U stóp góry żyjąc w bagnie,
Żaba, gdy wiosna
rozwija pąkowie -
wyżej się przenieść zapragnie;
znajdzie
kącik cienisty w zacisznym parowie,
pod krzaczkiem między
trawki wystawi swą daczę,
alić się krótko cieszyła nią
Żaba.
Nastało lato, skwar i prysła laba
(Natura miewa
okresy wypaczeń),
raj żabi stał się tak dokładnie suchy,
że
nóg nie mocząc, łażą po nim muchy.
„Bogowie! – Żaba w
norce modli się i wzdycha -
gdy nie chcecie mojej
zguby,
zalejcie wodą te wzgórza po czuby
i niech już
nigdy odtąd nie wysycha!”
Tak lamentując bez
wytchnienia,
przyganiać pocznie Jowiszowi,
że brak mu
logiki, sumienia…
„O nierozumna! – Jowisz jej odpowie
(był
widać w dobrym humorze) -
jak ci na brednie te kwaknięć nie
szkoda!
Przez to, że wyschła w twoim bajorze woda,
mam
topić ludzkość? Złaź do błocka, stworze!”
Iluż to takich pośród ludzkich osad:
nie chcą
nic widzieć dalej swego nosa.
Niech, jak w przysłowiu, w całym
świecie wojna,
byle ich wioska spokojna…
Dąb ongi wdał się był w rozhowor z Trzciną.
„Masz
prawo, nie ma sporu, na swój status biadać –
Rzekł –
wróbel ci za ciężki, gdy na tobie siada,
i byle wietrzyk
drobną falą spłynął –
już się kolebiesz, słabniesz w
mgnieniu oka
i tak się zginasz sierotliwie,
że mi żal,
kiedy patrzę na ciebie z wysoka,
gdy, Kaukazowi równy, niebu
się sprzeciwię,
wstrzymując w locie słoneczne
promienie,
drwię sobie z burzy. Wiatr? Niech sobie
żenie!
Twardy, wyprostowany trwam,
jakbym był otoczony
niewzruszonym mirem –
co dla ciebie wichurą – dla mnie jest
zefirem.
Gdybyś rosła pode mną – chroniłbym cię
sam
gęstym cieniem konarów moich od niepogod.
Lecz was w
przydziale Natura oddawa
pod Eolowe wichrowate prawa,
cóż
bo Trzcina obchodzi najlichszego z bogów?”
„Potrafisz
współczuć – Trzcina mu odpowie –
lecz zbytek troski, nie
tak źle znów ze mną.
Nie mnie zagraża huraganu powiew
–
przygnę się, lecz nie złamię; straci moc daremno,
ty
się strzeż wichru, chociaż do tej pory
oszczędzały cię
jego niszczące wapory,
przeto mogłeś wydzierżyć kapryśne
udary,
nie skłaniając przed nim głowy,
lecz to jeszcze
nie koniec, mój Dębie dębowy!”
Trzcina umilkła, z tą
chwilą
Północny nadbiega akwilon
z gradem, deszczem,
pomrukiem, uderza w konary –
Dąb opiera się krzepko, gnie ku ziemi Trzcina,
wichr
szaleje, potęgę swą całą napina –
ryknie i wyrwie z
korzeniami
tego, co równał siebie jeno z niebiosami
wsparty
piętą śród cieni. I taki był finał.
Żabę na bagnie, gdy ujrzała Wołu,
zawiść
okrutna w żabim dołku sparała:
skrzek dobywszy bojowy z
przepastnego gardła,
dąć się pocznie, ambicją zdjęta, śród
mozołu.
„Pojrzyj, Kwaczko, przybyłam?” – do sąsiadki
rzecze.
„Oj, jeszcze mało!”
„Nadmę przecie to moje
elastyczne ciało,
treść żabia w formę się wołu
oblecze,
patrz, jak pęcznieję, wdech raz, wdech dwa –
tuszę,
wzrost mam już słuszny i godziwą tuszę?!”
„Prawdę
powiedzieć, urosłaś niewiele”.
„Wdech trzy, a teraz?”
„Nie dostrzegam zmian”.
„Dziwne, dmę odmę doprawdy nad
stan!
Kto silną wolę ma – osiąga cele”.
Wzdęło ją
znowu, trud nie cud, nicpotem –
pękła z łoskotem.
Wiele podobnych na naszym padole,
niejedno oko
wielkość cudza kole,
nierzadko lokaj widzi w sobie pana,
ciura
przymierza buławę hetmana…
Gdy Zeus kończył roboty w Kosmosie
i począł
lepić wszelakie stworzenia,
między innymi trafił na świat
Osieł,
ale z namysłu czy też z przeoczenia
(że
Gromowładny aż po dziurki w nosie
tkwił w twórczym dziele)
tak się sprawy miały,
że Osieł wyszedł jak wiewiórka
mały,
nikt go nie postrzegł lub zaliczył w nędze,
gdy
ów od razu śnił sen o potędze,
pragnął swe przyjście
czymś wielkim zaznaczyć.
Czym wszakże, kiedy wzrost Bóg dał
tak lichy?
„Wstyd się pokazać w świecie, Zeus
wybaczy!”
„Zeusie! – przemówi (nie brakło mu pychy)
-
moja pozycja jest nie do zniesienia,
czyś komu wielki
czy skromny wzrost nadał,
świat czci Lwa, Słonie i mniejsze
stworzenia,
bez końca o nich tylko gada,
bo ty dla Osłów
nie byłeś łaskawy,
żyć muszą w cieniu innych, bez krzty
sławy,
wszyscy o tamtych wciąż, bez zająknięcia.
Gdybym
miał bodaj posturę cielęcia -
Lwy i Lamparty w kompleksy bym
wprawił!
O, wtedy świat by tylko o mnie prawił!”
Odtąd
codziennie i z oślim uporem
tę samą śpiewkę kładł w
Zeusowe uszy,
aż Zeus miał dosyć i przydał mu
tuszy,
powiększył Osła w bydlę wcale spore,
nadto
obdarzył go głosem tak dzikim,
że mój Herkules
kłapouchy
przeraził puszczę niebywałym rykiem.
„Cóż
to za potwór? Z jakiego on rodu?
Kielce ma? Rogi?” Poszły
groźne słuchy.
I na tym koniec? Skąd! I rok nie minął,
gdy
Osieł oślą niesławą zasłynął,
stał się stworzeniem
przysłowiowym zgoła,
dziś wodę na nim rozwożą na sioła.
Niechaj się mężni męstwem, mędrcy wiedzą puszą
-
na nic postura z nędzną w środku duszą.
Patrząc na Chłopa, co gałęzie suche
wyginał w
kształt do zaprzęgu duhę,
umyślił Niedźwiedź jął się
też tego rzemiosła.
Nie tracąc czasu
wybrał część
lasu,
gdzie drzew rozmaitość rosła,
i wziął się do
roboty. Wnet pobiegły echa
trzasku łamanych wiązów,
brzeziny, orzecha…
Lecz, choć trwało to dzień cały,
trudny
Niedźwiedzia żadnych wyników nie dały.
Pobiegł tedy do
Chłopa i mówi:
„Sąsiedzie,
robota mi się nie
wiedzie,
bo każda gałąź w moich łapach trzaska,
żadnej
nie mogę zgiąć w duhę.
A ty, widziałem, zginasz nawet
drewna suche,
mnie zaś nie pozwala cości.
Oświećże
mnie, jeśli łaska,
czemu to się dzieje tak:
czego mej
robocie brak?”
„Czego ci brak – Chłop na to – służę
odpowiedzią:
brak tego, czego wszystkim brakuje niedźwiedziom
-
cierpliwości”