34 Pan Samochodzik i Amerykańska Przygoda Arkadiusz Niemirski

PS 34 - ARKADIUSZ NIEMIRSKI










PAN SAMOCHODZIK


I...


AMERYKAŃSKA PRZYGODA
















OFICYNA WYDAWNICZA WARMIA



ROZDZIAŁ PIERWSZY


NAD NOWYM JORKIEM * NIGDY WIĘCEJ SAMOLOTÓW! * SĄSIAD PANIKARZ * CZY JESTEM CHAMEM? * PAN OPOLSKI * ZAGINIONA KOLEKCJA HRABIEGO KORWIN-MILEWSKIEGO * NA MANHATTANIE * MĘŻCZYZNA Z SAMOLOTU * PODSŁUCHUJĘ * AROGANCJA PANNY WIELOWIEYSKIEJ * PROPOZYCJA ZŁOŻONA PANTERASOWI * “JEŹDŹCY PIEKIEŁ” * WEHIKUŁ II * W CENTRAL PARKU

Zerknąłem w małe okienko po lewej stronie i ujrzałem rozciągające się po horyzont niebieskawo-zielone wody Oceanu Atlantyckiego. Zwróciłem się twarzą do prawego okienka, przy którym siedziałem. Kilkanaście tysięcy stóp pod nami Wielka Woda kończyła się, a zaczynało zurbanizowane morze nowoczesnej cywilizacji. Nowy Jork.

Miejsce odkryte po raz pierwszy przez Giovanniego da Verrazano w 1524 roku. Kiedyś porośnięte lasem i zamieszkałe przez Indian Algonkinów, pierwszych nowojorczyków, dzisiaj zmienione nie do poznania; największa metropolia na świecie, wieża Babel, architektoniczny ,,cud świata” i jego ,,stolica”. A potem zerknąłem w bok, nieco za siebie. W środkowym rzędzie od strony korytarza siedział postawny młody człowiek, który podczas dziewięciogodzinnego lotu dość często zerkał na mnie w sposób niezbyt dyskretny. Ale teraz jego uwagę pochłonął widok metropolii rozpościerającej się na powierzchni dziesięciu tysięcy kilometrów kwadratowych.

Za chwilę mieliśmy schodzić do lądowania. Od kilku minut odczuwałem silne kłucie w uszach spowodowane nagłą zmianą wysokości, ale ciekawość innego świata, znanego z książek, filmów i opowieści, kazała patrzeć przez okienko w dół z wyostrzoną uwagą. Oto pojawiły się zarysy wydłużonej, ogromnej Long Island, a w oddali majaczyły wieżowce Manhattanu na czele z Empire State Building i bliźniaczymi World Trade Center. To tam w tej miejskiej dżungli egzystowały znane na całym świecie muzea, jak Metropolitańskie Muzeum Sztuki, Muzeum Guggenheima czy Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Nigdy dotąd nie miałem okazji widzieć na własne oczy Stanów Zjednoczonych i tylko raz przeleciałem Atlantyk, kiedy to z byłym zwierzchnikiem Janem Marczakiem odwiedziliśmy Kolumbię w Ameryce Południowej. Ale widok Nowego Jorku z lotu ptaka poraził mnie ogromem swojego realizmu. Poczułem się tak, jakby urzeczywistnił się monstrualny obraz z jakiegoś snu.

- Za dziesięć minut wylądujemy na lotnisku Johna F. Kennedy’ego w Nowym Jorku - poinformował nas z głośników miły glos stewardesy. - Proszę o zajęcie miejsc i zapięcie pasów. Jest godzina szesnasta dziesięć. Temperatura na lądzie dziewięćdziesiąt jeden stopni w skali Fahrenheita...

I wtedy zaczęło dziać się cos naprawdę złego.

Gdy samolot przechylił się na bok i dał nura, pod nami zaczęło coś pukać i drgać. Samolot tracił wysokość, w uszach kuło niemiłosiernie, a pod spodem maszyny działo się coś niedobrego.

- Nie może wysunąć podwozia - zawyrokował mój sąsiad.

Był to małomówny rudy jegomość z brodą, w wieku około pięćdziesięciu lat, w wymiętym garniturze. Wsiadł na pokład samolotu w Niemczech, bąknął coś przepraszającego i nic już więcej nie powiedział. Wcześniej bębnił aż do znudzenia niezgrabnymi, dziwnie pokrzywionymi palcami o rozkładany stoliczek, albo próbował je sobie nerwowo ,,nastawiać”. Czyżby przeczuwał nadchodzącą katastrofę? Dopiero teraz rozgadał się. Mówił przy tym z dziwnym, wręcz komicznym akcentem.

- Już dwa razy przeżywałem cos podobnego. Ostatnim razem to lataliśmy ponad pół godziny nad Toronto. Do trzech razy sztuka.

Kiedy usłyszeli to inni pasażerowie, podniosła się wrzawa niczym w szkolnej klasie pod nieobecność nauczyciela. Ku naszemu przerażeniu samolot wyrównał lot i zaczął okrążać wielkie miasto. Początkowy niepokój zaczął przeobrażać się w panikę.

- A nie mówiłem - rzekł przestraszony sąsiad i nerwowo pocierał kostki jednej ręki palcami drugiej.

- Nic się nie stało! - próbowała uspokoić nas stewardesa. - Nic się nie stało.

I znikła za zieloną kotarą.

Pod nami musiał zaciąć się jakiś mechanizm, gdyż dudniło i zgrzytało, a twarze pasażerów robiły się coraz bledsze. Nie ulegało wątpliwości, że mój sąsiad obok miał rację.

,,Jak tylko wyjdę z tego cało - pomyślałem z trwogą - to już nigdy nie wsiądę do samolotu”. Po pierwszym kółku nad miastem samolot znowu znalazł się w punkcie wyjścia. Stewardesa uspokajała pasażerów, jak tylko umiała najlepiej, ale na nic zdały się jej zapewnienia.

- To nic groźnego. Zaraz wylądujemy.

Kątem oka spojrzałem na młodego pasażera z tylu w środkowym rzędzie. Jak tylko spostrzegł, że przyłapałem go na podglądaniu mnie, natychmiast odwrócił się w drugą stronę. Jego twarz, podobnie jak innych pasażerów, przybrała odcień niezdrowej bladości.

Po trzecim kółku nad Nowym Jorkiem zgrzytanie pod pokładem ustało i stewardesa ze stoickim spokojem oświadczyła, ze wreszcie samolot wyrzucił koła ze swojego brzucha. Wszyscy jak jeden mąż zaczęli bić brawo, nie posiadając się z radości. Młody człowiek z tyłu również odetchnął z ulgą ale zaraz posłał w moją stronę mało dyskretne spojrzenie.

- Nie mówmy hop - odezwał się mężczyzna obok. - Jak samolot wyląduje, dopiero wtedy można skakać z radości.

Ale jego obawy okazały się płonne. Po kilku minutach koła samolotu dotknęły betonowej nawierzchni pasa i wszyscy pasażerowie znowu podziękowali załodze Boeinga brawami. Tym razem powiedzenie ,,do trzech razy sztuka” nie sprawdziło się, z czego byłem rad.

Podczas opuszczania samolotu wydarzył się niemiły epizod.

Otóż, zderzyłem się w przejściu z jakąś kobietą w wieku około czterdziestu lat, ubraną w zwiewny kostium ze wzorkami przypominającymi umaszczenie jaguara. Wytrąciłem jej z rąk jakiś pakunek i pech chciał, ze gdy schyliłem się, aby go podnieść, zderzyliśmy się głowami.

- Uważaj pan - syknęła i posłała mi wściekłe spojrzenie. Miała ciemną oprawę oczu wzmocnioną dodatkowo czarnym tuszem, co jeszcze bardziej podkreślało jej agresywne zapędy. - Co za chamstwo!

- Przepraszam - bąknąłem zaskoczony reakcją niewiasty. - Nic się nie stało.

- Dobre sobie. Pcha się taki i jeszcze mówi, że nic się nie stało.

- Powiedziałem: ,,przepraszam”.

I kiedy chciałem ją przepuścić, ta kazała mi iść pierwszemu. Byłem widać niezdecydowany, bo gdy ruszyłem, zniecierpliwiona kobieta również zrobiła pierwszy krok, w efekcie czego zaklinowaliśmy się w przejściu pomiędzy fotelami.

- Panie! - wrzasnęła. - Cos się pan tak na mnie uparł? Zrobiłam coś panu?

- To niech pani idzie pierwsza i nie zawraca mi głowy - odpowiedziałem niezbyt elegancko, ale byłem już na dobre wyprowadzony z równowagi.

- Normalny cham - szepnęła ze złością i energicznie ruszyła przed siebie taranując po drodze kilku pasażerów.

Usiadłem zatem w fotelu, aby stracić niewiastę z oczu i nie wywołać większej afery. Kiedy tak siedziałem, minął mnie po chwili ów młody mężczyzna, który podczas lotu czasami mnie obserwował. Teraz jednak udawał, że mnie nie widzi. Przeszedł obok mnie z walkmanem i słuchawkami na uszach, podśpiewując cicho pod nosem jakiś przebój.

Port lotniczy imienia Johna F. Kennedy’ego to istny moloch. Zanim dotarłem do odprawy paszportowej, musiałem iść tunelem prawie pół mili. A potem znalazłem się w dużym holu otoczonym tłumem oczekujących ludzi.

Nie zdążyłem nawet wyjść na zewnątrz, gdy podszedł do mnie łysiejący, niski mężczyzna w średnim wieku. Na sobie miał kremowej barwy letni garnitur, a spozierające na mnie zza leczniczych szkieł brązowe oczy zdradzały inteligencję. Mężczyzna żuł gumę i zachowywał się swobodnie.

- Jeśli się nie mylę - zwrócił się do mnie po polsku, z lekkim amerykańskim akcentem - to mam przyjemność z panem Tomaszem N.N., dyrektorem warszawskiego Departamentu Ochrony Zabytków? Moje nazwisko Opolski. Stanley Opolski. Dla znajomych Stan.

Przedstawiłem się i uścisnęliśmy sobie ręce.

- Jak podroż? - zapytał uprzejmie.

- Cieszę się, że moja noga stąpa po amerykańskiej ziemi - odpowiedziałem szczerze pomny tego, ze jeszcze pół godziny temu groziła nam śmiertelna kąpiel w Atlantyku. - Jestem trochę zmęczony, ale przede wszystkim oszołomiony.

Pan Opolski był przedstawicielem Polonii nowojorskiej i wyjechał po mnie w imieniu Polskiego Instytutu Naukowego w Ameryce.

Trzeba Wam wiedzieć, ze niedawno dostałem oficjalne zaproszenie do Nowego Jorku w sprawie tyleż delikatnej, co niejasnej. Nie mogłem odmówić naszym Polonusom zza Atlantyku przybycia, wszak to dzięki nim nasz departament szczycił się posiadaniem wspaniałego jeepa. To właśnie tutejsza Polonia zafundowała nam ten pojazd i teraz nadszedł czas zapłaty. Swoja. drogą sprawa, o zbadanie której mnie poproszono, kryta w sobie wiele niejasności, a kto wie, może nawet i tajemnic.

Otóż, w czerwcu tego roku kilku młodych mężczyzn w skórzanych kombinezonach, jeżdżących na hałaśliwych motorach zjawiło się w domu aukcyjnym w Nowym Jorku z dwoma obrazami. Jeden z nich pędzla polskiego malarza Władysława Czachórskiego był znanym, ale i zaginionym portretem hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego. Portret powstał w 1876 roku w majątku hrabiego w Gieranonach na Litwie. Ów szlachcic był wyrafinowanym estetą, najwybitniejszym zbieraczem malarstwa polskiego swoich czasów. Jego kolekcja liczyła ponad dwieście obrazów polskich malarzy, ale tylko część z nich dotrwała do dziś. Większość rozpierzchła się po świecie w wyniku burzliwych dziejów tego człowieka i wojen światowych. Jego losy były doprawdy niezwykle barwne, należał on bowiem do kawalerów maltańskich, posiadał kilka domów w Europie, a od arcyksięcia Karola Stefana Habsburga kupił jacht i wyspę na Adriatyku. Swoją kolekcję często przenosił z miejsca na miejsce, raz były to rodzinne Gieranony, innym razem Wilno, Wiedeń czy wyspa Sveta Katarina. Hrabia utrzymywał zażyłe kontakty z kilkoma sławnymi polskimi malarzami. Kupował na zamówienie płótna Gierymskiego, Chełmońskiego, Malczewskiego, Czachórskiego, Wodzinowskiego, ale także Matejki. To z jego zbiorów pochodzi słynny ,,Autoportret” i ,,Stańczyk” Mistrza Jana. Słowem, był hrabia Korwin-Milewski mecenasem sztuki.

Polonia uznała pojawienie się jego portretu w Ameryce za wielką sensację. Istniała bowiem nadzieja, że ubrani w skóry mężczyźni (nie wyglądający przecież na kolekcjonerów dzieł sztuki, a bardziej na chuliganów) przypadkowo natrafili na kilka obrazów z bogatej kolekcji hrabiego i, nie wiedząc z czym mają do czynienia, próbowali je sprzedać w Nowym Jorku. Tutaj ceny były wysokie i działało wiele antykwariatów oraz galerii.

Oprócz portretu Korwin-Milewskiego mężczyźni zostawili zupełnie nieznany obraz Chełmońskiego ,,Kaczki na wodzie”, a następnie spłoszeni podejrzliwością antykwariusza uciekli z kilkoma innymi płótnami zawiniętymi w rulony. Nie wiadomo, jakie obrazy były w ich posiadaniu?

Niedawno znowu pojawili się w innym antykwariacie, tym razem z nieznanym autoportretem Malczewskiego. Miało to miejsce trzy tygodnie temu i najdobitniej świadczyło, ze mężczyźni w skórach mieli dostęp do nieznanego nam źródła zaginionej części kolekcji obrazów hrabiego Korwin-Milewskiego .

- Przez dwa miesiące ,,dusiliśmy” nowojorskie władze, aby przekazały nam te obrazy, gdyż mają niezwykłą wartość dla polskiej kultury - odezwał się pan Opolski, gdy zasiedliśmy w klimatyzowanym fordzie. - W końcu ofiarowano nam te obrazy. Niestety, na tym zakończyła się cała sprawa. Mężczyźni w skórach przepadli, zaś amerykańska policja, a nawet specjalna komórka FBI zajmująca się dziełami sztuki, nie wszczęła śledztwa. A przecież antykwariusz widział, że sprzedający mieli jeszcze kilka innych płócien. Najpewniej odkryli jakąś “skrytkę” z polskimi obrazami. Pytanie tylko, gdzie?

- Tak, to interesujące - rzekłem, spoglądając zza szyby na East River, za którą wznosił się majestatycznie Manhattan. Widok był przejmujący i poczułem się małym człowiekiem. Ogrom miasta i jego szum zdawał się posiadać jakąś dziwną narkotyczną moc. Moje pierwsze wrażenie miało jednak odcień ambiwalentny. Z jednej strony Nowy Jork zachwycał, ale z drugiej przytłaczał aż do obrzydzenia. Postanowiłem otrząsnąć się z tej “pułapki” i myśleć wyłącznie o sprawie obrazów. - W jaki sposób część kolekcji Korwin-Milewskiego (bo mniemam, że natrafiono właśnie na jego kolekcję) trafiła za Wielką Wodę? Gdyby udało się to wyjaśnić i rzeczywiście byłaby to prawda, mielibyśmy sensację grubego kalibru.

- Otóż to, panie Tomaszu - podniecił się Opolski. - Dlatego pan tu jest!

- Zadanie wytropienia motocyklowego gangu sprzedającego polskie obrazy w Ameryce wydaje mi się szczególnie trudne. Nie wiem, od czego zacząć. I w ogóle nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.

- Rozmowa ze specjalistą od dziewiętnastowiecznego malarstwa polskiego powinna pana zdopingować. Spotkacie się o dwudziestej wieczorem w naszym instytucie na Manhattanie. Wierzę w pana. Tylu złodziei wsadził pan za kratki i rozwiązał dziesiątki zagadek.

Wypluł starą gumę do żucia i wsadził do ust nową.

- A poza tym czeka na pana prawdziwa niespodzianka! - Co takiego? - uniosłem wyżej brwi.

- Niech pan poczeka do wieczora.

Pan Opolski skierował się na Manhattan Bridge, którym dostaliśmy się na 3. Aleję najsławniejszej dzielnicy świata. Polski Instytut Naukowy w Ameryce* [“The Polish Institute of Arts and Sciencies of America, Inc.” - założony w 1942 r. przez wybitnych polskich naukowców (m.in. Oskara Haleckiego - historyka, Bronisława Malinowskiego - antropologa i Wojciecha Świętosławskiego - chemika). Instytut był kontynuatorem prac Polskiej Akademii Umiejętności w Krakowie (zawieszonej w 1942 r. przez niemieckiego okupanta). Wśród wybitnych jego członków znaleźli się m.in. laureaci Nagrody Nobla. Isaac Bashevis Singer (pisarz) czy Czesław Miłosz (poeta). Instytut organizuje zjazdy w dziedzinie ekonomii, biznesu, literatury, historii i sztuki, a także wydaje kwartalnik “The Polish Review”] mieścił się w zachodniej części Manhattanu, na 30. ulicy, ale mój gospodarz obiecał najpierw zawieźć mnie do hotelu “Herald Square” w bliskim sąsiedztwie Empire State Building. Hotel znajdował się na 31. ulicy w odnowionym budynku, w którym kiedyś mieściła się siedziba magazynu “Life”.

I tak oto znalazłem się w samym sercu Manhattanu. Upał był piekielny i przy wysiadaniu z forda zakręciło mi się w głowie. Czułem się zmęczony podróżą, zmianą czasu i zgiełkiem nowojorskiej ulicy. Z wielką ulgą moja noga przekroczyła próg hotelu. Ameryka to nie tylko kraj imponujących wysokościowców, dużych samochodów, ale i klimatyzowanych budynków. Chłód panujący w holu dodał mi sił.

Po załatwieniu formalności poszliśmy schodami na drugie piętro. Idąc korytarzem nie mogłem się nadziwić, że jego ściany zdobiły okładki z gazet. Czego ci Amerykanie nie wymyślą? Ale z drugiej strony, jakże praktyczny był to naród. Przecież właściciel hotelu nie musiał ani malować ścian, ani kłaść tapety. Wystarczyło zalepić ściany tanimi, bezużytecznymi gazetami.

Pokój dostałem mały, ale za to cichy i urządzony w miłej, różowej tonacji.

- Niech pan weźmie prysznic, zdrzemnie się i przyjdzie do instytutu o dwudziestej - rzekł pan Opolski poklepując mnie po ramieniu. - To niedaleko. I na pewno pan nie zabłądzi. Na Manhattanie jest to niemożliwe. Ulice krzyżują się z alejami pod kątem prostym, więc wystarczy tylko iść według numerów ulic i alei. Zupełnie jak na szachownicy. Pierwsi osadnicy budowali domy bez żadnego planu, stąd dzisiaj na Dolnym Manhattanie spotka pan kręte ulice - spuściznę po pionierach. Dopiero po objęciu fotela gubernatora przez Holendra Petera Stuyvesanta zaprowadzono porządek, także z ulicami, a rozkwit nastąpił po oddaniu kolonii w ręce Anglików w 1664 roku. Ale dość historii. Pewnie jest pan zmęczony

Pan Opolski wyszedł, a ja napuściłem wody do wanny. Rozpakowałem się i w oczekiwaniu na kąpiel podszedłem do okna, aby wyjrzeć na ulicę. Widok miałem niezwykle atrakcyjny, jeśli uznać mnie za turystę pragnącego zasmakować w manhattańskiej scenerii. Po prawej stronie ukazał mi się słynny Broadway, powstały w miejscu indiańskiego szlaku Weekquaegeek Trail, biegnący nieco skośnie w porównaniu z pozostałymi alejami. Widziałem dachy wolno jadących samochodów, raz po raz niosły się echem po ulicy ich dzikie klaksony i pisk opon. Ledwo co przyjechałem, a już zaczęła mnie denerwować atmosfera tego wielkiego miasta. Na Krakowskim Przedmieściu dość często odczuwałem frustrację spowodowaną ruchem ulicznym i agresywnymi przechodniami. A co dopiero mówić o Nowym Jorku?

Tutaj się nic da żyć” - zawyrokowałem w myślach.

Ale oto ujrzałem na skrzyżowaniu Broadwayu z 31. ulicą mężczyznę z dużą torbą podróżną. Znałem go. To był ten sam młody człowiek, który leciał ze mną samolotem. Ten, który mnie obserwował. Szedł wolno i rozglądał się na wszystkie strony, jakby nie wiedział, dokąd pójść. Popatrzył na mój hotel, skręcił w 31. i przeszedł na przeciwległą stronę, po której znajdował się hotel. Straciłem go z oczu

Przez chwilę stałem przy oknie zamyślony, ale zaraz machnąłem na wszystko ręką i poszedłem do wanny.

W Polskim Instytucie Naukowym byłem dziesięć minut przed dwudziestą. Instytut mieści się w dwupiętrowej kamienicy o elewacji w szary kolorze. Schodkami podreptałem pod drzwi wejściowe i zaraz wpuszczono mnie do środka. Normalnie ta szacowna placówka pracowała do siedemnastej, ale że okoliczności mojego przyjazdu były niecodzienne, postanowiono przyjąć mnie o nietypowej porze. Portier grzecznie, ale z pewną dozą nonszalancji poinformował mnie, jak dotrzeć do instytutu. Schodami wszedłem na drugie piętro i skręciłem w lewo. Już z daleka słyszałem donośny kobiecy głos dolatujący z otwartych drzwi na końcu długiego korytarza.

- Tak, to z pewnością oryginał - mówiła kobieta, a mnie się zdawało, że skądś znam ten głos. - To pędzel Czachórskiego, zaś “Kaczki w wodzie” namalował Chełmoński. Oba obrazy to autentyki. Ale oczywiście trzeba będzie poddać je dokładnej analizie, to jest prześwietlić promieniami rentgenowskimi, zbadać za pomocą mikroskopu elektronowego z wykorzystaniem skali spektroskopowej, a nawet poddać analizie chemicznej.

- To świetnie - usłyszałem zadowolony głos pana Opolskiego. - Jak to dobrze, że mamy tutaj panią i Pana Samochodzika.

- Przepraszam, kogo? - kobieta okazała zdziwienie. - Jakiego znowu Pana Samochodzika?

Na dźwięk mojego przezwiska stanąłem jak wryty kilka metrów przed uchylonymi drzwiami i nasłuchiwałem w największym skupieniu. Brzydziłem się podsłuchiwaniem, ale okoliczności sprawiły, że nie mogłem się oprzeć pokusie. Ten głos kobiety. Znałem go. Ależ tak! To z nią, brunetką w średnim wieku, wdałem się kilka godzin temu w małą sprzeczkę w samolocie, podczas której nazwała mnie “chamem”.

- Nie słyszała pani o Panu Samochodziku? - zapytał Opolski.

- To słynny polski detektyw - wtrącił się inny głos należący do młodszego mężczyzny.

- Detektyw? - zakpiła groźna niewiasta. - Nic panowie nie wspominali o żadnym detektywie? Jako znany specjalista nie potrzebuję zdania detektywa na temat moich kompetencji. Mam najlepsze referencje. Mój ojciec, Alfred Wielowieyski, jest światowej klasy rzeczoznawcą w dziedzinie malarstwa polskiego. Moje nazwisko jest także dobrze znane w kręgach polskiej kultury i nauki.

- Wiemy o tym, droga pani. Naturalnie. Ale Pan Samochodzik nie jest zwykłym detektywem. To historyk sztuki tropiący handlarzy dziełami sztuki i rozwiązujący najprzeróżniejsze zagadki historyczne. Pracuje w Ministerstwie Kultury i Sztuki w Warszawie, w Departamencie Ochrony Zabytków i podobnie jak pani jest typem indywidualisty. Żadnemu z was nie wspomnieliśmy o sobie, aby nie wywoływać niepotrzebnych emocji już w Polsce. Wybaczy pani nam ten fortel. Zresztą, gdyby nie próba sprzedaży autoportretu Malczewskiego w Nowym Jorku, nie zaprosilibyśmy Pana Samochodzika tutaj. Ale trzy tygodnie temu banda ubranych w skóry motocyklistów chciała sprzedać Malczewskiego na Broadwayu, więc należy liczyć się z tym, że będą kolejne próby sprzedaży. Pan Samochodzik będzie miał za zadanie wytropić “handlarzy”, a pani, pani Agato, pomoże nam ustalić pochodzenie i autentyczność obrazów.

- Też coś - prychnęła panna Agata Wielowieyska. Znałem to nazwisko i wiedziałem, że kobieta była wybitną specjalistką rodzimego malarstwa. Nie przypuszczałem jednak, że wybitne osoby, i to w dodatku przedstawicielki płci pięknej, mogą być tak agresywne i nieznośne.

- Jestem indywidualistką i lubię pracować sama. Mam w nosie jakiegoś tam Samochodzika.

Sytuacja musiała zrobić się niezręczna, gdyż przez chwilę zapanowała w pokoju cisza. Wykorzystałem to i wszedłem bez pukania do środka. W przestronnym pomieszczeniu wyłożonym szarym dywanem ujrzałem cztery osoby: panią Agatę Wielowieyską, pana Opolskiego, młodego człowieka w granatowym garniturze i młodą dziewczynę ubraną na sportowo.

- Witamy Pana Samochodzika - przywitał mnie uprzejmie pan Opolski i natychmiast przedstawił mnie pani Agacie.

- Miło mi - burknęła kobieta i nagle zawiesiła na mnie wzrok. - Czy my się przypadkiem nie znamy?

- Ależ oczywiście, droga pani - odpowiedziałem grzecznie. - Poznaliśmy się w samolocie cztery godziny temu. Nazwała mnie pani chamem. Jakże miło mi panią znowu widzieć.

Panna Agata zmrużyła oczy, jakby to pomagało jej odświeżać pamięć.

- A tak! W takim razie przepraszam, ale w końcu tyle mamy chamstwa na tym padole, że czasami ciężko się opanować. Mam nadzieję, że pan się nie obraził. Czy to prawda, że jest pan detektywem?

- Coś w tym rodzaju.

Panna Wielowieyska zaśmiała się dyskretnie pod nosem w tonie ironicznym, ale nic więcej nie powiedziała. Ubrana u kolorową, jedwabną koszulę i odważne, jasne mini sprawiała wrażenie silnej kobiety, raczej niedostępnej jak dla mnie. Tę zmysłową surowość podkreślały czarne włosy i ciemna oprawa oczu. Nie była to kobieta wysoka i szczupła, ale na tyle zgrabna, aby stać się przyczyną małego zamieszania im ulicy wśród większości przedstawicieli płci męskiej.

Ale oto pan Opolski przedstawił mi szczupłą blondynkę i młodego mężczyznę w garniturze.

- To jest panna Katarzyna, moja asystentka, a to pan Andrzej, mój zastępca.

Uścisnąłem ich dłonie. Panna Katarzyna była ładną dziewczyną, reprezentantką nowego pokolenia ludzi ambitnych i zaradnych, którzy ciężką pracą dochodzą do obranego celu. Jej rówieśnik Andrzej również należał do tej samej grupy ludzi przed trzydziestką, absolwentów dobrych uczelni ze znajomością przynajmniej dwóch języków obcych i uczęszczających trzy razy w tygodniu na masaż i siłownię.

Podszedłem do obrazów ustawionych na sztalugach i przez wyciągniętą właśnie lupę oglądałem je przez chwilę. Były zniszczone, ale na pierwszy rzut oka wyglądały na oryginały. Nie byłem jednak rzeczoznawcą w dziedzinie malarstwa, więc nie zabierałem głosu. Poza tym nie chciałem wchodzić w paradę pannie Wielowieyskiej.

- Czego pan ode mnie oczekuje? - zapytałem pana Opolskiego.

Ale ten nie odpowiedział, tylko skinął ręką na pana Andrzeja. Ten zabrał z dużego stołu znajdującego się na środku pomieszczenia zieloną teczkę i wyjął z niej jakiś papier.

- Dzisiaj otrzymaliśmy faks od znanej osobistości z Hollywood - rzekł miękkim głosem. - Otóż, pojawili się tam nasi motocykliści w skórach - “Jeźdźcy Piekieł”.

- “Jeźdźcy Piekieł”? - zdziwiłem się. - To brzmi niczym z horroru.

- Po prostu mają oni wyszyte na kurtkach symbole piekła: ogień i wizerunek potwora z trzema rogatymi głowami. Po nieudanej próbie sprzedaży pozostałych obrazów w Nowym Jorku, postanowili spróbować szczęścia na zachodnim wybrzeżu, w Los Angeles. Wiele gwiazd filmu i producentów kolekcjonuje dzieła sztuki, w tym obrazy znanych malarzy. Niektórzy z nich posiadają całkiem pokaźne galerie. A zatem “Jeźdźcy Piekieł” zawitali do Hollywood i złożyli propozycję znanemu gwiazdorowi.

- A konkretnie? - zapytała zaciekawiona pani Agata.

- To bożyszcze kobiet i znakomity aktor Antonio Panteras.

- O rany! - wyrwało się kobiecie.

Pan Andrzej zawiesił wzrok na kartce i zaczął mówić:

- “Jeźdźcy Piekieł” zaproponowali aktorowi sprzedaż autoportretu Malczewskiego, którego nie udało im się sprzedać na Broadwayu trzy tygodnie wcześniej. Skoro antykwariusz wycenił obraz na piętnaście tysięcy dolarów, zatem zaproponowali bogatemu aktorowi sumę dwa razy większą. Niestety, aktor nie zna malarstwa polskiego...

- Kto wie, może nawet nie wie, gdzie leży Polska - wtrąciłem nieco uszczypliwie.

- Sprzedający przysłali mu jedynie zdjęcie autoportretu. Panteras porozumiał się ze swoim agentem, a ten zawiadomił zaprzyjaźnioną galerię w Los Angeles, która dzisiaj powiadomiła nas o całej sprawie. Oto zdjęcie autoportretu Jacka Malczewskiego.

Panna Wielowieyska niemal wyrwała zdjęcie panu Andrzejowi i zaczęła wpatrywać się w nie z wielką uwagą.

- W kolekcji portretów hrabiego Korwin-Milewskiego znajdowały się tylko dwa znane nam autoportrety Malczewskiego.

- Co pan o tym sądzi, Panie Samochodzik? - zwrócił się do mnie pan Opolski.

- Nic nie mogę powiedzieć - odrzekłem zgodnie z prawdą.

- Nic pan nie potrafi wydedukować? - żachnęła się pani Wielowieyska. - Co z pana za detektyw?

- Przecież nie wiemy nawet, czy te dwa obrazy, które tutaj stoją przed nami są oryginałami. Cóż zatem mogę sądzić na podstawie wątpliwej jakości zdjęcia o trzecim? Nic. Nawet pani nie może na podstawie fotografii powiedzieć cokolwiek o pochodzeniu autoportretu.

- Z pewnością nie jest to żaden znany nam obraz Malczewskiego. Ale wygląda na jego dzieło. Chyba nie sądzi pan, że “Jeźdźcy Piekieł” są fałszerzami?

- Oczywiście, że nie - odparłem. - Oni w ogóle nie znają się na malarstwie. Nie wiedzą nawet, co posiadają i nie mają żadnej koncepcji, jak to sprzedać. Obraz to dla nich obraz.. Nie odróżniają stylów ani epok. Wątpię, czy znają nazwisko chociaż jednego sławnego malarza. To banda chuliganów, która przypadkowo natrafiła na tajemniczą skrytkę z obrazami polskich twórców. Dlatego próbują różnych sposobów upłynnienia płócien. Założę się, że w końcu sprzedadzą je jakiemuś studentowi malarstwa za sto dolarów.

- A zatem musi pan pojechać do Kalifornii i spróbować odkupić od nich wszystkie płótna, które posiadają - zaproponował pan Opolski i ostentacyjnie spojrzał na zegarek. - Ale przede wszystkim musimy wiedzieć, skąd mają te obrazy?

- Mam jechać do Kalifornii? - niemal podskoczyłem z wrażenia. - Przecież “Jeźdźcy Piekieł” mogą być już w drodze do innego stanu.

- Ale pewności nie ma - odezwała się niespodziewanie panna Katarzyna. Była ładną blondynką sprawiającą wrażenie prostolinijnej osoby i zdaje się, że była nieco zawiedziona moją osobą. Widać spodziewała się przyjazdu do Nowego Jorku przystojnego i wszystko wiedzącego detektywa.

- “Jeźdźcy Piekieł” nie wiedzą, czy aktor się rozmyślił, czy nie. Mają zadzwonić po odpowiedź. Zadzwonimy do agenta pana Panterasa i poprosimy, aby aktor nie odmawiał kupna, a nawet wyraził zainteresowanie nabyciem autoportretu Malczewskiego. W ten sposób możemy przyłapać ich podczas próby sprzedaży.

- I ja mam polecieć do Hollywood i złapać całą bandę? - wyraziłem swoje szczere zdziwienie. - A gdzie jest policja?

- Policji to nie interesuje - powiedział pan Andrzej. - To nasza narodowa sprawa. Obowiązek. Jeśli my nie weźmiemy swoich spraw w swoje ręce, nikt za nas tego nie zrobi.

- Ale ja nie mogę polecieć do Kalifornii - broniłem się. - Nie ma mowy.

- A czemuż to? - zdziwili się pozostali.

- Bo ja... - zdenerwowałem się - bo ja cierpię na chorobę samolotową.

Tym kłamliwym oświadczeniem musiałem zniszczyć w Polonusach swój wizerunek sławnego detektywa. Nie mogłem przecież powiedzieć wprost, że boję się latać samolotami po tym, co przeżyłem dzisiaj nad Nowym Jorkiem. Musiałem zatem skłamać, nie wiedząc, czy istnieje nawet takowa choroba.

Natomiast na ustach Agaty Wielowieyskiej zagościł ironiczny uśmieszek, co odebrałem jako przejaw pogardy dla mojej osoby.

- Nie poleci pan samolotem do Kalifornii - odezwał się z uśmiechem pan Opolski i znowu zerknął na zegarek. - Przecież mówią o panu Pan Samochodzik, a nie Pan Samolocik. Pojedzie pan samochodem.

- Samochodem? Dotrę tam za dwa tygodnie.

- Jeszcze pan nie wie, jaki to samochód - odpowiedział tajemniczo. - Do Los Angeles jest ponad dwa i pół tysiąca mil, a więc dotrze tam pan w pięć, góra sześć dni. Musi pan używać samochodu, gdyż w ten sposób będzie pan mógł podążać śladem “Jeźdźców Piekieł”, gdyby ci zapragnęli jeździć po całej Ameryce. Ale proszę państwa do windy.

I wyszedł z pomieszczenia, a my poszliśmy za nim.

Po kilku minutach znaleźliśmy się na małym parkingu wciśniętym pomiędzy dwie kamienice zbudowane z jasnego piaskowca. Pan Opolski kazał nam zatrzymać się i ponownie spojrzał na zegarek. Było przyjemnie, ciepło, ale drażniła mnie ta konspiracyjna postawa Polonusów. Patrzyli na mnie z dziwnym wyrazem twarzy, a kiedy wymieniali ze sobą spojrzenia, dałbym uciąć sobie głowę, że uśmiechali się do siebie.

Co tu jest grane?” - pomyślałem poirytowany.

I nagle, nie uwierzycie, od strony Broadwayu nadjechał srebrny pojazd do złudzenia przypominający mój nieodżałowany wehikuł! Przetarłem ze zdumienia oczy, ale wzrok mnie nie mylił. Nie był to żaden sen, a rzeczywistość. Za kierownicą wehikułu siedział jakiś grubszy jegomość ubrany w elegancki garnitur i palił cygaro. Obok niego siedział szczupły, starszy człowiek w okularach na nosie. Pojazd zatrzymał się przed nami i mężczyźni wysiedli z niego.

A ja stałem osłupiały i gapiłem się na to lśniące, szerokie czółno na kółkach. Byłem kompletnie zahipnotyzowany i nie potrafiłem wydobyć z siebie słowa.

- Jan Lipiński - przedstawił się szczupły, starszy i dostojny mężczyzna. - Jestem profesorem i honorowym prezesem instytutu. Miło mi pana poznać. Mam zaszczyt zakomunikować panu, że nowojorska Polonia postanowiła ofiarować mu replikę jego słynnego samochodu. Obecny tutaj pan Antoni Paradaj, biznesmen polskiego pochodzenia, jest głównym sponsorem tego “upominku”. Ale niech pan nie myśli, że upominek do niczego nie zobowiązuje, panie Tomaszu. Musi pan nie tylko rozwiązać zagadkę obrazów, ale zdobyć je dla nas.

- Dziękuję... ale ja... - jąkałem się jak sztubak - ...nie wiem, co powiedzieć...

- Nie musi pan - poklepał mnie po plecach biznesmen Paradaj, popatrzył na mnie spode łba, jakby pomyślał o mnie “i to ma być ów słynny detektyw”, a następnie otworzył maskę wehikułu. - Pewien mój znajomy rozbił niedawno bentleya, nowoczesny model Hunaudieresa* [Nowoczesne, sportowe auto z centralnie umieszczonym silnikiem volkswagena i płytą podłogową Lamborghini Diablo (pierwotnie bentley był produktem brytyjskiej motoryzacji). Nazwa Hunaudieres została zapożyczona od nazwy prostej na francuskim torze Sarthe.] i sprzedał mi na wiosnę nienaruszony silnik za strasznie niską cenę. Wcześniej odkupiłem od armii Stanów Zjednoczonych hummera, który został uszkodzony w wyniku działań wojennych podczas operacji “Pustynna Burza”. Okazało się, że stalowe podwozie hummera* [Hummer, inaczej High Mobility Multi-Purpose Wheeled Vehicle, został stworzony specjalnie na potrzeby armii Stanów Zjednoczonych w 1979 r. Nie są to szybkie pojazdy (maksymalna prędkość 130 km/h), a moc ich silników nie przekracza 200 KM. Przeznaczono je do działania w niezwykle trudnych warunkach. Wersje cywilne weszły na rynek w 1993 r. Reklamy przysporzyły mu relacje telewizyjne z operacji “Pustynna Burza”.] było w idealnym stanie. Ucierpiała jedynie lotnicza aluminiowa karoseria trafiona jakimś pociskiem przeciwczołgowym. Ale mój znajomy mechanik, zwariowany wynalazca, wykonał własną karoserię, wsadził silnik bentleya i dokonał mnóstwa przeróbek. Zamierzaliśmy to cudo wystawić na pokazie dziwacznych pojazdów w San Francisco, gdzie nierzadko takie auta kupują ludzie bogaci i można zarobić majątek. Ale profesor Lipiński przekonał mnie, że ten pojazd mógłby służyć w celach bardziej szlachetnych niż zysk! Ale dość gadania! Niech pan spojrzy na ten aluminiowy silnik.

- Aż szesnaście cylindrów? - wyrwało mi się, gdyż mój stary wehikuł miał ich “tylko” dwanaście.

- Ha, ha - zarechotał biznesmen Paradaj. - To silnik nowej generacji o mocy 640 KM! Osiąga prędkość 350 kilometrów na godzinę. Podstawowa struktura nadwozia to para masywnych stalowych belek biegnących przez całą długość pojazdu. Auto porusza się na czterech napędzanych i niezależnie zawieszonych kołach. Ten “czołg” ma bardzo niski punkt ciężkości i wspina się na niemal każde zbocze, z łatwością jedzie po lodzie, śniegu i piachu oraz zwalonych pniach. Jest dodatkowo wyposażony w system zmiany ciśnienia powietrza w oponach w zależności od podłoża, po którym się porusza. Można jechać nawet z uszkodzoną oponą. Oto, co można zrobić z oryginalnego hummera i bentleya.

Popatrzyłem na to cudo. To już nie był samochód! Toż to była rakieta i czołg w jednym. Pojazd był nieco dłuższy od mojego starego wehikułu. Koła miał szerokie jak w samochodach terenowych, ale karoseria niemal do złudzenia przypominała pokraczny odwłok jakiegoś stworzenia. Znajomy mechanik biznesmena Paradaja był z pewnością genialnym majsterkowiczem, ale nie posiadał za grosz poczucia piękna i zrobił z pojazdu idealny okaz brzydoty. Dlatego ten “wehikuł” spodobał mi się od pierwszego spojrzenia. Miał w sobie to “coś”. Z przodu umieszczono jeszcze dodatkowo olbrzymie reflektory przypominające oczy jakiegoś ohydnego gada, a niżej zainstalowano światła przeciwmgielne. Przyjrzałem się masce rozdzielczej. Była prymitywna, wykonana ze zwykłej blachy, w której powsadzano różne pokrętła i przyciski. W górnej części deski rozdzielczej znajdowała się jeszcze jakaś klapka. Po odsunięciu jej ukazał się wielofunkcyjny monitor, dostarczający informacji o pozycji samochodu, temperaturze panującej na zewnątrz, ciśnieniu atmosferycznym, wysokości nad poziomem morza i średniej prędkości samochodu. Siedzenia były wykonane ze zwykłego materiału, ale gdy zasiadłem za kierownicą, musiałem przyznać, że były wygodne.

- A śruba jest? - zapytałem, gdyż nie mogłem zapominać, że mój stary wehikuł posiadał z tyłu śrubę pozwalającą na pływanie po wodzie.

- Jest! Ten pojazd pływa. Jest wodoszczelny.

- A przypadkiem to coś nie lata? - zażartowała cierpko pani Wielowieyska. Musiało jej się zrobić głupio, kiedy zobaczyła, jak wysoko postawieni Polonusi zaczęli mnie “rozpieszczać”. Jej duma została w ten sposób zagrożona, więc próbowała ratować się zgryźliwymi uwagami.

- Nie rozumiem, co ten pojazd ma wspólnego ze sprawą obrazów? No chyba, że to inteligenta maszyna i dodatkowo będzie myślała za Pana Samochodzika.

Ta uszczypliwość rozbawiła pozostałych. Ale ja nie zwracałem na kobietę uwagi, gdyż byłem całkowicie pochłonięty oględzinami wehikułu.

- Jedyne, co mi nie pasuje w tym samochodzie, to karoseria.

- Jak to? - oburzył się pan Paradaj. - Jest chromowana.

- Ale za ładna. Lśni jak srebrna papierośnica. Za bardzo zwraca uwagę. Od razu widać, że to nietuzinkowa maszyna.

Pan Paradaj spojrzał na pozostałych mężczyzn i zasępił się. A potem pokiwał głową jakby dorósł do jakiejś ważnej myśli.

- Pan Samochodzik wyruszy jutro do Kalifornii - oświadczył nagle profesor Lipiński. - A z nim pojedzie panna Katarzyna. Jest inteligentna i zna ten kraj jak własną kieszeń.

- A ja? - zapytała ze złością Agata Wielowieyska.

- Pani w tym czasie przeprowadzi szczegółową analizę dwóch obrazów, które posiadamy - rzekł pan Opolski. - Jeśli pan Tomasz będzie miał jakiekolwiek wątpliwości związane z obrazem w Los Angeles, poleci tam pani samolotem. Poza tym chciała się pani spotkać ze swoim synem.

- No tak, naturalnie, ma jutro przylecieć z Bostonu, gdzie uczestniczy w konkursie dla najbardziej zdolnej młodzieży z krajów Europy Wschodniej. A właśnie, czy znajdzie pan dla Stasia “Mądra Głowa” jakiś pokój?

- Że co? - odezwałem się rozbawiony tym przezwiskiem.

- Oh, tak nazywam mojego syna Stasia, bo uzyskał sto osiemdziesiąt punktów IQ. To dziecko z mojego pierwszego małżeństwa. Strasznie nie lubi swojego imienia i tego przezwiska. W przeciwieństwie do mnie. To jak? Znajdzie się jakieś łóżko?

- Coś znajdziemy - obiecał pan Andrzej.

Tym oświadczeniem panna Agata została udobruchana.

A ja nie mogłem oprzeć się pokusie przejechania się wehikułem, którego zdążyłem już nazwać w myślach “wehikułem II”. Ale z powodu dużego ruchu panującego na ulicach Manhattanu musiałem tę przyjemność odłożyć do rana.

Umówiliśmy się z panną Katarzyną na piątą.

Po dwudziestej pierwszej trzydzieści byłem z powrotem w hotelu “Herald Square”. Już zamierzałem pójść na górę do swojego pokoju, gdy zatrzymał mnie recepcjonista.

- Wiadomość dla pana, sir.

Zatrzymałem się i wziąłem od niego kartkę. Ktoś zostawił dla mnie wiadomość napisaną w języku polskim:

O dziesiątej wieczorem w Central Parku przy pomniku Jagiełły.

Podziękowałem recepcjoniście i poprosiłem go o mapę Manhattanu. Miałem niecałe pół godziny, aby dotrzeć do Central Parku.

Szedłem szybkim krokiem oświetloną bajecznie 5. aleją, ale w końcu skorzystałem z autobusu. Manhattan był długi. Z hotelu do miejsca spotkania było aż dwie i pół mili* [* Tj. około 4 km.]. Podjechałem kawałek autobusem i wysiadłem w pobliżu Metropolitan Museum of Art, na tyłach którego znajdował się pomnik polskiego króla Władysława Jagiełły dłuta Stanisława Ostrowskiego* [Wykonany w 1939 r. jako dar Polonii dla rządu amerykańskiego.]. Szedłem 79. ulicą biegnącą w poprzek Central Parku i otoczoną z obu stron ramblami, leśnymi terenami, w których podobno żyło dwieście pięćdziesiąt gatunków ptaków. Słońce schowało się już za rozświetlonymi wieżowcami i szykowało się do snu. Panował więc mrok, ale widoczność była niezła. I nagle zza leśnej kurtyny wyłonił się po prawej stronie wydłużony zbiornik wodny Belvedere Lake z przyległym do niego od północy gigantycznym trawnikiem. W oddali, nieco na zachód, wyrastały z brzegu kamienne mury Zamku Belvedere z licznymi wieżyczkami, zaś na bliższym, wschodnim krańcu jeziora krył się wśród drzew pomnik Jagiełły. Skręciłem z głównego traktu i skręciłem w najbliższą alejkę.

I wreszcie ujrzałem pomnik. Była dwudziesta druga z minutami, a przy nim nie było nikogo.

Czekałem kilka minut, aż nagle drgnąłem. Trzask łamanego patyka za moimi plecami spowodował, że natychmiast się odwróciłem. W zmroku ujrzałem sylwetkę młodego człowieka. Wiedziałem, kim był. Ten osobnik siedział za mną podczas lotu przez Atlantyk i często zerkał w moją stronę.

Westchnąłem ciężko i rzekłem do niego z wyrzutem:

- Siedem minut spóźnienia, Pawle.

- Nowy Jork to nie Warszawa, szefie - odpowiedział zdyszanym głosem mój współpracownik.


ROZDZIAŁ DRUGI


SZUKAM HOTELU * CO ROBIĘ W NOWYM JORKU? * BRUNET I NOTATKA W PRASIE * CZARNY BUICK MNIE ŚLEDZI * NARADA W CENTRAL PARKU * WEHIKUŁ II * I ZNOWU BUCIK


Ponad szczytami wieżowców wznosił się ku słońcu mieniący się złotem maszt Emipre State Building* [Emipre State Building ma 102 piętra (wysokość 443 metrów z masztem). Jest czwartym co do wielkości wieżowcem w Stanach Zjednoczonych. Z jego tarasu widokowego w pogodny dzień widać krajobraz w promieniu 125 km. Do niedawna najwyższy budynek na świecie.]. Ten czterdziestosześciometrowy szpikulec, niegdyś przeznaczony do cumowania zeppelinów, pełnił zarazem rolę naturalnego piorunochronu* [Pioruny uderzają w niego około 500 razy w ciągu roku.].

I pomyśleć, że na początku XVII wieku holenderscy kolonizatorzy odkupili od Indian wyspę Manhattan za siedemdziesiąt dekagramów srebra i założyli wioskę pod nazwą Nowy Amsterdam! W 1664 roku nazwę zmieniono na Nowy Jork po zajęciu Nowego Amsterdamu przez Brytyjczyków. Osada liczyła wtedy około półtora tysiąca mieszkańców. Dopiero po 1811 roku opracowano nowy układ przestrzenny miasta z ulicami i alejami tworzącymi szachownicę. Ale pod koniec XIX wieku zabudowę miejską liczącego już niespełna milion mieszkańców miasta tworzyły głównie trzy- i czterokondygnacyjne budynki z licznym kościołami. Współczesny wizerunek Manhattanu był dopiero dziełem dwudziestowiecznej myśli architektonicznej.

Oszołomiony niesamowitym widokiem drapaczy chmur zapłaciłem czarnoskóremu taksówkarzowi za kurs z lotniska i wyszedłem na rozgrzaną, pachnącą egzotycznie ruchliwą ulicę.

Ford pana Opolskiego stał zaparkowany kilkanaście metrów za hotelem, co świadczyło, że to właśnie tutaj pan Tomasz zamieszkał. Wszedłem do jakiegoś baru i duszkiem wypiłem wodę mineralną. Nowojorski upał był nie do zniesienia z powodu dużej wilgotności powietrza, jaką zapewniał Atlantyk. Na szczęście wysoka zabudowa Manhattanu tworzyła zacienione leje pomiędzy wieżowcami, co pozwalało przetrwać takim jak ja.

Wyszedłem na zewnątrz i zauważyłem wychodzącego z hotelu pana Opolskiego. Wsiadł do forda i zaraz odjechał. Przeciąłem Broadway i skręciłem w 31. ulicę, na której znajdował się hotel “Herald Square”.

Skoro pan Tomasz ma swój kąt, powinienem i ja pomyśleć o noclegu” - pomyślałem.

Stałem przed wejściem do hotelu i przez chwilę studiowałem przewodnik. Najbliższy tani hotel znajdował się o rzut beretem, na 32. ulicy, w pobliżu placu o takiej samej nazwie co hotel pana Tomasza. Hotel nazywał się “Stanford” i sąsiadował z dzielnicą przemysłu odzieżowego i domów mody. Taki właśnie był Nowy Jork. Wystarczyło skręcić za róg jakiejś ulicy, przeciąć jedną albo dwie aleje i znaleźć się w zupełnie innym świecie.

Do hotelu “Stanford” udałem się pieszo.

Na miejscu wziąłem chłodny prysznic. Było dziwne, że pomimo zmęczenia długim lotem nie chciało mi się spać. Przebrałem się zatem w lekki strój i zszedłem na dół do restauracji “Gamiok” coś zjeść. Zamówiłem jakieś koreańskie danie i oczekując na nie przeglądałem przewodnik. Najbardziej zainteresował mnie Central Park. Wytypowaliśmy go z panem Tomaszem na miejsce naszych spotkań. Pełna konspiracja.

Ale co ja właściwie robiłem w Nowym Jorku? Wszak tylko szef został zaproszony przez amerykańską Polonię.

Kilka dni temu zadzwoniła do naszego ministerstwa kobieta zainteresowana losami kolekcji hrabiego Ignacego Korwin-Milewskiego. Czy był to jedynie zbieg okoliczności? Kilka miesięcy temu nieznani mężczyźni próbowali sprzedać dwa obrazy, prawdopodobnie pochodzące z tej kolekcji, a trzy tygodnie temu znowu dali o sobie znać próbą sprzedaży w antykwariacie na Broadwayu autoportretu znanego polskiego malarza Jacka Malczewskiego. Natychmiast zainteresowała się tym nowojorska Polonia, zaś pracownik Polskiego Instytutu Naukowego pan Andrzej B. zdobył od antykwariusza wstępne dane dotyczące obrazu. Autoportret mógł również pochodzić z zaginionej kolekcji Korwin-Milewskiego. Jeśli zatem ktoś żywo zainteresował się jej losami w Polsce, należało założyć, że działo się coś dziwnego wokół tej sprawy. Polonia - spragniona polskich akcentów na amerykańskiej ziemi - zareagowała natychmiast i wysłała do pana Tomasza propozycję przyjazdu do Nowego Jorku i odzyskania kolekcji. Oczywiście istniało ryzyko niepowodzenia, ale według Polonusów gra była warta świeczki. Gdyby obrazy będące w posiadaniu bandy na motorach okazały się oryginałami, to cała sprawa mogła liczyć na poparcie naszego ministra.

I tak się stało. Po ostatnim sukcesie udaremnienia kradzieży inkunabułów w polskich bibliotekach przez sprytnego złodzieja o pseudonimie Arsen Lupin, minister okazał się bardziej przychylny dla naszego Departamentu Ochrony Zabytków i wyraził zgodę na wyjazd za ocean nie tylko pana Tomasza, ale i mój. O ile jednak szef był sponsorowany przez bogatych Polonusów, o tyle moja wyprawa musiała być opłacona z budżetu naszej szacownej instytucji. Na szczęście minister - naciskany umiejętnie przez mego przełożonego - zdobył odpowiednie środki i obiecał utrzymać mój wyjazd w tajemnicy. Chodziło nam o uzyskanie dodatkowego atutu w tej rozgrywce. Nie wiedzieliśmy bowiem, kto interesował się kolekcją hrabiego Korwin-Milewskiego w Polsce i nie było pewności, czy ten ktoś nie zechce śledzić pana Tomasza w Ameryce. Działając osobno mieliśmy dużą szansę na zdemaskowanie tego kogoś i wyprowadzenie w pole innych przeciwników.

Gdy tak się zastanawiałem nad całą sprawa, podczas posiłku, moją uwagę przykuł siedzący w rogu restauracji mężczyzna. Czytał gazetę, więc widziałem jedynie czubek jego głowy. Ale dałbym uciąć sobie rękę, że facet mnie obserwował. Co pewien czas zerkał w moją stronę, a kiedy ja patrzyłem na niego, ten udawał, że czyta gazetę.

W pewnym momencie - zaniepokojony moim zainteresowaniem jego osobą - wstał i szybko opuścił restauracje. Był to średniego wzrostu brunet, nieco zwalistej budowy, ubrany w znoszony, szary garnitur. Jego ogorzałą od słońca twarz ozdabiały ciemne przeciwsłoneczne okulary. Miał mniej więcej około czterdziestu lat.

Wstałem od stolika i przez wielkie okno wyjrzałem na ulicę. Niestety mężczyzna już znikł. Sięgnąłem po zostawioną przez niego gazetę. Mój wzrok natrafił na tytuł jednego z artykułów na trzeciej stronie “New York Secrets”. Brzmiał on: “POLSKI DETEKTYW PRZYJEDZIE SZUKAĆ OBRAZÓW”.

Zamurowało mnie. Brukowa prasa odnotowała fakt przyjazdu pana Tomasza do Nowego Jorku. Niesamowite! Czy nic nie można było ukryć przed amerykańskimi pismakami?

Polski detektyw Tomasz N.N., zwany Panem Samochodzikiem przyleci niebawem do Stanów Zjednoczonych, aby odzyskać obrazy należące do zaginionej kolekcji polskiego hrabiego z przełomu XIX i XX wieku. Jak wiemy z dobrze poinformowanego źródła, dwa obrazy zostały przekazane Polonii amerykańskiej przez nasz rząd, ale motocyklowa banda jest w posiadaniu kolejnego obrazu, tym razem autoportretu znanego malarza Malczewskiego. Istnieje podejrzenie, że “Jeźdźcy Piekieł” posiadają większą liczbą polskich obrazów i wcześniej czy później zechcą je sprzedać. Czy Pan Samochodzik zdoła ustalić, kim są “sprzedający”, i wyjaśnić zagadkę obrazów? (G. L.)

Wbrew naszym oczekiwaniom sprawa obrazów Korwin-Milewskiego nie została zachowana w tajemnicy. A to mogło okazać się poważnym utrudnieniem w śledztwie. Z drugiej strony, artykuł dawał do zrozumienia, ze nie tylko Polonia i nasz departament jest zainteresowany obrazami. No i śledzono mnie, a to oznaczało, że moja obecność w Nowym Jorku przestała być tajemnicą. Kto mnie śledził i dlaczego - pozostawało zagadką. Zabrałem gazetę i zły opuściłem restaurację.

Pod wieczór zostawiłem w recepcji hotelu “Herald Square” wiadomość dla szefa o spotkaniu w Central Parku.

Wydawało mi się, że nie mam “ogona”. Jednak gdy szedłem w kierunku metra, zauważyłem, że ulicą jedzie za mną wolno czarny buick. Aby nie spłoszyć potencjalnego przeciwnika, specjalnie nie odwracałem się w jego stronę. I nagle, jak gdyby nigdy nic, wszedłem do jakiejś kafejki i zamówiłem szklaneczkę soku. Po pięciu minutach wychyliłem ostrożnie głowę na ulicę i ujrzałem zaparkowanego pięćdziesiąt jardów za kafejką buicka. Nie było wątpliwości, że osobnik jeżdżący tym samochodem obserwował mnie. Wiedziałem też, że poruszanie się samochodem alejami po Manhattanie było wyłącznie jednokierunkowe i naprzemienne - a mianowicie jedne prowadziły w górę Manhattanu w kierunku Harlemu, zaś inne w dół do tak zwanego Lower Manhattan - więc postanowiłem zrobić psikusa kierowcy buicka. Skręciłem za róg kafejki i w mig dotarłem do 5. alei o ruchu odbywającym się wyłącznie w dół Manhattanu. Ruszyłem zatem w górę Manhattanu w kierunku Central Parku. Buick nie mógł mnie teraz śledzić, gdyż musiałby złamać przepisy i poruszać się 5. aleją pod prąd.

Najbliższy przystanek metra był na Lexington Avenue, drugiej alei równoległej do 5., zaś najbliższy Metropolitan Museum of Art znajdował się kilka przecznic dalej. W tej sytuacji jazda metrem była czystą stratą czasu. Zacząłem biec.

Po kwadransie znalazłem się za bramą Central Parku, a w kilka minut później zdyszany skręciłem w alejkę prowadzącą do pomnika Władysława Jagiełły.

- Siedem minut spóźnienia, Pawle - przywitał mnie konspiracyjnie pan Tomasz.

- Nowy Jork to nie Warszawa, szefie.

I opowiedziałem mu o tajemniczym kierowcy buicka oraz śledzącym mnie w restauracji hotelu “Stanford” brunecie.

- Ponadto piszą o panu nowojorskie gazety - westchnąłem. - Jeszcze nie zdążył się pan zaaklimatyzować na amerykańskiej ziemi, a już jest pan popularny.

- Sam widzisz, że nasza ostrożność była uzasadniona - rzekł po chwili namysłu. - Niedobrze. Ktoś już wie o twojej obecności w Nowym Jorku, Nie udało się zachować tego w tajemnicy. Musimy jak najszybciej ustalić, kim jest tajemniczy brunet jeżdżący prawdopodobnie buickiem.

- Ale skąd on wiedział o moim przylocie? - nie mogłem się nadziwić. - Przecież już na Okęciu udawaliśmy, że się nie znamy.

- Widać sprawa kolekcji obrazów Korwin-Milewskiego ma głębokie korzenie. Nic teraz nie wymyślimy. Jutro z samego rana wyruszam z miłą dziewczyną do Kalifornii i ta podróż spędza mi sen z powiek.

Szef opowiedział mi o swojej wizycie w Polskim Instytucie Naukowym i wszystkich ustaleniach, jakie tam zapadły. Ale kiedy oznajmił, że Polonia zafundowała nam replikę wehikułu, omal nie przewróciłem się z wrażenia.

- Mówi pan serio? Ma pan wehikuł?

- Nazwałem go wehikułem II. To jakaś nieziemska maszyna. Pawle. Takim samochodem niewielu ludzi jeździ na świecie. Jeśli wierzyć biznesmenowi Paradajowi, to osiąga szybkość 350 kilometrów na godzinę. Z zewnątrz przypomina stary wehikuł, ale w środku siedzi diabeł, który jeździ po wszystkim. To połączenie wojskowego hummera z bentleyem. Zresztą jutro sam zobaczysz. Umówmy się za kwadrans piąta niedaleko instytutu. Stań gdzieś w pobliżu w jakimś przebraniu. Obejrzysz sobie to cacko, a przy okazji zorientujesz się, czy nikt nas nie śledzi. Być może zaraz po naszym odjeździe pojawi się jakiś samochód, który pojedzie za nami. Sprawdzisz to i dasz mi znać w razie czego.

- A co ja mam robić, szefie?

- Ty polecisz samolotem do Los Angeles. Powiedzmy jutro albo za kilka dni. Powęszysz tam trochę, rozeznasz się w terenie, a być może nawet wytropisz “Jeźdźców Piekieł”. Zazdroszczę ci, gdyż przede mną długa i męcząca podróż.

- Ale dzięki temu ma pan okazję poznać ten wspaniały kraj. Od Nowego Jorku po Hollywood!

- Jeśli chodzi o sprawy techniczne, to będziemy porozumiewać się za pomocą pagerów, które kupiliśmy w Warszawie - mówił dalej przełożony nie podzielając mojego zachwytu nad atrakcjami czekającej go wycieczki. - Płać kartą kredytową i pamiętaj, że nie możesz przekroczyć wyznaczonego przez naszych zwierzchników limitu wydatków. Nocuj w tanich motelach, tak zwanych bungalowach, aby po powrocie nie zwolniono nas z pracy za doprowadzenie ministerstwa do bankructwa.

- I myśli pan, że “Jeźdźcy Piekieł” naprawdę sprzedadzą Antonio Panterasowi autoportret Malczewskiego? - zapytałem.

- Istnieje taka szansa, więc trzeba spróbować. Zresztą jesteśmy uzależnieni od wszelkich decyzji naszego sponsora, a mianowicie nowojorskiej Polonii.

Porozmawialiśmy jeszcze chwilę i pożegnaliśmy się. Do piątej rano zostało niewiele czasu.

O czwartej rano dnia następnego wyszedłem z hotelu “Stanford” z małą torbą przewieszoną przez ramię. Zaraz po wyjściu założyłem płócienną czapkę i przykleiłem sztuczną brodę. Dla lepszego wizerunku starego hippisa założyłem na szyję gruby łańcuch z tak zwaną “pacyfką” i wyciągnąłem ze spodni bawełnianą koszulę, która sięgała mi teraz aż do kolan.

Zadowolony ruszyłem w kierunku instytutu.

Na miejscu usiadłem w cieniu drzewka w niewielkiej odległości od budynku i uważnie obserwowałem ulicę. Pana Tomasza jeszcze nie było. Zjawił się dopiero po pół godzinie z torbą podróżną, a po nim przyszła ładna dziewczyna w moim wieku ubrana na sportowo. To była Katarzyna, o której wspominał, ładna, szczupła blondynka. Przywitali się. Dziewczyna postawiła na chodniku ogromny plecak i zostawiwszy pana Tomasza przed bramą weszła na teren parkingu przyległego do budynku. Znikła z pola widzenia na kilka minut, ale już po chwili wyjechała na ulicę dziwnym pojazdem ze składanym, płóciennym dachem. Jednak pierwsze, co rzucało się w oczy, to jego karoseria w naprawdę fatalnym stanie. Zdawała się nie posiadać żadnego konkretnego koloru i była pozbawiona połysku, jakby zaśniedziała, a ciemnozielone zacieki na drzwiach i masce sprawiały opłakane wrażenie.

Dziwne” - pomyślałem. “Pan Tomasz wspominał, że pojazd błyszczał, jakby był ze srebra, a tutaj mamy jakiś wrak”.

W tym czasie szef przecierał ze zdumienia oczy i zaczął coś mówić do Katarzyny. Ta zatrzymała wehikuł i wysiadła z niego.

- Specjalnie dla pana biznesmen Paradaj postanowił zeszpecić nieco karoserię i oblał ją w nocy jakimś kwasem - zaczęła wyjaśniać dziewczyna z wyraźną nutą pretensji w głosie. - Nie chciał pan chromowanej karoserii, więc ma pan teraz idealne badziewie.

Pan Tomasz nie wiedział, co powiedzieć, tak był zszokowany.

- Ależ to była tylko luźna uwaga - stękał speszony. - Szkoda tak pięknej karoserii. Naprawdę to było niepotrzebne

- Mówili, że z pana jest nieprzeciętny dziwak - panna Katarzyna wzruszyła ramionami i wsiadła za kierownicę. - Ale nie przypuszczałam, że aż do tego stopnia. A musi pan wiedzieć, że w Nowym Jorku jest tysiące dziwaków i teoretycznie nic nie jest w stanie mnie zadziwić Myliłam się.

- Tak o mnie mówią? - dopytywał się szef. - To plotki. Jestem po prostu trochę staroświecki i odrobinę sentymentalny

Ale dziewczyna nie skomentowała tej wypowiedzi

- Poprowadzę przez Nowy Jork, a potem się zmienimy - zaproponowała. - W czasie jazdy opowiem panu o innych szczegółach dotyczących tego wehikułu.

Po chwili odjechali. Podniosłem się z trawnika i wtedy ujrzałem wyjeżdżającego zza rogu budynku czarnego buicka. Natychmiast usiadłem z powrotem na trawie i oparłem się o drzewko Samochód dodał gazu i pojechał za wehikułem. To był ten sam samochód, który śledził mnie wczoraj wieczorem w drodze do Central Parku. Przez przyciemnione nieco szyby mogłem dostrzec zwalistą sylwetkę mężczyzny. Prawdopodobnie był nim brunet z restauracji hotelu “Stanford”. Wczoraj śledził mnie, a dzisiaj postanowił deptać po piętach panu Tomaszowi. Czy przypuszczał, że przyjdzie mu jechać za nim aż do samej Kalifornii? I czy miał on coś wspólnego z kobietą, która interesowała się kolekcją obrazów hrabiego Korwin-Milewskiego w Polsce? Na te pytania nie mogłem jeszcze odpowiedzieć.

Poszedłem poszukać automatu, aby zadzwonić na pager szefa.


ROZDZIAŁ TRZECI


OSTRZEŻENIE * KPINY Z WEHIKUŁU * KATARZYNA WSTYDZI SIĘ MNIE * KIERUNEK WIRGINIA * A JEDNAK BUICK * UCIECZKA SKYLINE DRIYE * W TENNESSEE * POKÓJ Z WIDOKIEM NA GREAT SMOKY * OPOWIADAM O HRABIM KORWIN-MILEWSKIM * PORWANIE I BRELOCZEK * POLICJANCI * WYJAZD DO CHEROKEE * KTO ZNISZCZYŁ AUTO SIERŻANTA? * PUŁAPKA W MAGGIE VALLEY


Panna Katarzyna znała Nowy Jork jak własną kieszeń. Szybko przedostaliśmy się z dolnego Manhattanu przez tunel pod rzeką Hudson do Jersey City, a tam odnaleźliśmy autostradę międzystanową numer 78, biegnącą na zachód. Nie na darmo jednak użyłem słowa “odnaleźliśmy”, na obrzeżach wielkich metropolii roiło się bowiem od zjazdów, przejazdów, pokrętnych objazdów, wiaduktów, a pobocza jezdni i przestrzeń ponad dachami samochodów były upstrzone setkami zielonych tablic informacyjnych, i tylko doświadczony kierowca mógł radzić sobie w tym galimatiasie dróg.

W pewnym momencie zapiszczał pager wmontowany w mój elektroniczny zegarek. To dzwonił Paweł. Widocznie miał mi coś ważnego do zakomunikowania.

Poprosiłem zatem Katarzynę o krótki postój na stacji benzynowej. Ucieszyła się, gdyż musieliśmy napełnić do pełna bak wehikułu.

Z automatu szybko zadzwoniłem pod wskazany przez pager numer.

- Przepraszam, szefie, że niepokoję - usłyszałem w słuchawce głos mojego współpracownika - ale chcę ostrzec przed czarnym buickiem. Jak tylko ruszyliście sprzed instytutu, samochód pojechał za wami.

Rozejrzałem się po parkingu, ale nigdzie nie zauważyłem buicka. Zerknąłem na szosę, ale i tam nigdzie nie było wspomnianego samochodu.

- Dobra - rzekłem. - Widocznie ten, który nas śledzi, gdzieś się przyczaił.

Rozłączyliśmy się, a ja ruszyłem w kierunku wehikułu. Ubrany w przybrudzony drelich pracownik stacji kończył właśnie tankowanie naszego pojazdu.

- Panie - zaczął z właściwą sobie amerykańską nonszalancją mężczyzna - co to za czołg? Jak tu pracuję, nigdy czegoś podobnego nie widziałem. Czy to jeździ?

- To jeden z najszybszych samochodów w Stanach! - niemal krzyknęła podniecona Katarzyna, która właśnie wychodziła ze sklepu z butelkami wody mineralnej. - Ale co to pana obchodzi?

- Nie, nic, tak pytam z ciekawości.

- Sam pan to składał? - zapytał nieoczekiwanie jakiś gruby jegomość przez otwartą szybę dostawczego dodge’a stojącego obok nas. Jego słowom towarzyszył gromki śmiech pozostałych pasażerów. - A może okradł pan muzeum?

- No wie pan? - oburzyła się moja towarzyszka podróży i posiniała ze złości.

Do podobnych uwag i szyderstw byłem przyzwyczajony. Dawniej nieraz śmiano się z mojego starego wehikułu, więc nic była to dla mnie pierwszyzna.

- Panienka powiedziała prawdę - odezwałem się. - To potwornie szybki pojazd. Umie nawet pływać i wspinać się po skalach.

- Jak jeszcze pan powie, że kosi kukurydzę, to go kupuje - rzekł ironicznie kierowca dodge’a. - Jestem farmerem z Iowa, więc przydałby mi się dobry kombajn.

- Nie jest na sprzedaż - oświadczyłem spokojnie i zająłem miejsce za kierownicą wehikułu. - Ale za niego kupiłby pan ze trzy najnowocześniejsze kombajny.

Mężczyzna popukał się w głowę wymownie i spojrzał na swoich towarzyszy. Wszyscy buchnęli śmiechem i jeszcze przez chwilę rechotali, ocierając jednocześnie łzy z oczu.

Wzruszyłem obojętnie ramionami, co inni uznali za objaw dziwactwa i swego rodzaju megalomanii. Nawet Katarzyna zaczęła gryźć wargi ze złości. Uruchomiłem silnik i wrzuciłem bieg. Nacisnąłem delikatnie pedał gazu, ale maszyna dosłownie wyrwała do przodu niczym samolot odrzutowy. O mały włos rozbilibyśmy sobie głowy o przednią szybę, gdyż nie zdążyliśmy jeszcze zapiąć pasów. Z wielkim trudem udało mi się nie staranować samochodów osobowych parkujących przy wyjeździe na autostradę i nie zderzyć się z jadącym po niej “truckiem”. Kierowca ciężarówki zatrąbił na nas swym gigantycznym klaksonem, więc posłusznie zjechałem na pobocze.

We wstecznym lusterku ujrzałem zdziwione twarze gapiów, zaś kompletnie zaskoczony nagłym zrywem wehikułu kierowca dodge’a wyskoczył z samochodu i gapił się na nas.

- Ostrożnie, Panie Samochodzik! - upomniała mnie dziewczyna. - Niech pan delikatniej obchodzi się z pedałem gazu.

Miała rację. Nie byłem przyzwyczajony do prowadzenia tak szybkich samochodów. Pedał gazu był czuły na najdelikatniejszy dotyk i należało najpierw “wyczuć” maszynę.

Po ujechaniu niecałej mili swoim zwyczajem zwolniłem.

- Co się stało? - zapytała zaniepokojona Katarzyna. - Dlaczego jedziemy tak wolno? Czterdzieści pięć mil na godzinę.

- Tak lepiej - odparłem beztrosko, chociaż we wstecznym lusterku z wielką uwagą wypatrywałem czarnego buicka. - Kiedy człowiek pędzi na złamanie karku, to niczego nie jest w stanie zobaczyć.

- Jadąc w takim tempie nie dotrzemy do Kalifornii i w dwa tygodnie.

- Lubię spokojną jazdę.

- Chce pan popsuć silnik? - jęczała. - Proszę natychmiast przyspieszyć. To nie jest muzealny eksponat, Panie Samochodzik!

Przyspieszyłem do “sześćdziesiątki” i z zadowoleniem przyglądałem się widokom po obu stronach autostrady. Ameryka! Ta prawdziwa. Zerknąłem też na dziewczynę. Nachmurzyła się i założyła ręce na piersiach. Prawdopodobnie przeklinała teraz swój los, który zetknął ją z takim dziwakiem jak ja.

- Nie denerwuj się, moja droga - odezwałem się. - Później ty poprowadzisz i będziesz mogła przyspieszyć do “osiemdziesiątki”.

Prychnęła zdenerwowana i odwróciła się do mnie bokiem.

I wtedy właśnie minął nas dodge prowadzony przez farmera z Iowa.

- Dziecko! - krzyknął gruby mężczyzna przez uchyloną szybę do Katarzyny. - Zabieraj się z nami, bo umrzesz z nudów. Ha, ha, ha! Panie, to jest Ameryka! Za sto dolarów kupisz jakiegoś używanego rzęcha i dojedziesz, gdzie chcesz.

Nie reagowałem na zaczepki, a nawet uśmiechnąłem się do mężczyzny, czym musiałem go nielicho rozwścieczyć.

- Nie dojedziesz nawet do najbliższego złomowiska, ty stary rupieciu! - warknął i zdenerwowany dodał gazu.

Odjechał zostawiwszy nas z tyłu.

- Wstyd - jęknęła załamana dziewczyna. - Przynosi mi pan wstyd.

- Jaki wstyd? Przecież to wolny kraj, więc mogę jechać, jak mi się żywnie podoba.

Za miasteczkiem Easton znajdującym się już w stanie Pensylwania, zjechaliśmy na autostradę 81, zwaną Valley Pike. Prowadziła ona na południowy zachód wzdłuż pasma Appalachów, aż po samą południowo-zachodnią granicę stanu Wirginia.

Za nami nie jechał żaden buick, więc zacząłem myśleć, czy aby Paweł nie był zbytnio przewrażliwiony.

Za Harrisburgiem przejechaliśmy rzekę Susquehanna. Autostrada prowadziła wzdłuż rozległych i zalesionych terenów o nieco wyżynnym charakterze. Po prawej stronie wznosiły się hen daleko pokryte ciemną zielenią góry Allegheny należące do pasma Appalachów.

Po trzech godzinach przecięliśmy słynny Potomac, którego nurt zmierzał prosto do Waszyngtonu, a po półgodzinie pożegnaliśmy Pensylwanię. Znaleźliśmy się w Wirginii - obszarze najstarszego osadnictwa angielskiego w Ameryce Północnej - skolonizowanej na przełomie XVI i XVII wieku. To tutaj zakładano plantacje tytoniu, który stał się jednym z. głównych towarów eksportowych nowej kolonii, a do pracy na plantacjach sprowadzano niewolników z Afryki. Dzisiaj w gospodarce dominowało górnictwo oraz rolnictwo, głównie hodowla bydła i drobiu, a także uprawa tytoniu, kukurydzy i soi. Przede wszystkim słynęła Wirginia z turystyki!

Pierwsi Polacy* [Pierwsi Polacy w Nowym Świecie byli fachowcami m.in. od wyrobu mydła (Jan Mata z Krakowa), budowy mostów (Stanisław Sadowski) i okrętów (Jan Bogdan z Gdańska). Potem przybyli następni specjaliści od wyrobu dziegciu, potasu czy smoły. Wkrótce zbudowali hutę szkła.] w liczbie najwyżej ośmiu przypłynęli tutaj statkiem “Mary and Margaret” i 1 października 1608 roku postawili stopę na amerykańskiej ziemi, a następnie założyli osadę w Jamestown. Obecnie w Stanach Zjednoczonych mieszka dziesięć milionów naszych rodaków.

Autostrada omijała mniejsze i większe miasteczka i prowadziła znowu poprzez wyżynne tereny wciśnięte pomiędzy pasma Appalachów. Dopiero tutaj, w Wirginii, poczułem prawdziwy smak Ameryki. Ameryka to nie był Nowy Jork, a właśnie te ogromne połacie lasów, tysiące hektarów monotonnych płaskowyżów albo dolin i wznoszące się milami majestatycznie górskie wybrzuszenia. Ameryka to była przyroda. Przyroda i historia tej ziemi, wspomnienie i oddech indiańskiej przeszłości.

Ale i oto ukazało się Pasmo Błękitne* [Blue Ridge.] i grzbiety Shenandoah, pamiętające plemiona Indian Tuscarora i Shawnów, przetrzebionych później przez białego człowieka. Zauroczony krajobrazem nie zauważyłem, że jechałem niecałe pięćdziesiąt pięć mil na godzinę, a panna Katarzyna spała sobie w najlepsze. Widać znudziła ją monotonna jazda.

Ale ja czułem się jak na najlepszej wycieczce.

Mój nastrój prysł w mgnieniu oka, gdy we wstecznym lusterku ujrzałem w oddali czarnego buicka. A jednak!

Nieznacznie przyspieszyłem. Czarny buick musiał również przyspieszyć, gdyż utrzymywał za nami stały dystans. Wziąłem zakręt ginący za jakimś stromym zboczem i straciłem buicka z oczu. I wtedy dodałem gazu. Wehikuł wyrwał do przodu mocą swoich szesnastu cylindrów. W niecałe trzy sekundy na liczniku szybkościomierza pojawiła się liczba sto dwadzieścia* [Około dwustu kilometrów na godzinę.]. Wehikuł sunął teraz miękko po autostradzie i zdawało się, że pod kołami zamiast betonowej nawierzchni rozpostarto dywan. To było cudowne przeżycie, gdyż w ogóle nie odczuwało się szybkości, jedynie pęd powietrza rozwiewał nasze włosy, a krajobraz po bokach przesuwał się niczym klatki filmowej taśmy. Auto miało tak dobre wyciszenie pracy silnika, że moje rajdowe wyczyny nie zbudziły Katarzyny. Nagle wyłonił się po prawej stronie zjazd na 55. szosę. We wstecznym lusterku wciąż nie widziałem buicka. Miałem idealną okazję do zgubienia naszego prześladowcy. Z piskiem opon zjechałem zatem z autostrady i pojechałem dwupasmową drogą ciągnącą się na północ. Po chwili zjechałem z 55. szosy i skręciłem w liściasty las. Szybkość zawdzięczał wehikuł silnikowi bentleya, ale bezproblemowe poruszanie się w trudnym terenie “odziedziczył” po hummerze.

Trzęsło trochę, więc Katarzyna się przebudziła. Patrzyła i ze zdumieniem przecierała oczy. Po przejechaniu kilkudziesięciu metrów po wertepach stanąłem i wyłączyłem silnik.

- Co się stało? - zapytała zaspanym głosem i wpatrywała się z przerażeniem w otaczające nas zewsząd drzewa. - Gdzie jesteśmy?

Powiedziałem jej o jadącym za nami buicku.

- Skąd pan wie, że ktoś nas śledzi? - zdziwiła się.

- W końcu jestem detektywem. Zdaje się, że mnie “wynajęliście”.

- Co pan zatem planuje? - westchnęła. - Będziemy tutaj sterczeć w tym lesie?

Nie odpowiedziałem. Sięgnąłem po mapę i przez chwilę ją studiowałem.

- Kierowca buicka pewnie zorientował się, że go wykiwaliśmy, ale nie wie jak. Być może stoi teraz na autostradzie i czeka na nas kilka mil dalej. Proponuję zatem zawrócić do autostrady i przeciąć ją. Po drugiej stronie 55. szosa łączy się z drogą Skyline Drive, ciągnącą się wzdłuż Narodowego Parku Shenandoah równolegle do autostrady po jej południowo-wschodniej stronie. Nieco gorsza droga zajmie nam więcej czasu, ale kierowca buicka nie spodziewa się, że będziemy poruszać się inną trasą w tym samym kierunku. Kiedy dojedziemy do Błękitnego Pasma w okolicach Montebello, odbijemy w prawo i znowu dostaniemy się na międzystanową autostradę. W ten sposób ominiemy ponad sto mil autostrady.

- Te sto mil zajmie nam około trzech godzin jazdy - odezwała się Katarzyna. - Na Skyline Drive nie można rozwinąć większej szybkości niż pięćdziesiąt mil na godzinę.

- Trudno. Ale w ten sposób zgubimy buicka.

I tak zrobiliśmy. Przecięliśmy autostradę Valley Pike i pojechaliśmy do miasteczka Front Royal. Tam zaczynała się Skyline Drive, jak się okazało niezwykle malowniczo usytuowana droga wśród dzikiej przyrody tego regionu.

Zamieniliśmy się miejscami i Katarzyna mogła teraz prowadzić. Dziewczyna była zresztą bardzo dobrym kierowcą. Jechała brawurowo, ale w miarę bezpiecznie, i z każdą minutą pokonywaliśmy kolejne odcinki szosy często zakręcającej nad samą krawędzią przepaści. Cóż za cudowny widok roztaczał się z tej drogi na położoną kilka mil od nas dolinę Shenandoah, którą widzieliśmy jak na dłoni. Była ona częścią rozległej Doliny Appalachów i leżała pomiędzy górami Allagheny i Shenandoah na zachodzie i Błękitnego Pasma na wschodzie. Rzeka płynąca w dole, zwana przez Indian Shenandoah, co znaczy Córka Gwiazd, urzekała swoim pięknem. Po prawdzie składała się z dwóch rzek, North Fork i South Fork, które podążały w kierunku północno-zachodnim wzdłuż dna doliny, okrążając po obydwu stronach wielki grzbiet góry Massanutten w kształcie olbrzymiego kanoe. W mieście Front Royal, które niedawno minęliśmy, wody obydwu rzek łączyły się, by razem przemierzać granicę stanu Zachodniej Wirginii i wpłynąć do Potomacu. Starałem się zachować w pamięci wspomnienie okrytych mgłą stoków Błękitnego Pasma i leniwe zakola rzeki Shenandoah.

Po trzech i pół godziny męczącej jazdy z żalem pożegnaliśmy przedłużenie Skyline Drive, a mianowicie Blue Ridge Parkway, która kończyła się dopiero kilkaset mil dalej, w Północnej Karolinie. Z tej drogi roztaczała się cudowna panorama na pionowe, rozłupane skały i bystre wody Błękitnego Pasma.

Skręciliśmy na północny zachód w kierunku autostrady 81.

Katarzyny jazda nie zmęczyła, więc nadal chciała prowadzić. Gdy znaleźliśmy się na autostradzie, przyspieszyła do stu pięćdziesięciu mil na godzinę, aby nadrobić stracony czas.

- Fantastyczna maszyna - pochwaliła wehikuł i zaraz spojrzała na mnie z wyrzutem. - Szkoda tylko tej karoserii.

Wczesnym popołudniem minęliśmy od północy miasto Roanoke, skąd zostało nam ponad dwieście mil do Knoxville, dawnej stolicy stanu Tennessee.

Po półtoragodzinnej jeździe dotarliśmy wreszcie do peryferii liczącego sto osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców Knoxville, położonego w wielkiej dolinie otoczonej od południa dzikimi górami Great Smoky i nieco dalej w kierunku północnym krańcem Błękitnego Pasma, a od zachodu równiną Cumberland. Centrum miasta stanowiły widoczne w oddali nowoczesne drapacze chmur, które wyrastały z tej dzikiej ziemi i kłóciły się z otaczającym krajobrazem. Ale taka właśnie była Ameryka!

- Znajdziemy jakiś motel przy międzystanowej autostradzie i pójdziemy wcześniej spać - zaproponowała Katarzyna. - A skoro świt wyruszymy w dalszą drogę.

- Wolałbym wziąć jakąś kwaterę z dala od autostrady - powiedziałem. - Jeśli kierowca buicka nadal nas szuka, łatwo odnajdzie wehikuł na głównej autostradzie. Nasza maszyna rzuca się w oczy.

- To co robimy?

- W centrum Knoxville są z pewnością drogie pokoje - rzekłem zerkając na mapę - więc proponuję cofnąć się na wschód i 441. drogą pojechać na południe w kierunku Great Smoky. Kierowcy buicka nie przyjdzie do głowy szukać nas w sąsiedztwie Parku Narodowego. Łatwo zmieszamy się tam z turystami, a chciałbym też popatrzeć na piękne krajobrazy.

Do Sevierville, które oprócz sklepików z drewnianymi podłogami posiadało pomnik słynnej piosenkarki muzyki country Dolly Parton, nie było daleko. Pojechaliśmy jednak dalej na południe wzdłuż kilkumilowego pasa moteli, barów, butików i kiosków z pamiątkami do Pigeon Forge. Ostatecznie wylądowaliśmy w niegdyś prawdziwie niemieckim Gatlinburgu, miasteczku na granicy gór i Parku Narodowego. Dopiero tutaj było prawdziwe zagęszczenie sklepów z pamiątkami i mdłymi słodyczami, nad dachami których unosiły się zalesione wzgórza Great Smoky. - Gatlinburg to najdroższa miejscowość w okolicy - odezwała się Katarzyna znużona długim prowadzeniem wehikułu. - Ale znajdziemy coś taniego.

To coś znajdowało się na East Parkway i było młodzieżowym schroniskiem na zalesionym terenie nad samym urwiskiem. Znajdowało się tam kilkanaście większych i mniejszych drewnianych domków kempingowych. Położone z dala od centrum miasteczka schronisko było wymarzonym dla nas miejscem odpoczynku po męczącej podróży z Nowego Jorku. Wzięliśmy mały domek z dwoma izbami, kuchnią i łazienką. Z tarasu roztaczał się cudowny widok na góry.

Wyszedłem na balkon i zacząłem głęboko oddychać, delektując się ciszą zakłócaną jedynie przez szemrzący w dole urwiska strumyk. To było cudowne uczucie. Zupełnie jakbym z każdym wdechem wydzierał przyrodzie jakąś jej cząstkę i w ten sposób jednoczył się z nią.

- To jeden z najbardziej uczęszczanych parków w Stanach - usłyszałem za swoimi plecami głos Katarzyny.

Poprzez wysokie pnie drzew rosnących na tyłach domku mogliśmy podziwiać w oddali pofałdowane pasmo górskie Great Smoky z jego kilkunastoma średniej wysokości szczytami* [Najwyższym szczytem pasma Great Smoky jest Clingman’s Dome (2205 m n.p.m.).] i osnuwającą je niebieskawą mgiełką. Dochodziła godzina dwudziesta i nieco się oziębiło, jak na sierpień, ale widoczność była bardzo dobra.

- Ta mgiełka, którą pan widzi, to mieszanka wilgoci i uwodnionego dwutlenku węgla wydzielanego przez roślinność. Stąd ta nazwa “przydymione”, co po amerykańsku znaczy “smoky”. Rośnie tutaj sto dwadzieścia gatunków drzew i około tysiąca pięciuset rodzajów kwitnących do jesieni roślin. Teraz kwitną rododendrony.

- Piękny widok - szepnąłem z zachwytem.

Po skromnej kolacji napiliśmy się herbaty na tarasie.

- Niech mi pan powie coś więcej na temat hrabiego Korwin-Milewskiego - zaproponowała dziewczyna, aby przerwać kłopotliwe milczenie. - Właściwie nic na jego temat nie wiem. Podróżujemy sobie przez Amerykę, ale cała sprawa związana jest przecież z osobą tego kolekcjonera.

- Ma pani rację - kiwnąłem głową. Jakoś łatwo przyszło mi zapomnieć, po co właściwie tutaj przyleciałem i czego ode mnie oczekiwano. Ale odczuwałem przecież fizyczne zmęczenie wczorajszym lotem, nie potrafiłem przełamać różnicy czasu, a dodatkowo byłem zauroczony pięknem tego olbrzymiego kraju. Jeszcze wczoraj szedłem sobie warszawską ulicą, a dzisiaj przemierzałem tysiące mil przez urocze tereny Wirginii i Tennessee. - Zupełnie nie wiem, jak łączyć osobę hrabiego, a raczej jego kolekcję z tym kontynentem. Owszem, Korwin-Milewski podróżował po Europie jak szalony, mógł nawet pożeglować do Stanów Zjednoczonych na swoim jachcie “Litwa”, ale są to tylko domysły.

- Co pan o nim wie? - spytała.

- Hrabia urodził się 27 kwietnia 1846 roku w Gieranonach w powiecie oszmiańskim na Litwie. Jego rodzina nie miała wielkich tradycji, ale należała do starej szlachty. Ignacy po krótkim pobycie w Gieranonach przeniósł się w 1870 roku do Monachium z postanowieniem studiowania malarstwa. Ostatecznie zrezygnował ze studiów w 1875 roku. Zimą 1875 roku wyjechał do Rzymu, gdzie zdobył godność kawalera maltańskiego, a także uzyskał z papieskiej kancelarii dziedziczny tytuł hrabiowski. Od tej pory Ignacy poprzedzał swoje nazwisko hrabiowskim tytułem, a nawet udoskonalił rodowy herb, w którym, obok Ślepowrona, pojawił się rycerz oburącz trzymający miecz nad głową trzy hełmy. Ostatecznie herb otrzymał nazwę Milan.

Zmęczony opowieścią zaproponowałem Katarzynie dalszy ciąg życiorysu hrabiego Ignacego podczas jutrzejszej podróży.

Położyłem się do łóżka w pokoju z wyjściem na taras. Katarzyna zajęła mniejszą sypialnię w głębi domku naprzeciwko łazienki. Dochodziła dwudziesta druga, a zamierzaliśmy zrobić pobudkę o czwartej. Sześć godzin snu musiało nam wystarczyć, jeśli chcieliśmy dojechać jutro do Oklahoma City w stanie Oklahoma, oddalonego od Great Smoky o jakieś osiemset mil.

Zasnąłem szybko.

Zbudziło mnie jakieś skrzypnięcie. Otworzyłem oczy i w bladej poświacie księżyca ujrzałem nad sobą jakąś postać. To nie była Katarzyna, a solidnej budowy mężczyzna pachnący górskim lasem.

Nie zdążyłem zrobić nawet jednego ruchu, gdy osobnik przytknął mi dłoń do ust, a następnie uderzył w ucho. Zakręciło mi się w głowie i straciłem przytomność. Musiałem leżeć oszołomiony na łóżku niezbyt długo, bo oto z pokoju Katarzyny zaczęły dochodzić do mnie odgłosy szamotaniny. Zwlokłem się z łóżka jak pijany i podreptałem do niewielkiego przedsionka drewnianego domku.

Zapaliłem światło. Ujrzałem plecy dziwnie ubranego osobnika. Miał na sobie pelerynę i przybrudzone dżinsy. Długie, kruczoczarne włosy miał spięte z tyłu głowy w koński ogon. Mężczyzna związywał przerażoną Katarzynę, której wcześniej zdążył zakleić usta plastrem. A kiedy odwrócił się w moją stronę, ujrzałem groźną, pobrużdżoną zmarszczkami indiańską twarz. Mężczyzna był półkrwi Indianinem! Miał coś nieobliczalnego i dzikiego w spojrzeniu, że aż przeszły mnie ciarki. Jednak najbardziej złowieszczo prezentowały się jego oczy. Jedno z nich, lewe, było mniejsze. Niczego podobnego w życiu nie widziałem i wzdrygnąłem się na ten widok.

W tym czasie mężczyzna doskoczył do mnie jak dziki zwierz. Uczepiłem się go i z całych sił starałem się odepchnąć przeciwnika. Ten jednak chwycił mnie za koszulę i popchnął na ścianę. Jęknąłem, gdy uderzyłem o nią plecami. Indianin był już obok mnie i wymierzył cios w moją żuchwę. Upadłem na podłogę jak ścięty, a okulary poleciały gdzieś w bok. Tym razem jednak nie straciłem przytomności. Cios był mocny, ale na szczęście niezbyt precyzyjny, chociaż powalił mnie i unieszkodliwił. Niczym w malignie widziałem poruszające się stopy napastnika. Na krótko uniosłem głowę i zerknąłem na niego. Niósł przerzuconą przez ramię Katarzynę, która wierzgała nogami, i szedł w kierunku otwartych drzwi tarasu. To przez nie musiał wejść do domku

Niezdarnie podniosłem się z podłogi i chwiejnym krokiem wyszedłem na taras. Indianin był już po drugiej stronie balustrady, a następnie znikł za drzewami, jakby był złym duchem gór.

Opadłem z sił. Przez chwilę leżałem na łóżku, zmagając się z bólem twarzy. Zebrało mi się na wymioty, ale łyk wody mineralnej powstrzymał je. Kiedy poczułem się lepiej, nałożyłem na siebie ubranie i zeskoczyłem na drugą stronę tarasowej balustrady zabrawszy uprzednio z torby latarkę.

Kilka minut zajęło mi przeszukanie terenu za domkiem. Słabo widoczne ślady stóp Indianina prowadziły po samą krawędź urwiska. Tutaj urywały się przed kamiennym murkiem, za którym zaczynało się już strome i nieprzyjazne zbocze. Poświeciłem w dół. Nie widziałem płynącego dołem strumyka z powodu ciemności zastygłej wśród gęstych drzew, której nie mogła rozproszyć skromna wiązka światła latarki, zbocze nie było może tak strome, ale zejście po nim z ciężarem na ramieniu było nie lada sztuką. Ten Indianin z jednym mniejszym okiem musiał być niezwykle sprawny i znał te tereny jak własną kieszeń.

Zejście zboczem w celu wytropienia porywacza nie miało najmniejszego sensu. Nie znałem bowiem okolicy, a poza tym było to zadanie diabelnie niebezpieczne.

Muszę zawiadomić właściciela schroniska” - zdecydowałem. “To robota dla policji”.

I zaraz zacząłem zastanawiać się nad powodem porwania Katarzyny. To nie o mnie chodziło, a właśnie o nią. Kto i dlaczego ją porwał pozostawało dla mnie niezrozumiałe? Dla okupu? A może miało to coś wspólnego z celem mojego przyjazdu do Ameryki i dotyczyło zaginionej kolekcji obrazów hrabiego Korwin-Milewskiego?

Gdy tak myślałem, mój wzrok przykuł okrągły breloczek z urwanym łańcuszkiem leżący na podłodze. Schyliłem się i podniosłem go. Był to tani, reklamowy wisiorek z rysunkiem Indianina z kolorowym pióropuszem i nazwą miejscowości Cherokee. Prawdopodobnie podczas szamotaniny dziewczyna zerwała go porywaczowi i breloczek wylądował na podłodze.

Podekscytowany właściciel schroniska natychmiast zawiadomił policję, która przyjechała tak szybko, jakby warowała po drugiej stronie ulicy. Dochodziła dwudziesta trzecia. Policjantów było dwóch i byli ubrani w ciemne skórzane kurtki. Na zewnętrznej powierzchni ud dyndały im - jak u rewolwerowców z westernów - skórzane pochwy z pistoletami, zaś w rękach ściskali latarki. Jeden z nich, łysiejący sierżant w średnim wieku żuł gumę i spoglądał na mnie uważnie, podczas gdy drugi, młodszy notował w małym notesie moje zeznania.

- Niepotrzebnie dotykał pan breloczka - zostałem upomniany, gdy znaleźliśmy się na parkingu przed recepcją. - Zatarł pan odciski palców porywacza.

- Ale za to wiemy, że ślad może prowadzić do Cherokee - broniłem się.

Sierżant westchnął i popatrzył na mnie z zainteresowaniem.

- Skąd pan jest? - zapytał.

- Z Polski - odpowiedziałem ze smutnym przypuszczeniem, że na pewno nie słyszał o takim kraju. - To średniej wielkości kraj europejski z ponad tysiącletnią historią.

- Czy klub CWKS Legia zdobył wreszcie tytuł mistrzowski w piłce nożnej? - zapytał łamaną polszczyzną policjant, a ja ze zdumienia otworzyłem szeroko usta.

- Legia? - zdziwiłem się. - Nie znam się na piłce nożnej.

- Ha, ha. Ja też. Tutaj mamy swój amerykański football.

- Pan jest Polakiem? - zapytałem nie mogąc otrząsnąć się z wrażenia.

- Mój dziadek wyemigrował do Stanów przed wojną - wyjaśnił. - To dzięki niemu mój ojciec, a później jego syn, czyli ja poznaliśmy język polski. Nazywam się Andrew Kalinovsky. Ale jestem już nowym pokoleniem emigrantów. Niemniej jednak nasz dziewięćdziesięcioletni dziadek dużo nam opowiadał o Polsce. Jako urodzony warszawiak kibicował kiedyś Legii i jeszcze teraz kupuje polskie gazety.

- Jaki ten świat mały.

- Ale wracając do porwania - zmienił temat. - Czy ma pan jakieś przypuszczenia, dlaczego porwano dziewczynę?

- Nie mam pojęcia. Jak wspomniałem, przyjechałem na zaproszenie nowojorskiej Polonii, aby wyjaśnić zagadkę obrazów polskiego szlachcica.

- Detektyw? - popatrzył na mnie niezbyt przychylnie młodszy policjant.

- Niektórzy za takowego mnie uważają. Ale jestem z wykształcenia historykiem sztuki.

Przez chwilę zapanowało milczenie.

- Dla okupu raczej jej nie porwali - wtrącił ten młodszy i spojrzał na wehikuł. - Kto by porywał kogoś, kto przyjechał takim gratem.

Nie chciałem im zdradzać prawdy o wehikule, który krył pod swoją maską potężny silnik bentleya, a koła hummera mogły pokonać każdą przeszkodę, ale ton młodszego z policjantów zaczął mnie denerwować.

- To bardzo dobry samochód - rzekłem z przekąsem.

- Pewnie, że dobry - tamten uśmiechnął się ironicznie. - W sam raz na eksponat do indiańskiego skansenu. Podobnych kanoe używali Indianie.

- Ale moje jest z blachy i ma kółka.

Sierżant machnął zniecierpliwiony ręką na te słowne złośliwości i ruszył w kierunku mojego domku. Na miejscu policjanci zaczęli szukać na trawie śladów obuwia porywacza, a następnie przeszukali domek. Nie znaleziono niczego nowego, co mogłoby rzucić chociaż nikłe światło na sprawę porwania Katarzyny.

- Należy rozwiesić plakaty o poszukiwanym Indianinie z jednym mniejszym okiem - zaproponował młodszy policjant, gdy szliśmy z powrotem na parking. - Latem przebywa tutaj sporo turystów i możliwość wypatrzenia przestępcy mogłaby stanowić dla nich niezłą rozrywkę.

- A ja myślę - wtrącił sierżant Kalinovsky - że rozgłos nie jest wskazany. Indianin zaszyje się w górach i szukaj wiatru w polu. Niewykluczone, że ten “Różnooki” to potomek Irokezów, którzy w 1838 roku zostali siłą przesiedleni z tych terenów do Oklahomy tak zwanym Szlakiem Łez. Tysiąc Irokezów jednak zbiegło w góry i w ten sposób uniknęli przesiedlenia. Obecnie ich potomkowie zamieszkują niewielki rezerwat w Karolinie Północnej niedaleko miasteczka Cherokee. To niedaleko stąd. Można tam dojechać 441. drogą przecinającą Park Narodowy z północy na południe. Teraz mamy zatrzęsienie turystów, więc udamy się tam w dzień, aby trochę powęszyć. Cherokee to zbiorowisko fast foodów, moteli i sklepików, zaś potomkowie Irokezów utrzymują się ze sprzedaży pamiątek. Niewykluczone, że kręcił się tam nasz Różnooki i ktoś go widział.

- Cherokee jest blisko nas, ale to już inny stan - zauważyłem. - Wasza odznaka traci tam swoją magiczną moc.

- Damy cynk kolegom po stronie południowej, z którymi często współpracujemy. To normalne na terenach przygranicznych.

- Okay - powiedziałem. - A teraz chciałbym zadzwonić do Nowego Jorku, aby poinformować przedstawicieli Polonii o porwaniu panny Katarzyny.

Policjanci udostępnili mi policyjny telefon znajdujący się w ich oldmobilu, ale przecież nie dysponowałem prywatnym numerem żadnego z Polonusów, a biuro instytutu na Manhattanie było teraz zamknięte, zadzwoniłem do Pawła na jego pager. Po chwili oddzwonił. Porozmawialiśmy sobie przez dłuższą chwilę. Okazało się, że u niego również działy się dziwne sprawy. Nasza wizyta w Ameryce zaczęła nabierać rumieńców. Na koniec poprosiłem go o dyskrecję w sprawie porwania dziewczyny. Jeśli jutro przyjdzie mi odnaleźć Katarzynę, nikogo w ten sposób nie narazimy na zmartwienie.

Ale co będzie, jeśli nie uda nam się odnaleźć dziewczyny?

Na drugi dzień, wczesnym rankiem spotkaliśmy się przed budynkiem Centrum Informacji Turystycznej na samej granicy Parku Narodowego, dwie mile na południe od Gatlinburga. O tak wczesnej porze, a była godzina siódma, niewielu turystów kręciło się po okolicy.

Policjanci specjalnie na okazję poszukiwania Katarzyny założyli cywilne ubrania i wzięli prywatny samochód. Na głowach mieli kapelusze, założyli skórzane kurtki i dżinsy.

- Nasz szeryf porozumiał się już z szeryfem po tamtej stronie, a ten wyraził zgodę na akcję. Wyjątkowo zgodzili się też na pański udział - sierżant zerknął na mnie i zmrużył zawadiacko oczy. - Jest mi pan winien duże piwo.

- Jeśli znajdziemy dziewczynę, to stawiam wszystkim - zadeklarowałem się ochoczo.

- Trzymam pana za słowo.

Ruszyliśmy wijącą się na południe betonową drogą 441. Mijaliśmy liczne rzeczki, strumyki i udeptane szlaki turystyczne przecinające zalesione wzgórza, aż wreszcie dotarliśmy do zapierającej dech w piersiach przełęczy Newfound. Nie będę opisywał przepięknych krajobrazów, jakie ukazały się teraz ze szczytu drogi, gdyż pora na podziwianie przyrody nie była stosowna.

Po półgodzinie znaleźliśmy się w niewielkim Cherokee, gdzie powitał nas tamtejszy policjant o imieniu Joe. Miał ogorzałą twarz i mierzył prawie dwa metry wzrostu.

- Witajcie - uścisnął nam ręce. - W naszych danych nie znaleźliśmy gościa z jednym mniejszym okiem. Musicie sami go poszukać, jeśli facet w ogóle zachodzi w te strony. Przecież równie dobrze mógł przyjechać z Chattanooga, z Etowah albo z Asheville. Ale próbujcie. Tutaj mnie znają, więc opuszczam was i daję błogosławieństwo. Nie używajcie tylko broni palnej, bo będę później musiał się gęsto tłumaczyć przed szeryfem.

To powiedziawszy odszedł.

Indianie otwierali już swoje kioski z pamiątkami i gadżetami, więc zaczęliśmy chodzić od budki do budki z tandetnymi upominkami. Nikt jednak nie słyszał o Różnookim albo najzwyczajniej w świecie nie chciał udzielić nam informacji.

Wtedy to wpadłem na pomysł wzięty z jakiegoś filmu amerykańskiego.

- Sierżancie Kalinovsky - zwróciłem się do policjanta - nikt z tubylców nie pomoże bladym twarzom w tak delikatnej materii, jak zadenuncjowanie swojego.

- Co pan zatem proponuje? - zapytał zniecierpliwiony sierżant.

Wyjąłem z kieszeni kilka banknotów dolarowych.

- Zrobi to za nas jakiś Indianin - rzekłem. - Zapłacimy mu.

- Też racja - przyznał mi rację kolega sierżanta. - Proponuję złożyć się po dziesięć baksów.

Pokręciliśmy się po głównej ulicy, aż wreszcie upatrzyliśmy jakiegoś malca, którego rysy twarzy i kolor włosów zdradzały indiańskie pochodzenie. Propozycję przyjął z nieukrywaną radością. Usiedliśmy zatem na drewnianych schodkach jakiegoś nieczynnego jeszcze sklepiku i obserwowaliśmy stylizowaną na kicz i banał ulicę. Potomkowie Irokezów robili wszystko, aby przyciągnąć turystów.

- Jest pan pewny, że porywacz był Indianinem? - dopytywał się sierżant. - Nie był to przypadkiem jakiś Chicano?

- Kto? - uniosłem wyżej brew.

- Meksykanin. Tak ich tutaj nazywamy. Też mają czarne włosy i w ciemności można ich pomylić z potomkami Indian.

- Widziałem go przy zapalonym świetle.

Siedzieliśmy już kwadrans, a chłopak wciąż nie wracał. Sierżant wyjął papierosa i poczęstował mnie. Odmówiłem, więc zapalili obaj. Już mieliśmy wstać, aby poszukać chłopaka, gdy ujrzeliśmy go u wylotu ulicy. Biegł w naszą stronę szybko przebierając nogami.

- Wasz samochód! - krzyczał w naszą stronę z przejęciem i palcem wskazywał kierunek, gdzie zaparkowaliśmy auta. - Ktoś dobierał się do niego.

Pobiegliśmy tam pełni niepokoju, zapominając o sprawie, która kapała nam tutaj przyjechać. Na miejscu okazało się, że jakiś dowcipniś zdjął jedno koło z samochodu osobowego sierżanta.

- A to dranie! - krzyknął sierżant Kalinovsky. - Co za pech!

- Ale dlaczego oszczędzili pański pokraczny pojazd? - nie mógł nadziwić się drugi policjant oglądając wehikuł w stanie nietkniętym.

- Może wzięli go za kanoe? - odpowiedziałem nieco ironicznie, ale byłem tak samo jak oni zaskoczony.

Ale zaraz pojąłem w czym rzecz. Gdy kolega sierżanta Kalinovsky’ego podczas sprawdzania śrub w jego kołach dotknął karoserii wehikułu, spod jego palców wystrzeliło z sykiem tysiące iskier. Policjant w jednej chwili krzyknął i upadł na ziemię. Ku naszemu przerażeniu leżał przez chwilę bez ruchu, ale zaraz poruszył się. Doskoczyliśmy do niego i pomogliśmy mu wstać.

- Panie - przestraszył się sierżant omijając na wszelki wypadek wehikuł. - Co to za maszyna? Przenośna elektrownia na kółkach?

- Kopie solidnie - dodał jego kumpel. - Podobne cudo widziałem w kinie na ostatnim Bondzie.

Nie wiedziałem, jakich wyjaśnień im udzielić. Byłem tak samo zaskoczony, jak policjanci i indiański chłopak. Panna Katarzyna nie powiedziała mi wszystkiego o tej maszynie, więc nie wiedziałem, ile to “kanoe na kółkach” miało jeszcze zalet?

- Zdobyłeś jakieś informacje o Różnookim? - zapytałem malca, aby zmienić temat.

- Podobny mężczyzna mieszka w okolicach Maggie Valley - odpowiedział chłopak. - Widziano go tutaj kilka razy. Czasami przychodzi po alkohol.

Chłopiec powiedział policjantom, jak znaleźć domniemane miejsce pobytu Różnookiego.

- Przyprowadź, chłopcze, jakiegoś mechanika, aby zreperował mój samochód do naszego powrotu - rzekł posępnie sierżant i wcisnął malcowi kolejny banknot. - My w tym czasie pojedziemy na wschód tym dziwnym pojazdem w kształcie kanoe.

Po odblokowaniu centralnego zamka okazało się, że maska wehikułu nie była pod napięciem. Po prostu każde zamknięcie centralnego zamka automatycznie uruchamiało mechanizm indukujący napięcie elektryczne karoserii.

Policjanci wsiedli ostrożnie do wehikułu, a ja zapaliłem silnik. Ruszyliśmy na wschód 19. drogą, równoległą do Blue Ridge Parkway, która kończyła się właśnie w tych okolicach, ale początek brała w Wirginii.

Do Maggie Valley było kilkanaście mil, więc szybko tam dotarliśmy. Osada była położona na wzgórzu z cudownym, wręcz sielankowym widokiem na zielone doliny poprzecinane licznymi strumieniami.

Zostawiliśmy wehikuł w punkcie wypożyczania wierzchowców i wynajęliśmy trzy konie. Na nic zdały się moje zapewnienia o przydatności wehikułu w poruszaniu się po trudnym terenie. Wzięto je za żarty.

Sierżant Kalinovsky prowadził konno w dół odnogi głównej doliny, kierując się nieco na północny zachód, a my posłusznie podążaliśmy za nim. Mijaliśmy liczne stawy z hodowlą pstrąga otoczone lasem, drewniane domki na brzegach strumyków i wiele pieszych szlaków, za niewielkim wodospadem las się przerzedził na pewnym odcinku, ale zaraz zgęstniał. Intensywny zapach drzew i żywicy został zakłócony innym, obcym zapachem. Dym. Popatrzyliśmy na siebie podnieceni i wytężyliśmy słuch. Żaden dźwięk nie dochodził do naszych uszu. Las był gęsty, ale jakieś sto, może dwieście metrów przed nami ktoś musiał rozpalić ognisko.

- Idziemy dalej pieszo - zaproponował szeptem sierżant i zsiadł z konia.

Przywiązaliśmy konie do gałęzi drzew i ostrożnie poszliśmy przed siebie. Pierwszy szedł sierżant, a za nim podążał jego kolega. Ja zamykałem pochód. Zapach spalonego drewna coraz bardziej atakował nasze nozdrza, co świadczyło, że ognisko rozpalono niedaleko.

W pewnym momencie, ściółka pod nogami policjantów zapadła się z trzaskiem. Usłyszałem przeraźliwy krzyk wpadających do głębokiej i ciemnej dziury mężczyzn, jakby wessanych przez niewidzialną siłę. Na szczęście znajdowałem się niecały metr od krawędzi dołu i dzięki temu nie podzieliłem losu moich partnerów.

- Jestem tutaj - szepnąłem do policjantów. Któryś z nich jęknął, zaklął i już po chwili obydwaj znaleźli się na nogach. Ujrzałem ich przerażone twarze w głębokim na trzy metry dole. - Spokojnie. Pomogę wam się wydostać. Widać ktoś poluje w tych lasach i zastawił pułapkę na zwierza...

Nie dokończyłem. Oczy policjantów, w których dostrzegłem teraz paniczny strach, powiększyły się do ogromnych rozmiarów. Patrzyli na coś lub na kogoś powyżej mojej głowy. I wtedy zdałem sobie sprawę, że ktoś musiał stać za moimi plecami. Odwróciłem się błyskawicznie.

To był Różnooki.


ROZDZIAŁ CZWARTY


KOGO SPOTKAŁEM NA BROADWAYU? * MĘŻCZYZNA W TUNICE * NA LOTNISKU * BROOKLYN * POZNAJĘ AUTORA NOTATKI PRASOWEJ * W “RIVER CAFE” Z JENNY * I ZNOWU OSOBNIK W TUNICE * NOCNA ROZMOWA Z SZEFEM * INTRUZ W HOTELU


Po dziesiątej udałem się spacerkiem wzdłuż Broadwayu do antykwariatu, w którym “Jeźdźcy Piekieł” próbowali sprzedać autoportret Malczewskiego. Chciałem zasięgnąć języka w naszej sprawie. Wciśnięty pomiędzy dwoma teatrami budynek antykwariatu mieścił w swoim wnętrzu zrobioną na staroświecki styl przestronną salę o brązowych ścianach. Kilkanaście obrazów tkwiło w sztalugach, reszta dzieł znajdowała się w salce na górze.

Jakaś atrakcyjna kobieta pod czterdziestkę w krzykliwym stroju wypytywała o coś antykwariusza, więc spokojnie oglądałem obrazy. Przeważnie były to współczesne pejzaże i martwe natury.

- Czy skupuje pan obrazy z przełomu XIX i XX wieku? - kobieta zapytała po angielsku antykwariusza. - Europejskie!

- Gdyby tylko była taka okazja, to czemu nie?

- A Malczewskiego pan zna?

Zdumiony nadstawiłem ucha. Ta kobieta wypytywała o naszego malarza, którego autoportret nie tak dawno chcieli tutaj sprzedać “Jeźdźcy Piekieł”.

- Pani z prasy? - westchnął ciężko. - Tak, znam trochę polskie malarstwo, bo moi dziadkowie byli polskimi Żydami i wyemigrowali dawno temu do Stanów. Trzy tygodnie temu, o ile dobrze pamiętam, wpadli tutaj podejrzani osobnicy właśnie z autoportretem Malczewskiego. Zgłosiłem to na policję, więc proszę dać mi spokój.

- Mógłby pan opisać tych ludzi? - kobieta nie dawała za wygraną.

- Ale kim pani jest? Proszę pokazać legitymację prasową.

- Nie jestem dziennikarką, a detektywem, który specjalnie przyjechał z Polski, aby odszukać owych dżentelmenów na motorach.

Z wielkim zainteresowaniem przeniosłem wzrok na kobietę.

- Detektywem? - zdziwił się antykwariusz i uśmiechnął delikatnie pod nosem. Wsunął rękę pod ladę i wyciągnął gazetę, którą zaraz machnął przed nosem kobiety. - To ciekawe, co pani mówi, bo wczoraj napisali w “New York Secrets”, że owszem przyjechał do Nowego Jorku jakiś słynny detektyw z Polski, ale to mężczyzna, niejaki Tomasz N.N., zwany Panem Samochodzikiem. Pani nie jest chyba mężczyzną? Pani mnie oszukuje.

Kobieta była lekko po czterdziestce i za wszelką cenę chciała ukryć swój wiek agresywnym strojem i makijażem. Jedno trzeba było jej przyznać - miała zgrabne, wyeksponowane odważnym mini, nogi. Jednak jej czarny makijaż i wielkie złote obręcze tkwiące w uszach były już zbytnią ekstrawagancją. Wcześniej zetknąłem się z tą osobą, więc wiedziałem, kim jest. Zresztą leciała tym samym samolotem z Warszawy co my.

Ale oto kobieta się zmieszała. Znajdujący się przed jej nosom brukowiec, ten sam numer, który wczoraj zostawił w restauracji hotelu “Stanford” śledzący mnie facet, był dowodem, że kobieta kłamała.

- Panie! - uniosła nieco głos i jednym ruchem ręki zabrała antykwariuszowi gazetę. Z zainteresowaniem zerknęła na wspomniany artykuł. - Kiedy ja przyjechałam z tym Panem Samochodzikiem! Słowo. O mnie widać nie wspomniano, gdyż jestem jednym z najlepszych ekspertów w dziedzinie malarstwa dziewiętnastowiecznego. Wie pan, najlepsi specjaliści zawsze działają incognito. Na pewno słyszał pan nazwisko Wielowieyski. Ja jestem Agata Wielowieyska!

Tak, to była pani Agata Wielowieyska, znany w Polsce ekspert malarstwa polskiego. Kilka razy uścisnąłem jej dłoń na jakichś ministerialnych rautach i widywałem czasem na licytacjach obrazów, ale nie musiałem obawiać się zdemaskowania. Pani Wielowieyska była tak namiętnie zapatrzoną w siebie osobą, że tacy szarzy ludzie jak ja umykali jej uwagi. Gdybym był sławnym malarzem albo krytykiem sztuki, to co innego.

A zatem pani Wielowieyska podszywała się pod detektywa, aby poprowadzić swoje prywatne śledztwo w naszej wspólnej sprawie. Doprawdy nie wiedziałem, czym tłumaczyć takie zachowanie, ale z drugiej strony, czyż nie miała prawa uważać się za kogoś w rodzaju detektywa? Ustalenie pochodzenia obrazów bądź ich oryginalności było zadaniem wymagającym nie tylko wiedzy, ale i pewnej dedukcyjnej umiejętności dochodzenia do prawdy. Poza tym z szefem również nie mieliśmy licencji detektywów, a tylko charakter naszej pracy nasuwał skojarzenie z tym zawodem. Pani Wielowieyska miała zatem takie samo prawo do podawania się za detektywa jak i my.

- Wielowieyski? Wielowieyska? - zmieszał się mężczyzna za ladą. - Nie słyszałem. Ale niech się pani nie przejmuje. To Nowy Jork. Trzeba być przynajmniej prezydentem Stanów Zjednoczonych albo Michaelem Jacksonem, aby człowieka rozpoznali.

Na tym zakończyła się rozmowa pani Agaty z antykwariuszem. Kobieta nie uzyskawszy żadnych informacji wyszła na ulicę zła na cały świat. Zaraz przywołała ręką taksówkę. Wyszedłem na zewnętrz i wolno ruszyłem chodnikiem. W tym czasie kobieta wsiadła już do żółtego samochodu. Czym prędzej ruszyłem do zaparkowanej trzydzieści metrów dalej innej taksówki. Gdy jednak taksówka z panią Agata odjechała, pojazd, w stronę którego właśnie szedłem, również ruszył. Po prostu druga taksówka była już przez kogoś zajęta. Przystanąłem i nie wiedzieć czemu zerknąłem na pasażera na tylnym siedzeniu. Był to mężczyzna w sile wieku, z ogorzałą od słońca i zdradzającą szlachetne rysy twarzą. Mężczyzna nie był już młody, ale skóra jego twarzy była ściągnięta jak u młodzieńca. Miał spięte we francuski warkocz długie ciemne włosy, gdzieniegdzie przyprószone srebrem. Na sobie miał beżowej barwy luźne wdzianko z najrozmaitszymi fantazyjnymi wzorkami, coś w rodzaju tuniki starożytnych Rzymian. Tylko tyle udało mi się zanotować. I pewnie zignorowałbym obecność tego mężczyzny, gdyby nie to, że zza szyby tej taksówki patrzyły na mnie inteligentne oczy, a postać tego osobnika roztaczała jakąś niezrozumiałą aurę dostojeństwa. Kiedy jednak ten spostrzegł, że na niego patrzę - natychmiast odwrócił twarz w drugą stronę.

Jak to się mówi, zadziałał szósty zmysł. Alarmowe światełko zapaliło się. O ile się nie myliłem, pani Wielowieyska była śledzona. Nadarzała się wspaniała okazja do sprawdzenia owych przypuszczeń i zdemaskowania tajemniczego mężczyzny. Na szczęście znalazłem wolną taksówkę, więc pojechałem za nimi.

Zatrzymaliśmy się dopiero na lotnisku Johna F. Kennedy’ego.

Pani Wielowieyska szła w pośpiechu po rozległym asfaltowym parkingu w stronę głównego budynku lotniska. Mężczyzna śledzący ją wyszedł z pewnym opóźnieniem z taksówki, a ja w swojej zwlekałem z zapłaceniem za kurs, aby nie zostać przez niego zauważonym. Mężczyzna w tunice rozejrzał się dyskretnie wokoło, jakby szukał ewentualnego “ogona” i zaraz ruszył wolno za kobietą z nonszalancko zarzuconym na plecach skórzanym plecakiem. Był to wysoki człowiek, dobrze zbudowany i sprawny fizycznie. Jego wygląd świadczył, że mógł być artystą, kimś bez wątpienia niezwykłym. Jego koci, miękki i zarazem dostojny chód zafascynował mnie. Wydawało się, że ten człowiek sunie po powierzchni ziemi niczym poduszkowiec.

Niezwykle ostrożnie poszedłem do gmachu. Zaraz wmieszałem się w tłum ludzi i odszukałem wzrokiem kobiety oraz mężczyznę w tunice. Agata Wielowieyska zdradzała objawy zdenerwowania, jakby oczekiwała czyjegoś przylotu. I wtedy dopiero przypomniałem sobie, że pan Tomasz wspominał o jej młodocianym synu bawiącym na obozie szkoleniowym w Bostonie.

Po kwadransie jakiś wysoki chłopiec z rudymi włosami i lekko zgarbioną sylwetką podszedł do pani Wielowieyskiej. Uściskali się, wycałowali i ruszyli w kierunku parkingu. Raptem straciłem z oczu śledzącego ich mężczyznę w beżowym wdzianku. Jeszcze kilkanaście sekund temu stał oparty o kiosk przy wyjściu, ale teraz go tam nie było. Jak to się mówi - wsiąkł. Pokręciłem się trochę po holu, ale mężczyzny już nie dostrzegłem.

Zdaje się, że nie doceniłem gościa” - pomyślałem z żalem.

Pani Wielowieyska i jej syn wsiedli do taksówki, a ja jeszcze chwilę wypatrywałem śledzącego ją osobnika wśród tłumu podróżnych przewalających się po gorącym asfalcie. W końcu dałem spokój i kazałem się zawieźć do redakcji “New York Secrets”. Liczyłem na zdobycie informacji o dziennikarzu, który zamieścił we wczorajszej popołudniówce krótką notatkę o przyjeździe pana Tomasza do Nowego Jorku. Intrygowało mnie, skąd ów człowiek zdobył tak poufną informację? Gdybym tylko uzyskał odpowiedź na to pytanie, zdobyłbym nie lada atut.

- To na Brooklynie? - zagaił kierowca. - Bo mają też biura w “New Yorker”.

Nie wiedziałem tego, ale pamięć taksówkarza była zaiste imponująca. Budynek redakcyjny mieścił się właśnie niedaleko końca brooklińskiego mostu, koło Cadman Plaza. Za plecami czuło się oddech Manhattanu z jego wyrastającymi majestatycznie po drugiej stronie East River stalowo-szklanymi wieżowcami. Skręciliśmy w Willow Street. Obok murowanych w stylu federalnym kamienic z czerwonobrązowego piaskowca znajdowały się tutaj także stare drewniane budynki. Ten fragment Brooklynu przypominał do złudzenia lata XIX wieku i tylko nowoczesne samochody na ulicach przypominały nam o początku XXI wieku.

- Tutaj mieszkało wielu znanych ludzi - wyjaśnił taksówkarz, gdy zorientował się, że jestem pierwszy raz w tym mieście. - Jak chociażby Truman Capote czy Arthur Miller. Urodzili się tutaj Mel Brooks i Woody Allen. Brooklyn to wieża Babel i gdyby był oddzielnym miastem, byłby na czwartym miejscu pod względem wielkości.

Było coś swojskiego w tej części miasta, miało ono swój niepowtarzalny klimat, trochę dlatego, że zachowało się stare budownictwo dziewiętnastowieczne, a także z powodu obecności wielu sklepów, bazarów, restauracji i starych, ekskluzywnych niegdyś hoteli.

Redakcja “New York Secrets” mieściła się w starej, zniszczonej kamienicy pięciokondygnacyjnej z oknami wychodzącymi na Manhattan.

Wewnątrz budynku, w małym holu panował dość duży ruch i bez większych trudności, a co najważniejsze niezauważonym, można było się dostać schodami na górę.

New York Secrets” wynajmował drugie piętro.

Ludzie chodzili tam niczym w gorączce, trzaskali bezustannie drzwiami i wymachiwali papierami. Co chwila ktoś mnie potrącał w wąskim korytarzu i bez słowa przeprosin szedł dalej, aby potrącić kolejnego człowieka. Już zamierzałem spytać kogoś na korytarzu o dziennikarza o inicjałach “GL”, gdy z tyłu ktoś na mnie wpadł.

- Najmocniej przepraszam - usłyszałem miły, dziewczęcy głos i zaraz potem ujrzałem szczupłą, drobną blondynkę z czupryną prostych włosów opadających na ramiona. Nieco ostre rysy twarzy i wydatny nos dodawały jej cech niemalże arystokratycznych, ale duże, piwne oczy uroczo kontrastowały z jasną czupryną. - Nie boli cię?

- Od kilku minut bez przerwy mnie tu szturchają, popychają, ale jeszcze nikt nie przeprosił - zażartowałem i wyciągnąłem na powitanie rękę. Niecodzienna uroda dziewczyny spowodowała, że na chwilę zapomniałem, po co właściwie tutaj przyszedłem. - Paweł jestem.

- Skąd przyjechałeś? - zapytała z zainteresowaniem, wyginając zabawnie brwi ku górze w schodzące się wysoko na czole duże łuki.

- Z Polski.

- Z Europy? - zmrużyła oczy. - Turysta?

- Też.

Przestała się uśmiechać i spojrzała na mnie z powagą.

- Szukasz tutaj kogoś? - zapytała ostrożnie.

- Autora notatki prasowej z wczorajszego wydania - wyjaśniłem. - Ten ktoś podpisuje się inicjałami “GL”.

- Dlaczego interesuje cię ta notatka? Specjalnie po to przyleciałeś z Polski do Nowego Jorku?

- Nie - zaśmiałem się z jej żartu. - Ale ten “GL” nie miał prawa tego wiedzieć.

Dziewczyna zamilkła i przez chwilę drapała się w głowę.

- To ja jestem “GL” - oświadczyła niespodziewanie i spojrzała wesoło w moje oczy. - Cóż, mamy sobie wiele do powiedzenia. Idź na dół, a ja zaraz zejdę do ciebie. Muszę tylko zanieść naczelnemu nowy artykuł. A później skoczymy do jakiegoś baru.

Zaskoczony niespodziewanym odnalezieniem autora artykułu zszedłem na parter. Kto by pomyślał, że tak szybko spotkam tajemniczego “GL” i okaże się nim miła, młoda Amerykanka?

Czekałem kwadrans, a może dłużej. Dziewczyna wciąż nie schodziła. Zniecierpliwiony jej nieobecnością już zamierzałem pójść do redakcji ponownie, gdy zauważyłem ją zbiegającą zwinnie po schodach.

- Mów mi Jenny - zaćwierkała. - Jenny McKim.

- Jenny? - zdziwiłem się, gdyż jej imię i nazwisko nie pasowało do inicjałów zamieszczonych pod notatką prasową.

- “GL” zostało wymyślone na potrzeby prasowe. W trzech innych gazetach posługuję się jeszcze kilkoma różnymi pseudonimami.

- Prawdziwa z ciebie kobieta-kameleon.

Jenny zaprowadziła mnie do “River Cafe” z cudowną dekoracją frontowego wejścia wykonaną z kolorowych kwiatów. Ten zaciszny lokal wybudowano na wodzie pod samym mostem brooklińskim. Z nabrzeża wchodziło się do białej “kabiny”, a z niej na pływający taras, gdzie umieszczono kilkanaście stoliczków.

- Jestem Amerykanką - zaczęła, gdy zasiedliśmy przy stoliku z cudownym widokiem na Manhattan. - Mój dziadek pochodził z Niemiec, a babcia z Irlandii. Pisuję do różnych pism brukowych, dorabiając tym samym do stypendium, ale za rok, gdy skończę wydział dziennikarski na Columbia University, zacznę pisać dla bardziej renomowanych magazynów i zdobędę nagrodę Pulitzera* [Nagroda Pulitzera - corocznie przyznawane przez Wydział Dziennikarstwa Uniwersytetu Columbia nagrody dla dziennikarzy i twórców sztuki za dokonania w sferach związanych z twórczym przetwarzaniem informacji.].

- Nie wątpię. Skąd wiedziałaś o przyjeździe do Polski Pana Samochodzika? - zmieniłem niegrzecznie temat, gdyż zżerała mnie ciekawość.

- Czy to ty jesteś owym Samochodzikiem?

- Nie, to nie ja. Myślałem, że wiesz jak wygląda osoba, której poświęciłaś jedną kolumnę.

- No, cóż - westchnęła. - W tym sęk, że nie wiem. Dostałam jedynie anonim, że taki a taki gość ma jutro przylecieć do Stanów w celu odszukania obrazów pochodzących prawdopodobnie z zaginionej kolekcji polskiego hrabiego. Kupiłam temat, bo jest fantastyczny jak dla młodej, obiecującej dziennikarki! Bez wahania postanowiłam zająć się tą sprawą, zresztą ten ktoś obiecał dostarczyć kolejnych informacji, jak tylko zamieszczę pierwszą notatkę. Ale do dziś nie dostałam żadnej nowej wiadomości. Z samego rana zadzwoniłam do Polskiego Instytutu Naukowego, aby zdobyć adres owego Pana Samochodzika, ale nie chciano udzielić mi żadnych informacji. Już chciałam postawić krzyżyk na tej sprawie, myśląc, że to pewnie żart i będę musiała się tęgo tłumaczyć naczelnemu za moją lekkomyślność, kiedy zjawiłeś się ty. Jesteś moim wybawieniem. Teraz wiem, że informator nie kłamał. Mam błogosławieństwo naczelnego i możemy zacząć działać. Miałam nosa, że za tym kryje się prawdziwa, ekscytująca historia. A teraz mów, kim jesteś i co wiesz o całej sprawie?

Czy warto było ukrywać przed nią cel mojej wizyty w Ameryce? Wiedziała już, że jestem zamieszany w tę historię, a i pewnie znam samego Pana Samochodzika, słynnego polskiego detektywa, o którym wprawdzie napisała notatkę, ale nie wiedziała, kim jest. Poza tym, ta dziewczyna mogła nam pomóc. Była nie tylko dziennikarką z pasją, ale znała ten kraj, a przede wszystkim to wielkie miasto.

Dopiłem kawę i opowiedziałem jej w krótkim zarysie o sobie i zadaniu, które powierzyło nam nasze ministerstwo w porozumieniu z amerykańską Polonią.

- Detektywi z Polski? - z wrażenia wygięła łukowato brwi ku górze, aż te nieomal zetknęły się ze sobą. - Obrazy z kolekcji Korwin-Milewskiego, kawalera maltańskiego, obieżyświata, awanturnika. To interesujące.

W pewnym momencie odwróciłem głowę w bok. Nie byłem pewny, ale zdawało mi się, że nabrzeżem wzdłuż East River w kierunku mostu, przechodził człowiek w jasnej tunice, wysoki mężczyzna z ogorzałą twarzą i francuskim warkoczem, ten sam, który nie tak dawno śledził panią Wielowieyską. Teraz zasłonięty przez wysunięty taras kafejki był niewidoczny.

Zerwałem się z krzesełka, aż przewróciły się filiżanki na stoliczku i błyskawicznie wybiegłem z kafejki. Kiedy znalazłem się na tarasie widokowym dostrzegłem plecy człowieka w tunice. Zauważył moją obecność i teraz kierował się szybko na południe do serca Brooklynu. Uciekał. Ruszyłem za nim. Ale gdy tylko znalazłem się w cieniu wysokiej neogotyckiej wieży* [Brooklyn Bridge posiada dwie neogotyckie wieże wybudowane w 1875 r., każda wysokości 84 metrów, będące bramami miast, to jest Brooklynu i Manhattanu (druga z. nich znajduje się właśnie po drugiej, zachodniej stronie rzeki East River).] po drugiej stronie mostu, na tyłach jasnożółtego budynku straży pożarnej przy Old Fulton Street, zatrzymałem się zrezygnowany. Uciekający mężczyzna znikł. Jeszcze kilka sekund temu widziałem jego plecy, ale wystarczyło, że spuściłem z niego wzrok na dwie sekundy, a ten najzwyczajniej w świecie przepadł. Rozpłynął się. Podobnie jak na lotnisku. Rozejrzałem się uważnie na boki, ale nigdzie go nie było. Zawróciłem nad rzekę.

Naprzeciw mnie po drewnianym, gigantycznym pomoście przyległym do przystani Fulton Ferry szła już Jenny.

- Co się stało?! - zapytała zdziwiona, a jej glos zdradzał wielkie poruszenie. - Zauważyłeś kogoś?

Opowiedziałem jej o dziwnym osobniku śledzącym najpierw panią Agatę Wielowieyską, a teraz mnie.

- Może ci się przywidziało? - spytała ostrożnie.

- Nie sądzę. Nie tak dawno byłem badany rutynowo przez psychologa i psychiatrę. W raporcie nie było wzmianki o żadnych zwidach.

- No już dobrze, dobrze - klepnęła mnie w ramie dla złagodzenia napięcia. - Ale czy masz jakieś domysły, kim może być ten mężczyzna?

- Nic nie przychodzi mi do głowy. Wczoraj śledził mnie jakiś smętny typ w wymiętym garniturze, jeżdżący najprawdopodobniej buickiem, a teraz pojawił się ten wysoki i opalony mężczyzna w tunice.

Poszliśmy do kawiarni uregulować rachunek. A polem Jenny zawiozła mnie na Manhattan. Długo, aż do zachodu słońca spacerowaliśmy po Central Parku rozmyślając o sprawie zaginionej kolekcji obrazów hrabiego Korwin-Milewskiego i wszystkich domysłach, jakie nam przyszły do głowy na temat jej domniemanych losów na amerykańskiej ziemi. Zastanawiało nas też, kto może być zainteresowany odzyskaniem obrazów i jakie były powody, dla których ja i pan Tomasz byliśmy śledzeni. Kto wie, może podczas łażenia po tym gigantycznym parku także byłem obserwowany?

Pożegnaliśmy się na 5. alei przed Metropolitan Museum of Art.

Przed pójściem do hotelu wstąpiłem do “Burger King” na późną i tanią kolację. Po posiłku wsiadłem do autobusu pospiesznego jadącego na południe Manhattanu i po wyjściu z niego w pobliżu 32. ulicy odezwał się pager. Dzwoniono z innego stanu. Była jedenasta z minutami. Natychmiast wskoczyłem do najbliższej budki i zadzwoniłem pod wskazany numer.

- Cześć, Pawle - usłyszałem zdenerwowany głos szefa. - Właśnie porwano Katarzynę.

- Że co? - krzyknąłem do słuchawki. - Kto miałby ją porywać?

- Jakiś bezwzględny Indianin z jednym mniejszym okiem. Okropność. Tylko błagam cię, nie rozpowiadaj o tym nikomu w instytucie. Jutro z miejscowym policjantem sierżantem Kalinovsky’m wyruszymy na poszukiwania dziewczyny i do tej pory nie róbmy z tego sensacji.

- U mnie też zaczyna być gorąco, szefie.

Opowiedziałem mu o epizodzie w antykwariacie na Broadwayu, czyli o wizycie pani Wielowieyskiej i jej detektywistycznych ambicjach, jej spotkaniu z synem na lotnisku oraz dziwnym osobniku w tunice, którego najpierw ja śledziłem, a później on mnie. Oczywiście nie zapomniałem wspomnieć o “zdemaskowaniu” pismaka z “New York Secrets”. Pan Tomasz słuchał uważnie, a po chwili ciężko westchnął:

- Sprawa nabrała rumieńców. A to znaczy, że nie na darmo tutaj jesteśmy. Czuję w kościach prawdziwą przygodę.

Po minucie rozłączyliśmy się. W zamyśleniu dotarłem do hotelu “Stanford”. Odebrałem kluczyki i wolno ruszyłem schodami na swoje piętro.

Wszedłem do pokoju, skąpanego w bladym świetle neonów manhattańskiej ulicy. O dziwo nie działało główne oświetlenie, tak jakby przepaliła się żarówka. Zbliżyłem się do nocnej lampki stojącej na stoliku przy łóżku z zamiarem włączenia jej. I wtedy poczułem unoszący się w pokoju delikatny zapach obcego człowieka. Kiedy zrozumiałem, że ktoś oprócz mnie znajduje się w pokoju, było za późno. Silne ramię objęło mnie za szyję i pociągnęło do tyłu. Zderzyłem się z muskularnym, żylastym osobnikiem. Wzmocnił chwyt i szepnął wprost w moje ucho po angielsku, ale z akcentem zdradzającym cudzoziemca:

- Kim jesteś?

Co miałem mu odpowiedzieć? Nie wiedziałem, z kim mam przyjemność, więc należało trzymać język za zębami. Ale z drugiej strony, czy miałem jakiś wybór?

- A jak nie odpowiem? - wycedziłem przez zęby.

Nie odpowiedział, a jedynie mocniej mnie przydusił.

- To ty pojechałeś na lotnisko za panią Wielowieyską? - próbowałem grać na zwłokę pomimo bólu. - A potem śledziłeś mnie? Powiedz, kim jesteś, a wtedy ja ci powiem, kim ja jestem.

Przez chwilę w pokoju zapanowała cisza zakłócana jedynie klaksonami i szumem aut na Manhattanie. Aż nagle osobnik wbił palec w bok mojej szyi. Poczułem ostry ból przeszywający me ciało na wskroś. To nieprzyjemne kłucie czułem nawet w stopach. Mężczyzna nie należał do osobników gadatliwych i najwyraźniej nie żartował, ale przede wszystkim wiedział, jak zadawać ból.

- Na imię mam Paweł - skapitulowałem. - Przyjechałem z Polski. Działam z ramienia warszawskiego Departamentu Ochrony Zabytków w sprawie zaginionej kolekcji obrazów hrabiego...

- Znasz Pana Samochodzika? - przerwał autentycznie zdziwiony. Ale to jego zdziwienie było nie mniejsze od mojego, mężczyzna zadał bowiem to pytanie najczystszą polszczyzną. - Odpowiadaj!

- Tak. To mój szef. Zna go pan?

- Gdzie on teraz jest?

- Kwadrans temu dzwonił z jakiegoś schroniska młodzieżowego w Gatlinburgu w stanie Tennessee.

- A co on tam robi?

Opowiedziałem mu w skrócie o misji pana Tomasza i porwaniu panny Katarzyny.

- Z kim mam przyjemność? - zapytałem wreszcie. - Wszystko już powiedziałem, teraz pańska kolej!

Ale gość niespodziewanie popchnął mnie. Wylądowałem z wielkim hukiem za łóżkiem.

A kiedy wstałem gotów dopaść intruza - nie było go już w pokoju. Ulotnił się, jakby był duchem.


ROZDZIAŁ PIĄTY


POZNAJĘ GENE’A LIVELOCKA * KIM JEST KIEROWCA BUICKA? * NIEPEWNY LOS KATARZYNY * LIVELOCK CHCE PŁACIĆ * GENIUSZ BĘKART * POWRÓT RÓŻNOOKIEGO * TORTUR CIĄG DALSZY * ZASADZKA * UWOLNIENIE DZIEWCZYNY I MAGNETOFON * AUTOBUS TO TEŻ SAMOCHÓD * ROZWAŻANIA W DRODZE DO OKLAHOMA CITY


Nie pomogłem sierżantowi Kalinovsky’emu i jego partnerowi w wydostaniu się z dołu-pułapki. Sam oto znalazłem się w większych opałach, bowiem Różnooki chwycił mnie swoimi potężnymi niczym bochny chleba łapskami za kołnierz kurtki i uniósł nieco do góry. Zarechotał złowieszczo, chuchnął mi prosto w twarz czymś po stokroć bardziej nieprzyjemnym niż zapach czosnku i przerzucił mnie przez ramię, jakbym był workiem ziemniaków. Tak ruszył chyżo zagajnikiem. Gałęzie szastały bezlitośnie moje policzki i na nic zdały się moje protesty. Indianin był silny jak tur i nic sobie nie robił z moich podrygów, a nawoływania policjantów miał w nosie.

Po chwili znaleźliśmy się na niewielkiej polance otoczonej z jednej strony wielką skalną ścianą, a z drugiej gęstym lasem pachnącym żywicą. Dziwne, ale do moich uszu dolatywała banalna melodia gwizdana uporczywie przez kogoś. Nieco po lewej mój wzrok odnalazł zapuszczoną drewnianą chatę otoczoną kilkoma wysokimi jodłami, za którą szemrał wąski strumyk płynący wzdłuż skalnej ściany. Z komina chaty wyłaził leniwie mlecznej barwy dym i mieszał się z czystym, ostrym powietrzem gór, a jeszcze wyżej, w mięsistych koronach drzew, trwał nieustający ptasi szczebiot.

Różnooki zaniósł mnie za domek. Tam zauważyłem w głębokim cieniu nieznajomego bruneta przywiązanego do jednego z pali wbitych w ziemię. To on gwizdał. Człowiek wyglądał na co najmniej czterdziestolatka, miał na sobie znoszony, wymięty garnitur. Popatrzył na mnie bez cienia litości, przestał gwizdać, a potem ciężko westchnął. Różnooki bez słowa przywiązał mnie do innego pala i poszedł po policjantów.

- Kim pan jest? - zapytałem. - Nie widział pan przypadkiem młodej dziewczyny?

- Jest w domku - odpowiedział spokojnie tamten. - Kilka razy wołałem ją, gdy Indianin poszedł do lasu, ale dziewczyna nie odpowiada. Po prostu, zamknął ją w domku i zakneblował. Bez dwóch zdań. Taki Indianin jak ten Irokez z jednym małym ślipiem nieczęsto ma okazję widzieć słowiańskiej urody niewiastę, wiec traktuje damę na innych prawach niż nas. Nie dziwię mu się, bo ta panna i mnie się podoba.

Już chyba wiedziałem, z kim mam do czynienia. Ten mężczyzna jak ulał pasował do opisu osobnika śledzącego Pawła w hotelu “Stanford”.

- Jak się domyślam, jest pan kierowcą czarnego buicka? - popatrzyłem na niego uważnie. - Przedwczoraj śledził pan mojego współpracownika w Nowym Jorku, a wczoraj wyruszył za mną, w długą podróż. Zgubiliśmy pana po drodze jeszcze w Wirginii, więc jak to się stało, że spotykamy się w tak niecodziennych okolicznościach w Tennessee?

- Świat jest mały, Panie Samochodzik - rzekł wcale nie zmieszany dokonaną przeze mnie dekonspiracją. - Nazywam się Gene Livelock i jestem dziennikarzem. Pisuję dla “New York Secrets”.

- Doprawdy? - okazałem zdziwienie.

Przecież Paweł twierdził, że owym dziennikarzem, autorem krótkiej notatki o moim przyjeździe do Nowego Jorku, była młoda studentka Columbia University, niejaka Jenny McKim, posługująca się inicjałami “GL”. Wczoraj spotkał ją w redakcji na Brooklynie i potem długo jeszcze rozmawiali. Wniosek był jeden, a mianowicie Gene Livelock kłamał w żywe oczy. Nie był dziennikarzem “New York Secrets”.

Ale nie zamierzałem mu tego wypominać.

Niech facet myśli, że niczego nie wiem” - pomyślałem. - Dlaczego ten Indianin nas porwał? - powróciłem do właściwego tematu.

- Pewnie dla pieniędzy.

- Uważa nas za krezusów?

Gene Livelock nie odpowiedział. Mierzył mnie uważnym wzrokiem i nic nie mówił.

- Okay - wreszcie się odezwał. - Faktycznie jechałem za panem. Dlaczego? Bo pragnę napisać ciekawy artykuł o poszukiwaniach obrazów ze skradzionej kolekcji hrabiego Korwin-Milewskiego. Wie pan, o czym mówię, prawda? Owszem, zgubił mnie pan po drodze, ale wydedukowałem, że ostatecznie nie zboczy pan z autostrady międzystanowej. Przejechałem całą dolinę Shenandoah i ukryłem się na poboczu w oczekiwaniu na pojawienie się tego pańskiego czółna na kółkach. Miałem rację. Po pewnym czasie zauważyłem pana na autostradzie, kilkadziesiąt mil dalej od miejsca, w którym znikł mi pan. Zrozumiałem, że chciał mnie pan zmylić i dlatego obrał równoległą do 40. drogi dłuższą Skyline Drive. Później jechałem za panem utrzymując bezpieczną odległość aż do samego Tennessee. Był pan tak pewny genialności swojej zmyłki, że zapomniał o zachowaniu należytej ostrożności. Tym lepiej dla mnie. I tak dotarłem za wami aż do Gatlinburga. Wieczorem zakradłem się pod wasz domek i byłem świadkiem porwania dziewczyny przez Irokeza. Pojechałem za nim i dotarłem aż tutaj, w okolice Maggie Valley. Drań przyjechał kradzionym samochodem. Zostawił go milę stąd, a resztę drogi przebył pieszo. Ukryłem buicka w lesie i ruszyłem na poszukiwania Indianina. Niestety, zaskoczył mnie w pobliżu tej chatki. Dał mi w łeb i obudziłem się przywiązany do pala.

- Spędził pan tutaj całą noc?

- Ten Indianin nie należy do gościnnych mieszkańców rezerwatu Cherokee. Zmarzłem jak cholera, bo nakrył mnie tylko jakimś śmierdzącym, spleśniałym kocem. Nawet zapalić mi nie dał.

- Proszę mi powiedzieć - zmieniłem temat - skąd pan wiedział o moim przylocie do Nowego Yorku?

- Dostałem anonim z taką informacją - wyjaśnił patrząc mi prosto w oczy. - Dziwne, prawda?

- Bardzo.

Rzeczywiście, było to nadzwyczaj dziwne. To samo powiedziała przecież Jenny McKim, prawdziwa dziennikarka “New York Secrets”.

Przyjrzałem się uważnie mężczyźnie podającemu się za dziennikarza nowojorskiego “brukowca”. Mój towarzysz niedoli miał starannie przyczesane czarne jak smoła lśniące włosy (zupełnie jakby spędził noc w hotelu, a nie przywiązany do pala na terenie indiańskiego rezerwatu) i żuł gumę wprawiając nieustannie w ruch swoje kwadratowe niemal szczeki. To był typ twardziela, ale był przy tym bystry i chyba inteligentny.

Nie zdążyliśmy dokończyć rozmowy, gdy zza chatki wyłonił się Różnooki z dwoma policjantami, których chwyciwszy mocno wpół niósł pod pachą.

- Mamy kolejnych gości - rzekł Livelock.

Policjanci byli ogłuszeni (widać stawiali opór i Indianin im przyłożył), więc Różnooki posadził ich nieprzytomnych pod jodłą i zaczął przywiązywać do grubego pnia.

- Jak to się stało, że Różnooki wiedział, że przybędę tutaj wraz z policjantami? - spytałem Livelocka. - Nie wydaje się to panu dziwne?

- Być może, ale proszę jego spytać.

- Hej! - zawołałem po angielsku w stronę Różnookiego. - Panie! Czy mógłbym wiedzieć, dlaczego zostałem schwytany? Co pan zamierza z nami zrobić? Tych dwóch, których przywiązał pan do drzewa to policjanci. I chciałbym zobaczyć dziewczynę! Słyszy mnie pan?

Różnooki podszedł do mnie i bez słowa wyrżnął mnie kantem dłoni w policzek. Moja głowa odskoczyła do tyłu, a ja jęknąłem, zaraz począłem zlizywać z pękniętej wargi krew.

- Co pan robi, na Boga? - stanął w mojej obronie Livelock. - To jest karalne!

Różnooki zignorował go. Popatrzył na mnie złowrogo i po chwili rzekł bełkotliwym, ledwo zrozumiałym głosem balansującym na granicy amerykańskiego i indiańskiego dialektu.

- Money. Chcę tego! Dużo money. W przeciwnym razie zabiorę się za dziewczynę.

Odwrócił się i znikł za chatką.

- Niedobrze - szepnął Livelock i spuścił głowę. - Chce pieniędzy. Inaczej zabije dziewczynę. Bez dwóch zdań.

- Dlaczego od razu zabije? - pobladłem. - Zapłaci mu się!

- Jak? Kartą kredytową w środku indiańskiego rezerwatu?

Mężczyzna pokiwał z niezadowoleniem głową mrucząc coś pod nosem. Zrobiło się niebezpiecznie. Wystarczyło spojrzeć na Różnookiego, aby zrozumieć, że ten nie żartował. Ale nie mogłem się załamywać i tworzyć w wyobraźni najgorszych, czarnych scenariuszy.

- Niech mi pan powie - zacząłem z innej beczki - dlaczego nie okazał pan zdziwienia, gdy wypomniałem Różnookiemu, że złapał dwóch policjantów? Powinno to pana zaskoczyć, poruszyć, a przynajmniej wywołać lekkie zdziwienie. A dla pana było to całkiem obojętne.

- Do czego pan zmierza?

- Tak tylko pytam.

- Panie, a co mnie obchodzą jacyś policjanci, skoro sam jestem w opałach? Przede wszystkim główkuję, jak się stąd wydostać i współczucie uważam za niepotrzebny balast psychiczny w takiej sytuacji.

- Jest pan egoistą.

- To zdrowy nawyk tutaj w Ameryce. Czy ci policjanci przebrani za kowbojów uratują mnie? Otóż nie! Każdy powinien dbać o własną skórę. Poza tym jest pan detektywem, Panie Samochodzik, więc wzmianka o policjantach nie zrobiła na mnie wrażenia. Cóż w tym dziwnego, ze detektyw, któremu porwano dziewczynę, szuka jej z policjantami?

- Katarzyna nie jest moją dziewczyną.

- Panie, a co mnie to obchodzi, że stary pryk w okularach zadaje się z młodą niewiastą? Dziennikarza nie jest w stanie nic zadziwić.

- Skąd pan wie, że Katarzyna jest młoda? - zdenerwowało mnie trochę to, że zostałem potraktowany jak wapniak, ale i zarazem starałem się zachować wzmożoną czujność w rozmowie z mężczyzną.

- Jak to skąd wiem? Jechałem przecież za wami. Widziałem ją. Poza tym słyszałem w nocy jej pisk. Głos młodej osoby.

- Indianin ją torturował? - przeraziłem się.

- Bez dwóch zdań.

Pojawił się Różnooki. Popatrzył na mnie groźnie swoim większym okiem, zaś mniejsze zawęził do niewielkiej szparki. I nagle chwycił mnie za gardło i przystawił swoją śmierdzącą twarz do mojej.

- Ile dasz za białą skwaw?

- W kieszeni mam ze dwadzieścia dolarów w bilonie - jęknąłem. - Ale jak mnie pan puści, to pojadę do najbliższego bankomatu. Mam kartę kredytową.

- A ty? - Różnooki popatrzył na Livelocka.

- Już ci mówiłem. Nie mam wiele. Dziennikarze nie zarabiają dużo.

- Biała skwaw ucierpi - syknął Indianin i puścił mnie.

Pomimo moich protestów wszedł do chatki i zamknął z hukiem drzwi. Po chwili, ku mojemu największemu przerażeniu doszedł do naszych uszu zduszony jęk dziewczyny. Wewnątrz chatki coś brzdęknęło, przewróciło się, a następnie przeraźliwy pisk przeszył nasze uszy i spłoszył stado ptaków z dachu.

- Proszę przestać! - zaprotestował zamiast mnie Gene Livelock z tragiczną miną. Ja także byłem przerażony, ale strach sparaliżował mnie do tego stopnia, że nie mogłem wydobyć z siebie głosu. - Na Boga, człowieku, zadzwoń do mojej redakcji, niech przyślą na adres najbliższej poczty albo jakiegoś motelu pieniądze.

Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki krzyki Katarzyny ucichły i w drzwiach chatki pojawił się Różnooki.

- Nie kłamiesz? - warknął na mojego towarzysza niedoli.

- Jeszcze mi życie miłe - odpowiedział tamten. - Wyślij faks na numer redakcji “New York Secrets” na Brooklynie - to rzekłszy powtórzył dwa razy numer faksu. - Podaj im hasło “fandango”, a natychmiast prześlą pieniądze na podany przez ciebie adres. Tak postępujemy w sytuacjach awaryjnych. To pewne, człowieku. Zapamiętaj: “fandango”. Ale nie dostaniesz więcej jak pięćset dolarów. Tylko tyle można w ten sposób uzyskać.

- Ten w okularach da mi więcej money - popatrzył na mnie chciwie Różnooki.

I chyba uwierzył Livelockowi, gdyż zamknął drzwi chatki i żwawo ruszył w stronę lasu. A ja zerknąłem z zainteresowaniem na bruneta. Czyżby naprawdę był dziennikarzem?

- Dlaczego mi się pan tak przygląda? - zapytał. - Myśli pan, że blefowałem z tymi pieniędzmi? Otóż nie. Indianin przyjdzie z pieniędzmi i będę wolny! Zobaczy pan.

- Akurat - prychnąłem. - I pozwoli panu odejść, aby zawiadomił pan policję? Jeśli nas puści, to wszystkich. Albo wcale. I w ogóle, to wszystko wydaje mi się dziwne. Skoro poszedł po pieniądze na pocztę, czemu nie wziął ode mnie karty kredytowej? Za jednym zamachem załatwiłby dwie sprawy.

Ale Gene Livelock zdawał się wcale mnie nie słuchać. Uniósł głowę ku górze i zaczął wygwizdywać jakąś melodię, tą samą, którą słyszałem już wcześniej.

- Aż tak panu wesoło? - zmierzyłem go srogim wzrokiem.

Przestał gwizdać.

- Ależ nie - zapewnił mnie poważnym tonem. - Wzywam Bękarta.

- Kogo? - zapytałem i rozdziawiłem usta ze zdziwienia. - Jakiego znowu bękarta? Jest tutaj jakiś chłopiec?

- Powinien być. Nie odpowiada od kilku godzin. Obawiam się, że stało mu się coś złego.

I nagle Livelock znieruchomiał. Nasłuchiwał czegoś w największym skupieniu.

Próbowałem wyłowić jakiś szczególny dźwięk pośród ptasiego śpiewu, szumu strumyka i leśnych odgłosów. Ale bez rezultatów. Natomiast twarz mężczyzny nagle się rozjaśniła, a na ustach zagościł uśmiech absolutnego szczęścia.

- Jest! - krzyknął uradowany. - Słyszy pan?

Ale niczego nie słyszałem. Natomiast Livelock zaczął głośniej gwizdać, aż raptem na jego kolana sfrunął z nieba kolorowy ptak. Był w zasadzie pomarańczowy, z białym haczykowatym dziobem, zaś skrzydła pokrywały zielono-niebieskawe pióra. To była papuga!

Oniemiałem.

- I-dio-ta - zaskrzeczał zabawnie ptak siadając na kolanach mężczyzny.

Gdybym miał zamknięte oczy pomyślałbym, że oto pojawił się kompan Różnookiego, gdyż papuga tak dobrze imitowała ludzki głos.

- Cześć, Bękarcie - Livelock powitał ptaka czule i uśmiechnął się do mnie zawadiacko. - No to jesteśmy wolni, Panie Samochodzik. Niech sobie Indianin zachowa te pięćset dolarów, ale my nie będziemy czekać na niego. Uwolnimy dziewczynę, policjantów i zmykamy stąd. Bez dwóch zdań.

Nie zadawałem żadnych pytań, tylko patrzyłem z niedowierzaniem, jak Livelock wydaje papudze jakieś dziwne polecenia. Ptak kiwał głową, powtarzał co chwila “idiota”, ale już po chwili sfrunął niżej na ziemię i zbliżył się do pala, do którego mężczyzna był przywiązany. Nie chciało się wierzyć, ale Bękart zaczął traktować dziobem sznur opasujący nadgarstki Livelocka i drewniany pal. Dziobał i dziobał, a w zasadzie rozszarpywał sznur z wielką wprawą.

- Skąd go pan wytrzasnął? - zapytałem wreszcie. - Z cyrku?

- Lepiej - zaśmiał się. - To wychowanek pewnego naukowca zajmującego się ptasim behawiorem, to znaczy zachowaniem. Bękart, inaczej Ara chloroptera, czyli ara zielonoskrzydła, był od pisklęcia uczony rozróżniać obrazy, dźwięki, zapachy i słowa. To ptasi geniusz. Dziesięć lat trwały intensywne badania nad jego inteligencją. Dzięki temu zna ponad pięćset słów i kilkadziesiąt fraz. Każdemu nowo poznanemu człowiekowi nadaje jakiś pseudonim, więc proszę być przygotowanym na najgorsze. Jak pan już słyszał, mnie nazywa “idiotą”.

- Co pan takiego zrobił, że papuga ma o nim tak złe mniemanie?

- To było pierwsze słowo, jakie Bękart usłyszał, gdy mnie poznał - wyjaśnił. - Po prostu ten naukowiec tak mnie zwykł nazywać i, kiedy przywiózł pewnego pięknego dnia Bękarta do domu, zostałem dla niego już na zawsze “idiotą”. Potem naukowiec wyjechał na Nową Gwineę badać zachowanie orangutanów, a ja zostałem z papugą, gdyż ten ptak nie znosi samotności. Gdybym tylko zostawił go na kilka dni, Bękart wpadłby w depresję i zaczął wydziobywać sobie pióra. To często spotykana przypadłość papug.

- Rozumiem - odezwałem się i cieplej spojrzałem na mężczyznę. Sprawiał wrażenie typa szorstkiego, egoisty, ba, sam to nawet przyznał przed chwilą, ale w skrytości ducha mógł zachować wiele pozytywnych odruchów i uczuć. - To miło, że zajął się pan opuszczonym przez jakiegoś wrednego naukowca ptakiem.

- Ma pan rację - westchnął. - Naukowiec był do tego stopnia wredny, że musiałem się z nim rozwieść.

- Nie rozumiem.

- Owym naukowcem była moja żona - wyjaśnił z kwaśną miną. - Rozwiodłem się z tą kobietą, a papuga została ze mną.

Spojrzałem na Bękarta. Rozszarpywał dziobem sznur z wielką namiętnością, śmiesznie przy tym przekrzywiając główkę na boki. Zauważyłem, że kawałek sznurka został już solidnie porozrywany, więc istniała nadzieja na rychłe uwolnienie.

- Gdzie on był przez cały czas? - wskazałem brodą papugę. - Ten pański Bękart?

- Pewnie mnie szukał. Zostawiłem go przy samochodzie jakąś milę stąd. Mądry ptak.

Ale z uwolnieniem musieliśmy niestety poczekać. Papuga męczyła się ze sznurem, gdyż ten był gruby i twardy. Po mniej więcej czterdziestu minutach sznur nadal opasywał nadgarstki Livelocka i jak na złość usłyszeliśmy tętent konia. Zrozumieliśmy, że Różnooki natknął się w lesie na pozostawione konie i jednego z nich przywłaszczył sobie.

Gene Livelock zagwizdał na papugę trzy razy, a ta zatrzepotała skrzydłami i uniosła się w górę. Nie odleciała jednak daleko, a wybrała gałąź najbliższej jodły rosnącej za rogiem chaty, tej samej, pod którą leżeli nieprzytomni policjanci. Bękart spoczął na gałęzi i bezczelnie gapił się na nas. Był to zaiste widok komiczny i nie wiedzieć czemu obecność tego ptaka uspokajała mnie i dodawała otuchy.

Różnooki zsiadł z konia, którym nie tak dawno podróżował jeszcze sierżant Kalinovsky i zbliżył się do nas.

- Blada twarz w garniturze nie kłamała - zwrócił się do Livelocka i wyciągnął z kieszeni pieniądze.

- A nie mówiłem! - zawołał triumfalnie mężczyzna. - Proszę mnie uwolnić.

- Teraz kolej na niego - Indianin zwrócił się do mnie, ignorując tym samym Livelocka. - Potrzebuję gotówki, a nie plastykowych kart. Natychmiast dawaj money!

- Nie mam money - jęknąłem. - Mówiłem, że korzystam wyłącznie z kart kredytowych.

Niepocieszony Różnooki odwrócił się na pięcie i wszedł do chaty. Zamknął drzwi i już po chwili przeraźliwy krzyk przeszył leśną głuszę. Nawet Bękart podskoczył na gałęzi, zaniepokojony potwornym wrzaskiem Katarzyny, tak jakby obdzierano ją ze skóry.

- Co on z nią robi?! - krzyknąłem przerażony. - Skalpuje ją czy co? Hej, człowieku! Przestań!

W tym czasie Livelock zagwizdał na Bękarta, który natychmiast podfrunął do swojego pana i zabrał się za sznur. Rozszarpywał go teraz szybciej niż poprzednio, zupełnie jakby zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Lęk o dziewczynę mieszał się w tej chwili z podziwem dla inteligencji i sprawności papugi, bo w końcu od niej zależał los nas wszystkich. I oto ostatnie wściekłe szarpnięcie dziobem Bękarta uwolniło ręce Livelocka z krępującego go sznura. Mężczyzna był wolny. Puścił do mnie oko i na ugiętych nogach podbiegł do drzwi chatki. Katarzyna cały czas wrzeszczała wniebogłosy i doprawdy ciężko było mi zrozumieć, jakich to tortur dopuszczał się Różnooki na dziewczynie.

Livelock nie wiedział w pierwszej chwili, co robić. Czy ma wpierw uwolnić mnie i policjantów, czy może unieszkodliwić porywacza. Wreszcie się zdecydował. Podbiegł do mnie i wydał mi polecenie zwabienia Różnookiego. Znalazł jakieś solidny kołek i przyczaił się obok drzwi chatki. Głową dał znać, abym zaczął krzyczeć.

- Puść dziewczynę, ty draniu! - darłem się, ile miałem sił w płucach i na ile pozwalało gardło. - Mam pieniądze! Tysiąc dolarów! Słyszysz? Tylko puść białą skwaw!

Na reakcję Indianina nie musieliśmy długo czekać. Umilkły nagle krzyki torturowanej dziewczyny i w drzwiach stanął Różnooki. W mig zorientował się, że obok mnie znikł brunet, więc na jego twarzy pojawiło się szczere zdumienie. I wtedy dostał kołkiem w łeb. Livelock zamachnął się drugi raz, aby poprawić, ale zwaliste ciało Indianina osunęło się już z drewnianych stopni schodków chaty na ściółkę.

- Hurra! - krzyknąłem uradowany. - Uratował nas pan. Niech mnie pan teraz uwolni.

Livelock uwolnił mnie natychmiast z więzów i pospiesznie przywiązaliśmy wspólnie nieprzytomnego Indianina do pala. A po chwili wpadliśmy do chatki pełni trwogi o zdrowie dziewczyny.

W środku zastaliśmy ją związaną i zakneblowaną. Wielki kawał plastra zaklejał jej buzię, zasłaniając niemal pół twarzy i widziałem tylko jej błękitne oczy spozierające na nas z nadziej ą i zdumieniem.

Doskoczyliśmy do niej i szybko ją uwolniliśmy.

- Nic ci nie jest? - zapytałem, szukając na jej ciele ran albo siniaków.

- Nic - odpowiedziała i zarzuciła mi bezradnie ręce na szyję. Zawisła na mnie cała bezbronna i drżąca. A ja poczułem się jak romantyczny i odważny rycerz, który przed chwilą uwolnił piękną księżniczkę z rąk okrutnego czarnoksiężnika. - To pan... uwolnił mnie pan... dziękuję...

Gene Livelock zignorował tę ckliwą scenę i podszedł po trzeszczącej drewnianej podłodze do brudnego stołu, który obok dwóch starych krzeseł stanowił jedyne umeblowanie. Poza tym cuchnęło grzybem i wilgocią.

- Ten Indianin korzystał z magnetofonu - Livelock podszedł do mnie z małym przenośnym magnetofonem na baterię. - A to cwaniak.

- Że co? - rozdziawiłem szeroko usta ze zdziwienia.

- Ten drań wcale nie torturował dziewczyny, a tylko odtworzył nam z taśmy nagranie wrzeszczącej kobiety. Rozumie pan?

Spojrzałem zdziwiony na magnetofon, a następnie na Katarzynę. Faktycznie. Była cała i zdrowa, bez jednego zadraśnięcia.

- Nawet mnie nie dotknął - oświadczyła załamującym się głosem dziewczyna. - Mieliście uwierzyć, że naprawdę mnie torturuje, aby szybciej i pewniej wyłudzić pieniądze.

- To zawodowy porywacz - skomentował Livelock i zapalił papierosa.

Bękart przyfrunął do nas i usiadł bezczelnie na ramieniu swojego pana.

- To jest Pan Samochodzik - przedstawił mnie papudze wydmuchując dym. - Powtórz: “Pan Samochodzik”.

- E, nic z tego nie będzie - machnąłem ręką zniecierpliwiony, gdyż Bękart najwyraźniej nie okazywał zainteresowania moją osobą.

- Pan Samochodzik - powtórzył wolno i wyraźnie Livelock. - Powtórz za mną. Samochodzik.

- A-u-to-bu-sik - zaskrzeczał groteskowo Bękart, a ja parsknąłem śmiechem. - A-u-to-bu-sik - powtórzył ptak.

- Zdaje się, że przecenił pan papugę - rzekłem nieco zawiedziony. - Zamiast Samochodzika wyszedł Autobusik.

- Po prostu Bękart wybrał najbliższe mu skojarzenie z pańskim pseudonimem - wyjaśnił z uśmiechem Livelock i pogłaskał papugę po główce. - Zresztą autobus to też samochód.

Nieco rozbawieni wyszliśmy na zewnątrz uwolnić policjantów. Młodszy z nich, kolega sierżanta Kalinovsky’ego, odzyskiwał właśnie przytomność. Zimną, górską wodą źródlaną chlupnęliśmy mu w twarz, a następnie w ten sam sposób ocuciliśmy sierżanta.

Ostatecznie sierżant Kalinovsky zawiadomił poznanego rankiem tutejszego policjanta o imieniu Joe i przekazał mu sprawę porwania oraz wymuszenia okupu przez Różnookiego. Po złożeniu zeznań, kazano nam pojechać do schroniska i zostawić całą sprawę policji. Sierżant Kalinovsky sugerował, abyśmy za żadne skarby świata nie próbowali wszczynać prywatnego śledztwa. W swojej ostrożności posunął się aż tak daleko, że zaproponował nam nawet jak najszybszy wyjazd nie tylko z Gatlinburga, ale i ze stanu Tennessee. Powód był oczywisty - napisano o mnie, że byłem detektywem, zaś Gene Livelock miał legitymację prasową. A żadna policja świata nie lubi tak samo detektywów, jak i dziennikarzy.

O tym, że było inaczej, miałem dowiedzieć się kilka dni później.

Umówiliśmy się z Livelockiem i jego Bękartem na kolację wieczorem. I chociaż byłem umówiony z policjantami na jedną kolejkę z okazji odnalezienia dziewczyny, to stało się jasne, że zaczęto traktować nas tutaj jak trędowatych, oczekując naszego rychłego wyjazdu ze stanu Tennessee.

W drodze do Oklahoma City - podczas której nie spuszczałem wzroku z buicka we wstecznym lusterku wehikułu - zastanawiałem się, czy Gene Livelock naprawdę jest dziennikarzem? Bo jeśli nim był, to kim, u licha, była dziewczyna o imieniu Jenny? Z początku myślałem, że to mężczyzna kłamał podając się za dziennikarza nowojorskiego “brukowca”, ale wiarygodność jego słów została potwierdzona przez fakt zdobycia przez Różnookiego pieniędzy wysłanych z redakcji “New York Secrets”. Gdyby Livelock nie był prawdziwym dziennikarzem, to czyż redakcja wysłałaby pieniądze? A sprawa inicjałów? Gene Livelock to właśnie “GL”. Poza tym widziałem, jak Livelock wylegitymował się przed policjantami. A to stawiało uczciwość dziewczyny o imieniu Jenny pod znakiem zapytania. Z drugiej strony Paweł twierdził, że poznał dziennikarkę w redakcji na Brooklynie. Które z tych dwojga osób kłamało? Gene Livelock czy Jenny McKim? Te wątpliwości nie dawały mi spokoju, ale postanowiłem na razie z nikim się nimi nie dzielić.

Jedno było pewne, a mianowicie historia zaginionych obrazów z kolekcji hrabiego Korwin-Milewskiego, w którą zostaliśmy wplątani, kryła jakąś niezwykłą tajemnicę i wszelkie dotychczasowe wyobrażenia o tej sprawie stanowiły zaledwie wierzchołek góry lodowej.


ROZDZIAŁ SZÓSTY


JOGGING * PORWANIE W BRYANT PARKU? * SEKRETY RODZINY WIELOWIEYSKICH * POZNAJĘ PANIĄ AGATĘ * UROCZA DOKTOR FALLSTONE * CZY STAŚ M A ZADATKI NA DETEKTYWA? * NA UNIWERSYTECIE COLUMBIA * KOGO INTERESUJĄ MUSZE PLAMKI? * BORSUCZY WŁOS I PHELPS DODGE * KONTAKT Z SZEFEM * WIADOMOŚĆ OD PANTERASA * CO TRZY GŁOWY, TO NIE JEDNA * PRAWDA O JENNY McKIM


Wydawałoby się, że różnica czasu zaledwie sześciu godzin pomiędzy Nowym Jorkiem a Warszawą jest błahostką. Ale w rzeczywistości poranne wstawanie na amerykańskiej ziemi było uciążliwe. Kiedy tutaj słońce wznosiło się ponad horyzontem Atlantyku, u nas nad Wisłą ludzie kończyli drugie śniadanie. Nieoswojony z nowym rytmem doby organizm był ociężały, a umysł o świcie otępiały. Nawet wspomnienie poprzedniego dnia, tak przecież owocnego w niespodzianki, nie zdołało mnie ożywić.

Po porannej toalecie i szklance soku pomarańczowego poszedłem na przystanek autobusowy i pojechałem do Central Parku, aby trochę pobiegać. Do spotkania z Jenny McKim, z którą umówiłem się po południu dzieliło mnie pół dnia. Kiedy uprawiałem jogging w środku Manhattanu, pośród niemałej już grupki zapaleńców, a była mniej więcej siódma, pan Tomasz wyruszał właśnie na poszukiwanie Katarzyny w rezerwacie indiańskim Cherokee. Rozdzieleni setkami mil mieliśmy do wykonania kolejne fascynujące i tajemnicze zadanie. Oto bowiem dzisiaj biegałem alejkami Central Parku w Nowym Jorku, szef poszukiwał porwanej dziewczyny w indiańskim rezerwacie, ale niewykluczone, że za kilka dni mogliśmy się spotkać nad brzegiem Pacyfiku, w ciepłej Kaliforni oddalonej o prawie trzy tysiące mil od wschodniego wybrzeża.

Poranny bieg ożywił mnie.

Pół godziny potem przechodząc 5. aleją obok dwóch siwych lwów strzegących wejścia do Biblioteki Publicznej*[New York Public Library. W czytelni głównej, rozciągającej się na długość dwóch przecznic, znajdują się 140 kilometry półek z ponad 2 milionami woluminów.], zauważyłem idących po drugiej stronie panią Wielowieyską i syna. Na chwilę przystanąłem i patrzyłem, jak się zatrzymali i rozmawiali. Kobieta, ubrana dzisiaj w obcisłe dżinsy i żółtą bluzkę, dawała chłopcu jakieś wskazówki, a ten bez przerwy kiwał głową. Był to mrukliwy i na pierwszy rzut oka niesympatyczny młodzieniec. Typ niezgrabnego zarozumialca i kujona. Po chwili Wielowieyska wręczyła mu pieniądze, a następnie się rozdzielili. Pani Agata udała się najprawdopodobniej do instytutu, a syn wszedł do kiosku.

Stałem za lwem bibliotecznym i nie ruszałem się. Po prostu intuicja kazała mi obserwować chłopaka. Ten po wyjściu z kiosku z mapą w ręku przeszedł na drugą stronę alei i skręcił zaraz za róg biblioteki w 40. ulicę. Nie od razu poszedłem za nim. Oto ujrzałem bowiem nadchodzącego aleją od strony Central Parku mężczyznę w tunice. Nie było mowy o pomyłce. To był on! Wczorajszą tunikę zastąpiła ciemna kamizelka, a skórzane, ciemnobrązowe spodnie i jasne, skórzane buty z cholewą czyniły z niego jakby przybysza z innego świata. A przecież po ulicach Nowego Jorku łaziło wielu oryginałów i taki widok nie był niczym szczególnym. Ale coś biło z tej posągowej postaci mężczyzny z francuskim warkoczem zaplecionym z tyłu głowy. Był pewny siebie i intrygował tajemnicą skrywaną w ciepłym smutku niebieskich oczu.

Mężczyzna był dzisiaj mniej uważny, a nawet okazywał oznaki zdenerwowania. Skręcił za bibliotekę, więc opuściłem towarzystwo lwa i poszedłem za nim. Szedł wzdłuż murów gmachu biblioteki i zbliżał się do Bryant Parku na jej tyłach. Syn pani Wielowieyskiej znajdował się jakieś pięćdziesiąt jardów przed nim, ale już skręcał w stronę parku. Na wszelki wypadek przeszedłem na drugą stronę ulicy, aby uniknąć ewentualnego rozpoznania. Serce biło mi teraz mocniej z emocji, bo nie znałem przecież zamiarów faceta, a wszystko wskazywało, że zamierzał porwać syna pani Wielowieyskiej.

Stanąłem na chodniku przed wieżowcem i stamtąd obserwowałem, co działo się na terenie parku przed posągiem poety Williama Cullena Bryanta. Ale niewiele dostrzegłem, gdyż drzewa i rząd pawilonów zasłaniały częściowo widok, a i kręcący się przechodnie oraz spacerowicze utrudniali obserwację.

A gdy znalazłem się na trawniku obok głównej alejki, pech chciał, że straciłem ich z oczu. “Niedobrze” - pomyślałem zły na siebie.

Ale oto chłopiec wybiegł nieoczekiwanie zza sztucznego brązowego słonia, których kilka zdobiło plac i wpadł prosto na mnie. Przytrzymałem go mocniej i spojrzałem w jego piegowatą twarz. Syn pani Wielowieyskiej był zapłakany i szlochał, ale na szczęście nic mu się nie stało.

- Spokojnie - odezwałem się łagodnym głosem po polsku. - Jestem przyjacielem. Co się stało?

Zaskoczony obecnością rodaka przestał na chwilę łkać i już zamierzał coś powiedzieć, gdy oto wyszedł zza drzewa mężczyzna. Chłopak natychmiast zacisnął gniewnie usta. Mężczyzna z francuskim warkoczem spojrzał zaś na mnie smutno, pokiwał kilka razy głową i odwróciwszy się do nas plecami odszedł. Patrzyłem na niego jak zahipnotyzowany i nie wiedzieć czemu nie ruszałem się. Chłopak nie patrzył jednak za oddalającym się mężczyzną, tylko zaczął pospiesznie opuszczać teren parku, pod którym jak wyczytałem przed podróżą mieściły się biblioteczne magazyny z trzema milionami woluminów.

Dogoniłem syna pani Wielowieyskiej na chodniku 40. ulicy przed ciemną ceglaną fasadą American Standard Building. Szedłem za nim w milczeniu. Skoro zostałem jego aniołem stróżem, powinienem zadbać, aby nic mu się nie stało przynajmniej w drodze do instytutu. Nie było chyba także sensu udawania przed familią Wielowieyskich prawdy o moim istnieniu, skoro zdekonspirowałem się w Bryant Parku.

- Hej, to ja - zawołałem za chłopakiem, gdy znaleźliśmy się niedaleko instytutu, do którego jak mniemałem szedł chłopak.

Odwrócił się przestraszony, ale i zaciekawiony.

- Kim pan jest? - wystraszył się. - Dlaczego pan za mną idzie? Pan z Polski?

- Nazywam się Paweł Daniec i pracuję w Departamencie Ochrony Zabytków - odpowiedziałem. - Z Warszawy. Znam nawet twoją mamę z widzenia. Wracając z Central Parku zauważyłem cię przypadkowo i widziałem, jak ten mężczyzna w skórzanych spodniach napadł na ciebie w parku. Znasz go? Nic ci nie zrobił?

- To mój ojciec - wyjaśnił opryskliwie.

- Ojciec?

- To artysta grafik. Dawno temu wyjechał do Ameryki i porzucił nas. Matka nie chce go znać, ja także, ale on uparł się, żeby mnie zobaczyć. Właśnie był pan świadkiem naszego spotkania. Nigdy wcześniej nie widziałem go na oczy. Nienawidzę go! Ale co to pana w ogóle obchodzi?

W ten sposób dowiedziałem się prawdy o tajemniczym mężczyźnie z francuskim warkoczem i rodzinnych kłopotach Wielowieyskich. Mężczyzna nie był porywaczem, a jedynie targanym poczuciem winy ojcem i mężem. Widać wczoraj obserwował żonę, panią Wielowieyską, i przypadkiem natknął się w antykwariacie na mnie. A potem zrezygnował ze spotkania z rodziną na lotnisku, aby najpierw ustalić, kim jestem? Był bystry, więc szybko spostrzegł, że obserwuję panią Wielowieyską. Pewnie pomyślał o mnie, to samo, co ja o nim - porywacz! Śledził mnie nad brzegiem East River, a potem zakradł się do mojego pokoju hotelowego. Ale najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że znał Pana Samochodzika! A tego nijak nie potrafiłem wyjaśnić.

- Jak masz na imię? - zapytałem chłopca, chociaż znałem jego imię, ale chciałem podtrzymać z nim kontakt.

Chłopak wydawał się szczególnie nieszczęśliwym młodzieńcem. Nie wyglądał na kogoś, kto ugania się za piłką, dziewczynami lub chętnie spędza czas na spotkaniach z kolegami. Był to typ samotnika i kujona, który ucieka przed realnym światem w krainę książek.

- Staś - przedstawił się i dodał zaraz posępnie: - “Mądra Głowa”.

W drodze do instytutu opowiedziałem mu nieco o swojej pracy. Wydawało mi się, że wzbudziłem tym zainteresowanie chłopaka.

Jednak reakcja pani Agaty była całkiem odmienna.

- Kim pan jest?! - krzyknęła, gdy się przedstawiłem w pracowni instytutu, mieszczącej się w pomieszczeniach piwnicznych. Pani Agata w fartuchu ślęczała nad obrazami, ale na mój widok odskoczyła od nich.

- Chce pan powiedzieć, że pan Tomasz przyjechał tutaj z kimś jeszcze?

- Tak. To właśnie ja.

- Skąd ta konspiracja? Czy pański szef nie naczytał się za dużo kryminałów?

- On wcale ich nie czyta.

- Wcale? - prychnęła z pobłażaniem. - Ja uwielbiam kryminały. Pasjami. Wyrabiają we mnie zdolność dedukcyjnego myślenia i wyostrzają zmysł obserwacji.

- Jakoś nie zauważyła mnie pani w samolocie podczas lotu do Nowego Jorku i wczoraj na lotnisku.

- Śledził mnie pan? - syknęła.

I opowiedziałem o wydarzeniach wczorajszego dnia, gdyż nie było najmniejszego sensu udawania. Gra była skończona. Na wspomnienie człowieka z francuskim warkoczem wzdrygnęła się.

- Niech mi pan go nie przypomina - rzekła zdenerwowana i spojrzała na Stasia. - Mądra Głowo, wyjdź na chwilę na korytarz. Muszę z panem porozmawiać w cztery oczy.

Chłopiec wyszedł posłusznie na korytarz, a pani Agata opowiedziała mi w skrócie nieszczęśliwą historię jej romansu ze zdolnym grafikiem, który nie dorósł do małżeństwa i ojcostwa. Nie mówiąc nikomu, ów artysta jeszcze przed urodzeniem Stasia wyjechał za Atlantyk i jedynym śladem jego istnienia były przesyłane nieregularnie na adres pani Agaty pieniądze. Przedwczoraj ojciec Stasia zadzwonił przypadkowo do domu Wielowieyskich seniorów pod Warszawą i tam powiedziano mu, że Agata przebywa w Nowym Jorku na zaproszenie Polskiego Instytutu Naukowego. Szybko zdobył adres i przybył tutaj. Wczoraj wieczorem zaproponował telefonicznie spotkanie z panią Agatą i synem. Niestety, kobieta odmówiła, chociaż zgodziła się, aby ojciec mógł zobaczyć syna. Umówili się w Bryant Parku niedaleko hotelu pani Wielowieyskiej. Spotkanie wywołało w młodym Stasiu szok. A resztę już znacie.

- I mówi pan, że ktoś interesował się obrazami jeszcze w Warszawie? - zmieniła temat pani Agata, gdy do pracowni wszedł nieśmiało Staś. - Wejdź, Stasiu, wejdź.

- Tak - rzekłem. - Doniesiono także do prasy o przyjeździe szefa do Nowego Jorku. Ktoś porwał pannę Katarzynę w...

Tutaj ugryzłem się w język, gdyż obiecałem szefowi nie nagłaśniać sprawy porwania dziewczyny.

- A to ładne rzeczy - założyła ręce na biodra i popatrzyła na mnie wściekle.

- Przepraszam panią - zacząłem się tłumaczyć - ale pani jest od ekspertyzy obrazów, a my z panem Tomaszem od działań terenowych. Takie były ustalenia.

- I myśli pan pewnie, że narwana Wielowieyska przyjechała tutaj na wycieczkę i nic nie robi? - zdenerwowała się, aż chuda, zgarbiona sylwetka Stasia skurczyła się, a twarz zrobiła blada.

- Ależ... - chciałem zaprotestować, gdy niespodziewanie do sali weszła kobieta w wieku około trzydziestu lat z zawiązanymi z tyłu w koński ogon prostymi, kasztanowymi włosami. Ubrana była w żakiet. Miała spokojne, szare oczy i lubiła się uśmiechać w sposób delikatny i dystyngowany. W ręku ściskała podręczną skórzaną torbę, jakiej używają lekarze.

- Doktor Maria Fallstone z laboratorium Uniwersytetu Columbia - przedstawiła się nowo przybyła.

- Tak wcześnie? - okazała zdziwienie pani Agata. - Mieliście przyjść po próbki po południu.

- Skoro wam się spieszy - rzekła z uśmiechem pani Fallstone i sięgnęła po szklane pojemniki znajdujące się na stole.

- Cała przyjemność po naszej stronie. Pobrałam wiele próbek bezpośrednio z obrazów i doktor Fallstone osobiście wykona analizę w laboratorium uniwersyteckim. Być może na podstawie wyników uda się coś powiedzieć na temat ostatnich właścicieli obrazów. Polski Instytut Naukowy utrzymuje z Uniwersytetem Columbia kontakty i czasami korzysta z ich pracowni.

- Laboratorium Wydziału Biologii dysponuje najnowocześniejszym sprzętem analitycznym, jakiego nie powstydziłaby się pracownia analiz kryminalistycznych - dodała pani Fallstone miłym i ujmującym głosem. - Pójdę tam natychmiast i rozpocznę analizę. Jeśli zabierzemy się zaraz do roboty, to jutro będziecie mieć wyniki.

Wyszedłem z instytutu razem z panią Fallstone i Stasiem, o opiekę, nad którym poprosiła mnie pani Agata. Pożegnaliśmy doktor Fallstone, która wsiadła natychmiast do samochodu i odjechała w dół Manhattanu, i ruszyliśmy na przechadzkę po tłocznej już ulicy.

Po pewnym czasie Staś wyjął zakupioną nie tak dawno mapę Nowego Jorku.

- Dziwne - mruknął do siebie.

- Co takiego?

- Ta Fallstone powiedziała, że idzie prosto do Columbia University, a pojechała na południe. Przecież uczelnia znajduje się na górnym Manhattanie przy 116. ulicy w zachodniej części. Zobacz pan.

Pochyliłem się nad mapą i stwierdziłem, ze chłopak miał rację. Inna sprawa, że niektóre jego odżywki “odziedziczone” po matce zaczęły mnie irytować.

- To moje przekleństwo - rzekł z goryczą. - Ta dokładność. Mam pamięć encyklopedyczną. Słuchową i wzrokową. Pewnie zostanę naukowcem. To przykre, że w takim wieku już o tym wiem. To dlatego zostałem “Mądrą Głową”.

Mówił jak świadomy pewnych spraw dorosły człowiek, a na czole miał wypisane: “TRACĘ DZIECIŃSTWO”. Szkoda mi się go zrobiło, ale najgorzej byłoby współczuć mu.

- Masz zadatki na dobrego detektywa - pochwaliłem go, aż zabłysły mu z zadowolenia oczy. Pewnie byłem pierwszym człowiekiem w życiu, który porównał go do detektywa, a nie wziął za młodego geniusza nauki. - Co zatem proponujesz? Moim zdaniem, pani Fallstone mogła pojechać do laboratorium znajdującego się poza terenem uniwersytetu. Pewnie Columbia University ma wiele swoich lokali usytuowanych w różnych miejscach w mieście.

- Ale nie zaszkodzi sprawdzić, czy Maria Fallstone tam pracuje.

- Okay.

- Naprawdę pan tak uważa?

- Co?

- Że mam detektywistyczne zdolności?

- Mój szef, znakomity detektyw, zwany Panem Samochodzikiem, nie przypomina detektywa w rodzaju Clinta Eastwooda czy Bruce’a Willisa. Jest oczytany, rozmiłowany w zabytkach, trochę dziwaczny, ale przede wszystkim umie używać głowy. Uwierz mi, to niezastąpiony “rekwizyt” w tej pracy. Pistolet i wytrych to śmieszne zabawki wobec zabójczej mocy, jaką posiada ludzki umysł.

- Czy to prawda, że wsadził za kratki wielu złodziei i rozszyfrował wiele zagadek historycznych? Ten Pan Samochodzik?

- Tak. Ale skąd o tym wiesz?

- Mama go często wspomina, niestety źle, i mówi, że to stary piernik i nadaje się wyłącznie do pilnowania muzealnych eksponatów - wyjaśnił bez ogródek.

- Ci, którzy go nie znają, niewiele dobrego mogą o nim powiedzieć.

- Tak jak o moim ojcu - szepnął ze smutkiem. Nie za bardzo wiedziałem, czy poruszać ten temat, pamiętając ostatnie dramatyczne wydarzenia w Bryant Parku. - Może źle go oceniłem.

Taktownie nie poruszałem tego tematu, ale stało się jasne, że Staś nie zaakceptował własnego ojca i teraz rozgrywał wewnętrzną bitwę o niego. Nikt nie mógł za niego przeprowadzić tej walki, więc milczałem.

Wsiedliśmy do metra przy Broadwayu i po dziesięciu minutach wyszliśmy dosłownie naprzeciw The School of Journalism założonej przez Josepha Pulitzera, który firmuje swoim nazwiskiem przyznawaną corocznie nagrodę w dziedzinie dziennikarstwa i literatury.

- Tutaj studiuje Jenny - oświadczyłem mimochodem.

- Jenny? - zdziwił się.

- Poznałem ją wczoraj. To ona jest owym dziennikarzem, który napisał o przyjeździe Pana Samochodzika do Nowego Jorku. Dostała cynk od jakiegoś anonimowego informatora.

- Ta sprawa zaczyna mnie interesować - mruknął chłopiec, jakby był co najmniej Sherlockiem Holmesem.

Przeszliśmy olbrzymim i opustoszałym w okresie wakacji dziedzińcem w kierunku budynków w północnej części uniwersytetu, mijając słynną rzeźbę Alma Mater stojącą przed szerokimi schodami prowadzącymi do biblioteki uniwersyteckiej Low Library. Budynek miał iście reprezentacyjną fasadę uwiecznioną wysoką kopułą i dominował na gigantycznym czworobocznym dziedzińcu.

- Biblioteka została zaprojektowana w latach 1895-1897 przez firmę McKima, Meada i White’a - odczytał z krótkiego przewodnika na mapie Staś. - Podobnie zresztą jak The School of Journalism, którą minęliśmy przed chwilą.

- McKim? - zdziwiłem się. - Takie nazwisko nosi właśnie Jenny! Jaki ten świat mały.

- W książce telefonicznej znajdzie pan kilkuset McKimów.

Alejką przeszliśmy obok wspaniałej kaplicy Św. Pawła i wreszcie doszliśmy do Sherman Fairchild Center, w którego gmachu mieściły się wydziały nauk przyrodniczych. Bez problemów wskazano nam drogę do właściwego laboratorium. Na miejscu zapytaliśmy o panią Marię Fallstone.

- Już proszę - zaproponował niski człowiek w białym fartuchu.

- Nie, nie trzeba - próbowałem go powstrzymać, bo przecież nie przyszliśmy tutaj na spotkanie z panią Fallstone, a tylko po to, aby sprawdzić, czy takowa osoba w ogóle istnieje, ale mężczyzna znikał właśnie w jakichś drzwiach. - Chcieliśmy tylko sprawdzić, czy już wróciła!

Nadaremnie wrzeszczałem, bo oto wychyliła się głowa starszej pani w okularach.

- Już tam jadę - rzekła do nas przepraszającym tonem kobieta. Wyszła nam naprzeciw i wyciągnęła na powitanie pomarszczoną rękę. - Doktor Maria Fallstone. Panowie pewnie z Polskiego Instytutu Naukowego? A może przywieźliście próbki?

Spojrzeliśmy ze Stasiem na siebie i zrozumieliśmy, że tamta Maria Fallstone była podstawiona. Pożegnaliśmy czym prędzej prawdziwą panią doktor i, pomimo jej nawoływań, opuściliśmy gmach.

Przed wejściem o mały włos nie zderzyliśmy się z dwoma masywnymi osobnikami w ciemnych garniturach. Mieli beznamiętne twarze, ale patrzyli na nas uważnym wzrokiem. Zaraz jednak znikli w murach gmachu.

- Nie wyglądali na wykładowców akademickich - rzekłem odprowadzając ich wzrokiem. - I kim była tamta miła kobieta w żakiecie, fałszywa doktor Fallstone?

- Zabrała próbki mojej mamy. Miałem nosa, że coś tutaj nie gra.

- A nie mówiłem, że masz żyłkę detektywistyczną.

- Tylko po co fałszywej doktor Fallstone próbki muszych odchodów z jakiegoś starego obrazu? Matka znalazła coś interesującego, ale nie przypuszczałem, że to takie ważne.

- To mówisz, że pani Agata znalazła coś w tych muszych plamkach?

- Pojedźmy do mamy, to nam o wszystkim powie.

Po pewnym czasie znaleźliśmy się w pomieszczeniu instytutu, w którym pani Wielowieyska badała obrazy Czachórskiego i Chełmońskiego. Na wieść o fałszywej doktor Fallstone pani Agata zmieszała się.

- Wiem już o tym, bo dzwoniono z laboratorium po waszej ucieczce - rzekła zdenerwowana. - To moja wina. Nie sprawdziłam tej doktor Fallstone.

- Dziwne rzeczy tutaj się dzieją, od kiedy przylecieliśmy - pokiwałem smutno głową i podszedłem do obrazów. Chwyciłem lupę i zacząłem je oglądać pod powiększeniem. - Nic nie wiemy. Gdyby udało się pobrać kilka innych muszych plamek z tych obrazów, to może uzyskalibyśmy jakieś wyjaśnienie. Ale... nie widzę tutaj żadnych plamek.

- Bo wszystkie oddałam do analizy - wyjaśniła pani Agata.

- Tylko nie to - jęknął zawiedziony Staś.

- Ale nie nazywałabym się Wielowieyska, gdybym nie skompletowała drugiego zestawu do analizy - uśmiechnęła się kobieta. - Zawsze oddaję próbki do dwóch różnych laboratoriów. Drugi komplet probówek i pojemników zabrał z samego rana kurier komercyjnej pracowni analitycznej. Niedługo powinniśmy otrzymać wyniki.

- Czy sama pani wybierała laboratoria do analizy?

- To w Columbia University zaproponował pan Paradaj, który wpadł rano do instytutu porozmawiać z profesorem Lipińskim. Pan Paradaj odradzał analizę w innych laboratoriach. Ale po jego wyjściu wyszukałam w książce telefonicznej inną firmę i złożyłam zamówienie. Przyjechali błyskawicznie. Jak się okazało, dobrze zrobiłam.

- Genialnie, pani Agato! - wykrzyknąłem.

Popatrzyła na mnie bardziej przychylnym wzrokiem.

- A co tam u Pana Samochodzika? Odnalazł pannę Katarzynę?

- Nie miałem od niego jeszcze wiadomości.

- Ale co się stało? - zainteresowała się. - Jak ją zgubił?

- Została porwana.

I opowiedziałem jej o nocnym epizodzie w bungalowie pana Tomasza w Gatlinburgu w stanie Tennessee.

- Tylko ani słowa profesorowi Lipińskiemu - poprosiłem. - Lepiej niech pani powie, co znalazła w tych muszych odchodach?

- To są mikrostruktury zbudowane z jakiegoś metalu. A może to stop? Takie mini-płatki. Pewnie stężenie tego w powietrzu było na tyle duże, że drobiny dostawały się także do przewodu pokarmowego owadów i w postaci niezmienionej zostały wydalone na płótna naszych mistrzów.

- Niesamowite - rzekłem z uznaniem. - Ale to może zaprowadzić nas w ślepą uliczkę.

I zacząłem oglądać pod lupą tylną powierzchnię obrazu, a właściwie tekturową planszę, do której przyklejono tył obrazu.

- Ostatni właściciel nie był zbyt wielkim estetą - westchnąłem.

- To jeszcze nie koniec - powstrzymała mnie ruchem ręki pani Agata. - Jeszcze nie skończyłam. Otóż, na krawędzi portretu Korwin-Milewskiego znalazłam w popękanej warstwie werniksu borsuczy włos. Prawdopodobnie ostatni właściciel chcąc zabezpieczyć obrazy przed zniszczeniem pokrył je werniksem i użył do tego celu pędzla z borsuczym włosem. Takich pędzli używano kiedyś do golenia, a słynny fałszerz obrazów Jan van Meegeren, zżerany obłędną pasją namalowania absolutnie “autentycznego” Vermeera* [Genialny fałszerz Jan van Meegeren namalował nieznany obraz Jana Vermeera “Wieczerza w Emmaus”. W tym celu używał wyłącznie pędzli z borsuczym włosem, gdyż w czasach jemu współczesnych używano do malowania pędzli z końskim włosem. W 1937 r. osiemdziesięcioletni nestor holenderskich historyków sztuki dr Abraham Bredius uznał obraz za autentyczne płótno Vermeera. Dopiero w 1958 r. zespół uczonych odkrył, że farba dzieł pochodzących rzekomo z XVII w. zawiera syntetyczną żywicę, odkrytą dopiero w 1900 r.], używał wyłącznie pędzli z tym włosiem, aby obrazów nie uznano za falsyfikat.

- Tylko jeden taki borsuczy włos pani znalazła? - zapytałem.

- Niestety. Zabrała go fałszywa pani Fallstone. Ale może uda się ustalić, gdzie sprzedawano takie pędzle w większych ilościach. Jeśli ten, który pokrył obrazy werniksem, miał galerię, to pewnie zakupił większą ilość takich pędzli.

- Obawiam się, że nawet FBI nie zdołałoby ustalić nazwiska faceta na podstawie tego jednego włosa. To duży kraj.

- Trzeba próbować.

Miała rację.

Kawałek odklejonej tektury z tylnej powierzchni obrazu odsłonił jakieś niewyraźne czarno-białe logo z napisem: “Phelps Dodge, 1974”.

- Niech pan uważa - przeraziła się pani Agata. - To eksponat.

- Proszę tutaj zerknąć - zignorowałem jej obawy i ostrożnie odkleiłem większą po wierzchnie miękkiej tektury. - To jakiś stary kalendarz. Właściciel obrazu chciał pewnie podkleić płótno i użył do tego celu kalendarza. Mówi wam coś nazwa Phelps Dodge?

- Nic a nic.

- Gdzieś już to słyszałem - wtrącił Staś i zwrócił się do matki. - Jest tutaj jakiś komputer?

Kobieta wskazała mu drzwi obok, więc Staś poszedł tam.

W tym momencie zapiszczał mój pager. Przeprosiłem panią Agatę i z bijącym sercem podszedłem do telefonu. Dzwonił pan Tomasz, więc natychmiast oddzwoniłem na wskazany numer.

- Katarzyna jest cała i zdrowa - rzekł na początek, a potem opowiedział mi o wszystkim, co się wydarzyło w rezerwacie indiańskim Cherokee. Najbardziej wstrząsnęły mną podejrzenia szefa, że Jenny McKim może być fałszywą dziennikarką. - Sprawdź ją, Pawle. Dokładnie. Musimy wiedzieć, które z tych dwojga, to znaczy Livelock albo McKim, jest dziennikarzem.

Zrewanżowałem się i zdałem relację z wydarzeń w Nowym Jorku.

- Czy te osoby się rozmnażają? - zdziwił się szef na wspomnienie fałszywej doktor Fallstone. - Ale dobrze, że chociaż współpraca z panią Wielowieyską się układa. Być może natrafiliście na ślad ostatniego właściciela obrazów. Dzisiaj nocujemy w Oklahoma City, a jutro jedziemy dalej przez Texas, Nowy Meksyk, Arizonę do Kaliforni. Żegnam, bo długa i męcząca jeszcze dzisiaj droga przed nami.

Wróciłem do pani Agaty.

- Katarzyna z panem Tomaszem są już w drodze do Oklahoma City - obwieściłem. - Proszę spokojnie analizować obrazy, a ja w tym czasie coś sprawdzę.

Już zamierzałem wyjść, gdy w drzwiach ukazała się rozdygotana postać profesora Lipińskiego.

- Czy to prawda, droga pani, że ktoś podszył się pod doktor Marię Fallstone z Uniwersytetu Columbia i podstępem zabrał próbki do analizy?

- Tak, to prawda - przyznała Agata Wielowieyską.

- Co za historia - mruczał pod nosem niezadowolony profesor. - Niesamowite. Po co komuś te próbki? Ale i ja mam coś dla was. Odezwał się agent Panterasa. “Jeźdźcy Piekieł” chcą dobić targu z gwiazdorem co do autoportretu Malczewskiego w najbliższych dniach. Agent dzwonił przed chwilą i czeka na dalsze instrukcje.

Dopiero teraz profesor Lipiński popatrzył na mnie z większą uwagą.

- Czy my się znamy? - zmarszczył czoło i podrapał po głowie.

- Paweł Daniec - wyciągnąłem do niego rękę. - Pracownik Departamentu Ochrony Zabytków w Warszawie, współpracownik pana Tomasza.

- Kiedy pan przyjechał?

- W niedzielę. Tym samym samolotem, co obecna tutaj pani Wielowieyska. Lubimy działać po swojemu.

- I to mi się podoba - zarechotał i zaraz klepnął mnie w ramię. - Swoiste podejście do pracy. Co mnie to obchodzi, że pan tutaj przebywa, skoro działacie razem?

- Jestem jeszcze ja - wychylił się zza drzwi sąsiedniego pokoju Staś.

- Co trzy głowy, to nie jedna - skomentował profesor.

- To mój syn Staś - próbowała się tłumaczyć kobieta.

- Właśnie znalazłem coś w Internecie!

Przeszliśmy do drugiego pokoju. Staś ustalił, że Phelps Dodge to wielki koncern górniczy specjalizujący się między innymi w wydobyciu miedzi.

- Brawo - pochwaliłem Stasia. - To już jest coś.

- To ja nie przeszkadzam - uśmiechnął się profesor. - Działajcie według własnego uznania. Liczy się cel. Wybór metody i ludzi pozostawiam wam.

I wyszedł z pokoju.

- Fakt podklejenia obrazu stroną z kalendarza firmowego Phelps Dodge nic nam nie daje - myślała na głos pani Agata. - Nie podzielam pańskiego entuzjazmu, panie Pawle. Czy każe nam pan teraz sprawdzić wszystkie miejscowości, w których koncern górniczy miał swoją siedzibę od 1974 roku? Takich kopalni jest pewnie dużo, a i właściciel obrazu mógł wejść w posiadanie kalendarza w sposób przypadkowy.

- To fakt - wtrąciłem. - Ale po uzyskaniu wyników pozostałych badań dowiemy się więcej i zawęzimy obszar poszukiwania.

Otwierając drzwi zwróciłem się do Stasia.

- To mówisz, że człowiek, który zaprojektował budynek The School of Journalism nazywał się McKim?

- No tak, ale czemu pan pyta? Ma to jakiś związek z naszą sprawą?

- Tego się zaraz dowiem.

Wyszedłem szybko na przystanek metra i pojechałem na uniwersytet.

W dziekanacie The School of Journalism zapytałem o Jenny. Przypadkowa informacja Stasia na temat projektantów tego budynku zapaliła w mojej głowie alarmowe światełko. Czy nie było dziwne, że dziewczyna o tym samym nazwisku studiowała w gmachu akademickim zaprojektowanym przez jakiegoś McKima? Z pewnością nie. Było to możliwe, tyle że w świetle ostatnich wydarzeń nabierało innego zabarwienia. Przecież rzekoma Jenny przygotowując swoje fałszywe dane musiała trochę poczytać o wydziale dziennikarskim. Wybór padł pewnie na The School of Journalism, a potem rzuciła nazwisko projektanta zapamiętane podświadomie z lektury przewodnika.

- Jenny McKim? - uniosła wyżej brwi urzędniczka dziekanatu, gdy zapytałem ją o dziennikarkę. - Być może taka studiuje, ale nie mogę panu podać jej adresu.

- Bardzo panią proszę. Przyjechałem z Polski i dzisiaj jestem jeden jedyny dzień przejazdem w Nowym Jorku. Jenny mieszka tutaj, ale niedawno zmieniła adres i nie podała go rodzinie w Polsce. Martwimy się.

- Z Polski przyjechałeś, powiadasz? - zmrużyła podejrzliwie oczy kobieta. - To powiedz coś po polsku?

- “W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” - wyrecytowałem bez zająknięcia. - “Stół z powyłamywanymi nogami”.

- Starczy! - zaśmiała się z szeleszczącej słowiańskiej mowy. Nie miała już wątpliwości, że jestem Polakiem. - Wierzę panu.

Kobieta zaczęła szukać nazwiska Jenny McKim w papierach. Ale odstawiła papiery do szuflady.

- Przykro mi - maska podejrzliwości z powrotem spowiła jej twarz. - Żadna McKim nie studiuje na piątym ani na czwartym roku. Jest pan pewien, że chodzi o nazwisko McKim? Nie sądzę, aby to było polskie nazwisko?

Podziękowałem i zbiegłem na dół. Okazało się, że dziewczyna mnie oszukała. Nie studiowała w Columbia University, a pan Tomasz miał rację uważając, że Jenny nie była także dziennikarką. Prawdziwym dziennikarzem “New York Secrets” był przebywający z szefem Gene Livelock.

Kim zatem była Jenny McKim?


ROZDZIAŁ SIÓDMY


OPUSZCZAMY TENNESSEE * KTO ZOSTAŁ IDIOTĄ? * OPOWIEŚCI O HRABIM CIĄG DALSZY * WIADOMOŚĆ OD PAWŁA * BĘKART KSIĄŻKĄ TELEFONICZNĄ * PODEJRZENIA LIVELOCKA * NOCNA PRZYGODA NA PARKINGU * KARTECZKA I PRZYJACIEL * CO OZNACZA SZYFR? * KTO ZABRAŁ KARTECZKĘ? * PASAŻER * TRĄBA POWIETRZNA * UCIECZKA * CO STAŁO SIĘ Z LIVELOCKIEM? * TRĄBA POWIETRZNA NUMER DWA * WODOWANIE


Zmęczona nocną przygodą Katarzyna zasnęła na tylnym siedzeniu, a ja kierowałem wehikułem. Muszę się przyznać, że strzałka szybkościomierza nie schodziła poniżej stu mil na godzinę.

Przez kilka godzin jazdy 40. międzystanową mijaliśmy osadnicze tereny Tennessee - dzieło brytyjskich protestantów z końca XVIII wieku, pamiętające i wspomniany “Szlak Łez”, rujnującą kraj wojnę secesyjną i lokalną prohibicję. Mijaliśmy kolejno stolicę muzyki country Nashville, niewielkie Jackson położone na bagnistym płaskowyżu opadającym ku wielkiej Missisipi, aż wreszcie dotarliśmy do niewielkich wzgórz Memphis, miasta leżącego jeszcze w delcie* [Delta długiej na 3760 kilometrów Missisipi rozciąga się na ponad 300 mil od ujścia do Zatoki Meksykańskiej.] wielkiej rzeki. Nie było czasu na zwiedzanie tego uroczego i tchnącego wspomnieniem bawełny* [Memphis - założone w 1819 r. i nazwane na cześć leżącej nad Nilem starożytnej stolicy Egiptu, związało kiedyś swe losy z uprawą bawełny. Ważny port rzeczny w Stanach Zjednoczonych.] ośrodka, w którym narodził się blues, soul i rock and roll. Kiedy przekraczaliśmy Missisipi była czternasta i mieliśmy za sobą czterysta mil drogi autostradą i prawie dziewięćdziesiąt stopni ciepła, o czym informowały elektroniczne wskaźniki (niestety, wehikuł nie posiadał klimatyzacji). Tuż przy szosie minęliśmy prawie stumetrową “Piramidę”, w której mieści się wielka hala koncertowa i sportowa, a potem przejechaliśmy nad Wolf River, odnogą “pokrętnej”* [Słynny pisarz amerykański Mark Twain pracujący cztery lata jako pilot na rzece nazywał Missisipi “najbardziej pokrętną rzeką świata”.] rzeki, aż wreszcie pokonaliśmy szeroki nurt samej Missisipi.

Znaleźliśmy się w stanie Arkansas położonym na obrzeżu Wielkich Równin. Mijaliśmy lessowe wzgórza Crowley’s Ridge, gdy Katarzyna się przebudziła.

- Zgłodniałam - odezwała się i przyjrzała uważnie drogowskazom na poboczu. - Ale zjemy dopiero w Little Rock, stolicy Arkansas. To tylko sto czterdzieści mil od Memphis.

Katarzyna zmieniła mnie za kierownicą. Po kilku minutach podjechał do nas buick Livelocka, a jego właściciel opuścił szybę i na chwilę wystawił głowę na zewnątrz.

- Muszę coś zjeść, proszę państwa - oświadczył. - Bez dwóch zdań. Was jest dwoje, więc możecie się zmieniać, ale ja nie mam takich możliwości. Jestem zmęczony. Bękart nie umie niestety prowadzić samochodu.

- Zgoda - rzekłem. - Zatrzymajmy się na najbliższej stacji.

I tak zrobiliśmy.

- Na pojutrze zapowiadają tornado w stanie Oklahoma - poinformował nas Livelock wpatrzony w ekran wysłużonego telewizora w rogu baru. Z apetytem wcinał ogromnych rozmiarów hamburgera z musztardą, ale nagle wstał i podgłośnił odbiornik. Przylizany prezenter ze śnieżnobiałym garniturem uzębienia ostrzegał mieszkańców stanu Oklahoma i graniczących z nim terenów sąsiednich stanów o nadciągającym niebezpieczeństwie. - Mam nadzieję, że uda nam się czmychnąć przed zawieruchą.

- Przed nami setki mil sennej drogi po Wielkiej Równinie - zagadnęła dziewczyna. - Możemy teraz nadrobić drogę i przydusić nieco pedał gazu.

- Ba - prychnął dziennikarz - Nie mamy znowu takich dobrych samochodów.

Nie zamierzałem zdradzać Livelockowi zalet wehikułu, ale opowiedziałem o fałszywej doktor Fallstone.

- Zaczyna się robić ciekawie - zaświeciły się oczy Livelocka, a następnie zapalił papierosa bez filtra. - I w ogóle jest pan bystrzejszy niż wygląda.

- Czy to pana martwi?

- Mnie? - zaperzył się. - Tak tylko zauważyłem.

- Muszę natychmiast zadzwonić do instytutu - oświadczyła nagle Katarzyna. - I zbierajmy się, jeśli chcemy zdążyć do Oklahoma City przed zmrokiem.

Dziewczyna wstała. Zdecydowanym ruchem ręki powstrzymałem idącego w jej ślady Livelocka.

- Tylko niech pan przyrzeknie, że nie napisze nawet jednego słowa o tej Fallstone - popatrzyłem na niego poważnie. - Przyrzeka pan?

- Bez dwóch zdań - odpowiedział.

- I-dio-ta - zaskrzeczał Bękart, aż kilku klientów obejrzało się na nas. Szczególnie jeden z nich prezentował się nad wyraz groźnie ze swoimi imponującymi bicepsami i potężnym torsem w obcisłej, bo aż pękającej w szwach koszulce. Osobnik świdrował Livelocka nienawistnym spojrzeniem i już nawet zamierzał wstać, aby rozliczyć się z nim za owego “idiotę”.

Sytuacja była doprawdy groźna, ale nasz dziennikarz posłał osiłkowi czarujący uśmiech i rzekł:

- To nie o pana chodziło. To ja jestem idiota.

W ten sposób Livelock uratował własną skórę.

Przed wyruszeniem w dalszą podróż zatankowaliśmy samochody. Potem Livelock poszedł jeszcze kupić dla Bękarta nasiona i inne papuzie smakołyki. Katarzyna chodziła po tarasie baru z telefonem komórkowym przytkniętym do ucha, a gdy wróciła podzieliła się ze mną nowinami z instytutu.

- Nadal nic nie wiadomo o tej fałszywej Fallstone - rzekła. - Przepadła. Na szczęście “Jeźdźcy Piekieł” okazują zniecierpliwienie i chcą sprzedać obraz Panterasowi.

- Musimy się zatem spieszyć, aby na czas transakcji zdążyć do Los Angeles.

Jechaliśmy ze stałą prędkością stu mil na godzinę.

- A teraz proszę mi dokończyć opowieść o hrabim Korwin-Milewskim - zaproponowała.

I opowiedziałem jej co nieco o dalszych losach tego szlachcica.

Katarzynę interesowały przede wszystkim skandale i bujne życie hrabiego. Ale musiałem też wspomnieć o jego podróżach po Europie i zmianach miejsc zamieszkania, które niewątpliwie stymulowały pasję kolekcjonerską. Bywał zatem w Gieranonach, Wiedniu, Wilnie (miał tam pałacyk na ulicy Świętojańskiej), podróżował jachtem “Litwa” po świecie, znowu odwiedzał Litwę (Żemosław), aż wreszcie w roku 1905 zakupił od arcyksięcia Karola Stefana Habsburga wyspę Sveta Katarina* [Wyspę nabył 21 kwietnia 1905 r. za 92 tys. koron, ale bywał już na niej od 1900 r.] na Adriatyku. Na wyspie wybudował wspaniały pałac, w którym jednak nie mieszkał na stałe. Ciągle podróżował. Bywał w Petersburgu, Wiedniu, Zurychu, Paryżu, Berlinie i Londynie. Jego podróże związane były nie tylko z ciekawością świata, ale i z niespokojną duszą. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej hrabia skupił się na swoich własnych sprawach, to jest na procesach sądowych i sporach. Zrujnowany i schorowany zmarł w 1926 roku w szpitalu w Puli na Istrii. Jego zwłoki spoczęły na cmentarzu w Rovinju.

Cóż wspólnego z Ameryką miał ten nieprzeciętny człowiek? Oto było pytanie, na które musiałem odpowiedzieć.

Po posiłku nieopodal Arkansas Art Center w sąsiedztwie parku MacArthura w Little Rock udaliśmy się w dalszą podróż. Do przebycia pozostał nam ostatni odcinek drogi, prowadzący przez postrzępione granie i turnie rozdzielone szerokimi dolinami rzeki Arkansas, oddzielającej północną wyżynę Ozark od gór Ouachitas na południu.

- Dolina rzeki była kiedyś naturalnym szlakiem bizonów ze wschodu na zachód - poinformowała mnie Katarzyna. - Aż do lat dwudziestych XIX wieku, kiedy to pojawiły się parowce. Jeśli chodzi o góry Ouachitas, to są one wyjątkowe. Ich główny łańcuch biegnie ze wschodu na zachód, a nie jak wszystkie łańcuchy górskie w Ameryce z północy na południe.

Fort Smith ze swoją atmosferą Dzikiego Zachodu był ostatnim miastem w Arkansas. A potem jeszcze czekało nas niespełna dwieście mil autostrady do Oklahoma City. Ale też i była to cudowna podróż nad przepaściami, surowymi brzegami jezior i dzikimi rzekami. Jadąc wygodną szosą poprzez pełne surowości tereny podgórskie, mijając liczne zakręty z urzekającym widokiem na gigantyczne zielone doliny poprzecinane głębokimi korytami rzek i jeziorami, nie żałowałem mojego przyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Jednak ta “amerykańska przygoda” miała dwie strony medalu. Pierwsza, ta przyjemna, była związana z obecną podróżą i jej przyrodoznawczymi przeżyciami, druga dotyczyła sprawy obrazów z zaginionej kolekcji hrabiego Korwin-Milewskiego. Ta druga strona medalu wciąż pozostawała wielką niewiadomą, a przez to stawała się coraz bardziej zagadkowa i ekscytująca.

O dwudziestej dotarliśmy wreszcie do Oklahoma City, miasta położonego na jednym z największych pól roponośnych w Stanach, za którym rozciągały się na zachód setki mil monotonnych i płaskich obszarów prerii.

Nocleg znaleźliśmy w motelu z pseudoindiańskim wystrojem trzy przecznice na północny wschód od autostrady. Nie było czasu na zwiedzenie miasta, ale nie było tutaj nic szczególnego do zobaczenia. Niezbyt wysokie drapacze chmur w staroświeckim stylu, lokale gastronomiczne i kwitnące życie nocne w centrum miasta nie zachęcały do spaceru. Atrakcje National Cowboy Hall of Fame umieszczonej na szczycie wzgórza Persimmon z ich indiańskimi i kowbojskimi zbiorami i kiczowatymi obrazami nie mogły zaspokoić moich gustów. Poza tym musieliśmy się wyspać, aby rano wyruszyć w dalszą podróż na zachód i uciec przed zapowiadanym tornado. Zjedliśmy wyborne steki i rezygnując z planowanej wcześniej lampki wina poszliśmy do swoich pokojów. Katarzyna wzięła jedynkę, a my z Livelockiem rozlokowaliśmy się w dwójce. Jak na złość trafiliśmy do najtańszego pokoju bez łazienki, co należało w Ameryce do rzadkości.

Pierwszy poszedłem do łazienki znajdującej się w końcu korytarza, a gdy wróciłem odświeżony, Livelock złapał za ręcznik i torebkę z kosmetykami, a następnie wyszedł.

Bękart zajadał w klatce jakieś orzeszki i nasiona, a ja w tym czasie odebrałem wiadomość tekstową. Paweł donosił w telegraficznym skrócie:

Jenny się nie zjawiła. Gene Livelock to etatowy dziennikarz “NYS”. Obecnie w terenie. Ukazał się numer z wiadomością o fałszywej doktor Fallstone! Czekamy na wyniki analiz próbek. Paweł

A zatem zgodnie z moimi wcześniejszymi podejrzeniami, panna Jenny McKim nie była dziennikarką. Autorem artykułu o moim przyjeździe do Ameryki był Gene Livelock.

Ale drań zakpił sobie ze mnie i złamał przyrzeczenie! Obiecał przecież nie pisać o fałszywej doktor Fallstone. Skorzystał z jakiejś okazji, gdy był sam i zadzwonił pewnie do redakcji z telefonu komórkowego. “Bez dwóch zdań” - oto jego pokrętne powiedzonko, które stosował w kontaktach z ludźmi jak wytrawny włamywacz używa wytrycha. To powiedzonko pasowało do każdej okazji i mogło znaczyć wszystko i nic.

Gdy tak w duchu słałem gromy na Livelocka, Bękart przemówił do mnie:

- Der-rik... der-rik... pięć dwa zero cztery trzy dwa cztery zero jeden jeden - powtarzał jak najęty, ale nic z tego nie rozumiałem. - Der-rik... der-rik... pięć dwa zero cztery trzy dwa cztery zero jeden jeden.

- A daj mi święty spokój - zrezygnowany machnąłem ręką i wskoczyłem pod koc. - Znalazła się książka telefoniczna.

Livelock nie wracał jeszcze z łazienki, więc zastanawiałem się, czy wypomnieć mu artykuł, który ukazał się w wieczornym wydaniu “New York Secrets” i był podpisany jego inicjałami. Może należało milczeć, aby przypatrzeć się lepiej temu osobnikowi i nie zdradzać się ze swoimi wiadomościami. I tak za dużo wiedział, a gotów był wykorzystać każdą okazję, byle tylko napisać swoją kolumnę dla gazety. W Ameryce panowały bezwzględne prawa rynku, ale czyż i u nas w Polsce nie działo się coś podobnego? Poczciwe słowo honoru zatraciło swój dawny blask, blednąc w obliczu konkurencji z ambicją i chęcią zarobku, a to wszystko opatrzone niezbyt chlubnym transparentem “sukces ponad wszystko”.

Livelock długo nie wracał, a kiedy wpadł do pokoju zdyszany, natychmiast do mnie podszedł.

- Jest pan pewny tej swojej Katarzyny? - zapytał szeptem.

- Nie rozumiem - zdziwiłem się i aż usiadłem na krawędzi łóżka. - Co ma pan na myśli?

- Dziesięć minut chodziła po parkingu i rozmawiała przez telefon.

- Co w tym niezwykłego? Jest dorosła i robi, co chce. Może dzwoniła do narzeczonego?

- Może. Ale zachowywała się jakoś dziwnie. Bez dwóch zdań.

- Jest pan przewrażliwiony - odparłem sarkastycznie, bo to raczej Livelocka mógłbym posądzać o różne niecne zamiary.

- Ma pan telefon komórkowy?

- Nie mam. Ale po co panu telefon?

- Chciałem sprawdzić, czy w motelu jest zasięg. Panna Katarzyna, kiedy powróciła z dworu do motelu, twierdziła, że wewnątrz nie ma pola. Wypadałoby to sprawdzić.

- Jest pan dziennikarzem i to pan powinien mieć telefon komórkowy, aby w każdej chwili móc zawiadomić redakcję o ważnych sprawach.

Wypowiadając to nie pozbawione aluzji zdanie, patrzyłem głęboko w oczy Livelocka, ale ten nawet się nie zmieszał. Musiał mieć mocne nerwy.

- Nie używam telefonu komórkowego, gdyż Bękart źle reaguje na pole elektromagnetyczne - wyjaśnił bez zastanowienia i powrócił do poprzedniego wątku. - Szkoda, że nie możemy tego sprawdzić.

Tak więc Livelock nie używał telefonu komórkowego, a przynajmniej tak mówił. Na moim miejscu każdy bohater sensacyjnej książki albo filmu czym prędzej przeszukałby rzeczy Livelocka. Bo niby jak ten człowiek zawiadomił redakcję o fałszywej doktor Fallstone? I kiedy? Musiał to uczynić podczas zakupu nasion dla papugi w sklepie na stacji benzynowej. Ten chytry człowiek kochał Bękarta jak kogoś bliskiego, więc naprawdę mógł nie używać telefonu komórkowego.

Z drugiej jednak strony Bękart sprawiał wrażenie, jakby znał na pamięć całą książkę telefoniczną, jakby był osobistym “notatnikiem” Livelocka. Jednak to nie oznaczało jeszcze, że dziennikarz posiadał telefon komórkowy.

- W takim razie pozwoli pan, że pójdę spać - powiedziałem szorstko i położyłem się na plecach, ucinając tym samym rozmowę na temat dziwnego zachowania Katarzyny i zasięgu pola telefonów komórkowych.

W nocy budziłem się kilka razy, nie mogąc zapomnieć ostatnich wydarzeń w schronisku w Gatlinburgu, kiedy to Różnooki porwał Katarzynę. Przebudziwszy się po raz któryś z rzędu, wstałem z łóżka, nałożyłem lekką kurtkę i dół od dresu i wyszedłem na pusty korytarz. Przeszedłem po trzeszczącej drewnianej podłodze i schodami zszedłem do holu. Była pierwsza w nocy. Jedynie grający cichutko telewizor dolatywał do mych uszu. Na dole nie zauważyłem recepcjonisty. Dopiero przy ladzie dostrzegłem go w szparze drzwi wychodzących na zaplecze. Mężczyzna spał na kozetce w głębi małego pomieszczenia, a grający nad jego uchem telewizor wcale mu nie przeszkadzał.

Wbiłem senne oczy w ciemność po prawej stronie od głównego wejścia, gdzie znajdował się okolony żywopłotem parking. I zdawało mi się, że jakaś postać czmychnęła obok buicka Livelocka, zupełnie jakby ktoś próbował się doń włamać. Przyssałem się natychmiast do ogromnej szyby drzwi wejściowych, ale nikogo nie zauważyłem. Otworzyłem wewnętrzny zamek drzwi i wyszedłem na chłodną oklahomską noc. Zbliżyłem się do buicka i znalazłem wetkniętą tam za przednią wycieraczkę białą kartkę papieru złożoną we czworo. Wziąłem ją i otworzyłem. Było zbyt ciemno, abym mógł odczytać jej treść, więc podszedłem bliżej oświetlonego wejścia. Karteczka była jednak czysta, żadnego tekstu, druku czy rysunku.

Dziwne” - pomyślałem i wetknąłem karteczkę z powrotem za wycieraczkę. “Ktoś jednak tutaj był. Być może stoi gdzieś w jakimś kącie i czeka tylko, aby przyłożyć mi w głowę. Tylko po co ten ktoś miałby zostawiać pustą kartkę?”

Wróciłem do motelu zamyślony.

Kiedy pod moją nogą zatrzeszczały niemiłosiernie klepki korytarza, na ulicy zawarczał silnik jakiejś hałaśliwej maszyny i niósł się jeszcze przez dłuższą chwilę dudniącym echem po okolicy.

Motocykl” - pomyślałem.

Wszedłem do pokoju. Livelock głośno chrapał, a Bękart zatrzepotał głośno skrzydłami i wydobył z dzioba jakiś pisk. Livelock natychmiast się przebudził i błyskawicznie zapalił lampkę.

- Spokojnie - szepnąłem. - To tylko ja. Byłem w toalecie.

Postanowiłem nie mówić o karteczce zatkniętej za wycieraczką na przedniej szybie jego samochodu, więc szybko położyłem się do łóżka. Dziennikarz zgasił lampkę, a ja udałem, że zasypiam.

Przed ponownym zaśnięciem myślałem jednak o nocnym gościu na motocyklu. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś węszył na parkingu przed motelem. Jednak zachowanie tajemniczego osobnika wyglądało na czysty absurd. A może tak właśnie miało wydawać się niewtajemniczonym osobom, które przypadkowo mogły wejść w posiadanie owej kartki?

To nie może być zwykła kartka” - myślałem intensywnie. “Jaki dowcipniś wysilałby się dla tak miernego kawału? Już prędzej rozbiłby dla hecy szybę”.

Nie wytrzymałem i ponownie wyszedłem z pokoju. Recepcjonista wciąż spał, więc bez zastanowienia wróciłem na parking. Ku mojemu zdziwieniu zauważyłem, że karteczka znikła.

I wtedy posłyszałem za sobą jakiś szelest.

Odwróciłem się przerażony i w słabym świetle bijącym z motelu zauważyłem twarz kogoś mi dobrze znanego, osoby, dla której żywiłem wielki szacunek i, z którą przeżyłem wiele wspaniałych przygód nad mazurskimi jeziorami. Ale spotkanie z tym człowiekiem, w tych oto niecodziennych okolicznościach - osobą dodam już niemłodą, ale wciąż młodo wyglądającą, z ekstrawaganckim francuskim warkoczem misternie zaplecionym z tyłu głowy - zaskoczyło mnie zupełnie. Długo przecierałem oczy ze zdumienia wpatrzony w roześmianą twarz przyjaciela. Ubrany w welurową kurtkę i skórzane spodnie wpuszczone w długie miękkie buty prezentował się wspaniale. Miał nadal pociągłą twarz, inteligentne oczy i jak dawniej imponował sprawnością fizyczną, o czym świadczyła smukła sylwetka i kocie ruchy.

- Winnetou - zdołałem wyszeptać.

- Witam, Szara Sowo - rzekł mój przyjaciel językiem, jakim posługiwaliśmy się zawsze na Mazurach podczas naszych wspólnych spotkań. Był to język, jakim nie mówi się potocznie. Był to język fikcyjnych bohaterów, na których mój przyjaciel i ja się wychowaliśmy, i jako dorośli mężczyźni mieliśmy doń sentyment. Traktowaliśmy to jak zabawę (żaden z nas nie mówił tym językiem na co dzień) i nie czuliśmy z tego powodu wstydu czy zakłopotania.

Nie wiem, co obecnie porabiał Winnetou, ale kiedyś był on znakomitym grafikiem specjalizującym się w ilustracjach powieści Maya, Coopera i innych autorów piszących o Dzikim Zachodzie. Wielokrotnie bywał w Stanach Zjednoczonych, skąd przywoził wiele nagród i pamiątek. W końcu doceniono jego twórczość i w Polsce. Dzięki zarobionym pieniądzom nabył działkę nad jeziorem Zmierzchun na Mazurach i wybudował tam dom z bali, prowadząc samotniczy tryb życia. Wielu nazywało go dziwakiem, ale ten interesujący człowiek kochał naturę i spokój. To dlatego przylgnął do niego przydomek Winnetou, jednego z bohaterów powieści Karola Maya, i nikt temu w okolicy się nie dziwił. Było w tym trochę romantyzmu, zabawy i odwagi. Któż z nas odważyłby się bowiem zrezygnować z wszystkiego co posiada, z wygodnego domu, samochodu, komputera, telefonu i kart kredytowych, i zamieszkać samotnie w wigwamie bez żadnych wygód? Wiedziałem też, że ten oto mężczyzna był kimś wyjątkowym, nie żadnym pozerem czy dziwakiem na pokaz. Taki po prostu był: autentyczny, w tym co robił, przyjazny ludziom i środowisku naturalnemu, ale kiedy trzeba zaradny, uczynny i zdecydowany ponieść każde ryzyko dla dobra sprawy. Przeżyłem z nim kilka pasjonujących przygód na Mazurach, przygód niezapomnianych i wyjątkowych, do których często wraca się wspomnieniami. Jego pomoc w ujęciu wielu handlarzy dziełami sztuki była nieoceniona i chociaż nie znałem powodu jego obecności w Oklahoma City - ucieszył mnie jego widok jak nigdy dotąd. - Co tutaj robi mój brat, Winnetou? - zapytałem, gdy ochłonąłem.

- Przyjechałem aż z Nowego Jorku za Szarą Sową - wyjaśnił i zaciągnął mnie pod najbliższe drzewo. W jego ręce ujrzałem karteczkę, którą jeszcze nie tak dawno widziałem za wycieraczką buicka.

I opowiedział mi o tym, jak wyjechał z kraju kilkanaście lat temu i rysował tutaj dla kilku wydawców. Wiódł podobny styl życia, co w Polsce, z tym wyjątkiem, że zamiast wigwamu na Mazurach miał go w Montanie, w dzikim stanie na Północy. Przed wyjazdem za Atlantyk nawiązał romans ze świeżo upieczoną absolwentką ASP, córką słynnego eksperta polskiego malarstwa Wielowieyskiego, Agatą. Pech chciał, że wkrótce urodził się im nieślubny syn, a Winnetou nie mógł wrócić do kraju. Każde z nich miało swoje własne życie, ale Winnetou nigdy nie zapomniał o synu i wciąż wysyłał mu pieniądze.

Powodziło mu się w Ameryce różnie, ale nie narzekał na swój los. Kilka dni temu zadzwonił do domu państwa Wielowieyskich pod Warszawą z prośbą o przekazanie wiadomości pani Agacie o zwłoce w przesłaniu pieniędzy (miał ostatnio problemy finansowe). Przy okazji dowiedział się, gdzie przebywa aktualnie ich córka. Szybko ustalił adres Polskiego Instytutu Naukowego i skontaktował się telefonicznie z panią Agatą. Przede wszystkim chciał poznać syna i pani Agata nie sprzeciwiła się jego prośbie. Co z tego, skoro syn Stanisław nie zaakceptował go podczas ich spotkania w Bryant Parku. Tego samego dnia, w którym spotkał się z synem, zadzwonił jeszcze do matki Stasia i wypytał o mnie.

- Skąd Winnetou wiedział, że jestem w Ameryce? - zdziwiłem się.

- Poznałem współpracownika Szarej Sowy, bladą twarz o imieniu Paweł.

Zrelacjonował pokrótce wydarzenia, jakie rozegrały się wczoraj w antykwariacie na Broadwayu, na lotnisku Kennedy’ego oraz w hotelu “Stanford”.

- Skoro mój syn nie chciał mnie znać, nie miałem już czego szukać w okropnym, wielkim mieście zwanym Nowym Jorkiem - mówił dalej. - Postanowiłem odszukać Szarą Sowę. Zadzwoniłem wczoraj po południu do mojej byłej skwaw Agaty i zaciągnąłem języka. Z jej słów wynikało, że Szara Sowa miał się dzisiaj zatrzymać w Oklahoma City. Wsiadłem w samolot i odszukałem ten motel. Wiedziałem, że Szara Sowa zatrzyma się gdzieś w pobliżu głównej autostrady w jakimś tanim wigwamie. I nie pomyliłem się. Zresztą, zadanie miałem ułatwione, bo wystarczyło wypatrzyć przed hotelem nieodłącznego Ryczącego Rumaka, jakim mój brat zawsze jeździł.

Z wielką przyjemnością opowiedziałem mu nie tylko o nowym wehikule, ale i o sprawie, która sprowadziła mnie z Polski do Ameryki. Winnetou słuchał uważnie. Kiedy skończyłem mówić, podał mi kartkę zabraną z przedniej szyby buicka.

- Był tutaj tajemniczy ktoś, kto przyjechał Ryczącym Rumakiem o dwóch kołach. Zakradł się do tego ciemnego samochodu i włożył tę oto karteczkę.

- Słyszałem odjeżdżający niedawno motocykl - odezwałem się.

- Widziałem Szarą Sowę jak zakradł się tutaj, ale nie mogłem wyjść z kryjówki, gdyż nie chciałem zdradzać swojej obecności przed nieznajomym. Ten również ukrył się, kiedy tylko mój brat wyszedł z wigwamu na zewnątrz.

- Jak on wyglądał?

- Na głowie miał kask, więc nie widziałem jego twarzy. Ale jedno jest pewne, że kulał na lewą nogę. Przypuszczam, że była to jednak blada twarz, bo tylko blade twarze jeżdżą rumakami o nazwie kawasaki.

- Ale to wszystko wydaje się bez sensu - jęknąłem. - Na karteczce nic nie ma. Nie wydaje się to mojemu bratu dziwne?

- Nie - odpowiedział i wyciągnął z kieszeni zapałki. Zapalił jedną i nad płomień przystawił karteczkę. Po chwili kartka pociemniała w niektórych miejscach, odsłaniając dziwną treść przypominającą szyfr:

H-P-Q-O-G-Y-R-D-L-S-W-O-J-W-G-X-X-D-H-O-I-I-G-I-W-Q-A-H-1-4-4

- Tajna wiadomość zapisana niewidzialnym atramentem - wyszeptałem zdumiony. - Brawo! Ale co będzie, jeśli ten, dla którego była przeznaczona owa karteczka zorientuje się, że jej nie ma? Nie włożymy z powrotem odszyfrowanej przez nas karteczki.

- Przygotuję drugą - rzekł mój przyjaciel. - Wystarczy kawałek cytryny i czysta kartka. Zamiast cytryny można użyć też mleka. To stare harcerskie sposoby. Niech Szara Sowa nie zapomina, że jestem grafikiem, umiem rysować, to i pewnie potrafię podrobić czyjś charakter pisma.

- Winnetou jest jak zwykle przebiegły - pochwaliłem go. - Ale chyba będę musiał już wracać do pokoju. Tak się składa, że mieszkam z kimś, dla którego ta karteczka była przeznaczona. Nie chcę, aby nabrał podejrzeń.

- Niech Szara Sowa nie martwi się o mnie - klepnął mnie po plecach. - Jutro rano nowa karteczka z tajną wiadomością będzie gotowa.

- Swoją drogą, to dziwne - mruknąłem. - Kto w tych czasach bawi się jeszcze w tajemnicze szyfry? Nowoczesny człowiek użyłby raczej SMS-u albo pagera.

- Po ziemi stąpają jeszcze ludzie używający do golenia zarostu brzytwy zamiast elektrycznej maszynki. Tak jak my. Pewnie są i tacy, którzy kochają stare szyfry.

- Być może, być może. Ale kawasaki przeczy temu wizerunkowi.

- Szara Sowa też porusza się Ryczącym Rumakiem, a jednak jest na swój sposób staroświecki.

Omówiliśmy jeszcze kilka spraw i pożegnaliśmy się.

Wstałem o szóstej. Obudził mnie krzyk Bękarta.

- Po-bud-ka! Po-bud-ka!

Livelocka nie było w pokoju. Cisnąłem poduszką w stronę papugi, ale nie trafiłem. Na szczęście Bękart przestał wrzeszczeć.

Popatrzyłem na rozwalone, pomięte łóżko Livelocka i torbę podróżną dziennikarza stojącą przed łóżkiem. Była otwarta. Cóż prostszego jak podejść i przeszukać rzeczy mężczyzny. Na korytarzu nie słyszałem niczyich kroków, więc miałem dość czasu na dokonanie tego. Drewniana podłoga trzeszczała jak kości starca, więc nie musiałem obawiać się przyłapania na gorącym uczynku. Z jednej strony, dobro sprawy wymagało przejrzenia rzeczy Livelocka, z drugiej, brzydziłem się szperaniem w cudzych szpargałach. Poza tym, kto wie, czy Livelock nie spostrzegł w nocy mojego zniknięcia i nie zamierzał mnie teraz sprawdzić, a otwarta torba miała zachęcić do jej przeszukania.

Nie zrobię tego” - postanowiłem. “Mam swoje zasady”.

Wystarczyło też spojrzeć na Bękarta, aby zrozumieć, że ten nieznośny ptak doniósłby swojemu panu o wszystkim, co tutaj się wydarzyło.

Zabrałem ręcznik i przybory toaletowe i wyszedłem na korytarz pogwizdując wesoło. Wchodząc do łazienki, ujrzałem idącego po schodach Livelocka z gazetą.

- Dzień dobry panu - uśmiechnął się w amerykańskim stylu, ale był dzisiaj nieco zgaszony. - Widzę, że Bękart obudził już pana. Często zastępuje mi w podróży budzik.

Zdaje się, że i książkę telefoniczną także” - zadrwiłem w duchu.

- Spał pan jak suseł, a zaraz mamy śniadanie, więc proszę się “streszczać” - rzucił w moją stronę. - Tego słowa użyła Katarzyna, którą spotkałem rano na parkingu. Ranny z niej ptaszek.

- Znowu gdzieś dzwoniła?

- Tym razem uprawiała gimnastykę.

Wzruszyłem ramionami i poszedłem do łazienki. Livelock pod pretekstem pójścia po gazetę zabrał już pewnie karteczkę przy gotowaną przez Winnetou z przedniej szyby samochodu i po drodze odczytał zaszyfrowaną wiadomość.

Po śniadaniu spotkaliśmy się na parkingu. Oczywiście karteczka z przedniej szyby buicka znikła. Ostre promienie słoneczne atakowały naszą skórę, ale poranny chłód łagodził je niczym cudowny balsam. Na niebie rozlało się niebieskie morze aksamitnego akrylu i tylko gdzieniegdzie płynął po nim jakiś zbłąkany puszysty obłoczek.

Kiedy kończyliśmy pakowanie, pojawił się Winnetou ze skórzanym plecakiem przerzuconym przez ramię.

- Daleko państwo jadą? - zapytał.

- A pan dokąd się udaje? - odpowiedział pytaniem Livelock.

W nocy uzgodniliśmy z moim przyjacielem, że zjawi się rano i odegra pewną scenkę. Otóż miał Winnetou podać się za autostopowicza pragnącego dojechać do San Francisco.

- Frisco - rzucił niedbale Winnetou, co w skrócie oznaczało właśnie miasto świętego Franciszka.

- Niestety - Livelock bezradnie rozłożył ręce. - Jedziemy do Los Angeles.

- Ale to po drodze - wtrąciłem. - Niech pan wsiada. Co nam szkodzi?

Livelock wzruszył obojętnie ramionami, zaś Katarzyna się nadąsała.

- No, nie wiem, czy powinniśmy - mówiąc to lustrowała wzrokiem Winnetou od stóp do głowy, jakby ten był rzadkim okazem z ZOO.

- My jesteśmy służbowo i...

- Nigdy nie jeździła pani autostopem? - spytałem błagalnym tonem.

- Nigdy! I nie sądzę, aby to było mądre zabierać nieznajomych.

- Ale uratowałem pani życie w rezerwacie Cherokee, więc jest pani moim dłużnikiem. Zawsze zabierałem autostopowiczów, więc czemu miałbym nie zrobić tego i tym razem?

Ostatecznie zabraliśmy Winnetou, ale nieprzejednana postawa Katarzyny objawiająca się dyskryminowaniem autostopowiczów i wyraźna niechęć do Winnetou zdenerwowały mnie. Na złość dziewczynie postanowiłem nie wtajemniczać ją w nasze sekrety.

Zostawiając za swoimi plecami Oklahoma City, doszedłem do wniosku, że na dobrą sprawę nie miałem żadnej pewności, czy karteczka na przedniej szybie buicka była przeznaczona dla Livelocka. To, że tam się znalazła, nie oznaczało jeszcze niczego. Równie dobrze tajemniczy gość na kawasaki mógł zostawić zaszyfrowaną wiadomość dla kogokolwiek, na przykład dla Katarzyny. Niewiasta wstała z nas wszystkich najwcześniej. Cóż prostszego, jak zabrać karteczkę z parkingu? Ale czy to możliwe, aby Katarzyna współpracowała z jakimś kulejącym facetem jeżdżącym kawasaki?

Kierując wehikułem, zastanawiałem się, czy mój przyjaciel Winnetou rozszyfrował treść wiadomości. Niestety, z kamiennego wyrazu jego oblicza nie potrafiłem niczego odczytać. Nawet jeśli zdołał odczytać wiadomość, nie chciał dzielić się ze mną nowinami przy świadkach. Pewnie tak jak i ja nie był pewny, dla kogo była przeznaczona wiadomość.

Podczas jazdy Winnetou często używał swojego ulubionego zwrotu typu “blada twarz”, a dodatkowo samochody nazywał Ryczącymi Rumakami, kobiety skwaw, a domy wigwamami. W pewnym momencie dziwaczny język mojego przyjaciela zezłościł Katarzynę.

- Czy pan się wychował w rezerwacie? - zapytała. - Jak widzę, pan też jest bladą twarzą. Skąd zatem ten język w pańskich bladych ustach?

- Kolor skóry nie ma najmniejszego znaczenia - odpowiedział spokojnie. - Liczy się światopogląd i dusza.

- A co pan w ogóle porabia? Ma pan jakiś zawód? W pańskim wieku powinno się mieć żonę, dzieci, duży dom i pilnować biznesu, a nie włóczyć się po Stanach.

- Jestem grafikiem - odpowiedział Winnetou niezrażony zaczepnym i nieco ironicznym tonem dziewczyny.

Jej postrzeganie świata wykluczało istnienie typów pokroju mojego przyjaciela. Katarzyna uznawała wyłącznie mężczyzn robiących karierę, ubranych w nienagannie skrojony garnitur i posiadających złotą kartę kredytową. Do tego jeszcze powinni być przystojni, zadbani i wiecznie uśmiechnięci. Winnetou może i był przystojny, ale miał nieprzeciętną osobowość, nieco krnąbrną, ale i refleksyjną. Nie można go było ująć w żadne cywilizacyjne ramy. I to pewnie denerwowało w nim dziewczynę.

- Mój dom to świat - kontynuował. - Nie znajdzie skwaw większego domu pod słońcem niż to, co nas otacza. Po co mi dziesięć pokojów, poddasze, garaż i basen, skoro mogę mieszkać wszędzie. Ileż mamy jezior, gór i cichych zakątków na ziemi, gdzie jestem zwolniony z opłat za gaz i prąd, bo pod dostatkiem jest tam słońca i księżyca, gdzie nie dzwoni bez przerwy telefon, a jedynie szemrze strumyk, a uszy koi ptasi śpiew. No i nie zagląda w me progi akwizytor. Ale niedługo zachłanna cywilizacja bladych twarzy zniszczy to wszystko, co naturalne, nieskażone i dziewicze. Szkoda.

Pewnie dlatego przeprowadził się Winnetou znad mazurskich jezior do dzikiej Montany. Po prostu w naszym kraju było coraz mniej cichych i dziewiczych miejsc, a hałas i ludzka działalność czyniły coraz większe spustoszenie w przyrodzie.

- Dziwny z pana typ - bąknęła poirytowana. - Ale jednak jedzie pan do San Francisco. Co to ma wspólnego z egzystencją na łonie natury?

- Czasami trzeba odwiedzić starych przyjaciół, którzy zamknęli się w betonowych pudełkach.

Przejechaliśmy rozjazdem nad 183. drogą stanową biegnącą z Północy na Południe, zostawiając za sobą niewielkie Clinton w stanie Oklahoma. Do granicy stanu Teksas mieliśmy jeszcze kilkadziesiąt mil i od pewnego czasu pogorszyła się dotychczas słoneczna pogoda. Niebo nad prerią pokryło się kłębami cumulonimbusów, zapowiadając nadejście burzy.

Włączyłem komputer wehikułu i odczytałem dane pogodowe.

- Znacznie spadło ciśnienie i nieco obniżyła się temperatura powietrza - oświadczyłem. - I wzmógł się wiatr.

Winnetou oglądał uważnie niebo.

- Nie wygląda mi to na zwykłą burzę - szepnął. - Mój wewnętrzny barometr nie myli się.

- O Boże! - Katarzyna pobladła. - Tornado?

- Niewykluczone, chociaż zapowiadali je dopiero na jutro - wtrąciłem.

- Mądre blade twarze zwane meteorologami nie zawsze mają rację.

- Niech przestanie gadać jak dzieciak - zwróciła się do mnie zdenerwowana Katarzyna. - Sytuacja nie jest zabawna.

Winnetou nie odzywał się przez jakiś czas, tylko obserwował zmiany na niebie. Po przejechaniu kilkunastu mil zauważyliśmy, że na horyzoncie Wielkiej Równiny dzieje się coś niezwykłego. Ogromny, ciemny kłąb przesłonił zachodnią część nieba i zawisł ciężko nad ziemią. Winnetou kazał zatrzymać się.

- To trąba powietrzna - oznajmił cicho wpatrzony w odległe zjawisko swoimi przenikliwymi oczami.

Za nami zatrzymał się buick Livelocka. Dziennikarz wysiadł pospiesznie z auta i podbiegł do nas z Bękartem.

- Idzie tornado! - wrzasnął. - Bękart to wyczuwa. Zresztą podawali w radio. Idzie z prędkością ponad stu mil na godzinę. Ja zmykam do Oklahoma City. Mam rację, Bękarcie?

- I-dio-ta!

- Natychmiast zawracamy! - odezwała się Katarzyna.

Ciemny kłąb połączony z ziemią cienkim wysokim lejem przybliżał się do nas nieubłaganie.

- Wyhamowuje - rzekł Winnetou. - Ale idzie prosto na nas.

- Co proponuje mój brat, Winnetou? - zapytałem go i kątem oka zerknąłem na pozostałych, gdyż ten bezpośredni zwrot mógł im się wydać podejrzany. Ale uwaga wszystkich była teraz skoncentrowana wyłącznie na zbliżającej się w naszym kierunku trąbie powietrznej.

- Zawracamy.

Zawróciliśmy w kierunku Oklahoma City, ale trąba była coraz bliżej nas. Goniła nas z większą prędkością niż my się poruszaliśmy. Wiedziałem, że wehikułem mogłem uciec przed groźnym lejem, bo pojazd mógł rozwinąć szybkość trzystu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, ale przecież Livelock nie mógł uciec buickiem.

Zahamowałem z piskiem opon na środku autostrady i ręką dawałem Livelockowi znaki, aby się zatrzymał obok mnie.

- Co znowu? - krzyknął przez uchyloną szybę, aby przekrzyczeć wiatr.

- Wsiadaj pan z Bękartem do naszego wehikułu - zaproponowałem z powagą. - Swoim buickiem nie ucieknie pan przed trąbą powietrzną.

- I pan chce uciekać tym swoim gratem? - zaśmiał się dramatycznie. - To może raczej wy zabierzcie się ze mną.

- Blada twarz o imieniu - zaczęła Katarzyna - ...tfu! To znaczy pan Tomasz ma rację. Nasz pojazd jest niezwykle szybki.

- A pani jest niespełna rozumu - zadrwił tamten. - Jeszcze mi życie miłe. Niech każdy robi, co chce. Ja tam wracam swoim buickiem.

I odjechał. A trąba powietrzna znajdowała się milę za nami, jej złowróżbny oddech czuło się dosłownie na plecach. Straciliśmy cenne minuty na rozmowę, a to mogło obrócić się przeciwko nam. Dodałem gazu.

Lej zasysający piasek i pył z przydrożnej ziemi gnał ku nam wzdłuż autostrady, a niebo nad całą okolicą przebrało się w żałobne szaty. Spadły pierwsze krople deszczu uderzając w szyby z ogromną szybkością. Widoczność stawała się z każdą sekundą coraz gorsza. Chcąc nie chcąc musiałem wyprzedzić buicka i pozostawić dziennikarza jego własnemu losowi. Nie było zresztą czasu na przekonywanie dziennikarza, a poza tym wiozłem dwoje pasażerów, i to za ich życie byłem teraz odpowiedzialny.

Buick został w tyle, gdy strzałka szybkościomierza wehikułu wskazywała sto czterdzieści mil na godzinę. A przecież wycisnąłem z pojazdu niewiele ponad połowę mocy. Owszem, my, to znaczy Katarzyna, Winnetou i ja, mieliśmy szansę uciec przed trąbą, ale wydawało się, że ta sztuka buickowi się nie uda i samochód Livelocka zostanie niebawem wessany przez szalejący wir powietrza.

Strugi deszczu lunęły nagle z góry zasłaniając kompletnie widoczność, mimo że było już i tak bardzo ciemno. Można powiedzieć, że jechałem z zawrotną prędkością niemalże na oślep. Ale nie było innego wyjścia.

Po ujechaniu kilkunastu mil zjechałem z autostrady na piaszczyste, ubite pobocze porosłe miejscami kępkami traw i stanąłem w odległości pół mili od drogi.

Znajdująca się dwie mile za nami na zachód trąba traciła impet i słabła, by po chwili zniknąć. Tylko jeszcze ciemne chmury wisiały nad prerią i czekały, jakby szykowały się do kolejnego ataku.

- Musimy zawrócić po Livelocka - zaproponowałem i wykręciłem na autostradzie.

Po przejechaniu kilku mil stanęliśmy. Jak na złość droga została uszkodzona przez trąbę powietrzną i nie nadawała się do dalszej jazdy nawet wehikułem. Autostrada bowiem została pozbawiona betonowej nawierzchni na odcinku jednej mili w kierunku zachodnim. Siła, z jaką trąba powietrzna wysysała wszystko z ziemi, była potworna.

Rozejrzeliśmy się uważnie dookoła, ale w pobliżu nie było buicka. Zaniepokojeni ruszyliśmy poboczem wzdłuż autostrady, kierując się na zachód.

- Kolejna niespodzianka - ożywił się Winnetou i skierował wzrok na południowy zachód. - Niedobrze.

Czarne chmury zbliżały się do nas szybko, a cienki lej wrastający w ziemię zwiastował kolejny atak natury. To była druga trąba powietrzna. Przed jedną udało nam się uciec, ale czy powtórnie dopisze nam szczęście?

- Trąby powstają w chmurach, gdzie panują silne wiatry wstępujące - wyjaśnił zaniepokojony Winnetou. - Wyrastają prosto z chmury burzowej. W tych stronach, gdzie pojawia się do ośmiuset trąb powietrznych w roku, chłodny front powietrza z Gór Skalistych styka się z wilgotnym powietrzem znad Zatoki Meksykańskiej i dlatego powstaje kanał dla wiatru.

Druga trąba powietrzna zbliżała się do nas z większą prędkością niż poprzednia. Miała znacznie szerszy lej i zdawało się, że wsysa w siebie wszystko, po czym przechodzi. Na szczęście w pobliżu nie było zabudowań ani ludzi. Nie czekając ani chwili dłużej ruszyłem na północny zachód po jałowej, ale w miarę płaskiej i zbitej ziemi, nie spuszczając wzroku z autostrady. Nasz plan zakładał ominięcie łukiem uszkodzonego odcinka drogi i dalej ucieczkę przed trąbą na zachód nie uszkodzoną autostradą. Jednak trąba doganiała nas w szybkim tempie, jakby zamierzała przecięć nam drogę po łuku. Nie potrafiliśmy przewidzieć drogi oszalałej wędrówki tego morderczego wiru. Dopadniecie autostrady nie wchodziło w rachubę, gdyż istniało ryzyko, że trąba zahaczy nas w tym czasie swoją krawędzią. Mogliśmy skręcić na północny wschód albo dalej uciekać do przodu. Niestety, coraz częściej preria usłana była wertepami i skałkami, więc ucieczka Wielką Równiną z szybkością stu pięćdziesięciu mil na godzinę nie wchodziła w rachubę, zaś po prawej stronie wyłaniało się zza niewysokich skalistych fałd koryto rzeki Washita wpadające do jeziora Foss. Lej trąby powietrznej ocenił Winnetou na co najmniej pięćset jardów średnicy, ale nie sposób było precyzyjnie ocenić rozmiarów trąby i dzięki temu wyznaczyć bezpieczną trasę “nawigacji” po nierównej i zdradzieckiej prerii. Po pierwsze, pogorszyła się widoczność z powodu ciemnych chmur i wirującego w powietrzu piasku, a po drugie, trąba siedziała nam już niemal na ogonie. Nie było czasu na nic.

- Wciągnie nas! - krzyknęła wystraszona Katarzyna. Patrzyła na nas jak na czarodziei z bajki, ale my z Winnetou byliśmy osobami jak najbardziej przyziemnymi. Nie dość na tym, tak samo jak ona, odczuwaliśmy strach przed żywiołem.

Wirujący lej zbliżał się z ogromną prędkością. Nieco na prawo przed nami w odległości dwustu jardów zauważyłem przesmyk między niewielkimi turniami, który ostro schodził rynną w jezioro. Na autostradzie mielibyśmy szansę ucieczki przed trąbą, ale na tym terenie pozostawało tylko jedno - zboczyć z jej kursu, znajdując ratunek za turniami na pomarszczonej tafli jeziora.

Zmniejszyłem ciśnienie powietrza w kołach i skręciłem gwałtownie w prawo w kierunku jeziora.

Krawędź wirującego, rozszalałego leja zdawała się dotykać już tyłu wehikułu. Dodałem gazu, aż podskoczyliśmy nieprzyjemnie na jakiejś skałce, a przednia maska wehikułu podniosła się do góry, jakby pojazd próbował wzbić się do lotu. Gdyby nie specjalne ogumienie wehikułu, pozwalające pokonywać najprzeróżniejsze przeszkody, i jego stalowe podwozie, rozwalilibyśmy się pewnie na tym występie, a lej wessałby nas. Siła jego wiru zdążyła jeszcze macnąć podstawę skał, które właśnie szczęśliwie minęliśmy i pognała brzegiem, wyrywając drzewa i krzewy.

Nie sposób było wyhamować na wypolerowanym skalnym blacie ukośnie spadającym do jeziora. Po kilkusekundowym zjeździe wehikuł zderzył się wreszcie z powierzchnią jeziora. Najpierw wstrząsnęło nami potwornie, następnie głośno chlupnęło i ściana zimnej wody zmoczyła nas doszczętnie. A potem wehikuł kołysał się jeszcze długo na tafli jeziora.


ROZDZIAŁ ÓSMY


O MALARZACH HRABIEGO * ARTYKUŁ * IZAAC WALDSTEIN * CZY GWIAZDOR MUZYKI POP JEST SYNEM ESESMANA? * REPORTERKA MAGAZYNU “STERN” * OSTRZEŻENIE PRZED NAMI * NIESPODZIEWANE PRZYJŚCIE STASIA * CO TO SĄ BRASS FLAKES? * POLIGONY ARIZONY, MIASTECZKO BISBEE I YUMA * W JOSHUA TREE O ÓSMEJ RANO!

Jenny odwołała spotkanie, tłumacząc się nawałem zajęć zawodowych. Ale obiecała odezwać się nazajutrz rano i umówić się.

Zadzwoniłem zatem do “New York Secrets” i zapytałem niby od niechcenia o Gene’a Livelocka. Powiedziano mi, że dziennikarz przebywa akurat w terenie.

- To by się zgadzało - mruknąłem do siebie. - Jest z Panem Samochodzikiem gdzieś w Arkansas.

Odłożyłem słuchawkę i wróciłem do pani Agaty Wielowieyskiej i jej syna znajdujących się w pomieszczeniu z obrazami. Staś “surfował” po Internecie, zaś pani Agata cały czas ślęczała nad obrazami. Muszę nadmienić, że kiedy tak pracowała zawzięcie pochylona z lupą nad obrazami, jej wizerunek kobiety-wampa ulatniał się, ustępując miejsca profesjonaliście, osobie, która zapomina o wszelkich złośliwościach wobec bliźnich i wrodzonym ekscentryzmie.

- Ignacy Korwin-Milewski zaczął gromadzić pierwsze obrazy w 1880 roku - opowiadała kobieta. - Od początku ustalił on ramy swojej galerii, więc zabiegał tylko o dzieła najlepsze, najcenniejsze płótna wytypowanych artystów-rodaków należących do szkoły monachijskiej. Wzorował się w swoim kolekcjonowaniu na Nowej Pinakotece* [Pinakoteka monachijska - galeria obrazów. Wchodzi w skład Bawarskich Państwowych Zbiorów Malarstwa i obejmuje: Starą Pinakotekę z olbrzymimi zbiorami malarstwa od wczesnego średniowiecza do XVIII w. (m.in. Rubens, Tycjan, Rafael, Rembrandt, Goya, van Dyck), Nową Pinakotekę ze zbiorami sztuki XIX w. oraz Nową Galerię Państwową z kolekcją malarstwa XX w. Pinakoteka monachijska powstała ze zbiorów książęcych gromadzonych już od XVI i wzbogaconych w XVIII w. dzięki zakupom Maksymiliana Emanuela.] w Monachium. A zatem zakupywał obrazy malarzy żyjących, niekiedy w pracowniach, zamawiał u twórców, nierzadko inspirował ich. Czasami nabywał coś nie bezpośrednio. W ten sposób kupił w Warszawie “Stańczyka” Matejki. I tylko do tej kompozycji historycznej się ograniczył.

Najbardziej cenił Aleksandra Gierymskiego, którego około trzydziestu dzieł znajdowało się w kolekcji hrabiego. Drugim wysoko cenionym przez niego malarzem był Józef Chełmoński. Z obydwoma zresztą zetknął się podczas studiów w Monachium. O ile Gierymski często okazywał nieustępliwość w stosunku do mecenasa, o tyle Chełmoński był bardziej uległy. Korwin-Milewski pozwalał sobie w stosunku do tego drugiego na kwestionowanie niektórych dzieł (“Jarmark”), a nawet propozycję korekt obrazów. Tak mogło się stać z obrazem “Rysak”. Inne dzieła Chełmońskiego w kolekcji hrabiego to “Babie lato”, “Scena z polskiego powstania z 1863 r.”, “Deszcz”, “Dwie dziewczyny” i inne. Nic nie wiadomo o “Kaczkach na wodzie”.

Hrabia Korwin-Milewski uważał, że perłami jego kolekcji są “Stańczyk” i “Autoportret” Matejki oraz “Modlący się Żydzi” Gierymskiego. “Autoportret” namalował Matejko na zlecenie hrabiego w 1892 roku. Milewski nastawał, aby artysta przedstawił siebie samego na stojąco, z paletą i pędzlami. Ale mistrz Jan do życzeń zastosował się połowicznie.

Pani Agata wskazała portret hrabiego Korwin-Milewskiego.

- Ten obraz namalował Władysław Czachórski. Z nim zresztą hrabia utrzymywał najbardziej zażyłe stosunki. W 1876 roku malarz przyjechał do Gieranon i namalował portret Korwin-Milewskiego w mundurze kawalera maltańskiego. Później hrabia nabył kilka innych jego płócien, jak chociażby “Jan Kochanowski po śmierci Urszulki”, “Aktorzy przed Hamletem”, czy “Autoportret w kostiumie Hamleta”.

Po godzinie pożegnałem panią Agatę. Przed opuszczeniem instytutu poprosiłem jeszcze młodego mężczyznę, pana Andrzeja, o informowanie mnie na bieżąco o tym, czego dowie się z Hollywood od agenta Panterasa. Zostawiłem swój numer pagera i udałem się na zwiedzanie Metropolitan Museum of Art. Nie mogłem przepuścić okazji zobaczenia na własne oczy “Cyprysów” van Gogha, “Sybilii Libijskiej” Michała Anioła czy “Dyptyku” van Eycka. A przecież nieopodal tego słynnego muzeum przy 5. alei znajdowało się jeszcze kilka innych muzeów, jak Salomon R. Guggenheim Museum, Jewish Museum czy Whitney Museum of American Art.

Pod wieczór opuściłem muzeum i poszedłem do metra. Stojąc przed kioskiem ujrzałem wieczorne wydanie “New York Secrets”, a na dole pierwszej strony malutką kolumnę podpisaną inicjałami “GL”. Jak donosił reporter, dzisiaj w Polskim Instytucie Naukowym zjawiła się osoba podszywająca się pod doktor Fallstone i weszła w posiadanie próbek pobranych z obrazów Chełmońskiego i Czachórskiego. Dziennikarz żywił nadzieję, że sprawa zostanie wkrótce wyjaśniona i dowiemy się, o co tak naprawdę chodzi.

Przed przyjazdem pociągu nadałem pagerem krótką wiadomość do szefa.

Rankiem następnego dnia zadzwoniła do instytutu Jenny z wiadomością, że dzisiaj również nie może się ze mną spotkać. Telefon odebrałem w pomieszczeniu sąsiadującym z “pracownią” Agaty Wielowieyskiej.

- Wybacz, Pawle - rzuciła ze skruchą dziewczyna - ale redakcja wysyła mnie w teren. Od razu uprzedzam, że w sprawie nie związanej z zaginioną kolekcją obrazów hrabiego Korwin-Milewskiego. Ale lepiej ty powiedz, co zdołałeś ustalić?

- Zupełnie nic - skłamałem, bo przecież nie mogłem zdradzić, że wczoraj odwiedziłem Wydział Dziennikarstwa Columbia University, którego Jenny rzekomo była studentką i nikt tam nie słyszał o pannie Jenny McKim. Ale nie chciałem zrywać z nią kontaktu. Powinienem raczej dowiedzieć się, kim jest dziewczyna, dlatego zapytałem: - Jak można się z tobą spotkać?

- Nie szukaj mnie. Odezwę się wkrótce.

Po tych słowach odłożyła słuchawkę. A ja przez chwilę patrzyłem na wyświetlony w specjalnym okienku aparatu telefonicznego numer, z którego dzwoniła. Nie wszystkie aparaty telefoniczne posiadają funkcję wyświetlania numerów rozmówców. Na szczęście ten aparat miał to udogodnienie.

- Czy można jakoś sprawdzić numer, spod którego dzwoniono do instytutu? - zapytałem młodego mężczyznę w innym pokoju.

- Andrzej jestem - wyciągnął ręką na powitanie. - Daj mi ten numer.

Podałem mu go, a on otworzył w swoim laptopie oryginalną płytę CD z książką telefoniczną Nowego Jorku. Po otwarciu głównego menu elektronicznej książki, kliknął na pozycję “szukaj”, a następnie wprowadził podany przeze mnie numer telefonu. Po chwili uzyskaliśmy poszukiwany adres.

- Numer baru “Live Bait” na 23. ulicy przy Madison Square Park - przeczytał Andrzej. - To tylko kilka przecznic stąd...

Wyleciałem z instytutu jak poparzony i biegłem chodnikiem 5. alei na południe, nie zważając na potrącanych przechodniów.

Jenny nie dzwoniła z redakcji na Brooklynie, a z jakiegoś baru na Manhattanie” - myślałem podczas biegu. “To było oczywiste, gdyż nie była wcale dziennikarką, za którą się podawała”.

Po kilku minutach minąłem północny skraj park, ponad którego wierzchołkami górowała imponująca “piramida” towarzystwa ubezpieczeniowego i ignorując klaksony samochodów przebiegłem Broadway. Przed trójkątnym, prawie dwudziestopiętrowym Flatiron Building* [Flatiron Building znajduje się w trójkącie utworzonym przez 5. aleję, Broadway i 23. ulicę. Wzniesiony w 1902 r. był wówczas najwyższym budynkiem na świecie.], skręciłem w prawo w 23. ulicę. Po chwili wpadłem zdyszany do holu “Live Bait” i ostrożnie zajrzałem na główną salę. Wewnątrz przyjemnej salki, bliżej drzwi, siedziało kilka atrakcyjnych, młodych kobiet zajadających kreolskie dania.

Jenny siedziała plecami do wejścia przy dwuosobowym stoliku przy oknie. Towarzyszył jej starszy mężczyzna w okularach, łysiejący i chudy, typ nowojorskiego intelektualisty pochodzenia żydowskiego. Rozmawiali o czymś zawzięcie, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się wokoło. Kupiłem małe piwo i usiadłem plecami do dziewczyny przy sąsiednim stoliku. Na szczęście mówili głośno, więc słyszałem każde słowo.

- Oto bilet do Los Angeles na koszt agencji, reporterko Busch. Dzisiaj na szesnastą- mówił do niej mężczyzna. - Zapamiętaj nazwisko: Ted Karsey.

- Izaac Waldstein jest jak zwykle skrupulatny i metodyczny - rzekła dziewczyna nieco z przekąsem.

Co tu jest grane?” - myślałem intensywnie. “Czyżby dziewczyna była jednak dziennikarką! I kim jest Izaac Waldstein? O jakiej agencji wspomniał? Czyżby chodziło o CIA?”.

- Według naszych danych - mówił dalej mężczyzna nie zrażony jej tonem - Ted Karsey może być wnukiem porucznika SS Otto Kaysera z “III Urzędu Gestapo”, to jest wywiadu. Kayser działał na Bałkanach, w Serbii i w Chorwacji.

- Brzmi to trochę fantastycznie!

- Nawet nie wiesz, Judith, ilu nazistów chodzi bezkarnie po ziemi...

- Nie zaczynaj, Izaac. Nie tylko twoi krewni zginęli z rąk hitlerowców w czasie drugiej wojny światowej. Moi też. A mimo to pragnienie zadośćuczynienia za okropności holocaustu nie zastąpiło mi normalnego życia.

- Okay, skupmy się na Tedzie Karseyu - odezwał się nieco urażony mężczyzna. - W dniu, w którym starszy, schorowany mężczyzna próbował sprzedać w Los Angeles autoportret Rembrandta (widniejący w naszym spisie zbiorów skradzionych przez hitlerowców w czasie drugiej wojny światowej na terenie Chorwacji bogatej rodzinie pochodzenia żydowskiego), a nasz człowiek rozpoznał w sprzedającym byłego esesmana, nie szczędziliśmy wysiłków, aby go złapać. Niestety, Kayser uciekł. Udało mu się to już wcześniej w Urugwaju, dawno temu, i potem przeniósł się tutaj. Pewnie żyje sobie dzięki hitlerowskiemu złotu i obrazom, które odzyskał z dna austriackiego jeziora. Rozumiesz, ten Kayser miał wiele sposobności, aby magazynować dzieła sztuki podczas wojny, a kiedy ta dobiegała końca, musiał uciekać. Niemcy zatapiali wtedy albo zakopywali cenne przedmioty i uciekali do Ameryki Południowej. A kiedy ucichły echa procesu norymberskiego, odkopywali i wyławiali swoje skarby. Już dwa lata szukamy drania w Stanach Zjednoczonych. Szukaliśmy go na wiele sposobów, aż wreszcie nasz komputerowiec, trochę szalony człowiek, zaczął układać anagramy pochodzące od nazwiska Kaysera. Na początku dla zabawy. I co mu wyszło?

- Karsey. Jedna z wielu i mało prawdopodobnych możliwości. Dużo było i jest w Stanach Karseyów.

- Ale Ted Karsey należał do jakiejś organizacji neonazistowskiej, był notowany za rozboje i szczeniackie wybryki; grał w zespole punk-rockowym. Nieciekawy typ. To nikły ślad, ale nie wolno niczego pominąć. Mało tego, ten Karsey należał ostatnio do jakiegoś motorowego gangu z. Los Angeles, a to wskazuje na Kalifornię.

- Dopiero teraz mi o tym mówisz? - podniecony głos dziewczyny zwrócił na chwilę uwagę pozostałych klientów na parę siedzącą za moimi plecami. - Jak nic to “Jeźdźcy Piekieł”, którzy chcieli sprzedać obrazy z zaginionej kolekcji polskiego hrabiego, a później zaproponowali sprzedaż obrazów gwiazdorowi Hollywoodu Antonio Panterasowi. Ten Milewski miał pałac na wyspie w Chorwacji, kolekcjonował obrazy. Trzeba pójść tropem Pana Samochodzika i ustalić, skąd “Jeźdźcy Piekieł” mają te obrazy? Otto Kayser działał przecież na Bałkanach, więc prawdopodobnie jesteśmy na właściwym tropie.

- Otóż to - rzekł zadowolonym głosem Waldstein. - Obrazy mogą pochodzić ze skrzyń zatopionych w austriackim jeziorze Toplitz w 1945 roku, które zawierały wiele innych dzieł sztuki, złoto oraz kosztowności, tak czy siak musisz odnaleźć Teda Karseya. Przy okazji będziesz mieć niezły reportaż dla “Sterna”. Zarezerwowałem ci już pokój w hotelu “Miyako Inn” w centrum Los Angeles. “Jeźdźcy Piekieł” powiadasz? Swoją drogą spróbuj zadzwonić za dzień lub dwa do tego Dańca i wypytaj go o postępy w ich śledztwie. Ci detektywi z Polski są za głupi, aby zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, ale mogą nam pomóc. Im zależy wyłącznie na obrazach polskich malarzy. Znajdą je, to sobie wyjadą z Ameryki. Koniec. Nas interesuje przede wszystkim Kayser.

- Każdemu o coś chodzi, Izaac. Ale przestrzegam, Pan Samochodzik to wprawdzie dziwak, ale podobno przebiegły i inteligentny. Jego metody nie różnią się za bardzo od twoich. Ten człowiek wsadził za kratki dziesiątki złodziei dzieł sztuki. Nie lekceważyłabym gości z Polski. Przed chwilą dzwoniłam przecież do Pawła, sorry, chciałam powiedzieć do Dańca, i zapytałam go o postępy w śledztwie. I co? Niczego nie chciał mi powiedzieć.

- Bo skąd niby ma wiedzieć?

- A może po prostu nie chce? Oni mogą być tak samo przebiegli jak my? Jak wyjaśnisz fakt, że oficjalnie Paweł Daniec nie przyjechał z Panem Samochodzikiem do Nowego Jorku? Kiedy moja wiedeńska przyjaciółka mówiąca po polsku zadzwoniła do Warszawy kilka dni temu do ich Ministerstwa Kultury i Sztuki, powiedziano jej, że tylko Pan Samochodzik został zaproszony przez Polonię. A jednak ten chłopak przyleciał tutaj ze swoim szefem. Czy to nie jest objaw przebiegłości? Oni od początku założyli, że mogą być śledzeni.

- A pomimo tej przebiegłości twojej przyjaciółce udało się zaciągnąć języka? - powątpiewał Waldstein. - Poza tym Daniec został rozpoznany i był śledzony przez kogoś trzeciego już w dniu przylotu. Kto to może być? FBI?

- Nie wiem. Facet jeździ buickiem, a to mi jakoś nie pasuje do FBI. Być może to ten dziennikarz “New York Secrets”. Tak samo jak Daniec polazłam na Brooklyn do redakcji, ale okazało się, że ten “GL” wyjechał w teren. A zamiast dziennikarza spotkałam właśnie węszącego Dańca. Podając się za “GL”, zdobyłam nieco informacji o postępach śledztwa detektywów z Polski.

- A ten mężczyzna w tunice chodzący za Dańcem?

- To wielka niewiadoma.

Nie słuchałem dalej dialogu reporterki Busch z Waldsteinem. Oto bowiem ujrzałem biegnącego niezdarnie chodnikiem Stasia. Chłopak był podniecony i nie ulegało wątpliwości, że zmierzał prosto do lokalu, w którym się znajdowałem. Prawdopodobnie pan Andrzej z instytutu zdradził mu adres, pod który się udałem i teraz chłopak chciał mi zakomunikować coś ważnego. Za chwilę wbiegnie tutaj, zwróci się do mnie na głos po imieniu i zwróci tym samym uwagę Jenny, czy raczej Judith, i jej towarzysza.

Zostawiłem na stole pięć dolarów i natychmiast opuściłem bar.

W drzwiach zderzyłem się ze Stasiem. Chwyciłem go mocno za rękę i wyprowadziłem na zewnątrz.

- Idziemy - syknąłem przez zęby, ruszając w kierunku 6. alei.

- Aj! - wrzasnął chłopak. - Co się stało? Ja tylko chciałem przekazać panu wiadomość o wynikach analizy próbek z obrazu. Po pańskim wyjściu z instytutu przyszedł kurier z wynikami.

Mimo że w instytucie czekały na mnie ponoć rewelacje, to Staś - widząc moją zasępioną minę - nie odzywał się podczas drogi. Miałem swoje powody do milczenia. Otóż okazało się, że o obrazach z zaginionej kolekcji hrabiego Korwin-Milewskiego wiedziano w Agencji Wiesenthala tropiącej zbrodniarzy wojennych, a współpracowała z nią moja znajoma, niejaka Judith Busch, reporterka sławnego magazyny “Stern”.

Ale wróćmy do sprawy obrazów. W całą tę historię był zamieszany Otto Kayser, były oficer SS, który po wojnie opuścił Europę i zamieszkał najpierw w Urugwaju, a później w Stanach. Według danych agencji Kayser brał udział w zatapianiu części skrzyń w jeziorze Toplitz i dopuścił się kradzieży dzieł sztuki na terenie Chorwacji. Czy była to jedynie zbieżność faktów, że Kayser działał w Chorwacji, gdzie mieszkał i zmarł Milewski? Wszystko wskazywało, że nie. Były esesman nie tylko wszedł w posiadanie złota skradzionego ofiarom drugiej wojny światowej, ale i mógł posiadać obrazy pochodzące z zaginionej kolekcji Milewskiego, jak też dzieła Rembrandta. Czy Ted Karsey był wnukiem Otto Kaysera vel Williama Karseya? Skoro próbował sprzedać na własną rękę obraz pochodzący ze skradzionych w czasie wojny zbiorów, to tak. Po nieudanej sprzedaży mógł Kayser powierzyć pozbycie się innych, mniej znanych obrazów swojemu wnukowi. Czy tak było naprawdę, tego miała dowiedzieć się właśnie Judith. Na szczęście wiedziałem, w którym hotelu w Los Angeles miała się zatrzymać, więc nie musiałem jej teraz śledzić.

Okrężną drogą doszliśmy ze Stasiem do instytutu.

- No nareszcie - ucieszyła się na mój widok pani Agata, gdy weszliśmy do jej “pracowni”. - Mamy pierwsze rewelacje. Uważam, że powinniśmy zwołać spotkanie z władzami instytutu.

- Proszę tego nie robić - rzekłem ponuro. - Obawiam się, że mamy tutaj tak zwany “przeciek”.

- Co pan mówi?

- Głowy nie dam, ale proponuję zachować wszelkie informacje wyłącznie dla naszego wąskiego grona.

- Ależ ci ludzie zaprosili nas, abyśmy odnaleźli polskie obrazy. O jakim przecieku mówisz, młody człowieku? - zezłościła się kobieta. Znowu chciała pokazać, na co stać Wielowieyską. - Chyba nie tym w twojej mózgownicy?

- Nie po raz pierwszy uczestniczę w pokrętnej sprawie i proszę mi wierzyć, że ostrożności nigdy dość. Opowiedziałem jej o tym, co wydarzyło się w barze “Live Bait”.

- Zwracam honor, panie Pawle - wyciągnęła do mnie rękę w geście przeprosin. - To niesłychane, co pan mówi. Wychodzi na to, że zaginiona kolekcja obrazów Korwin-Milewskiego została tutaj przywieziona do Stanów przez tego Kaysera. Niesłychane. To sensacja.

- Niech pani nie zapomina, że prawdopodobnie ten esesman posiada jeszcze płótna innych europejskich sław malarstwa. Z rozmowy reporterki Busch i Waldsteina wynika, że Kayser próbował przecież sprzedać Rembrandta w Los Angeles.

- Ale nie podejrzewa pan chyba ludzi z Polskiego Instytutu Naukowego o współpracę z byłym esesmanem? - zagadnął Staś.

- Oczywiście, że nie - odparłem. - Trudno podejrzewać człowieka o nieposzlakowanej reputacji, jakim jest na przykład profesor Lipiński. Z pewnością nikt z instytutu nie działa przeciwko nam. Ale obawiam się, że ktoś z tego budynku może nieświadomie utrzymywać kontakty z naszymi przeciwnikami w tej grze. Oprócz byłego esesmana mamy tropiącą go Agencję Wiesenthala, ale jest przecież jeszcze fałszywa doktor Fallstone albo ten, kto za nią stoi. Jak bowiem wyjaśnić pojawienie się tutaj tej kobiety? Tylko nieliczni wiedzieli o tym, że chce pani oddać próbki do analizy. Poza tym ktoś wiedział o przyjeździe Pana Samochodzika do Ameryki i doniósł o tym dziennikarzowi “New York Secrets”. I czy pani wie, że ten “GL” napisał we wczorajszym wydaniu brukowca o fałszywej doktor Fallstone? Niewiele osób o tym wiedziało. Kto mu zatem o tym doniósł? Tylko ktoś pracujący w tym budynku.

To wyjaśnienie przekonało wreszcie panią Agatę.

- W porządku - westchnęła i pochyliła się nad zdjęciami wykonanymi pod elektronicznym mikroskopem. - Proszę zerknąć, co zawierały musze kupki, które udało mi się zebrać z obrazów.

Zdjęcie przedstawiało jakieś szare “dyski” o średnicy zaledwie dwóch i grubości jednej setnej mikrometra, zaś analiza spektrofotometryczna ustaliła, że jest to stop miedzi i cynku w proporcji 70:30 z niewielką domieszką ołowiu, aluminium i antymonu.

- Miedź... miedź... - myślałem na głos. - Ten kalendarz z roku 1974 z logo Phelps Dodge! To przecież koncern górniczy wydobywający miedź. Może owe miedziane “dyski” mają jakiś związek z kopalnią miedzi należącą do Phelps Dodge?

- Owe dyski na zdjęciu to tak zwane brass flakes stosowane w granatach dymnych używanych przez armię Stanów Zjednoczonych - wyjaśniła Agata Wielowieyską z pomocą raportu dostarczonego przez laboratorium. - Po pana wyjściu Stasio “Mądra Głowa” dowiedział się z Internetu, że w 1974 roku zamknięto kopalnię miedzi należącą do Phelps Dodge w górskiej miejscowości Bisbee w stanie Arizona pod samą granicą meksykańską. Jak zatem połączyć byłą kopalnię miedzi z poligonami wojskowymi?

- Amerykańskie poligony wojskowe znajdują się w południowo-zachodniej części Arizony - wtrącił się do rozmowy Staś. - Testują tam najnowocześniejszą broń i na pewno używają granatów dymnych.

- Tak - myślałem głośno. - Tylko jak te brass flakes znalazły się w muszych kupkach i później na obrazach?

Podszedłem do mapy Stanów Zjednoczonych rozpostartej na ścianie.

- Bisbee, Bisbee - szukałem tej miejscowości.

Wreszcie odnalazłem ją w południowo-wschodniej części Arizony w pobliżu rzeki San Pedro. Najbliższe większe miasto w tym regionie to Tucson, leżące za wschodnim skrajem dużego rezerwatu Indian Papago. Najbliższy poligon Luke Air Range znajdował się za zachodnim krańcem rezerwatu, a nieco dalej na północny zachód leżał kolejny graniczący z pustynią Sonora teren wojskowy o nazwie Yuma Proving Ground, gdzie testowano czołgi i broń przeciwczołgową.

- Bisbee znajduje się za daleko od poligonów - stwierdziłem. - Miejsce zamieszkania przedostatniego właściciela obrazów musiało znajdować się bliżej terenów, na których codziennie eksploduje setki granatów dymnych. Chmury tego dymu mogły zostać przeniesione z wiatrem na większą odległość. Ale nie jest możliwe, aby muchy, do których przewodów pokarmowych dostały się te po wybuchowe mikroskopowe “dyski”, zdołały przelecieć dystans ponad dwustu mil z najbliższego poligonu do Bisbee. To nie może być też Tucson. Nawet Casa Grande znajduje się za daleko. To musiało być w bardzo bliskim sąsiedztwie poligonów, gdzieś pomiędzy autostradami 8 i 10.

- Zadzwońmy do tego Bisbee i zapytajmy o galerie obrazów - zaproponowała pani Agata. - Jak na razie mamy tylko jeden konkretny ślad: Bisbee. Poligonów jest dużo. W Kalifornii jest ich nawet więcej. Być może jakiś właściciel galerii opuścił niedawno Bisbee i zamieszkał niedaleko owych poligonów. I dopiero niedawno “Jeźdźcy Piekieł” zdobyli te obrazy.

Jak nas poinformowano w centrum informacji turystycznej w Bisbee, w tym niewielkim górskim miasteczku działało obecnie kilka galerii, a niedawno dwie z nich zostały zlikwidowane. Po kilku minutach podano nam wykaz galerii, które na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat zostały przeniesione z Bisbee do innych miejscowości w stanie Arizona. Do tej pory żył tylko John Harvey, właściciel antykwariatu i galerii w Yumie.

- Trop prowadzi do Yumy - odezwałem się zadowolony i sięgnąłem po pager. Teraz wystarczyło, aby pan Tomasz odwiedził Arizonę. - Do galerii Johna Harveya.

I wtedy wpadł do pokoju zdyszany Andrzej z kolej na wiadomością.

- Dzwonił agent Panterasa - oświadczył podniecony. - “Jeźdźcy Piekieł” chcą sprzedać aktorowi autoportret Malczewskiego. Pojutrze o ósmej rano w parku narodowym Joshua Tree, sto kilkadziesiąt mil na wschód od Los Angeles. Niestety, istnieje jeden szkopuł: Panteras ma w tym dniu sesję zdjęciową w plenerze do nowego filmu fabularnego pod tytułem “Okrutny morderca”.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY


MARTWIMY SIĘ O LIVELOCKA * KIERUNEK ARIZONA * INCYDENT W MOTELU, TELEFON OD PAWŁA I SZANTAŻ KATARZYNY * OPUSZCZAMY FLAGSTAFF * YUMA CZY BISBEE? * ROZMOWA Z HARVEYEM * ŁAMIEMY SZYFR * MR DERRICK * NA TROPIE WŁAŚCICIELA KAWASAKI * FAŁSZYWA DOKTOR FALLSTONE * POZNAJEMY KOLEJNĄ CZĘŚĆ PRAWDY * PASAŻER Z SAMOLOTU

Tylko dzięki niezwykłym zaletom wehikułu udało nam się wydostać z jeziora bez pomocy technicznej. Nie zatonęliśmy w nim, a po spuszczeniu powietrza z ogumienia pojazd pokonał kawałek łagodnego, skalistego zejścia do jeziora.

- To wszystko było jak sen - powtarzała wciąż Katarzyna. - Okropny sen. Kiedy opowiem, że goniła nas po prerii trąba powietrzna, nikt mi nie uwierzy.

- Na szczęście przeżyliśmy.

- To zasługa Ryczącego Rumaka - wtrącił nieoczekiwanie Winnetou, nieprzejednany wróg motoryzacji i wszelkiej techniki. - Uratował nam życie.

To była prawda. Gdybyśmy jechali zwykłym samochodem, nie mielibyśmy szans ucieczki przed trąbą powietrzną, a gdyby nawet, to potopilibyśmy się przecież w jeziorze.

A potem staliśmy jeszcze ze trzy kwadranse w słońcu, aby osuszyć wehikuł.

- Gdzie jest Livelock? - zagadnąłem moich współtowarzyszy podróży i wyjąłem z bagażnika lornetkę, którą ofiarowała mi kiedyś stara przyjaciółka Karen Petersen podczas jej ostatniej wizyty w Polsce. Obserwowałem uważnie prerię w poszukiwaniu ciemnego buicka. Nadaremno. - Niedobrze. Nasz dziennikarz przepadł z Bękartem.

- Pewnie został porwany przez trąbę powietrzną - rzekł poważnie Winnetou. - Razem ze swoim Ryczącym Rumakiem.

- O rany! - pisnęła Katarzyna i pobladła.

Przez następny kwadrans uważnie wpatrywaliśmy się w horyzont, jakbyśmy oczekiwali kolejnego ataku trąby powietrznej. Ale wszystko wskazywało na to, że wypogadzało się. Szybko i na dobre. Przyroda opanowała sztukę regeneracji z zadziwiającą maestrią.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że przestał działać mój pager. Widocznie woda z jeziora dostała się do wnętrza tego urządzenia, uszkadzając jego elektroniczny układ. Nie pomogło żadne suszenie. Jako że nie chciałem korzystać z telefonu komórkowego Katarzyny - gdyż ciągle nie było pewności, jaką rolę odgrywa ona w tej sprawie - dałem na razie spokój próbom skontaktowania się z Pawłem.

Pokonaliśmy głęboką i ciągnącą się po prerii na odległość dwóch mil “pijaną” transzeję powstałą po drugiej trąbie powietrznej i zbliżyliśmy się do autostrady. Ominęliśmy ów odcinek drogi uszkodzony przez pierwszy wir i wreszcie mogłem wpompować więcej powietrza do kół wehikułu, gdy dotknęły one twardej nawierzchni autostrady.

Po przejechaniu pół mili Winnetou wypatrzył na poboczu, niedaleko głębokiego rowu wykopanego przez trąbę, kawałek ciemnego, metalowego zderzaka. Nie było wątpliwości, że był to zderzak buicka. Livelock nie miał bowiem szans ucieczki przed trąbą powietrzną i został przez nią wessany, a następnie przeniesiony w inne, nieznane i odległe miejsce. Jedynie zderzak pozostał na miejscu tragedii. Słyszałem, że wiry trąb powietrznych posiadały niezwykłe zdolności i mogły zabierać ze sobą na przykład pół domu, jeśli przez środek takowego przechodziły. Livelock nie miał widać żadnych szans, bo cały jego samochód dostał się do środka tej śmiertelnej karuzeli, oprócz, rzecz jasna, wystającej części zderzaka.

W tej sytuacji nie pozostało nam nic innego, jak zawiadomić policję o wypadku i w minorowym nastrojach oczekiwać jej przyjazdu. Żal mi się zrobiło Livelocka i jego papugi, a nawet dopadły mnie potworne wyrzuty sumienia. Gdybym tylko zmusił w porę Livelocka do zrezygnowania z ucieczki swoim wysłużonym buickiem i do zabrania się z nami.

Winnetou wyczuł mój nastrój.

- Nie trzeba się obwiniać - rzekł łagodnym tonem. - Nie było sposobu przemówienia do rozsądku bladej twarzy podróżującej z papugą. Ten człowiek sam wybrał swój los. Szkoda go, ale jego zniknięcie to po prostu wypadek.

Gdy tak staliśmy wpatrzeni w ten zderzak, jedyny namacalny ślad niedawnego istnienia Livelocka, od wschodu nadleciał policyjny helikopter. Krążył nad okolicą jak sęp w poszukiwaniu padliny, a po nim z pewnym opóźnieniem nadjechał radiowóz.

Złożyliśmy zeznania w Clinton i około jedenastej opuściliśmy posterunek. Livelocka nie odnaleziono, ale policja obiecała poinformować nas o przebiegu i rezultatach poszukiwań. Na wszelki wypadek - odradzano nam, podobnie jak w stanie Tennessee, wszelkie działania na własną rękę.

- Jemu i tak już nie pomożecie - tymi słowami pożegnał nas miejscowy szeryf. - Nawet gdybyście go znaleźli, ten nieszczęśnik będzie już martwy.

A zatem ruszyliśmy w dalszą podróż na zachód. Katarzyna porozumiała się z instytutem i opowiedziała o naszej smutnej przygodzie.

- Odezwał się agent Panterasa - poinformowała nas Katarzyna. - Spotkanie z “Jeźdźcami Piekieł” ma się odbyć za dwa dni.

- A Paweł? Nie próbował skontaktować się ze mną?

- Razem z panią Wielowieyską i jej synem wyszli właśnie z instytutu.

Prowadziła dziewczyna. Jechała niezwykle szybko, aby nadrobić stracony czas. Strzałka szybkościomierza wskazywała momentami sto pięćdziesiąt mil na godzinę, więc nic dziwnego, że po trzeciej dojeżdżaliśmy do Albuquerque w Górach Skalistych w stanie Nowy Meksyk, a późnym wieczorem dotarliśmy już do Flagstaff w Arizonie na południowym skraju wielkiej Wyżyny Kolorado, zamieszkałej w większości przez Indian Nawaho* [Znajduje się tam rezerwat Indian Nawaho - rodowitych mieszkańców Ameryki, którzy żyją tu od wieków. Tereny Indian Nawaho otaczają ziemie plemienia Hopi. Trzecią grupę stanowią Apacze.]. To, co widzieliśmy po drodze zasługuje na odrębną książeczkę opisującą cudowne tereny południowo-zachodnich stanów leżących wzdłuż legendarnej Route 66* [Route 66 - legendarna droga prowadząca z Chicago do Los Angeles.]. Tereny na przemian półpustynne pokryte suchoroślami, wyludnione, płaskie i obsypane przydrożnymi reklamami i motelami, a z drugiej strony z cudownymi widokami górskich łańcuchów, wyżyn i żłobiących je dzikich, indiańskich rzek. Wszystkie owe przeżycia estetyczne można zamknąć w jednym zdaniu, opatrzyć kilkoma błyskotliwymi epitetami czy porównaniami, ale nawet gdyby poświęcić im więcej miejsca, choćby i sto stron, nic nie zastąpi bezpośredniego kontaktu z przyrodą dla lepszego jej poznania. Tak jak słowo nie może zastąpić prawdziwej przygody, miłości, wreszcie życia. Najpiękniejsza książka, najbardziej utalentowany pisarz nie są w stanie oddać eskalacji przeżyć i bodźców je wywołujących, są jedynie ich bladą kalką, namiastką. A tego właśnie doświadczałem teraz, pokonując z zawrotną szybkością niczym w przyspieszonym filmie różne zakątki Ameryki, połykając poszczególne kadry bez wytchnienia, szybciej i szybciej, dalej i dalej. Dzisiejszy dzień był rekordowym pod względem długości przejechanej trasy. Zrobiliśmy bowiem ponad osiemset pięćdziesiąt mil w dziesięć godzin! A przecież w pamięci mieliśmy jeszcze ową nieszczęsną przygodę z trąbą powietrzną, która zabrała nam Livelocka. Zmęczeni i pełni wrażeń udaliśmy się wreszcie na poszukiwanie noclegu.

W tanim schronisku naprzeciwko drewnianego dworca Amtrak w centrum uroczego Flagstaff znaleźliśmy dwa pokoje: jednoosobowy i jeden z dwoma łóżkami. W jeszcze tańszych wieloosobowych pokojach nie chcieliśmy mieszkać z uwagi na charakter naszej misji. Oczywiście zakwaterowałem się razem z Winnetou i od razu po zamknięciu drzwi pokoju zapytałem go o zaszyfrowaną wiadomość z kartki wetkniętej poprzedniego wieczora za wycieraczkę buicka.

- Winnetou nie potrafi jej jeszcze odczytać - odpowiedział ze smutkiem mój przyjaciel.

Spać poszliśmy od razu, aby z samego rana wyruszyć do Los Angeles. Usnąłem szybko, ale i tym razem nie dane mi było pospać. Kiedy we śnie ujrzałem trzy razy potężniejszego niż w rzeczywistości Bękarta mówiącego ludzkim głosem niezrozumiałe dla mnie “der-rik... cztery trzy dwa cztery zero jeden jeden”, obudził mnie czyjś przeraźliwy krzyk. Zaskrzypiała drewniana podłoga i zawiasy drzwi, a pokój wypełniło żółte światło. I zaraz potem ujrzałem Winnetou przytrzymującego w drzwiach zapaśniczym chwytem Katarzynę. Ubrana w lekką, zwiewną koszulę nocną dziewczyna cała drżała ze strachu, aż mój przyjaciel puścił ją wystraszony jej stanem.

- Ktoś dobierał się do naszych drzwi od strony korytarza, więc Winnetou postanowił złapać intruza na gorącym uczynku - wyjaśnił szybko zmieszany sytuacją.

- Ja... ja... - zaczęła się jąkać zdenerwowana dziewczyna i zanim cokolwiek zdołała wyjaśnić, na korytarzu zebrała się już grupka zbudzonych wrzaskami w środku nocy gości, przeważnie młodych turystów.

- Co tu się dzieje? - na czoło gapiów wysunął się wysoki brodacz. Popatrzył na przerażoną dziewczynę, na Winnetou paradującego w samych slipkach i na mnie, siedzącego na łóżku w pidżamie. - Napastujemy młode dziewczęta, co? Jak wam nie wstyd? Jak chcecie się zabawić, to zapraszam. Zatańczcie z nami!

Brodacz i inni czający się za nim ruszyli dziarsko w naszą stronę, ale w tej właśnie chwili Katarzyna zamknęła z hukiem drzwi dosłownie przed ich nosami. Dopiero teraz zauważyłem, że trzymała w ręku telefon komórkowy.

- Telefon do pana - podała mi go i westchnęła. - Zapukałam cicho kilka razy, ale panowie spali jak susły. Nacisnęłam zatem klamkę, aby sprawdzić, czy drzwi są otwarte i...

- Przepraszam białą skwaw - rzekł ze skruchą Winnetou. - Myślałem, że to złodziej albo...

Nie słuchałem dalej ich rozmowy. Dzwonił Paweł. A skoro zrobił to w środku nocy, znaczyło, że miał mi coś ważnego do zakomunikowania. Zaniepokojony moim milczeniem (nie wiedział przecież, że mój pager zamókł podczas przymusowego wodowania w jeziorze) postanowił zadzwonić na telefon komórkowy Katarzyny, którego numer dostał od pana Andrzeja z instytutu.

Zamieniłem się cały w słuch. Nie komentowałem niczego, co usłyszałem. A dowiedziałem się o tropie prowadzącym do Yumy, podwójnej grze panny McKim vel Busch, Agencji Wiesenthala, gestapowskim zbrodniarzu żyjącym w Ameryce i “Jeźdźcach Piekieł”. Kiwałem tylko głową, albo mruczałem coś pod nosem. W końcu i ja powiedziałem mu o moim niedawnym śnie, w którym Bękart powtarzał namolnie: “der-rik... cztery trzy dwa cztery zero jeden jeden” i wyraziłem przypuszczenie, że może był to właśnie numer Derricka, kto wie, może właściciela galerii w Yumie albo w Bisbee? Livelock mógł wpaść na jakiś trop nie podzieliwszy się z nami nowinami. Niestety, nie pamiętałem pierwszych trzech cyfr, które Bękart wypowiedział w nocy w schronisku, więc nie znaliśmy numeru kierunkowego. Może chodziło o Yumę, a może o Bisbee?

Livelock musiał wykorzystać moją nieobecność w pokoju motelowym w Oklahoma City i pewnie zadzwonił do kogoś z telefonu komórkowego albo odczytywał na głos te dane. Papuga zaś zapamiętała je i potem bezmyślnie powtórzyła. Z kim rozmawiał Livelock, nie miałem pojęcia. Nie wiedziałem nawet, kim był Derrick. Czy nazwisko to miało bezpośredni związek z odkryciem dokonanym przez panią Wielowieyską i Pawła w instytucie? Było to wielce prawdopodobne.

Pożegnałem się z Pawłem i wreszcie oddałem Katarzynie telefon.

- Dziękuję i przepraszam - powiedziałem do niej. - To dzwonił mój współpracownik zaniepokojony moim milczeniem. Obawiam się, że będziemy musieli opuścić schronisko i natychmiast wyruszyć do Yumy.

- Że co? - zdziwiła się Katarzyna i specjalnie na tę okazję podniosła głos. - Pan sobie żartuje? Jestem senna i zmęczona. Ja protestuję!

W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi.

- Wejść - rzuciłem niedbale.

W drzwiach ukazała się twarz brodacza. Zerknął na nas groźnie i przeniósł pełen troski wzrok na dziewczynę.

- Nie potrzebujesz pomocy? - zapytał ją. - Krzyczałaś. Zrobili ci coś? Jak trzeba, to wywalimy tych starych pryków ze schroniska. Zgoda?

To mówiąc, brodacz posłał w kierunku Winnetou i moim oburzone spojrzenie.

- Sama sobie poradzę! - odpowiedziała mu niegrzecznie i znowu zatrzasnęła z hukiem drzwi przed jego nosem.

Winnetou nałożył na siebie spodnie i sweter, a ja wstałem z łóżka. Czasami chodzenie pomagało mi zebrać myśli i podjąć decyzję.

- Czy mojego przyjaciela, Szarą Sowę, dręczą jakieś złe myśli? - zapytał Winnetou.

- Nie, mój drogi. Po prostu musimy odbyć naradę wojenną.

- Zaraz, zaraz - przerwała zdumiona Katarzyna i zaczęła się uważnie nam przyglądać, mrużąc podejrzliwie oczy. - Czy panowie w ogóle się znają? Podobnie gadacie: dziwacznie i do tego śmiesznie. I chyba rozumiecie się bez słów. Już rano odniosłam dziwne wrażenie, że wasze spotkanie w Oklahoma City nie było przypadkowe. Najpierw się okazuje, że nie przyleciał pan do Ameryki sam, tylko zabrał w tajemnicy przed nami swojego młodego współpracownika Pawła Dańca, i, zdaje się, wciąż powiększa pan skład swojej ekipy. Nigdzie nie pojadę i na nic się nie zgadzam, jeśli mi nie powiecie, co tu jest grane? Zamieniam się w słuch. Inaczej zacznę krzyczeć na całe gardło i zleci się tutaj połowa Flagstaff z kordonem policji na czele. Już widzę te nagłówki w gazetach: “Pan Samochodzik gwałcicielem”.

- Pani nas szantażuje - zauważyłem.

- A wy mnie oszukujecie.

- Z białymi skwaw nie ma żartów - wtrącił mój przyjaciel. - Są gotowe na wszystko.

- Dobrze pan gada, panie Winnetou - przekomarzała się Katarzyna. - Zna pan kobiety, to znaczy skwaw, jak własną kieszeń. To jak?

W tej sytuacji musieliśmy przyznać się dziewczynie do małej mistyfikacji. Inna sprawa, że nie byliśmy do końca wobec niej uczciwi. Podejrzenia w stosunku do niej nie mogły usprawiedliwiać uznania jej za osobę niegodną zaufania. A tak właśnie postąpiliśmy dzisiejszego ranka w Oklahoma City. Nie mieliśmy żadnego konkretnego dowodu świadczącego o działaniu niewiasty przeciwko nam, a nasz stosunek do niej ukształtowały niejasne odczucia i podejrzliwość. Poza tym Katarzyna oficjalnie reprezentowała Polski Instytut Naukowy, który zaprosił mnie do Ameryki.

W ten oto sposób Katarzyna poznała prawdę. Na wzmiankę o dziwnej karteczce z szyfrem, jej zdziwienie było tak autentycznie, że od razu wykluczyłem ją z grona podejrzanych.

Już po kwadransie nasza trójka opuszczała w pośpiechu schronisko, ku najszczerszemu zdziwieniu brodacza i jego kompanów, którzy od chwili incydentu w naszym pokoju wyczekiwali na korytarzu gotowi pomóc dziewczynie.

Na dworze przyroda przygotowywała się do przebudzenia z nocnego letargu. Dochodziła trzecia piętnaście. Skierowaliśmy się na południe 10. autostradą międzystanową w kierunku Tucson. Po drodze streściłem moim towarzyszom, czego się dowiedziałem od Pawła. Słuchali z zainteresowaniem, chociaż Katarzyna ciągle ziewała.

- A gdzie my się tak w ogóle spieszymy, Panie Samochodzik?

- Na jutro “Jeźdźcy Piekieł” wyznaczyli spotkanie z Antonio Panterasem w sprawie sprzedaży autoportretu Malczewskiego. Chciałbym być w Kalifornii jutro rano.

- Ale dokąd my właściwie jedziemy? Do Yumy? Do tego Harveya?

- Yuma leży w pobliżu poligonów - myślałem głośno. - Te brass flakes, które odkryła pani Wielowieyska w muszych kupkach na obrazach pochodzą pewnie z tamtego rejonu. Yuma znajduje się pomiędzy Luke Air Range a Yuma Proving Ground. To dobry trop, ale ten Derrick wspomniany przez Bękarta nie daje mi spokoju. Nie mogę sobie przypomnieć pierwszych trzech cyfr numeru, nie wiem więc, jaki był kierunkowy. Zdaje mi się, że “520”, a to by wskazywało na Bisbee. Cóż, karteczka z szyfrem z pewnością zawiera jakieś cenne informacje, które dużo by nam powiedziały o całej sprawie. Ale nie potrafimy odszyfrować treści szyfru.

- Blada twarz podróżująca z papugą okłamała nas - wtrącił Winnetou. - To on zabrał karteczkę z szyfrem.

- O zmarłych nie mówi się źle - skwitowałem to cierpko.

Podczas podróży na południe Winnetou z Katarzyną nadaremnie próbowali rozszyfrować ciąg liter z karteczki wetkniętej za wycieraczkę buicka, szyfru przeznaczonego dla Livelocka.

- Wygląda mi to na szyfrowanie według tabeli kodującej, podobnej do tej, jaką wymyśliła blada twarz zwana Trithemiusem - jęczał zawiedziony Winnetou. - W najwyższym rzędzie znajduje się alfabet tekstu prawdziwego, a kolejne linijki, oprócz drugiej są przesunięte o jedną literę w lewo. Te litery, które nie mieszczą się z lewej, są przenoszone na wolne miejsca z prawej. Pierwszą literę wiadomości koduje się za pomocą alfabetu z pierwszej linijki, a następne z drugiej linijki, trzeciej i tak dalej. To prosty typ kodowania.

- Szyfr jest następujący: H-P-Q-O-G-Y-R-D-L-S-W-O-J-W-G-X-X-D-H-O-I-I-G-I-W-Q-A-H-l-4-4. Tak postępując, wychodzi nam: “Z-N-K-D-H-D- P-H-L-N-N-Z-N-G-M-S-U-U-R-E-U-P-J- F-M-M-S-U-l-4-4” - oświadczyła zawiedziona Katarzyna. - To bez sensu.

- Istnieją tak zwane “słowa-klucze” do odczytywania zakodowanej wiadomości. Nie znając ich, nie można odczytać listu za pomocą tabeli.

- Wraz z upływem czasu coraz bardziej dochodzę do wniosku, że numer telefonu podany przez Bękarta miał kierunkowy zaczynający się cyfrą pięć - mówiłem niby to do siebie. - Chyba pięć dwa zero. Pięć dwa zero.

- Jeśli pan chce jechać do Bisbee - machnęła zrezygnowana ręką Katarzyna - to jeźdźmy, bo tracę cierpliwość.

Prawdę powiedziawszy wyprawa do Bisbee wyłącznie na podstawie wyraźnej luki w mojej pamięci była nieodpowiedzialną decyzją. Z min Katarzyny i nawet Winnetou wyczytałem, że nie zgadzali się ze mną. Trop, w sposób oczywisty, prowadził do Yumy, ale ja czułem intuicyjnie, że jest inaczej. Sen z Bękartem nie dawał mi spokoju. I choć nie wierzyłem w ukrytą symbolikę naszych marzeń sennych, a przynajmniej nie byłem jej gorącym zwolennikiem, to jednak tym razem czułem, że powinniśmy pojechać do Bisbee. Miałem ciężki orzech go zgryzienia z wyborem kierunku dalszej jazdy.

Na razie minęliśmy rozległe Phoenix, zostawiliśmy po lewej Temple i wreszcie zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej nieopodal Casa Grande, niewielkiej miejscowości położonej na płaskim jak talerz terenie z wyrastającymi gdzieniegdzie kaktusami, otoczonym od zachodu wzgórzami indiańskiego rezerwatu Papago i Gila River. Dochodziła szósta rano. Tutaj w Casa Grande musieliśmy ostatecznie zdecydować, czy skręcamy na zachód w kierunku Yumy 8. autostradą, czy kierujemy się dalej 10. na południowy wschód do Tucson i stamtąd do Bisbee.

- I co? - zapytała z nadzieją Katarzyna. - Jedziemy do Yumy, szefie?

Katarzyna z Winnetou patrzyli na mnie z uwagą, a ja czułem, że w porannym słońcu z każdą sekundą topnieje mój autorytet. Po prostu nie potrafiłem się zdecydować, dokąd jechać.

- Idę go obudzić - odpowiedziałem wymijająco, wychodząc z wehikułu.

- Kogo?

- Johna Harveya.

- Może pan skorzystać z mojego komórkowego! - słyszałem jeszcze za sobą głos dziewczyny.

Ale nie zatrzymałem się. Nie chciałem obciążać niewiasty wysokim rachunkiem, a i potrzebowałem trochę ruchu. Skorzystałem z najbliższego automatu i zaraz wróciłem do moich towarzyszy podróży.

- Rozmawiał pan z tym Harveyem? - zapytała Katarzyna. - Jedziemy do Yumy? Niech pan coś wreszcie powie?

- Nie rozmawiałem z nim - westchnąłem. - W domu Harveya nikt nie odpowiada. Wykręciłem też kierunkowy 520 i numer podany przez Bękarta, ale w tym Bisbee zgłasza się komunikat “abonent czasowo niedostępny”.

- Może chodziło o inny kierunkowy - powątpiewała dziewczyna. - Stawiam na Yumę.

Oparłem się rękoma o maskę wehikułu i zamyślony spoglądałem na rosnące w oddali kaktusy.

- Pomóż mi, Bękarcie - szepnąłem i zamknąłem oczy, co zabrzmiało jak zaklęcie. Było to z pewnością śmieszne, ale za wszelką cenę starałem się przypomnieć początkowe cyfry numeru wykrzyczane przez papugę.

- Dobrze się pan czuje? - zaniepokoiła się Katarzyna.

- Dobrze, tylko pamięć już nie ta. Jestem idiotą, że nie zapisałem tego numeru już wtedy w pokoju, gdy nie było Livelocka.

- Nie mógł pan wiedzieć, że to będzie takie ważne.

- Niech Szara Sowa się nie obwinia - dodał Winnetou.

- Co ja powiedziałem? - z wrażenia aż się wyprostowałem i spojrzałem na zaskoczoną moją reakcją dziewczynę.

- Że pamięć już nie ta.

- Nie! - krzyknąłem. - Nie to! I-dio-ta! To powiedziałem! I-dio-ta! To może być nasze słowo-klucz, tak właśnie zwykł nazywać Bękart swojego pana!

Winnetou zaraz pochylił się nad kartką z zaszyfrowaną wiadomością i zaczął coś pisać na boku dużej tablicy, którą wcześniej przygotował.

- Ten prosty typ szyfrowania wymyśliła blada twarz Blaise de Vigenre - opowiadał podczas zabiegu odszyfrowywania listu. - Jako grafik książek o Indianach musiałem zasmakować nieco kryptologii. Słowo-klucz pozwala nadawcy określić kolejność linijek odczytywania. W przypadku słowa-klucza “idiota” będą to linijki 9, 4, 9, 15, 20 i 1. Cyfra 9 oznacza linijkę z alfabetem rozpoczynająca się od litery “i”, cyfra 4 oznacza “d” i tak dalej. Dalej postępujemy tak, jak mówiłem wcześniej. Każda litera tekstu prawdziwego odpowiada jakiejś literze w odpowiedniej linijce. Jeśli tekst ma więcej niż sześć liter, zaczynamy jeszcze raz od początku, czyli od linijki dziewiątej zaczynającej się literą “i” - mój przyjaciel był człowiekiem potrafiącym ukrywać swoje emocje, ale tym razem nie mógł ich w sobie zdusić.

- Mam!

Popatrzyliśmy na kartkę z zaszyfrowaną wiadomością:

H-P-Q-O-G-Y-R-D-L-S-W-O-J-W-G-X- X-D-H-O-I-I-G-I-W-Q-A-H-l-4-4,

a następnie używając słowa-klucza i tablicy odczytaliśmy treść wiadomości:

Z-M-I-A-N-Y-J-A-D-E-D-O-B-T-Y-J-E-D-Z-L-A-U-N-I-O-N-S-T-1-4-4

- Zmiany, jadę do B. - przeczytał na głos Winnetou. - Ty jedź LA, Union St. 144.

- I widzicie? - zapytałem podniecony. - “B” to pewnie Bisbee!

- “LA” to Los Angeles - wtrąciła podekscytowana Katarzyna - zaś “Union St.” to pewnie stacja kolejowa i metra Union Station.

- A “144” to numer skrytki bagażowej?

Oto jak z bezsensownego na pierwszy rzut oka tekstu, z tego zlepka liter i cyfr, odsłoniła się jasna i zrozumiała treść.

- A zatem intuicja nie opuściła Szarej Sowy - popatrzył na mnie z uznaniem Winnetou.

- Nic byśmy nie zrobili bez pomocy mojego przyjaciela, Winnetou - zrewanżowałem się, gdyż byłem pełny podziwu dla niego. A potem spojrzałem jeszcze na Katarzynę i dodałem z uśmiechem: - I naszej białej skwaw.

Łagodne wzgórza Saguaro National Park i lesiste zbocza Mount Lemmon towarzyszyły nam po obu stronach autostrady przy wjeździe do jednomilionowego Tucson. Zatrzymałem się w śródmieściu koło suchego jak pieprz koryta rzeki Santa Cruz, niecałą milę od campusu Uniwersytetu Arizona. Z nieba lał się ogromny żar wyciskający z żywych organizmów ostatnie poty.

Z automatu spróbowałem połączyć się z domem Harveya w Yumie. Tym razem miałem szczęście, gdyż ktoś wreszcie odebrał.

- Mam nadzieję, że nie zbudziłem - rzuciłem grzecznie do słuchawki.

- Wracam z lotniska - rzekł z trudem starszy człowiek, dysząc przy tym ciężko. - O co chodzi?

Zapytałem go o obrazy polskich malarzy.

- Polskie obrazy? Nie posiadam.

- A czy w Bisbee, w którym pan swego czasu mieszkał i prowadził antykwariat, znajdowała się może jakaś galeria posiadająca płótna polskich malarzy?

- Nie przypominam sobie. W Bisbee jest sporo galerii. Po zamknięciu kopalni miasteczko zajęli po górnikach artyści i emeryci. Ale uprzedzam, że van Gogha pan tam nie znajdziesz.

- Zna pan Derricka?

- Nie znam - ziewnął John Harvey. - Ale co się stało?

Rozłączyłem się, a następnie wybrałem numer 520-4324011 w Bisbee. Niestety, abonent był ciągłe niedostępny.

Jazda w kierunku południowej granicy z Meksykiem była istną frajdą pomimo pośpiechu, jaki nam towarzyszył i związanych z nim oczekiwań. Jechaliśmy bowiem poprzez hektary absolutnego odludzia, spalone równiny pośród majaczących w oddali pagórków, większych wzniesień czy górskich pasm, a to wszystko posiadało jeszcze jakiś szczególny “dziki” i “meksykański” posmak* [Do połowy XIX w. tereny obecnego stanu Arizona należały jeszcze do Meksyku wraz z innymi terenami obejmującymi obecne stany: Teksas, Nowy Meksyk, Kolorado, Kalifornia, Nevada i Utah.]. Tylko gdzieniegdzie pojawiały się na drodze miasta-widma; mijaliśmy także wciąż żywe, legendarne Tombstone, najsławniejsze miasteczko Dzikiego Zachodu, oddalone od Tucson o czterdzieści pięć mil, w którym to w roku 1881 Doc Holliday wraz z Wyattem Earpem i jego braćmi stawili czoła bandzie złodziei bydła* [Trzyminutowa strzelanina, w efekcie której złodzieje zostali zabici, nazywa się “strzelaniną w OK Corral”. Do dziś miejsce to pozostaje największą atrakcją Tombstone, umieszczono tam manekiny wskazujące przypuszczalne usytuowanie uczestników strzelaniny.]. W miarę przybliżania się do granicy z Meksykiem teren powoli stawał się lekko górzysty, a droga bardziej kręta, zaś upał coraz bardziej doskwierał.

Nie przypuszczałem, że Bisbee okaże się tak urokliwą mieściną. Świeże, czyste powietrze pozwalało znieść wysoką temperaturę. Niewielkie górskie miasteczko leżało w paśmie Mule na wysokości ponad pięciu tysięcy stóp, otoczone rudawej barwy wzgórzami porosłymi nieco nadpalonymi od słońca kupkami zieleni. Uliczki wiły się u podnóża wzgórz tworząc urocze kondygnacje, zaś przylepione jakby do skalnych ścian drewniane domy z obowiązkowymi tarasami i z kamiennymi stopniami na wyższe uliczki pamiętały czasy górniczej prosperity. W dole miasta wąskie śródmiejskie uliczki były wypełnione galeriami i sklepami z antykami, wiele też pozostało zabytkowych budynków w stylu wiktoriańskim i tych mniej zabytkowych o solidnej ceglanej konstrukcji, a nad tym wszystkim wznosiły się dumnie ku niebu chroniące Bisbee dzikie wzgórza. Jeździły tutaj nowoczesne auta, ale uliczny ruch nie był tak dokuczliwy jak w innych miejscach Ameryki; wydawało się jakbyśmy znaleźli się w oazie wiecznego spokoju, a czas zatrzymał się w miejscu. W otoczeniu Bisbee można było także znaleźć kilka innych naturalnych atrakcji, jak pełen dzikiej zwierzyny Ramsey Canyon Preserve w pobliskich górach Huachuca i ptasi raj San Pedro Riparian Conservation Area. Ale można też było zwiedzić spuściznę górniczej działalności - gigantyczną odkrywkę pozostawioną na skraju miasta.

Nasze kroki skierowaliśmy jednak do części zabytkowej miasteczka. Na skraju Main Street, gdzie odczuwało się magiczną obecność wzgórza, wyrastającego jakby z zakrętu chodnika, dosłownie zza domów, znaleźliśmy pierwszą lepszą galerię i zapytaliśmy o Mr Derricka.

- Derrick? - zmarszczyła czoło dwudziestoletnia dziewczyna z przepaską na czole. - Zdaje się, że to ten dziwak mieszkający na wzgórzu. Miał małą, niedochodową galerię dwa lata temu, ale teraz nie zajmuje się obrazami. Rok temu napadli Derricka, ograbili i ciężko pobili. Nie był ubezpieczony, więc sprzedał swoją małą galerię, zaszył się w domku na Laundry Hill. To wzgórze, na którym na początku XX wieku wybudowano osadę domków górniczych. Stoją po dziś dzień. Trzeba tylko pokonać wiele stopni, aby się wspiąć na najwyższą kondygnację.

Dziewczyna poinstruowała nas, jak znaleźć dom Mr Derricka.

- To zdaje się nieprzeciętny dziwak i niechętnie rozmawia. A może chcecie kupić Bodine’a? - zaproponowała nagle.

- A może ma pani Chełmońskiego albo Malczewskiego? - zapytałem rozglądając się po przytulnie zaprojektowanej salce z obrazami.

- Rosyjskie malarstwo? Nie, nie mam.

- Szkoda. Ale to polscy malarze. Przełom XIX i XX wieku. Czy Mr Derrick mógł posiadać takie obrazy?

- Zdaje się, że miał raczej tandetny towar, nie dla prawdziwych znawców, wątpię, aby zajmował się malarstwem europejskim i to w dodatku dziewiętnastowiecznym. Owszem, miał kilka obrazów amerykańskich malarzy sprzed wieku, jakieś portrety ludzi w mundurach, sceny bitewne przedstawiające wojnę secesyjną. Kilka z nich sprzedał miejscowemu muzeum. Ale zapytajcie go sami.

Wyszliśmy na ulicę i pieszo udaliśmy się w kierunku Laundry Hill.

Ale oto już po kilku minutach zaczęliśmy wspinać się mozolnie w górę po betonowych i stromych schodkach, mijając drewniane, podniszczone elewacje domków, kamienne murki i wysuszone ogródki. A widok na miasteczko położone w dole z każdą sekundą stawał się coraz bardziej okazały. Szczególnie dużo frajdy dostarczyło Katarzynie obserwowanie położonej w dole mieściny przez moją lornetkę.

- Widzę nasz wehikuł! - krzyknęła uradowana dziewczyna. - Tak, to on! Chcecie zobaczyć?

- Zdaje się, że dochodzimy już do domu Derricka - zauważyłem.

- Widzę kogoś! - aż podskoczyła z wrażenia z przystawioną do oczu lornetką. - Nie do wiary! Jakiś facet dobiera się do wehikułu!

- Pani pozwoli - zabrałem jej lornetkę i popatrzyłem we wskazanym kierunku. W gąszczu domów i ulic odnalazłem nasz pojazd. Katarzyna miała rację. Zauważyłem osobnika w skórzanym kombinezonie i kasku na głowie, który w tej właśnie chwili klęczał za wehikułem.

- Nasz motocyklista. Nie podoba mi się to.

Szybko przesunąłem lornetkę nieco w bok, ale nie znalazłem w pobliżu kawasaki. Założyłem bowiem, że był to człowiek, który zostawił na parkingu w Oklahoma City zaszyfrowaną wiadomość dla Livelocka. Osobnik włożył rękę pod spód wehikułu i przez chwilę coś majstrował. Dzięki rękawiczkom był niewrażliwy na “elektryzujące” właściwości karoserii. Mieliśmy go, jak to się mówi na widelcu, ale niewiele mogliśmy zrobić. Zejście z powrotem na dół i dotarcie do uliczki, na której zaparkowaliśmy wehikuł, zajęłoby nam zbyt wiele czasu. Tym bardziej, że motocyklista już zbierał się do drogi. Wstał, rozejrzał się uważnie dookoła i kulejąc przeszedł kawałek. Stanął za jakimś samochodem, gdzie zostawił swoje grafitowe kawasaki i po chwili odjechał.

- Robi się interesująco - mruknąłem. - Później zajmiemy się sprawą motocyklisty. Teraz załatwmy to, po co tutaj przyjechaliśmy.

W połowie drogi do szczytu góry skręciliśmy za wysokim betonowym obmurowaniem skarpy i weszliśmy na teren zaniedbanego domostwa. Było tutaj kameralnie, gdyż niskie, rozłożyste drzewa zasłaniały widok na sąsiednie domy po drugiej stronie schodków, a za posesją nie było już żadnych zabudowań. Jednopiętrowy dom był szary z wyblakłą dachówką, a niewielki taras po lewej stronie od wejścia nieco zapuszczony.

Już z ogródka słyszeliśmy dobiegający z wnętrza domu sygnał telefonu komórkowego.

- Halo! - krzyknąłem. - Jest tam kto?!

Nikt nie odpowiedział i nie wyszedł z domu. Stanęliśmy na werandzie, kryjąc się przed słońcem i zapukaliśmy do drzwi. Ale wciąż nikt nie otwierał, a telefon komórkowy natrętnie wyśpiewywał swoje “pi pi pi”. Kiedy zniecierpliwiona Katarzyna zamierzała nacisnąć klamkę drzwi, ręka Winnetou chwyciła błyskawicznie jej przedramię i przetrzymała. - Aj, puść pan - jęknęła. - To boli.

- Proszę nie otwierać - warknął Winnetou i zaszedł pod okno. - Odejdźcie od drzwi.

A sam zajrzał bezczelnie przez okno do środka domu i zaraz zaczął dawać nam ręką znaki, abyśmy podeszli.

- To może być pułapka - szepnął mój przyjaciel.

Nie pytaliśmy o nic, tylko przytknęliśmy nasze nosy do brudnej szyby. W ciemnym salonie ujrzałem niewyraźne sylwetki siedzących na krzesłach jak kukły ludzi, a gdy oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, rozpoznałem młodą kobietę ubraną w żakiet i starszego mężczyznę. Byli dziwnie unieruchomieni i zrozumiałem, że prawdopodobnie zostali związani. To dlatego telefon komórkowy dzwonił, a kobieta nie mogła go odebrać. Winnetou mnie zadziwiał. Nie zatracił nic z niezwykłego daru szybkiego wyciągania wniosków na podstawie niewidocznych dla zwykłych śmiertelników śladów i niejasnych przeczuć. Założył on bowiem, że skoro dzwoni telefon komórkowy, a ten rodzaj telefonów nosi się przecież przy sobie, i jego właściciel nie odbiera, to musi być z nim coś nie w porządku.

I nie mylił się. Dopiero teraz mogłem przyjrzeć się lepiej kobiecie w żakiecie. Miała około trzydziestu lat i zawiązane z tyłu w koński ogon włosy. Jej usta zaklejał szeroki na długość wskazującego palca plaster. Ten sam przylepiec oplatał jeszcze mocno dolne kończyny kobiety i nogi krzesła, a także jej nadgarstki. Mężczyzna znajdujący się za nią, właściwie starzec, niezbyt dobrze widoczny zza okna, musiał być tak samo unieruchomiony jak kobieta, bo słychać było jego jęki.

Widziałem jedynie jego zarośniętą twarz zaklejoną plastrem i przerażone oczy wpatrzone w drzwi. Kobieta była bardziej opanowana. Dostrzegła nas w oknie i dawała brodą znaki, wskazując drzwi i kręcąc z ogromną determinacją głową.

- Nie chce, abyśmy weszli drzwiami - odezwałem się.

Winnetou, który zawsze słynął z sokolego wzroku, ocenił przez szybę sytuację wewnątrz domku i już po chwili rozbił łokciem szybę w oknie.

Wskoczył jak młodzieniaszek do wnętrza domku i znikł nam z oczu. Słyszeliśmy jedynie pomruk starej, drewnianej podłogi, gdy po niej szedł i zdawało się, że cały dom się trzęsie. Zachrobotało coś, szczęknęło i po minucie oczekiwania otworzyły się drzwi, a w nich stanął Winnetou. W ręku ściskał jakieś dziwne urządzenie, dwa podłużne walce sklejone plastrem, z których wystawały jakieś kable.

- Ładunek wybuchowy - oświadczył triumfująco. - Gdybyśmy tylko otworzyli te drzwi, wylecielibyśmy wszyscy w powietrze.

Pomimo upału jego słowa zmroziły mnie. Mieliśmy do czynienia już nie tylko ze zwykłym przeciwnikiem w grze, konkurentem w poszukiwaniach obrazów, ale z potencjalnym mordercą.

- To pewnie dzieło tego motocyklisty na kawasaki - szepnęła blada jak prześcieradło Katarzyna.

- Nie tylko zna się na szyfrach, ale i na ładunkach wybuchowych - dodałem ponuro. - Nasza przygoda zaczyna być coraz bardziej niebezpieczna.

Podeszliśmy z zaciekawieniem do związanych wewnątrz domu ludzi. Mężczyzna był kompletnie spocony i wycieńczony. Wiercił się, ale po oczach było widać, że jest szczęśliwy. Był to siwy osobnik z wyrysowanym na czole nieszczęściem, w wieku około sześćdziesięciu kilku lat, ubrany w workowate spodnie i porwany podkoszulek, typ zaniedbany, trzęsący się i pachnący starością. Kobieta stanowiła jego przeciwieństwo. Była to atrakcyjna i ładna osoba o kasztanowych włosach, jak ulał pasująca do wizerunku fałszywej doktor Fallstone z instytutu, a raczej opisu, jakiego dostarczył mi Paweł. Nie drgnęła jej nawet powieka, gdy jednym, gwałtownym szarpnięciem oderwałem szeroki plaster na jej ustach.

- FBI - wydusiła z siebie z wyraźną ulgą. - A teraz mnie uwolnijcie.

Gdy tylko to uczyniliśmy, kobieta sprawdziła ostatnią wiadomość w telefonie komórkowym i pomogła nam uwolnić Derricka. Wreszcie pokazała nam legitymację agenta Federalnego Biura Śledczego.

- Agent Sandra Turman.

- Vel doktor Maria Fallstone? - zapytałem, na co tamta zareagowała dwuznacznym uśmiechem. - Co tu się stało? Kim był niedoszły morderca? Czy to przypadkiem nie osobnik ubrany w skórzany kombinezon, w kasku na głowie?

- Ten sam - wyszeptał za nią właściciel domu.

Mówienie przychodziło mu z trudem i staruszek sprawiał wrażenie, jakby w każdej chwili miał się rozsypać.

Usiadł ciężko na krawędzi łóżka i drżącymi rękoma szukał papierosa w pustej paczce. Dodatkowo zaczęła drgać mu powieka. Agentka Turman wyjęła camele, poczęstowała go i sama zapaliła.

- Wypytywał mnie o obrazy - mówił słabym głosem Derrick, starając się powstrzymać drganie powieki.

- Miał taki komiczny akcent - weszła w słowo agentka Turman. - Interesował go obraz z takim błaznem, który siedzi w fotelu.

- Czy pan posiada albo posiadał taki obraz? - zapytałem staruszka.

- Nigdy. Miałem jakieś tam “Kaczki na wodzie” i portret szlachcica pewnie też, ale sprzedałem je dawno temu. Kupiłem od nieznajomego jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku.

- Nie wiemy, kim jest ten człowiek - przerwała mu agentka Turman - ale niewątpliwie przyjechał tutaj po informacje na temat obrazów. Nawet sprawdzał jakieś znamię pod pachą Mr Derricka. Stąd ten rozerwany podkoszulek. Tylko skąd wiedział o Mr Derricku, jeśli FBI dopiero od wczoraj o tym wie? Przyszłam tutaj skoro świt, aby porozmawiać z Mr Derrickiem o obrazach, gdy motocyklista napadł na nas znienacka. Sądząc po ruchach nie jest młody, ale wciąż sprawny fizycznie. I faktycznie miał dziwny akcent. Prawdopodobnie pochodzi z Europy.

Zauważyłem jeszcze, że aparat telefoniczny leżał roztrzaskany na brudnej podłodze, a kabel był wyrwany z gniazdka. To dlatego nie mogłem dodzwonić się tutaj. Z wrażenia usiadłem na krześle, bo poczułem, jak w głowie zaczyna mi wirować, a nogi słabną. Ale nie rozwalony telefon był tego przyczyną. Cofnąłem się pamięcią kilka dni wstecz. Ten dziwny akcent, który agentka mistrzowsko naśladowała, nie był mi obcy. Zetknąłem się już z osobą mówiącą tak komicznie.

- Już spotkałem tego człowieka - szepnąłem. - Siedziałem obok niego w samolocie podczas lotu do Nowego Jorku.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY


KŁOPOTY DERRICKA Z PAMIĘCIĄ * AGENTKA TURMAN OPOWIADA * JOHN WINDOWI TAJEMNICZY BLACK * CZY DERRICK KŁAMIE? * MIASTO ANIOŁÓW * POZNAJĘ WALDSTEINA * BLACK, BIAŁY LINCOLN I KŁAMSTWO KATARZYNY * W “MIYAKO INN” Z MŁODĄ REPORTERKĄ * LOSY DZIEŁ SZTUKI PO WOJNIE * TAJEMNICA JEZIORA TOPLITZ I KAYSER * ZŁOŚĆ KATARZYNY * DEMASKUJĘ ANONIMOWEGO INFORMATORA LIVELOCKA * PRZEBUDZENIE

Po przybyciu policji i załatwieniu formalności opuściliśmy wreszcie dom Paula Derricka. Wcześniej Sandra Turman skontaktowała się z Federalnym Biurem Śledczym i poprosiła o sprawdzenie listy pasażerów lotu do Nowego Jorku. Tym bowiem samolotem leciał ze mną ów dziwnie kaleczący język angielski mężczyzna. Siedział obok mnie, a więc znaliśmy numer jego miejsca (wiedziałem też, że podróżował z Frankfurtu).

Jeśli chodzi o Paula Derricka, to starzec nie dość, że nie mieszkał w pobliżu Yumy, to jeszcze w żadnym miejscu w pobliżu poligonów wojskowych. Przyjechał tutaj w latach dziewięćdziesiątych z Colorado i handlował obrazami, statuetkami, rzeźbami i starymi książkami. Interesowała go jednak tematyka wojskowa i to w plebejskim raczej wydaniu. Niestety, sprzedaż szła mu coraz gorzej. W końcu kupił ten domek na wzgórzu, aby dotrwać do końca swoich dni. Przysięgał, że nic nie wiedział o obrazach polskich malarzy. Nie miał także pojęcia, w jaki sposób jego odciski palców znalazły się na obrazach, które “Jeźdźcy Piekieł” “zostawili” w Nowym Jorku. Okazało się bowiem, że agentka Turman właśnie dzięki odciskom palców trafiła na ślad Derricka (służył on w latach sześćdziesiątych w armii Stanów Zjednoczonych, stąd jego odciski znajdowały się w bazie danych FBI). Derrick albo musiał mieć te obrazy w swoich zbiorach (twierdził, że jakieś “Kaczki na wodzie” miał), ale nie pamiętał kiedy to było, albo musiał zetknąć się z nimi w jakiejś innej galerii. Obiecał jednak zawiadomić agentkę Turman, jeśli tylko coś sobie przypomni.

Jak się wydawało, trop prowadzący do Bisbee był niewypałem. Tylko odszukanie “Jeźdźców Piekieł” mogło pomóc w wyjaśnieniu zagadki obrazów.

- Uratowaliście mi życie - rzekła do nas agentka Turman. - Co mogę dla was zrobić?

- Powiedzieć nam wszystko, co pani wie - zaproponowałem. Podczas schodzenia zboczem do położonego w dolince miasteczka agentka Sandra Turman odsłoniła nam nieco rąbka tajemnicy.

- Pracuję w specjalnej komórce FBI zajmującej się przestępstwami związanymi z kradzieżami dzieł sztuki - opowiadała. - Nie jest to duża komórka, a ja jestem szefem operacyjnym. Interesują mnie wszystkie dzieła sztuki znajdujące się na terytorium Stanów Zjednoczonych od Pacyfiku po Atlantyk, od Meksyku po Kanadę. Kiedy dostałam wiadomość, że do naszego kraju ma przyjechać słynny nadwiślański tropiciel historycznych zagadek, niejaki Pan Samochodzik, postanowiłam przyjrzeć się waszej działalności. Wiem też, że i Agencja Wiesenthala jest pośrednio zainteresowana obrazami. Oprócz tego, ktoś doniósł Livelockowi, dziennikarzowi “New York Secrets”, o całej sprawie i nie mamy pojęcia, kim jest ów człowiek.

- Gene Livelock został porwany przez trąbę powietrzną - rzekłem smutno przypomniawszy sobie o tragedii dziennikarza. - A propos, nie ma nowych wieści o jego zniknięciu?

- Niestety - rozłożyła ręce. - Ale ten człowiek nie jest Livelockiem. To detektyw John Window. Jeździ buickiem z nieodłączną papugą.

Zdumienie kazało mi na chwilę zatrzymać się.

- Chce pani powiedzieć, że człowiek, którego porwała trąba powietrzna w stanie Oklahoma nie był dziennikarzem? - zapytałem. - Przecież Różnooki, ten olbrzymi Indianin z Cherokee, który porwał obecną tu pannę Katarzynę, sprawdził tożsamość Livelocka.

Agentka Turman zaśmiała się.

- To był blef - wyjaśniła zaraz. - Różnooki, ten Indianin, typ raczej prymitywny, pracuje dla nas. Ma w lesie swoją chatkę i kawałek terenu, ale świadczy nam od czasu do czasu specjalne usługi. Tak jak w przypadku fikcyjnego porwania. To było ukartowane. Niech się pan nie obrazi, ale w ten sposób Window miał zaskarbić sobie pańskie zaufanie jako współtowarzysz niedoli, aby później wyciągnąć od pana informacje.

A to ładne rzeczy!

Przypomniałem sobie przylizaną fryzurę Livelocka vel Windowa, który rzekomo spędził całą noc przywiązany do pala. Prawda była taka, że spędził ją prawdopodobnie w wygodnym łóżku, a do pala przywiązał go Indianin w ostatniej chwili. Teraz zrozumiałem, że gdyby Różnooki był prawdziwym porywaczem, nie stosowałby triku z magnetofonem. Bo skąd niby taka niepraktyczna fatyga u porywacza? A i Bękart, jeśli był takim ptasim “geniuszem”, mógł uwolnić Windowa znacznie wcześniej, już w nocy. Ale to przedstawienie było dla mnie, abym uwierzył w autentyczność porwania. Poza tym nie widziałem, aby Indianin uderzył Windowa, a przecież mnie nie oszczędzał. Powód był prosty, wiedział, kim jest Window. No i ta nieprzekonująco zagrana scena z uderzeniem w łeb Indianina, kiedy to jednym, niezbyt silnym ciosem Window powalił olbrzyma na ziemię. Tak, wtedy wszystko wydawało się takie autentyczne; ale cóż, w niewoli, w silnym stresie człowiek zatracał realistyczną ocenę sytuacji. Także Różnooki na wieść, że pojmał policjantów, nie okazał zdziwienia. Wcale nie przejął się policjantami, bo pracował dla FBI. I wreszcie ten śmieszny, literacki język Różnookiego, jakby żywcem przeniesiony z książek Karola Maya o Indianach, taki sam, jakim mówił Winnetou i od czasu do czasu ja sam. Ale tak nie mówili dzisiaj współcześni potomkowie Irokezów czy Apaczów. Wychodziło na to, że wszystkie nasze posunięcia były kontrolowane przez komórkę FBI agentki Turman. Nawet rzekome wylegitymowanie dziennikarza Livelocka przez sierżanta Kalinovsky’ego było udawane, gdyż nie było żadnego dziennikarza; był za to detektyw John Window. Stąd ta nagła zmiana zachowania w stosunku do mnie sierżanta Kalinovsky’ego, a później oschłe potraktowanie przez szeryfa w Clinton. Po prostu policja powiadomiona przez FBI miała trzymać mnie z dala od sprawy.

- A to ci heca - zapiszczała Katarzyna.

- Zaraz, zaraz - znowu się zatrzymałem. - Ten John Window także pracuje dla pani? Jest z FBI? O co w tym wszystkim chodzi?

- John Window też dla mnie “pracował”. Kilkanaście lat temu John, zanim wykupił licencję prywatnego detektywa, był agentem FBI. Wie pan, jak to jest w tym fachu. Najczęściej detektywi układają sobie dobre stosunki z policją i z FBI, a nawet z przedstawicielami światka przestępczego. Wszyscy tak robią i John nie był wyjątkiem.

- Rozumiem, sam współpracuję z policją - wtrąciłem mimochodem. - Ale nie ze służbami bezpieczeństwa i z pewnością nie z kryminalistami.

- Tu jest Ameryka - skomentowała dumnie agentka. - Kiedy tylko ukazała się wzmianka o pańskim przylocie do Nowego Jorku, John Window poszedł do redakcji “New York Secrets” i wypytał o wszystko prawdziwego Gene Livelocka, dziennikarza. Ale prawdziwy dziennikarz twierdził, że dostał anonim o pańskim przylocie. Nic ponadto.

- Ale dlaczego Window zainteresował się moją osobą? - zapytałem zaciekawiony.

- Został wynajęty przez tajemniczego jegomościa o pseudonimie Black.

- To człowiek na kawasaki - wtrącił Winnetou. - Przekazał wszakże bladej twarzy podróżującej z papugą szyfr.

- Szyfr? - zdziwiła się agentka Turman.

Opowiedzieliśmy jej pokrótce o wydarzeniach w Oklahoma City.

- Tak więc Black wynajął Windowa, aby ten odnalazł obrazy - myślałem na głos. - Ten miał nie spuszczać ze mnie oka i donosić o wszystkim swojemu “pracodawcy”. Ale w zasadzie działali oddzielnie. Window blisko mnie, Black na własną rękę. Ale zaraz, twierdziła pani, że John Window współpracował także z nią.

- John sprzedał mi część informacji, a ja jemu. Przysługa za przysługę. Chociażby to, że borsuczy włos zebrany z warstwy werniksu z obrazów Czachórskiego i Chełmońskiego pochodził z partii pędzli kupionych przez Paula Derricka w 1995 roku.

- Co???

- Derrick nie był z nami do końca szczery.

- I mówi to pani tak spokojnie, jakby nic się nie stało? - zaprotestowałem. - Trzeba go aresztować i zmusić do mówienia.

- Po co? - agentka posłała mi tajemniczy uśmiech. - Mój człowiek będzie dyskretnie obserwował dom Derricka.

- Czułem, że blada twarz zwana Derrickiem ma podwójny język - wtrącił Winnetou.

- O ile odciski palców Derricka mogły znaleźć się na obrazach przypadkowo - kontynuowała Turman - o tyle borsuczy włos jest dowodem, że posiadał on w swojej kolekcji obrazy, skoro je konserwował. Window dowiedział się o tym ode mnie i widocznie musiał przekazać nowiny Blackowi.

Nie mogło być inaczej. Window porozumiał się z Blackiem i przekazał mu informację uzyskaną od agentki FBI. Pewnie podczas rozmowy z nim papuga zapamiętała powtarzany przez detektywa numer telefonu Derricka i miejscowość, w której mieszkał mężczyzna. A potem Black zostawił zapisaną szyfrem wiadomość dla Windowa. Wysłał go do Los Angeles, a sam przyjechał do Bisbee. Zapytałem Sandrę Turman o to, czy Window używał telefonu komórkowego. Kobieta oświadczyła, że tak było w istocie. Tak jak się domyślałem, właściciel Bękarta okłamał mnie, ale nie miało to teraz znaczenia.

- Na obrazach znajdujących się w Polskim Instytucie Naukowym na Manhattanie - mówiła dalej agentka FBI - znajdują się także odciski palców ludzi, którzy próbowali je sprzedać.

- “Jeźdźcy Piekieł” - wyrwało mi się.

- To prawdopodobnie banda pod przywództwem człowieka o pseudonimie Hektor. Są tam także odciski palców Teda Karseya, wcześniej notowanego w Los Angeles za rozboje i handel narkotykami. Ten Karsey należał swego czasu do organizacji neonazistowskiej i grał w jakimś zespole młodzieżowym.

Na dźwięk tego nazwiska drgnąłem. To o Karseyu rozmawiała reporterka “Sterna” z pracownikiem agencji Wiesenthala. To właśnie z jego powodu ta dziewczyna zamierzała odwiedzić Los Angeles.

- Ted Karsey może być przywódcą “Jeźdźców Piekieł”, a nawet wnukiem byłego esesmana Otto Karseya, który po wojnie uciekł do Urugwaju, a następnie do...

- Skąd pan to wie? - zdumiała się agentka i popatrzyła na mnie odrobinę poważniej. - FBI nic nie wie na ten temat.

- Ma się swoje sposoby. Agencja Wiesenthala już od dłuższego czasu tropi Kaysera. Czy pani wie, że ten porucznik działał w czasie drugiej wojny światowej w Chorwacji? A przecież nasz hrabia Milewski miał pałac i część swojej kolekcji właśnie w Rovinju w Chorwacji,

I opowiedziałem jej o podsłuchanej przez Pawła rozmowie reporterki Busch z Waldsteinem w barze “Live Bait” na Manhattanie.

- Niech mi pan zdradzi - zapytała jeszcze agentka - w jaki sposób wpadliście na trop Derricka?

- Pani Wielowieyska odkryła, że musze kupki na obrazach zawierają brass flakes, a tył płócien był obklejony plakatem kopalni z Bisbee. Ale gdyby nie gadulstwo Bękarta, wątpliwe, abyśmy uratowali życie pani i Derrickowi. Ptak bowiem zwykł nazywać swojego pana “idiotą” i jak się okazało owo słowo było kluczem do rozszyfrowania wiadomości Blacka. Tak na marginesie, czyż nie mogła pani “zabrać” próbek do analizy w sposób legalny?

- Nie chciałam się ujawniać. Nie wszystko jest dla mnie jasne w tej sprawie. Nie wiemy, kto doniósł o pańskim przyjeździe nowojorskiemu brukowcowi i w jakim celu? Nie wiemy, kim jest tajemniczy Black? Poza tym John Window nie powiedział mi o karteczce z szyfrem, a więc grał na dwa fronty.

- Przebiegły z niego typ - mruknąłem. - Czy może mi pani zdradzić, skąd John Window wiedział o przylocie mojego współpracownika Pawła?

- Ponoć powiedział mu o tym Black.

- Ten człowiek dużo wie.

Doszliśmy już do zakrętu ulicy i przeszliśmy na jej drugą stronę. Szliśmy uliczką mając za przewodnika czerwonawej barwy wzgórze zwane tutaj “B” Hill, które dominowało ponad dachami domów.

Po kilku minutach znaleźliśmy się przy wehikule w downtown, czyli w centrum, w pobliżu galerii. Oczywiście tajemniczy motocyklista na kawasaki znikł. Ale najwyraźniej interesował się naszym pojazdem.

Wyłączyłem “alarm” i przyklęknąłem za wehikułem. Obmacałem dokładnie podwozie, aż moja ręka natrafiła na dziwne pudełeczko. Jak się okazało, był to nadajnik.

- Black ma zamiar nas śledzić - rzekłem z miną wielkiego odkrywcy. - Kiedy wspinaliśmy się na wzgórze w drodze do domu Derricka, nasz motocyklista przyczepił na magnes nadajnik. Kto wie, może w tej chwili obserwuje nas z ukrycia?

Agentka FBI zabrała pudełeczko.

- Ten nadajnik zainstalował Window jeszcze w Nowym Jorku - wyjaśniła i podrzuciła nadajnik w dłoni. - Dzięki temu nie zgubił pana w drodze do Tennessee.

Popatrzyłem na nią z wyrzutem.

- Pani mnie przeraża.

- To czego w takim razie szukał tutaj ten Black? - zapytała Katarzyna. - Widziałam przez lornetkę, że coś majstrował.

Winnetou położył się bez słowa na betonie i wsunął się pod spód wehikułu. Po chwili stanął na nogi i wręczył agentce Turman nieco większe pudełeczko zawierające ładunek wybuchowy.

- Ktoś nas nie lubi - powiedział cicho mój przyjaciel.

- To morderca - wyszeptałem i poczułem nieprzyjemne kłucie w brzuchu. Wszyscy, nawet agentka federalna, na moment zaniemówili z wrażenia. - Pragnie wyeliminować wszystkich, którzy staną mu na drodze do... no, właśnie! Do czego? Czy chodzi o obrazy? A może o konkretny obraz? O obraz z jakimś błaznem! Nie o kolekcję, a o konkretny obraz.

Ale w kolekcji hrabiego Korwin-Milewskiego był tylko jeden obraz z błaznem, to jest słynny “Stańczyk” Matejki znajdujący się przecież w Muzeum Narodowym w Warszawie.

- Być może “Jeźdźcy Piekieł” znają odpowiedź na to pytanie - wtrąciła Katarzyna. - Kto wie, jakie płótna posiadają?

- Pewnie kogoś okradli.

W tym momencie zapiszczał telefon komórkowy agentki Turman. Natychmiast przyłożyła urządzenie do ucha i przez chwilę słuchała uważnie, kiwając przy tym głową.

- Mamy naszego Blacka - odezwała się po chwili wyłączając telefon. - Nasi ludzie sprawdzili pańskiego pasażera z samolotu. To Klaus Voller, handlowiec. Wyleciał z Frankfurtu w sprawach służbowych. Ale do tej pory nie zgłosił się u kupca w Nowym Jorku. Człowiek ten faktycznie mówi dziwnym akcentem. Jednak nie utyka na nogę i nigdy nie zajmował się obrazami. Handluje winem. Nie zna się na sztuce. I to kawasaki też nie pasuje do wizerunku niemieckiego handlowca. To spokojny, stateczny człowiek. Jednak kawasaki zostało wypożyczone w Oklahoma City na kartę kredytową Vollera.

- Być może słabo znacie Vollera - mruknąłem.

- Skoro Voller nie utyka na lewą nogę, zaś podszywający się pod niego człowiek kuśtyka, to znaczy, że mamy do czynienia z mistyfikacją - wtrącił Winnetou. - Ktoś podaje się za bladą twarz zwaną Vollerem, ale nie potrafi ukryć swojej przypadłości. Zagrać kulawego to nie problem, ale kulawy nigdy nie przestanie utykać.

- Winnetou się nie myli - pokiwałem smutno głową.

- Że co proszę? - agentka wlepiła w nas swoje ładne oczy. - Czy ja się nie przesłyszałam? Powiedział pan “Winnetou”?

- Owszem. To jest Winnetou - wskazałem palcem na przyjaciela i zrobiłem poważną minę, ale w duchu śmiałem się do rozpuku. - Mój przyjaciel. Wódz Apaczów. Nie słyszała pani nigdy o Winnetou?

- A to jest Szara Sowa - zaśmiała się Katarzyna pokazując na mnie.

Agentka Turman wzruszyła bezradnie ramionami, ale jeszcze przez dobry kwadrans zerkała na nas z zabawną podejrzliwością.

Po lekkostrawnym obiedzie w pobliskiej restauracji, podczas którego omówiliśmy dalszy plan działania, wyruszyliśmy na północ. Po pierwsze, należało jak najszybciej dotrzeć do Kalifornii. Agentka Turman zaproponowała, że dołączy do Pawła w Joshua Tree, aby uczestniczyć w “transakcji” obrazów z “Jeźdźcami Piekieł”. Pomoc Winnetou odebrała z lekkim niezadowoleniem, ale przecież mój przyjaciel mógł w terenie okazać się prawdziwym skarbem. Z kolei ja z Katarzyną postanowiłem odwiedzić Los Angeles, a konkretnie pocztę, która była skrzynką kontaktową Blacka i Windowa. Z treści zaszyfrowanego listu wynikało, że chodziło o skrytkę bagażową na Union Station. Należało to jak najszybciej sprawdzić. Kto wie, może nawet natrafimy na tajemniczego motocyklistę? Jeśli tylko tam podążał, to istniała szansa schwytania drania.

Wychodziło na to, że wszystkie drogi prowadzą do Kalifornii.

Nie mieliśmy czasu, aby chociaż na chwilę zajechać - jak planowałem wcześniej przed podróżą do Kalifornii - nad słynny Wielki Kanion Kolorado* [Wielki Kanion Kolorado (Grand Canyon of the Colorado) ma szerokość 4-18 mil. Jego powstanie stanowi do tej pory tajemnicę. Wiadomo, że warstwy koryta rzeki biegnącej środkiem kanionu należą do najstarszych odkrytych skał na Ziemi. Badania dowodzą, że kanion pogłębia się w tempie 15,24 m na milion lat.]. Znajdował się on przecież na północnych krańcach stanu Arizona i był oddalony od miejsca naszego ostatniego noclegu we Flagstaff o niecałe siedemdziesiąt mil. Straciłem okazję ujrzenia na własne oczy tego cudu natury, tej bezkresnej otchłani otwierającej się pod stopami człowieka, gdy stoi on na krawędzi kanionu. Być tak blisko tego monstrualnego rowu i nie zobaczyć go, było autentyczną stratą. Bardziej od Nowego Jorku i wszystkich amerykańskich metropolii interesowała mnie bowiem przyroda tego wielkiego i fascynującego kraju.

Jednak dobro sprawy nakazywało jak najszybsze dotarcie do Los Angeles.

- Czy ma pan już jakąś teorię na temat tego, jak obrazy z kolekcji hrabiego Korwin-Milewskiego znalazły się w Ameryce? - zapytała mnie w trakcie podróży Katarzyna.

- Dobre pytanie, ale nie wiem - wzruszyłem ramionami.

- Mówili, że z pana wielki detektyw.

- Przecenili mnie. Owszem, jestem detektywem, ale nie jasnowidzem. - A co stało się z kolekcją po śmierci hrabiego?

- Po wylewie krwi do mózgu, jaki powalił Korwin-Milewskiego w 1922 roku, jego interesy przejął siostrzeniec, inżynier Szymon Meysztowicz, człowiek obrotny, ale i zachłanny. Bardzo szybko stał się właścicielem Gieranon, a nawet zwolnił spod sekwestru zdeponowane w Wiedniu obrazy i inne kosztowności. Wprawdzie hrabia usynowił wnuka siostry, młodziutkiego Stanisława Lipkowskiego, i jemu przekazał plenipotencje, ale było już za późno. Wszystko było w rękach Meysztowicza. W tym czasie hrabia postanowił sprzedać swoją kolekcję. Tylko ona mu pozostała. Pragnął przekazać ją jakiemuś zacnemu Polakowi, więc wybór padł na Alfreda Potockiego. Z tych planów nic nie wyszło i zaczęły się pertraktacje z amerykańskim domem handlowym Knoedlera.

- No i widzi pan! - wrzasnęła podniecona Katarzyna. - Mamy trop! Ameryka!

- Niestety - uśmiechnąłem się kwaśno - transakcja nie doszła do skutku. Meysztowicz z pomocą malarza Leopolda Gottlieba i adwokata Emila Merwina rozpoczęli wyprzedaż. I tak obrazy Matejki i kolekcję autoportretów kupiło Muzeum Narodowe w Warszawie, inne obrazy trafiły w ręce pośredników i handlarzy, między innymi antykwariusza Abe Gutnajera. Ten człowiek wykupił większość obrazów, znane nam arcydzieła, i wystawił je w swoim warszawskim salonie. Później część tych obrazów nabyło od niego wspomniane Muzeum Narodowe. Pozostałą część kupił adwokat Merwin. Jego galeria z obrazami z kolekcji hrabiego Korwin-Milewskiego została po śmierci adwokata w 1934 roku wystawiona w wiedeńskiej galerii Wurthle, a następnie przeniesiona do Szwajcarii. Tu pozostała aż do 1952 roku. Wtedy to spokrewniona z Merwinami pani Dentler wywiozła zbiory do Nowego Jorku.

- A jednak miałam rację! - przyklasnęła zadowolona Katarzyna. - To jest właściwy trop. Obrazy trafiły po wojnie do Ameryki. Mamy wyjaśnienie całej sprawy.

- Niezupełnie, gdyż w 1968 roku pojawił się kolejny nabywca, wiedeński antykwariusz Czesław Bednarczyk. Wprawdzie obrazy miały zostać zakupione przez Muzeum Narodowe, i w tej sprawie profesor Stanisław Lorentz odwiedził nawet składy firmy Morgan Manhattan Storage, w którym je przechowywano, to jednak do transakcji nie doszło. Była wtedy ogromna szansa, aby galeria Milewskiego zakończyła swój tułaczy los i znalazła się wreszcie w Polsce. Tak jak pragnął tego jej pierwszy właściciel. Niestety, tak się nie stało. Cały zestaw obrazów trafił znowu do Wiednia i został wystawiony na sprzedaż w 1969 roku.

Zawiedziona Katarzyna spuściła głowę.

- A kto je kupił? - zapytała zaraz.

- Kilka obrazów nabył klient z Londynu, a kilka zostało zakupionych do Ameryki...

- A jednak! - triumfalnie wykrzyknęła dziewczyna.

- Tak, ale przecież nie było wśród tych obrazów ani “Kaczek na wodzie” Chełmońskiego, ani portretu Korwin-Milewskiego czy autoportretu Malczewskiego - rzekłem. - Musiały one trafić do Ameryki inną drogą. Prawdopodobnie zostały jeszcze przed wojną skradzione hrabiemu Milewskiemu, a w czasie wojny trafiły w ręce niemieckiego oficera. Dopiero po wojnie zostały przywiezione do Stanów Zjednoczonych w sposób nielegalny. Musimy zatem ustalić, skąd “Jeźdźcy Piekieł” mają te płótna, a może wtedy poznamy prawdę.

Upalne Los Angeles, położone w pustynnej niecce nad Oceanem Spokojnym, uderzyło mnie swoim egzotycznym kolorytem i ogromem powierzchni, mieszaniną centrów handlowych, imponujących palm, efektownych fontann, basenów kąpielowych i rezydencji. Nie było tutaj tak licznych drapaczy chmur jak w Nowym Jorku, ale miasto otoczone przez ocean, pustynię i góry - tak dobrze znane z filmu i telewizji - zdawało się posiadać jakąś charyzmatyczną moc.

Po opuszczeniu Bisbee dotarliśmy do Los Angeles od wschodu 10. autostradą międzystanową, która w samym sercu miasta skręcała na południe wzdłuż rzeki Los Angeles. My jednak przecięliśmy ją, jadąc cały czas przed siebie, aż wreszcie ujrzeliśmy kremowej barwy, majestatyczną fasadę nie przypominającej wcale dworca kolejowego Union Station, położonej niedaleko Chinatown, przy skrzyżowaniu ulic Alameda i Cesara Chaveza. Stąd było dosłownie o rzut kamieniem do śródmieścia, i nawet przytłaczał mnie widok sterczących ciężkich i bezbarwnych biurowców Centrum Administracyjnego z wybudowanym w stylu art deco* [Art deco - styl w architekturze XX w., charakteryzujący się prostymi formami geometrycznymi, inspirowany Orientem i folklorem.] ratuszem. Nieco bardziej na południe połyskiwały w słońcu pięćdziesięciopiętrowe giganty dzielnicy finansowej z największym w tej części wieżowcem California Plaza, obok którego znajdował się wielobarwny kompleks Museum of Contemporary Art* [W skrócie MOCA (Muzeum Sztuki Nowoczesnej).]. Ale kiedy zwróciłem twarz bardziej na północ, na masywne wzgórze ciągnące się w stronę Pacyfiku, ujrzałem wreszcie poprzez żółtawo-szarą zasłonę smogu owiane sławą białe i nieco krzywo ustawione litery, które na tle porośniętego zielenią zbocza układały się w magiczne słowo “Hollywood”. Za tym wzgórzem kryła się owa słynna “fabryka marzeń”, to tutaj można było przy odrobinie szczęścia spotkać sławnych aktorów i reżyserów, podziwiać ich wspaniałe rezydencje oraz luksusowe samochody. Tak, z pewnością Los Angeles było niezwykłym miastem i przytłaczało swoim ogromem. Cóż z tego, skoro jego urok nie działał na mnie tak, jak chociażby na Katarzynę, która z błyszczącymi z zachwytu oczami wpatrywała się w koślawe litery na szczycie wzgórza. Po prostu nie imponowała mi hollywoodzka atmosfera blichtru i “magii”, której istota zdawała się być powołana do oczarowania i powalenia na kolana każdego śmiertelnika stąpającego po ziemi. Poniekąd rozumiałem to, gdyż podobnie jak tutaj Katarzyna reagowałem na widok zabytkowych budowli, kościołów czy pomników.

Niemniej jednak Los Angeles było także siedzibą muzeów* [M.in. J. Paul Getty Museum, Gene Autry Western Heritage Museum, Museum of Tolerance, California Museum of Science and Industry, Natural History Museum of Los Angeles County.], teatrów* [M.in. działający w Hollywood Pantages Theater, w Century City Shubert Theater. Liczne są teatry kameralne na 300-500 miejsc, jak m.in. Gallery, L.A. Stage Company, Solari czy Mayfair.], niezliczonych galerii i sal koncertowych, a najważniejszym ośrodkiem kultury w mieście było Music Center* [Mieści się w nim m.in. Dorothy Chandler Pavillion, w której to sali wręczane są nagrody Academy Awards, czyli popularne Oskary. Znajduje się tam również siedziba kilku orkiestr, chórów, opery, baletu i teatrów.] przy Grand Avenue po zachodniej stronie ratusza.

Podjechaliśmy pod dworzec i uważnie się rozejrzeliśmy. Nie zauważyliśmy nikogo podejrzanego, w związku z czym zaproponowałem Katarzynie rozdzielenie się. Ja miałem odwiedzić hotel “Miyako Inn”, w którym miała zatrzymać się reporterka Busch z magazynu “Stern”, zaś Katarzyna rozpocząć “wartę” na dworcu.

- Niech pani obserwuje dyskretnie skrytkę bagażową numer 144 - rzekłem wsiadając do wehikułu przed dworcem. - Rozejrzę się w hotelu i wrócę za dwie godziny.

Katarzyna kiwnęła głową, że się zgadza, więc czym prędzej odjechałem.

Miyako Inn” znajdował się w sąsiadującym od południa z Civic Center dystrykcie o ładnie brzmiącej nazwie “Małe Tokio” przy skrzyżowaniu ulic Pierwszej i San Pedro. Właściwie mógłbym tam udać się pieszo, ale z uwagi na możliwość pojawienia się na Union Station tajemniczego motocyklisty, lepiej było usunąć wehikuł z otoczenia dworca.

Kiedy znalazłem się w przytulnym i jasnym wnętrzu hotelu, pierwsze kroki skierowałem do recepcji. W holu nie było specjalnego tłoku, zaś przy recepcji stał tylko jeden mężczyzna. Znajdowałem się blisko niego, gdy z wrażenia przystanąłem. Powodem były słowa, które tamten wypowiedział do recepcjonisty:

- W takim razie, jeśli tylko zjawi się panna Busch, proszę jej wręczyć tę kopertę.

- Wróci za kilka godzin - wyjaśnił uprzejmie recepcjonista. - Tak przynajmniej mówiła.

Mężczyzna wręczył recepcjoniście kopertę, po czym odwrócił się w moją stronę i zaczął iść do wyjścia. Udałem, że szukam czegoś w kieszeniach, ale kątem oka obserwowałem go uważnie. Był to starszy, łysiejący mężczyzna w okularach. Miał czarną oprawę oczu i był przeraźliwie chudy. Ten wizerunek pasował do Izaaca Waldsteina.

Mężczyzna wyszedł, więc poszedłem za nim. Cóż z tego, skoro wsiadł zaraz do taksówki i odjechał, a jak na złość wehikuł zaparkowałem dalej przy placu Japanese Village. Inna sprawa, że śledzenie mężczyzny nie miało sensu. Reporterka magazynu “Stern” miała się przecież zjawić w hotelu za kilka godzin, a Waldstein pojechał pewnie do Simon Wiesenthal Center mieszczącego się na South Roxbury.

W tej sytuacji udałem się pieszo do Union Station wybierając drogę wzdłuż ulicy Los Angeles. Na placu El Pueblo de Los Angeles, gdzie w drugiej połowie XVIII wieku powstała pierwsza meksykańska osada w tym mieście, skręciłem w prawo w stronę Union Station. Szedłem wolno, spacerkiem, i kiedy przeciąłem Alameda Street dworzec ukazał mi się w całej okazałości. Ale nie jego wspaniała fasada tak mnie poruszyła, a widok wychodzącego z lewego skrzydła dworca motocyklisty w skórzanym kombinezonie.

To był Black.

Kulejąc, szedł szybkim krokiem do zaparkowanego wśród rzędu samochodów kawasaki. Na głowie miał kask, więc nie mogłem ujrzeć jego twarzy, zaś w ręku dzierżył jakąś karteczkę. Gdy tylko zbliżył się do swojego pojazdu, wyrzucił ją do kosza i natychmiast uruchomił motocykl. Po kilku sekundach zawrócił i pojechał na północ w kierunku Chinatown.

I gdzie, do diabła, podziała się Katarzyna?” - posłałem w duchu gromy na dziewczynę, gdyż ta powinna była śledzić Blacka.

I wtedy ujrzałem ją wysiadającą z białego lincolna z prywatną rejestracją, stojącego naprzeciw prawego, niższego skrzydła Union Station pod dorodną palmą. Katarzyna nie pilnowała zatem skrytki bagażowej i nie było jej nawet wewnątrz dworca, a najzwyczajniej w świecie ucinała sobie pogawędkę. Dzieliło mnie od niej ponad sto jardów, więc nie mogła mnie zauważyć. Mówiła do kierowcy przez uchylone drzwiczki i co pewien czas łypała nerwowo w stronę głównego wejścia. Prawdopodobnie doszła do wniosku, że nieprędko wrócę, a Black tak szybko się nie pojawi i dlatego była tak nieostrożna.

Szybko przebiegłem przez ulicę i schowałem się za automatem biletowym naprzeciwko głównego wejścia. Katarzyna wciąż rozmawiała. Podbiegłem zatem do kosza i wyciągnąłem z niego karteczkę wrzuconą tam przed chwilą przez Blacka. Schowałem ją do kieszeni i wolno udałem się do głównego holu Union Station. Stąd mogłem bezpiecznie obserwować Katarzynę.

Ta jednak wciąż rozmawiała. Poszedłem zatem sprawdzić skrytkę bagażową. Jednak ta opatrzona numerem 144 była zamknięta, co świadczyło, że Black nie zwolnił jej. A skoro Black przed chwilą zabrał z niej karteczkę i nie zwolnił skrytki, to oznaczało, że mógł tutaj wrócić. Postanowiłem zajrzeć tutaj pod wieczór.

Wyciągnąłem z kieszeni pomiętą karteczkę i odczytałem jej treść:

Joshua Tree, jutro o ósmej rano. West Entrance Station.

To była wiadomość dla Blacka. Kto ją zostawił, jeśli detektyw John Window nie żył?

Ruszyłem do holu zastanawiając się nad odpowiedzią i wtedy omal nie zderzyłem się z powracającą z zewnątrz Katarzyną.

- O rany! - wrzasnęła i natychmiast pobladła na mój widok. Nie wiedziała, czy widziałem ją na ulicy rozmawiającą z kierowcą lincolna, więc teraz zdenerwowała się. - To pan? Nie zauważyłam pana.

- Nikt podejrzany tutaj się nie kręcił? - szybko zmieniłem temat, aby ukryć zmieszanie.

- Nie, nikt. Byłam w toalecie, ale tylko na chwilę.

- Rozumiem, nie ma sprawy - uśmiechnąłem się fałszywie.

- A co u pana?

- Proszę sobie wyobrazić, że podsłuchałem rozmowę telefoniczną reporterki Busch -skłamałem, gdyż postanowiłem coś sprawdzić i w związku z tym zrodził się w mojej głowie pewien pomysł. - Otóż z całą pewnością obrazy z zaginionej kolekcji hrabiego Korwin-Milewskiego zostały przywiezione do Stanów Zjednoczonych przez byłego esesmana. Jutro “Jeźdźcy Piekieł” sprzedadzą część z nich w Dolinie Śmierci.

- Nie w Joshua Tree? - zdziwiła się.

- Widać zmienili zdanie. Reporterka Busch ma dobrych informatorów.

- To co robimy?

- Nadal obserwujemy skrytkę numer 144.

- Pan jest uparty - skrzywiła się niezadowolona. - Przecież to nie ma sensu. Poza tym jestem głodna.

- Zostanę tutaj, a pani niech pójdzie coś przekąsić - zaproponowałem. - Później mnie pani zmieni. Aha, jak będzie dzwonił Paweł, proszę mnie wołać. Natychmiast.

Katarzyna poszła do dworcowej restauracji, a ja przysiadłem w pobliżu wejścia do przechowalni bagażu. Wiedziałem, że Katarzyna nie tyle była głodna, co musiała pilnie zadzwonić. A ja w tym czasie cierpliwie czekałem jej powrotu.

Wróciła po kwadransie.

- Teraz pani kolei - rzekłem.

I w tej właśnie chwili zapiszczał jej telefon komórkowy. Dzwonił Paweł. Nie pozwoliłem dziewczynie z nim rozmawiać, zabrałem jej urządzenie i oddaliłem się.

- Co słychać? - zapytałem Pawła.

- Plaża, woda, słońce... Malibu.

- Dobra. Jeśli możesz, zadzwoń za godzinę do recepcji hotelu “Miyako Inn” i poproś mnie do telefonu. A teraz żegnam.

Rozłączyłem się i oddałem dziewczynie telefon.

- Już? - popatrzyła na mnie podejrzliwie.

- Spieszę się - skłamałem ponownie. - Mam spotkanie w “Miyako Inn” z reporterką! jej znajomymi z agencji Wiesenthala. O szczegółach pogadamy później. Zadzwonię do pani, jak tylko czegoś się dowiem.

Opuściłem Union Station i poszedłem w kierunku hotelu “Miyako Inn”.

Po godzinie, uprzedzony wcześniej recepcjonista hotelu “Miyako Inn”, poprosił mnie do telefonu.

Streściłem Pawłowi, co wydarzyło się na Union Station i co zamierzałem zrobić. Paweł natomiast zdał mi relację ze swojej misji w Malibu. Po kwadransie rozłączyliśmy się.

Po półtorej godzinie oczekiwania w holu “Miyako Inn” na reporterkę Busch, zadzwoniłem do Katarzyny.

- Wszystko w porządku? - zapytałem.

- Nudzę się okropnie, Panie Samochodzik - zajęczała. - To nie ma sensu. Jestem zmęczona. Współpraca z panem wychodzi mi bokiem. A co u pana? Jak spotkanie?

- Niestety, ale niewiasta jeszcze się nie zjawiła. Dziwne. Nic to. Czekamy dalej. Niech pani zapamięta, że wytrwałość w zawodzie detektywa, to druga pod względem ważności umiejętność.

- Gadanie - ponownie jęknęła. - A jaka jest pierwsza?

- Cierpliwość - zażartowałem.

Rozłączyłem się i dalej cierpliwie czekałem.

Dochodziła dwudziesta pierwsza, gdy sięgnąłem po słuchawkę automatu. Zadzwoniłem do Nowego Jorku, by zdobyć informację o najnowszych doniesieniach wieczornego wydania “New York Secrets”. Jak zdołałem ustalić, “GL” donosił tym razem, że polski detektyw zwany Panem Samochodzikiem jest na tropie zaginionej kolekcji obrazów hrabiego Korwin-Milewskiego. Pisał też, że jutro w godzinach rannych w Dolinie Śmierci może dojść do transakcji z “Jeźdźcami Piekieł”. A dalej było, że swój pseudonim zawdzięczałem dziwnemu pojazdowi, którym przemierzyłem już całą Amerykę ze Wschodu na Zachód. Autor artykułu zgadywał, czy ofiarowany przez biznesmena Paradaja wehikuł pomoże mi w ujęciu groźnego gangu motorowego i odzyskaniu cennych obrazów?

Uśmiechnąłem się i z powrotem usiadłem w wygodnych skórzanych fotelach obok palm. Zastanawiające, że ów artykuł o całkowicie zmyślonej przeze mnie treści został tak szybko przeznaczony do druku. Przecież tylko Katarzyna znała rzekome miejsce spotkania Panterasa z “Jeźdźcami Piekieł”, bo jej o tym powiedziałem na dworcu. A ja wymyśliłem tę bajeczkę, aby sprawdzić, czy fałszywa wiadomość pojawi się na łamach brukowca. Miała się pojawić. I to szybciej niż się spodziewałem. A to wskazywało, że Katarzyna była “wtyczką” prawdziwego dziennikarza Gene Livelocka.

Przed dwudziestą drugą przyszła do hotelu reporterka Busch.

Poznałem ją z opisu przekazanego przez Pawła. Odebrała wiadomość od Izaaca Waldsteina. Gdy czytała jej treść, recepcjonista dyskretnie wskazał głową na moją skromną osobę. Reporterka popatrzyła na mnie uważnie, a ten coś jej tłumaczył przez chwilę.

Wreszcie reporterka Busch podeszła do mnie bojaźliwie.

- Czy pan chce ze mną rozmawiać? - zapytała wpatrując się we mnie z uwagą.

- Poprosiłem o to recepcjonistę - wyjaśniłem i wstałem. Cmoknąłem ją całkowicie zaskoczoną w rękę i uśmiechnąłem się.

- My się znamy?

- Poniekąd. Jestem Panem Samochodzikiem z Warszawy. Jak pani wie, na imię mam Tomasz.

Miło było widzieć, jak dziewczę purpurowieje na twarzy i przygryza ze zdenerwowania wargi. Pewnie zastanawiała się teraz, jakim cudem ją odnalazłem, bo przecież w jej mniemaniu nie mogłem mieć nawet pojęcia o jej istnieniu.

- Ależ...

- Przecież to pani koleżanka dzwoniła do mojego ministerstwa i wypytywała o mnie - nie dałem jej dokończyć. - Przecież podobnie jak i ja pragnie pani znaleźć Otto Kaysera i skradzione przez niego w czasie wojny obrazy.

I wtedy panna Busch skapitulowała. Domyśliła się, że gra nie ma sensu, skoro została “zdemaskowana”. Wyciągnąłem do niej rękę, a ta podała niechętnie swoją na zgodę.

Przez czterdzieści minut rozmawialiśmy o sprawie, wymieniając się informacjami. Doszedłem do wniosku, że w tej pokrętnej i niejasnej historii należało zawrzeć z nią przymierze. Powiedziałem jej o jutrzejszym spotkaniu z “Jeźdźcami Piekieł” w Joshua Tree. Reporterka Busch opowiedziała mi w zamian o swojej pracy i “polowaniu” na Otto Kaysera.

- Pracuję w “Sternie”, ale dwa lata temu człowiek z Agencji Wiesenthala zaproponował mi współpracę w ściganiu zbrodniarzy hitlerowskich - opowiadała. - Ja mam temat do swoich artykułów, co dla początkującej dziennikarki jest niezmiernie istotne, zaś agencja ma oddanego sprawie człowieka. Dużo podróżuję po świecie, więc byłam idealną osobą do tej roboty. Poza tym dziennikarz jest kimś w rodzaju detektywa.

- Nie wątpię.

- Skoro pan wie, jak się tutaj znalazłam i dlaczego, opowiem o dziełach sztuki zrabowanych przez hitlerowców w czasie wojny i ich późniejszych losach. W zasadzie zajmowałam się “Akcją Kierownika Rzeszy Alfreda Rosenberga”, który to sztab rabował dzieła sztuki, w tym obrazy na terenach okupowanych przez Niemcy. Niemcy sprzedawali je w Szwajcarii bądź tam je deponowali. Wiadomo jednak, że w czasie wojny szwajcarscy handlarze nabywali wiele cennych dzieł skonfiskowanych przez Niemców we Francji, a następnie wywozili je statkami neutralnej Szwajcarii z włoskiego portu Genua do Ameryki.

W czasie plądrowania muzeów na terenie Polski, byłego ZSRR czy Półwyspu Bałkańskiego członkowie sztabu Alfreda Rosenberga nie sporządzali dokładnych wykazów zrabowanych dzieł sztuki, więc to niezmiernie utrudnia poszukiwania. Większość dzieł sztuki z europejskich prywatnych zbiorów konfiskowano i następnie sprzedawano. Chodzi tu o znakomite zbiory Czartoryskich, Rotschildów, Wildensteinów czy Levy de Benziona. Wiele dzieł znalazło się w rękach bonzów partyjnych NSDAP, zaś w czasie pośpiesznej ewakuacji tuż przed upadkiem Trzeciej Rzeszy uległo bezpowrotnie zniszczeniu.

- Czy coś wiadomo na temat obrazów z kolekcji hrabiego Korwin-Milewskiego? - przerwałem, bo o tym wszystkim przecież doskonale wiedziałem.

- Niektórzy niemieccy oficerowie rabowali na własny rachunek, szczególnie pod koniec wojny, bo cenne obrazy były niezłym zabezpieczeniem dla przyszłych uciekinierów. Wielu hitlerowskich zbrodniarzy po wojnie uciekło specjalnymi kanałami przerzutowymi do Ameryki Południowej bądź Północnej* [M.in. operacja “Odessa”.]. Jeszcze zanim Niemcy podpisali kapitulację w 1945 roku miała miejsce jedna z wielu owianych po dziś dzień tajemnicą akcji. Pewnie pan słyszał o zatopionych przez Niemców w austriackim jeziorze Toplitz skrzyniach, które zawierały fałszywe funty angielskie* [Związane z “Operacją Bernhard” kierowaną przez Heinricha Himmlera, której celem było rzucenie do obrotu fałszywych funtów dla zrujnowania brytyjskiej gospodarki. Część wyprodukowanych przez hitlerowskie Niemcy funtów miały też ułatwić zbrodniarzom wojennym wyjazd z Europy do Ameryki Południowej.], dokumenty, złoto i prawdopodobnie dzieła sztuki.

- Tak zwane “Złoto nazistów”.

- Właśnie. Nie ma pewności, czy od zakończenia wojny po dziś dzień nikt nie wyciągnął kilku skrzyń na własną rękę. Wiemy, że podczas zatapiania przez Niemców ponad stu skrzyń w głębokim i zimnym jeziorze Toplitz w wysokich Alpach uczestniczył Otto Kayser. Ten człowiek wyjechał później do Urugwaju i przepadł na dobre. Ale po wojnie, zanim magazyn “Stern”, zdecydował się na wydobycie skrzyń, ktoś nie szczędził wysiłków, aby zrobić to samo. Muszę dodać, że warunki nurkowania w tym jeziorze są ekstremalne i niejeden śmiałek od zakończenia wojny poniósł w nim śmierć. Agencja Wiesenthala z Los Angeles podjęła nawet w zeszłym roku z pomocą profesjonalnych nurków próbę przeczesania martwego dna jeziora. Takich prób było zresztą wcześniej więcej. Już w 1946 roku dwaj mężczyźni wydobyli jedną skrzynię zawierającą specjalne “talerze” do wyrobu banknotów. A do 1955 roku znaleziono ciała trzech mężczyzn pracujących w czasie wojny w laboratorium usytuowanym na brzegu jeziora. W 1959 roku miała miejsce wspomniana akcja wydobycia z dna skrzyń, kierowana przez magazyn “Stern”. Wydobyto kilkanaście z nich i zawierały przeważnie banknoty. A w 1963 roku handlarz złotymi monetami i były esesman Freiberger (niemiecki szpieg działający w czasie wojny w Szwajcarii) wynajęli zawodowego nurka, który w trakcie jednej z prób wydobycia skrzyń zmarł w wodach jeziora. Jego ciało wydobyto znacznie później z innymi skrzyniami zawierającymi brytyjskie funty i broń. Znaleziono jeszcze jedno ciało nurka, który prawdopodobnie został zasztyletowany, a potem wrzucony do jeziora. Nazywał się Steinbeck i, zdaje się, współpracował z Otto Kayserem. Jak pan widzi, jezioro Toplitz od wielu lat stało się areną wielu oficjalnych i nielegalnych operacji wydobycia z jego ponad stumetrowej głębokości dna drewnianych skrzyń.

- Powróćmy może do obrazów Korwin-Milewskiego i Otto Kaysera.

- Wiemy, że Kayser uczestniczył w zatapianiu skrzyń. Przede wszystkim zrabował on wiele dzieł sztuki z rejonu północnych Włoch, Chorwacji i Słowenii. Jest wielce prawdopodobne, że kilka skrzyń w jeziorze Toplitz zawierało zrabowane przez niego obrazy i złote przedmioty. Niewykluczone, że zostały one po wojnie wydobyte, a ich zawartość przeszmuglowana do Urugwaju. Stamtąd dzieła sztuki dystrybuowano do prywatnych kolekcjonerów na całym świecie, a były esesman zbijał kasę. Agencja Wiesenthala była kilkakrotnie zawiadamiana anonimowo o działalności Kaysera w Urugwaju, a później w Stanach Zjednoczonych. Kim był anonimowy donosiciel, po dziś dzień nie wiemy. Rok temu widziano Otto Kaysera w galerii w Los Angeles, gdzie próbował sprzedać za niską cenę nieznanego Rembrandta. Niestety, uciekł w porę, gdy zorientował się, że właścicielem małej galerii jest Chorwat żydowskiego pochodzenia, który go rozpoznał. Ten człowiek uciekł cudem w czasie wojny z rąk ustaszów* [Ustasze - potoczna nazwa członków chorwackiej tajnej organizacji Ustaśa-hrvatski oslobodilaćki pokret, utworzonej we Włoszech 1929 r. przez Ante Pavelicia, mającej na celu oderwanie Chorwacji od zdominowanej przez Serbów Jugosławii. Ustasze przeprowadzali liczne akcje terrorystyczne. W okresie drugiej wojny światowej współpracowali z Trzecią Rzeszą i faszystowskimi Włochami. Ustasze brali czynny udział w eksterminacji mniejszości narodowych i komunistów. W latach 60. i 70. dokonali kilku zamachów na dyplomatów jugosłowiańskich, m.in. w marcu 1971 r. w Sztokholmie zamordowali ambasadora Jugosławii.], a potem trafił do Ameryki. Widział jednak Kaysera w czasie wojny w Chorwacji, dokładnie w Puli na Półwyspie Istria, a przecież w Rovinju zmarł hrabia Korwin-Milewski. Pojawienie się w Nowym Jorku obrazów pochodzących z zaginionej kolekcji Milewskiego rzuca nowe światło na całą sprawę. Tak się składa, że przypadkowo ludzie Wiesenthala wpadli na trop wnuka Kaysera, Teda Karseya, który należał swego czasu do gangu o neonazistowskich inklinacjach i grał w zespole punkrockowym.

Muszę przyznać, że opowieść reporterki Busch nieco rozjaśniła mi w głowie. Z relacji Paula Derricka i agentki FBI Turman wynikało, że tajemniczy Black szukał na ciele Derricka jakiegoś znamienia. Czy chodziło mu o tatuaż, jaki nosili hitlerowcy? Być może Black przyjechał do Ameryki w celu odszukania Kaysera? A to by wskazywało, że sam mógł być byłym esesmanem albo kimś wtajemniczonym w sprawę przemytu dzieł sztuki z Europy do Ameryki. Jeden z obrazów, z błaznem na pierwszym planie, był przedmiotem szczególnego zainteresowania Blacka. Czy obraz ten pochodził z kolekcji Milewskiego, nie wiedziałem, ale wszystko wskazywało, że tak.

Jeszcze nie ochłonąłem, gdy do hotelowego holu wkroczyła z ulicy rozgniewana Katarzyna. Zauważyła mnie gaworzącego z młodą, ładną dziewczyną i podeszła do nas. Próbowała opanować wściekłość, ale była marną aktorką.

- A to ładne rzeczy - syknęła. - Każe mi pan warować na dworcu jak jakiemuś kundlowi, a sam podrywa panienki?!

- Proszę się uspokoić - powiedziałem, patrząc jej nachalnie w oczy. - Każdy z nas ma na sumieniu kilka grzeszków.

Katarzyna nieco zmiękła.

- O czym pan mówi? O jakich grzechach?

Wstałem i zwróciłem się do panny Busch.

- Pozwoli pani, że udamy się na spoczynek do jakiegoś hotelu, a rano, powiedzmy o szóstej, spotkamy się tutaj, aby wyruszyć na spotkanie z “Jeźdźcami Piekieł”.

Bąknąłem do młodej austriackiej reporterki “dobranoc” i chwyciłem za łokieć Katarzynę. Wyszliśmy na ulicę.

- O co tutaj chodzi? - zapytała, gdy nieco ochłonęła.

- Ano właśnie. Dobre pytanie, panno Kasiu. Niech mi pani powie, jak to się stało, że bajeczka o Dolinie Śmierci znalazła się w wieczornym wydaniu “New York Secrets”?

- Bajeczka? - powtórzyła przerażona. - Z tą Doliną Śmierci to nie jest prawda?

- Zmyśliłem to wszystko. “Jeźdźcy Piekieł” chcą się spotkać w Joshua Tree.

- O rany!

- Tak więc to pani donosi naszemu “GL” o wszystkim - pokiwałem z dezaprobatą głową. - Widziałem nawet panią wysiadającą z białego lincolna.

Po tych słowach popatrzyła na mnie jak na złego czarodzieja z bajki. Nie doceniała mnie, to było jasne, i nie miała w tej chwili pojęcia, w jaki sposób dowiedziałem się o wszystkim. Spuściła głowę i ciężko westchnęła.

- To był biznesmen Paradaj - rzekła po chwili. - To do niego bez przerwy dzwoniłam i donosiłam o postępach naszej misji.

Teraz zrozumiałem, że podejrzenia Windowa dotyczące dziwnego zachowania Katarzyny w Oklahoma City nie były bezpodstawne. Po prostu dziewczyna porozumiewała się z Paradajem za pomocą telefonu komórkowego, przekazując mu wszelkie nowiny związane z naszą misją.

- Pan Paradaj? Hm, a cóż on chce przez to osiągnąć? I czemu donosi temu “GL”, bo mniemam, że to biznesmen jest tym anonimowym informatorem?

- Powód jest zawsze ten sam: pieniądze. Biznesmen Paradaj wyposażył pana w przedziwny pojazd, a więc, mówiąc jego językiem: zainwestował. Pan odzyska obrazy, prasa o tym doniesie, a wtedy Paradaj będzie mógł sprzedać wehikuł jakiemuś multimilionerowi za bajeczną sumę.

- Myślałem, że Polski Instytut Naukowy miał na uwadze jedynie dobro polskiej kultury - rzuciłem gniewnie w jej stronę. - Myślałem, że po to tutaj przyjechałem. A okazuje się, że zostałem narzędziem w rękach jakiegoś biznesmena i robię za agencję reklamową.

- Jeśli chodzi o profesora Lipińskiego i cały nasz instytut, to oczywiście jedynym powodem, dla którego pan tutaj się znalazł, jest interes polskiej kultury. Przysięgam, że mówię prawdę. I proszę już tak złowrogo na mnie nie patrzeć. Po prostu biznesmen Paradaj zwietrzył w całej tej sprawie niezły interes. Zresztą, czy pan narzeka na pojazd? Proszę zauważyć, że gdyby nie wehikuł Paradaja już byśmy nie żyli, bo zwykłym samochodem nie ucieklibyśmy w Oklahomie przed trąbą powietrzną. A to, że biznesmen zarobi trochę więcej pieniędzy, po tym jak pan odzyska obrazy...

Popatrzyła na mnie poczciwie, jakby szukała w moich oczach przebaczenia.

- No dobra - machnąłem na wszystko ręką. - Odzyskanie obrazów jest sprawą priorytetową. Reszta mnie nie interesuje. Szkoda tylko, że z powodu pani działalności o wszystkim wiedziała prasa, a co za tym idzie i nasi przeciwnicy.

- Zgoda - rzekła zadowolona, że udało się jej mnie udobruchać. - Ale tym razem myślą, że spotkanie odbędzie się w Dolinie Śmierci.

Wsiedliśmy do wehikułu i pojechaliśmy do City Center Motel, małego i przytulnego hoteliku na 7. ulicy, gdzie zamówiliśmy jeden dwuosobowy pokój. Niestety, nie było jedynek. Z tego powodu Katarzyna miała położyć się na podwójnym łóżku, a ja musiałem spać na fotelu. Ale dzisiaj zamierzałem jeszcze odwiedzić Union Station i zaczekać na Blacka bądź jego informatora przed skrzynką numer 144.

Nie zdążyliśmy się jeszcze rozpakować, gdy przyniesiono nam skromną kolację wliczoną - jak nas poinformowano - w cenę noclegu.

Nazajutrz obudziłem się dziwnie ociężały. Ku swojemu przerażeniu stwierdziłem, że minęła dziesiąta rano. A zatem spotkanie Pawła z “Jeźdźcami Piekieł” w parku Joshua Tree odbyło się dwie godziny temu! Nie mogłem pojąć, dlaczego wstałem tak późno? Zerknąłem na łóżko. Katarzyna spała w najlepsze, a kiedy wstałem, aby ją zbudzić, nogi ugięły się pode mną i zachwiałem się niebezpiecznie.

Stało się coś złego.

Spojrzałem na butelkę wody mineralnej, którą przyniósł nam z kolacją kelner. Sięgnąłem po telefon i wykręciłem numer recepcji.

- Chciałem zapłacić za kolację - powiedziałem.

- Teraz podajemy śniadanie.

- Mam na uwadze wczorajszą kolację, którą przyniósł do pokoju brodaty kelner.

- To jakaś pomyłka - usłyszałem w słuchawce zdziwiony głos recepcjonistki. - Nie podajemy posiłków do pokojów. W cenę noclegu wliczone jest jedynie lekkie śniadanie. I nie mamy brodatych kelnerów.

Rozłączyłem się. Już wiedziałem, że kelner, który przyniósł nam kolację był fałszywy, a woda mineralna zawierała środek nasenny.


ROZDZIAŁ JEDENASTY


MALIBU * POZNAJĘ PANTERASA * GWIAZDOR W OPAŁACH? * ZMIEŃ UBRANIE, ED * OGLĄDAMY ZDJĘCIA OBRAZÓW * SOBOWTÓR * PLAŻA, WINDSURFING I PAPPARAZZI * CZY KTOŚ SZPERAŁ W MOICH RZECZACH? * CALLAWAYEM DO JOSHUA TREE * INSTRUKCJE “JEŹDŹCÓW PIEKIEŁ” * TAJEMNICZY VAN I HIDDEN VALLEY * ZASADZKA * TED KARSEY OPOWIADA * CZY DERRICK KŁAMAŁ? * SAM NA SAM Z GRZECHOTNIKIEM * NIESPODZIEWANY RATUNEK

Lot do Los Angeles trwał niecałe cztery godziny.

Po godzinie jazdy 1. drogą stanową ciągnącą się wzdłuż zachodniego wybrzeża Pacyfiku przywitało nas wreszcie urocze Malibu położone w górnej części zatoki Santa Monica na północy Los Angeles. Malibu wraz z Santa Monica i Venice były samotnymi dzielnicami usytuowanymi na długim pasie plaż o białym, “chrupiącym” piasku i czystym powietrzu zatoki. Było tutaj jak na widokówce z wakacji w egzotycznym i luksusowym zakątku naszego globu. Nawet zapomniałem o chevrolecie jadącym za nami od pewnego czasu, który znikł dopiero na przedmieściach Malibu.

Zarezerwowaliśmy sobie pokoje w jednym z moteli w bliskim sąsiedztwie plaży i pognaliśmy nad Pacyfik. Przez pierwsze kilka minut żadne z nas nie wypowiedziało ani jednego słowa. Wpatrywaliśmy się w odległy horyzont, gdzie niebieskie wody oceanu, na których pływały żaglówki i uprawiano windsurfing, stykały się z błękitem nieba. Minęliśmy eleganckie molo Malibu Pier i leniwym, nieco wakacyjnym krokiem ruszyliśmy na północ, zostawiając na gorącym piasku ślady swoich stóp. Od zachodu napierały z szumem na brzeg fale Pacyfiku, a szeroka plaża była jakby pasażem, z którego w głąb lądu prowadziły intymne ścieżki do schowanych najczęściej za rzędami palm posiadłości. Właściwa rezydencja Panterasa znajdowała się w Beverly Hills, ale aktor posiadał również nadmorską posiadłość na plaży w Malibu. Zdziwiło mnie, że na tym odcinku plaży nie było wcale tłoku. Dopiero sześć mil od mola zaczynała się największa i najbardziej zatłoczona plaża w Los Angeles, Zuma Beach.

Najbardziej zachwycona była pani Wielowieyska, słoneczne promienie i szum Pacyfiku podziałały na nią niczym cudowny eliksir; gdzieś ulotniła się jej surowa i bezwzględna maska, ustępując miejsca dziewczęcej radości. Z kolei Staś okazywał pewne zdenerwowanie przed spotkaniem z wielkim gwiazdorem Hollywood, którego znał z filmów i z fotosów.

Po kwadransie zaszliśmy na pusty odcinek plaży, po którym kręciło się dwóch rosłych osobników. Mieli po sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i wydatne mięśnie, których nie mogły ukryć sportowe koszulki. Kiedy tylko nas zauważyli, podbiegli do nas.

- Mr Daniec? - zapytał jeden z nich.

- Tak, to ja. Mów mi Paweł.

- Mr Panteras nie wspominał, że przyjedziesz z żoną i dzieciakiem.

- Ten młodzieniec - pani Agata zdenerwowała się, wbijając w moją pierś palec - nie jest moim mężem. Pracujemy razem nad sprawą obrazów. A ten chłopiec, to mój syn Staś.

Goryle Panterasa wzruszyli ramionami i kazali nam iść w kierunku wąskiej alejki otoczonej drzewami i palmami, a prowadzącej do posiadłości skrytej za wysokim, zielonym żywopłotem. Idąc alejką widziałem czerwony dach i rozczapierzone wierzchołki palm ponad nim. Po chwili stanęliśmy przed wejściem na teren posiadłości. Jeden z osobników przyłożył kciuk do czujnika identyfikującego linie papilarne i zaraz minęliśmy niewielką furtkę.

Niewysoki dom miał białe ściany i czerwony dach, był rozłożysty i posiadał dwa rozbudowane skrzydła. We wnęce lewego znajdował się wyłożony kafelkami taras sąsiadujący z niedużym basenem, zaś po prawej stronie owalny dziedziniec z kolorowymi rabatami kwiatów pośrodku, na którym parkowały luksusowe samochody: sportowe BMW, callaway, dostawczy lord i jakaś limuzyna. Wszędzie rosły wysokie i cienkie palmy, wokół których biegały radosne dobermany. Ale jak tylko nas zauważyły, psie igraszki natychmiast ustały i cała rodzina zaczęła biec w naszą stronę.

- Ratunku! - krzyknęła przerażona pani Wielowieyska. - Te potwory nas zagryzą.

I wtedy leniwą ciszę kalifornijskiej posiadłości przeszył przeciągły, świdrujący uszy gwizd. Na ten sygnał dobermany natychmiast stanęły, obróciły się i pognały z impetem w stronę domu, w którego progu stał wysoki i dobrze zbudowany mężczyzna. Był ubrany w zwykłe dżinsy i koszulkę. Ciemna czupryna bujnych włosów opadała mu swobodnie na opalone ramiona, a szeroki uśmiech, jaki zagościł na jego twarzy, zdawał się być do niej przyklejony na stałe. To był uśmiech za dwieście milionów dolarów.

- Panteras - wyszeptał z zachwytem Staś.

Nie mylił się. Znany hollywoodzki aktor pomachał nam na powitanie i zagnał dobermany do domu.

- To grzeczne psy - krzyknął w naszą stronę.

Jakoś mu nie uwierzyliśmy.

Panteras podszedł do nas sprężystym krokiem i nie przywitawszy się z nami wskazał na mnie palcem.

- Pan jesteś ten słynny detektyw? - zapytał. - Jakoś tak śmiesznie o panu mówią.

- Chodzi o Pana Samochodzika. To mój szef. A ja go zastępuję.

- Oj, to niedobrze - stęknął zawiedziony gwiazdor. - Mam robotę dla niego. Otóż, wyjeżdżam w plener na próbne zdjęcia do mojego najnowszego filmu “Okrutny morderca”. Moja żona, znana aktorka Daniela Grapefruit, również ma sesję zdjęciową do filmu “Miłość bez dwóch zdań”. Gra u boku Harrisona Lorda. Chodzi o to, aby ten Samochodzik miał ją cały czas na oku.

- Ale po co?

- Kobiety trzeba pilnować - Panteras zrobił kwaśną minę. - Lord to typ, który podoba się kobietom.

- To raczej mężczyzn należy mieć cały czas na oku - cierpko zauważyła pani Agata.

Panteras popatrzył na nią z pewnym dystansem, jakby dopiero teraz ją zauważył i posłał jej sztuczny uśmiech.

- Ale przyjechaliście w innej sprawie. Zapraszam na drinka. Przeszliśmy na teren okalający basen i zasiedliśmy pod olbrzymim parasolem wykonanym z jakiejś egzotycznej słomy. Przyszedł Chińczyk serwujący napoje i już po chwili raczyliśmy się sokiem z ananasów. Nikt nie wybrał alkoholu.

W pewnym momencie na tarasie pojawił się niski, korpulentny mężczyzna ubrany w luźne spodnie i kolorową koszulę z krótkim rękawem. Podszedł wolno do Panterasa i popatrzył na niego gniewnie.

- Gdzie szmal, człowieku?

- Panie Vincent - zajęczał Panteras, nie podnosząc się z leżaka - mówiłem, że potrzebuję tygodnia. Nie wyczaruję panu pół miliona dolarów w kilka godzin.

- A co mnie to obchodzi? - warknął mały człowieczek. - Pamiętaj, że mogę zabić nie tylko ciebie, ale całą twoją rodzinę. Nie oszczędzę nawet rybek w akwarium.

- Kiedy nie mam pieniędzy.

- Zabij swojego teścia. Jest bogaty.

Popatrzyłem na Stasia i jego matkę z przerażeniem. Wyglądało na to, że bożyszcze kobiet i ulubieniec młodzieży, wielki aktor Antonio Panteras był w poważnych tarapatach.

- Nie potrafię zabić człowieka - aktor jęczał jak baba.

- To proste. Bierzesz giwerę i naciskasz spust. Brzydzę się takimi łobuzami jak ty, którzy biorą pieniądze, a potem nie oddają. I nawet nie potrafią zabić człowieka.

- Już dobrze, panie Vincent - rzekł aktor łagodnym tonem. - Ukradnę te pieniądze. Ale teścia nie zabiję.

- W tym rzecz, że pieniądze mniej mnie interesują. Twój teść wszedł nam w drogę i musi zginąć. I ty go zabijesz - mały człowieczek podszedł blisko aktora i poklepał go po policzku. - Tym sposobem spłacisz dług, człowieku.

- Ale...

- Albo twoje rybki w akwarium będą pływać do góry brzuchem.

Nagle mały człowiek i Panteras buchnęli śmiechem, zaś aktor wstał z. leżaka.

- To Ed - przedstawił nam niskiego mężczyznę o przenikliwym spojrzeniu. - Mój agent. Właśnie przećwiczyliśmy jedną ze scen najnowszego filmu. To będzie hit. Może nawet dostanę Oskara?

Popatrzyłem na panią Wielowieyską, a ta na mnie, i nie dało się ukryć, że nasz stosunek do zachwytów Panterasa na temat jego najnowszego filmu był raczej pobłażliwy.

- Mnie się podobał ostatni pana film “Uciekający cień” - zagadnął niespodziewanie Staś. - Czy to pan skakał z dachu do basenu?

- W tej scenie akurat zastąpił mnie kaskader - burknął aktor i stracił dobry humor.

- A w scenie porwania syna - dalej nadawał chłopiec - porywacze podpalają pański dom. Wyskoczył pan przez płonące okno wprost na ciężarówkę. To już był pan?

- Zdaje się, że wtedy miałem kontuzję kolana i zastąpił mnie wyjątkowo kaskader - westchnął niezadowolony gwiazdor.

- No, ale ława, którą rzucił pan w bandę Willy’ego pod koniec filmu była z pewnością dębowa? - wtrąciła się pani Agata.

- A kto by się tam bawił w dębowe ławy, droga pani! - wszedł w słowo Ed. - Wykonano ją z dykty.

Panteras posiniał ze złości i już miał zamiar coś powiedzieć, gdy kobieta zadała jeszcze jedno pytanie:

- Ale scena miłosna z Natalią, te namiętne pocałunki z pewnością nie były udawane?

- Oczywiście - odpowiedział niemrawo Panteras.

- O czym ty gadasz, Antonio? - oburzył się Ed. - Przecież twoja żona, Daniela Grapefruit zabroniła ci grywać w scenach miłosnych. Zapomniałeś? Przecież...

Panteras nie czekał na koniec kwestii Eda. Po prostu podszedł do niego i pchnął go lekko do tyłu w stronę basenu. Ed krzyknął, zatrzepotał rękami i wpadł do wody z głośnym pluskiem.

Wybuchliśmy śmiechem, a gwiazdor Hollywood uratował w ten sposób resztki swojej reputacji.

- Chodźcie do domu - uśmiechnął się do nas Panteras. - Pokażę wam moją kolekcję obrazów. A ty, Ed, zmień ubranie i przyjdź do nas do salonu.

Salon był urządzony nowocześnie i z klasą właściwą bogatym ludziom, ale naszą uwagę zwróciły obrazy zdobiące niebieskie ściany. Były to przeważnie dzieła impresjonistów, takich jak Pissaro, Sisley, Manet czy Signac. Te wszystkie obrazy były więcej warte niż cały ten dom z wszystkimi samochodami parkującymi na zewnątrz.

- Uwielbiam impresjonistów - westchnął Panteras i gestem ręki poprosił, abyśmy usiedli w głębokich skórzanych fotelach.

Usiedliśmy grzecznie, Chińczyk przyniósł nam soki, a po chwili zjawił się ubrany w biały szlafrok Ed. W ręku miał jakąś teczkę i przyklepywał mokre jeszcze włosy.

- Ale do rzeczy - powiedział agent i wyciągnął z teczki dwa zdjęcia. - Te dwie fotografie obrazów przysłali nam “Jeźdźcy Piekieł” kilka dni temu z żądaniem dziesięciu tysięcy dolarów za obrazy. Chcemy wiedzieć, czy są to autentyki i ile są naprawdę warte?

- Nie sądzi pan chyba - zauważyła grzecznie pani Agata - że na podstawie zdjęcia mogę stwierdzić ich autentyczność. Nawet gdybym miała te obrazy teraz na kolanach, nie mogłabym ze stuprocentową pewnością tego stwierdzić.

- Mówiono, że znacie się na obrazach - zdenerwował się Ed.

- Owszem, ale obrazy bada się najnowocześniejszymi metodami za pomocą mikroskopu i specjalnych testów.

To mówiąc, pani Agata wzięła fotografie i zaczęła je oglądać. Odchyliłem się nieco i zauważyłem, że na jednym była namalowana twarz Malczewskiego, a na drugim jakaś wiejska zagroda.

- Zdjęcia nie są złe - rzekła po chwili. - Wydaje się, że “Jeźdźcy Piekieł” posiadają nieznany mi autoportret Malczewskiego, a drugie płótno wygląda na obraz Podkowińskiego.

- Podoba mi się ta chałupa ze stawem na drugim planie - wtrącił Panteras. - Mówi pani “Podkowiński”? Nie znam, ale miał facet manierę impresjonistyczną.

- Władysław Podkowiński przeszedł szkołę warszawską u Gersona i petersburską u Willewalda - wyjaśniła kobieta. - Jego impresjonizm jest “skażony” naturalizmem, chociaż jest niezwykle poetycki, wręcz liryczny. Jeśli chodzi o Malczewskiego, to namalował on wiele autoportretów. U nas w Polsce te dwa obrazy wyceniono by na jakieś trzydzieści tysięcy dolarów, prywatny kolekcjoner dałby może i ze czterdzieści.

- Tanio jak barszcz - ucieszył się Panteras. - Za Maneta dałem pięć milionów dolarów, a wcale nie jest lepszy od tego Podkowińskiego. Pięć milionów a piętnaście tysięcy to różnica.

- Cóż, sztuka również podlega prawom rynku i przeróżnym manipulacjom giełdowym - wtrąciłem. - W tej branży Polska musi się wiele nauczyć od Zachodu. Kto wie, ile byłby wart Podkowiński, gdyby urodził się w ojczyźnie Napoleona? Ale powróćmy do sprawy. Mówili panowie, że “Jeźdźcy Piekieł” wyznaczyli miejsce i czas transakcji.

- Jutro o ósmej w parku narodowym Joshua Tree, przy północnym wejściu Oasis Station - oświadczył Ed. - Tylko że Antonio nie może tam pojechać, bo cały jutrzejszy dzień będzie szczerzyć zęby do kamery.

- Jest wyjście! - krzyknął Panteras i wstał gwałtownie z fotela, zbliżył się do mnie i oglądał mnie uważnie w świetle wpadającym do salonu przez tarasowe drzwi. - Może nie jesteś tak dobrze zbudowany jak ja - rzekł zarozumiale - ale mamy ten sam wzrost. Jutro o szóstej przyjdzie tutaj mój charakteryzator, zawodowiec, i zmieni twoją twarz nie do poznania. Zostaniesz moim sobowtórem.

- Że co?

- Pojedziesz do Joshua Tree jako Antonio Panteras. Dobijesz targu z “Jeźdźcami Piekieł”, dasz im gotówkę i wrócisz z obrazami.

- Niegłupie - szepnął Ed.

- Ale może być niebezpieczne - zauważyła pani Agata.

- Ten motorowy gang będzie myślał, że to ja, więc nie odważą się ze mną zadzierać - dumnie wyjaśnił aktor. - Wiedzą, że jestem silny i znam karate. Na pewno oglądają moje filmy.

Pomysł był szalony, ale niegłupi. Skoro Panteras wykładał pieniądze, to jego sprawa. Przede wszystkim należało odzyskać obrazy, a szczegółami martwić się później.

- Zgoda - rzekłem.

- Mów mi Antonio - ucieszył się aktor i ścisnął moją dłoń. Pogadaliśmy jeszcze o szczegółach, a następnie Antonio zaproponował wyjście na plażę i pokaz windsurfingu.

Tam przez dwie godziny popisywał się przed nami swoimi umiejętnościami żeglowania na desce z żaglem, a my zażywaliśmy kalifornijskiego słońca i kąpieli w Pacyfiku. W pewnym momencie doszło do zabawnego epizodu. Ed zaczął mianowicie wskazywać na mnie palcem i powtarzać w kółko: “Panteras”. Powtórzył to kilka razy, a ja patrzyłem na pływającego po oceanie aktora, nie wiedząc, o co chodzi agentowi. Wyjaśniło się wreszcie, że Ed proponował mi windsurfing i powtarzał w kółko: “Pan teraz!”. A ja błędnie to odczytałem jako “Panteras”. Jednak nie dane mi było popływać na desce. Plażę opuściliśmy biegiem, jak tylko pojawili się żądni sensacji papparazzi z nieodłącznymi aparatami fotograficznymi. Goryle Panterasa rozpędzili wścibskich fotoreporterów, ale tych ciągle przybywało jak w koszmarnej bajce, gdzie pozbycie się jednego potwora zostaje okupione pojawieniem się trzech nowych. A przecież wspólne zdjęcie w prasie z Antonim nie było mi na rękę (chociaż po powrocie mógłbym pochwalić się nim przed znajomymi). Ale sprawa “obrazów” mogła na tym ucierpieć, gdyby na przykład nasi przeciwnicy skojarzyli sobie moją osobę z aktorem.

Pożegnaliśmy się i spacerkiem ruszyliśmy do motelu. Po drodze zadzwoniłem z automatu na telefon komórkowy Katarzyny. Szef kazał mi zadzwonić do hotelu “Miyako Inn” za godzinę.

Kalifornijska plaża miała w sobie coś relaksującego, jakiś leniwy wpływ na człowieka, gdyż zupełnie nie chciało mi się zwiedzić Paul Getty Museum przy Pacific Coast Highway w Malibu, w którym prezentowano ryciny Rembrandta, Leonarda da Vinci, Goi i van Gogha* [Znajdują się tam także: interesująca kolekcja sztuki greckiej i rzymskiej, iluminowane manuskrypty z IX-XVII w., dzieła sztuki europejskiej XIX w., kolekcje amerykańskich i europejskich fotografii z XIX i XX w.]. Siedzieliśmy na plaży do zachodu słońca, smagani wiatrem znad oceanu i delektując się czarującym widokiem rozżarzonej do czerwoności tarczy słonecznej udającej się na spoczynek w głębinach Pacyfiku.

W motelu byliśmy przed dwudziestą drugą. Dziwne, ale zdawało mi się, że torba w szafie została ździebko przestawiona, tak jakby ktoś pod moją nieobecność szperał w moich rzeczach. Zignorowałem to i połączyłem się z hotelem “Miyako Inn”, w którym przebywał pan Tomasz.

Rozmawialiśmy kilkanaście minut. A było o czym. Pojawienie się Blacka na Union Station świadczyło, że ostateczna rozgrywka miała dopiero nastąpić. Ktoś doniósł tajemniczemu motocykliście o spotkanie z “Jeźdźcami Piekieł” w parku Joshua Tree o ósmej. Kim był ten człowiek?

- Ja z Katarzyną będziemy cię osłaniać - powiedział szef na zakończenie. - Rób swoje i nie martw się o nas. Aha, czy spotkałeś już agentkę federalną Turman i Winnetou?

- Jeszcze nie.

- Mieli do ciebie dołączyć i omówić plan działania na jutrzejszy dzień.

Tego wieczora jednak nikt mnie nie odwiedził.

Wstałem bardzo wcześnie i nie czekając na nikogo oraz nie budząc rodziny Wielowieyskich, pobiegłem przed szóstą do posiadłości aktora. Punktualnie o szóstej przyjechał do domu Panterasa charakteryzator. Antonio opuścił o czwartej rano posiadłość i wyjechał w plener. W garderobie przybyły mężczyzna zabrał się do charakteryzacji mojej twarzy. Był to małomówny gość i znał się na swoim fachu. Zmieniał twarze setek aktorów, największych sław Hollywoodu, a palce miał sprawne niczym szuler. Najpierw nasmarował moją twarz jakimś kremem, w efekcie czego po kilku minutach zyskałem opaleniznę godną Panterasa. Przez kwadrans nakładał na skórę mojej “opalonej” twarzy jakieś żele, kleiki, nos uformował jakąś specjalną “plasteliną”, włożył do oczu szkła kontaktowe, a na koniec nałożył na moją głowę perukę.

Kiedy przyjrzałem się w lustrze, zdumienie odebrało mi na moment mowę. O kunszcie charakteryzatora niech świadczy fakt, że kiedy wyszedłem z garderoby, siedzący przed basenem goryle aktora wstali odruchowo na mój widok, myśląc, że oto pojawił się sam Panteras.

- Brawo, maestro - pochwalił charakteryzatora Ed. - A to dla pana.

I agent wręczył mi skórzane etui z banknotami w środku.

- Pięć tysięcy dolarów - poinformował mnie.

- A miało być dziesięć.

- Nie będą się targować. Wezmą. Już i tak stracili cierpliwość.

Do Joshua Tree miałem pojechać platynowym, błyszczącym w porannym słońcu callawayem, maszyną spokrewnioną z corvettą. Jego dziewiętnastocalowe koła sprawiały wrażenie, że pojazd był niemal przyklejony do podłoża. Zasiadłem za kierownicą i nie mogłem ukryć swojego entuzjazmu. To był najlepszy samochód, w jakim siedziałem, luksusowy i szybki. Rozwijał prędkość ponad sto osiemdziesiąt mil na godzinę przy mocy silnika 400 KM.

Tak, nawet jeśli “Jeźdźcy Piekieł” nabraliby jakichkolwiek podejrzeń, co do mojej osoby, to ten samochód miał rozwiać wszelkie ich wątpliwości i podejrzenia. Takim samochodem mógł jeździć jedynie Antonio Panteras.

Do Joshua Tree National Monument dotarłem 68. drogą stanową, mijając po drodze Morongo Valley i Yucca Valley. To była iście amerykańska podróż, drogą wijącą się po nierównym i wyżynnym terenie. Wszystko tutaj było niemal żółte od słońca, przydrożne drzewa, trawa i górskie masywy po prawej stronie. W czasie jazdy uważnie patrzyłem we wsteczne lusterko, ale nie dostrzegłem żadnego śledzącego mnie pojazdu. Ani śladu wehikułu pana Tomasza czy innych podejrzanych samochodów.

Centrum informacji turystycznej Oasis* [Oasis Visitor Center.] było niskim białym budynkiem ukrytym w zgaszonej zieleni palm i krzewów, nad którego płaskim dachem wznosił się ku górze symboliczny górniczy szyb. Na terenie tego parku istniały przed laty kopalnie złota, które zachowały się do dziś, a niektóre budynki z dawnym oprzyrządowaniem można było nawet zwiedzać. Cały park zajmował powierzchnię prawie dwustu dziewięćdziesięciu tysięcy hektarów na styku niskiej pustyni Kolorado z wysoką Mohave. Znany był ten park z chronionych gatunków drzew, które narażone na morderczy upał i brak opadów, a także duże zasolenie gleb osiągały maksymalną wysokość do półtora metra. Dziwny był to teren, po którym były rozsiane stosy głazów, porośnięty karłowatą, spaloną roślinnością, wierzbami pustynnymi, krzakami jagodowymi, a liczne wzgórza i granitowe masywy kryły urocze i dzikie wąwozy oraz doliny. Przede wszystkim można było spotkać tutaj skupiska “drzew Jozuego”* [Należą one do rodziny liliowatych Liliaceae.], które w połowie XIX wieku zostały tak nazwane przez mormońskich osadników z powodu wznoszących się rozpaczliwie ku niebu gałęziom przypominających im brodatego biblijnego proroka Jozuego.

Stanąłem przed budynkiem informacji i wyszedłem z samochodu. Na mój widok zbliżająca się do centrum grupa młodych turystów objuczona plecakami przystanęła z wrażenia.

- Patrzcie! - zawołała jedna z dziewczyn. - To przecież Panteras!

- Nie do wiary!

Zrobiło mi się przyjemnie, ale zaraz zganiłem się w duchu za tę próżność. Nie byłem Panterasem, a Pawłem Dańcem, współpracownikiem Pana Samochodzika, i tak naprawdę nie zazdrościłem aktorowi sławy, bogactwa i związanych z tym przywilejów. Moje życie i praca za skromną ministerialną pensję były bardziej barwne i autentyczne niż kariera Antonia sterowana przez agenta Eda. On przeżywał codziennie nieprawdziwe przygody na planie filmowym, ja uczestniczyłem w dziesiątkach prawdziwych i niebezpiecznych misji dla ratowania dóbr polskiej i światowej kultury.

Nie zdążyłem zrobić kroku, gdy z budynku informacji wyskoczyła jakaś panienka z wypisanym na twarzy uwielbieniem.

- Mr Panteras! - wołała do mnie. - Mr Panteras! Mam dla pana wiadomość.

- Dla mnie? - zdziwiłem się swoim “europejskim” angielskim. Ale ten mój zły akcent nie zrobił na niej wrażenia, wszak Panteras także kaleczył nieco język, gdyż faktycznie był Meksykaninem.

- Ktoś zostawił tę kopertę wczoraj przed zamknięciem, to jest przed siedemnastą - wyjaśniła ochoczo i wręczyła mi białą kopertę. Ale zaraz wyjęła jakąś karteczkę. - I proszę o autograf! Oglądałam wszystkie pana filmy, najbardziej podobał mi się “Uciekający cień”. Był pan wspaniały, boski...

Nagle stwierdziłem ku mojemu przerażeniu, że grupa młodych turystów rzuciła na ziemię plecaki i zaczęła biec w moją stronę.

- My też chcemy autografy! - krzyczała jakaś ruda dziewczyna. - My też!

Błyskawicznie nabazgrałem coś na karteczce kobiety i szybko wsiadłem do callawaya. Uruchomiłem silnik i z piskiem opon wykręciłem na żwirowatej nawierzchni, aż zakurzyło. Nacisnąłem pedał gazu do dechy i oddaliłem się czym prędzej od centrum Oasis i nawołującej mnie młodzieży. Cóż, popularność Panterasa to była może miła sprawa, ale niezwykle utrudniała moją obecną misję.

Wkrótce stanąłem przed miasteczkiem Twentynine Palms. Wyciągnąłem z koperty karteczkę i przeczytałem jej treść:

Zawróć na zachód i wjedź na teren parku przez West Entrance Station. Po przejechaniu mili drogą Park Boulevard zatrzymaj się. Na poboczu, po prawej stronie rosną kaktusy. Podejdź do dużego kamienia na ich skraju, obróć się na południowy zachód i przejdź dwadzieścia jardów, aż napotkasz kolejny głaz. Tam znajdziesz kolejne instrukcje.

Brak było podpisu, ale nie ulegało wątpliwości, że autorami tej napisanej odręcznie wiadomości byli “Jeźdźcy Piekieł”.

Zawróciłem zatem na zachód 62. drogą i w miasteczku Joshua Tree odbiłem w lewo na południe do drogi Park Boulevard, która prowadziła do parku wprost do Hidden Valley, dawniej kryjówki złodziei bydła.

Park Joshua Tree posiadał wiele dróg, ale tylko niektóre z nich nadawały się dojazdy samochodem osobowym. Wiele szlaków można było przebyć wyłącznie pojazdami terenowymi z napędem na cztery koła, pozostałe szlaki ponoć dało się pokonać wyłącznie pieszo, wszak biegły nierzadko przez góry. Park Boulevard była jednak wąską szosą biegnącą wzdłuż masywu gór Quail, zaczynającego się niecałą milę po prawej stronie, a szlakiem Boy Scout Trail biorącym początek z campingu Indian Cove na północy. Po przejechaniu mili stanąłem jakieś sto jardów za wspomnianym szlakiem, który łączył się z moją drogą od północnego wschodu.

Skupisko kaktusów rosnących niezbyt gęsto pośród juki zauważyłem od razu. Omijając ostrożnie kłujące rośliny, dotarłem szybko do drugiego głazu. Już z pewnej odległości widziałem niewielki pakunek wciśnięty pod duży kamień.

Nieduża, papierowa torba skrywała zwykłe słuchawki z mikrofonem i niewielki odbiornik radiowy połączony z nimi kabelkiem. Wewnątrz znalazłem też karteczkę.

Założyłem słuchawki na uszy i wcisnąłem czerwony przycisk odbiornika. Nie musiałem długo czekać, bo zaraz usłyszałem w słuchawkach męski głos:

- Czy ma pan pieniądze, Mr Panteras?

Głos należał do mężczyzny w wieku dwudziestu kilku lat z mocnym amerykańskim akcentem południa Stanów.

- Mam - odpowiedziałem, rozglądając się po okolicy w poszukiwaniu “Jeźdźców Piekieł”. Ale nigdzie ich nie zauważyłem. - W samochodzie. Macie obrazy?

- Pewnie. Po co fatygowalibyśmy pana o tak wczesnej porze?

- No to dobijmy targu, bo spieszę się na próbne zdjęcia - udałem nieco rozgniewanego. - I skąd ten pomysł ze słuchawkami? Nie ufacie mi?

- Nikt poza panem nie wie o naszym spotkaniu? - zamiast odpowiedzi zapytał szorstko mój rozmówca.

- Absolutnie.

- Niech pan trzyma się drogi na południe. Ominie pan po lewej stronie kemping i skały Hidden Valley po prawej, a potem ruszy na południe, kierując się prosto na szczyt Keys View. Dobrze go będzie widać. Proszę ruszać.

Wyglądało na to, że “Jeźdźcy Piekieł” byli dobrze przygotowani do spotkania i za wszelką cenę pragnęli wyeliminować ryzyko zasadzki. Byli przesadnie ostrożni i z pewnością obserwowali mnie z jakiegoś wzgórza albo szczytu. Było ich kilku, więc pewnie rozdzielili się i każdy zajął z góry ustalone stanowisko obserwacyjne. Zawróciłem do callawaya i z ogromną ulgą przyjąłem w jego ekstrawaganckim wnętrzu wynalazek zwany klimatyzacją.

Z piskiem opon ruszyłem przed siebie. Co to była za maszyna! Wystarczyło dodać trochę gazu na drugim biegu (Panteras nie używał automatycznej skrzyni biegów, jak zwykła to czynić większość Amerykanów), aby pojazd w przeciągu kilku sekund osiągnął prędkość siedemdziesięciu mil na godzinę.

Ale oto ujrzałem zaraz we wstecznym lusterku jakiś ciemnozielony samochód. To był van. Alarmowe światełko natychmiast zapaliło się w mojej głowie.

W mgnieniu oka dotarłem do rozwidlenia dróg w pobliżu kempingu Hidden Valley i skręciłem na południe. Zaraz jednak przyhamowałem i zjechałem na pobocze, chowając callawaya za samotną, skalną górą wyrastającą w sąsiedztwie drogi. W zasadzie był to gigantyczny głaz wysoki na dziewięćdziesiąt jardów, zbudowany jakby i popękanych kawałków mniejszych głazów i sprawiający wrażenie, jakby ułożyła go ludzka ręka. Wysiadłem z samochodu i zza krawędzi góry obserwowałem wjazd na kemping sześćset jardów ode mnie na północ. Po niespełna trzydziestu sekundach zielony van pojawił się wreszcie, ale nie skręcił na kemping, a skierował się na południe do Lost Horse Valley. Przez dłuższą chwilę obserwowałem oddalający się samochód i nie wiedziałem nawet, czy osoba prowadząca vana widziała mnie ukrytego za górą. Van mógł jechać za mną, ale i mógł wyruszyć w turystyczną podróż po parku.

To pewnie turyści” - pomyślałem i wsiadłem do callawaya.

I już zamierzałem wjechać z powrotem na betonowy trakt i ruszyć za vanem, gdy coś zatrzeszczało w słuchawkach i usłyszałem ten sam męski głos co poprzednim razem:

- Zawracaj!

Widziałem z daleka wznoszący się dumnie ku błękitowi nieba szczyt Keys View* [Szczyt ma wysokość 5185 stóp (1581 metrów).] i podążającego w jego kierunku vana.

- Ale...

- Proszę nie dyskutować. Niech pan ominie skalną górę, za którą się pan ukrył i dojedzie do Hidden Valley. To blisko. Tam proszę zostawić samochód na placu parkingowym zwanym Picnic Area i przedrzeć się pieszo przez skalny przesmyk do doliny.

Tylko tyle. Rozmówca się rozłączył, więc nie pozostało mi nic innego, jak zastosować się do jego poleceń.

Droga skręcała za ogromnym głazem na południe i tworzyła na południowo-wschodnim skraju doliny pętlę, służącą jako miejsce na parking i odpoczynek. Rosło tutaj sporo niewysokich “drzew Jozuego” ze swoimi rozpaczliwie wygiętymi ku niebu “paluchami”, zakończonymi zielonymi kępami ostrych liści. Dziwne to były drzewa, ale i sam park był miejscem nadzwyczajnym. Na “pętli” nie parkował żaden samochód, jedynie dwóch brodatych mężczyzn siedziało obok niedużych plecaków i zajadało kanapki. To byli turyści zbierający siły przed wyruszeniem na szlak. Tuż koło drogi stał kolejny monstrualny skalny głaz, jakby popękany fragment masywu.

Wysiadłem z callawaya. Siedzący w kucki turyści nawet na mnie nie spojrzeli, tak bardzo byli głodni i zajęci swoimi sprawami. Ruszyłem zatem w kierunku skał okalających Hidden Valley, oglądając się jednocześnie na boki w poszukiwaniu obserwatora. Nikogo nie zauważyłem, więc powoli okrążyłem od południa skały, aż wreszcie znalazłem przesmyk prowadzący wprost do doliny.

Dolina była zewsząd otoczona zerodowanymi skalnymi grzbietami, sprawiającymi wrażenie nasypu albo potężnej sterty gruzu. Część lepiej zachowanych skał w kolorze piasku była popękana, jakby ułożono je blokami, ale wiedziałem, że nie jest to żadna filmowa dekoracja, a efekt wietrzenia skał. Po ubitej, porośniętej wypłowiałymi krzewami i kupkami traw i nagrzanej ziemi dotarłem na sam środek “areny”. Upał był już nie do zniesienia, szczególnie, że znajdowałem się w miejscu odgrodzonym od świata skałami i nawet najlżejszy zefirek tutaj nie docierał. Popatrzyłem na grzbiety skał. Nigdzie śladu człowieka.

I wtedy pomyślałem sobie, że zachowanie tych dwóch turystów przed wejściem do doliny było trochę dziwne. Nieczęsto bowiem spotyka się na terenie parku samochód typu callaway, a i osoba Panterasa powinna wzbudzić w turystach zainteresowanie; a tych dwóch nawet nie odwróciło głów, nawet nie zerknęli przelotnie na mnie, a przecież widzieli, że zajechał samochód. I to jaki!

Szybko się wycofałem, aby to sprawdzić.

Zbliżałem się do przesmyku pomiędzy dwoma skałami, gdy nagle ktoś wyrósł przede mną i staranował mnie, powalając na ziemię.

Nade mną stał ubrany w skórzane, podniszczone spodnie i spoconą koszulkę bez rękawów dobrze zbudowany, młody mężczyzna. Na koszulce dostrzegłem jakąś potrójną głowę potwora ziejącego z paszczy piekielnym ogniem. Facet miał przepocone, długie ciemne włosy, a w zasadzie zlepione strąki zwisające z obu stron głowy, a kilkudniowy zarost i przeciwsłoneczne okulary na nosie dodawały mu groźnej aury. To musiał być jeden z “Jeźdźców Piekieł”.

- A dokąd to, Mr Daniec? - zapytał mnie i wyciągnął zza paska spodni pistolet. - A może powinienem się zwracać do ciebie “Antonio Panteras”?

Skąd wie, że jestem fałszywym Panterasem?” - zdziwiłem się w duchu i przeraziłem. “Nawet goryle Antonia mnie nie rozpoznali. I skąd on zna moje nazwisko?”

Podszedł do mnie i jednym ruchem ściągnął z mojej głowy perukę, śmiejąc się przy tym szyderczo. Nie mając nic do stracenia, wykorzystałem ten moment i rzuciłem się na niego z furią. Nie przewidział takiego obrotu sprawy, więc kompletnie nieprzygotowany na mój atak dał się zaskoczyć jak dziecko. Uderzył plecami w skalny występ, aż jęknął, a z ręki wyleciał mu pistolet.

Ale facet szybko doszedł do siebie i wyprowadził błyskawicznie prosty cios, który trafił mnie w twarz. Moja głowa eksplodowała nagle, jakbym był naocznym świadkiem Big Bangu* [Wielki Wybuch (ang.) - według współczesnej kosmologii Wszechświat narodził się około 16-20 miliardów lat temu w efekcie silnej eksplozji, zwanej Big Bang.], a w ustach poczułem słodki smak krwi. Ale na moje szczęście, upadłem obok pistoletu, więc chwyciłem go i wycelowałem w drania.

Stanął jak wryty i przez kilka sekund oceniał sytuację, gdy nagle promienny uśmiech okrasił jego groźne oblicze.

- I tak mnie nie zastrzelisz - zarechotał i zrobił krok do przodu.

Wstałem i odbezpieczyłem broń. Ku mojemu zdziwieniu, spostrzegłem, że był to Smith and Wesson kaliber 9 mm, broń jakiej używali agenci Mulder i Scully z popularnego serialu “Z archiwum X”.

- Naciśnij - prowokował bezczelnie typ. - No jazda! Zastrzelisz mnie z broni agentów federalnych. To ci dwaj brodacze przed wejściem do doliny. Udawali turystów. Ale z turystyką nie mają nic wspólnego, zaś kanapki okazały się miniaturowymi nadajnikami. Pracujesz dla FBI?

- Nie! - zaprotestowałem i założyłem na głowę perukę. - Nic o tym nie wiem. I skąd znasz moje nazwisko? - pytałem zaszokowany rewelacjami, jakie mi zaserwował. - Co z nimi zrobiłeś? Z tymi agentami?

- Nie dość, że miał być tutaj Panteras, a nie sobowtór, to jeszcze przywlokłeś ze sobą federalnych i tę kobietę z bachorem - zawarczał zamiast odpowiedzi.

- O czym ty mówisz?!

- O zielonym vanie. Wydał nam się podejrzany, więc jeden z moich ludzi pojechał za nim, gdy ty zawróciłeś do Hidden Valley. Złapał kobietę i chłopca. To dlatego kazaliśmy ci przyjechać do doliny.

- Panna Wielowieyska jest tutaj? - prawie krzyknąłem z podniecenia, bo stało się jasne, że vana musiała wynająć pani Agata, aby mnie śledzić. - Puśćcie ją. I chłopca. Bierzcie forsę i rozstańmy się w zgodzie.

Rzuciłem pod jego nogi skórzane etui z pieniędzmi. W tej chwili życie kobiety i Stasia było najważniejsze. Zapomniałem nawet o obrazach.

- Zwariowałeś? - zaśmiał się szyderczo mężczyzna sprawdziwszy zawartość etui. - Miało być dziesięć tysięcy, a jest pięć. To ty się poddaj i oddaj broń.

Popatrzył wymownie na szczyt jakiejś skały i zaśmiał się promiennie. Powlokłem wzrokiem w tamtym kierunku i dostrzegłem ubranego na czarno mężczyznę w czarnym kowbojskim kapeluszu. Stał na szczycie i celował we mnie ze sztucera.

- Jeśli zależy ci na życiu kobiety i dziecka, to rzuć broń - rzekł mój napastnik. - Kobieta wszystko nam wyśpiewała.

Przegrałem. A kiedy zabrał pistolet, zdążył jeszcze uderzyć mnie jego rękojeścią w podbródek.

Upadłem.

Wszyscy nowo przybyli członkowie gangu byli ubrani na czarno. Koszulki mieli przepocone, włosy rozpuszczone w nieładzie, a ich twarze zdobiły gęste zarosty. Na ich koszulkach bądź kamizelkach widniały te same wizerunki trójgłowego smoka ziejącego ogniem. Oczka mieli kaprawe, lica opalone. Rządził tutaj ten, który mnie napadł. Hektor, to ten w kapeluszu i ze sztucerem, odróżniał się od pozostałych długą i szeroką szramą na prawym policzku. Nie było to miłe towarzystwo. W sumie było ich pięciu, ale nie miałem pewności, czy kilku innych nie wykonywało jakichś zadań w innej części parku.

Przeszukali moje kieszenie, związali mnie i zaprowadzili na górną półkę pełną szczelin i wydrążonych kanałów. Rzucili w jakąś nasłonecznioną “wannę” jak worek z ziemniakami, a następnie jeden z nich dokładnie przejrzał paszport.

- Polak? - zdziwił się przywódca gangu.

- Z Warszawy - odpowiedziałem grzecznie. - Pracuję w Departamencie Ochrony Zabytków. A ty kim jesteś? Tedem Karseyem?

Tym oświadczeniem zabiłem mu ćwieka, gdyż jego tożsamość przestała być tajemnicą. A skoro ja go znałem, to niewykluczone, że znała go policja albo FBI. Karsey popatrzył na mnie groźnie i zbliżył swoją twarz do mojej.

- Co tu robisz? Dlaczego interesujesz się obrazami? O co tutaj chodzi?

- Właśnie po to przyjechałem z Europy, aby się tego dowiedzieć.

Ted Karsey sprawiał jednak wrażenie, jakby niewiele wiedział w sprawie obrazów z zaginionej kolekcji hrabiego Milewskiego. Pan Tomasz miał rację twierdząc, że “Jeźdźcy Piekieł” nie znają się na obrazach i weszli w ich posiadanie przypadkowo.

- Ktoś za wszelką cenę pragnie zdobyć obrazy, które macie - mówiłem dalej spokojnie. - Ten człowiek podszywa się pod Niemca i każe nazywać się Black. Być może sam jest Niemcem, bo wsiadł do samolotu we Frankfurcie. To osobnik o morderczych skłonnościach. Najpierw chciał zabić byłego antykwariusza w Bisbee niejakiego Derricka i agentkę federalną, a następnie wysadzić pojazd, którym podróżuje mój szef. Ten Black jest teraz w Kalifornii. Kuleje na jedną nogę, mówi dziwnym akcentem i jeździ kawasaki.

- Dlaczego interesują go nasze obrazy? - zagadnął Karsey.

- Nie wiem, ale obraz z błaznem na pierwszym planie jest dla niego ważny.

Ted Karsey skinął głową na jednego z członków gangu i ten wyjął posłusznie ze zwykłej reklamówki trzy rulony. Rozwinął je. Nie uwierzycie! Ujrzałem mocno zniszczone i znane z fotografii przysłanej Panterasowi przez “Jeźdźców Piekieł”: autoportret Malczewskiego i wiejską chatę Podkowińskiego. Podpisy obu artystów wyglądały na oryginalne. Trzeci obraz przedstawiał wiejską kapliczkę, a z podpisu na dole dzieła wywnioskowałem, że był to obraz Czachórskiego. Bliskość tych płócien namalowanych przez polskich malarzy - w tych niecodziennych, egzotycznych okolicznościach, z dala od ojczyzny - dodała mi sił, chociaż sposób, w jaki ci ignoranci przechowywali te obrazy mógł doprowadzić do rozpaczy każdego miłośnika sztuki.

- Co powiesz o obrazach? - zapytał Karsey.

Dopiero teraz skonstatowałem, że ma nie więcej niż dwadzieścia kilka lat.

- Wyglądają na oryginały - stwierdziłem. - Skąd je macie?

- Mój “tatuś” prowadził mały antykwariat w Bisbee - zaczął wyjaśniać z nutką ironii.-Miałem wtedy pięć lat. To było na początku lat osiemdziesiątych. Wkrótce po odwiedzinach jakiegoś gościa z Europy, z którym ojciec kłócił się przez cały wieczór, opuściliśmy Bisbee i wylądowaliśmy gdzieś na zachodzie niedaleko granicy meksykańskiej, a potem w okolicach Yumy. Od tego czasu ojciec stał się wrakiem i strzępkiem nerwów. Wiem, że przyjaźnił się z niejakim Harveyem, który miał w Yumie antykwariat nad rzeką Kolorado. “Tatuś” sprzedawał mu część swoich obrazów, aby mieć środki na życie. Tylko dzięki tym obrazom przeżyliśmy. W 1992 roku uciekłem z domu zabrawszy sześć obrazów z sejfu. Ojciec trzymał tam jeszcze kilkanaście innych, ale zabrałem tylko sześć. Później włóczyłem się trochę po kraju i w 1993 roku zawitałem do Bisbee. Obrazy sprzedałem Derrickowi, o którym już wspomniałeś. Zapłacił grosze, nie tyle, ile Harvey z Yumy wypłacał ojcu, ale trochę forsy zdobyłem. Nie znam się na malarstwie, więc nie wiem, ile były warte, ale wiedziałem, że te trzymane w sejfie musiały być cenne. Pewnie straciłem na tym interesie, jednak tysiąc dolarów dla szesnastoletniego szczeniaka to było sporo pieniędzy. Pojechałem do Los Angeles, zaprzyjaźniłem się tam z pewnym dealerem prochów, grałem też w kapeli punkowej, trochę się zjeździło na motorach Kalifornię, po kilku latach, dokładnie to było rok temu, z Hektorem i resztą chłopaków znowu zajechaliśmy do tego Bisbee. Przypomniałem sobie o tym Derricku i obrazach ojca, które mu sprzedałem. Popiliśmy i złożyliśmy mu wizytę. Zabraliśmy “nasze” obrazy, aby sprzedać komuś innemu po lepszej cenie. Facet nawet ich nie wystawił na sprzedaż, chociaż zakonserwował jakimś lakierem.

- I sprzedaliście chociaż jeden?

- W małych miejscowościach nikt nie chciał kupić. Zapomniałem o obrazach na amen, gdy Jack - tutaj Karsey wskazał na jednego z kumpli - zauważył przypadkowo w gazecie jakąś wzmiankę o cenach starych obrazów w galeriach w Nowego Jorku. Pojechaliśmy tam tym bardziej, że mieliśmy do uregulowania rachunki z jednym gościem zamelinowanym w Bronxie. Ale w galerii szybko zorientowano się, że obrazy mogą być kradzione, więc uciekliśmy. Spróbowaliśmy raz jeszcze, ale sytuacja się powtórzyła. Wtedy przypadkowo usłyszeliśmy w CNN, że Panteras ma dużą kolekcję obrazów i kupuje je jak szalony.

- Ile obrazów zabraliście Derrickowi? - zmieniłem temat.

- Pięć. Szóstego, z takim smutnym błaznem w czerwonym stroju i czapce, nie było. Właśnie tego, o którego pytał ten twój Black. Co to za obraz?

- Nie wiem - odpowiedziałem szczerze. - To ty powiedz mi, jak wyglądał?

- Już mówiłem, że się nie znam. Nie lubię głupich malowideł. Nuda totalna, ale czasami można zarobić. Słyszałem, że za jeden obraz z kwiatami jakiś idiota dał sześćdziesiąt milionów dolarów. Za taką sumę można by kupić pięćdziesiąt takich callawayów, jakim przyjechałeś.

- To “Słoneczniki” van Gogha - szepnąłem. - Ale intryguje mnie ten błazen.

- Pamiętam tylko, że był taki mały błazen siedzący w fotelu, taki, co to rozśmieszał królów. Zdaje się, że gość gapił się na stół zawalony jakimiś papierami. Tylko tyle pamiętam.

O rany! Gdyby nie fakt, że w Muzeum Narodowym w Warszawie znajduje się »Stańczyk« Matejki, mógłbym pomyśleć, że rozmawiamy właśnie o dziele Mistrza Jana” - pomyślałem.

Sprawa była zastanawiająca. Pan Tomasz wspominał przez telefon o wizycie w domu Derricka, ale tamten zaklinał się, że nie miał żadnego obrazu z błaznem. Czyżby kłamał? Tylko w jakim celu?

- Czy pamiętasz, w jakim języku rozmawiał twój ojciec w Bisbee z tym człowiekiem z Europy, z którym kłócił się przez cały wieczór? Czy to nie był niemiecki?

- Skąd wiesz? - zainteresował się Ted Karsey i zdecydowanym ruchem ręki odkrył dekolt koszulki, odsłaniając pod pachą niewielki tatuaż przedstawiający swastykę.

Przypomniałem sobie wtedy wzmiankę szefa na temat Blacka, który sprawdzał tatuaż na piersiach Derricka. Ten człowiek szukał pewnie ojca Karseya: Otto Kaysera, oficera SS!

- Mój ojciec był Niemcem. To pewne. Widziałem w sejfie jakieś papiery po niemiecku, ale w domu nigdy nie mówił językiem Adolfa. To może dlatego zawsze ciągnęło mnie do mundurów gestapo. W Los Angeles działałem nawet w pewnej organizacji młodych nazistów. Czy wiesz, ze w Stanach dwadzieścia kilka procent ludności jest pochodzenia niemieckiego? To najliczniejsza grupa narodowościowa. Ale polityka mnie nie interesowała i zająłem się karierą muzyka punkowego.

- Czy twój ojciec miał podobny tatuaż do twojego? - zmieniłem temat.

- Nie wiem. Nigdy nie rozbierał się przy mnie. W ogóle “tatuś” był dziwnym, małomównym starcem. A tatuaż zrobił mi specjalista z Los Angeles. Mówił, że gestapowcy nosili numery SS pod pachą.

- Czy twój ojciec jeszcze żyje?

- Nie wiem, nie odwiedziłem go od czasu, jak uciekłem z domu. On był już stary. Miał coś pod osiemdziesiątkę. Jadł czosnek, warzywa, pił wodę - typ dziwny, nieufny i bez grama tłuszczu pod skórą. Wątpię, czy żyje. A matki nie znałem.

- Czy wiesz, że na waszym tropie jest agencja Wiesenthala? Polują na twojego ojca. Ale wiedzą też o tobie. Złapią was wcześniej czy później. Wreszcie jest FBI i moi partnerzy.

- Nic nam nie zrobicie. Odjadę tym callawayem i kto mnie złapie? Zadzwonię później do Panterasa, aby wykupił callawaya i obrazy. Myślał, że zadowolimy się pięcioma tysiącami baksów? Naiwniak. I skąpiec. Teraz zapłaci pięćdziesiąt tysięcy! A ciebie tu zostawimy, abyś na nas nie doniósł.

- Zostawcie chociaż w spokoju kobietę i Stasia - krzyknąłem w ich stronę przerażony.

- Spokojna głowa - zaśmiał się tajemniczo.

Któryś z jego kompanów pojawił się przede mną z urządzeniem do wbijania haków w skałę, jakich używają alpiniści. Przeraziłem się, że drań wyceluje we mnie, ale ten wbił hak w skałę kilkadziesiąt centymetrów obok mnie. A potem założyli mi na rękę kajdanki (zabrane pewnie agentom FBI) i zamocowali je do haka. Jack zakleił mi jeszcze plastrem usta i oddalili się.

Sytuacja była poważna. Hak był porządnie wbity w skałę i nie było sposobu, aby go wyrwać. Słońce zaś wschodziło na sam niemal środek idealnie błękitnego nieba i w tym skalnym wyżłobieniu przypominającym wannę upał z każdą sekundą wysysał ze mnie życie. Było gorąco jak na rozgrzanej patelni, z trudem oddychałem przez nos i w uszach zaczęły mi już grać skwierczące trzaski wyimaginowanego oleju.

Bez cienia i wody wykończę się w ciągu kilku godzin.” - pomyślałem ze zgrozą. “Być może znajdzie mnie tutaj jakiś zbłąkany turysta? I gdzie jest Pan Samochodzik? Miał mnie osłaniać.”

Ale nic nie wskazywało na to, że ktokolwiek mnie uwolni. Leżałem tak dziesięć minut, a może kwadrans, gdy posłyszałem nad swoją głową jakieś syczenie.

Odwróciłem szybko głowę i ujrzałem pół metra od siebie dostojnie “płynącego” po krawędzi skały grzechotnika. Dojrzał mnie i przystanął jak wytrawny myśliwy, rozdymając swój korpus i wpatrując się we mnie swoimi zimnymi, martwymi oczami. Cichy, złowieszczy odgłos grzechotki spowodował, że pot zaczął mi ściekać po twarzy strumieniami, a ciało przeszywały dreszcze strachu. Wąż szykował się do ataku i kiedy myślałem, że rzuci się na mnie, całkowicie bezbronnego, wtedy zdarzył się cud. Czyjaś ręka chwyciła grzechotnika błyskawicznie za nasadę głowy i odrzuciła daleko przed siebie.

Ale to nie były halucynacje. I nie był to także cud. Przede mną stał wysoki mężczyzna. To był Winnetou, przyjaciel pana Tomasza i ojciec Stasia, ten sam, którego poznałem w Nowym Jorku.


ROZDZIAŁ DWUNASTY


W POSZUKIWANIU PAWŁA W JOSHUA TREE * TURYŚCI * PANTERAS OSKARŻA * CZY JESTEM PRAWDZIWYM MĘŻCZYZNĄ? * WERTEPAMI DO CHOLLA CACTUS GARDEN * ŚLADY SAMOCHODU * ZNAJDUJĘ MIEJSCE “TRANSAKCJI” * “JEŹDŹCY PIEKIEŁ” W PUŁAPCE * GDZIE SĄ OBRAZY? * ZAKŁADNIK * POGOŃ ZA CALLAWAYEM * MAMY KARSEYA! * GWIAZDOR CHCE KUPIĆ WEHIKUŁ * A GDZIE PAWEŁ?

Dochodziło południe.

- Czy to aby nie pani sprawka z tym środkiem nasennym? - oskarżałem Katarzynę podczas drogi z Los Angeles na wschód do Joshua Park. - Może biznesmen Paradaj kazał mnie uśpić, aby uniemożliwić dostanie się na czas do parku?

- No wie pan? - oburzyła się. - Nie mam nic wspólnego z tym fałszywym, brodatym kelnerem, który przyniósł nam kolację. Zresztą ja też zaspałam.

Już sam nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić?

W recepcji Oasis Visitor Center powiedziano nam, że Antonio Panteras odebrał ponad trzy godziny temu wiadomość zostawioną wczoraj przez jakiegoś mężczyznę i odjechał na zachód swoim cudownym callawayem. Czy udał się na kemping Indian Cove albo do West Entrance Station bądź do najdalej wysuniętego na zachód Black Rock Canyon - nie potrafiono nam odpowiedzieć.

Zupełnie nie wiedziałem, od którego miejsca rozpocząć poszukiwania Pawła i “Jeźdźców Piekieł”. A przecież w każdej chwili mogliśmy spodziewać się Blacka! Sytuacja była zaiste dziwna, nie odezwała się do nas bowiem ani agentka Turman, ani Winnetou, ani Agata Wielowieyska. Paweł miał skupić się jedynie na swojej “misji” i pewnie nie przyszło mu do głowy zadzwonić na numer telefonu komórkowego Katarzyny. My z kolei nie mogliśmy przekazać mu wiadomości na pager, gdyż wybranie jego numeru mogło spowodować poważne konsekwencje, gdyby na przykład dobijał akurat targu z “Jeźdźcami Piekieł” i ci zainteresowaliby się, kto do niego dzwoni. Tylko że minęły już prawie cztery godziny od pojawienia się Pawła w parku, a ten się nie odzywał. Przeczuwałem, że musiało go spotkać jakieś nieszczęście. Przecież komuś bardzo zależało, aby uniemożliwić nam dostanie się na czas do parku.

Pojechaliśmy z Katarzyną do West Entrance Station, gdyż wygodna droga tam przebiegająca zwana Park Boulevard prowadziła przez większą część parku. “Jeźdźcy Piekieł” nie wybraliby pieszego szlaku turystycznego Boy Scout Trail, ani kiepskiej drogi na północno-zachodnim krańcu parku zwanej La Contenta Road bądź szlaku California Riding and Hiking Trail. Callaway mógł podróżować jedynie betonowym traktem Park Boulevard.

Minęliśmy Lost Horse Valley i skręciwszy na wschód przebiliśmy się przez przesmyk pomiędzy masywem gór Quail i Ryan, za którymi rozpościerały się masywniejsze fałdy gór San Bernardino biegnące w kierunku północno-zachodnim. Na kempingu Sheep Pass popytaliśmy kilku turystów o callawaya. Niestety, nikt z nich nie widział luksusowego samochodu ani motorowego gangu, więc ruszyliśmy w kierunku Queen Valley, cały czas posuwając się na wschód. Troska o Pawła i rosnący z minutę na minutę niepokój o jego losy nie pozwalały mi nacieszyć się wspaniałymi, egzotycznymi widokami. Dolina, którą teraz pokonywaliśmy, była bowiem rozległą, usianą “drzewami Jozuego” połacią szaro-fioletowych łąk pustynnych, za horyzontem której wznosiły się górskie masywy. Gdzie mogłem szukać Pawła na tym rozległym terenie górskich wzniesień, płaskowyżów i dolin pełnych zakamarków?

Przy drodze, niedaleko skrzyżowania szosy ze szlakiem Geology Tour Road biegnącym z północy na południe, rósł samotny dąb, który rzucał na rozpaloną ziemię niewielki cień. Ale wystarczało go aż nadto dla grupki czterech młodych ludzi, która przycupnęła na moment pod drzewem, aby odpocząć. Popijali z bidonów i głośno rozmawiali, ale na nasz widok przestali gadać i pomachali nam.

Zatrzymałem wehikuł.

- Co to za pojazd? - zapytała ruda dziewczyna. - Takiego w życiu nie widziałam. Wyciągnął go pan ze Słonego Jeziora* [Słone Wielkie Jezioro (Great Salt Lake) - słone, plejstoceńskie jezioro bezodpływowe w zachodniej części USA, w stanie Utah. Zasolenie: 200-270%o (sól kamienna i glauberska).]? Mamy dzisiaj szczęście do niesamowitych samochodów.

- To wynalazek pewnego majsterkowicza - wyjaśniłem i zaraz spoważniałem. - Ale o jakim innym samochodzie mówicie?

- Panie, dzisiaj widzieliśmy samego Panterasa w Oasis Center! - podniecił się jeden z młodzieńców. - Rozbija się po parku swoim callawayem! Nie tak dawno jechał na wschód, ale skały zasłaniały nam widoczność, więc nie wiemy, dokąd pojechał. A może pan go widział?

- Nie. A może widzieliście ludzi na motorach?

- Nie. Kim są?

- Nieważne..

- Co tutaj się dzieje? Kręcą jakiś film? Kim pan jest? Wygląda pan na scenarzystę.

- W życiu nie napisałem scenariusza ani książki - uśmiechnąłem się blado. - Po przygodę wychodzę z domu i znajduję ją z dala od księgarskich półek. Tak jak wy teraz.

Popatrzyli na mnie uważniej.

- Dziwnie pan gada - rzekła ruda dziewczyna. - Ale niegłupio. Pożegnałem ich i ruszyłem dalej na wschód na poszukiwanie Pawła.

Jak na przyspieszonym filmie ukazywały mi się po obu stronach drogi wszystkie sceny z książek lat mojej młodości, te o Indianach i zdobywcach Dzikiego Zachodu, traperach i poszukiwaczach złota. I teraz te wszystkie krajobrazy miałem jak na wyciągnięcie ręki, zaś poszukiwania Pawła dodawały do tego wszystkiego autentycznego dreszczyku emocji. W takich chwilach żałowałem zawsze, że biorę udział w podobnych, niebezpiecznych przygodach, i dałabym wiele, aby z moim młodym współpracownikiem siedzieć teraz w naszym ciasnym departamencie na Krakowskim Przedmieściu i przerzucać stosy papierów i dokumentacji.

Nie ujechaliśmy pół mili, gdy za nami zawarczał silnik jakiegoś samochodu. Po kilkunastu sekundach zrównał się z wehikułem, a kierujący pojazdem człowiek zaczął machać ręką, abym się zatrzymał.

To był Antonio Panteras, a korpulentny mężczyzna siedzący obok niego z ogromną mapą na kolanach był jego agentem o imieniu Ed. Poznali mnie po wehikule.

- To pan jest tym Samochodzikiem? - krzyknął w moją stronę aktor i wysiadł ze sportowego BMW.

- Szukam mojego człowieka, Pawła Dańca - odpowiedziałem.

- Amatorzy! - złościł się Panteras. - Zawaliliście całą sprawę! Czy wiesz pan, że dwie godziny temu dzwonili do mnie “Jeźdźcy Piekieł”? Są rozwścieczeni. Nie było mowy o FBI i jakiejś kobiecie z dzieciakiem! A najgorsze, że mają mojego callawaya i chcą jeszcze dziesięć tysięcy dolarów za niego. Pięć tysięcy już wpadło w ich ręce.

- A jeśli chcemy odzyskać obrazy, musimy zapłacić jeszcze dziesięć - jęknął Ed i pokazał jakąś wypchaną, papierową torbę. - A może ten Paweł jest z nimi w zmowie?

Okazało się, że ludzkie życie traciło w obliczu dóbr tego świata znaczenie. Dla nich ważniejszy był luksusowy, bajecznie drogi samochód, ewentualnie obrazy, ale dla mnie życie ludzkie stanowiło wartość nadrzędną. Nie zmieniało to faktu, że nie tylko Paweł był w niebezpieczeństwie, ale i Wielowieyska z synem.

- Przez niekompetencję twojego człowieka, tego młokosa podszywającego się pode mnie - prowadził dalej swoją oskarżycielską tyradę aktor - musiałem przerwać zdjęcia do mojego najnowszego filmu. Ach, czemu sam tutaj nie przyjechałem. Już ja bym pokazał tym “Jeźdźcom Piekieł”, kto tu rządzi.

- Wybaczą panowie, ale los mojego współpracownika jest w tej chwili dla mnie sprawą najważniejszą - oświadczyłem oschle i usiadłem za kierownicą. - Nie obchodzą mnie wasze sprawy. Z tego, co mówicie wynika jasno, że daliście pieniądze, aby Paweł “kupił” dla was obrazy. Tylko o to wam chodziło. Ale chytry dwa razy traci. Nie ma obrazów, nie ma callawaya. Swoją drogą, ciekawe, co byście zrobili z obrazami? Powiesili w swojej willi? Przecież wiecie, że to kradzione obrazy i są spuścizną narodu polskiego. Zresztą możemy zadzwonić na policję albo...

- Że co?! - zdenerwował się Ed. - Że co? Co pan powiedział? Straszy pan policją? Sami się zgodziliście z nami współpracować. Poza tym “Jeźdźcy Piekieł” zabronili nam mówić o spotkaniu z nimi komukolwiek.

I opowiedzieli dokładnie o telefonie “Jeźdźców Piekieł”. Wynikało z niego jasno, że Paweł został zaatakowany, schwytany i był przetrzymywany przez motorowy gang, zaś sytuacja Agaty Wielowieyskiej i jej syna również nie była lepsza, gdyż zostali zakładnikami i ich życie zależało teraz od chojności gwiazdora.

- Czy powiedzieli, gdzie jest Paweł? - zapytałem.

- Nie. Chcą pieniędzy i ani słowa policji.

- Mój człowiek jest w poważnych tarapatach - zaprotestowałem, ale tak naprawdę to obwiniałem za całą sytuację agentkę Turman. Kobieta miała bowiem dołączyć do Pawła razem z moim przyjacielem Winnetou, a jak do tej pory nie dała znaku życia. Milczał i mój przyjaciel. Coś tutaj nie grało. - Nie mamy zatem wyjścia i musimy zawiadomić policję. A najlepiej FBI.

- Panie Samochodzik - podszedł do mnie Panteras i zaprezentował śliczny uśmiech gwiazdora, na który Katarzyna momentalnie zareagowała westchnięciem. - Po co nam FBI? Jesteśmy mężczyznami i sami dorwiemy tych “Jeźdźców Piekieł”, a nawet odszukamy Pawła. Nie sposób nie zauważyć callawaya na tym pustkowiu.

- Widziano go jadącego na wschód - słodko powiedziała Katarzyna ku mojej szczerej złości.

- Rozumiem - szepnął aktor, przyglądając się uważnie wehikułowi. - Nie mogliście go doścignąć tym gratem. To dlatego pana tak nazywają: Pan Samochodzik. Zostańcie tutaj sobie albo jedźcie wolno na wschód. Ja w tym czasie załatwię sprawę z “Jeźdźcami Piekieł”, a potem się spotkamy.

- W którym miejscu wyznaczyli spotkanie? - zapytałem ostro.

Aktor nie odpowiedział, wsiadł pospiesznie do samochodu i pomachał nam ręką na pożegnanie.

- Bye!

I bezczelnie odjechał z piskiem opon.

- Panie Panteras! - wołałem jeszcze za nim wściekły na cały świat. - Nie rozumie pan, że życie mojego współpracownika może być zagrożone?!

Ale moje wołanie na nic się zdało. Inna sprawa, że od pomyślnie zakończonej “transakcji” zależało życie zakładników, to jest Wielowieyskich.

- Jaki on przystojny, prawda? - rozmarzyła się Katarzyna, odprowadzając Panterasa wzrokiem pełnym bezgranicznego uwielbienia. - Prawdziwy mężczyzna. Z tego wszystkiego zapomniałam poprosić o autograf.

Już chciałem wrzucić drugi bieg, aby pokazać, że nie jestem gorszy i poznać miejsce spotkania z “Jeźdźcami Piekieł”, ale w porę się opamiętałem. Cóż, nie ma nic gorszego dla mężczyzny jak komplementy kobiety słane pod adresem innego, ale też i prawdziwy mężczyzna nie powinien zbytnio okazywać swoich emocji. W pewnych sytuacjach powściągliwość i zimna krew bardziej mówiły prawdę o mężczyźnie niż zapalczywość, ślepa furia połączona z bohaterstwem. Poza tym byłem człowiekiem trochę przekornym i lubiłem działać po swojemu. Pohamowałem niezdrową ambicję i sięgnąłem po lornetkę. Nie było sensu ścigać się ze zwariowanym aktorem na wąskiej, krętej szosie.

Przez dłuższą chwilę obserwowałem jazdę BMW. Samochód kierował się do południowo-wschodniej część parku i jak wynikało z mapy był to teren górzysty, dziki i rzadko uczęszczany przez turystów.

Utrzymując prędkość czterdziestu mil na godzinę, spokojnie jechałem na wschód. Minął mnie nawet jakiś niebieski dostawczy dodge i z łatwością oddalił się.

- Nie ma pan za grosz ambicji - warknęła na mnie dziewczyna. - Niech pan wdusi ten pedał do dechy. Proszę wziąć za przykład Panterasa, to dopiero jest prawdziwy mężczyzna.

- Na nic się zdadzą rajdowe popisy w parku - spokojnie mówiłem, co pewien czas przykładając lornetkę do oczu. - Nawet jeśli dogonię Panterasa, to ten może zawrócić i “umówić się” z “Jeźdźcami Piekieł” w innym miejscu i o innej porze. Musimy ustalić miejsce ich spotkania w sposób bardziej subtelny. Inaczej nie odnajdziemy Pawła. Tylko oni mogą nas zaprowadzić do niego.

- Jeśli nie pojedziemy za Panterasem - gderała zła na mnie dziewczyna z ironicznie wykrzywionymi usteczkami - to niczego się nie dowiemy. Chyba, że zamówimy helikopter.

Minęliśmy okolicę w pobliżu kempingu Jambo Rock, terenu słynącego z niesamowitych skalnych konfiguracji. Na wschodzie, już za granicą parku królowało pasmo gór Pinto, a droga Park Boulevard skręcała niemal pod kątem prostym na północ. Po prawej wznosił się leniwie w oddali niski masyw gór Hexie. Panteras podążał teraz na południowy wschód drogą Pinto Basin, która ciągnęła się aż po góry Cottonwood na południowym krańcu parku już w obrębie pustyni Colorado, gdzie kempingów i turystów było mniej niż w północnej części parku.

Nawet nie dojechałem do rozwidlenia drogi. Zatrzymałem na chwilę wehikuł i zacząłem z niezwykłą uwagą studiować mapę parku.

- Co pan robi najlepszego? - syczała ze złości Katarzyna.

Ignorując jej kapryśną naturę, zapaliłem zaraz silnik i gwałtownie zjechałem z drogi na pobocze, kierując się po piaszczystej dolince na południowy wschód.

- Aj! - krzyknęła Katarzyna tracąc równowagę w wyniku mojego nagłego zrywu. - Co pan robi? Chce pan nas pozabijać?

- Niech ta maszyna pokaże, ile jest naprawdę warta! - zawołałem zmniejszając ciśnienie w ogumieniu, a potem dodałem gazu. - Pojedziemy na południe, na skróty. Jeśli “Jeźdźcy Piekieł” wyznaczyli spotkanie gdzieś przy drodze Pinto Basin, to dojedziemy tam od strony tych wertepów i z ukrycia będziemy obserwować, co się wydarzy. Jeśli ktokolwiek nas się spodziewa, to tylko na głównej drodze, z której właśnie zboczyliśmy.

Muszę przyznać, że wehikuł przewyższał możliwościami technicznymi mój stary, niezapomniany pojazd. Jechał po piaszczystym terenie bez żadnych problemów, skały omijał skutecznie niczym poduszkowiec i tylko rzucało nami do góry i na boki na większych przeszkodach, ale pojazd wciąż dzielnie przedzierał się przez wyżynny, nietypowy, a nawet nieodpowiedni do jazdy samochodem teren. Ale wehikuł nie był przecież normalnym samochodem.

Pokonaliśmy jakiś płaskowyż, ominęliśmy skałki i wjechaliśmy na szlak turystyczny California Riding and Hiking Trail, który na tym terenie biegł prawie równolegle do Park Boulevard i przecinał jej odnogę Pinto Basin Road półtorej mili dalej na południu. Kurzyło się za nami niemiłosiernie, a gorący wiatr smagał nasze twarze i rozwiewał włosy.

Jadące niezbyt szybko na południe betonową szosą BMW ujrzeliśmy po kilku minutach. Udało nam się nadrobić stracony czas jazdą na skróty po nieprzyjaznym terenie i w ten sposób mogliśmy kontrolować sytuację. Na szczęście Panteras nie zdawał sobie sprawy, jakim pojazdem dysponowaliśmy.

Ze szlaku skręciłem w prawo i pojechałem na południe wzdłuż pasma niskich gór Hexie, które towarzyszyły na odcinku kilku mil Pinto Basin Road, po której jechało BMW Panterasa.

To była trudna jazda; musieliśmy pokonywać wiele uciążliwych uskoków, omijać slalomem kępy suchych krzaków, skalne występy, ale na szczęście rosnące od strony drogi wysokie, suche krzaki i zielone kaktusy stanowiły niezły parawan dla oczu Panterasa i Eda. Inna sprawa, że aktor ze swoim agentem nie spodziewali się nas w tym nietypowym miejscu.

Ale oto BMW skręciło nagle z drogi niedaleko kempingu Cholla Cactus Garden. Natychmiast zahamowałem i przystawiłem lornetkę do oczu.

- Co się dzieje? - zainteresowała się Katarzyna.

Sportowy samochód gwiazdora przejechał kawałek polany obrośniętej skarłowaciałą i spaloną roślinnością, wbijając w górę chmurę piasku i po chwili wjechawszy w duży i wysoki zagajnik kaktusów znikł z pola widzenia.

- Prawdopodobnie wśród kaktusów wyznaczono spotkanie - poinformowałem dziewczynę.

- I co chce pan zrobić? - zapytała już bez wojowniczej maski. - Zostanie pani tutaj za kierownicą z zapalonym silnikiem, a ja pójdę na zwiady.

To rzekłszy wyszedłem z wehikułu i udałem się w kierunku kaktusowego gaju. Na gorącej ziemi zauważyłem ślady opon jakiegoś samochodu. Kępki niskiej roślinności były nieco przygniecione, a to mogło świadczyć, że ktoś tędy niedawno jechał. To mnie zdziwiło, był to bowiem teren parku narodowego i poruszanie się po nie wyznaczonych traktach było przestępstwem. Ja miałem jednak silną motywację do naruszenia prawa, a było nią życie Pawła. Ale jaką miał kierowca samochodu? Ślady odbijały bardziej na zachód, więc postanowiłem sprawdzić, kto oprócz mnie śledzi “Jeźdźców Piekieł” i Panterasa? Pod osłoną kęp jukki i kaktusów przeszedłem bez trudu kawałek płaskiego terenu, ale zaraz musiałem zwolnić i nadstawić uszu. Poprzez egzotycznie powyginane korpusy tych kłujących roślin widziałem jakieś dwieście jardów przed sobą niewyraźną sylwetkę BMW i kilka srebrnych motorów. O ile się nie myliłem, były to słynne harleye-davidsony, a wokół tych legendarnych jednośladów poruszały się ciemne sylwetki. Ale zaraz moją uwagę zwrócił platynowy blask karoserii innego samochodu znajdującego się za rzędem motorów. Był to sportowy, luksusowy i ekstrawagancki samochód, który mógłby rywalizować na autostradzie z naszym wehikułem. To był ów słynny callaway Panterasa.

Powiodłem wzrokiem uzbrojonym w lornetkę po okolicy w poszukiwaniu tajemniczego, samochodu, ale nie zauważyłem go nigdzie.

Czołgałem się niemal na kolanach, omijając kaktusy, aby zbliżyć się jak najbardziej do miejsca “transakcji” i nie zostać zauważonym. Znalazłem na szczęście dziwnie powyginany kaktus i w jego rozczapierzających się ku górze kolczastych ramionach znalazłem prześwit, przez który widziałem mężczyzn, a do mych uszu dochodziły ich ledwo słyszalne głosy. Przystawiłem lornetkę do oczu i obserwowałem.

- Ile dałeś za tego callawaya, Panteras? - zapytał aktora jakiś postawny, młody mężczyzna o tyleż bujnej, co niechlujnej fryzurze, ubrany w skórzane spodnie i mocno przepoconą czarną koszulkę. Na tle pozostałych towarzyszy, którzy otoczyli kręgiem aktora i jego agenta, wyglądał mi on na ich przywódcę.

- Nie pamiętam - odpowiedział zadziornie gwiazdor, prężąc swój wspaniały tors. - Ale przejdźmy może do “interesów”. Macie pieniądze, a zatem poproszę o kluczyki do callawaya i obrazy!

- Spieszymy się na plan zdjęciowy - dodał drżącym ze strachu głosem mały wzrostem agent Ed.

Nie słyszałem, co odpowiedział przywódca gangu, bo oto nagle arena tego przedziwnego spotkania została niespodziewanie otoczona przez kilku uzbrojonych osobników, w których rozpoznałem, o dziwo, grupę młodych turystów odpoczywających pod dębem na drodze Park Boulevard! Rozmawiałem z nimi jeszcze kwadrans temu!

Skąd oni się tutaj wzięli? - dziwiłem się, ale zaraz pojąłem, że mogli się tutaj dostać jedynie niebieskim dodgem, który minął nas na parkowej drodze zaraz po odjeździe Panterasa. Ku mojemu dalszemu zaskoczeniu, w obiektywie lornetki mignęła mi nawet postać agentki Turman ubranej po cywilnemu, ale pistolet tkwiący w jej małej dłoni nie wróżył pokojowego charakteru tej wizyty.

- FBI! - krzyknęła kobieta. - Poddajcie się! Jesteście otoczeni! Ręce do góry!

Jeźdźcy Piekieł” zamarli na moment, a mnie się zdawało, że słyszałem nawet ciężkie westchnienie niezadowolonego Panterasa. Wszyscy członkowie gangu unieśli ręce w górę, nawet Ed poszedł w ich ślady, na co Panteras zareagował mocnym kuksańcem wymierzonym swojemu agentowi.

- Panie Panteras - upomniała go Sandra Turman. - Proszę unieść ręce w górę. Pański przyjaciel również.

- Ja muszę natychmiast rozmawiać z adwokatem - zaprotestował Ed. - Ja...

- Wszyscy niech wyjmą broń, powoli, jedną ręką i rzucają przed siebie na ziemię - rozkazała agentka Turman, a jej młoda ekipa FBI zacieśniła wokół pojmanych mężczyzn koło.

Sytuacja do złudzenia przypominała jakiś stary western, w którym grupa dzielnego szeryfa wzięła w potrzask bandę koniokradów. Jednak w tym wypadku nie chodziło o konie, a o obrazy, zaś banda jeździła na nowoczesnych motorach. I nie był to żaden film, a rzeczywistość.

Jeźdźcy Piekieł” pozbyli się niechętnie pistoletów, a jedna z młodych kobiet, ruda, ta sama, która rozmawiała ze mną na parkowej drodze, pozbierała je. A ja stałem bezpiecznie schowany za kaktusem i z wielką uwagą przypatrywałem się dalszemu ciągowi wydarzeń.

- Gdzie są obrazy, Karsey? - zapytała agentka Turman przywódcę gangu.

Ten jednak stał nieruchomo i patrząc w jej ładną buzię uśmiechał się tylko bezczelnie.

- O czym pani mówi? - próbował zaprotestować Panteras, przeczuwając oddalającą się okazję na dobry interes związany z obrazami. - To moja sprawa. Przyjechałem po callawaya.

Turman zignorowała gwiazdora, na co ten o mało nie prychnął z oburzenia (nie był widać przyzwyczajony do takiego traktowania) i zaraz zlustrowała wzrokiem herleye oraz pozostałe motory. Każda z maszyn dźwigała w swoim kufrze jakiś pakunek, więc kobieta nie potrafiła dociec, gdzie mogą znajdować się obrazy. Ale pomógł jej w tym jeden z członków gangu, który odruchowo spojrzał na drugiego, najładniejszego harleya stojącego w rzędzie. Jak się domyśliłem, była to maszyna Karseya z obrazami ukrytymi w bagażniku, a jego piorunujące spojrzenie posłane kompanowi utwierdziło nie tylko mnie w tym przekonaniu, ale także agentkę Turman.

Kobieta nie namyślając się długo wyjęła z bagażnika reklamówkę i wyciągnęła z niej... zwykłe gazety.

Tego, co się stało z twarzami “Jeźdźców Piekieł” nie sposób było opisać. W przeciągu chwili ich twarze spowiło groteskowe zdumienie, a Panteras i Ed niemalże posinieli ze złości.

Jednak Karsey szybko się opanował.

- Nie ma ich tutaj - powiedział niezbyt przekonująco. Grał wyraźnie na zwłokę, gdyż było widać jak na dłoni, że sam jest zaskoczony. Wskazał ręką na motor i rzekł: - Pokażę wam na mapie, gdzie ukryłem obrazy. Tylko pozwólcie mi wziąć mapę...

Nie dokończył. Ta chwila, w której na moment zagadał agentkę i opuścił jedną rękę niżej, pozwoliła mu na szybkie wyciągnięcie noża z rękawa. W mgnieniu oka doskoczył do stojącego obok niego kompana i, zachodząc go od tyłu, przyłożył mu do gardła srebrny nóż.

- Cofnijcie się! - zaczął krzyczeć w stronę agentów FBI. - Wszyscy! Inaczej poderżnę mu gardło! Nie żartuję.

Jego kompan zaczął się trząść jak galareta ze strachu, a nóż Karseya nieubłaganie wpijał się w jego szyję z coraz większym naciskiem.

- Natychmiast! - groził przywódca “Jeźdźców Piekieł”. - Poderżnę mu gardło z przyjemnością. Gdzie są obrazy, Jack?! - krzyczał w ucho byłego kompana. - Co z nimi zrobiłeś?!

- Nie wiem, Ted - jęczał tamten. - Były tam. Przysięgam. Nie wiem, gdzie są!

- Zastrzelcie ich! - zaproponował nieoczekiwanie Ed. - To bandyci. Złodzieje! Nie pozwólcie im uciec.

Ale agentka Turman dała swoim współpracownikom sygnał do odwrotu. Nie było pewności co do prawdziwych zamiarów Karseya. Wyglądał na zdolnego do najgorszych rzeczy młodzieńca, nie rzucającego słów na wiatr, typa bezwzględnego z rysem nieobliczalności wyrytym na twarzy.

Karsey z zakładnikiem powoli przesunęli się bliżej callawaya. Razem wsiedli do środka od strony kierowcy; tam Karsey kazał kompanowi przesunąć się na siedzenie pasażera, a sam zajął szybko miejsce kierowcy. Po sekundzie silnik zaryczał i callaway wystrzelił jak rakieta, wzbijając w górę zasłonę dymną w postaci chmury piachu.

I wtedy agentka Turman dała znak swoim ludziom do użycia motorów. To zamieszanie wykorzystał Panteras, który pociągnął Eda w stronę znajdującego się o krok BMW. Wsiedli i zanim agentka Turman zorientowała się w czym rzecz, samochód wyrwał do przodu śladem callawaya.

- Agentko Turman! - zawołałem na nią i zacząłem machać ręką. - Za mną! Dogonimy ich! Nie patrzyłem dłużej w jej stronę. Słyszałem jedynie podniecone głosy młodych agentów i rozkazy Turman. Biegłem po suchej jak pieprz ziemi w kierunku wehikułu raniąc się co jakiś czas o kolce kaktusów. Bieg w tym piekielnym słońcu przez Joshua Tree był nie do zniesienia, ale udało mi się wreszcie dopaść pojazdu, ku kompletnemu zaskoczeniu Katarzyny. Na szczęście silnik był cały czas na chodzie, więc szybko usiadłem za kierownicą, wrzuciłem bieg i ruszyłem. Sandra Turman wskoczyła w biegu do wehikułu na tylne siedzenia.

- Co pan tutaj robi?! - dziwiła się.

- A pani? - nie pozostawałem dłużny w pytaniach, kierując jednocześnie wehikuł w stronę głównej drogi. - Skąd pani wiedziała, gdzie “Jeźdźcy Piekieł” spotkają się z Panterasem?!

- Ze zdjęć satelitarnych! - przekrzykiwała pracę silnika i świst powietrza. - Poprosiłam o dostęp do satelity, bo straciliśmy kontrolę nad akcją w parku. Mieliśmy swoich ludzi porozmieszczanych w strategicznych miejscach, ale z powodu nieodpowiedzialnej postawy pani Wielowieyskiej wszystko diabli wzięli! Na szczęście zdjęcia satelitarne rozwiązały problem, poza tym, że naraziłam budżet mojego departamentu na duże straty. To kosztowne zdjęcia, ale skuteczne jak pan widzi.

Moją uwagę pochłonęła teraz jazda po nierównym terenie.

Już po kilku minutach dojechałem do drogi parkowej. W oddali ujrzałem tył BMW prześwitujący przez falujące od gorąca powietrze. Callawaya już nie widziałem, ale za to we wstecznym lusterku ujrzałem jadących na motorach agentów federalnych.

Panteras pędził na złamanie karku i w tej właśnie chwili postanowiłem wrzucić kolejny bieg i przydusić pedał gazu. Zanim to uczyniłem, zwiększyłem jeszcze ciśnienie powietrza w ogumieniu i już po kilku sekundach wehikuł przeszywał ze świstem gorące kalifornijskie powietrze niczym wystrzelona z niszczyciela torpeda rozpruwająca morskie fale.

Jakież było zdziwienie aktora ł jego agenta, gdy w niecałe kilkanaście sekund zrównaliśmy się z ich BMW. Szybkościomierz wskazywał już ponad sto mil na godzinę, co na tak wąskiej drodze i zakrętach było szybkością imponującą.

Pomachałem Panterasowi i przyśpieszyłem. Szesnaście cylindrów bentleya zaryczało, zagrało jak najlepsza orkiestra i wehikuł z dzieciną łatwością wyprzedził BMW. A był to zryw bajeczny!

Przed nami pojawił się prosty kawałek drogi. Z przeciwka przejechał zielony van, a w zasadzie przeleciał do tyłu niczym pociąg ekspresowy, a ja patrzyłem z podnieceniem na szybkościomierz: sto dziesięć, sto dwadzieścia...

- Pan nas pozabija! - usłyszałem przerażony krzyk agentki. - To pudło się rozsypie!

Na nic zdały się jej obawy. Pędziłem dalej. Katarzyna nie mówiła nic. Siedziała skulona obok mnie i kurczowo trzymała się pasa, podczas gdy krajobraz po obu stronach przesuwał się niebezpiecznie szybko.

Wcisnąłem pedał gazu jeszcze głębiej: sto trzydzieści, sto czterdzieści, sto pięćdziesiąt mil na godzinę, aż wreszcie ujrzałem callawaya. Widziałem jego czerwone światła hamulcowe, gdy próbował zmieścić się na zakręcie częściowo zasłoniętym przez rosnące gęściej na poboczu “drzewa Jozuego”. Jego tył natychmiast przybliżył się do nas; to była dosłownie sekunda, jak usiadłem mu na kufrze, wciskając dla odmiany pedał hamulca. Zapiszczały subtelnie specjalne tarcze hamulcowe wehikułu, zarzuciło nami, ale zaraz przekręciłem kierownicę w prawo i dodałem gazu. Już mieliśmy callawaya! Nie mógł nam uciec. Pamiętałem z mapy, że mieliśmy teraz ostatni, w miarę prosty odcinek Park Boulvard; jakieś dwie mile na zachód, aż do zakrętu w okolicach doliny Lost Horse. Dzisiaj niewielu turystów podróżowało po drogach samochodami, więc miałem ostatnią szansę prześcignięcia callawaya.

Ale Ted Karsey nie dawał za wygraną. I chociaż zorientował się, że ucieczka przed nami staje się coraz mniej realna, spróbował ostatni raz oderwać się od wehikułu. Cóż z tego, skoro ja z dziecinną łatwością mogłem przyspieszyć w dwie-trzy sekundy z prędkości stu mil na godzinę do stu pięćdziesięciu! To był cały bentley ukryty pod powłoką wehikułu.

W pewnym momencie postanowiłem zakończyć pościg. Z prędkością stu sześćdziesięciu mil na godzinę minąłem callawaya i zajechałem mu niespodziewanie drogę. Ten manewr zaskoczył Karseya, który przestraszył się pancernej karoserii wehikułu i zjechał odruchowo na kawałek pobocza. Ten błąd, przy tak zawrotnej jak na parkowe warunki szybkości, okazał się dla niego zgubny. Callaway wytracił szybkość na nierównym terenie, ale pędził na tyle szybko, że w każdej chwili mógł zerwać niskie zawieszenie. Karsey w porę się opamiętał i zahamował, zbyt jednak gwałtownie, aż zarzuciło samochodem niebezpiecznie, raz i drugi, a potem wyrywając z ziemi krzewy i kamienie tracił callaway sukcesywnie prędkość na parkowej “łące”. I wtedy niespodziewanie podskoczył do góry uderzywszy podwoziem w jakiś głaz, wzniósł się dostojnie w górę jak albatros szykujący się do lotu i przekoziołkował efektownie kilkanaście jardów w powietrzu, aby z powrotem opaść na koła.

Stanął w gęstej chmurze pyłu.

Podjechałem szybko do niego i agentka Turman z pistoletem w dłoni podeszła do zaszokowanego Karseya i jego kompana.

- Gra skończona, Karsey. Gdzie masz obrazy? I gdzie są moi ludzie?

Ten nie odpowiadał. Był blady i przerażony, podobnie zresztą jak jego towarzysz. Ale zaraz oprzytomniał i podał jej małe słuchawki z mikrofonem.

- Mój człowiek o imieniu Hektor wywiózł ich w góry - powiedział szeptem. I mimo że był w szoku, nie omieszkał z ciekawości zaszczycić wzrokiem wehikułu, jakby ten był co najmniej pojazdem UFO. - Są w starej kopalni. Razem z kobietą z dzieckiem. Ale gdzie są obrazy, nie mam pojęcia. Jeszcze nie tak dawno były w reklamówce. Miał je Jack, a następnie ja je wziąłem.

- Ktoś musiał wcześniej nam je ukraść - dodał przestraszony kompan Karseya.

- Gdzie jest teraz ten twój Hektor?

- Jak mnie ścigaliście z naprzeciwka jechał ciemnozielony van - wyjaśnił. Mówił prawdę. Faktycznie, po drodze mijaliśmy vana. - To mógł być Hektor, bo vanem pojechał zawieźć zakładników do kopalni. Ale miał wrócić harleyem. Dziwne. Chyba mnie zdradził, bo się nie zgłasza.

Agentka sięgnęła po słuchawki z mikrofonem, podłączone do małego nadajnika. Nacisnęła jakiś przycisk i kazała Karseyowi wywołać Hektora. Niestety, nikt nie odpowiadał.

- Gdzie jest mój człowiek? - zapytałem wreszcie. - Nazywa się Paweł Daniec. Ten w przebraniu Panterasa?

- W Hidden Valley. Jak chcecie ujrzeć go żywego, to jeźdźcie tam jak najszybciej, zanim słońce wysuszy go na śmierć. Znajdziecie go na skałkach od wschodniej strony, w małym skalnym zagłębieniu.

Już zamierzałem wsiąść do wehikułu, gdy zajechał wreszcie BMW. Panteras wyskoczył z samochodu i natychmiast podbiegł do mnie, wpatrując się z uwielbieniem w wehikuł. Wyglądało na to, że stracił zainteresowanie obrazami i przeniósł je na wynalazek znajomego mechanika biznesmena Paradaja.

- Panie! Co to za bryka?! - wrzeszczał mi do ucha. - Ja go kupuję. Natychmiast! Ed wypisz panu czek.

- Na jakie nazwisko? - zapytał agent.

- Wehikuł nie jest na sprzedaż! - zaprotestowała Katarzyna, która jakby straciła sympatię do aktora po ostatnich wydarzeniach na Park Boulevard. - To własność Polskiego Instytutu Naukowego!

- To dzieło sztuki motoryzacyjnej! - nie przestawał w pochwałach Panteras. - Teraz wiem, dlaczego nazywają pana Panem Samochodzikiem. Niezły z pana aparat! Nabrał pan wszystkich.

- Obawiam się, że gra jeszcze się nie skończyła - rzekłem smutno, wsiadając do wehikułu. - Nie wiemy, gdzie są obrazy. I co najważniejsze życie pańskiego sobowtóra, a mojego współpracownika, jest w niebezpieczeństwie .

- Pawła?

- Właśnie.

- Służę pomocą.

Odjeżdżając zauważyłem zbliżających się dopiero do miejsca wypadku agentów federalnych na motorach.

Po dziesięciu minutach znaleźliśmy się w Hidden Valley. Poszliśmy z Panterasem do doliny (agentka Turman ze swoją ekipą została z Karseyem i Jackiem przy drodze i miała zaczekać na pojawienie się niebieskiego dodge’a). A my w tym czasie bez trudu odnaleźliśmy kryjówkę, w której według słów Teda Karseya miał przebywać Paweł.

Ale spotkał nas srogi zawód. Po Pawle zostały tylko wbity w skałę hak i kajdanki.


ROZDZIAŁ TRZYNASTY


MÓJ NOWY BRAT * NA SKAŁACH HIDDEN VALLEY * PAPUGA W AKCJI *
JAK ZNALAZŁ SIĘ TUTAJ WINNETOU? * WINDOW I OBRAZY * DETEKTYW SIĘ TŁUMACZY * W DRODZE NA QUAIL MOUNTAIN * KIM JEST BLACK? *
W OPAŁACH, CZYLI PCHAMY CADILLACA * WIĘŹNIOWIE W KOPALNI ZŁOTA * BYSTRY HEKTOR * NABOJE W KIESZENI * KŁÓTNIA WIELOWIEYSKICH *
SAM NA SAM Z BLACKIEM * CZY BĘKART NAS URATUJE? * SKORPION * MAYDAY! MAYDAY!

Winnetou uratował mi życie.

Nie wiem, co by się ze mną stało na tych rozgrzanych od piekielnego słońca skałach Joshua Tree i prawdę powiedziawszy nie miałem czasu na podobne spekulacje, gdyż Winnetou nakazał milczenie; jakimś drutem otworzył kajdanki i kazał mi iść za sobą w kierunku wschodnim. Nie poszliśmy za “Jeźdźcami Piekieł” przesmykiem pomiędzy skałami w dolinie, a wybraliśmy drogę górą. Pokonywaliśmy grań za granią, wspinając się po skałach otaczających matczynym ramieniem Hidden Valley i po chwili Winnetou kazał mi przywrzeć do skalnego blatu, za którym roztaczał się tylko widok na Pienie Area oraz duży skalny głaz po drugiej stronie “pętli”. To tam w dole zaparkowałem callawaya. Ostrożnie wychyliliśmy czubki głów znad krawędzi skały. W dole ujrzałem zielonego vana, callawaya i cztery motory, wśród nich dwa harleye. “Jeźdźcy Piekieł” dyskutowali o czymś namiętnie. Naradzali się. Dwóch z nich złapało jednego harleya i przeniosło maszynę na tył vana. Pewnie jeden z nich zamierzał pojechać vanem i zabierał ze sobą motor. Potem zapakowali drugiego harleya na tył callawaya.

- Czy wie pan, że “Jeźdźcy Piekieł” złapali pańskiego syna i żonę? - zapytałem szeptem Winnetou. - Są pewnie w tym vanie.

- Tak, wiem - rzekł łagodnym i opanowanym głosem. - Ale proszę mi mówić Winnetou. Brat mojego brata jest także moim bratem.

- Paweł jestem.

W milczeniu podaliśmy sobie ręce. Dziwny był ten Winnetou, ale posiadał jakiś urok, wewnętrzną siłę, no i uratował mi życie.

- Musimy coś wymyślić - zaproponowałem po chwili - bo odjadą i szukaj wiatru w polu. Mogą wywieźć panią Wielowieyską i Stasia gdziekolwiek...

Ale zaraz przerwałem, gdyż Winnetou przytrzymał mnie mocno za łokieć.

- Niech mój brat spojrzy tam - wskazał palcem na szczyt monstrualnego głazu naprzeciwko nas, wyrastającego z ziemi kilkadziesiąt jardów za pętlą. - Tam ktoś się ukrywa. Widziałem go, zanim przyjechali brodacze pracujący dla rządu. Na szczęście nie wie on o mojej obecności.

Zmrużyłem oczy przed słońcem i wytężyłem wzrok. Winnetou miał rację. Ktoś znajdował się na szczycie góry i podobnie jak my przyssał się do skały; widać było nawet czubek jego głowy. Jak na złość nie mieliśmy lornetki, ale mężczyzna wyraźnie obserwował rozmawiających w dole “Jeźdźców Piekieł”. Po chwili nieznajomy uniósł nieznacznie rękę do góry i wtedy ujrzeliśmy wzbijającego się w górę kolorowego ptaka. Widok był niesamowity. Ptak trzymał w dziobie jakiś pakunek, sfrunął niżej i podleciał pod stojące w rzędzie trzy motory. Patrzyliśmy na to niezwykłe show i aż z wrażenia odebrało nam mowę. A potem ptak podskakując po ziemi na krótkich, ale silnych nóżkach zbliżył się do jednego z harleyów, nie robiąc sobie nic z zamieszania przed vanem, a następnie zatrzepotał skrzydłami i wzbił się w górę na wysokość pół metra. Ptakowi wystarczyła jedna chwila, aby położyć na siedzeniu pakunek trzymany w mocnym dziobie i po chwili odlecieć niezauważonym z reklamówką z obrazami.

- To papuga - odezwał się Winnetou - zwana Bękartem.

- Winnetou chce powiedzieć, że ten człowiek na szczycie góry to John Window vel Gene Livelock? - zdziwiłem się. Wiedziałem od pana Tomasza o tym niesamowitym ptaku i jej właścicielu, ale z relacji szefa wynikało, że mężczyzna i papuga stracili życie. - Podobno zabrała ich trąba powietrzna.

- Blada twarz podróżująca z papugą to podstępny przeciwnik.

- Co ten Bękart przed chwilą zrobił? Zdaje się, że podłożył “Jeźdźcom Piekieł” ich własny pakunek, w którym trzymali obrazy. Pokazywali mi je. To była właśnie ta reklamówka. O co tutaj chodzi?

Ale nie było czasu na zgadywanie, bo oto Ted Karsey wsiadł do callawaya, pozostali członkowie gangu dosiedli swoich maszyn, zaś van prowadzony przez Hektora wykręcił na “pętli”. Po chwili wszyscy odjechali, a my nie mogliśmy ich powstrzymać.

Mimochodem zerknęliśmy na górę na drugą stronę “pętli”. Znajdujący się na szczycie głazu John Window znikł.

- Ruszamy - zakomenderował Winnetou i skierował się w dół doliny.

Aby dojść do przesmyku mieliśmy do pokonania strome, poszarpane skalne zbocze i jeszcze kilkaset jardów dolinki. Ten czas wykorzystał Winnetou, aby wyjaśnić mi wreszcie okoliczności swojej obecności w parku.

Okazało się, że agentka federalna Turman oszukała Winnetou, oświadczając, że wczoraj wieczorem kontaktowała się z panem Tomaszem. To wzbudziło w Winnetou podejrzenia, że kobieta wcale nie rozmawiała z moim szefem. A gdy dosypała do szklanki Winnetou jakiegoś proszku, ten udał senność i po opuszczeniu przez nią motelu w Los Angeles wyszedł za nią cichaczem. Szybko ustalił, że spotkała się z jednym z brodaczy siedzących jeszcze nie tak dawno na skałkach przed wejściem do Hidden Valley. Winnetou dowiedział się między innymi, że zostanę sobowtórem Panterasa. Nie mogąc się skontaktować z panem Tomaszem, Winnetou z samego rana pojechał autobusem do Joshua Park. Jako że z rozmowy agentki Turman z brodaczem wynikało, że Hidden Valley będzie jednym z punktów obserwacyjnych, Winnetou przybył zatem w to właśnie miejsce.

- Ukryłem się tutaj - mówił dalej Winnetou. - Widziałem wszystko: przybycie bladej twarzy z papugą, potem przyjazd platynowego Rumaka, blade twarze na motorach, a po nich zielonego Ryczącego Rumaka. Brodaczy schwytano jako niepożądanych świadków, ale kiedy znaleziono przy nich pistolety połapano się, że to nie są turyści. Związano ich i wrzucono do zielonego, dużego Rumaka. A potem blade twarze zwane “Jeźdźcami Piekieł” poszły do doliny rozprawić się z moim bratem Pawłem. Jeden został na czatach, jeszcze inny w kapeluszu i ze strzelbą wdrapał się na skałki.

Musieliśmy przerwać rozmowę, bo oto minęliśmy już przesmyk i wyszliśmy na otwarty teren poza dolinę. Nieznaczny powiew smagnął mój policzek, co dodało mi sił. Ale byłem już solidnie zmęczony i wycieńczony kalifornijskim słońcem, które odbierało siły i odwadniało. Ostrożnie skierowaliśmy się w stronę Picnic Area. Wychyliliśmy głowy zza krawędzi wzbijającej w górę grani na skraju doliny i ujrzeliśmy osobnika kroczącego pospiesznie z papugą na ramieniu. Pod pachą trzymał jakieś zawiniątko, a kierował się na północ, prosto do oddalonego o ćwierć mili od tego miejsca kempingu. Rozpoznałem w nim tego, który mnie śledził w hotelu “Stanford” w Nowym Jorku. John Window: detektyw wynajęty przez tajemniczego Blacka, człowiek podstępny i fałszywy.

Poszliśmy za nim.

Na kempingu zastaliśmy dwoje starszych ludzi, który wyciągali z wysłużonego forda mustanga jakieś pakunki. Window podszedł do zaparkowanego w cieniu sosny pinto ciemnogranatowego cadillaca (widać miał słabość do tego koloru) i wsadził do środka papugę wraz z pakunkiem. Zapalił papierosa bez filtra, wyjął mapę i zaczął ją studiować. Na paluszkach podeszliśmy pod cadillaca, cicho i szybko, a następnie stanęliśmy za plecami detektywa.

- Jak miewa się Bękart, panie Window? - zapytałem.

Mężczyzna drgnął zaskoczony. Papieros wypadł mu z ust, zaś mapa nieznacznie wyślizgnęła się z jego dłoni; ale nie wypuścił jej z ręki. O, nie! Zauważyłem w niej coś innego, srebrny i błyszczący rekwizyt. I w tej właśnie chwili Winnetou błyskawicznie chwycił mężczyznę za rękę, wyrywając mu pistolet.

- Pan Winnetou? - zrobił wielkie oczy Window, ale bladość jego twarzy i przerażenie w oczach świadczyły, że nasza obecność całkowicie go zaskoczyła. - I pan Daniec!

- A co pan tutaj robi? - zapytałem nieco zdziwiony, że moja charakteryzacja okazała się tak licha, jeśli ten człowiek z łatwością mnie rozpoznał. - Wieść niesie, że zabrała pana trąba powietrzna.

Para staruszków spojrzała na nas przelotnie, ale zaraz zajęła się swoimi sprawami.

- Cudem uciekłem moim buickiem przed trąbą powietrzną - wyjaśniał Window. - Ale nie autostradą jak Pan Samochodzik, a po prostu zjechałem na pobocze i przeczekałem tornado. Niemalże mnie musnęło. Ale żyję! Bez dwóch zdań. Po drugie nie czekałem na Pana Samochodzika, bo ten uciekł na Wschód. Ja miałem interesy na Zachodzie. Zresztą trąba wyrwała kawał autostrady i nie miałbym jak zawrócić.

- A kawałek zderzaka znaleziony przez pana Tomasza na prerii zostawił pan na pamiątkę? - ironizowałem, bo przecież opowieść Windowa była szyta grubymi nićmi. Ten człowiek zostawił zderzak, aby szef pomyślałem, że zabrała go trąba.

- Kiedy naprawdę poważnie uszkodziłem buicka na tych wertepach - zaprotestował detektyw i poklepał dach cadillaca. - Musiałem nawet wypożyczyć nowy samochód. Słowo. Zresztą pan Tomasz też mnie nabrał z panem Winnetou. Oni się bardzo dobrze znają. Wiem to od Blacka.

- Czyli przyznaje pan, że “też” nabrał mojego szefa.

- Gra skończona - przerwał zdecydowanie Winnetou i zakręcił efektownie na palcu pistoletem niczym wytrawny rewolwerowiec. Ta sztuczka zrobiła na detektywie duże wrażenie. - Blada twarz podłożyła bladym twarzom zwanymi “Jeźdźcami Piekieł” reklamówkę. Co to było?

- To taki niewinny żart - machnął ręką Window. - Stare gazety. Otóż to! Podłożyłem im stare gazety.

Winnetou dał mi głową znać, abym sprawdził zawartość pakunku wewnątrz cadillaca. Natychmiast tam wskoczyłem i zabrałem stamtąd trzy płótna zwinięte w rulony.

- Niezła podmiana - skomentowałem i rozwinąłem obrazy. Na szczęście były całe. - Jakby na to nie patrzeć, to jednak kradzież.

- Pan chyba żartuje - prychnął oburzony Window. - Ja tylko zabrałem prawdziwym złodziejom coś, co nie należy do nich. Poza tym, to sprawka Bękarta.

Papuga chyba usłyszała, że jej pan mówi o niej, bo zaskrzeczała komicznie kilka razy: “i-dio-ta”.

- A co pan chciał zrobić z obrazami? Sprzedać je Panterasowi czy Blackowi?

- Ani jedno, ani drugie. Chciałem je oddać wam.

Wraz z Winnetou uśmiechnęliśmy się wymownie pod nosem; Window znowu kłamał.

- Blada twarz musi nam pożyczyć swojego Ryczącego Rumaka - zmienił temat Winnetou i spojrzał na cadillaca. - Muszę uwolnić moją skwaw i syna.

- Pojadę z wami - zaproponował ochoczo. - Wiem, dokąd udali się “Jeźdźcy Piekieł”, to znaczy, gdzie chcą zostawić vana.

Zgodziliśmy się.

Przed wyruszeniem w drogę Window poprosił jeszcze parę starszych turystów grzebiących się przy fordzie mustangu o pompkę samochodową, aby podpompować jedno koło w cadillacu. Winnetou, co zauważyłem dopiero po chwili, coś majstrował przy pistolecie, ale wtedy nie uznałem tego za istotne. Gdy Window uporał się z podpompowaniem koła, zaraz opuściliśmy kemping Hidden Valley.

- A teraz mów pan, o co w tym wszystkim chodzi? - zagadnąłem szorstko Windowa, gdy cadillac ruszył na południe.

- Rozstaliśmy się z panem Tomaszem i z panem Winnetou w niezbyt przyjemnych okolicznościach - zaczął opowiadać, zwracając się do trzymającego pistolet Winnetou. - Pojechałem do Los Angeles. Tak chciał Black. W skrytce bagażowej na Union Station miałem zostawić dla niego wiadomość o miejscu spotkania “Jeźdźców Piekieł” z Panterasem.

Nałaziłem się jak głupi, ale nie na darmo ma się znajomości wśród detektywów i różnych mętów społecznych. Popytałem kogo trzeba, a potem chodziłem od warsztatu do warsztatu, aż wreszcie trafiłem na mechanika reperującego harleye “Jeźdźcom Piekieł” w południowej części miasta. Zdobyłem adres knajpy, w której “Jeźdźcy Piekieł” się spotykają, więc bez trudu tam poszedłem w przebraniu (tak jak teraz pan, Mr Daniec) i wywiedziałem się, co zamierzają zrobić. Ślęczeli nad mapą Joshua Tree. Kiedy udałem pijanego i wpadłem na jednego z nich zrobiłem niepostrzeżenie zdjęcie aparatem fotograficznym, którego obiektyw miałem zainstalowany w sygnecie. Wywołałem zdjęcia i ustaliłem, że szykują coś w Hidden Valley. Pojechałem tam zawczasu i uwiłem sobie “gniazdko” na wysokiej skale. Ale pana, panie Winnetou nie widziałem.

Znaleźliśmy się w dolinie Lost Horse i Window skręcił zaraz w prawo na zachód. Podążaliśmy szlakiem California Riding and Hiking Trail, który biegł do Black Rock Canyon poprzez zalesione, górzyste tereny. Trasa była piaszczysta, wąska i nierówna, otoczona krzewami i juką, ale od biedy dało się po niej jechać. Zresztą widoczne na niej ślady opon potwierdzały to ostatecznie. Staraliśmy się wypatrzyć przez lornetkę “Jeźdźców Piekieł”, ale nie zauważyliśmy nikogo w okolicy. Jednak w każdej chwili mógł nadjechać z naprzeciwka kierowca vana, Hektor.

- Tak jak chciał Black zostawiłem mu wiadomość w skrytce bagażowej - kontynuował Window. - Jak już mówiłem, to dziwny gość. Bardzo rzadko używał telefonu z uwagi na możliwość namierzenia go. Albo dzwonił na moją automatyczną sekretarkę, albo przekazywał wiadomości za pomocą szyfrowanych karteczek.

- Tak było w Union Station?

- Właśnie. A wcześniej w Oklahoma City.

- Jak się “poznaliście”?

- Po raz pierwszy zadzwonił do mnie w przeddzień przylotu samolotu z Warszawy przez Frankfurt nad Menem. Black zapytał śmiesznym angielskim, czy chcę dla niego pracować. Zgodziłem się, podałem mu konto, a ten opisał Pana Samochodzika i pana - Window popatrzył na mnie. - To dlatego wiedziałem, że zatrzymał się pan w hotelu “Stanford”. Po wyruszeniu za Panem Samochodzikiem na Zachód wszelkie wiadomości dla Blacka miałem zostawiać na mojej sekretarce, co cztery godziny, rutynowo, aby Black mógł w każdej chwili za pomocą specjalnego kodu odtworzyć nagrane wiadomości z każdego telefonu w USA. Kiedy w drodze do Oklahoma City odebrałem telefon od Sandry Turman o Derricku z Bisbee natychmiast zostawiłem na mojej sekretarce wiadomość dla Blacka. Umówiliśmy się dodatkowo, że w każdej wiadomości użyjemy tylko nam znanego słowa, rzuconego niby przypadkowo w tekście, aby wyeliminować ewentualność podstępu, albo gdyby jakiś dowcipniś chciał podszyć się pod któregoś nas.

- Słowo-klucz “idiota” posłużyło wam także do szyfrowania wiadomości przy użyciu specjalnej tablicy kodującej - zauważył Winnetou.

- Hm, nie doceniłem was - pokiwał głową kompletnie zaskoczony Window. - Odszyfrowaliście kartkę od Blacka? Jakim cudem? Przecież została zapisana niewidzialnym atramentem i aby ją odczytać trzeba było nadpalić karteczkę. A wetknięta za wycieraczkę buicka kartka była biała jak śnieg. I skąd znaliście słowo-klucz?

- Indiańskie czary-mary - odpowiedział wymijająco Winnetou. - A w zasadzie to intuicja Szarej Sowy.

- Jakie były nowe instrukcje od bladej twarzy zwanej Blackiem? - zapytałem.

- Wczoraj wieczorem znalazłem w skrytce Union Station kolejną karteczkę z informacją, abym odebrał kolej na wiadomość w innej skrytce na innym dworcu. Rutynowa zmiana skrzynki. A wiadomość tak samo zaszyfrowana jak poprzednie. Black kazał mi ukraść obrazy “Jeźdźcom Piekieł”. Miałem zaparkować cadillaca na kempingu Hidden Valley i czekać na niego z obrazami. Niestety, przez was stracę połowę honorarium. Jak tylko Black zajedzie na kemping i stwierdzi, że mnie tam nie ma, rozwiąże ze mną umowę. No, ale mam obrazy. Sorry, to znaczy, wy je macie.

- Dziwne, że nie próbował pan wyśledzić Blacka w Los Angeles. Wystarczyło zaczaić się w pobliżu na Union Station.

- A po co? Przede wszystkim zagroził, że zerwie ze mną umowę, jeśli tylko nabierze podejrzeń, że chcę go namierzyć. Zapłacił z góry połowę, więc nie ryzykowałem. Nawet nie wiem, skąd on wiedział, że Mr Daniec przyleci razem z Panem Samochodzikiem? Nigdy go nie widziałem i nie zależy mi na tym, aby go poznać. Mnie interesuje to, ile może mi zapłacić.

- I nie doniósł pan o tym wszystkim agentce Turman?

- O! - zdziwił się. - Widzę, że ją poznaliście. Kiedy i gdzie? I co wydarzyło się w Bisbee?

- Nie pana interes - warknąłem.

- Z Sandrą miło się współpracuje, ale nie jest ona zbyt hojną niewiastą - wyjaśnił. - Bardzo lubi otrzymywać informacje za darmo, ale niewiele daje w zamian. Co innego Black. Słono płaci. Z Sandrą współpracowałem do momentu, w którym uznałem, że nasz układ wyczerpał swoją rację bytu.

- Proszę jeszcze powiedzieć, dlaczego pan nie zareagował na moje przebranie i nie okazał zdziwienia? Zupełnie jakby pan wiedział, że to nie Panteras?

- Hę, hę - zarechotał. - Wiedziałem, że pan przylatuje do Los Angeles z panią Wielowieyską, bo zadzwoniłem do Polskiego Instytutu Naukowego na Manhattanie. Drobny podstęp i już wiedziałem, którym lotem polecieliście. A potem śledziłem was od lotniska aż do samego Malibu. Jak poszliście plażą do Panterasa, zakradłem się do pańskiego bungalowu i założyłem podsłuch. Słyszałem pańską wieczorną rozmowę z Panem Samochodzikiem, a więc wiedziałem, że pojedzie pan zamiast Panterasa do Joshua Park.

To dlatego odniosłem wrażenie, że torba w szafie była lekko przesunięta” - pomyślałem z uznaniem o detektywie, pomimo uprzedzeń do jego osoby. “To on w niej szperał. I to on śledził nas w drodze z lotniska do Malibu”.

- Jak tylko znajdziemy vana i uwolnimy Wielowieyskich - zaproponowałem - wracamy na kemping Hidden Valley. Być może uda nam się złapać tego Blacka. Drań tak szybko nie zrezygnuje, bo za wszelką cenę pragnie dostać obrazy. Czy wspominał coś o błaźnie?

- O błaźnie? Nic. Zresztą ten Black niewiele mówił o obrazach. Po prostu go interesują, a ja miałem je dla niego odzyskać.

Ciemnozielony van wyłonił się nagle z niewielkiego wąwozu w górze po lewej stronie kilkaset jardów przed nami. Na szczęście widzieliśmy go przez rząd wysokich krzaków i czym prędzej nakazaliśmy Windowowi zawrócenie. Tyłem pokonał ostatni zakręt i przodem próbował wjechać na pobocze, aby ukryć samochód za jedną z licznych skał rzuconych na tym zalesionym, lekko wznoszącym się i piaszczystym terenie. Jak na złość podczas wykonywania manewru koła samochodu ugrzęzły w piachu, a Window, dodając niepotrzebnie gazu, spowodował, że koła boksowały i coraz bardziej zapadały się w piachu. Wyskoczyliśmy szybko z Winnetou na zewnątrz. Wychyliłem głowę zza wysokiego parawanu krzaków, aby stwierdzić, ile mamy czasu na uporanie się z cadillakiem. Sytuacja była beznadziejna, gdyż van zbliżał się nieuchronnie do zakrętu, a my tkwiliśmy przy drodze bezradni jak dzieci. Mieliśmy nie więcej jak pół minuty na wyjście z opresji.

Pomogłem Winnetou pchać cadillaca, unosząc jednocześnie jego tył do góry. Ale próżny był to trud. Koła boksowały w piachu wyrzucając prosto na nas miliony małych ziarenek, a do naszych uszu dochodził nieubłaganie coraz bardziej słyszalny warkot silnika vana. Nie było czasu na odgarnięcie piachu i podłożenie kawałków drewna pod koła.

W pewnym momencie Winnetou spuścił nieco powietrza z tylnych kół i, zachęceni jego bojowym okrzykiem, powtórzyliśmy manewr pchania i unoszenia samochodu raz jeszcze. Włożyłem cały swój zapas sił w tę czynność i kątem oka widziałem, jak bardzo starał się Winnetou. I wreszcie cadillac wypluł z rury wydechowej gęstą chmurę spalin i wyrwał szczęśliwie do przodu. Window szybko wjechał pomiędzy dwie wysokie skałki, w których znalazł bezpieczne schronienie, a my z Winnetou daliśmy drapaka w tamtym kierunku. Ostatnie dwa metry pokonaliśmy w powietrzu, rzucając się na piaszczystą glebę za skały. Upadając słyszałem jadący pojazd za naszymi plecami, a gdy uniosłem głowę zauważyłem, że ciemnozielony van odjechał w dół w kierunku Lost Horse Valley.

Za chwilę porzuci gdzieś vana, wsiądzie na harleya i odjedzie w nieznane” - pomyślałem.

Ale nasza obecna misja dotyczyła odbicia “więźniów”, a nie złapania “Jeźdźców Piekieł”. Najważniejsze, że udało nam się ukryć w porę przed wzrokiem Hektora.

Podaliśmy sobie z Winnetou ręce.

- Spuścił pan powietrze z kół? - dziwił się Window, gdy wysiadł z samochodu. - I jak my teraz pojedziemy? Nie mam przecież pompki samochodowej.

- I-dio-ta - zaczął rechotać w swoim stylu Bękart. - Bez dwóch zdań.

- Cicho, Bękarcie, bo nie dostaniesz dzisiaj orzeszków na kolację.

Papuga widać zrozumiała, co mówi jej pan, bo zamilkła i odwróciła się od nas. Window wyciągnął mapę parku i przez chwilę ją studiował.

- Słyszałem jak “Jeźdźcy Piekieł” mówili, że zawiozą zakładników do opuszczonej kopalni złota na zachodnim zboczu Quail Mountain, niedaleko rozwidlenia szlaku, którym podróżujemy. W tym miejscu znajduje się tylko jedna kopalnia.

Uzgodniliśmy, że Bękart zostanie w cadillacu schowanym w skalnej kryjówce, a my udamy się do kopalni pieszo. Zabrałem pakunek z obrazami i wyruszyliśmy.

Była to miejscami zacieniona droga po wznoszącym się łagodnie uboczu obrośniętym niewysokimi drzewami i wyblakłymi od słońca krzewami. Ale gdy tylko znaleźliśmy się na całkowicie odkrytym terenie, słońce niemiłosiernie zaczęło oślepiać nasze oczy, utrudniając widoczność. Szliśmy słabo udeptaną wąską ścieżyną, mając za przewodnika górę Quail i ślady opon pozostawione przez vana. Ścieżka prowadziła nas bokiem zbocza na jego drugą stronę wzdłuż skalnej ściany, która towarzyszyła nam na odcinku stukilkudziesięciu jardów, a następnie urwała się niespodziewanie. Wyszliśmy solidnie zmęczeni na małą suchą polanę dziko porośniętą juką i aloesem. Na jej północnym skraju brało początek kolejne wzgórze, a na środku stromego i piaszczystego stoku znajdowała się opuszczona kopalnia, a raczej jej dawne wspomnienie.

Zbudowana z desek, dwukondygnacyjna buda postawiona na palach - na szczycie której znajdowało się zardzewiałe koło wyciągarki - pamiętała bardzo dawne czasy, kiedy to w ciągu tygodnia wydobywano tutaj złoto o wartości kilkunastu tysięcy dolarów. Liche ogrodzenie, jakie założyli strażnicy parku było miejscami usunięte, a na żwirze wyściełającym wejście do kopalni zauważyłem ślady ludzkich stóp i bieżników opon.

- Uważajcie! - ostrzegł nas Window. - Często spotyka się tutaj ruchomy żwir.

I faktycznie, ktoś musiał rzucić na żwir prowadzący w górę do kopalni deski, teraz rozrzucone w nieładzie, ale ślady świadczyły, że użyto ich jako pomostu. Szybko ułożyliśmy je z powrotem wzdłuż stoku i dotarliśmy po nich do wyciętej w siatce dziury.

Zakładnicy znajdowali się na niższym poziomie, miejscu na szczęście ocienionym. Wszyscy, to jest pani Wielowieyska, Staś i dwaj brodaci agenci mieli na ustach szerokie przylepce i byli solidnie przywiązani do metalowych części szybu. Z satysfakcją odnotowałem radosne spojrzenia, jakimi więźniowie nas powitali. Nawet charakteryzacja Panterasa nie zrobiła na nikim wrażenia.

Ale nie zdążyliśmy zrobić kroku w ich stronę, gdy usłyszeliśmy czyjś głos za naszymi plecami:

- Wychodźcie pojedynczo! No jazda!

Na potwierdzenie powagi słów wypowiadanych przez nieznajomego górską ciszę zmącił wystrzał karabinu i dźwięk rozłupywanego drewna pokładu kopalni nad naszymi głowami. Pani Agata wydała z siebie jakiś stłumiony odgłos, a twarz Stasia pobladła jeszcze bardziej.

Odwróciliśmy się i ujrzeliśmy stojącego na deskach Hektora z wycelowanym w nas sztucerem. Na szyi miał przewieszone słuchawki z łukowato wygiętym małym mikrofonem. Widocznie “Jeźdźcy Piekieł” utrzymywali ze sobą stałą łączność. Hektor patrzył na nas z satysfakcją, a szrama zdobiąca jego policzek wydała mi się szersza i bardziej ohydna niż w Hidden Valley. Znowu nas przechytrzono. “Jeźdźcy Piekieł” musieli zauważyć brak obrazów, niewykluczone, że w pobliżu Hidden Valley znajdował się w ukryciu kolejny obserwator, który nas widział.

- Zauważyłem cadillaca - zaśmiał się zachrypniętym głosem Hektor i poprawił na głowie kapelusz. A ja odetchnąłem z ulgą. On nie przyszedł po obrazy, on po prostu zauważył nas na szlaku. - Schowaliście się za skałkami. Pojechałem dalej jak gdyby nigdy nic, ale zaraz zawróciłem. Szedłem za wami, ale nie zauważyliście mnie. No dobra, żarty się skończyły.

Podszedł do nas bardzo blisko i rzucił dwie pary kajdanek.

- Niech jeden założy to pozostałym.

Jego palec wykonał powolny ruch na spuście, więc nie namyślając się dłużej Window sięgnął po kajdanki.

- O nie! - zaprotestowałem. Nie byłem pewny, czy Window nie dogada się jakoś z Hektorem i nie odejdzie z nim. Detektyw był człowiekiem pozbawionym honoru i zasad. - To ja panu usłużę.

- Kim jesteś? - nagle Hektor zapytał Windowa. - Już cię kiedyś widziałem.

No pewnie” - pomyślałem. “Obserwował was w jakimś zaplutym barze w Los Angeles”.

- Jestem dziennikarzem - wyjaśnił poczciwie detektyw. - Z “New York Secrets”.

- Nie gadaj tyle! A ty, młody, pospiesz się!

Kajdanki przewlokłem przez metalową pionową rurę i uwięziłem przeguby Windowa i Winnetou w ich obręczach. Na koniec sam siebie zakułem w kajdanki przytwierdziwszy wcześniej do wspomnianej metalowej konstrukcji budy. Jak to się mówi, byliśmy załatwieni.

Hektor zarechotał złowieszczo i coś na stronie powiedział do małego mikrofonu. A potem rzucił nam bezczelne “adios” na pożegnanie i odszedł wyrzuciwszy wszystkie deski z dala od zbocza.

Gdy tylko Hektor znikł nam z oczu, powiodłem wzrokiem po pozostałych więźniach. Kobieta i chłopak wyglądali na przerażonych, chyba nawet trzęśli się ze strachu, brodacze byli bardziej opanowani, ale z niepokojem zerkali na Windowa, dając mi głową jakieś znaki.

I wtedy wydarzyło się coś niezwykłego. Wolna ręka Windowa chwyciła za rękojeść pistoletu tkwiącego za paskiem od spodni Winnetou. Mój nowy przyjaciel trzymał tam przecież zabraną wcześniej detektywowi broń. Cóż z tego, skoro teraz podstępny Window zabrał mu pistolet i mógł nim przestrzelić kajdanki. Znowu go nie doceniłem. W stanie Oklahoma wykiwał Pana Samochodzika i wyglądało na to, że kiwał wszystkich bez wyjątku, od agentki Turman po Blacka.

Dziwne w tym wszystkim było to, że Winnetou patrzył na Windowa z niezrozumiałym spokojem, czego nie można było powiedzieć na przykład o rodzinie Wielowieyskich.

- Co blada twarz zamierza zrobić? - Winnetou zapytał detektywa łagodnym tonem. - Przestrzelić kajdanki? Dzięki temu uwolni blada twarz także i mnie.

- I co z tego? - kpił sobie Window. - Zrobisz tylko krok, a cię załatwię. Swoją drogą myślałem, że z ciebie bystrzejszy gość. Tak dać się podejść, ha, ha. Wyciągnąłem mu pistolet ze spodni, a ten nawet nie drgnął.

- Nigdzie nie pójdziesz - oświadczył Winnetou.

- Że co? A niby dlaczego?

- Obawiam się, że w pistolecie nie ma ani jednego naboju.

- Bzdura. Dzisiaj rano był cały magazynek.

- Dobrze powiedziane: był.

Window z niepokojem sprawdził magazynek. Jego twarz wykrzywił wściekły spazm i jakby na potwierdzenie słów Winnetou detektyw wystrzelił w sufit kilka razy “na sucho”. Dopiero teraz przypomniałem sobie epizod na kempingu w Hidden Valley, podczas którego Winnetou coś majstrował przy pistolecie. Widocznie wtedy wyrzucił naboje.

- Co ty zrobiłeś najlepszego, człowieku?! - wściekał się detektyw. - Pistolet był naszym jedynym ratunkiem! Bez nabojów nic nie zrobimy! Wiedziałem, że wszyscy czerwonoskórzy to niespełna rozumu dzikusy.

- Ale Winnetou nie jest czerwonoskórym z urodzenia, a jedynie Indianinem z wyboru - wtrąciłem swoje trzy grosze. - Poza tym, coś mi mówi, że nas to by pan nie uwolnił.

- Idiota - wycedził Window zerknąwszy wściekle na mojego przyjaciela.

- Naboje schowałem w kieszeni - odezwał się po krótkim milczeniu Winnetou. - Na wszelki wypadek, bo ktoś mógłby z niego przypadkowo wystrzelić. Tak więc ty masz pistolet, a ja naboje.

- Naprawdę? - oczy detektywa zabłyszczały nadzieją. - To ekstra! Daj mi te naboje, to was w nagrodę uwolnię.

- Przykro mi, ale na to się nie mogę zgodzić. Jeśli blada twarz da mi pistolet, to ja ją uwolnię razem z pozostałymi. Słowo.

- Czy ty mnie masz za idiotę? - zaskrzeczał poirytowany mężczyzna.

- Niech pan zapyta Bękarta - zaproponowałem pomny tego, że papuga lubiła zwracać się do detektywa właśnie per “idiota”.

- A ty się nie wtrącaj - zdenerwował się na mnie Window. - To jak, Winnetou? Dasz mi te naboje?

Winnetou kiwnął głową przecząco i dumnie wpatrywał się w jakiś punkt przed siebie. Wyglądał jak wyrzeźbiona z marmuru postać szlachetnego wojownika, nieprzejednanego i dumnego mężczyzny. Kątem oka zerknąłem na Stasia. Wpatrywał się w ojca z autentyczną ciekawością przemieszaną z tlącym się podziwem. Ale zachowanie Winnetou, zimna krew, jaką potrafił zachować, przebiegłość i aura bezpieczeństwa, jaką wokół siebie rozsiewał musiała wzbudzić respekt w każdym śmiertelniku. Nawet w oczach pani Agaty, kobiety zadufanej w sobie i uprzedzonej do mężczyzn, a przede wszystkim do własnego męża, dostrzegłem nadzieję wzmocnioną delikatnie czymś, co można by nazwać uznaniem.

- Jeśli blada twarz chce stąd wyjść - zaczął mówić Winnetou - to osiągnie to, oddając mi pistolet. Inaczej, nie ma mowy.

- I pozwoli pan, aby pańska rodzina wyzionęła tutaj ducha?

- Za kilka godzin agentka Turman albo Pan Samochodzik nas znajdą i wtedy będzie się pan gęsto tłumaczył - ostrzegłem go.

- Turman nic nie wie. A Pan Samochodzik to śmieszny gość.

- Szara Sowa zachował swoją potężną broń, groźniejszą od tysiąca karabinów i stu granatów, a mianowicie mądrość - powiedział z uznaniem o szefie Winnetou. - Z pozoru wygląda Szara Sowa niegroźnie, ale niech mi blada twarz wierzy, że nie chciałbym mieć go za przeciwnika.

- Czy on zwariował? - zachichotał Window. - Jaka Szara Sowa? Powariowaliście? Pan Samochodzik to stary grzyb. Powinien trafić do muzeum z tym swoim samochodem.

- O panu też mogą mówić z ironicznym uśmiechem na twarzy - rzekłem. - Kto to widział, aby mężczyzna podróżował z papugą? Poza tym, jeśli nie odda pan nam pistoletu, to nie zdążymy w porę uratować Bękarta.

- Jak to? - przestraszył się.

- Hektor, ten z gangu Karseya, zawróci zaraz do miejsca, w którym ukryliśmy cadillaca, zauważy Bękarta i pewnie go zabije.

Nastała cisza. Window rozważał moje słowa. Ten podstępny człowiek miał słabość do Bękarta i była to zdaje się jego pięta achillesowa. Zmarszczył czoło i wyciągnął w stronę Winnetou pistolet.

- Ale daje pan słowo honoru, że mnie uwolni?

- W przeciwieństwie do bladej twarzy nie łamię danego słowa - odparł przyjaciel pana Tomasza. - Już raz pan złamał słowo dane Szarej Sowie.

Po chwili mały pomost kopalni wypełnił odgłos wystrzału. Drgnęliśmy wszyscy jak jeden mąż, a zapach prochu podrażnił nasze nozdrza.

Byliśmy wolni.

Natychmiast podbiegliśmy do Wielowieyskich (tutaj zaszczyciłem panią Agatę spojrzeniem pełnym pretensji, o to, że mnie śledziła) i agentów federalnych.

- Już ja panu pokażę - pogroził Windowowi jeden z brodaczy, gdy go uwolniliśmy. - Sandra Turman pana oskalpuje.

- Niech się pan cieszy, że żyje - odparował Window. - Uratowałem panu życie. Bez dwóch zdań.

- Pan?

- A czyj to pistolet? Mój.

- Rekwiruję - agent spojrzał groźnie na detektywa i zabrał Winnetou pistolet. - Mam nadzieję, że ma pan licencję na to cacko. Później pogada sobie z panem agentka Turman. A pani, Ms Wielowieyska, też należy się nagana! Ale teraz idźmy za tym Hektorem.

- Ale jak? - odezwał się Staś. - Żwir wokół kopalni jest ruchomy, a ten bandyta wyrzucił deski. Może rozwalimy tę drabinę za balustradą?

- Cicho bądź, Stasiu! - upomniała go pani Agata. Nie za bardzo wiedziała, jak się zachować, więc swoje zmieszanie próbowała ukryć surowością w stosunku do syna. - Nie wtrącaj się. Panowie coś wymyślą. To sprawa dla mężczyzn, a nie dla dzieci.

- Staś jest mężczyzną - łagodnie rzekł Winnetou. - Właśnie przed chwilą wpadł na pomysł, jak stąd wyjść.

- I może powiesz jeszcze, że powinien pójść w twoje ślady?! - zezłościła się. - To jest tańczyć nad ogniskiem, palić fajkę pokoju i tropić po śladach nieprzyjaciela? Chcesz, aby śmiano się z niego tak jak z ciebie? Popatrz, jak ty wyglądasz. Jak karykatura Indianina. Czy tak zachowują się dorośli mężczyźni?

- Mamo! - wrzasnął stanowczo Staś. Po raz pierwszy widziałem go tak zdeterminowanego i pewnego siebie. Wydarzenia z ostatnich kilku godzin, a zwłaszcza te z ostatnich minut, odmieniły go. Dopiero w obliczu kłopotów dostrzegł w ojcu kogoś innego niż wizerunek lansowany latami przez matkę. - Nie ty nas uratowałaś. I nie chcę być już maminsynkiem! Nigdy!

Winnetou próbował uśmiechnąć się do chłopca, ale ten poszedł naburmuszony w kąt, zaś pani Agata założyła ręce na piersi, przytupując nerwowo nogą.

- No, dobra, dosyć tych melodramatów - zajęczał Window i zabrał się za odginanie drewnianej drabiny przytwierdzonej zardzewiałymi gwoździami do górnego pokładu. - Ja tam boję się o Bękarta.

Po kilku minutach wydostaliśmy się z terenu kopalni i gęsiego ruszyliśmy w powrotną drogę do naszej kryjówki.

Na miejsce dotarliśmy w kwadrans wycieńczeni i spragnieni.

- Nie ma Bękarta - wystraszył się blady jak śnieg Window zaglądnąwszy wcześniej do środka cadillaca. - Nie ma go, mój Boże.

Winnetou znalazł na ziemi ślady po motocyklu, a my ze Stasiem i agentami FBI odkryliśmy za skałami, za którymi krył się cadillac, ciemnozielonego vana. Zapewne Hektor porzucił go, wyciągnął ze środka samochodu harleya i nim odjechał. Wszyscy jak jeden mąż doskoczyliśmy do vana i otworzyliśmy tylne, podwójne drzwi.

Jakież było nasze zdziwienie, gdy ujrzeliśmy w nich ubraną na czarno postać w kasku na głowie. Osobnik trzymał wycelowany w nas sztucer należący do Hektora i zdecydowanym ruchem kazał nam się cofnąć. Wyskoczył z vana i wyrwał mi pakunek z obrazami, który trzymałem w ręku.

Po pewnym czasie wszyscy, to jest pani Agata ze Stasiem, dwaj agenci federalni, Winnetou, Hektor, Window i ja leżeliśmy brzuchem na ziemi za skałkami. Nie byliśmy zatem widoczni ze szlaku, podobnie jak i ukryty między nimi cadillac.

To kawasaki zostawiło na ziemi ślady opon, a my błędnie wzięliśmy je za ślady po harleyu. Black zaskoczył Hektora, gdy ten wrócił tutaj z kopalni i unieszkodliwił go. Ostatecznie maszyna Hektora znalazła się w krzakach wrzucona tam przeze mnie, Winnetou i Windowa. A eleganckie i nowoczesne kawasaki w kolorze grafitowym znalazło się na miejscu harleya w vanie. Wszystkie polecenia wykonywaliśmy bez zmrużenia oka, ponieważ Black, który ani na moment nie zdjął z głowy kasku, wziął Stasia jako zakładnika.

Bękart leżał na ziemi nieruchomo nieopodal nas. Nikt nie zadawał pytań, ale stało się jasne, że Black musiał zabić tego niezwykłego ptaka, a teraz podobne plany miał wobec nas.

Najpierw zaczął zadawać pytania przyłożywszy do skroni Stasia lufę sztucera. Chcąc nie chcąc, opowiedziałem wszystko, czego dowiedziałem się od Teda Karseya na temat obrazów. Potem przyszła kolej na dochodzącego do siebie po uderzeniu Hektora, który potwierdził moje zeznania. Nie oszczędził Black także dwóch agentów federalnych, ale ci zaklinali się, że niewiele wiedzą; wykonywali jedynie rozkazy Sandry Furman. Tylko Windowa o nic nie zapytał. Black był wyraźnie usatysfakcjonowany i mimo że nie widziałem jego twarzy, odniosłem intuicyjne wrażenie, że nasze zeznania poruszyły go.

Black ułożył nas wszystkich w ukryciu na ziemi, położył na naszych plecach jakąś tyczkę i coś przy niej majstrował. Kątem oka widziałem kawałek kabla, który biegł po ziemi i zlewał się z nią kolorystycznie.

- Nie ruszać się - zaczął mówić komicznym akcentem nad naszymi plecami. - Jak tylko jedno z was się poruszy, to granat eksploduje. Bum! Jest tam mała poziomica i jak patyk na plecach się poruszy, to będzie bum! Drugi kabel w cadillaku. Jak ktoś go otworzy, to też bum!

I potem odjechał vanem zabrawszy obrazy z zaginionej kolekcji hrabiego Korwin-Milewskiego.

Każdy z nas był przerażony i nikt się nie ruszał. Uwierzyliśmy mężczyźnie w kasku na głowie, że każdy ruch, który spowoduje nieznaczną zmianę położenia tyczki tkwiącej na naszych plecach uruchomi zapalnik i wylecimy w powietrze. Ten człowiek był mordercą. Już dwa razy próbował Black w podobny sposób, za pomocą ładunku wybuchowego, wyeliminować w Bisbee agentkę Turman i Mr Derricka oraz Pana Samochodzika z jego ekipą.

Nasze zdenerwowanie było tak wielkie, że nikt nawet nie wydał z siebie jednego jęku czy westchnienia. To była koszmarna męka, tkwić tak przytulonym nieruchomo do ziemi i modlić się o to, aby nikt z pozostałych nie wykonał najmniejszego ruchu.

I oto pierwszy przerwał zło wieszczą ciszę Window. Zaczął ni stąd ni zowąd pogwizdywać. Nie wiedzieliśmy z początku, co jest grane, ale gdy nieruchomy Bękart nagle poruszył skrzydłami, a następnie uniósł nieznacznie głowę, poczuliśmy nagły przypływ nadziei.

- On żyje? - wyszeptałem zaskoczony w imieniu nas wszystkich.

- To taka nasza sztuczka - szeptem odpowiedział detektyw. - Bękart umie udawać martwego. Jak widzi zagrożenie, gdy na przykład pojawi się obcy, to mój kochany Bękart robi “chlap” i wiotczeje. To mistrz świata w udawaniu. Chociaż z początku myślałem, że Black go załatwił. Ale przed chwilą zaobserwowałem szczęśliwie, jak Bękart lekko się poruszył.

Papuga nic sobie nie robiła z naszej rozmowy. Otrzepała się, popatrzyła na wszystkie kierunki świata i najzwyczajniej w świecie załatwiła się.

- Czy... - próbowała wydobyć z siebie głos pani Agata - ... czy ten ptak może nas uratować?

- Nie widzę doprawdy, w jaki sposób mógłby to zrobić - smutno odpowiedział Window. - Ale ze świadomością, że on żyje, łatwiej przyjdzie mi umrzeć. Przecież nikt nas tutaj nie znajdzie. Wcześniej czy później któreś z nas się poruszy. A nawet jeśli jakiś zabłąkany turysta zajdzie nas i otworzy drzwi cadillaca...

- Proszę przestać - jęknęła kobieta.

Przez pół godziny nikt się nie odzywał. Jedynie Bękart zabawiał nas śmiesznymi pozami. Ale nikomu z nas nie było do śmiechu. Dodatkowo mięśnie odmawiały nam posłuszeństwa, gdyż tkwiliśmy w niewygodnej pozycji w wielkim napięciu psychicznym.

Wtedy to piskliwy, cichy dźwięk dochodzący z boku poruszył nas niczym huk odpalonej petardy.

- To moje radio - warknął Hektor. - Ktoś próbuje się ze mną skontaktować. To pewnie Ted.

- Gdzie blada twarz ma swoje słuchawki? - zapytał Winnetou.

- Upadły gdzieś obok skał, gdy ten czarny w skórze rąbnął mnie w łeb.

- Bękart - zawołał cicho Window nie czekając na dalsze wyjaśnienia. - Bękart... Bękarciku... przynieś “pi pi pi”. Idź i przynieś “pi pi pi”. Słyszysz? “Pi pi pi”...

Radio wydobywało z siebie piskliwy dźwięk, Window tłumaczył coś Bękartowi w dziwnym języku, gwizdał na niego, a wszystko po to, aby ten przyniósł w dziobie słuchawki. Na próżno. Po chwili sygnał nadawania urwał się i nasze nadzieje na wezwanie pomocy zostały pogrzebane.

Przez kolejne pół godziny nikt z nas nie odezwał się słowem; zdawało się, że nikt nawet nie oddycha, nie porusza powiekami, gdy w pewnym momencie coś upadło przed naszymi nosami na piach. To Bękart przyniósł w dziobie radio ze słuchawkami. To był duży postęp, ale cóż z tego, jeśli nikt z nas nie potrafił uruchomić nadajnika. Każdy, najmniejszy ruch mógł spowodować eksplozję.

- Bękart, naciśnij czerwony “pi pi pi” - John Window wydawał papudze polecenia.

Bękart wziął w dziób słuchawki i rzucił je na piasek tuż przed głową detektywa. To był kolejny postęp. Wszyscy wpatrywali się w ptaka jak w święty obrazek. Oh, gdyby tak jeszcze Bękart nacisnął czerwony guzik i wezwał pomoc! - Naciśnij “pi pi pi”.

Ptak nie wiedział jednak, co robić. Patrzył na swojego pana i zabawnie przekrzywiał główkę na boki.

W ten sposób ptak bawił się z nami przez kolejny kwadrans. Do czasu, gdy na piachu zauważył maszerującego skorpiona. Ten kilkunastocentymetrowy drapieżca ze swoim jadowitym kolcem zmierzał wzdłuż naszych bród opartych na ziemi. Odruchowo dreszcz strachu przeszył me ciało na wskroś i poczułem na swoich plecach lekkie poruszenie tyczki. Ktoś z nas nie wytrzymał i podobnie jak ja wzdrygnął się na widok pajęczaka.

- Nie ruszać się - syknął ostrzegawczo Winnetou.

A skorpion szedł sobie i szedł, aż wreszcie postanowił pokonać przeszkodę w postaci nadajnika radiowego. Gdy znalazł się na pudełeczku Bękart trzepnął pazurami w skorpiona, zabijając go na miejscu; ale i w ten sposób przypadkowo wcisnął czerwony guzik.

- Halo! - usłyszeliśmy dolatujący ze słuchawek szum i na jego tle zduszony, bardzo cichy głos mężczyzny. - Hektor, to ty?

- Mayday! - zawołał Window. - Tutaj John Window. Potrzebujemy pomocy. Mayday!

I zaraz ze słuchawek popłynął inny głos należący tym razem do kobiety.

- John? - w słuchawce wołała kobieta. - John Window? Tutaj Sandra Turman. Window, słyszysz mnie? Gdzie jesteś?


ROZDZIAŁ CZTERNASTY


BLACK, BOMBA I BISBEE * OBRAZ Z BŁAZNEM I LIST * SPEKULUJĘ W DRODZE DO YUMY * CZY GADAŁEM Z NIEBOSZCZYKIEM? * W DOMU KARSEYA * TAJNE POMIESZCZENIE * ZEZNANIA BYŁEGO ESESMANA * GDZIE PODZIAŁA SIĘ AGENTKA TURMAN? * I ZNOWU FLAGSTAFF * KAWASAKI * ODMAWIAM POŚCIGU * LOTNISKO * POŚCIG ZA BLACKIEM * BRAWUROWA AKCJA NAD WIELKIM KANIONEM * SPADAJĄCA, PŁONĄCA KULA

Agenci FBI zawiadomieni przez Sandrę Turman (Window podał jej przez mały nadajnik radiowy miejsce pobytu grupy “skazanej” przez Blacka na śmierć) uratowali Wielowieyską ze Stasiem, Pawła, Winnetou, Johna Windowa, dwóch brodaczy i Hektora z gangu Karseya. Rozbrojenie bomby nie było nawet dla ekspertów prostą sprawą. Black, który odjechał ciemnozielonym vanem z parku Joshua Tree (samochód znaleziono pozostawiony w okolicach Salton Sea* [Salton Sea leży 235 stóp poniżej poziomu morza wzdłuż 86. autostrady, otoczone górami: Santa Rosa od zachodu, Orocopia od północy i Chocolate od wschodu.] leżącego na południu) był majsterkowiczem znającym się na ładunkach wybuchowych. Według opinii specjalistów z FBI materiały, z których produkował swoje “zabawki” były produktami dostępnymi na rynku, ale tak przedziwnie skonstruowanej przez niego bomby agenci federalni nie widzieli nigdy. Wyglądało na to, że ten niedoszły morderca w kufrze kawasaki woził ze sobą małą śmiercionośną walizeczkę.

Najważniejsze, że w końcu udało się wyrwać z objęć śmierci niedoszłe ofiary. Wszyscy byli kompletnie wyczerpani, tak bardzo, że nawet nie odczuwali szczęścia. Nawet Winnetou nie potrafił zachować spokoju, jaki go charakteryzował, ale wiedziałem, że troska o syna i panią Agatę była główną przyczyną jego poruszenia.

W drodze do Bisbee rankiem dnia następnego dowiedzieliśmy się nieco więcej o sprawie. Pojechaliśmy tam z Pawłem wehikułem; agentka Turman swoim samochodem. Niestety, nasz przyjaciel Winnetou musiał zająć się Stasiem i panią Agatą, a po pierwszych przesłuchaniach rodzina zapowiedziała powrót do Nowego Jorku w komplecie. John Window niewiele wniósł do śledztwa (podobnie jak “Jeźdźcy Piekieł”) i miał pozostać do dyspozycji FBI przez najbliższych kilka dni.

A Black cieszył się wolnością. Oszukał wszystkich i zgarnął obrazy; ponadto skutecznie ochronił swoją tożsamość i ulotnił się w nieznane. Wszystko jednak wskazywało, że kierował się na południe.

Dlaczego wybraliśmy akurat Bisbee?

Z rozmowy Pawła z Tedem Karseyem jasno wynikało, że Mr Derrick kupił od niego sześć, a nie pięć obrazów. Ten jeden obraz, z błaznem na pierwszym planie nie został zabrany przez Teda Karseya podczas jego ostatniej wizyty w Bisbee w minionym roku. Kiedy odwiedziliśmy kilka dni temu dom Derricka na wzgórzu, ten sprawiał wrażenie, jakby nie miał pojęcia, o jaki obraz chodziło. Nie wiedział - a raczej udawał - czego chciał od niego Black. Ale czyż mogła to być prawda? Czy były antykwariusz na starość nie wiedział, co miał i nie potrafił odróżnić dzieła sztuki od kiczu?

Musieliśmy sprawdzić, czy Derrick naprawdę grał z nami w otwarte karty tym bardziej, że jak oświadczyła agentka Turman kontakt z jej agentem obserwującym dom Derricka w Bisbee urwał się. A to mogło świadczyć o pojawieniu się tam Blacka.

Drugie “alarmowe światełko” - jak zwykł mawiać Paweł - zapaliło się w naszych głowach po telefonie, jaki wykonałem do Simon Wiesenthal Center w Los Angeles w celu porozmawiania z reporterką Busch. Chciałem uzyskać jakieś bliższe dane o Derricku; zastanawiałem się, czy nie mógł być on byłym nazistą (FBI nie posiadało na ten temat żadnych danych)? Ale okazało się, że dziewczyna i Izaac Waldstein wyjechali nagle do Yumy. Dzięki temu wiedzieliśmy, że młoda dziennikarka także nie grała ze mną w otwarte karty. Zdradziłem jej wszystkie nasze sekrety, bo ufałem na ogół ludziom i posiadałem niemodne już dzisiaj zalety: uczciwość i lojalność. A te były widać obce dziewczynie. Zwietrzyła jakiś trop i postanowiła ze swoim przyjacielem Waldsteinem, “łowcą nazistów”, załatwić jakąś tajemniczą sprawę w Yumie.

Co takiego usłyszała ode mnie przedwczoraj w hotelu »Miyako Inn« w Los Angeles?” - zastanawiałem się intensywnie. “Co mogło być interesującego w Yumie?”

Najpierw znaleźliśmy nieprzytomnego agenta FBI. Leżał w krzakach porastających sąsiednią posesję i po ocknięciu się z letargu niewiele miał do powiedzenia. Intruz zaskoczył go z tyłu, niespodziewanie i skutecznie.

Paul Derrick leżał nieruchomo w swoim zaniedbanym domku na Laundry Hill w Bisbee. Tym razem nie spotkaliśmy tam żadnego intruza, ale niemiłosierny bałagan panujący wewnątrz, to jest porozwalane krzesła i łóżko, zdemolowane wszystkie półki i szafki, setki najprzeróżniejszych przedmiotów walających się na podłodze, porozrywane materace, a nawet dziury w ścianach świadczyły, że ktoś usilnie tutaj czegoś szukał.

Sandra Turman natychmiast wezwała lekarza, gdyż Derrick był umierający. Wszystko wskazywało na wylew krwi do mózgu. Ten w pełni sił mężczyzna przypominający niestety starca zdawał się być sparaliżowany. Oczy miał jednak otwarte i koniecznie chciał nam coś powiedzieć.

- Był tutaj... - mówił wolno, z wielkim trudem - ten w kasku... widziałem jego twarz...

- Czy znalazł to, po co przyjechał? - zapytałem.

Derrick nie od razu odpowiedział. Wpatrywał się w sufit nieobecnym wzrokiem, coś kontemplował, jeśli tak można powiedzieć o umierającym człowieku.

- Zabrał “błazna”... tak, miałem ten obraz... przepraszam was... w środku był kiedyś list napisany w nieznanym mi języku... w słowiańskim... ale zniszczyłem go... wiedziałem, że to cenny obraz, że kryje jakąś tajemnicę...

- Co to za szczególny obraz? - nie wytrzymał Paweł. - Kto go namalował? I dlaczego nie dał pan Blackowi wcześniej tego obrazu? Niepotrzebnie naraził się pan na niebezpieczeństwo.

- Wystarczy - Turman powstrzymała Pawła od zadawania pytań. - Teraz pan naraża życie Derricka.

- Ale przecież musimy wiedzieć, co to za obraz? - zaprotestował.

- Jeśli ten Black zabija z powodu obrazu, to musi on być niezwykle cenny. Nie wiemy nawet, dokąd pojechał? I jak wygląda.

A potem Derricka zabrało pogotowie. Lekarz stwierdził na miejscu stan przedzawałowy i oświadczył, że nawet jeśli uratują Derricka w szpitalu, to ten człowiek do końca swoich dni będzie poruszał się na wózku inwalidzkim. Ale jak na ironię, to właśnie wylew uratował mu życie, gdyż Black, widząc ciężki stan mężczyzny, nie musiał go już zabijać.

A zatem Black posiadał to, po co przyjechał z Europy: obraz z “błaznem”. I pomyśleć, że tutaj oto na południu słonecznej Arizony były przechowywane dzieła polskich malarzy dziewiętnastowiecznych, gniły w zaniedbanym domu na wzgórzu blisko meksykańskiej granicy, z dala od ojczyzny ich twórców, płótna z zaginionej kolekcji kawalera maltańskiego hrabiego Korwin-Milewskiego.

Pożegnaliśmy Bisbee, gdyż Derrick przez najbliższe dni miał być pod ścisłą opieką lekarską, i udaliśmy się w drogę do... Yumy.

- Nie wiadomo teraz, czy Blackowi chodzi o jakąś wiadomość ukrytą w obrazie, czy o sam obraz? - próbował myśleć na głos Paweł w drodze do Tucson.

Byliśmy już solidnie zmęczeni, a czekało nas jeszcze ponad pięć godzin jazdy, ale ślad najwyraźniej prowadził do galerii Johna Harveya w Yumie. To z tym człowiekiem współpracował bowiem ojciec Teda Karseya, były esesman Otto Kayser, i to z tym człowiekiem rozmawiałem przecież nie tak dawno przez telefon. Twierdził on jednak, że nie znał polskich malarzy, co w obliczu zaistniałych okoliczności wskazywało jednoznacznie na kłamstwo, gdyż jego wspólnik, były esesman, takie płótna posiadał. Jaki motyw zatem kierował Johnem Harveyem, aby mnie oszukać?

- Może być tak - spekulowałem - że po śmierci Kaysera, już po ucieczce z domu młodego Teda, ów Harvey wszedł w posiadanie jego kolekcji, zatopionej wraz z innymi skrzyniami pod koniec wojny w austriackim jeziorze Toplitz przez uciekających z Europy hitlerowców. Kayser uciekł dzięki fałszywym dokumentom i banknotom do Ameryki Południowej, aż wreszcie trafił do Stanów Zjednoczonych jako Karsey. Po pewnym czasie ktoś działający w jego imieniu wyciągnął z jeziora odpowiednie skrzynie i przemycił ich zawartość za Atlantyk. Coś niedobrego musiało się zdarzyć pomiędzy “wspólnikami”, skoro jeden z nich, ten działający w Europie, odwiedził Kaysera vel Karseya w Bisbee i doszło między nimi do kłótni. Nie wiemy, kim był ów człowiek i co się z nim stało? Ted Karsey był za młody, aby cokolwiek zrozumieć, tym bardziej że mężczyźni rozmawiali po niemiecku. Ale twoje rozumowanie, Pawle, nie jest pozbawione sensu. Nie tylko same obrazy odgrywają w tej sprawie rolę. Istniał jakiś list, znak albo symbol, na tyle ważny, że tajemniczy osobnik nazywający siebie Blackiem przyjechał po niego do Stanów i jest gotów nawet zabić.

Galerię Harveya odnaleźliśmy w zachodniej części Yumy w pobliżu głównego kanału równoległego do rzeki Kolorado i taborów kolejowych.

Było wczesne, upalne popołudnie. Gorąco zdawało się atakować nas zewsząd, z błękitnego nieba i z nagrzanych, blado-fioletowych piasków pustyni otaczającej miasto. Na miejscu przy 2. ulicy zastaliśmy tabliczkę z napisem: “CLOSED”. Frontowe okna galerii “wyłuskanej” z fragmentu większego dwupiętrowego budynku z drogiej cegły były zasłonięte żaluzjami.

Agentka Turman sięgnęła po telefon, aby ustalić adres domu właściciela galerii.

Jak się zaraz okazało - ku naszemu zdziwieniu - John Harvey zmarł kilka lat temu!

- A mówił pan, że z nim rozmawiał? - zwróciła się do mnie z pretensją w głosie. - Chyba nie gadał pan z nieboszczykiem?

- Widać był to jego spadkobierca - bąknąłem.

Po pięciu minutach znaleźliśmy gospodarza domu, który powiedział nam, że galerię prowadzi przyjaciel Harveya, niejaki William Karsey, który odziedziczył po zmarłym majątek. Niemniej jednak galeria nie zmieniła swojej dawnej nazwy. Ta informacja dosłownie nas zamurowała. Otto Kayser, były esesman, ojciec Teda Kaysera, nielegalny właściciel obrazów z zaginionej kolekcji Milewskiego, żył!

- Zupełnie jakby jej obecny właściciel nie chciał się afiszować ze swoim nazwiskiem - powiedziałem. - Jeśli to nasz były esesman, to nie dziwię mu się.

Niestety, właściciel budynku nie znał adresu Williama Karseya. I znowu agentka Turman musiała skorzystać z usług swojej firmy.

Wreszcie znaleźliśmy ten dom. Leżał za miastem, na dwudziestu akrach płaskiej, ubitej ziemi koloru jasnej cegły, otoczony betonowym murkiem i ginął pośród wysokich cyprysów.

Zostawiliśmy samochody pół mili dalej i resztę drogi przebyliśmy pieszo.

Okazało się, że dom był opuszczony. Zastaliśmy tam otwartą na oścież bramę wjazdową, otwarte drzwi wejściowe, zaś nad domem unosiły się jakieś niepokojące fluidy. Sandra Turman była tego samego zdania, skoro spod żakietu wyciągnęła swojego Smitha and Wessona kaliber 9 mm.

Idąc w kierunku posiadłości, uważnie przyglądaliśmy się śladom na ziemi. Właśnie w tej chwili przydałby się Winnetou, który był niedościgłym mistrzem w odczytywaniu niewidocznych dla laika śladów pozostawionych przez innych. Przed podjazdem zauważyliśmy ślady motoru! Tak więc Black musiał tutaj przyjechać. Ale bliżej domu, na dziedzińcu zauważyliśmy nieco więcej ludzkich śladów: motocyklisty i dwa inne. Ślady obuwia należały przynajmniej jeszcze do trzech osób i wyraźnie zmierzały do domu. I tylko jedna osoba opuściła dom Kaysera. Tyle powiedziały nam owe ślady. Jeśli Black posiadał już obraz z “błaznem”, który zabrał Derrickowi, to po co tutaj przyjeżdżał?

Wewnątrz mieszkania zastaliśmy nieład i stęchliznę. Musiał tu mieszkać chory człowiek nadużywający waleriany i kropli nasercowych, człowiek niezbyt sprawny fizycznie i zaniedbujący przez to obowiązki gospodarza. Ręka sprzątaczki nie tknęła w salonie mebli i książek przynajmniej od roku, a nieprzyjemny zapach lekarstw zdawał się przenikać całą rezydencję. Wiele przedmiotów było porozrzucanych na podłodze, ze ścian zdjęto wszystkie obrazy i ozdoby, łóżko w sypialni zostało doszczętnie przewrócone, a materac pocięty na kawałki. Ten, kto odwiedził tutaj Karseya, musiał czegoś szukać. Ale nikogo w domu nie było. Właściciel znikł.

- Był tutaj Black - stwierdził szeptem Paweł.

Zajrzeliśmy do garażu. Stał w nim wielki oldmobile z zimnym silnikiem.

W salonie staliśmy w milczeniu rozglądając się w poszukiwaniu jakiegoś śladu mogącego wyjaśnić nam, co się tutaj wydarzyło. Zaszliśmy do przestronnego, ale i brudnego gabinetu w głębi domu i zastanawialiśmy się nad sytuacją.

- Nigdzie nie ma obrazów - rzekła Sandra Turman podnosząc z podłogi upuszczoną elegancką laskę zakończoną głową smoka wykonaną ze srebra. - Nie ma nawet sejfu na którejś ze ścian. Jaka ładna laska.

Faktycznie, laska była elegancka i zrobiona na zamówienie z wielkim kunsztem. Ale wtedy właśnie jakoś zupełnie przypadkowo mój wzrok natrafił na szeroką, w kształcie wachlarza, powierzchnię startego na podłodze kurzu, znajdującą się pod jedną ze ścian, na której zamontowano regał na książki. Przeważała tam literatura anglojęzyczna o przeróżnej tematyce, albumy malarstwa i słowniki (dziwne, że nie zostały porozwalane przez intruza), ale mnie zastanawiał bardziej ów ślad na podłodze.

Paweł natychmiast zauważył moje poruszenie i jego wzrok również powędrował na podłogę. A wyglądało to tak, jakby ktoś otwierał dawno nie otwierane drzwi, a te starły z podłogi kurz. Ale skąd wzięły się drzwi w miejscu ściany, na której wisiał przecież regał z książkami?

- Jest krótsza o trzy metry - rzekł podniecony Paweł porównując na oko długość przeciwległej ściany.

- Tajne przejście? - zagadnąłem.

Paweł nie odpowiedział. Wybiegł z gabinetu do salonu sprawdzić wymiary pomieszczenia za ścianą. Procentowały lata spędzone na rozwiązywaniu zagadek historycznych, węszeniu po różnych zakamarkach, opukiwaniu ścian lochów i starych pracowni; i ku mojemu próżnemu zadowoleniu musiałem stwierdzić, że agentka Turman patrzyła na nas z nieukrywaną ciekawością i lekkim podziwem. Dopiero teraz w jej oczach urośliśmy do rangi detektywów, staliśmy się godni pochwały, które w ustach Amerykanów jest szczerym pochlebstwem, brzmiącym: professional.

- Tajne pomieszczenie za regałem! - obwieścił nam uroczyście Paweł wróciwszy z powrotem do gabinetu.

Wyciągnąłem lupę i zbliżywszy się do regału na książki zacząłem oglądać uważnie ścianę za rzędem książek. Paweł się nie mylił. Znalazłem tam bowiem cienką, z pewnej odległości niewidoczną szczelinę w ścianie, która biegła z dołu do góry wzdłuż krawędzi regału.

- Teraz musimy tylko znaleźć jakiś przycisk, który uruchamia mechanizm otwierający drzwi - powiedziałem rozglądając się po gabinecie.

- Po co? - machnęła zdenerwowana ręką kobieta. - Każę przysłać ekipę, aby rozwaliła całą ścianę. Nie mamy czasu na rozwiązywanie zagadek.

- Wystarczy tylko pomyśleć - wtrąciłem. - Zanim przyjedzie ekipa i rozwali ścianę, miną pewnie godziny. Myślenie jest mniej kosztowne. W tym czasie możemy przecież znaleźć jakiś przycisk. Należy tylko wytężyć nasze szare komórki i wczuć się w byłego esesmana, który ponad pół życia ucieka przed ręką sprawiedliwości, żyje na południu Stanów Zjednoczonych, blisko granicy z Meksykiem, aby w razie czego szybko zwiać na południe. Dodatkowo nasz esesman ma zamiłowanie do sztuki. Zrabował w czasie wojny cenne obrazy należące do kultury innych narodów. Handlował nimi i dzięki nim przeżył...

- Dość - przerwała zniecierpliwiona agentka. - To nie film sensacyjny, Panie Samochodzik. Nie jest pan Sherlockiem Holmesem.

- Wiem o tym, droga pani. Ale proszę mi wierzyć, że w naszej pracy często właśnie tak postępujemy. Musimy dobrze poznać ten gabinet i powiązać go z osobą jego właściciela, a wtedy niewykluczone, że rozwiązanie przyjdzie samo.

Co było w tym gabinecie szczególnego? Gdzie Kayser ukrył przycisk otwierający tajną skrytkę?

I zaczęliśmy główkować, dotykając wszystkich przedmiotów w pokoju, sprawdzaliśmy cal po calu dosłownie wszystko, ale na próżno. Nie było tutaj żadnego przycisku.

Agentka Turman zaczęła ze zniecierpliwieniem uderzać laską w swoją łydkę. Mój wzrok spoczął na rekwizycie.

- Laska - czułem, że świecami z podniecenia oczy. - Kayser nie rozstawał się pewnie z laską z racji wieku i choroby. Skoro nigdzie nie ma przycisku, to może...

Sandra Turman szybko pojęła, w czym rzecz. Przekręciła instynktownie głowę srebrnego smoka i zaraz zaszumiał jakiś cichy mechanizm w ścianie, zaś regał na naszych oczach obrócił się dostojnie wokół swojej osi ukazując w środku zaciemnione pomieszczenie. W główce laski był po prostu zainstalowany nadajnik uruchamiający specjalny mechanizm w ścianie.

Jakie było nasze zdumienie, gdy wewnątrz niedużego pomieszczenia trzy metry na cztery, obłożonego dźwiękoszczelną warstwą korka, znaleźliśmy trzy związane osoby: reporterkę Busch, Izaaca Waldsteina i... siwego starca w pomiętej, rozerwanej pidżamie. Wszyscy oni byli związani. Nasze pojawienie się odebrali ze zdumieniem i wielką ulgą; jedynie oczy starego mężczyzny, nieobecne i puste, dziwnie kontrastowały ze strachem zmieszanym z entuzjazmem pozostałych więźniów.

Siwy starzec nie oddychał. Był martwy.

- Co tutaj się stało? - zapytałem dziewczyną, gdy uwolniliśmy ją i jej towarzysza z Agencji Wiesenthala. - Czy Black zamordował Kaysera?

- Nie musiał. Atak serca zakończył jego marny żywot.

- Ale zanim wyzionął ducha, powiedział nam co nieco o swoim życiu - szepnął nie bez cienia satysfakcji Waldstein. - Jak na spowiedzi.

- Czy Black coś zabrał?

- Zabrał - wyszeptała przerażona dziewczyna i położyła swoją drobną drżącą dłoń na moim przedramieniu. - Dziękujemy wam, że nas uratowaliście. W tym pomieszczeniu zaczynało brakować tlenu. Kayser zmarł na skutek niedostatku powietrza. Gdybyście przyszli za kilka godzin, byłoby i po nas.

- Wpadliśmy na trop Harveya dzięki panu - spojrzał na mnie Waldstein. - Opowiedział pan naszej młodej reporterce o postępach waszego śledztwa. Padło tam nazwisko Karseya, ale także Harveya. Pozbieraliśmy to wszystko do kupy, a mamy niezłą bazę danych i skrupulatnych pracowników, a następnie złożyliśmy wizytę Williamowi Karseyowi, a raczej Otto Kayserowi. Jak na złość ten Black zaskoczył nas niespodziewanie w trakcie tych odwiedzin.

Pominąłem kwestię “zdrady”, jakiej reporterka dopuściła się wobec mnie i przeszedłem do rzeczy.

- Co zabrał?

- Pozostałe obrazy - wyjaśniła. - Wszystkie znajdujące się w tajnym pomieszczeniu. Ale nie było tego wiele.

Popatrzyliśmy na upiornie bladą twarz starego człowieka i na porozrywaną pidżamę okrywającą jego wątłe ciało. Zapadnięta klatka piersiowa starca była całkowicie odsłonięta. To był Otto Kayser, były esesman, człowiek, który mógł nam wiele wyjaśnić, ale odszedł z tego świata zabrawszy swoją tajemnicę.

Agentka Turman uniosła lewą rękę nieboszczyka, aż ujrzeliśmy pod pachą bliznę po wstała najprawdopodobniej po dawnym tatuażu, jaki nosili esesmani.

Agentka Turman zawiadomiła FBI. Specjalni agenci, policja i koroner zjawili się po dwudziestu minutach, aby zabrać Kaysera, reporterkę Busch i Waldsteina. Turman zostawiła nas na chwilę samych, aby dopilnować formalności, a my z Pawłem staliśmy obok wehikułu w cieniu drzewa otoczeni rozgrzanym piaskiem Yumy, bogatsi o “zeznania” Kaysera, jakie ten były esesman “złożył” dziewczynie i Waldsteinowi w tajnym pomieszczeniu swojego domu. Zamknięci w klaustrofobicznej przestrzeni mieli czas na dokonanie rozrachunków: Waldstein w imieniu ofiar holocaustu, Kayser z własnym sumieniem. Ale starzec nie od razu chciał mówić, dopiero stwierdziwszy, że został zdemaskowany i lada chwila może umrzeć z braku tlenu - odsłonił im całą prawdę. Niewykluczone, że targały nim wyrzuty sumienia, wszak mordercy też mogą je posiadać.

Black osiągnął to, po co przyjechał do Stanów Zjednoczonych. Jego “misja” wiązała się ściśle z wydarzeniami z lat drugiej wojny światowej, zaś jej epilog rozgrywał się właśnie tutaj i teraz, a nam przydzielono jedne z głównych ról w tym niecodziennym “spektaklu”.

Historia zaczęła się w Chorwacji, na Półwyspie Istria, a ściślej w pałacu hrabiego Korwin-Milewskiego na wyspie Sveta Katarina. Umierający w szpitalu w Puli hrabia napisał do siostrzeńca pożegnalny list, który nigdy nie trafił w ręce młodzieńca. A sprawcą tego był lekarz hrabiego, doktor Dago Repeć, który nieoczekiwanie został “posłańcem” umierającego. List zawierał ważne informacje dotyczące kolekcji, a w szczególności jednego obrazu z błaznem. Według zapisanych w liście słów hrabiego, ten obraz miał prowadzić do prawdziwego skarbu. Dago Repeć zwietrzył okazję do wzbogacenia się, wyniósł z pałacu hrabiego kilkanaście obrazów, w tym ten jeden najcenniejszy z błaznem. Podrobił pismo hrabiego i dzięki sfałszowanemu listowi mógł odwiedzić pałac. Jako że hrabia nie posiadał w domu żadnych innych kosztowności, gdyż był na krawędzi bankructwa, Repeć musiał zadowolić się tylko obrazami. Z listu hrabiego do siostrzeńca wynikało, że obraz z błaznem musi być chroniony ze szczególną troską, gdyż jest najbardziej cenną rzeczą, jaką hrabia posiadał. Bardziej cenną od wszystkich obrazów, nawet od samego pałacu wraz z wyspą. Brzmiało to tajemniczo, ale niezbyt przekonująco dla lekarza. Kilka obrazów udało mu się sprzedać i na tym zakończyła się rola doktora w tej sprawie. Później przyszła wojna, doktor - sympatyk ustaszów - świadczył usługi niektórym zaprzyjaźnionym oficerom gestapo. W taki oto sposób poznał młodego Otto Kaysera, który zainteresował się obrazami. Zabił Repecia i w ten sposób stał się nowym właścicielem zaginionych obrazów z kolekcji hrabiego Milewskiego i listu napisanego ręką hrabiego. Zachęcony “zdobyczą” Kayser (wiedział, że wszedł w posiadanie cennych obrazów, w tym kilku płócien słynnych francuskich impresjonistów i Rembrandta, o których posiadanie nie podejrzewano Milewskiego) zaczął przejawiać zainteresowanie malarstwem. To była niezła inwestycja na przyszłość. Nielegalnie, w ramach nowego “hobby” kradł obrazy i inne dzieła sztuki z bogatych domów i gromadził je z pasją.

W wolnych chwilach Kayser próbował zbadać sens listu hrabiego dotyczącego obrazu z błaznem. Wiedział, że namalował go jeden z najwybitniejszych polskich malarzy, ale za nic w świecie nie mógł zrozumieć, dlaczego ten właśnie obraz Milewski wyróżniał w sposób szczególny. Tego nigdy się nie dowiedział i do końca swoich dni łamał sobie głowę nad ową tajemnicą.

Czy to właśnie po ten list Black przyjechał do Ameryki? Ale cofnijmy się wstecz. Kiedy przyszedł koniec wojny, Kayser został przydzielony do tajnej grupy odpowiedzialnej za zatopienie w jeziorze Toplitz w Austrii cennych skrzyń. Tak naprawdę, to nawet nie wiedział, co zawierały drewniane “trumny”. Skorzystał jednak z okazji i podczas zatapiania “ukrył” na dnie lodowatego jeziora skrzynię ze zrabowanymi przez siebie dziełami sztuki, w przeważającej części obrazami. Pomagał mu w tym jeden człowiek, młody oficer Abwehry Martin Schmidt. Zresztą obaj współpracowali ze sobą wcześniej na Bałkanach pod koniec wojny. Schmidt w przeciwieństwie do Kaysera nie zamierzał jednak uciekać z Europy. Schmidt ofiarował Kayserowi pomoc w wydobyciu skrzyni w odpowiednim czasie i późniejszym przewiezieniu jej zawartości do Urugwaju, gdzie miał się Kayser zadomowić. Na wszelki wypadek Schmidt zachował przy sobie list hrabiego Korwin-Milewskiego.

Jednak wokół jeziora Toplitz zaczęły narastać po wojnie legendy. Niedostępne jezioro kryło tajemnicę Trzeciej Rzeszy i trudno było indywidualnie wydobyć z jego dna skrzynie. Kilkakrotne akcje wydobycia skrzyń organizowane przez magazyn “Stern” i różnych przypadkowych śmiałków kończyły się niepowodzeniem, a nierzadko śmiercią płetwonurków. Jednak Schmidt, naciskany przez Kaysera z Urugwaju, zdecydował się wynająć zawodowego płetwonurka, byłego żołnierza Wehrmachtu. A potem została już tylko sprawa przeszmuglowania dzieł sztuki do Urugwaju. Na początek wysłano złoto i biżuterię, później kilka obrazów van Gogha i Maneta. Kayser miał je spieniężyć w Ameryce i przesłać połowę sumy Schmidtowi. Tak też się stało, ale Kayser przesłał wspólnikowi dziesięć procent zysku, mówiąc, że to połowa. Schmidt zaczął coś podejrzewać, jednak nie znając rynku dzieł sztuki posyłał mu na urugwajski adres kolejne obrazy, aż wreszcie skrzynia z jeziora Toplitz zaświeciła dnem. I wtedy Kayser przestał pisać i odpisywać na listy Schmidta. Minęło kilka lat, aż wreszcie Schmidt (zamordowawszy wcześniej płetwonurka) wybrał się za Atlantyk. Spotkali się w Bisbee. Kayser pod zmienionym nazwiskiem Karsey prowadził drobny antykwariat (stąd wziął się fragment kalendarza kopalni Phelps Dodge naklejony na tył jednego z obrazów), a z przygodnej znajomości z indiańską dziewczyną przyszedł na świat Ted (przywódca “Jeźdźców Piekieł” był synem, a nie wnukiem byłego esesmana!). Jednak dziewczyna przepadła bez wieści i tylko możemy domyślać się, co mógł z nią zrobić były esesman.

To właśnie w Bisbee pewnej lipcowej nocy 1983 roku Ted był świadkiem nieprzyjemnej rozmowy mężczyzn prowadzonej w języku niemieckim. Ale brzdąc nie wiedział, że tej samej nocy jego ojciec zamordował wspólnika i ciało zakopał na kopalnianej hałdzie na skraju miasteczka. Rodzina Kayserów przeprowadziła się zresztą niebawem do Yumy, miasteczka w bliskim sąsiedztwie poligonów wojskowych (pamiętacie, że w muszych kupkach, którymi były upstrzone obrazy wykryto tak zwane brass flakes - pozostałości po eksplozji granatów dymnych?). Odtąd żył Kayser w napięciu, niepewny, czy były wspólnik nie doniósł na niego w Europie; każdy dzień był udręką, bał się nawet własnego cienia, a z obrazów pozostały mu przede wszystkim polskie płótna, cenne dla kultury światowej, ale niezbyt atrakcyjne na rynku amerykańskim i, co najważniejsze, mogące naprowadzić agencję Wiesenthala na jego trop. Był jeszcze jeden Rembrandt i kilku mniej znanych impresjonistów, których sprzedaż także wiązała się z ryzykiem wpadki. Tylko obraz z błaznem zawierał jakąś szczególną wartość, ale Kayser nie potrafił tego pojąć. List polskiego hrabiego zawierał ważne, ale dla niego niezrozumiałe informacje. Można powiedzieć, że był Kayser niczym magnus inter opes inops* [Biedak wśród wielkich bogactw (łac.)].

Kayser nie przeprowadził się śladem innych nazistów do dzikiej i trudno dostępnej Montany albo Kanady, ale wybrał głębokie południe kraju, słoneczny stan Arizona, blisko Meksyku, do którego mógł zawsze uciec.

Z roku na rok było coraz gorzej, część obrazów sprzedał Harveyowi, który był człowiekiem małomównym i nie wnikał w szczegóły życiorysów wspólników, szczególnie gdy widział możliwość zysku. Razem prowadzili galerię, ale z roku na rok Kayser działał niejako na własną rękę. Po ucieczce z domu Teda w 1992 roku wszystko się odmieniło. Ted zwiał z niektórymi obrazami, w tym z tajemniczym “błaznem”; Kayser zamknął się w sobie jeszcze bardziej. Przeprowadził się do innego domu, gdzie wybudował tajne pomieszczenie. Zmuszony sytuacją finansową sprzedał Harveyowi prawie za bezcen kilka ostatnich obrazów mniej znanych malarzy. Ted nie odzywał się, a Kayser nie miał zdrowia szukać syna po kraju, chorował na serce, a Stany Zjednoczone to wielki kraj. Po naturalnej śmierci Harveya głód zajrzał w oczy Kayserowi, a przecież musiał jeszcze utrzymać dom. To dlatego odważył się na wyjazd do Los Angels, aby sprzedać ostatni z cennych obrazów - nieznanego Rembrandta. Niestety, tym posunięciem zwrócił na siebie uwagę. Sprawy zaczęły układać się niepomyślnie, czuł nadchodzące problemy i śmierć. Nadal prowadził galerię pod szyldem firmy Harveya, a w zasadzie prowadził ją za niego Meksykanin; młody człowiek nie do końca uczciwy. W efekcie Kayser otrzymywał od niego niewiele, jedynie grosze na skromne utrzymanie i lekarstwa. Można ironicznie zauważyć, że los zgotował mu podobny koniec jak hrabiemu Korwin-Milewskiemu, który był oszukiwany przez Meysztowicza i ostatecznie ograbiony z dzieł sztuki.

Jak powiedział Waldsteinowi Kayser, mój niedawny telefon do niego i pytania dotyczące polskich obrazów zaniepokoiły go do tego stopnia, że wpadł w popłoch. Oczami wyobraźni widział Teda złapanego przez policję; mógł też syn naprowadzić kogoś zupełnie przypadkowo na ślad galerii Harveya; nie wykluczał i takiej możliwości, że oto izraelski wywiad albo Agencja Wiesenthala siedziały mu na karku. Śmierć uwolniła go od odpowiedzialności za zbrodnie wojenne i grabież dzieł sztuki, zaś Agencja Wiesenthala mogła skreślić w swoim indeksie kolejne nazwisko zbrodniarza wojennego.

- W drodze do Bisbee rozmawiałem przez telefon z samym Kayserem, będąc święcie przekonanym, że rozmawiam z Harveyem - odezwałem się. - Już wtedy go mieliśmy. Gdybym posłuchał Katarzyny i odwiedził wtedy Yumę, może cała sprawa zakończyłaby się inaczej?

- Tego nie wiemy. Szkoda tylko, że Kayser nie powiedział, kim jest Black - dodał smutno Paweł. - A może wiedział, ale nie chciał powiedzieć? Byliśmy tak blisko rozwiązania tajemnicy hrabiego Korwin-Milewskiego. Nawet nie wiemy, co to za obraz z tym błaznem. I gdzie podział się list?

Spojrzałem za zegarek.

- Coś długo nie ma naszej Turman?

I rzeczywiście. To było dziwne. Agentka Turman nie zjawiała się. Minęła godzina, cień drzewa zmienił nieznacznie swój kształt i położenie, a kobiety wciąż nie było. Zaniepokojeni wsiedliśmy do wehikułu i pojechaliśmy na posterunek policji.

Naprzeciw nam wyszedł pulchny policjant w przepoconej koszuli z krótkim rękawem. Żuł nerwowo gumę, pistolet dyndał mu luźno na udzie, a jego spojrzenie powiedziało nam, że nie jesteśmy tutaj mile widziani.

- Nie wiem, o czym mówicie - udał głupiego, gdy spytaliśmy o Turman i wypadek w domu Karseya. - Nie znam żadnej Turman. Faktycznie, ktoś o nazwisku Karsey wykitował w swoim domu na serce, ale to był wypadek. Koroner już go zabrał. A wy kto? Detektywi? No, no - pogroził nam palcem. - Musicie opuścić Yumę. Mówię to wam ja: szeryf tego miasta. Koniec z prywatnym śledztwem.

Spojrzeliśmy po sobie wymownie i pokornie opuściliśmy posterunek. Wyszliśmy na słońce źli na cały świat. Agentka Turman wystawiła nas bowiem do wiatru, oszukała nas.

- Być może wpadła na trop Blacka? - zastanawiał się Paweł. - I postanowiła sama go złapać. Bez nas. Po co jej historycy sztuki w charakterze ogonów? W końcu to FBI. Czy czasem Window nie współpracuje z nimi nadal?

- Hm, to możliwe. Czy nie zastanowiło cię, jak Black trafił na was w Joshua Tree? Czy John Window nie poinformował go przypadkiem, gdzie może was znaleźć?

- Para staruszków na kempingu Hidden Valley - szepnął odkrywczo Paweł. - Window podszedł do nich pożyczyć pompkę. Ale faktycznie mógł zostawić wiadomość dla Blacka.

W barze zrobionym na dawny saloon, niedaleko taborów kolejowych z widokiem na rzekę Kolorado, wypiliśmy duszkiem po zimnym soku z cytryny i opuściliśmy niegościnną Yumę.

Przygoda nasza dobiegała końca, ale my czuliśmy uzasadniony niedosyt połączony z rozgoryczeniem. Nie udało nam się nie tylko rozwikłać do końca zagadki obrazów polskiego hrabiego, ale i odzyskać choćby ich części.

Jechaliśmy na północ 95. autostradą stanową. W pewnym momencie zadzwonił telefon komórkowy Pawła. Dzwoniła Katarzyna. Paweł słuchał i słuchał, kiwał głową, a wyraz jego twarzy świadczył, że wydarzyło się coś ważnego.

- Window opuścił siedzibę FBI - rzekł do mnie Paweł po skończonej rozmowie. - Nasza Kasia złożyła wyjaśnienia i poszła na spotkanie z biznesmanem Paradajem, gdy zauważyła Windowa w barze nieopodal siedziby federalnych. Window studiował mapę Flagstaff i zaznaczył na niej motel “Econolodge West”.

- Jak ona to zrobiła? - zdziwiłem się. - Przecież Window ją zna. Nie mogła tak sobie zwyczajnie podejść i zajrzeć mu przez ramię.

- Bo to nie ona, a biznesmen Paradaj. Zrobił to dla pana w ramach rekompensaty za “donosicielstwo” nowojorskiemu pismakowi.

- Lepszy jeden nawrócony niż dziesięciu sprawiedliwych - mruknąłem z uśmieszkiem. - To powiadasz, że Window planuje zatrzymać się we Flagstaff? Już tam nocowałem, w schronisku nieopodal dworca Amtrak.

- Motel “Econolodge West” leży przy drodze międzystanowej, na południu od centrum. Tak powiedziała Kasia.

- Ze słów agentki Turman wynikało, że Window zostanie zatrzymany przez FBI na dłużej. Czy to oznacza, że im uciekł? A może masz jednak rację, Pawle, że on nadal pracuje dla Turman.

- Przemyślałem to. Gdyby Turman była w zmowie z Windowem, to w Joshua Park wiedziałaby, że detektyw ukradł “Jeźdźcom Piekieł” obrazy. Nie, on raczej współpracuje z Blackiem.

- Ale Black chciał go wysadzić w powietrze tak samo jak ciebie i pozostałych.

- Może dogadali się? Często łajdacy puszczają w niepamięć przykrości i dalej współpracują.

- Może.

We Flagstaff* [Flagstaff - jedno z najwyżej położonych miast w Stanach Zjednoczonych (około 7000 stóp n.p.m).] byliśmy po ósmej. Ameryka to kraj autostrad i pokonanie stu, dwustu mil nie jest problemem.

Ale oto cudowny widok roztaczający się na postrzępione i senne już szczyty gór San Francisco na północy i rześkie powietrze gór odurzyły nas. Położone na równinie miasto o niskiej zabudowie i tonące w ciemnej zieleni drzew szykowało się do nocnego życia. Bez trudu odnaleźliśmy schowany za szpalerem wysokich drzew motel zaznaczony przez Windowa, gdyż Beulah Boulevard, przy której się znajdował, była uliczką łączącą się z międzystanową autostradą pod kątem prostym. Motel położony w sąsiedztwie North Arizona University był przyjemnym, piętrowym budynkiem o jasnobłękitnej fasadzie; obok wybudowano basen, pogłębiający swoim kolorytem subtelne wrażenie całości. Na niewielkim parkingu za drugim skrzydłem nie zauważyliśmy żadnego cadillaca czy buicka, którym wcześniej podróżował detektyw. Nie było też kawasaki.

Postanowiliśmy zrobić przejażdżkę po centrum w nadziei, że uda nam się dostrzec gdzieś kawasaki albo samochód Windowa. Z drugiej strony sami wystawialiśmy się przeciwnikowi na widok, ale cóż mieliśmy robić. Naciągnęliśmy brezent i ruszyliśmy. Przejechaliśmy aleję Santa Fe (przebiegał tędy dawno temu szlak pionierski na Zachód, a później słynna Route 66) i obok ceglanego ratusza wolno pojechaliśmy pod zabudowania Centrum Medycznego. Część starych ulic przypominała świat Dzikiego Zachodu, pełno było jednak sklepów, barów i hoteli, a wszystko to - wkomponowane w zielone trawniki, drzewa, żywopłoty - emanowało spokojem. Cóż, Flagstaff było bazą wypadową nad Wielki Kanion, ale i też Sunset Crater* [Ostatnia erupcja tego wulkanu miała miejsce w 1066 roku.] i kanion Walnut, stąd unoszący się nad miastem nimb turystyki przez duże “T”.

Przecięliśmy tory kolejowe dworca Amtrak, minęliśmy też schronisko, w którym nocowaliśmy nie tak dawno z Katarzyną i Winnetou i zawróciliśmy z powrotem w kierunku motelu “Econolodge West”. W pewnym momencie w otwartych drzwiach warsztatu samochodowego w pobliżu skrzyżowania Butler Avenue i Milton Road dostrzegliśmy postać ubranego w skórę Blacka. Na głowie miał jak zwykle kask z uniesionym nieco do góry ochraniaczem brody i stał nad kawasaki; zaś ubrany w pobrudzony smarem drelich mechanik majstrował coś na klęczkach przy przednim kole.

- Mamy go, szefie - ucieszył się Paweł. - Jak pragnę zdrowia, to Black!

Zaparkowaliśmy pięćdziesiąt jardów za wozem dostawczym i wyjąwszy lornetkę ze skrytki obserwowaliśmy ulicę i Blacka. Mechanik coś tłumaczył motocykliście, zamykając jednocześnie warsztat, a ten palił spokojnie papierosa nie zdjąwszy nawet kasku. Z tyłu motoru w pojemnym bagażniku tkwiła ciemnogranatowa torba, w której mogły znajdować się obrazy z zaginionej kolekcji hrabiego Korwin-Milewskiego, zabrane z domu Derricka w Bisbee i te z domu Karseya w Yumie.

Motocyklista utykając na jedną nogę podszedł do kosza i wyrzucił niedopałek. Wrócił, wręczył mechanikowi pieniądze, zapalił silnik i ruszył z rykiem silnika w dół ulicy w kierunku 40. autostrady międzystanowej.

- Prędzej, szefie! - ponaglał mnie Paweł. - Na co czekamy? Dlaczego nie gonimy Blacka?

Nic nie mówiłem, tylko uważnie obserwowałem ulicę, a właściwie parkujące na poboczu samochody. W którymś z nich znajdowała się agentka Furman. Czy był to stary ford, granatowy lincoln, chevrolet pick-up, biała honda, czerwony mercury czy może najdalej zaparkowany srebrny nissan? Tak jak się spodziewałem, z głębi ulicy ruszył w końcu nieduży chevrolet pick-up i śladem kawasaki pojechał na południe do autostrady.

- Co jest grane, szefie?! - zdenerwował się Paweł. - Ruszajmy za nimi. Nic już z tego nie rozumiem.

Paweł wydał z siebie jakieś efektowne westchnięcie świadczące o głębokim poirytowaniu, ale ja w milczeniu obserwowałem Milton Road. Gdy tylko chevrolet pick-up wsiąkł w autostradę, zapaliłem silnik.

- Szefie - jęknął Paweł. - Litości.

Zajechałem ostrożnie pod motel “Econolodge West”.

- Idź do recepcji i zapytaj o człowieka z papugą - mówiłem pisząc na karteczce zwykłe pozdrowienia. - Powiedz, że masz dla niego wiadomość.

- Po prostu mam sprawdzić, czy Window wynajął pokój?

- Otóż to, a kiedy uzyskasz odmowną odpowiedź, zapytaj o jego przyjaciela mówiącego śmiesznym akcentem i utykającego na lewą nogę.

Paweł kiwnął z uznaniem głową i w milczeniu oddalił się, ale zaraz przybiegł.

- Szefie! - dyszał ciężko i był podniecony. - W pokoju numer 32 jest papuga! Pokój wynajął Window. Ale podobno przyszedł z jakimś gościem ubranym w skórzany kombinezon i utykającym na lewą nogę. Najpierw wyszedł ten w kombinezonie, był w kasku i utykał na nogę, a po godzinie pojawił się nagle w recepcji starszy gość. Recepcjonista zauważył, że lekko utyka, ale nic z tym faktem nie zrobił. Na szczęście trochę go to zdziwiło i wyjrzał przez drzwi za oddalającym się mężczyzną. Recepcjonista twierdzi, że wsiadł on do srebrnego nissana...

A mnie nagle olśniło! Zapaliłem silnik i ruszyłem spod motelu z piskiem opon. Skierowałem wehikuł z powrotem na Milton Road. I tak jak się spodziewałem, znikł z niej parkujący jeszcze przed chwilą srebrny nissan.

Dodałem gazu i zbliżyłem się do autostrady. Tył srebrnego nissana zauważyliśmy na przedłużeniu Milton Road po drugiej stronie 40. międzystanowej. Nissan zmierzał na południe. Jechał do oddalonego od nas o siedem mil Lake Mary czy do dalej położonego Mormon Lake? Ale nie, nissan pojechał autostradą 89A. Może zatem chciał dostać się na lotnisko znajdujące się w południowej części miasta?

Gdy tylko ukazały się nam zarysy niedużego lotniska, nissan wyhamował i wykręcił na drodze.

- Zauważył nas - powiedział Paweł.

Faktycznie, srebrny nissan ruszył niespodziewanie przed siebie i, mijając nas, pojechał na północ.

Ruszyliśmy za nim.

Zaraz jednak kierowca nissana stanął przed dylematem wyboru kierunku ucieczki, gdyż zwolnił. Nie wiedział, dokąd uciekać: czy 40. autostradą na wschód bądź na zachód, czy kierować się na północ drogą stanową, węższą i bardziej krętą. Kierowca nissana musiał dobrze znać zalety wehikułu, więc zrezygnował z ucieczki autostradą międzystanową. Wybrał drogę nad Wielki Kanion Kolorado.

Jechaliśmy za nissanem 180. drogą, utrzymując stały dystans trzystu jardów. Tablica poinformowała nas niebawem, że do Wielkiego Kanionu pozostało sześćdziesiąt jeden mil. Dodałem gazu, gdy nissan z pięćdziesięciu mil na godzinę przyspieszył do siedemdziesięciu, mijając po drodze samochody zmierzające nad Grand Canyon w poszukiwaniu noclegu. Pogoń za nissanem nie była o tej porze łatwą sztuką i jego kierowca dobrze wiedział, co robi kierując się na północ.

- Niech mi pan powie, szefie, w nissanie siedzi Black czy Window? Recepcjonista twierdził, że do nissana wsiadł starszy mężczyzna utykający na jedną nogę. Ale w takim razie, kim był osobnik na kawasaki? Ten również kuśtykał.

- Bez dwóch zdań był to Window - odpowiedziałem. - A teraz jedziemy za Blackiem. Osobnik na kawasaki palił papierosy bez filtra, tak jak Window. Widzieliśmy, jak wyrzucił niedopałek i męczył się z paleniem w kasku na głowie. Moim zdaniem, Window miał odwrócić uwagę wszystkich od Blacka i skupić ją na sobie.

- O jakich “wszystkich” pan mówi, szefie?

- Sandra Turman i jej ekipa - odpowiedziałem. - To pewnie ona była w chevrolecie pick-up, który ruszył za motocyklistą. A w tym czasie Black w nissanie mógł czekać przy autostradzie i stwierdziwszy, że za Windowem pojechał “ogon”, spokojnie udał się na lotnisko. Nie przewidział jednak, że ktoś może nie dać się nabrać na ten manewr. Inna sprawa, że nie spodziewał się nas tutaj. Gdyby nie zgubny nałóg palenia papierosów Windowa, pojechałbym za kawasaki tak jak Turman.

- Ale skąd ona wiedziała, gdzie szukać Windowa i Blacka?

- Nie wiem. Ale w końcu dorwała go. Black jednak to typ przebiegły. Musiał zauważyć agentów FBI i posłużył się Windowem.

Nissan właśnie znikł nam za autobusem Nava-Hopi kursującym z Flagstaff nad Wielki Kanion. Teren był nieco górzysty, prowadził bowiem wzdłuż ośnieżonych masywów San Francisco Peaks i po około trzydziestu milach po obu stronach drogi pojawił się gęsty sosnowy las. I tak było aż po Grand Canyon Village: nissan wyprzedzał jadące wolniej samochody i znikał nam z oczu na krótką chwilę, dopóki nie wykonałem tego samego manewru co on.

Było po dziewiątej i słońce zachodziło już, pogrążając monstrualny rów w głębokim cieniu. Ale my jeszcze nie widzieliśmy tej przepastnej czeluści zaczynającej się kilka mil przed nami za urwiskiem, a jedynie czuliśmy jej obecność i przyblakłe smugi zachodzącego słońca w nią wpadające. Długa droga wiodła ku kanionowi wzdłuż pawilonów, parkingów i hoteli, ale oto pojawiły się bramki prowadzące na teren południowej krawędzi. O tej porze ruch nie był wcale mały, wielu zmotoryzowanych kierowców podążało do tarasów widokowych usytuowanych nad skrajem kanionu, z których najlepiej podziwiało się wypełniający się ciemnością Wielki Kanion o zachodzie słońca. Co roku odwiedzało go ponad pięć milionów turystów, ruch trwał tutaj niezmordowanie niemal przez cały rok.

Ale oto nissan brawurowo ominął kilka samochodów czekających na wjazd i wepchnął się w lukę tuż przed samym wjazdem.

- Teraz albo nigdy! - krzyknął Paweł i wysiadłszy z samochodu zaczął biec w stronę nissana.

Ale uciekinier od razu połapał się, w czym rzecz. Wiedział, że Paweł zaraz go dopadnie, więc nie zastanawiając się dłużej szybko opuścił swój pojazd przy towarzyszących mu dźwiękach klaksonów pozostałych kierowców. Utykając na lewą nogę zaczął biec przed siebie, bez żadnego pakunku, torby, niczego; a kiedy znalazł się po drugiej stronie szlabanu, natychmiast podbiegł do odjeżdżającego dopiero jeepa i otworzywszy drzwi wyrzucił przez nie na zewnątrz jakąś kobietę. Paweł przyspieszył, ale jeep z uciekającym już Blackiem wyrwał do przodu.

W tej sytuacji Paweł musiał zawrócić. Jako że przed bramką zrobiło się spore zamieszanie, a ofiara Blacka podniosła rwetes, stało się jasne, że wjazd na teren Grand Canyon Village opóźni się. Nie zastanawiając się dłużej skręciłem na trawnik i wjechałem w las. Wehikuł staranował kilka krzaków i wyboistą przestrzeń między sosnami. Po chwili, dzięki terenowym zaletom wehikułu, udało nam się objechać bramki wjazdowe.

Jeep z Blackiem za kierownicą zmierzał ku “krawędzi”. Po kilku milach znaleźliśmy się na terenie wioski. Minęliśmy centrum informacyjne z efektownym podjazdem w kształcie owalu, wokół którego postawiono budynki, sklepiki, parkingi, a następnie skręciliśmy w West Rim Drive, która towarzyszyła południowej krawędzi na odcinku kilkunastu mil na zachód. W tym bowiem kierunku uciekał Black, a w zasadzie pędził na złamanie karku po stosunkowo wąskim dwupasmowym trakcie, którego pobocze stanowiła dwumetrowej wysokości skarpa łącząca się z jeszcze węższym betonowym chodnikiem zakończonym balustradą. Ale za nim zaczynała się już niemożliwa do opisania otchłań. Niesamowite było to wrażenie, ale - jak na złość - nie mieliśmy czasu na podziwianie tego cudu natury. Tak bardzo chciałem móc porozkoszować się widokiem Wielkiego Kanionu i kiedy moje marzenia w końcu się ziściły, okoliczności chciały mi pokrzyżować plany.

W tym też miejscu rzeka Kolorado płynęła bliżej południowej krawędzi niż w punkcie, z którego wystartowaliśmy na zachód, to jest w okolicach wioski. Gdzieś tam, ponad półtorej mili w ciemnym już dole majaczyła jaśniejsza wstążka tej szerokiej na sto metrów rzeki, do której prowadziły skalne zbocza. Niesamowite!

Jeep znikł nam z pola widzenia za ostrym łukiem zasłoniętym przez drzewa. Kiedy go pokonaliśmy - a poruszaliśmy się wolniej niż Black z powodu niebezpieczeństwa stoczenia się z drogi na chodnik, a stąd w otchłań kanionu - nigdzie nie zauważyliśmy jeepa. Ten musiał jechać naprawdę szybko, by nie rzec brawurowo.

I nagle coś pojaśniało w dole, zaś odgłos eksplozji zakłócił ciszę. A kiedy głowy spacerowiczów i ich ręce zwróciły się w dół w kierunku zachodnim, zatrzymaliśmy natychmiast wehikuł i wysiedliśmy z niego w pośpiechu. Zeskoczyliśmy ze skarpy na chodnik i przywarliśmy zaciekawieni do balustrady. Nie trzeba było się wychylać, aby dojrzeć spadającą w głąb kanionu po jej skalnym zboczu kulę ognia. To musiał był jeep, który z jakichś powodów stoczył się z drogi na chodnik i przełamał balustradę. Druga, cichsza eksplozja na krótką chwilę rozjaśniła fragment piaskowej ściany i fragmenty pojazdu rozbijające się o skalne występy.

Ten płonący wrak leciał i leciał, aż wreszcie straciliśmy go z oczu.

W ten oto sposób Black zakończył swój żywot zabrawszy ze sobą tajemnicę obrazów zaginionej kolekcji hrabiego Korwin-Milewskiego.


ZAKOŃCZENIE


Kim był Black? - zastanawialiśmy się kilka dni później w pokoju należącym do Polskiego Instytutu Naukowego na Manhattanie. Oprócz mnie znajdowali się tam: pani Wielowieyska, Katarzyna, profesor Lipiński, pan Opolski i Paweł.

Niewiele wiedzieliśmy o tragicznej śmierci w Wielkim Kanionie człowieka, który kazał nazywać siebie Blackiem. Przypadkowy świadek owego tragicznego wypadku nad krawędzią kanionu słyszał jedynie poprzedzający eksplozję skowyt psa. Według oficjalnego raportu sporządzonego przez policję, to pies stanął na drodze jeepa, Black odruchowo zahamował, stracił więc panowanie nad kierownicą, a że był rozpędzony, wyleciał z trasy. Kiedy ów świadek pojął, że stało się coś złego, jeep spadał już w przepaść.

Z pewnością Black nie był Vollerem, którego paszportem się posługiwał. Do dzisiaj nie udało się policji oraz FBI wpaść na trop prawdziwego Vollera. Wszystko wskazywało, że tajemniczy Black pozbawił go życia i ukradł jego tożsamość. To na jego nazwisko wypożyczył bowiem w Oklahoma City kawasaki, którym później podróżował przez Arizonę i Kalifornię.

Ciekawi Was zapewne, w jaki sposób John Window wpadł na trop Blacka we Flagstaff? To było proste: zainstalowany w kawasaki nadajnik współpracujący z GPS-em wskazał mu miejsce przebywania Blacka. To zmyślne urządzenie - takie samo, jakie znaleźliśmy pod wehikułem - przyczepił Window w Joshua Tree, kiedy z Pawłem i Winnetou pod okiem samego Blacka przenosili kawasaki do zielonego vana. Uratowany przez Sandrę Turman wraz z pozostałym towarzystwem w Joshua Tree zapragnął doprowadzić sprawę do końca na własną rękę. Window był spryciarzem i zawsze grał na całego. Jego plan był prosty: odnaleźć Blacka, zdemaskować go, zabrać obrazy, ewentualnie “dogadać się”. Po złożeniu pierwszych zeznań w siedzibie FBI w Los Angeles wyniknął się dyskretnie, aby go namierzyć i wreszcie pojechał do Flagstaff. Nie wiedział jednak, że Katarzyna z biznesmenem Paradajem poznali przypadkowo jego plan i powiadomili nas o tym.

Kiedy Window dorwał Blacka, FBI namierzyło równocześnie osobnika jeżdżącego kawasaki. Oto bowiem kartą kredytową Vollera zapłacono za drobną usterkę kawasaki w warsztacie we Flagstaff. Sandra Turman została natychmiast o tym powiadomiona przez czujnych agentów FBI, a następnie zostawiła mnie i Pawła w Yumie, aby specjalnym samolotem odlecieć do Flagstaff nie mówiąc nam o tym. Tam FBI bez problemów natrafiło na ślad owego warsztatu. Black jednak zorientował się, że ktoś depcze mu po piętach. A to dlatego, gdyż mechanik znalazł podczepiony pod motor nadajnik. Tym “kimś” mógł być tylko Window. I oto Black zastawił na Windowa pułapkę i szybko doprowadził do konfrontacji. Nie był pewny, czy Window nie przywlókł za sobą “federalnych”, więc posłużył się Windowem do zmylenia FBI. Kawasaki wciąż czekało na odebranie z warsztatu. To Window miał odebrać motocykl. I zrobił to bez zmrużenia oka, gdyż Black wziął jako zakładnika Bękarta (!). Resztę znacie: Window w przebraniu motocyklisty udawał Blacka (byli tego samego wzrostu i tej samej postury), aby ten mógł bez problemu odlecieć z Flagstaff samolotem do Las Vegas. Na całe szczęście przybyliśmy do Flagstaff na czas.

Mieliśmy wprawdzie portret pamięciowy tego tajemniczego osobnika, gdyż oprócz mnie i Pawła w samolocie lecącym z Europy do Nowego Jorku widzieli jego twarz także recepcjonista w motelu we Flagstaff i pracownik Rent a Car w Oklahoma City, ale Black z tych opisów był innym człowiekiem. Po prostu używał charakteryzacji. Najwyraźniej utykał na lewą nogę, mówił śmiesznym akcentem, ale nic ponadto. Ciężko było przypomnieć sobie jego twarz. Siedziałem obok niego w samolocie, ale gdyby dzisiaj przyszło mi opisać tego człowieka, na nic by się to zdało. Cóż, w samolocie siedziałem zbyt blisko niego, aby mu się dobrze przyjrzeć. Inna sprawa, że nie miałem wtedy żadnych ku temu powodów.

A Window? Czy zapamiętał twarz Blacka? Niestety, nie. Kiedy doszło do konfrontacji obu mężczyzn, Black był w swoim kombinezonie i w kasku na głowie. Potem udali się do pokoju Windowa w motelu “Econolodge West”. Tam Black użył charakteryzacji: brody, peruki i okularów przeciwsłonecznych. Pierwszy wyszedł Window w przebraniu Blacka i udał się posłusznie do warsztatu (pamiętajmy, że Bękart był w rękach nieznajomego). Po nim opuścił motel Black zostawiwszy Bękarta w pokoju i ustawił się w wynajętym wcześniej za gotówkę nissanie niedaleko warsztatu. Kiedy tylko kawasaki ruszyło, a za nim podążył chevrolet pick-up, Black pojechał na lotnisko. Oczywiście widział nas na ulicy i odjechał zaraz po nas. Trochę go zaniepokoiła nasza pasywna reakcja na ucieczkę kawasaki, zupełnie jakbyśmy zdawali sobie sprawę z fortelu. Ale cóż, samolot nie mógł czekać. Niestety, nagle pojawiliśmy się, jadąc za nim i w ten sposób pokrzyżowaliśmy mu plany.

Pomimo że nie udało mu się uciec i zginął tragicznie nad Wielkim Kanionem, był Black typem niezwykle ostrożnym. Nie używał telefonu komórkowego do porozumiewania się z Windowem, a wolał zaszyfrowane wiadomości, które zostawiał za wycieraczkami samochodów albo w skrytkach bagażowych. Skąd wiedział o obrazie z “błaznem” i hitlerowskiej przeszłości ostatniego posiadacza tego obrazu? Czy mógł być synem jakiegoś nazisty współpracującego z Otto Kayserem? Może samego Schmidta, który odwiedził Kaysera w Bisbee na początku lat osiemdziesiątych?

Kim był Black było tak samo intrygujące, jak to, gdzie podziały się obrazy z kolekcji hrabiego Korwin-Milewskiego.

W pewnym momencie otwarły się drzwi i do pokoju weszła agentka FBI Sandra Turman. Pod pachą ściskała ogromną tekturową teczkę, a jej twarz wydała mi się po tych wszystkich wydarzeniach bardziej odprężona. Znikł gdzieś ponury grymas zawodowego agenta, a jego miejsce zajął urok kobiecości.

- Dzięki sugestii Pana Samochodzika - oświadczyła uroczyście na “dzień dobry” - udało nam się odnaleźć obrazy wykradzione przez Blacka innemu złodziejowi, a mianowicie byłemu esesmanowi Otto Kayserowi.

- Z relacji pana Tomasza wynika, że Black stoczył się w jeepie w głąb Wielkiego Kanionu - zauważył zaskoczony oświadczeniem agentki FBI profesor Lipiński.

- Właśnie - wtrącił pan Opolski. - Obrazy miały spłonąć razem z nim. O czym pani mówi?

- Sęk w tym, że nie odnaleziono ciała tego Blacka - wyjaśniła agentka. - Niektóre części jeepa odnaleźliśmy w różnych częściach kanionu, nad brzegiem rzeki, w zagłębieniach skalnych, ale ciało wraz z wrakiem musiało zatonąć w rzece Kolorado. Poszukiwania trwają i pewnie nieprędko się zakończą. Ale z zeznań pana Tomasza i Pawła wynika, że Black opuściwszy nissana przed wjazdem do Grand Canyon nie miał ze sobą obrazów.

- To jak je znaleźliście? - zapytała podekscytowana pani Agata. - Doszedłem do wniosku - odpowiedziałem za agentkę Turman - że Black musiał wcześniej, jeszcze przed wyruszeniem na lotnisko, ukryć je w jakimś bezpiecznym miejscu na wypadek nieprzewidzianych okoliczności, na przykład gdyby musiał uciekać. I tak właśnie było! Pomyślałem, że mógł je ukryć w skrytce bagażowej na lotnisku we Flagstaff. Miał słabość do skrytek, tak jak wcześniej skrytka bagażowa w Union Station w Los Angeles posłużyła mu do kontaktów z Windowem. Black pojechał na lotnisko bez pakunku. Musiało tak być, skoro później nad Wielkim Kanionem uciekł z nissana bez żadnej torby. Gdyby miał wtedy obrazy ze sobą, to by je z pewnością zabrał. Ale tak nie było. Musiał je zatem wcześniej ukryć. To mogło być tylko lotnisko, do którego się udawał. Ale kiedy nas zauważył pojął, że musi uciekać. Obrazy były w bezpiecznym miejscu, a on musiał pozbyć się przede wszystkim nas. Ucieczka nad Wielki Kanion to była szalona improwizacja...

- Pan Tomasz miał rację - weszła w słowo Turman. - Otworzyliśmy jedną ze skrytek bagażowych, zaraz po wydarzeniach nad Wielkim Kanionem, a właściwie to nasze psy policyjne wskazały nam właściwy numer. Daliśmy im bowiem do obwąchania wnętrze nissana, którym uciekał Black, a potem czworonogi na lotnisku bez trudu wyniuchały właściwą skrytkę.

- Co to za obrazy? - jak jeden mąż krzyknęliśmy podnieceni.

Sandra Turman wyjęła ostrożnie z teczki obrazy. To były te same płótna, które Ted Karsey pokazał Pawłowi w Joshua Tree, był też jeden Rembrandt i kilka innych. Ale ostatni obraz wzbudził nasze największe zdumienie.

- “Stańczyk” Matejki??? - nie dowierzała pani Agata. - Jakim cudem?

Zdumienie pani Wielowieyskiej, tak jak i nas wszystkich zgromadzonych w sali Polskiego Instytutu Naukowego, było uzasadnione. Znaliśmy tylko jednego “Stańczyka” namalowanego w 1862 roku i znajdującego się w Muzeum Narodowym w Warszawie. Któż z nas nie znał tego płótna, w którym artysta nadał błaznowi Stańczykowi własne rysy. Stańczyk, jedyna postać na obrazie, nosiła w sobie pewien tragizm, poniekąd związany z wydarzeniami historycznymi, to jest utratą Smoleńska. Nieraz bywałem w Muzeum Narodowym i podziwiałem głębię przemyśleń związanych z tym obrazem, dojrzałość malarskiej formy, pełnię wyrazu tej “stańczykowatej” twarzy i niezwykłą lapidarność kompozycji. Kiedy Matejko go namalował, miał zaledwie dwadzieścia cztery lata.

A teraz leżało przed nami prawie identyczne, zniszczone płótno przedstawiające ubranego na czerwono błazna. Obraz był albo idealną kopią Matejki, albo repliką wykonaną pędzlem Mistrza Jana. Do złudzenia przypominał ten wiszący w Warszawie, ale był datowany na rok 1892, a więc na rok przed śmiercią Matejki. Niestety, podobnie jak pierwszy obraz, ten także utracił po latach walory kolorystyczne, jakby nieco ściemniał i zanikła jego dawna harmonia barw.

- Wygląda na oryginalny - szeptała zachwycona Wielowieyska. - Nie może być. Ja chyba śnię. To replika Matejki wykonana po trzydziestu latach od powstania oryginału! Niesłychane!

Długo wpatrywaliśmy się w spękania na płótnie i podziwialiśmy rozmyte nieco szczegóły obrazu. I w żaden sposób nie potrafiliśmy wyjaśnić, jakim cudem replika Matejki nie tylko znalazła się w zbiorach Milewskiego, ale w ogóle istniała. To była sensacja naukowa wielkiego kalibru!

- Pewnie Matejko zgodził się namalować replikę dla hrabiego, ale fakt ten nie został przez nikogo odnotowany - spekulowała Wielowieyska. - Milewski namawiał Matejkę wielokrotnie na wykonanie portretów, mógł skłonić go do namalowania repliki “Stańczyka”. Cóż, dopiero ścisłe badania odsłonią więcej szczegółów w tej sprawie.

- Niesamowite, niesamowite - powtarzał podekscytowany profesor Lipiński. - Miałem nosa, aby państwa namówić do przyjazdu do Ameryki.

Faktem było, że istniał drugi “Stańczyk”! A nam przyszło spędzić ponad tydzień w Ameryce, przemierzyć tysiące mil tego interesującego kraju, a wszystko po to, aby odnaleźć szczęśliwie ten i inne obrazy, jedne z wielu w zaginionej kolekcji Korwin-Milewskiego. Już widziałem oczami wyobraźni te sensacyjne doniesienia nadwiślańskiej prasy i przez chwilę poczułem się dumny, że przyczyniliśmy się do odzyskania tych bezcennych obrazów.

Po godzinie oglądania “Stańczyka” zadowolony profesor Lipiński podziękował nam za udział w wakacyjnej przygodzie, tak owocnie zakończonej i nieco zmęczony pożegnał nas wraz z Katarzyną. Obiecał zwołać konferencję prasową na drugi dzień. Należy dodać, że Black zabrał z domu Karseya jeszcze dwa obrazy Czachórskiego i jeden szkic Wyspiańskiego.

To był szczęśliwy dzień. Niemniej jednak nasz pobyt w Ameryce pozostawił pewien niedosyt. Mieliśmy wprawdzie nieznane dotąd polskiej kulturze obrazy naszych największych malarzy, to jest Matejki, Chełmońskiego, Malczewskiego, Czachórskiego i Podkowińskiego, a z zagranicznych Rembrandta, ale nie do końca poznaliśmy kulisy towarzyszące ich grabieży, przemytowi i dalszym losom w Ameryce. Tak samo jak kariera polskiego kawalera maltańskiego owiana była aurą tajemniczości, tak i część jego kolekcji po śmierci właściciela spotkał los tułaczy, a nad tym wszystkim wisiał tajemniczy znak zapytania. Nie wiedzieliśmy, co takiego szczególnego zawierała replika “Stańczyka”. Już sam Korwin-Milewski otoczył obraz wyjątkowym zainteresowaniem i opieką, musiało tak być, skoro przez ten obraz zginęło tylu ludzi począwszy od doktora Repecia, poprzez płetwonurka nad jeziorem Toplitz, a skończywszy na Kayserze. O mały włos, my sami zginęlibyśmy z rąk Blacka, a także Paul Derrick z Bisbee (ten wciąż walczył o życie w szpitalu). Kim był utykający na lewą nogę mężczyzna, miało pozostać tajemnicą.

Przypomniałem sobie o pewnej sprawie i wyjąłem z kieszeni zapakowaną w folię kartkę papieru.

- Na niej znajdują się odciski palców Blacka - rzekłem wręczając Turman karteczkę. - Black zostawił zaszyfrowaną wiadomość dla Windowa w Oklahoma City. Mój przyjaciel Winnetou zabrał ją nadpaliwszy uprzednio nad płomieniem, a za wycieraczkę buicka włożył identycznie spreparowaną przez siebie wiadomość. Niestety, na pierwszej znajdują się także i nasze odciski.

- Dziękujemy. Nie doceniliśmy pana, Panie Samochodzik - rzekła agentka.

- Pan Tomasz czasami mnie przerażał - wtrąciła Katarzyna w tonie wspominkowym. -Wszystko robił na przekór. Zamiast jechać szybciej, on zwalniał, kiedy inni smacznie sobie spali, on lunatykował. Ale teraz wiem, że niczym kot chadza pan Tomasz własnymi ścieżkami.

- Odnalezienie obrazów jest zasługą wszystkich tu obecnych - odparłem ogromnie speszony.

- Ale co z tymi odciskami? - zmieniła temat niezadowolona z wygłaszanych na mój temat pochwał Agata Wielowieyska. - Nie możecie dojść po odciskach linii papilarnych, kim był ten Black?

- Interpol sprawdza to, ale prawdopodobnie nie ma ich w bazie danych.

- Być może nigdy nie dowiemy się, kim był Black - dodałem. - Tak często bywa w naszej pracy: znajdujemy skarb, ale nie zawsze wiemy, skąd się tam wziął?

Jednak z miny agentki Turman wyczytałem, że ma jeszcze jakąś sprawę.

- Chodzi o Bękarta - zaczęła, gdy spojrzałem na nią wymownie. - John Window przebywa w areszcie i prosił o łaskę dla papugi. Gdyby John wiedział, że Black zostawił ptaka w motelu i nie zabrał go jako “zakładnika” ze sobą, to pewnie nie zgodziłby się na współpracę. Ale stało się inaczej. Windowa, jak wiecie, złapaliśmy w końcu na autostradzie i teraz siedzi on w areszcie. Ale co zrobić z ptakiem? W końcu papuga nie ponosi winy za czyny swego pana i ktoś powinien się nią zająć. Window wskazał na pana Tomasza. Podobno Bękart pana lubi...

- Mnie?! - zawyłem przerażony. - Protestuję! Nie zgadzam się. To potwornie inteligentny ptak. Nie potrzebna mi konkurencja.

- Obawia się pan, że jakiś ptak okaże się mądrzejszy od niego? - kpiła sobie ze mnie pani Agata.

- A co? Może pani chce się zaopiekować Bękartem? Chętnie odstąpię.

- Czemu nie - rzekła niemrawo. - Ale skoro ten Window wskazał na pana, to nie chcę wchodzić w paradę. A swoją drogą, myślałam, że pan lubi zwierzęta?

- Lubię i owszem, ale ten Bękart to nie jest zwykłe zwierzę.

- Z pana jest potwór. Papuga pana lubi, a pan ją odtrąca. Co z pana za mężczyzna? Pewnie tak samo jak papugę odtrącił pan w życiu niejedną kobietę.

- Spokojnie - uniosła rękę w pojednawczym geście agentka Turman. - Już znalazł się ktoś inny, kto obiecał zaopiekować się Bękartem. Ale wypadało spytać najpierw pana Tomasza.

- A to inna sprawa - ucieszyłem się. - A kimże jest nowy właściciel papugi?

Agentka krzyknęła w stronę drzwi. Te natychmiast się otwarły i do pokoju wkroczył brodacz, ten sam, który jako kelner w motelu w Los Angeles podał nam z Katarzyną kolację ze środkiem nasennym. Brodacz trzymał tym razem klatkę z papugą, a po nim wszedł do pokoju nieśmiało Staś “Mądra Głowa” ze swoim ojcem Winnetou.

- Oto nowy właściciel Bękarta - agentka wskazała ręką Stasia.

- Że co? - zakrztusiła się zdenerwowana Wielowieyska. - Ja protestuję! Mam uczulenie na pióra. Kategorycznie się nie zgadzam. Poza tym nie lubię ptaków.

- Doprawdy? - zarechotałem usatysfakcjonowany jej reakcją. - Papugi są inteligentne. Myślałem, że lubi pani zwierzątka? Mogłaby pani sobie z nią trochę poćwierkać o tym i owym.

- Ale ja chcę mieć Bękarta i już! - zaprotestował Staś.

- Czyś ty zwariował? - pani Agata cała aż trzęsła się ze zdenerwowania. - Zabraniam!

- Nie trzeba - wtrącił się Winnetou. - Staś będzie się opiekował Bękartem w moim domu.

Popatrzyłem zdumiony na przyjaciela, ale najbardziej zaskoczona była chyba Agata Wielowieyska.

- W twoim domu? To ty w ogóle masz dom?

- Zabieram Stasia na okres wakacji do Montany. Mam tam drewnianą chatkę. Co prawda jeszcze bez prądu, ale za to górskie powietrze rekompensuje ten brak.

- Jadę z Bękartem - dodał chłopiec. - Do Montany, dzikiego stanu Ameryki! Mam dosyć porannych zbiórek i wcinania kaszki manny. Chcę wstawać skoro świt z ptakami, rąbać drzewo prawdziwą siekierą, nosić wodę ze studni i nie chcę słyszeć brzęczenia telefonu i bębniącego telewizora! Chcę poznać smak prawdziwego życia; a kiedy wrócę do Polski, zdam maturę i skończę studia. Potem, kto wie, może zostanę obrońcą przyrody i zamieszkam na Mazurach tak jak kiedyś tata w drewnianym szałasie.

Głośne westchnienie pani Agaty poprzedziło na sekundę wtargnięcie do pokoju podnieconego biznesmena Paradaja.

- Proszę sobie wyobrazić, drodzy państwo - grzmiał od progu, nie licząc się z nikim - że Antonio Panteras jest zainteresowany kupnem wehikułu! Daje za niego pół miliona dolarów! Czy to nie jest interes stulecia? Ale Paradaj nie jest głupcem. O, nie! Podwyższyłem cenę do siedmiuset tysięcy dolarów. I wiecie, co mi Panteras odpowiedział?

Paradaj zawiesił głos w efektownej pauzie, ale Bękart przerwał tę ciszę i zaskrzeczał w swoim stylu:

- I-dio-ta.





KONIEC



























®Darkman


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
35 Pan Samochodzik i Europejska Przygoda Arkadiusz Niemirski
57 Pan Samochodzik i Złoty Bafomet Arkadiusz Niemirski
25 Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 1 Arkadiusz Niemirski
30 Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 1 Arkadiusz Niemirski
54 Pan Samochodzik i Stara Księga Arkadiusz Niemirski
51 Pan Samochodzik i Krzyż Lotaryński Arkadiusz Niemirski
30 Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2 Arkadiusz Niemirski
25 Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 2 Arkadiusz Niemirski
00 Pan Samochodzik i Pierwsza Przygoda (Pozwolenie na przywóz Lwa) Zbigniew Nienacki
45 Pan Samochodzik i Fałszerze Arkadiusz Niemirski
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 2
PS 48 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu
PS 54 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Stara Księga
PS 25 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Skarby Wikingów t 1
PS 57 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
48 Pan Samochodzik i Zagadka Kaszubskiego Rodu Arkadiusz Niemirski
57 Pan Samochodzik i Zloty Bafomet Niemirski Arkadiusz
PS 30 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Arsen Lupin t 1
PS 51 Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i Krzyż Lotaryński

więcej podobnych podstron