ALDOUS HUXLEY

Nowy Wspaniały Świat”

(Przełożył: Bogdan Baran)


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Przysadzisty szary budynek o zaledwie trzydziestu czterech piętrach. Nad głównym

wejściem napis:„Ośrodek Rozrodu i Warunkowania w Londynie Centralnym”,na tablicy zaś

wyryte hasło Republiki Świata:„Wspólność, Identyczność, Stabilność”.

Okna ogromnej sali na parterze wychodziły na północ. Zimny(pomimo pełni lata za

szybami, pomimo tropikalnego upału we wnętrzu sali),ostry i przenikliwy blask zaglądał w okna,

chciwie poszukując jakiegoś kształtu obleczonego w tkaninę,jakiejś bladej gęsiej skórki akademika,

lecz znajdował tylko szkło,nikiel i matowo lśniącą porcelanę laboratoryjną Chłód natrafiał na

chłód. Okrycia robocze pracowników były białe,dłonie w gumowych rękawiczkach trupiobladej

barwy. Światło- lodowate,martwe,upiorne. Tylko z żółtych rurek mikroskopów czerpało ono nieco

substancji bogatej i żywej,kładąc się na polerowanych rurkach niczym smakowite płaty masła

ułożone rzędami wzdłuż stanowisk roboczych.

- A to- powiedział dyrektor otwierając drzwi- jest dział zapładniania.

Gdy dyrektor „Rozrodu i Warunkowania”wkraczał do sali, trzystu zapładniaczy pochylało

się nad przyrządami wstrzymując dech i w pełnym zaabsorbowania skupieniu z rzadka wydając

bezwiedny gwizd lub pomruk.Grupa nowoprzybyłych studentów,bardzo młodych,różowiutkich

żółtodziobów,z pokorą dreptała nerwowo za dyrektorem. Każdy z nich trzymał kajet,w którym

desperacko bazgrał, gdy tylko wielki człowiek raczył przemówić. Z pierwszej ręki.Tobyłrzadki

przywilej. Dyrektor„Rozrodu i Warunkowania”na Londyn Centralny zawsze dbało to,by

osobiście oprowadzać swych nowych praktykantów po poszczególnych działach.

- To tak żeby dać ogólne pojęcie- wyjaśniał im.Bo aby rozumnie pracować,jakieś ogólne

pojęcier zecz jasna mieć muszą- choć możliwie najmniejsze,jeśli mają być dobrymi i szczęśliwymi

członkami społeczeństwa. Wiedza o szczegółach bowiem,jak każdy wie, przydaje cnóti

szczęśliwości, wiedza ogólna zaś to dla umysłu zło konieczne. Nie filozofowie, lecz pracowite

mrówki i zbieracze znaczków tworzą kręgosłup społeczny.

- Jutro- zwykł dodawać uśmiechając się uprzejmie,acz z odrobiną surowości-

zabierzecie się do poważnej pracy.Nie będziecie mieć czasu na rzeczy ogólne.

Póki co jednak...

Póki co obowiązywał przywilej. Z pierwszej ręki do kajetu. Chłopcy smarowali jak

szaleni.

Wysoki, raczej chudy, wyprostowany dyrektor zmierzał w głąb sali. Miał długą dolną

szczękę, zęby nieco wystające, ledwo zakryte, gdy nie mówił, przez pełne,kunsztownie wygięte


wargi. Stary,młody?Trzydzieści?Pięćdziesiąt pięć?Trudno było określić. Zresztą nie miałoto

znaczenia;w ów czas nieustającej stabilności,A.F.632, nikomu nawet nie przyszłoby do głowy

pytać o wiek.

- Wyjdę od punktu wyjścia- powiedział dyrektorRiW,a co bardziej gorliwi

studenci utrwalili jego zamiar w kajetach:Wyjśćod punktu wyjścia. -To- machnął ręką- są

inkubatory.- A otwierając odosobnione drzwi,pokazał im szeregi półek zapełnionych

ponumerowanymi probówkami.

- Tygodniowy zapasj aj.Trzymany- wyjaśnił- w temperaturze krwi. Męskie gamety- tu

otworzył inne drzwi- muszą być przechowywane w temperaturze trzydziestu pięciustopni,nie

trzydziestu siedmiu. Temperatura krwi sterylizuje. Barany zamknięte w termogenie nie poczynają

jagniąt.

Wsparty o inkubatory podawał studentom (aołówkigryzmoliłyzpośpiechem)krótkiopis

nowoczesnegoprocesuzapładniania;najpierwpowiedział,rzeczjasna,o jegochirurgicznymetapie

wstępnym:o„zabiegu,któremupoddajemysię chętniedladobraSpołeczeństwa,niemówiącjużo

gratyfikacjiw wysokościpółrocznejpensji”.Następnieomówiłzwięźle technikęutrzymywania

wyodrębnionegojajnikaprzyżyciui zapewnieniajegofunkcjonowania.Potemprzeszedłdopodania

optymalnejtemperaturys,topniazasolenia,kleistości,wspomniało naturzepłynu,w którym

przechowujesię wyodrębnionedojrzałejaja;prowadzącswychpodopiecznychdostanowisk

roboczychpokazałim,jaksię ów płynwydobywaz probówki;jaksię go kroplapokropli

wprowadzanaspecjalnieogrzaneszkiełkamikroskopowe;jaksię zawartew nimjajatestujeco do

odchyleń,przeliczai przenosidoporowategopojemnika;jak(tuzademonstrowałprzebiegtej

czynności)pojemników zostajezanurzonyw ciepłymroztworzeze swobodniepływającymi

plemnikami- tupodkreślił,że najmniejszestężeniemożewynosićstotysięcynacentymetr

sześcienny;jak,podziesięciuminutach,zbiornikzostajewyjętyz płynu,ajegozawartośćponownie

przebadana;jakw przypadku,gdyktóreśz jajpozostałoniezapłodnione,zanurzasię jeponownie,a

potemw raziepotrzebyrazjeszcze;jakzapłodnionejajawracajądoinkubatorów,gdziealfyi bety

pozostająażdozakończeniabutlacji,gdytymczasemgammy,deltyi epsilonywydobywasię po

trzydziestusześciugodzinachi poddajeprocesowiBokanowskiego.

- ProcesowiBokanowskiego- powtórzyłdyrektor,astudencipodkreśliliw swychmałych

kajetach.Jednojajo,jedenembrion,jedenosobnikdorosły-procesnormalny.

Jednakżejajozbokanowizowanebędziepączkować,mnożyćsię, dzielić.Odośmiudo

dziewięćdziesięciusześciupączków,akażdypączekrozwiniesię w doskonaleukształtowany


embrion,każdyembrionw pełnegoosobnikadorosłego.Takiż w miejscejednegoczłowiekabędzie

powstawałodziewięćdziesięciusześciu.Postęp.

- Wzasadzie- podsumowałdyrektorRiW- bokanowizacjapoleganaciąguingerencji

zatrzymującychrozwój.Stopujemynormalnyrozrosti, paradoks,nieprawdaż,jajoreaguje

pączkowaniem.

Reaguje pączkowaniem.Ołówkipracowałyzaciekle.Wskazałpalcem.Spoczywającyna

sunącejżółwimtempemtaśmiepojemnikz probówkamizniknąłw dużymmetalowympudle;

wynurzałsię następny.Maszynycichopomrukiwały.Przejścieprobówektrwaosiemminut,

poinformował.OsiemminuttwardychpromieniRoentgenajajowytrzymujez najwyższymtrudem.

Niektóreginą;spośródpozostałychtenajmniejwrażliwedzieląsię napół;większośćdajepocztery

pączki,niektóreosiem.Wszystkiewracajądoinkubatorów,gdziepączkizaczynająsię rozwijać;po

dwóchdniachoziębiasię jenaglei w tensposóbzatrzymujeichrozwój.Dwa,cztery,osiem...

pączkireagujądalszympączkowaniem,poczympoddawanesąniemalcałkowitemuzatruciu

alkoholem;w efekciepęczniejądaleji popączkowaniu- pączekz pączkapączka-mogądalej

rozwijaćsię w spokoju,jakoże dalszehamowaniew zasadzieprowadziłobyjużdoichuśmiercenia.

Wciągutegoczasupierwotnejajomogłozapoczątkowaćodośmiudodziewięćdziesięciusześciu

embrionów- niezwykłe,przyznacie,udoskonalenienatury.Identycznebliźniaki- aleniejakieśtam

dwojaczkiczy trojaczkidawnejepokiżyworodności,kiedytojajadzieliłysię akcydentalnie;

obecniemożemymiećbliźniątcałetuziny.Wobfitości.

- Wobfitości- powtórzyłdyrektori rozłożyłramiona,jakbyrozdawałtępłodność.- W

obfitości.

Jednakżektóryśze studentówzadałw swejgłupociepytanie,w czymtukorzyść.

- Mójdrogichłopcze- dyrektorgwałtownieodwróciłsię kuniemu.- Czyżtynie

dostrzegasz?Czyniedostrzegasz?Uniósłdłoń;twarzmiałauroczystywyraz:-Proces

Bokanowskiegotojedenz podstawowychczynnikówstabilnościspołecznej!

Podstawowych czynników stabilności społecznej.

Standaryzacjamężczyzni kobiet;identyczneosobniki.Całaniewielkawytwórnia

obsadzonapersonelemz jednegozbokanowizowanegojaja.

- Dziewięćdziesiątsześć identycznychosóbprzydziewięćdziesięciusześciuidentycznych

maszynach!- Głosażdrżałradosnymuniesieniem.- Terazpanujemynadsytuacją.Porazpierwszy

w dziejach.- Przytoczyłhasłoplanetarne:„Wspólność,Identyczność,Stabilność”.Naprawdę

wielkiesłowa.


- Gdybyśmyumielibokanowizowaćbezograniczeń,całyproblembyłbyrozwiązany.

Rozwiązanyprzezstandartyzowanegammy,identycznedelty,jednoliteepsilony.Miliony

jednakowychbliźniaków.Zasadaprodukcjimasowejwreszciezastosowanaw odniesieniudo

biologii.

- Niestetyjednak- dyrektorpotrząsnąłgłową- bokanowizowaćbezograniczeńniemożemy.

Granicąwydajesię dziewięćdziesiątsześć, wysokąśredniąsiedemdziesiątdwa.Najlepszą

(niestetyniedoskonałą)rzeczą,jakąmożnabyłozrobić,towytwarzaćz danegojajnikai gamet

danegosamcamożliwienajwiększegrupybliźniaków.A naweti tobyłotrudne.

- Wprzyrodziebowiemdwieściejajdojrzewaprzezlattrzydzieści.Jednakżenasinteresuje

ustabilizowaniepopulacjijużobecnie,tui teraz.Zparybliźniątraznaćwierćwiekużadenpożytek.

Oczywiście,pożytekżaden.JednakżetechnikaPodsnapaniezmiernieprzyspieszyłaproces

dojrzewania.Zapewniaonaco najmniejpięćdziesiątdojrzałychjajw ciągudwulat.Zapładniaći

bokanowizować,innymisłowy, mnożyćprzezsiedemdziesiątdwa,abędziemyotrzymywaćśrednio

prawiejedenaścietysięcybracii sióstrw stupięćdziesięciugrupachbliźniąt,wszystkiew

jednakowym,z dokładnościądodwóchlat,wieku.

- Wpewnychzaśprzypadkachmożemysprawić,że tenjajnikdanamponadpiętnaście

tysięcydorosłychosobników.

Skinąłnajasnowłosego,rumianegomłodzieńca,którywłaśnieprzechodziłw pobliżu,i

zawołał:

- PanieFoster!

Rumianymłodzienieczbliżyłsię.

- PanieFoster,czy możenampanpodaćrekordjajnika?

- Wnaszymośrodkuszesnaścietysięcydwanaście- odrzekłbezwahaniapanFoster.Mówił

bardzoszybko,miałżywe błękitneoczy i najwyraźniejznajdowałprzyjemnośćw przytaczaniucyfr.

- Szesnaścietysięcydwanaście;w stuosiemdziesięciudziewięciugrupachidentyków.Ale rzecz

jasnaw ośrodkachtropikalnych- trajkotałdalej- mieliwynikiowiele lepsze.Singapurczęsto

wytwarzałponadszesnaściei półtysiąca,Mombasazaśdoszłaostatniodosiedemnastutysięcy.No

aleonimająpewnefory.Wystarczyzobaczyć,jakmurzyńskijajnikreagujenaśluz!Towprost

zadziwiające,jeślisię przywykłodopracyz materiałemeuropejskim.Niemniej-dodałze śmiechem

(choćoczy lśniłymublaskiemwalecznościi głowę zadzierałwyzywająco)- niemniejjednak

pobijemyich,jeślinamsię uda.Pracujęteraznadwspaniałymjajnikiemdelta-minus.Zaledwie

osiemnastomiesięczny.Jużponaddwanaścietysięcysiedemsetdzieci,wybutlowanychlubw


embrionach.Iwciążjestmocny.Jeszczeichpobijemy.

- Otoduch,jakiegolubię!- wykrzyknąłdyrektorklepiącpanaFosterapoplecach.- Proszęz

namii niechpanpozwolichłopcomkorzystaćz pańskiejgłębokiejwiedzy.

PanFosteruśmiechnąłsię skromnie.

- Zprzyjemnością.

Ruszylidalej.

Wdzialebutlacjipracaprzebiegałaharmonijniei w pełnymporządku.Płatyświeżej

świńskiejotrzewnejprzygotowanedopokrojenianaczęści stosownejwielkościnadjeżdżałymałymi

windamize składunarządóww podziemiach.Wzzz,apotemklik!otwierająsię drzwiczkiwindy;

wyściełaczmusitylkosięgnąćpopłat,wsunąćgo,wygładzići zanimwyścielonabutlazdąży

odpłynąćwzdłużbezkresnejtaśmypozazasięgjegoręki,wzzz, klik!Inastępnypłatotrzewnej

wyskakujez otchłani,czekającnawsunięciego w następnąbutlę,obecniepierwsząw tejpowolnej

nieskończonejprocesjipotasmie.

ObokwyściełaczystojąmatrykulatorzyP. rocesjaposuwasię;jaja,jednopodrugim,

przenoszonesąz probówekdowiększychpojemników;wyściółkaz otrzewnejzostajezręcznie

nacięta,morulawpada,wlewasię roztwórsolny...i jużbutlasuniedalej,i jużprzychodzikolejna

etykietowanie.Dziedziczność,datazapłodnienia,przynależnośćdogrupyBokanowskiego-

wszystkietedaneprzenoszonesąz probóweknabutlę.Jużnieanonimowa,lecz opatrzona

nazwami,zidentyfikowanaprocesjasuniepowoliprzedsiebie;przedsiebieprzezotwórw ścianie;

powoliprzedsiebiedodziałuprzeznaczeniaspołecznego.

- Osiemdziesiątosiemmetrówsześciennychformularzykartoteki- oświadczyłz lubością

panFoster,gdywchodzilidopomieszczenia.

- Zawierającychwsze1kiepotrzebneinformacje- dodałdyrektor.

- Aktualizowaneco rano.

- Naichpodstawiedokonujesię obliczeń.

- Tyleatyleosobników,otakichatakichwłasnościach-stwierdziłpanFoster.

- Takimatakimrozkładzieilościowym.

- Optimumwybutlacjinadowolnymoment.

- Szybkakompensacjanieprzewidzianychubytków.

- Szybka- powtórzyłpanForest.Gdybypanowiewiedzieli,ileż nadgodzinmusiałem

wprowadzićpoostatnimtrzęsieniuziemiw Japonii!- śmiałsię dobroduszniei kiwałgłową.

- Przeznaczeniowcyśląswojeliczbyzapładniaczom.


- Którzydostarczająimembrionów,jakichtamcisobieżyczą.

- A butledocierajątutaji określasię szczegółowo ichprzeznaczenie.

- Poczymwysyłasię nadółdoskładuembrionów.

- Dokądwłaśniepójdziemy.

IotwarłszydrzwipanFosterpoprowadziłgrupęposchodachw dółdopiwnic.Żarbyłciągle

tropikalny.Zstępowaliw gęstniejącypółmrok.Dwojedrzwii korytarzdwukrotniezakręcający

chroniłypiwnicęprzedprzenikaniemświatładziennego.

- Embrionysąjakkliszafotograficzna- z łobuzerskimuśmiechemżartowałpanForest

otwierającdrugiedrzwi.- Znoszątylkoświatłoczerwone.

Rzeczywiście,dusznymrok,w któryterazweszli zaFosteremstudenci,rozświetlonybył

purpurowo,niczymciemnośćpodzamkniętymipowiekamiw letniepopołudnie.Obwisłepółki,

jednanaddrugą,pełnebutli,lśniłyniezliczonymirubinami,awśródrubinówprzesuwałysię

rozmyteczerwonewidmamężczyzni kobieto purpurowychoczachi wszelkichobjawachtocznia

natwarzach.Brzęki klekoturządzeńlekkoporuszałpowietrze.

- Możepodaimpanparęliczb,panieFoster- rzekidyrektor,zmęczonyjużmówieniem.

PanaFosteranicniemogłouradowaćbardziejniżpodanieparuliczb.

Dwieście dwadzieściametrówdługości,dwieścieszerokości,dziesięćwysokości.Wskazał

dłoniąkugórze.Jakpijącekurystudenciwznieślioczy kuodległemusklepieniu.

Trzyrzędypółek:parter,galeriapierwsza,galeriadruga.

Stalowąpajęczynęspiętrzonychjednanaddrugągaleriiwe wszystkichkierunkach

pochłaniałmrok.Oboktrzyczerwonewidmapracowiciezdejmowałysłojez ruchomychschodów.

Schodówz działuprzeznaczeniaspołecznego.

Danąbutlęmożnabyłoułożyćnajednejz piętnastupółek,każdazaśzpółekbyła

przenośnikiem,któryporuszałsię z niezauważalnąprędkościątrzydziestutrzechi jednejtrzeciej

centymetranagodzinę.Dwieście sześćdziesiątsiedemdniruchuprzyprędkościośmiumetrówna

dobę.Ogółemdwatysiącestotrzydzieścisześć metrów.Jednookrążeniepiwnicynapoziomie

parteru,jednonagaleriipierwszej,połowanadrugiej,ażwreszcierankiemdniadwieście

sześćdziesiątegosiódmegoświatłodziennew dzialewybutlacji.Takzwaneistnienieniezależne.

- Jednakżew ciągutegoczasu- zakończyłpanFoster- wiele dlanichczynimy.Och,

ogromniedużo.- Jegośmiechbyłtriumfującymśmiechemtego,którywie.

- Otoduch,jakiegolubię!- jeszczerazoznajmiłdyrektor.- Obejdźmytowkoło.Niechpan

mówiimwszystko,panieFoster.


PanFosterrzetelniewszystkoimmówił.

Mówiłimo rozwojuembrionaw jegołożyskuz otrzewnej.Nakłoniłichdoskosztowania

wzbogaconegosurogatukrwi,którymembrionjestkarmiony.Wyjaśnił,dlaczegomusisię go

stymulowaćplacentynąi tyroksyną.Mówiło wyciąguz corpus luteum. Pokazałstrzykawki,które

rozstawioneco dwanaściemetrów,odzerado2040, robiłyembrionowiautomatycznezastrzyki.

Mówiłoowychstopniowowzrastającychdawkachśluzu,jakiestosowanonaostatnich

dziewięćdziesięciusześciumetrachtrasy.Opisałsztucznykrwiobiegmacierzyńskiumieszczanyna

każdejbutlinastodwunastympiętrze;pokazałimzbiornikz surogatemkrwi,pompęodśrodkową,

którapowodowałastałezraszaniełożyskapłynemi przeprowadzałaów płynprzezsztucznepłucoi

filtrwydzielin.Wspomniałokłopotliwejskłonnościembrionudoanemiii o sporychdawkach

niezbędnegow tejsytuacjiwyciąguze świńskiegożołądkai z wątrobypłoduźrebięcia.

Zademonstrowałimprostyprzyrząd,zapomocąktóregopodczasostatnichdwóchspośród

każdychośmiumetrówruchuwszystkieembrionysąrównocześniepotrząsane,abyoswoić jez

ruchem.Wskazałnapoważnycharaktertakzwanego„szokupowybutlacyjnego”i wyliczył środki

podejmowanedlazmniejszenia- poprzezodpowiednitreningzabutlowanegoembriona- tego

niebezpiecznegowstrząsu.Powiedziałimo testachnapłećprzeprowadzanychw okolicy

dwusetnegometra.Wyjaśniłsystemetykietowania:„T”dlaosobnikówmęskich,kółkodlażeńskich,

zaśdlabezpłodnychznakzapytania,czarnynabiałymtle.

- Bowiemw większościprzypadków- mówiłpanFoster-płodnośćstanowirzeczjasnatylko

kłopot.Jedennatysiącdwieściepłodnyjajnikw zupełnościdlanaszychcelów wystarczy.Jednakże

chcemymiećmożliwośćszybkiegowyboru.No i rzeczjasnatrzebazawszedysponowaćwielkim

marginesembezpieczeństwa.Dlategoażtrzydziestuprocentomżeńskichembrionówpozwalamyna

normalnyrozwój.Inneprzezresztękursuco dwadzieściaczterymetryotrzymujądawkęmęskiego

hormonupłciowego.Wynik:zostająwybutlowanejakobezpłodne,co dobudowyzupełnienormalne

(„poza- musiałprzyznać- tym,że rzadko,alenaprawdęrzadko,wyrastająimbrody”),lecz

bezpłodne.Absolutniebezpłodne.Cowyprowadzanaswreszcie- kontynuowałpanFoster- z

dziedzinyniewolniczegojedynienaśladowanianaturyi wiedziekuznaczniebardziejzajmującemu

światuludzkiejwynalazczości.

Zatarłręce.Onirzeczjasnaniezadowalająsię zwykłąpracąnadrozwojemembrionów:byle

krowatournie.

- Myponadtoprzeznaczamyi warunkujemy.Naszeniemowlętawybutlowujemyw postaci

uspołecznionychistotludzkich,w postacialflubepsilonów,w postaciprzyszłychkrawcówlub...-


Chciałpowiedzieć:„przyszłychzarządcówświata”,alepowstrzymałsię i rzekł:- przyszłych

dyrektorówośrodkówrozrodu.

DyrektorRiWuśmiechempodziękowałzakomplement.

Przebywalitrzystadwudziestymetrnajedenastejpółce.Młodymechanik,beta-minus,ze

śrubokrętemi kluczemfrancuskimpracowałnadpompąsurogatukrwiprzyjednejz przesuwających

się butli.Gdymechanikdokręcałmutrę,bzyczenieelektrycznegomotorustawałosię o ułamektonu

niższe.Niższe, coraznizsze...Ostatniobrót,rzutokanalicznikobrotówi gotowe.Przeszedłdwa

krokiw dółtaśmyi rozpocząłtęsamączynnośćprzynastępnejpompie.

- Zmniejszanieliczbyobrotównaminutę- wyjaśniałpanFoster.- Surogatkrążywolniej,

przeplywazatemprzezpłucaw większychodstępachczasu,dostarczającembrionowimniejtlenu.

Nie matojakniedobórtlenu,tonajlepiejutrzymujeembrionponiżejpoziomu.- Znowuzatarłręce.

- Ale dlaczegochcepanutrzymywaćembrionponiżejpoziomu?- zapytałze szczerą

naiwnościąjakiśstudent.

- Osioł!- zawołałdyrektor,przerywającdługąchwilęmilczenia.-Czynieprzyszłoci do

głowy, że embrionepsilona,jeślima.epsilonowądziedziczność,musimiećwarunkiepsilonowe?

Najwidoczniejnieprzyszłomudogłowy. Zmieszałsię.

- Imniższakasta- powiedziałpanFoster- tymmniejtlenu.Pierwszymnaruszonym

narządemjestzawszemózg.Potemszkielet.Przysiedemdziesięciuprocentachnormalnejdawki

tlenuuzyskujemykarły.Przymniejniżsiedemdziesięciubezokiepotworki.

- Zktórychniemażadnegopożytku- podsumowałpanFoster.Gdybynatomiast(tujego

głos się roznamiętniłi zarazemnabrałkonfidencjonalnychtonów)udałosię odkryćmetodę

skracaniaokresudojrzewania,cóż bytobyłzasukces,jakiedobrodziejstwodlaSpołeczeństwa!

- Rozważmynaprzykładkonia.

Rozważyli.

Dojrzewaprzezsześć lat;słońprzezdziesięć.Natomiastczłowiekpotrzynastulatachżycia

niejestnawetdojrzałypłciowo,zakończeniedojrzewanianastępujedopierow wiekulat

dwudziestu.Stądrzeczjasnaów owoc opóźnionegorozwoju,ludzkirozum.

- Jednakżeuepsilonów- nadertrafniezauważyłpanFoster-niepotrzebanamludzkiego

rozumu.

Nie potrzebai nieuzyskujesię go.Ale mimoiż umysłepsilonaosiągadojrzałośćw wiekulat

dziesięciu,ciałoepsilonapozostajeniezdolnedopracyażdoosiemnastegorokużycia.Długiokres

zbędneji zmarnowanejniedojrzałości.Gdybymożnabyłoprzyspieszyćrozwójfizycznydorzędu


szybkościdojrzewania,powiedzmy,krowy,jakażogromnaoszczędnośćdlaSpołeczeństwa!

- Ogromna!- mamrotalisłuchacze.

EntuzjazmpanaFosterabyłzaraźliwy.

Przeszedłdokwestiidośćtechnicznych;mówiło odchyleniachw zakresiewspółpracy

gruczołówdokrewnych,co powodujeumężczyznopóźnionywzrost;uważał,że powodujeto

mutacjaembrionalna.Czymożnausunąćjejskutki?Czyzapomocąstosownejmetodymożnadany

embrionepsilonaprzekształcićdopostacinormalnejjakupsówi krów?Otoproblem.Wżadnym

raziejeszczenierozwiązany.

WMombasiePiłkingtonwytworzyłosobnikidojrzałeseksualniew wiekulatczterechi

osiągającepełnądojrzałośćw wiekulatsześciui pół.Triumfnauki.Jednakżespołecznie

bezużyteczny.Sześcioletnimężczyźnii kobietybylizbytgłupinawetdowykonywaniapracy

epsilona.A procesprzebiegałnazasadzie„wszystkoalbonic”,alboniczegoniemożnabyło

zmienić,alboulegałozmianiewszystko.Ciągleusiłowanoznaleźćoptymalnykompromismiędzy

dorosłymidwudziestolatkamiadorosłymisześciolatkami.Jakdotądbezskutecznie.PanFoster

westchnąłi pokiwałgłową.

Wędrówkaprzezpurpurowypółmrokzawiodłaichw okolicestosiedemdziesiątegometrana

półcedziewiątej.Począwszyodtegomiejscapółkadziewiątabyłaobudowana,butlezaśresztęswej

podróżyodbywaływ czymśnakształttunelu,urywającegosię miejscaminaprzestrzenidwóchlub

trzechmetrów.

- Warunkowanietermiczne- powiedziałpanFoster.

Tunelegorącewystępowałynaprzęmianz chłodnymi.Chłódzestawianozbodźcami

przykrymi,mianowiciew postacitwardychpromieniRoentgena.Do czasuwybutlowaniaembriony

nabędąlękuprzedchłodem.Przeznaczasię jedotropików,dopracyw charakterzegórników,

włókniarzysztucznegojedwabiui hutników.Późniejichumysłyzostanąukształtowanetak,by

potwierdzałyosądyciał.

- Warunkujemyichco dowytrzymałościnaupał- zakończyłpanFoster.- Nasikoledzyz

górnychpięternaucząichgo lubić.

- A to- wtrąciłdyrektorsentencjonalnie- tojestcałatajemnicaszczęściai cnoty.Lubićto,

co się musirobić.Wszelkiewarunkowaniezmierzadojednejrzeczy:dosprawienia,byludzie

polubiliswe nieuniknioneprzeznaczeniespołeczne.

Wnieobudowanejczęści tunelupielęgniarkaostrożniebadałazapomocądługiejdelikatnej

strzykawkigalaretowatązawartośćprzesuwającejsię butli.Studencii ichprzewodnicyprzezchwilę


patrzylinapielęgniarkęw milczeniu.

- Lenino- powiedziałpanFoster,gdytawyjęławreszciestrzykawkęi wyprostowałasię.

Dziewczynaodwróciłasię szybko.Widaćbyłoodrazu,że pomimotoczniai purpurowych

oczubyłaniezwykleurodziwa.

- Henryk!- jejuśmiechbłysnąłkuniemuczerwonorzędemkoralowychzębów.

- Urocza,urocza- mruknąłdyrektori dającjejdwalubtrzypieszczotliweklapsy,otrzymałw

zamianpełenszacunkuuśmiech.

- Coimaplikujesz?- zapytałpanFosterprzybierająctonbardzofachowy.

- Och,zwykłądawkętyfusui śpiączki.

- Pracownicytropikalnisąuodpornianipocząwszyodstopięćdziesiątegometra-wyjaśnił

studentompanFoster.- Embrionyzachowująjeszczeskrzela.Chronimyrybęprzedprzyszłymi

chorobamiczłowieka.- Potem,zwróciwszysię znówdoLeniny,powiedział:- Jakzwykle,za

dziesięćpiątanadachu.

- Urocza- rzekłrazjeszczedyrektori dawszyjejpożegnalnegoklapsa,oddaliłsię zaresztą

osób.

Napółcedziesiątejrzędyprzyszłychchemikówćwiczononatolerancjęołowiu,sody

kaustycznej,smołyi chloru.Pierwszyz grupydwustupięćdziesięciuembrionów,w przyszłości

inżynierówstatkówkosmicznych,przesuwałsię właśnieobokznakutysiącsetnegometranapółce

trzeciej.Specjalneurządzenienadawałozbiornikomstałyruchobrotowy.

- Toabyudoskonalićichzmysłrównowagi- wyjaśniłpanFoster.- Dokonywanienapraww

przestrzeninazewnątrzstatkujestzajęciemdośćtrudnym.Gdyznajdująsię normalnejpozycji,

spowalniamyimkrążenie,takiż niemalginąz głodutlenowego,gdyzaśsąw pozycji„dogóry

nogami”,zdwajamyprzepływsurogatu.Ucząsię więc kojarzyćtępozycjęzuczuciemkomfortu;i

rzeczywiście,sąnaprawdęszczęśliwi tylkowtedy,gdystojąnagłowach.

- A teraz- ciągnąłpanFoster- chciałbymwampokazaćpewnenaderinteresujące

warunkowanieintelektualistówalfa-plus.Mamydużąichgrupęnapółcepiątej.Galeriapierwsza-

krzyknąłdodwóchchłopców,którzyzaczęlischodzićw stronęparteru.

- Sąw okolicydziewięćsetnegometra- wyjaśnił.- Nie sposóbprzeprowadzaćskutecznego

warunkowaniaintelektualnego,dopókipłódniestraciogona.Pozwólciezamną.

Tujednakdyrektorspojrzałnazegarek.

- Zadziesięćtrzecia- powiedział.- Obawiamsię, że niemamyjużczasunaembriony

intelektualistów.Musimyzdążyćnagórędożłobkaprzedzakończeniemciszy popołudniowej.


PanFosterbyłrozczarowany.

- Tylkorzutokanadziałwybutlacji- prosił.

- No dobrze- dyrektoruśmiechnąłsię wyrozumiale.- Tylkorzutoka.


ROZDZIAŁ DRUGI

PanaFosterapozostawionow dzialewybutlacji.DyrektorRiWorazjegostudenciweszli do

najbliższejwindy,tazaśwyniosłaichnapiątepiętro.

Żłobki.DziałyWarunkowaniaNeopawłowowskiego”,głosiłatabliczka.

Dyrektorotworzyłdrzwi.Znajdowalisię w obszernym,pustympomieszczeniu,bardzo

jasnymi słonecznym,całąbowiemścianępołudniowązajmowałojednowielkieokno.Półtuzina

pielęgniarekodzianychw regulaminowebiałespodniei żakietyze sztucznegopłótna,owłosach

aseptycznieukrytychpodbiałymiczepkami,zajętychbyłoustawianiemnapodłodzew jednym

długimrzędziewazonówz różami.Wielkiewazony,ciasnozapełnionekwiatami.Tysiącepłatków,

dojrzałych,jedwabistejgładkości,niczympoliczkiniezliczonychcherubinków,jednakże

cherubinkóww tymjasnymblaskunietylkoróżowychi aryjskich,aletakżejasnychChińczyków

czy Meksykanów,aprzytymskłonnychdoapopleksjiodzbytsilnegodęciaw trąbyniebiańskie,

bladychjakśmierć,bladychpośmiertnąmarmurowąbielą.

GdywszedłdyrektorRiW,pielęgniarkiwyprężyłysię w postawiezasadniczej

- Wyłożyćksiążki- poleciłkrótko.

Wmilczeniupielęgniarkiwykonałyrozkaz.Książkizostałysprawniewyłożonepośród

wazonówz różami- rządbajekdziecięcychzachęcającootwartychnawesoło pokolorowanych

obrazkachzwierząt,ryb,ptaków.

- Przywieźćdzieci.

Wybiegłyz pokojui powróciłypominucielubdwóch,każdapchałaprzedsobącoś w

rodzajuwysokiegowózkakelnerskiego,naktóregoczterechpółkachz drucianejsiatkisiedziały

ośmiomiesięczneniemowlęta,wszystkiejednakowe(najwyraźniejzjednejgrupyBokanowskiego)i

wszystkie(jakoże należałydokastydelt)odzianew ubrankakolorukhaki.

- Umieścićjenapodłodze.

Rozładowanowózki.

- Odwrócićjew stronękwiatówi książek.

Odwrócone,dziecinaglezamilkły,apotemzaczęłysię czołgaćnaczworakachkutym

zestawomolśniewającychbarw,kuowymtakwesołymi kolorowymkształtomnabiałych

stronicach.Gdybyłyjużblisko,słońcewychyliłosię zzaprzesłaniającejgo przezchwilęchmury.

Różerozpromieniłysię jakodnagłegowybuchuwewnętrznejnamiętności;lśniącestroniceksiążek

zdałysię nasycaćnowym,głębokimznaczeniem.Odniemowlęcychszeregówdobiegłyciche

okrzykipodniecenia,gulgotyi świergotyrozkoszy.


- Świetnie!- zatarłręcedyrektor.Jaknazamówienie.

Najszybszez niemowlątprawiejużdopełzłydocelu.Drobneręcewyciągałysię niepewnie,

dotykały,chwytały,obrywałypłatkiwspaniałychróż,mięłybarwnestroniceksiążek.Dyrektor

czekał,ażwszystkieniemowlętaoddadząsię radosnymzajęciom.Potempowiedział:

- Terazpatrzcieuważnie!- Idałznakuniesieniemręki.

Przełożonapielęgniarek,stojącaprzytablicyrozdzielczejpodrugiejstroniesali,nacisnęła

małądźwignię.

Nastąpiłgwałtownywybuch.Corazgłośnieji głośniejwyłasyrena.Dzwonyalarmowebiły

jakoszalałe.

Dzieci wzdrygnęłysię, rozwrzeszczały;buziewykrzywiłoprzerażenie.

- A teraz- krzyknąłdyrektor(bohałasbyłogłuszający)- terazwpajamylekcjępoprzez

łagodneelektrowstrząsy.

Znówdałznakrękąi przełożonanacisnęładrugądźwignię.Krzykidziecizmieniłynagleton.

Ostrym,spazmatycznymwrzaskiemdawałyobecniewyrazczemuśrozpaczliwemu,wręcz

obłąkańczemu.Drobneciałkakurczyłysię, sztywniały,nóżkidrgałyniczympociąganeprzez

niewidzialnedruty.

- Podłączmydoprąducałytenfragmentpodłogi- krzyczącobjaśniałdyrektor.-Narazie

wystarczy- dałznakpielęgniarce.

Wybuchyustały,dzwonyumilkły,wycie syrenpowolizamierało.Zesztywniałe,wijącesię

ciałkarozluźniłysię, ato,co uprzedniobyłopłaczemi wyciemobłąkanychnapozórniemowląt,

przybrałoznówpostaćnormalnychkrzykówzwykłegoprzestrachu.

- Daćimnapowrótkwiatyi książki.

Pielęgniarkiwykonały;jednakżepostawioneprzedróżamii nasamwidokwszystkichtych

wesołychobrazkówkotka,kogutkaku-ku-rykui czarnejowieczkimee-meeniemowlętakurczyły

się z przerażenia;ichwrzaskinasiliłysię.

- Obserwujcie- mówiłtriumfującodyrektor.- Obserwujcie.

Książkii głośnyhałas,kwiatyi elektrowstrząsy- jużw niemowlęcymumyśleczłonytych

parsąkojarzone,podwustuzaśpowtórzeniachtakiejlubpodobnejlekcjiulegnąnierozerwalnemu

spojeniu.Coczłowiekzłączył,przyrodaniezdolnajestrozłączyć.Wyrosnąz „instynktownym”j,ak

mówiąpsychologowie,wstrętemdoksiążeki kwiatów.OdruchytrwaleuwarunkowaneZ.

książkamii botanikądadząsobiespokójnacaleŻycie.

- Zabraćje- zwróciłsię dyrektordopielęgniarek.


Dzieci odzianew khakii ciąglejeszczerozwrzeszczanezaładowanodowózkówkelnerskich

i wywieziono;pozostałaponiemowlętachwońkwaśnegomlekai jakżeupragnionacisza.

Jedenze studentówuniósłrękę;choćrozumiew pełni,dlaczegoludziez kastyniższejnie

mogątracićspołecznegoczasunaksiążki,atakżerozumie,iż zawszepozostawałobyryzyko,że

przeczytającoś, co mogłobyw niepożądanysposóbodwarunkowaćktóryśzichodruchów,to

jednak...nowięc, nierozumiesprawyz kwiatami.Poco kłopotaćsię psychologicznym

uniemożliwianiemdeltomupodobaniadokwiatów?

DyrektorRiWcierpliwiewyjaśniał.Jeślipowodujesię uniemowlątokrzykiprzerażeniana

widokróży,todziejesię tonagrunciewyższychracjipolitykiekonomicznej.Jeszczenietakdawno

temu(przedmniejwięcejstulaty)gammy,deltyi epsilonywarunkowanonaupodobaniado

kwiatów- kwiatówmiędzyinnymi,aprzyrodyw ogóle. Chodziłooto,żebypragnęlioniprzy

każdejokazjiwyjeżdżaćnawieś, co zmuszałobyichdokorzystaniaze środkówtransportu.

- Czyniekorzystalize środkówtransportu?- zapytałstudent.

- Owszem,bardzoobficie- odparłdyrektorRiW- Ale pozatymzniczego.

Pierwiosnkii krajobrazy,stwierdził,mająpewnąwielkąwadę:sądarmowe.Miłośćprzyrody

nienapędzafabryk.Zdecydowanousunąćmiłośćprzyrody,przynajmniejwśródkastniższych;

usunąćmiłośćprzyrody,alenieskłonnośćdokorzystaniaze środkówtransportuB. yło bowiem

rzeczjasnasprawąistotną,byjeżdżononawieś, pomimoniechęcidoniej.Problempolegałna

znalezieniuracjikorzystaniaze środkówtransportuekonomiczniebardziejzasadnejniżbyle

upodobaniadopierwiosnkówi pejzaży.Znalezionowłaściwą.

- Warunkujemymasynaniechęćdoprzyrody- zakończyłdyrektor.Równocześniejednak

wykształcamyw nichupodobaniedosportównałonienatury.Dbamyprzytymo to,bysportyte

wymagałyużyciaskomplikowanychprzyrządów.Wtensposóbkorzystajązarównoze środków

transportuj,aki z artykułówprzemysłowych.Stądteelektrowstrząsy.

- Rozumiem- powiedziałstudenti zamilkłpełenpodziwu.

Przezchwilętrwałacisza;potemodchrząknąwszydyrektorzaczął:

- Wczasach,gdyPanNaszFordbyłjeszczenaziemi,żył chłopiecnazwiskiemRojben

Rabinowicz.Rojbenbyłdzieckiemrodzicówmówiącychpopolsku.- Tudyrektorprzerwał.-

Wiecie,mamnadzieję,co tojest„polski”?

- Martwyjęzyk.

- Jakfrancuskii niemiecki- dodałinnystudent,popisującsię swojąwiedzą.

- A „rodzice”?- pytałdyrektorRiW.


Zapadłoniepewnemilczenie.Kilkuchłopcówzarumieniłosię. Nie nauczylisię jeszcze

dostrzegaćznaczącej,aleczęstonadersubtelnejróżnicymiędzywiedzączystąaniezbytczystą.

Jedenz nichodważyłsię w końcuunieśćrękę.

- Ludziebylidawnej...- zawahałsię;rumieniecoblałjegotwarz.- No więc, onibyli

żyworodni.

- Dobrze- dyrektorz aprobatąkiwałgłową.

- A gdydziecizostaływybutlowane...

- Urodzone- poprawiłdyrektor.

- No, towtedyonibylirodzicami...toznaczyniedzieci,tylkotamcidrudzy-biedny

chłopiecze zmieszaniatraciłgłowę.

- Krótkomówiąc- podsumowałdyrektor- rodzicetoojcieci matka.-Nieprzyzwoitośćw

funkcjiwiedzyfaktycznejwdarłasię gwałtowniepomiędzychłopców,milczącychi patrzącychw

Ziemię.

- Matka- powtórzyłgłośno,wpajającimtęwiedzę;potem,odchylającsię w fotelu,

stwierdziłz powagą:- Sątonieprzyjemnefakty,wiem.Jednakżewiększośćfaktówhistorycznych

jestnieprzyjemna.

PowróciłdomałegoRojbena- domałegoRojbena,w któregopokojuojcieci matka(trach,

trach!)przeznieuwagęzostawilipewnegowieczoruwłączoneradio.

(Trzebawambowiempamiętać,że w owychczasachordynarnejrozrodczościżyworodnej

dzieciwychowywalirodzice,niezaśpaństwoweośrodkiwarunkowania).

Gdydzieckospało,rozgłośnialondyńskanadawałaprogram;następnegorana,kuzdumieniu

trachtrach(co odważniejsichłopcywymieniliuśmieszki)chłopca,małyRojbenpoprzebudzeniu

powtórzyłsłowo w słowo długiwykładtegoosobliwegostaregopisarza(„jednegoznielicznych,

którychdziełompozwolonoprzetrwać”)George"aBernardaShawa,którymówiłwówczas,jak

podajedobrzepotwierdzonatradycja,o swoimtalenciepisarskim.Trachtrach(perskieokoi

śmieszki)małegoRojbenanicz tegowykładurzeczjasnaniezrozumielii sądząc,że ichdziecko

oszalało,posłalipodoktora.Tennaszczęście znałangielski,rozpoznałodczytwygłaszanyprzez

Shawaw radiopoprzedniegowieczoru,uświadomiłsobiewagęwydarzeniai opisałtenprzypadekw

prasiemedycznej.

- Takodkrytozasadęnaukiprzezsen,hipnopedii.- DyrektorRiWdramatyczniezawiesił

głos.

Zasadazostałaodkryta,alemusiałoupłynąćjeszczewiele, wiele lat,nimznalazłafaktyczne


zastosowanie.

- PrzypadekmałegoRojbenamiałmiejscezaledwiedwadzieściatrzylatapotym,jakna

rynkuukazałsię pierwszymodelTdziełaPanaNaszegoForda.- (Tudyrektoruczyniłnawysokości

żołądkaznaklitery„T”,awszyscy studencinabożniezrobilitosamo).-Jednakże...

Studenciskrobaliszaleńczo.Hipnopedia, pierwsze zastosowanie A.F.214.

DIaczego nie wcześniej? Dwie przyczyny: a)...

- Tewczesneeksperymenty- mówiłdyrektorRiW- byłynafałszywejdrodze.Badacze

sądzili,że hipnopediamożestaćsię narzędziemkształceniaintelektualnego...

(Chłopczykśpinaprawymboku,wyciągniętepraweramięzwisaz krawędziłóżka.Z

otworuw ściancepudełkadobiegałagodnygłos:

NiljestnajdłuższąrzekąAfrykii drugąco dodługościw świecie. Chociażo wiele krótszy

niżMissisipi-Missouri,Nil stoinaczele wszystkichrzekpodwzględemdługościzlewiska,które

rozciągasię naobszarzetrzydziestupięciustopniszerokościgeograficznej”.

Następnegodniaprzyśniadaniuktośpyta:

- Tomeczku,jakajestnajdłuższarzekaw Afryce?- Przeczącyruchgłową.- Ale przecież

pamiętaszcoś, co zaczynasię od:Nil jest...

- Nil-jest-najdłuższą-rzeką-Afryki-i-drugą-co-do-długości-w-świecie-..S.łowapędząjedno

zadrugim.- Chociaż-o-wiele-krótszy-niż...

- No właśnie,więc jakajestnajdłuższarzekaAfryki?

Tępespojrzenie:

- Janiewiem.

- Ależ, Tomeczku,Nil.

- Nil-jest-najdłuższą-rzeką-Afryki-i-drugą...

- Którarzekajestwięc najdłuższa,Tomeczku?

Tomeczekwybuchapłaczem.

- Janiewiem- ryczy).

Ówpłacz,objaśniałdyrektor,zniechęciłpierwszychbadaczy.Eksperymentyzarzucono.

ZaprzestanopróbuczeniadzieciprzezsendługościNilu.Jaknajsłuszniej.Nie możnanabywać

wiedzy,dopókisię człowiekniedowie,czego towszystkodotyczy.

- Należałonatomiastzacząćkształceniemora1ne- oznajmiłdyrektor,wiodącgrupęku

drzwiom.

Studencipostępowalizanim,desperackobazgrzącw marszu,atakżew czasiejazdywindą


wzwyż. - Kształceniemoralne,którenigdy,w żadnychwarunkach,niepowinnobyćrozumowe.

Cisza,cisza”,szeptałgłośnik,gdywysiedlinaczternastympiętrze;„cisza,cisza”,

niestrudzeniepowtarzałyco chwilanakażdymkorytarzugrzmiąceusta.Studenci,anawetdyrektor,

odruchowozaczęliiść napalcach.Byli rzeczjasnaalfami,alenawetalfysąnależyciekształtowane.

Cisza,cisza”.Powietrzeczternastegopiętrasyczałoimperatywemkategorycznym.

Popięćdziesięciujardachstąpanianapalcachdotarlidodrzwi,któredyrektorostrożnie

uchylił.Przekroczyliprógi zanurzylisię w półmroksypialniozamkniętychokiennicach.Wzdłuż

ścianystałorzędemosiemdziesiątłóżeczek.Słychaćbyłoodgłosylekkichregularnychoddechów

orazciągłemruczenie,niczymbardzocicharozmowadobiegającagdzieśz oddali.

Gdyweszli, pielęgniarkawstałai wyprężyłasię nabacznośćprzeddyrektorem.

- Jakalekcjajestdziśpopołudniu?- spytał.

- Przezpierwszeczternaścieminutmieliśmyelementarnewychowanieseksualne-

odpowiedziała.- Terazidzieelementarnaświadomośćklasowa.

Dyrektorpowolikroczyłwzdłużdługiegoszeregułóżeczek.Osiemdziesięciorochłopcówi

dziewczynek,różowiutkichi śpiącychspokojnie,leżałooddychającz cicha.Spodkażdejpoduszki

dobiegałszept.DyrektorRiWprzystanąłi pochylającsię nadłóżeczkiemnasłuchiwałuważnie.

- Mówiłapani:elementarnaświadomośćklasowa?Możeposłuchamytegoz głośnika.

Nakońcusalize ścianywystawałprzekaźnik.Dyrektorpodszedłdońi nacisnąłguzik.

...wszystkienosząodzieżzieloną”,mówiłcichy,lecz bardzowyraźnygłos, zaczynającod

środkazdania,„zaśdziecideltynosząodzieżkhaki.Ochnie,z dziećmideltaminiechciałbymsię

bawić.A epsilonysąjeszczegorsze.Sątakgłupie,że nawetnieumiejączytaćanipisać.Ponadto

ubierająsię naczarno,atotakiwstrętnykolor.Ach,jaksię cieszę, że jestembetą”.

Chwilapauzy,potemgłos mówiłdalej:

Dziecialfynosząodzieższarą.Pracujądużociężejniżmy,bosątakstrasznie,strasznie

mądre.Naprawdęogromniesię cieszę, że jestembetą,boniemuszętakciężkopracować.A poza

tymjesteśmyowiele lepszeniżgammyi delty.Gammysągłupie.Onewszystkienosząodzież

zieloną,dziecideltyzaśnosząodzieżkhaki.Ochnie,z dziećmideltaminiechciałbymsię bawić.A

epsilonysąjeszczegłupsze.Sątakgłupie,że...”

Dyrektornacisnąłwyłącznik.Głosumilkł.Jedyniejakwłasnesłabeechopomrukiwałnadal

spodosiemdziesięciupoduszek.

- Do chwiliprzebudzeniazostanieimtopowtórzonejeszczeze czterdzieścilubpięćdziesiąt

razy,potemznowuw czwarteki sobotę.Stodwadzieściapowtórzeńtrzyrazynatydzieńprzez


trzydzieścimiesięcy.A potemprzejdądotrudniejszejlekcji.

Różei elektrowstrząsy,kolorkhakidelti wońasafetydy- nierozerwalniespojone,zanim

jeszczedzieckonauczysię mówić.Leczwarunkowaniebezsłownejestpowierzchownei toporne,

niepotrafiwpoićbardziejzłożonychtypówzachowań.Do tychcelów potrzebasłów, lecz słów nie

angażującychrozumu.Krótkomówiąc,potrzebahipnopedii.

- Tejnajpotężniejszejsiły wszechczasóww zakresieumoralnianiai socjalizacji.

Studencizapisaliw kajetach.Zpierwszejręki.

Jeszczerazdyrektordotknąłwyłącznika.

...takstrasznie,straszniemądre”,mówiłcichy,sugestywny,niestrudzonygłos. „Naprawdę

ogromniesię cieszę, że jestembetą,bo...”

Nie tylekroplewody,choćwodaistotniedrążynajtwardszynawetkamień;raczejkrople

roztopionegowosku,krople,któreprzywierajądotego,naco spadną,wtapiająsię w to,wgryzają,

ażw końcukamieńjestjednąwielkączerwonąkroplą.

- Aż w końcuumysłdzieckasamjesttymitreściami,któremusąsugerowane,asumatych

treścijestumysłemdziecka.Inietylkodziecka.Takżeumysłemdorosłego- nacałeżycie.

Umysłem,któryocenia,pragniei wybiera- całyzłożonyz owychtreści.Jednakżewszystkiete

treścisąnaszymitreściami!- dyrektorniemalkrzyczałw uniesieniu.- Treścipaństwowe.- Uderzył

pięściąw stół.- Wynikastąd...

Hałaszajegoplecamikazałmusię odwrócić.

-O,Fordzie!- powiedziałzmienionymtonem.- Cojazrobiłem,dziecisię zbudziły.


ROZDZIAŁ TRZECI

Nazewnątrz,w ogrodzie,dziecimiałyczaswolny.Wgorącymczerwcowymsłońcusześćset

lubsiedemsetnagichdziewcząti chłopcówuganiałoz wrzaskiempotrawnikach,grałow piłkęlub

siedziałoparamibądźtrójkamiwśródkwitnącychkrzewów.Kwitłyróże,dwasłowiki

wyśpiewywaływ gęstwinie,odlipdobiegałynieskładnepieniakukułki.Wsennympowietrzu

unosiłosię brzęczeniepszczółi helikopterów.

Dyrektori jegostudencistaliprzezchwilęprzypatrującsię grze„bąkdorąk”.Dwudziestka

dziecistałakręgiemwokółwieży ze stalichromowej.Piłkęrzucanotak,byupadłanaplatformęna

szczycie wieży, skądstaczałasię downętrza,padałanaszybkowirującekoło,pędwyrzucałjąprzez

któryśz licznychotworówwyciętychw cylindrycznejobudowie,i wtedynależałojąłapać.

- Aż dziwbierze- zadumałsię dyrektor,gdyruszylidalej- dziwbierze,iż nawetw czasach

PanaNaszegoFordawiększośćgierniewymagałażadnegosprzętupozajednączy dwiemapiłkami,

pewnąliczbąkijkówi możejeszczekawałkiemsiatki.Pomyślcietylko,co zagłupotapozwalać

ludziomnazłożonegry,którezarazemnieprzyczyniająsię w ogóle dowzrostuspożycia.Czyste

szaleństwo.Dziś zarządcyniezezwoląnażadnąnowągrę,któraniebędziewymagać

oprzyrządowaniaco najmniejtakiegojakw najbardziejzłożonychspośródjużistniejącychgier.

Przerwałnachwilę.

- Uroczaparka- powiedziałwskazującpalcem.

Namałymtrawiastymskwerkupośródwysokichzarośliwrzosuśródziemnomorskiego

dwojedzieci,chłopczykmożesiedmioletnii starszaodeńchybao rokdziewczynka,zajmowałosię

pierwszągrąmiłosną,naderpoważniei z całąuwagąnaukowcówskupionychnadrozpracowaniem

świeżego odkrycia.

- Urocza,urocza!- powtórzyłdyrektorz rozmarzeniem.

- Urocza- zgodzilisię uprzejmiechłopcy.Ichuśmiechymiaływ sobiejednakodcień

wyższości. Zbytniedawnozarzucilitakiedziecinneigraszki,bymócjeterazoglądaćbezpogardy.

Urocza?Ależ todwojegłuptaskówi tyle.Poprostudzieciaki.

- Zawszeuważam...- ciągnąłdyrektortymsamymafektowanymtonem,aleprzerwałmu

głośnypłaczdziecka.

Spośródpobliskichzarośliwyłoniłasię pielęgniarka,prowadzączarękęwyjącego

chłopczyka.Wylęknionadziewczynkadreptałazapielęgniarką.

- Cosię dzieje?- zapytałdyrektor.

Pielęgniarkawzruszyłaramionami.


- Nic takiego- odpowiedziała.- Poprostuchłopiecjestniechętnyzwykłymgrommiłosnym.

Zauważyłamtojużrazczy dwa.A dzisiajznowu.Właśniesię rozryczał...

- Jaksłowo daję- odezwałasię wylęknionadziewczynka.- Jamuniechciałamzrobić

krzywdyaniw ogóle. Jaksłowo daję.

- Oczywiście.że niechciałaś,kochanie- pocieszałają.pielęgniarka.- Dlatego-mówiładalej

dodyrektora- prowadzęgo dozastępcykierownikaporadnipsychologicznej.Żebystwierdził,czy

wszystkojestw porządku.

- Słusznie- powiedziałdyrektor.- Proszęgo tamzabrać.Tyzostań,dziewczynko- dodał,

gdypielęgniarkaodchodziłaze swymciąglerozryczanympodopiecznym.- Jaksię nazywasz?

- PollyTrocka.

- Ibardzopięknie- rzekłdyrektor.- No tubiegaj,spróbujsobieznaleźćjakiegośinnego

chłopczykadozabawy.

Dzieckoskoczyłomiędzykrzewyi znikło.

- Wspaniałestworzonko!- zawołałdyrektorspoglądajączanią.Potem,odwracającsię do

studentów,mówił:

- To,co terazwampowiem,możebrzmiećniewiarygodnie.Jednakżejeśliniejestsię

obznajomionymz historią,większośćfaktówz przeszłościbrzminiewiarygodnie.

Wyłożyłimwięc tęzdumiewającąprawdę.PrzezbardzodługiokresprzednarodzinamiPana

NaszegoForda,anawetprzezszeregpokoleńpóźniej,dziecięcegryerotyczneuważanoza

nienormalne(rykśmiechu);nietylkonawetzanienormalne- wręczzaniemoralne(niemożebyć);

dlategosurowojetępiono.

Natwarzachsłuchaczypojawiłsię wyrazniedowierzania.Nie pozwalanosię bawićbiednym

dzieciakom?Nie mogliuwierzyć.

- Nawetmłodzieży- mówiłdyrektorRiWnawetmłodzieżytakiejjakwy...

- Niemożliwe!

- Próczodrobinyukrytegoautoerotyzmui homoseksualizmuniepozwalanonanic.

- Nanic?

- Zwykleażdodwudziestegorokużycia.

- Dwudziestego?- zawtórowalistudencichóremgłosów pełnychnajwyższejniewiary.

- Dwudziestego- potwierdziłdyrektor.- Uprzedzałem,że uznacietozaniewiarygodne.

- A co byłopotem?- pytali.- Jakieskutki?

- Skutkibyłystraszne.- Głęboki,dźwięcznyglos wdarłsię w rozmowę.


Rozejrzelisię wokoło.Naskrajugrupkistałktośobcy-mężczyznaśredniegowzrostu,

czarnowłosy,ohaczykowatymnosie,pełnychczerwonychwargach,oczachciemnychi nadzwyczaj

przenikliwych.

- Straszne- powtórzył.

DyrektorRiW,którywcześniejprzysiadłbyłnajednejze stalowych,wyłożonychgumą

ławeczekporęcznierozsianychpoogrodzie,nawidokprzybyszazerwałsię narównenogii skoczył

naprzódz rozpostartymiramionamii wylewnymuśmiechem.

- Panzarządca.Cóżzaradosnaniespodzianka!

Chłopcy,co takstoicie?Tojestpanzarządca,JegoFordowskaWysokośćMustafaMond.

WczterechtysiącachpomieszczeńOśrodkaczterytysiąceelektrycznychzegarów

równocześniewybiłoczwartą.Zgłośnikówodezwałysię bezcielesnegłosy:

Pierwszadziennazmianawolna.Drugazmianaprzejmuje.Pierwszadziennazmiana...”

Wwindzie,w drodzenagórędoprzebieralniHenrykFosteri wicedyrektordziału

przeznaczeniaostentacyjnieodwracalisię plecamidoBernardaMarksaz biurapsychologicznego:

odwracalisię odjegoniesmacznejreputacji.

Lekkiszumi stukoturządzeńnadalwirowałw purpurowympowietrzuskładuembrionów.

Zmianypersoneluprzychodziłyi odchodziły,jednapurpurowa,zniszczonatoczniemtwarz

ustępowałamiejscainnej,majestatycznie,uparciepełzłyprzenośnikiz ładunkiemprzyszłych

mężczyzni kobiet.

LeninaCrowneraźnoruszyłakudrzwiom.

JegoFordowskaWysokośćMustafaMond!Witającymgo studentomoczy wyłaziłyz orbit.

MustafaMond!ZarządcanaEuropęZachodnią!Jedenz dziesięciuzarządcówświata.Jedenz

dziesięciu...,atuonsiadasobienaławceobokdyrektoraRiW,chybazostanie,tak,zostanie,

przemówidonich...z pierwszejręki.ZrękiFordasamego.

Dwojeopalonychnabrązdzieciwyłoniłosię z zarośli,patrzyłonanichprzezchwilę

wielkimi,zdziwionymioczyma,potempowróciłodoswoichzabawpośródlistowia.

- Pamiętaciewszyscy - rzekłzarządcaswymsilnym,głębokimgłosem- pamiętaciewszyscy,

jaksądzę,owąpiękną,natchnionąsentencjęPanaNaszegoForda:Historiatobujda.Historia-

powtórzyłdobitnie- tobujda.

Machnąłdłonią;wyglądałototak,jakgdybyjakąśniewidzialnąmiotełkąz piórzmiótł


resztkękurzu,aów kurztobyłaHarappa,tobyłochaldejskieUr;jakgdybyzmiótłpajęczynę,ata

pajęczynatobyłyTeby,Babilon,Knossosi Mykeny.Szur,szur- i niemaOdyseusza,Hioba,

Gautamyi Jezusa.Szur- i znikająresztkistarożytnegokurzuzwanegoAteny,Rzym,Jerozolimai

PaństwoŚrodka.Szur- i jużopróżnionemiejscepoItalii.Szur,katedry,szur,szurKról Lear i Myśli

Pascala.Szur,pasja;szur,requiem;szur,symfonia;szur...

- Henryk,idzieszwieczoremnaczuciofilm?zapytałwicedyrektordziałuprzeznaczenia.-

Słyszałem,że tennowyw „Alhambrze”jestznakomity.Jesttamscenamiłosnananiedźwiedziej

skórze,podobnowspaniała.Odtworzylikażdywłoseksierści.Niezwykłeefektydotykowe.

- Dlategowłaśnienieuczysię washistorii- rzekłzarządca.-Terazjednaknadeszłachwila...

DyrektorRiWspojrzałnańz niepokojem.Istniałyosobliwepogłoskio ukrytychw sejfie

pracownizarządcystarychzakazanychksiążkach.Biblia,poezja- Fordjedenwie co.

MustafaMondkątemokadostrzegłtozaniepokojonespojrzeniei kącikijegoczerwonych

wargwygięły się ironicznie.

- Wporządku,dyrektorze- powiedziałz odcieniemlekkiegoszyderstwaw głosie - niebędę

ichpsuł.

Dyrektorzmieszałsię.

Ktoczujesię wzgardzony,chętniesamprzybierapogardliwywyraztwarzy.Uśmieszek

BernardaMarksabyłpogardliwy.Każdywłoseksierści,teżcoś!

- Będęmusiałsię wybrać- powiedziałHenrykFoster.

MustafaMondpochyliłsię doprzodui dlapodkreśleniaswychsłów potrząsałprzed

studentamidłoniąz wyprostowanympalcemwskazującym.

- Spróbujciesobieuświadomić,co toznaczyłomiećżyworodnąmatkę.

Znównieprzyzwoitość.Terazjednakżadnemuze studentównawetdogłowy nieprzyszłosię

uśmiechnąć.

- Spróbujciesobiewyobrazić,co znaczyło„żyćnałonierodziny”.

Spróbowali.Jednakżenajwidoczniejbezżadnegoskutku.

- A czy wiecie, co tobył„domrodzinny”?

Potrząsaligłowami;niewiedzą.


ZeswejpurpurowejpiwnicyLeninaCrownepofrunęłaprzezsiedemnaściepięterw górę,po

wyjściuz windyskręciław prawo,przeszładługimkorytarzemi otwarłszydrzwiz napisem

Przebieralniażeńska”,zanurzyłasię w oszałamiającychaosramion,piersii bielizny.Strumienie

gorącejwodywpadałydosetkiwanienlubz nichwyciekały.Dudniąci syczącosiemdziesiąt

aparatówpróżniowychdomasażuwibracyjnegougniatałoi oblepiałojędrnei opaloneciała

osiemdziesięciudoskonałychegzemplarzysamiczych.Każdaz kobietmówiłamożliwienajgłośniej.

Szafagrającamuzykąsyntetycznąsączyłasolo superkornetu.

- CześćFanny- powiedziałaLeninadomłodejkobiety,któramiałatużobokswójwieszaki

szafkę.

Fannypracowaław dzialebutlacjii jejnazwiskotakżebrzmiało„Crowne”.Jednakże

dwumiliardowapopulacjaglobumiałatylkodziesięćtysięcynazwisk,zbieżnośćniebyławięc zbyt

zadziwiająca.

Leninarozsunęłazamekbłyskawiczny- w dółwzdłużżakietu,dalejoburączdwazamkiprzy

spodniachi dalejw dół,abyzdjąćbieliznę.Jeszczew butachi pończochachskierowałasię ku

łazienkom.

Dom,domrodzinny- kilkamałychpokoigęstozaludnionychprzezmężczyznę,kobietę

rodzącąco pewienczasorazprzeztabunchłopcówi dziewczątw różnymwieku.Brakpowietrza,

brakmiejsca;niedośćwyjałowionewięzienie;mrok,choroby,smród.

(Opowieśćzarządcybyłatakwyrazista,że jedenzchłopców,bardziejwrażliwyod

pozostałych,słuchającpobladłi zbierałomusię nawymioty).

Leninawyszłaz łazienki,wytarłasię ręcznikiemdosucha,ujęławtopionąw ścianędługą

giętkąrurkę,przystawiłasobiejejwylotdopiersiniczymw zamiarzepopełnieniasamobójstwai

nacisnęłaspust.Podmuchgorącegopowietrzaowionąłjąobłokiemnajdelikatniejszegopudru.Nad

umywalkąznajdowałosię w zbiornikachosiemróżnychodmianperfumorazwodakolońska.Lenina

otworzyłatrzeciz lewejkurek,skropiłasię szypremi dzierżącw dłonibutyi pończochyposzła

sprawdzić,czy wolnyjestktóryśz aparatówdomasażu.

A ów domrodzinnybyłpsychicznierównienieczystyjakfizycznie.Waspekcie

psychicznymbyłatokróliczanora,kupagnojurozparzonatarciemsię o siebieciasnoupchanego

Życia,cuchnącanamiętnościami.Cóżzadławiącabliskość,jakieniebezpieczne,obłąkane,


nieprzyzwoitestosunkimiędzyczłonkamirodziny!Wjaknienormalnysposóbmatkazajmowałasię

swoimidziećmi(swoimidziećmi)...niczymkotkakociętami;jednakżekotkaumiejącamówić,

kotka,którapotrafipowtarzaćbezprzerwy:„mojedziecko,mojedziecko”.„Mójniemowlaczek,

och,och,przypiersi,maleńkiełapki,głodniutkie,cóż zaniewysłowionaomdlewającarozkosz!Śpi

wreszciemojedzieciątko,mójniemowlaczekśpiz kropelkąbiałegomleczkaw kącikuust.Mój

niemowlaczekśpi...”

- Tak- rzekłMustafaMondkiwającgłową- dreszczczłowiekaprzechodzi.

- Zkimspędzaszdzisiajwieczór?- spytałaLenina,wracającpomasażupodobnadoperły

rozświetlonejodwewnątrz,lśniącaróżowawo.

- Znikim.

Leninauniosłaze zdziwieniembrwi.

- Ostatniocoś kiepskosię czuję- wyjaśniłaFanny.- DoktorWellsradziłmizażyćsubstytut

ciążowy.

- Ależ kochanie,maszdopierodziewiętnaścielat.Pierwszysubstytutciążowyobowiązuje

dopierow dwudziestympierwszymrokużycia.

- Wiem,mojadroga.Ale dlaniektórychlepiejjestzaczynaćwcześniej.DoktorWatts

powiedziałmi,że brunetkioszerokiejmiednicy,takjakja,powinnybraćpierwszysubstytut

ciążowyw wiekusiedemnastułat.A więc jamamdwalataopóźnienia,anieprzyspieszenia.

Otworzyładrzwiczkiswejszafkii wskazałanastojącynagórnejpółcerządpudełeki

flakonikówz etykietkami.

- Syropz corpus luteum - czytałanagłos Lenina.Ovarin,gwarantowanieświeży;termin

ważności1sierpniaA.F.632. Wyciągz gruczołówmlecznych;stosowaćtrzyrazydziennieprzed

posiłkami,popićodrobinąwody.Placentyna;stosowaćdożylnie5centymetrówsześciennychrazna

trzydni...Uff! - Leninawstrząsnęłasię. - Nie znoszęzastrzyków,aty?

- Jateż.Ale skoropomagają...- Pannybyładziewczynąnadzwyczajrozsądną.

PanNaszFord- alboPanNaszFreud,boz jakiejśniezgłębionejprzyczynynazywałtak

siebie,ilekroćmówiłosprawachpsychologicznych- awięc PanNaszFreudbyłpierwszym,który

ujawniłprzeraźliwezagrożeniaspowodowaneżyciemrodzinnym.Światpełenbyłojców- astąd

pełenmarności;pełenbyłmatek- astądpełenwszelkiegorodzajuzboczeń,odsadyzmupoczystość

płciową;pełenbyłbraci,sióstr,wujków,ciotek- pełenszaleństwai samobójstw.

- A jednaki dziś,pośróddzikusówz Samoa,naniektórychwyspachw okolicachNowej


Gwinei...

Żarsłonecznykładłsię jakgorącepiastrymiodunanagichciałachdziecipląsających

swobodniewśródkwiatkówhibiskusa.Domrodzinnybyłw każdejz dwudziestuchato dachachz

palmowychliści. NawyspachTrobriandzkichpoczęciebyłodziełemduchówprzodków;niktnigdy

niesłyszało ojcu.

- Skrajnościspotykająsię - rzekłzarządca.- Wgruncierzeczytakajużichnatura.

- DoktorWellsuważa,że substytuttrzymiesięcznejciążyzałatwiłbyobecnieproblem

mojegozdrowianajakieśtrzylubczterylata.

- Cóż,możei marację- stwierdziłaLenina.- Ale, Fanny,czy tychceszprzeztopowiedzieć,

że przeznajbliższetrzymiesiąceniebędziesz...

- Ależ skąd,mojadroga.Najwyżejprzeztydzieńlubdwa.Wieczorembędęw klubiegraćw

brydżamuzycznego.A tyzapewnewychodzisz?

Leninapotwierdziłaskinieniemgłowy.

- Zkim?

- ZHenrykiemFosterem.

- Znowu?- miła,okrągławaniczymksiężyctwarzFannyprzybrałanietaktowniewyraz

bolesnego,pełnegodezaprobatyzdziwienia.- Czychceszpowiedzieć,że zawszewychodziszz

HenrykiemFosterem?

Matkii ojcowie,braciai siostry.A oprócztegomężowie,żony,kochankowie.Prócztego

monogamiai miłość.

- Choćwy zapewnieniewiecie, co tojest- rzekłMustafaMond.

Potrząsnęligłowami.

Rodzina,monogamia,miłość.Wszędziewyłączność,wszędziezawężaniepolapenetracji,

rygorystycznekanalizowaniepopędui energii.

- A przecieżkażdynależydokażdego- zakończyłprzywołująchipnopedyczneprzysłowie.

Studenciz zapałemprzytaknęlistwierdzeniu,które,powtórzoneimw mrokusześćdziesiąt

dwatysiącerazy,zostałoprzeznichuznanenietylkozapoprostuprawdziwe,lecz zaaksjomat,

oczywistyi w najwyższymstopniupozawszelkądyskusją.

- Ależ - protestowałaLenina- mamHenrykadopierojakieśczterymiesiące.


- Dopieroczterymiesiące.Dobresobie.A co gorsza- ciągnęłaFanny,oskarżycielsko

wznoszącpalec- w ciągutegookresupróczHenrykaniebyłonikogo.Mamrację?

Leninazaczerwieniłasię pouszy,jednakżewzrok,atakżetonjejgłosupozostał

wyzywający.

- Owszem,nikogowięcejniebyło- mówiław ryczzzaciekłością.- Izupełnieniepojmuję,

dlaczegomiałbybyć.

- Och,onazupełnieniepojmuje,dlaczegomiałbybyć-powtórzyłaFannyjakbydo

niewidzialnegosłuchaczazalewymramieniemLeniny.Potem,naglezmieniającton,mówiładalej:-

Mówięserio,naprawdępowinnaśbyćostrożna.Tostrasznieźle wygląda,kiedysię takchodziciągle

z tymsamym.Koloczterdziestki,no,trzydziestupięciu,jeszczebyuszło.Ale w twoimwieku,

Lenino!Nie, taknaprawdęniemożna!A wiesz przecież,jakbardzodyrektorpotępiawszystko,co

zbytintensywnei długotrwałe.Czterymiesiącez HenrykiemFosterem,bezżadnegoinnego

mężczyzny...no,ależbyłbywściekły,gdybysię dowiedział...

- Przedstawciesobierurkęz wodąpodciśnieniem.- Przedstawilisobie.- Nakłuwamją-

powiedziałzarządca.- Ależ wytrysk!

Nakłułdwadzieściarazy.Dwadzieściamałychfornann.

- Mojedziecko.Mojedzieciątko...!

- Mamusiu!- szaleństwojestzaraźliwe.

- Mojekochanie,mojejedyne,najdroższe,najcenniejsze...

Matka,monogamia,miłość.Fontannastrzelawysokow górę,szalony,pienisty,dziki

strumień.Wypieranaciecz matylkojednoujście.Mojekochanie,mojedzieciątko.Nic dziwnego,że

ci biedniprenowożytniludziebyliobłąkani,źli i żałośni.Ichświatniepozwalałimnabeztroskę,nie

pozwalałimnazdrowiepsychiczne,cnoty,szczęśliwość. A tematkii kochanki,tezakazy,na

którychrespektowanieniebyliprzecieżuwarunkowanit,epokusyi tewyrzutysumieniaw

samotności,tewszystkiechorobyi nieustającecierpieniew odosobnieniu,taniepewnośći nędza-

sprawiały,że targałynimisilneuczucia.A silnieodczuwając(i tonadodatekw samotności,w

beznadziejnejizolacjikażdejjednostki),jakżemoglizapewnićsobiestabilność?

- Oczywiścieniemusiszgorzucać.Bierzsobietylkokogośodczasudoczasui tyle.On

chybamainnedziewczyny,prawda?

Leninapotwierdziła.


- Pewnie,że ma.HenrykFostertoabsolutnydżentelmen,zawszeumiesię znaleźć.A poza

tymtrzebapomyślećo dyrektorze.Wiesz,jakmuzależy...

- Poklepywałmniedziśpopośladku- przyznałakiwającgłowąLenina.

- No widzisz!- triumfowałaFanny.- Terazwidać,oco jemuchodzi.Prawdziwieeleganckie

maniery.

- Stabilność- mówiłzarządca- stabilność.Nie macywilizacjibezstabilności.Nie ma

stabilnościspołecznejbezstabilnościindywidualnej.- Jegogłos grzmiałniczymtrąby.Słuchającgo

chłopcyczuli,że się rozrastają,że coś ichrozgrzewaodwewnątrz.

Maszynapracuje,pracujei musipracować- ciągle.Śmierć,jeślisię zatrzyma.Miliardkłębił

się naskorupieZiemi.Kołazaczęłysię obracać.Postupięćdziesięciulatachbyłyjużdwamiliardy.

Wszystkiekołastop.Postupięćdziesięciutygodniachjestjużznowutylkomiliard;tysiąctysięcy

tysięcymężczyzni kobietzmarłoz głodu.

Kołamusząobracaćsię nieustannie,aleniemożesię todziaćbezdozoru.Musząistnieć

ludziedonadzorowaniaichruchu,ludzietakzrównoważenijakkołanaosiach,ludziezdrowi,

posłuszni,trwalezadowoleni.

Zawodząc:Mojedziecko,mojamamusiu,mojejedyne,jedynekochanie;jęcząc:Mojawina,

mójstraszliwyBoże;krzyczącz bólu,mamroczącw gorączce,opłakującstarośći nędzę- jakże

mogąnadzorowaćruchkół?A skoroniemogąnadzorowaćruchukół...

Niełatwopogrzebaćlubspalićciałatysiącatysięcytysięcymężczyzni kobiet.

- A w ogóle - glos Fannybrzmiałprzymiłnie- miećpróczHenrykajeszczejednegoczy

dwóchmężczyznniejestanikłopotliwe,aniniemiłe.Iw związkuztympowinnaśpostępowaćnieco

bardziejwielogamicznie...

- Stabilność- mówiłz naciskiemzarządca- stabilność.Potrzebapierwszai ostateczna.

Stabilność.Zniejtowszystko.

Gestemrękiwskazałogrody,wielkiebudynkiOśrodkaWarunkowanian,agiedzieciigrające

wśródzaroślii biegającepotrawnikach.

Leninapotrząsnęłagłową.

- Ostatnio- stwierdziłaz zadumąw głosie jakośniemiałamochotynawielogamiczność.


Czasemtakbywa.A tytegonieodczuwałaś,co, Fanny?

Fannykiwnęłagłowąz sympatiąi zrozumieniem.

- No tak,aletrzebasię przemóc- powiedziałasentencjonalnie.- Trzebapostępowaćgodnie.

Wkońcuprzecieżkażdynależydokażdego.

- Tak,każdynależydokażdego- powtórzyłapowoliLeninai westchnąwszyumilkłana

chwilę;potemujęładłońFannyi ścisnęłająlekko.- Maszzupełnąrację,Fanny.Jakzwykle.

Spróbujęsię przemóc.

Popędzahamowanywylewa,apowódźtouczucia,powódźtonamiętność,powódźtonawet

szaleństwo:zależytoodsiły strumienia,wysokościi wytrzymałościzapory.Strumieńnie

napotykającyprzeszkodyspływagładkow dółwytkniętymkanałemażpospokojnydobrobyt.

(Embrionjestgłodny;dzieńpodniupompasurogatukrwiniestrudzeniewykonujeswe osiemset

obrotównaminutę).Wybutlowaneniemowlępłacze;natychmiastzjawiasię pielęgniarkaz butelką

wydzielinyzewnętrznej.Wtenprzedziałczasumiędzypragnieniemazaspokojeniemwkradasię

uczucie.Trzebatenprzedziałskracać,burzyćwszystkietestare,niepotrzebnebariery.

- Szczęściarze!- zawołałzarządca.- Nie wiedziećile kosztowałocierpień,bywaszeżycie

uczynićuczuciowołatwym;byzabezpieczyćwas,naile tomożliwe,przedwszelkimw ogóle

uczuciem.

- Fordgoprowadzi- mruknąłdyrektorRiW.- Wszystkow porządkunatymnaszymświecie.

- LeninaCrowne?- zapinajączamekspodniHenrykFosterpowtórzyłpytaniewicedyrektora

przeznaczenia.- Och,towspaniaładziewczyna.Cudowniesprężysta.Dziwi mnie,że jejniemiałeś.

- Doprawdyniewiem,czemutakwyszło - powiedziałwicedyrektorprzeznaczenia.- Muszę

się tymzająć.Przypierwszejokazji.

Zeswego miejscapodrugiejstronieprzebieralniBernardMarksusłyszał,co tamcimówią,i

pobladł.

- Takprawdęmówiąc- rzekłaLenina- zaczynamniejużtroszeczkęnudzićtocodzienne

bycietylkoz Henrykiem.- Naciągnęłalewąpończochę.- ZnaszBernardaMarksa?- zapytała

tonem,któregoabsolutnaobojętnośćbyłanajwyraźniejwymuszona.

Fannypatrzyłaze zdumieniem.

- Chybaniechceszpowiedzieć,że...?


- Czemunie?Bernardjestalfą-plus.A pozatymzaprosiłmnienazwiedzanierezerwatu

dzikich.Zawszechciałamzobaczyćjakiśrezerwatdzikich.

- Ależ... jakonsię prowadzi!

- Comnieobchodzi,jakonsię prowadzi?

- Mówią,że nielubigolfaz przeszkodami.

- Mówią,mówią...- zakpiłaLenina.

- A pozatymspędzawiększośćczasusam.głosie Fannybrzmiałagroza.

- No więc kiedybędzieze mną,niebędziesam.A w ogóle, dlaczegowszyscy się naniego

uwzięli?Jatamuważam,że jesturoczy.- Uśmiechnęłasię dosiebie;jakiabsurdalnienieśmiały!

Takprzestraszony,jakbyonabyłazarządcąświata,aonjakąśprzypisanądomiejscaprzytaśmie

gamma-minus.

- Niechkażdypomyślio swoimżyciu- poleciłMustafaMond.-Czyktóryśzwasnapotkał

kiedyśnieprzebytąprzeszkodę?

Odpowiedziąbyłoprzeczącemilczenie.

- Czyktóryśz wasbyłzmuszonyprzetrwaćjakiśdługiokresmiędzyuświadomieniemsobie

pragnieniaajegozaspokojeniem?

- Ee...- zacząłjedenz chłopcówi zamilkł.

- No, mów- rzekłdyrektorRiW.- Nie każczekaćjegoFordowskiejWysokości.

- Kiedyśmusiałemczekaćprawieczterytygodnie,zanimdziewczyna,którąchciałemmieć,

pozwoliła.

- Iw efekcieczułeśsilnenapięcia?

- Straszne!

- Straszne,otóżto- powiedziałzarządca.- Nasiprzodkowiebylitakgłupii krótkowzroczni,

że kiedypojawilisię pierwsireformatorzy,oferującuwolnienieichodtychstrasznychnapięć,w

ogóle niechcielimiećz nimidoczynienia.

- Mówiąoniejjako kawałkumięsa- zgrzytałzębamiBernard.- Tenbywziął,tamtenby

wziął.jakbaraninę.Degradacjadopostacibaraniny.Powiedziała,że się zastanowi,że damiw tym

tygodniuodpowiedź.Och,Fordzie,Fordzie,Fordzie.- Chętniebyposzedłi tłukłkażdegoz nichpo

gębie.Mocno,razzarazem.

- Tak,naprawdęradzęci jejspróbować- mówiłHenrykFoster.


- A naprzykładektogeneza.Pfitzeri Kawagucziopracowalicałątechnikę.Ale czy rządyw

ogóle się tyminteresowały?Nie. Istniałotakzwanechrześcijaństwo.Zmuszanokobietydo

żyworództwa.

- Onjestbrzydki!- stwierdziłaFanny.

- Mnietamsię podoba.

- No i takimały- skrzywiłasię Fanny;maływzrostbyłczymśnaprawdęokropnym,

zazwyczajcechowałkastyniższe.

- Sądzę,że jestbardzomiły- odparłaLenina.- Chciałobysię go pieścić.Rozumiesz.Jak

kotka.

Fannybyławstrząśnięta.

- Mówią,że kiedyonbyłjeszczew butli,ktośsię pomylił,myślał,że onjestgammą,i dodał

alkoholudojegosurogatukrwi.Dlategojesttakikarłowaty.

- Cozabzdury!- Leninabyłaoburzona.

- Nauczanieprzezsenbyłow Angliizabronione.Istniałtakzwanyliberalizm.Parlament,o

ile wiecie, co tobyło,uchwaliłzakaztakiegonauczania.Sąnatodowody.Przetrwałymowyo

wolnościjednostki.Wolnośćjestnieefektywnai przykra.Wolnośćtookrągłykołekw kwadratowej

dziurze.

- Ależ, mójstary,zapewniamcię, będzieszmileprzyjęty.-HenrykFosterklepał

wicedyrektoraprzeznaczeniapoplecach.- Przecieżw końcukażdynależydokażdego.

Stopowtórzeńprzeztrzynocetygodniowow ciąguczterechlat,pomyślałBernardMarks,

fachowiecodhipnopedii.Sześćdziesiątdwatysiąceczterystapowtórzeńprzeradzasię w jedną

prawdę.Idioci!

- Albosystemkastowy.Ciągleproponowany,ciągleodrzucany.Istniałatakzwana

demokracja.Takjakbyludziebylirówninietylkopodwzględemfizykochemicznym.

- No więc, powiemtylkotyle,że mamzamiarprzyjąćjegozaproszenie.


Bernardnienawidziłich,nienawidził.Ale byłoichdwóch,bylirośli,bylisilni.

- WojnadziewięcioletniawybuchłaA.F.141.

- Choćbynawetbyłoprawdą,że mudodanoalkoholudosurogatukrwi.

- Fosgen,chloropikryna,etyljodoacetowy,dwufenycjanoarsynat,rójchlorometyl

chloroformowy,siarczekdwuchloroetylowy.Nie mówiąco kwasiehydrocjanowym.

- Wco jednakniewierzę- zakończyłaLenina.

- Rykczternastutysięcysamolotówsunącychzwartymszykiem.Ale naKurfüstendammi w

ÓsmejDzielnicyParyżaeksplozjebombwirusowychbrzmiąniegłośniejniźlistrzelaniez

papierowychtoreb.

- Bo chcęzobaczyćrezerwatdzikich.

- CH3C6H2(NO2)3 +Hg(CNO)2 =no,czemu?Ogromnejdziurzew ziemi,rumowisku,

strzępomciała,galaretowatejmasie,stopie,nadalobutej,którafruniew powietrzui ląduje,pac,na

środkugrządkipelargonii- czerwonych;cóż zawspaniałewidowiskoowego łata!

- Lenina,jesteśbeznadziejna.Koniecz nami,mamcię dość.

- Szczególniepomysłowabyłarosyjskametodazatruwaniazbiornikówwodnych.

Odwróconedosiebieplecami,Fannyi Leninaprzebierałysię w milczeniu.

- Wojnadziewięcioletnia,wielkikrachgospodarczy.Trzebabyłowybieraćmiędzy

podjęciemtruduzarządzaniaświatemadestrukcją.Międzystabilizacjąa...

- FannyCrowneteżjestmiła- powiedziałwicedyrektorprzeznaczenia.


Wszkółcezakończyłasię lekcjaelementarnejświadomościklasowej,głosy dostosowywały

właśnieprzyszłypopytdoprzyszłejpodażyprzemysłowej.„Ubóstwiamlatać- szeptały- ubóstwiam

latać,uwielbiamnoweubranka,uwielbiam...”

- Liberalizm,rzeczjasna,zmarłz owrzodzenia,jednakżetakczy owakniemożnabyło

działaćprzemocą.

- WżadnymrazienietaksprężystajakLenina.O,w żadnymrazie.

Astareubrankasąbrzydkie- ciągnąłniestrudzonyszept.-Zawszewyrzucamystare

ubranka.Lepszynowywzórniżłataniedziur,lepszynowywzórniżłataniedziur,lepszynowy...”

- Rządzenietosprawastołka,niekołka.Rządzisię przypomocymózgui pośladków,nie

pięści.Naprzykład:wystąpiłspadekkonsumpcjidóbr.

- No, jestemgotowa- powiedziałaLenina,lecz Fannymilczałanadal,odwróconaplecami.-

Och,pogódźmysię, Fanny,kochanie.

- Każdymężczyzna,kobietai dzieckoobowiązanibyliskonsumowaćrocznietyleatyle.W

interesieprzemysłu.Jedynymskutkiem...

Lepszynowywzórniżłataniedziur.Dużołat,nędznyświat;dużołat...”

- Któregośdnia- powiedziaładobitnieFannyposępnąnutąw głosie - będzieszmiećkłopoty.

- Świadomyopórnawielkąskalę.Wszystkotylkoniekonsumpcja.Powrótdonatury.

Ubóstwiamlatać,ubóstwiamlatać”.

- Powrótdokultury.Tak,dokultury.Nie konsumujesię wiele, gdysię siedzii czytaksiążki.

- Dobrzewyglądam?- spytałaLenina.Jejżakietwykonanybyłze sztucznegojedwabiuw


kolorzezielenibutelkoweji lamowanyzielonymfuterkiemwiskozowymnamankietachi kołnierzu.

- PrzyGoldersGreenkarabinmaszynowyskosiłośmiusetgwardzistów.

Lepszynowywzórniżłataniedziur,lepszynowywzórniżłataniedziur”.

Zielonesztruksoweszortyi białepończoszkiz wełnywiskozowej,wywiniętepodkolanem.

- Potembyłaowasłynnamasakraw BritishMuseum.Dwatysiącemiłośnikówkultury

zagazowanychsiarczkiemdwuchloroetylu.

Zielono-białadżokejkaocieniałaczoło Leniny;jejbucikibyłyjasnozielonei starannie

wyczyszczone.

- Aż w końcu- mówiłMustafaMond- zarządcyuświadomilisobie,że przemocnicniedaje.

Wolniejsze,lecz nieskończeniebardziejpewnesąmetodyektogenezy,warunkowania

neopawlowowskiegoi hipnopedii.

Jejtalięzaśopinałwysadzanysrebremzielonypasmyśliwskize sztucznegosafianu,

wypchany(jakoże Leninaniebyłabezpłodna)zapasemśrodkówantykoncepcyjnych.

- WreszciewykorzystanoodkryciaPfitznerai Kawagucziego.Aktywnakampaniaprzeciw

żyworództwu...

- Doskonale!- wykrzyknęłaz entuzjazmemFauny.Nigdynieumiaładługoopieraćsię

urokowiLeniny.- Icóż zaniezwykleuroczypasmaltuzjański!

- Wrazze zwalczaniemPrzeszłości;tozaśprzezzamykaniemuzeów,wysadzaniew

powietrzezabytków(naszczęście większośćz nichuległajużzniszczeniupodczaswojny

dziewięcioletniej),wycofywaniewszelkichksiążekwydanychprzedA.F.150.

- Muszęsobiezałatwićtakisam- powiedziałaFanny.


- Istniałynaprzykładtakzwanepiramidy.

- Mójstaryczarnolakierowanybandolecik.

- IczłowieknazwiskiemSzekspir.Oczywiścienigdyo nimniesłyszeliście.

- Topoprostuwstyd,tenmójbandolet.

- Takiesąkorzyściprawdziwienaukowejedukacji.

- „Dużołat,nędznyświat;dużolat,nędzny...”

- WprowadzeniepierwszegoT-modelu,dziełaPanaNaszegoForda...

- Mamgojużprawietrzymiesiące.

- ... uznanozapocząteknowejery.

- „Lepszynowywzór,niżłataniedziur,lepszynowy...”

- Istniało,jakjużmówiłem,takzwanechrześcijaństwo.

- „Lepszynowywzór,niżłataniedziur”.

- Etykai filozofiapodkonsumpcji...

Uwielbiamnoweubranka,uwielbiamnoweubranka,uwielbiam...”

- Naderistotnaw warunkachniedoprodukcji,jednakżew wiekumaszyni wiązaniaazotuz

pierwiastkami- prawdziwazbrodniaprzeciwspołeczeństwu.


- HenrykFostermigodał.

- Górneczęści wszystkichkrzyżyobcinano,takbypowstałkształtlitery„T”.Istniałtak

zwanyBóg.

- Toimitacjasafianu.

- TerazmamyRepublikęŚwiata.IobchodyDniaForda,śpiewywspólnotowei posługi

solidarnościowe.

- O,Fordzie,jakjaichnienawidzę!- myślałBernardMarks.

- Istniałytakzwaneniebiosa;mimotojednakpitoogromneilości alkoholu.

- Jakmięso,poprostujakmięso.

- Istniałatakzwanaduszai takzwananieśmiertelność.

- SpytajHenryka,gdziegozdobył.

- Niemniejzażywalimorfinęi kokainę.

- A co gorszaonasamatraktujesiebiejakmięso.

- RokuFordowskiego178 subsydiowanodwatysiącefarmakologówi biochemików.

- Coontakiskwaszony?- powiedziałwicedyrektorprzeznaczeniawskazującnaBernarda

Marksa.

- Wsześć latpóźniejruszyłaprodukcjarynkowa.Lekdoskonały.

- Podrażnimysię z nim.


- Odziałaniuwywołującymstaneuforyczny,narkotyczny,wizjogenny.

- Oj,Marks,jakiskwaszony.- Drgnął,klepniętyw plecyi podniósłwzrok.Totenbrutal

HenrykFoster.- Przydałabyci się chybaodrobinasomy.

- Wszystkiezaletychrześcijaństwai alkoholu,żadnejz ichwad.

O,Fordzie,chętniebymgozabił”,alejedyne,co powiedział,to:„Nie,dziękuję”,i odsunął

podawanąmufiolkętabletek.

- Uwalniamysię odrzeczywistości,kiedytylkozechcemy,i takożwracamy,bezbólugłowy

i bezpotrzebymitologii.

- No weź - nalegałHenrykFoster.- Bierz.

- Stabilnośćzostaław faktycznysposóbzapewniona.

- Jedensześciennycentymetri znikaponurysentyment-powiedziałwicedyrektor

przeznaczenia,cytująchipnopedycznąsentencję.

- Pozostawałojużtylkousunąćstarość.

- A niechcię, ty...!- krzyknąłBernardMarks.

- O,ho,ho!

Hormonygruczołowe,transfuzjamłodejkrwi,sole magnezu...

- Ipamiętaj,lepszamiksturaniżawantura.- Wyszlize śmiechemzprzebieralni.

- Usuniętowszelkieobjawystarości.A wrazz nimi,rzeczjasna...


- Nie zapomnijzapytaćgoo tenpasmaltuzjański- powiedziałaFanny.

- Wrazz nimiwszystko,co charakterystycznedlastarczegoumysłu.Psychikapozostawała

niezmiennaprzezcałądługośćżycia.

- ... odbyćprzedzmierzchemdwierundygolfaz przeszkodami.Muszępędzić.

- Praca,zabawa...posześćdziesiątcenaszesiły i gustapozostajątakiejakw wiekulat

siedemnastu.Wdawnychzłychczasachstarzyludzieusuwalisię z życia,szli naemeryturę,

poświęcalisię religii,spędzaliczasnamyśleniu...namyśleniu!

- Idioci,wieprze!- mówiłdosiebieBernardMarks,idąckorytarzemdowindy.

- Dziś, otopostęp,starzyludziepracują,starzyludziekopulują,starzyludzieniemajączasu,

niemajęchwiliwytchnieniaodprzyjemności,okazjidotego,byusiąśći zacząćrozmyślać;gdyby

zaśprzeznieszczęśliwyprzypadekpojawiłasię takaszczelinaczasuw spoistejsubstancjiich

rozrywek,zawszepozostajesoma,rozkosznasoma,półgramanapopołudnie,gramnaweekend,

dwagramynapodróżnaprzewspaniałyWschód,trzynamrocznąwiecznośćnaksiężycu;wracając

znajdąsię jużpodrugiejstronieszczeliny,bezpieczni,natwardymgrunciecodziennejpracyi

rozrywek,biegającz jednegoczuciofilmunadrugi,odjednejsprężystejdziewczynydoinnej,od

zawodówelektromagnetycznegogolfado...

- Idźżestąd,dziewczynkokrzyknąłniecogniewniedyrektorRiW.- Chłopczyku,odejdź

stąd!Nie widzicie,że JegoFordowskaWysokośćjestzajęta?Bawciesię gdzieindziejw waszągrę

miłosną.

- Biednedzieciaczki!- powiedziałzarządca.

Powoli,majestatycznie,z cichymposzumemmaszyneriisunęłynaprzódprzenośniki,

trzydzieścitrzycentymetrynagodzinę.Wczerwonympółmrokulśniłyniezliczonerubiny.


ROZDZIAŁ CZWARTY

§1

Windabyłapełnamężczyznz przebieralnialfi wchodzącąLeninępowitałowiele

życzliwychuśmiechówi skinięćgłową.Byłabardzolubianai z prawiekażdymspośródtych

mężczyznzdarzyłojejsię spędzićnoc.

Sąprzemili,myślałaodpowiadającnapowitania.Uroczychłopcy!Choć,prawdęmówiąc,

wolałaby,żebyuszyJerzegoEdzelaniebyłytakieduże(możenatrzystadwudziestymÓsmym

metrzedanomuokropelkęzadużoparatyroidu?)A. patrzącnaBenitaHooveraniemogłasię

pozbyćmyśli,że gdyzdejmieubranie,widać,iż jestnaprawdęzbytowłosiony.

Odwracająctwarzze wzrokiemniecoposmutniałymodwspomnieńczarnejgęstwiny

owłosieniaBenita,dojrzaław kąciemałeszczupłeciałoi melancholijnątwarzBernardaMarksa.

- Bernard!- podeszładoniego- właśniecię szukałam.-Jejglos zadźwięczałczystowśród

poszumuwindy.Inniobejrzelisię zaciekawieni.- Chciałamz tobąpomówićonaszychplanachco

donowegoMeksyku.- Kątemokadostrzegławgapionegow niąze zdumieniemBenitaHoovera.

Rozdrażniłojątojegospoglądanie.„Zdziwiony,że jegonieproszęo następnespotkanie!”,

powiedziaław myślidosiebie.Potemgłośnoi tonemcieplejszymniżzwyklemówiładalej:

- Byłobywspanialewyjechaćz tobąw lipcunajakiśtydzień.-(No cóż, publiczniedaje

wyrazswejniewiernościwobecHenryka.Fannypowinnabyćzadowolona,choćbytobyłtylko

Bernard).- Toznaczy- Leninaposłałamuznaczącyuśmiech,najbardziejczarowny,jakitylko

mogłaprzywołać- jeślinadalmniechcesz.

BladątwarzBernardaokryłgwałtownyrumieniec.„Coulicha?”zdumiałasię Lenina,

poruszonajednakżetymosobliwymhołdemdlaswejwładzy.

- Czyniebyłobylepiejporozmawiaćo tymgdzieindziej?- jąkałsię, straszliwie

zakłopotany.

Czymówięcoś niestosownego?- pomyślałaLenina.- Nie mógłbysię bardziejstropić,

gdybympowiedziałajakiśnieprzyzwoityżart,naprzykładzapytałago, ktobyłjegomatką,czy coś

w tymrodzaju”.

- Bo wobectychludzitutaj...- jąkałzmieszanyprzezściśniętegardło.

Leninaroześmiałasię szczerzei wcaleniezłośliwie.

- Ależ jesteśzabawny!- zawołała,uznawszygo w myślizanaprawdęzabawnego.-

Uprzedziszmnienaprzynajmniejtydzieńwcześniej,dobrze?-mówiładalejinnymjużtonem.-

Sądzę,że polecimychybaBłękitnąPacyficzną?Czyonastartujez wieży naCharing-T?A możez


Hampstead?

NimBernardzdążyłodpowiedzieć,windazatrzymałasię.

- Dach!- zabrzmiałpiskliwygłos.

Windziarzbyłniskim,małpimstworkiemubranymw czarnątunikopółkretynaepsilona-

minus.

- Dach!

Rozwarłdrzwi.UderzyływeńgorącepromieniepopołudniowegoSłońca;zamrugałoczami.

Ooo,dach!”,powtórzyłzachwycony.Wyglądałjaknagleradośnieprzebudzonyz mrocznego,

unicestwiającegoodrętwienia.„Dach!”

Uśmiechałsię kutwarzompasażerówpełenpsiego,pełnegonadzieiuwielbienia.

Rozmawiająci śmiejącsię wyszli z windynarozświetlonyteren.Windziarzspoglądałzanimi.

- Dach?- powtórzyłznowu,tymrazempytająco.

Zadźwięczałdzwoneki głośnikusufituwindyzacząłwydawaćpoleceniatonembardzo

łagodnym,alebardzowładczym.

Zjeżdżajw dół- mówił- zjeżdżajw dół.Piętroosiemnaste.Zjeżdżajw dół,zjeżdżajw dół.

Piętroosiemnaste.Zjeżdżajw dół,zjeżdżaj...”

Windziarzzatrzasnąłdrzwi,nacisnąłguziki natychmiastzapadłnapowrótw szemrzący

półmrokszybu,półmrokjegozwykłegootępienia.

Nadachubyłogorącoi słonecznie.Powietrzeletniegopopołudniapełnebyłobrzęczenia

helikopterów,niższyzaśw toniepomrukniewidocznychrakietsunącychpojasnymniebiena

wysokościpięciuczy sześciumilpieściłuchow delikatnympowietrzu.BernardMarksodetchnął

głęboko.Spojrzałw niebo,ogarnąłwzrokiembłękitnyhoryzont,aw końcuzatopiłspojrzeniew

twarzyLeniny.

- Czyżniecudownie!- głos drżałmunieco.Uśmiechnęłasię doniegozwyrazem

całkowitegozrozumienia.

- Doskonałewarunkinagolfaz przeszkodami- odpowiedziałaz uniesieniem.-Ale teraz,

Bernardzie,muszęjużpędzić.Henryksię złości, gdykażęmuczekać.Dajminiedługoznaćo

terminiewyjazdu.

Iskinąwszydłoniąnapożegnanie,pobiegłaprzezpłaskidachkuhangarom.Bernardstał

patrzącnaoddalającesię migotaniebiałychpończoszek,nażywy, energicznyruchopalonychkolan,

raz,dwa,raz,dwa,namniejżywy ruchfałdtychjejopiętychsztruksowychszortówpodżakietem

barwyzielenibutelkowej.TwarzBernardaprzybraławyrazcierpienia.


- Naprawdęmiładziewczyna- zabrzmiałzajegoplecamimocnyi pogodnyglos.

Bernarddrgnąłi obejrzałsię. Pochylonanadnimpyzata,rumianatwarzBenitaHoovera

uśmiechałasię doń- uśmiechałasię z jawnąserdecznością.Benitobyłniepoprawniedobroduszny.

Ludziemówilionim,że idzieprzezżycie nawetniedotykającsomy.Złośći złe nastroje,odktórych

inniludziemusielisię dopierouwalniać,doniegow ogóle niemiałydostępu.DlaBenita

rzeczywistośćbyłazawszesłoneczna.

- A przytymsprężysta.Itojak!- Potemzaś,innymjużtonem:- Ale zdajesię, że coś ci

doskwiera.Przydałabyci się chybaodrobinasomy.- Benitosięgnąłdoprawejkieszenispodnii

wyjąłfiolkę.- jedensześciennycentymetri znikaponury...hej,co się dzieje?

Bernardodwróciłsię naglei uciekł.

Benitospoglądałzanim.

Cosię stałotemufacetowi?”- zadumałsię i kiwającgłowąuznał,że plotkaoalkoholu

dodanymdosurogatukrwitegochłopcamusibyćprawdziwa.

Uszkodzonymózgzapewne”.

Schowałfiolkęsomy,wyjąłgumędożucianasyconąhormonamipłciowymii wypchawszy

sobieniąpoliczki,przeżuwającruszyłpowolikuhangarom.

HenrykFosterwytoczyłswąmaszynęz hangarui gdyLeninanadeszła,czekałjużnanią

siedzącw kabiniepilota.

- Czteryminutyspóźnienia- tyletylkopowiedział,gdywdrapałasię dośrodkai usiadła

obokniego.Włączyłsilniki uruchomiłśmigłahelikoptera.Maszynawystrzeliłapionowow górę.

GdyHenrykdodałgazu,pomrukśmigłaprzeszedłz buczeniaszerszeniaw buczenieosy, z

brzęczeniaosy w bzyczeniekomara;szybkościomierzwskazywał,że wznosząsię zprędkością

dwóchkilometrównaminutę.WdolepodnimiLondynmalał.Wciąguparusekundogromne

budowleo wielkichblatachdachówstałysię zaledwiekępąkwadratowychgrzybówwyrastających

z zieleniparkówi ogrodów.Pośrodkunich,nacienkiejnóżce,wyższai smuklejszawieżana

Charing-Tzwracałasię kuniebudyskiemlśniącegocementu.

Jakrozmytewe mgletorsybaśniowychatletówogromnemięsistechmurytkwiłyna

błękitnymniebienadichgłowami.Zjednejz nichwynurzyłsię naglemałypurpurowyowadi

opadałz brzęczeniem.

- O,CzerwonaRakieta- powiedziałHenryk- leci z Nowego Jorku.- Spojrzałnazegareki

dodałpotrząsającgłową:- Siedemminutspóźnienia.Tepołączeniaatlantyckiesąwprost

skandalicznieniepunktualne.


Zdjąłstopęz pedaługazu.Pomrukśmigłanadichgłowamiopadłopółtorejoktawy,z

powrotempoprzezbuczenietrzmiela,chrabąszcza,jelonka.Pędmaszynykugórzeosłabł;w chwilę

późniejzawiślinieruchomow powietrzu.Henrykpchnąłdźwignię;rozległsię szczęk.Najpierw

powoli,potemszybcieji szybciejprzednieśmigłozaczęłosię obracać,ażjegokształtrozpłynąłsię

w kolistąsmugę.Corazsilniejgwizdałnastatecznikachwiatrwzbudzonyruchempoziomym,

Henrykwpatrywałsię w obrotomierz;gdystrzałkadotarładokreski„tysiącdwieście”wyłączył

śmigła.Maszynanabyławystarczającowiele pędupoziomego,bydalejposuwaćsię jużsamąsiłą

bezwładu.

Leninaspojrzałaprzezoknow podłodzepodjejstopami.Lecielinadsześciokilometrowym

pasemparków,oddzielającymLondynCentralnyodpierwszegopierścieniaprzedmieść.Roślinność

o skróconymokresieżyciawyglądaładziwacznie.Szeregiwież dogry„bąkdorąk”lśniłypośród

drzew.ObokShepherd’sBushdwatysiąceparmieszanychzłożonychz bet-minusgrałow „tenisa

napowierzchnisferyriemannowskiej”.Rzędykortówdogryw tenisaprzesuwanegorozciągałysię

poobustronachgłównejdrogiz NottingHilldoWillesden.Naboiskuw Ealingodbywałysię

pokazygimnastycznew wykonaniudeltorazśpiewywspólnotowe.

- Jakiżwstrętnyjestkolorkhaki- zauważyłaLenina,dającwyrazhipnopedycznym

poglądomswojejkasty.

Zabudowaniaczuciostudiaw Hounslowzajmowałysiedemi półhektara.Wpobliżuarmia

pracownikóww strojachkoloruczarnegoorazkhakitrudziłasię układaniemnowejszklanej

nawierzchninaWielkiejDrodzeZachodniej.Gdyprzelatywali,właśniewylewanojedenz

ogromnychtyglisamojezdnych.Stopionykamieńwypływałnadrogęstrumieniemoślepiającej

lawy;azbestowewalcejeździłytami z powrotem;zaposuwającymsię zanimw pewnejodległości

nawilżaczempararosłabiałymikłębami.

KołoBrentfordZakładyZrzeszeniaTelewizyjnegowyglądałyjakmałemiasto.

- Terazpewniemająprzerwęzmianową- odezwałasię Lenina.

Jakmszycei mrówki,zieloneniczymliście dziewczęta-gammyi czarnipółkretyniroilisię

kołowyjśćlubstaliw kolejkachdotramwajówjednoszynowych.Bety-minusobarwiemorwy

maszerowałypośródtłumu.Dachgłównegobudynkupełenbyłruchulądującychi startujących

helikopterów.

- Ojej- zawołałaLeninataksię cieszę, ze niejestemgammą.

Wdziesięćminutpóźniejbylijużw StokePogesi moglizacząćpierwsząrundęgolfaz

przeszkodami.


§2

Zespuszczonymioczyma,ze wzrokiemumykającymnatychmiast,gdytylkonapotkałon

zaryssylwetkiczłowieka,spieszyłBernardprzezdach.Zachowywałsię jakktośścigany,jednakże

ściganyprzezwrogów,którychniechcewidzieć,bysię nieprzekonać,że sąjeszczebardziej

wrodzy,niżprzypuszczał,i byniezostaćwpędzonymw jeszczewiększepoczuciewinyi jeszcze

bardziejbeznadziejnąsamotność.

TenokropnyBenitoHoover!”A przecieżchciałjaknajlepiej.Cozresztąw pewnymsensie

pogarszatylkosprawę.Ci,co chcądobrze,postępująw takisamsposóbjakci, co chcąźle. Nawet

Leninaprzyprawiago ocierpienie.Pomyślało owychtygodniachwahańspowodowanych

nieśmiałością,kiedytopatrzył,tęskniłi rozpaczałsądząc,że nigdynieodważysię jejpoprosić.Czy

podejmieryzykoponiżeniapoprzezpełnąpogardyodmowę?Ale jeślionapowie„tak”,jakażto

będzieradość.Cóż,powiedziała„tak”,aonnadalbyłnieszczęśliwy,. boonadzisiejszepopołudnie

uznałazadoskonałedogryw golfaz przeszkodami,bopobiegłanaspotkaniez Henrykiem

Fosterem,bouznałajego,Bernarda,zazabawnegoz tegotylkopowodu,że niechciałrozmawiać

publicznieoichnajbardziejintymnychsprawach.Jednymsłowem,nieszczęśliwy,bozachowałasię

tak,jakkażdazdrowai obyczajnaangielskadziewczynapowinnasię zachować,niezaśw jakiś

inny,nienormalny,osobliwysposób.

Otworzyłdrzwiswego hangarui wezwałsnującychsię w pobliżudwóchposługaczy,delty-

minus,bywytoczylijegomaszynęnaśrodekdachu.Hangarybykobsługiwaneprzezjednągrupę

Bokanowskiego,i mężczyźnibylitobliźniacyjednakowomali,czarnii brzydcy.Bernardwydawał

poleceniaostrym,aroganckim,anawetobraźliwymtonemkogoś,ktonieczujesię zbytpewien

swojejwyższości. Kontaktz członkamikastniższychzawszebyłdlaBernardadoświadczeniemw

najwyższymstopniuprzygnębiającym.Zjakichśpowodówbowiem(możerzeczywiściez powodu

tejhistoriiz alkoholemw surogaciekrwi- niesposóbprzecieżcałkowicieuniknąćnieszczęśliwych

wypadków)Bernardmiałwyglądniewielelepszyniżprzeciętnygamma.Był o siedemcentymetrów

niższyodtypowegoalfy,ciałozaśmiałwątłe.Kontaktz przedstawicielamikastniższych

przypominałzawszeBernardowiotymbolesnymfakciebrakówjegocielesności.„Wolałbymbyć

inny”,jegoprzygnębiającasamoświadomośćbyładlańbezlitosna.Ilekroćspostrzegałsię, że jego

wzrokzamiastspoglądaćz górypatrzypoziomow twarzdelty,odczuwałupokorzenie.Czyte

stworybędągo traktowaćz respektemnależnymjegokaście?Pytanietodręczyłogonieustannie.I

niebezpowodu.Gammy,deltyi epsilonybyłybowiemdopewnegostopniawarunkowanena

kojarzeniedorodnościciałaze społecznąwyższością.Wgruncierzeczycieńprzekonania,rodemz


hipnopedii,otym,że wzrostjestwartością,obecnybyłuwszystkich.Stądśmiechkobiet,którym

robiłpropozycje,stądgłupiekawałymężczyznz jegokasty.Kpinysprawiały,że czułsię obco,

uczucieobcościzaś- że zachowywałsię w sposób,któryjeszczebardziejwzmagałuprzedzeniadoń

orazpogłębiałpogardęi niechęćspowodowanąjegodefektamifizycznymi.Toznówwzmagałow

nimpoczuciewyobcowaniai samotności.Chronicznyłękprzedlekceważeniemkazałmuunikać

ludziz jegokasty,kazałmuz całąświadomościądbaćo swojągodnośćwobeckastniższych.Jakże

mocnozazdrościłmężczyznomtakim,jakHenrykFosterczy BenitoHoover!Mężczyznom,którzy

niemusielikrzyczećnaepsilona,żebywyegzekwowaćpolecenia;mężczyznom,którychpozycja

byłaoczywista,mężczyznom,którzyw systemiekastowymczulisię jakrybyw wodzie- dotego

stopniazadomowieni,że nawetnieuświadamialisobieswejsytuacjiczy teżuprzywilejowanegoi

wygodnegomiejsca,jakiew tymsystemiezajmowali.

Niechętnie,jakmusię wydało,i opieszaledwóchposługaczybliźniakówwytoczyłojego

maszynęnadach.

- Szybciej!- zawołałpoirytowanyBernard.jedenz nichłypnąłnaniego.Czyżbyodcień

jakiegośzwierzęcegoszyderstwaw tychtępychszarychoczach?

- Szybciej!- krzyknąłjeszczedonośnieji jegogłos nieprzyjemniezachrypiał.

Wdrapałsię namaszynęi w minutępóźniejszybowałnapołudnie,kurzece.

WsześćdziesięciopiętrowymbudynkuprzyFleetStreetmieściłysię rozmaitebiura

propagandyorazInstytutInżynieriiEmocyjnej.Wsutereniei naniższychpiętrachmiałyswe

redakcjei biuratrzywielkiegazetylondyńskie- „CogodzinnaDepesza”,dziennikkastywyższej,

bladozielona„GazetaGammowska”orazdrukowanenapapierzekolorukhakii złożonetylkoz

wyrazówjednosylabowych„ZwierciadłoDelty”.Wyżejmieściłysię biurapropagandy:

telewizyjnej,czuciofilmoweji propagandypoprzezsyntetycznyśpiewi muzykę- wszystkiego

dwadzieściadwapiętra.Nadnimiznajdowałysię laboratoriabadawczeorazdźwiękoszczelne

pokoje,w którychwykonywaliswąfinezyjnąpracęrealizatorzyścieżkidźwiękoweji kompozytorzy

muzykisyntetycznej.GórneosiemnaściepięterzajmowałInstytutInżynieriiEmocyjnej.

BernardwylądowałnadachuDomuPropagandyi wysiadł.

- ZadzwońnadółdopanaHelmholtzaWatsona- poleciłportierowi,gammie-plus- i

powiedzmu,że panBernardMarksczekananiegonadachu.

Usiadłi zapaliłpapierosa.

HelmholtzWatsonwłaśniepisał,gdydotarładoniegowiadomość.

- Przekaż,że zarazbędę- powiedziałi odwiesiłsłuchawkę.Potemzwróciłsię doswej


sekretarkitymsamymoficjalnymi bezosobowymtonem:- Pójdęterazzałatwićswojesprawy- i nie

zwracającuwaginajejpromiennyuśmiechwstałi ruszyłżwawododrzwi.

Był tomężczyznamocnozbudowany,barczysty,o szerokiejpiersi,zwalisty,ajednakszybki

w ruchach,sprawnyi zwinny.Krągłasilnakolumnaszyi utrzymywałapięknągłowę. Włosymiał

ciemne,kędzierzawe,rysysilniezaznaczone.Był przystojnyw sposóbprzekonywającyi podniosły,

w każdymcalualfa-plus,jakniestrudzeniepowtarzałajegosekretarka.Zzawodubyłwykładowcąw

InstytucieInżynieriiEmocyjnej(WydziałLiteracki),zaśw czasiewolnymodzajęćdydaktycznych

wykonywałpraceinżynieraemocyjnego.Pisywałregularniedo,CodziennejDepeszy",pisał

scenariuszeczuciowei miałnajlepszyzmysłdochwytliwychhasełi hipnopedycznychrymów.

- Zdolny- brzmiałaopiniajegoprzełożonych.- Możenawet- tukiwaligłowami,znacząco

zniżającgłos - niecozbytzdolny.

Tak,niecozbytzdolny;mielirację.PrzerostumysłuwywołałuHelmholtzaWatsonaefekty

bardzopodobnedotych,któreuBernardaMarksabyływynikiemdefektufizycznego.Zbytdrobne

kościi zbytmałatężyznawyobcowałyBernardaspośródjegokolegów,zaśpoczucietejobcości,

stanowiącew świetlepanującychprzekonańprzerostumysłu,stałosię ze swejstronyprzyczyną

postępującejseparacji.Tym,co wywoływałouHelmholtzanaderniewygodnąsamoświadomość,

byłyowe zdolności.Obumężczyznłączyłoprzekonanieowłasnymniepowtarzalnym

indywidualizmie.Jednakżeo ile fizycznieniedorozwiniętegoBernardaprzezcałeżycie dręczyła

świadomośćbyciaodmieńcem,otyleHelmholtzWatsondopieroniedawnouświadomiłsobieswą

przewagęumysłową,anatejpodstawieuświadomiłsobietakżeswąodmiennośćodotaczającychgo

ludzi.Tenchampiongryw tenisaprzesuwanego,tenniestrudzonykochanek(mówiono,że w ciągu

czterechlatmiałsześćsetczterdzieścidziewcząt),tenpowszechniepodziwianydziałaczi

najwspanialszylew salonowyuświadomiłsobienagle,że sport,kobiety,działalnośćspołeczna

zeszły uniegonadrugiplan.Taknaprawdętozajmowałogocoś innego.Ale co?Tobyłwłaśnie

problem,któryBernardmiałz nimprzedyskutować- araczejrazjeszczeposłuchaćmonologu

swego przyjaciela,jakoże toHelmholtzzawszemówił.

Trzyuroczedziewczynyz BiuraPropagandyPoprzezSyntetycznyŚpiewzastąpiłymu

drogę,gdywychodziłz windy.

- O,Helmholtz,kochany,pojedźz naminapiknikdoExmoor.- Spog1ądalynaniego

błagalnymwzrokiem.

- Nie, nie- potrząsałgłowąprzepychającsię pomiędzynimi.

- Nie zapraszamyżadnegoinnegomężczyzny.


Ale Helmholtzpozostałniewzruszonynawetwobectakponętnejperspektywy.

- Nie - powtórzył.- Jestemzajęty.

Izdecydowanymkrokiemruszyłdalej.Dziewczętadreptałyzanim.Dopierogdywsiadłdo

maszynyBernardai zatrzasnąłdrzwi,dałymuspokój.Nie bezpełnychzawoduwymówek.

- Ach,tekobiety!- powiedział,gdypojazdwznosiłsię w górę.- Tekobiety!- Pokiwał

głową,zmarszczyłbrwi.

- Okropne.- Bernardobłudnieprzyznałmurację,myślącprzytymw duchu,że chciałby

miećtyledziewczątco Helmholtzi totakmałymwysiłkiem.Ogarnęłago naglesilnapotrzeba

pochwaleniasię:

- ZabieramLeninęCrownedoNowego Meksyku- powiedziałtonemnajbardziejobojętnym,

najakipotrafiłsię zdobyć.

- Aha- rzekłHelmholtzzupełnieniezainteresowany.

- Wciąguostatnichdwutygodnizrezygnowałemz wszelkiejdziałalnościspołeczneji ze

wszystkichmoichdziewcząt.Nie maszpojęcia,jakasię z tegozrobiłaaferaw Instytucie.Niemniej

sądzę,że wartobyło.Efekty...- zawahałsię nachwilę.- No więc, efektysądziwne,bardzodziwne.

Fizyczneniezaspokojeniemożespowodowaćrozrostaktywnościumysłowej.Procesjest,jak

się zdaje,odwracalny.Rozrostaktywnościumysłowejmoże,ze względunawłasnyinteres,

wytworzyćdobrowolnąślepotęi głuchotęrozmyślnejsamotności,sztucznąimpotencjęascety.

Resztękrótkiegolotuodbyliw milczeniu.Kiedyprzybylinamiejscei wyciągnęlisię

wygodnienasprężystychkanapachw pokojuBernarda,Helmholtzzacząłmówićdalej.

- Czymiałeśkiedyśuczucie- zapytał,staranniedobierającsłowa- jakgdybycoś tkwiłow

twoimwnętrzu,czekająctylko,ażpozwolisztemuczemuśsię wydobyć?Cośjaknadmiarmocy,

któregoniewykorzystujesz..,no,wiesz, jakwoda,któraspadaswobodniew dół,zamiastporuszać

turbiny?- spojrzałpytająconaBernarda.

- Chodzici oprzeżycieemocjonalne,któremożnabyodczuwaćw pewnychodmiennych

warunkach?

Helmholtzpotrząsnąłgłową.

- Niezupełnie.Myślęo dziwnymUczuciu,jakieczasamimiewam,uczuciu,że mamcoś

ważnegodopowiedzeniai że mamdośćsił nato...tyletylko,że niewiem,co tojest,i niemogętej

siły użyć.Gdybyistniałjakiśinnysposóbpisania...albocoś innego,oczymbymożnapisać...-

Zamilkłnachwilę,potemmówiłdalej:- Bo widzisz,dobrzemiidziewymyślaniezdać,rozumiesz,

słów, któreczłowiekaażpodrywają,jakwtedygdysiadasznapinezce,wydająsię takienowei


ekscytujące,nawetgdydotyczączegoś hipnopedycznieoczywistego.Ale toniewystarcza.Nie

wystarcza,że zdaniasądobre,dobrepowinnobyćteżto,co się z nimirobi.

- Ależ, Helmholtz,typrzecieżrobiszdobrerzeczy.

- Ach,tylkow pewnychgranicach- Helmholtzwzruszyłramionami.-A tegranicesątakie

wąskie.Nie matamwystarczającejistotności,taktojakośwygląda.Czuję,że mógłbymrobićcoś

znacznieistotniejszego.Tak,i bardziejgorącego,bardziejnamiętnego.Ale co?Cobardziej

ważnegojestdopowiedzenia?Ijakżemożnanamiętnieodnieśćsię dorzeczy,októrychmamza

zadaniepisać?SłowamogąbyćjakpromienieRoentgena;jeśliużywaćichwłaściwie,przenikną

wszystko.Czytaszi słowacię przeszywają.Tojestjednaz rzeczy,którychstaramsię nauczyć

moichstudentów:jakpisać,bysłowadziałałyprzeszywająco.Ale cóż ulichadobregow tym,że

przeszywacię artykułośpiewachwspólnotowychlubo najnowszychudoskonaleniachorganów

węchowych?A pozatym,czy możnauczynićsłowo naprawdęprzeszywającym- wiesz, jak

najtrwardszepromienieRoentgena- kiedypiszeszo takichrzeczach?Czymożnapowiedziećcoś o

niczym?Do tegosię towszystkosprowadza.Próbujęciąglei...

- Ćśś...- syknąłnagleBernardi uniósłostrzegawczopalec;nasłuchiwali.- Zdajesię, że ktoś

jestzadrzwiami- szepnąłBernard.

Helmholtzwstał,przeszedłnapalcachprzezpokóji nagłymszarpnięciemotworzyłszeroko

drzwi.Oczywiścienikogotamniebyło.

- Przepraszam- powiedziałBernard;czułsię nieznośniegłupioi takożwyglądał.-Trochę

jestemchybaznerwicowany.Kiedyludziesąwobecciebiepodejrzliwi,samstajeszsię podejrzliwy

wobecnich.

Przetarłdłoniąoczy i westchnął;w jegogłosie pojawiłysię tonyskargi.Usprawiedliwiałsię.

- Gdybyśtywiedział,ile musiałemznieśćostatnio- powiedziałniemalpłaczliwie,aprzypływżalu

nadsobąbyłjaknagleuwolnioneźródło.- Gdybyśtywiedział!

HelmholtzWatsonsłuchałz pewnądozązażenowania.„BiednyBernard”,myślałw duchu.

Równocześniejednakczułwstydzaprzyjaciela.Wolałby,żebyBernardokazywałniecowięcej

godności.


ROZDZIAŁ PIĄTY

§1

Oósmejzaczęłosię ściemniać.Głośnikinawieży w StokePogessuperdonośnie

obwieszczałyzamykanieboisk.Leninai Henrykprzerwaligręi ruszylizpowrotemw stronęklubu.

ZpastwisknależącychdoTrustuWydzielinWewnętrznychi Zewnętrznychdobiegałryktysięcy

krów,któreswoimigruczołamii swoimmlekiemzapewniałysurowiecwielkimzakładomw

FarhhamRoyal.

Nieprzerwanebzyczeniehelikopterówwypełniałopółmrok.Codwiei półminutydzwoneki

gwizdkiogłaszałyodjazdjednegozlekkichpociągówjednoszynowych,któreodwoziłydostolicy

amatorówgolfaz kastniższych,grającychnaspecjalniewydzielonymterenie.

Leninai Henrykwsiedlidoswego pojazdui wystartowali.Nawysokościośmiusetstóp

Henrykzwolniłobrotyśmigłai naminutęlubdwiezawiślinadpogrążającymsię w mroku

krajobrazemL. askołoBurnhamBeechesnakształtwielkiegojezioramrokusięgałjasnegoskraju

zachodniejczęści nieboskłonu.Purpurowenaliniihoryzontupromieniechodzącegosłońcabladły,

poprzezpomarańczpobarwężółtąi wysokow górzebladą,wodnozielonkawą.Napółnocy,za

lasem,wyrastałyponaddrzewazakładyTrustuWydzielin,z każdegooknadwudziestopiętrowej

budowlibłyskającsilnymświatłemelektrycznym.Wdolepodhelikopteremrozciągałysię

zabudowaniaKlubuGolfowegoogromnebarakidlakastniższychi, podrugiejstroniemuru,

mniejszedomyzastrzeżonedlaalfi bet.Przejścianaperonyprzystankujednoszynówkibyłyczarne

odmrowiącychsię ludziz kastniższych.Spodszklanegosklepieniawypadłoświetlonyskład

kolejki.Śledzącjejkursnapołudniowywschódprzezciemnypłaskowyż,ichoczy natrafiłyna

majestatycznebudowlekrematoriumw Slough.Dlabezpieczeństwalecącychnocąsamolotówjego

czterywysokiekominyoświetlonebyłyreflektoramii zaopatrzonew czerwonesygnały

ostrzegawcze.Stanowiłypunktorientacyjny.

- Dlaczegotekominysąotoczonetymijakbybalkonikami?- spytałaLenina.

- Odzyskiwaniefosforu- odparłlakonicznieHenryk.- Podrodzew górękominagazy

poddawanesączteremróżnymprocesom.DawniejP2O5 ulatniałsię podczaskremacji.Teraz

odzyskujesię gow dziewięćdziesięciuośmiuprocentach.Ponadpółtorakilonakażdezwłoki.Daje

tow samejtylkoAngliiczterystatonfosforurocznie.- Henrykmówiłpełenradosnejdurny,ciesząc

się całymsercemz tegoosiągnięcia,jakgdybyonobyłojegodziełem.- Przyjemniepomyśleć,że

jestsię społecznieużytecznymnawetpośmierci.Użyźniamyglebę.

TymczasemLeninaodwróciławzroki patrzyłaterazpionowow dółnastację


jednoszynówki.

- Tak,przyjemnie- przyznała.- Ale tojednakdziwne,że alfyi betynieużyźniajągleby

bardziejniżtetutajwstrętnemałegammy,deltyi epsilony.

- Wszyscysąrównipodwzględemfizykochemicznym-powiedziałHenryksentencjonalnie.

- A pozatymnawetepsilonysąniezastąpione.

Nawetepsilony...”;Leninaprzypomniałasobienagiemoment.gdyjakodziewczynkaw

wiekuszkolnymobudziłasię w środkunocyi porazpierwszydoświadczyłaświadomieowego

szeptu,którynawiedzałwszystkiejejsny.Znowuujrzałapromieńksiężyca,rządmałychbiałych

łóżeczek;razjeszczeusłyszałałagodnygłos, którymówił(słowatrwaływ niejpodziśdzień,nie

zapomniane,niedozapomnieniapotylucałonocnychrepetycjach):„Nawetepsilonysąużyteczne.

Nie moglibyśmysię obejśćbezepsilonów.Każdypracujenakażdego.Każdyjestnamniezbędny...”

Leninawspomniałaswójwstrząslękui zdziwienia,swe rozważaniaprzezpółbezsennejgodziny,aż

dochwiligdytenieustannepowtórzeniaukoiłyjejumysł,wygładziłyi ukradkiemzacząłsię

wślizgiwaćsen.

- Sądzę,że epsilonomnieprzeszkadza,że sąepsilonami-powiedziałanagłos.

- Oczywiście,że nie.No bojak?Nie wiedzą,jaktojestbyćczymśinnym.Nambyto

przeszkadzało,rzeczjasna.No alemyjesteśmyinaczejwarunkowani.Pozatymmamyinne

dziedziczenie.

- Cieszęsię, że niejestemepsilonem- powiedziałaz przekonaniemLenina.

- A gdybyśbyłaepsilonem- stwierdziłHenryk- twojeuwarunkowaniekazałobyci być

równiezadowolonąz tego,że niejesteśbetączy alfą.- Włączyłprzednieśmigłoi skierował

maszynękuLondynowi.Zanimi,nazachodzie,czerwieńi pomarańczprawiejużznikły;zenit

zakryłaciemnachmura.Gdyprzelatywalinadkrematoriump, ojazdwyskoczyłw góręnasłupie

gorącegopowietrzaz kominów,poczymrówniegwałtownieopadłprzeszedłszyw strefęchłodu.

- Ale wspaniałahuśtawka!- roześmiałasię radośnieLenina.

Jednakżeglos Henrykaprzezmomentbrzmiałwręczmelancholijnie:

- Czywiesz, czymbyłatahuśtawka?- zapytał.- Tojakiśczłowiekznikaostateczniei na

dobre.Przemieniasię w strumieńgorącegogazu.Ciekawe,ktotobył- mężczyznaczy kobieta,alfa

czy epsilon...- Westchnął.Potemzakończyłstanowczymtonem:- Takczy owakjednegomożemy

byćpewni:kimkolwiekbył,byłzażyciaszczęśliwy. Każdyjestobecnieszczęśliwy.

- Tak,każdyjestobecnieszczęśliwy - zawtórowałaLenina.Przezdwanaścielatsłyszeli te

słowapowtarzanestopięćdziesiątrazyw ciągunocy.


Wylądowaliw Westminsternadachuczterdziestopiętrowegodomu,w którymmieszkał

Henryk,zeszli wprostdosalijadalnej.Tamwśródgłośneji wesołejkompaniizjedliwyśmienity

posiłek.Do kawypodanosomę.Leninawzięładwiepółgramowetabletki,Henrykzaśtrzy.

Dwadzieściapodziewiątejszli ulicądonowootwartegoKabaretuOpactwaWestminsteru.Wieczór

byłprawiebezchmurnyi bezksiężycowy,niebopełnegwiazd;jednakżez tegotakprzygnębiającego

faktuaniLenina,aniHenrykniezdawalisobieszczęśliwie sprawy.Elektrycznenapisyświetlne

skutecznieprzesłaniałymrokkosmicznejotchłani.„KalwinStopesi jegoszesnastuseksofonistów”.

NafasadzienowegoOpactwalśniływabiącoogromnelitery.„Londyńskieorgany

najsubtelniejszychwonii barw.Najnowszamuzykasyntetyczna”.

Weszlidownętrza.Powietrzewydawałosię tamgorące.i niecoduszneodzapachuambryi

drzewasandałowego.Nasklepieniusaliorganybarwwydobywałyobrazpodzwrotnikowego

zachodusłońca.Szesnastuseksofonistówgrałostaryszlagier:„Niemanaświecie drugiejtakiej

butlijaktadrogamojabutlamała”.Czterystapattańczyłofive-stepanalśniącymparkiecie.

WkrótceLeninai Henrykstalisię parączterystapierwszą.Seksofonyzawodziłyjakmuzykalnekoty

w blaskuksiężyca,jęczałyaltamii tenoramijakumierające.Pośródbogactwaharmoniichórich

drżącychgłosów wznosiłsię kuszczytowaniu,corazgłośniejszyi głośniejszy-ażwreszcie

machnięciemrękidyrygentwydobyłostatniądrgającąnutęeterycznejmuzykii zgasiłszesnaście

dmuchającychistot.Rozległsię grzmotw a-moll.Potem,w zupełnejciszy, w zupełnymmroku

zacząłsię stopniowypowrót,diminuendozsuwającesię ćwierćtonamiw dół,w dółkucicho

szepczącymakordomdominanty,któraposuwałasię powoli(gdyrytmynapięćczwartychciągle

pulsowałykudołowi),napełniającsekundymrokugęstniejącymnapięciemoczekiwania.Aż

wreszcieoczekiwaniezostałospełnione.Nagływschódsłońcai równoczesnywybuchpieśni

Szesnastki:

Omojabutlo,ciebiezawszepragnąłem

Omojabutlo,skądsię tutajwziąłem?

Niebojestw tobiebłękitne,

Pogodazawszewspaniała;

Bo

Nie manaświecie drugiejtakiejbutli

Jaktadrogamojabutlamała.


Fivestepującz czteremasetkamiparpoOpactwieWestminsteru,Leninai Henryktańczyli

jednakw innymświecie - upalnym,przepyszniebarwionym,nieskończenieprzyjaznymświecie

podróżysomatycznej.Jakżewszyscy bylimiii,piękni,wspanialezabawni!„Omojabutlo,ciebie

zawszepragnąłem...”JednakżeLeninai Henrykmieliprzecieżto,czego pragnęli...Byli otow tym

wnętrzu- bezpieczniwe wnętrzuze wspaniałąpogodąi wieczniebłękitnymniebem.Gdyzaś

wyczerpanaSzesnastkaodłożyłaseksofonyi aparatdomuzykisyntetycznejzacząłnadawać

najnowszegobluesamaltuzjańskiego,bylijakdwabliźniaczeembrionykołyszącesię łagodniena

fałachzabutlowanegooceanusurogatukrwi.

Dobranoc,drodzyprzyjaciele.Dobranoc,drodzyprzyjaciele”.Głośnikiokrywałyto

poleceniepełnąłagodnościśpiewnąuprzejmością.„Dobranoc,drodzyprzyjaciele...”

Posłusznie,wrazz innymi,Leninai Henrykopuścilibudynek.Przygnębiającegwiazdy

przewędrowałyjużnieconieboskłonu.Chociażochronnyekrannapisówświetlnychbardzozmalał,

tojednakdwojemłodychnadalzachowywałoswąszczęśliwąnieświadomośćnocy.

Połkniętanapółgodzinyprzedzamknięciemkabaretudrugadawkasomyodgrodziła

nieprzeniknionymmuremichumysłyodrzeczywistegowszechświata.Zamroczeniprzeszliulicą,

zamroczeniwsiedlidowindy,jadącdopokojuHenrykanadwudziestymósmympiętrze.A jednak

pomimoswego stanu,pomimodrugiejdawkisomyLeninaniezapomniaławziąćobowiązkowych

środkówantykoncepcyjnych.Lataintensywnejhipnopediiorazmaltuzjańskiegotreningutrzyrazy

natydzieńoddwunastegodosiedemnastegorokużyciasprawiły,że zażywanietychśrodkówbyło

niemalrównieautomatycznejakmrugnięcieokiem.

- Aha,właśnie- przypomniałasobiewracającz łazienki-FannyCrowneprosiłamnie,

żebymzapytała,gdzieznalazłeśtenpięknypasmyśliwskiz zielonejimitacjisafianu,którymikiedy

dałeś.


§2

CodrugiczwartekprzypadałanaBernardakolejodbywaniaposługisolidarnościowej.Po

wczesnejkolacjiw Aphroditaeum(doktóregoniedawnowybranoHelmholtzawedługReguły

Drugiej)pożegnałprzyjacielai wsiadłszyw taksówkęzarządziłlotdowspólnotowejśpiewamiw

Fordson.Maszynauniosłasię wzwyż nakilkasetmetrów,potemskierowałasię nawschódi podczas

wykonywaniazakrętuprzedoczymaBernardawyrosłaimponującopięknaśpiewalnia.Jej

trzystudwudziestometrowśecianyzbiałejimitacjimarmurukaratyjskiego,oświetlonereflektorami,

lśniłyśnieżnąbieląnadLudgateHill;nakażdymz czterechrogówjejplatformydolądowania

helikopterówjaśniałpośródmrokuwieczoruogromnypurpurowykształtT,z dwudziestuczterech

zaśogromnychzłotychtrąbrozbrzmiewałauroczystamuzykasyntetyczna.

- Do licha,spóźniłemsię - pomyślałBernard,rzuciwszyokiemnaBig Henry’ego,zegar

śpiewami.Istotnie,gdyBernardpłaciłzakurs,Big Henryzacząłwybijaćgodzinę:„Ford”,śpiewał

potężnybasze wszystkichzłotychtrąb.„Ford,Ford,Ford...”Dziewięć razy.Bernardpobiegłdo

windy.

WielkaaulaprzeznaczonadoobchodówDniaFordai innychśpiewówwspólnotowych

znajdowałasię naparterzebudowli.Powyżej,w liczbiestunakażdympiętrze,rozmieszczonych

byłosiedemtysięcysalprzeznaczonychdlagrupsolidarnościowychnaichodbywającesię co dwa

tygodnieposługi.Bernardzjechałnapiętrotrzydziestetrzecie;popędziłkorytarzem,przezmoment

stalniezdecydowanyprzedpokojem3210,ażwreszcie,zebrawszysię naodwagę,otwarłdrzwii

wszedł.

Dziękici, Fordzie!Nie byłostatni.Trzyspośróddwunastuustawionychwokółokrągłego

stołukrzesełbyłyjeszczeniezajęte.Wśliznąłsię nanajbliższez nichw miaręniepostrzeżeniei oto

jużgotówbyłmarszczyćbrwinawidokwchodzącychspóźnialskich.

- Wco grałeśdziśpopołudniu?- zwróciłasię dońsiedzącapojegolewejręcedziewczyna.-

Zprzeszkodamiczy elektromagnetyczny?

Bernardspojrzałnanią(OFordzie!toMorganaRotszyld);z rumieńcemwstyduwyznał,że

niegrałw nic.Morganapatrzyłazdumiona.Zapadłachwilanieprzyjemnejciszy.

PotemMorganaostentacyjnieodwróciłasię odBernardai zajęłamężczyznąposwejlewej

ręce,bardziejzainteresowanymsportami.

- Niezły początekposługisolidarnościowej- pomyślałz rozżaleniemBernardi uznał,że

zapewneznowunieudamusię pojednanieze wspólnotą.Gdybyżmiałdośćczasunarozejrzeniesię

i niemusiałsiadaćnanajbliższymkrześle!MógłusiąśćmiędzyFifiBradlaughi JoannąDiesel. A on


usadziłsię naoślepobokMorgany.Morgany!OFordzie!Tejejczarnebrwi- araczejtajejbrew-

bobrwizrastałysię nadnosem.OFordzie!A poprawejmiałKlaręDeterding.No tak,brwiKlary

się niezrastały.Ale onasamabyłanaprawdęzbytsprężysta.GdytymczasemFifii Joannabyły

zupełniew porządku.Pulchne,jasnowłose,niezbytwysokie...No tak,i teraztengburTom

Kawagucziusiadłmiędzynimi.

JakoostatniaprzybyłaSarodżiniEngels.

- Spóźniłaśsię - rzekłprzewodniczącygrupy.- Proszętegowięcejnierobić.

Sarodżiniprzeprosiłai wsunęłasię namiejscemiędzyJimemBokanowskimaHerbertem

Bakuninem.Terazgrupabyław komplecie,krągsolidarnościowypełeni bezprzerw.Mężczyzna,

kobieta,mężczyzna- konsekwentnyukładpierścieniawokółstołu.Dwunastkagotowastaćsię

jednością,czekającnazbliżeniesię, złączenie,stopnieniedwunastuoddzielnychistnieńw jedno

wspólneistnienie.

Przewodniczącywstał,uczyniłznakTi włączyłmuzykęsyntetyczną,uwalniającdelikatne,

niestrudzonebiciebębnówi chórinstrumentów- ledwowiatrówi superstrun- któreprzenikliwie

powtarzałykrótką,wpadającąw uchomelodięPierwszego hymnu solidarnościowego. Razzarazem

- jużnieuchochwytałopulsującyrytm,lecz przepona;zawodzeniei rytmicznedźwiękitej

powtarzającejsię melodiiporuszałyjużnieumysł,lecz tęskniącedowspółodczuwaniatrzewia.

PrzewodniczącyrazjeszczeuczyniłznakTi usiadł.Posługarozpoczęłasię. Poświęcane

tabletkisomyleżałynaśrodkustołu.Pucharsomyw mrożonymkoktajlupoziomkowympodawano

sobiez rąkdorąki spełnianodwunastokrotniew, ypowiadającformułę:„pijęzaroztopieniemego

ja”.PotemprzyakompaniamencieorkiestrysyntetycznejodśpiewanoPierwszy hymn

solidarnościowy.

Fordzie,nastuzin;jedniąnas

Jakkroplewtopw SpołecznyNurt;

Ispraw,żebyśmygnaliwraz

Nie wolniejniżTwójlśniącyford

Dwanaścietęsknychstrof.A potempucharporazdrugiokrążastół.„PijęzaBytWyższy”,

brzmiałaterazformuła.Piliwszyscy. Muzykaniestrudzeniegrała.Biły bębny.Płaczi brzęk

instrumentówroztapiałtrzewia.ŚpiewanoDrugi hymn solidarnościowy.


Przyjdź,Bycie Wyższy,DruhuMas,

Znicestwijtuzinw jednoja

Chcemytennaszzakończyćczas,

Bo ponimwyższe życie trwa.

Ponowniedwanaściestrof.Wciągutegoczasusomazaczęładziałać.Oczyrozbłysły,

policzkizapłonęły,nakażdątwarzszczęśliwym,przyjaznymuśmiechemprzebiłosię wewnętrzne

światłożyczliwości kuwszelkiejistocie.NawetBernardniecosię roztopił.GdyMorganaRotszyld

skierowaładońpromiennyuśmiech,toi onpostarałsię ze swejstronyouśmiechmożliwie

najbardziejpromienny.Ale tabrew,taczarnadwoistość-w-jedności...byłaniestetynaswoim

miejscu;niemógłjejniezauważać,niemógł,choćusilniepróbował.Roztopienienieposunęłosię

należyciedaleko.MożegdybysiedziałmiędzyFifiaJoanną...Poraztrzecikrążyłpucharwokół

stołu.„PijęzaJegoPrzyjście”,powiedziałaMorganaRotszyld,naktórąprzypadłakolejrozpoczęcia

rytuałupucharu.Mówiłagłosemdonośnym,rozradowanym.Upiłałyki podałapucharBernardowi.

PijęzaJegoPrzyjście”,powtórzyłBernardze szczerymwysiłkiemnabraniapewnościJego

Przyjścia;tabrewjednakciąglego prześladowała,Przyjściezaśbyło,jakdlaniego,strasznie

odległe.Wypiłi przekazałpucharKlarzeDetering.„Znowusię nieuda”,pomyślał.„Wiem,że się

nieuda”.Niemniejstarałsię ze wszystkichsił promieniowaćżyczliwością.

Pucharodbyłpełneokrążenie.Uniesieniemdłoniprzewodniczącydałznak;chór

zaintonowałTrzeci hymn solidarnościowy.

OtonadchodziWyższyByt!

Znajdźmyw radościnaszejskon!

Rozpłyńmysię wśróddźwiękówcytr!

Bo tobąjestemja,tymną.

Wrazz upływemwersówgłosy drżałycorazwiększympodnieceniem.PrzeczuciePrzyjścia

elektryzowałopowietrze.Przewodniczącywyłączyłmuzykęi gdyumilkłaostatnianutaostatniej

strofy,zapadłaciszazupełna- ciszanapiętegooczekiwania,drżącazelektryzowanymżyciem.

Przewodniczącywyciągnąłrękę;i otonagleponadichgłowamirozległsię Głos,głęboki,mocny

Głos,bardziejmelodyjnyniżjakikolwiekgłos ludzki,bardziejnamiętny,bardziejwibrujący

miłością,tęsknotąi współodczuwaniem,cudowny,tajemniczy,nieziemskiGłos.„OFordzie,


Fordzie,Fordzie”,wyrzekłpowoli,zniżającstopniowotonDoznanieciepłapojawiłosię w splocie

słonecznymkażdegosłuchaczai rozpłynęłosię ażdonajdalszychzakątkówciała;łzy napłynęłydo

oczu;sercai trzewiasłuchającychzdawałysię poruszaćwewnątrzichciał,jakgdybyżyły

samodzielnymżyciem.„Fordzie!”- i rozpływalisię, „Fordzie!”- i rozpuszczalisię, rozpuszczali.I

nagleinnyton,wstrząsający.„Słuchajcie!”, grzmiałGłos.„Słuchajcie!”Słuchali.Momentprzerwy,

apotemGłosopadłdoszeptu,aleszeptuw dziwnysposóbbardziejprzenikliwegoniż

najgłośniejszykrzyk.„KrokiWyższegoBytu”,powiedział,apotempowtórzył:„KrokiWyższego

Bytu”.Szeptbyłledwosłyszalny.„KrokiWyższegoBytusłychaćnaschodach”.Iznówzapadła

cisza;napięcieoczekiwania,nachwilęosłabłe,wzmogłosię znowu,corazwiększei większe,ażpo

granicewytrzymałości.KrokiWyższegoBytu- och,tak,słyszeli je,słyszeli, jakcichozstępująpo

schodach,sącorazbliżeji bliżejw tymzstępowaniuz niewidzialnychschodów.KrokiWyższego

Bytu.Inaglegranicewytrzymałościzostałyprzekroczone.Zewzrokiemwbitymw jedenpunkt,z

rozchylonymiustamiMorganaRotszyldzerwałasię z krzesła.

- Słyszę go - zawołała.- Słyszę go.

- Nadchodzi- krzyknęłaSarodżiniEngels.

- Tak,nadchodzi,słyszę go.- FifiBradlaughi TomKawaguczirównocześniepowstalize

swoichmiejsc.

- Och,och,och!- poświadczyłanieartykułowanymdi źwiękamiJoanna.

- Nadchodzi!- wołałJimBokanowski.

Przewodniczącypochyliłsię doprzodui dotknięciemdłonirozpętałszaleństwocymbałówi

trąb,i rozgorączkowanetam-tamy.

Och,nadchodzi!darłasię KlaraDetering.- Auu!zabrzmiałoto,jakbyktośjejpodciął

gardło.

Czując,że czasjuż,bydaćcoś z siebie,Bernardtakżepoderwałsię i zawołał:

- Słyszę go;nadchodzi.

Ale toniebyłaprawda.Niczego niesłyszałi niktjegozdaniemnienadchodził.Nikt-

pomimomuzyki,pomimorosnącegopodniecenia.Niemniejmachałrękamii krzyczałwrazz

najaktywniejszymi;kiedyzaśinnizaczęliprzebieraćnogamii maszerowaćw miejscu,onrównież

zacząłprzebieraćnogamii maszerowaćw miejscu.

Ruszylikorowodemtancerzy,każdyz rękaminabiodrachosobypoprzedzającej,razza

razemokrążalisalękrzyczącunisono,wybijającrytmnogami,klaszczącw taktmuzyki,klaszcząc

dłońmiw pośladkitowarzyszy;dwanaścieparrąkklaskałoniczymjednapara;dwanaściepar


pośladkówoddawałosłabeechoniczymjednapara.Tuzinw jednoja,tuzinw jednoja.„Słyszęgo,

słyszę, jaknadchodzi”.Muzykanabrałatempa;szybciejuderzałystopy,corazszybciejklaskałydo

rytmudłonie.Iotopotężnysyntetycznybaswyśpiewałsłowaogłaszającenadejściepojednaniai

ostateczneskonsumowaniesolidarności,nadejścieTuzina-w-Jednym,wcielenieWyższegoBytu.

Orgia-porgia”ś,piewałbas,atam-tamypulsowałygorączkowymrytmem.

Orgia-porgia,Fordaśpiew,

Wzniecajw paniachJednizew.

Roztopionyjużonw niej,

Zorgią-porgiądwojgulżej.

Orgia-porgia”p, odjęlitancerzeliturgicznyrefren,„Orgia-porgia,Fordaśpiew,wzniecajw

paniach...”Gdyśpiewali,światłazaczęłypowolisłabnąć- słabnąć,azarazemnabieraćodcieni

bardziejciepłych,głębokich,czerwonawych,ażw końcutańczącyznaleźlisię w purpurowym

półmrokuskładuembrionów.„Orgia-porgia...”Wtychciemnościachbarwykrwii płodutańczący

krążylijeszczeprzezchwilę,wybijającnieustającyrytm.„Orgia-porgia...”Potemkrągzafalował,

pękłi padłwe fragmentachnasześć miękkichtapczanów,któreotaczały- krągwokółkręgu- stółi

rozstawionewokółniegokrzesła.„Orgia-porgia...”CzulegruchałgłębokiGłos;w czerwonym

półmrokubrzmiałototak,jakgdybyjakiśogromnyczarnygołąbunosiłsię dobrotliwienad

leżącymijużteraznawznaklubtwarząw dółtancerzami.

Stalinadachu;Big Henrywybiłjedenastą.Noc byłaciepłai cicha.

- Było cudownie,prawda?- powiedziałaFifiBradlaugh.- Wprostcudownie,prawda?-

PatrzyłanaBernardaz zachwytem,alez zachwytembezśladuporuszeniaczy podniecenia;być

podnieconymtoprzecieżbyćniezaspokojonym.Wniejzaśtrwałaspokojnaekstazapłynącaze

spełnieniai ukojenia- niez brakunasyceniai z nicości,lecz z równowagiżyciowej,ekstazapłynąca

odwypoczywających,zrównoważonychenergii.Bogate,żywe ukojenie.Posługasolidarnościowaw

równymbowiemstopniubrała,jakdawała,zabierająctylkopoto,byodradzać.Fificzuław sobie

pełnię,doskonałość,czuła,że jestczymświęcejniżtylkosobą.

- Nie sądzisz,że byłocudownie?- dopytywałasię wpatrzonaw twarzBernardaswymi

nadnaturalnymblaskiemjaśniejącymioczyma.

- Tak,myślę,że byłocudownie- skłamałi odwróciłwzrok;jejprzemienionatwarzbyłajak


wyrzuti zarazemprzewrotneprzypomnieniejegoodosobnienia.Czulsię równieżałośnie

osamotnionyjaknapoczątkuposługi- anawetosamotnionyjeszczebardziej,bopustkaniezostała

wypełniona,nasyceniebyłojałowe.Odosobnionyi niepojednany,gdytymczaseminniwtopilisię w

BytWyższy;samotnynawetw objęciachMorgany- w gruncierzeczywtedyjeszczebardziej

samotny,jeszczebardziejbeznadziejniebędącysobąniżkiedykolwiekwcześniejw życiu.Z

tamtegopurpurowegopółmrokuwynurzyłsię podzwykłeoświetlenieelektrycznez

samoświadomościądogranicwytrzymałości.Był w najwyższymstopniugodnypożałowania,ale

może(jejpromieniejącywzroklśniłoskarżycielsko)totylkojegowina.

- Naprawdęcudownie- powtórzył,alejedynąrzeczą,októrejmógłpomyśleć,byłabrew

Morgany.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

§1

Dziwaczny,dziwaczny,dziwaczny,brzmiałaocenaBernardaMarksadokonanaprzezLeninę.Do

tegostopniadziwaczny,że w ciągunastępnychparutygodnizastanawiałasię niekiedy,czy nie

powinnazmienićzdaniaw kwestiiwakacjiw NowymMeksykui niepojechaćraczejz Benitem

Hooveremnabiegunpółnocny.Rzeczw tym,że nabieguniejużbyła- zeszłego lataz Jerzym

Edzelem,aco gorszamiejscewydałojejsię dośćponure.Nie byłotamnicdoroboty,hotel

staroświecki,beztelewizjiw sypialniach,bezorganówwęchowych,muzykasyntetycznazupełnie

pospolita,adlaponaddwustugości zaledwiejakieśdwadzieściapięćboiskdogryw tenisa

przesuwanego.Nie, stanowczoniepojawisię jużnabieguniepółnocnym.Nadodatekw Ameryce

byładopieroraz.A pozatymjakkrótko!Taniweekendw NowymJorku- chybaz JanemJakubem

Habibullą,amożez JonesemBokanowskim?Nie pamięta.Takczy owakbyłotozupełnie

nieistotne.PerspektywaponownejwycieczkinaZachód,i tocałotygodniowej,byłakusząca.A

ponadtoco najmniejtrzydniz tegotygodniaspędzą,w rezerwaciedzikich.Nie więcejniżpół

tuzinaludziz Ośrodkabyłow rezerwaciedzikich.Bernard,jakopsychologi alfa-plus,byłjednymz

niewielumężczyzn,jakichznała,którzymielitamprawowstępu.DlaLeninywięc wyjątkowa

okazja.NiemniejjednakdziwacznośćBernardabyłarówniewyjątkowa,takiż Leninawahałasię,

czy skorzystaćz tejokazjii czy niezaryzykowaćrazjeszczebiegunaw towarzystwiezabawnego

staregoBenita.WkońcuBenitojestnormalny.NatomiastBernard...

Alkoholw surogaciekrwi”- brzmiałowyjaśnienie,jakimFannykwitowaławszelką

odmienność.JednakżeHenryk,z którympodczaspewnegowieczoru,gdybylijużrazemw łóżku,

omawiałaz niepokojemsprawęswego nowegokochanka,porównałbiednegoBernardado

nosorożca.

- Nosorożcaniemożnawytresować- tłumaczyłjejswymzwięzłym,żywymstylem.-

Niektórzyludziesąniemaljaknosorożce;niereagująw sposóbwłaściwynawarunkowanie.Biedne

diabełki!Bernardteżdonichnależy.Jegoszczęście, że dobrzewykonujeswojąpracę.W

przeciwnymraziedyrektorw żadnymprzypadkubygo niezatrudniał.Myślęjednak- dodałtonem

pocieszenia- że jestzupełnienieszkodliwy.

Być może,że nieszkodliwy,alei nadzwyczajniepokojący.Naprzykładtamaniarobienia

wszystkiegopocichu,naosobności.Cow praktyceoznaczałonierobienieniczego.No boco można

robićnaosobności?(Chodzićdołóżka,rzeczjasna;aleprzecieżniesposóbrobićtegostale).Więc

co?Bardzoniewiele.Pierwszespędzonerazempopołudniebyłonadzwyczajmiłe.Lenina


zaproponowałapływaniew KlubieWiejskimw Torquay,apotemkolacjęw Towarzystwie

Oksfordzkim.JednakżeBernarduznał,że będzietamzbyttłoczno.Więcmożerundkęgolfa

elektromagnetycznegow St.Andrews?Znowunie:Bernarduważał,że golf elektromagnetycznyto

strataczasu.

- Więcnaco jestczas?- zapytałaLeninaz pewnymzdziwieniem.

Oczywiścienaspaceryw KrainieJezior,botowłaśnieterazzaproponował.Lądowaniena

wierzchołkuSkiddaw,potemparogodzinnawędrówkapowrzosowiskach.„Samnasamz tobą,

Lenino”.

- Ależ, Bernard,całąnocbędziemysamnasam.Bernardzaczerwieniłsię i odwróciłwzrok.

- Miałemnamyśli..,samnasam...żebyrozmawiać- wymamrotał.

- Rozmawiać?Ale oczym?- Chodzići rozmawiać,co zaosobliwysposóbspędzania

popołudnia.

Wkońcuz wielkimioporaminamówiłago, bypolecielidoAmsterdamuobejrzeć

ćwierćfinałyzapaśniczychmistrzostwkobietw wadzeciężkiej.

- Wtłumie- narzekał.- Jakzwykle.- Przezcałepopołudniebyłskwaszony;niechciał

rozmawiaćz przyjaciółmiLeniny(którychcałetuzinyspotykaliw antraktachw soma-barze)i

pomimoswego żałosnegostanustanowczoodmawiałprzyjęciapółgramowejdawkiw lodach

malinowych,któreLeninausiłowaław niegowmusić.

- Wolępozostaćsobą- opierałsię. - Sobą,choćbynieprzyjemnym.A niekimśinnym,

choćbynawetwesołym.

- Gramo właściwejporzenajlepiejdopomoże- powiedziałaLeninaprzywołującjedenz

klejnotówmądrościnauczanejprzezsen.

Bernardniecierpliwieodepchnąłpodsuwanąszklankę.

- No, niebądźtaki- powiedziałaLenina.- Pamiętaj,jedensześciennycentymetri znika

ponurysentyment.

- Och,przestań,naForda!- krzyknął.

Leninawzruszyłaramionami.

- Lepszamiksturaniżawantura- wyrzekłaz godnościąi samazjadłalody.

Gdyw powrotnejdrodzelecieli nadKanałem,Bernarduparłsię, bywyłączyćśmigłoi na

wysokościstustóppowisiećz helikopteremnadfalami.Jużwcześniejpogodasię popsuła,wiał

południowo-zachodniwiatr,niebobyłopochmurne.

- Popatrz- polecił.


- Ależ tookropne- zawołałaLeninaodsuwającsię odokna.Przeraziłjąwicherwśródpustki

nocy,przewalającesię w doleczarne,spienionebałwany,bladatwarzksiężyca,niepokojąca,

skrywanarazporazprzezpędzącechmury.

- Włączmyradio.Szybko!- Sięgnęładowyłącznikanatablicyrozdzielczeji nacisnęłagonie

dbającowybórprogramu.

...niebojestw tobiebłękitne”,śpiewałoszesnaściedrżącychfalsetów,„pogodazawsze...”

Radioczknęłoi umilkło.Bernardwyłączyłprąd.

- Chcęspokojniepopatrzyćnamorze- powiedział.-Nie możnanawetpopatrzyćprzytym

obrzydliwymhałasie.

- Ależ tobardzoładne.A pozatymjaniechcępatrzeć.

- Ale jachcę- upierałsię. - Dziękitemuczujęsię, jakbym...-zawahałsię nachwilę,

szukającw myśliodpowiednichsłów - jakbymbyłbardziejso bą,jeśliwiesz, o co michodzi.

Bardziejsamodzielnym,anietymabsolutniewtopionymw całośćtrybemjakiejśmachiny.Nie

tylkokomórkąw ciele społecznym.Czytenwidoknierodziw tobiepodobnegoodczucia?

Leninaszlochała.

- Tostraszne,straszne- powtarzaław kółko.- Ijaktymożeszmówićw tensposób?Żenie

chceszbyćczęściąciałaspołecznego.Przecieżkażdypracujedlakażdego.Każdyjestnam

niezbędny.Nawetepsilony...

- Tak,tak,wiem- zakpiłBernard.- „Nawetepsilonysąużyteczne”.A ja,docholery,

chciałbymniebyćużyteczny.

TobluźnierstwozaszokowałoLeninę.

Bernardzaprotestowałapełnymzdumienia,zmartwionymgłosem.-Jakżetymożesz?

- Jakjamogę?- powtórzyłw zamyśleniuBernard.- Nie, prawdziwyproblempolegana

czymśinnym:Jaktojest,że niemogę,araczej(boprzecieżw końcuwiemdobrze,dlaczegonie

mogę),co bybyło,gdybymmógł,gdybymbyłwolny,niezaśzniewolonyprzezwarunkowanie.

- Ależ Bernard,mówiszstrasznerzeczy.

- Lenino,niechciałabyśbyćwolna?

- Nie wiem,o co ci chodzi.Jestemprzecieżwolna.Wolna,żebysię cieszyć życiem.Każdy

obecniejestszczęśliwy.

- Tak- roześmiałsię - „każdyobecniejestszczęśliwy”.Zaczynamytoprzekazywać

dzieciomodpiątegorokuichżycia.Ale czy niechciałabyśbyćwolnadoszczęśliwości najakiśinny

sposób?Powiedzmy,natwójwłasnysposóbnaprzykład;nienasposóbinnych.


- Nie wiem,oco ci chodzi- powtórzyła.Potemzwracającsię kuniemuprosiła:- Bernard,

wracajmyjuż;nieznoszętegomiejsca.

- Nie lubiszbyćze mną?

- Ależ, Bernard,oczywiście że lubię!Ale tojestokropnemiejsce.

- Sądziłem,że tubędziemybardziej...bardziejrazem,tylkomy,morzei księżyc.Bardziej

razemniżw tymtłumie,anawetw moimmieszkaniu.Nie rozumiesztego?

- Niczego tunierozumiem- oświadczyłastanowczymgłosem,zdecydowananiepozwolić

na.naruszenieswego nierozumienia.- Niczego. A jużnajmniejtego- ciągnęłainnymjużtonem- że

niezażywaszsomy,kiedynachodzącię tetwojeponurepomysły.Zapomniałbyśwtedyonich.I

zamiastczućsię smutno,byłobyci wesoło. Naprawdęwesoło - powtórzyłai pomimocałej

niepewnościi zdumieniaw oczachuśmiechnęłasię z wyrazemobiecującej,zmysłowej

przymilności.

Patrzyłnaniąw milczeniu,poważniei z natężeniem,alenieodwzajemniającuśmiechu.Po

kilkusekundachspojrzenieLeninyumknęło,rozległsię jejnerwowyśmieszek;próbowałaobmyślić

jakieśzdanie,byjewypowiedzieć,alenicnieprzychodziłojejdogłowy. Milczenieprzedłużałosię.

GdywreszcieBernardsię odezwał,głos miałcichyi znużony.

- Dobrzewięc - powiedział- wracamy.- Isilnienaciskającpedałgazu,wyrzuciłmaszynę

wysokow górę.Naczterechtysiącachwłączyłśmigłolotupoziomego.Przezminutęlubdwielecieli

w milczeniu.PotemBernardzacząłsię nagleśmiać.„Bardzodziwnie”,pomyślałaLenina;niemniej

jednakbyłtośmiech.

- Lepiejsię czujesz?- odważyłasię zapytać.

Wodpowiedzioderwałjednąrękęodprzyrządówsterowniczychi objąwszydziewczynę,

zacząłpieścićjejpiersi.

Dziękici, Fordzie- powiedziaładosiebiew myśli- wróciłdonormy”.

Wpółgodzinypóźniejbyliw jegomieszkaniu.Bernardpołknąłczterytabletkisomynaraz,

włączyłradioi telewizori zacząłsię rozbierać.

- No i?zagadnęłaszelmowskimtonem,gdynazajutrzspotkalisię nadachu.-Czyniebyło

miłowczoraj?

Bernardpotwierdziłruchemgłowy. Wsiedlidopojazdu.Drobnywstrząsi jużbyliw górze.

- Wszyscymówią,że jestemwyjątkowosprężysta- powiedziałaz zadumąLenina,

poklepującswe uda.

- Wyjątkowo.- Leczw oczachBernardamalowałsię ból.„Jakmięso”,pomyślał.


Spojrzałanańniepewnie.

- Ale tynieuważasz,że jestemzbytpulchna,prawda?

Potrząsnąłgłową.Zupełnemięso.

- Uważasz,że jestemw samraz.Znówkiwnięciegłową.- Podkażdymwzględem?

Jesteśdoskonała- rzekłnagłos, apomyślał:„Taksiebietraktuje.Zgadzasię nabycie

mięsem”.

Leninauśmiechnęłasię radośnie.- Leczjejsatysfakcjabyłaprzedwczesna.

- Mimoto- mówiłdalejpochwilimilczenia- wołałbym,żebysię towszystkozakończyło

inaczej.

- Inaczej?- Czyżmogłobybyćinaczej?

- Nie chciałem,żebyskończyłosię topójściemdołóżka- wyjaśnił.

Leninabyłazdumiona.

- Nie odrazu,niepierwszegodnia.

- No więc...?

Zacząłwyrzucaćz siebielawinęniezrozumiałychi niebezpiecznychnonsensów.Leninaze

wszystkichsił starałasię niedopuszczaćdosiebietychsłów, lecz odczasudoczasujakiśstrzęp

zdaniawdzierałsię w jejuszy.„...wypróbowaćskutkipowstrzymaniawłasnegopopędu”,usłyszała.

Słowatejakbydotknęłyjakichśczułychmiejscjejumysłu.

- Nigdynieodkładajdojutraprzyjemności,którąmożeszmiećdzisiaj- powiedziała

poważnie.

- Dwieście powtórzeń,dwarazynatydzieńw przedzialewiekuczternaściedoszesnastui pół

- skomentowałBernard.Poczymznowupłynąłstrumieńniedobrych,obłąkanychsłów. - Chciałbym

poznać,czymjestnamiętność- usłyszałaLenina.- Chcędoznawaćuczuć,i tomocnych.

- Gdyjednostkaczuje,wspólnotaszwankuje- wygłosiłaLenina.

- A dlaczegoniemogłabytrochęposzwankować?

- Bernard!

Ale Bernardniedalsię zbićz tropu.

- Dojrzaliumysłowo,dojrzaliw czasiepracy- ciągnął- aledzieciw sferzeuczući pragnień.

- PanNaszFordkochałdzieci.

- Pewnegodnianaszłamniemyśl- mówiłdalejBernardignorującsłowaLeniny- że można

bybyćdorosłymzawsze.

- Nie rozumiem- oświadczyłastanowczymtonemLenina.


- Wiemotym.Idlategoposzliśmywczorajdołóżka,właśniejakdzieci,zamiastokazać

dorosłośći czekać.

- Ale przecieżbyłomiło- nastawałaLenina.- Było, prawda?

- O,w najwyższymstopniu- odparł,lecz głosemtaksmutnym,z minątaknieszczęśliwą,że

całasatysfakcjaLeninynatychmiastsię ulotniła.Onchybajednakuważajązazbytpulchną.

- A niemówiłam?- skwitowałaFannyzwierzeniaLeniny,jakiepotemnastąpiły.- Dolalimu

alkoholudosurogatu.

- Takczy owak- twierdziłaz uporemLenina- ja.go lubię.Matakieogromnemiłedłonie.I

tojegowzruszenieramionami...robitoz takimwdziękiem.- Westchnęła.

- Wolałabymjednak,żebyniebyłtakidziwaczny.


§2

Zatrzymawszysię namomentprzeddrzwiamigabinetudyrektora,Bernardodetchnął

głębokoi wyprostowałsię zbierającsiły naspotkanieniechęcii niezadowolenia,które,jakbył

przekonany,niewątpliwiego tamoczekują.

- Paniedyrektorze,proszęo podpisnaprzepustce- powiedziałmożliwienajzwyklejszym

tonemi położyłpapiernabiurku.

Dyrektorspojrzałnańkwaśno.JednakżeugóryarkuszaodciśniętabyłapieczęćBiura

ZarządcyŚwiata,udołuzaśznajdowałsię zamaszystyczarnypodpisMustafyMonda.Wszystko

byłow najlepszymporządku.Dyrektorniemiałwyboru.Nakreśliłswojeinicjały- dwiemarne

bladeliterkizłożoneustópMustafyMonda- Ijużmiałzwrócićpapierbezsłowakomentarzaczy

uprzejmego„Fordzapłać”,gdywzrokjegopadłnatekstwypisanynaprzepustce.

- Do rezerwatuw NowymMeksyku?- powiedział,atonjegogłosui skierowanyna

Bernardawzrokwyrażałyporuszeniei zdumienie.Zdumionyjegozdumieniem,Bernardskinął

głową.Zapadłachwilaciszy.

Dyrektorodchyliłsię w krześlei zmarszczyłbrwi.

- Kiedytobyło?- rzekłbardziejdosiebieniżdoBernarda.- Chybaze dwadzieścialattemu.

Możenawetokołodwudziestupięciu.Musiałembyćw panawieku...- Westchnąłi pokiwałgłową.

Bernardodczułniezmiernezażenowanie.Człowieko takimwychowaniu,dbającyodobre

maniery- atutakinietakt!Miałochotęzapaśćsię podziemięlubwybieczpokoju.Rzeczniew

tym,iżbyonsammiałcoś przeciwludziommówiącymoodległejprzeszłości;odtego

hipnopedycznegoprzesąduzupełniesię (jakmniemał)uwolnił.Peszyłogo w tejsytuacjito,że

dyrektorgopotępiał- amimotoulegałpokusierobieniarzeczypotępianej.Jakiprzymus

wewnętrznygo dotegoskłaniał?Pomimoswego zażenowaniaBernardnadstawiłuszu.

- Miałemtensampomysłco pan- mówiłdyrektor.- Chciałemsię przyjrzećdzikim.

UzyskałemprzepustkędoNowego Meksykui poleciałemtamspędzićletniewakacje.Z

dziewczyną,którąw owymmomenciemiałem.Byłabetą-minusi chyba-zamknąłoczy - chyba

miałablondwłosy. Wkażdymraziebyłasprężysta,wyjątkowosprężysta;topamiętamdobrze.No

więc polecieliśmytam,oglądaliśmydzikich,jeździliśmynakoniachi takdalej.Inagle,chybaw

ostatnidzieńmojegopobytu,nagleona..,no...zniknęła.Pojechaliśmykonnonajednoz tamtych

okropnychwzgórz,byłostraszliwiegorącoi dusznoi poposiłkuzdrzemnęliśmysię. A w każdym

razieja.Onawidoczniewybrałasię samanaspacer.Takczy owak,kiedysię zbudziłem,niebyło

jej.A nadworzerozszalałasię najstraszliwszaburza,jakąw życiuwidziałem.Lało,grzmiało,


błyskało;koniezerwałypostronkii uciekły.Próbującjezłapać,upadłemi skaleczyłemsię w kolano,

takiż z trudemmogłemchodzić.Niemniejszukałemi wołałembezustanku.A jejaniśladu.

Pomyślałem,że możenawłasnąrękęwróciładodomuwypoczynkowego.Powlokłemsię więc w

dółdolinydrogą,którąprzyjechaliśmy.Kolanobolałomniepotwornie,anadomiarzłego zgubiłem

swojąsomę.Trwałotowszystkowiele godzin.Do domuwypoczynkowegodotarłempopółnocy.A

jejtamniebyło;niebyłojej- powtórzyłdyrektor.Zapadłachwilaciszy, poczymdyrektorkończył

opowieść:- No więc następnegodniazaczęłysię poszukiwania.Ale niemogliśmyjejznaleźć.

Mogłaspaśćw przepaść,mógłjąpożrećlew górski.Fordjedenwie. Wkażdymraziebyłookropnie.

Przygnębiłomnietowtedybardzo.Bardziej,powiedziałbym,niżpowinno.Bo przecieżtaki

wypadekmożesię przydarzyćkażdemu;ciałospołecznetrwa,choćkomórkiulegająwymianie.-

Lecztapodawanaprzezsenpociechaniewydawałasię skutecznieoddziałaćnadyrektora.Kiwając

głowąmówiłcichymgłosem:- Jeszczedziśmisię tośni.Śnimisię, że budzimniegrzmotpioruna,

ajastwierdzam,że jejniema;śnimisię, że szukamjejpomiędzydrzewami.- Zapadłw milczenie

pełnewspomnień.

- Tomusiałbyćdlapanastrasznywstrząs- rzekłBernardniemalz zazdrością.

Nadźwiękjegogłosudyrektordrgnął,uświadomiwszysobienaglezpoczuciemwiny,gdzie

jest:łypnąłnaBernardai odwróciłwzrokrumieniącsię mocno;znowunańspojrzał,tymrazemz

podejrzliwymbłyskiemw oku,i rzekłz irytacją,azarazemz godnością:

- Niechpanniesądzi,że z tądziewczynąłączyłmniejakiśnieprzyzwoityzwiązek.Żadnych

uczuć,nicdługotrwałego.Wszystkobyłocałkowiciezdrowei normalne.- WręczyłBernardowi

przepustkę.- Doprawdyniewiem,dlaczegonudziłempanatątrywialnąopowiastką.- Wściekłyna

siebie,że wyjawiłtakkompromitującysekret,swązłość skierowałnaBernarda.Spojrzeniemiał

terazprawdziwiezłowieszcze. - Chciałbymskorzystaćz okazji- powiedział-byoświadczyćpanu,

panieMarks,że bardzojestemniezadowolonyz doniesieńopanazachowaniupozamiejscempracy.

Powiepan,że toniemójinteres.A jednaknie.ZależyminadobrymimieniuOśrodka.Moi

pracownicymusząbyćpozawszelkimpodejrzeniem,zwłaszczaz kastwyższych.Alfy sątak

warunkowane,że niepotrzebująsię zmuszaćdobyciadziećmiw sferzeuczuć.Tymbardziejjednak

musządbaćoswojąpostawę.Dziecięctwojestichobowiązkiem,nawetwbrewwłasnym

skłonnościom.A więc, panieMarks,uczciwiepanaostrzegam.- Głosdyrektoradrżałoburzeniem,

terazjużw pełniuzasadnionymi bezosobowym,stanowiącymwyrazniezadowolenia

Społeczeństwasamego.- Jeślijeszczerazusłyszęo jakimkolwiekprzekraczaniunormdziecięcej


przyzwoitości,poproszę,bypanaprzeniesionodojakiegośpodośrodka,najlepiejdoIslandii.Do

widzenia.- Iobróciwszysię w krześle,wziąłpióroi zacząłpisać.

Togonauczyporządku”,powiedziałsobiew duchu.Myliłsię jednak.Bernardbowiem

opuściłgabinetz dumą;gdyzamykałzasobądrzwi,porwałago szalonaradość,że otostaje

samotnieprzeciwprzyjętemuporządkowirzeczy;oszałamiałogopoczuciewłasnegoznaczeniai

własnejważności.Nawetmyślokarzego nieprzejęła,stanowiącmomentraczejpobudzającyniż

przygnębiający.Czulsię wystarczającosilny,byzwyciężyć poniżenie,wystarczającosilny,by

stawićczoło nawetIslandii.A taufnośćwe własnesiły byłatymwiększa,że aniprzezmomentnie

przypuszczał,byrzeczywiściemusiałczemuśstawićczoło. Nie przenosisię ludzizatakiesprawy.

Islandiatotylkogroźba.Groźbanadwyrazpobudzającai ożywcza.Idąckorytarzempogwizdywałz

radości.

Sprawozdaniez rozmowyz dyrektoremRiW,jakieprzedstawiłtegowieczora,brzmiało

bohatersko.

- A potem- kończyłopowieść- mówięmu:„Idźpandobezdennejprzeszłości”,i wychodzę.

No i tyle.- SpojrzałnaHelmholtzaWatsonaoczekującw nagrodęwyrazówwspółczucia,otuchy,

uznania.Ale Helmholtzniepowiedziałanisłowa.Siedziałmilcząc,wpatrzonyw podłogę.

LubiłBernarda;wdzięcznymubyłzato,że jestjedynymz jegoznajomych,zktórymmógł

rozmawiaćo ważnychdlasiebiesprawach.Pewnychrzeczyjednakżew Bernardzienieznosił.Na

przykładteprzechwałki.Naprzemianz wybuchamiobrzydliwegoużalaniasię nadsobą.Itenjego

skandalicznyzwyczajokazywaniaodwagipofakcie,podczasgdywcześniejtraciłprzytomność

umysłu.Nie znosiłtegowszystkiego- właśniez powodusympatiidoBernarda.Sekundymijały.

Helmholtzwpatrywałsię w podłogę.InagleBernardzarumieniłsię i odwróciłgłowę.


§3

Podróżodbyłasię bezprzygód.BłękitnaPacyficznaprzyleciaładoNowego Orleanudwiei

pólminutyprzedczasem,straciłaczteryminutyz powodutornadaw rejonieTeksasu,lecz natrafiła

nasprzyjającyprądpowietrznynadziewięćdziesiątympiątymstopniudługościzachodnieji

wylądowaliw SantaFeniecałeczterdzieścisekundpoczasie.

- Czterdzieścisekundnasześć i półgodzinylotu.Całkiemnieźle-uznałaLenina.

Tejnocyspaliw SantaFe.Hotelbyłznakomity- nieporównanielepszyniżnaprzykładten

strasznyPałacBoryPolarnej,w którymLeninatylesię wycierpiałapoprzedniegolata.Wkażdym

pokojuskroplonepowietrze,telewizja,aparatydomasażu,radio,gotującysię roztwórkofeiny,

gorąceśrodkiantykoncepcyjnei osiemróżnychrodzajówperfum.Roślinymuzycznew halu

wydzielałymuzykęsyntetyczną;niczegojużdoszczęścianiebrakowało.Wywieszonaw windzie

informacjapodawała,że hoteldysponujesześćdziesięciomakortamidotenisaprzesuwanegoi że w

parkumożnagraćw golfaz przeszkodamii w golfaelektromagnetycznego.

- Nie, towszystkojestzbytpiękne- wołałaLenina.- Wręczchciałabymtuzostaćnadłużej.

Sześćdziesiątkortówdotenisaprzesuwanego...

- Wrezerwacieniebędzieanijednego- oświadczyłostrzegawczymtonemBernard.- I

żadnychperfum,telewizji,nawetciepłejwody.Jeśliuważasz,że niebędzieszmogłategoznieść,

lepiejzostańtu;dopókiniewrócę.

Leninabyłaobrażona:

- Oczywiście,że będęmogła.Jatylkopowiedziałam,że tujestpięknie,bo...bopostępjest

piękny,prawda.

- Pięćsetpowtórzeńraznatydzieńw przedzialewiekutrzynaściedosiedemnastulat-

znużonymgłosempowiedziałjakbydosamegosiebieBernard.

- Mówię,że postępjestpiękny.Dlategoniepowinnaśjechaćdorezerwatu,dopókitego

naprawdęniezechcesz.

- Ależ jachcę.

- No więc dobrze- powiedziałBernardi zabrzmiałotoniczympogróżka.

Ichprzepustkawymagałapodpisunadzorcyrezerwatu,toteżnastępnegoranazjawilisię

posłuszniew jegobiurze.Murzyńskiportierepsilon-pluszaniósłwizytówkęBernardai przyjętoich

niemalnatychmiast.

Nadzorcabyłjasnowłosąi krótkogłowąalfą-minus,niski,rumiany,o okrągłejjakksiężyc

twarzyi szerokichbarach;miałgłos tubalny,odpowiednidowygłaszaniahipnopedycznych


mądrości.Był kopalniąnieistotnychinformacjii nieproszonychrad.Gdyrazzaczął,przemawiałi

przemawiał- tubalnie.

- ... pięćsetsześćdziesiąttysięcykilometrówkwadratowych,podzielonenaczteryodrębne

podrezerwaty,każdyotoczonyogrodzeniempodnapięciem.

WtejchwiliBernardprzypomniałsobienistąd,nizowąd,że w swojejłaziencezostawił

odkręconykurekwodykolońskiej.

- ... zasilaneprądemze stacjihydroelektrycznejw WielkimKanionie.

Ależbędąkosztapopowrocie”.OczymawyobraźniBernardujrzałwskazówkęlicznika

centymetrówbieżącychperfum,jakniestrudzenieniczymmrówkaokrążatarczę.„Natychmiast

zadzwonićdoHelmholtzaWatsona”.

- ... pięciutysięcykilometrówogrodzeniapodnapięciemsześćdziesięciutysięcywolt.

- Nie dowiary- zdziwiłasię uprzejmieLeninaniemającpojęcia,o czymnadzorca

właściwiemówi,i orientującsię jedyniepodramatycznejpauziew jegooracji.Gdynadzorcaznów

uruchomiłswójtubalnygłos, Leninaukradkiempołknęłapółgramasomyi odtądmogłajużnie

słuchać,oniczymniemyśleći siedziećz zachwyconymspojrzeniemutkwionymw twarzy

nadzorcy.

- Dotknięcieogrodzeniaoznaczanatychmiastowąśmierć- oznajmiłuroczyścienadzorca.- Z

rezerwatudzikichniemaucieczki.

Słowo „ucieczka”brzmiałosugestywnie.

- Chyba- powiedziałunoszącsię niecow krześleBernard-powinniśmyjużiść. - Mała

czarnawskazówkapędziłaniczymowad,wwiercałasię w czas,wgryzałasię w pieniądzeBernarda.

- Nie maucieczki- powtórzyłnadzorca,gestemrękipolecającBernardowiusiąśćz

powrotem,tenzaśmusiałsię podporządkowaćj,akoże przepustkaniebyłajeszczepodpisana.- Ci

którzyurodzilisię w rezerwacie,aproszępamiętać,szanownadamo-dodałłypiącnieprzyzwoicie

naLeninęi zniżającgłos dolubieżnegoszeptu- że w rezerwaciedziecinadalsię rodzą,tak,rodzą

się, jakkolwiekbytobyłoodrażające...- (Spodziewałsię, że toporuszeniewstydliwegotematu

wywołarumieniecuLeniny,onajednakżeuśmiechałasię tylkoudając,że rozumie,i mówiła:„Nie

dowiary”.Rozczarowanynadzorcawróciłdotematu).- Ciwięc, mówię,którzyurodzilisię na

terenierezerwatu,spędzątamcałeswojeżycie.

Całeżycie... Stomililitrówwodykolońskiejnaminutę.Sześć litrównagodzinę.

- Chyba- Bernardpodjąłdrugąpróbę- powinniśmy...Pochylającsię w przód,nadzorca

stukałpalcemw stół.


- Zapytaciemoże,iluludziżyjew rezerwacie.A jaodpowiem- zawołałtriumfalnie- ja

odpowiem,że niewiemy.Możemytylkoprzypuszczać.

- Nie dowiary.

- Tak,tak,szanownamłodadamo.

Sześć razydwadzieściacztery...nie,ściślejsześć razytrzydzieścisześć. Bernardbyłbladyi

ażtrząsłsię z niecierpliwości.Ale głos grzmiałniestrudzenie:

- ... okołosześćdziesięciutysięcyIndiani mieszkańców...absolutniedzicy...nasiinspektorzy

okresowoodwiedzają...w przeciwnymrazieżadnegokontaktuz cywilizowanymświatem...ciągle

kultywująswe wstrętnezwyczajei obyczaje...małżeństwo,jeśliszanownamłodadamawie, co to

takiego;rodziny..,żadnegowarunkowania..m, onstrualneprzesądy...chrześcijaństwo,totemizmi

kultprzodków...martwejęzyki,jaknaprzykładzuni,hiszpański,atapaskan...pumy,jeżozwierzei

innedrapieżniki...chorobyzakaźne...duchowni...jadowitejaszczurki...

- Nie dowiary.

Wreszciewydostalisię. Bernardrzuciłsię dotelefonu.Szybko,szybko;upłynęłyjednak

prawietrzyminuty,zanimpołączonogo z HelmholtzemWatsonem.

- Mogliśmyjużbyćwśróddzikich- skarżyłsię Bernard.- Cozacholernanieudolność!

- Weźtabletkę- zaproponowałaLenina.

Odmówił;wolałswojąwściekłość.No, dziękici, Fordzie,połączonogo;tak,tuHelmholtz;

wyjaśniłHelmholtzowi,co się zdarzyło,atenobiecał,że pobiegnienatychmiast,natychmiasti

zakręcikurek,tak,tak,natychmiast,alechciałbyskorzystaćzokazjii powiedziećmu,co dyrektor

RiWpowiedziałpubliczniewczorajwieczór...

- Co?Szukakogośnamojemiejsce?- głos Bernardaomdlewałz rozpaczy.- Zdecydował

się?Jakpowiedział,Islandia?Jesteśpewien?O,Fordzie!Islandia...- Odwiesiłsłuchawkęi odwrócił

się plecamidoLeniny.Twarzmiałpobladłą,malowałsię naniejwyrazskrajnegoprzygnębienia.

- Cosię stało?- usiadłciężkonakrześle.

- Cosię stało?- spytałaLenina.

- PrzenosząmniedoIslandii.

Częstosię dawniejzastanawiał,jakbytobyło,gdyby(pozbawionysomy,zdanytylkona

siebie)wystawionyzostałnajakąświelkąpróbę,jakieścierpienieczy prześladowanie;wręcznawet

tęskniłdotego.Nie dalejjaktydzieńtemuw gabineciedyrektorawyobrażałsobieswójdzielny

opór,stoickieprzyjmowaniecierpieniabezsłowaskargi.Pogróżkidyrektorawłaściwienawetgo

uwzniośliły,poczułsię wyższy niżtocależycie. Takjednakżebyło,uświadomiłsobieteraz,bonie


brałtychpogróżekpoważnie;niewierzył,że gdyprzyjdzieco doczego, dyrektorRiWcokolwiekw

jegosprawieuczyni.Terazkiedywyglądałonato,że groźbasię faktyczniewypełni,Bernardbył

przerażony.Podomniemanymstoicyzmie,poteoretycznejodwadzeniepozostałośladu.

Był wściekłynasiebie- ależze mniegłupiec!- nadyrektora-co zaświństwoniedaćmu

nawetszansy,szansy,której(niewątpiłw toteraz)napewnobyniezmarnował.IotoIslandia.

Islandia...

Leninapotrząsnęłagłową.

- „Było”i „będzie”mnienieposiędzie- zacytowała.- Gdytylkozażywamgram,nieustanne

dzisiaj”mam.

Przekonałago w końcu,bywziąłczterytabletkisomy.Wpięćminutpóźniejznikłykorzenie

i owoce, pozostałotylkoróżowekwieciechwiliteraźniejszej.Portierprzywiózłwiadomość,że na

dachuhoteluczekananichz helikopteremprzybyłynapolecenienadzorcystrażnikrezerwatu.

Natychmiastpojechalinagórę.Człowiekz domieszkąjednejósmejkrwimurzyńskiejubranyw

zielonymundurgammyzasalutowałi wziąłsię dorecytowaniaporannejczęści programupobytu.

Oglądaniez lotuptakaokołodziesięciulubdwunastugłównychwiosek,potemlądowaniew

dolinieMalpais.Był tamwygodnydomwypoczynkowy,w pobliskiejzaświosce dzicybędą

prawdopodobnieobchodzićswojeświętolata.Noc najlepiejspędzićwłaśniew tymdomu.

Zasiedliw samolociei wyruszyli.Wdziesięćminutpóźniejprzekraczaligranicędzielącą

cywilizacjęodświatadzikich.Grzbietamiwzgórzi dolinami,przezpustyniesoli lubpiasku,przez

lasy,Fioletowymrokkanionów,turniei szczytygór,płaskozwieńczoneskałybiegłoogrodzenie,

niezłomniew liniiprostej,jakgeometrycznysymboltriumfuludzkiegoczynu.U podstawy

ogrodzeniarysowałasię gdzieniegdziemozaikabiałychkości;nieprzegniłejeszczeszczątki

ciemniejącenabrunatnymgruncieznaczyłymiejsca,gdziejeleń,wół, puma,jeżozwierz,kojotlub

żarłocznysęp,zwabionewoniąpadlinyi porażonejakbydłoniąsprawiedliwości,podeszłyzbyt

bliskodośmiercionośnychdrutów.

- Nie mogąsię nauczyć- powiedziałzielonoodzianypilotwskazującpalcemszkieletyw

dole.- Inigdysię nienauczą- dodałi roześmiałsię, jakgdybyuśmierconeprądemzwierzętabyływ

jakiśsposóbjegoosobistymzwycięstwem.

Bernardteżsię roześmiał;podwóchgramachsomyżartwydawałsię dobry.Roześmiałsię, a

potemniemalnatychmiastzapadłw sen;takprzebywałmiejscowości,nadktórymiprzelatywali,

Taosi Tesque,Nambe,Picurlsi Pojoaque,Siai Cochiti,Lagunai Acoma,ZaczarowanyPłaskowyż,

Zuňi,Cibolai OjoCaliente;gdysię obudził,maszynastałanaziemi,Leninawniosławalizkido


małegograniastegodomu,azielony,w jednejósmejmurzyńskigammarozmawiałw

niezrozumiałymjęzykuz młodymIndianinem.

- Malpais- wyjaśniłpilot,gdyBernardwysiadł.- Tojestdomwypoczynkowy.Popołudniu

w wiosce będątańce.Onpaństwazaprowadzi- wskazałnaposępnegomłodegodzikusa.- Zabawny

jest.- Uśmiechnąłsię. - Wszystkoco onirobią,jestzabawne.- Ztymisłowamiwspiąłsię do

samolotui uruchomiłsilniki.- Wrócęjutro.Iproszępamiętać- zwróciłsię tonempocieszeniado

Leniny- że onisązupełnieoswojeni,niezrobiążadnejkrzywdy.Gazyłzawiąceoduczyłyich

robieniagłupichkawałów.- Ciągleroześmianywłączyłśmigła,potembiegii odleciał.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

Płaskowyżprzypominałokrętprzezbrakwiatruunieruchomionywśródpłowegopyłu.

Stromebrzegiwyznaczałygłębokikanion,któregodnem,odjednejścianyskalnejdodrugiej,wiła

się smugazieleni- rzekai pola.Nadziobietegokamiennegookrętu,w samymśrodkuowejsmugi,

jakojejintegralnaczęść, nibyociosanai rzeźbionaskała,rozciągałasię osadaMalpais.Bryłana

bryle,każdynastępnyblokmniejszyniżpoprzedni,wysokiedomypięłysię kubłękitnemuniebujak

piramidyo ściętychwierzchołkachi tarasowymkształcie.U ichstóptłoczyłysię niskiebudynki,

plątaninamurów;z trzechstronścianyopadałystromowprostkupustyni.Kilkasłupówdymu

unosiłosię pionowoi rozpraszałow nieruchomympowietrzu.

- Dziwne- powiedziałaLenina.- Bardzodziwne.-Wtensposóbzazwyczajwyrażała

dezaprobatę.- Nie podobamisię tu.Itenczłowiekteżmisię niepodoba-wskazałanaindiańskiego

przewodnika,którymiałichzaprowadzićdoosady.Jejuczuciabyłynajwyraźniejodwzajemniane:

nawetplecyidącegoprzednimidzikusabyływrogie,pełneponurejpogardy.

- Pozatym- zniżyłaglos - tajegowoń.

Bernardniepróbowałprzeczyć.Wędrowalidalej.

Naglewydałosię, że powietrzeożyło i zaczęłopulsować;pulsowałoniestrudzenieniczym

tętno.Wgórze,w Malpais,zaczęłybićbębny.Stopyidącychkroczyływ rytmtegotajemniczego

serca;przyspieszylikroku.Ścieżkawiodładopodnóżaściany.Burtywielkiegookrętu-płaskowyżu

zwieszałysię nadnimi,trzystastópnadpoziomemzanurzenia.

- Trzebabyłowziąćhelikopter- powiedziałaLeninapatrzączniechęciąnasterczącąmartwo

skałę.- Nie znoszęchodzić.Człowiekczujesię takimałyupodnóżagóry.

Szli przezpewienczasw cieniuskały,ażokrążyliwystęp;w wyżłobionymwodąparowie

odsłoniłasię ścieżkaw górę,niczymdrabinkasznurowa.Zaczęlisię wspinać.Byłatoprawdziwie

wąskaścieżynkai wiłasię zygzakaminadprzepaścią.Tętnieniebębnówmomentamicichło,

momentamizdawałosię dochodzićtużzzazałomuskały.

Gdybyliw połowiedrogidowierzchołka,w pobliżuprzemknąłorzeł,takbliskonich,że

powiewjegoskrzydełowionąłimtwarze.Wszczelinieskalnejleżałstoskości.Wszystkotobyło

nieznośnieniepokojące,Indianinzaścuchnąłcorazmocniej.Wreszciewydostalisię z parowuna

zalanysłońcemgrzbiet.Wyglądałjakpłaskikamiennyblat.

- Przypominawieżę naCharing-T- stwierdziłaLenina.Nie byłojejjednakdanecieszyć się

długotymkrzepiącympodobieństwem.Miękkieczłapaniestópkazałoimsię odwrócićŚcieżką

nadbiegałodwóchIndian;bylinadzyodgłowy dopępka,ciemnobrązoweciałapokrywały


wymalowanebiałepasy(„jaknaasfaltowychkortach”,wyjaśniłapotemLenina),twarzewyglądały

nieludzkopodwarstwamifarbyszkarłatnej,Czarnejżółtej.Czarnewłosy mieliprzystrojonelisim

futremi czerwonąflanelą.Pękipiórindyczychpowiewałyimuramion;znadgłów wystrzeliwały

ogromnekoronyz piórw krzykliwychbarwach.Każdeichstąpnięcieprzybliżałoklekoti grzechot

srebrnychbransolet,ciężkichkościanychnaszyjnikówz turkusowymipaciorkami.Nadciągaliw

milczeniu,biegnąccichow mokasynachz jeleniejskóry.Jedenznichniósłmiotełkęz piór,drugiw

każdejdłonitrzymałcoś, co z dalekawyglądałonapęktrzechlubczterechkawałkówgrubejliny.

Jedenz kawałkówwił się niespokojniei Leninastwierdziłanagle,że towęże.

Mężczyźnizbliżalisię;ichczarneoczy spoglądałynanią,lecz niedawałyposobiepoznać,

że jązauważają,niedawałynajmniejszegoznaku,że jądostrzegłylubuświadomiłysobiejej

obecność.Wijącysię wążzwisałterazbezwładniejakresztawęży. Mężczyźniminęliidącychi

pobieglidalej.

- Nie podobamisię tu- powiedziałaLenina.- Nie podobamisię tu.

Jeszczemniejjejsię podobałoto,co zobaczyłapowejściudoosady;przewodnikzostawił

ichnapewienczasi poszedłodebraćpolecenia.A więc przedewszystkimbrud,stertyśmieci,kurz,

psy,muchy.TwarzLeninywykrzywiłgrymasobrzydzenia.Przyłożyłachusteczkędotwarzy.

- Jakonimogątakżyć?- wybuchnęłagłosempełnymoburzeniai niedowierzania(Przecież

niemogą).

Bernardz filozoficznymspokojemwzruszyłramionami.

- No cóż - powiedział- mimowszystkożyjątakodpięciuczy sześciutysięcylat.Myślę

więc, że jużprzywykli.

- Ale przecieżktożyjefordobojnie,mydłaużywahojnie- niedawałazawygranąLenina.

- Tak,acywilizacjatosterylizacja- tonemironiiBernarddopowiedziałdrugąhipnopedyczną

formułęz higienyelementarnej.- Ciludziejednakżenigdyniesłyszeli o PanieNaszymFordzie,no

i niesącywilizowani.Nie mawięc sensu...

- Och!- chwyciłagozaramię.- Popatrz.

PrawienagiIndianinbardzopowolischodziłpodrabincez tarasupierwszegopiętra

sąsiedniegodomu- szczebelposzczeblu,ostrożnie,drżącw sposóbcharakterystycznydla

człowiekabardzostarego.Poczerniałątwarzpokrywałygłębokiezmarszczki,niczymobsydianowa

maska.Zapadniętebezzębneusta.Nadustamii napoliczkachdługarzadkaszczecinapobłyskiwała

niemalbiałonatleciemnejskóry.Długie,rozpuszczonew nieładziewłosy zwieszałysię siwymi

kosmykami.Ciałomiałprzygarbione,chudejakszkielet,samaskórai kości.Schodziłniezmiernie


powoli,przystającnakażdymszczeblu,nimsię ważyłnakolejnykrok.

- Comujest?- szepnęłaLenina.Oczymiałarozszerzonegroząi zdumieniem.

- Jestpoprostustary- Bernardodpowiedziałtonemnajbardziejobojętnym,najakimógłsię

zdobyć.Onrównieżbyłporuszony,starałsię jednakniedaćtegoposobiepoznać.

- Stary?- powtórzyła.- Ale naszdyrektorteżjeststary;wieluludzijeststarych,ataknie

wyglądają.

- Todlatego,że niepozwalamyimtakwyglądać.Chronimyichprzedchorobami.Wsposób

sztucznyutrzymujemyichwydzielaniewewnętrznew proporcjachcharakterystycznychdla

osobnikówmłodych.Nie pozwalamyspaśćrelacjimagnezudowapniaponiżejpoziomuwłaściwego

osobomtrzydziestoletnim.Robimyimtransfuzjez młodejkrwi.Stymulujemynieustannieich

metabolizm.Dlategoniewyglądają,rzeczjasna,takjaktentutaj.Częściowodlatego- dodał- że

większośćz nichumieranadługoprzedosiągnięciemwiekutegostarucha.Do sześćdziesiątki

młodośćniemaldoskonała,apotemtrach!koniec.

JednakżeLeninaniesłuchała.Wpatrywałasię w starca.Schodziłw dół.Powoli,krokza

krokiem.Jegostopydotknęłyziemi.Odwróciłsię. Głębokozapadnięteoczy ciąglejeszcze

zachowywałynadzwyczajnyblask.Przezdługąchwilępatrzyłynaniąobojętnie,bezzdziwienia,

jakbyjejtamw ogóle niebyło.Potempowoli,zgarbiony,starzecpodreptał,minąłLeninęi Bernarda

i znikł.

- Ależ tostraszne- szepnęłaLenina.- Straszne.Nie powinniśmybylituprzyjeżdżać.-

Sięgnęładokieszeniposomęi okazałosię, że przezjakieśroztargnieniezostawiłaFiolkęnadole,w

domuwypoczynkowym.KieszenieBernardarównieżbyłypuste.

Musiaławięc o własnychsiłachsprostaćokropnościomMalpais.Tychzaśniebawembyłow

obfitości.Nawidokdwóchmłodychkobietkarmiącychdziecipiersiązaczerwieniłasię i odwróciła

wzrok.Jakżyje,niewidziałaczegoś równiegorszącego.A jeszczeBernard,zamiasttaktownie

pominąćepizodmilczeniem,wdałsię w komentarzenatemattejodrażającożyworodnejsceny.

Zawstydzony,terazkiedysomaprzestałajużdziałać,swojąporannąsłabością,starałsię jakmógł

okazaćsiłę i nieprawomyślność.

- Cóżzauroczointymnykontakt- powiedziałz prowokacyjnymbezwstydem.- A jakąto

musirodzićsiłę uczucia!Częstomyślę,że wrazz matkączegoś mniepozbawiono.Imożetakże

ciebie,Lenino,czegoś pozbawiono,niepozwalającci byćmatką.Wyobraźsobie,że siedzisztam

sobiez własnymdzieciątkiem.

- Bernard!Jakmożesz!- Pojawieniesię staruszkiz jaglicą1 wrzodamiodwróciłouwagę


Leninyodjejwłasnegooburzenia.

- Chodźmystąd- prosiła.- Nie podobamisię tu.

Wtejchwilijednakżewróciłprzewodniki skinąwszyimdłoniąpoprowadziłichw dół

wąskąuliczkąmiędzydomami.Skręcilizaróg.Zdechłypiesleżałnastercieśmieci;kobietaz

wolemnaszyi wybieraławszy z włosów małejdziewczynki.Przewodnikzatrzymałsię ustóp

jakiejśdrabiny,uniósłramięw górę,potemwyciągnąłjeprzedsiebie.Spełnilitoniemepolecenie-

wdrapalisię nadrabinę,którakończyłasię przedjakimiśdrzwiami,i weszli dośrodka;znaleźlisię

w długimwąskimpokoju,mrocznym,pełnymwonidymu,topionegołojui starej,znoszonej

odzieży.Naprzeciwległymkrańcupokojubyłyinnedrzwi,przezktórewpadałsnopświatła

słonecznegoorazbardzogłośnyi bliskihałasbębnów.Przestąpiliprógi znaleźlisię narozległym

tarasie.Poniżej,zamkniętyzewsządwysokimidomami,rozciągałsię zatłoczonyIndianamiplac

wiejski.Jasnekoce,pióraw czarnychwłosach,błyskiturkusowychpaciorków,lśniącaodpotu

skóra.Leninaznówprzyłożyłachusteczkędotwarzy.Naodsłoniętejprzestrzeni,w środkuplacu,

znajdowałysię dwaobmurowanekolistepodestyo glinianejpowierzchni,najwyraźniejdachy

podziemnychzabudowań,jakoże środekkażdegoz podestówzajmowałotwórz wynurzającąsię z

mrokudrabiną.Zotworudobiegałdźwiękfletu,aleginąłw upartym,bezlitosnymłoskociebębnów.

Leniniepodobałysię bębny.Zamknąwszyoczy poddałasię ichmiękkiemu,monotonnemu

rytmowi,pozwalałamuwnikaćcorazgłębiejw świadomość,ażwreszcieze świataniepozostałonic

prócztegojednegogłębokiegotętnadźwięku.Przypominałojejono(i byłotokrzepiące)

syntetycznebrzmieniepodczasposługisolidarnościoweji podczasobchodówDniaForda.„Orgia-

porgia”- szepnęładosiebie.Tebębnywybijajądokładnietesamerytmy.

Inagleogłuszającowybuchłśpiew- setkimęskichgłosów dzikowykrzykującychostrym,

metalicznymunisono.Kilkadługichnuti cisza,grzmiącaciszabębnów;potemprzenikliwewysokie

tony,odpowiedźkobiet.Potemznówbębny;i jeszczerazgłębokietonydzikiejsamczejafirmacji

męskości.

Dziwne..,tak,dziwne..Miejscebyłodziwne,muzykadziwna,atakżestroje,wole, wrzodyi

starcy.Ale samoprzedstawienie..,niebyłow nimniczegoszczególniedziwnego.

- Przypominamitośpiewywspólnotowekastniższych- powiedziaładoBernarda.

Jednakżejużchwilępotemowiele mniejprzypominałojejtotęnieszkodliwąuroczystość.

Naglebowiemz owychkolistychpodziemnychpomieszczeńwyroiłasię grupaodrażających

potworów.Przystrojonewe wstrętnemaskilubwymalowanew sposóbpozbawiającyjewszelkiego

podobieństwadoistotludzkich,rozpoczęłyosobliwy,pełenwyskokówi przypadaniadoziemi


taniecwokółplacu;dookoła,potemjeszczeraz,ze śpiewem-akażdeokrążenieniecoszybsze;

bębnyzmieniłyi przyspieszyłyrytm,takiż ichbicieprzypominałopulsowanietętnaw uszach

podczasgorączki;tłumzacząłśpiewaćwrazz tancerzami,corazgłośnieji głoś- niej.Jednaz kobiet

wydałaostrykrzyk,potemdrugai trzecia,krzyczałyjakzarzynane;nagłeprowadzącytancerzy

złamałszyk,pobiegłdodużejdrewnianejskrzyni,którastaław roguplacu,podniósłwiekoi

wydobyłdwaczarnewęże. Ztłumuwyrwałsię wielkikrzyki resztatancerzyz wyciągniętymi

rękamipodbiegładoprowadzącego.Rzuciłwęże pierwszymnadbiegającym,potemznowusięgnął

downętrzaskrzyni.Wydobywałcoraztonowewęże - czarne,brązowe,nakrapianeP. otemtaniec

trwałdalej,lecz w innymjużrytmie.Razzarazemokrążaliplacz wężamiw rękach,idąc

wężowymiruchami,z miękkim,falującymuginaniemkolani bioder.Ciąglew koło.Potem

prowadzącydalznaki zaczętorzucaćwęże naśrodekplacu;z podziemiawyłoniłsię jakiśstaruchi

rzuciłwężomtrochęmąki,z drugiejzaśnorywyszłakobietai z czarnegodzbanaskropiłajewodą.

Potemstaruchpodniósłrękęi zapadłaniepokojąca,przerażającaa,bsolutnacisza.Umilkłybębny,

zdawałosię, że wszelkieżycie wymarło.Staruchwskazałowe dwiejamy,dającwstępdo

podziemnegoświata.Ipowoli,powoli,unoszonyprzezniewidoczneręce,zacząłsię wynurzaćz

otworumalowanywizerunekorła- z drugiejzaśjamywizerunekprzybitegodokrzyżanagiego

człowieka.Zawisłytamjakgdybyowłasnychsiłachi jakbyw oczekiwaniu.Staruchklasnąłw

dłonie.Odzianytylkodośćnapatrzyli,zaczęlipowolizanurzaćsię w otwory,znikaćw białą

bawełnianąprzepaskębiodrowąmniejwięcejosiemnastoletnichłopakwystąpiłz tłumui stanął

przedstarcem;ręcemiałskrzyżowanenapiersi,głowę pochyloną.Starzecuczyniłnadnimznak

krzyżai odwróciłsię. Chłopakzacząłpowoliiść wokółkłębowiskawęży. Odbyłjednookrążeniei

znajdowałsię w połowiedrugiego,gdyspośródtancerzywystąpiłkuniemumężczyznaw masce

kojotai z biczemz plecionejskóryw dłoni.Chłopakporuszałsię jakbynieświadomobecności

innych.Człowiek-kojotuniósłbicz;długachwilawyczekiwania,potemszybkiruch,świstbiczai

suchyodgłosuderzenia.Ciałochłopakazadrgało,onjednakniewydałżadnegodźwięku,szedłdalej

tymsamymwolnym,jednostajnymkrokiem.Kojotuderzyłporazdrugii trzeci;przykażdym

uderzeniutłumnajpierwwciągałoddech,poczymwydawałgłębokijęk.Dwaokrążenia,trzy,

cztery.Ciekłakrew.Pięćokrążeń,sześć. NagleLeninazakryłatwarzrękamii zaczęłaszlochać.

Och,przerwijto,niechoniprzestaną!”,prosiła.Ale biczpracowałniestrudzenie.Siedemokrążeń.

Potemchłopakzachwiałsię i niewydawszygłosuupadłnatwarz.Pochylającsię nadnim,starzec

dotknąłjegoplecówdługimbiałympiórem,uniósłjenamoment,czerwone,byludziemogli

zobaczyć,potemtrzykrotniepotrząsnąłnimnadwężami.Kilkakropelkrwispadłoi wtedybębny


wybuchłynaglepanicznym,pospiesznymrytmem;podniósłsię wielkikrzyk.Tancerzerzucilisię ku

kłębowiskuwęży, porywalijeze sobąi wybiegaliz placu.Mężczyźni,kobiety,dzieci,całytłum

ruszyłzanimi.Wminutępóźniejplacbyłjużpusty,tylkoleżącynieruchomotwarządoziemi

chłopakpozostałtam,gdzieupadł.Zjednegoz domówwyszły trzystarekobiety,z niejakimtrudem

podźwignęłyciałoi wniosłyjedośrodka.Orzełi człowieknakrzyżujeszczeprzezchwilę

strażowalinadopustoszałymterenem;potem,jakbysię jużw niewidocznympodziemnymświecie.

Leninaciągleszlochała.

- Tostraszne- powtarzała,apocieszeniaBernardabyłydaremne.- Straszne!Krew!-

Wzdrygnęłasię. - Och,czemuniemamsomy!

Zpokojudobiegłodgłoskroków.

Leninasiedziałajednakbezruchu,z twarząw dłoniach,z niewidzącymwzrokiem,

oszołomiona.TylkoBernardsię odwrócił.

Młodyczłowiek,któryterazwkraczałnataras,miałnasobiestrójindiański,jednakżejego

zaplecionew warkoczewłosy byłybarwypszenicy,oczy bladobłękitne,skórazaśbiała,spalona

słońcem.

- Cześć.Dzieńdobry- powiedziałobcybezbłędną,choćniecodziwnąangielszczyzną.-

Jesteściecywilizowani,prawda?Przybywaciez TamtegoŚwiata,spozarezerwatu?

Kto,ulicha...?- zacząłzdumionyBernard.

Młodyczłowiekwestchnąłi pokiwałgłową.

- Najnieszczęśliwszyze szlachetnieurodzonych.-A wskazującnaplamykrwinaśrodku

placuspytałgłosemdrżącymze wzruszenia:- Widzicietocholernemiejsce?

- Lepiejgramzaaplikować,niżcholerować- zareagowałaautomatycznieLenina,kryjąc

nadaltwarzw dłoniach.- Och,gdzieżjestmojasoma!

- Tojapowinienemtambyć- ciągnąłmłodyczłowiek.- Dlaczegominiepozwolili?

Obszedłbymdziesięćrazy.Dwanaście,piętnaście.Paloutiwawytrwałtylkodosiedmiu.Zemnie

mielibydwarazywięcejkrwi.Rozległemorzekarmazynu.- Rozłożyłramionagestemszczodrości,

poczymopuściłjez rezygnacją.- No alemnieniewzięli. Nie podobaimsię mojakarnacja.Zawsze

takbyło.Zawsze.- Woczachbłysnęłymułzy;zawstydziłsię i odwróciłtwarz.

ZezdumieniaLeninazapomniałaobrakusomy.Odsłoniłatwarzi spojrzałaporazpierwszy

naprzybysza.

- Czytoznaczy,że chciałeś,bycię bitotymbiczem?

Ciągleodwrócony,młodyczłowiekkiwnąłgłowąw odpowiedzi.


- Dladobraosady...żebywyprosićdeszczi żebyzbożeurosło.IżebyzadowolićPookongai

Jezusa.Ijeszczeżebydowieść,że potrafięznieśćbólw milczeniu.Tak-tujegogłos nabrałinnego

tonu,onzaśodwróciłsię kunim,dumnieprostującramiona,dumniewznoszącgłowę -dowieść,że

jestemmężczyzną...oo! - Wydawszycichyokrzyk,umilkłi patrzył.Porazpierwszyw życiu

widziałtwarzdziewczyny,którejpoliczkiniebyłykoloruczekoladylubpsiejsierścii którejwłosy

byłyzłocistei ułożonew loki,minazaś(zadziwiającanowość!)wyrażałapełneżyczliwości

zainteresowanie.Leninauśmiechałasię doniego,myślącw duchu:jakiprzystojnychłopiec,co za

piękneciało.Młodzienieczarumieniłsię, spuściłwzrok,łypnąłnaniąstwierdzając,że nadalsię

uśmiecha,i byłtakporuszony,że musiałsię odwrócićudając,że bardzouważniewpatrujesię w coś

poprzeciwległejstronieplacu.

PytaniaBernardaodmieniłyaurętejchwili.Kto?jak?Kiedy?Skąd?Zewzrokiemwbitymw

twarzBernarda(botakbardzopragnąłujrzećuśmiechLeniny,że wręcznieodważałsię nanią

spojrzeć)młodyczłowiekusiłowałwyjaśnićswojąsytuację.Lindai on- Lindatojegomatka(słowo

towprawiłoLeninęw zażenowanie)- byliobcyw rezerwacie.LindaprzybyłazTamtegoŚwiata

dawnotemu,zanimjeszczeonsię urodził,z człowiekiem,którybyłjegoojcem.(Bernardnadstawił

uszu).Chodziłasamotniepotychgórachnapółnocy,spadłaze skałyi doznałaurazugłowy. („No,

no,dalej”,popędzałpodekscytowanyBernard).Jacyśmyśliwiz Malpaisznaleźlijąi przynieślido

osady.Tegomężczyzny,jegoojca,Lindanigdywięcejniewidziała.Nazywałsię Tomakin(Tak,

dyrektorRiWmiałnaimięTomasz).NapewnowróciłdoTamtegoŚwiatabezniej-zły człowiek,

pozbawionyludzkichuczuć.

- No i takurodziłemsię w Malpais- zakończył.- WMaIpais.- Ipokiwałgłową.

Nędzai brudtegomałegodomkunakrańcuosady!

Piaszczysty,zaśmieconyterenoddzielałgoodwioski.Dwawygłodniałepsywęszyły

obrzydliwiew stercieśmieciuwejścia.Wewnętrzu,doktóregoweszli, panowałpółmrok,smródi

głośnobrzęczałymuchy.

- Linda!- zawołałmłodyczłowiek.

Zsąsiedniegopomieszczeniadobiegłochrypłykobiecygłos:

- Idę.

Czekali.Wmiskachstojącychnapodłodzeznajdowałysię resztkiposiłku,amożekilku

posiłków.

Otwarłysię drzwi.Bardzootyła,jasnowłosakobietaprzestąpiłaprógi stanęłapatrzącna


przybyszów- z niedowierzaniem,z półotwartymiustami.Leninazauważyłazobrzydzeniem,że

kobietaniemiaładwóchprzednichzębów.A barwatych,którepozostały...Wzdrygnęłasię. Tobyło

gorszeniżtamtenstaruch.Takatłusta.Itatwarz,zmięta,pomarszczona.Teobwisłepoliczkiw

czarneplamy.Żyłkinanosie,przekrwioneoczy. No i szyja- coś podobnego;nakryciegłowy - w

brudnawychstrzępach.A podbrązową,workowatątunikąteogromnepiersi,wydętybrzuch,biodra.

Och,dużotogorszeniżstaruch,dużogorsze!Inagletenstwórbluznąłpotokiemsłów, rzuciłsię do

niejz wyciągniętymiramionamii - och,Fordzie!robijejsię niedobrze,zarazzwymiotuje-

przycisnąłjądotegobrzucha,dopiersii zacząłobcałowywać.Fordzie!obcałowywać,śliniącjąi

owiewającokropnąwonią,takobietanapewnonigdysię niekąpiei czućjątąstrasznącieczą,którą

dolewasię dobutlidelti epsilonów(nie,taplotkao Bernardzienapewnoniejestprawdziwa),po

prostuczućjąalkoholem.Leninawyrwałasię z objęćmożliwienajszybciej.

Patrzyłananiązwilgotniała,poruszonatwarz;stwórpłakał.

- Och,mojadroga,mojadroga.- Wrazz potokiemłez płynąłpotoksłów. -Gdybyśty

wiedziała,co zaradość...potylulatach.Cywilizowanatwarz.Och,i cywilizowanestroje.Jajuż

myślałam,że nigdywięcejniezobaczęanikawałkasztucznegojedwabiu.- Dotykałarękawabluzki

Leniny.Paznokciebyłyczarne.- Iteprzecudneszortyz imitacjiaksamitu!Wiesz,kochanie,że

ciąglejeszczeprzechowujętęstarąodzież,w którejprzyjechałam;trzymamjąw skrzyni.Późniejci

pokażę.Chociażco prawdajedwabjestcaływ dziurach.Ale mamtakiślicznybiałypas;choć

muszęprzyznać,że tentwójzielonyz safianujestjeszczeładniejszy.Chociażmni e tenmójpas

nienawiele się przydał.- Znowuzalałasię łzami.- Johnchybaci jużmówił.Cojasię

nacierpiałam!Ianigramasomy.Piłamtylkoodczasudoczasumeskal,którymiprzynosiłPopě.

Popětobyłmójznajomychłopiec.Ale pomeskaluczułamsię takźle, apeyotluwprostniemogłam

znieść;zresztąnastępnegodniamasię ponichjeszczesilniejszeuczuciewstydu.A jasię naprawdę

wstydziłam.Bo pomyśltylko;ja,beta,mamdziecko;postawsię tylkow mojepołożenie.- (Jużna

samątęsugestięLeninęprzeszedłdreszcz).- Choćtoniebyłamojawina,przysięgam;dodziśnie

wiem,jaktosię właściwiestało,boprzecieżwypełniałamwszystkiemaltuzjańskiezalecenia,wiesz,

pokolei,pierwsze,drugie,trzecie,czwarte,zawsze,przysięgam;ajednaktosię stało.Tu,rzecz

jasna,niemaośrodkaspędzaniapłodu,czy czegoś w tymrodzaju.A przyokazji,czy nadalten

ośrodekjestw Chelsea?- zapytała.Leninapotwierdziłaskinieniemgłowy. - Izawszetaki

oświetlonywe wtorkii piątki?- Leninaznówpotwierdziła.- Taślicznawieżazróżowegoszkła!-

BiednaLindauniosłatwarzi z zamkniętymioczymaw uniesieniukontemplowałazapamiętany

jasnyobraz.- Irzekawieczorami- szepnęła.Wielkiełzy wytoczyłysię powolispomiędzymocno


zaciśniętychpowiek.- Ipowrótwieczoremze StokePoges.A potemgorącakąpieli aparatdo

masażu...No cóż. - Odetchnęłagłęboko,potrząsnęłagłową,otwarłaoczy, pociągnęłanosemrazczy

dwa,potemwysmarkałasię napodłogę,palcezaśotarłatuniką.- Och,przepraszambardzo-

szepnęław odpowiedzinamimowolnygrymasniesmakuLeniny.-Nie powinnamsię tak

zachowywać.Przepraszambardzo.Ale co człowiekmarobić,kiedyniemachusteczek?Pamiętam,

jakmnietoprzygnębiało,całytenbrud,tenbrakhigieny.Miałamstrasznąranęnagłowie, kiedy

mnietuprzynieśli.Nie wyobrażaszsobie,czymmijąopatrywali.Gnój,poprostugnój.Mówiłam

im:„Cywilizacjatosterylizacja”.I:„Tenktobakterietępićchce,czystąmawannęi wc”,takjakby

bylidziećmi.Ale onioczywiście nierozumieli.No bojak?Iw końcuprzywykłam.Zresztąjak

możnautrzymywaćczystośćbezbieżącejciepłejwody?Spójrznatęodzież.Taobrzydliwawełnato

nietoco syntetyk.Jestniedozdarcia.A kiedysię pruje,należyjącerować.Ale jajestembeta;

pracowałamw dzialezapładniania;niktmnietakichrzeczynieuczył.Tonienależałodomnie.Poza

tymnaprawianieodzieżyuchodziłozaniewłaściwe.Wyrzucać,kiedysię robiądziury,i kupować

nowe.„Dużołat,nędznyświat”.Czytoniesłuszne?Naprawianiejestaspołeczne.Ale tutozupełnie

co innego.Tujesttak,jakbysię żyło wśródwariatów.Wszystko,co robią,jestobłąkane.-

Rozejrzałasię wokoło;spostrzegła,że Johni Bernardopuścilijei spacerujątami z powrotemwśród

kurzui śmieciprzeddomem.Niemniejjednakzniżyłagłos dopoufnegoszeptu,takblisko

pochylającsię kuzesztywniałeji odsuwającejsię Leninie,że przesyconyzabójcządlaembrionów

truciznąoddechrozwiewałwłosy Leniny.

- Weźnaprzykład- szepnęłaLindaochryple- sposób,w jakiżyjąze sobą.Obłąkany,

powiadamci, zupełnieobłąkany.Każdynależydokażdego,prawda?Czyżnietak?- ciągnęła

Leninęzarękaw.Leninaprzytaknęłaodwróconągłowąi wypuściwszywstrzymywanew płucach

powietrzezaczerpnęłaświeżego, mniejzatrutego.- No właśnie-ciągnęłakobieta-natomiasttunikt

niemożenależećdowięcejniżjednejosoby.A jeślijesteśz kimśw zwykłysposób,oniuważają,że

jesteśzepsutai aspołeczna.Nienawidzącię i gardzątobą.Pewnegorazuprzyszłomnóstwokobiet,

zrobiłyawanturę,boichmężczyźniprzychodzilidomnie.A cóż w tymzłego?Ipotemrzuciłysię

namnie...Och,tobyłostraszne.Nie mogęci o tymopowiadać.- Lindazakryłatwarzrękami,jej

ciałodrżało.- Tekobietysąpełnenienawiści.Obłąkane,obłąkanei okrutne.Ioczywiście nie

wiedząnicoprzepisachmaltuzjańskich,butlach,butlacjianio żadnejz tychrzeczy.Dlategorazpo

razrodządzieci- jakpsy.Towprostodrażające.Ipomyśleć,że ja...Och,Fordzie,Fordzie,Fordzie!

Ale trzebaprzyznać,że Johnbardzomisię przydał.Nie wiem,co bympoczęłabezniego.Mimoże

takgo przygnębiało,gdyjakiśmężczyzna...Jużjakomałegochłopca.Kiedyś(alewtedybyłjuż


większy)próbowałzabićbiednegoWaihusiwę...amożebyłtoPopě...tylkodlatego,że miałamgo

odczasudoczasu.Nigdyniezdołałammuwytłumaczyć,że ucywilizowanychludzitorzecz

przyzwoita.Szaleństwojestzaraźliwe,jaksądzę.WkażdymrazieJohnprzejąłtoodIndian.Bo

oczywiście stalewśródnichprzebywał.Mimoże onibylidlaniegotacyźli i niepozwalalimurobić

wszystkiego,co robiliinnichłopcy.Wgruncierzeczytonawetdobrze,bow tensposóbłatwiejmi

byłotrochęgo ukształtować.A niemaszpojęcia,jakietojesttrudne.Tylurzeczyniewie;tesprawy

nienależałydomoichzadań.Naprzykładkiedydzieckopyta,jakdziałahelikopteralbokto

stworzyłświat,tocóż muodpowiesz,jeślijesteśbetąi zawszepracowałaśw dzialezapładniania?

Cóżmuodpowiesz?


ROZDZIAŁ ÓSMY

Popodwórku,w kurzui pośródśmieci(terazbyłyczterypsy)Bernardi Johnspacerowaliz

wolnatami z powrotem.

- JestmitaktrudnotopojąćmówiłBernard- odtworzyćtosobie.Takjakbyśmyżyli nadwu

różnychplanetach,w różnychepokach.Matka,całytenbrud,bogowie,starość,choroby...-

Potrząsnąłgłową.- Towprostniepojęte.Nie pojmę,dopókiminiewyjaśnisz.

- Wyjaśnięco?

- To-wskazałosadę.- To- wskazałmałydomekzawsią.- Wszystko.Całetwojeżycie.

- Ale o czymżetumówić?

- Owszystkim,odsamegopoczątku.Dokądtylkozdołaszsięgnąćpamięcią.

- Dokądzdołamsięgnąćpamięcią- Johnzmarszczyłbrwi.Zapadładługachwilamilczenia.

Było bardzogorąco.Zjedlimnóstwoplackówi słodkiejkukurydzy.Lindapowiedziała:

Chodź,dziecinko,się położyć”.Leżelirazemnadużymłóżku.„Zaśpiewajmi”,i Lindazaśpiewała.

Zaśpiewała:„Tenktobakterietępićchce,czystąmawannęi wc”,oraz:„Śpij,bobaskumój

kochany,wnetbędzieszwybutlowany”.Jejgłos brzmiałcorazciszeji ciszej.

Nagłygłośnyhałaswyrwałgoze snu.Obokłóżkastałmężczyzna,ogromny,przerażający.

Mówiłcoś doLindy,aonasię śmiała.Podciągnęłakocażpodbrodę,amężczyznaściągałgo w dół.

Włosymężczyznyprzypominałydwieczarneliny,ajegoramięotaczałapięknasrebrnabransoleta

wysadzananiebieskimikamieniami.Podobałamusię tabransoleta,mimotobyłjednak

przestraszony;ukryłbuzięw ramionachLindy.Objęłago i poczułsię bezpieczniej.Wowym

języku,któregozbytdobrzenierozumiał,Lindapowiedziaładomężczyzny:„NieprzyJohnie”.

Mężczyznaspojrzałnaniego,potemnaLindęi wypowiedziałkilkasłów cichymgłosem.Linda

odrzekła:„Nie”.Ale mężczyznaprzechyliłsię kuniemuprzezłóżko,atwarzmiałogromną,

straszną;czarnelinywłosów dotykałykoca.„Nie”,powiedziałapowtórnieLindai poczuł,że jej

ręceobjęłygomocniej.„,Nie,nie!”Mężczyznajednakżechwyciłgozaramię,zabolało.Zaczął

wrzeszczeć.Mężczyznazłapałgo zadrugąrękęi uniósłw górę.Lindaciąglegotrzymała,

powtarzając:„Nie,nie”.Mężczyznarzuciłgniewniekilkasłów i nagleręceprzestałygo obejmować.

Linda,Linda”.Kopał,wierzgał,alemężczyznaponiósłgododrzwi,otwarłje,posadziłgona

podłodzenaśrodkusąsiedniegopokojui wyszedł,zamykającdrzwizasobą.Onzaśwstał,podbiegł

dodrzwi.Stającnapalcachmógłz trudemdosięgnąćdrewnianegorygla.Uniósłgo i pchnąłdrzwi,

tejednaknieotwarłysię. „Linda”,krzyczał.Nie odpowiadała.


Przypominasobieobszernemrocznepomieszczeniei dużedrewnianeprzedmiotyz

przymocowanymidonichgrubyminićmi;wokółtychprzedmiotówstałowiele kobiet-robiąkoce,

powiedziałaLinda.Poleciłamuusiąśćw roguizbywśródinnychdzieci,asamaposzłapomagać

kobietom.Przezdługiczasbawiłsię z tamtymichłopcami.Nagleludziezaczęlicoś mówićbardzo

głośno,kobietypopychałyLindę,aonapłakała.Skierowałasię w stronędrzwi;onpobiegłzanią.

Zapytał,dlaczegotamcisię złoszczą.„Bocoś zepsułam”,powiedziała.Potemsamasię rozzłościła.

,Skądmiałamwiedzieć,jakrobisię toichobrzydliwetkactwo?”,wołała.„Wstrętnedzikusy”.

Zapytał,co tosądzikusy.Kiedywrócilidodomu,poddrzwiamiczekałPopě,aonwszedłzanimi.

Popěmiałze sobądużątykwępełnącieczy, którawyglądemprzypominaławodę,tyleże toniebyła

woda,lecz coś o brzydkimzapachu,co piekłow języki przyprawiałookaszel.Lindaupiłatrochę,

potemPopěupił,potemLindadużosię śmiałai bardzogłośnomówiła;apotemonai Popěwyszli

dosąsiedniegopokoju.GdyPopěposzedł,onwślizgnąłsię dopokoju.Lindależaław łóżkui spała

taktwardo,że niemógłjejdobudzić.

Popěprzychodziłczęsto.Powiedział,że płynw tykwienazywasię meskal,aleLinda

twierdziła,że powiniensię nazywaćsoma,tyleże ponimczłowiekczujesię źle następnegodnia.

NienawidziłPopě.Nienawidziłichwszystkich- wszystkichmężczyzn,którzyodwiedzaliLindę.

Jednegopopołudnia,gdybawiłsię z dziećmi- pamięta,że byłozimno,aw górachleżałśnieg-

wróciłdodomui usłyszałrozwścieczonegłosy w sypialni.Głosybyłykobiecei wypowiadały

słowa,którychnierozumiał;wiedziałjednak,że byłytookropnesłowa.Inagle:bach,coś upadło;

usłyszałdrepczącychspiesznieludzi,nowebach!,apotemodgłosjakpodczasokładaniamuła,tylko

mniejsuchy;potemrozległsię krzykLindy.„Och,przestańcie,dosyć”,wołała.Wbiegłdoizby.

Były tamtrzykobietyw narzuconychnaramionaciemnychkocach.Lindależałanałóżku.Jednaz

kobietprzytrzymywałajejręce.Drugależaław poprzekjejnóg,takbyniemogłakopać.Trzecia

okładałająbiczem.Raz,drugi,trzeci;zakażdymrazemLindakrzyczała.Płaczącciągnąłzafrędzle

kocatejkobiety.„Proszę,proszę...”Wolnąrękąodsunęłago nabok.Bicz spadłznowui Lindaznów

zawyła.Uczepiłsię ogromnejdłonii ze wszystkichsił wbiłw niązęby.Krzyknęła,wyrwałarękęi

popchnęłagotakmocno,że upadł.Gdyleżałnaziemi,przyłożyłamutrzyrazybatem.Zabolałojak

jeszczenigdydotąd- zapiekłoniczymogień.Batświsnąłznowu,spadł.Tymrazemjednak

krzyknęłaLinda.

- Linda,dlaczegoonechciały,żebycię bolało?- zapytałwieczorem.Płakał,boczerwone

pręginaplecachciąglepiekłystraszliwie.Ale płakałtakżei dlatego,że ludziebylitacyźli, tacy


niedobrzy,aonbyłmałymchłopcemi niemógłimniczrobić.Lindateżpłakała.Onabyłajużduża,

alenienatyleduża,bypokonaćtetrzykobiety.Jejteżbyłoźle.

- Linda,dlaczegoonechciały,żebycię bolało?

- Nie wiem.Skądmamwiedzieć?- Ledwobyłojąsłychać,boleżałanabrzuchuz twarzą

ukrytąw poduszce.- Onetwierdzą,że ci mężczyźnisąichmężczyznami- mówiła;wydawałosię, że

niedoniegosię zwraca,lecz dokogośwewnątrzniejsamej.Długaprzemowa,z którejnicnie

rozumiał;w końcuzaczęłapłakaćjeszczegłośniejniżprzedtem.

- Nie płacz,Linda.Nie płacz.

Tuliłsię doniej.Objąłjązaszyję.Lindakrzyknęła.

- Uważaj!Mojeplecy!Och!- Iodepchnęłago z całejsiły. Rąbnąłgłowąo ścianę.- Tymały

idioto!- krzyknęła,apotemzaczęłago nagleokładać.Klaps,klaps...

- Linda- płakał- mamo,przestań!

- Nie jestemtwojąmatką.Nie będętwojąmatką.

- Linda...och!- uderzyłago w twarz.

- Zamienionaw dzikuskę- krzyczała.- Mammłodejakzwierzę...Gdybyniety,mogłabym

pójśćdoinspektora,odesłałbymnie.Ale z dzieckiem?Cóżbytobyłzawstyd.

Spostrzegł,że Lindamazamiarznówgo uderzyći zasłoniłtwarzramieniem.

- Och,Linda,przestań,Linda.

- Tymałezwierzę!- ściągnęłamuramięw dół,odsłaniająctwarz.

- Linda,nie.- Zamknąłoczy oczekującciosu.

Ale nieuderzyłago.Pochwiliotworzyłoczy i ujrzał,że patrzynaniego.Spróbowałsię do

niejuśmiechnąć.Ale onanagleogarnęłago ramionamii zaczęłacałować.

NiekiedyLindaprzezszeregdniw ogóle niewstawała.Leżaław łóżkui byłasmutna.Albo

piłaprzynoszonąprzezPopěciecz, śmiałasię głośno,apotemzasypiała.Czasamichorowała.

Częstozapominałagoumyć,adojedzeniabyłytylkoplackikukurydziane.Pamięta,jaksię

rozwrzeszczała,gdyporazpierwszyznalazław jegowłosachtemałezwierzątka.

Najbardziejszczęśliwy był,gdyopowiadałamuo TamtymŚwiecie.

- Inaprawdęmożnapolecieć,gdziesię chce?

- Gdzietylkozechcesz.- Iopowiadałamuo cudownejmuzycewydobywającejsię ze

skrzynki,oprzyjemnychgrach,jakimimożnasię zajmować,osmakowitychpotrawachi napojach,


światłach,któresię zapalały,gdynacisnąćmałyprzedmiotnaścianie,o obrazach,któresię nietylko

widzi,alei słyszy, czujedotykiemi węchem,o innychpojemniczkach,w którychznajdująsię miłe

zapachy,oróżowych,zielonych,niebieskichi srebrnychdomachwysokichjakgóry,otym,że

każdyjestszczęśliwy i niktnigdyniebywasmutnylubzły, akażdynależydokażdego,o

skrzynkach,w którychmożnawidzieći słyszeć to,co się dziejenadrugimkońcuświata,o dzieciach

w uroczychczystychbutlach- wszystkojesttamczyste,niemabrzydkichzapachówaniżadnegow

ogóle brudu- o ludziach,którzynigdyniesąsamotni,lecz żyjąwe wspólnocie,radośnii szczęśliwi

jakletnietańcetuw Malpais,nawetbardziejszczęśliwi, aszczęśliwościądarzyichkażdy,każdy

dzień...

Słuchałgodzinami.A niekiedy,gdywrazz innymidziećmizmęczyłsię zabawą,jedenze

starcówosadyopowiadałim,w tamtyminnymjęzyku,o wielkimPrzemienicieluŚwiata,o długiej

walcemiędzyPrawąaLewąRęką,międzyWilgociąaSuszą;oAwonawilonie,którystworzył

wielkąmgłęze swoichcałorocznychmyśli,apotemz owejmgłyuczyniłcałytenświat;oMatce

Ziemii OjcuNiebiosach;obliźniakachAhaiyuciei Marsailenie,czyli Wojniei Przypadku;o

Jezusiei Pookongu;o Mariii Etsanatlehi,kobiecie,któraodzyskujemłodość;oCzarnymKamieniu

w Laguna,WielkimOrlei PaniNaszejz Acoma.Dziwneopowieści,dlaniegotymbardziej

osobliwe,że opowiadanew tamtyminnymjęzykui stądniedokońcazrozumiałe.Przedsnem

rozmyślałoNiebiosach,Londynie,PaniNaszejz Acomai długichszeregachdzieciw czystych

butlach,oJezusiewzlatującymdoniebai o wzlatującejLindzie,o wielkimdyrektorzeŚwiatowego

Rozrodui o Awonawilonie.

WielumężczyznodwiedzałoLindę.Chłopcyzaczęliwytykaćgo palcami.Wobcychmu

słowachmówili,że Lindajestzła;nazywalijąsłowami,którychnierozumiał,alewiedział,że nie

znacząnicdobrego.Kiedyśzaczęliśpiewaćo niejjakąśpiosenkę,powtarzającjąw kółko.Obrzucił

ichkamieniami.Oniniepozostalidłużni;ostrykamieńrozciąłmupoliczek.Nie mógłzatamować

krwi,płynęłai płynęła;byłcałyzakrwawiony.

Lindauczyłago czytać.Kawałkiemwęglarysujenaścianieobrazki- siedzącezwierzę,

dzieckow butli;potemwypisujelitery.ALAMAKOTA,TOKOT,A TOALA.Uczył się szybkoi

łatwo.Gdyumiałjużodczytywaćwszystkiewypisanenaścianiesłowa,Lindaotwarłaswojądużą

drewnianąskrzynięi spodtychzabawnychczerwonychspodenek,którychnigdynienosiła,

wyciągnęłacienkąksiążkę.Częstowidywałjąwcześniej.„Kiedybędzieszwiększy- mawiała-


przeczytaszją”.A więc terazjestjużwiększy.Był pełendumy.

- Obawiamsię, że niebardzocię tozajmie- powiedziała- aletojedynaksiążka,jakąmam.-

Westchnęła.- Gdybyśtywidziałtecudowneaparatydoczytania,jakiemieliśmyw Londynie!

Zacząłczytać.Chemiczne i bakteriologiczne warunkowanie embriona. Wskazówki

praktyczne dla bet zatrudnionych w składach embrionów. Całykwadranszajęłomuodczytanie

samegotylkotytułu.Rzuciłksiążkęnapodłogę.„Wstrętna,wstrętnaksiążka!”,zawołałi zaczął

płakać.

Chłopcyciąglewyśpiewywalitęichokropnąpiosenkęo Lindzie.Niekiedyśmialisię teżz

niego,że jesttakiobdarty.Kiedypodarłodzież,Lindaniewiedziała,jakjąnaprawić.WTamtym

Świecie, powiedziałamu,ludziewyrzucająpodarteubraniai dostająnowe.„Obdartus!”w, ołaliza

nim.„Ajazatoumiemczytać- rzekłsobiew duchu- aoninieumieją.Oninawetniewiedzą,co to

takiegoczytanie”.Ibyłomułatwo,pomyślawszyo czytaniu,udawać,że nicsobienierobiz ich

drwin.PoprosiłLindę,byjeszczerazdałamuksiążkę.

Imbardziejchłopcywyśmiewaligo i śpiewali,tymonzacieklejczytał.Wkrótceumiałjuż

odczytywaćwzględniedobrzewszystkiesłowa.Nawettenajdłuższe.Ale co oneznaczą?Pytał

Lindy,alenawetgdyumiałamuodpowiedzieć,niebrzmiałotodlańzbytjasno.A zazwyczajw

ogóle nieumiałamuodpowiedzieć.

- Cotosąsubstancjechemiczne?- pytał.

- No, takierzeczy,jaksole magnezu,alkoholdopowodowaniaudelti epsilonówniskiego

wzrostui niedorozwojuumysłowegoi węglanywapniowenawzrosttkankikostnej,noi wszystkie

takierzeczy.

- Linda,ajaksię robisubstancjechemiczne?Skądsię onebiorą?

- No, janiewiem.Zesłojów.A kiedysłojesąpuste,posyłasię doskładuchemicznegopo

nowe.A możestamtądposyłająponiedofabryki.Nie wiem.Nigdyniemiałamdoczynieniaz

chemią.Zawszezajmowałamsię embrionami.

Podobniebyłoze wszystkim,oco zapytał.Lindanigdyniczegoniewiedziała.Starcyz

wioskimieliowiele bardziejkonkretneodpowiedzi.

Nasienieludzkiei zwierzęce,nasieniesłońca,ziemii niebauczyniłAwonawilonaz Mgły

Rozmnażania.ŚwiatmaczteryŁona;onzaśumieściłnasieniew najniższymz nich.Inasienie

zaczęłorosnąć...”

Pewnegodnia(Johnwyliczył później,że musiałotobyćtużpojegodwunastychurodzinach)


wróciłdodomui napodłodzew sypialniujrzałksiążkę,którejnigdydotądniewidział.Byłagrubai

wyglądałanabardzostarą.Okładkęmiałapogryzionąprzezmyszy,niektórestronicewydartei

pomięte.Podniósłją,spojrzałnastronętytułową;przeczytał:Williama Szekspira dzieła wszystkie.

Lindależałanałóżkusiorbiącz kubkatenokropnycuchnącymeskal.

- Popětoprzyniósł.- Mówiłagłosemgrubym,ochrypłym,jakbyobcym.- Leżaław jakiejś

skrzyniuAntylopyKiwy.Podobnobyłatamodseteklat.Bardzomożliwe,boprzejrzałamją,pełno

w niejnonsensów.Niecywilizowana.Ale przydaci się doćwiczeńw czytaniu.

Pociągnęłaostatniłyk,postawiłakubeknapodłodzeprzyłóżku,odwróciłasię nabok,

czknęłarazi drugii zasnęła.

Otwarłksiążkęnachybiłtrafił.

Nie, lecz żyć

Wprzepoconejbrudnejpościeli,

Tonącw rozpuście,chuciomsię oddawać

Wplugawymchlewie

Dziwnesłowazakłębiłymusię w mózgu;przetoczyłysię jaksłownypiorun;jakbębny

podczasletnichtańców,gdybybębnyumiałymówić;jakchórmężczyznzanoszącyPieśń Plonów,

takpiękną,takpiękną,że ażchcesię płakać;jaksłowastaregoMitsimy,gdyodprawiaczary

magicznenadswymipiórami,rzeźbionymikawałkamidrewna,nadokruchamikościi kamieni-

kiatla tsilu silokue silokue. Kiai silu silu, tsitl - alebyłylepszeniżzaklęciaMitsimy,bowięcej

znaczyły,mówiłydoniego;Mówiłytajemniczoi nawpółzrozumiale,cóż zacudowneczary,o

Lindzie;o Lindzie,któratuleży i chrapie,z pustymkubkiemustópłóżka;o Lindziei Popě,Lindzie

i Popě.

CorazbardziejnienawidziłtegoPopě.Człowiekmożesię uśmiechać,abyćłajdakiem.

Bezlitosnym,zdradliwym,wszetecznym,zepsutymłajdakiem.Cowłaściwieznaczątesłowa?Miał

tylkoniejasnepojęcie.Ale ichczarbyłsilny,szumiałymuw głowie i zdawałomusię, że

dotychczasnieczułdoPopěprawdziwejnienawiści;nigdydotądnienienawidziłgo taknaprawdę,

bonigdydotądnieumiałwypowiedziećjakbardzogo nienawidzi.A terazmiałjużtesłowa,słowa

jakbębny,jakśpiewi zaklęcia.Tesłowai dziwna,dziwnaopowieść,z którejpochodziły(nie

potrafiłzebraćjejw całość,alei takbyłacudowna,cudowna),pozwoliłymunienawidzićPopě,


uczyniłytęnienawiśćbardziejrealną;nawetsamegoPopěuczyniłybardziejrealnym.

Pewnegodnia,gdywróciłpozabawiez dziećmi,przezotwartedrzwidopokojudostrzegł

ichśpiącychrazemnałóżku- białaLinda,obokniejprawieczarnyPopě,z ramieniempodjej

barkiem,z drugąciemnąrękąnajejpiersi;zaplecionywarkoczdługichwłosów Popěleżałnajej

szyi niczymczarnywążusiłującyjąudusić.TykwaPopěi kubekstałynapodłodzeobokłóżka.

Lindachrapała.

Wydałomusię, że jegoserceznikłopozostawiającpustkęw piersi.Był pusty.Pustyi zimny;

poczułmdłościi zawrotygłowy. Oparłsię ościanę,byprzyjśćdosiebie.Bezlitosny,zdradliwy,

wszeteczny...Jakbębny,jakmężczyźnizanoszącyśpiewneprośbyo plony,jakzaklęciasłowate

tłukłymusię pogłowie. Nagleogarnąłgo żar.Policzkimurozgorzały,pokójpociemniałi zatańczył

przedoczyma.Zgrzytnąłzębami.„Zabijęgo, zabiję”,powtarzałw kółko.Inaglepojawiłysię dalsze

słowa.

Gdyzaśniepijanyalbokiedyw szale,albowśród

Grzesznychnamiętnościswego łoża

Zaklęciabyłypojegostronie,wyjaśniałyi wydawałypolecenia.Wycofałsię dosąsiedniej

izby.„Gdyzaśniepijany...”Nóż dokrojeniamięsależałnapodłodzeprzypalenisku.Podniósłgoi

napalcachwróciłpoddrzwi.„Gdyzaśniepijany...”Przebiegłprzezpokóji uderzył- och,krew!-

uderzyłporazdrugi,gdyPopěbudziłsię ze snu,zamachnąłsię, byuderzyćznowu,alewtedy

poczuł,jakchwytajągozanadgarstkiprzytrzymująi - au!au!-wykręcają.Nie mógłsię poruszyć,

byłw potrzasku,małeczarneoczkaPopěz bardzobliskawpatrywałysię w niego.Odwróciłwzrok.

NalewymbarkuPopěwidniałydwierany.„Och,krew- krzyknęłaLinda.-Krew!”Nigdynie

mogłaznieśćwidokukrwi.Popěuniósłdrugąrękę- żebymnieuderzyć,pomyślał.Skurczyłsię w

sobiew oczekiwaniuciosu.Ale rękaujęłago tylkopodbrodęi odwróciłamutwarz,takiż musiał

znowupatrzećw oczy Popě.Przeznieskończeniedługąchwilę,całymigodzinami.Inagle,nie

mogącsię powstrzymać,zacząłpłakać.Popěwybuchnąłśmiechem.„Noidź- powiedziałw języku

Indian- idź,mójdzielnyAhaijuto”.Wybiegłz pokoju,byukryćłzy.

- Maszpiętnaścielat- powiedziałw językuIndianstaryMitsima.- Mogęcię teraznauczyć

wyrabianiagliny.

Przykucnąwszynabrzegurzeki,pracowalirazem.


- Najpierw- powiedziałMitsimabiorącw dłońbryłkęwilgotnejgliny- zrobimymały

księżyc.- Starzecrozgniótłbryłkędopostacikoła,potempodgiąłbrzegi;księżycstałsię płytką

miską.

Powolii niezdarnienaśladowałdrobneruchyrąkstarego.

- Księżyc,miska,aterazwąż- Mitsima,turlającw dłoniachnastępnykawałekgliny,

uformowałgo w długigiętkiwalec,zwinąłw kółkoi dokleiłdobrzegówmiski.-Teraznastępny

wąż.Ijeszczejeden.Ijeszczejeden.- KrągpokręguMitsimabudowałściankinaczynia;byłoono

wąskie,wydęte,ze zwężonąszyjką.Mitsimaugniatał,uklepywał,wygładzałi zdrapywał;wreszcie

byłogotowe,kształtemprzypominająctypowyw Malpaisdzbaneknawodę,tyleże miękkiw

dotknięciui kremowobiały,niezaśczarny.Wkrótceobokstanąłjegowłasnydzbanek,niezdarne

naśladownictwodzbankaMitsimy.Porównującjeze sobą,musiałsię roześmiać.

- Następnybędzielepszy- powiedziałi wziąłsię dougniatanianowejbryłkigliny.

Kształtować,formować,czuć,jakpalcenabierająsprawnościi siły - jakażtobyładlań

niezwykłaprzyjemność.„A,B, C,witaminaD - podśpiewywałsobieprzypracy-tłuszczjestw

wątrobie,tranwielorybśle”.Mitsimatakżeśpiewał- pieśńopolowaniunaniedźwiedzia.Pracowali

przezcałydzieńi przezcałydzieńprzepełniałogo uczuciegłębokiej,porywającejszczęśliwości.

- Wzimie- powiedziałstaryMitsima- nauczęcię robićłuk.

Stałdługoprzeddomem;wreszcieodbywającasię tamceremoniadobiegłakońca.Otwarły

się drzwi,wyszli. Kotluszedłpierwszy,z prawąrękąwyciągniętąi mocnozaciśniętąpięścią,jak

gdybyściskałw niejjakiścennyklejnot.Równieżz zaciśniętąpięściąwyciągniętejprzedsiebieręki

kroczyłazanimKiakime.Szli w milczeniu,azanimi,takżew milczeniu,szli bracia,siostry,kuzyni

i całagromadastarychludzi.

Wyszlipozaosadęi maszerowaliprzezpłaskowyż.U krawędziskałyprzystanęlizwracając

twarzekuwczesnemusłońcu.Kotlurozwarłdłoń.Leżałananiejszczyptabiałejmąki;dmuchnąłw

dłoń,wymruczałkilkasłów, potemrzuciłtęgarśćbiałegopyłuw kierunkusłońca.Kiakimezrobiła

tosamo.Potemwystąpiłnaprzódojciec Kiakimei wzniósłszyw góręzdobionąpióramilaskę

modlitewnąodmówiłdługąmodlitwę,poczymrzuciłlaskąw śladzagarściamimąki.

- Towszystko- powiedziałgłośnostaryMitsima.- Sąpoślubieni.

- No, no- odezwałasię Linda,gdywracalidodomu.-Powiemtylko,że niewartobyło

chybarobićtylehałasuotakidrobiazg.Kiedyw cywilizowanymkrajuchłopiecchcemiećjakąś

dziewczynę,topoprostu...Ależ John,dokądtybiegniesz?


Nie słuchałjejwołania,lecz biegł,byledalej,gdzieśgdziemógłbybyćsam.

Towszystko.SłowastaregoMitsimydźwięczałymuuszach.Towszystko,wszystko...W

milczeniu,z oddali,lecz gwałtownie,rozpaczliwiei beznadziejniekochałKiakime.A terazjuż

koniec.Miałszesnaścielat.

U AntylopyKiwypodczaspełniksiężycamówionoi czynionotajemniczerzeczy,tajemnicze

rzeczysię rodziły.Chłopcyschodzilidokiwyi wychodzilimężczyznami.Chłopcybalisię, alei

czekaliz niecierpliwością.Aż w końcunadszedłów moment.Słońcezgasło,wzeszedłksiężyc.On

zaśwyruszyłwrazz innymi.Ciemnesylwetkimężczyznuwejściadokiwy;w głąbczerwono

rozświetlonegomrokuwiodładrabina.Pierwsichłopcyzaczęlizstępowaćw dół.Naglejedenz

mężczyznwystąpiłnaprzód,chwyciłgo zaramięi wyciągnąłz szeregu.Wyrwałsię i wśliznąłna

swojemiejsce.Tymrazemmężczyznauderzyłgo i odciągnął,chwytajączawłosy. „Niedlaciebie,

białowłosy!”„Niedlasynasuki”,powiedziałinnymężczyzna.Chłopcywybuchnęliśmiechem.

Odejdź!”A ponieważciągletrzymałsię końcaszeregu,mężczyźniwołalidalej:„Odejdź!”Jedenz

nichschyliłsię, podniósłkamieńi rzucił.„Odejdź,odejdź,odejdź!”Gradkamieni.Krwawiąc

pobiegłw mrok.Zczerwonooświetlonejkiwydobiegałyśpiewy.Ostatniz chłopcówzszedłpo

drabinie.Zostałzupełniesam.

Sam,zaosadą,nagołejrówniniepłaskowyżu.Skalistygruntmajaczyłw księżycowym

blaskujakzbielałekości.Wdoliniekojotywyły doksiężyca.Skaleczeniabolałygo, ranyciągle

jeszczekrwawiły,aleniez bólupłakał,lecz dlatego,że zostałsam,że go odpędzono,samotnego,w

tenkościanyświatskali blaskuksiężyca.Usiadłnakrawędziprzepaści.Księżycmiałzaplecami;

wejrzałw dół,w czarnycieńskalnejściany,w czarnycieńśmierci.Wystarczytylt6jedenkrok,

jedenmałykroczek...Wystawiłprawąrękęnaświatłoksiężyca.Rananadgarstkaciągłekrwawiła.

Cokilkasekundzbierałasię kropla,ciemna,niemalbezbarwnaw tejmartwejpoświacie.Kap,kap,

kap.Jutro,jutroi następnejutro...

OdkryłCzas,Śmierći Boga.

- Sam,zawszesam- mówiłmłodyczłowiek.

Słowatewzbudziływ Bernardzieuczucieżalunadsamymsobą.Sam,sam...

- Totakjakja- powiedziałw przypływienagłejszczerości.- Jestemstraszliwiesamotny.

- Naprawdę- zdumiałsię John.- Sądziłem,że w TamtymŚwiecie... toznaczy,Lindazawsze

mówiła,że tamnigdysię niejestsamotnym.


Bernardzaczerwieniłsię zmieszany.

- No bowiesz - wymamrotałniepatrzącnaJohna- jajestemchybainnyniżresztaludzi.

Jeślikogośnietypowowybutlują...

- Tak,tak,właśnie- potwierdziłmłodzieniec.- Jeśliktośjestodmienny,tojestskazanyna

samotność.Dlatakiegoonisąokrutni.Czytywiesz, że odsunęlimnieodwszystkiego,absolutnie

wszystkiego?Kiedychłopcówwysyłają,żebyspędzilinocw górach,wiesz, kiedytrzebawyśnić

swojeświętezwierzę,tojaniemogępójśćz chłopcami;niedopuszczająmniedoswoichtajemnic.

Ale i takwszystkozrobiłemsam- dodał.- Przezpięćdninicniejadłem,apotempewnejnocy

poszedłemsam- wskazałpalcem- w tamtegóry.

Bernarduśmiechnąłsię pobłażliwie.

- Iwyśniłeścoś?- zapytał.

Tamtenskinąłgłową.

- Ale niemogęci powiedziećco. - Umilkłnachwilę;potemciągną1ściszonymgłosem:-

Pewnegorazuzrobiłemrzecz,jakiejjeszczeniktniedokonał:stanąłempodskałą,w słońcu,W

lecie, z rozłożonymiramionami,jakJezusnakrzyżu.

- Poco, U licha?

- Chciałemsię przekonać,jaktojestbyćukrzyżowanym.Wisiećw słońcu...

- Ale poco?

- Poco?No... - zawahałsię - boczułem,że muszę.SkoroJezustoznosił.Pozatym,jeśli

ktośuczyniłcoś złego... A zresztąbyłemtakinieszczęśliwy;toteżbyłpowód.

- Osobliwieleczyłeś swojenieszczęście- powiedziałBernard.Potemjednaknaszłagomyśl,

że możew końcubyłw tymjakiśsens.Lepszetoniżzażywaniesomy...

- Popewnymczasiezemdlałem- powiedziałmłodyczłowiek.- Upadłemnatwarz.Widzisz

tenślad?Towłaśniewtedy.- Odgarnąłz czołagęstejasnewłosy. Naprawejskroniwidniałagruba

białablizna.

Bernardspojrzał,aleciałojegoprzebiegłnagłydreszcz,i szybkoodwróciłwzrok.

Warunkowanieuczyniłogo nietylelitościwym,ile nadzwyczajdelikatnym.Nawetsamawzmianka

o chorobielubranachnietylkogo przerażała,alewzbudzaław nimodrazęi uczucieobrzydzenia.

Podobniebrud,kalectwoczy starość.Pospieszniezmieniłtemat.

- Czyniemiałbyśochotypojechaćz namidoLondynu?- zapytał,robiącpierwszeposunięcie

w kampanii,którejstrategiępocichuzacząłobmyślaćjużw owejmałejchatce,gdytylko

uświadomiłsobie,ktomusibyć„ojcem”tegomłodegodzikusa.


- Chciałbyś?

Twarzmłodegoczłowiekapojaśniała.

- Naprawdęzabierzeciemnie?

- Oczywiście;toznaczy,jeślidostanępozwolenie.

- Lindęteż?

- No więc... - zawahałsię nachwilę.Tenodrażającystwór!Nie, toniemożliwe.Chociaż,

chociaż...Uświadomiłsobienagle,że jejpotwornośćmożestanowićogromnyatut.

- Ależ oczywiście! - zawołał,pokrywającswojewcześniejszewahanienadmierną,hałaśliwą

serdecznością.

Młodyczłowiekodetchnąłgłęboko.

- Pomyśleć,że mogłobysię spełnićcoś, oczymmarzyłemcałeżycie. Pamiętasz,co mówi

Miranda?

- JakaMiranda?

Ale młodyczłowieknajwyraźniejniedosłyszałpytania.

- Ocudzie!- wyszeptał;oczy mulśniły,twarzpałała.-Jakżejestwiele dobrychstworzeńna

świecie! Jakapięknajestludzkość!- Rumieńcepociemniałynagle;myślałoLeninie,o tymanielew

jedwabnymstrojukoloruzielenibutelkowej,o Leninieolśniewającejmłodościąi kremami

odżywczymi,pulchnej,życzliwie uśmiechniętej.Głosmudrżał.

- O,nowywspaniałyświecie - zaczął,potemnagleurwał;krewodpłynęłamuzpoliczków;

byłbladyjakpapier.- Czyonajesttwojążoną?- zapytał.

- Czym?

- Żoną.Rozumiesz...nazawsze.Onitaktumówią:„nazawsze”,niemożnazerwać.

- O,Fordzie,nie!- Bernardniemógłpowstrzymaćśmiechu.

Johnteżsię śmiał,alez innegopowodu- z radości.

- O,nowywspaniałyświecie - powtórzył- którytakichwydajeszludzi.Jedźmytamzaraz.

- Czasamiwyrażaszsię niezwykleosobliwie- powiedziałBernardpatrzącnamłodzieńcaze

zdumieniemi niepewnością.A pozatymczy niebyłobylepiejpoczekać,ażsamtennowyświat

zobaczysz?


ROZDZIAŁ 9

Leninauważała,że potymdniuosobliwościi grozymaprawodopełnego,absolutnego

relaksu.Gdytylkowrócilidodomuwypoczynkowego,połknęłasześć półgramowychtabletek

somy,położyłasię dołóżkai podziesięciuminutachzatonęław księżycowejpoświaciewieczności.

Upłynieco najmniejosiemnaściegodzin,nimznowupowrócidorzeczywistości.

TymczasemBernardleżałw mrokuzamyślony,z oczymaszerokootwartymi.Było już

dobrzepopółnocy,gdywreszciezasnął.Popółnocy- alejegobezsennośćniebyłabezowocna;miał

plan.

Następnegoranka,punktualnieo dziesiątej,zielonoodzianypilotojednejósmejkrwi

murzyńskiejwysiadłz helikoptera.Bernardczekałnaniegopośródagaw.

- PannaCrownejestw podróżysomatycznej- wyjaśnił.-Topotrwaco najmniejdopiątej.

Mamywięc siedemgodzin.

MógłpoleciećdoSantaFe,załatwićco trzebai wrócićdoMalpaisnadługoprzedjej

przebudzeniem.

- Czybędzietubezpiecznasama?

- Bezpiecznajakhelikopter- zapewniłgopilot.

Wsiedlii wystartowali.Odziesiątejtrzydzieściczterylądowalinadachupocztyw SantaFe,

o dziesiątejtrzydzieścisiedemuzyskałpołączeniez BiuremZarządcyŚwiataw Whitehall;o

dziesiątejtrzydzieścidziewięćmówiłdoczwartegoosobistegosekretarzaJegoFordowskiej

Wysokości;o dziesiątejczterdzieściczterypowtarzałswojąopowieśćpierwszemusekretarzowi,o

dziesiątejczterdzieścisiedemi półzaśw jegouszachzabrzmiałgłęboki,dźwięcznygłos samego

MustafyMonda.

- Ośmieliłemsię przypuszczać- wyjąkałBernard- że WaszaFordowskaWysokośćzechce

uznaćtenprzypadekzaistotnyz naukowegopunktuwidzenia...

- Tak,uważamgo zanaukowoistotny- odrzekłgłębokigłos. - Proszęprzywieźćze sobąte

dwieosobydoLondynu.

- WaszaFordowskaWysokośćpozwoliłaskawie,że powiem,iż będępotrzebowałspecjalnej

przepustki...

- Odpowiedniepolecenia- powiedziałMustafaMond- dlanadzorcyrezerwatusąwłaśnie

wysyłane.Proszęsię udaćwprostdobiuranadzorcy.Do widzeniapanu,panieMarks.

Zaległacisza.Bernardodwiesiłsłuchawkęi jaknajszybciejudałsię nadach.

- Biuronadzorcy- poleciłpilotowiw zielonymstrojugammy.


OdziesiątejpięćdziesiątczteryBernardwymieniałznadzorcąuściskdłoni.

- Bardzorad,panieMarks,bardzo.- Jegotubalnygłos byłterazuniżony.-Właśnie

otrzymaliśmyspecjalnepolecenia...

- Wiem- przerwałmuBernard.- PrzedchwiląrozmawiałemprzeztelefonzJegoFordowską

Wysokością.- Znudzonytonmiałsugerować,że Bernardmazwyczajdzieńw dzieńrozmawiaćz

JegoWysokością.Opadłnakrzesło.Gdybypanbyłłaskawjaknajszybciejpodjąćniezbędnekroki,

jaknajszybciej- powtórzyłdobitnie.Był wprostzachwyconysobą.

Ojedenastejtrzymiałw kieszeniwszystkieniezbędnepapiery.

- No tokłaniamsię panu- powiedziałprotekcjonalniedonadzorcy,któryodprowadziłgoaż

dodrzwiwindy.- Kłaniamsię uprzejmie.

Poszedłdohotelu,wziąłkąpiel,masażwibracyjny,elektrolitycznegolenie,wysłuchał

wiadomościporannych,przezpółgodzinyoglądałtelewizję,zjadłspokojnielunchi o wpółdo

trzeciejodleciałz pilotemgammądoMalpais.

Młodyczłowiekstałprzeddomemwypoczynkowym.

- Bernard- zawołał- Bernard!- Nie byłoodpowiedzi.

Bezszelestnie,w swychmokasynachz jeleniejskóry,wbiegłposchodachi spróbował

otworzyćdrzwi.Były zamknięte.

Odjechali!Odjechali!Tonajsmutniejszarzecz,jakago kiedykolwiekspotkała.Onaprzecież

prosiła,byichodwiedził.A oniwyjechali.Usiadłnaschodachi zapłakał.

Popółgodzinieprzyszłomudogłowy zajrzećprzezokno.Pierwsząrzeczą,jakarzuciłamu

się w oczy, byłazielonawalizkaz wymalowanyminaniejinicjałamiL,C.Radośćwybuchław nim

jakpłomień.Podniósłkamyk.Odłamkirozbitejszybyposypałysię napodłogę.Wnastępnejchwili

byłjużwewnątrzpokoju.Otworzyłzielonąwalizkęi otojużwdychałzapachperfumLeniny,

napełniającpłucasamąjejistotą.Sercewaliłomujakoszalałe;przezchwilęomalniezemdlał.

Potempochylonynadtymdrogocennympudłemdotykał,podnosiłdoświatła,badał.Zamki

błyskawicznezapasowychszortówLeninyze sztucznegoaksamitubyłynajpierwzagadką,potem,

porozwiązaniujejrozkosznązabawą.Zzyg,zzyg, potemznowuzzzyg i jeszczerazzzzyg;był

oczarowany.Zielonepantofelkitonajpiękniejszarzecz,jakąkiedykolwiekwidział.Rozwinął

dessous,zarumieniłsię i szybkoodłożyłjenabok;ucałowałnatomiastperfumowanąchusteczkęze

sztucznegojedwabiui owinąłjąsobieniczymapaszkęwokółszyi. Otworzywszyjakieśpudełeczko,

wznieciłwonnyobłoczek.Dłoniepokryłysię warstewkąpudru.Pocierałnimipierś,barki,nagie


ramiona.Cudowneperfumy!Zamknąłoczy;potarłpoliczeko swojeupudrowaneramię.Na

policzkudotykgładkiejskóry,w nozdrzachwońpachnącegopiżmempyłu- jejrzeczywista

obecność.„Lenina”,szepnął,„Lenina!”

Poderwałgojakiśodgłos;obejrzałsię z minąwinowajcy.Wepchnąłcałąswojązdobyczdo

walizkii zatrzasnąłwieko;pochwilinastawiłuszu,rozejrzałsię. Żadnegoznakużycia,żadnego

dźwięku.A jednakbyłpewien,że coś usłyszał- coś jakbywestchnienie,jakbyskrzypdeski.

Podkradłsię napalcachdodrzwii otwierającjeostrożniestanąłprzedszerokimkorytarzem.Po

jegoprzeciwległejstroniebyłydrugiedrzwi,uchylone.Podszedłtam,pchnąłjelekko,zajrzał.

Naniskimłóżku,odrzuciwszyprześcieradło,odzianazapinanąnazamekróżową

jednoczęściowąpiżamęleżałaLenina,pogrążonaw głębokimśniei takpięknaw aureoliswych

loków,takdelikatniedziecięcaze swymiróżowymipalcamiustópi poważnąuśpionątwarzą,tak

ufnaw bezradnościbezwładnychrąki nóg,że łzy napłynęłymudooczu.

Nieskończenieostrożnie- bezpotrzeby,gdyżchybatylkowystrzałz pistoletumógłby

zawrócićLeninęprzedoznaczonąporąz podróżyw krainęsomy-wszedłdopokoju,ukląkłna

podłodzeobokłóżka.Patrzył,składałręce,poruszałwargami.„Jejoczy”,szepnął.

Jejuczy,włosy, lica,chód,jejgłos;

Wręczaszmijeswąmową.Och!tajejdłoń,

Przyniejwszelkabieltoatrament

Copiszenaganęsamemusobie;przyniej

Nawetpierśłabędziątkajestszorstka...

Wpobliżubzyknęłamucha;odpędziłją.„Muchy”,przypomniałsobie.

ImwolnonabiałymcudziedłoniJulii

Siadaći boskąświętośćkraśćz jejust,

Cochociażdziewiczoskromne,płoną,

Nawetw zetknięciuwłasnychwargwidzącgrzech.

Bardzopowoli,ostrożnymruchemkogoś,ktochcepogłaskaćpłochliwego,amożei

niebezpiecznegoptaka,wyciągnąłprzedsiebierękę.Zawisłatamdrżąca,o calodtychwiotkich

palców,nasamejgranicyzetknięciasię dłoni.Czysię odważy?Czyośmielisię swąniegodnądłonią


zbezcześcićtę...Nie, nieodważysię. Ptakjestzbytniebezpieczny.Ramięcofnęłosię. Jakażona

piękna!Jakapiękna!

Nagleprzyłapałsię namyśli,że wystarczyłobytylkochwycićzasuwakzamka

błyskawicznegoujejszyi i pociągnąćw dół...Zamknąłoczy, poruszyłgłowąniczympies

wytrząsającywodęz uszu.Wstrętnemyśli!Zawstydziłsię samsiebie.Dziewiczo skromne...

Dałosię słyszeć jakieśbrzęczenie.Znowumuchachcekraśćboskąświętość?A możeosa?

Rozejrzałsię, aleniczegoniedostrzegłBzyczenienarastałoi wiadomojużbyło,że dobiegazza

przesłoniętychżaluzjamiokien.Helikopter!Przerażonyzerwałsię narównenogii wybiegłdo

sąsiedniegopokoju,skoczyłprzezotwarteokno,apopędziwszyścieżkąpośródagaw,dopadł

BernardaMarksaw chwili,gdytenwysiadałz helikoptera.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Wskazówkiwszystkichczterechtysięcyzegarówelektrycznychwe wszystkich,w liczbie

czterechtysięcy,pomieszczeniachOśrodkaw Bloomsburywskazywałydwadzieściasiedemminut

podrugiej.„Tenskrzętnyul”,jaklubiłgo nazywaćdyrektor,byłpogrążonyw wirzepracy.Każdy

miałco robić,wszystkobiegłowedleprzepisanegoporządku.Podszkiełkamimikroskopów,

wymachującszaleńczodługimiogonkami,plemnikiwwiercałyswojegłówkiw jaja;zapłodnione

jajarozrastałysię, dzieliłylub- poddaneprocesowiBokanowskiego- pączkowałyrozpadającna

całekolonieoddzielnychembrionów.Zdziałuspołecznegoprzeznaczeniawindyzdudnieniem

zjeżdżałydosuteren,atam,w purpurowymmroku,w duszącymupale,nawyściółce ze świńskiej

otrzewnej,opitesurogatemkrwii hormonami,płodyrosłycorazwiększei większelubzatruwane

karłowaciaływ tępąepsilonowatość.Zcichymposzumemi klekotemruchomestatywy

niedostrzegalnymruchempełzłytygodniamipoprzezwiekipowtórzonejFilogenezy,bywreszcie(w

dzialewybutlacji)świeżo wydobytez butliniemowlętamogływydaćswójpierwszywrzask

przerażeniai zdumienia.

Wpodziemiachpomrukiwałydynama,windygnaływ góręi w dół.Nawszystkichjedenastu

piętrachżłobkówbyławłaśnieporakarmienia.Ztysiącaośmiusetbutelektysiącosiemset

pieczołowiciezaetykietowanychniemowlątssałorównocześnieswąćwiartkępasteryzowanej

wydzielinyzewnętrznej.

Powyżej,nadziesięciupiętrachsypialnichłopcyi dziewczynki,natylejeszczemali,że

potrzebnyimbyłpopołudniowysen,pracowalijakwszyscy inni,tyleże niezdającsobiez tego

sprawy,nieświadomiewysłuchująchipnopedycznychlekcjihigienyi uspołecznienia,świadomości

klasoweji dziecięcegoseksu.Jeszczewyżejznajdowałysię salezabaw,gdziez powodudeszczowej

pogodydziewięćsetstarszychdziecibawiłosię w budowaniez cegły i gliny,w „łapajkapeć”i w grę

miłosną.

Bzzz! bzzz!huczałul,pracowicie,wesoło. Radosnebyłydziewczętaśpiewającenad

probówkami,przeznaczaczepogwizdywaliprzypracy,aw dzialewybutlacjijakieżwspaniale

dowcipykrzyżowałysię w powietrzunadpustymibutlami!Jednakżetwarzdyrektora

wkraczającegoz HenrykiemFosteremdodziałuzapładnianiabyłapoważna,stężałasurowością.

- Przykładdlawszystkich- mówił.- Itow tymdziale,bomaonnajwiększyw całym

ośrodkuprocentpracownikówz kastwyższych.Poleciłemmuspotkaćsię tuze mnąowpółdo

trzeciej.

- Pracujebardzodobrze- wtrąciłz obłudnążyczliwościąHenryk.


- Wiem.Dlategotymbardziejzasługujenasurowepotraktowanie.Jegowysokipoziom

intelektualnywymagaodpowiedzialnościmoralnej.Imwiększezdolności,tymwiększaskłonność

doodchyleń.Lepiej,żebyjedencierpiał,niżbywieluzostałozdeprawowanych.Niechpanrozważy

rzecznazimno,panieFoster,azobaczypan,iż niemapotworniejszegoprzestępstwanadnietypowe

zachowanie.Morderstwooznaczaśmierćtylkojednostki,aczymżew końcujestjednostka?-

szerokimgestemwskazałrzędymikroskopów,probówek,inkubatorów.-Możemystworzyćnową

beznajmniejszegowysiłku,możemyichstworzyćdowolniewiele. Nietypowośćzagrażaczemuś

więcejniżtylkożyciujednostki;onagodziw Społeczeństwosamo.Tak,w Społeczeństwosamo-

powtórzył.- No, idziewłaśnie.

Bernardwszedłdosalii zmierzałkunimpomiędzyszeregamizapładniaczy.Powłoczka

swobodnejpewnościsiebiez trudempokrywałajegozdenerwowanie.Ton,jakimwypowiedział:

Dzieńdobry,paniedyrektorze”,byłniepotrzebniezbytgłośny,tenzaś,jakimkorygująców błąd,

rzekł:„Życzyłpansobiespotkaćsię tuze mnąnarozmowę”,byłśmieszniecichy,jakpisk.

- Tak,panieMarks- powiedziałdyrektorzłowieszczo brzmiącymgłosem.-Poprosiłem,by

pantuprzyszedł.Wróciłpanz wakacji,jakprzypuszczam,wczorajwieczorem?

- Tak- odparłBernard.

- Taak- powtórzyłdyrektorprzeciągającjadowiciesamogłoskę.Potempodnoszącnagłegłos

zagrzmiał:- Paniei panowie,paniei panowie!

Śpiewdziewczątnadprobówkamii zaabsorbowanepogwizdywaniemikroskopistównagłe

umilkły.Zapadłagłębokacisza,wszyscy spojrzeli.

- Paniei panowie- razjeszczepowtórzyłdyrektor- proszęwybaczyć,że przerywamwaszą

pracę.Zmuszamniedotegobolesnyobowiązek.Bezpieczeństwoi stabilnośćSpołeczeństwasą

zagrożone.Tak,paniei panowie,zagrożone.Tenczłowiek- wskazałoskarżycielskimgestemna

Bernarda- tenczłowiekstojącytuprzednami,alfa-plus,którejtyledanoi odktórejw związkuz

tymtakwiele się wymaga.tenotowaszkolega..amożepowinienemodrazupowiedzieć;były

kolega...w poważnysposóbnadużyłpokładanegow nimzaufania.Przezswojeheretyckiepoglądy

nasporti somę,przezskandalicznąnietypowośćżyciaseksualnego,odrzucenienaukPanaNaszego

Fordai odmowęzachowywaniasię pozagodzinamipracy„jakdzieckow butli”-(tudyrektor

uczyniłznakT)- dowiódł,że jestwrogiemSpołeczeństwa,burzycielem,paniei panowie,

wszelkiegoŁadui wszelkiejStabilności,spiskowcemprzeciwCywilizacjisamej.Ztegopowodu

proponujęgozwolnić,naznakpotępieniazwolnićze stanowiska,jakiezajmujew tymOśrodku;

proponujęwnieśćnatychmiastoprzeniesieniego dopodośrodkanajniższegorzędu,i to,jakoże


karatakaprzysłużysię najżywotniejszyminteresomSpołeczeństwa,doośrodkamożliwie

najbardziejoddalonegoodwszelkichskupiskludności.WIslandiibędziemiałniewielkie

możliwoścideprawowaniainnychswympozbawionymbojaźniFordziejprzykładem.

Dyrektorprzerwał;pochwili,krzyżującnapiersiramiona,zwróciłsię podniosłymtonemdo

Bernarda:

- BernardzieMarks- zapytał- czy możepanwskazaćjakąśprzyczynę,która

powstrzymałabymnieodnatychmiastowegowykonaniawydanegonapanawyroku?

- Tak,mogę- odrzekłbardzogłośnoBernard.

- No więc proszę- powiedziałniecozbityz tropu,alenadalmajestatycznydyrektor.

- Oczywiście.Tylkoto...nakorytarzu.Chwileczkę.-Bernardpopędziłdodrzwii otworzył

je.- Wejdź- polecił,i przyczynaweszłai ujawniłasię w całejswejokazałości.

Rozległysię westchnieniai pomrukizdumieniai grozy;jakaśdziewczynakrzyknęła;ktoś

stającnakrześle,bylepiejwidzieć,upuściłdwieprobówkipełneplemników.Ospała,z obwisłym

ciałem,dziwnei przerażającemonstrumwiekuśredniegopośródtychjędrnychmłodychciałi

nieskazitelnychtwarzy,Lindawkroczyłanasalęuśmiechającsię zalotnieswymbezbarwnym,

zniekształconymuśmiechemi kołysząc,w jejmniemaniuzmysłowo,ogromnymibiodrami.Bernard

szedłobok.

- Otoon- powiedziałwskazującnadyrektora.

- Myślisz,że go niepoznałam?- oburzyłasię Linda;potem,zwracającsię dodyrektora:-

Oczywiście,że cię poznałam,Tomakin,poznałabymcię wszędzie,pośródtysiącainnych.Ale ty

mogłeśmniezapomnieć.Nie pamiętasz?Nie pamiętasz,Tomakin?TwojaLinda.-Stałapatrzącna

niegoz przechylonąnabokgłową,ciąglesię jeszczeuśmiechając,aleuśmiechem,którywobec

kamieniejącejz obrzydzeniatwarzydyrektoracorazbardziejtraciłpewnośćsiebie,gasł,ażw końcu

zanikłzupełnie.- Nie pamiętaszmnie,Tomakin?- powtórzyładrżącymgłosem.Woczachpojawił

się lęki boleść.Pokrytaplamamiworkowatatwarzskurczyłasię groteskowow wyrazieskrajnego

zasmucenia.- Tomakin!- Wyciągnęłaramiona.Ktośzachichotał.

- Comaznaczyć- zacząłdyrektor- tenpotworny...

- Tomakin!- Podbiegładoń,wlokączasobąkoc,zarzuciładyrektorowiręcenaszyję,ukryła

głowę najegopiersi.

Ogólnyśmiechwybuchłniepowstrzymanąfalą.

- ... tenpotwornygłupikawał!- krzyczałdyrektor.

Czerwonynatwarzy,usiłowałuwolnićsię z uścisku.Onatrzymałago kurczowo.


- Ależ jajestemLinda,Linda- śmiechgłuszyłjejsłowa.-Zrobiłeśmidziecko- wrzasnęła

przekrzykująchałas.Zapadłaprzeraźliwacisza;wzrokzebranychzacząłbłądzić,w zakłopotaniunie

mogącsobieznaleźćmiejsca.Dyrektornaglezbladł,przestałsię szamotaći stałz dłońminajej

nadgarstkachp,atrzącnaniąw przerażeniu.

- Tak,dziecko.Ijestemjegomatką.- Rzuciłatęnieprzyzwoitośćjakwyzwaniew ciszę

pełnązgorszonejurazy;potemodrywającsię nagleoddyrektora,zawstydzona,ach,jakże

zawstydzona,zakryłatwarzrękamii zaszlochała.- Toniebyłamojawina,Tomakin.Bo japrzecież

zawszewypełniałampolecenia.Zawsze,samwiesz. Nie wiem,jaksię to...Gdybyświedział,

Tomakin,jakstrasznie...Ale onjednakmipomógł.- Odwracającsię w stronędrzwizawołała:-

John!John!

Wszedłnatychmiast,przystanąłnamomentw progu,rozejrzałsię, potemw swych

mokasynachprzemknąłcichoprzezsalę,upadłnakolanaprzeddyrektoremi wyrzekłczystym

głosem:

- Mójojcze!

Słowo to(bo„ojciec”byłonietylenieprzyzwoite- przycałejjegokonotacyjnejbliskości

wobecobrzydliwegoi niemoralnegofakturodzeniadzieci- co raczejordynarne,byłonietaktem

skatologicznymraczejniżpornograficznym),komiczniesprośne,rozładowałoatmosferęzgęszczoną

doniemożliwości.Śmiechwybuchłpotężny,wręczhisteryczny,salwazasalwą,jakbynigdynie

miałustać.Mójojcze- i tododyrektora.- Mójojcze!O,Fordzie,Fordzie.Toświetne.Ryki rechot

nasiliłsię znowu,śmiechażdorozpuku,łzy napoliczkach.Stłukłosię jeszczesześć probówekz

plemnikami.Mójojcze!

Blady,z obłędemw oczach,dyrektortoczyłposaliwzrokiemomdlałymz wściekłościi

upokorzenia.

Mójojcze!Śmiech,któryjużzdawałsię zamierać,rozszalałsię jeszczegłośniejszyniż

dotychczas.Dyrektorzakryłuszyrękamii wypadłz sali.


ROZDZIAŁ JEDENASTY

Poepizodziew dzialezapładnianialondyńskiekastywyższe opętałopragnienieujrzeniatego

uroczegostwora,któryupadłnakolanaprzeddyrektoremRozrodui Warunkowania- araczejprzed

byłymdyrektorem,bobiedaknatychmiastpotemzłożył dymisjęi nigdyjużjegonoganiepostaław

Ośrodku- awięc pacnąłprzednimi nazwałgo (tozbytdobryżart,żebymógłbyćprawdziwy!)

swoimojcem”.ZLindąnatomiastniechwyciło;niktniezdradzałnajmniejszejochotydooglądania

jej.Powiedzieć,że się jestmatką- tojużnieżart,tonieprzyzwoitość.Ponadtoniebyłaprawdziwą

dzikuską;urodziłasię z butlii zostałauwarunkowanajakwszyscy inni:niemogławięc miećtakich

malowniczychpomysłów.No i wreszcie(zasadniczypowód,dlaktóregoludzieniechcielioglądać

biednejLindy)jejwygląd.Tłusta;utraciłamłodzieńcząprezencję;zniszczonezęby,plamistacera;

noi taFigura(Fordzie!)- wprostniesposóbnaniąpatrzećbezuczuciamdłości,tak,prawdziwych

mdłości.A więc ci najlepsibylizdecydowanini e oglądaćLindy.Lindazaśze swejstronynie

pragnęłaoglądaćtamtych.Powrótdocywilizacjibyłdlaniejpowrotemdosomy,możliwością

leżeniaw łóżkui odbywaniarazporazpodróżybezbólugłowy i wymiotówpopowrocie,bez

owego uczucia,jakiezawszemasię popeyotlu,uczucia,jakobyzrobiłosię coś takzawstydzająco

antyspołecznego,iż nigdyjużniebędziemożnaspojrzećludziomw oczy. Somanierobiłatakich

niemiłychkawałów.Podróżz niąbyładoskonałai jeślinastępnyranekniebyłzbytprzyjemny,to

niesamw sobie,lecz w porównaniuz radościamipodróży.Lekarstwemnatobyłouczynienie

podróżynieprzerwaną.Domagałasię łapczywiecorazwiększych,corazbardziejczęstychdawek.

DoktorShawpoczątkowosię sprzeciwiał,potemdawałjej,ile chciała.Zażywaładodwudziestu

gramównadobę.

- Cojąwykończyw miesiąclubdwa- wyznałdoktorBernardowi.- Systemoddechowy

zostaniesparaliżowany.Przestanieoddychać.Koniec.No i dobrze.Gdybyśmymoglijąodmłodzić

toco innego.Ale niemożemy.

Zdziwiłowszystkich(boprzecieżdziękisomatycznympodróżompozbywanosię kłopotliwej

obecnościLindy),że Johnmiałobiekcje.

- Czywy jejnieskracacieżycia,pozwalającnatakiedawki?

- Wpewnymsensietak- przyznałdoktorShaw.- Jednakżew innymwydłużamyje.- Młody

człowiekpatrzyłnierozumiejąc.- Somamożeodebraćkilkalatżyciaw zwykłymczasie- mówił

doktor- lecz pomyślo ogromnym,niezmiernymprzedłużeniugo pozaczas.Każdasomatyczna

podróżtookruchtego,co nasiprzodkowienazywaliwiecznością.

Johnzacząłrozumieć.


- Wiecznośćgościław naszychustachi oczach- mruknął.

- Słucham?

- Nic, nic.

- Oczywiście- kontynuowałdoktorShaw- niemożnapozwalaćnawędrówkiw wieczność

ludziom,którzymająjakieśpoważnezajęcie.Skorojednakonaniemażadnegopoważnego

zajęcia...

- Mimowszystko- upierałsię John- niewydajemisię tow porządku.

Doktorwzruszyłramionami.

- No cóż, jeśliwolisz, żebysię darłabezprzerwyjakopętana...

WkońcuJohnmusiałustąpić.Lindaotrzymałaswojąsomę.Odtądpozostawaław swym

pokoikunatrzydziestymsiódmympiętrzedomu,w którymzamieszkiwałBernard;leżaław łóżku,

radioi telewizorwłączone,kranikz paczuląodkręconytak,bytylkokapał,w zasięgurękitabletki

somy.Tampozostawała,amimotoniebyłojejtamwcale,ciąglebyładalekostamtąd,

nieskończeniedaleko,w podróży;w podróżypojakimśinnymświecie, w którymmuzykapłynącaz

radiabyłalabiryntemdźwięcznychbarw,migotliwym,roztętnionymlabiryntem,wiodącymz

koniecznościkrętą,alejakżepięknąścieżkąkujasnemucentrumabsolutnejpewności;w którym

tańcząceobrazyz telewizoraskładałysię naniewypowiedzianierozkoszny,rozśpiewany

czuciofilm;w którymkapiącapaczulabyłasłońcem,milionemseksofonów,byłakochającymsię z

niąPopě,tylkow o wiele większymstopniu,nieporównaniebardziej.Ibezkońca.

- Nie, niemożemyjejodmłodzić.Jestemjednakniezmierniewdzięczny- zakończyłdoktor

Shaw- zaumożliwieniemiobejrzeniaprzypadkustarościnaprzykładzieciałaludzkiego.

Serdeczniedziękuję,że mniepanwezwał.- GorącouścisnąłdłońBernarda.

Takwięc wszyscy uganialisię zaJohnem.Jednakżemożnago byłooglądaćtylkoza

pośrednictwemBernarda,urzędowegoopiekuna.Bernardstwierdził,że porazpierwszyw życiu

traktowanyjestnietylkonormalnie,alewręczjakoosobaoszczególnymznaczeniu.Nie byłojuż

plotekoalkoholuw jegosurogaciekrwi,kpinz niskiegowzrostu.HenrykFosterrobiłwszystko,by

zyskaćjegożyczliwość. BenitoHooverzrobiłmuprezentz sześciupaczekgumydożucianasycanej

wydzielinamihormonówpłciowych;wicedyrektorprzeznaczeniaprzyszedłi obrzydliwiewyżebrał

zaproszenienajednoz wieczornychprzyjęćuBernarda.Codokobiettowystarczyło,byBernard

tylkonapomknąło możliwościzaproszenia,amógłmiećkażdą,którązechciał.

- BernardzaprosiłmnienaprzyszłąśrodęnaoglądanieDzikusa- oznajmiłatriumfalnie


Fanny.

- Cieszęsię bardzo- powiedziałaLenina.- Musiszterazprzyznać,że myliłaśsię co do

Bernarda.Czyniesądzisz,że jestwprosturoczy?

Fannyskinęłagłową.

- Imuszęstwierdzić- powiedziała- że byłambardzomiłezaskoczona.

Głównybutlator,dyrektorprzeznaczenia,trzechwicedyrektorówdziałuzapładniania,

profesorczuciofilmoznawstwaw InstytucieInżynieriiEmocyjnej,dziekanWspólnotowejŚpiewami

Westminsteru,inspektorprocesubokanowizacji...listanotablipragnącychodwiedzićBernardanie

miałakońca.

- A w zeszłymtygodniumiałemsześć dziewcząt- zwierzyłsię HelmholtzowiWatsonowi.-

Jednąw poniedziałek,dwiewe wtorek,dwiew piąteki jednąw sobotę.A gdybymmiałwięcej

czasui ochoty,tobyłobyichjeszczetuzin,ażnazbytchętnych...

Helmholtzsłuchałtychprzechwałekw ponurymmilczeniutakpełnympotępienia,że

Bernardpoczułsię obrażony.

- Jesteśzazdrosny- powiedział.

Helmholtzpotrząsnąłgłową.

- Jestmitylkosmutno,towszystko- odrzekł.

Bernardwyszedłfukającze złości. Nigdyjuż,powiedziałsobie,nigdynieodezwiesię do

Helmholtza.

Mijałydni.PowodzeniezawróciłoBernardowiw głowie i w konsekwencjicałkowicie

pogodziłogo(jakprzystałokażdemudobremunarkotykowi)ze światem,którydotychczasuznawał

zatakniezadowalający.Gdytylkoświatgodocenił,porządekrzeczystałsię właściwy.Jednakże,

pogodzonyze światemdziękiosobistemusukcesowi,niewyrzekłsię przywilejukrytykiowego

porządku.Postawakrytycznaprzydawałamuważnościwe własnychoczach;czułsię kimś

wyższym,kimśponad.A pozatymnaprawdęwierzył,że sąrzeczyzasługującenakrytykę.

(Równocześnienaprawdęcieszył gosukcesi możliwośćposiadaniakażdejkobiety,jakatylkomu

się spodoba).Wobectych,którzymu,ze względunaDzikusa,nadskakiwali,Bernardprezentował

nieprawomyślność,czepiającsię w swoimkrytycyzmieróżnychkwestii.Słuchanogo uprzejmie.

Leczzajegoplecaminiejedenkiwałgłową.„Tenmłodyczłowiekźle skończy”,mówili,prorokując

z tymwiększymprzekonaniem,że samimielizamiarwe właściwymczasieosobiściezadbaćo to,

byów koniecbyłzły. „DrugimrazemżadennowyDzikusmujużniepomoże”,mówili.Pókico

jednakbyłów pierwszyDzikus,udawaliwięc życzliwość. A z racjitejżyczliwości Bernardczułsię


prawdziwiewielki- ogromny,arównocześnielekkiuniesieniem,lżejszyodpowietrza.

- Lżejszyodpowietrza- mówiłBernardwskazującw górę.

Wysoko,wysokonadniminaniebieniczymperłaróżowiłsię w słonecznymblaskubalonna

uwięzi,wypuszczonyprzezMinisterstwoPogody.

...rzeczonemuDzikusowi- brzmiałainstrukcjaotrzymanaprzezBernarda- ukazać

cywilizowaneżycie we wszystkichjegoaspektach...”

Ukazywałmujeterazz lotuptaka,z platformywieży naCharing-T.Naczelnikstacjii

dyżurnymeteorologsłużylizaprzewodników.TojednakżeBernardmówiłnajwięcej.Odurzony

swoimsukcesem,zachowywałsię, jakbybyłco najmniejodbywającymwizytacjęzarządcąświata.

Lżejszyniżpowietrze.

Opadłaz niebaZielonaRakietaprzybywającaz Bombaju.Pasażerowiewysiadali.Przez

osiemlukówkabinywyglądałoośmiubliźniaków-Drawidówodzianychw strojebarwykhaki.

Stewardzi.

- Tysiącdwieściepięćdziesiątkilometrównagodzinę- powiedziałdobitnienaczelnikstacji.

- Copano tympowie,panieDzikus?

Johnpowiedział,że owszem.

- Ale - dodał- Arielpotrafiłokrążyćkulęziemskąw czterdzieściminut.

Dzikus- pisałBernardw swoimraporciedlaMustafyMonda-przejawiazadziwiająco

nikłezainteresowaniei równienikłezdumieniewobecosiągnięćcywilizacji.Bez wątpieniajestto

poczęści spowodowaneprzezfakt,iż słyszało nichodkobietyLindy,jegom...”

(MustafaMondzmarszczyłbrwi.„Czytenidiotauważa,że jestemzbytwstydliwy,by

zobaczyćtosłowo napisanew całości?”).

Poczęści zaśtym,że jegouwagaskupiasię natakzwanejprzezeń„duszy”,którąuważaon

zabytniezależnyodświatafizycznego;gdyzaśusiłowałemmuwykazać...”

Zarządcaopuściłkilkanastępnychzdańi jużmiałodwrócićstronęw poszukiwaniujakichś

bardziejinteresującychkonkretów,gdyjegouwagęprzykułszeregzdańwprostniezwykłych.„...

chociażmuszęprzyznać- przeczytał- iż zgadzamsię z Dzikusemco dotego,że cywilizacyjne

dziecięctwojestzbytłatwelub,jakontoujmuje,mazbytmałącenę;chciałbymniniejszym

skorzystaćz okazjii zwrócićuwagęjegoFordowskiejWysokościna...”

WściekłośćMustafyMondaniemalnatychmiastustąpiławesołości. Obraztejkreatury


uroczyściepouczającejgo - jego- owłaściwymporządkubyłdoprawdyzbytgroteskowy.Ten

człowiekchybazwariował.„Muszędaćmunauczkę”,powiedziałsobie,poczymodchyliłw tył

głowę i roześmiałsię głośno.Tak,nauczkę,alejeszczenieteraz.

Był tomałyzakładprodukującyreflektorydlahelikopterów,filiaTowarzystwaWyposażenia

Elektrycznego.Jużnadachu(okólnylistpolecającyodzarządcyczyniłcuda)oczekiwałich

dyrektortechnicznyi kierownikdziałukadr.Poschodachzeszli dozakładu.

- Każdyelementprocesuprodukcyjnego- wyjaśniałkierownik- realizowanyjest,natyle,na

ile tomożliwe,przezczłonkówtejsamejgrupyBokanowskiego.

Wrezultacieosiemdziesiąttrzyczarnepłaskonosedeltykrótkogłowewykonywały

walcowanienazimno.Pięćdziesięciusześciuorlonosychrudzielców-gammobsługiwało

pięćdziesiątsześć czteroosiowychśmigającychtokarek.

Stosiedemsenegalskichwarunkowanychtermicznieepsilonówpracowałow odlewni.

Trzydzieścitrzyżeńskiedelty,odługichgłowach,płowymowłosieniu,wąskichmiednicach,

wszystkieo wzrościemetrsześćdziesiątdziewięć(z dokładnościądodwudziestumilimetrów),

gwintowałyśruby.Wmontażownidwiegrupykarłów,gamm-plus,składałydynama.Naprzeciw

siebiestałydwaniskiestoły;pomiędzynimikrążyłprzenośnik,dowożącoddzielnieczęści;

czterdzieścisiedemjasnowłosychgłów pochylałosię kuczterdziestusiedmiugłowom

ciemnowłosym.Czterdzieścisiedemzadartychnosówkuczterdziestusiedmiuhaczykowatym;

czterdzieścisiedemcofniętychszczękkuczterdziestusiedmiuwysuniętym.Zmontowane

mechanizmysprawdzałoosiemnaściebliźniaczych,odzianychw zielonystrójgamm,dziewcząto

kędzierzawychkasztanowatychwłosach;pakowaniedoskrzyńwykonywałotrzydziestuczterech

krótkonogich,leworęcznychmężczyzn,delt-minus,ładowałozaśskrzynienaoczekująceciężarówki

i przyczepysześćdziesięciutrzechniebieskookich,płowowłosychi piegowatychepsilonów-

półkretynów.

- Onowywspaniałyświecie... - złośliwapamięćpodsunęłaDzikusowisłowaMirandy.- O

nowywspaniałyświecie, którytakichwydajeszludzi.

-Izapewniamwas-zakończyłkierownikdziałukadr,gdyopuszczalifabrykę-że bardzo

rzadkomamyjakieśkłopotyz pracownikami.Zawszespotykamy...

WtemDzikusporzuciłnagleswoichtowarzyszyi zakępąwawrzynówzacząłgwałtownie

wymiotować,jakgdybytwardygruntbyłpodłogąhelikopterazapadającegow dziurępowietrzną.

Dzikus- pisałBernard- odmawiazażywaniasomyi wydajesię zatroskanyfaktem,że


kobietaLinda,jegom...,staleprzebywaw somatycznejpodróży.Wartozaznaczyć,że pomimo

starościjegom...i jejw najwyższymstopniuodrażającegowygląduDzikusczęstojąodwiedzai

wydajesię doniejbardzoprzywiązany- interesującyprzykładnato,jakwczesnewarunkowanie

możezmodyfikować,anawetusunąćnaturalneodruchy(w tymwypadkuodruchucieczkiod

nieprzyjemnegoobiektu)”.

WEtonwylądowalinadachuszkoły.Poprzeciwnejstroniedziedzińcaszkolnegobielaław

słońcupięćdziesięciodwupiętrowaLupton’sTower.Instytutpojejlewejstroniei szkolnaśpiewalnia

wspólnotowapoprawejwzniosłyswe czcigodnekształtyz żelazobetonui vita-szkła.Wśrodku

czworokątnegodziedzińcastałstarymalowniczyposągPanaNaszegoFordaodlanyze stali

chromowej.

DoktorGaffney,rektor,i pannaKeate,dyrektorkaszkoły,powitaliich,gdywysiedliz

helikoptera.

- Czydużotumaciebliźniaków?- zapytałz obawąw głosie Dzikus,kiedyrozpoczynali

zwiedzanie.

- Och,nie- odparłrektor.- Etonjestprzeznaczonywyłączniedlachłopcówi dziewczątz

kastwyższych.Jednojajo,jedenosobnik.Tooczywiście utrudniaedukację.Ponieważjednak-

westchnął- będąmusielionipodejmowaćodpowiedzialnośći działaćw sytuacjach

nieprzewidywalnych,niemożnategouniknąć.

TymczasemBernardupodobałsobiemocnopannęKeate.

- Gdybypanibyławolnawieczoremw poniedziałek,środęlubpiątek...-powiedział.

WskazującpalcemnaDzikusadodał:- Wiepani,onjestnaprawdęciekawy.Malowniczy.

PannaKeateuśmiechnęłasię (jakimiłyuśmiech,pomyślał),powiedziała„dziękuję”;będzie

bardzoradawpaśćnaktóreśz przyjęć.Rektorotworzyłdrzwi.

Pięćminutw klasiealf-dwuplusówwprawiłoJohnaw lekkieoszołomienie.

- Cotojestwzględnośćelementarna?- szepnąłdoBernarda.Bernardusiłowałwytłumaczyć,

potemdałzawygranąi zaproponował,żebyprzejśćdoinnejsali.

Spozadrzwiwychodzącychnakorytarz,którymszli dosaligeograficznejbet-minus,

śpiewnysopranwołał:„Raz,dwa,trzy,cztery”,apotemze znużeniem,niecierpliwie:„Mówiłam,

takjakpoprzednio”.

- Ćwiczeniamaltuzjańskie- wyjaśniłapannaKeate.- Większośćnaszychdziewczątjest

bezpłodna,rzeczjasna.Jasamajestembezpłodna.- Uśmiechnęłasię doBernarda.Mamyjednak


okołoośmiusetniesterylizowanych,którewymagająciągłegotreningu.

Wsaligeograficznejbet-minusJohndowiedziałsię, że:„rezerwatdzikichtomiejsce,

któregoz racjiniesprzyjającychwarunkówklimatycznychi geologicznychlububóstwaźródeł

naturalnychnieopłacasię cywilizować”.Klik!Salapogrążyłasię w ciemności;i otonaglenad

głowąnauczycielapojawilisię penitenciz Acoma,którzyzgięci w pokłonieprzedPaniąNasząi

zawodzącyw znanyJohnowisposóbwyznawaliswe grzechyprzedJezusemnakrzyżu,przed

wizerunkiemorła,symboluPookonga.Młodziuczniowiez Etonwybuchnęliśmiechem.Ciągle

zawodzącpenitencipowstaliz kolan,zrzuciligórneczęści odzieżyi zaczęlisię razzarazem

biczowaćzapomocąwęźlastychrzemieni.Jeszczepotężniejszasalwaśmiechuzagłuszyłanawet

wzmacnianyspecjalniezapisichjęków.

- Dlaczegoonisię śmieją?- zapytałDzikusz bolesnymzdumieniem.

- Dlaczego?- rektorzwróciłkuniemutwarz,naktórejgościł jeszczeszerokiuśmiech.-

Dlaczego?No botojestnadzwyczajzabawne.

WpółmrokusaliBernardzaryzykowałgest,naktórydawniejniezdobyłbysię chybaw

zupełnymnawetmroku.Silnypoczuciemswejniedawnozdobytejważności,objąłramieniemkibić

dyrektorkiszkoły.Kibićpoddałasię jakgałązkawierzby.Jużmiałzamiarukraśćcałusalubnawet

dwa,amożei zaryzykowaćdelikatneuszczypnięcie,gdyokienniceotwarłysię znowu.

- Możejużpójdziemy- powiedziałapannaKeatei ruszyłakudrzwiom.

- A to- rzekirektorw chwilępóźniej- jestsalakontrolihipnopedycznej.

Setkiszafgrającychz muzykąsyntetyczną,jednaszafanajednąsypialnię,stałynapółkach

wzdłużtrzechściansali;w przegródkachnaczwartejścianieznajdowałysię papierowerolkiścieżki

dźwiękowejz wdrukowanymw niezapisemposzczególnychlekcjihipnopedycznych.

- Tusię wsuwarolkę- wyjaśniałBernardprzerwawszydoktorowiGaffneyowi- naciskasię

tenguzik...

- Nie, nie,ten- poprawiłnachmurzonydoktorGaffney.

- No właśnie,ten.Rolkasię odwija.Atomyselenuprzetwarzająimpulsyświetlnew fale

głosowe i...

- Igotowe- dokończyłdoktorGaffney.

- CzyoniczytająSzekspira?- zapytałDzikus,gdyzmierzającdolaboratoriów

biochemicznychprzechodziliobokszkolnejbiblioteki.

- Oczywiście,że nie- powiedziałarumieniącsię dyrektorka.

- Naszabiblioteka- stwierdziłdoktorGaffney- zawierawyłącznieksiążkifachowe.jeśli


naszamłodzieżpotrzebujerozrywki,możeiść naczuciofilm.Nie zachęcamyjejdooddawaniasię

samotnymzabawom.

Pięćautokarówpełnychchłopcówi dziewcząt,rozśpiewanychlubw milczeniu

obejmującychsię parami,przemknęłooboknichposzklanejjezdni.

- Właśniewracają- wyjaśniłdoktorGaffney,gdytymczasemBernardszeptemumawiałsię z

dyrektorkąszkołynawieczornespotkanie- z krematoriumw Slough.Warunkowanietanatyczne

zaczynasię w osiemnastymmiesiącużycia.Każdedzieckospędzadwaporankitygodniowow

szpitaluumierających.Sątamnajlepszezabawki,aw dniachzejściapodajesię dzieciomkrem

czekoladowy.Ucząsię uznawaćśmierćzarzeczzwykłą.

- Jakkażdyinnyprocesfizjologiczny- wtrąciłafachowodyrektorka.

Oósmejw Sayoyu.Uzgodnione.

WpowrotnejdrodzedoLondynuzatrzymalisię w BrentfordprzedzakładamiZrzeszenia

Telewizyjnego.

- Zechciejzaczekaćtuchwilę,ajapójdęzatelefonować- rzekłBernard.

Dzikusczekałi patrzył.Pierwszazmianawłaśniekończyłapracę.Tłumypracownikówkast

niższychstaływ długichkolejkachprzedprzystankiemjednoszynówki-siedemsetalboosiemset

gamm,delt,epsilonów,mężczyzni kobiet,aleniewięcejniżtuzinodmiennychtwarzyi figur.

Każdejz osóbkasjerwrazz biletempodawałmałepudełeczkotabletek.Długirządkobieti

mężczyznprzesuwałsię powoli.

- Cojestw tychszkatułkach?- zapytałwspomniawszyKupca weneckiego DzikusBernarda,

gdytendołączyłpochwili.

- Dziennaporcjasomy- odpowiedziałdośćniewyraźnieBernard,bowłaśnietrzymałw

ustachkawałekgumydożucia,prezentuodBenitaHoovera.- Dostająjąpopracy.Cztery

półgramowetabletki.Wsobotysześć.

Leninaweszładoprzebieralnipodśpiewującsobiewesoło.

- Wyglądasznazadowolonąz siebie- powiedziałaFanny.

- Bo jestemzadowolona- odparła.Zzzyg!- Bernarddzwoniłpółgodzinytemu.-Zzzyg,

zzzyg! Wydobyłasię z szortów.- Madziśniespodziewanespotkanie.- Zzzyg!- Prosiłmnie,bym

zabraławieczoremDzikusanaczuciofilm.Muszępędzić.- Pognaław stronęłazienki.

- Maszczęście dziewczyna- powiedziaładosiebieFannypatrzącw śladzaLeniną.


Nie byłow tejuwadzezazdrości;dobrodusznaFannypoprostustwierdzałafakt.Lenina

miałaszczęście;dzieliłaprzecieżz Bernardemsporączęść ogromnejsławyDzikusa,jejmało

znaczącaosobaodbijałablasknajmodniejszejaktualniegwiazdy.CzyżsekretarzFordowskiejLigi

MłodychKobietniepoprosiłjejoprelekcjęnatematjejdoświadczeń?Czyżniezaproszonojejna

dorocznyobiadw Klubie„Aphroditaeum”?Czyżniewystąpiław DziennikuCzuciowizyjnym- tak

iż niezliczonemilionymieszkańcówplanetymogłyjąpoznaćwzrokiem,słuchemi dotykiem?

Nie mniejprzyjemnebyływzględyokazywanejejprzezwybitneosobistości.Drugisekretarz

rezydującegozarządcyświatazaprosiłjąnakolacjęi śniadanie.Jedenweekendspędziłaz

fordowskimsędziąSąduNajwyższego,innyzaśw towarzystwiearchiśpiewakawspólnotowegoz

CanterburyP. rezesKorporacjiWydzielinWewnętrznychi Zewnętrznychtelefonowałdoniej

nieustannie,z wicedyrektoremBankuEuropejskiegozaśbyław Deauville.

- Towszystkojestcudowne,oczywiście. A jednak- zwierzałasię przedFanny- czuję,

jakbymw pewiensposóbdokonywałanadużycia.Bo pierwsząoczywiście rzeczą,jakąoniwszyscy

chcąwiedzieć,jest:jakwyglądaseksz Dzikusem?A jamuszęodpowiadać,że niewiem.-

Potrząsnęłagłową.- Większośćmężczyznminiewierzy.Ale takjednakjest.Wolałabym,żebybyło

inaczej- dodałaze smutkiemi westchnęła.- Onjeststrasznieprzystojny,niesądzisz?

- A czy tymusię niepodobasz?- spytałaFanny.

- Czasemwydajemisię, że tak,aczasem,że nie.Onze wszystkichsił starasię mnieunikać.

Wychodziz pokoju,kiedyjawchodzę;niechcemniedotknąćaninawetspojrzećnamnie.Gdy

jednakczasamiodwracamsię nagle,przyłapujęjegowzrok;wtedy...nowiesz, jakmężczyźnipatrzą

nakobietę,któraimsię podoba.

Tak,Fannywiedziała.

- Nie mogętegorozgryźć- stwierdziłaLenina.

Nie mogłategorozgryźć;nietylkobyłazdziwiona- byławręczzmartwiona.

- Bo widzisz,Fanny,mniesię onpodoba.

Podobałsię corazbardziej.No, dziśbędzieświetnaokazja,pomyślałaperfumującsię po

kąpieli.Klap,klap,klap- świetnaokazja.Jejdobryhumorznalazłupustw postacipiosenki:

Tulmniemiłyz całejsiły;

Całujmnieażpoświtanie;

Tulkochankubezustanku;

Jaksomadobrekochanie.


Organwęchowygrałuroczoodświeżającecapriccioziołowe, toczącpasażetymiankui

lawendy,rozmarynu,bazylii,mirtu,estragonu;szeregodważnychmodulacjiw tonacjikorzennejaż

poambrę;potempowolnypowrótprzezdrzewosandałowe,kamforę,cedri świeże siano(odczasu

doczasudelikatnydysonans- powiewzapachusosunerkowego,leciutkidomysłwoniświńskiego

gnoju)odprostycharomatów,odktórychutwórsię rozpoczął.Gasłoostatnietymiankowetchnienie;

podniosłasię burzabraw,zapłonęłyświatła.Waparaciemuzykisyntetycznejzaczęłasię rozwijać

rolkaze ścieżkądźwiękową.Miłymrozmarzeniemwypełniłopowietrzetriozłożonez

hiperskrzypiec,superwiolonczelii surogatoboju.Trzydzieścilubczterdzieścitaktów,apotemna

tymtleinstrumentalnymzacząłwyśpiewywaćgłos więcejniżludzki- togardłowy,tobardziej

płytki,topustyjakflet,tonabrzmiałytęsknąharmoniką,bezwysiłkuprzechodziłodnajniższych

rejestrówGaspardaForstera,wręcznagranicyśpiewu,ażpotrylwysokonadgórnymC,jakijedyny

razw dziejachmuzykizdołałaosiągnąćLucreziaAjugari(w roku1770, nascenieOperyKsiążęcej

w Parmie,kuzdumieniuMozarta).

Zagłębieniw miękkichfotelachLeninai Dzikuswdychalii słuchali.Terazkolejnaoczy i

naskórek.

Światłapogasły;w mrokusolidnei jakbyzawisłeowłasnej.mocy,zapłonęłyświetliste

litery.TRZYTYGODNIEWHELIKOPTERZEB. ARWNYSTEREOSKOPOWYCZUCIOFILM,

SUPERŚPIEW,SYNTDIALOGI.ZTOWARZYSZENIEMZSYNCHRONIZOWANEGO

ORGANUWĘCHOWEGO.

- Trzymajdłonienatychmetalowychguzachnaporęczachfotela- szepnęłaLenina.- W

przeciwnymrazieniebędzieszodbierałefektówdotykowych.

Dzikusuczynił,jakmuporadzono.

Tymczasemznikłów świetlistynapis;przezdziesięćsekundtrwałzupełnymrok;potem,

nagłe,zdumiewającoi nieporównaniebardziejmaterialne,niżmogłobysię wydawaćw faktycznych

kształtachz krwii kości,dalekobardziejrealneniżrealnośćsama,zjawiłysię stereoskopoweobrazy

złączonychw uścisku:gigantycznegoMurzynai młodejzłotowłosej,krótkogłowejbety-plus.

Dzikusdrgnął.Todoznanienawargach!Uniósłdłońdoust;łaskotanieustało;opuściłdłoń

nametaloweguzy;pojawiłosię znowu.Tymczasemorganwęchowywydzielałwońpiżma.Ścieżka

dźwiękowawydałagołębiesupergruchanie„:Oo-ooch”,abasbardziejgłębokiodafrykańskiego,

rozbrzmiewającz częstościązaledwietrzydziestudwudrgańnasekundę,odpowiedział:„Aa-aach”.

Ooch-ach!Ooch-ach!”,stereoskopowewargizłączyłysię ponownie,i razjeszczetwarzowesfery


erogennesześciutysięcywidzów,Alhambry"dotknęłanieznośnawprost,galwanicznarozkosz.

Ooch...”

Fabułafilmubyłanadzwyczajprosta.Wkilkaminutpopierwszychoochachaachach

(odśpiewanodueti odprawionorytualikmiłosnynaowejsłynnejskórzeniedźwiedziej,którejkażdy

włosek- wicedyrektorprzeznaczeniamiałw zupełnościrację- dawałsię odczućz osobnai jak

najwyraźniej)Murzynuległkatastrofiehelikopterowej,spadłnagłowę. Bach!Cóżzacios w czoło!

Nasalipodniósłsię chór„au”i „aj”.

KontuzjaobróciławniweczcałeuwarunkowanieMurzyna.Wykształciłw sobiewyłączną,

maniackąnamiętnośćdobety-blondynki.Onasię opiera.Onsię upierz.Następująutarczki,pościgi,

napaśćnarywala,wreszciesensacyjneporwanie.Blondynkabetazostajeuniesionaw nieboi

trzymanatam,w wiszącymhelikopterze,przeztrzytygodnie,pozostającw niesłychanie

antyspołecznymtěte-à-tětez czarnymszaleńcem.Wreszcie,pocałejseriiprzygódi poobfitości

powietrznejakrobacji,uwalniajątrzechmłodychprzystojnychmężczyzn-alf.Murzynaodsyłasię

doośrodkarewarunkowaniadorosłych,Filmzaśmazakończeniepomyślnei przyzwoite,beta-

blondynkabowiemzostajekochankąwszystkichtrzechjejwybawców.Robiąchwilęprzerwyna

śpieww kwarteciesyntetycznymprzypełnymsuperorkiestralnymakompaniamenciei wonigardenii

z organówwęchowych.Potemporazostatnipojawiasię niedźwiedziaskórai wśróddęciaw

seksofonyostatnistereoskopowypocałuneknikniew mroku,ostatniłaskoczącyimpulselektryczny

zamieranawargachniczymginącaćma,któratrzepocze,drży,corazsłabiej,corazlżej,ażwreszcie

zamierai leży zupełnie,zupełnienieruchoma.

DlaLeninyjednakżeniecałkiemzamarła.Jeszczepozapaleniuświateł,gdykrokzakrokiem

posuwalisię wśródtłumuw stronęwind,duchćmyciągletrzepotałnawargachLeniny,ciągle

znaczyłnaskórzedelikatne,budzącedreszczdrożynylękui rozkoszy.Policzkijejpłonęły,lśniły

zwilgotniałeoczy, pierśfalowała.ChwyciłabezwładneramięDzikusai przycisnęłajedoswego

boku.Rzuciłnaniąspojrzenie,blady,cierpiący,rozpalonypożądaniemi tympożądaniem

równocześniezawstydzony.Nie byłgodzien,niebył...Ichoczy spotkałysię namoment.Jakież

skarbyobiecywałjejwzrok!KrólewskiokuptemperamentuS. zybkoodwróciłwzrok,uwolnił

uwięzioneramię.Podświadomielękałsię, że mogłabyprzestaćbyćtymczymś,czego czułsię

niegodzien.

- Nie powinnaśoglądaćtakichrzeczy- orzekł,starającsię jaknajspieszniejprzerzucićz

Leninynawarunkizewnętrzneodpowiedzialnośćzawszelkieminionelubwszelkieewentualne

przyszłeodchyleniaoddoskonałości.


- Jakichrzeczy,John?

- Takichjaktenokropnyfilm.

- Okropny?- Leninabyłaszczerzezdumiona.- Sądziłam,że jesturoczy.

- Tobyłopodłe- powiedziałz oburzeniem- tobyłonikczemne.

Potrząsnęłagłową.

- Nie wiem,oco ci chodzi.- Czemuonjesttakidziwny?Dlaczegowszystkousiłujepopsuć?

Wtaksikopterzeledwienaniąspojrzał.Spętanymocnym,choćnigdyniewypowiedzianym

ślubem,poddanyprawom,któredawnotemuprzestałyobowiązywać,siedziałodwróconybokiemi

milczący.Niekiedy,jakgdybyjakiśpalecpotrącałnapiętąw nimdogranicwytrzymałościstrunę,

całymjegociałemwstrząsałnagłynerwowydreszcz.

Taksikopterwylądowałnadachudomu,w którymmieszkałaLenina.„Nareszcie”,pomyślała

z radością,wysiadającz taksówki.Nareszcie- mimoże onnadaljesttakidziwny.Stojącw świetle

lampyzerknęław podręcznelusterko.Nareszcie.Tak,nosrzeczywiścietrochębłyszczy.

Wytrząsnęłaniecopudruz puderniczki.Odpowiednimoment- boonwłaśniepłacizataksówkę.

Potarłaświecącemiejscemyślącprzytym:„Onjeststrasznieprzystojny.Nie musibyćtaki

nieśmiałyjakBernard.A jednak...Każdyinnymężczyznajużdawnobytozrobił.No, alenareszcie

dziś”.Częśćtwarzywidocznaw małymokrągłymlusterkuuśmiechnęłasię nagledoniej.

- Dobranoc- rozległsię zajejplecamizdławionygłos. Leninaodwróciłasię. Stałw

drzwiachtaksówkipatrzącnieruchomymwzrokiem;zapewnepatrzyłtakprzezcałytenczas,gdy

onapudrowałanos,i czekał- alenaco?A możesię wahałusiłującpodjąćdecyzjęi ciąglemyślał,

myślałjakieśnadzwyczajnemyśli- niebyław staniepojąćjakie.

- Dobranoc,Lenino- powtórzył;jegoustawykrzywiłosobliwygrymas,próbaprzywołania

uśmiechu.

- Ależ John- Myślałam,że ty...Czytynie...?

Zamknąłdrzwii pochyliłsię kupilotowiwydającmujakieśpolecenie.Taksówkawzbiłasię

w górę.

Spoglądającprzezoknow podłodzeDzikuswidziałzwróconąkugórzetwarzŁeniny,bladą

w jasnymświetlelamp.Jejotwarteustacoś wołały.Oglądanaz góryw perspektywicznymskrócie

postaćoddalałasię szybko;malejącykwadratdachuzdawałsię pogrążaćw otchłanimroku.

Wpięćminutpóźniejbyłjużw swoimpokoju.Zeschowkawyjąłnadgryzionyprzezmyszy

tom,z nabożnączciąodwracałwyplamionei zmiętestronice;zacząłczytaćOtella. Otello,jaksobie

przypomniał,jestjaków bohaterTrzech tygodni w helikopterze:teżMurzyn.


Otarłszyoczy Leninapodążyłaprzezdachkuwindzie.Zjeżdżającnadwudziestesiódme

piętrowyjęłafiolkęsomy.Jedengram,zadecydowała,niewystarczy;jejprzykrośćjestwięcejniż

jednogramowa.Ale jeśliweźmiedwa,możenieobudzićsię naczasjutrorano.Wybraławyjście

pośredniewytrząsającnastulonąlewądłońtrzytabletkipółgramowe.


ROZDZIAŁ DWUNASTY

Bernardmusiałwołaćstojącpodzamkniętymidrzwiami;Dzikusniechciałotworzyć.

- Ależ wszyscy jużsą,czekająnaciebie!

- A niechczekają- dobiegizzadrzwistłumionygłos.

- John,przecieżdobrzewiesz - (jakżetrudnojestmówićprzekonywająco,gdytrzebatak

natężaćgłos!) - że zaprosiłemich,abymoglipoznaćciebie.

- Powinieneśbyłnajpierwmniezapytać,czy mamochotęichpoznać.

- No John,przecieżzawszeprzychodziłeś.

- Dlategowłaśniejużwięcejniechcę.

- Zróbtodlamnie- Bernarddarłsię przymilnymtonem.- Nie chceszzrobićtegodlamnie?

- Nie.

- Mówiszserio?

- Tak.

- Toco jamamrobić?- z rozpaczązawołałBernard.

- A idźdodiabla- odkrzyknąłzirytowanygłos.

- Ależ dzisiajprzybyłtuarchiśpiewa1ś~wspólnotowyzCanterbury-. Bernardnieomal

płakał.

- Ai yaa tákua! - Tylkow językuZuňiDzikusbyłw stanienależyciewyrazićswójstosunek

doarchiśpiewakawspólnotowego.- Háni! - dodałpochwili;potemjeszcze(z jakążgwałtownością

w głosie) zadrwił:- Sonsěso tse-ná - i splunąłnapodłogę,takjakmógłbytozrobićPopě.

WkońcupokonanyBernardmusiałwycofaćsię doswojegomieszkaniai powiadomić

niecierpliwetowarzystwo,że Dzikusniepokażesię tegowieczoru.Wieśćprzyjętoz oburzeniem.

Mężczyźnibyliwściekli,że niepotrzebnieokazywaliwzględytejpłotceo niesmacznejreputacjii

heretyckichpoglądach.Imktowyższązajmowałpozycjęspołeczną,tymgłębszączułurazę.

- Taksobieze mniezakpić- powiedziałarchiśpiewak.- Zemnie!

Codokobiet,toz oburzeniemuznały,że jewykorzystano- że jewykorzystałtenpaskudny

karzełek,któremuomyłkowododanoalkoholudobutli- tenstwóro posturzegammy-minus.To

obelga,takmówili,i tocorazgłośniej.Dyrektorkaszkoływ Etonbyław tymszczególnieaktywna.

TylkoLeninamilczała.Blada,z nietypowądlaniejmelancholiąw błękitnychoczach,

siedziaław kąciepokoju,odgrodzonaodnichemocjami,któreniebyłyichudziałem.Przyszłana

przyjęcieprzepełnionadziwnymuczuciemlękui zarazemuniesienia.„Zakilkaminut-powiedziała

sobiewchodzącdopokoju- ujrzęgo,porozmawiamz nim,powiemmu(zdecydowałasię nato),że


misię podoba,i tobardziejniżktokolwiek,kogodotychczasznałam.A potemmożeonpowie...”

Copowie?Krewnapłynęłajejdotwarzy.

Dlaczegowczorajpoczuciofilmiebyłtakidziwny?Takiosobliwy.A jednakjestempewna,

że bardzomusię podobam.Jestempewna...”

Towłaśniew tymmomencieBernardpodałowąwiadomość;Dzikusnieprzyjdziena

przyjęcie.

Leninapoczułanaglewszystkiesensacjedoznawanezwyklenapoczątkuleczeniasurogatem

gwałtownychnamiętności- poczuciestraszliwejpustki,lękzapierającydechw piersi,nudności.

Zdawałojejsię, że pracasercaustała.

Topewniedlatego,że musię niepodobam”,powiedziałasobie.Iodrazutamożliwość

stałasię ustalonąprawdą:Johnodmówiłprzyjścia,ponieważonamusię niepodoba.Nie podobamu

się...

- Tegodoprawdyjużzbytwiele - mówiładyrektorkaszkołyzEtondodyrektorasieci

krematoriówi systemuodzyskiwaniafosforu.- Kiedypomyślę,że ja...

- Tak- rozległsię głos FannyCrowne- tooalkoholutocałkowitaprawda.Mójznajomy

znałkogoś,ktopracowałwówczasw składzieembrionów.Tamtaosobapowiedziałatomojemu

przyjacielowi,aonpowiedziałmnie...

- Fatalne,fatalne- powiedziałHenrykFoster,starającsię okazaćwspółczucie

archiśpiewakowi.- Być możezainteresujepana,że naszbyłydyrektorzamierzałprzenieśćgo do

Islandii.

PrzekłuwanykażdymwypowiadanymsłowemnadętybalonpewnościsiebieBernarda

uchodziłteraztysiącemotwartychran.Blady,zmieszany,pognębionyi dogłębiwstrząśniętykrążył

pośródswychgości bąkającnieskładneprzeprosiny,zapewniając,że następnymrazemDzikusna

pewnosię pojawi,nalegając,byusiedlii częstowalisię karotenowymikanapkami,witaminąA pâté,

surogatemszampana.Zajadaliposłusznie,gospodarzajednakignorując;pili,aleodnosilisię doń

niegrzecznielubwymienialimiędzysobąuwaginajegotemat- głośno,obraźliwie,takjakbygo tam

w ogóle niebyło.

- Cóż,moiprzyjaciele- wyrzekłarchiśpiewakwspólnotowyz Canterburyswympięknym,

dźwięcznymgłosem,którysłużyłmudoprowadzeniaobchodówDniaForda- cóż, moiprzyjaciele,

czasjużchybanamnie...- Wstał,odstawiłszklankę,strzepnąłz purpurowej,wiskozowejsukni

okruchywystawnegoposiłkui podążyłkudrzwiom.

Bernardrzuciłsię zastępowaćmudrogę.


- Czypanarchiśpiewaknaprawdęmusi...?Jeszczebardzowcześnie.Miałemnadzieję,że

pan...

Otak,cóż onmiałzanadzieje,gdyLeninapowiedziałamuw zaufaniu,że archiśpiewak

wspólnotowyprzyjąłbyzaproszenie,gdybymujewysłano.„Wiesz,onjestnaprawdęuroczy”.I

pokazałaBernardowimałyzlotywisiorekw kształcieTdozamkabłyskawicznego,podarowanyjej

przezarchiśpiewakanapamiątkęweekenduspędzonegoprzezniąw diecezjalnejśpiewalni.Obecni

będą archiśpiewak zCanterbury oraz pan Dzikus. Bernardogłaszałswójtriumfnakażdejz kart

zaproszeniowych.A tuDzikustenwłaśnie,tenwłaśniewieczórwybrałnato,byzamykaćsię w

pokojui wołaćHáni!,anawet(dobrze,że BernardnierozumiałjęzykaZuňi)Sonsěso tse-ná!

Chwila,któramiałabyćukoronowaniemcałejkarieryBernarda,obróciłasię w momentjego

największegoupokorzenia.

- Miałemtakąnadzieję...- powtarzałbełkotliwie,spoglądającnawielkiegodygnitarza

zmieszanym,błagalnymwzrokiem.

- Mójmłodyprzyjacielu- rzekłdonośniearchiśpiewakwspólnotowytonemuroczystymi

surowym;zapadłopowszechnemilczenie.- Pozwólmiudzielićci jednejrady.- Pogroził

Bernardowipalcem.- Zanimniebędziezapóźno.Jednejdobrejrady.- (Tonstałsię grobowy).-

Prostujścieżkiswoje,mójmłodyprzyjacielu,prostujścieżkiswoje.- UczyniłnadnimznakTi

odwróciłsię. - Lenino,dzieckomoje- zawołałinnymjużtonem.- Pójdźze mną.

Posłusznie,choćbezuśmiechui (zupełnieobojętnawobecdoznanegozaszczytu)bezemocji

Leninawyszłazanimz pokoju.Pozostaligoście podążaliw stosownymoddaleniu.Ostatniz nich

zatrzasnąłdrzwi.Bernardzostałsam.

Podziurawionynawylot,oklapły,opadłnafoteli ukrywszytwarzw dłoniachzapłakał.W

chwilępotempozastanowieniuzażyłczterytabletkisomy.

Nagórzew swoimpokojuDzikusczytałRomea i Julię.

Leninai archiśpiewakwspólnotowywysiedlinadachuśpiewalni.

- Szybko,szybko,mójprzyjacielu...tojest,chciałempowiedzieć,Lenino- wolał

niecierpliwiearchiśpiewakstojącuwejściadowindy.Lenina,którazwolniłanachwilę,by

popatrzećnaksiężyc,opuściłaoczy i pospieszyłaprzezdach,abydołączyćdoarchiśpiewaka.

Nowateoriabiologii”,brzmiałtytułrozprawy,którąMustafaMondwłaśniekończyłczytać.

Siedziałprzezchwilę,marszczącw zamyśleniubrwi,potemwziąłpióroi napisałw poprzekstrony


tytułowej:„Reprezentowaneprzezautoramatematycznepodejściedopojęciacelujestnowe,

wysoce oryginalne,lecz heretyckie,adlaobecnegoporządkuspołecznegoniebezpiecznei

potencjalniewywrotowe.Nie publikować”.Ostatniezdaniepodkreślił.„Autoraobserwować.Może

zajśćkoniecznośćprzewiezieniagodoMorskiejStacjiBiologicznejnaŚwiętejHelenie”.Szkoda,

pomyślałkładącpodpis.Robotamistrzowska.Ale gdysię razzacznieuznawaćwyjaśnieniaw

kategoriachcelu...toniewiadomo,co z tegomożewyniknąć.Tegotypuideamożerozwarunkować

co bardziejniestabilneumysłykastwyższych- pozbawićjewiaryw szczęśliwość jakoDobro

Najwyższe,aw zamianrozbudzićw nichprzekonanie,iż cel jestgdzieśdalej,gdzieśpozasferą

aktualnegobytowanialudzi;że celemżycianiejestpodtrzymaniedobrobytu,lecz jakieśtam

pogłębianiei doskonalenieświadomości,jakieśposzerzaniewiedzy.Cozresztą,pomyślałzarządca,

możebyćprawdą.Ale prawdąniedoprzyjęciaw obecnychwarunkach.Ponowniewziąłpióroi

słowa„Niepublikować”podkreśliłjeszczejednąlinią,grubsząi bardziejczarnąniżpoprzednia;

potemwestchnął.„Cóżbytobyłazaradość- pomyślał- gdybymniemusiałdoglądaćtej

szczęśliwości!”

Zzamkniętymioczyma,z twarząpromieniejącązachwytemJohncichodeklamowałw

samotności:

Och,onawzoremjestblaskowiświecy!

Zdasię zawisaupoliczkanocy

JakdrogiklejnotuEtiopaucha;

Zbytpiękna,bydotykaćjej,zbytkrucha...

Złotywisiorekw kształcieTspoczywał,lśniąc,napiersiLeniny.Archiśpiewak

wspólnotowyująłgofrywolnymruchem,frywolniepociągałw dół,w dół.

- Możeraczej- odezwałasię nagleLenina,przerywającdługąchwilęmilczenia- wezmę

paręgramówsomy.

WtymsamymczasieBernardpogrążonybyłw głębokimśniei uśmiechałsię doswego

prywatnegorajumarzeńsennych.Uśmiechałsię i uśmiechał.Lecznieuchronnieco trzydzieści

sekunddużawskazówkaelektrycznegobudzikanadjegołóżkiemprzeskakiwaładoprzoduz prawie

niedosłyszalnym„klik”.Klik,klik,klik,klik...Ijużbyłorano.Bernardznówznajdowałsię pośród


marnościprzestrzenii czasu.Wponurymnastrojupoleciałtaksówkądopracyw Ośrodku.Po

narkotykupowodzenianiezostałośladu;byłnatrzeźwoswoimstarymsobą;w porównaniudo

minionegobalonutychostatnichtygodnistarejawydawałosię cięższe odotaczającejjeatmosfery,i

tobardziejniżkiedykolwiekindziej.

TakoklapłemuBernardowiDzikusnieoczekiwanieokazałwiele życzliwości.

- Dziś o wiele bardziejprzypominaszsiebiez Malpais- rzekł,gdyBernardopowiedziałmu

swążałosnąhistorię.- Pamiętasznasząpierwsząrozmowę?Przedtamtąmałąchatką.Jesteśdziś

takijakwtedy.

- Bo znówjestemnieszczęśliwy,otodlaczego.

- Jatamwolę byćnieszczęśliwy,niżpozostawaćw stanietejfałszywej,kłamliwej

szczęśliwości, w jakiejtusię żyje.

- Dobresobie- powiedziałgorzkoBernard.- Toprzecieżwszystkotwojawina.Nie

przyszedłeśnaprzyjęciei przeztonapuściłeśichwszystkichnamnie!-Wiedział,że to,co mówi,

jestabsurdalnieniesprawiedliwe;w duchu,aw końcui głośno,przyznałracjętemu,co w

odpowiedziDzikusrzekłomarnościprzyjaźniz ludźmi,którzywskutektakdrobnegopowodu

potrafiąsię przerodzićwe wrogów-prześladowców.Pomimojednakświadomościtegofaktui

przyznawaniaDzikusowiracji,pomimotego,iż wsparciei życzliwość przyjacielabyłymuteraz

jedynąpociechą,Bernardżywił nadal,obokszczerejżyczliwości, skrytyżaldoDzikusai obmyślał

małąakcjęzemsty.Żaldoarchiśpiewakawspólnotowegobyłbezsensowny;niebyłosposobu

zemścićsię nagłównymbutlatorzeczy zastępcydyrektoraprzeznaczenia.DlaBernardaDzikus

posiadał,jakopotencjalnaofiara,ogromnąprzewagęnadtamtymi:byłw zasięguBernarda.Jednąz

głównychfunkcjiprzyjacielajestznosić(w złagodzonej,symbolicznejpostaci)krzywdy,jakie

chcielibyśmy,aleniemożemy,wyrządzićnaszymwrogom.

Innymprzyjacielem-ofiarąBernardabyłHelmholtz.Gdyopuszczonyprzezwszystkich

przyszedłi razjeszczeprosiłoprzyjaźń,którejpodtrzymywaniewydawałomusię w okresie

powodzenianiegodnezachodu,Helmholtzdałją;daljąbezwyrzutów,bezkomentarzy,jakgdyby

zapomniał,że kiedykolwieksię pokłócili.PoruszonytymBernardczułzarazemupokorzenietą

wielkodusznością- tymbardziejniezwykłą(i stądtymbardziejupokarzającą)ż,e niczegonie

zawdzięczałasomie,awszystkocharakterowiHelmholtza.ToHelmholtztaki,jakimbyłnaco

dzień,zapominałi wybaczał,nieHelmholtzw półgramowejpodróży.Bernardpełenbył

niekłamanejwdzięczności(byłoogromnąpociechąodzyskaćprzyjaciela),alei niekłamanejżądzy

odegraniasię (miłabyłabymałazemstanaHelmholtzuzajegowspaniałomyślność).


Przypierwszymspotkaniu,jakienastąpiłopodawnymzerwaniuprzyjaźni,Bernardwylał

żalenadswoiminieszczęściamii przyjąłsłowapociechy.Dopierow kilkadnipóźniejdowiedział

się ze wstydemi zdumieniem,że nietylkoonmakłopoty.Helmholtztakżepopadłw konfliktz

Władzą.

- Chodziłoo pewnerymowanki- wyjaśnił.- Robiłemdlatrzeciegorokumójzwyczajowy

wykładz wyższejinżynieriiemocyjnej.Dwanaściewykładów,siódmyo rymowankach.Ściśle

mówiąc,„Oużyciurymóww propagandziemoralneji reklamach”.Zawszeilustrujęwykłady

licznymiprzykładami.Tymrazemprzyszłomidogłowy, że podamimmójdopieroco napisany

tekst.Czysteszaleństwo,rzeczjasna,aleniemogłemsię oprzeć.- Roześmiałsię. - Ciekawbyłem,

jakzareagują.A pozatym- dodałpoważniejszymtonem- chciałemzadziałaćpropagandowo;

próbowałemwsterowaćichw uczucie,jakiemiałempisząctentekst.Fordzie!- roześmiałsię

znowu.- Cóżtobyłazaafera!Szef mniewezwałi zagroziłnatychmiastowymwylaniemz roboty.

Mamjużkrechę.

- Ale co tobyłzatekst?- zapytałBernard.

- Osamotności.

Bernarduniósłbrwi.

- Powiemci go, jeślichcesz.- IHelmholtzzaczął:

Klanwczorajszegodnia,

Pałeczki,lecz rozbitytam-tam,

Północw samymśrodkumiasta,

Fletgdzieśw pustcegra,

Śpiąceoczy, zacięteusta,

Wszystkiemaszynystanęły,

A miejscaterazpuste,

Gdzietłumysię kłębiły-

Taciszasię raduje,

Płacze(nagłos albow sobie),

Przemawia- lecz głosemczyim?

Ktominatoodpowie?

BraknaprzykładZosi,

Brakramiongładkich


Egerii,jejuroczychpiersi,

Wargi, notak,pośladków,

Zwolnastajesię obecnością;

Czyją?Itakbezsensowieje

Pytanieme,czy realnością

Jestcoś, co nieistnieje,

Choćłatwotymzaludniamy

Pustąnoc,tworzącwiększąobfitość

Niż tam,gdziespółkujemy.

Czemużjesttakaw tymnieprzyzwoitość?

- No, i takipodałemimprzykład,aonidonieśliszefowi.

- Wcalesię niedziwię- rzekłBernard.- Jestcałkowicieprzeciwtreściomnaukprzezsen.

Pamiętaj,że mielico najmniejćwierćmilionaostrzeżeńprzedsamotnością.

- Wiem.Ale chciałemzobaczyć,co będzie.

- No tozobaczyłeś.

Helmholtzroześmiałsię tylko.

- Czuję- powiedziałpochwilimilczenia- że zaczynammiećtematdopisania.Żezaczynam

byćzdolnydowykorzystaniatejwewnętrznejmocy,którączujęw sobie...tegonadmiaru,tejmocy

ukrytej.Zdajesię, że coś domnieprzychodzi.

Onpomimoswoichkłopotów,pomyślałBernard,wydajesię szczęśliwy. Helmholtzi Dzikus

przylgnęlidosiebienatychmiast.Itotakserdecznie,że Bernardpoczułostreuczuciezazdrości.W

ciągutychwszystkichtygodninieudałomusię dojśćdotakiejzażyłościz Dzikusem,jaką

Helmholtzosiągnąłodpierwszejniemalchwili.Obserwującich,słuchającichrozmów,przyłapywał

się niekiedynauczuciu,że zawistnieżałuje,iż w ogóle poznałichze sobą.Wstydziłsię swej

zazdrości,więc wysilałwolę, atakżezażywałsomę,byletylkouwolnićsię odtegouczucia.

Wysiłekwoli niebyłjednakzbytskuteczny,międzypodróżamisomatycznymizaśzkonieczności

miałymiejsceprzerwy.Wstrętneuczuciepowracało.

Natrzecimspotkaniuz DzikusemHelmholtzwygłosił swójwierszo samotności.

- Cootymsądzisz?- zapytałwyrecytowawszycałość.

Dzikuspokręciłgłową...

- A posłuchajtego- brzmiałajegoodpowiedź.Otworzyłszufladę,w którejtrzymał


nadgryzionąprzezmyszyksiążkę,i odczytał:

Niechśpiewemrozgłośnyptak

NasamotnymAzjidrzewie,

Smutnyzwiastun,danamznak...

Helmholtzsłuchałz narastającympodnieceniem.Przy„samotnymAzjidrzewie”drgnął;

przy„zwiastunieo przenikliwymgłosie”uśmiechnąłsię naglez jawnąprzyjemnością;przy

każdymptakupodskrzydłemtyrana”poczerwieniał;przy„zamarłejmuzyce”zbladłjednaki drżał

odniesłychanejemocji.

Dzikusczytałdalej:

Więcnawłasnośćtrwogaspadła,

Żejaźńniejestjużtasama;

Naturadwojakozwana

Nie w jeden,niew dwapopadła.

Rozumw sobiepomieszany

Widział,jaksię podziałzrasta...

- Orgia-porgia!- zawołałBernard,przerywającczytaniegłośnym,nieprzyjemnym

śmiechem.- Tohymnposługisolidarnościowej.Mściłsię naswoichdwóchprzyjaciołachzato,że

bardziejlubilisiebienawzajemniżjego.

Wtrakcienastępnychdwóchczy trzechspotkańczęstopowtarzałtenswójmałyodwet.Było

toproste,ale(jakoże zarównoHelmholtzjakDzikusstraszliwieubolewalinadkażdymskażeniemi

sprofanowaniemichubóstwianegokształtupoezji)nadzwyczajskuteczne.WkońcuHelmholtz

zagroził,że wyrzucigozadrzwi,jeślijeszczerazodważysię imprzeszkodzić.Jednakże,osobliwa

rzecz,następnezakłócenie,i tonajbardziejprzykre,miałomiejscez winysamegoHelmholtza.

Dzikusczytałnagłos Romea i Julię - aczytał(ciąglewidzącw sobieRomea,w Leniniezaś

Julię)głosemdrżącymnamiętnością.ScenypierwszegospotkaniakochankówHełmholtzsłuchałz

pełnązadziwieniauwagą.Scenaw zasadziezachwyciłago poezją,jednakżewyrażanetamuczucia

wywołałyjegouśmiech.Popaśćw takistanz powodupragnieniadziewczynywydawałosię nader

zabawne.Jednakże,ujmującrzeczodstronytechnikisłowa,cóż zawspaniałyprzykładinżynierii


emocyjnej!

- Tenfacet- powiedział- bijenagłowę naszychnajlepszychspecówodpropagandy.

Dzikusuśmiechnąłsię z .triumfemi czytałdalej.Wszystkobyłodobrzedochwili,gdyw

ostatniejscenietrzeciegoaktupanCapuleti paniCapuletzaczęlizmuszaćJuliędopoślubienia

Parysa.Helmholtzprzejawiałniepokójpodczascałejtejsceny;gdyjednakJuliaw patetycznej

interpretacjDi zikusawykrzyknęła:

Czyliżniemalitościw niebiosach,

Cobywejrzaław otchłańmegobólu?

Odrogamatko,nieodpychajmnie!

Opóźnijślubomiesiąc,tydzieńchoć;

A jeślinie,tościel mimałżeńskiełoże

Wmrocznymgrobowcu,gdzieTybaltspoczywa...,

Helmholtzwybuchnąłniepowstrzymanymśmiechem.

Matkai ojciec,zabawnanieprzyzwoitość)zmuszającórkę,żebysobiewzięłachłopca,

któregoonaniechce!A taidiotkaniemówi,że mainnego(w danejchwiliprzynajmniej),którego

woli! Tanieprzyzwoitai absurdalnasytuacjabyłaniesłychaniekomiczna.Najwyższymwysiłkiem

powstrzymywałnapórswejwesołości, jednakżewzmiankao„drogiejmatce”(wypowiedzianapełną

bóluintonacjąDzikusa)i omartwymciele Tybalta,najwyraźniejnieskremowanymi trwoniącym

fosforw jakimśmrocznymgrobowcu,tojużbyłodlańzbytwiele. Śmiałsię nieprzerwanie,gdy

tymczasembladyz oburzeniaDzikusspoglądałnańsponadksiążki,agdyśmiechtrwałnadal,

zamknąłjągniewnie,wstałi gestemkogoś,ktousuwaswe perłysprzedwieprzy,schowałjądo

szuflady.

- A jednak- mówiłHelmholtz,gdyzłapawszyoddechnatyle,bymóczłożyć przeprosiny,

udobruchałDzikusa,takiż tenzechciałsłuchaćwyjaśnień- zdajęsobiesprawę,że takiezabawne,

obłąkanesytuacjesąpotrzebne;w przeciwnymrazieniemożnabypisaćnaprawdędobrze.Dlaczego

tenfacetbyłtakwspaniałymspecemodpropagandy?Bo tylebyłowokółniezdrowych,dręczących

rzeczy,którego poruszały.Musiszdoznawaćbólui trosk,inaczejniestworzysztekstówprawdziwie

dobrych,przeszywającychjakpromienieRoentgena.Ale ci ojcowiei matki!- potrząsnąłgłową.-

Nie możeszoczekiwaćodemnie,żebymznosiłz powagąojcówi matki.No i żebymnieporuszała

sprawa,czy chłopakbędziemiałdziewczynęczy nie?- (Dzikusdrgnął,lecz Helmholtz,w


zamyśleniuwpatrzonyw podłogę,niezauważyłtego).- Nie - zakończyłz westchnieniem- tojest

doniczego.Potrzebanaminnegoszaleństwai innejprzemocy.Ale jakiegorodzaju?Jakiego?Gdzie

tegoszukać?- Umilkł;potempotrząsającgłowązakończył:-Nie wiem.Nie wiem.


ROZDZIAŁ TRZYNASTY

HenrykFosterwyłoniłsię z rubinowegopółmrokuskładuembrionów.

- Chceszpójśćdziświeczoremnaczuciofilm?

Leninaw milczeniupotrząsnęłagłową.

- Wychodziszz kimś?- Zawszechciałwiedziećktoz kimpośródjegoznajomych.- Z

Benitem?- dopytywałsię.

Ponowniepotrząsnęłagłową.

Henrykdostrzegłzmęczeniew jejpurpurowychoczach,bladośćtwarzypodpowłoką

tocznia,smutekw kącikachpozbawionychuśmiechukarminowychust.

- Nie jesteśprzypadkiemchora?- zapytałz niepokojem,w obawie,czy niezapadłanaktórąś

z choróbzakaźnych,jakiejeszcze,w niewielkiejliczbie,przetrwały.

JeszczerazLeninazaprzeczyłaruchemgłowy.

- Takczy owakpowinnaśpójśćdolekarza- stwierdziłHenryk.- Wizytaulekarzachoroby

dociebiezraża- dodałwprasowującw niązapomocąklepnięciaw plecytęhipnopedyczną

maksymę.- Możeprzydałbyci się substytutV ciążowy- podsunął.-Albokuracjasurogatem

gwałtownychnamiętności.Wiesz,niekiedyzwykłysurogatnamiętnościniezbyt...

- Och,namiłośćfordowską- Leninaprzerwałaswe upartemilczenie- zamknijsię już!- I

odwróciłasię doswoichembrionów.

Rzeczywiście,kuracjaSGN!Roześmiałabysię, gdybynieto,że byłabliskapłaczu.Tak

jakbyniedośćjejbyłowłasnychGN!Westchnęłagłęboko,napełniłastrzykawkę.„John”,szeptała

dosiebie,„John...”Potemzaczęładumać:„MójFordzie,czy jazrobiłamtujużzastrzykśpiączki

czy nie?”Poprostuniepamiętała.Wkońcupostanowiłanieryzykowaćnowejdawkii przeszłado

następnejbutli.

Wdwadzieściadwalata,osiemmiesięcyi czterydnipóźniejmłodyobiecującyadministrator

w Mwanza-Mwanza,alfa-minus,umrzećmiałnatrypanosomiasis- pierwszyprzypadekodponad

półwieku.WzdychającLeninakontynuowałapracę.

Wgodzinępotemw przebieralniFannyostroprotestowała:

- Ależ toabsurdwpędzaćsię w takistan.Poprostuabsurd- powtarzała.-Io co?O

mężczyznę.Ojednegomężczyznę.

- Ale mniesię podobawłaśnieten.


- Takjakbynaświecie niebyłomilionówinnychmężczyzn.

- Ale jatamtychniechcę.

- Skądwiesz, skoroniewypróbowałaś!

- Wypróbowałam.

- No ilu?- zapytałaFanny,pogardliwiewzruszywszyramionami.- jednego,dwóch?

- Tuziny.Ale - dodałapotrząsającgłową- nicw tymniebyłodobrego.

- A zatemmusiszbyćwytrwała- powiedziałasentencjonalnieFanny.Było jednakoczywiste,

że jejwiarawe własneporadyuległazachwianiu.- Niczego niedasię osiągnąćbezwytrwałości.

- Ale teraz...

- Nie myślo nim.

- Nie potrafię.

- No tozażywajsomę.

- Zażywam.

- No więc dalejzażywaj.

- Kiedyw przerwachonciągłemisię podoba.Zawszebędziemisię podobał.

- Skorotak- orzekłastanowczymtonemFauny- toidźi weź go. Czychce,czy nie.

- Ach,gdybyśtywiedziała,jakionbyłstraszniedziwny!

- Tymbardziejtrzebaz nimstanowczo.

- Łatwoci mówić.

- Nie myślo tychbzdurach.Działaj.- GłosFarmygrzmiałniczymtrąba;mogłabybyćteraz

prelegentkąFordowskiejLigiMłodychKobiet,wygłaszającąwieczornyodczytdlamłodocianych

bet-minus.- Tak,działaj.Itoodzaraz.Natychmiast.

- Bojęsię - powiedziałaLenina.

- No, wobectegozażyjnajpierwpółgramasomy.Jaidęterazwziąćkąpiel.-

Odmaszerowaławlokączasobąręcznik.

Zabrzmiałdzwoneki Dzikus,któryniecierpliwieoczekiwał,że Helmholtzodwiedzigo tego

popołudnia(bow końcuzdecydowałsię powiedziećHelmholtzowio Leniniei terazniemógłsię już

doczekaćchwilizwierzeń),zerwałsię i pobiegłdodrzwi.

- Czułem,że przyjdziesz,Helmholtz!- zawołałotwierającdrzwi.

Naprogu,w białymstrojumarynarskimze sztucznegoatłasui w okrągłejbiałejczapeczce

filuterniezałożonejnabakier,stałaLenina.


- Och!- jęknąłDzikus,jakpotęgimuderzeniuw głowę.

Półgramawystarczyło,byLeninazapomniałaoswychlękachi zakłopotaniu.

- Hej,John- powiedziałaz uśmiechemi minąwszygoweszładopokoju.Odruchowo

zamknąłdrzwii poszedłzanią.Leninausiadła.Zapadładługachwilamilczenia.

- John,wydajeszsię niezbytzachwyconymojąwizytą-rzekławreszcie.

- Niezbytzachwycony?- Dzikusspojrzałnaniąz wyrzutem,poczymnagleupadłprzednią

nakolanai ujmującjejdłoń,ucałowałze czcią.- Niezbytzachwycony?Och,gdybyśtywiedziała-

szepnąłi odważywszysię podnieśćnaniąwzrokmówiłdalej:- UbóstwionaLenino,uwielbiana

najszczytniej,godnatego,co naświecie najcenniejsze.- Uśmiechałasię dończulei słodko.- O,

doskonała- (pochylałasię kuniemuz rozchylonymiustami)- doskonałał w swymstworzeniu-

(corazniżej)- niezrównanapośródstworzeńwszelkich.- Jeszczeniżej.Dzikuszerwałsię naglena

równenogi.- Dlatego- powiedziałodwróciwszytwarz- chciałemnajpierwcoś zrobić...Toznaczy

okazaćsię ciebiegodnym.Nigdynaprawdęwartciebieniebędę.Ale przynajmniejokażę,że nie

jestemzupełniebe z wartości.Chciałemcoś zrobić.

- No, skorouważasztozakonieczne...- zaczęłaLenina,aleniedokończyłazdania.Wjej

głosie pobrzmiewałairytacja.Kiedyczłowieksię pochyła,corazniżej,z rozchylonymiustami,by

stwierdzićnagle,gdyjakiśniezgułazrywasię narównenogi,że człowiekpochylasię nadarmo- no

tojestchybapowód,nawetz półgramemsomycyrkulującymkrwiobiegu,prawdziwypowóddo

irytacji.

- WMalpais- bełkotałnieskładnieDzikus- trzebabyłoprzynieśćskóręlwagórskiego,to

znaczy,gdy.się chciałokogośpoślubić.Albowilka.

- WAngliniemalwów - Leninawręczwarknęła.

- A nawetgdybybyły- dorzuciłz nagłą,pogardliwąniechęcią-ludziezabijalibyjezapewne

z helikopterów,gazemtrującymalboczymśtakim.Tego,Lenino,niechciałbymrobić.-

Wyprostowałsię, odważyłspojrzećnaniąi napotkałwyrazpoirytowanegoniezrozumienia.

Speszony,mówiłcorazbardziejnieskładnie:- Zrobięcoś. Wszystko,co rozkażesz.Bo wiesz, pewne

czynyprzydającierpienia.Lecznagrodąjestradość,jakiejdostarczaichwypełnienie.Otoco czuję.

Tojest,będęzmiatałpyłprzedtobą.

- Ależ mytumamyodkurzacze- zdumiałasię Lenina.-Toniejestkonieczne.

- Tak,oczywiście że niejestkonieczne.Ale pewneponiżeniaznacząszlachetność.Czyżnie?

- No aleskorosąodkurzacze...

- Nie w tymrzecz.


- Iepsilonypółkretyni,którzyjeobsługują- mówiładalej-notopoco, poco?

- Poco?Ależ dlaciebie,dlaciebie.Żebypokazać,że ja...

- Ico mająodkurzaczedolwów...

- Pokazać,jakbardzo...

- Albolwy doradościoglądaniamnie...- Byłacorazbardziejzirytowana.

- Jakbardzocię kocham,Lenino!- zawołałniemalz rozpaczą.

WskutekfaliwewnętrznegoporuszeniakrewuderzyładotwarzyLeniny.

- Naprawdę,John?

- Ale niechciałemtegomówić- krzyczałDzikuszaciskającręceażdobólu.- Dopókinie,..

Posłuchaj,Lenino,w Malpaisludziebiorąślub.

- Biorąco?- irytacjaznówpojawiłasię w jejgłosie. Oczymterazonmówi?

- Nazawsze.Ślubująsobieżyć razemnazawsze.

- Cóżzastrasznypomysł!- Leninabyłaszczerzewstrząśnięta.

- Przeżywającprzejawypięknaduszą,co szybciejsię odradza,niźlistygniekrew.

- Słucham?

- Toteżjestz Szekspira.Jeżeliodbierzeszjejdziewiczywianek,nimwszystkieświęte

ceremoniew całejpełniobrzędu...

- NaForda,John,mówżedorzeczy.Nie rozumiemanisłowa.Najpierwteodkurzacze,a

terazjakieświanki.Zwariujęprzytobie.- Zerwałasię i jakbyw obawie,że onwymkniesię jej

fizycznie,takjakwymykałsię duchowo,schwyciłago zanadgarstek.-Odpowiedzminajedno

pytanie:czy jaci się podobam,czy nie?

Przezchwilętrwałacisza,potemonodrzekłnadzwyczajcichymtonem:

- Kochamcię bardziejniżcokolwieknaświecie.

- No toczemuulichaniemówiłeśodrazu?- zawołała,ajejirytacjabyłatakwielka,że

wbiłapaznokciew jegonadgarstek.- Zamiastpleśćo wiankach,odkurzaczachi lwachi dręczyć

mniecałymitygodniami.

Puściłajegorękęi odepchnęłająodsiebieze złością.

- Gdybynieto,że takmisię podobasz,byłabymnaciebiezła.

Iotojejramionaotaczająjegoszyję,aonczujejejdelikatnewarginaswoich.Takcudownie

delikatne,takgorącei elektryzujące,że mimowolniemusiałwspomniećpocałunkiz Trzech tygodni

w helikopterze. Ooch!ooch!stereoskopowejblondynkii aach!Murzynabardziejniżrealnego.

Straszne,straszne,straszne..,usiłowałsię wyrwać,aleLeninaobjęłago jeszczemocniej.


- Dlaczegominiepowiedziałeś?- szepnęłaodchylającgłowę, bynańspojrzeć.Jejoczy

patrzyłyz tkliwymwyrzutem.

Choćpokójmroczny,okazjajedyna(poetyckorozbrzmiewałw nimgłos sumienia),chociaż

zły duchkusi,nigdymójhonorrozpustą,się niesplami.Nigdy,nigdy!”,postanowił.

- Tygłuptasie- mówiła.- Takcię pragnęłam.A tyskoroteżmniepragnąłeś,dlaczegonie...?

- Ależ, Lenino- zacząłprotestować,agdyonanatychmiastrozplotłaręceodstąpiwszyod

niego,pomyślał,że zrozumiałato,czego onjeszczeniezdążyłwyrzec.Gdyjednakodpięłaswój

białypatentowanypasmyśliwskii powiesiłago starannienaporęczyfotela,zacząłpodejrzewać,że

się omylił.

- Lenino!- powtórzyłz przerażeniem.

Sięgnęładłoniądoszyi .i wykonaładługiruchkudołowi;białabluzamarynarskarozpruła

się ażposamskraj;podejrzeniezestaliłosię w twardą,twardąpewność.

- Lenino,co tyrobisz?

Zip,zip!Bezsłownaodpowiedź.Zdjęłaobszyteuspodudzwoneczkamispodnie.Jejdessous

byłobladoróżowe.ZłoteT,podarunekarchiśpiewakawspólnotowego,lśniłonajejpiersi.

Temlecznobiałegrona,co zzaoknakratwyjrzałykuświatu...”Śpiewne,dźwięczące,

czarodziejskiesłowaczyniłyjąw dwojnasóbniebezpieczną,kuszącą.Ciche,łagodne,alejakże

przeszywające!Wdzierająsię, wczepiająw umysł,drążątunelew postanowieniu.

Najmocniejsześlubynajchętniejtrawipożarkrwi.Bądźbardziejprzytomny,boinaczej...”

Zip!Krągłaróżowośćrozdwoiłasię jakrozciętejabłko.Jedenruchramion,uniesienie

najpierwprawej,potemlewejnogi:i otodessousleży napodłodze,martwei jakbyprzywiędłe.

Ciąglejeszczew butach,pończoszkachi okrągłejbiałejczapcezawadiackonałożonej

ruszyłakuniemu.

- Kochanie!Kochanie!Gdybyśbyłtylkopowiedział!- Wyciągnęłaramiona.

A Dzikuszamiastteżpowiedzieć„kochanie”i wyciągnąćswojeramiona,cofnąłsię

przerażony,machającnaniąrękami,jakgdybyusiłowałodpędzićjakieśnapastującego

niebezpiecznezwierzę.Czterykrokiw tyłi natrafiłnaścianę.

- Słodki!- powiedziałaLeninai ogarnąwszygo ramionamiprzywarładojegociała.-

Obejmijmnie- poleciła.- Tulmniez całejsiły. - Onateżmiałapoezjędodyspozycji,znałaśpiewne

słowa,słowa-zaśpiewy,słowajakodgłosybębnów.

- Całujmnie- zamknęłaoczy, zniżyłagłos dosennegomruczenia-całujmnieażpo

świtanie.Tulkochankubez...


Dzikuschwyciłjązanadgarstki,oderwałjejręceodswojegokarku,odepchnąłnaodległość

ramion.

- Au,boli,co ty...och!- Umilkłanagle.Przestrachkazałjejzapomniećo bólu.Otwarłszy

oczy ujrzałajegotwarz...nie,nieje g o twarz,lecz twarzdziką,obcą,bladą,wykrzywioną

grymasemjakiejśobłąkanej,niepojętejfurii.

- John,co się stało?- wyszeptałaoszołomiona.Nie odpowiedział,wpatrywałsię tylkow jej

twarztymswoimobłąkanymwzrokiem.

Ręceściskającejejnadgarstkidrżały.Oddychałgłębokoi nierówno.Nagledobiegłjąledwo

słyszalny,lecz przerażającyodgłoszgrzytaniazębami.

- Cosię dzieje?- krzyknęłaniemal.

Jakbyprzebudzonyjejkrzykiemchwyciłjązaramionai zacząłniąpotrząsać.

- Dziwka!- wołał- Dziwka!Bezwstydnaladacznica.

- Och,przestań,przestań- protestowałagłosemgroteskowodrżącymodtegopotrząsania.

- Dziwka!

- Proszę.

- Przeklętadziwka!

- Lepszamiksturaniż...- zaczęła.

Dzikusodepchnąłjąz takąsiłą,że zachwiałasię i upadła.

- Precz!- wołałstojącnadniągroźnie- preczz moichoczualbocię zabiję.-Zacisnąłpięści.

Leninazakryłatwarzramieniem.

- Nie, John,proszę,przestań...

- Pospieszsię. Szybko!

Zciągleuniesionymramieniem,śledząctrwożnymwzrokiemkażdyruchDzikusa,powstała

z podłogii, ciągleskulona,osłaniającgłowę przemknęładołazienki.

Jakwystrzałz pistoletuzabrzmiałsolidnyklaps,którymzostałprzyspieszonyjejodwrót.

- Au!- ciałoLeninypomknęłodoprzodu.

Bezpieczniezamkniętaw łazience,przystąpiładooględzinswoichobrażeń.Stanąwszytyłem

dolustra,odwróciłagłowę. Patrzącprzezlewe ramiędostrzegłanaperłowymciele wyrazisty,

czerwonyśladotwartejdłoni.Dotknęłaostrożniebolącegomiejsca.

WpokojuDzikuschodziłtami z powrotem,chodził,chodził,w rytmmuzyki

czarodziejskichsłów.

Robitostrzyżyk,amałazłotamuszkatakżenamójrozumsię łajdaczy.Żadnałasica,żadna


wypasionaklaczniepaławiększążądzą.Odpasaw dółcentaury,choćodgórykobiety.Do ramion

córybogów.Poniżejszatanrządzi.Piekło,ciemności,siarczanaotchłań,ogień,smród,zniszczenie;

tfu,tfu,tfu!Uncjępiżma,dobryaptekarzu,bymsobieodświeżyłwyobraźnię”.

- John- rozległsię z łazienkicichynieśmiałygłos - John!

Oziele, coś takpięknei takwonne,że twójzapacho bólprzyprawiazmysły.Czyta

najlepszaz ksiągmogłazawieraćsłowo „dziwka”?Niebiosawdychajątwąwoń...

Leczzapachjejperfumjeszczegootaczał,kurtkapobielałaodpudru,którypokrywałjej

aksamitneciało.„Bezwstydnaladacznica,bezwstydnaladacznica,bezwstydnaladacznica”.

Nieodpartyrytmrozbrzmiewałnieustannie.„Bezwstydna...”

- John,czy może...zechciałbyśpodaćmiubranie...

Podniósłobszytedzwoneczkamispodnie,bluzę,dessous.

- Otwórz!- rozkazałkopiącw drzwi.

- Nie otworzę.- Głosbyłprzestraszony,alepełendeterminacji.

- No tojakci mamtopodać?

- Przepchnijprzezwentylatornaddrzwiami.

Uczyniłtoi powróciłdoniespokojnegoprzemierzaniapokoju.„Brudnaladacznica,brudna

ladacznica.DiabełLubieżnościo tłustymbrzuchui kartoflanympalcu...”

- John!

Nie odpowiedział.„Otłustymbrzuchui kartoflanympalcu”.

- John!

- Oco chodzi?- odezwałsię niechętnymtonem.

- Czyzechciałbyśmożepodaćmipasmaltuzjański?

Leninasiedziałanadsłuchująckrokóww pokoju,anadsłuchujączastanawiałasię, jakdługo

możeontakchodzićtami z powrotemi czy maczekać,ażonwyjdziez mieszkania,czy możenie

byłobybezpieczniejpozwolićjegoszaleństwutrochęsię uspokoić,apotemotworzyćłazienkęi

drapnąć.

Tepełneniepokojudumaniaprzerwałodzwonienietelefonu,któredobiegłoz pokoju.Kroki

umilkły.Usłyszałaglos Dzikusarozmawiającegoz ciszą.

- Halo?

.........

- Tak.

.........


- Owszem,jestem,oile tonieuzurpacjaz mojejstrony.

.........

- Tak,przecieżjużpowiedziałem.MówipanDzikus.

.........

- Co?Ktochory?Oczywiścieże mnieinteresuje.

.........

- Ale czy tocoś poważnego?Naprawdęjestz niąźle?Zarazprzyjdę...

.........

- Nie usiebie?A dokądjązabrali?

.........

- OBoże! Jakitamjestadres?

.........

- ParkLanetrzy,tak?Trzy?Dziękuję.

Leninadosłyszałajeszczestukodkładanejsłuchawki,potemszybkiekroki.Trzasnęłydrzwi.

Cisza.Czyrzeczywiściewyszedł?

Znajwiększąostrożnościąuchyliładrzwio paręmilimetrów;zerknęłaprzezszczelinę;pusty

pokójdodałjejodwagi;otwarładrzwiniecoszerzeji wychyliłagłowę;w końcunapalcach

wśliznęłasię dopokoju;przezparęsekundstałaz mocnobijącymsercem,nasłuchując,nasłuchując;

pochwiliskoczyładodrzwiwejściowych,otwarła,wymknęłasię, zatrzasnęła,pobiegła.Dopierow

sunącejw dółszybuwindziezaczęłaczućsię bezpieczna.


ROZDZIAŁ CZTERNASTY

SzpitalUmierającychprzyParkLanebyłsześćdziesięciopiętrowymwieżowcemobłożonym

kaflamikolorupierwiosnków.GdyDzikuswysiadałz taksikoptera,wesoło ubarwionypowietrzny

konduktpogrzebowypoderwałsię z dachui pofrunąłnadparkiemkuzachodowi,w stronę

krematoriumw Slough.

U wejściadowindyportierpodałDzikusowiodpowiedniąinformację,atenpojechałw dół

naoddziałosiemdziesiątypierwszy(galopującejstarości,wyjaśniłportier),mieszczącysię na

piętrzesiedemnastym.

Byłatodużasłonecznasala,pomalowananażółto;stałotamdwadzieściałóżek,wszystkie

zajęte.Lindaumieraław towarzystwie- w towarzystwiei ze wszelkiminowoczesnymiwygodami.

Atmosferęożywiaływesołe melodiesyntetyczne.Wnogachkażdegołóżka,zwróconyekranemdo

umierającego,stałodbiorniktelewizyjny.Obrazsączyłsię bezprzerwy,odranadopóźnejnocy.Co

kwadranszmieniałsię automatyczniearomatpowietrza.

- Staramysię - objaśniłapielęgniarka,któraprzejęłauwejścianaoddziałopiekęnad

Dzikusem- staramysię tworzyćtuprawdziwiemiłąatmosferę,coś pomiędzyhotelempierwszej

kategoriiaczucioteatrem,jeślipanrozumie,co mamnamyśli.

- Gdzieonajest?- zapytałDzikusignorującgrzeczneobjaśnienia.

Pielęgniarkabyłaobrażona.

- Spieszysię panu- stwierdziła.

- Czyjestjakaśnadzieja?

- Toznaczy...że nieumrze?- Skinąłgłową.- Nie, oczywiście, że nie.Dlaosóbtu

przysyłanychnie...- urwałazdumionawyrazemrozpaczynajegobladejtwarzy.- A o co chodzi?-

spytała.Nie zdarzałojejsię coś takiegouodwiedzających.(Nie byłoichtuzresztąwielu:dlaczego

miałobybyćwielu?)- Czydobrzesię panczuje?

Skinąłgłową.

- Tojestmojamatka- wyrzekłledwodosłyszalnie.

Pielęgniarkaspojrzałazdumionym,przerażonymwzrokiem,potemszybkoodwróciła

spojrzenie.Odszyi poskroniebyłaczerwonajakburak.

- Proszęmniedoniejzaprowadzić- rzekłDzikus,usiłującnadaćswojemugłosowi naturalne

brzmienie.

Ciąglezaczerwieniona,poprowadziłagoprzezoddział.Twarze,jeszcześwieże i nie

pomarszczone(bostarośćgalopowałatakszybko,że niemiałaczasuzaatakowaćpoliczków- tylko


sercei mózg),odwracałysię w śladzanimi.DrogęDzikusaznaczyłypuste,obojętnespojrzenia

drugiegodzieciństwa.Drżałpatrzącnatowszystko.

Lindależałapodścianą,nakońcudługiegorzędułóżek.Wspartawygodnienapoduszkach,

oglądałapółfinałymistrzostwAmerykiPołudniowejw tenisienapowierzchniriemannowskiej,

którew ściszoneji pomniejszonejreprodukcjirozgrywałysię naekranietelewizoraw nogachjej

łóżka.Tami sampokwadracieoświetlonegoszkłabezgłośnieprzebiegałymałefigurki,niczym

rybyw akwarium- milczący,lecz pełniżywotnościmieszkańcyinnegoświata.

Lindapatrzyłaz niewyraźnym,nierozumiejącymuśmiechem.Jejblada,obrzmiałatwarz

nosiławyraztępegouszczęśliwienia.Odczasudoczasupowiekijejopadałyi zdawałasię drzemać.

Potemz lekkimdrgnięciembudziłasię, byoglądaćgroteskoweakwariummistrzostwtenisowych,

słuchaćsupergłosowegoWurlitzeriany,wyśpiewującego:„Tulmniemiłyz całejsiły”,wdychać

dobywającesię z wentylatoranadjejgłowąciepłepowiewywerbeny-budziłasię dowszystkich

tychrzeczy,aleraczejdosnu,w którymwszystkoto,przemienionei upiększonesomąw jejkrwi,

składałosię nacudownącałość,i uśmiechałasię swymwynaturzonym,bladymuśmiechem

infantylnegoukontentowania.

- No, jamuszęjużiść - powiedziałapielęgniarka.-Zaraznadejdziegrupadzieci.Pozatym

tennumertrzeci- wskazałamiejscenasali.- Ladachwilazejdzie.No, proszęsię rozgościć.-

Odeszłaszybkimkrokiem.

Dzikususiadłobokłóżka.

- Linda- szepnąłujmującjejdłoń.

Nadźwiękswojegoimieniaodwróciłagłowę. Zamglonywzrokzajaśniałrozpoznaniem.

Ścisnęłajegorękę,uśmiechnęłasię, wargidrgnęły;potemnagległowaopadła.Spała.Siedział

patrzącnanią,szukałw tymsteranymciele, szukał- i dopatrywałsię -tamtejmłodejtwarzy,co

pochylałasię nadjegodzieciństwemw Malpais,wspomniałzamknąwszyoczy jejgłos, jejruchy,

wszystkiezdarzeniaichwspólnegożycia.„Tenktobakterietępićchce,czystąmawannęi wc”.Jak

onapięknieśpiewała!Itedziecięcewierszyki,jakżeczarodziejskodziwnei tajemnicze!

A, B, C,witaminaD:

Tłuszczjestw wątrobie,tranwielorybśle.

Poczułgorącełzy wzbierającepodpowiekami,gdywspomniałtesłowai wyśpiewującyje

głos Lindy.Ilekcjeczytania;Alamakota,tokot,atoAla;i Wskazówki praktyczne dla bet


zatrudnionych w składach embrionów. Idługiewieczoryprzyogniulublatemnatarasiemałego

domku,gdyopowiadałamuoTamtymŚwiecie spozarezerwatu:oowympięknym,pięknym

TamtymŚwiecie, któregowspomnienie,wspomnienieniebios,rajudobrai piękna,ciągle

przechowywałnietknięte,nieskażoneprzezkontaktz realnościątegootorealnegoLondynu,tych

rzeczywistychcywilizowanychmężczyzni kobiet.

Nagłyjazgotpiskliwychgłosikówkazałmuotworzyćoczy;otarłszyszybkołzy, rozejrzałsię

wokoło.Bezkresny,zdawałosię, strumieńidentycznychośmioletnichchłopcówwlewałsię dosali.

Bliźniacy,jedenzadrugim,jedenzadrugim- koszmar.Twarze,jednapowielonatwarz-bobyła

tylkojednawśródtegomnóstwapostaci- patrzyłagapiowato,niemalcałąwypełniałynozdrzai

wodnistewybałuszoneoczy. Ubraniamielikolorukhaki.Wszystkieustapółotwarte.Wchodzili

piszcząci gadając.Zdawałosię, że salęoblazłyrobaki.Rozproszyłysię międzyłóżkami,wyłaziły

nanie,wpełzałypodnie,zaglądałydoskrzynekodbiornikówtelewizyjnych,wykrzywiałysię do

pacjentów.

Lindazdziwiłaichi przestraszyła.Chłopcyzbilisię w gromadkęw nogachjejłóżka,patrząc

z wylękłą,tępąciekawościązwierzątzaskoczonychnagleprzezcoś imnieznanego.

- O,patrzcie,patrzcie!- mówilidosiebiecichymi,przestraszonymigłosami.-Cojejjest?

Czemutakatłusta?

Nigdydotądniewidzielitegorodzajutwarzy- nigdyniewidzielitwarzy,któraniebyłaby

młodai jędrna,ciała,którebystraciłoszczupłośći prostąsylwetkę.Wszystkieinneumierające-

kobietysześćdziesięcioletnie- wyglądałyjakdziewczątka.Linda,w wiekuczterdziestuczterechlat,

byłaprzynichniczympotwór,obrazstarościw stanierozkładu.

- Okropna,nie?- szeptalichłopcy.- Popatrz,jakiemazęby!

Spodłóżka,międzykrzesłemJohnaaścianą,wychynęłanaglemałpiatwarzchłopcai

zaczęłasię wpatrywaćw uśpionątwarzLindy.

- Ale... - odezwałsię, lecz rozpoczętezdanieprzerodziłosię we wrzask.Dzikuschwyciłgo

bowiemzakołnierz,uniósłwysokonadkrzesłoi dawszyzdrowow ucho,wyjącegoodrzuciłod

łóżka.

Wrzaskisprawiły,że naratunekprzybiegłagłównapielęgniarka.

- Copanmuzrobił?- zawołałaze złością.- Nie wolnopanubićdzieci.

- Toniechsię trzymająz dalaodtegołóżka.- GłosDzikusadrżałz oburzenia.- Cotuw

ogóle robiąci brudnigówniarze?Towstrętne!

- Wstrętne?Ale ocóż panuchodzi?Warunkowanietanatyczne.Iostrzegampana- mówiła


dalejgłosempełnymwściekłości- jeślibędziepanprzeszkadzałw warunkowaniut,ozawołam

portierówi wyrzucąpana.

Dzikuswstałi zrobiłkilkakrokóww jejstronę.Jegoruchy,atakżewyraztwarzybyłytak

groźne,że pielęgniarkacofnęłasię w popłochu.Znajwyższymwysiłkiemsię opanowałi

odwróciwszysię w milczeniu,usiadłprzyłóżku.

Nieco uspokojonym,choćpełnymgodności,azarazemnieconiepewnymi nieufnymtonem

powiedziała:

- Jaostrzegałam.Więcniechpanuważa.

Zabrałajednakdwóchszczególnieciekawskichi poleciłaimprzyłączyćsię dogryw łapaj-

zatrzask,którąjedenz jejkolegówprowadziłnadrugimkońcusali.

- Toleć teraz,kochanie,naszklankęroztworukofeiny- zwróciłasię dodrugiejpielęgniarki.

Użycie kierowniczegoautorytetupodbudowałojejsamopoczuciei wiaręw siebie.

- No, dzieci,dalejże!- zawołała.

Lindaporuszyłasię niespokojnie,otwarłanachwilęoczy, rozejrzałasię wokołoniezbyt

przytomnymwzrokiem,apotemznowuzapadław sen.SiedzącobokniejDzikusstarałsię z

wysiłkiemodzyskaćnastrójsprzedparuminut.„A,B, C,witaminaD”,powtórzyłw myśli,tak

jakbytesłowabyłyzaklęciemzdolnymprzywrócićdożyciamartwąprzeszłość.Jednakżezaklęcie

niedziałało.Pięknewspomnieniauparcieodmawiałypowrotu;jedynymco odrażająco

zmartwychwstawało,byłazazdrość,brzydotai ubóstwo.Popěi krewspływającaz jego

skaleczonegoramienia;Lindaśpiącaw sposóbbudzącyodrazę,muchybzyczącewokółmeskalu

rozlanegonapodłodzeobokłóżka;chłopcywykrzykującyprzezwiska,gdyszłaprzezwieś... Och

nie,nie!Zamknąłoczy, potrząsnąłgłową,byodpędzićtewspomnienia.„A,B, C,witaminaD...”

Usiłowałpomyślećoczasach,gdysiedziałjeszczeuniejnakolanach,aonaobejmowałago

ramionamii śpiewałamu,długo,kołyszącgo dosnu.„A,B, C,witaminaD, witaminaD, witamina

D...”

SupergłosowyWurlitzerianaprzeszedłdołkającegocrescenda;naglewerbenaustąpiła,dając

w systemiecyrkulacjizapachówmiejscesilnejwonipaczuli.Lindaporuszyłasię, przebudziła,przez

paręsekundspoglądałaze zdziwieniemnapółfinały,apotem,uniósłszytwarzi wykonawszyjeden

czy dwawdechynowegoaromatu,uśmiechnęłasię nagle- uśmiechemdziecinnegozachwytu.

- Popě- zamruczałai zamknęłaoczy. - Och,jakjatolubię,jakja...- Westchnęłai napowrót

zatonęław poduszkach.

- Linda!przemówiłbłagalnymtonemDzikus.- Nie poznajeszmnie!- Takbardzosię starał,


ze wszystkichsil;dlaczegoonasamaniepozwałamuzapomnieć?Ścisnąłjejbezwładnądłońz całej

siły, jakgdybychciałjązmusićdopowrotuz tegosnuo niegodnychprzyjemnościach,z tych

niskichi wstrętnychwspomnień- dopowrotuw teraźniejszość,w rzeczywistość;teraźniejszość

przerażającąr,ealnośćstraszną- aleprzecieżdoniosłą,znaczącą,szalenieważnąwłaśniez racji

bliskościtego,co czynijątakzatrważającą.

- Linda,niepoznajeszmnie?

Poczułw odpowiedzisłabyuściskdłoni.Łzystanęłymuw oczach.Pochyliłsię i pocałował

ją.

Jejwargirozchyliłysię.

- Popě!- szepnęłaznowu,i byłoto,jakbyktośrzuciłmuw twarzbryłągnoju.

Naglepoczułw sobieprzypływgniewu.Porazdrugizahamowananamiętnośćjegosmutku

znalazłasobieinneUjście:przerodziłasię w namiętnośćszalonejwściekłości.

- Ależ jajestemJohn!- krzyczał.- JestemJohn!- Iw obłędzierozpaczychwyciłjąza

ramionai trząsłjejciałem.

OczyLindyotwarłysię;widziałago,rozpoznawała- „John!”- alerzeczywistątwarz,

rzeczywistegwałtowneręceumiejscawiaław świecie swejwyobraźni,pośródwłasnych,osobistych

skojarzeńz woniąpaczulii super-Wurlitzeremp,ośródodmienionychwspomnieńi osobliwie

przekształconychdoznańskładającychsię nawszechświatjejsnu.RozpoznawałaJohna,swojego

syna,alebyłdlaniejintruzemw rajskimMalpais,gdzieodbywałazPopěswąpodróżsomatyczną.

Czułazłość, gdyżlubiłaPopě,aJohnniąpotrząsał,boPopěleżałtuw łóżku- takjakbybyłow tym

coś złego, takjakbywszyscy cywilizowaniludzieniepostępowalipodobnie.„Każdynależydo

każ...”Jejgłos nagleosłabidoledwodosłyszalnegorzężenia;brakowałojejpowietrza;ustaotwarły

się;uczyniłarozpaczliwywysiłek,bynapełnićpłuca,alewydawałosię, że zapomniałanaglesztuki

oddychania.Usiłowałakrzyknąć- aleniezdołaławydaćzsiebiegłosu;tylkogrozaw otwartych

szerokooczachdawałaznaćo jejcierpieniu.Uniosładłoniedogardła,potemzakrzywionepalce

zaczęłydrapaćpowietrze- powietrze,którymniepotrafiłajużoddychać,powietrze,któreprzestało

dlaniejistnieć.

Dzikus,zerwawszysię z krzesła,stałpochylonynadnią.

- Coz tobą,Linda?Coz tobą?- Jegogłos brzmiałbłagalnie;zdawałsię prosićo uspokojenie

jegoprzestrachu.

Spojrzenie,jakienańskierowała,niosłow sobiebezgranicznągrozę- grozęi, jakmusię

wydało,wyrzut.Usiłowałasię unieść,lecz opadłabezsilnienapoduszki.Twarzmiałastraszliwie


wykrzywioną,wargisine.

Dzikusodwróciłsię i popędziłw głąbsali.

- Szybko,szybko!- wołał.- Szybkotutaj!

Stojącaw środkupierścieniabliźniątgrającychw łapaj-zatrzaskgłównapielęgniarka

obejrzałasię. Początkowezdziwienieniemalnatychmiastprzerodziłosię w dezaprobatę.

- Proszęniekrzyczeć!Tusądzieci- powiedziałamarszczącbrwi.-Możepan

rozwarunkować...Ależ co panrobi?- Dzikusprzedzierałsię przezpierścień.-Ostrożnie!- Jakiś

chłopieczapłakał.

- Szybko,szybko!- Złapałjązarękaw,pociągnąłzasobą.-Szybko!Cośsię jejstało.

Zabiłemją.GdydotarlidołóżkaLindanieżyła.

Dzikusstałprzezchwilęw milczeniu,skamieniały,potemupadłnakolanaprzedłóżkiemi

zakrywszytwarzrękamiwybuchnąłniepowstrzymanympłaczem.

Pielęgniarkastałazdezorientowana,przenoszącwzrokzklęczącejprzyłóżkupostaci

(skandalicznywystęp!)nabliźniaków(biednedzieci),którzyprzerwaliterazzabawęi gapilisię z

przeciwległegokońcasali,gapilisię wszystkimiswymioczymai nozdrzaminaszokującąscenę

przyłóżkunumerdwadzieścia.Czypowinnadoniegoprzemówić?Spróbowaćprzywołaćgodo

porządku?Przypomniećmu,gdziesię znajduje?Iile złamożewyrządzićtymbiednym

niewiniątkom?Psującswoimniesmacznymwrzaskiemcałeichuwarunkowanietanatyczne- tak

jakbyśmierćbyłaczymśstrasznym,takjakbybyłsenso kogokolwiekrobićtyleszumu!Tomoże

zrodzićw nichjaknajgorszewyobrażeniao sprawie,możezwieść ichkucałkowicieniewłaściwym,

w najwyższymstopniuantyspołecznymreakcjom.

Podeszłabliżeji dotknęłajegoramienia.

- Nie mógłbysię panopanować?- odezwałasię cichym,gniewnymgłosem.Obejrzawszysię

jednakujrzała,że z półtuzinabliźniakówpowstałoz podłogii zmierzakuniejprzezsalę.Krągsię

rozsypywał.Zachwilę...Nie, ryzykobyłozbytwielkie;całagrupaBokanowskiegomożesię cofnąć

w warunkowaniuo sześć, siedemmiesięcy.Pospieszyłakuswymzagrożonympodopiecznym.

- No, ktochceekleraczekoladowego?- zawołaławesołymtonem.

- Ja!- wrzasnęłachóremcałagrupaBokanowskiego.Łóżkonumerdwadzieścianatychmiast

poszłow zapomnienie.

- OBoże, Boże, Boże - powtarzałDzikus.Wśródzamętusmutkui poczuciawiny,które

wypełniałyjegoumysł,przebijałosię tylkotojednoartykułowanesłowo. - Boże - szeptał.- Boże...

- Coonmówi?- gdzieśtużobokrozległsię piskliwygłos, przebijającyprzezzaśpiewy


super-Wurlitzera.

Dzikusdrgnąłgwałtowniei odsłaniająctwarzobejrzałsię. Pięciubliźniakówkolorukhaki,

każdyz kawałkiemdługiegoekleraw prawejdłoni,z twarzamirozmaicieumazanymiczekoladą

stałow rządku,gapiącsię nańmałpimwzrokiem.

Pochwycilijegospojrzeniei uśmiechnęlisię wszyscy jednocześnie.Jedenz nichwskazał

końcemeklera:

- Onajestnieżywa?- zapytał.

Dzikusprzezchwilępatrzyłnanichw milczeniu.Potemw milczeniupowstałz klęczek,w

milczeniuruszyłpowolikuwyjściu.

- Onajestnieżywa?- dopytywałsię ciekawskibliźniakdrepczącujegoboku.

Dzikusspojrzałnańi, nadalbezsłowa,odepchnąłgo odsiebie.Bliźniakzacząłwyć. Dzikus

nawetsię nieobejrzał.


ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

ObsługaSzpitalaUmierającychprzyParkLaneskładałasię ze stusześćdziesięciudwudelt

podzielonychnadwiegrupyBokanowskiegozłożoneodpowiednioz osiemdziesięciuczterech

rudowłosychkobieti siedemdziesięciumężczyzn,długogłowychbrunetów.Oszóstej,po

zakończeniudniapracy,obiegrupyzbierałysię w holuszpitalai otrzymywałyzrąkdyżurnego

podskarbnikaswe racjesomy.

Wyszedłszyz windyDzikusdostałsię w samśrodektegotłumu.Myśljegozajętabyła

jednakczyminnym- śmiercią,smutkiem,poczuciemwiny;bezwiednie,mezdającsobiesprawyz

tego,co robi,zacząłprzepychaćsię przeztłum.

- Gdziesię pchasz?No co jest,uważajno!

Głoswysokii głos niski(tylkotedwagłosy z licznychgardeł)pisnąłi zawarczał.

Zwielokrotnionenieskończenie,niczymprzezrządluster,dwietwarze,jednagładka,piegowata,

krągła,w pomarańczowejaureoliwłosów, drugapociągła,ptasiodzioba,pokrytadwudniowym

zarostem,ze złościązwróciłysię kuniemu.Do jegoświadomościprzedarłysię ichsłowa,za

pośrednictwemzaśżeberostreszturchnięciałokciami.Razjeszczepowróciłdorzeczywistości,

rozejrzałsię, uświadomiłsobie,co widzi- uświadomiłsobieze zgroząi wstrętemtędokuczliwą

zmoręjegodnii nocy,zmoręwpełzającejwszędzienierozróżnialnejjednakowości.Bliźnięta,

wszędziebliźnięta...Niczymrobactwooblazłyi skalałytajemnicęśmierciLindy.Terazznowu

robactwo,tyleże większe,w pełnidorosłe,pełzłopojegosmutkui skrusze.Przystanąłi wzrokiem

zdumionymi wstrząśniętymomiatałtłumbarwykhaki,w któregośrodkusię znalazł,wyższy od

niegoo głowę. „Jakżejestwiele dobrychstworzeńnaświecie!”Melodyjnesłowadrwiłyzeń

bezlitośnie.„Jakapięknajestludzkość!Onowywspaniałyświecie...”

- Rozdziałsomy!- zawołałdonośnygłos. - Wkolejnościproszę.Pospieszyćtam,

pospieszyć!

Otwarłysię drzwi,wniesionodoholustółi krzesła.Głosnależałdodorodnegoalfy,który

wkroczyłniosącczarnążelaznąkasetę.Oczekującebliźniętawydałypomrukzadowolenia,

zapominającnatychmiastoDzikusie.Ichuwagęprzyciągałaterazczarnakaseta,którąmłody

człowiekumieściłnastolei zajmowałsię terazotwieraniemjej.Wiekouniosłosię.

- Oo-och!- jęknęłacałastosześćdziesiątkadwójkaniczymnapokazieognisztucznych.

Młodyczłowiekwyjąłgarśćmałychfiolek.

- Terazproszępodchodzić- rzekłwładczymtonem.- Pokolei.Ibeztłoku.

Pokolei,beztłokubliźniętapodchodziły.Najpierwdwumężczyzn,potemkobieta,potem


mężczyzna,potemtrzykobiety,potem...

Dzikusstałi patrzył.„Onowywspaniałyświecie, o nowywspaniałyświecie...”Melodia

tychsłów zdawałasię w jegoumyślezmieniaćton.Drwiłyzeńpośródjegonędzyi żałości,drwiły

zeńz jakżeniesłychanymcynizmem!Chichoczącszatańsko,podkreślałyodrażającą,budzącą

mdłościbrzydotęowejmarynocnej.Iotonagleodtrąbiływezwaniedobroni.„Onowywspaniały

świecie!”Mirandaobwieszczałamożliwośćpiękna,możliwośćprzemianynawetmarynocnejw coś

godnegoi szlachetnego.„Onowywspaniałyświecie!”Tobyłowyzwanie,rozkaz.

- Bez tłokutam,co jest!- krzyknąłze złościądyżurnypodskarbnikZ. atrzasnąłwiekokasety.

- Nie będęwydawał,dopókiniebędzieporządku.

Deltyzamruczały,przezchwilęszturchałysię trochęnawzajem,poczymnastałspokój.

Groźbabyłaskuteczna.Pozbawieniesomy- strachpomyśleć!

- No, teraztoco innego- powiedziałmłodyczłowieki otwarłkasetę.

Lindabyłaniewolnicą,Lindaumarła;pozostalipowinniżyć w wolności,aświatwinienstać

się piękny.Zadośćuczynienie,obowiązek.InagleDzikusujrzałjasno,co musiuczynić;byłotojak

otwarcieżaluzji,jakrozsunięciekurtyny.

- Proszępodchodzić- poleciłdyżurnypodskarbnik.

Następnakobietaw strojukhakipodeszła.

- Stać!- zawołałDzikusdonośnym,dźwięcznymgłosem.-Stać!

Przepchnąłsię dostołu;deltypatrzyłynaniegoze zdziwieniem.

- Fordzie!- szepnąłdyżurnypodskarbnikwstrzymującoddech.- ToDzikus.- Dyżurny

przeląkłsię.

- Posłuchajcie,zaklinamwas- poważnymgłosemzacząłDzikus.-Użyczcie miuwagi...-

Nigdyprzedtemnieprzemawiałpubliczniei czuł,jaktrudnomuwyrazićto,co chciałpowiedzieć.-

Nie bierzcietychstrasznychpigułek.Totrucizna!Trucizna!

- Panie...Dzikus- uśmiechającsię pojednawczozacząłdyżurnypodskarbnik- czy

zechciałbymipanpozwolić...

- Truciznadladuszyi ciała.

- Tak,tak,aleniechmipanpozwolidokończyćrozdziału,zgoda?No, bądźtakdobry.- Z

ostrożnąserdecznością,gestempogromcydzikiegozwierzęciapoklepałDzikusaporamieniu.-

Chciałbymtylko...

- Nigdy!- wołałDzikus.

- No słuchaj,mójstary...


- Wyrzućcietowszystko,tęstrasznątruciznę.

Słowa:„Wyrzućcietowszystko”,poprzezpowłokęniezrozumieniaprzedarłysię do

świadomościdelt.Tłumwydałgniewnypomruk.

- Przynoszęwamwolność- mówiłDzikuszwracającsię kubliźniętom.- Przynoszę...

Dyżurnypodskarbnikniesłyszałjużreszty;wymknąwszysię zholuwertowałpospiesznie

książkętelefoniczną.

- Wmieszkaniugo niema- podsumowałBernard.- Wmoimteżnie,uciebietakżenie.W

Aphroditaeum”nie,w Ośrodkuaniw Instytucieteżnie.Dokądonmógłpójść?

Helmholtzwzruszyłramionami.Wróciliz pracyspodziewającsię, że Dzikusbędzienanich

czekałw tymlubinnymspośródichzwykłychmiejscspotkań,atupoczłowiekuaniśladu.Co

zresztąbyłodośćdenerwujące,bomielizamiarwpaśćdoBiarritzczteromiejscowym

sportikopteremHelmholtza.Spóźniąsię nakolację,jeśliDzikuswkrótcenienadejdzie.

- Poczekamyjeszczepięćminut- oświadczyłHelmholtz.- Jeślisię niezjawi,to...

Przerwałomudzwonienietelefonu.Podniósłsłuchawkę.

- Halo!Tak,przytelefonie.- Potem,podłuższejprzerwienasłuchanie:- Fordamać!-

zaklął.- Zaraztambędę.

- Cojest?- zainteresowałsię Bernard.

- Tofacetze szpitalaprzyParkLane,mójznajomy- odparłHelmholtz.-Dzikustamjest.

Zdajesię, że zwariował.Wkażdymrazietopilne.Leciszze mną?

Popędzilirazemdowindy.

- A czyż wy chceciebyćniewolnikami?- mówiłwłaśnieDzikus,gdywchodzilidownętrza

szpitala.Twarzmupłonęłarumieńcem,oczy jarzyłysię blaskiemzapałui oburzenia.-Czyżchcecie

byćdziećmi?Tak,dziećmi,którekwiląi rzygają- dodałzirytowanyichzwierzęcątępotą,która

zmuszałagodociskaniaobelgamiw tych,którychprzyszedłwyzwalać.Obelgistukałygłuchoo

grubąpowłokęichgłupoty;patrzylinaniegoz tępymwyrazemponurejniechęciw oczach.„Tak,

rzygają!”,wołał.Smuteki wyrzutysumienia,współczuciei obowiązek- wszystkotoposzłoterazw

zapomnienie,zostałoniejakowchłonięteprzezostrą,przemożnąnienawiśćdotychnawpół

zwierzęcychpotworów.

- Czyżniechceciebyćwolni,byćludźmi?Nie rozumieciepewnienawet,co znacząsłowa

ludzkośći wolność?- gniewprzydawałpotoczystościjegowymowie;słowapłynęłyłatwo,szybkim


strumieniem.

- Nie rozumiecie?- powtórzył,altnieotrzymałodpowiedzi.-Dobrzewięc - ciągnąłponuro-

jawasnauczę;uczynięwaswolnymi,czy chcecietego,czy nie.- Ipchnąwszyokienniceokna

wychodzącegonadziedziniecszpitala,zacząłgarściamiwyrzucaćfiolkisomy.

Przezchwilętłumkhakimilczałskamieniały,ze zdumieniemi groząpatrzącnatakohydne

świętokradztwo.

- Onzwariował- szepnąłBernardzapatrzonyszerokootwartymioczyma.- Zabijągo.Za...-

Wielkikrzykpodniósłsię naglez tłumu;zamachaływ stronęDzikusagroźniezaciśniętepięści.-

Pomóżmu,Fordzie!- rzekłBernardi odwróciłwzrok.

- Fordpomagatym,którzysobiesamipomagają.- Ize śmiechem,i tośmiechemradosnym,

Helmholtzprzepchnąłsię przeztłum.

- Wolnymi,wolnymi!- krzyczałDzikusi jednąrękąwyrzucałnadalsomę,adrugątłukłw

nierozróżnialnegębynapastników.-Wolnymi!- i otonagleHelmholtzbyłjużujegoboku...zacny

staryHelmholtz...!i teżtłukł- ludźmi!- i teżrazporazsięgałgarściąpofiolki.- Tak,ludźmi,

ludźmi!- i jużpotruciźnie.Podniósłkasetęi ukazałimpusteczarnewnętrze.-Jesteściewolni!

Deltyzawyływ przypływiezdwojonejfurii.

- Tokoniecz nami- szepnąłBernardplączącsię poobrzeżupolawalki,poczympod

wpływemnagłegoimpulsurzuciłsię impomagać,potemjednakzreflektowałsię i zatrzymał;

zawstydzonyruszyłznowu;potemznowustopi staltakupokorzonyswoimniezdecydowaniem-

jeśliimniepomoże,toonimogązginąć,jeśliimpomoże,tozginieon- gdy,Fordowidzięki!nasalę

(wyłupiasteoczy i świńskieryjegazowychmasek)wpadłapolicja.

Bernardpopędziłnaspotkanie.Machałrękami;nareszciedziałał,nareszciecoś robił.

Krzyczącrazporaz„napomoc!”,corazgłośniej,takabyprzekonaćsamegosiebie,że pomaga.

- Napomoc!Napomoc!NA POMOC!

Policjanciodepchnęligoz drogibiegnącdoswojejroboty.Trzejz nichzprzypiętychdo

plecówrozpylaczystrzelałow powietrzegęstymiobłokamiparysomatycznej.Dwóchinnych

instalowałoprzenośnąszafęgrającąmuzykisyntetycznej.Czterechpozostałychwdarłosię w tłumi

plującpłynemz lufpistoletówwodnychnabitychchloroformem,kładłojednegopodrugimco

bardziejkrewkichwalczących.

- Szybko,szybko!- darłsię Bernard.- Zabijąich,jeślisię niepospieszycie.Zab...och!-

Zirytowanyjegopaplaniną,jedenzpolicjantówpoczęstowałgo nabojemz pistoletuwodnego.Przez

jednąlubdwiesekundyBernardstalchwiejącsię niepewnienanogach,którejakbynagleutraciły


kości,ścięgnai mięśnie,stającsię słupamizwykłejgalarety,apotemjużnawetniegalarety:wody,I

osunąłsię bezwiednienapodłogę.

Naglez syntetycznejszafygrającejprzemówiłGlos.GlosRozsądku,GłosDobrego

Samopoczucia.Rolkaścieżkidźwiękowejrozwijałasię odtwarzającSyntetycznąMowę

AntyrozruchowąNumerDwa(ŚredniaSiłaOddziaływania).Zsamejgłębinieistniejącegoserca

Głoswyrzekł:„Przyjaciele,przyjaciele!- tonemtakpodniosłym,pełnymtakniezmiernieczułego

wyrzutu,że nawetoczy policjantówukrytezagazmaskamizaszkliłysię namoment- poco to

wszystko?Czyżnieczujeciesię dobrzei szczęśliwie we wspólnocie?Dobrzei szczęśliwie -

powtórzyłGłos.- Zaprzestańcie,zaprzestańciejuż.- Zadrżał,opadłdoszeptui nachwilęucichł.

Potemzacząłznowu,tonemtęsknejpowagi:- Och,jakżepragnę,byściebyliszczęśliwi. Jakże

pragnębyściebylidobrzy!Zaklinam,zaklinam,bądźciedobrzyi...”

PodwóchminutachGłosi oparysomyodniosłyskutek.Płaczącdeltyściskałysię i całowały

- półtuzinowegrupkiobejmującychsię bliźniąt.NawetHelmholtzi Dzikusbylibliscyłez. Zkasy

przyniesiononowyprzydziałfiolek;szybkoodbyłsię nowyrozdziałi przyakompaniamencie

nabrzmiałegouczuciembarytonuGłosuślącegopożegnaniabliźniętarozeszłysię szlochając

rozdzierająco.„Zegnajcie,moinajdrożsiprzyjaciele,najdrożsiprzyjaciele,niechwasFordmaw

swejopiece!Żegnajcie,moinajdrożsi,najdrożsiprzyjacie-je,niechwasFordmaw swejopiece.

Żegnajcie,moinajdrożsi...”

Gdyzniknęłaostatniadelta,policjantwyłączyłszafę.AnielskiGłosumilkł.

- Pójdzieciebezoporu- zapytałsierżant- czy będziemymusieli...-ukazałostrzegawczo

pistoletwodny.

- Otak,bezoporu- odrzekłDzikus,dotykającatorozciętejwargi,atopodrapanejszyi, ato

ukąszenialewejdłoni.

TakżeHelmholtz,ciąglejeszczez chusteczkąukrwawiącegonosa,kiwnąłgłowąna

potwierdzenie.

Przebudziwszysię i odzyskawszywładzęw nogach,Bernardzdecydowałsię w tymwłaśnie

momencieulotnići możliwienajdyskretniejzacząłprzemykaćkudrzwiom.

- Hej,tytam- zawołałsierżant,apolicjanto świńskimryjugazmaskipospieszyłprzezsalęi

położyłrękęnaramieniuBernarda.

Tenodwróciłsię z wyrazemobrażonejniewinności.Ucieka?Nawetmutonieprzyszłodo

głowy.

- Ale doprawdynierozumiem- powiedziałdosierżanta- naco jajestemwampotrzebny.


- Tyjesteśprzyjacielemzatrzymanych,tak?

- No... - zacząłBernardi zawahałsię. Cóż,niesposóbtemuzaprzeczyć.- No... jestem...i co

z tego?

- Topójdzieszz nami- poleciłsierżanti ruszyłprzodem,prowadzącgrupędodrzwi,apotem

w stronęautapolicyjnego,któreczekałonazewnątrz.


ROZDZIAŁ SZESNASTY

Pokój,doktóregoichwprowadzono,byłgabinetemzarządcy.

- JegoFordowskaWysokośćzaraznadejdzie- lokajgammapozostawiłichsamych.

Helmholtzroześmiałsię głośno.

- Wyglądatobardziejnakofeina-partyniżnasąd- powiedziałi zagłębiłsię w najbardziej

zbytkownyz miękkichfoteli.- No, trzymajsię, Bernard- dodałrzuciwszyokiemnapozieleniałą,

nieszczęśliwątwarzprzyjaciela.JednakżeBernardniechciałsię trzymać;bezsłowaodpowiedzi,

nawetniespojrzawszynaHelmholtzausiadłnanajbardziejniewygodnymkrześle,wybranym

rozmyślniew nieokreślonejnadzieiprzebłaganiajakośgniewusił wyższych.

TymczasemDzikusobchodziłniespokojniepomieszczenie,z niedbałymzainteresowaniem

przypatrującsię książkomstojącymnapółkach,rolkomścieżkidźwiękoweji szpulomczytatorów

zgromadzonychw ponumerowanychgablotach.Nastolepodoknemleżałopasłytomoprawnyw

miękką,czarnąimitacjęskóryi ozdobionyogromnymizłotymiT.Wziąłksięgęi otworzył.MOJE

ŻYCIEIDZIEŁO,przezPANANASZEGOFORDA.Wydałojąw DetroitTowarzystwo

KrzewieniaWiedzyFordowskiej.Kartkowałniespiesznietom,tuprzeczytałzdanie,ówdzieakapiti

właśniedochodziłdowniosku,że księgago nieinteresuje,gdydrzwisię otwarłyi rezydujący

zarządcanaEuropęZachodniąwszedłżwawymkrokiemdopokoju.

MustafaMonduścisnąłdłońwszystkimtrzem,lecz odezwałsię tylkodoDzikusa.

- A więc niepodobasię panuzbytniocywilizacja?-rzekł.

Dzikusspojrzałnaniego.Uprzedniozdecydowanybyłkłamać,awanturowaćsię, pozostać

obojętnym,lecz zachęconypogodnym,inteligentnymwyrazemtwarzyzarządcy,postanowiłmówić

prawdę,wprosti bezogródek.

- Nie - potrząsnąłgłową.

Bernarddrgnąłi spojrzałz przerażeniem.Cosobiepomyślizarządca?Być uznanymza

przyjacielaczłowieka,którystwierdza,że nielubicywilizacji,stwierdzaotwarcie,i todozarządcy-

towproststraszne.

- Ależ John...- zaczął.SpojrzenieMustafyMondasprawiło,że zamilkłupokorzony.

- Oczywiście- przyznałDzikus- jestparęmiłychrzeczy.Tacałamuzykaw powietrzu...

- Niekiedytysiącdźwięcznychstrunmiw uszachbrzmi,niekiedygłosy.

TwarzDzikusapojaśniałaodnagłejradości.

- Czytałpanto?- zapytał.- Myślałem,że tuw Angliiniktnieznatejksiążki.

- Prawienikt.Jestemjednymspośródbardzonielicznych.Rozumiepan,tojestzakazane.


Ponieważjednakjatutajustanawiamprawa,więc i jamogęjełamać.Bezkarnie,panieMarks-

dodał,zwracającsię doBernarda.- Czegopan,obawiamsię, niemożeczynić.

Bernardjeszczegłębiejzapadłw otchłańswejnędzy.

- Ale dlaczegotojestzakazane?- zapytałDzikus.Podekscytowanyspotkaniemczłowieka,

któryczytałSzekspira,natychmiastzapomniało wszystkiminnym.

Zarządcawzruszyłramionami.

- Bo jeststare,tozasadniczypowód.Rzeczystarenamtuniepotrzebne.

- Nawetgdysąpiękne?

- Zwłaszczawtedy,gdysąpiękne.Pięknowabi,amyniechcemy,żebyludziwabiłyrzeczy

stare.Chcemy,żebylubilitylkoto,co nowe.

- Ale tonowejesttakiegłupiei okropne.Tesztuki,w którychnictylkohelikopterylatają

tami nazadi czujesię pocałunkiaktorów.- Skrzywiłsię. - Kozłyi małpy!- Tylkow słowachOtella

znajdowałnależytywyrazdlaswejpogardyi nienawiści.

- Miłe,oswojonezwierzątka,bądźco bądź- mruknąłzarządca.

- DlaczegonieoglądająOtella zamiasttamtegoświństwa?

- Powiedziałemjużpanu;jeststary.A pozatymniezrozumieliby.

Tak,istotnie.WspomniałśmiechHelmholtzanadRomeem i Julią.

- No więc - rzekłpochwili- coś nowego,co przypominałobyOtella, aco mogliby

zrozumieć.

- Takąwłaśnierzeczchcielibyśmywszyscy napisać- odezwałsię Helmholtz,przerywając

długąchwilęmilczenia.

- Inigdyjejnienapiszecie- stwierdziłzarządca.- Jeślibybowiemnaprawdęprzypominała

Otella, niktbyjejniezrozumiał,choćbybyłaniewiedziećjaknowa.A gdybybyłanowa,nie

mogłabyzapewneprzypominaćOtella.

- Dlaczegonie?

- Właśnie,dlaczegonie?- powtórzyłHelmholtz.

Onteżzapomniałoniemiłychokolicznościachtegospotkania.Tylkopozieleniałyz lękui

trwogiBernardpamiętał;tamcijednakżeniezwracalinańuwagi.

- Dlaczegonie?

- Bo naszświatjestinnyniżświatOtella.Nie możnaprodukowaćautniemającstali,nie

możnatworzyćtragediibezspołecznejniestabilności.A dziśświatjeststabilny.Ludziesą

szczęśliwi;otrzymująwszystko,czego zapragną,anigdyniepragnączegoś, czego niemogą


otrzymać.Sązamożni,bezpieczni,zawszezdrowi;niebojąsię śmierci;żyjąw staniebłogiej

niewiedzyonamiętnościachi starości;nieprześladująichmatkii ojcowie;niemajążon,dzieci,

kochankówanikochanek,budzącychsilneuczucia;sątakuwarunkowaniż,e praktycznieniesąw

staniepostępowaćinaczej,niżpowinni.A jeślicoś niegra,pozostajesoma,którąpan,panieDzikus,

wyrzucaprzezoknow imięwolności.Wolności!Roześmiałsię. - Oczekiwaćoddeltrozumienia,co

tojestwolność!A potem,żebyrozumiałyOtella! Omójpoczciwychłopcze!

Dzikusmilczałprzezchwilę.

- Mimowszystko- powtórzyłz uporem- Otello jestdobry,jestlepszyniżteczuciofilmy.

- Oczywiście,że tak- przystałzarządca.- Ale towłaśniecena,jakąmusimypłacićza

stabilność.Trzebabyłowybieraćmiędzyszczęśliwościąatym,co zwanejestsztukąprzezdużeer.

Poświęciliśmysztukę.Mamyw zamianczuciofilmyi organywęchowe.

- Ale onenicnieznaczą!

- Znacząsamew sobie;znacząobfitośćmiłychdoznańupubliczności.

- Ależ... totworzyjakiśidiota.

Zarządcaroześmiałsię.

- Nie jestpanzbytuprzejmydlaswego przyjaciela,panaWatsona.Tojedenz naszych

najlepszychinżynierówemocyjnych...

- Onmarację- rzekłponuroHelmholtz.- Tojestidiotyczne.Pisać,gdyniemanicdo

powiedzenia...

- Zgoda.Ale towłaśniewymagamaksymalnejpomysłowości.Produkujecieautaze

znikomejilości stali,dziełasztukipraktyczniez niczego,jedyniezczystychwrażeń.

Dzikuspotrząsnąłgłową.

- Towszystkojestdlamniewprostokropne.

- Bardzomożliwe.Faktycznaszczęśliwość zawszewypadabladonatlespodziewanej

nagrodyzanędzę.No i rzeczjasnastabilnośćniejesttakefektownajakniestabilność.Zadowolenie

zaśniemaw sobietejaureoli,jakazdobiszlachetnąwalkęz nieszczęściem,niemamalowniczości

cechującejwalkęz pokusąlubupadekz powodunamiętnościlubzwątpienia.Szczęśliwość nigdy

niebywawzniosła.

- Być może- przyznałDzikuspochwilimilczenia- aleczy musibyćtakmarnajakte

wszystkiebliźnięta?- Przetarłdłoniąoczy, jakgdybychciałusunąćzapamiętanyobraztychdługich

szeregówidentykówprzystołachmontażowych,tychkolejekbliźniątuwejścianastację

jednoszynówkiw Brentford,tychludzkichrobakówpełzającychwokółśmiertelnegołożaLindy,tej


mnogościpowtórzeńjedneji tejsamejtwarzyujegonapastników.Spojrzałnaswązabandażowaną

lewądłońi zadrżał.- Okropne!

- Ale jakieużyteczne!Widzę,że nieprzepadapanzagrupamiBokanowskiego;zapewniam

panajednak,że stanowiąonefundament,naktórymwspierasię wszystkoinne.Sążyroskopem,

którynadajestabilnośćrakiecieRepublikiw jejrównymlocie. -Głębokigłos wibrował;

gestykulującedłoniezagarniałyprzestrzeńi wskazywałypędniezwyciężonejmaszyny;oracja

MustafyMondasięgałapoziomustandardówsyntetycznych.

- Zastanawiamnie- rzekłDzikus- poco wamoni,jeśliprzyjąć,że możeciez tychwaszych

butliuzyskaćwszystko,co wamsię podoba.Dlaczegoniezrobiciekażdegoalfą-podwójnym-

plusem?

MustafaMondroześmiałsię.

- Bo niechcemy,żebynampopodrzynaligardła- odparł.- Wierzymyw szczęśliwość i

stabilność.Społeczeństwosamychtylkoalfnieuniknęłobynędzyi niestabilności.Wyobraźmysobie

fabrykęobsadzonąprzezalfy,tojestprzezzróżnicowane,niepowiązaneze sobąjednostkiodobrej

dziedzicznościi takuwarunkowaneb, ymogły(w pewnychgranicach)dokonywaćswobodnych

wyborówi przyjmowaćnasiebieodpowiedzialność.Wyobraźmysobietylko!- powtórzył.

Dzikusspróbowałsobiewyobrazić,bezwiększegojednakefektu.

- Tobyłbyabsurd;człowiekwybutlowanyi uwarunkowanyjakoalfazwariowałby,gdyby

muprzyszłowykonywaćpracęepsilonapółkretyna;zwariowałbyalbobyzacząłtłucwszystko

dokoła.Alfy możnaw pełnisocjalizować,aletylkopodWarunkiem,że dasię impracęalf.Tylko

odepsilonamożnaoczekiwaćwłaściwegoepsilonompoświęcenia,tozaśz tegoprostegopowodu,

że dlaniegoniesątopoświęcenia,lecz działaniapoliniinajmniejszegooporu.Warunkowanie

wyznaczyłomutor,poktórymmasię poruszać.Inaczejniepotrafi;jegolos jestz góryustalony.

Nawetpowybutlacjipozostajeniejakow butli- w niewidzialnejbutliwpojonychmuw fazie

embrionalneji w dzieciństwiezachowań.Każdyz nasrzeczjasna-kontynuowałzarządcaw

zamyśleniu- idzieprzezżycie w jakiejśbutli.Jeślijednakjesteśmyalfami,naszebutlesą,

relatywnierzeczbiorąc,ogromne.Bardzobyśmycierpieli,gdybynasprzenieśćdomniejszej

przestrzeni.Nie możnaprzelewaćsurogatuszampanakastwyższychdobutlikastniższych.

Teoretyczniejesttooczywiste.alezostałopotwierdzonetakżew praktyce.Eksperymentcypryjski

rozwiałwszelkiewątpliwości.

- Cotobyło?- zapytałDzikus.

MustafaMonduśmiechnąłsię.


- Cóż,możnabytonazwaćeksperymentemrebutlacji.Zacząłsię onA.F.473.Zarządcy

oczyścili Cyprze wszystkichmieszkańcówi zasiedliligo specjalniedobranągrupądwudziestudwu

tysięcyalf.Danoimwszelkiewyposażenierolniczei przemysłowei pozostawiono,bysobieradzili

o własnychsiłach.Wynikpotwierdziłwszelkieteoretyczneoczekiwania.Ziemiabyłaźle

uprawiana,we wszystkichfabrykachstrajki,prawalekceważono,poleceńniewykonywano;

wszyscy wyznaczenidogorszychpracintrygowaliw celuuzyskanialepszychstanowisk,aci na

lepszychstanowiskachrównieżintrygowali,byutrzymaćswojepozycje.Posześciulatachmielijuż

pierwszorzędnąwojnędomową.Gdydziewiętnaścietysięcymieszkańcówzginęło,pozostałeprzy

życiutrzytysiącejednomyślnieuchwaliłypetycjędozarządcówświatazprośbąo ponowneobjęcie

przeznichwyspy.Coteżuczyniono.Takibyłkoniecjedynejw świecie społecznościzłożonejz

samychalf.

Dzikuswestchnąłz głębipiersi.

- Populacyjneoptimum- mówiłMustafaMond- modelowanejestnaproporcjachgóry

lodowej:osiemdziewiątychpodwodą,jednadziewiątaponad.

- A czy ci podwodąsąszczęśliwi?

- Bardziejniżci znadpowierzchni.Bardziejniżnaprzykładtwoituobecniprzyjaciele.

- Pomimotejstrasznejpracy?

- Strasznej?Onitakniesądzą.Przeciwnie,lubiąją.Jestłatwa,jestdziecinnieprosta.Nie

wymagawysiłkuumysłuanimięśni.Siedemi półgodzinylekkiej,niewyczerpującejpracy,potem

racjasomy,gry,seksbezograniczeńi czuciofilmy.Czegóżjeszczemoglibychcieć?No tak-

przyznał- moglibychciećskróceniaczasupracy.A myrzeczjasnamoglibyśmyimtodać.

Technicznierzeczbiorąc,niemażadnegoproblemuze skróceniem~godzinpracykastniższychdo

trzechczy czterechgodzindziennie.Ale czy przeztostanąsię szczęśliwsi?Otóżnie.Ponadpółtora

wiekutemuprzeprowadzonoodnośnyeksperyment.WcałejIrlandiiwprowadzonoczterogodzinny

dzieńpracy.Wynik?Niepokóji ogromnywzrostspożyciasomy.Tetrzyi półgodzinydodatkowego

czasuwolnegotakdalecenieprzyczyniałyszczęśliwości, że ludzieczulipotrzebęucieczkiodnich.

Urządwynalazkówjestzawalonyprojektamiminimalizacjipracy.Sątegocałetysiące- Mustafa

Mondwykonałwzgardliwyruchdłonią.- A dlaczegoichniewdrażamy?Dladobrapracowników;

byłobyokrucieństwemobarczaćichjeszczewiększymczasemwolnym.Podobniew rolnictwie.

Moglibyśmyuzyskaćsyntetyczniedowolnyprodukt,gdybyśmytylkozechcieli.Ale niechcemy.

Wolimyzatrudniaćjednątrzeciąpopulacjiw rolnictwie.Dlaichwłasnegodobra,gdyżuzyskiwanie

żywnościz glebypochłaniawięcejczasuniżprodukowaniejejw fabryce.A pozatymmusimy


myślećonaszejstabilności.Nie potrzebanamzmian.Każdazmianazagrażastabilności.Todalszy

powód,dlaktóregotakniechętnie~wprowadzamynowewynalazki.Każdeodkryciew naukach

teoretycznychjestpotencjalniewywrotowe;nawetnaukęmusimyniekiedytraktowaćjak

ewentualnegowroga.Tak,nawetnaukę.

Naukę?Dzikuszmarszczyłbrwi.Słowo byłomuznane.Nie potrafiłbyjednakpowiedzieć,

co onodokładnieznaczy.AniSzekspir,anistarcyz wioskinigdynieużywalitegosłowa,odLindy

zaśuzyskałtylkoniejasnewyobrażenia:naukajestczymś,zapomocączego robisię helikoptery,

czymś,co każesię śmiaćz tańcówŚwiętaPlonów,czymś,co chroniprzedzmarszczkamii

wypadaniemzębów.Zrozpaczliwymwysiłkiemusiłowałzrozumiećsłowazarządcy.

- Tak- mówiłMustafaMond- todalszykosztstabilności.Nie tylkosztukajestniedo

pogodzeniaze szczęśliwością.Naukatakże.Naukajestniebezpieczna;musimyjaknajbardziej

czujnietrzymaćjąnałańcuchui w kagańcu.

- Co?- zdumiałsię Helmholtz.- Ależ myprzecieżnakażdymkrokupowtarzamy,że nauka

jestwszystkim.Tohipnopedycznyaksjomat.

- Trzyrazynatydzieńw przedzialewiekutrzynaściedosiedemnastu- dodałBernard.

- Icałapropagandanauki,jakąrobimyw Instytucie...

- Zgoda,alejakanauka?- rzekłsarkastycznieMustafaMond.- Brakwamwykształcenia

naukowego,więc niemożeciesądzić.A swego czasubyłemnienajgorszymFizykiem.Natyle

dobrym,byuświadomićsobie,że całatanaszanaukatoksiążkakucharskazpewnąprawowierną

teoriągotowania,którejniktniemożepodważać,orazz listąprzepisów,którychniewolnostosować

bezspecjalnegopozwoleniaszefakuchni.Terazjajestemszefemkuchni.Ale kiedyśbyłem

ciekawskimmłodymkuchcikiem.Zacząłemtrochęgotowaćnawłasnąrękę.Nieprawowiernie,

wbrewzaleceniom.Wgruncierzeczyniecoprawdziwejnauki.-Umilkł.

- Jakibyłskutek?- zapytałHelmholtzWatson.

Zarządcawestchnął.

- Podobnyjakten,któryczekawas,młodziludzie.Groziłomizesłanienawyspę.

TesłowapobudziłyBernardadogwałtownej,niebywałejaktywności.

- Zesłaćmnienawyspę?- Zerwałsię, przebiegłprzezpokóji stanąłgestykulującprzed

zarządcą.- Nie możepanmniezesłać.Janicniezrobiłem.Tooni.Przysięgam,że tooni-

oskarżycielskimgestemwskazywałHelmholtzai Dzikusa.-Och,błagam,proszęmnieniewysyłać

doIslandii.Przyrzekam,że będęsię sprawowałwłaściwie.Niechmipandajeszczejednąszansę.

Błagam,niechmipandaszansę.- Zalałsię łzami.- Naprawdę,towszystkoichwina- szlochał.-


Nie doIslandii.BłagamJegoFordowską...- Inaglesłużalczorzuciłsię nakolanaprzedzarządcą.

MustafaMondusiłowałgopodnieść,lecz Bernarduparłsię czołgaćw prochu;niestrudzenie

wyrzucałz siebiepotoksłów. Wkońcuzarządcazmuszonybyłzadzwonićnaswego czwartego

sekretarza.

- Sprowadźtrzechludzi- polecił- i zabierzciepanaMarksadosypialni.Zróbciemudobrą

waporyzacjęsomatyczną,połóżciego dołóżkai zostawcie.

Czwartysekretarzwyszedłi powróciłw towarzystwietrzechlokajóww zielonychliberiach.

Bernard,ciąglekrzyczącyi szlochający,zostałwyniesiony.

- Mógłbyktopomyśleć,że grozimuucięciegłowy - powiedziałzarządca,gdydrzwisię

zamknęły.- A gdybymiałchoćodrobinęrozsądku,tobyzrozumiał,że takaraw gruncierzeczyjest

dlaniegonagrodą.Wysyłasię go nawyspę.A więc wysyłasię godomiejsca,gdziezetkniesię z tak

zwanąinteresującągrupąmężczyzni kobiet,jakiejniespotkanigdzieindziejw świecie. Zludźmi,

którzydlatakichczy innychpowodówmielizbytwielkąświadomośćswejindywidualności,bymóc

się dopasowaćdowspólnotowegożycia.Zludźmi,którychniezadowalaprawowierność,którzy

mająwłasne,niezależneidee.Zkażdym,krótkomówiąc,ktojestkimś.Wręczzazdroszczępanu,

panieWatson.

Helmholtzroześmiałsię.

- Dlaczegowięc pansamnieprzebywanawyspie?

- Bo ostateczniewybrałemtotutaj- odparłzarządca.- Danomidowyboru:albozesłaniena

wyspę,gdziemógłbymsobieuprawiaćswojąnaukęteoretyczną,alboudziałw RadzieZarządzania,

z perspektywąobjęciafaktycznegozarządzaniaw stosownymczasie.Wybrałemtodrugiei

zarzuciłemnaukę.- Pochwilimilczeniadodał:- Niekiedyżalminauki.Szczęśliwość tosurowy

nauczyciel,zwłaszczaszczęśliwość innych.Dużobardziejsurowy(jeśliniejestsię

uwarunkowanymnabezdyskusyjnąakceptację)niżprawda.- Westchnął,umilkłznowu,potem

zacząłmówićżywszymjużtonem:- Cóż,powinnośćjestpowinnością.Nie możnakierowaćsię

upodobaniami.Pragnęprawdy.Lubięnaukę.Ale prawdajestgroźna,anaukastanowizagrożenie

publiczne.Równieniebezpiecznajakzbawienna.Dziękiniejmamynajbardziejstabilnąrównowagę

w dziejach.NaprzykładChinybyływ porównaniuz namibeznadziejnieniestabilne;nawet

pierwotnematriarchatynieprzewyższałynasstabilnością.Towszystkomamy,powtarzam,dzięki

nauce.Nie możemyjejjednakpozwolić,bypopsuławłasnedobredzieło.Dlategotakuważnie

wyznaczamygranicebadaniom,przezco zresztąomalniezesłanomnienawyspę.Pozwalamy

naucezajmowaćsię tylkonajbardziejaktualnymiproblemamibieżącymi.Do wszystkichinnych


badańjaknajusilniejzniechęcamy.Ciekawąrzeczą- mówiłpokrótkiejprzerwie-jestlekturatego,

co ludziez czasówPanaNaszegoFordapisalio postępienaukowym.Zdawalisię sądzić,że będzie

onposuwałsię nieograniczenie,niezależnieodwszystkiegoinnego.Wiedzabyładobrem

najwyższym,prawdanajwyższąwartością;całaresztapełniłarolęwtórnąi podrzędną.Coprawda

jużwtedyideezaczynałyewoluować.SamPanNaszFordpołożyłwielkiezasługiw zakresie

przesuwaniapunktuciężkościz prawdyi pięknanawygodęi szczęśliwość. Produkcjamasowatego

wymagała.Powszechnaszczęśliwość tegowymagała.Powszechnaszczęśliwość utrzymujeturbiny

w stałymruchu;prawdai pięknonigdy.No i, rzeczjasna,gdymasyprzejęływładzę,zaczęłasię

liczyć szczęśliwość, niezaśprawdai piękno.Niemniejjednaknieograniczonebadanianaukowe

nadalbyłydozwolone.Nadalmówiłosię o prawdziei piękniejako dobrunajwyższym.Aż do

wojnydziewięcioletniej.Dopierotokazałozmienićton.Cóżpoprawdzie,pięknieczy wiedzy,gdy

wokołopękająbombybakteriologiczne?Wtedytoporazpierwszyzaczętonaukękontrolować:po

wojniedziewięcioletniej.Ludziew owymczasiegotowibylipoddawaćkontrolinawetswójapetyt.

Wszystkow imięspokojnegożycia.Odtamtegoczasukontrolujemynieustannie.Oczywiście

prawdzieniewyszło tonazdrowie.Ale szczęśliwości tak.Nie możnamiećczegoś zanic.Trzeba

byłoopłacićszczęśliwość. Ipan,panieWatson,właśniepłacizanią- płaci,bozbytpanapociąga

piękno.Mnie.zbytpociągałaprawda;jatakżezapłaciłem.

- Ale pannieznalazłsię nawyspie- rzekłDzikusprzerywającdługąchwilęmilczenia.

Zarządcauśmiechnąłsię.

- Zapłaciłemw innysposób.Wybierającsłużbęnarzeczszczęśliwości. Cudzej,niewłasnej.

Dobrzesię składa- dodałpochwili- że mamynaZiemitylewysp.Nie wiem,co byśmybeznich

poczęli.Trzebabywaschybaupchaćdokomórgazowych.Przyokazji,panieWatson,czy lubipan

klimattropikalny?Markizynaprzykład?Samoa?A możecoś bardziejrześkiego?

Helmholtzpowstałz miękkiegofotela.

- Szczególnielubięjaknajgorszyklimat- odparł.- sądzę,że piszesię lepiej,gdyklimatjest

zły. Możenaprzykładsilnewiatryi burze...

Zarządcaskinąłgłowąz uznaniem.

- Podobamisię pan,panieWatson.Naprawdęmisię panpodoba.Równiebardzo,jakbardzo

potępiampanaz urzędu.- Uśmiechnąłsię. - MożeWyspyFalklandzkie.

- Tak,chybabędąw samraz- rzekłHelmholtz.- A teraz,jeślipanpozwoli,pójdęzobaczyć,

jaksię mabiednyBernard.


ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

- Sztuka,nauka...wydajesię, że płacicienaderwysokącenęzatęszczęśliwość - powiedział

Dzikus,gdyzostalisami.- Jeszczecoś?

- No... oczywiście religia- odrzekłzarządca.- Przedwojnądziewięcioletniąbyłtakzwany

Bóg. Ach,zapomniałem.Panprzecieżwie wszystkoo Bogu,nieprawdaż?

- No więc... - zacząłz wahaniemDzikus.Chciałcoś powiedziećo samotności,o nocy,o

płaskowyżubielejącymw świetleksiężyca,o przepaści,skokuw czarnąotchłań,ośmierci.Chciał

mówić- alebrakowałosłów. NawettychSzekspira.

Tymczasemzarządcaprzeszedłnadrugąstronępokojui otwierałwielkisejfwpuszczonyw

ścianęmiędzypółkami.Uchyliłysię ciężkiedrzwi.

- Jesttotemat- rzekłsięgającdociemnegownętrza-któryzawszenadzwyczajmnie

interesował.- Wydobyłgrubyczarnytom.- Tegopewnienigdypannieczytał.

Dzikuswziąłksięgę.

- Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu- odczytałnagłos ze stronytytułowej.

- Anitego.- Małaksiążeczkapozbawionaokładki.

- OnaśladowaniuChrystusa.

- Anitego- wyjąłnastępnytom.

- Doświadczeniareligijne.WilliamJames.

- A mamichjeszczewiele - powiedziałMustafaMondwracającnafotel.- Całąkolekcję

starożytnychnieprzyzwoitości.Bóg w mroku,Fordnawidoku- wskazałze śmiechemswą

bibliotekę:półkipełneksiążek,rzędyszpulczytatorówi rolekścieżkidźwiękowej.

- Ale skoropanwie, czemupanniemówiludziomoBogu?-zawołałz oburzeniemDzikus.-

Dlaczegoniedaimpantychksiąg?

- Ztegosamegopowodu,dlaktóregonieudostępniamyimOtella:sąstare;mówiąo Bogu

sprzedwieków.Nie o Bogudzisiejszym.

- Bóg się niezmienia.

- Ale ludzietak.

- Jakieżtomaznaczenie?

- Największe- odpadMustafaMond.Ponowniewstałi skierowałsię dosejfu.-Był kiedyś

człowiek,kardynał,nazwiskiemNewman- rzekł.- Kardynał-wyjaśniłmimo-chodem- toktośw

rodzajuarchiśpiewakawspólnotowego.

- „Ja,Pandulf,kardynałMediolanu”.Czytałemo nichuSzekspira.


- Zpewnością.No więc, jakmówiłem,byłkiedyśkardynałnazwiskiemNewman.O,jestta

książka.- Wyjąłjąz sejfu.- Przyokazjiwyjmęi tędrugą.NapisałjąniejakiMainedeBiran.Był

filozofem,jeślipanwie, ktototaki.

- Człowiek,któremusię nieśniłoowielurzeczach,jakiesąnaniebiei ziemi- odparł

natychmiastDzikus.

- Owłaśnie.Przeczytampanujednąz rzeczy,o którychmusię w pewnymmomencieśniło.

Naraziejednakniechpanposłucha,co powiedziałów dawnyarchiśpiewakwspólnotowy.-

Otworzyłksiążkęw miejscuzałożonymskrawkiempapierui zacząłczytać.-„Nienależymydo

samychsiebie,takjaknienależądonasposiadanerzeczy.Nie mysiebiestworzyliśmy,niemożemy

sobiesamymprzewodzić.Nie jesteśmypanamisamychsiebie.StanowimywłasnośćBoga.Czyżnie

napełnianasszczęśliwościątakiobrazrzeczy?Czyprzysparzaszczęścialubpociechypogląd,że

na1eżymydosiebie?Mogątaksądzićludziemłodzilubludziekariery.Cibędąuznawaćzapewne

zarzecznaderistotnąmożliwośćczynieniawszystkiegonawłasnyrachunek,niezależnośćod

kogokolwiek,możliwośćniemyśleniao niczym,co pozazasięgiemwzroku,wolnośćod

koniecznościnieustannegozabieganiao akceptację,nieustannegomodleniasię dokogoś,ciągłego

uzależnianiawłasnychpoczynańodcudzejwoli. Jednakżew miaręupływuczasutakżei oni,jak

wszyscy ludzie,przekonająsię, że niezależnośćniejestudziałemczłowieka- że jeststanem

nienaturalnym- możewystępowaćprzezczaspewien,aledokresubezpiecznienasnie

doprowadzi...”- MustafaMondprzerwał,odłożyłpierwsząz książeki biorącw dłońdrugą,

kartkowałstronice.- Proszęposłuchaćnaprzykładtego- rzekłi razjeszczezacząłczytaćswym

głębokimgłosem:- „Człowieksię starzeje;odczuwaw sobieowe doznaniasłabości,apatii,

niewygody,jakietowarzysząposuwaniusię w latach;czujączaśtowszystko,sądzi,że jestpo

prostuchory,i tłumilękprzekonaniem,że tenprzykrystanzrodziłajakaśszczególnaprzyczyna,z

której,jakz choroby,manadziejęsię wyleczyć. Daremnezłudzenia!Tachorobatostarość;ajestto

chorobastraszna.Mówisię, że tolękprzedśmierciąi tym,co poniejnadejdzie,zwracastarzejących

się ludzikureligii.Jednakżenapodstawiemoichwłasnychdoświadczeńnabrałemprzekonania,że

niezależnieodwszystkichtakichlękówi wyobrażeńuczucianaturyreligijnejrozwijająsię w nasz

wiekiemsamew sobie;rozwijająsię, gdyżw chwilikiedysłabnąnamiętności,fantazjazaśi zmysły

mniejsąpobudzanei mniejskłonnedopobudzeń,umysłnasznapotykaw swejpracymniej

przeszkód,w mniejszymstopniuzamącajągo obrazy,pragnieniai rozrywki,któredawniejgo

wciągały.IwówczasBóg wynurzasię niczymspozachmury;duszanaszaczuje,widzi,zwracasię

kuźródłuwszelkiegoświatła;zwracasię w sposóbnaturalnyi nieuchronny.Terazbowiem,gdy


wszystkoto,co światuwrażeńprzydawałożyciai uroku,zaczynanasopuszczać,gdyegzystencji

zjawiskniepodtrzymująjużwrażeniaz zewnątrzlubz wewnątrz,odczuwamypotrzebęwsparciana

czymśtrwałym,naczymś,co nasnigdyniezwiedzie- narzeczywistości,prawdzieabsolutneji

wiecznej.Tak,nieuchronniezwracamysię kuBogu;tobowiemuczuciereligijnejestze swejnatury

takczyste,takmiłedladoświadczającejgo duszy,że wynagradzanamwszystkieinnestraty”.-

MustafaMondzamknąłksiążkęi odchyliłsię dotyłuw fotelu.- Jednązlicznychrzeczynaniebiei

ziemi,októrychsię filozofomnieśniło,jestto- zatoczyłkrągdłonią- my,nowoczesnyświat.

MożnabyćniezależnymodBogatylkow młodościi powodzeniu;niezależnośćbezpieczniedo

kresuniedoprowadzi.A mytumamymłodośći powodzenieażdokresu.Ico stądwynika?Anoto,

że możemybyćniezależniodBoga.Uczuciereligijnewynagrodzinamwszystkieinnestraty.Ale

przecieżunasniemażadnychstrat,którewymagałybywynagrodzenia;uczuciareligijnesązbędne.

Poco mielibyśmyuganiaćzanamiastkąmłodzieńczychpragnień,skoromłodzieńczepragnienia

wcaleniewygasają?Zanamiastkąrozrywek,skoroażdosamegokońcabawiąnaswszystkie

młodzieńczegłupstwa?Poco namwypoczynek,gdynaszeciałai umysłyciesząsię nieustającą

sprawnością?Naco nampociecha,skoromamysomę?Cośtrwałego,skoromamyporządek

społeczny?

- Sądzipanwięc, że Boganiema?

- Nie, sądzę,że prawdopodobniejest.

- Więcczemu...?

MustafaMondprzerwałmuw półzdania.

- Onsię różnymludziomróżnieprzejawia.Wczasachprenowożytnychprzejawiałsię jako

bytopisanyw tychtuksiążkach.Dziś...

- Jaksię dziśprzejawia?- zapytałDzikus.

- No więc... dziśprzejawiasię jakonieobecność;takjakbygowcaleniebyło.

- Towaszawina.

- Nazwijmytowinącywilizacji.Boganiedasię pogodzićz maszynami,naukowąmedycyną

i powszechnąszczęśliwością.Trzebawybierać.Naszacywilizacjawybrałamaszyny,medycynęi

szczęśliwość. Dlategomuszętrzymaćteksiążkiw sejfie.Sągorszące.Ludziebylibywstrząśnięci,

gdyby...

- Ale czyż poczucie,że Bóg istnieje,niejestnaturalne?- przerwałDzikus.

- Równiedobrzemożnazapytać,czy niejestrzecząnaturalnąrobićspodniezzamkami

błyskawicznymi- rzekłsarkastyczniezarządca.- Przypomniałmipanojeszczejednymztych


facetów;nazywałsię Bradley.Zdefiniowałfilozofię jakoznajdowaniezłychracjidlatego,w co się

wierzyinstynktownie.Takjakbymożnabyłowierzyćw cokolwiekinstynktownie!Wierzysię w to

czy tamto,botaksię jestuwarunkowanymZ. najdowaniezłychracjidlatego,w co się wierzydla

innychzłychracji- otonaczympolegafilozofia.Ludziewierząw Boga,gdyżzostali

uwarunkowaninawiaręw Boga.

- Mimowszystkojednak- upierałsię Dzikus- jestrzecząwłaściwąludzkiejnaturzewierzyć

w Boga,gdysię jestw samotności.Wzupełnejsamotności,nocą,pośródmyślio śmierci...

- Dziś ludzienigdyniesąsamotni- rzekłMustafaMond.-Sprawiamy,że nieznoszą

samotności;urządzamyichżycie tak,że jestprawieniemożliwe,bykiedykolwiekw niąpopadli.

Dzikuspokiwałgłowąponuro.WMalpaiscierpiał,boodpędziligo odwspólnychpoczynań

wioski,w Londyniecierpiał,gdyżniemógłuciecodtychwspólnychpoczynań,byćw spokojusam

nasamze sobą.

- PamiętapantenfragmentKróla Leara?- odezwałsię pochwili-„Bogowiesąsprawiedliwi

i z naszychmiłychnamgrzeszkówsposobiąnanasnarzędziakary;w tymsamymmrocznymi

występnymmiejscu,w którymcię począł,oczy postradał”,Edmundzaśodpowiada(pamiętapan,

jestranny,umiera):„Słusznierzekłeś;toprawda.Kołowykonałopełnyobrót;jestemtu”.Ico pan

natopowie?Czyżniejesttak,że istniejejakiśBóg, którywszystkimkieruje,wyznaczakaryi

nagrody?

- A jesttak?- odpowiedziałpytaniemzarządca.- Możemysobiepozwolićnadowolnąilość

miłychgrzeszkówz kobietąbezpłodnąbezobawy,iż synkochankiwyłupinamoczy. „Koło

wykonałopełnyobrót;jestemtu”.Ale gdziebyłbyEdmunddzisiaj?Siedziałbyw miękkimfotelu,

obejmującwpółdziewczynę,żułbygumęz hormonamipłciowymii oglądałczuciofilm.Bogowie są

sprawiedliwi.Bez wątpienia.Jednakżeichkodekspraww ostatecznymrachunkuustalająludzie

organizującyspołeczność.Opatrznośćbierzewzoryz rąkludzi.

- Czyabynapewno?- rzekłDzikus.- CzyabynapewnoEdmundw tymmiękkimfotelunie

byłbydotkniętyrównieciężkąkarąjakEdmund,któryzostajerannyi krwawiśmiertelnie?Bogowie

sąsprawiedliwi.Czynieużylijegomiłychgrzeszkówjakonarzędziadozepchnięciago w dół?

- Do zepchnięciaz jakiegopoziomu?Jakoszczęśliwy, ciężkopracujący,należycie

konsumującyobywateljestonbezzarzutu.Oczywiściewybierającinnenormyniżnasza,można

zawszerzec,iż zostałzepchniętynaniższypoziom.Trzebajednaktrzymaćsię jednegosystemu

pewników.Nie możnagraćw golfaelektromagnetycznegostosującregułygryw bąkadorąk.

- Ale wartośćniemieszkaw jednostkowejwoli - rzekłDzikus.- Jejgodnośći dostojnośćjest


niemniejcennasamaw sobiejakw ustachchwalącego.

- No nie- zaprotestowałMustafaMond- nieposuwajmysię zadaleko.Jeślizdecydujemysię

myślećoBogu,toniechcemypozwolić,bymiłegrzeszkispychałynasw dół.Topozwala

cierpliwieznosićbóli działaćodważnie.WidziałemtouIndian.

- Zapewne,zapewne- odparłMustafaMond.- Ale myniejesteśmyIndianami.Człowiek

cywilizowanyniemażadnejpotrzebyznoszeniarzeczynaprawdęprzykrych.A co dodziałania-

Fordziechroń,żebymucoś takiegoprzyszłodogłowy. Całyporządekspołecznyuległby

rozchwianiu,gdybyludziezaczęlidziałaćnawłasnąrękę.

- No apoświęcenie?JeślijestBóg, tojestracjadlapoświęceń.

- Cywilizacjaprzemysłowajestmożliwatylkoprzybrakupoświęcenia.Używaćażdogranic

wyznaczonychhigienąi ekonomią.Wprzeciwnymrazieturbinystaną.

- Byłabyteżracjadlawstrzemięźliwościpłciowej!- rzekłDzikusrumieniącsię przytym

nieco.

- Ale wstrzemięźliwośćrodzinamiętność,rodzineurastenię.Tez koleipowodująutratę

stabilności.Utratastabilnościzaśoznaczakonieccywilizacji.Nie możebyćtrwałejcywilizacjibez

obfitościmiłychgrzeszków.

- Bóg jestracjądlawszystkiego,co szlachetne,pięknei bohaterskie.GdybyściemieliBoga...

- Mójdrogimłodyprzyjacielu- rzekłMustafaMond- cywilizacjiabsolutnieniepotrzeba

szlachetnościaniheroizmu.Terzeczysąsymptomempolitycznejnieskuteczności.W

społeczeństwiedobrzezorganizowanym,takimjaknaprzykładnasze,niktniemaokazjido

wykazywaniasię szlachetnościączy heroizmem.Warunkimusiałybycałkowicieutracićstabilność,

bytakaokazjamogłazaistnieć.Tamgdzietocząsię wojny,sporyowładzę,gdziewystępują

skłonnościdostawianiaoporu,umiłowaneobiekty,o któresię walczylubktórychsię broni- tam,

rzeczjasna,szlachetnośći heroizmmająpewiensens.Dziś jednakniemawojen.Poświęcasię

maksimumtroskitemu,bychronićczłowiekaprzedzbytniąmiłościądokogokolwiek.Nie ma

sporówowładzę;każdyjesttakuwarunkowanyż,e możerobićtylkoto,co robićpowinien.A to,co

powinienrobić,jestw całościtakmiłe,tylenaturalnychodruchówmożeprzytymznajdować

Ujście,że naprawdęniktniemaskłonnościdostawianiaoporu.Gdybyzaśjakimśnieszczęśliwym

trafemzdarzyłosię coś niemiłego,tocóż, wtedypozostajezawszesoma;onauwalniaodprzykrych

faktów.Somaukoigniew,pogodziz wrogami,dodacierpliwościi wytrwałości.Dawniejmożnato

byłoosiągnąćtylkowielkimwysiłkiempolatachtrudnychćwiczeńwoli. Dziś połykasię dwielub

trzypółgramowetabletkii załatwione.Dziś każdyobdarzonyjestcnotami.Conajmniejpołowę


swejmoralnościnosiw fiolce. Chrześcijaństwobezłez, otoczymjestsoma.

- Ale łzy sąniezbędne.Nie pamiętapan,co rzekłOtello?„Jeślipokażdejburzynadchodzi

cisza,niechżezawiejąwiatry,ażśmierćprzebudzą”.Jedenze starychIndianopowiadałnampewną

historię.Odziewczyniez Mátsaki.Młodzieńcy,którzychcielijąpoślubić,musielirankiemokopać

jejogródek.Napozórwydawałosię tołatwe;byłytamjednakzaczarowanemuchyi komary.

Większośćmłodzieńcówniezdołałaznieśćukąszeńi ukłuć.Jedenz nichzdołałi otrzymał

dziewczynę.

- Urocze!Ale w krajachcywilizowanych- rzekłzarządca- możnamiećdziewczętabez

okopywaniaogródków;niemateżmuchanikomarów.Wytępiliśmyjewiekitemu.

Dzikuskiwnąłgłowązmarszczywszybrwi.

- Wytępiliścieje.Tak,todowaspodobne.Wytępićwszystko,co niemiłe,zamiastnauczyć

się z tymwspółżyć.Czyjestszlachetniejw duchuznosićciosy i zatrutestrzałyzłejfortuny,czy

raczejtrzebabronidobyćprzeciwmorzutroski walkąkresimpołożyć...Ale wy nierobicieani

tego,anitego.Aniniecierpienie,aniniewalka.Poprostuusuwacieciosy i zatrutestrzały.Tozbyt

łatwe.

Umilkłnagle,wspomniawszymatkę.Wswympokojunatrzydziestymsiódmympiętrze

Lindapłyniew morzuśpiewającychświatełi wonnychpieszczot-odpływaw dal,pozaprzestrzeń,

pozaczas,opuszczawięzienieswychwspomnień,zwyczajów, starego,zniek6ztałconegociała.A

Tomakin,byłydyrektor„Rozrodui Warunkowania”Tomakinjestciąglew podróżysomatycznej-

wolnyodupokorzeńi bólu,w świecie, w którymniesłyszy tychsłów, tegodrwiącegośmiechu,nie

widzitejokropnejtwarzy,nieczujeobejmującychgo wilgotnych,obwisłychramion,w pięknym

świecie...

- Wampotrzebadlaodmiany- mówiłdalejDzikus- czegoś, co wymagałobyłez. Nic tunie

mawystarczającowysokiejceny.

(„Dwanaściei półmilionadolarów- zaprotestowałHenrykFoster,gdyDzikustakdoń

powiedział.- Dwanaściei półmiliona.TylekosztujenowyośrodekwarunkowaniaA. nicenta

mniej”).

- Narażaćwszystko,co śmiertelnei nietrwałe,natenlos, naśmierći niebezpieczeństwo

choćbydlabyleskorupkijajka.Czyniejestjakośtak?- zapytałDzikusspoglądającw twarz

MustafyMonda.- NiezależnieodBoga,choćBóg mógłbytubyćracją.Czyżw niebezpiecznym

życiuniemaczegoś... czego...

- Jestw nimwiele - odparłzarządca.- Dlategostymulujesię odczasudoczasusystem


hormonalnymężczyzni kobiet.

- Słucham?- Dzikusniezrozumiał.

- Tojedenz warunkówpełnegozdrowia.DlategostosujemykompensacjękuracjamiSGN.

- SGN?

- Surogatgwałtownejnamiętności.Regularnierazw miesiącu.Nasycamycałysystem

krwionośnyadrenaliną.Topełnyrównoważnikfizjologicznylękui wściekłości.Wszystkie

pobudzająceefektymorderstwaDesdemonyprzezOtella,ażadnychkłopotów.

- A jalubiękłopoty.

- Mynie- odrzekłzarządca.- Wolimy,żebywszystkoszło namwygodnie.

- Janiechcęwygody.JachcęBoga,poezji,prawdziwegoniebezpieczeństwa,wolności,

cnoty.Chcęgrzechu.

- . Inaczejmówiąc- stwierdziłMustafaMond- domagasię panprawadobycia

nieszczęśliwym.

- No więc dobrze- rzekłDzikuswyzywającymtonem- domagamsię prawadobycia

nieszczęśliwym.

- Nie mówiącoprawiedostarzeniasię, brzydnięciai impotencji;o prawiedosyfilisui raka;

o prawiedoniedożywienia,dobyciazawszonymi dożyciaw niepewnościjutra;oprawiedo

zapadnięcianatyfus,docierpienianiewysłowionegobóluwszelkiegorodzaju.

Zapadłodługiemilczenie.

- Domagamsię prawadotegowszystkiego- odezwałsię wreszcieDzikus.

MustafaMondwzruszyłramionami.

- Proszębardzo- rzekł.


ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Drzwibyłyuchylone;weszli.

- John!

Złazienkidobiegałniemiły,charakterystycznyodgłos.

- Cośniew porządku?- zawołałHelmholtz.

Nie byłoodpowiedzi.Niemiłyodgłospowtórzyłsię jeszczedwukrotnie;potemzapadła

cisza.Pochwilidrzwiłazienkiotwarłysię i wychynąłzzanichnadzwyczajbladyDzikus.

- Och!- zawołałze współczuciemHelmholtz- John,wyglądasznabardzochorego!

- Możezaszkodziłaci jakaśpotrawa?- zapytałBernard.

Dzikusskinąłgłową.

- Owszem,jadłemcywilizację.

- Co?

- Zatrułamnie;byłemnieczysty.A potem- dodałciszej-zjadłemmojąwłasną

niegodziwość.

- Ale co właściwie...boprzedchwilątychyba...

- Jużjestemoczyszczony- rzekłDzikus.- Wypiłemciepłejwodyzgorczycą.

Tamcipatrzylinańzdumieni.

- Czychceszpowiedzieć,że zrobiłeśtocelowo?- zapytałBernard.

- WtensposóbIndianieoczyszczajążołądek.- Usiadłwestchnieniemprzesunąłdłoniąpo

czole. - Odpocznętrochę- powiedział.- Jestemokropniezmęczony.

- Cóż,niedziwięsię - stwierdziłHelmholtz.Pochwilimilczeniarzekłinnymjużtonem:-

Przyszliśmyci powiedziećdowidzenia.Wyjeżdżamyjutrorano.

- Tak,wyjeżdżamyjutrorano- powtórzyłBernard,naktóregotwarzyDzikusdostrzegłnowy

wyraz:zdeterminowanejrezygnacji.- Przyokazji,John- ciągnąłpochylającsię doprzoduw fotelui

kładącdłońnakolanieDzikusa- chciałbymprzeprosićzawszystko,co się wczorajzdarzyło.-

Zarumieniłsię. - Takmiwstyd- mówił,choćgłos mudrżał- naprawdętakmi...

Dzikusprzerwałmui ujmującjegodłońuścisnąłjągorąco.

- Helmholtzbyłdlamniecudowny- podjąłpochwiliBernard.Gdybynieon,ja...

- No już,już- zaprotestowałHelmholtz.

Zapadłomilczenie.Pomimosmutku- araczejdziękiniemu,bosmutekbyłsymptomemich

wzajemnejdosiebieprzyjaźni- wszyscy trzejmłodziludzieczulisię szczęśliwi.

- Poszedłemdziśranodozarządcy- rzekłpochwiliDzikus.


- Poco?

- Poprosićo pozwoleniewyjazdunawyspyrazemzwami.

- No i co powiedział?- zapytałżywo Helmholtz.

Dzikuspotrząsnąłgłową

- Nie zgodziłsię.

- Dlaczego?

- Powiedział,że chceprzeprowadzićeksperyment.Ale niechmniediabli-dodałDzikusz

nagląfuriąw głosie - niechmniediabli,jeślidamsię eksperymentować.Żadenzarządcanaświecie

mnieniezmusi.Jateżwyjeżdżamjutrorano.

- Ale dokąd?- zapytalijednocześnie.

Dzikuswzruszyłramionami.

- Wszystkojedno.Tamgdziebędęmógłbyćsam.

OdGuildforddolnaliniawiodłaprzezdolinęWeypoGodalming,potem,przezMilfordi

Witley,prowadziładoHaslemerei dalej,przezPetersfield,doPortsmouth.Prawiedoniej

równoległaliniagórnaprzechodziłanadWorplesdon,Tongham,Puttenham,Elsteadi Gtayshott.

MiędzyHog’sBackaHindheadbyłymiejsca,gdzieobieliniebyłyodległeodsiebieniewięcejniż

o sześć, siedemkilometrów.Dystanstenbyłzbytmałydlanieostrożnychlotników- zwłaszcza

wieczorem,pozażyciupółgramazawiele. Zdarzałysię wypadki,i topoważne.Zdecydowano

przesunąćgórnąlinięo parękilometrównazachód.MiędzyGrayshottaTonghamcztery

opuszczonelatarniepowietrzneznaczyłyprzebiegstarejdrogiPortsmouth- Londyn.Niebonad

nimibyłocichei puste.DopieronadSelborne,Bordeni Farnhamnieprzerwaniebzyczałyi ryczały

helikoptery.

Dzikusnaswąpustelnięobrałsobiestarąlatarnięstojącąnagrzbieciewzgórzamiędzy

Puttenhami Elstead.Wzniesionaz żelazobetonubudowlabyław doskonałymstanie- nawetzbyt

wygodna,pomyślałDzikus,gdyporazpierwszytamzajrzał,zbytluksusowocywilizowana.

Uspokoiłjednakswe sumienieobiecującsobie,że będziew zamianprzestrzegałbardziejsurowej

dyscypliny,oczyszczeniabardziejpełnegoi całkowitego.Pierwszanocw pustelnibyłarozmyślnie

bezsenna.Spędziłwiele godzinnakolanach,modlącsię todotychniebios,uktórychKlaudiusz

błagałprzebaczenia,tow językuZuňidoAwonawilony,todoJezusai Pookonga,todoorla,swego

świętegozwierzęcia.Odczasudoczasurozpościerałramionaniczymukrzyżowanyi trzymałjetak

przezdługieminuty,abólstopnioworósł,ażstawałsię mękąniedozniesienia;trzymałjew tym


dobrowolnymukrzyżowaniu,powtarzającprzytymprzezzaciśniętezęby(apotspływałmupo

twarzy):„O,wybaczmi!O,oczyść mnie!Pomóżmibyćdobrym!”Powtarzałrazporaz,ażdo

chwili,gdyz bólubliskibyłomdlenia.

Gdynadeszłorano,uznał,że uzyskałprawodozamieszkaniaw latarni;tak,nawetpomimo

całychszybw większościokien,pomimotakwspaniałegowidokuztarasu.Tasamabowiem

przyczyna,dlaktórejwybrałlatarnię,stałasię niemalnatychmiastpowodemjejewentualnego

porzucenia.Zdecydowałsię tuzostaćwłaśniedlatego,że widokbyłtakpięknyi że z tegowłaśnie

miejscamógłniejakowyglądaćnadejściawcielonejistotyboskiej.Leczkimżeonjest;bydzieńw

dzieńnieustanniepieścićswójwzrokpięknymkrajobrazem?Kimżeonjest,byżyć pośród

widzialnejobecnościBoga?Jedyne,naco zasłużył,tojakiśbrudnychlew,jakaśnoraw ziemi.

Zesztywniałyi ciąglejeszczechory,oddługichnocnychcierpień,lecz dlategowłaśniepokrzepiony,

wdrapałsię nataraswieży, rozejrzałsię poświecie, nadktórymwłaśniewschodziłosłońce,po

świecie, w którymznowumiałprawozamieszkiwać.Napółnocywidokograniczaładługawapienna

liniawzgórzHog’sBack;zzajejwschodniegokrańcawynurzałosię siedemdrapaczychmur;było

toGuildford.SpojrzawszynanieDzikusskrzywiłsię z niesmakiem;pogodzisię z nimijednak,

gdyżnocąmrugająwesoło geometrycznymiukładami,aw blaskureflektorówswe świetlistepalce

(gestem,któregow AngliiniktpróczDzikusanierozumiał)wznosząuroczyściekuniezgłębionym

tajemnicomniebios.

WdolinieoddzielającejHog’sBackodpiaszczystegowzgórza,naktórymstałalatarnia,

leżałoPuttenham,skromnadziewięciopiętrowawioska,aw niejparęsilosów, fermakurzai mała

fabryczkawitaminyD. Podrugiejstronielatarni,napołudniu,terenopadałdługimstokiem

wrzosowiskkułańcuchowistawów.

Zanimi,ponadlasem,wyrastałaczternastopiętrowawieżastanowiącaElstead.Niezbyt

wyraźnew mglistymangielskimpowietrzuHindheadi Selbornewabiłyokoromantyczną,błękitną

dalą.JednakżeniewidokdaliprzyciągałDzikusadolatarni;równieponętnebyłotoco w pobliżu.

Lasy,rozległepołaciewrzosowisk,żółtegojanowca,kępyjodełszkockich,lśniącestawyi

zwieszającesię nadnimiwierzby,lilie wodne,sitowie- wszystkotobyłopiękne,adlaoka

nawykłegodoobrazujałowejamerykańskiejpustyniwręczzdumiewające.No i tasamotność!Całe

dniupływałybezwidokuczłowieka.Latarniaznajdowałasię zaledwieo kwadranslotuodwieży na

Charing-T,lecz nawetwzgórzaMalpaisniebyłybardziejbezludneniżtowrzosowiskow Surrey.

TłumyopuszczającecodziennieLondynopuszczałygo tylkopoto,bygraćw golfa

elektromagnetycznegolubw tenisa.Puttenhamniemiałoboisk;najbliższepowierzchnieRiemanna


byływ Guildford.Jedynąatrakcjęstanowiłatukwitnącaroślinnośćorazkrajobrazy.Ponieważwięc

niebyłopoco przyjeżdżać,niktnieprzyjeżdżał.PrzezpierwszedniDzikusżył samotniei niktmu

samotnościniezakłócał.

Zpieniędzynadrobnewydatki,otrzymanychpoprzyjeździedoAnglii,Johnwiększość

wydałnaekwipunek.PrzedopuszczeniemLondynunabyłczterykoceze sztucznejwełny,linę,

sznurek,gwoździe,klej,paręnarzędzi,zapałki(choćmiałzamiarprzejśćz czasemnakrzesiwo),

trochęgarnkówi patelni,dwatuzinytorebnasioni dziesięćkilogramówmąkipszennej.„Alenie

skrobięsyntetyczną,aniniebawełnianysubstytutmąki- mówiłz naciskiem- nawetjeślisąbardziej

pożywne”.Gdyjednakprzyszłodohormonodajnychbiszkoptówi witaminizowanegosurogatu

wołowiny,niebyłw stanieoprzećsię namowomsprzedawcy.Spoglądającteraznapuszki,wyrzucał

sobiegorzkowłasnąsłabość.Wstrętneproduktycywilizacji!Postanowił,że ichnietknie,nawet

choćbymiałgłodować.„Toimdanauczkę”,myślałmściwie.Danauczkętakżejemu.

Przeliczyłpieniądze.Spodziewałsię, że taniewielkasuma,jakamupozostała,wystarczy,

abyprzetrwaćzimę.Przyszłejwiosnyjegoogródzrodzityle,że onsambędzieuniezależnionyod

świata.Pókico zawszesię znajdziejakaśzwierzyna.Widziałw pobliżumnóstwokrólików,po

stawachzaśpływałoptactwowodne.Zabrałsię bezzwłokidosporządzaniałukui strzał.

Nie opodallatarnirosłyjesiony;dowyrobustrzałnadawałysię gałęziepięknychprostych

krzewówleszczynyz pobliskiejkępy.Zacząłodścięciamłodegojesionu,sześciostopowypieńbez

gałęziokorował,apotemstopniowozestrugiwałbiałedrzewo,takjakgo uczyłstaryMitsima;w

końcuuzyskałdrągdługościrównejswemuwzrostowi,sztywnyw grubszymniecośrodku,giętkina

cieńszychkońcach.Pracanapełniałago głębokimzadowoleniem.Potylutygodniachpróżnowania

w Londynie,gdzieniebyłoco robić,gdziemożnabyłoco najwyżejnaciskaćguzikii przesuwać

dźwignie,czystąradośćsprawiałaterazpracawymagającawprawyi cierpliwości.

Kończyłwłaśniezestrugiwaćdrzewce,gdyuprzytomniłsobienagle,że śpiewa- śpiewa!

Wyglądałototak,jakbynatknąwszysię nasiebieodzewnątrz,przyłapałsię nagorącymuczynku.

Zaczerwieniłsię, pełenpoczuciawiny.Ostatecznienieprzybyłtuśpiewaći radowaćsię. Uciekł

przedbrudemcywilizowanegożycia;masię oczyścić i byćdobrym;maczynićpokutę.Kuswemu

wstydowipojął,że zajętystruganiemłukuzapomniało tym,co przysiągłsobiestalepamiętać:o

biednejLindzie,oswymmorderczymwobecniejczynie,owstrętnychbliźniakachrojącychsię jak

wszy wokółmisteriumjejśmierci,obrażającychswąobecnościąnietylkojegożali skruchę,alei

bogówsamych.Przysiągłsobiepamiętać,przysiągłnieustającąpokutę.A tumasz,siedzisobie

szczęśliwy naddrzewcemłukui śpiewa,naprawdęśpiewa...


Wszedłdolatarni,otwarłpudełkoz gorczycą,nastawiłwodę.

Wpółgodzinypóźniejtrzechrobotnikówrolnych,delt-minusnależącychdojednejz

puttenhamowskichgrupBokanowskiego,jechałodoElstead.Nawierzchołkuwzgórzanatknęlisię

ze zdumieniemnamłodegoczłowieka,którystałpodopuszczonąlatarniąobnażonydopasai

okładałsię biczemz węźlastychrzemieni.Plecypociętebyłypoziomoczerwonymipręgami,aod

pręgidopręgispływałycienkiestrużkikrwi.Kierowcaciężarówkizatrzymałwóz naskrajudrogii

w towarzystwiedwóchswychkolegówoglądałz otwartymiustaminiezwykłewidowisko.Raz,dwa,

trzy- liczyli uderzenia.Poósmymmłodyczłowiekprzerwałwymierzanąsobiekarę,pobiegłna

skrajlasui gwałtowniezwymiotował.Potemwrócił,podniósłbiczi ponowniezacząłsię okładać.

Dziewięć, dziesięć,jedenaście,dwanaście...

- OFordzie!- szepnąłkierowca.Bliźniacybylitegosamegozdania.

- OFordziku!- powiedzieli.

Wtrzydnipóźniejniczymsępydopadlinyściągnęlireporterzy.

Stwardniałypowysuszeniunadmałymogniemze świeżego drewnałukbyłgotowy.Dzikus

pracowałnadstrzałami.Zestrugałi wysuszyłtrzydzieścileszczynowychprętów,zaopatrzyłw ostre

gwoździe,pieczołowiciezamocowałpióra.Pewnejbowiemnocyzakradłsię nafermękurząw

Puttenhami miałteraztylepiór,że mógłbywyposażyćcałązbrojownię.Właśnienad

zamocowaniemlotekzastałgopierwszyz reporterów.Zbliżającsię bezszelestniew swychmiękkich

butach,zaszedłDzikusaodtyłu.

- Dzieńdobry,panieDzikus- rzekł.- Jestemprzedstawicielem„CogodzinnejDepeszy”.

Jakukąszonyprzezwężazerwałsię Dzikusnarównenogirozrzucającstrzały,pióra,garnek

z klejemi pędzel.

- Najmocniejprzepraszam- tłumaczyłsię szczerzezakłopotanyreporter.-Nie chciałem...

Dotknąłkapelusza,aluminiowejrury,w którejnosiłswójbezprzewodowyodbiorniki przekaźnik.

- Proszęwybaczyć,że goniezdejmuję- rzekł.- Jestniecociężki.No więc, jakjużmówiłem,

jestemprzedstawicielem„CogodzinnejDepeszy”...

- Czegopanchce?- warknąłDzikus.Reporterodpowiedziałnadzwyczajuprzejmym

uśmiechem.

- Otóżnaszychczytelnikówzainteresowałobygłęboko...- Pochyliłgłowę nabok,jego

uśmiechstałsię niemalkokieteryjny.- Tylkoparęsłów odpana,panieDzikus.- Izapomocąparu

rytualnychgestówodczepiłdwadrutypodłączonedoprzytroczonejupasaprzenośnejbaterii,i

włączyłjerównocześniez obustronaluminiowegokapelusza.Dotknąłjakiejśsprężyny-nadenkui


wyskoczyłydwieantenki,dotknąłinnejnakrawędzironda- i hokus-pokuswyskoczyłmikrofon,i

zawisłkołyszącsię osześć caliodnosareportera.Tenzaśnaciągnąłsobienauszysłuchawki,

nacisnąłprzyciskz lewejstronykapelusza- i z wnętrzadobiegłosłabebrzęczenie;pokręciłgałkąw

prawo- i brzęczenieprzerwałystetoskopowegwizdy,trzaski,czkawkai piski.

- Halo- powiedziałreporterdomikrofonu- halo,halo...

Wewnątrzkapeluszarozległsię dzwonek.

- Toty,Edzel?PrimoMellonmówi.Tak,znalazłemgo już.PanDzikusweźmieteraz

mikrofoni powieparęsłów. Możnapanaprosić,panieDzikus?- SpojrzałnaDzikusaprzywołując

znowuswójnieodpartyuśmiech.- Proszępowiedziećczytelnikom,dlaczegopantuzamieszkał.Co

skłoniłopanadoopuszczenia(Edzel,jesteśtam?)taknagleLondynu.No i rzeczjasnao tym

biczowaniu.- (Dzikusdrgnął.Skądwiedząobiczowaniu?)-Wszyscyszaleniesąciekawi,jakto

jestz tymbiczowaniem.Ijeszczecoś o Cywilizacji.No, sampanwie:„Comyślęo Cywilizowanej

Dziewczynie?”Tylkoparęsłów, paręsłów...

Dzikuszaszokowałdosłownością.Wypowiedziałpięćsłów i anisłowawięcej-tesamepięć

słów, którewyrzekłdoBernardanatematarchiśpiewakawspólnotowego.

- Háni! Sons ěso tse-ná! - Ichwyciwszyreporterazaramionaobróciłnim,i (młodyczłowiek

miałkuszącomiękkąodzież)wymierzywszystaranniez całąsiłąi precyzjąchampionafut-ust-

bolistyposłałmuzdrowegokopniaka.

WosiemminutpóźniejnaulicachLondynusprzedawanonajnowszewydanie„Cogodzinnej

Depeszy”.REPORTER„COGODZINNEJDEPESZY”KOPNIĘTYWPOŚLADEKPRZEZ

MISTERIALNEGODZIKUSA,brzmiałtytułnapierwszejstronie,SENSACJAWSURREY.

Sensacjanawetw samymLondynie”,pomyślałreporter,gdypopowrocieczytałtesłowa.I

tonaderbolesnasensacja.Usiadłz trudemi zabrałsię dolunchu.

Nie zrażenitymnadwyrężeniempośladkówswego kolegiczterejinnireporterzy

reprezentującynowojorski„Times”,frankfurckie„KontinuumCzterowymiarowe”,„Fordowski

MonitorNaukowy”i „ZwierciadłoDelty”wpadlitegożpopołudniadolatarni,spotykającsię z

przyjęciemcorazbardziejgwałtownym.

Zbezpiecznejodległości,rozcierającpośladki,człowiekz „FordowskiegoMonitora

Naukowego”krzyczał:

- Tygłupcze!Czemuniezażyjeszsomy?

.- Wynochastąd!- zawołałDzikuspotrząsającpięścią.

Tamtenodszedłkilkakroków,potemznówsię odwrócił:


- Złoprzestajeistnieć,gdysię zażyjeparęgramów.

- Kobakwa iyatbokyai! - Tonbyłironiczny,azarazemgroźny.

- Ból stajesię złudzeniem.

- Naprawdę?- rzekłDzikusi podnoszącgrubykijleszczynowyzrobiłkrokw przód.

Człowiekz „FordowskiegoMonitoraNaukowego”wskoczyłdohelikoptera.

PotymincydencieDzikusapozostawiononapewienczasw spokoju.Kiedyśnadleciałokilka

ciekawskichhelikopterówi zawisłow pobliżuwieży. Posłałstrzałękunajbliższemuznich.Przebiła

aluminiowąpodłogękabiny;rozległsię krzyki maszynawystrzeliław góręznajwiększym,najakie

jąbyłostać,przyspieszeniem.Odtądtrzymanosię w przyzwoitejodległościodwieży. Nie zważając

naupartebzyczenie(wyobrażałsobie,że jestjednymz zalotnikówdziewczynyz Mátsaki,tym

wytrwałym,niewrażliwymnaatakiowadów),Dzikuskopałw swoimprzyszłymogródku.Po

pewnymczasieowady,najwidoczniejsię znudziwszy,odleciały;niebonadjegogłowąopustoszałoi

gdybynieskowronki,byłobyzupełnieciche.

Był dusznyupał,burzawisiaław powietrzu.Kopałprzezcałyranek,terazzaśodpoczywał

wyciągniętynapodłodze.Inagleuobecniłamusię w myśliLeninanaga,w zasięguręki,szepcząca:

słodki!”i:„obejmijmnie!”- w butachi pończoszkach,pachnąca.Bezwstydnaladacznica!Ale,

och,och,jejramionanajegokarku,wyniosłośćjejpiersi,jejusta!Wiecznośćgościław naszych

ustachi oczach.Lenina...Nie, nie,nie!Zerwałsię narównenogii takjakstał,półnagiwybiegiz

domu.Naskrajuwrzosowiskarosłakępasrebrnegojałowca.Rzuciłsię w nią,obejmował,nie

gładkieciałoswych-pragnień,lecz naręczazielonychszpilek.Kłułygo tysiącamiostrychżądeł.

Starałsię pomyślećobiednejLindzie,tracącejoddech,oniemiałej,z zaciśniętymikurczoworękami

i straszliwągroząw oczach.ObiednejLindzie,którąprzysięgałpamiętać.Ale obecnośćLeniny

nawiedzałagociągle.Leniny,którąobiecywałsobiezapomnieć.Nawetwśródukłućigieł jałowca

jegodrżąceciałoczułoją,nieodparcierealną.„Słodki,słodki...Skorotytakżemniepragnąłeś,

dlaczegominie...”

Nagwoździuudrzwiwisiałbiczprzygotowanynaprzyjęciereporterów.OszalałyDzikus

wpadłdodomu,chwyciłbicz,okręcił.Węźlasterzemieniewpiłysię w ciało.

- Ladacznica!Ladacznica!- krzyczałprzykażdymuderzeniu,jakgdybytoonbyłLeniną(a

jakżeobłąkańczo,choćnieświadomie,tegopragnął!),białą,ciepłą,wonną,grzesznąLeniną,którą

bytakwłaśniebiczował.

- Ladacznica!- A potemgłos rozpaczy:- Och,Linda,wybaczmi.WybaczmiBoże! Jestem

zły. Jestemniegodziwy.Jestem...Nie, nie,tyladacznico,ladacznico!


Zeswejstarannieurządzonejkryjówkiw lesie o trzystametrówodwieży DarwinBonaparte,

najlepszyw TowarzystwieCzuciofilmowymfachowiecodfilmowaniadużychdrapieżników,

obserwowałrozwójwypadków.Cierpliwośći rutynazostaływynagrodzone.Całetrzydnispędziłw

dziuplisztucznegodębu,trzynoceczołgałsię powrzosowiskach,ukrywałmikrofonyw janowcu,

zakopywałdrutyw miękkimszarympiasku.Siedemdziesiątdwiegodzinyskrajnejniewygody.

Terazjednaknadszedłwielkimoment,największy- mówiłsobiew duchuDarwinBonaparte,

lawirującwśródswychprzyrządów- odczasugdyzrobiłów słynny,pełenwszelakichodgłosów

czuciofilmz godówgoryli.„Wspaniale”,rzekłdosiebie,gdyDzikusrozpocząłswe zdumiewające

przedstawienie.„Wspaniale!”Teleskopowekamerybyłypieczołowicienakierowane- przyklejone

wręczdoswego ruchomegocelu;dodałmocy,abyuzyskaćzbliżenieoszalałej,zmienionejtwarzy

(zachwycające!),przezpółminutyrobiłzwolnionezdjęcia(będąnadzwyczajkomiczneefekty,

obiecywałsobie),równocześnienadsłuchiwałodgłosuuderzeń,jęków,dzikich,obłąkanychsłów

zapisywanychnaścieżce dźwiękowejbiegnącejskrajemtaśmyfilmu;spróbowałmałego

wzmocnienia(tak,terazzdecydowanielepiej),radowałogo, że w takichchwilachprzerwydolatuje

śpiewskowronka;pomyślał,że szkoda,iż Dzikussię nieodwraca,bomożnabywtedyzrobić

należytezbliżeniekrwinaplecach-i niemalw tejchwili(ależmamzdumiewająceszczęście!) ten

zgodnyfacetsię właśnieodwraca,aonmożezrobićdoskonałezbliżenie.

- No, tobyławielkasprawa!- powiedziałdosiebie,gdyspektaklsię zakończył.- Naprawdę

wielka!- Otarłtwarz.Kiedydołącząw studioefektydotykowe,towyjdziecudownyfilm.Niemal

równiedobry,myślałDarwinBonaparte,jakŻycie miłosne wielorybiej spermy - atojuż,naForda,

niebyleco. WdwanaściednipóźniejDzikus zSurrey zostałrozpowszechnionyi możnagobyło

oglądać,słyszeć i czućw każdymczucioteatrzepierwszejkategoriinatereniecałejEuropy

Zachodniej.

EfektwywołanyprzezfilmDarwinaBonapartebyłnatychmiastowyi ogromny.W

godzinachpopołudniowychnastępnegodniapopremierzewiejskąsamotnośćJohnazakłóciłnagle

przylotogromnegostadahelikopterów.

Właśniekopałw ogrodzie- przekopujączarazemwłasnyumysł,pracowiciespulchniając

materięswychmyśli.Śmierć- zanurzyłszpadelraz,drugi,trzeci.Wszystkienaszedniwczorajsze

świecąpochodniamiwzdłużdrogiw mgłęśmierci.Grzmotprawdyzałomotałw tychsłowach.John

uniósłnastępnąszuflęziemi.DlaczegoLindaumarła?Dlaczegopozwolonojejstopniowotracić

człowieczeństwo,ażwreszcie...Zadrżał.Całującapadlina.Postawiłstopęnaszpadlui wcisnąłgo

gwałtowniew miękkigrunt.Jakmuchydlaswawolnychchłopcówjesteśmydlabogów;zabijająnas


dlazabawy.Znowugrzmot;słowagrzmiąceprawdziwie- bardziejprawdziwieniżprawdasama.A

jednakGloucesternazywałichbogamiwszechłaskawymi.Zresztąnajlepszymodpoczynkiemjest

sen,czemużwięc taksię boiszśmierci,co niejestniczymwięcej.Niczymwięcejniżsen.Zasnąć.

Możeśnić.Szpadeluderzyłokamień;przerwał,bygo podnieśći wyrzucić.Bo w tymśnieśmierci

snyjakie...?

Bzyczenienadgłowąprzeszłow ryk.Iotonaglezakryłgo cień,coś byłow górzemiędzy

nimasłońcem.Spojrzałwzwyż, oderwanyodkopania,wyrwanyze swoichmyśli;spojrzałwzwyż

w oszołomieniu,jegomyślciąglejeszczebłądziłapotyminnymświecie tegoco prawdziwsze-niż-

prawda-samac,iąglejeszczenurzałasię w otchłaniachśmiercii boskości.Spojrzałwzwyż i ujrzał

tużnadsobąchmaręwiszącychmaszyn.Nadciągnęłyjakszarańcza,wisiaływ powietrzu,lądowały

nawrzosowisku.A z brzuchówtychwielkichpasikonikówwyłanialisię mężczyźniw odzieżyz

białejsztucznejflaneli,kobiety(bodzieńbyłupalny)w jedwabnychżakiecikachlubw aksamitnych

szortachi nawpółrozsuniętychkoszulkachbezrękawów.Zkażdejmaszynyjednapara.Wciągu

kilkuminutbyłyichjużcałetuziny;staliszerokimkręgiemwokółlatarni,gapilisię, śmiali,

pstrykaliaparatamir,zucali(niczymmałpiew klatce)orzeszki,paczkigumydożucianasycanej

hormonami,hormonodajnychherbatników.Zkażdąchwilą-jakoże zzawzgórzHog’sBack

napływaliteraznieprzerwanąfalą- liczbaichrosła.Niczymw koszmarnymśnietuzinystawałysię

dwudziestkami,dwudziestkisetkami.

Dzikuscofnąłsię dowieży i stałterazjakosaczonezwierzępodmuremlatarni,spoglądając

potwarzachw niemejgrozie,niczymktośktopostradałzmysły.

Ztegostuporuwytrąciłago, wprowadzającw bardziejbezpośrednikontaktz

rzeczywistością,dobrzewycelowanapaczkagumydożucia,którauderzyłago w policzek.Wstrząs

bólu- i jużsię obudził;obudziłsię dzikowściekły.

- Wynosićsię stąd!- zawołał.

Małpaprzemówiła;wybuchśmiechui oklaski.

- PoczciwystaryDzikus!Brawo,brawo!

A pośródhałasusłyszałprzebijającesię wołania:

- Bicz, bicz,bicz!

Idączatąpropozycją,zdjąłz gwoździapękwęźlastychrzemienii potrząsnąłnimkuswoim

prześladowcom.

Podniósłsię gwarironicznegouznania.

Ruszyłgroźniekunim.Jakaśkobietakrzyknęłaze strachu.Krągzafalowałw najbardziej


zagrożonymmiejscu,potemzwarłsię napowrót.Świadomośćogromnejprzewagiliczebnej

dodawałatymludziomodwagi,jakiejDzikussię ponichniespodziewał.Zaskoczony,przystanąłi

rozejrzałsię potwarzach.

- Dlaczegoniezostawiciemniew spokoju?- w jegorozwścieczonymgłosie pobrzmiewał

tonniemalbłagalny.

- Masztrochęmigdałówz soląmagnezową- rzekłmężczyzna,który,gdybyDzikusruszył

naprzód,zostałbyzaatakowanyjakopierwszy.Wyciągnąłprzedsiebiepaczkę.- Sąnaprawdę

smaczne,bierz- dodałz nerwowympojednawczymuśmiechem.- Sole magnezowepodtrzymują

młodość.

Dzikusniezwracałnaniegouwagi.

- Czegochcecieodemnie?- zapytałtoczącwzrokiemporoześmianychtwarzach.- Czego

chcecieodemnie?

- Bicza- odpowiedziałchórsetekpomieszanychgłosów. - Biczujsię. Pokażnam

biczowanie.

Potemgrupastojącaz tyłuzaintonowałaskandując:

- Chce-my-bi-cza!Chce-my-bi-cza!

Inninatychmiastpodjęlii terazpowtarzalizdanierazzarazem,jakpapugi,corazgłośniej,aż

przysiódmymlubósmympowtórzeniuwołanojużtylkoto.

- Chce-my-bi-cza!

Krzyczeliwszyscy;odurzenihałasem,jednomyślnością,wspólnymrytmem,mogliby

zapewnetakkrzyczećgodzinami- bezkońca.Jednakżegdzieśprzydwudziestympiątym

powtórzeniunastąpiłoosobliwezakłócenie.ZzaHog’sBackwyłoniłsię jeszczejedenhelikopter,

zawisłnadtłumem,potemosiadłnaziemio kilkametrówodDzikusa,nawolnejprzestrzenimiędzy

grupągapiówalatarnią.Rykśmigłanachwilęzagłuszyłskandowanie;gdymaszynastanęłana

ziemii silnikiumilkły,„Chce-my-bi-cza!”zabrzmiałotąsamągłośną,upartąmelodią.

Drzwihelikopteraotwarłysię i z wnętrzawyszedłnajpierwmłodzieniecorumianejtwarzy,

azanimmłodakobietaw zielonychaksamitnychszortach,białejbluzeczcei czapcedżokejskiej.

NawidokkobietyDzikuswzdrygnąłsię, cofnął,zbladł.

Onazaśuśmiechałasię kuniemu- uśmiechemniepewnym,błagalnym,niemalpokornym.

Upływałysekundy.Jejwargiporuszałysię, mówiłacoś, lecz słowazagłuszałogłośnenieustanne

skandowaniegapiów.

- Chce-my-bi-cza!Chce-my-bi-cza!


Młodakobietaprzycisnęłaobiedłoniedopiersii nabrzoskwiniowej,bajeczniepięknej

twarzypojawiłsię niebardzodoniejpasującywyraztęsknotyi smutku.Błękitneoczy zdawałysię

powiększać,rozświetlaći naglepopoliczkachstoczyłysię dwiełzy. Mówiładalejcoś, czego nie

byłosłychać;potemszybkim,namiętnymgestemwyciągnęłaramionadoDzikusa,ruszyłaku

niemu.

- Chce-my-bi-cza!Chce-my...

Iotonagleotrzymali,czego chcieli.

- Ladacznico!- Dzikusrzuciłsię naniąjakszaleniec.- Dziwko!- jakszaleniecświsnąłnad

niąbiczemz drobnychrzemyków.

Przerażona,rzuciłasię doucieczki,potknęłasię i upadławe wrzosy.

- Henryk,Henryk!- zawołała.Ale towarzyszorumianejtwarzyumknąłz polazagrożeniaza

helikopter.

Krągrozpadłsię z jękiemzachwytui ekstazy;ludzieruszylikumagnetycznemucentrum

atrakcji.Ból budziłgrozę,alei fascynację.

- Dziwka,wszetecznadziwka!- oszalałyDzikusuderzyłponownie.

Stłoczylisię wokoło,pchającsię i popychającniczymświnieukoryta.

- Och,tociało!- Dzikuszgrzytałzębami.Tymrazemopuściłbicznawłasneplecy.- Zabić

je!Zabić!

Oszołomienigroząi bólem,pobudzaniodwewnątrznawykiemwspółpracy,owym

pragnieniemjednomyślnościi jednaniasię ze sobą,taknieusuwalniewpojonymimprzez

warunkowanie,zaczęlinaśladowaćszaleństwojegogestów,uderzającjedendrugiego,gdyDzikus

uderzałwłasneniepokorneciałolubtopulchnewcieleniegrzechuwijącesię z bóluwe wrzosachu

jegostóp.

- Zabićje,zabićje,zabić...- wołałDzikus.

Wtemktośzaintonowałnagle„Orgię-porgię”,awszyscy natychmiastpodjęlirefreni

śpiewajączaczęlitańczyć.Orgia-porgia,w koło,razzarazem,okładającsię wzajemniew rytmie

sześć ósmych.Orgia-porgia...

Było jużpopółnocy,gdyodleciałostatnihelikopter.

Otępiałyodsomy,wyczerpanydługotrwałymszaleństwemzmysłów,Dzikusspałwe

wrzosach.Słońcebyłojużwysoko,gdysię przebudził.Leżałprzezchwilę,niczymsowamrużąc

półprzytomneoczy w blaskusłońca;potemnagleprzypomniałsobie- wszystko.

- OmójBoże, mójBoże! - zakryłoczy dłonią.


Tegowieczoruhelikopterynadciągającez bzyczeniemspozaHog’sBacktworzyłyciemną

chmurędziesięciokilometrowejdługości.Opiszeszłonocnejorgiipojednaniaukazałsię we

wszystkichgazetach.

- Dzikus!- wołalipierwsiprzybyli,wysiadającz maszyn.

- PanieDzikus!

Żadnejodpowiedzi.

Drzwilatarnibyłyuchylone.Otwarlijenaoścież i weszli domrocznegownętrza.Pod

sklepieniemw przeciwległejczęści pokojudojrzelipodestschodówwiodącychnawyższe piętra.

Tużpodwierzchołkiemsklepieniakołysałasię paranóg.

- PanieDzikus!

Powoli,bardzopowoli,niczymdwieleniweigły kompasustopyobracałysię w prawo;na

północ,północnywschód,wschód,południowywschód,południe,południo-południo-zachód,

potemzatrzymałysię i poparusekundachrównieleniwieruszyłyz powrotemw lewo. Południo-

południo-zachód,południe,południowywschód,wschód...


OPOWIEŚĆ O OSTATNIMCZŁOWIEKU

ZaratustraNietzschegoprzedstawiałludziomkuprzestrodzeobrazostatniegoczłowieka:

Myśmyszczęście wynaleźli,mówiostatniczłowieki mrużywzgardliwieoczy”.Ostatniczłowiek

toten,któryniejestjużowym„przejściemi zanikiem”,linią„rozpiętąmiędzyczłowiekiema

zwierzęciem”,naktórejz naturybalansujeistotaludzka.Ostatniczłowiekwszystkoosiągnąłi teraz

żyjew świecie urządzonymw sposóbwygodnyi przyjemny.

Powołanydożyciaponadpólwiekutemu(1931) pióremAldousaHuxleyanowywspaniały

światjestświatemspełnionej(rzekomo)szczęśliwości. Potakdługimczasie,jakiupłynąłodchwili

stworzeniatejdośćjużanachronicznejwizjispołeczeństwaorganizowanegozapomocąmetod

biologicznych,zasadnośćwydaniapolskiegoprzekładumożesię wydaćwątpliwa.PowieśćHuxleya

niestanowijednakżetylkoantywellsowskiejwypowiedziw sprawietragicznychskutkówtriumfu

nauki.Uniwersalizmtegodziełaprzekraczadalekowszelkiedoraźne- takżepolityczne- cele,

którymprzedlatymogłoonosłużyć.Ostrzesatyryw gruncierzeczyniegodziw systemy

polityczne,gdyżatakujecywilizacjęprzemysłowąjakotaką.

Lęki niepokojeHuxleya,któryszybkostwierdził,że jegowizjabliższajest

urzeczywistnienia,niżpoczątkowomniemał,doznałydziśpewnegoprzesunięciaakcentów.Wydaje

się, że wzrosłozagrożenietotalnegounicestwienialudzkości,natomiastwidmo

wszechzorganizowanianiecozbladło.Wgruncierzeczywidmoto,abstrahującrzeczjasnaodjego

lokalnychmaterializacji,jestdzieckiemhiperbolii formalizmumyślowego.Najbardziejnawet

skrajnaantyutopiastanowiprzecieżutopiętout court - wizjęnierealną,konstrukcję.

Oczywiściebyłobyrzecząnieodpowiedzialnąlekceważyćostrzeżeniaantyutopistów.Nie

ulegaprzecieżwątpliwości,że wolność,jaktonieustannieHuxleypowtarzał,jestw stanieciągłego

zagrożenia.A pozatymwartozgłębiaćlogikęrozwojucywilizacjiprzemysłowej,doczego dzieło

Huxleyaświetniesię nadaje.

Nieodpartycharaktertejlogikizdajesię nasprzekonywać,że społecznespełnieniemusi

przybieraćpostaćzbiorowegoszaleństwa.WswejniezwykłejksiążceHuxleywyprowadził

konsekwencjei podsumowałgrzechywspółczesności,czyniąctojednakżebezłatwego

moralizatorstwa- wręczprzeciwnie,z chichotemniecodiabelskim.Przyszłośćnaszego

permanentnegoniedostatkurysujesię trojaka:albojegokontynuacja,albototalneunicestwienie,

albopowszechnaszczęśliwość. Heglowskikoniechistoriiw postacinowegowspaniałegoświata

urzeczywistniasię jakoalternatywaobłąkania:stojącywobeccywilizacjiA.F.632Dzikusmado

wyboruszaleństwoakceptacjilubniemniejszeszaleństwoodrzucenia.PolatachHuxleyuwierzyłw


możliwośćwyboruzdrowia:trzecimwyjściemjestarchipelagwyspzesłania,naktórych

samorzutniezawiązujesię „normalne”życie. Dlapowieściowegoświataprzedstawionegopociecha

płyniestądprawieżadna,bowiemsednoantyutopiiHuxleyawyrażasię dobrowolnością

niewolnictwa.Nawetnieto,że jestonoakceptowane:jegosię w ogóle niedostrzega.

Czegóżjednakżechceczłowiekodostatniegoczłowieka?Comadozarzuceniaidealnej

stabilnościnaszychprzyszłych?Czyżniesąszczęśliwi?Ależ są.Ocóż namchodzi,gdypodnosimy

nieludzkość”tegożycia?Przeciwjegologice pragmatycznejstawiamynasząwyrafinowaną(?)i

głęboką(?)sztukę,życie kulturowew ogóle - takjakbyfilozofia(aco totakiego?)nieorzekłajuż

była,iż wszystkotostanowijedyniekompensacjębrakówmaterialnych.Orzekła,i tojeszczeza

życiaPanaNaszegoForda,czyli HenryForda(1863-1947), amerykańskiegoprzemysłowcai

filantropa(akcjapowieścidziejesię A.D. 2541). Czywięc nieodrzucam~nowegowspaniałego

świataw imięsloganówo„człowieczeństwie”i banalnychlamentównadutratą„wolności”?

ObywateleRepublikiŚwiatanawszystko,naco niesąwarunkowani,reagująrepulsywnie.Czymy

sami,gdystajemywobecowego światamówiąc„osobliwe”,niezachowujemysię podobniejakoni,

anawetgorzej,bokłamliwiei tchórzliwieniechcemyuznaćlogicznychkonsekwencji?

Protestujemyprzeciwegalitaryzmowi,aleczyż jedynąbezkonfliktowąi szczęśliwąnierównością

niejestnierównośćabsolutna:systemkastowy?Bronimyprawadowolnościosobistej,aleczyż

wolnośćniejestczymś,co masenstylkotam,gdziezachodzipotrzebawyborui decyzji- azatemw

społecznościachniedokońca(czyli niedoskonale)zniewolonych?Samodoskonalenie?Wiara?

Wyższeuczucia?Czyżwszystkotoniemaprowadzićnasdopogodzeniaz naturą-czy więc nie

prościejjużusamegopoczątkuosiągnąćstannaturalnej,instyktowo-półzwierzęcejszczęśliwości?

Jesteśmybezsilniwobectejlogiki.Pytanie:„Oco wamwłaściwiechodzi?”,zadanamnie

tylkoMustafaMond,alei dziewięćdziesiątdziewięćkomadziewięćprocentszczęśliwychobywateli

TamtegoŚwiata.Nie pokonamyichbezbłędnejInżynieriiSpołecznejoceniającosiągniętyprzeznią

cel. Spróbujmyzatemzapytaćo środkiwiodącedotegocelu,któryzresztąpoleganalikwidacji

wszelkiegow ogóle celu- pozajednymtylko:dążeniemdopodtrzymaniahomeostazy

szczęśliwości. Jeżelinietoczynasrobakmakiawelizmu,ocenimyzperspektywyetycznej.Tojest

to,czymdysponujeczłowiek,zaśostatniczłowiekjużnie.

Jakpowstałnowywspaniałyświat?Jakatuzaszła„prawdziwierewolucyjnarewolucja”

(Huxley)?Otóżdokonanomonstrualnejmanipulacjiświadomościąjednostek,uzyskującw efekcie

paradoksalnąjednośćprzeciwieństw:kastowyegalitaryzmegzemplarzyz butli,szczęśliwe

niewolnictwo,prymitywizmsupercywilizacji,pełniępustki.Cenętakiego„pogodzeniawartości”


zapłaciłospołeczeństwonormalizowanewedleProkrustowegoideałustabilności.Całytenzabieg

byłpodstępemi nadużyciem,ajakopodstęp- przemocą.Przemoczaśjestniemoralna.

JakżegroźniezaraźliwajestlogikaTamtegoŚwiata.Otow pewnymmomencieDzikus

domagasię społeczeństwasamychalf,apotemstajebezradnywobecoczywistejniemożliwości

tegoż(eksperymentcypryjski).A przecieżDzikuszaproponowałtwórsztuczny!Itobardziej

sztucznyniżtenfaktycznierealizowanyw RepubliceŚwiata,którakastmiałaażkilka.Otociężki

grzechmimowolnegoneofityDzikusa,któryw tymmomenciezaparłsię Szekspirai swej

dzikości”.Taprzecieżwie, że społecznośćnierozkładasię nakastyodalfadoepsilonczy nawet

doomega;tylejestbowiem„kast”,ile istotludzkich.

Coosiągnąłostatniczłowieknowegowspaniałegoświata?Wsposóbdoskonałyopanował

naturę- i tęwłasną,i tęzewnętrzną,czyli przyrodę.Subiektywizacjaobiektu,powiadaAdorno,

prowadzidounicestwieniazarównosubiectum jakobiectum. Inaczejmówiąc:ostatniczłowiek

opanowałnaturę,lecz czymjestto,co trzymaonw ręku?Niczym.Iniczymjestteżonsam.Oto

szatańskadialektyka:imwięcejzagarniam,tymzagarniammniej,i tymmniejjestmniesamego.

Opanowując,stajęsię panemwłasnychjedyniekonstrukcji;realnośćmisię wymyka.Stajęsię w

gruncierzeczypanemwłasnejideiładu,aprzytymsiebiesamegoredukujędotejidei.

Gdywięc Norwidpowiada,że ideolog„realnośćpopsowa,bowariatjest”,to„popsowanie”,

jaknaspouczaHuxleyi historia,niemusioznaczaćlikwidacjiładu;możeoznaczaćJegonadmiar.

Owototalneurządzeniewszelkichdziedzinżyciajestprzecieżjednakunicestwieniemrealności.

Realnośći konstrukcjatodwiebohaterkitejHuxleyowskiej„powieściidei”.Realnośćjesttrudna,

ucząjejnasmileniadziejów,przeciwktórymrazporazpowstająrewolucjekulturalne,myzaś,

uparcieburząckonstrukcjei rekonstrukcjem, usimyniestrudzeniedoniejpowracać.

Bo tamtonicniewarte,Kaliklesie.

Bogdan Baran