Zeydler Zborowski Zygmunt Człowiek o cętkowanej twarzy


Zygmunt Zeydler-Zborowski

Człowiek o cętkowanej twarzy

Rozdział I

Zmęczenie - ciężkie, odurzające jak działanie narkotyku. Bezwład całego ciała, szum w głowie, nieznośnie piekące powieki. Wiele dni wytężonej pracy, nieprzespane noce, nieustanne napięcie nerwowe.

Wczesny czerwcowy świt pokrył szarością zakurzoną szybę. Za oknem poczęły przesuwać się szachownice pól wypełnionych dojrzewającym zbożem. Potem soczysta zieleń łąk, jakaś rzeka i znowu zboża. Domy, wtopione w krajobraz, czerwieniły się nie otynkowaną cegłą albo szarzały betonowymi ścianami. Z ich drzwi wychodzili ludzie na powitanie nowego dnia.

Przechylił w tył głowę i przymknął oczy, ale był zbyt zmęczony, żeby zasnąć. Koła wystukiwały rytmicznie: An-ka... An-ka... An-ka... Nie mógł się doczekać, kiedy ją znowu zobaczy, kiedy posłyszy jej wesoły, pełen radości życia śmiech. Otworzył oczy, ale szybko je zamknął, wracając do swoich myśli. An-ka... An-ka... Pewnie jeszcze śpi. Oczywiście, że śpi. Przecież jest strasznie wcześnie. Wsunął rękę do kieszeni i dotknął kluczy. Wejdzie cichutko i obudzi ją pocałunkiem. Uśmiechnął się na myśl, jaka będzie zaskoczona. Nie zawiadamiał jej o swoim przyjeździe, bo dokładnie nie wiedział, kiedy skończy robotę. A zresztą, jakie to ma znaczenie! Najważniejsze, że już niedługo będą znowu razem. A Wojtuś? Ogarnęła go nowa fala rozczulenia. Zobaczył płową główkę syna i te oczy, ogromne, niebieskie, zawsze jakby trochę zdziwione. Pewnie jest u babci w Otwocku, łobuzuje z chłopakami. Kawał urwisa. Babcia czasem ma z nim trochę kłopotu. Ale od tego jest przecież babcią, żeby miała kłopot z wnukami. Jutro weźmie wóz i pojadą z Anią do Otwocka. Musi zobaczyć Wojtka. Jakżeby inaczej.

Na Wschodnim wysiadło sporo osób. Podróżni, pośpiesznie opuszczający wagony, zmieszali się z tłumem oczekujących na peronie. Powitalne okrzyki, nawoływania, ogólne zamieszanie. Ktoś szuka bagażowego, ktoś nie może doliczyć się walizek, ktoś inny zgubił ciocię i krzyczy rozpaczliwie: „Ciociu! Ciociu!”. To wszystko jest denerwujące. Pociąg bardzo długo stoi, stanowczo za długo. Wreszcie rusza. Zaraz będzie Centralny.

Zdjął z półki walizkę, włożył płaszcz i wyszedł na korytarz. Koła wagonu zadudniły na moście. W dole Wisła, brunatna po ostatnich deszczach, szeroko rozlana, nie zachęcająca do kąpieli. I zaraz tunel. Stukot kół wydawał się bardziej intensywny. Wreszcie. Centralny!

„Czy będą taksówki?” - myślał niespokojnie idąc w kierunku wyjścia. Żałował, że nie zadzwonił do któregoś ze zmotoryzowanych kolegów. Ale przecież nie mógł wymagać, żeby ktoś zrywał się dla niego o świcie. Był już przygotowany na to, że będzie łapał jakiś wóz „na łebka”.

Niespodziewanie taksówki podjeżdżały jedna za drugą. Czekał tylko dziesięć minut. Kierowca, człowiek starszy, najwyraźniej zmęczony życiem, nie zdradzał ochoty do rozmowy. W milczeniu zajechali na Mokotów.

- Wie pan, gdzie jest Lenartowicza?

- Co mam nie wiedzieć - odburknął niechętny taksówkarz i energicznie obrócił kierownicą.

Nareszcie w domu. Pośpiesznie wysiadł z wozu i zapłacił, dając iście królewski napiwek. Był tak podniecony, że przeskakując po dwa stopnie wbiegł na drugie piętro. Niecierpliwymi rękami otworzył zamki i pchnął drzwi.

W mieszkaniu panowała zupełna cisza. „Jeszcze śpi, kochana moja” - pomyślał, wieszając płaszcz na wieszaku. Ostrożnie, bardzo ostrożnie, na palcach szedł w kierunku pokoju, w którym stał ich małżeński tapczan. Cicho nacisnął klamkę i stanął jak wryty. Pokój był pusty, tapczan nakryty narzutą, na której rysowały się barwną plamą kolorowe poduszki, ani śladu pościeli. Wszystko poukładane porządnie, z pedantyczną dokładnością. Nic nie wskazywało na to, że ktoś spędził tu noc.

Tak był pewien, że zobaczy śpiącą Ankę, iż przez chwilę stał nieruchomo, nie wierząc własnym oczom. Potem zaczął biegać po całym mieszkaniu, zajrzał do łazienki, do kuchni, do pokoju Wojtusia. Nikogo. „Gdzie ona jest? Co się z nią mogło stać?” - myślał zdenerwowany. Raz jeszcze obiegł całe mieszkanie, jakby przypuszczał, że Ania gdzieś się schowała, że przecież musi tutaj być. Odchylił nawet zasłony okienne i zajrzał do szafy. Gdyby gdzieś wyjechała, to zostawiłaby przecież jakąś wiadomość, kartkę...

Usiadł na tapczanie i zapalił papierosa. Powoli zaczął się uspokajać. „Jestem skończonym idiotą - pomyślał, zaciągając się dymem. - Dlaczegóż, u diabła, tak się denerwuję? Przecież mogła zanocować u matki albo u Krystyny. A może pojechała do Otwocka?” Ostatecznie to jeszcze nie żadna tragedia, że nie zastał jej w domu, tak jak to sobie wyobrażał siedząc w pociągu.

Przysunął krzesło do stolika, na którym stał telefon, podniósł słuchawkę i nakręcił numer. Po chwili posłyszał sennie schrypnięty głos teściowej.

- To ty, Stachu? Bój się Boga. O której godzinie ty do mnie dzwonisz? Nie mogłam zasnąć do trzeciej, a ty już o świcie... - Głębokie ziewnięcie towarzyszyło tym słowom.

- Bardzo przepraszam, ale przed chwilą wróciłem z terenu i nie zastałem Ani w domu. Myślałem, że może zanocowała u mamy.

- Nie, nie zanocowała. - Znowu ziewnięcie. - A jak ciebie nie ma w domu całymi tygodniami, to się później nie dziw... Jak się ma młodą i ładną żonę, to trzeba jej pilnować, a nie tak... Cóż ty sobie wyobrażasz?

Odkładał słuchawkę ze złością. „Stara kretynka. Jej tylko jedno w głowie”. Pomyślał chwilę i znowu nakręcił numer. Tym razem posłyszał młody, wesoły głos:

- Halo?

- Nie obudziłem cię, Krysiu?

- Ale skądże! Jestem już po porannej gimnastyce. Zaraz idę pod prysznic.

- Nie gniewaj się, że tak wcześnie dzwonię, ale właśnie wróciłem z terenu i nie zastałem Anki w domu. Myślałem, że może zanocowała u ciebie.

- Nie, Ania nie nocowała u mnie. Wprawdzie chciałam ją wczoraj ściągnąć na takiego małego brydżyka, ale jakoś nie udało mi się jej złapać. Może pojechała do Otwocka.

- Może. Przepraszam cię.

Zadzwonił jeszcze do ciotki, do przyjaciół, do bliższej i dalszej rodziny. Zawsze z tym samym rezultatem, a właściwie bez rezultatu. Ania u nikogo nie nocowała i nikt jej w ostatnich dniach nie widział. „Na pewno pojechała do Otwocka, do Wojtusia - pocieszał się. - Przecież nic złego nie mogło się stać”. Postanowił ogolić się, zajrzeć na chwilę do komendy i pojechać do Otwocka.

Pospiesznie zrzucił zmięte, zakurzone ubranie, poszedł do łazienki, zaczął namydlać twarz. W tej chwili zadźwięczał dzwonek, który wydał mu się dziwnie głośny. „Anka” - pomyślał, biegnąc do telefonu.

To nie była ona. Charakterystyczny nosowy głos Górniaka zabrzmiał bezosobowo, oficjalnie. Żadnych powitań, żadnych przyjacielskich żarcików.

- Dobrze, że przyjechałeś, Stachu. Czy mógłbyś zaraz wpaść do komendy.

- Co się stało? Czy coś z Anną? Coś z moją żoną?

- Zaistniały pewne komplikacje. Przyjeżdżaj.

- Miała wypadek? Jest może w szpitalu?

- Nie. Nie było żadnego wypadku. Twoja żona jest zupełnie zdrowa. Przyjeżdżaj jak najprędzej i zaraz zamelduj się u szefa. Trzymaj się.

Nie myślał już o goleniu. Pospiesznie wytarł namydloną twarz ręcznikiem i z powrotem włożył rzucone na krzesło ubranie. Miał zamęt w głowie. Bardzo się bał.

.

Spod krzaczastych brwi patrzyły uważnie szare oczy. Pułkownik Makowski należał do tych ludzie których trudno jest wyprowadzić z równowagi. Nie poddawał się emocjom. Zawsze, w najtrudniejszych nawet sytuacjach, potrafił zachować zimną krew. Tym razem jednak widać było, że z trudem się opanowuje.

Kornicki usiadł. Miał ochotę zapalić, ale nie sięgnął do kieszeni po papierosy.

- Co się stało? Co z Anną?

Chwila kłopotliwego milczenia. Makowski obracał w palcach nie zapalonego papierosa, jakby nie mogąc się zdobyć na rozpoczęcie tej rozmowy.

- Słuchaj, Stachu... W życiu każdego człowieka bywają takie momenty, że trzeba mocno wziąć się w garść. Cokolwiek usłyszysz, musisz zachować całkowity spokój. Liczę na ciebie.

- Ale co się stało? Mówże wreszcie! - wybuchnął Kornicki.

- A więc tak... - pułkownik odchrząknął i przełknął ślinę. - Od pewnego czasu mieliśmy pod obserwacją taką mocno podejrzaną willę w Konstancinie. Ruleta, poker, narkotyki, prostytutki, pokoje gościnne dla wiadomych celów, słowem lepszy burdel. Dzisiejszej nocy urządziliśmy nalot na ten lokal. Sporo osób zostało zatrzymanych, a między innymi i twoja żona.

Kornicki zerwał się.

- Anna?! To niemożliwe!!!

- Siadaj. - Makowski uspokoił go ruchem ręki. - Niestety to fakt. Parszywa historia. Sam nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Trzeba tę sytuację spokojnie przeanalizować, dokładnie zbadać.

Kornicki przeciągnął dłonią po czole.

- Niemożliwe... Niemożliwe... Jak to się stało? Anna... Zatrzymaliście ją?

- Widzisz... - Makowski poruszył się niespokojnie. - Musieliśmy ją zatrzymać. W jej torebce znaleziono złotego Schaffhausena, złotą bransoletę i portfel z obcą walutą. Wszystko to zostało skradzione jakiemuś Szwedowi. Przesłuchiwałem go osobiście.

Kornicki robił wrażenie człowieka, który dużo wypił.

- To znaczy... To znaczy, że ten Szwed i Anna...

- Był pijany - wyjaśnił pułkownik. - Nie pamiętał dokładnie, jak wyglądała dziewczyna. Zarządziłem konfrontację, ale nie mógł z całą pewnością stwierdzić, że tą była Anna. Wypił dużo, a w lokalu panował półmrok... Rozumiesz więc, że w tej sytuacji...

Kornicki odzyskał panowanie nad sobą. Powziął decyzję.

- Muszę natychmiast zobaczyć się z Anną - powiedział stanowczo.

Makowski pokręcił głową. - To nie takie proste...

- Jak to? Chyba mam prawo zobaczyć się z żoną? Porozmawiać, wyjaśnić...

- Oczywiście - zgodził się pułkownik - ale widzisz... Ona nie chce z tobą rozmawiać.

- To mnie nie obchodzi! - Kornicki uderzył pięścią w blat biurka. - Chce czy nie chce... Musi. Musi ze mną rozmawiać, musi wyjaśnić. Przecież ja nie mogę tej sprawy tak zostawić.

- Uspokój się, Stachu. Całą sprawę przeanalizujemy na zimno, zbadamy, ale widzisz... na razie lepiej będzie, jeśli nie zobaczysz się z żoną. W pierwszym odruchu ja sam zaproponowałem, żeby z tobą porozmawiała. Dostała gwałtownego ataku histerii. Nie chce z nikim rozmawiać, nikogo widzieć. Wezwałem lekarza. Powiedział stanowczo, żeby jej niczym nie denerwować, żeby ją zostawić w całkowitym spokoju. Rozumiesz więc, że w tej sytuacji... Dla dobra twojej żony nie powinieneś z nią teraz rozmawiać. Musimy odczekać.

Kornicki oburącz chwycił się za głowę.

- Co to wszystko znaczy? Co się dzieje? Anna... Zawsze taka opanowana, taka spokojna. Atak histerii... Nie mogę w to uwierzyć.

- To był typowy atak histerii - powiedział wolno pułkownik, wyraźnie akcentując każde słowo. - Możesz mi wierzyć. Nie mam żadnego powodu, żeby wprowadzać cię w błąd.

- Co robić...? Co robić...?

- Posłuchaj mnie, Stachu. - Makowski serdecznym ruchem poklepał przyjaciela po ramieniu. - Znamy się przecież nie od dziś, znam twoją żonę i cała ta historia wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobna. Im dłużej o tym wszystkim myślę, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że mamy do czynienia z jakąś prowokacją, jakąś ukartowaną intrygą.

- Ale kto i dlaczego?

- Nie wymagaj ode mnie zbyt wiele. Na to pytanie nie potrafię ci jeszcze odpowiedzieć. Śledztwo już zostało wdrożone.

- W tej sytuacji muszę złożyć rezygnację - powiedział Kornicki.

Pułkownik potrząsnął głową.

- Nie śpieszmy się z tym. Na razie zostaniesz zawieszony w czynnościach służbowych. Wspólnie przemyślimy to wszystko. Zobaczymy, jak się potoczą wypadki. Jestem przekonany, że to jakaś paskudna afera. A ty się trzymaj, nie upadaj na duchu i bądź dobrej myśli. Wiesz, że masz tutaj przyjaciół. Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli akta rozpoczętych przez ciebie spraw przekażesz Wrończakowi. Wiem, że pozostajesz z nim w przyjacielskich stosunkach. Będzie ci przyjemniej to wszystko z nim załatwić. Już rozmawiałem na ten temat z Wrończakiem.

.

Porucznik Wrończak był doświadczonym oficerem, a wyglądał tak, jakby dopiero opuścił mury szkolne. Szczupły, zwinny, wysportowany, pełen wrodzonej życzliwości do świata i ludzi, bardzo szybko aklimatyzował się w każdym środowisku. Jego po chłopięcemu zaróżowiona, pogodnie uśmiechnięta twarz błyskawicznie zdobywała mu sympatię otoczenia. Ukończył Wydział Prawny na Uniwersytecie Warszawskim i początkowo chciał poświęcić się adwokaturze, ale później zdecydował się na pracę w milicji. Interesowały go zagadnienia związane kryminalistyką i kryminologią. Pasjonował się penetracją środowisk przestępczych. Dzięki wrodzonej inteligencji, szybkiemu refleksowi i znajomości psychologii miał na tym polu znaczne osiągnięcia. Szybko zdobył zaufanie przełożonych, coraz częściej powierzano mu samodzielne zadania i mówiono, że zapewne niedługo awansuje na kapitana. Z Kornickim zaprzyjaźnił się - bardzo prędko. Obaj obdarzeni byli dużym poczuciem humoru i obaj mieli w sobie prawdziwą radość życia.

W obecnej jednak sytuacji owo poczucie humoru nie na wiele się zdało. W ponurych nastrojach siedzieli po dwóch stronach urzędowego biurka i Wrończak przejmował zaczęte sprawy.

- Tutaj masz jeszcze tę szmuglerską aferę - powiedział Kornicki i dodał, zapalając papierosa: - To chyba byłoby już wszystko. Jeśli potrzebowałbyś jakichś wyjaśnień to, oczywiście, chętnie ci służę.

Wrończak pokiwał głową i wskazał teczkę leżącą z boku:

- A to?

Kornicki machnął ręką.

- To zaraz odeślę do archiwum. Nieaktualne.

- Co to za sprawa?

- Takie tam przywidzenia. Nie zawracaj sobie głowy.

- Przywidzenia?

- Nie ma o czym gadać. - Kornicki skrzywił się niechętnie. - Słyszałeś może o tym samobójstwie na Świętokrzyskiej?

- Coś sobie przypominam. Zdaje się, że jakaś młoda dziewczyna otruła się gazem.

- Tak.

- I chciałeś się tym zająć?

- Chciałem... Nieważne.

Wrończak spojrzał z zainteresowaniem.

- Miałeś jakieś wątpliwości?

- Mówię ci, że to teraz nieważne. Być może, że działałem pod wpływem czysto emocjonalnych impulsów Wiesz, jak to bywa. Czasem się człowiekowi coś zdaje.: Nie ma o czym mówić.

- Znałeś tę dziewczynę? - nie ustępował Wrończak.

- Tak. Znaliśmy się od dziecka. To właśnie dlatego nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Samobójstwo było absolutnym zaprzeczeniem jej charakteru, jej postawy życiowej. To nie był ten typ...

Wrończak zamyślił się.

- Hm... No cóż... To bardzo skomplikowane zagadnienia. Właściwie nie istnieje taki zupełnie czysty typ człowieka, bez żadnych domieszek. Wszyscy jesteśmy jednym wielkim melanżem psychicznym. Każdy z nas jest zlepkiem najrozmaitszych cech, które się uwydatniają albo nie, w zależności od środowiska, okoliczności, bodźców zewnętrznych. Niesłychanie trudno wyrobić sobie trafną opinię o człowieku. Znasz kogoś nawet kilkadziesiąt lat, jesteś przekonany, że to jest taki a taki facet i nagle, w jakimś momencie, okazuje się, że to zupełnie ktoś inny, że jego reakcje nie mają nic wspólnego z wizerunkiem, który sobie przez te wszystkie lata stworzyłeś.

Kornicki uważnie spojrzał na przyjaciela.

- Wygłosiłeś bardzo pouczający referat. Czy chcesz mnie przekonać, że Olga jednak popełniła samobójstwo?

Wrończak energicznie potrząsnął głową.

- Nie mam zamiaru o niczym cię przekonywać. Chciałbym tylko ci uświadomić, że jeśli ktoś nie jest typem samobójcy, to jeszcze żaden dowód, iż nie popełnił samobójstwa.

- Masz rację, tyle że moje wątpliwości nie tylko na tym się opierają.

- W takim razie może opowiedziałbyś mi coś więcej o tej historii.

- Właściwie nie ma wiele do opowiadania. Znalazłem się zupełnie przypadkowo w pogotowiu milicyjnym w momencie, kiedy dozorca domu dzwonił, że jedna z lokatorek otruła się gazem. Posłyszałem nazwisko i natychmiast tam pojechałem.

- I od razu miałeś jakieś wątpliwości?

- Tak. Od razu. Tydzień przedtem rozmawiałem z Olgą. Była w doskonałym nastroju, miała różne plany, mówiła mi o projektowanym małżeństwie. Wydało mi się czymś zupełnie nieprawdopodobnym, żeby w kilka dni po tej rozmowie odebrała sobie życie. Poza tym zastanowił mnie ten list.

Na twarzy Wrończaka odmalowało się żywsze zainteresowanie.

- Zostawiła list?

- Tak. Napisała, że ma wszystkiego dosyć, że nie widzi w życiu żadnego sensu, żeby nikogo nie winić i takie różne rzeczy...

- List został napisany ręcznie czy na maszynie? - spytał Wrończak.

- List został napisany jej ręką. Ekspertyza wykazała to ponad wszelką wątpliwość.

- Nie rozumiem w takim razie, co cię zastanowiło w tym liście?

- Był pisany przez kalkę.

- Przez kalkę? - zdumiał się Wrończak.

- Tak. Chcesz zobaczyć? - Kornicki rozwiązał teczkę i wyjął z niej kawałek papieru. - Przyjrzyj się uważnie. List został napisany długopisem, który Olga bardzo mocno naciskała, zupełnie tak, jakby chciała, żeby tekst odbił się wyraźnie na jednej lub paru kopiach.

Wrończak uważnie obejrzał zapisaną kartkę papieru.

- Rzeczywiście. Wygląda na to, że masz rację. Znalazłeś taką kopię?

- Nie.

- A może miała zwyczaj mocno przyciskać długopis? Kornicki potrząsnął głową.

- Nawet gdyby tak było, to nie mogłaby robić tego aż tak silnie, a poza tym było akurat odwrotnie. Otrzymywałem przecież od niej listy. Pisała leciutko, ledwie dotykając papieru. Zresztą ta kartka została powalana kalką na odwrotnej stronie. Niewielki ślad na dole w lewym rogu. Tak jakby kalka się odgięła i powalała papier w czasie pisania. Przyjrzyj się.

Wrończak ponownie obejrzał list.

- Masz rację. To interesujące. Na ogół nie zdarza się, żeby ktoś przed popełnieniem samobójstwa pisał list pożegnalny przez kalkę w paru egzemplarzach.

- No właśnie - ożywił się Kornicki. - Wprawdzie ten kawałek papieru mógł zostać powalany przy innej okazji, ale ten fakt bardzo mnie zastanowił.

- Znalazłeś tam w ogóle jakąś kalkę?

- Tak. Dwie paczki kalki ołówkowej w szufladzie biurka.

- Czym zajmowała się ta dziewczyna?

- Była redaktorką w wydawnictwie. Dokładnie nawet nie wiem, gdzie pracowała. Podczas ostatniej naszej rozmowy wspomniała, że chce zmienić posadę.

Wrończak w zamyśleniu potarł wierzchem dłoni gładko wygolony podbródek.

- Na co jej, u diabła, była potrzebna kalka ołówkowa? Kornicki wzruszył ramionami.

- Nie mam pojęcia. Sam się nad tym zastanawiałem. Może pisała recenzje z jakichś książek, ale to raczej wątpliwe. Recenzje pisze się zazwyczaj w jednym egzemplarzu, a potem daje do przepisania na maszynie.

- Miała w domu maszynę?

- Nie. Nie znaleźliśmy. Wrończak westchnął.

- No cóż... Poszlaki raczej mizerne. Ale ty jednak chciałeś zbadać tę sprawę.

- Nie mogłem pogodzić się z samobójczą śmiercią Olgi - To mnie tak nurtowało... Ale oczywiście grały tu rolę czysto emocjonalne, osobiste względy. Nie zawracaj sobie tym głowy.

- Tego nie mogę zrobić - powiedział zdecydowanie Wrończak. - W związku z tą niesamowitą historią w Konstancinie muszę bardzo dokładnie zbadać wszystkie sprawy, którymi się interesowałeś. Co do tego otrzymałem zupełnie wyraźne instrukcje od pułkownika. Co tam jeszcze masz oprócz tego listu?

- Fotografię Olgi. Chcesz zobaczyć?

- Pokaż. Ładna dziewczyna. Oczy pełne życia.

- Otóż to - podchwycił skwapliwie Kornicki. - Była niesłychanie żywotna. Miała w sobie tyle energii, tyle radości. W żaden sposób nie mogę uwierzyć, żeby ona... właśnie ona targnęła się na życie.

Wrończak włożył do teczki fotografię i zaczął znowu oglądać list.

- Trochę dziwne.

- Co?

- Nie zastanowił cię kształt tej kartki?

- Nie.

- Spójrz. To jest kartka zwykłego maszynowego papieru, ale trochę krótsza. A teraz przyjrzyj się uważnie górnemu brzegowi. Nieznaczna nierówność. Jaki z tego można wyciągnąć wniosek? Wydaje mi się, że tylko jeden. Kawałek kartki został odcięty nożem albo żyletką.

- To zupełnie możliwe - przytaknął Kornicki - Ale co z tego?

- Jeszcze nie wiem. Może to ma jakieś znaczenia, może nie ma żadnego. W każdym razie zaczyna mnie ta sprawa interesować. Czekaj... czekaj... właśnie w tej chwili wpadło mi coś do głowy...

Zadzwonił telefon. Wrończak podniósł słuchawkę.

- Tak, tak, jest u mnie - powiedział. - Właśnie skończyliśmy. Zaraz mu powtórzę. - Odsunął od siebie aparat i spojrzał na przyjaciela. - Stary chce jeszcze z tobą pogadać. Cholernie się przejął tą całą historią. To w gruncie rzeczy bardzo porządny chłop. I lubi cię.

Kornicki wstał.

- No to cześć. Odezwij się któregoś dnia.

- Na pewno. Trzymaj się, Stachu.

Po wyjściu Kornickiego Wrończak przez dłuższą chwilę przyglądał się fotografii Olgi Wierzbickiej, a następnie wyjął z szuflady biurka szkło powiększające i znowu zaczął badać pożegnalny list samobójczyni. - Odcięte... Nie ma wątpliwości, że odcięte - mruczał do siebie. Ta sprawa, która zdawała się nie wzbudzać niczyich wątpliwości, zaczynała go intrygować. Kornickiego znał dobrze i wiedział, że to człowiek trzeźwy, obdarzony zdrowym rozsądkiem, Jeśli więc coś podejrzewał... To prawda, że mogły tu odgrywać rolę elementy emocjonalne, ale...

Wszedł Górniak.

- Masz. Przyjrzyj się - powiedział rzucając na biurko plik fotografii.

Były to zdjęcia młodej ładnej kobiety, grającej w miętę, tańczącej z na wpół nagim Murzynem, pijącej jakiś trunek, rozdającej karty. Na niektórych odbitkach mocno roznegliżowana, w wyzywających, niedwuznacznych pozach. Wrończak oniemiał.

- Ależ to Anka Kórnicka! - wykrzyknął. - Skąd ty to masz?

- Znaleźliśmy w tej spelunie dużej klasy japoński aparat fotograficzny i właśnie w tym aparacie były te zdjęcia. Na wszystkich zona Staszka Kornickiego.

Wrończak nie mógł ochłonąć z wrażenia. Raz jeszcze obejrzał zdjęcia jakby nie wierząc własnym oczom.

- Niesłychane... niesłychane... - powtarzał. - I nie wiesz, czyj to aparat?

- Nie mam pojęcia. Facet prysnął i zostawił sprzęt, który kosztuje kupę forsy.

- Dlaczego przypuszczasz, że to facet?

- Bo ładną dziewczynę zazwyczaj fotografują faceci, szczególnie w takich pozach i w takim stroju.

Wrończak pokręcił głową.

- Nie zawsze. Wszystko zależy od tego, komu i po co były potrzebne tego rodzaju fotki. Co o tym myślisz?

Górniak bezradnym ruchem rozłożył ręce.

- Bo ja wiem. Trudno coś konkretnego powiedzieć. To niewątpliwie wygląda dość podejrzanie. Można by było przypuszczać, że ktoś chciał mieć materiał dowodowy przeciwko Kornickiej...

- Szantaż?

- Chyba nie możemy wykluczyć takiej ewentualności. Tylko w jakim celu? Forsy przecież nie mają.

Wrończak zamyślony bębnił palcami po blacie biurka.

- Nie tylko dla pieniędzy ludzi się szantażuje - powiedział po chwili. - Różne mogą być motywy. W każdym razie będziemy musieli bardzo poważnie zastanowić się nad tą sprawą. To wszystko nie jest tak zupełnie proste, jak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać.

- Czy Staszek Kornicki prowadził ostatnio jakąś skomplikowaną sprawę? - spytał Górniak.

- Nie. Nic takiego ekstra nie miał na warsztacie. Przejąłem od niego wszystkie akta, ale są to raczej sprawy drobne, już na ukończeniu. Myślisz, że może ktoś chciał na niego wywrzeć presję, żeby trochę inaczej poprowadził dochodzenie? Nie, nic z tych rzeczy. Po pierwsze on sam byłby chyba wysunął tego rodzaju sugestię w rozmowach z nami, a po drugie te sprawy, które aktualnie prowadził, naprawdę nie mają większego znaczenia. Żeby montować aż taką aferę... Nie, musiałoby być coś poważniejszego.

- Masz rację - przyznał Górniak. - No cóż... Zobaczymy. Jak byś się zapatrywał na to, żebyśmy przesłuchali teraz tego Palkosza? Może od niego czegoś się dowiemy?

Wrończak podniósł słuchawkę..

- Dobrze, możemy zacząć od niego. Zaraz każę go przyprowadzić.

- Może wolisz rozmawiać z nim w cztery oczy?

- Nie, nie, zostań. Myślę, że dobrze będzie, jeżeli zarejestrujemy sobie tę rozmowę. Zaraz włączę magnetofon. A ty siądź tak trochę z boku i obserwuj reakcje tego faceta.

Po chwili wszedł do pokoju Leon Palkosz. Był średniego wzrostu, tęgi; nalana, kwadratowa twarz nie wzbudzała sympatii. Pod lekko skośnymi, chytrze błyszczącymi oczkami zarysowywały się fioletowymi plamami wątrobiane worki. Ubrany był starannie, choć z wyraźnie prowincjonalną elegancją. Pachniał na znaczną odległość wodą kwiatową; a czarne włosy błyszczały od brylantyny. Nerwowym ruchem przygładzał fryzurę i poprawiał kolorową chusteczkę wystającą z kieszeni marynarki. Podszedł do biurka energicznym krokiem i skłonił się z wyreżyserowaną godnością.

- Nazywam się Palkosz, Leon Palkosz. Dzień dobry panu.

Wrończak jednak nie kwapił się z podaniem ręki i tłusta, ozdobiona licznymi pierścionkami dłoń opadła z wolna.

- Proszę, niech pan siada - powiedział Wrończak, wskazując krzesło stojące przed biurkiem.

Właściciel rozrywkowego lokalu w Konstancinie usiadł, przygładził znowu i tak już gładko przyklejone do czaszki włosy i powiedział, usiłując nadać swojemu głosowi swobodny, a nawet trochę nonszalancki ton:

- Mam nadzieję, że zostało już wyjaśnione to przykre nieporozumienie i że jestem wolny.

- Nie został pan przez nas zatrzymany - wyjaśnił Wrończak. - Zaprosiliśmy tylko pana do komendy, żeby porozmawiać o pewnych sprawach, to i owo wyjaśnić...

Leon Palkosz odetchnął z widoczną ulgą.

- Nie rozumiem, co tu jest w ogóle do wyjaśniania? To raczej ja mógłbym rościć pretensje. Urządzili panowie zupełnie bezpodstawnie nalot na mój dom. Przestraszyliście moich gości. Gdybym chciał, to złożyłbym skargę do prokuratury albo nawet do ministerstwa, ale ja nie lubię się bawić w takie rzeczy. Nie lubię się przyczepiać. Wolę każdą sprawę załatwić polubownie.

Wrończak puścił mimo uszu te słowa. Powiedział:

- Pan jest właścicielem tej willi w Konstancinie, w której został zorganizowany dom gry?

- Jaki tam dom gry, panie poruczniku? - oburzył się Palkosz. - Koń by się uśmiał. Zaprosiłem kilku znajomych z żonami. Zabawiliśmy się trochę...

- Coś się chyba panu pomyliło - wtrącił Górniak. - Nie spotkaliśmy u pana ani jednej pary małżeńskiej.

- Bo panowie odwiedzili mnie bardzo późno. Goście już się zdążyli częściowo rozejść.

- Udowodnimy panu, że brał pan pieniądze za udział w gi ach hazardowych - powiedział Wrończak. - Wtedy sprawa będzie wyglądała trochę inaczej. Znaleziono w pańskiej willi ruletę.

Palkosz roześmiał się.

- Świetny dowcip. Przecież to zabawka. Znajomy przywiózł mi z Włoch. Tak, dla żartu.

- Czyżby? - zdziwił się Wrończak. - I także dla żartu położono na stole pięć tysięcy dolarów i siedemdziesiąt tysięcy złotych?

- Nie ma u nas zakazu posiadania obcej waluty, panie poruczniku.

- To prawda. Istnieje natomiast zakaz dotyczący gier hazardowych. Zresztą, panie Palkosz, co my się tu będziemy czarować? Szkoda czasu. Prowadził pan w swojej willi dom gry połączony z takim niewielkim burdelikiem...

Fachowiec od działalności rozrywkowej zrobił obrażoną minę.

- Z burdelikiem? Panie poruczniku! To jest bardzo krzywdzące, co pan mówi. U mnie bywa wyłącznie najlepsze towarzystwo. Można powiedzieć: sama śmietanka. Jestem człowiekiem towarzyskim, wesołym, lubię się od czasu do czasu zabawić z przyjaciółmi. Mam bardzo wpływowych przyjaciół, panie poruczniku, na wysokich stanowiskach. Może nie wszystkim byłoby na rękę, gdyby z tego wynikł jakiś większy skandal. Naprawdę nie ma z czego robić takiej sprawy. Chcieliśmy się trochę rozerwać. Tak trudno w dzisiejszych czasach o dobrą rozrywkę. Filmy marne, do teatru nie ma na co pójść, program telewizyjny - machnął ręką - pożal się Boże. Nawet porządnej rewii nie ma w Warszawie. Więc ludzie starają się uprzyjemnić sobie życie we własnym zakresie. To przecież nie przestępstwo.

Wrończak odetchnął głębiej, tak jakby to on wygłosił ten monolog.

- Niektórzy z pańskich gości mieli przy sobie narkotyki.

Palkosz skrzywił się z wyraźnym niesmakiem.

- Chyba zdaje pan sobie sprawę, że za to nie mogę odpowiadać. Nie zaglądam nikomu do kieszeni ani do torebki. To nie w moim stylu.

Wrończak wyjął z akt maszynopis.

- Mam tu listę pańskich gości. Prawdopodobnie to nie jest pełny spis, ale... Proszę mi powiedzieć, kto to jest Izabella Solicka.

- Nie wiem. Pierwszy raz słyszę to nazwisko.

- Tak? - zdziwił się Wrończak. - Wprost trudno uwierzyć. Byłem przekonany, że pan doskonale zna tę panią. To prostytutka polująca na dolarowych gości. Ale mniejsza o to. Proszę mi powiedzieć, gdzie pan poznał panią Annę Kórnicką?

- W ogóle nie znam pani Kornickiej.

- To zdumiewające. Z tego wynika, że pan nie zna swoich gości, swoich przyjaciół. Jakże to?

Palkosz końcem języka zwilżył grube mięsiste wargi. Próbował się uśmiechnąć.

- Widzi pan, panie poruczniku... czasem się zdarzy, że moi znajomi przyprowadzą do mnie swoich znajomych, a ja wyznaję zasadę, że przyjaciele moich przyjaciół są moimi przyjaciółmi... Oczywiście, że wszystkich poznaję osobiście, ale przecież pan wie, jak ludzie niewyraźnie mówią swoje nazwiska przedstawiając się. Ja mam zwyczaj swoje nazwisko wymawiać bardzo wyraźnie i głośno. Nie mam się czego wstydzić. Leon Palkosz to jest Leon Palkosz. Pochodzę, panie poruczniku, z tych dobrych, z tych prawdziwych Palkoszów. Mój prapradziadek...

- Czy pamięta pan, kto wprowadził do pańskiego domu panią Kornicką? - uciął te genealogiczne wywody Wrończak.

Praprawnuk sławnego prapradziadka wzruszył ramionami.

- Jeżeli w ogóle nie wiem, o kogo chodzi, to nie mogę wiedzieć, kto tę panią wprowadził do mojego domu.

- I rzeczywiście nie pamięta pan pani Kornickiej?

- Daję panu najświętsze słowo honoru, że nie wiem kto to taki. Może gdybym ją zobaczył...

Wrończak pokiwał głową.

- Słusznie. - Wybrał spośród fotografii Anny najbardziej przyzwoitą i spojrzał pytająco.

- Zna pan tę panią?

- Ależ oczywiście! - wykrzyknął Palkosz. - To pani Mariola.

- Mariola? A nazwisko?

Palkosz znowu wzruszył ramionami.

- Nie pamiętam. Nigdy nie przywiązuję żadnego znaczenia do nazwisk. Nazwisko można mieć dzisiaj takie, jutro inne. Mnie wystarcza Mariola.

- I ta pani była w pańskiej willi?

- Rzecz jasna, że była. Przecież panowie u mnie ją spotkali. Ale ja jej nie zapraszałem.

- A kto? Z kim przyszła?

- Nie mam pojęcia. Nie pamiętam. Było dużo osób, zamieszanie...

- Panie Palkosz... - Głos Wrończaka zabrzmiał energicznie. - Czy uważa pan, że ja powinienem wierzyć w to wszystko, co pan mówi?

- Powiedziałem prawdę, najświętszą prawdę. Nie mam zwyczaju kłamać.

- To bardzo ładnie z pańskiej strony. - Wrończak spojrzał na Górniaka. - Bądź tak dobry i poproś do nas panią Kórnicką.

Po chwili weszła Anna. Była bardzo blada, ale spokojna. Nie wyglądała ani na zdziwioną, ani na przestraszoną. Nie było widać, żeby płakała. Jej duże ciemne oczy były tylko lekko zaczerwienione od niewyspania, ale patrzyły z zupełną obojętnością, bez żadnego wzruszenia, tak jakby sytuację, w której się znalazła, uważała za najzupełniej normalną.

Wrończak zarówno ze Staszkiem Kornickim jak i z Anną od dawna był po imieniu. Teraz jednak, w obecności Palkosza, uznał za stosowne wystąpić bardziej oficjalnie, urzędowo.

- Zna pani tego pana?

- Tak. To pan Leon Palkosz.

- Czy była pani w domu pana Palkosza?

- Przecież wiecie - padła trochę niecierpliwa odpowiedź.

- Czy została pani zaproszona przez pana Palkosza? - kontynuował Wrończak.

- Powtarzam, że ja tej pani nie zapraszałem - zaprzeczył energicznie Palkosz. - Nigdy tej pani nie zapraszałem ani też w ogóle nigdy jej przedtem nie widziałem.

- To prawda. Pan Palkosz mnie nie zaprosił - potwierdziła Anna.

- W takim razie w jaki sposób znalazła się pani w nocy w jego domu? Kto panią zaprosił do tej willi w Konstancinie?

- Jeden znajomy.

- Ale konkretnie kto? Proszę o nazwisko.

- Podolski. Julian Podolski.

- Ależ ja nie znam żadnego Podolskiego! - wybuchnął Palkosz. - Słowo daję, panie poruczniku, żadnego Podolskiego...

- Chwileczkę - przerwał mu Wrończak; - Niech się pan uspokoi. Gdzie pani poznała Juliana Podolskiego? - spytał, zwracając się do Anny.

- W kawiarni.

- I twierdził, że jest przyjacielem pana Palkosza.

- Tak.

Palkosz stracił panowanie nad sobą. Poderwał się z krzesła.

- Nie znam Podolskiego. Słowo honoru. To jakaś granda! Jakiś spisek przeciwko mnie. Nie pozwolę...

Wrończak skrzywił się.

- Niech pan siada - powiedział z niesmakiem. Palkosz postał chwilę, w końcu usiadł sapiąc głośno. Wrończak spojrzał na Annę.

- A może ten Podolski występował pod przybranym nazwiskiem?

Potrząsnęła głową.

- Tego nie wiem. Możliwe.

- Jak on wygląda?

- Wysoki przystojny brunet, dobrze zbudowany.

- Który z pańskich znajomych odpowiadałby temu rysopisowi? - spytał Wrończak.

Palkosz wzruszył ramionami.

- Znam wielu przystojnych brunetów. Nie orientuję się, o kogo chodzi.

- Ale ktoś przecież przedstawił panu „panią Mariolę”?

- Nie przypominam sobie. Chyba nie. Wszyscy mówili pani Mariola... pani Mariola...

Wrończak zwrócił się do Anny.

- Czy pan Podolski zapoznał panią z panem Palkoszem?

- Nie.

- Nie bardzo rozumiem. Przyjechała pani z panem Podolskim do tej willi w Konstancinie i pan Podolski ni zapoznał pani z gospodarzem?

- Zaraz po przyjeździe zaczęliśmy tańczyć. Pana Palkosza poznałam o wiele później, w czasie zabawy.

Wrończak milczał przez chwilę, jakby się zastanawiali nad tym, jak pokierować dalszą rozmową. Wreszcie spojrzał na Palkosza i powiedział:

- Może pan przejdzie teraz do sąsiedniego pokoju z porucznikiem Górniakiem. Radzę, żeby pan był z nim bardziej szczery, niż ze mną.

- Powiedziałem najszczerszą prawdę, panie poruczniku.

- Ośmielam się wątpić. I pragnę zwrócić pańską uwagę na to, że jedynie naprawdę szczera rozmowa może nieco poprawić pańską sytuację.

Palkosz ukłonił się i wyszedł eskortowany przez Górniaka. Anna podniosła się ze swego miejsca.

- Czy ja także mogę już odejść?

- Jeszcze chwileczkę. Chciałbym z tobą zamienić parę słów. - Wrończak bardzo zakłopotany wyjął papierosy. - Zapalisz?

- Nie, dziękuję. Wiesz przecież, że nie palę.

- Ach tak, prawda. Zapomniałem. Może usiądziesz. Usiadła i spojrzała wyczekująco.

Przeszedł się parę razy po pokoju, paląc papierosa. Widać było, że szuka odpowiednich słów, żeby zacząć tę rozmowę.

- Posłuchaj mnie, Aniu - powiedział wreszcie, zatrzymując się koło biurka. - Może pogadalibyśmy ze sobą tak zupełnie po prostu, szczerze, jak dwoje dobrych przyjaciół. Co o tym myślisz?

Odwróciła głowę.

- Zostaw mnie w spokoju.

- Bo widzisz - ciągnął dalej Wrończak - ja w żaden sposób nie mogę uwierzyć w tę całą historię. Żebyś ty... w szulerni... w burdelu... W głowie mi się to nie mieści. Powiedz, co się, u licha, stało? Dlaczego tam pojechałaś z tym jakimś facetem? Upił cię? Zastrzyknął ci jakiś narkotyk? Na miłość boską, powiedz, o co tu chodzi, co się za tym wszystkim kryje. Absolutnie nie wierzę, żebyś ty tak, dla rozrywki... ot, tak sobie...

Anna unikała jego wzroku. Wargi jej drżały. Nietrudna się było domyślić, że ogromnym wysiłkiem woli usiłują panować nad sobą.

- Błagam cię - powiedziała cicho, zmienionym przez napływające łzy głosem - nie męcz mnie. Zostaw... Ja już naprawdę nie mam sił.

Wrończak doznał uczucia litości, ale postanowił niej rezygnować i wykorzystać tę chwilę, która wydała mu siej odpowiednia do zwierzeń.

- Od tylu lat jestem waszym przyjacielem - powiedział serdecznie. - Możesz chyba mieć do mnie trochej zaufania. Bądź ze mną szczera. Powiedz, o co tu chodzi. Przecież to absolutnie niemożliwe, żeby nie było jakiegoś powodu.

Wyjął z teczki plik fotografii i rozłożył je na biurku.

- Spójrz.

- Moje zdjęcia - powiedziała obojętnie Anna. Nagiej stała się zimna, opanowana, pozbyła się uczucia lęku czyi rozpaczy.

- I pozwoliłaś się fotografować w tej spelunie, w takich pozach?

- A dlaczego nie? Wszyscy się fotografowali.

W tych słowach zadźwięczała jakby drwina, jakby wyzwanie. Wrończak odniósł wrażenie, że Anna pragnie pogrążyć się celowo, że jest to jakieś masochistycznej samooskarżenie.

- Znaleźliśmy tylko twoje zdjęcia. Czy wiesz, kto je robił?

- Jakiś mężczyzna.

- Znasz jego nazwisko?

- Nie.

- I nie masz mi nic do powiedzenia na temat tej całej I afery?

- Nie.

- Do wszystkich diabłów! - zniecierpliwił się Wrończak. - Chcę ci pomóc. Tobie i Staszkowi. Czy ty tego nie rozumiesz?

Poważnie skinęła głową.

- Rozumiem. Dziękuję. Jestem ci bardzo wdzięczna, ale nikt mi pomóc nie może. Proszę cię, żebyś mnie nie męczył.

- Dobrze. Jak sobie życzysz. Wobec tego skończymy już tę rozmowę. Gdybyś miała mi coś do powiedzenia, daj mi znać.

Został sam. Usiadł za biurkiem i oparł głowę na zaciśniętych pięściach. Wszedł Górniak.

- No i co? Powiedziała coś? Dowiedziałeś się czegoś?

- Nie. Dziwna historia, bardzo dziwna. To wszystko nie jest takie proste, jak nam się wydaje. Oddałeś do badania daktyloskopijnego ten aparat fotograficzny?

- Oczywiście.

- Bardzo chciałbym spotkać się z facetem, który robił te zdjęcia.

- Obawiam się, że to nie będzie takie proste - uśmiechnął się Górniak.

- I chyba masz rację.

Rozdział II

Leżał na wznak i utkwiwszy spojrzenie w jakiejś plamie na suficie, starał się nie myśleć o niczym. Nie było to jednak proste. Natrętne obrazy, jak pocięta i chaotycznie posklejana taśma filmowa, przesuwały się nieustannie przed oczami, nakładały się na siebie, męcząc, nie dając chwili spokoju. Po bezsennej nocy był skrajnie wyczerpany i marzył o tym, żeby chociaż na chwilę zasnąć, żeby zapomnieć. Ale sen nil przychodził, za to dręczyły go wspomnienia.

Jest lato. Bezchmurne, upalne. Dawno już nie widziano nad Bałtykiem takiej pogody. Leży na piasku i z roi koszą poddaje się beztroskiemu urlopowemu nastrojowi Jest dobrze, tak bardzo dobrze. Słońce solidnie przygrzewa, morze szumi łagodnie, mewy pokrzykują zniżają lot. Przydałaby się jakaś letnia przygoda. Wokoło tych ładnych dziewczyn. Jest jednak zbyt rozleniwiony, żeby szukać, zaczepiać, flirtować, mówić jakieś głupstwa I nagle...

- Przepraszam pana. Która godzina?

Nie mogło zacząć się bardziej banalnie, a jednak tak sn właśnie zaczęło.

Była bardzo zgrabna, wspaniale opalona i miała duża gorące oczy. Biały kostium wydawał się jeszcze bielszy na tle brązowej skóry.

Powiedział która godzina i uśmiechnął się przy te okazji życzliwie. Odwzajemniła uśmiech i podziękowała

- Wczoraj nasypało mi się piasku do zegarka i musi a łam oddać go do zegarmistrza - pospieszyła z wyjaśnieniem.

Podobała mu się, ale nie chciał nawiązywać od razi rozmowy. Leżała na dużym kocu i nie był pewien, czyjeś sama. Na myśl, że lada chwila może nadejść jej towarzysz, ogarnęła go zazdrość. Zdawał sobie sprawę, że jest to uczucie zupełnie bezsensowne, ale nic nie mógł na to poradzić. Nie wiadomo dlaczego od razu poczuł, że ma dc tej dziewczyny jakieś prawa. Nie odzywając się obserwował ją dyskretnie.

Po jakimś czasie naciągnęła na głowę czepek kąpielowy i poszła w kierunku morza. Miał ogromną ochotę pobiec za nią, ale zrezygnował. Nie chciał, żeby to robiło wrażenie, że się narzuca, że chce pospiesznie zawrzeć znajomość. „Nie mogę być natrętny - myślał - tylko dlatego, że mnie spytała o godzinę”.

Wróciła. Wyglądała srebrzyście. Krople wody błyszczały w słońcu. Wydała mu się jeszcze ładniejsza.

Płynęły godziny i nic nie wskazywało na to, że dziewczyna jest w towarzystwie jakiegoś adoratora. To było bardzo pocieszające. Znowu spytała która godzina i zaczęła pakować rzeczy do dużej płóciennej torby. Najwyraźniej szykowała się do odejścia. Kiedy podniosła koc, poderwał się z piasku.

- Pomogę pani wytrzepać - powiedział. - Dziękuję. Bardzo pan miły.

Długo trzepali koc, może nawet trochę za długo i patrzyli sobie w oczy.

- Do widzenia - powiedziała.

- Przyjdzie pani jutro na plażę? - spytał.

- Jeśli nie będzie padało...

- Pogoda murowana - wykrzyknął z zapałem.

Był pewien, że się nazajutrz spotkają. I rzeczywiście.

To były bardzo piękne chwile. Wylegiwali się na piasku, pływali w morzu, chodzili na długie spacery. Nie mówili o miłości, a to, co ich łączyło, trudno było nazwać flirtem w potocznym tego słowa znaczeniu. Stali się dobrymi kompanami, czuli się znakomicie w swoim towarzystwie i od pierwszych chwil znaleźli wspólny język. Oboje byli weseli, mieli poczucie humoru i lubili się śmiać. Wszystko ich cieszyło, nawet przypalona flądra w smażalni ryb.

Wyjechała wcześniej. Odprowadził ją na dworzec. Wymienili telefony. Dopiero wtedy dowiedziała się, że pracuje w milicji.

- Czy to cię do mnie zniechęca? - spytał niespokojnie.

- Ale skądże - roześmiała się. - Ja w tym roku kończę prawo. Pójdę do adwokatury albo może zastanę prokuratorem. Myślę że będziemy się wspaniale uzupełniać W każdym razie liczę na ciebie, że będziesz mi dostarcza klientów.

Roześmiali się. Nadjechał pociąg. Pomógł jej wsiąść dc wagonu. Starym obyczajem pomachała chusteczką.

- Czekaj na mój telefon! - krzyknął na pożegnanie. W Warszawie spotykali się często. Lubili przebywać w swoim towarzystwie. Chodzili do teatru, do kina, do Łazienek. W dalszym ciągu jednak byli wyłącznie parą zaprzyjaźnionych kumpli. Ani razu nawet jej nie pocałował. Nie wiedział właściwie dlaczego, ale Anna dziwnie go onieśmielała. Nie potrafił zachowywać się w stosunku do niej tak jak w stosunku do innych dziewczyn. Czuł, że nie może, nie powinien „podrywać” jej w taki zwyczajny, banalny sposób. To nie był typ dziewczyny, która czeka tylko na okazję, żeby się rozebrać.

Przygotowywała się do egzaminu, a że on specjalizował się w prawie karnym, zaproponował pomoc. Zgodziła się i bez żadnych oporów przyszła do jego kawalerki. Przygotował kawę, kupił kilka ciastek. Miał zamiar poczęstować ją gruzińskim koniakiem, ale dał spokój. Nie chciał, żeby cokolwiek zdarzyło się między nimi pod wpływem alkoholu.

Kiedy skończyli zajmować się paragrafami kodeksu karnego, powiedział:

- Czy miałabyś ochotę zostać moją żoną? Spojrzała mu prosto w oczy i uśmiechnęła się.

- Sądzę, że to dobry pomysł. Muszę ci się przyznać, że myślałam już o tym. Tak, chyba powinniśmy być dobrym małżeństwem.

I rzeczywiście... Wszyscy uważali ich za bardzo dobre małżeństwo, a co najważniejsze i oni również byli tego zdania. Kochali się, byli młodzi, zdrowi, przyszedł na świat Wojtuś, dostali mieszkanie, Ania zrobiła dyplom, zaczęła aplikować, finansowo jakoś sobie radzili, słowem - wszystko układało się jak najlepiej. I nagle...

Ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć, że to, co się stało, wydarzyło się naprawdę. Ania? Niemożliwe... Niemożliwe. Koszmar... Nie chciała się z nim nawet zobaczyć, nie chciała z nim zamienić kilku słów. Chyba ma prawo... ma prawo żądać!

Zadzwonił telefon.

Nie chciał z nikim rozmawiać. Niech mu dadzą spokój. Nie może. Dzwonienie jednak nie ustawało, natrętne, „jazgotliwe, trudne do zniesienia. Już miał wyszarpnąć sznur, kiedy pojawiła się refleksja. A jeżeli to z komendy? Jeżeli Anka zdecydowała się z nim rozmawiać? Podniósł słuchawkę. Posłyszał schrypnięty od nikotyny głos teściowej.

- Czy to ty, Stachu? Chciałabym porozmawiać z Anią. Możesz ją poprosić?

Na chwilę zamarł, trzymając słuchawkę przy uchu. Nie wiedział, co powiedzieć.

- Halo... Halo... Jesteś tam? Słyszysz mnie, Stachu?

- Tak, tak, jestem, jestem. Słyszę.

- A co ty masz taki zmieniony głos?.

- Nie, nie... Chyba dlatego, że spałem...

- Poproś Anię.

- Ani nie ma.

- Jak to nie ma? A gdzież ona się podziewa?

- Wyjechała... Do Torunia. Służbowo.

- I nie zatelefonowała do mnie?

- Widocznie zapomniała.

- Jak tylko wróci, powiedz jej, żeby do mnie zadzwoniła. Mam do niej interes.

- Dobrze. Oczywiście. Powtórzę. Do widzenia. Odłożył słuchawkę i z trudem przełknął ślinę. Ogarnęło go przerażenie. Dotychczas nie pomyślał o tym, że przecież będzie musiał powiedzieć teściowej, matce, znajomym. Jak długo można ukrywać to, co się stało? Ja długo można opowiadać ludziom, że Anka wyjechał służbowo do Torunia? Będzie musiał, wreszcie będzi musiał...

Znowu zadźwięczał dzwonek. Tym razem u drzwi wejściowych. Nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co robi, poszedł otworzyć.

W progu stała wysoka, bardzo elegancka dziewczyna.

Nie można jej było nazwać klasyczną pięknością, ale miała interesującą twarz, której największą ozdobą były duże brązowe oczy.

- Cześć, Stachu, jak się masz - powiedziała wesoło, wyciągając na powitanie dużą, mocną dłoń. - Od dłuższego czasu nie mogę się z wami skomunikować. Dzwonię i dzwonię, nikt nie odbiera telefonu. Co się z wami dzieje?

- Byłem w terenie - mruknął. - Wiesz przecież.

- No tak, wiem. - Usiadła na fotelu i wyjęła z torebki papierosy. - A gdzie Anka? Znalazłeś ją wreszcie?

Milczał.

Przyjrzała mu się uważniej.

- Bój się Boga! Jak ty wyglądasz? Stachu! Co się stało? Przeciągnął dłonią po nie ogolonej twarzy.

- Widzisz, Krysiu...

- Co się stało? Mówże wreszcie! Gdzie Anka?

Nie było sensu udawać. I tak wcześniej czy później będzie musiał jej powiedzieć. Krystyna była najlepszą przyjaciółką Ani. Usiadł, zapalił papierosa i, zaciągnąwszy się dymem, opowiedział wszystko krótkimi urywanymi zdaniami. Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło.

Krystyna słuchała z szeroko otwartymi oczami.

- To nieprawdopodobne, zupełnie nieprawdopodobne. Mówisz poważnie?

- Do wszystkich diabłów! Czy wyglądam na człowieka, który urządza sobie głupie żarty?

Krystyna pokręciła głową z niedowierzaniem.

- Nic z tego nie rozumiem. Znam przecież Annę od tylu lat...

Kornicki wyjął z szafy winiak i dwa kieliszki. - Nie rozmawiajmy na ten temat. Mam dosyć. Rozumiesz? Mam absolutnie dosyć.

- Przyznasz, że trochę trudno mówić o czym innym - nie ustępowała Krystyna. - To spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. I ty rzeczywiście nic nie zauważyłeś, nic nie wzbudziło twoich podejrzeń?

- Nic.

- Psuło się coś między wami ostatnio?

- Anna była niezadowolona, że ja ciągle poza domem.. - Bo to rzeczywiście nie ma najmniejszego sensu, żeby mąż całymi tygodniami i miesiącami zostawiał żonę samą.

- Przecież nie jeździłem dla przyjemności.

- A może podejrzewała cię, że podrywasz jakieś babki. Przyznaj się. Z ciebie to też lepszy numer.

- Dajże spokój. Głupie żarty.

- Bo według mnie - mówiła dalej Krystyna - coś takiego mogła zrobić tylko przez zemstę, żeby się na tobie odegrać. Jeżeli dowiedziała się przypadkowo, że ją zdradzasz...

- Daj mi święty spokój - żachnął się Kornicki. - Prosiłem, żebyś mówiła o czym innym.

Nalał winiaku i podał jej kieliszek. Krystyna wypiła mały łyk. Miała bardzo zafrasowaną minę.

- Dobrze, już dobrze. Nie denerwuj się. Ale nie możesz się dziwić, że próbuję jakoś sobie to wszystko wytłumaczyć. Wiesz przecież, że Anka to moja najlepsza przyjaciółka, i wiesz także, jaką sympatią darzę ciebie, Stachu. Strasznie mi przykro. Naprawdę. Nie mani pojęcia, co Ance strzeliło do głowy. Wiem, że jest piekielnie o ciebie zazdrosna. Była zazdrosna nawet o Olgę.

- Ależ to zupełnie bez sensu! - wykrzyknął Kornicki. Z Olgą nic mnie nigdy nie łączyło poza prawdziwą przyjaźnią. Bawiliśmy się jako dzieci, chodziliśmy razem do szkoły. Nigdy nie myślałem o niej jako o kobiecie.

- A może Anna nie była o tym tak zupełnie przekona na - uśmiechnęła się leciutko Krystyna. - Ale a propos, Zdaje się, że miałeś zamiar zająć się sprawą śmierci Olgi. Coś wspominałeś...

Kornicki wzruszył ramionami.

- Daj mi spokój. Ja się już żadnymi sprawami ni$ zajmuję.

Spojrzała na niego zdziwiona.

- Nie rozumiem. Dlaczego?

- W tej sytuacji zostałem zawieszony w czynnościach służbowych. To chyba zupełnie zrozumiałe.

- Co ty mówisz? Zostałeś zawieszony w czynnościach służbowych?

- Oczywiście. Do wyjaśnienia tej sprawy.

- I nie będziesz pracował w komendzie?

- Na razie nie.

- Ależ to niesprawiedliwe!

- Takie są przepisy. I chyba słuszne. To ma swoj(uzasadnienie. Ta sprawa musi być wyjaśniona. Gdyby się okazało, że Anna, a może i ja... Zresztą, nie warto się nad tym zastanawiać.

Krystyna podniosła się i ujęła go serdecznie za rękę.

- Chciałabym ci jakoś pomóc. Pamiętaj, że w każde chwili możesz na mnie liczyć.

- Dziękuję ci. Jesteś bardzo kochana, ale nikt mu pomóc nie może. Sam muszę sobie jakoś poradzić z tym wszystkim.

- Czy nie mógłbyś złożyć podania, żeby ci jednak pozwolili w dalszym ciągu pracować w komendzie?

Potrząsnął głową.

- To wykluczone.

- I nie pozwolą ci nawet dokończyć zaczętych spraw?

- Nie. Od razu wszystko musiałem przekazać koledze.

- To niesłychane - oburzyła się. - A co będzie ze sprawą Olgi?

- Nic. Pójdzie ad acta i będzie spokojnie spoczywała w archiwum.

- Wiesz co, mam myśl! - zawołała podekscytowana własną inwencją. - A gdybyś się tym zajął poza milicją, jako prywatny detektyw. Co ty na to?

Kornicki wzruszył ramionami.

- Jesteś strasznie dziecinna. Chyba rozumiesz, że mógłbym mieć duże nieprzyjemności. Zupełnie nieaktualne. Zresztą teraz muszę się zająć własnymi sprawami.

Zadźwięczał dzwonek. Krystyna spojrzała pytająco.

- Spodziewasz się kogoś?

- Nie. Nie mam pojęcia, kto to może być. Dzwonek znowu się odezwał. Tym razem bardziej natarczywie.

- Idź otworzyć. Może to coś ważnego.

Podniósł się niechętnie i poszedł do przedpokoju. Po chwili wrócił prowadząc dwóch mężczyzn.

- Pozwól, że ci przedstawię. Pułkownik Makowski, Porucznik Wrończak.

- O, my się już chyba znamy - powiedziała, wyciągając rękę do Wrończaka.

- Rzeczywiście - potwierdził. - Poznaliśmy się właśnie tutaj, na herbatce. To było dosyć dawno, ale doskonale pamiętam.

Z kolei przywitała się z pułkownikiem

- Mrozicka - przedstawiła się bardzo wyraźnie, energicznie potrząsając szeroką, muskularną dłonią pułkownika.

Kornicki, jako uprzejmy gospodarz, wykonał zapraszający gest.

- Proszę, siadajcie. Napijecie się kawy?

- Nie. Bardzo dziękujemy - zaprotestował stanowcze pułkownik. - Nie rób sobie kłopotu. Zresztą przed chwil? byliśmy na kawie. Nie należy przeciążać organizmu zbył dużą dawką kofeiny.

Krystyna spojrzała na zegarek.

- Na mnie już czas. Wybaczcie panowie, że nie dotrzyj mam wam towarzystwa, ale jestem umówiona. Gdybyśf Stachu, czegoś potrzebował, zadzwoń.

- Dziękuję ci. Na pewno zadzwonię, nawet gdybym niczego nie potrzebował.

- Do widzenia - skinęła głową.

Kornicki odprowadził Krystynę do przedpokoju. Wrócił, usiadł i zapalił papierosa.

Przez chwilę panowało kłopotliwe milczenie. Pierwszy odezwał się pułkownik Makowski.

- Chciałbym cię, Stachu, o coś zapytać.

- Słucham?

- Czy po powrocie z terenu dokładnie rozejrzałeś się po swoim mieszkaniu?

- Nie miałem na to czasu - odparł Kornicki. - Jeżeli chcecie przeprowadzić rewizję to proszę bardzo.

Makowski uśmiechnął się.

- Propozycja jest taka, żebyś ty sam, osobiście, przeszukał swoje mieszkanie. Trzeba sprawdzić, czy ci czegoś: nie podrzucono. W tej aferze wszystko jest możliwe. A może znajdziesz coś, co dotyczy twojej żony, jakiś list, notatkę, numer telefonu. Rozumiesz chyba, że w obecnej sytuacji każdy szczegół może mieć znaczenie. Jeśli chcesz to ci pomożemy?

- Dobrze - powiedział Kornicki i od razu zabrał się do roboty.

Dokładne przeszukanie mieszkania zabrało sporo czasu. Szafy, szafki, szuflady, walizki, kuchnia, łazienka, pawlacze w przedpokoju. Nie znaleźli jednak absolutnie nic, co by mogło ich zainteresować. Żadnej notatki, żadnego listu, który mógłby dać coś do myślenia, rzucić choćby odrobinę światła na sprawę. W pewnym momencie Wrończak spostrzegł książkę, leżącą na nocnym stoliku. Władysław Tatarkiewicz „O szczęściu”.

- Nie wiedziałem, że interesujesz się filozofią. Kornicki potrząsnął głową.

- Ja raczej nie. To Anna...

- Czekaj... czekaj... - zainteresował się Wrończak.

- Jest tu dedykacja. „Kochanej Oldze w dniu Imienin życzy dużo, dużo szczęścia, Wanda”. Czy to jest książka tej twojej znajomej, tej ze Świętokrzyskiej?

Kornicki skinął głową.

- Tak. Anna pożyczyła od Olgi. Nie zdążyła jej oddać. Wrończak usiadł na tapczanie i z zainteresowaniem zaczął przewracać kartki.

- Ciekawa rzecz. Warto to przeczytać. Żeby człowiek miał tylko więcej czasu. Chyba że podczas urlopu. Mógłbyś mi pożyczyć?

- Oczywiście. Tylko mi oddaj.

- Bądź spokojny. A to co takiego?

- Co tam znaleźliście? - zainteresował się pułkownik.

- Pokwitowanie na list polecony do Feliksa Siemantowicza z Koszalina.

- Pokażcie.

Makowski uważnie obejrzał kawałek papieru.

- Zgadza się. Pokwitowanie na list polecony. Znasz, Stachu, jakiegoś Siemantowicza, który mieszka w Koszalinie?

Kornicki potrząsnął głową.

- Nie. Nie znam ani też nie znałem kogoś takiego.

- A twoja żona?

- Nie przypominam sobie, żeby Anna kiedykolwiek: wymieniała to nazwisko.

- Ponieważ pokwitowanie znaleźliśmy w książce tej; twojej znajomej, to prawdopodobnie ona nadała list do Koszalina - powiedział pułkownik. - List musiał być ciężki, bo opłata jest bardzo wysoka. Na wszelki wypadek sprawdzimy. Jak to się nazywała ta twoja znajoma?

- Olga Wierzbicka.

- A tak, tak, prawda. Olga Wierzbicka. Przypominam sobie. I ty nie wierzyłeś w jej samobójstwo.

- Absolutnie nie. Za dobrze ją znałem. Olga była zupełnym zaprzeczeniem takiej postawy wobec życia.

- I chciałeś zająć się tą sprawą? Kornicki wzruszył ramionami.

- Teraz to już nieważne.

Pułkownik w zamyśleniu pokręcił głową.

- Nie masz nic przeciwko temu, że zabierzemy to pokwitowanie?

- A cóż ja mogę mieć przeciwko temu? Bardzo proszę. Mnie to pokwitowanie nie jest potrzebne.

Pułkownik Makowski podniósł się z fotela.

- No cóż... Nie będziemy ci dłużej zawracać głowy. Wybacz, że zabraliśmy ci tyle czasu. Bądź zdrów, Stachu.

Kiedy znaleźli się w samochodzie, pułkownik spojrzał na Wrończaka i powiedział:

- A tego Siemantowicza trzeba jak najprędzej sprawdzić. Zbierzcie o nim jak najwięcej informacji. Nie wolne nam niczego zaniedbać.

Rozdział III

Skończył się golić, wziął prysznic, wykasował się szorstkim ręcznikiem i natarł całe ciało wodą kolońską. Spojrzał w lustro i uśmiechnął się z zadowoleniem. Jak na czterdzieści osiem lat, które skończył w zeszłym tygodniu, prezentował się znakomicie. Ani śladu brzucha, efektownie zarysowane mięśnie, ładnie opalona na złotawy brąz skóra. Naprężył bohatersko szeroką pierś i znowu się uśmiechnął.

- Fantastyczny mężczyzna - powiedział głośno. - Fan-tas-ty-czny. - Lubił przeglądać się w lustrze i podziwiać swoje wypielęgnowane, starannie utrzymane ciało. Porównywał się do greckich posągów albo do rzymskich gladiatorów. Uprawiał sporty, był silny, zręczny, pełen życia i młodzieńczego wigoru. Jedyną jego troską była bujna jasna czupryna, która nieubłaganie zaczynała się przerzedzać. Próbował różnych lekarstw, zasięgał porady u najsławniejszych specjalistów, wszystko to jednak nie dało pożądanych rezultatów. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, że kiedyś będzie zupełnie łysy. Straszne.

Rozległ się dzwonek, raz długi, trzy razy krótki i znów długi. Włożył błękitny jedwabny szlafrok, który przywiózł sobie z Brukseli, i poszedł otworzyć.

W drzwiach stał mężczyzna średniego wzrostu, o twarzy gęsto nakrapianej wątrobianymi plamami. Czarne, gładko uczesane włosy wyglądały jak peruka.; Oczy zasłaniały przeciwsłoneczne okulary.

- Ciao, Aldo - powiedział i, nie czekając na zaproszenie, wszedł energicznym krokiem do przedpokoju.

Człowiek w błękitnym szlafroku skrzywił się z wyraźną niechęcią.

- Tyle razy cię prosiłem, żebyś nie przychodził do mojego prywatnego mieszkania.

Przybysz wzruszył lekko ramionami.

- Bądź pewien, że nie przyszedłem tutaj bez powoduj Nie odbierasz telefonów, nie pokazujesz się w miejscach publicznych, a pisanie listów jest raczej niewskazanej W jaki sposób miałem się z tobą skomunikować?

- Coś pilnego?

- Raczej tak. Przyszedłem cię ostrzec.

- Ostrzec? Mnie? Ciekawe.

- Nawet bardzo ciekawe - przyznał człowiek o cętkom wanej twarzy. - Porozmawiajmy. Ale może byś najpierw włożył coś na siebie. Nie lubię patrzeć na rozebranych mężczyzn. Nie jestem pederastą.

Aldo dopiero teraz spostrzegł, że jego jedwabny szlafrok zbytnio się rozchylił.

- Przepraszam cię. Zaraz się ubiorę - powiedział nie speszony. - Nie spodziewałem się twojej wizyty i właśnie wyszedłem z wanny.

- Masz coś do picia?

- Oczywiście. Tutaj jest barek.

- Nie chodzi mi o alkohol.

- W kuchni, w lodówce, jest woda mineralna. Weź sobie. A ja tymczasem ubiorę się, żeby godnie przyjąć gościa.

Po jakimś czasie znowu się spotkali. „Gość” siedział w fotelu i wolno popijał mazowszankę, Aldo, w garniturze z ciemnoniebieskiego tropiku, usadowił się po drugiej stronie owalnego stolika.

- Rzeczywiście nie chcesz napić się czegoś mocniejszego? - spytał, ukazując w uśmiechu białe zdrowe zęby, które były jeszcze jednym powodem do jego zadowolenia z własnego wyglądu.

- Dziękuję. Woda mineralna najzupełniej mi wystarczy.

- Jak sobie życzysz. Więc...?

- Więc? - powtórzył nieszczęśnik z wątrobianymi plamami i zdjął ciemne okulary, odsłaniając okrągłe niebieskie oczy, patrzące z dziecięcym zdziwieniem. Te oczy sprawiały dziwne wrażenie, zdecydowanie nie pasowały do całej postaci.

Aldo poruszył się niecierpliwie.

- Zdaje się, Lucjanie, że przyszedłeś po to, żeby mi coś ciekawego powiedzieć. Wspomniałeś nawet o tym, że pragniesz mnie ostrzec.

Nieznaczny uśmiech pojawił się na wąskich szarawych wargach.

- O, widzę, że się zaczynasz interesować. Czy mam mówić wprost?

- Sądzę, że tylko całkowicie bezpośrednia rozmowa ma jakiś sens. Wykrztuś wreszcie, o co ci chodzi.

- Szef cię podejrzewa, że chcesz się dyskretnie ulotnić.

- Do jasnej cholery! Czego ten skurwysyn chce ode mnie? - Aldo wyszedł nieco poza ramy wytwornej konwersacji. - Czego on chce? Przecież akcja została przeprowadzona tak, jak sobie życzył.

Człowiek nazwany Lucjanem odstawił pustą szklankę na stolik.

- Niezupełnie, przyjacielu, niezupełnie.

- To znaczy?

- To znaczy, że ten nalot milicji był absolutnie niepotrzebny.

- Tego nie mogłem przewidzieć.

- A powinieneś był przewidzieć. Masz chyba jakichś znajomych w milicji.

- To nie takie proste.

Tamten znowu się uśmiechnął, wyjął papierosy i zapalił.

- Mało jest na świecie rzeczy prostych - powiedział wolno, patrząc ponad głową swego rozmówcy. - A poza tym za rzeczy proste nie otrzymuje się takich pieniędzy. Sądzę, że” musiałeś już uzbierać sobie ładną sumkę.

- To nie twoja sprawa.

- Masz rację. Nie moja. Ale radzę ci, żebyś nie myślał o zmyciu się z terenu. To nie żarty.

- Ależ ja wcale o czymś takim nie myślę.

- No, no. Nie zapominaj, że szef ma dobry wywiad, bardzo dobry. Przyszedłem właściwie, aby ci powiedzieć, że nie chciałbym być na twoim pogrzebie.

- Nie strasz mnie.

- Nie mam najmniejszego zamiaru cię straszyć. Mówię tylko zupełnie jasno i wyraźnie, jak sprawa wygląda. Uciułałeś trochę waluty i chętnie byś zniknął. Ale ostrzegam cię, że ten numer nie przejdzie. A teraz powiedz mi co z Leonem?

- Na razie nie został aresztowany. Da sobie radę. O niego możesz być spokojny.

- A dziewczyna?

- Co dziewczyna?

- Jesteś jej pewny? -. Najzupełniej.

- Mogą próbować ją rozpracować.

- Nie sądzę. A choćby nawet się nią zainteresowali, to co jej można zarzucić? Nic, absolutnie nic.

Lucjan dolał sobie wody mineralnej do szklanki.

- Głupia historia z tym aparatem. To było zupełnie idiotyczne.

Aldo wzruszył ramionami.

- Nie widzę powodu, żeby z tego robić tragedię. Facet się spłoszył. Trudno mu się dziwić. Ale w rezultacie osiągnęliśmy to, o co nam chodziło. Sprawa...

- Tak, tak. Nie zapominaj jednak, że na aparacie zostawił odciski palców, których milicja nie omieszkała zdjąć i utrwalić.

Aldo roześmiał się.

- Nie przesadzaj. Jesteś strasznym panikarzem. Niby w jaki sposób mają dojść czyje to odciski palców? Bzdura, kompletna bzdura.

- Wiesz, co jest w naszej robocie najważniejsze? - spytał człowiek o dziecięcym spojrzeniu. - Zdolność przewidywania. Tylko ten, kto potrafi przewidzieć posunięcia przeciwnika, może liczyć na sukces. To jest gra, mój drogi. To jest bardzo ryzykowna gra.

Skrzywił się.

- Wiem. Nie musisz mi tego tłumaczyć. Czy masz coś jeszcze do mnie?

- Tak. Chodzi o to, żebyś pilnował dziewczyny. Jaki to ona ma pseudonim? Zawsze zapominam.

- Diana.

- Ach, prawda. Diana. Bogini myśliwych. Może to nawet dobre dla niej imię. Lubi polować... Otóż jest rzeczą wskazaną, żebyś ją miał na oku. Nigdy nie wiadomo, co kobiecie może strzelić do głowy. A my na żadne niespodzianki nie możemy sobie w obecnej sytuacji pozwolić.

- Dobrze. Będę z nią w kontakcie. Lucjan podniósł się z fotela.

- No, to by było chyba wszystko. Bądź ostrożny, nie afiszuj się zbytnio swym „wspaniałym” torsem i nie próbuj głupich numerów. Pamiętaj, że cię ostrzegłem. Ciao, Aldo.

Został sam. Dokładnie zamknął drzwi na wszystkie zamki i zasuwy, a następnie wrócił do pokoju, w którym przed chwilą rozmawiali. Usiadł na fotelu, wygodnie wyciągnął nogi przed siebie i zamyślił się. To, co usłyszał, było zaskakujące. Skąd, u diabła, mogli wiedzieć o tym, że nosił się z zamiarem wyjazdu? Nikomu się przecież nie zwierzał, nie rezerwował też jeszcze miejsca na samolot. Intuicja? A może jego zachowanie wydało im się podejrzane? Ale przecież zachowuje się zupełnie normalnie, tak jak zawsze. Więc dlaczego? To prawda, że miał ogromną ochotę zmienić miejsce pobytu. Czuł, że ziemia im wszystkim zaczyna się palić pod nogami. W takich sytuacjach nigdy nie należy przeciągać struny i w odpowiedniej chwili trzeba zniknąć. Więzienie. Wzdrygnął się. W razie wpadki wyrok na pewno nie byłby mały. Nawet wchodziłaby w grę kara śmierci. Co dalej? Próbować mimo wszystko wyjechać, zniknąć, zmienić nazwisko? A tamci? Pilnują go. I to dobrze pilnują. Jeżeli przysłali do niego tego pompatycznego pokurcza z ostrzeżeniem, to znaczy, że... Poczuł się osaczony. Z jednej strony ci, z drugiej tamci... Matnia, z której nie widział wyjścia. Zarówno pozostanie tutaj jak i ucieczka były ryzykowne. Teraz już nie czas żałować tego, co się stało, ale właściwie żałował, że wdał się w to wszystko, że podjął się tej cholernej roboty. Wyobraźnia zaczęła pracować z jakąś złośliwą, sadystyczną siłą, podsuwając mu przed oczy coraz bardziej przerażające obrazy. Wstał, podszedł do barku i wypił kieliszek wódki. W tej chwili odezwał się dzwonek u drzwi wejściowych. Długo, trzy razy krótko i znowu długo. „Czyżby Lucjan wrócił”? - pomyślał zdziwiony. Odstawił kieliszek i poszedł otworzyć. Nie spodziewał się, że zobaczy Woźnickiego.

- Kazik?

Wysoki mężczyzna o wydłużonej szczurzej twarzy i gęstych kędzierzawych włosach uśmiechnął się.

- Sie masz. Nie spodziewałeś się moich odwiedzin?

- To prawda. Nie spodziewałem się twoich odwiedzin.

- Mogę wejść?

- Jeżeli musisz.

- Mam do ciebie pewną sprawę. Ale nie bój się. Nie zabiorę ci dużo czasu.

Woźnicki wszedł energicznym krokiem, jak człowiek znający dobrze rozkład mieszkania. Spostrzegł otwarty barek i powiedział wesoło:

- O, widzę, że się posilałeś w samotności. Czy pozwolisz, że i ja się trochę wzmocnię?

Nalał sobie sporą porcję koniaku, usiadł i przez chwilę przyglądał się złotawemu trunkowi pod światło.

- Popierasz koniak radziecki. To dobrze, to nawet bardzo dobrze. Grunt to właściwa orientacja polityczna. Ale, jak się zapewne domyślasz, nie o koniaku chciałem z tobą pomówić, Aldo... Aldo. To brzmi dumnie, romantycznie i zagranicznie. Więc... posłuchaj mnie, Aldo. Potrzebuję pięciu tysięcy... pięciu tysięcy dolarów oczywiście.

- Nie wiem, dlaczego mi to mówisz. To mnie zupełnie nie interesuje.

- Mówię ci to dlatego, że mam zamiar otrzymać od ciebie tę kwotę - powiedział Woźnicki.

- Obawiam się, że będziesz musiał zmienić ten zamiar. Mogę cię zapewnić, że ode mnie nie dostaniesz nawet dolara. Złotówki także nie. Nie miej złudzeń.

- Zdaje się, że jesteśmy wspólnikami.

- To co z tego? Dostałeś przecież swoją dolę. Szczurzą twarz wykrzywił pogardliwy grymas.

- Nędzny ochłap. Cały czas uważałem to tylko za drobną zaliczkę.

- Chyba się mylisz, Kaziu. Doskonale pamiętam, że zgodziłeś się wykonać robotę za taką właśnie a nie inną sumę. O żadnych zaliczkach nie było mowy. A poza tym pragnę zwrócić ci uwagę na fakt, że robotę spartoliłeś:

- Spartoliłem?

- Oczywiście. Gdzież są te zdjęcia, które miałeś dostarczyć?

- Wiesz przecież, że aparat zabrała milicja - żachnął się Woźnicki.

- Otóż to. Cisnąłeś aparat ze zdjęciami i uciekłeś.

- Miałem się dać złapać z takim dowodem rzeczowym? W każdej chwili mogli mnie zatrzymać. Cudem udało mi się wydostać z tej obławy.

Aldo przyglądał się mówiącemu zmrużonymi oczami.

- Tak czy inaczej zdjęć nie dostarczyłeś. Wobec tego nic ci się nie należy, a na dobrą sprawę powinieneś oddać to, co dostałeś. Chyba jasne.

- Taaak - powiedział cicho Woźnicki i podniósł się z fotela. - Więc teraz ty mnie posłuchaj. Nie wiem, do czego ci były potrzebne te zdjęcia, ale węszę tu jakąś dużą aferę. I sądzę, że byłoby ci bardzo nie na rękę, gdybym się z tego wszystkiego zwierzył milicji.

- Szantaż? Wzruszenie ramion.

- Możesz to sobie nazywać, jak ci się żywnie podoba. Nie zależy mi na nomenklaturze. Zależy mi na forsie. Mam zamiar zmyć się z terenu, jak tylko dostanę te pięć tysięcy dolarów. Siedzieć tu nie ma sensu. Nie lubię takiej gorącej atmosfery. A wydaje mi się, że i dla ciebie, i dla twoich wspólników, bo nie wątpię, że masz takich, będzie o wiele wygodniej i bezpieczniej, jak ja zniknę. Im mniej ludzi zamieszanych w tę aferę zostanie tutaj, tym lepiej.

- Im mniej ludzi, tym lepiej - powtórzył Aldo. - No cóż... Ja ci tych pieniędzy nie dam, bo nie mam. Muszę się porozumieć... A za co właściwie, według ciebie, należy ci się tak wysoka gratyfikacja?

- Za poniesione ryzyko, strach, zdenerwowanie. Czy, twoim zdaniem, nie jest to zupełnie wystarczająca motywacja?

- Nie wiem. To zależy od punktu widzenia. Miałeś wykonać zadanie, którego nie wykonałeś. Powtarzam ci to po raz drugi.

- Nie zostało powiedziane, że będzie nalot milicji na lokal.

- Tego nie można było przewidzieć.

- A szkoda. Kiedy się podejmuje taką akcję, powinno się brać pod uwagę wszystkie możliwości. Byłem pewien, że to jest lokal, którego milicja nie rusza.

Aldo pokiwał głową.

- I ja też tak sądziłem.

Woźnicki dopił koniak i skierował się ku wyjściu.

- To kiedy mam się zgłosić po tę forsę?

- Zadzwoń do mnie jutro.

Trzasnęły drzwi. Aldo odczekał chwilę, a potem wyszedł, wsiadł do windy i zjechał na dół. Podszedł do budki z automatem telefonicznym. Nakręcił numer i posłyszawszy męski głos, powiedział:

- Emil. Pięć tysięcy. Szantaż.

W odpowiedzi rozległ się trzask odkładanej słuchawki.

Rozdział IV

Nie chciał do niej telefonować. Wolałby, żeby to wyglądało na przypadek. W praktyce okazało się jednak, że nie jest łatwo zrealizować takie „przypadkowe” spotkanie. Przez parę dni kręcił się koło jej domu, ale bez rezultatu. Albo wcale nie wychodziła, albo pokazywała się na ulicy w towarzystwie jakichś mężczyzn i kobiet. Wsiadała do samochodu, szła ulicami, zawsze wesoła, roześmiana, pełna życia. Nie było okazji, żeby do niej podejść. Wreszcie zdecydował się zadzwonić.

- Halo - posłyszał miękki, melodyjny głos, trochę sztucznie wyreżyserowany.

- Dzień dobry pani - powiedział. - Mówi Wrończak, przyjaciel Staszka Kornickiego. Nie wiem, czy pani sobie przypomina...

- Ależ tak, oczywiście. Pamiętam doskonale. Niedawno spotkaliśmy się u Stacha. Biedaczysko.

- Chciałbym panią zaprosić na kawę.

- Na kawę? - zdziwiła się. - Czy to propozycja o charakterze służbowym, czy prywatnym?

- Prywatnym. Wyłącznie prywatnym. Obiecuję, że przyjdę po cywilnemu. No więc jak? Zgadza się pani?.

- No cóż... - wyczuł wahanie w jej głosie. - Właściwie dlaczego nie mielibyśmy razem pójść na kawę...

- No właśnie. Dlaczego? - podjął z zapałem. - Gdzie się spotkamy i kiedy?

Umówili się na następny dzień o czwartej w „Krokodylu”. Spóźniła się tylko dziesięć minut. „Z iście czatującym uśmiechem wyciągnęła rękę na powitanie.

- Jest pan nieprzyzwoicie punktualny.

- Niepunktualność to przywilej pięknych pań - uśmiechnął się.

- Nie zaliczam się do „pięknych pań”.

- Przesadna skromność - odparował z komiczną powagą.

Zamówił kawę i koniak, a kiedy kelnerka odeszła, spojrzał na siedzącą obok niego dziewczynę.

- Cieszę się, że panią widzę.

- Dziwne.

- A to dlaczego?

- Przyznaję, że jestem zaskoczona pańskim zaproszeniem. Proszę mi powiedzieć, co się za tym kryje?

- Dlaczego pani sądzi, że coś musi się kryć za naszym dzisiejszym spotkaniem?

- Jeżeli zaprosił mnie pan na kawę, to zrobił pan to przecież w jakimś określonym celu.

- Czy ma pani przy sobie lusterko? - spytał Wrończak. Spojrzała na niego zdziwiona.

- Mam, oczywiście.

- Może mi pani je dać na chwilę?

Wzięła torbę z sąsiedniego krzesła i wyjęła lusterko.

- Proszę.

- Doskonale. A teraz niech pani spojrzy. Co pani widzi?

- Nic szczególnego.

- Widzi pani młodą, uroczą dziewczynę, która bardzo mi się podoba. Czy to nie wystarczający powód, żebym zaprosił panią na kawę?

Krystyna roześmiała się szczerze rozbawioną i włożyła lusterko do torebki.

- Ma pan dosyć skomplikowaną technikę prawienia kobietom komplementów. A jednak nie jestem zupełnie przekonana, że to jedyny powód naszego dzisiejszego spotkania.

- Uważa pani, że milicjant jest pozbawiony normalnych ludzkich uczuć i nie może mu się tak zupełnie po prostu podobać młoda, ładna dziewczyna, która zrobiła na nim duże wrażenie? Nawet bardzo duże...

Pokręciła z powątpiewaniem głową.

- Jeżeli mam być zupełnie szczera, to muszę powiedzieć, że pański zawód jakoś automatycznie wzbudza we mnie nieufność, podejrzliwość. Trudno mi uwierzyć, że pan może przestać być milicjantem.

- Niech więc pani spróbuje sobie wyobrazić, że jestem architektem, dziennikarzem albo chirurgiem. Trochę dobrej woli, a nasze wzajemne stosunki ułożą się o wiele sympatyczniej.

- I rzeczywiście umówił się pan ze mną prywatnie? - dopytywała się, wciąż nieufna.

Roześmiał się.

- Ależ, oczywiście. Zresztą dlaczego miałbym się z panią umawiać służbowo w kawiarni? Od tego jest komenda. Zapewniam panią, że w stosunku do pani mam tylko i wyłącznie prywatne zamiary.

Szybkim ruchem odsunęła spadające jej na czoło włosy.

- Właściwie nie powinnam się zgodzić na to spotka nie. Znamy się tak mało.

- A jednak przyjęła pani moje zaproszenie. Można wiedzieć dlaczego?

- Byłam ciekawa. Chciałam się dowiedzieć, czego pan chce ode mnie, a poza tym... Poza tym chciałam z panem porozmawiać o Annie.

- O, widzę, że to pani ma ochotę nadać naszemu spotkaniu charakter służbowy.

- Nie może się pan dziwić, że mnie ta sprawa bardzo interesuje. Anna to moja przyjaciółka. Jestem wstrząśnięta tą całą historią. Zupełnie tego wszystkiego nie rozumiem. I z Anną, i ze Stachem jestem zaprzyjaźniona od lat. Więc nie może się pan dziwić...

- Wcale się nie dziwię, ale, jeśli mam być szczery miałem raczej ochotę porozmawiać o pani.

Nie zwróciła uwagi na te słowa.

- Niech mi „pan powie, co pan tak naprawdę myśl o sprawie Anki.

Nieznacznie wzruszył ramionami.

- Nie ma o czym myśleć. Sprawa jest zupełnie prosta. Wpadła w złe towarzystwo, dała się omotać jakiemuś hochsztaplerowi, to wszystko. Zaprowadził ją do speluny, którą milicja już od dawna miała pod obserwacją.

- Nie sądzi pan, że kulisy tej sprawy mogą być bardziej skomplikowane?

- Nie sądzę. Nie jestem w stanie dopatrzyć się ti żadnych, jak pani to nazywa: „kulisów”. Bardzo chciałbym znaleźć jakieś okoliczności łagodzące, ale niestety... Po prostu zwykła lekkomyślność, nic więcej. Staszek ostatnio bardzo dużo wyjeżdżał służbowo. Nie było go w domu całymi tygodniami, a nawet miesiącami. Ania czuła się niewątpliwie pokrzywdzona, zaniedbywana, opuszczona. Pewnie pojawił się w jej życiu pozornie bardzo efektowny mężczyzna i... Cóż - uśmiechnął się - trzeba pilnować młodej i ładnej żony.

- Żonatych oficerów milicji nie powinno się na tak długo wysyłać w teren.

- Czasami jest to niezbędne. Taka praca.

- Nigdy nie spodziewałabym się czegoś takiego po Ance. To mnie zupełnie zaskoczyło.

- Nie tylko panią. Nas wszystkich.

- Żal mi Staszka. Na pewno prowadził różne ciekawe sprawy, z których musiał zrezygnować.

- Oczywiście.

- Mój Boże - westchnęła Krystyna - tyle lat pracy. To prawdziwy cios dla Staszka. On, taki obowiązkowy, taki ambitny, pracowity... I właśnie jego musiało to spotkać. Tak się, biedakowi, ostatnio jakoś nie wiodło. Kilka miesięcy temu odebrała sobie życie jego przyjaciółka, koleżanka z lat dziecinnych, a teraz ta historia z Anną. Słyszał pan może o samobójstwie Olgi Wierzbickiej?

- Tak, słyszałem - odparł obojętnie Wrończak. - Staszek opowiadał mi o niej. Ciężko przeżył jej śmierć. Nie chciał wierzyć, że to było samobójstwo. Nosił się nawet z zamiarem wszczęcia dochodzenia w tej sprawie.

- No i co?

Wrończak potrząsnął głową.

- Nic. W gruncie rzeczy nie ma i nie było żadnej sprawy. Denatka zostawiła list, w którym wyjaśniła powody swojego desperackiego kroku. Staszek był tutaj zaangażowany uczuciowo i dlatego dopatrywał się czegoś, czego nie było. Dziewczyna zupełnie zwyczajna cierpiała na rozstrój nerwowy. Teraz w ogóle ludzie mają bardzo słabe nerwy, łatwo popadają w neurastenię, histerię. Takie już te nasze czasy.

- To prawda - przytaknęła Krystyna. - Na każdym kroku spotyka się jakieś zaburzenia psychiczne. Niedawno jedna moja znajoma... Ale może porozmawiamy o weselszych rzeczach?

- Właśnie to chciałem zaproponować - uśmiechnął się Wrończak. - Tematyka niezbyt pogodna. - Podniósł kieliszek - Pani zdrowie. Nie wyobraża sobie pani nawet, jak się cieszę, że panią poznałem.

- Rzeczywiście?

- Ależ tak. To szczera, najszczersza prawda. Patrzą na panią doznaję bardzo dziwnego uczucia. Wydaje mi się, jakbym panią znał już bardzo, bardzo dawno. Od lat.

- Co pan powie? A mnie się zdaje, że ja coś podobnego słyszałam bardzo, bardzo dawno, i to wiele, wiele razy.

Zrobił obrażoną minę.

- Pani jest złośliwa.

- Nie lubię banalnych powiedzonek.

- Ma pani rację. Ale rozmowy z pięknymi kobietami to, niestety, nie moja specjalność.

- Wszystkiego się można nauczyć przy odrobinie dobrej woli.

- Gdyby pani zechciała mnie przyjąć na przyśpieszony kurs...

- Dlaczego przyśpieszony?

- Żyjemy w epoce odrzutowców i rakiet międzyplanetarnych - uśmiechnął się. - Nie mamy czasu na długie i trwałe flirty.

- Jeśli chce pan być moim uczniem - powiedziała z uśmiechem - to przede wszystkim musi się pan nauczy™ cierpliwości. W tych sprawach nie jestem zwolenniczką rakietowego tempa. Ale dlaczego tak się pan przygląda mojej ręce?

- Ma pani piękną bransoletkę. To musi być coś starego.

- Tak. To rodzinna pamiątka po babce.

- Nie jestem ekspertem, ale wydaje mi się, że to wenecka robota.

- Trafił pan w dziesiątkę. Rzeczywiście, moja babka przywiozła sobie tę bransoletę z Wenecji. Była tam w czasie podróży poślubnej.

Zamyślił się melancholijnie.

- Podróż poślubna... Wenecja... gondole…

- To musiało być bardzo romantyczne. A propos. Kiedy się znowu spotkamy?

- Nie wiem. Może nigdy.

- Nie lubię takich słów jak „nigdy” i „zawsze”. Czy nie uważa pani, że są zbyt patetyczne?

Roześmiała się.

- Próbuje się pan odegrać?

- Nie miałem tego zamiaru. Przykro mi, że nie zrobiłem na pani zbyt korzystnego wrażenia.

- Tego nie powiedziałam.

- Ale jeżeli pani nie chce podtrzymywać naszej znajomości...

- Tego także nie powiedziałam.

- Powiedziała pani, że może nigdy się nie zobaczymy.

- Drobne słówko „może” pozostawia otwartą furtkę.

- Więc mogę mieć nadzieję? Krystyna roześmiała się wesoło.

- Nadziei nigdy nie trzeba tracić.

- Zadzwonię do pani w najbliższych dniach.

- Tego nie mogę panu zabronić.

Kiedy wyszli z kawiarni, wyciągnęła rękę na pożegnanie.

- Wolę, żeby pan mnie nie odprowadzał.

- Nie chce pani, żeby nas widziano razem?

- Wolę, żeby pan mnie nie odprowadzał - powtórzył z naciskiem.

- Czyżby zazdrosny amant?

Spojrzała na niego z wyraźnym niezadowoleniem.

- Mam wrażenie, że chciałby pan za dużo wiedzieć. Proszę nie zapominać o tym, że to było nasze pierwsze spotkanie. Do widzenia.

Wracał do domu wolnym krokiem, pogrążony w zadumie. Dziewczyna podobała mu się bardzo i to go poważnie zaniepokoiło. „Tego jeszcze brakowało, żebym się zakochał” - pomyślał, otwierając drzwi swojej kawa lerki.

.

- Ależ cholernie nadymiliśmy! - W pokoju rzeczywiście było szaro od dymu. Pułkownik Makowski podszedł do okna i otworzył je szeroko. - Paskudny nałóg papierosy. - Wrócił za biurko i spojrzał na swojego współpracownika.

- No cóż - powiedział po chwili namysłu - to, co; mówicie, jest interesujące. Więc teraz wy chcielibyście? się zająć tą sprawą?

Wrończak skinął głową.

- Tak. Wydaje mi się, że warto. Ale musimy zachować całkowitą dyskrecję. Nikt, ale to absolutnie nikt nie może o tym wiedzieć. Wszyscy muszą być stuprocentowo przekonani, że sprawa już definitywnie poszła ad acta.

Pułkownik spojrzał z pewnym zdziwieniem.

- Czyżbyście przypuszczali, że tutaj, u nas...

- Ależ nie - zaprzeczył pośpiesznie Wrończak - nie mam żadnych podstaw, żeby cokolwiek podejrzewać.! Muszę mieć jednak całkowitą pewność, że ani jedno słowo w tej sprawie nie przecieknie.

- Co do tego możecie być najzupełniej spokojni. Wrończak wstał.

- Już się chyba odmelduję. I tak zabrałem masę czasu, pułkownik zatrzymał go ruchem ręki.

- Jeszcze chwileczkę. Zapomniałem was zapytać, jak się czuje Kornicki.

- Chyba nie jest w szampańskim nastroju.

- Tak, tak, oczywiście. Szczerze mi go żal. Musimy się nim jakoś zająć...

- Mam wrażenie, że jest ktoś, kto się nim bardzo troskliwie opiekuje.

- Kogo macie na myśli?

- Serdeczną przyjaciółkę Anny Kornickiej. Spotkaliśmy ją wtedy u Staszka. Sprawę komplikuje fakt, że mnie także mocno wpadła w oko.

- O, do licha - uśmiechnął się Makowski. - Trzeba uważać na oczy. Ja osobiście wyznaję zasadę, że przyjaciółki naszych przyjaciół nie zawsze powinny być naszymi przyjaciółkami.

.

Średniego wzrostu, drobna, bardzo szczupła. Trudno było określić jej wiek. Mogła mieć zarówno trzydzieści kilka, jak i pięćdziesiąt kilka. Poruszała się szybko, nerwowo. Okrągłe oczy przypominające wiewiórkę błyszczały inteligencją. Paliła dużo i jej długie, wąskie palce pożółkły od nikotyny. Kolorowym obrusem nakryła okrągły stolik i postawiła na nim kawę i kruche ciasteczka, które zarekomendowała jako „domowej roboty”. Wszystkie te czynności wykonała szybko, jakby się bardzo spieszyła. Najwyraźniej podekscytowały ją odwiedziny młodego, przystojnego mężczyzny.

- Więc pan jest kuzynem biednej Olgi.

- To była moja cioteczna siostra - powiedział Wrończak z takim przekonaniem, jakby od wczesnego dzieciństwa kształcił się w sztuce kłamania. - Jak już wspomniałem, przez wiele miesięcy przebywałem służbowo za granicą. Byłem w Szwecji i nic nie wiedziałem o tym, I się stało. To mnie zupełnie zaskoczyło. Nigdy bym ni przypuszczał, że Olga...

- Wszystkich nas to zaskoczyło, proszę pana, absolutnie wszystkich. Ale, proszę, niech się pan częstuje. Tc§ ciasteczka są rzeczywiście doskonałe. To jeszcze przepis mojej mamy, która odziedziczyła go po swojej mamie a mojej babci.

Wrończak zjadł jedno ciastko, powiedział „wyborne” i wrócił do właściwego tematu.

- Dowiedziałem się, że pani przyjaźniła się z Olgą i dlatego pozwoliłem sobie...

- Tak. Lubiłyśmy się. To była bardzo wartościowa dziewczyna. Pracowita, sumienna, uczynna... Cieszyła się powszechną sympatią.

- To prawda. Olga była niezwykle wartościowym człowiekiem. Co ją mogło popchnąć do tego desperackiego kroku. Jak pani myśli?

Wzruszyła ramionami.

- Nie mam pojęcia. Nic nie wskazywało na to, żeby przeżywała jakieś depresyjne stany. Zawsze tryskała zdrowiem i radością życia. Nie potrafię sobie tego wytłumaczyć.

- A może sprawy sercowe? Zdaje się, że miała narzeczonego.

- Tak. Ale to chyba nie to. Mieli się przecież niedługo pobrać.

- Zna pani tego człowieka?

- Nie. Jakoś się nie złożyło. Zresztą... - urwała nagle jakby speszona.

- Co pani chciała powiedzieć?

- Nie, nie, nic ważnego.

- Proszę, niech mi pani opowie o wszystkim, co dotyczy Olgi - nastawał Wrończak. - To dla mnie bardzo ważne. Niech pani nie ukrywa przede mną żadnego szczegółu.

Spojrzała trochę zdziwiona jego natarczywością.

- Nie mam zamiaru niczego ukrywać! Zapewniam pana.

- Może ten człowiek, ten jej narzeczony, skrzywdził ją? Może to jednak przez niego...?

- Olga była zbyt silną indywidualnością, żeby dać się do tego stopnia pognębić mężczyźnie. Nie, nie, żaden mężczyzna nie był w stanie doprowadzić jej do samobójstwa.

- Więc jaki mógł być powód tego desperackiego kroku?

- Nie potrafię panu powiedzieć, naprawdę nie potrafię.

- Może jakieś przykrości w pracy?

- Skądże znowu! Olgę bardzo ceniono w wydawnictwie. Świetnie pracowała. Nie słyszałam o żadnych przykrościach. Przeciwnie. Miała zostać przedstawiona do odznaczenia.

- Więc była zadowolona z pracy? Chwila wahania.

- Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, ale chyba nie. Odnosiłam wrażenie, że ciągłe redagowanie cudzych tekstów zaczynało ją nużyć.

- A nie próbowała sama pisać?

- Skąd pan wie? Pisała do pana w tej sprawie?

- Nie. Nie korespondowaliśmy ze sobą. Kiedyś, bardzo dawno, dała mi to do zrozumienia, ale zupełnie ogólnikowo. Nie była skłonna do zwierzeń.

- Tak. Ma pan rację. Miała dosyć skryte usposobienie, mimo to kiedyś, w chwili szczerości...

- Zwierzyła się pani ze swoich planów literackich?

- To było powiedziane ot, tak sobie, bez żadnych konkretnych... Pamiętam, że była niedziela. Olga przyszła do mnie na herbatę. Piłyśmy także i koniak, który dostałam w prezencie od autora. Po paru kieliszkach powiedziała, że już jej zbrzydło poprawianie błędów gramatycznych i konstrukcyjnych i że sama chciałaby napisać współczesną powieść.

- Ciekawe. A co to miało być?

- Historia o młodej romantycznej dziewczynie zagubionej we współczesności, walczącej z obcym, niezrozumiałym dla niej światem.

- Czy przystąpiła do realizacji tego planu?

- Nic mi o tym nie wiadomo. Już więcej nie chciała ze mną na ten temat rozmawiać. Wszelkie próby nawiązania do tamtej rozmowy zbywała żartem. Wie pan, w naszym zawodzie to są bardzo trudne sprawy... Tyle mamy do czynienia z cudzymi niedobrze napisanymi tekstami, tak często musimy te teksty poddawać wnikliwej krytyce, dyskwalifikować, odrzucać, że potem człowiek nie ma odwagi pisać. Zbyt szczegółowo poznajemy od kuchni pracę literacką. Rezultat jest taki, że każdy własny tekst wydaje się do niczego. Ja sama kiedyś chciałam pisać i zrezygnowałam. Można być albo redaktorem, albo literatem.

- To ciekawe, co pani mówi. Nigdy się nad tymi sprawami nie zastanawiałem. Proszę mi powiedzieć, czy Olga, poza panią, miała jakichś serdecznych, zaufanych przyjaciół?

- Chyba nie... To była dziewczyna, która nie tak łatwo zawierała przyjaźnie. Nieufnie, z dużą rezerwą podchodziła do ludzi.

- Jeśli pani pozwoli, to chciałbym jeszcze o coś zapytać.

- Ależ oczywiście, bardzo proszę.

- Czy słyszała pani nazwisko Siemantowicz, Feliks Siemantowicz?

Zmarszczyła brwi i potarła dłonią czoło.

- Zaraz, zaraz... chwileczkę... Siemantowicz... Siemantowicz... czy to nie będzie ten nauczyciel Olgi? Zdaje mi się, że tak się właśnie nazywa.

- Nauczyciel?

- Tak. Olga często wspominała swojego ukochanego polonistę, jeszcze ze szkolnych czasów. Chyba Siemantowicz. Zawsze mówiła, że bardzo dużo mu zawdzięcza, że dzięki niemu polubiła gramatykę i nauczyła się pisać po polsku. Podobno wszystkie pensjonarki się w nim podkochiwały. Wie pan, jak to bywa. Tak się jakoś składa, że najczęściej polonistę obdarzają dziewczęta żywszymi uczuciami.

- Może dlatego, że polonista reprezentuje między innymi romantyczną poezję - uśmiechnął się Wrończak.

- Możliwe.

- Czy pani poznała osobiście profesora Siemantowicza?

- Nie. Słyszałam tylko o nim od Olgi.

- A gdzie go można znaleźć?.

- Zupełnie się nie orientuję. Chciałby się pan z nim zobaczyć?

- Tak.

- Myśli pan, że dowie się od niego czegoś interesującego?

- Nie wiem. Może...

- Czy w ogóle mają sens te wszystkie rozmowy? Nic już nie możemy zmienić, nic nie wróci życia biednej Oldze.

- Chyba pani ma rację - przyznał Wrończak - ale... Rozejrzała się dokoła, jakby chciała sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje, przysunęła krzesło bliżej fotela; na którym siedział jej gość, i zniżyła tajemniczo głos.

- Powiem panu coś w zaufaniu. Ja nie wierzę, żeby to było samobójstwo. A-bso-lut-nie nie wierzę - podkreśliła. - I wydaje mi się, że milicja także nie.

Przyjrzał jej się uważnie.

- Jakiego typu książki pani redaguje? - spytał.

- Przeważnie kryminały.

.

W komendzie czekał już na Wrończaka Górniak.

- Masz dla mnie coś ciekawego?

- Chyba cię to zainteresuje. Mamy trochę materiału dotyczącego tego Siemantowicza z Koszalina.

- Dawaj! - zawołał podekscytowany Wrończak.

Po chwili czytał przysłaną dalekopisem notatkę: „Feliks Siemantowicz. Polonista, około sześćdziesiątki. Przez wiele lat wykładał w liceach w Warszawie. Zaczął pić. Parokrotnie skompromitował się wobec młodzieży. Został przeniesiony do Bydgoszczy, następnie do Koszalina. Ostatnio uległ wypadkowi samochodowemu i otrzymał rentę inwalidzką. Obecnie nie uczy w szkole. Dorabia sobie prywatnymi lekcjami. Zna języki obce: francuski, angielski, niemiecki. Pije w dalszym ciągu”.

- Czego ty właściwie chcesz od tego staruszka? - spytał Górniak.

Wrończak podrapał się za uchem.

- Dokładnie nie wiem. Być może, że wezmę od niego parę lekcji stylistyki.

- Masz zamiar zostać literatem?

- Kto wie? Jak mi się znudzą te wszystkie śledztwa, to może zacznę pisać kryminały. Materiału nie brak, trzeba tylko nabrać trochę wprawy. Ale wracajmy do naszych spraw. Przesłuchiwałeś jeszcze Palkosza?

Górniak skrzywił się niechętnie.

- Przesłuchiwałem. Żadnych rewelacji. W kółko powtarza to samo.

- Jeżeli od niego niczego nie można się dowiedzieć, to trzeba się rozejrzeć w jego otoczeniu. Musi przecież mieć jakąś przyjaciółkę.

- Ma. Nie zaprzecza. Podał mi nawet nazwisko. Ludmiła Miękusz.

- Ludmiła Miękusz - powtórzył Wrończak. - Bardzo efektowne nazwisko. Warto by było pogawędzić z tą panią.

- To nie takie proste. Zniknęła bez śladu. Nawet Palkosz nie wie, gdzie jej szukać.

- Jak byś się zapatrywał na to, żeby wytropić Ludmiłę Miękusz?

Górniak nie wyglądał na zachwyconego tą propozycją.

- Mogę spróbować, ale za rezultat nie ręczę. To chyba nie będzie łatwe. Wydaje mi się, że ta dziewica dołoży wszelkich starań, żeby się ze mną nie spotkać.

Rozdział V

Wracał zupełnie wyczerpany nerwowo. To było bardzo ciężkie przeżycie. Uciekał, uciekał jak przestępca. Był szczęśliwy, że to się wreszcie skończyło, że nie musi już kłamać, grać komedii. Matka nieustannie pytała go o Annę. Nie mogła zrozumieć, dlaczego nie przyjechali razem. Stale wracała do tego tematu. Musiał na poczekaniu wymyślać jakieś historie, że Anna wyjechała służbowo, że nie będzie jej w domu kilka tygodni, że dokładnie nie wie, kiedy wróci itd., itd. Nie mógł przecież powiedzieć prawdy. Nie miał odwagi. W głębi podświadomości kryła się nadzieja, że jednak jakoś się to wszystko wyjaśni. „Nie skażą jej - powtarzał sobie wielokrotnie. - Nie mogą jej skazać”. Chyba by oszalał, gdyby Ania... Wtedy musiałby powiedzieć wszystkim: matce, teściowej, wszystkim. Takiej rzeczy nie można ukrywać w nieskończoność. Ludzie zaczną mówić. Jeżeli on nie powie, to inni powiedzą.

Wojtuś ucieszył się z jego przyjazdu. Zaraz jednak zajął się nowymi zabawkami i na tatusia nie zwracał; większej uwagi. Od czasu do czasu wykrzykiwał coś triumfalnie i przynosił drewniany samochód, żeby pokazać, żeby się pochwalić. Wyglądał zdrowo, był opalony i świetnie rozwinięty jak na swój wiek. I on także zapytał parę razy „gdzie mama?”, ale nie upierał się przy tym temacie i całkowicie zadowolił się wiadomością, że „mama niedługo przyjedzie”. Natomiast babcia była wyraźnie zaniepokojona. „Co wy tak ciągle jeździcie? Najpierw.” ciebie dłuższy czas nie było, a teraz znowu Anka. Niedobre są takie ciągłe rozłąki w małżeństwie. Uważaj, żebyście sobie nie skomplikowali życia. Uważaj, Stachu”, i Powtarzała to z małymi wariantami kilka razy. Próbował zmienić temat rozmowy, mówił o wydarzeniach politycznych, pytał o program telewizyjny, opowiadał o swojej pracy w terenie. Wszystkie te wysiłki nie na wiele się zdały. Starsza pani z uporem wracała do ich małżeńskich spraw. Z największym wysiłkiem trzymał na wodzy rozdygotane nerwy. Bał się, żeby nie wybuchnąć. Udało się. Wreszcie spojrzał na zegarek i powiedział, że musi wracać. Nie próbowała go zatrzymywać, chociaż było jeszcze dość wcześnie. Mogło się zdawać, że i ona z pewną ulgą żegna syna. Spytała wprawdzie, kiedy znów przyjedzie, ale w tych słowach zabrakło serdeczności. „Jak tylko będę miał chwilę czasu” - odpowiedział bezosobowym tonem. Wycałował syna, który śpieszył się do swojego samochodu i nie był zadowolony z tych pieszczot.

Szybkim, nerwowym krokiem ruszył w kierunku furtki, jakby się bał, że go ktoś zatrzyma. Patrzyła na jego lekko przygarbione plecy i bardzo skłopotana kręciła głową. Nie zaproponowała, że go odprowadzą na stację, tak jak zwykle to robili.

Dopiero kiedy kolejka ruszyła, odetchnął swobodniej. „Uciekam - myślał. - Uciekam od matki, od dziecka”. Wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Staruszek, siedzący naprzeciwko powiedział surowo: „To dla niepalących”. Schował papierosy.

Wysiadł na Dworcu Śródmieście. Przyszło mu do głowy, żeby pójść do jakiegoś kina, ale zrezygnował. Pojechał do domu.

Na schodach spotkał Wrończaka.

- O, ale mam nosa! - zawołał wesoło porucznik. - Właśnie idę do ciebie. A ty skąd wracasz?

- Byłem w Otwocku - odparł niechętnie Kornicki.

- No i jak tam rodzinka? Pociecha się chowa?

- W porządku.

Wrończak podejrzliwie spojrzał na przyjaciela.

- A jak twoje samopoczucie?

- W porządku. Weszli do mieszkania.

- Chcesz się czegoś napić? - spytał Kornicki, usiłując grać rolę gościnnego gospodarza.

- Dziękuję. - Wrończak potrząsnął głową. - Kawy i herbaty nie lubię, a alkoholu na służbie nie pijam.

- Przyszedłeś służbowo?

- Powiedzmy: pół na pół. Pół prywatnie pół służbowo.

- Może masz zamiar jeszcze raz przeprowadzać u mnie przeszukanie?

Wrończak protestacyjnie zamachał rękami.

- Oj, przestań. Przyszedłem pogadać z tobą o tym i owym. Wczoraj rozmawiałem z Anną.

Kornicki poruszył się niespokojnie.

- No i co?

- No i nic. Pytała o ciebie, o dziecko.

- W dalszym ciągu nie chce się ze mną widzieć?

- Nie chce. Prosiła tylko, żebyś zabrał Wojtusia i wyjechał gdziekolwiek - nad morze albo w góry.

Kornicki wzruszył ramionami.

- Po co miałbym zabierać Wojtusia z Otwocka? Dom w dużym ogrodzie, niedaleko Świder, po którym chłopak może sobie brodzić. Przecież to znakomite warunki dla dziecka.

- Masz rację - przytaknął Wrończak - No cóż... powtarzam tylko to, o co mnie prosiła Anna.

- A jak ona się czuje?

- Wydaje się, że zupełnie nieźle. Zrobiła na mnie wrażenie spokojnej i zrównoważonej.

Kornicki zaczął sobie wyłamywać palce.

- Dlaczego ona, u diabła, nie chce się ze mną zobaczyć? Nie próbowałeś jej namówić?

- Ależ oczywiście, że próbowałem! Wiem przecież, jak ci na tym zależy. Stanowczo odmówiła. Prosiła tylko, żebyś zabrał dziecko i wyjechał gdzieś na całe lato. Kilka razy to powtarzała.

Kornicki wzruszył ramionami. Dłuższą chwilę trwało milczenie, zanim Wrończak ostrożnie zapytał:

- Słuchaj, Stachu, powiedz mi, ale tak zupełnie szczerze, czy nie podejrzewasz, że był jakiś facet, który się kręcił koło Anny?

- Nie zauważyłem. Zresztą ostatnio, jak wiesz, nie było mnie w Warszawie.

- Tak, tak, oczywiście. - Wrończak wyjął papierosa, zapalił go, zaciągnął się głęboko. Miał zakłopotaną minę. - Chciałbym z tobą pogadać jak chłop z chłopem. Ostatecznie jesteśmy od tak dawna zaprzyjaźnieni, że chyba...

- O co ci właściwie chodzi? - zniecierpliwił się Kornicki. - Wykrztuś wreszcie.

- Chodzi o to, że... No, po prostu chciałbym wiedzieć, jak się w ostatnich czasach układało wasze małżeńskie pożycie?

- Do czego ci potrzebna ta informacja?

- Może się przydać. W całej tej sprawie wyczuwam wyraźnie jakąś psychologiczną rozgrywkę. To wszystko nie jest takie proste.

- Więc jeżeli chcesz koniecznie wiedzieć - powiedział z naciskiem Kornicki - to nasze pożycie małżeńskie układało się jak najlepiej. Anna była oczywiście niezadowolona, że ja tak często i na tak długo wyjeżdżam w teren, ale rozumiała, że nie robię tego dla przyjemności.

- A ty nie miałeś tutaj, w Warszawie, jakiejś sympatii?

- Słucham?!

Wrończak miał skruszoną minę.

- Nie gniewaj się, Stachu, ale to są ludzkie sprawy. Każdemu się może przytrafić jakiś skok w bok.

- Mogę cię zapewnić, że mnie się nic takiego nie przytrafiło.

- W porządku. Wierzę ci. Widzisz... prowadząc dochodzenie w tej sprawie muszę eliminować pewne przesłanki. Jak nam wszystkim wiadomo, kobieta zazdrosna może posunąć się do nieobliczalnych czynów. Dlatego chciałem tę ewentualność wykluczyć.

Kornicki pogrążył się w posępnych rozmyślaniach.

- Dlaczego ona nie chce się ze mną widzieć...? - zapytał spoglądając bezradnie na przyjaciela.

- Wydaje mi się - powiedział Wrończak - że Anna się boi.

- Kogo? Mnie?

- Boi się, że jeśli ciebie zobaczy, to się załamie, że nie zdoła utrzymać się w roli, jaką sobie z niemałym zapewne wysiłkiem wypracowała.

- Ale dlaczego w ogóle ma odgrywać jakąś rolę? Dlaczego wobec mnie nie może być zupełnie szczera? Stało się, co się stało i trudno. Można przecież o tym wszystkim? spokojnie i szczerze porozmawiać!

Wrończak skrzywił się z dezaprobatą.

- Wiesz, Stachu, dziwię ci się. Jesteś przecież facetem inteligentnym, masz za sobą wieloletnią praktykę jako oficer milicji, a podchodzisz do tej sprawy jak żółtodziób. Nie upraszczaj tak tego wszystkiego.

- Nie rozumiem.

- O rany - jęknął Wrończak. - Wszystko ci trzeba tłumaczyć. Nie ulega chyba wątpliwości, że ktoś chciał zdobyć materiał kompromitujący ciebie i Annę. Wystarczy obejrzeć te zdjęcia.

- Jakie zdjęcia?

- Nie pokazywałem ci?

- Nie.

- W tym burdelu w Konstancinie znaleziono aparat fotograficzny. Po wywołaniu błony okazało się, że są to zdjęcia Anny w różnych ryzykownych pozach. To bardzo gustowny materialik do maleńkiego szantażyku. Nie uważasz?

- To prawda. - Kornicki w zamyśleniu pokiwał głową? Natychmiast jednak zreflektował się. - Teraz ty rozumuj jesz jak żółtodziób. Kto niby miał mnie szantażować? Ostatnio nie prowadziłem żadnej aż tak poważnej sprawy, żeby pasowała do twojej teorii.

Wrończak wzruszył ramionami.

- Nie wymagaj ode mnie za wiele. Gdybym wszystko wiedział, to wsadziłbym winnych do pudła i zamknąłbym dochodzenie.

- Przy Annie znaleziono narkotyki, heroinę...

- Zgadza się. A także skradziony zegarek, portfel i bransoletę.

- Przecież nie mogli wiedzieć o tej akcji.

- Oczywiście, że nie. Przypuszczalnie któryś z nich w czasie nalotu wsunął te przedmioty do torebki Anny Wiedzieli, że w tej sytuacji zostanie zatrzymana, a ciebie zawieszą w czynnościach służbowych.

- I myślisz, że chodziło o to, żeby się mnie pozbyć?

- Wszystko na to wskazuje. I chcesz to wyjaśnić?

- Mam taki pobożny zamiar. Czy mi się uda, nie wiem. Kornicki mocno uścisnął dłoń przyjaciela.

- Dziękuję ci z całego serca, Jurku. Jesteś naprawdę porządnym chłopem. Może mógłbym ci jakoś pomóc w tym dochodzeniu? Oczywiście zupełnie nieoficjalnie.

Wrończak energicznie potrząsnął głową.

- Uchowaj Boże. Absolutnie nie możesz się do tego mieszać. Jeśli moje rozumowanie jest prawidłowe i jeśli rzeczywiście ktoś chciał cię odsunąć od pracy w milicji, to ten ktoś musi być święcie przekonany, że mu się udało. Co do tego nie może być ani cienia wątpliwości! Jakiekolwiek twoje zaangażowanie się w tę sprawę może mi popsuć całą robotę. Kiedy będzie mi potrzebna twoja współpraca, powiem ci.

Zadźwięczał dzwonek.

- Spodziewasz się kogoś?

- Nie.

Kornicki wyszedł do przedpokoju. Po chwili wrócił w towarzystwie Krystyny. Wyglądała tak ślicznie, ze Wrończakowi aż dech w piersiach zaparło.

- O, znowu się spotykamy - powiedziała wesoło, wyciągając rękę na powitanie.

Właśnie... znowu - bąknął niezbyt zręcznie Wrończak.

- Napijesz się czegoś? - spytał Kornicki - Kawa? Herbata? Koniak?

- Jeżeli jesteś taki dobry, to daj mi tylko szklankę zimnej wody. - Usiadła na fotelu i wachlowała się chusteczką.

- Bardzo dzisiaj ciepło. Po prostu upał. Parno.

- Rzeczywiście, ciepło - zgodził się Wrończak. - Ale może być deszcz. Nawet przepowiadali deszcz albo burzę.

- Niech mnie pan nie straszy. Nie wzięłam parasolki. Kornicki wrócił z kuchni, niosąc szklankę wody i przerwał im pogawędkę na tematy meteorologiczne.

Piła małymi łyczkami, popatrując na obu mężczyzn. W ciemnych oczach pojawiły się figlarne błyski.

- Jak się czujesz, Stachu?

- Dziękuję ci. Doskonale.

- Miałeś do mnie zadzwonić.

- Jakoś się nie złożyło.

- Może ja panom przeszkodziłam?

- Ależ nie - zaoponował energicznie Wrończak. - Skądże znowu. Przyszedłem do Staszka z przyjacielską wizytą.

- A ja przyszłam z konkretną propozycją. Chcę cię, Stachu, zaprosić na wernisaż Romana.

- Na wernisaż? - zdziwił się Kornicki.

- Tak. Parę tygodni temu Roman wrócił z Meksyku. Przywiózł masę prac i w najbliższy piątek odbędzie się wernisaż. Roman to mój były mąż - dodała wyjaśniająco, spoglądając na Wrończaka. - Roman Mrozicki, znakomity malarz, abstrakcjonista. Zapewne słyszał pan to nazwisko.

- Oczywiście - skłamał Wrończak.

- No więc jak będzie, Stachu? Dasz się namówić? Kornicki potrząsnął głową.

- Nie, nie dam się namówić i nawet trochę ci się dziwię, że mi coś takiego proponujesz. Wiesz przecież doskonale, że nie jestem w nastroju, żeby iść między ludzi.

- Szkoda - westchnęła. - Chciałam, żebyś się trochę rozerwał. Sądziłam, że ci to dobrze zrobi. Powinieneś właśnie zobaczyć ludzi, porozmawiać, oderwać się od swoich myśli...

- Nie, nie namówisz mnie. Za to może Jurek się wybierze. Przecież on też coś tam maluje.

Krystyna spojrzała z żywym zainteresowaniem.

- Doprawdy? Jest pan artystą? Wrończak bardzo się zmieszał.

- Jaki tam ze mnie artysta. Wolne żarty. Ot, jestem sobie takim niedzielnym malarzem, jak to mówią. Czasem coś nabazgrzę.

- W takim razie na pewno zainteresuje pana wystawa prac Romana. Bardzo proszę, jeżeli tylko dysponuje pan czasem w piątek po południu. Będzie dużo znakomitości ze świata artystycznego. Przemówienia, kwiaty. Jednym słowem wielka gala.

- Czy mam przyjść we fraku? Roześmiała się.

- Nie przesadzajmy. Ale wolałabym, żeby nie przyszedł pan w dżinsach. Więc jak? Mogę na pana liczyć?

- Postaram się. Chyba do piątku nic się takiego nadzwyczajnego nie zdarzy.

Wyjęła z torebki zaproszenie wydrukowane na lśniącym, kredowym papierze.

- Proszę. Jeżeli pan będzie miał ochotę, niech pan przyjdzie wcześniej. Porozmawiamy przed otwarciem.

- Na pewno będę miał ochotę. Rozmowa z panią to dla mnie prawdziwa przyjemność - skłonił się szarmancko Wrończak. Spojrzał na zegarek: - Bardzo żałuję, ale na mnie już czas. Zostawiam cię, Stachu, pod dobrą opieką. Do widzenia.

Po wyjściu Wrończaka Krystyna z uśmiechem spojrzała na Kornickiego.

- Miły jest ten twój kolega. Inteligentny, kulturalny.

- O tak. Jurek to bardzo wartościowy chłopak. Czas tylko, żeby się ustatkował. Powinien się ożenić, założyć rodzinę.

- Nie chce się żenić?

- Jakoś nie może sobie znaleźć dziewczyny, która by mu pasowała na żonę. A może to i lepiej, że się nie śpieszy. Ma się źle ożenić i później żałować...

- Widziałeś się z Anią? - spytała niezbyt taktownie! Krystyna.

- Nie. Anka nie chce.

- Nie wiesz dlaczego?

- Nie mam pojęcia.

- A w ogóle masz jakieś wiadomości w związku z tą całą dziwaczną historią?

Kornicki miał ogromną ochotę opowiedzieć o przypuszczeniach Wrończaka, ale doszedł do wniosku, że lepiej się z tym nie wyrywać. Nie mógł przecież przewidzieć, z kim Krystyna może podzielić się tego rodzaju refleksjami.

- Nie, nie mam. Zresztą, czego się mogę dowiedzieć? I Sprawa jest zupełnie, prosta i nie wymaga komentarzy.

- Co mogę dla ciebie zrobić? W czym ci pomóc? Dotknął jej dłoni.

- Dziękuję ci serdecznie. Jesteś bardzo kochana, alej właściwie niczego mi nie trzeba. Jeżeli masz ochotę czasem przyjść tutaj, popatrzeć na starego, ponurego faceta, to bardzo cię proszę. Sądzę jednak, że bez trudu możesz sobie znaleźć weselsze towarzystwo.

- Przestań, Stachu - powiedziała energicznie. - Nie lubię, jak mówisz takie głupstwa.

- Każdego z nas życie w jakiś sposób doświadcza. Nie wolno się poddawać. Uśmiechnął się smutnie.

- Teoretycznie masz rację, ale w praktyce... Kiedy się całe życie nagle wali... - Machnął ręką. - Dajmy temu spokój. Mówmy o czym innym.

- Powinieneś się czymś zająć.

- Zająć? Czym? Co chcesz, żebym robił?

- Musisz sobie znaleźć jakąś robotę, która by cię absorbowała. Nie możesz tak siedzieć bezczynnie, pogrążony w posępnych rozmyślaniach. To cię wykończy psychicznie.

Wzruszył ramionami.

- No, mógłbyś chociaż pojechać do Otwocka - nie ustępowała.

- Właśnie dzisiaj tam byłem. Niedawno wróciłem.

- Jak mały?

- Doskonale. Zdrów jak ryba, świetnie wygląda.

-Tam są znakomite warunki dla dziecka.

- Nie pytał o mamę?

- Pytał, ale był zbyt zajęty samochodem, który mu przywiozłem, żeby... Tak... dobrze mu tam. Ma doskonałą opiekę, wspaniały teren do zabawy. Zupełnie niepotrzebne mu inne letnisko. - Znowu miał ochotę opowiedzieć o tym, co usłyszał od Wrończaka i znowu zrezygnował. Nie chciał rozmawiać o Annie z nikim, nawet z Krystyną.

Spojrzała na zegarek.

- Muszę cię już pożegnać, Stachu. Gdybyś czegoś potrzebował, zadzwoń. Najlepiej wcześnie rano. Trzymaj się.

Odprowadził - ją do przedpokoju. Kiedy wracał, zadzwonił telefon.

Od razu poznał chroniczną chrypkę teściowej.

- To ty, Stachu? Co się dzieje z Anką? Dlaczego nawet do mnie nie zajrzy?

I znowu musiał kłamać, że wyjechała, że służbowo, że to może dłużej potrwać. Jak tylko wróci, to oczywiście... Wszyscy zdrowi, wszystko w porządku. Nie ma powodu do żadnych niepokojów. Teściowa jednak mocniej przypierała go do muru niż matka. Nie dawała się zbyć byle czym. Pytała o adres Anki, domagała się szczegółowych informacji. Była nieustępliwa, żądała dokładnych wyjaśnień. Wykręcał się, jak umiał, wymyślając na poczekaniu całą legendę. Spocił się solidnie, zanim odłożył słuchawkę. I wcale nie był pewien, czy matka Anki uwierzyła w to wszystko, i czy nie zacznie rozrabiać. „Jeżeli ma jakieś wątpliwości, to gotowa polecieć do komendy - myślał skłopotany. - Nie, nie, nie wolno do tego dopuścić. Przynajmniej na razie, dopóki cała sprawa nie skonkretyzuje się ostatecznie. Nikt nie powinien się dowiedzieć, absolutnie nikt. Gdyby jej powiedzieli, to na drugi dzień całe miasto będzie o tym mówić. Tej baby nikt nie zmusi do milczenia.

Wytarł mokre od potu czoło, podniósł słuchawkę i połączył się z komendą. Na szczęście zastał Górniaka, któremu wyjaśnił sprawę. Porucznik, już drugi raz żonaty i mający jak najgorsze doświadczenia z teściowymi, nie lekceważył sprawy.

- Zajmę się tym. Spokojna głowa. Od nas niczego się nie dowie. Chyba, żeby gdzie indziej był jakiś przeciek, ale nie sądzę. Sprawa na razie traktowana jest jako ściśle poufna. Możesz spać spokojnie. Nie przejmuj się, Stachu. Jakoś to będzie. Grunt to spokój.

Kornicki podziękował i odłożył słuchawkę. „Grunt to spokój - myślał, uśmiechając się ironicznie - Jak to się łatwo mówi”. Wyobraził sobie szeroką, rumianą twarz Górniaka, z której emanowała niezmiennie pogoda ducha. Od pierwszego rzutu oka nie można było mieć wątpliwości, że jest to człowiek cieszący się dobrym apetytem i że sypia znakomicie.

Rozdział VI

Gala była rzeczywiście, jak to powiadają, na cztery fajerki. Prasa, telewizja, fotoreporterzy, dostojne osobistości ze świata artystycznego i politycznego, słowem bardzo uroczyście. Splendoru całej imprezie dodawały kieliszki z białym i czerwonym winem, słone paluszki, migdały, krakersy i widoczne gdzieniegdzie powbijane na wykałaczki oliwki.

Wrończak spóźnił się nieco i ominęły go oficjalne przemówienia. Fakt ten dawał mu pewną psychiczną przewagę nad resztą towarzystwa. Mimo to czuł się trochę nieswojo w tym tłumie ludzi otrzaskanych z atmosferą wernisaży. „Co ja tu, u diabła, robię?” - myślał zły, że dał się namówić na tę imprezę. Dla kurażu sięgnął po kieliszek z czerwonym winem i schrupał krakersa, który wydał mu się odrobinę zjełczały. W tej chwili podeszła do niego Krystyna.

- Witam pana. Cóż tak późno?

- Bardzo przepraszam, ale obowiązki służbowe...

- Obowiązki służbowe - powtórzyła, uśmiechając się. - No, jak pan ocenia prace Romana?

Zmieszał się.

- Przyznaję, że nie zdążyłem jeszcze obejrzeć... Taki tłum..

- Tak, przyszło wiele osób. A wernisaż jak to wernisaż. Ludzie bardziej interesują się sobą niż tym, co wystawiono. - Poufałym gestem wzięła go pod rękę i poprowadziła do najbliższych obrazów. - To są impresje meksykańskie - powiedziała wyjaśniającym tonem. - Prawda, że interesujące?

- Interesujące - zapewnił skwapliwie, chociaż pomyślał, że mogłoby to równie dobrze nosić nazwę krajobrazy księżycowe.

- Potem pan sobie obejrzy resztę, a teraz przedstawię pana mężowi - zaproponowała Krystyna.

- Z największą przyjemnością. Roman Mrozicki nie miał w sobie nic z zaniedbania „rasowego” artysty. Był krótko ostrzyżony na jeża, miał pociągłą, śniadą twarz, starannie wygoloną, nosił ciemny, świetnie skrojony garnitur, białą koszulę i znakomicie dobrany krawat w najlepszym gatunku. Ani śladu połatanych dżinsów, rozczochranych długich włosów czy pobrudzonego farbami swetra. Nieuświadomiony obserwator mógłby sądzić, że ma przed sobą wytwornego dyplomatę, a nie malarza.

Przywitał się z Wrończakiem z odrobiną kordialnej protekcjonalności i przyjacielskim gestem dotknął jego ramienia.

- Cieszę się, że pan zechciał przybyć na tę skromną uroczystość... Krystyna wspominała, że pan także maluje. - Mówił wolno, starannie dobierając słowa i odnosiło się wrażenie, że upaja się dźwiękiem własnego głosu.

Wrończak uśmiechnął się z zażenowaniem.

- Pani Krystyna przesadza z tym moim malowaniem. Takie sobie zupełnie dyletanckie bazgranie. Amatorszczyzna.

- Najwięksi artyści byli amatorami i dyletantami, drogi panie - powiedział z dostojną powagą Mrozicki. - Zawodowa rutyna łatwo może przerodzić siew rzemiosło i często bywa grobem prawdziwego talentu. Proszę mi wybaczyć, ale muszę przywitać się z panią ministrowa. Do zobaczenia, panie Wrończak. - Skłonił się i odszedł.

- No, jak się panu podoba mój były mąż? - spytała Krystyna.

- Bardzo dystyngowany.

- Nie ma pan pojęcia, jakie ma powodzenie u kobiet. To właśnie stało się przyczyną naszego rozstania.

- Widzę jednak, że państwo pozostają w przyjacielskich stosunkach.

- Dlaczego nie? Jesteśmy przecież ludźmi kulturalnymi.

W tym momencie Krystynę otoczyło grono rozszczebiotanych pań, mających najwyraźniej ogromną ochotę podzielić się najnowszymi plotkami z „wyższych sfer towarzyskich”. Wrończak wycofał się taktownie Nic bardzo wiedział, co ze sobą zrobić, a że znalazł się właśnie koło stołu z napitkami, sięgnął po kieliszek. Białe wino było kwaśne i ciepłe. Zrezygnował. Pomyślał tęsknie o dobrze zamrożonej żytniej i śledziu w oliwie. Zamiast tego zjadł oliwkę, zagryzając słonym paluszkiem. Postanowił pomimo tłoku i wbrew przyjętemu zwyczajowi obejrzeć obraz. Malarstwo interesowało go naprawdę. Prace Mrozickiego były na pewno na wysokim poziomie, ale Wrończak wyczuwał w nich pewną sztuczność, brak szczerości. Odnosił wrażenie że Mrozicki jest pozerem, i w życiu, i w malarstwie, człowiekiem goniącym za aplauzem publiczności.

Ktoś dotknął jego ramienia. Odwrócił się. Przed nim stała Krystyna z kieliszkiem w ręku. Towarzyszył jej Mrozicki.

- Panie Jurku, cóż pan taki posępny?

- Przetrawiam wrażenia artystyczne. To wymaga skupienia.

- A propos. Wybieramy się z Romanem i jeszcze paroma przyjaciółmi na kolację. Nie poszedłby pan z nami? Zapraszamy pana serdecznie.

- Byłoby nam bardzo miło - dorzucił Mrozicki bez specjalnego zapału.

Wrończak skłonił się.

- Dziękuję za miłe zaproszenie, ale niestety nie mogę skorzystać. Jestem już umówiony na dzisiejszy wieczór.

- Jaka szkoda - zmartwiła się prawie szczerze Krystyna. - Wobec tego innym razem to sobie powetujemy. Mam nadzieję, że jak zwykle spotkamy się któregoś dnia u Stacha.

- To bardzo prawdopodobne.

Na sali powoli zaczęło się przerzedzać. Kieliszki były puste, słone paluszki zniknęły, zostały tylko krakersy, które najwidoczniej rzeczywiście nie były zbyt świeże. Doszedł do przekonania, że nie ma sensu siedzieć tu dłużej. Pożegnał się z Krystyną i jej byłym mężem, który niezwykle serdecznie uścisnął mu dłoń.

- Raz jeszcze dziękuję, że pan przyszedł - powiedział. - To bardzo miło z pańskiej strony.

.

- Proszę, pan będzie łaskaw spocząć, panie poruczniku. Czym mogę służyć?

Wrończak usiadł, wyjął papierosy i przez chwilę przyglądał się przystojnemu mężczyźnie, który przypominał mu Curda Jurgensa.

- Może pan zapali?

- Dziękuję. Chętnie. - Wypielęgnowana dłoń wyciągnęła się w kierunku pudełka carmenów. Trzasnęła zapalniczka. Obaj zaciągnęli się dymem i znowu to samo pytanie: - Czym mogę panu służyć?

- Chciałbym pana prosić o pewne informacje.

- Czyżby milicja interesowała się jeszcze samobójstwem mojej narzeczonej?

- Nie, nie. - Wrończak energicznie potrząsnął głową. -

Ta sprawa nas zupełnie nie interesuje. Zostało stwierdzone ponad wszelką wątpliwość, że to było samobójstwo i sprawa definitywnie poszła ad acta. W tej chwili chciałbym z panem porozmawiać na zupełnie inny temat.

Twarz Stromińskiego wyrażała szczere zainteresowanie.

- Słucham. Słucham uważnie.

Wrończak zgasił w dużej metalowej popielniczce papierosa, który mu jakoś dziwnie nie smakował.

- Widzi pan, panie inżynierze, przed kilkoma dniami milicja zlikwidowała w Konstancinie pewien bardzo podejrzany lokalik. W prywatnej willi urządzono coś w rodzaju kasyna gry połączonego z domem schadzek. Na parterze były zielone stoliki i ruleta, a na piętrze nastrojowo urządzone pokoje z bardzo wygodnymi tapczanami.

- Mój Boże, jak trudno w dzisiejszych czasach o wygodny tapczan - westchnął Stromiński. - Ale nie bardzo rozumiem, w jakim celu pan mnie informuje o tej udanej akcji milicji.

Wrończak uśmiechnął się.

- Pozwoliłem sobie pana niepokoić z powodu mego przyjaciela.

- Z powodu pańskiego przyjaciela? - zdumiał się Stromiński.

- Tak. Chodzi o kapitana Kornickiego. Zapewne pan go zna.

- To bardzo przelotna znajomość. Kiedyś poznała nas ze sobą Olga.

- Niech pan sobie wyobrazi, że w tej spelunie w Konstancinie milicja zatrzymała między innymi żonę Kornickiego.

Stromiński podniósł brwi do góry.

- Taak. To przykre. Dalej jednak nie rozumiem...

- Zapewne zna pan Annę Kórnicką?

- Owszem, znam, ale to także bardzo powierzchowna znajomość. Widzieliśmy się zaledwie kilka razy.

Wrończak odchrząknął, jakby się przygotowywał do dłuższego przemówienia.

- Prowadzę dochodzenie w sprawie tego lokalu, w Konstancinie i nawiązuję kontakty ze wszystkimi ludźmi, którzy mogliby mi coś na ten temat powiedzieć.

Stromiński poruszył się niecierpliwie.

- Zapewniam pana, że mnie tego rodzaju rozrywki nie interesują.

- Nie wątpię w to - pośpiesznie powiedział Wrończak. - Ale ponieważ pan zna Annę Kórnicką, więc przypuszczałem, że może się czegoś od pana dowiem. No, wie pan, jak to jest... Znajomi rozmawiają na różne tematy, mogła panu coś powiedzieć o tej willi w Konstancinie albo...

- Proszę pana! Już mówiłem, że panią Kórnicką poznałem zupełnie przypadkowo i nigdy tej znajomości nie podtrzymywałem. Nie widziałem jej od wielu miesięcy i na żadne takie tematy z nią nie rozmawiałem.

- A czy pan zna Juliana Podolskiego? - spytał nagle Wrończak.

Stromiński żachnął się.

- Nie, nie znam żadnego Juliana Podolskiego. A w ogóle jestem zaskoczony tym całym dziwacznym przesłuchaniem. Co to wszystko znaczy? Czego pan właściwie chce ode mnie?

Wrończak zrobił skruszoną minę.

- Proszę mi wybaczyć, panie inżynierze, ale nasza praca naprawdę nie jest łatwa. Wszelkimi sposobami usiłujemy zdobyć potrzebne nam informacje. Liczymy na życzliwą pomoc społeczeństwa. Przykro mi, że zabieram panu cenny czas...

- Chętnie bym panu pomógł - powiedział udobruchany nieco Stromiński - ale doprawdy nic nie wiem na temat tej podejrzanej willi w Konstancinie. Nie tylko, że tam nigdy nie byłem, ale nawet nie słyszałem o istnieniu takiego lokalu.

- No cóż... - Wrończak bezradnie rozłożył ręce. - W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak raz jeszcze przeprosić pana za to najście. Nie zabieram więcej czasu. Do widzenia.

Wychodząc porucznik spostrzegł na ścianie niewielki portret młodej, bardzo ładnej dziewczyny. Zatrzymał się.

- Ładna rzecz.

- Interesuje się pan malarstwem? - spytał Stromiński.

- Trochę. Czyj to portret?

- Mojej świętej pamięci narzeczonej, Olgi. Wrończak podszedł bliżej i przeczytał podpis:

„R. Mrozicki”.

- Dobry malarz. Właśnie wczoraj byłem na jego wernisażu.

- Doprawdy? - Stromiński był coraz bardziej zdziwiony. - Nie przypuszczałem...

- Nie przypuszczał pan, że milicjant może mieć zainteresowania artystyczne...

- Nie, nie... nie to chciałem powiedzieć.

- Niech się pan nie tłumaczy - roześmiał się Wrończak. - Dziwię się, że pana wczoraj nie spotkałem na tym wernisażu. Było bardzo dużo ludzi.

- Poznał pan Mrozickiego?

- Tak. Przedstawiono mi go.

- Jakie pan odniósł wrażenie?

- Bardzo elegancki i kulturalny pan. Stromiński pokiwał głową.

- Tak. To człowiek dużej klasy, Europejczyk. Wrończak wrócił do portretu.

- Doskonała robota. Co za ekspresja, ile wyrazu w tej twarzy! I kolorystyka także bardzo interesująca. Prawdziwe dzieło sztuki. To była dziewczyna niezwykłej urody.

Stromiński spochmurniał.

- Tak. Miała rzeczywiście niebanalne rysy i do tego była wybitnie inteligentna. Może nawet nazbyt inteligentna - dodał po chwili, jakby mówił sam do siebie.

- Nie bardzo rozumiem - Wrończak uważnie spojrzał na swego rozmówcę. - Nie rozumiem, jak można w ogóle mówić o przesadnej inteligencji.

- Czasami lepiej nie grzeszyć zbytnią dociekliwością” nadmiernie rozwiniętą fantazją - uśmiechnął się blado Stromiński. - To, co mówię, dotyczy przede wszystkim kobiet.

- Szkoda, że taka wspaniała dziewczyna tak prędko odeszła. To musiał być dla pana ogromny cios.

Stromiński pokiwał głową.

- Tak. To było ciężkie przeżycie.

- Co ją mogło pchnąć do takiego rozpaczliwego kroku?

- Nie mam pojęcia. O ile mi wiadomo, nie miała żadnych konkretnych powodów. Chyba, że...

- Chyba, że co? - podchwycił z ożywieniem Wrończak.

- Chyba, że jakieś komplikacje natury psychicznej.

- No cóż... Stało się. W tej chwili już nie ma sensu rozpamiętywać tego wszystkiego.

- Oczywiście, oczywiście - przytaknął pośpiesznie Wrończak. - I najmocniej przepraszam, że rozmowa zeszła na tak bolesny dla pana temat, ale ten portret... Do widzenia.

Szedł ulicami pogrążony w głębokiej zadumie. Staszek Kornicki, Krystyna, Mrozicki, Stromiński, wreszcie Górniak, wszystkie te postacie wirowały mu przed oczami w jakimś fantastycznym korowodzie. Usiłował posegregować fakty, powiązać w jakąś logiczną całość, wysnuć wnioski z gestów, z wyrazów twarzy, z reakcji na jego słowa. Nie bardzo jednak mu się to udawało. W głowie miał kompletny chaos i nie wiedział, od czego czy też od kogo zacząć. Tak był pogrążony w rozmyślaniach, że o mało nie wpadł pod ciężarówkę. Posłyszał kwiecistą „wiązankę”, która mu się zresztą słusznie należała; szedł nie zwracając uwagi na czerwone światło.

W komendzie czekał na niego promieniejący dumą Górniak.

- Wyobraź sobie, stary, że znalazłem. Szukajcie, a znajdziecie. No i znalazłem.

- Co znalazłeś? - spytał Wrończak bez większego zainteresowania.

- Nie co, ale kogo. Znalazłem Ludmiłę Miękusz.

- Ludmiłę Miękusz? A któż to taki?

- Jak to? Przyjaciółka Palkosza! Przecież szukamy jej od dawna. Nasi ludzie dopadli ją dopiero wczoraj w Krynicy Morskiej.

- No i co?

- Jest teraz W komendzie. Czekam na ciebie. Wolałem, żebyśmy ją we dwóch przesłuchali. Zresztą przecież to ty prowadzisz dochodzenie.

Wrończak machnął ręką.

- Mogłeś ją sam przesłuchać. Nie spodziewam się żadnych rewelacji.

- Co dwie pary uszu to nie jedna - powiedział z przekonaniem Górniak. - No więc jak? Chcesz z nią teraz pomówić?

- Dawaj.

Weszła niedbałym krokiem profesjonalnie kołysząc biodrami. Nietrudno było odgadnąć, że każdy jej ruch został starannie wyreżyserowany. Barwny strój, przesądnie intensywny makijaż, powłóczyste spojrzenie i zagadkowy uśmiech.

„Zdaje się, że wyższe sfery towarzyskie” - pomyślał Wrończak i wskazał krzesło, stojące przed biurkiem.

- Proszę, niech pani siada.

- Merci - usiadła, zakładając nogę na nogę i uśmiechając się uwodzicielsko.

Wrończak zauważył, że nogi były wyjątkowo zgrabne.

- Proszę mi podać swoje imię i nazwisko.

- Ludmiła Miękusz. Znajomi i przyjaciele mówią do mnie po prostu Ludka albo Ludeczka, albo nawet Ludzia. Ale ja „Ludzia” nie lubię, bo to czasami niezbyt wygodne. Kiedyś jeden pan krzyknął w restauracji „Ludzia! „, kelner zrozumiał „wódzia” i zupełnie niepotrzebnie postawił na stoliku pół litra. Wynikło nawet z tego drobne nieporozumienie.

- Pani zawód?

- Dame de compagnie. Dama do towarzystwa. Pilotuję od czasu do czasu zagranicznych gości. Mówię un peu po angielsku, un peu po francusku no i co nieco po niemiecku. Lubię reprezentować, przyjmować, oprowadzać, objaśniać, uświadamiać. To mój żywioł.

- Czy pani wie, w jakim celu ją zaprosiliśmy? Uśmiechnęła się.

- Zaproszenie takie un peu przymusowe. Nie mogłam, odmówić. Ale muszę przyznać, że ten porucznik, który mnie tutaj doholował, bardzo sympatyczny i dobrze wychowany. Od razu widać savoir vivre. Domyślam się, że panowie chcieli ze mną mówić w sprawie tego nieszczęsnego Leosia.

- Pani jest przyjaciółką pana Leona Palkosza? Wzruszyła ramionami.

- Ja jestem przyjaciółką różnych panów. Zresztą to zależy od tego, co kto rozumie przez słowo „przyjaźń”. To nie są takie proste problema.

Wrończak tak lawirował, żeby nie spojrzeć na Górniaka. Bał się, że parsknie śmiechem. A tu trzeba było zachować powagę.

- Pani zapewne wiedziała o tej willi pana Palkosza w Konstancinie?

- Czy wiedziałam? O rany! Ileż ja sobie krwi napsułam, żeby temu głupiemu Leonowi wybić to ze łba. Nie dało rady. Uparł się jak cap, że kupi. I kupił. Wiedziałam, że to się musi źle skończyć. Teraz posiedzi w pudle. Dobrze mu tak. Wcale go nie żałuję. Rien ne va plus.

- Dlaczego pani przypuszczała, że to się musi źle skończyć?

- A bo to trudno się domyślić? Każdy głupi się domyśli, że tak długo nie pociągnie. Póki sobie Leoś kręcił un peu w walucie, to żył spokojnie i byłby dożył późnego wieku na wolności. Ale ni z tego, ni z owego we łbie mu się przewróciło i voilà - klops. Kupił te willę w Konstancinie, odremontował, kupę forsy w to wsadził, urządził burdel, kartograjstwo, pijatyki, ruleta. No to rzecz jasna, że milicja musiała go zahaczyć. Choćby nawet nie chcieli, to musieli. Bo kto to, proszę pana, w dzisiejszych czasach taki szum robi? Interes można prowadzić cichutki, ale nie tak na cały regulator. C'est impossible. I jeszcze do tego wszystkiego kidnaperzy.

Wrończak spojrzał zaskoczony.

- Jacy kidnaperzy? Ludmiła Miękusz zmieszała się.

- E... nie... Tak mi się powiedziało, czasem tak coś lapnę...

- Proszę mi opowiedzieć o tych kidnaperach.

- Kiedy naprawdę nie mam co opowiadać. Przejęzyczyłam się.

Wrończak spojrzał damie do towarzystwa prosto w oczy.

- Chyba pani nie chce mieć przykrości.

- A kto by chciał!

- No właśnie. Ale muszę panią ostrzec, że jeżeli nie będzie pani z nami szczera, to mogą być kłopoty, i to bardzo poważne. Radzę dobrze się zastanowić.

- Ależ ja jestem bardzo szczera! Ja w ogóle mam taką szczerą naturę. Już się taka urodziłam.

- Więc proszę nam powiedzieć, co pani wie o tych kidnaperach - nalegał Wrończak.

- Właściwie to niewiele.

- Co mianowicie?

- Widzę, że muszę panu wszystko od początku. Pan jest doprawdy niemożebny, impossible.

- Proszę, niech pani mówi. Słucham.

- Czy mogę zapalić? - spytała, jakby pragnąc zyskać na czasie.

- Proszę.

Wyjęła z torebki jakieś zagraniczne papierosy i elegancką zapalniczkę.

- Słucham - ponaglał Wrończak.

- Więc było tak - powiedziała, zaciągając się dymem. - A w ogóle to byłam wtedy wlana, un peu ivre. I nie mogę ręczyć, czy naprawdę to wszystko słyszałam, czy też może mi się zdawało albo śniło.

- Co pani słyszała?

- Leżałam na tapczanie i okropnie mi się w głowie kręciło i mgliło mnie. Bo najgorzej, proszę pana, to wódkę mieszać ze słodkim winem.

- Święta prawda - przyznał z przekonaniem Wrończak. - Więc leżała pani na tapczanie...

- Tak było. Leżałam na tapczanie, a w sąsiednim pokoju rozmawiali jacyś faceci. Zdawało mi się, że był tam Leoś, ale nie jestem pewna. Nie słyszałam, co mówili, ale skapowałam, że się czegoś cholernie żarli. Wreszcie Leoś, a może to nie był Leoś, krzyknął, że on się w żadne kidnaperstwo nie będzie bawił i niech sobie szukają innego do tej roboty. Na to jeden z tych facetów uciszył wszystkich i powiedział: „Nie podskakuj, bo możesz być mocno przegrany. Wiesz, że z nami nie ma żartów”.

- I co dalej?

- I to wszystko. Poszli.

- I nie orientuje się pani, kim byli ludzie, którzy prowadzili tę rozmowę.

- Nie mam zielonego pojęcia.

- Odniosła pani wrażenie, że jednym z nich był Leon Palkosz.

- Nie przysięgnę. Mogło mi się zdawać. Mówię przecież panu, że byłam fest wlana. Ululałam się na perłowo. Leoś mnie ostrzegał, żebym nie piła mistelli po jałowcówce. A ja go nie usłuchałam i wot voilà. Jeszcze mnie do dzisiaj mgli, jak sobie wspomnę.

- Czy pani często bywała w tej willi w Konstancinie?

- Wcale nie bywałam. Raz mnie tam zawiózł, ale zaraz uciekłam. To nie dla mnie towarzystwo. Pokłóciliśmy się wtedy z Leosiem. Zresztą w ogóle już mnie dzisiaj nic z nim nie łączy. Wszystko razem to mnie gów... O, pardon. To mnie nic nie obchodzi. Ja lubię solidnych mężczyzn, z pozycją towarzyską. Leoś narozrabiał, to niech siedzi w pudle. Dobrze mu tak.

- Czy pani zna pana Juliana Podolskiego?

- Nie znam.

- I nigdy pani nie słyszała tego nazwiska?

- Nie.

- A czy pani zna kogoś, kto często odwiedzał willę pana Palkosza?

- Nie interesowałam się gośćmi Leona. Absolument.

Wrończak wstał.

- Dziękuję pani za rozmowę. Gdyby pani chciała dodać coś do tego, co pani tu przed chwilą powiedziała, to proszę nas odwiedzić. Do widzenia.

- Do widzenia, panie poruczniku - powiedziała nastrojowym głosem. Wyjęła z torebki bilet wizytowy i położyła go na biurku.

- A to co takiego?

- To mój adres i telefon. Gdyby pan miał ochotę kiedyś zadzwonić, będę bardzo rada. Adieu. - Wyszła, nie zapominając o kokieteryjnym ruchu bioder.

Jak na komendę parsknęli śmiechem.

- Ale babka - powiedział Górniak. - Niech ją gęś kopnie. Widziałeś, jak cię podrywała? Masz powodzenie.

Wrończak wytarł sobie załzawione oczy.

- Coś niesamowitego. Z trudem udało mi się utrzymać powagę.

Górniak sapał, opanowawszy paroksyzm wesołości.

- Co ona bredziła o tych kidnaperach?

- Właśnie. - Wrończak nagle się zasępił. - To mi wygląda na bardzo śmierdzącą sprawę. Chyba będę musiał delikatnie pogadać ze Stachem.

- Przypuszczasz, że chodzi o dziecko Kornickiego?

- Nie wiem. Może to wszystko nie ma sensu. Jeśli ktoś chciał unieszkodliwić Stacha, to dopiął swego i już nie musi... Zresztą mniejsza o to. Teraz trzeba się zająć tym starym draniem.

.

Leon Palkosz był jak zwykle starannie ubrany i gładko wygolony. Robił wrażenie człowieka spokojnego, zadowolonego z życia i nic nie wskazywało na to, żeby się czymś specjalnie przejmował. Ukłonił się, usiadł i spojrzał pytająco.

- Życzył pan sobie ze mną mówić, panie poruczniku.

- Rozmawialiśmy z panią Ludmiłą Miękusz - powiedział Wrończak.

Palkosz pogardliwie wydął wargi.

- Z tą głupią kurwą?

- Niezbyt sympatycznie wyraża się pan o swojej przyjaciółce - zauważył Wrończak.

Palkosz wzruszył ramionami.

- Jaka tam przyjaciółka. Śmiechu warte. Dziwka. Każdy mężczyzna czasem ma do czynienia z takimi. Ale żeby zaraz przyjaciółka...

- Panuje powszechna opinia, że jednak pan się z nią przyjaźnił.

- Niech pan nie zwraca uwagi na to, co gadają ludzie. Grunt to fakty. A fakty są takie, że nic mnie z tą zdzirą nie łączy. Owszem, może kiedyś tam wpadła mi w oko, ale się bardzo prędko zorientowałem co za typ i wyrzuciłem na zbity pysk. Bo widzi pan, panie poruczniku...

- Mniejsza o to - przerwał Wrończak. - W tej chwili chciałbym z panem porozmawiać na temat tego, co usłyszałem od pani Ludmiły Miękusz.

Palkosz, nie pytając o pozwolenie, wyciągnął papierosy, zapalił. W ogóle zachowywał się bardzo swobodnie, zupełnie jakby był na herbatce u swoich dobrych znajomych.

- O czym tu można rozmawiać?

- Na przykład o kidnaperstwie - rzucił energicznie Wrończak.

Twarz Leona Palkosza wyrażała bezgraniczne zdumienie.

- O kidnaperstwie? Nie rozumiem.

- Ludmiła Miękusz zeznała - mówił dalej Wrończak - że któregoś dnia podsłuchała przypadkowo rozmowę kilku mężczyzn, którzy się między sobą sprzeczali, a jeden z nich oświadczył, że nie przyłoży ręki do żadnego kidnaperstwa. Wydaje jej się, że poznała pański głos.

- Była pijana.

- Owszem, twierdzi, że trochę wypiła. Palkosz roześmiał się hałaśliwie.

- Panie poruczniku, jak Boga kocham, nie bądźmy dziećmi. Chyba pan się doskonale orientuje, co to się ludziom zdaje po wódce. Znałem takiego jednego, silny był kizior, jak sobie fest podchromolił, to mu się zdawało, że jest Napoleonem i bitwę prowadzi.

- Więc pan twierdzi, że pan z nikim o żadnym kidnaperstwie nie rozmawiał?

- A z kim miałbym o takich rzeczach rozmawiać - wzruszył ramionami Palkosz. - I po co? To jest jakieś nieporozumienie. Owszem, nieraz się zdarzyło, że rozmawiałem ze znajomymi o tych różnych porywaczach, terrorystach, gangsterach. Wszyscy o tym mówią. Ale żebym ja miał powiedzieć, że nie chcę brać udziału w jakimś kidnaperstwie... A niech mnie ręka boska broni! Nic podobnego nigdy nie mówiłem.

Wrończak z szuflady biurka wyjął magnetofon.

- Chciałbym, żeby pan przesłuchał taśmę, na której nagrałem rozmowę z Ludmiłą Miękusz.

- Proszę uprzejmie.

Palkosz słuchał bardzo uważnie. Nietrudno było zauważyć, że w miarę rozwijania się dialogu, z dużym wysiłkiem opanowuje ogarniającą go wściekłość. Po skończonej „audycji” nie odezwał się ani słowem, jakby się bał, że timbre głosu może zdradzić jego uczucia.

- No i co? - spytał Wrończak. Wzruszenie ramion było jedyną odpowiedzią.

- Ma pan coś do powiedzenia? - nalegał Wrończak.

- Panie poruczniku - Palkosz mówił z pozornym spokojem - przecież ta kurwa sama dobrowolnie zeznała, że była zalana w trupa i że nic na pewno nie może powiedzieć. Może jej się zdawało, a może jej się śniło, jak to pijanej. Po co ta cała rozmowa? Przecież chyba nie bierze pan poważnie bredzenia upitej dziwki.

- Kiedy ze mną rozmawiała, nie była pijana - sprostował Wrończak.

- Ale wtedy była. Była kompletnie zalana i coś jej się przywidziało.

- A pan pamięta tę waszą pijatykę?

- Przede wszystkim nie żadną „naszą pijatykę” - obruszył się Leon Palkosz - bo ja w ogóle od jakiegoś czasu nie używam alkoholu. A jeżeli chodzi o to, czy pamiętam, to owszem, pamiętam. Ludka przyprowadziła jakichś trzech facetów i solidnie popili. To jedno prawda, że ją ostrzegałem, żeby nie piła słodkiego wina po wódce, ale do niej można mówić jak do słupa.

- Co się stało po tej pijatyce?

- A co się miało stać? Nic. Poszli. Byłem zajęty i nawet nie zwracałem na nich uwagi. Myślałem, że ją odwieźli do domu, ale nie. Położyła się w służbówce, a tamci się zmyli. Dopiero rano ją znalazłem, jak już trochę przyszła do siebie.

- Czy ten pokoik jest połączony z jakimś innym pokojem?

- Tak, oczywiście. Jest obok większy pokój.

- Czyli praktycznie pani Ludmiła Miękusz mogła słyszeć rozmowę prowadzoną w tym większym pokoju?

- Nie mogła słyszeć żadnej rozmowy - zniecierpliwił się Palkosz - ponieważ tam nikogo nie było, nikt nie rozmawiał. To jest pokój... To pokój przeznaczony dla służby. Taki rodzaj ubieralni. Stoją tam szafy. O tej porze nikogo już tam nie było. To wszystko jej się przywidziało, panie poruczniku. Nie ma o czym w ogóle rozmawiać.

- Ta ubieralnia to taki zaciszny pokój - powiedział Wrończak - nadający się do poufnej rozmowy.

Palkosz żachnął się.

- A pan krugom swoje. W co mnie pan chce wrobić, panie poruczniku, i dlaczego? Co ja panu zawiniłem? Tłumaczę przecież wyraźnie, że wtedy w tamtym pokoju, nikt nie rozmawiał, nikt.

Wrończak z niedowierzaniem pokręcił głową.

- Skąd ta pewność?

- Bo ten pokój jest zawsze zamykany na klucz.

- A ten mały pokoik ma drugie wejście czy też trzeba przejść przez ubieralnię, żeby się do niego dostać?

- Trzeba przejść przez ubieralnię.

- W takim razie w jaki sposób pani Miękusz tam się dostała?

Palkosz speszył się.

- Nie wiem. Może... może któryś z kelnerów ją tam wprowadził widząc, że jest pijana... W każdym razie to nie jest miejsce do żadnych rozmów.

- Pani Ludmiła Miękusz zeznała, że słyszała rozmowę na temat jakiegoś kidnaperstwa - upierał się Wrończak. - Niech mi pan szczerze powie, o co chodziło? O porwaniu czyjego dziecka rozmawiano?

Palkosz był zupełnie wyprowadzony z równowagi.

- Rany boskie! Panie poruczniku! Nie będziemy chyba bez przerwy rozmawiać o jednym i tym samym! Powiedziałem przecież wyraźnie, że nic nie wiem o żadnym porwaniu i że na taki temat z nikim nigdy w życiu nie rozmawiałem! Czego pan chce ode mnie? Dlaczego mnie pan męczy? Jeśli pan ma większe zaufanie do jakiejś pijanej dziwki niż do mnie, to niech pan ją wypytuje! Może panu znowu jakichś bredni naopowiada... Ja nic nie powiem, bo nic nie wiem. - Otarł spocone czoło i odsapnął. - Mogę zeznawać w sądzie pod przysięgą.

Wrończak westchnął.

- Szczerze mówiąc niezupełnie jestem przekonany o prawdziwości pańskich słów. Ale skoro pan nie chce mówić...

- Nie mam nic do powiedzenia w tej sprawie, panie poruczniku. Absolutnie nic. Jak Boga kocham.

- Dobrze. Skończmy więc na razie tę rozmowę. Gdyby się pan zdecydował, panie Palkosz, złożyć jakieś dodatkowe zeznania, proszę dać mi znać.

Po wyjściu Leona Palkosza Wrończak spojrzał na Górniaka.

- Co o tym sądzisz?

- Łże jak najęty. Wystarczyło przyjrzeć się tej uroczej buzieczce, kiedy puszczałeś taśmę. Gdyby tylko mógł, byłby gołymi rękami udusił swoją przyjaciółeczkę.

- Odniosłem to samo wrażenie - powiedział Wrończak. - Wydaje mi się, że jest trochę prawdy w tym, co mówiła ta dziewczyna. To prawda, że była pijana, ale mimo wszystko... W każdym razie zachowanie Palkosza było bardzo zastanawiające.

Rozdział VII

Wyłowiono go niedaleko Modlina.

- Lato tego roku mamy chłodne - powiedział lekarz - woda zimna. Denat przebywał w wodzie najwyżej dwadzieścia cztery godziny, może nawet krócej.

- Przyczyna zgonu? - Pytanie było retoryczne. Porucznik z miejscowej komendy znał już odpowiedź.

- Postrzał w potylicę ze stosunkowo małej odległości - odpowiedział znudzonym głosem lekarz. - Jak pan zresztą widzi.

Dokładne przeszukanie ubrania nic nie dało. Żadnych dokumentów, notatek, nic, co by pozwoliło na zidentyfikowanie zwłok. Jedynie w górnej kieszeni marynarki znaleziono żeton, jakich się używa do gry w ruletę. Po krótkiej naradzie zdecydowano, że należy zawiadomić Warszawę.

Wrończak z Górniakiem przyjechali służbową wołgą. Pułkownik uznał, że sprawa jest poważna i nie należy tracić ani chwili.

Obaj oficerowie w milczeniu wysłuchali relacji przedstawiciela modlińskiej komendy. Rybacy zauważyli ciało, które fale zniosły między przybrzeżne chaszcze. Wszczęli alarm, przyjechało pogotowie i milicyjny radiowóz, wyłowiono zwłoki. Lekarz dokonał wstępnej obdukcji. To wszystko.

Wrończak przez chwilę przyglądał się nieboszczykowi.

- Niesympatyczna twarz - mruknął do siebie. Górniak, który stał tuż obok, wzruszył ramionami.

- Nie widziałem jeszcze topielca z sympatyczną twarzą. Nie miej za dużych wymagań.

Wrończak przyklęknął i podniósł nieruchomą rękę.

- Linie papilarne jeszcze czytelne. To już jest coś. Strzał w tył głowy z małej odległości - powtórzył opinię lekarza. - A teraz błyskawiczna sekcja.

Modlińska komenda obiecała, że przeprowadzi dochodzenie mające ustalić, czy w górze rzeki ktoś nie słyszał strzału lub nie widział jakiejś bijatyki, szarpaniny. A może nawet przypadek pozwoli odnaleźć człowieka, który widział, jak wrzucano trupa do rzeki? Mało to wszystko było prawdopodobne, ale nie należało niczego zaniedbać. Czasami przecież nieoczekiwany zbieg okoliczności pomaga rozwikłać najbardziej nawet skomplikowaną zagadkę kryminalną.

Wrończak i Górniak wrócili do Warszawy. Niestety, musieli asystować przy sekcji zwłok. Obaj bardzo tego nie lubili, ale nie było rady. Lekarz mógł zlekceważyć jakiś drobny szczegół, nie mający istotnego znaczenia dla podstawowych zasad medycyny sądowej.

- Niesympatyczna twarz - upierał się Wrończak. - Ma w sobie coś ze szczura.

- Spójrz na jego nogi - powiedział Górniak. - Ma bardzo starannie zrobiony pedikiur. Zostały nawet jeszcze resztki lakieru na paznokciach.

- Interesujące - przyznał Wrończak. - Czyżby pederasta?

Górniak wzruszył ramionami.

- Nie jestem ekspertem w tej dziedzinie. Trzeba się porozumieć z jakimś gabinetem kosmetycznym.

Badanie treści żołądka wykazało, że morderstwo zostało popełnione po sutym obiedzie. Znaleziono kawałki ryby, resztki ananasa, kraby, ostrygi.

Wrończak pokręcił głową.

- Luksusowy obiadek.

Górniak, który nagle poczuł się trochę niewyraźnie, pośpiesznie zapalił papierosa.

- Może porozmawiamy o czym innym? - zaproponował błagalnie.

Wrończak jednak nie miął zamiaru rezygnować z tego tematu.

- Ciekawe, kto za to wszystko płacił.

- Daj spokój. To nie ma znaczenia.

- Mylisz się. Ma. Bardzo chciałbym wiedzieć, czy obiad stawiał morderca czy zamordowany.

Górniak skrzywił się sceptycznie.

- Wątpię, żebyś się dowiedział.

- Spróbujemy - powiedział optymistycznie Wrończak. - Dla chcącego nic trudnego.

Dalszy przebieg sekcji nie przyniósł żadnych rewelacji. W głowie denata znaleziono pocisk. Zamordowany został strzałem z pistoletu, kaliber 7,65.

Odciski palców można było zdjąć bez większych trudności. Wrończak nie tracąc czasu porównał je z materiałem daktyloskopijnym zebranym w willi Palkosza. Po wielogodzinnnej żmudnej pracy okazało się, że linie papilarne topielca wyłowionego pod Modlinem są identyczne z odciskami palców zdjętymi z aparatu fotograficznego, w którym znaleziono kompromitujące Annę Kórnicką zdjęcia. To był już pewien krok naprzód i Wrończak wpadł w doskonały humor.

- No i co z tego? - spytał sceptycznie Górniak.

- Znaleźliśmy faceta, który fotografował Annę.

- Nie sądzę, żebyś się od niego zbyt dużo dowiedział.

- Po nitce do kłębka - pocieszał się Wrończak. - Oczywiście, że ten nam już nic nie powie, a szkoda. Natomiast istnieje możliwość, że przypadkowo natrafimy na kogoś, kto go znał albo chociaż widywał.

- Myślisz, że ktokolwiek w tym topielcu będzie mógł rozpoznać swojego znajomego? - zauważył sceptycznie Górniak.

- Postaramy się o to, żeby można go było zidentyfikować. Trudno powiedzieć, w jakim stopniu to się uda, ale spróbujemy.

Jeszcze tego samego dnia Wrończak porozumiał się z pułkownikiem, który wyraził zgodę na eksperyment.

Przystąpiono do akcji. Wykwalifikowani specjaliści poddali nieboszczyka tak starannym zabiegom kosmetycznym, że po kilku godzinach mógł od biedy uchodzić za człowieka żywego. Następnie Wrończak polecił wykonać zdjęcia w pozycji siedzącej oraz półleżącej. Sprawę ułatwiał fakt, że topielec miał otwarte oczy.

Górniak z nie ukrywanym obrzydzeniem przyglądał się tym wszystkim manipulacjom.

- Ty byś się nadawał na reżysera filmów makabrycznych - powiedział z przekonaniem. - W Ameryce zrobiłbyś karierę.

Wrończak niecierpliwie zamachał rękami.

- Nie zawracaj mi głowy. Teraz spróbujemy zidentyfikować faceta.

.

Na drugi dzień Wrończak przyjechał do komendy niemal o świcie. Jakież było jego zdumienie, gdy zastał już pogrążonego w pracy Górniaka.

- A to co? Cierpisz na bezsenność?

- Żebyś wiedział - westchnął Górniak. - Po twoich wczorajszych numerach śniły mi się takie koszmary, że wolałem sobie poczytać. Dlatego wcześniej wstałem.

- I co czytałeś? Mam nadzieję, że nie żaden „kryminał”.

- Oszalałeś? „Pana Tadeusza”. To znakomita lektura na uspokojenie nerwów.

Wrończak skrzywił się.

- Jesteś przewrażliwiony.

- Możliwe. W każdym razie nie nadaję się do pracy w zakładzie medycyny sądowej.

Wrończak wyjął z kasy pancernej akta sprawy, usiadł za biurkiem i przez dłuższą chwilę przyglądał się z satysfakcją fotografiom „ożywionego” nieboszczyka.

- Dobra robota, bardzo dobra robota - mruczał pod nosem. - Teraz trzeba, żeby te zdjęcia obejrzeli wszyscy goście pana Palkosza.

- A Leonka zostawimy sobie na deser?

- Aha!

Niestety żadna z osób, które brały udział w zabawie w Konstancinie, nie rozpoznała właściciela japońskiego aparatu fotograficznego.

- Mógł być ucharakteryzowany - podsunął Górniak, kiedy zastanawiali się, co robić dalej.

- To niewykluczone - zgodził się Wrończak. - No cóż... Pogadamy z Palkoszem.

Właściciel rozrywkowego lokalu był w niezmiennie dobrej formie. Z daleka pachniał jakąś zagraniczną wodą kolońską, którą obficie skropił twarz po goleniu. Nie zdradzał najmniejszego zdenerwowania. Uśmiechał się ze swobodną beztroską.

- Moje uszanowanie - ukłonił się z przesadną uprzejmością. - Moje uszanowanie panu porucznikowi. Znowu się spotykamy. Można powiedzieć, żeśmy się już z panem zżyli. Nie ma pan pojęcia, jak żałuję, że nie mogę pana zaprosić na dobry obiadek. Może kiedyś, jak Bozia da doczekać lepszych czasów.

Wrończak położył na blacie biurka fotografie.

- Zna pan tego człowieka?

Palkosz bardzo uważnie przyglądał się zdjęciom. Przecząco pokręcił głową.

- Nie. Nie znam. Nigdy go nie widziałem. Wygląda niezbyt zdrowo.

- Ten człowiek był w pańskiej willi właśnie tej nocy, kiedy złożyliśmy panu wizytę.

Na Palkoszu ta wiadomość nie zrobiła wrażenia.

- Być może. Mówiłem już przecież, że moi przyjaciele przyprowadzali różnych gości. W każdym razie ja go ni widziałem. Ani wtedy, ani w ogóle nigdy.

Wrończak wsunął fotografie do teczki.

- Gdzie w Warszawie można dostać ostrygi? - spytał - W której restauracji?

Palkosz był szczerze zdziwiony.

- Ostrygi? Pan porucznik ma chęć na ostrygi? Oj, to będzie trudna sprawa. Chyba nigdzie pan nie dostanie. Może w „Victorii”, ale bardzo wątpię. W „Forum” na pewno nie ma. To u nas niepopularny artykuł. Na ostrygi musi pan jechać do Rzymu, Paryża albo Madrytu. W Warszawie przypuszczam, że wątpię.

- Zazdroszczę panu dobrego humoru - powiedział Wrończak. Palkosz uśmiechnął się.

- Tylko ten dobry humor trzyma mnie przy życiu, panie poruczniku. W najcięższych chwilach.

Wrończak pokiwał głową i zakończył rozmowę. Kiedy zostali sami, Górniak odezwał się po chwili:

- Wcale nie mam stuprocentowej pewności, że ten facet nie łże.

Wrończak nalał sobie szklankę wody i wypił jednym tchem. Paliła go kaszanka, którą zjadł na śniadanie z dużą ilością musztardy.

- A ja mam stuprocentową pewność, że łże. Założyłbym się o sporą sumę, że znał tego fotografa wyłowionego z Wisły. Sprawa zaczyna nam się komplikować. Do tej afery z Anną Kórnicką doszło morderstwo. Mamy prawo przypuszczać, że to się jakoś wiąże.

Górniak skinął głową.

- No chyba, że się wiąże. Skoro zastrzelono fotografa, który robił zdjęcia Kornickiej...

- Zastrzelono - powtórzył mechanicznie Wrończak. - Tak, to by wskazywało na to, że mamy do czynienia z prawdziwymi bandziorami. Nie każdy u nas ma pistolet. Tu nie Ameryka.

- Może należałoby się porozumieć z kontrwywiadem - podsunął Górniak.

Wrończak wzruszył ramionami.

- Na razie nie mamy żadnych podstaw. W obecnym stadium śledztwa cała ta historia ma wszelkie cechy sprawy typowo kryminalnej. Na wszelki wypadek porozumiem się z pułkownikiem i z prokuratorem, chociaż właściwie nie mamy żadnych konkretnych argumentów, żeby podejrzewać działalność obcego wywiadu. Ostatecznie to, że ktoś został zastrzelony z pistoletu o niczym nie świadczy. Ale możemy się zaasekurować.

- Co będziemy teraz robić? - spytał Górniak. Wrończak w zamyśleniu podrapał się za uchem.

- Słuchaj, Wacek, ja miałbym taką propozycję. Chciałbym, żebyś się zajął ostrygami.

- Proszę?

- Musimy znaleźć lokal, w którym można zjeść ostrygi. Chyba wiesz, co wykazała sekcja? Rozumiesz teraz?

Górniak pokiwał głową.

- Rozumiem. Chcesz ze mnie zrobić alkoholika.

- Słucham?

- Każesz mi łazić od knajpy do knajpy, rozmawiać z kelnerkami, z bufetowymi... Tu zakąska, tam zakąska, a pod zakąskę... seta. Jedna, później druga. I tak się człowiek wciąga. Od rzemyczka do koniczka.

Wrończak uśmiechnął się.

- Wcale ci nie każę chodzić po knajpach. Wystarczy, jak sobie usiądziesz przy telefonie i podzwonisz...Victoria”, „Forum”, „Bristol”, „Grand Hotel”, „Europejski”, bo ja wiem gdzie jeszcze.

- A ty?

- Ja muszę znaleźć tę dziewczynę, która robiła fotografowi pedikiur.

- Nie bądź taki cwany - obruszył się Górniak. - Mnie każesz szukać ostryg, a sam będziesz latał za dziewczynami, tak? Te manikiurzystki czy tam pedikiurzystki bywają bardzo atrakcyjne.

- Kto wie. Może trafię rzeczywiście na taką atrakcyjną. Ale co z tego! Nie mogę przecież na służbie występować w roli podrywacza.

- To się niczego ciekawego nie dowiesz - stwierdził z przekonaniem Górniak. - Przecież podrywacz też może być służbowy.

- Przestań się wygłupiać.

- Nie bądź taki zasadniczy. Ja się wygłupiam służbowo. Musimy się do tej roboty zabrać z humorem.

- No dobrze, już dobrze - zgodził się Wrończak. - Niech ci będzie z humorem, byle szybko.

.

Górniak stracił sporo czasu, siedząc przy telefonie. W „Forum” odesłano go do „Victorii”, w „Victorii” do „Forum”. Wszędzie odpowiadano: „Ostryg nie prowadzimy i nie wiemy, gdzie je można dostać”. Informacje były krótkie, pośpieszne. Nietrudno było się domyślić, że rozmówca chce jak najprędzej pozbyć się natręta.

„Jeżeli w Warszawie nie ma, to na prowincji tym bardziej - medytował zasępiony Górniak. - Może na Wybrzeżu? Ale znad morza do Modlina... Na ogół trupy nie płyną pod prąd. Nie ma o czym mówić”.

Zadzwonił telefon. Pułkownik Makowski prosił, żeby jak najszybciej dostarczyć zdjęcia topielca do komendy na Wilczej.

Górniak wsunął kopertę z odbitkami do kieszeni, zbiegł na dół i wskoczył na swój motor. Oddał fotografie zastępcy komendanta i nie tracąc czasu, ruszył z powrotem. Jechał Kruczą. Mijając Wspólną, przypomniał sobie, że kiedyś stołował się w „Toruńskiej” i miał tam zaprzyjaźnionego kelnera. Może on coś doradzi z tymi cholernymi ostrygami, jeżeli oczywiście jeszcze pracuje w „Toruńskiej”.

Okazało się, że pracował. Przytył trochę, ale wyglądał świeżo i wesoło.

- Moje uszanowanie. Kopę lat nie widziałem szanownego pana. Zaraz stoliczek. Już się robi.

Górniak wziął kelnera pod rękę i odprowadził na bok.

- Nie chodzi o stoliczek, panie Tadziu. Nic ńie będę jadł. Niech mi pan tylko powie, czy pan nie wie, gdzie w Warszawie można dostać ostrygi?

W oczach pana Tadzia odmalowało się takie zdumienie, jakby zobaczył przed sobą autentycznego Marsjanina.

- Ostrygi? Pan szanowny raczy żartować. W Warszawie ze śledziami bardzo ciężko, a co dopiero ostrygi. Na co panu akurat ostrygi. Mamy dzisiaj świeżutkie schaboszczaki. Nie pożałuje pan.

- Kiedy ja właśnie ostrygi - upierał się Górniak. - Pytałem już w paru lokalach kategorii „S”. Nie mają.

Pan Tadzio pokręcił głową frasobliwie.

- Ciężka sprawa. Chyba, żeby w „Mesie”.

- W „Mesie”?

- Tak. Jest taka malutka knajpka na Placu Zbawiciela. Tam koło tego rybnego sklepu. Na pięterku. Może przypadkiem.

Górniak walnął się dłonią w czoło.

- Do diabła! Ma pan rację. Że też ja zupełnie zapomniałem!

- Bo tam serwują wyłącznie dania rybne - wyjaśnił pan Tadzio. - A, o ile sobie przypominam, pan szanowny za rybami nie bardzo...

- Ma pan znakomitą pamięć. Dziękuję za dobrą radę. Lecę do „Mesy”. Do widzenia.

- Do widzenia. I życzę smacznego. Ale, że się pan tak napalił na te ostrygi...

Górniak nie słuchał już dalszego ciągu przemówienia i wybiegł z „Toruńskiej”.

Starannie zaondulowana pani, stojąca za bufetem, obrzuciła zadyszanego klienta krytycznym spojrzeniem.

- Ostrygi? Owszem, serwujemy. To kosztowne danie - dodała, wydymając dyskretnie uszminkowane wargi.

Górniak doszedł do wniosku, że nie ma sensu odgrywać komedii. Wyjął legitymację służbową. Pogardliwy wyraz twarzy zniknął jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej.

- Ależ oczywiście, oczywiście. W tej chwileczce każę panu podać ostrygi, panie poruczniku. Panno Kaziu! - rzuciła w głąb sali.

Górniak powstrzymał ją ruchem ręki.

- Nie mam zamiaru jeść ostryg. Chciałbym z panią zamienić poufnie kilka słów.

- To może przejdziemy na zaplecze.

- Zgoda. Niech będzie zaplecze.

Znaleźli się w ciasnym pomieszczeniu. Zaondulowana pani podsunęła skwapliwie wysłużone krzesło. W jej oczach malował się autentyczny niepokój.

- Co się stało? O co chodzi? Czyżby jakiś donos?

- Czy w tym lokalu zawsze można dostać ostrygi? - spytał Górniak.

- Nie, nie zawsze, ale właśnie od jakiegoś czasu... Chyba przed tygodniem otrzymaliśmy nową dostawę. Czy pana interesuje dokładna data?

- Interesują mnie ludzie, którzy tutaj przed paroma dniami jedli ostrygi - wyjaśnił Górniak.

Odetchnęła z wyraźną ulgą.

- Nie wiem, o kogo chodzi - uśmiechnęła się uprzejmie. - Różni klienci zamawiają ostrygi. Chociaż, jak wspomniałam, to dosyć kosztowne danie i nie każdy może sobie pozwolić na taki wydatek.

- Tak, oczywiście. - Górniak wyjął z kieszeni kopertę, w której miał zdjęcie topielca. Na samo wspomnienie sekcji zrobiło mu się niedobrze. - Chodzi o tego człowieka.

Dłuższą chwilę przyglądała się fotografiom.

- Trudno mi powiedzieć coś pewnego, ale... Na ogół mam pamięć do twarzy. Chwileczkę. Może pan zaczeka. Porozmawiam z kelnerkami.

Po pewnym czasie wróciła w towarzystwie przystojnej blondyneczki z kokieteryjnie zadartym noskiem.

- To właśnie ten pan, panno Wandeczko. Niech pani powie wszystko, co pani wie.

Kelnerka przełykała ślinę z wrażenia i obracała w palcach fotografię ucharakteryzowanego topielca. Górniak odebrał zdjęcie i spytał:

- Poznaje go pani? Skinęła głową.

- Tak... chyba tak. Parę dni temu... Taki trochę podobny do szczura. Ta sama twarz, tylko na zdjęciu jakby i trochę tęższy. Nie przysięgnę oczywiście, ale wydaje mi się, że to ten facet. Siedzieli tam w głębi, pod oknem.

- Czy to było męskie towarzystwo?

- Tak. Sami panowie”

- Ilu ich było?

- Trzech.

- Pamięta pani, jak wyglądali tamci dwaj?

- Pewnie, że pamiętam. Jeden był bardzo przystojny. Piękny mężczyzna. Blondyn, wysoki, świetnie zbudowany - westchnęła tęsknie.

- A ten drugi? To znaczy ten trzeci? Pogardliwie wydęła wargi.

- Nic ciekawego. Pokraka. Cała twarz w drobne plamki, cętkowana jak indycze jajo. Obrzydliwość.

- Pili dużo?

- Sporo. Szczególnie ten z fotografii. Tak się upił, że musieli go wyprowadzić. Bo ten blondyn to wcale nie pił. Mówił, że nie może, bo prowadzi wóz.

- Widzę, że pani wpadł w oko ten blondyn - uśmiechnął się Górniak.

Zaczerwieniła się.

- A żeby pan wiedział! Tak rzadko się teraz spotyka eleganckich, dobrze wychowanych mężczyzn. Nawet mnie w rękę pocałował.

- W rękę panią pocałował? - zdziwił się Górniak.

- Bo to było tak, proszę pana - zaczęła wyjaśniać panna Wandeczka. - Ten pan zostawił na krzesełku zamszowe rękawiczki, bardzo wytworne, takie, jakich używają automobiliści. Więc ja, niewiele myśląc, wybiegłam za nimi na ulicę, żeby mu oddać te rękawiczki. Dopadłam ich w ostatniej chwili, kiedy wsiadali już do wozu.

- Jaki to był wóz?

- Piękny. Zagraniczny.

- Ale jakiej marki?

- Ja się tak dobrze nie znam. Zagraniczny. Może ford, może opel, a może ten hamburger.

- Chciała pani pewnie powiedzieć humber.

- No tak. Właśnie. Ale faktycznie to nie wiem. Wspaniały wóz. Takiego srebrzystego koloru. To jest frajda, takim czymś jeździć.

- Tak. To jest frajda - przyznał Górniak. - Więc pani podawała tym panom ostrygi.

- Ma się rozumieć. Jedli ostrygi, i to nawet sporo. Także i kraby zamówili. I chyba łososia z rusztu. Słono zapłacili. Ale co to dla takich znaczy. Na pierwszy rzut oka widać, że duża forsa.

- Niech mi pani jeszcze powie, jakiego koloru były te rękawiczki?

- Popielate. W sam raz pasowały do wozu.

- A ten człowiek z cętkowana twarzą także był pijany?

- Pić pił, ale po nim nie było znać. Widocznie ma mocną głowę. Bo to z klientami różnie. Jeden wypije parę kieliszków i już ma dosyć, a drugi pół litra i nie poznać, że pił. Zależy od człowieka.

- Tak. Wszystko zależy od człowieka - powiedział sentencjonalnie Górniak i pożegnał obie panie.

.

Podczas gdy Górniak poszukiwał ostryg, Wrończak wytrwale odwiedzał gabinety kosmetyczne. Szło mu jak z kamienia. Niechętne panie w różnym wieku wzruszały ramionami i nie tylko, że nie potrafiły udzielić żadnych informacji o człowieku, który kazał sobie lakierować paznokcie u nóg, ale niejednokrotnie płonęły świętym oburzeniem, twierdząc, że nie mają klientów homoseksualistów.

Aż wreszcie na Żoliborzu...

Nie była ani młoda, ani ładna, ani zgrabna. W ogóle jakakolwiek atrakcyjność nie wchodziła w rachubę. Natomiast stwierdziła obojętnie, że rzeczywiście ma klienta, który ogromnie dba o nogi, regularnie przychodzi na pedikiur i każe sobie lakierować paznokcie. Czy jest pederastą, czy nie - to ją nie interesuje. Nie ma zwyczaju wtrącać się do prywatnych spraw swoich klientów. Przychodzi, płaci i do widzenia.

Wrończak wyjął fotografie topielca spod Modlina.

- Czy to jest pani klient? Przyjrzała się uważnie.

- Wydaje mi się, że ten. Twarz jakby trochę tęższa, ale chyba to on. I to znamię pod prawym okiem... Tak, tak, to będzie on. Czy coś przeskrobał?

- Trudno powiedzieć - odparł wymijająco Wrończak. - Może tak, może nie. Nic pewnego na tym świecie.

- Pewne jest tylko to, że wszyscy musimy umrzeć - stwierdziła pedikiurzystka.

- Czy pani wie, gdzie mieszka ten pani klient?

- Nie wiem. Nie pytałam go o adres. Ale coś mi się zdaje, że na Sadach Zoliborskich.

- I jeszcze jedno pytanie. - Wrończak uśmiechnął się, jakby chciał prosić o wyrozumiałość. - Czy tutaj, w waszym zakładzie, odwiedzał może tego klienta jakiś znajomy czy znajoma?

Zastanowiła się chwilę.

- Tak. Teraz sobie przypominam. Przychodził tutaj do niego taki dziwny jegomość. Chyba ze dwa razy... Już nie pamiętam, może trzy.

- Dlaczego pani powiedziała „dziwny jegomość”?

- Bo całą twarz miał pokrytą drobnymi brunatnymi plamkami. Widocznie coś z wątrobą. Pierwszy raz coś takiego widziałam i pewnie dlatego zapamiętałam.

- Wysoki, niski?

- Średniego wzrostu. Brunet. Miał takie czarne, jakby przyklejone do głowy włosy, błyszczące. Wyglądały jak peruka.

- Może pani pamięta, o czym rozmawiali? Potrząsnęła głową.

- Mówili po angielsku, a ja nie znam tego języka. Znam niemiecki, trochę francuski. Angielskiego kiedyś zaczęłam się uczyć, ale mi nie szło. Trudna wymowa.

- A może wymieniali między sobą jakieś imiona? Wiem, że to trudno spamiętać, ale może akurat...

Uśmiechnęła się triumfalnie.

- Niech pan sobie wyobrazi, że tak. Mój klient mówił do tego cętkowanego Lucjan. „Ciao, Lucjan”, albo „hello, Lucjan”. Może dlatego zapamiętałam, że mój mąż miał na imię Lucjan. Umarł biedak. Jeszcze nie był taki stary. Pięćdziesiąt osiem lat. Marskość wątroby. No, każdy z nas musi kiedyś umrzeć - dodała z ciężkim westchnieniem.

Wrończak doszedł do przekonania, że już niczego więcej się nie dowie. Podziękował za rozmowę i serdecznie uścisnął dłoń wdowy po Lucjanie.

.

W krótkich słowach podzielili się wrażeniami.

- Człowiek o cętkowanej twarzy - powiedział powoli Wrończak.

- Człowiek o cętkowanej twarzy - powtórzył jak echo Górniak.

Wrończak zaczął przechadzać się po pokoju. Górniak zaś zabrał się do przygotowywania herbaty. Poczuł głód na wspomnienie restauracyjnych smakołyków.

Pierwszy przerwał milczenie Wrończak.

- Podejrzana historia z tym cętkowanym facetem.

- Podejrzana - zgodził się obojętnie Górniak.

- No bo tak - Wrończak podążał za wątkiem swoich myśli - jeżeli facet afiszuje się z taką gębą, to znaczy, że robi to celowo.

- Mistyfikacja - mruknął Górniak, smarując bułkę topionym ementalerem.

- Właśnie! Mistyfikacja - zgodził się Wrończak. - Ale po jakiego diabła?

- To proste - wybełkotał Górniak, który właśnie zaczął się pożywiać. Przełknął i mówił dalej już normalnym głosem. - To proste, Jureczku. Facet najwyraźniej chce sobie wyrobić opinię „cętkowanego”. Jeżeli jest zamieszany w likwidację tego topielca, to może mieć również coś wspólnego ze sprawą Kornickiej. Asekuruje się. Rozumiesz? Asekuruje się. Liczy się z możliwością, że będziemy szukać faceta z cętkowana twarzą. A tu gówno. Wcale nie ma cętkowanej gęby. Normalny przystojniak.

Wrończak pokiwał głową.

- Rozumowanie zupełnie logiczne, zakładając oczywiście, że zarówno twoja kelnerka, jak i moja pedikiurzystka rzeczywiście rozpoznały na tym zdjęciu naszego topielca.

- No coś, do cholery, musimy założyć - zdenerwował się Górniak. - Inaczej nie zrobimy ani kroku naprzód. Panimajesz?

- Panimaju. Ale to wszystko razem wziąwszy jest palcem na wodzie pisane. A propos. Muszę napisać raport dla pułkownika. Waciu, kochany, może ty byś to zrobił. Ze mnie taki literat jak z koziej...

- Wiem, wiem, co masz na myśli - przerwał mu Górniak. - Ale nie licz na „kochanego Wacia”. Kto prowadzi śledztwo? Ty czy ja?

Wrończak westchnął ciężko, usiadł przy maszynie i wkręcił papier.

.

- Raport jak raport. - Pułkownik uderzył dłonią w maszynopis.

- Właśnie - zgodził się bez zapału Wrończak.

- Co o tym myślicie?

- Cóż tu można myśleć? Niewiele. Śledztwo znajduje się w początkowym stadium.

- Wydaje mi się, że wam jakoś ślamazarnie idzie ta sprawa. Dotychczas nic konkretnego. - Pułkownik zamyślił się i zapalił papierosa. - A może przydałaby się wam pomoc? Może ktoś z większym doświadczeniem? Na przykład... na przykład...

Wrończak zaczerwienił się.

- Panie pułkowniku, ja bardzo proszę o jeszcze trochę cierpliwości! To moja pierwsza poważniejsza sprawa. Zależy mi... Zrobię, co w mojej mocy. Obiecuję, że w najbliższym czasie... Mam już pewne koncepcje.

- Na razie macie tę idiotyczną sprawę Kornickiej oraz trupa wyłowionego z Wisły - powiedział pułkownik. - Prokurator chce przejrzeć akta sprawy i zaznajomić się z dotychczasowymi wynikami śledztwa. Obawiam się, że nie będzie zachwycony. Czy wy rzeczywiście jesteście zdania, że należy łączyć sprawę Kornickiej z przypadkiem tego zastrzelonego człowieka, którego wyłowiono pod Modlinem?

- Raczej tak. Linie papilarne pasują...

- Hm. - Pułkownik sięgnął po nowego papierosa. - A co z tym srebrzystoszarym wozem?

- Nie mamy żadnych danych. Prawdopodobnie był to samochód pochodzenia zagranicznego, ale jaki...? Nie potrafiła określić marki.

- Coś wam zaproponuję, poruczniku. Jeżeli sprawa wygląda tak, jak to wy sobie wyobrażacie, to chyba warto by było obskoczyć wszystkie możliwe warsztaty samochodowe. Można przypuszczać, że ten wóz został już przemalowany na inny kolor, zapewne zmieniono też tapicerkę Jeśli faceta rzeczywiście zastrzelili w tym wozie, to bez krwi się nie obeszło. Tu i tam jakaś podejrzana plamka... W takiej sytuacji bezpieczniej zmienić tapicerkę. Przemalowanie wozu zawsze można jakoś upozorować, wystarczy przecież „przypadkowe” solidniejsze otarcie się o drzewo. Co o tym sądzicie?

- Natychmiast się do tego zabiorę - zapalił się Wrończak. - Czy mogę liczyć, że pan pułkownik zostawi mi jeszcze tę sprawę?

- Dobrze. Ale to wszystko musi się posuwać żwawiej naprzód. Jeśli w przeciągu kilku najbliższych dni nie będziecie mieli jakichś konkretnych osiągnięć, dostaniecie kogoś do pomocy.

- Na pewno będę miał osiągnięcia, panie pułkowniku. Gwarantuję. Daję głowę.

- Nie szastajcie tak za bardzo waszą głową - uśmiechnął się pułkownik. - Może wam się jeszcze przydać. No, życzę powodzenia. Gdyby coś ciekawego, to zaraz dawajcie znać.

- Oczywiście.

.

- No i co? - spytał rozgorączkowany nieco Górniak.

- Wyobraź sobie, że stary chciał mi odebrać sprawę. Zaproponował mi konsultanta. Rozumiesz?

- Coś ty! Chyba się nie dałeś?

- Na razie jeszcze prowadzę śledztwo.

- A ja jestem twoim pomagierem?

- Nie odpowiada ci? Górniak wzruszył ramionami.

- Nie narzekam.

- W porządku. Musimy się zainteresować warsztatami samochodowymi w Warszawie i pod Warszawą.

- A bo co?

- Musimy sprawdzić czy srebrzystoszary wóz, do którego wsiedli ci z rybnej restauracji, nie został przypadkowo przemalowany na jakiś inny kolorek.

Rozdział VIII

Atmosfera była ciężka. Przystojny, dobrze zbudowany blondyn z przerzedzoną, bujną niegdyś czupryną oglądał z przesadnym zainteresowaniem swoje starannie wypielęgnowane paznokcie. Człowiek o twarzy pokrytej brunatnymi cętkami wpatrywał się w ciężkie aksamitne story szczelnie zasłaniające okna. Trzeci osobnik siedział za solidnym, masywnym biurkiem i niecierpliwym ruchem szarpał krótko przystrzyżoną brodę.

Milczenie przedłużało się. Blondyn zrezygnował z podziwiania swych rąk i zapalił papierosa. Człowiek o cętkowanej twarzy oderwał wzrok od zasłon, wyjął z kieszeni gazetę i pogrążył się w lekturze. Pierwszy odezwał się ten z brodą:

- Durnie - powiedział. Nie ulegało wątpliwości, żenię ma zamiaru bawić się w dyplomację.

Blondyn zaciągnął się papierosem, zmrużył oczy i utkwił w mówiącym zimne spojrzenie.

- Kogo masz na myśli? - spytał flegmatycznie.

- Was, oczywiście. Was dwóch. Przecież nikogo więcej tutaj nie ma.

Blondyn wstał.

- Jeżeli mamy rozmawiać w tym tonie, to ja rezygnuję. Daj mi znać, kiedy będziesz w lepszym humorze.

- Siadaj! - Rozkaz zabrzmiał ostro jak smagnięcie biczem.

Blondyn usiadł na dawnym miejscu i znowu oddał się kontemplowaniu paznokci.

- O co ci właściwie chodzi? - spytał człowiek o nakrapianej twarzy, nie odrywając oczu od gazety.

- Partacka robota.

- Dlaczego?

Brodacz walnął pięścią w biurko.

- Rusz tą swoją tępą mózgownicą, to może zrozumiesz dlaczego.

Cętkowany złożył starannie gazetę i wsunął ją do kieszeni.

- Jesteś szefem, Martin, ale to jeszcze nie powód, żebyś wyładowywał na nas swój zły humor - powiedział z całkowitym spokojem. - Może rzeczywiście odłożymy naszą rozmowę. Jestem zwolennikiem spokojnej i uprzejmej dyskusji. Takie wymyślanie sobie nawzajem niczego nie załatwia.

Człowiek nazwany „szefem” poruszał przez chwilę w milczeniu żuchwami, jakby usiłując opanować ogarniający go gniew.

- Uważacie, że wszystko załatwiliście all right? No powiedz Lucjan, czy rzeczywiście tak uważasz?

Zagadnięty wzruszył ramionami i znowu sięgnął po gazetę, tym razem jednak nie zabrał się do lektury.

- Nie zawsze wszystko tak się układa, jak byśmy sobie tego życzyli. L'homme propose e Dieu dispose. Na polski można by to było przetłumaczyć: chłop strzela, pan Bóg kule nosi.

- Nie baw się w rozważania językowe - zniecierpliwił się „szef”. Co się tyczy strzelania, to przecież załatwiliście tego faceta jak kretyni. Kto wam kazał używać broni?!

- Z tłumikiem - próbował usprawiedliwiać się cętkowany.

- Z tłumikiem czy bez to nie ma znaczenia. Wrzuciliście do Wisły trupa z dziurą w karku. I coście sobie wyobrażali? Że go nie wyłowią? Owszem. Wyłowili. Pod Modlinem.

- Skąd wiesz? - spytał blondyn, odrywając spojrzenie od paznokci.

- Ja muszę wszystko wiedzieć. Tylko wy niewiele wiecie. Idziecie z nim do knajpy, upijacie go i wykańczacie w wozie. Przecież w tej knajpie mogła was widzieć kupa ludzi.

- Kazałeś go zlikwidować - mruknął cętkowany. „Szef” znowu uderzył pięścią w biurko.

- Ale nie w ten sposób! Jest wiele możliwości załatwienia dyskretnie takiej sprawy! Prymitywna, dyletancka robota! Trzeba go było przynajmniej gdzieś zakopać!

- Jechał za nami jakiś wóz - wtrącił Aldo. - Mieliśmy wrażenie, że ma do nas interes. Nie było czasu na kopanie. Kiedy tylko udało nam się urwać, wrzuciliśmy do Wisły i spokój.

Brodacz skrzywił się.

- Czy spokój to się jeszcze okaże. Mogę was zapewnić, że zrobiono dokładną sekcję zwłok, bardzo dokładną. Coście jedli w tej knajpie?

Aldo potarł dłonią czoło.

- Zaraz, zaraz... niech sobie przypomnę. Jakaś ryba, ale jaka nie pamiętam. Na przekąskę były kraby.

- I ostrygi - dorzucił Lucjan. Człowiek z brodą roześmiał się hałaśliwie.

- A więc sekcja wykazała, że denat spożył ostrygi, kraby i jakąś rybę. Czy wiecie, idioci, co to znaczy? Zlokalizują tę knajpę, i to szybko. Bo gdzie w Warszawie można dostać ostrygi? Może nawet już mają wasze rysopisy!

Aldo wzruszył ramionami. Nie wyglądał na przejętego słowami szefa.

- Mało to ludzi chodzi do knajpy i je kraby i ostrygi? Nie przesadzajmy. Jesteś dzisiaj w złym nastroju i wyolbrzymiasz pewne rzeczy.

- Nie wyolbrzymiam, tylko realnie patrzę na sytuację. Niech się wam nie zdaje, że w milicji siedzą sami idioci, którzy w ogóle nie myślą. A jeżeli sobie skojarzą to morderstwo z Konstancinem?

- W jaki niby to sposób mieliby sobie skojarzyć? - zainteresował się cętkowany.

- Zapominasz, że ten kretyn zostawił aparat fotograficzny. Sądzisz, że zapomnieli zdjąć odciski palców?

- A ty sądzisz, że wpadło im do głowy, żeby porównywać właśnie te odciski z liniami papilarnymi topielca? - uśmiechnął się Lucjan.

Brodacz skinął głową.

- Nie możemy tego wykluczyć.

- Bzdura. Ponosi cię fantazja.

- Mylisz się. To wcale nie jest takie fantastyczne. A w ogóle cała ta akcja w Konstancinie także została spartolona.

- To był przecież twój pomysł - żachnął się Aldo.

- Zgadza się. To był mój pomysł i to był dobry pomysł. Tylko nie należało go realizować akurat tego wieczora, kiedy milicja zrobiła nalot na lokal.

- Kto mógł to przewidzieć? Milicja na ogół nie ogłasza takich rzeczy w prasie ani przez radio i telewizję.

Martin spojrzał ponuro na mówiącego.

- Głupie żarty. Proponując taką akcję, byłem przekonany, że macie jakieś wtyczki w milicji.

Lucjan potrząsnął głową.

- To nie takie proste. A nawet gdybyśmy kogoś mieli, to oni takie rzeczy trzymają w ścisłej tajemnicy. Poza niewieloma ludźmi nikt nie wie, kiedy akcja zostanie zrealizowana...

- Właśnie o to chodzi, żeby między tymi niewieloma ludźmi był wasz człowiek!

- Czy ty czasami nie masz za wielkich wymagań?

- Za to wam płacę.

Lucjan poruszył się niecierpliwie na fotelu.

- Ja osobiście mam tego wszystkiego dosyć. Dosyć! Rozumiesz? Nie chcę tej roboty. Nie chcę waszej forsy. Wycofuję się. Spływam.

Człowiek z brodą przyjrzał mu się uważnie. W jego oczach pojawiły się złe błyski.

- Chyba nie wiesz, co mówisz - powiedział wolno, zniżając głos prawie do szeptu. - Sądzę, że się orientujesz... Z tej roboty nie można się wycofać. Oczywiście, jeżeli nie chcesz, żeby twoje zwłoki wyłowiono z Wisły... Tylko tym razem to już nie będzie pod Modlinem. I obejdzie się bez strzelaniny. To wszystko jest chyba jasne, co?Żeby już nie było między nami żadnych niedomówień.

Lucjan milczał. Wyjął z kieszeni gazetę.

Szef przeniósł spojrzenie na dobrze zbudowanego blondyna.

- To był twój wóz, prawda?

- Tak.

- Mam nadzieję, że kazałeś go przemalować.

- Oczywiście. I zmienić tapicerkę.

- Najlepiej byłoby się go pozbyć. Sprzedaj to swoje autko gdzieś na prowincji.

- Tak zrobię, ale nie teraz. Moi koledzy mogliby się zdziwić, że sprzedaję wóz, który niedawno kupiłem.

- Słusznie - pokiwał głową człowiek z brodą. - Zaczekamy z tym. A teraz chciałbym poruszyć z wami jeszcze parę spraw.

Zwrócili ku niemu pytające spojrzenia.

- Otóż... Hm... - Odchrząknął i mówił dalej: - Otóż przede wszystkim trzeba rozwinąć nasze stosunki towarzyskie. Musimy mieć dokładniejsze informacje i lepsze, dużo lepsze - podkreślił - rozeznanie terenu. Ty, Aldo, skontaktuj się jak najprędzej z Dianą i powiedz jej, żeby energiczniej zabrała się do tego fircyka. Ja jej w tymi pomogę, ale wolałbym się zbytnio nie afiszować. Jeżeli chodzi o ciebie, Lucjanie, to chciałbym, żebyś sobie wybił te różne głupstwa z głowy i w dalszym ciągu działał tak jak działasz. Sądzę, że w sytuacji, w jakiej się obecnie znaleźliśmy, powinieneś zrezygnować z tej mistyfikacji. Dotychczas to było all right, ale teraz chyba będzie lepiej jeżeli...

Cętkowany skinął głową.

- Myślałem już o tym. Chyba masz rację.

- A co z Koszalinem? - spytał szef, zwracając się do blondyna.

Aldo rozsiadł się wygodniej w fotelu, wyciągnął długie!

- Na razie nie widzę powodu do niepokoju. Trzeba to załatwić, ale chyba nie powinniśmy się zbytnio spieszyć.

- Sądzisz, że się już zupełnie nie interesują tą sprawą?

- Jestem pewien, że nie. Tamten miał fioła na tym punkcie, ale ci mają teraz co innego do roboty.

Człowiek z brodą z powątpiewaniem pokręcił głową.

- Nie jestem tego taki pewien. Musimy bardzo poważnie brać pod uwagę możliwość mistyfikacji. Ten Wrończak, czy jak mu tam, to lepszy cwaniak. Ja bym na twoim miejscu nie wierzył ani jednemu jego słowu.

Aldo wzruszył ramionami.

- Tak czy inaczej, musimy, moim zdaniem, zaczekać, aż trochę przycichnie sprawa Emila. Nie możemy tak rozrabiać na wszystkich frontach. Ta akcja w Koszalinie może w konsekwencji okazać się nie tak prosta, jak nam się zdaje.

- Masz rację - zgodził się szef - Zaczekamy.

- Przecież w ogóle nie mamy żadnej pewności, że ten stary... - wtrącił się do rozmowy Lucjan.

- Znaleziono kalkę ołówkową - przerwał mu Aldo.

- I czego to dowodzi?

- Mogli wysunąć niewygodną dla nas hipotezę, na przykład taką, że istniały jeszcze inne egzemplarze.

Cętkowany skrzywił się sceptycznie.

- Przesada. Nie popadajmy w panikę. Mam wrażenie, że zaczynamy przesadnie fantazjować. A gdyby nawet założyli, że są kopie, to w żaden sposób nie skojarzą sobie tego z Koszalinem i z tym starym pijakiem. Bo widzisz, Aldo...

Tym razem wtrącił się szef.

- Nie masz racji, absolutnie nie masz racji. W naszej robocie należy przewidywać każdą ewentualność, choćby nawet wydawała się zupełnie fantastyczna. Podstawową zasadą jest przewidywać, nieustannie przewidywać. - Nie zawsze jest to możliwe - uśmiechnął się sceptycznie Lucjan. - Poza tym czasami trzeba ryzykować. Takie nieustanne przewidywanie i asekurowanie się musi w konsekwencji torpedować każdą akcję. Kto, na przykład, mógł przewidzieć ten nalot w Konstancinie? Nikt, absolutnie nikt.

- Gdybyśmy mieli lepszy wywiad... - zaczął szef i zaraz urwał. Przez chwilę szarpał w milczeniu brodę. - Co do tej akcji w Konstancinie, to przyznaję samokrytycznie... Poniosła mnie trochę literacka fantazja. Należało to samo zrobić kameralnie.

- Sceny filmowane w studio - podsunął Aldo.

- O właśnie. Można było przecież osiągnąć ten sam efekt w odpowiednich dekoracjach. A propos. Co z Leonem?

- A co ma być? - odparł obojętnie Aldo. - Jest na wolności. Nie zrobią mu krzywdy. O niego możesz się nie kłopotać. To jest facet, który w każdej sytuacji da sobie radę.

- Ciekawe, co powiedział podczas przesłuchania. Aldo wzruszył ramionami.

- A co mógł powiedzieć? Po pierwsze: miał kontakt wyłącznie z Robertem, a Robert już od dawna siedzi w Paryżu, po drugie; żeby z niego pasy darli to by nie puścił pary z gęby. Doskonale się orientuje, czym to grozi.

Szef pokiwał głową.

- I ja tak myślę. Ciekawe, ile mu Robert powiedział na temat sprawy, bo przecież coś musiał mu dać do zrozumienia.

- Oczywiście. Poczciwy Leonek przypuszcza, że tu chodzi o jakąś większą aferę gospodarczą. Ta świadomość całkowicie go usatysfakcjonowała. A jeżeli nawet snuje jakieś fantastyczne przypuszczenia, to tym gorzej dla niego. Ale nie sądzę. To jest trzeźwo myślący facet.

Inna sprawa jest bardziej niepokojąca. Szef spojrzał uważniej.

- Co mianowicie?

- Przyjaciółka Leona, Ludka, zeznała, że słyszała rozmowę o jakimś kidnapingu, którą Leon jakoby prowadził z dwoma innymi facetami.

- Ależ...! To idiotyczna historia! - zdenerwował się szef. - Leon ci mówił?

- Tak. Spotkaliśmy się w kolejce. Nie pamiętam już, co sprzedawali - banany czy pomarańcze. Kolejki to najlepsze miejsce do poufnych zwierzeń. Można sobie sporo rzeczy naszeptać do ucha. Bezpieczniej niż w kawiarni. W lokalu zawsze ktoś może coś sobie skojarzyć.

Szef znowu zaczął nerwowo skubać brodę.

- To bardzo niedobrze, bardzo. Jak to się stało, że podsłuchała, o czym mówili?

- Podobno pijana leżała w sąsiednim pokoiku, w takiej służbówce.

- Leon mógł sprawdzić.

- Pewnie, że tak, ale nie zrobił tego.

- Fatalna historia. I zeznała, że to był na pewno Palkosz?

- Zeznała, że tak jej się zdawało.

- Mówisz, że była pijana?

- Kompletnie.

- Po pijanemu różne rzeczy się majaczą. Przypuszczam, że nie będą brali tego poważnie.

- I ja tak myślę - przytaknął Aldo. - Nie przejmuj się. Z Leonem rozmawiał Emil, a ten już nikomu nic nie powie. Leona możemy być pewni. Za bardzo dba o własną skórę, żeby ryzykować choćby jednym słowem.

- Ten Emil to był kiepski nabytek - powiedział szef. Aldo potrząsnął głową.

- Nie masz racji. To był dobry nabytek, tylko zupełnie stracił orientację. Zaczął podskakiwać jak idiota.

- Mięczak - dorzucił Lucjan. - Gwarantuję, że przy pierwszym przesłuchaniu puściłby farbę. Mnie on się nigdy nie podobał. Uważam, że pozbyliśmy się go w samą porę.

- Może tylko niezbyt zręcznie - zauważył szef. Machnął ręką. - Mniejsza o to zresztą. Teraz już nie ma o czym gadać. Trzeba by się zastanowić co z tą dziewczyną.

- Nie masz chyba zamiaru jej likwidować? - powiedział Aldo i uśmiechnął się. - Tego by było trochę za wiele. Zresztą, co miała powiedzieć, to już powiedziała. Wydaje mi się, że nie ma co sobie nią głowy zawracać. Nie i wie, kto rozmawiał. Nie wie, czy na pewno słyszała to, co słyszała. Była kompletnie pijana. Takiego zeznania nie mogą brać pod uwagę.

Człowiek z brodą skrzywił się.

- Ty, jak zwykle. Wieczny optymista. Ten twój optymizm kiedyś cię zgubi. Bądź pewien, że oni biorą pod uwagę wszystko, nawet rzeczy pozornie całkowicie nie - i prawdopodobne. Coraz bardziej dochodzę do przekonania, że ty się słabo orientujesz w pracy milicji.

Aldo żachnął się.

- Nie udawaj takiego wspaniałego speca. Ty się znowu tak znakomicie orientujesz.

- Nie będziemy chyba dyskutować o naszych kwalifikacjach. Nie sądzisz? Na razie jestem waszym szefem. A teraz chciałbym, żebyśmy sobie raz na zawsze ustalili pewne sprawy. Żadnych posunięć bez uzgodnienia ze mną, absolutnie żadnych. Zrozumiano?

- Tak jest, szefie - uśmiechnął się Aldo, trzaskając obcasami.

- Zupełnie zbyteczne te żarty. - Spojrzenie zmrużonych oczu brodacza było bardzo nieprzyjemne. - Jestem, niestety, zmuszony zaostrzyć dyscyplinę organizacyjną.

To leży w interesie nas wszystkich. Dosyć już tej dyletanckiej partaniny. Nieudana akcja w Konstancinie, bezsensowne zastrzelenie tego durnia i na dodatek ta dziwka podsłuchała rozmowę Leona z Emilem, Wystarczy.

- Jakiś profit z tego wszystkiego jednak jest - zauważył Aldo. - Kornicki odszedł.

- Ale na jego miejsce przyszedł ktoś inny. Nie wiadomo, co kombinuje. A Kornickiego mielibyśmy w garści.

- Coś wam powiem - wtrącił się do rozmowy Lucjan. - Szef ma rację, że sytuacja nie najlepiej wygląda. Jak byście się zapatrywali na to, żeby odciągnąć uwagę Wrończaka i skierować ją w innym kierunku?

Rozdział IX

Identyfikacja zwłok znalezionych koło Modlina okazała się rzeczą nieprostą. Żadna jednostka MO nie otrzymała meldunku o zaginięciu człowieka, który byłby z zawodu fotografem. W Zawodowym Związku Fotografików nie potrafiono udzielić żadnych informacji, ale to niczego nie dowodziło. Mógł być fotografem czy też fotoreporterem działającym samodzielnie. Wszelkie usiłowania, żeby się czegoś dowiedzieć od ludzi parających się w sposób mniej lub więcej amatorski fotografią, również nie dały rezultatów. Wprawdzie owa pedikiurzystka wysunęła przypuszczenie, że jej klient mieszka na osiedlu zwanym Sadami Żoliborskimi, ale po pierwsze nie sposób było przeszukać wszystkich istniejących tam mieszkań, po drugie była to informacja bardzo wątpliwej wartości. Facet równie dobrze mógł mieszkać na Bielanach czy w Śródmieściu. Pedikiurzystka mogła mieć kogo innego na myśli, a podobieństwo z fotografią topielca mogło być przypadkowe.

- Do jasnej cholery! - klął Wrończak. - Musiał przecież facet mieć jakąś rodzinę, znajomych, przyjaciół... Ktoś się musiał zorientować, że nie daje znaku życia.

- Może ktoś się i zorientował - powiedział Górniak. - Tylko może temu komuś jest nie na rękę zawiadamianie milicji. A w ogóle to ty się tak nie przejmuj, Jurek, jak Boga kocham. Jeśli się będziesz tak denerwował, to w końcu dostaniesz zawału.

Wrończak aż podskoczył na krześle.

- Jak się nie mam przejmować kiedy stary chce mi odebrać sprawę. Rozumiesz, co to dla mnie znaczy? Taka sprawa! Taka okazja! Szlag by to trafił.

- Widzę, że jesteś diabelnie ambitny - uśmiechnął się z przekąsem Górniak. - Ja tam nie mam zamiaru traci zdrowia dla jakiegoś topielca. Robię, co do mnie należy i koniec. Nie denerwuję się tak cholernie jak ty.

- Bo ty w ogóle nie masz nerwów! - wybuchnął Wrończak. - Nic cię nie obchodzi poza tymi twoimi bułkami z topionym serem.

- Człowiek musi coś jeść - odparł z flegmatycznym spokojem Górniak. - Z pustym żołądkiem daleko ni zajedziesz. A to ci jeszcze powiem, że w naszej robocie najważniejszy jest spokój. Tak. Spokój i jeszcze raz spokój. Zdenerwowanie przyćmiewa umysł i odbiera możliwość logicznego rozumowania.

- No, to co niby wynika z tego twojego „spokojnego” rozumowania? - spytał zjadliwie Wrończak.

- Może coś niecoś wynika. - Górniak nie tracił spokoju. - Zgadzam się, że musimy działać energicznie, ale langsam, langsam aber sicher, czyli cisze jedziesz, dalsze budziesz. Tak od razu nie przeskoczysz. Przede wszystkim musimy znaleźć warsztat, w którym przemalowali wóz, bo to chyba nie ulega wątpliwości, że przemalowali i zmienili tapicerkę.

- Ta akcja jest już w toku - mruknął już łagodniejszym głosem Wrończak - ale jak dotąd bez rezultatu.

- Chwileczkę. Cierpliwości! Będzie i rezultat. Poza tym warto się zastanowić, skąd mieli pistolet, z którego rąbnęli faceta.

- Kupili w jakiejś melinie. To nie problem. Górniak potrząsnął głową.

- Tu bym się z tobą nie zgodził. Cała ta afera wygląda dosyć poważnie. Ludzie tego pokroju nie ryzykowaliby kupna pistoletu u pokątnego kombinatora. Za duże ryzyko. Ja bym raczej wysunął przypuszczenie, że przywieźli go sobie z zagranicy. To bardziej prawdopodobne.

- No i co proponujesz?

- Należałoby się przyjrzeć ludziom, którzy często wyjeżdżają.

- Ba! - roześmiał się Wrończak. - Jesteś wspaniały! Jak to sobie wyobrażasz?

Górniak wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Rzucam tak, po prostu, złote myśli.

- Wypchaj się.

.

Nie tylko zwykłym śmiertelnikom, ale nawet i oficerom milicji przychodzi z pomocą od czasu do czasu przypadek.

Wrończak siedział za swoim biurkiem pogrążony w ponurej zadumie, kiedy zadzwonił telefon. W słuchawce rozległ się radosny głos:

- Cześć. Jak się masz? Cieszę się, że nareszcie cię złapałem. Od dwóch dni usiłuję się z tobą skontaktować. Nie mogę cię zastać ani w domu, ani w komendzie.

- Cześć - powiedział Wrończak, nie mogąc się zdobyć na cieplejszy ton. Pogodny nastrój Bolka od razu zaczął działać mu na nerwy.

- Koniecznie musimy się zobaczyć - grzmiało w słuchawce.

- Nie mogę, mam masę roboty.

- Przestań się wygłupiać. Robota nie zając, nie ucieknie. Muszę z tobą pogadać. Zapraszam cię na obiad do „Dziennikarzy”. O czwartej. Dobra? Czekam. Cześć! - I nim Wrończak zdołał coś powiedzieć, stuknęła słuchawka.

„Idiota. Co on sobie właściwie wyobraża? Nie mam nic lepszego do roboty, tylko chodzić z nim na obiady. Nie pójdę. Niech czeka”.

A jednak poszedł.

Bolek Zamecki był młodym, bardzo ruchliwym dziennikarzem. Uczesany na „Tytusa” miał rumianą, tryskającą zdrowiem twarz, w której dominowały duże, szaro-niebieskie oczy. Cieszył się znakomitym apetytem oraz powodzeniem u kobiet.

Na widok wchodzącego Wrończaka zerwał się z fotela i trochę zbyt hałaśliwie zaczął się witać z przyjacielem.

- Kopę lat, Jureczku! Co u ciebie? Strasznie dawno się nie widzieliśmy. Chodź, chodź, zarezerwowałem już stolik, pogadamy.

Z holu przeszli do sali restauracyjnej. Bolek był tu widocznie stałym bywalcem, bo kelner natychmiast zaprowadził „pana redaktora” wraz z „jego towarzyszem” do zarezerwowanego stolika.

- Ale ja wódki nie piję - zastrzegł się Wrończak.

- To może piwko?

- Wystarczy woda mineralna.

Kiedy zamówili obiad, Bolek uważniej przyjrzał się przyjacielowi.

- Coś ty taki przegrany? Mizernie wyglądasz. Wrończak skrzywił się.

- Cholernie dużo roboty. Prowadzę teraz paskudną sprawę.

- Szkoda, że nie możesz mi się zwierzyć jaką.

- Zwariowałeś?

- Wiem, wiem, tajemnica służbowa - roześmiał się Bolek. - A nie masz dla mnie nic takiego, o czym mógłbyś opowiedzieć?

- Na razie nie.

- Szkoda. Mam ochotę napisać coś na temat jakiejś kryminalnej sprawy. Podobno wyłowiłeś z Wisły trupa z dziurą w głowie.

Wrończak spojrzał zaskoczony.

- A ty skąd wiesz?

- Krasnoludki mi opowiedziały. Albo się jest dziennikarzem, albo się nie jest. To teraz rozpracowujesz tego topielca?

- Jeżeli będziesz próbował pociągnąć mnie za język to cześć. Żegnam cię - powiedział niecierpliwie Wrończak.

- Dajże spokój. Przecież żartowałem. Nie zgadniesz, skąd wracam.

- Nie mam zamiaru zgadywać.

- Byłem w Sierakowie.

- W Sierakowie? A po kiego licha cię tam poniosło?

- Nie tylko w Sierakowie. Byłem także w Iwnie, Nowielicach, Kadynach. Widzisz, Jureczku, objeżdżam po kolei wszystkie stadniny i stada ogierów.

- Chcesz zmienić zawód?

- Nie o to chodzi. Wyobraź sobie, że postanowiłem napisać książkę dla młodzieży o koniach. Zbieram materiały. Może podpiszę umowę z „Iskrami”. Myślę, że to powinno chwycić. Tylko, cholera, ciągle mam za mało fotografii. Bo do tego są potrzebne pierwszorzędne, fachowo robione zdjęcia. Ja trochę umiem fotografować, ale tu chodzi o artystyczną robotę.

Wrończak doznał nagłego olśnienia. „A może akurat? - pomyślał. - Żadne ryzyko”.

- Ty chyba masz kontakty z fotoreporterami, z fotografikami? - spytał, usiłując nadać swojemu głosowi obojętne brzmienie.

- Oczywiście, że mam. Ale wszyscy lepsi są w tej chwili zajęci, a tu trzeba pojeździć, stracić sporo czasu.

Wrończak wyjął z portfela fotografię topielca spod Modlina.

- Znasz może tego faceta?

- Ależ to Kazio Woźnicki! - wykrzyknął Zamecki. - Skąd masz jego zdjęcie? Mam nadzieję, że nie poszukuje go milicja. Porządny chłop, tylko lubi wypić i bardzo leci na forsę. Ale dlaczego właściwie ty się nim interesujesz?

- Czy to fotograf? - spytał Wrończak.

- Taki fotograf-amator. Nawet nieźle robi, tylko niezbyt solidny. Nie można na nim polegać. Ostatnio dłuższy czas siedział w Ameryce Południowej. Przywiózł sporo ciekawego materiału.

- Czy jesteś zupełnie pewien, że ten facet nazywa się Kazimierz Woźnicki?

- Oczywiście. Zresztą ma tu znamię - wskazał palcem. - Nie ma wątpliwości, że to Kazio Woźnicki. Ale o co chodzi?

- Nic, nic - odpowiedział Wrończak, który zdołał się już opanować. - Nie wyobrażasz sobie nawet, Bolciu, jak mi pomogłeś. Jestem ci szalenie wdzięczny. Mam ochotę cię uściskać.

- Czyżby Kazio był tym topielcem, którego wyłowiłeś z Wisły? - spytał Zamecki.

- Nie próbuj się czegokolwiek ode mnie dowiedzieć. Żałuję, ale nie mogę puścić pary z gęby. Jeżeli masz ochotę, to zawołaj kelnera i zapłać. Ja się bardzo śpieszę.

- Mieliśmy sobie dłużej pogadać - westchnął z żalem Bolek.

- Innym razem, kochany, innym razem. W tej chwili rzeczywiście ziemia mi się pali pod nogami. Aha, dobrze, że sobie przypomniałem. Daj mi adres i telefon tego twojego fotografa.

.

Kazimierz Woźnicki zajmował na Sadach Żoliborskich dwa pokoje z kuchnią. W jednym mieszkał, a drugi przeznaczony był na pracownię fotograficzną. W mieszkaniu unosił się ciężki zapach stęchlizny i chemikaliów.

- Ale śmierdzi - skrzywił się Górniak i zabrał się żwawo do otwierania wszystkich okien.

- Ostrożnie - upomniał go Wrończak. - Uważaj, żebyś nie starł odcisków palców.

- Spokojna głowa.

Fachowcy od daktyloskopii przystąpili natychmiast do działania. Roboty było dużo, ale pracowali szybko i sprawnie. Kiedy skończyli, Wrończak i Górniak zabrali się do przeszukiwania pomieszczeń.

- Nie lubię tego - mruczał Górniak. - Nie znoszę grzebać się w cudzych ciuchach.

Wrończak wzruszył ramionami.

- A kto lubi?

W szafach, jak to w szafach, ubrania, bielizna, buty, skarpetki. Wszystko bardzo porządnie poukładane, z pedantyczną dokładnością. Na półkach książki, czasopisma w różnych językach, albumy z fotografiami. Na małym owalnym stoliku stała napoczęta butelka francuskiego koniaku i dwa kieliszki. Zadziwiał brak jakiejkolwiek korespondencji - żadnego listu, kartki ani nawet zaadresowanej koperty. W szufladzie biurka, między starymi ilustrowanymi czasopismami, Wrończak znalazł trzy kartki papieru, na których ktoś nabazgrał jakieś rysunki. Były to z ogromną nonszalancją potraktowane szkice - akt kobiecy, impresja na temat roślin, coś w rodzaju pejzażu. Wszystko to wykonane naprędce, pośpiesznie, jakby ktoś ot, tak sobie rysował dla zabicia czasu. Wrończak jednak, który trochę znał się na tych sprawach, od razu poznał rękę dobrego fachowca. Kartki były wyrwane ze zwykłego małego szkolnego bloku. Poza tym nie natrafił na nic interesującego i po pewnym czasie zrezygnował z przeszukiwania biurka.

Górniak zaś z niezwykłym zainteresowaniem oglądał tapczan. Obchodził go dookoła, przyklękał, opukiwał.

- Co ty wyprawiasz? - spytał zdziwiony Wrończak. - Chcesz się położyć spać?

Górniak pokiwał głową, ale nie zaprzestał swej działalności.

- Chętnie bym się przespał, to swoją drogą, ale w tej chwili nie o to mi chodzi.

- A o co?

- Popatrz na tę politurę. Wrończak wzruszył ramionami.

- Politura jak politura. Nie wiem, co cię tak frapuje.

- Spójrz. - Górniak przyklęknął. - Tutaj, w tym miejscu, trochę jaśniejsza i świeżo położona. W drugim końcu to samo. I obok także.

Wrończak pochylił się.

- Sądzisz, że...?

- Właśnie. Sądzę, że... - przytaknął Górniak i na dobre zabrał się do majsterkowania. W kuchni znalazł wszystko, co mu było potrzebne. Dłuto, śrubokręt, obcęgi i kilka innych narzędzi.

- Nasz fotograf miał najwyraźniej dobrze zaopatrzony warsztat - zauważył Wrończak, który zaczął pomagać Górniakowi.

Znaleźli w tapczanie bardzo sprytnie spreparowane skrytki, a w nich filmy, kilka rolek.

- Trzeba to zaraz dać do wywołania - powiedział podekscytowany odkryciem Wrończak.

.

Po obejrzeniu zdjęć pułkownik Makowski zdecydował, by zawiadomić kontrwywiad. W naradzie wziął udział kapitan Chodakiewicz.

- To rzeczywiście wygląda paskudnie - powiedział, obejrzawszy cały materiał. - Dobrze, że się z nami skontaktowaliście. Przekażę wszystko natychmiast naszym ekspertom. Być może, że to się wiąże ze sprawą, którą w tej chwili mamy na warsztacie. Nie będę was, koledzy, wtajemniczał w szczegóły, bo to w danym momencie nieistotne, ale mamy powody przypuszczać, że pewne materiały, związane z bardzo poważnymi badaniami naszych instytutów naukowych, przeciekają na Zachód. Prowadzimy właśnie dochodzenie, być może...

- Bardzo prawdopodobne, że nasze śledztwo zazębiło się z waszą działalnością - przytaknął pułkownik. - Ten trup wyłowiony pod Modlinem...

- Wiem, wiem - przerwał mu niezbyt uprzejmie Chodakiewicz, który był człowiekiem niecierpliwym. - Chodzi właśnie o tego fotografa. Czy zostały ustalone jakieś jego powiązania?

- Jeszcze nic konkretnego - wtrącił się do rozmowy Wrończak. - Przeszukaliśmy bardzo dokładnie mieszkanie i nie natrafiliśmy na żaden ślad jakichkolwiek jego kontaktów towarzyskich czy przyjacielskich. Rozmawialiśmy z sąsiadami, ale to nic nie dało. Wszyscy jednogłośnie twierdzą, że Kazimierz Woźnicki był człowiekiem samotnym, bardzo spokojnym, nie przyjmował żadnych wizyt, a jeżeli ktoś u niego bywał, to nikt o tym nie wiedział.

- A kobiety? - spytał Chodakiewicz.

- O kobietach także nikt nic nie wie. W każdym razie musiał czasami ktoś go odwiedzać, bo znaleźliśmy na stole koniak i kieliszki.

- Przypuszczalnie pił koniak z mordercą - powiedział Górniak. - A następnie pojechali do tej knajpy przy Placu Zbawiciela na ostrygi...

- Skąd tak dobrze orientujecie się w jadłospisie? - zdziwił się Chodakiewicz.

- Sekcja - wyjaśnił Wrończak.

- Co proponujecie w tej sytuacji? - spytał pułkownik, zwracając się do przedstawiciela kontrwywiadu. - Może całkowicie chcecie przejąć tę sprawę?

Kapitan Chodakiewicz zamachał rękami, jakby się opędzał od uprzykrzonej muchy.

- Ależ, broń Boże. Nie ma mowy o przejmowaniu przez nas tej sprawy. Prowadzicie w dalszym ciągu normalne śledztwo w sprawie morderstwa, a my ściśle i bardzo dyskretnie z wami współpracujemy. Rozumie się samo przez się, że nasza rozmowa jest ściśle tajna. Nikt nie powinien się dowiedzieć, że kontrwywiad interesuje wyłowiony z Wisły fotograf. Wszyscy muszą być przekonani, że jest to sprawa wyłącznie kryminalna.

- To nie ulega wątpliwości - przytaknął pułkownik. - Teraz - zwrócił się do Wrończaka - musimy jak najszybciej ustalić powiązania Kazimierza Woźnickiego. Musiał przecież gdzieś się obracać.

- Zaraz się do tego zabiorę - zapewnił Wrończak, któremu przed oczami stanęła wesoła twarz Bolka Zameckiego.

- Człowieku, czego ty właściwie chcesz ode mnie?

- Chcę się czegoś dowiedzieć o Kazimierzu Woźnickim. Prowadzę śledztwo w tej sprawie.

- Wiem, już mi to dziesięć razy mówiłeś. Szkoda człowieka. Był trochę dziwak, to prawda, ale go dosyć lubiłem. Nie mam pojęcia, kto mógł go kropnąć. Słowo honoru. Musiałeś ściągać mnie aż tutaj, do komendy?

- Musiałem.

- Nie mogliśmy się spotkać gdzieś na małej wódce?

- Nie mogliśmy. Traktuj to jako oficjalne przesłuchanie. Włączyłem magnetofon.

Zamecki skrzywił się z wyraźnym niesmakiem.

- Mam wrodzoną awersję do wszystkiego co oficjalne. Dojdzie w końcu do tego, że wpakujesz mnie do pudła, tak na wszelki wypadek.

- Może przestaniesz się zgrywać i opowiesz mi coś o Kazimierzu Woźnickim - zaproponował Wrończak.

Bolek wzruszył ramionami.

- Co tu jest do opowiadania? Woźnicki był fotografem, bardzo dobrym fotografem, fotografikiem, można powiedzieć. Miał artystyczne zacięcie.

- Czy mógłbyś mi coś powiedzieć na temat jego kontaktów?

- Jakich kontaktów?

- No... zwyczajnych, ludzkich. Musiał przecież mieć jakichś znajomych, przyjaciół, dziewczynę.

Zamecki bezradnym ruchem rozłożył ręce.

- Widzisz, Jureczku, to będzie bardzo trudna sprawa. Prawdę powiedziawszy, nie żyłem z nim blisko. Nie orientuję się w jego kontaktach, znajomościach - Był raczej mało komunikatywny, zresztą, jeśli mam być zupełnie szczery, to nigdy go specjalnie nie lubiłem.

- Przed chwilą słyszałem, że go dosyć lubiłeś - zauważył Wrończak.

- No tak... rzeczywiście tak powiedziałem, ale w gruncie rzeczy to Kazio nie dawał się lubić. Był taki jakiś...

- Jaki? - podchwycił Wrończak.

- Skryty, zamknięty w sobie. Chyba nie umiał się; cieszyć życiem. Zawsze mu było źle, zawsze mu było mało. Zarabiał przecież nieźle, a bez przerwy narzekał,! Kiedyś wybraliśmy się razem do knajpy, to jadł jak z łaski, bez żadnego apetytu. Jak taki facet siedzi przede mną i dziubie, to mnie najlepsze danie przestaje smakować.

- No a dziewczyny?

- Dziewczyny - powtórzył Bolek i zamyślił się. - Czekaj, czekaj. Miał taką jedną. Niech sobie przypomnę.!

- Wysil się - nalegał Wrończak.

- Właśnie się wysilam. Chwileczkę. Tak, tak, teraz sobie przypominam. Tyle tych dziewczyn się przewija, łatwo zapomnieć. Ale właśnie w tym momencie stanęła mi jak żywa przed oczami. Magdalena miała na imię.

- Nazwisko?

- Tego nie wiem. Może wiedziałem, ale nie pamiętam.

- Czym się zajmowała? Musiała przecież coś robić. Musiała mieć jakichś rodziców. Bolek, jak Boga kochamw nie dajże się tak ciągnąć za język! Mów jak człowiek.

- Nie gorączkuj się tak. Czekaj. Już wiem. Jej ojciec jest ramiarzem.

- Ramiarzem?

- No tak. Robi ramy do obrazów. Podobno bardzo; dobry fachowiec. Ja tam sobie nic nie potrzebuję opraw wiać, to nie wiem. Nigdy u niego nie byłem. Chociaż nie, raz byłem. Odprowadzałem Kazia. Ale do pracowni nie wszedłem.

- To znaczy, że wiesz gdzie jest ta pracownia?

- Wiem.

- Musisz mnie tam zaprowadzić albo podać adres.

- Zaprowadzę cię, bo możesz nie trafić. To w podwórzu. Wejście takie trochę trudne do znalezienia. Zaprowadzę cię, żebyś się wreszcie ode mnie odczepił. Myślałem, że sobie przyjemnie pogadamy, jak chłop z chłopem, ale ty, jak wskoczysz w jakieś śledztwo, to koniec. Tylko o trupie i o trupie. A mnie to zupełnie nie bawi. To nie moje hobby.

.

Eugeniusz Zajbert był średniego wzrostu, krępy, mocno zbudowany. Potężny kark i szerokie muskularne ramiona świadczyły o dużej sile. Zupełnie łysa głowa świeciła się jak polakierowana. Na grubym, mięsistym nosie miał okulary w dużej, ciemnej oprawie.

Wrończak przedstawił się, pokazał legitymację służbową i powiedział.

- Mam tutaj wóz. Może pojechałby pan ze mną na krótką rozmowę?

- A u mnie nie możemy porozmawiać, panie poruczniku?

- Możemy, oczywiście, tylko nie chciałbym, żeby nam przeszkadzali pańscy klienci.

Zajbert spojrzał na zegarek.

- Dochodzi siódma. Mogę już zamknąć interes. Pokonując kilka stopni wszedł na górę i wytaszczył na środek pracowni dwa wyściełane krzesła.

Przez ten czas Wrończak z ciekawością przyglądał się już gotowym ramom, oprawionym obrazom albo poszczególnym elementom ram. Nie trzeba było być wybitnym znawcą, żeby stwierdzić, iż Eugeniusz Zajbert był pierwszorzędnym fachowcem i specjalizował się w stylowych ramach.

- Proszę, niech pan siada, panie poruczniku. Możemy zupełnie spokojnie i poufnie porozmawiać. Na pewno nikt nam nie przeszkodzi. Lepiej niż w komendzie.

- Chciałbym porozmawiać i z panem, i z pańską córką - powiedział Wrończak, sadowiąc się na zabytkowym krześle.

Zajbert potrząsnął głową.

- Niestety, córki nie ma w Warszawie. Wyjechała do Elbląga, do przyjaciółki. Ale sądzę, że za jakiś tydzień powinna wrócić. A czym ja mógłbym panu służyć?

- Prowadzę śledztwo w sprawie zamordowania niejakiego Kazimierza Woźnickiego - powiedział wolno Wrończak.

Zajbert złapał się za łysą głowę.

- Rany boskie! Woźnicki zamordowany? - Tak. Znał go pan?

- Oczywiście. To był narzeczony mojej córki. Mieli się pobrać. Ale już od dość dawna stosunki między nimi się popsuły. W rezultacie Magda, to znaczy moja córka, postanowiła zerwać definitywnie tę znajomość. Prawdę mówiąc, byłem nawet z tego dosyć zadowolony. Ten człowiek nie nadawał się na męża dla mojej córki. Panie świeć nad jego duszą. Ale jak to się stało? Kto go zabił?

- Właśnie tego chciałbym się dowiedzieć - uśmiechnął się leciutko Wrończak. - Gdybym wiedział, kim jest morderca, to w tej chwili nie rozmawiałbym z panem.

Zajbert zdjął okulary i starannie przetarł je kraciastą chusteczką.

- Chętnie bym panu pomógł, panie poruczniku, ale:, naprawdę zupełnie nie wiem, co mógłbym dla pana zrobić?

- Usiłuję zebrać możliwie jak najwięcej informacji o Kazimierzu Woźnickim wyjaśnił Wrończak. - Przypadkowo dowiedziałem się, że był narzeczonym pańskiej córki i dlatego zdecydowałem się pana odwiedzić.

Zajbert westchnął.

- Przykro mi, panie poruczniku, bo z całego serca chciałbym panu pomóc, ale doprawdy niewiele wiem na temat tego człowieka. Wiem, że był bardzo zdolnym fotografikiem, i to wszystko.

- Miał jakąś rodzinę? Rodziców, rodzeństwo, krewnych?

- Właśnie to było zastanawiające, że nigdy nie chciał mówić na temat swojej rodziny. Pytałem go oczywiście, ale zawsze zbywał mnie jakimś żartem albo zmieniał temat rozmowy. Przyznaję, że to mi się bardzo nie podobało.

- Czy z pańską córką także nie rozmawiał o swojej rodzinie?

- Nie. Wiele razy pytałem o to Magdę. Zawsze mi odpowiadała, że Kazio nie chce nic powiedzieć na temat swojej rodziny. Dziwny był człowiek.

- Czy Woźnicki dawał panu do oprawy jakieś fotografie?

- Tak, ale to było dawno. Właśnie tutaj, w pracowni, poznał moją córkę. Twierdził, że się zakochał od pierwszego wejrzenia. Bo, prawdę mówiąc, Magda może się podobać, i to nawet bardzo. Nie mówię tak dlatego, że to moja córka. To rzeczywiście pierwszorzędna dziewczyna.

- A może pan wie, w jakim środowisku obracał się Kazimierz Woźnicki? Może pan się zetknął kiedyś z jakimiś jego kolegami, przyjaciółmi?

- Nie miałem okazji. Nawet Magda się kiedyś dziwiła, że Kazio nie ma żadnych kolegów. W każdym razie nikogo jej ze swoich znajomych nie przedstawił. To był chyba typ dziwaka, mizantropa. Nie mówi się źle o zmarłych, ale nie miałem do niego przekonania. Byłem zadowolony, kiedy to całe narzeczeństwo się rozchwiało.

- Czy był pan kiedyś w jego mieszkaniu?

- Nie. Nigdy mnie do siebie nie zaprosił. Zresztą nie mam czasu na takie towarzyskie wizytki.

- No, bądź co bądź miał być pańskim przyszłym zięciem.

- Tak, to prawda, ale przyznam się panu, że ja od samego początku nie wierzyłem, że to małżeństwo dojdzie do skutku. Wolałem się na wszelki wypadek zbytnio nie angażować.

Wrończak pokiwał głową.

- Rozumiem. Czy może mi pan powiedzieć, czym zajmuje się pańska córka?

- Oczywiście. Współpracuje z „Orbisem”. Pilotuje wycieczki zagraniczne. Zna kilka języków. Studiowała na uniwersytecie. Lubi swoją pracę. No, jest to oczywiście ciekawsza robota, bardziej ruchliwa niż siedzenie za biurkiem w jakimś urzędzie.

Wrończak uznał rozmowę za skończoną. Wstał i pożegnał łysego „ramiarza”.

Jeszcze tego wieczora zajrzał do komendy. Zastał tam Górniaka pogrążonego w lekturze. Opowiedział mu o swojej wizycie w pracowni.

- Czyli niewiele się dowiedziałeś? - podsumował Górniak.

- Dowiedziałem się, że pan Eugeniusz Zajbert, niedoszły teść naszego topielca, nosi za ciasne kapelusze albo...

Rozdział X

Ten dzień był pełen niespodzianek. Z rana zameldował się sierżant Wiśniewski, oznajmiając z triumfem, że w okolicy Góry Kalwarii znalazł warsztat, w którym malowano szarego opla i zmieniano tapicerkę w wozie.

- Macie go tu? - spytałem podekscytowany Wrończak.

- Przywiozłem. Czeka na korytarzu.

- Dawajcie go.

Po chwili sierżant wprowadził krępego mężczyznę o gęstej kudłatej czuprynie, czerwonej twarzy i małych, błyszczących jak paciorki oczach. Widać było, że jest trochę speszony. Nerwowo miął w rękach bardzo już sfatygowany beret.

- Niech pan siada. Nazwisko?

- Klimecki... Leopold.

- Podobno prowadzi pan warsztat samochodowy.

- Tak jest, panie kapitanie - skłonił głowę. - Prowadzę.

- Nie jestem kapitanem tylko porucznikiem - sprostował Wrończak. - Mówił mi obecny tu sierżant, że ostatnio przemalowywał pan perłowego opla.

- Perłowy był. Faktycznie - potwierdził Klimecki.

- Kto przyjechał do pana tym wozem?

- Jeden gość.

- Z czyjego polecenia?

- Z niczyjego. Tak sam z siebie przyjechał.

- Jak się nazywa?

Kudłaty fachowiec od samochodów wyjął z kieszeni zmiętą, brudną kartkę papieru i odczytał: Zenon Waliszewski. Numer rejestracyjny także oczywiście zapisałem. Proszę bardzo - podał kartkę Wrończakowi.

- Czy to przemalowanie było konieczne? Klimecki pokiwał głową.

- Raczej tak. Z tym obtarciem nie mógł przecież jeździć. Paskudnie wyglądało. Mówił, że wpadł w poślizg i tak się fatalnie otarł o drzewo. Musiałem nawet trochę i karoserię wyklepać.

- Na jaki kolor przemalował pan ten wóz?

- Na taki ciemnozielony. Bardzo gustowny.

- Słyszałem, że ten pański klient kazał sobie zmienić tapicerkę.

- To prawda. Kazał. Mówił, że mu czerwona tapicerka do tej zieleni nie pasuje. Zmienił na szarą. Faktycznie zieleń z szarym lepiej gra.

- Czy ten pański klient dobrze mówił po polsku?

- A czego by nie miał mówić? Jak każdy z nas.

- Myślałem, że może był cudzoziemcem.

- Jaki tam cudzoziemiec, panie poruczniku. Rejestracja warszawska. Swój chłop, znający się na rzeczy. Na4 wet jeszcze litra dorzucił do tego, co zapłacił za robotę.

- Czy może mi pan powiedzieć, jak wyglądał ten klient?

- O, co do tego to wygląd miał paskudny.

- Paskudny? - zainteresował się Wrończak. - Dlaczego?

- Bo całą mordę, za przeproszeniem, miał w takie brązowe kropki, całkiem jak indycze jajo. Aż niemiło było patrzeć. Nie wiem, co to za choroba, wątroba czy jak? Ja bym się ludziom wstydził pokazać z takim pyskiem. Na takiego chyba żadna kobita nie poleci. Przyśnić się może.

- Wysoki? Niski? - indagował dalej Wrończak.

- Średni. Trochę wyższy ode mnie.

- Co jeszcze może pan o tym kliencie powiedzieć? Klimecki wzruszył ramionami.

- A cóż ja mogę powiedzieć? Nic. Klient jak klient, Przyjechał, dał wóz do roboty, jeszcze trzeba było trochę karoserię wyklepać, zapłacił, nie targował się i pojechał. To wszystko, panie poruczniku.

- Dziękuję panu - powiedział Wrończak i zwrócił się do sierżanta.

- Odprowadźcie pana Klimeckiego. I sprawdźcie tę; rejestrację.

Właściciel warsztatu samochodowego ukłonił się bardzo grzecznie.

- Moje uszanowanie.

Kiedy wyszli, Wrończak spojrzał na Górniaka.

- No i co ty na to?

- Znowu ten cętkowany, cholera jasna - skrzywił się Górniak. - Trzeba by go znaleźć.

Wrończak z powątpiewaniem pokręcił głową.

- Nie sądzę, żebyśmy go znaleźli.

- Facet z taką gębą rzuca się w oczy.

- Właśnie dlatego. Zadzwonił telefon.

- Biuro Przepustek. Zgłosił się do porucznika Wrończaka niejaki obywatel Edward Stromiński, inżynier.

- Wydajcie mu przepustkę. Wyobraź sobie - zwrócił się do Górniaka - przyszedł do mnie Stromiński.

- Narzeczony tej samobójczyni ze Świętokrzyskiej?

- Ten sam.

- Chcesz z nim rozmawiać w cztery oczy?

- Nie, nie, zostań. Chyba, żeby on chciał mówić tylko ze mną.

Rozległo się energiczne pukanie. Wszedł Stromiński szybkim, nerwowym krokiem. Przywitał się pośpiesznie i usiadł. - Ja do pana, panie poruczniku, w bardzo pilnej i dziwnej sprawie. Ponieważ już się poznaliśmy, więc pomyślałem sobie, że najlepiej do pana...

- O cóż to chodzi? Słucham? - uśmiechnął się uprzejmie Wrończak.

- Otóż tak... - Stomiński wyjął z kieszeni chustkę i wytarł spocone czoło. Następnie odchrząknął i przełknął ślinę. Robił takie wrażenie, jakby ta czynność sprawiała mu pewną trudność. - Chyba muszę panu wszystko opowiedzieć od początku.

- Tak będzie na pewno najlepiej - przyznał Wrończak.

- A więc tak... - Stromiński nalał do szklanki trochę wody z karafki i wypił spory łyk. - Nie wiem, czy pan się orientuje, że pracuję w Instytucie Badawczym, który ma duże znaczenie dla obronności kraju.

Wrończak potrząsnął głową.

- Nie interesowałem się tą sprawą.

- Pewnego dnia - mówił dalej Stromiński - odwiedził mnie jakiś człowiek, który wysunął bardzo dziwne propozycje. Początkowo prowadził rozmowę dosyć ogólnikowo, ale potem przystąpił do konkretów. Krótko mówiąc, zaproponował mi bardzo poważne kwoty w dolarach w zamian za udostępnienie pewnych materiałów. Oczywiście stanowczo odmówiłem.

- Czy powiadomił pan o tym odpowiednie władze? Stromiński bardzo się zmieszał.

- Właśnie nie i to był mój ogromny błąd.

- Dlaczego pan tego nie zrobił? - zdziwił się Wrończak. - Przecież to pański obowiązek.

- Widzi pan panie poruczniku... będę z panem zupełnie szczery. Ten człowiek mi groził. Powiedział wprost, że mnie zabije, jeżeli o jego wizycie doniosę władzom. Był tak sugestywny, że jakoś... Przyznaję, że zachowałem się bardzo głupio. Myślałem, że się na tym skończy. Potem wynikła ta tragiczna sprawa z moją narzeczoną... O tamtym właściwie zapomniałem. Poza tym doszedłem do wniosku, że to był jakiś głupi kawał; ktoś chciał mnie nastraszyć czy też wypróbować moją lojalność, bo ja wiem zresztą. Przestałem w ogóle myśleć o tej historii.

- A dlaczego pan dzisiaj do nas przyszedł? - spytał Wrończak. - Czy coś się stało?

- Tak. Wczoraj znowu zostałem zaatakowany w tej sprawie.

- Może pan opowie to zdarzenie.

- Oczywiście. Po południu pojechałem do przyjaciół, którzy mieszkają w Falenicy. Ponieważ mój wóz był w warsztacie, wsiadłem w pośpieszny autobus linii „C”. Kiedy wieczorem wracałem do Warszawy, na przystanku autobusowym przez chwilę nie było nikogo. Wtedy podszedł do mnie z tyłu jakiś człowiek, powiedział rozkazująco, żebym się nie odwracał i zagroził mi, że jeżeli nie zgodzę się na współpracę z nimi, to mnie zlikwidują.

- Jak wyglądał ten człowiek, który pana wtedy odwiedził? - spytał Wrończak.

- Brunet, średniego wzrostu, dosyć mocno zbudowany. Miał twarz pokrytą wątrobianymi plamami. Robiło to bardzo przykre wrażenie.

- Ta wizyta miała miejsce przed śmiercią pańskiej narzeczonej.

- Tak. Miałem nadzieję, że mnie zostawią w spokoju, a jednak... Nie wiem, co robić, panie poruczniku. Czuję, że jestem śledzony.

Wrończak westchnął.

- No cóż... Ta sprawa właściwie leży w kompetencji kontrwywiadu, zważywszy charakter instytutu, w którym pan pracuje. Trzeba się z nimi skontaktować.

- Niech mi pan pomoże - powiedział prosząco Stromiński. - Nie mogę przecież pracować dla obcego wywiadu.

- Wcale pana do tego nie namawiam - uśmiechnął się Wrończak. - Jak już wspomniałem, porozumiem się w pańskiej sprawie z kolegami. W miarę możliwości będziemy się starali otoczyć pana opieką. Jeżeli mam być szczery, to cała ta historia nie robi na mnie poważnego wrażenia. Myślę, że może to być jakiś kawał. W każdym razie obiecuję, że energicznie się tym zajmiemy.

Stromiński wstał.

- Bardzo dziękuję, panie poruczniku. Jestem panu ogromnie zobowiązany.

- Może pana odwieźć? - zaproponował Wrończak. - O ile się orientuję, pański instytut znajduje się dosyć daleko.

- Dziękuję - uśmiechnął się Stromiński - przyjechałem własnym wozem.

- Odprowadzę pana, panie inżynierze - powiedział Górniak. - W tych naszych korytarzach można zabłądzić.

- Jakoś trafiłem. Sądzę, że do wyjścia także bym trafił. Ale jeżeli pan taki uprzejmy...

Przed komendą stał ciemnozielony opel. Górniaka aż zatkało. Tapicerka była szara.

- Pański wóz wygląda zupełnie jak nowy.

- Tak - przyznał Stromiński. - Właśnie w tych dniach odebrałem go z warsztatu. Był już trochę zniszczony. Zresztą kolor miał taki niepraktyczny, jasnoperłowy. To dobre, może nawet efektowne, ale na krótki czas. Co prawda przy tej okazji musiałem się wykosztować i kazałem zmienić tapicerkę. Czerwona nie pasowałaby do tej zieleni.

Górniak pociągnął dłonią po karoserii.

- Świetna robota. Gdzie pan wytrzasnął takiego fachowca?

Stromiński uśmiechnął się z zadowoleniem.

- A tak, rzeczywiście dobrze to zrobił. Mam takiego zaufanego człowieka w Pruszkowie. Nie wiem, jak tam z innymi klientami załatwia, ale mnie zawsze bardzo solidnie wykonuje każdą pracę.

- O, to mnie ogromnie interesuje - powiedział z ożywieniem Górniak. - Właśnie za parę miesięcy mam dostać małego fiata. Kontakt z takim warsztatem byłby dla mnie ogromnie cenny.

Stromiński wyjął z kieszeni notes.

- Władysław Mańkowski. Zaraz panu zanotuję jego adres i telefon. W razie potrzeby może się pan na mnie powołać.

Górniak wziął kartkę, podziękował i wrócił na górę. Wrończak spojrzał podejrzliwie na kolegę.

- Co się stało? Co ci jest? Górniak przeciągnął dłonią po czole.

- Zwariowałem. Ja chyba kompletnie zwariowałem. Ratuj, Jureczku.

- Ale co, u licha, się stało? Mówże wreszcie.

- Facet parę dni temu przemalował swojego jasnoperłowego opla na kolor ciemnozielony. Czerwoną tapicerkę kazał zmienić na szarą.

- Nie opowiadaj głupstw.

- Jak Boga kocham - Górniak uderzył się w piersi. - Na własne oczy widziałem. Chyba, że mam szmergla.

- Widziałeś?

- Tak jak ciebie w tej chwili.

- Niebywałe. Co to znaczy?

- A czort go wie. Daję ci słowo, że jak to zobaczyłem, o mało szlag mnie nie trafił. Jeden pod Górą Kalwarią, drugi w Pruszkowie.

- Wziąłeś od Stromińskiego adres warsztatu?

- Jasne. - Górniak położył kartkę na biurku. - Zapisał mi. Powiedziałem, że mam dostać fiata i że taki kontakt z dobrym warsztatem bardzo mnie interesuje.

- Jest i telefon - powiedział Wrończak. - Natychmiast tam zadzwoń.

Górniak usiadł i nakręcił numer. W słuchawce posłyszał basowy nieco schrypnięty głos:

- Warsztaty samochodowe. Mówi Mańkowski. Słucham?

- Czy można dać panu wóz do generalnego remontu?

- Na razie nie ma mowy. Jestem zawalony robotą. Do października, listopada nie przyjmuję żadnych zamówień. Do widzenia.

Górniak odłożył słuchawkę.

- Nie żadna lipa. Warsztat jest. Mańkowski także jest. Wszystko gra.

Wrończak oparł podbródek na zaciśniętych pięściach i pogrążył się w zadumie. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili..

- Tak mi się zdaje, że ktoś chce nas zrobić w konia. Rozległo się stukanie do drzwi. Wszedł sierżant Wiśniewski.

- Obywatelu poruczniku, melduję, że sprawdziłem. Żaden wóz nie został zarejestrowany na nazwisko Zenona Waliszewskiego, nie ma też takiego numeru rejestracyjnego. Wszystko lipa.

- Spodziewałem się tego - pokiwał głową Wrończak. - Dziękuję wam.

Po wyjściu sierżanta, Górniak skłopotany podrapał się za uchem.

- No i co ty na to? Wrończak wzruszył ramionami.

- Już ci powiedziałem. Ktoś chce nas zrobić w konia. Ale my się tak łatwo nie damy. Na razie muszę wysłać ten list do Koszalina.

- Do Koszalina? - zdziwił się Górniak.

- Tak. Wyślemy wewnętrzną linią list do komendy w Koszalinie. W kopercie będzie druga koperta, adresowana do Staszka Kornickiego. Komenda koszalińska nada ten list do Staszka.

Górniak pokręcił głową.

- Nic z tego wszystkiego nie rozumiem.

- Nie szkodzi - uśmiechnął się Wrończak. - Później ci wytłumaczę.

Teraz muszę lecieć do pułkownika. Nie mogę przecież tak zostawić sprawy Stromińskiego.

Tego się zupełnie nie spodziewali. To spadło na nich jak przysłowiowy grom z jasnego nieba. Z samego rana wezwał ich obydwu pułkownik.

- Siadajcie. Mam złe wiadomości. Inżynier Stromiński w szpitalu.

- W szpitalu?! - wykrzyknęli zgodnym chórem.

- Tak. Wczoraj w nocy znaleziono go nieprzytomnego na ulicy. Pogotowie odwiozło go do szpitala.

- Ale, na miłość boską, co się stało? - dopytywał się Wrończak.

- Przed chwilą miałem telefon - wyjaśnił pułkownik. - Nie znam szczegółów. Stromiński został napadnięty i poraniony.

- Jedziemy do szpitala - zadecydował Wrończak.

- To właśnie chciałem wam zasugerować. Jedźcie, nie traćcie czasu.

.

Długie, błyszczące farbą korytarze, białe fartuchy, dziewczęta w białych czepkach. Szpital.

Dyżurny lekarz przyjął ich uprzejmie, choć z pewną rezerwą.

- Proszę panów do mojego pokoju.

Zniszczone biurko, parę krzeseł, wygnieciona kozetka i półka z książkami.

- Jak to się stało? - spytał Wrończak. Lekarz wzruszył imionami.

- Nie byłem przy tym, proszę panów. Rannego znaleziono na ulicy w Ursynowie. To nowa dzielnica, stosunkowo słabo oświetlona.

- Jaki stan?

- Stan chorego nie budzi obaw. Ogólne obrażenia ciała. Najgroźniejsze było to pchnięcie nożem i gdyby nie szerokie, solidne szelki...

- Szelki? - Wrończak przerwał zdziwiony. Sam nie wiedział dlaczego, ale szelki jakoś dziwnie nie pasowały mu do inżyniera Stromińskiego.

- Właśnie - potwierdził lekarz - Nóż ześliznął się po szelkach i prawdopodobnie to uratowało życie temu człowiekowi.

- Kto go znalazł?

- Nie wiem. Jacyś przechodnie. Zaalarmowali pogotowie.

- Czy można z nim porozmawiać? Lekarz był niezdecydowany.

- Nie bardzo to wskazane. Stosunkowo niedawno odzyskał przytomność...

- Tylko parę minut, panie doktorze - zapewniał Wrończak.

- Zgoda. Ale tylko parę minut. Nie należy go męczyć. Stromiński był bardzo blady. Bandaże opasujące jego głowę pogłębiały jeszcze tę bladość. Na widok znajomych twarzy uśmiechnął się z wysiłkiem.

- Dzień dobry, panie poruczniku. Widzi pan... to się szybciej stało, niż mogliśmy przypuszczać. Jednak... - Urwał i bezgłośnie poruszał wargami.

- Czy może pan mówić? - spytał Wrończak.

- Tak... Trochę mi trudno, ale mogę.

- Co pan robił na Ursynowie?

- Mieszka tam mój kuzyn. Byłem u niego na brydżu. Zasiedzieliśmy się. Było już po pierwszej...

- Pojechał pan wozem?

- Tak.

- W jakim momencie pana napadli?

- Kiedy wsiadałem do wozu. Kiedy otwierałem... Nie mogłem się bronić. Było ich kilku.

- Czy zauważył pan twarz któregoś napastnika?

- Skądże. Było ciemno. A poza tym napadli na mnie z tyłu. Poczułem tylko uderzenie w głowę i straciłem przytomność.

- W takim razie na czym opiera pan swoje twierdzenie, że napastników było kilku? Skoro zaatakowali pana od tyłu...

- Nie wiem. Doprawdy nie wiem. Tak mi się jakoś wydało, ale być może był tylko jeden. Musieli się dowiedzieć, że byłem u panów i dlatego...

Weszła pielęgniarka.

- Proszę nie męczyć chorego rozmową. Wizyta skończona.

Wyszli. Wrończak odszukał lekarza.

- Miałbym do pana prośbę, panie doktorze.

- Słucham?

- Chodzi mi o to, żeby temu rannemu pobrać krew i przeprowadzić bardzo szczegółowe badanie. Jeżeli w tej chwili nie dysponujecie odpowiednimi fachowcami, to natychmiast przyślemy kogoś z Zakładu Medycyny Sądowej.

Lekarz uważnie przyjrzał się mówiącemu.

- To zbyteczne, panie poruczniku. Możemy wykonać każde badanie krwi. Proszę tylko dokładnie sprecyzować, o co panu chodzi.

- Może przejdziemy do pańskiego gabinetu - powiedział Wrończak. - Wolałbym nie na korytarzu.

.

Wóz inżyniera Stromińskiego stał na podwórzu komendy dzielnicowej Warszawa-Mokotów. Wrończak wraz z Górniakiem oglądali go uważnie.

- Odciski palców zdjęte? - spytał Wrończak.

- Tak jest, obywatelu poruczniku - odparł służbiście sierżant Gołębiowski, asystujący przy oględzinach. - To była pierwsza rzecz, o której pomyśleliśmy. Przyjechała ekipa. Zdjęli linie papilarne i z karoserii, i wewnątrz wozu. Solidna robota.

Wrończak z aprobatą pokiwał głową.

- To świetnie. Powiedzcie mi kto przeszukiwał wóz?

- Ja, obywatelu poruczniku.

- Znaleźliście coś interesującego?

- Właściwie nic specjalnego. Tylko taką małą tekturkę, nie tekturkę... - Sięgnął do kieszeni. - O właśnie to.

- Opakowanie po jednorazowej strzykawce - powiedział Wrończak.

- I mnie się tak wydało - przytaknął skwapliwie sierżant. - Próbowali zdejmować z tego odciski palców, ale nie wyszło.

- No to co? Idziemy? - spytał zniecierpliwiony Górniak.

Wrończak zamyślił się. Nie od razu odpowiedział.

- Tak, idziemy. Chciałbym tylko, żeby Mańkowski z Pruszkowa obejrzał ten wóz. Chyba pozna swoją robotę.

Kiedy wracali do komendy, Górniak powiedział:

- Wiesz co, Jureczku? Dla mnie ta cała sprawa śmierdzi na kilometr.

- Nie mam zamiaru się z tobą spierać - odparł Wrończak.

Rozdział XI

Kornicki bardzo się zmienił. Schudł, zmizerniał, wyglądał tak, jakby mu przybyło co najmniej z dziesięć lat. Jego zawsze pełna życia i energii twarz wyrażała rezygnację i obojętność. Był zupełnie spokojny. Mogło się zdawać, że pogodził się z losem, odrzucił jakąkolwiek myśl o walce.

Przywitał przyjaciela z uprzejmym uśmiechem i zaproponował kieliszek winiaku. Wrończak odmówił. Nie był w nastroju do picia alkoholu. Zgodził się na szklankę herbaty.

Podczas gdy Kornicki krzątał się w kuchni, Wrończak długimi krokami przemierzał pokój i w zamyśleniu pocierał dłonią kark. Czuł się nieswojo. Miał ogromną ochotę dodać Staszkowi trochę otuchy, wydobyć go z tej beznadziejnej apatii. Nie miał jednak odwagi. Po pierwsze, człowiek znajdujący się w tym stanie ducha co Kornicki mógł zdobyć się na jakieś zupełnie nieobliczalne w skutkach posunięcie, a po drugie, wszystkie te hipotezy były wciąż tylko hipotezami. A jeżeli sprawa wygląda zupełnie inaczej? Jeżeli całe jego rozumowanie okaże się w rezultacie oparte na fałszywych przesłankach? To co wtedy? Czy powinien robić Staszkowi jakiekolwiek nadzieje, jeżeli nie ma stuprocentowej pewności sukcesu? Ale z drugiej strony, chcąc prowadzić tę grę, musi Staszka wtajemniczyć, namówić go do współpracy.

Wszedł Kornicki z herbatą. Postawił szklanki na stoliczku i spytał:

- Masz ochotę na jakieś herbatniki, a może trochę dżemu z czarnych porzeczek?

- Daj spokój - uśmiechnął się Wrończak. - Żadnych słodyczy. Odchudzam się. Sama herbatka w zupełności wystarczy, nawet bez cukru.

Kiedy usiedli w fotelach, Kornicki spojrzał na przyjaciela.

- Jak ci leci? - spytał siląc się na pogodny ton. Wrończak z zapałem dmuchał na gorącą herbatę.

- Nie narzekam. Roboty dużo, ale jakoś się ląduje. Robię, co mogę, żeby ci poprawić humor. Zebrałem już sporo materiału w twojej sprawie. Mam nadzieję, że niedługo zmienisz swój pesymistyczny światopogląd. Wypływają coraz to nowe elementy. To bardzo skomplikowana sprawa, ale chyba razem z Górniakiem damy sobie jakoś radę.

- Może byś mi coś powiedział na ten temat? - zaproponował Kornicki.

Wrończak potrząsnął głową.

- Wolę nic nie mówić, dopóki cała historia nie będzie zupełnie klarowna. Boję się zapeszyć. Wiesz, że jestem trochę przesądny, ale miałbym do ciebie pewną prośbę.

- Mów, o co chodzi.

Herbata już nieco ostygła, Wrończak siorbnął spory łyk.

- Otóż tak... Chciałbym, Stachu, żebyś się rozchorował.

- Dziękuję. Tego mi jeszcze brakuje.

- Czekaj, czekaj... - Wrończak znowu sięgnął po szklankę z herbatą. - Co by tu wykombinować? Teraz mamy lato w całej pełni. Grypa raczej nie wchodzi w rachubę. Mam! - wykrzyknął triumfalnie. - Najlepsze będzie zatrucie pokarmowe.

- Chcesz mnie zaprosić na obiad do którejś restauracji kategorii „S”? - skrzywił się Kornicki.

- Skądże znowu. - Wrończak był bardzo podekscytowany własnym pomysłem. - Nie wybieram się z tobą do żadnej knajpy. Symulacja. Rozumiesz? Będziesz symulował. Bo widzisz...

- Po jakiego diabła? - zniecierpliwił się Kornicki.

- Powoli, daj mi skończyć. Zatrucie będzie najlepsze. Nikt nie sprawdzi, czy cię boli brzuch, czy nie. Położysz się do łóżka, wezwiesz lekarza, niech ci przepisze jakieś lekarstwa, poprosisz ciotkę, żeby poszła do apteki... Tylko nie zażywaj tych wszystkich świństw, bo się naprawdę możesz rozchorować. Liczę na twoją ciocię, która na pewno nie omieszka zawiadomić o tej chorobie wszystkich znajomych i tak zwanych „przyjaciół”.

- Tylko po jakiego czorta ta cała idiotyczna komedia? - zdenerwował się Kornicki.

Wrończak uśmiechnął się.

- Liczę, Stachu, na twoje zdolności aktorskie. Oczywiście, że muszę cię wtajemniczyć w tę grę. Posłuchaj...

.

Wymizerowany był dostatecznie. Dwa dni leżenia w łóżku dodatkowo go osłabiły. Czytał „Potop” i czekał na dalszy rozwój wypadków.

Trzeciego dnia przyszła go odwiedzić Krystyna.

- Biedaku. Tak cię wzięło - powiedziała współczująco.

- Ledwo żyję - jęknął żałośnie Kornicki, podciągając pod brodę kołdrę. - Wybacz, Krysiuniu, że cię przyjmuję w takim negliżu, ale...

- Oszalałeś? Co ty wygadujesz? Jesteś przecież ciężko chory. Był lekarz?

- Był. Zapisał mi całą aptekę. Spójrz. - Bezwładnym ruchem ręki wskazał stolik zastawiony medykamentami.

- Ale co ci właściwie jest?

- Bo ja wiem. Chyba się strułem.

- A co powiedział lekarz?

- Powiedział, że zatrucie.

- Ale coś ty zjadł? Co ci tak zaszkodziło? Kornicki wzruszył ramionami.

- Diabli wiedzą. Może ta ryba w galarecie, może tatar.

- Zwariowałeś?! Kto w lecie je tatara?

- Jakoś nie pomyślałem. Byłem taki zajęty czym innym... Ale dziękuję ci bardzo, Krysiuniu, że mnie odwiedziłaś. Jesteś ogromnie kochana.

- Jak tylko dowiedziałam się od twojej cioci, to zaraz przybiegłam.

- Poczciwa z ciebie dusza.

- Chorych należy odwiedzać - uśmiechnęła się Krystyna. - Może ci coś trzeba załatwić?

- Nie. Bardzo dziękuję. Nic mi nie trzeba. Ciocia już wszystko załatwiła. Ona do takich rzeczy jedyna.

- Wymizerowałeś się, biedaku.

- Cóż chcesz. Dwie noce prawie nie spałem... Ale, ale, był dzisiaj u mnie listonosz z poleconym. Tak się fatalnie czułem, że nawet nie zdołałem przeczytać. Bądź taka dobra i daj mi go. Leży tam, na telewizorze.

Krystyna wstała i sprężystym krokiem podeszła do telewizora.

- Z Koszalina - powiedziała. Kornicki zrobił zdziwioną minę.

- Z Koszalina? Pokaż. - Ze zwyczajnej, niebieskiej koperty wyjął kartkę papieru, jakby wydartą ze szkolnego zeszytu, przeczytał i skrzywił się. - E, to jakiś kawał.

Krystyna spojrzała na niego pytająco.

- Co się stało? Jakieś przykrości?

- Nie. Nic przykrego. Wyobraź sobie, pisze do mnie jakiś facet z Koszalina, że ma egzemplarz powieści, którą napisała Olga. Nieprawdopodobne.

- Można przeczytać? - spytała Krystyna.

- Oczywiście. Bardzo cię proszę.

Przebiegła oczami nieporadne, kulfoniaste litery.

- Można przypuszczać, że to pisał stary człowiek albo małe dziecko. Czy słyszałeś o tym, żeby Olga napisała jakąś powieść?

Potrząsnął energicznie głową.

- Nie. Skąd ten facet, u diabła, ma mój adres? Skąd w ogóle wie o moim istnieniu?

- Może od Olgi - podsunęła Krystana. - Nie mówiła ci nigdy o znajomym, który mieszka w Koszalinie?

- Czekaj. Jak on się nazywa? Krystyna spojrzała na podpis.

- Feliks Siemantowicz.

- Siemantowicz? Feliks? Nigdy w życiu nie słyszałem o takim facecie. No cóż... Trzeba będzie do niego napisać. Albo może pojadę do Koszalina...

- Najpierw musisz wyzdrowieć. Nie możesz z chorym żołądkiem wybierać się w podróż.

Kornicki pokiwał głową.

- Co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Dzisiaj nie miałbym nawet siły dowlec się na dworzec. Ale swoją drogą to zastanawiająca historia. Olga, powieść, Siemantowicz... Nic nie rozumiem.

- Na razie leż spokojnie i niczym się nie denerwuj - powiedziała autorytatywnym tonem Krystyna. - Masz coś do czytania?

- Czytam „Potop”. W razie choroby to zawsze niezawodna lektura.

- No to trzymaj się, Stachu. Muszę już lecieć. Gdyby ci było czegoś potrzeba, dzwoń.

Rozdział XII

Mdły zapach wódki i piwa porozlewanego na brudnych stolikach. Powietrze szare od tytoniowego dymu. Zmęczone kelnerki sennie snują się po sali. Twarze blade, zrezygnowane, oczy podkrążone. Ludzie, którzy tu przyszli i wytrwale siedzą do późna, usiłują sobie dowieść, że używają życia.

Przy stoliku pod oknem siedzi stary człowiek. Twarz obrzękła, oczy przekrwione, wargi popękane. Długie siwe włosy posklejane w niechlujne strączki spadają mu na pokryte potem czoło. Jest pijany. Naprzeciwko siedzi gładko uczesany brunet, pachnący wodą kolońską w dobrym gatunku.

- Już późno, panie profesorze. Czas do domu. Odprowadzę pana i zabiorę rękopis.

- Jeden by tak, drugi by inaczej, panie tego - bełkocze pijany. - Każdy ma swoje przyjemności w tym zafajdanym życiu. Jeden lubi wątróbkę z cebulką, a drugi na ten przykład blondynki. Ja jestem Siemantowicz, Feliks Siemantowicz. Feliks znaczy szczęśliwy. Po łacinie, kochanku, po łacinie. Znasz łacinę? Znasz gramatykę? Wiesz, co to jest ablativus absolutus albo accusativus cum infinitivo?? No, powiedz. Wiesz czy nie wiesz?

- Nie uczyłem się łaciny, panie profesorze.

- A pewnie. Czego was teraz w tych szkołach uczą? Wszystko ignoranci, nieuki, zwykłe durnie. Zwykłe durnie, powiadam.

- Już późno - powtórzył brunet. - Odprowadzę pana i zabiorę ten rękopis.

- Jaki znowu rękopis? A... rękopis... Powieść. Dobra powieść. Mój Boże... taka młoda dziewczyna... Oj, życie, życie. Dziś się żyje, jutro gnije, A tobie co do tego? Po co ci rękopis?

- Mówiłem już panu, panie profesorze, że nazywam się Tomasz Majewski i jestem kuzynem tragicznie zmarłej Olgi Wierzbickiej. Chcę odebrać od pana rękopis tej powieści. To pamiątka rodzinna po biednej Oldze.

Stary niepewną ręką sięgnął po butelkę i napełnił kieliszki.

- No to napijmy się, drogi kuzynie. Twoje zdrowie. Brunet nie tracił cierpliwości.

- Pan mnie źle zrozumiał, panie profesorze. Ja nie jestem pańskim kuzynem tylko Olgi, Olgi Wierzbickiej.

W zamglonych oczach pijanego starca błysnęło coś jakby przebłysk świadomości.

- A skądże ja mogę wiedzieć, czy ty jesteś kuzynem Olgi, czy nie? Kuzyn. Każdy może tak powiedzieć.

- Po co miałbym pana wprowadzać w błąd?

- Po co. Czy ja wiem po co? Czy to w ogóle wiadomo po co ludzie bez przerwy kłamią? Kłamstwo jest, kochanku, tak stare jak świat. Już człowiek jaskiniowy umiał kłamać. A jeżeli dobrze się przyjrzymy historii ludzkości... Czy ty w ogóle znasz historię powszechną albo choćby tylko Polski?

- Tak... Trochę...

- Trochę, trochę... - przedrzeźniał stary. - Założę się, że o niczym nie masz zielonego pojęcia. Wy, młodzi, przeważnie nie macie o niczym pojęcia. Czy wiesz na przykład, co napisał Wacław Potocki?

- Nie przypominam sobie w tej chwili. Pijany profesor zarechotał.

- Ani w tej, ani w żadnej innej sobie nie przypomnisz. A dlaczego? Dlatego, że po prostu nie wiesz i nigdy nie wiedziałeś. Ot, co. Kelner, wódki! - wykrzyknął niespodziewanie. - Ja stawiam. A Wacław Potocki, kochanku, między innymi, napisał „Wojnę Chocimską”. Wiesz już teraz? „Wojnę Chocimską”.

- Teraz już wiem - przytaknął zgodnie brunet.

- Wiem, że nic nie wiem. Czego was w tych szkołach teraz uczą? Łaciny ani w ząb, historii literatury ani w ząb, historii powszechnej ani w ząb. Nic. Ani w ząb. Nieuki. Same nieuki. Wszędzie. Gdzie się człowiek obróci same nieuki. A łacina to podstawa, pod - sta - wa, drogi kuzynie. Powiedz mi, kochanku, po jakiego czorta nosisz tę perukę?

Pytanie to padło tak nieoczekiwanie, że brunet się zmieszał.

- Ja nie noszę żadnej peruki...

- Opowiadasz - roześmiał się Siemantowicz. - Wypić wypiłem, troszkę sobie nawet podpiłem, ale nie do tego stopnia, żebym nie widział, że masz na łbie perukę. Chcesz, to spróbujemy. - Żylasta ręka wyciągnęła się w kierunku przylizanych czarnych włosów.

Brunet cofnął się gwałtownie. - Proszę mnie nie ruszać.

- A widzisz - śmiał się w dalszym ciągu profesor.

- Boisz się, kochasiu, tu błysnąć łysiną. Byłoby przedstawienie pierwszej klasy. Pal sześć. Co mnie w końcu obchodzi, czy nosisz perukę, czy nie. No... kończymy tę wódkę i maszerujemy do domu. Golnij sobie. Jeszcze masz tu kawałek śledzia na zakąskę.

- Dziękuję. Już nie mogę.

- A ja mogę, kochasiu. Feliks Siemantowicz zawsze może. Za kołnierz nie wylewa, panie tego. Dobranoc. A tę powieść Olgi to ty sobie wybij z głowy. Żadnego rękopisu ode mnie nie dostaniesz. Kelner! Płacić!

- Pan pozwoli, panie profesorze, że ja ureguluję. Siemantowicz protestująco zamachał rękami.

- Obejdzie się. Ja piję, ja płacę. A zresztą od takich gówniarzy, którzy nie wiedzą, co to jest ablativus absolutus, żadnych fund nie przyjmuję. Kelner! Płacić! Odpływamy. Cześć pracy.

.

Dopóki profesor Siemantowicz przebywał w zadymionej, cuchnącej piwem i ludzkim potem sali restauracyjnej, jakoś się trzymał. Kiedy jednak znalazł się na świeżym powietrzu, wypita wódka rozebrała go solidnie. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, zataczał się, miał ogromną ochotę usiąść sobie gdzieś pod murem i trochę odpocząć. Z największym wysiłkiem oparł się tej pokusie i dzielnie sunął ku swej kwaterze, nie będąc zupełnie pewien, czy idzie we właściwym kierunku. Wreszcie dobrnął jakoś i zabrał się do otwierania drzwi. Nie było to rzeczą łatwą, ale i z tym się niebawem uporał.

W pokoju panował straszliwy nieład. Wszędzie walały się papiery, książki, różne części garderoby, resztki jedzenia, butelki po wódce. W kącie pod ścianą stał tapczan, a raczej brudny, rozbabrany barłóg.

Siemantowicz odchrząknął i nagle, nadspodziewanie czystym głosem, odśpiewał fragment arii ze „Strasznego Dworu”. Po czym zatoczył się, w ostatnim momencie odzyskał równowagę i zaczął się rozbierać. Nie szło mu to łatwo - i marynarka, i kamizelka sprawiały mu niemało kłopotu.

- Czyżbym się zalał? - mruczał, walcząc z opornym rękawem. - Nie do wiary. Przecież prawie nic nie piłem. To ta pogoda tak na mnie fatalnie działa. Znowu zanucił, tym razem „Góralu, czy ci nie żal...” - Ten pętak myślał, że mnie upije. Niedoczekanie. Już taki frajer to ja nie jestem. I taki gówniarz wyobrażał sobie, że mnie owinie dookoła małego palca. A nawet nie wie co to accusativus cum infinitivo. Niech go wszyscy diabli. Jeszcze się taki nie narodził, kto by Feliksa Siemantowicza do wiatru wystawił. No, czort z nim. Trzeba się położyć. Miałem dzisiaj pracowity dzień. Pracowity? A co właściwie takiego robiłem? Nie pamiętam. Mniejsza o to. Jutro sobie przypomnę. Feluś, do łóżeczka. Już najwyższy czas.

Monolog został zakończony głośnym ziewnięciem. Profesor przeciągnął się, zgasił światło i nie zdejmując butów, runął na posłanie. Zasnął ciężkim, pijackim snem.

Cisza. I nagle... Ostrożnie, bardzo ostrożnie otworzyły się drzwi. Wszedł jakiś człowiek w ciemnym płaszczu. Szybkim, skradającym się krokiem zbliżył się do okna i zamknął je dokładnie, rzucając czujne spojrzenia na śpiącego profesora. Następnie podszedł do kuchenki gazowej umieszczonej we wnęce. Postawił na niej imbryk z wodą, naciągnął na twarz maskę przeciwgazową i odkręcił wszystkie kurki. W tym samym momencie rozległ się energiczny, rozkazujący głos:

- Ręce do góry!

Zabłysło światło. Pistolet gotowy do strzału wyjaśnił sytuację.

Wrończak, nie spuszczając z oczu mordercy, błyskawicznie zakręcił kurki od gazu, otworzył okno i zdarł nocnemu gościowi maskę z twarzy i czarną perukę.

- O, co za spotkanie - udał radosne zdziwienie. - Pan Zajbert we własnej osobie. Co za niespodzianka! Widzę, że pan nie tylko wyrabia piękne ramy do obrazów, ale również urządza sobie od czasu do czasu ćwiczenia przeciwgazowe. Pomówimy na ten temat obszerniej. Na razie proszę... Nie, nie z przodu. Z tyłu rączki. O tak, znakomicie. Bardzo się cieszę, że nie utrudnia mi pan pracy.

.

Przeszukanie przeprowadzone w pracowni Eugeniusza Zajberta dało sensacyjne rezultaty. W niektórych ramach, doskonale dobranych do obrazów, znaleziono misternie sporządzone maleńkie skrytki, w których można było, nie budząc niczyich podejrzeń, umieszczać na przykład mikrofilmy lub inne materiały informacyjne.

Wrończak z zadowoleniem zacierał ręce.

- Dobijamy. Rozumiesz, chłopie, co to znaczy? Kończymy. A jednak miałem dobrego nosa.

- Zobacz, co znalazłem w tym kredensiku między różnymi szmatami - powiedział Górniak.

Wrończak aż gwizdnął przeciągle oglądając maskę sporządzoną z cieniusieńkiej gumy, nakrapianej drobnymi brązowymi plamkami.

- Fantastyczna! Co za precyzyjna robota. Założę się, że to albo zachodnioniemieckie albo japońskie.

- Moglibyśmy szukać tego cętkowanego do takiej śmierci - roześmiał się Górniak. - Dobry numer, nie?

- Znakomity. Będziemy to musieli oddać do muzeum Zakładu Kryminalistyki. Niesamowita historia. Przecież to jest tak cienka guma...

- A my byliśmy przekonani, że rzeczywiście facet chory na wątrobę.

- Oczywiście - przyznał Wrończak - Początkowo ja także byłem pewien. Później już mi coś zaczęło świtać, że to może jakaś mistyfikacja, ale raczej przypuszczałem, że się charakteryzuje. Nie sądziłem, że można spreparować taką misterną maskę.

Górniak pokiwał głową.

- Rzeczywiście. Ale trzeba przyznać, że facet nam namieszał. Tu cętkowany, tam cętkowany. Kompletnie nas skołował. Przesłuchiwałeś go już?

- Oczywiście. Na razie nic nie chce gadać. Zaczekamy, aż trochę skruszeje. Posiedzi, poduma i za parę dni będzie inna rozmowa. Zresztą i my będziemy mieli dodatkowe argumenty. Na to trzeba czasu.

- Weźmiemy się za dziewczynę?

- Chyba tak.

.

Była bardzo pewna siebie, nonszalancka. Usiadła, założyła nogę na nogę i nie pytając o pozwolenie, zapaliła papierosa. Z pogardliwym uśmiechem przyglądała się Wrończakowi.

- A więc jednak miałam dobrego nosa, że ta nasza randka nie była taka zupełnie bezinteresowna - powiedziała po chwili. - Gratuluję, panie poruczniku. Zrobił mnie pan, jak to się mówi. Moje uznanie. I ten numer z listem z Koszalina także był pierwszorzędny. Dobrze pomyślane. Jest pan zdolnym człowiekiem. No cóż... na tym polega gra. Raz się wygrywa, raz się przegrywa.

Wrończak cierpliwie wysłuchał tej przemowy. Wiedział doskonale, że za tymi pozornie swobodnymi, żartobliwymi słowami kryje się strach.

- Proszę mi powiedzieć, od jak dawna pracuje pani dla obcego wywiadu?

Pogardliwie wydęła wargi.

- Chyba nie ma sensu, żebyśmy tracili czas na tę rozmowę. Przecież to nie pański resort. Itak te wszystkie pytania będzie mi zadawał kto inny.

Wrończak uśmiechnął się.

- O tym to ja doskonale wiem. Chciałem tylko w rozmowie z panią dowiedzieć się czegoś o Annie Kornickiej, ale jeżeli pani tak sprawę stawia...

- Właśnie tak sprawę stawiam. Nie znoszę powtarzania w kółko jednego i tego samego. Wszystkie zeznania złożę w odpowiednim czasie w obecności powołanej do tego osoby.

Wrończak ruchem ręki wskazał szczupłego mężczyznę, siedzącego pod oknem i pozornie pogrążonego w lekturze „Życia Warszawy”.

- Wobec tego oddaję panią pod opiekę majora Proteckiego ze Służby Bezpieczeństwa.

Major złożył wolno gazetę, wsunął ją do kieszeni i powiedział:

- Pani pozwoli ze mną.

.

Eugeniusz Zajbert zachowywał się spokojnie, nie próbował nadrabiać miną czy też okazywać nonszalancji.

Był poważny, milczący. Zdawał sobie doskonale sprawę z sytuacji, w jakiej się znalazł i wiedział, że niewiele ma na swoją obronę.

- Jak dawno pracuje pan dla obcego wywiadu? - spytał Wrończak.

- Nie pamiętam. Może od dwóch lat, może dawniej. To chyba nie ma znaczenia.

- Jeżeli ja o coś pytam, to znaczy, że to ma znaczenie - stwierdził energicznie Wrończak. - Proszę mi powiedzieć, czy pan zamordował Olgę Wierzbicką, czy też zrobił to jej narzeczony, Edward Stromiński.

Zajbert skrzywił się pogardliwie.

- Ten mydłek?

- Więc pan? - nalegał Wrończak. - Pan otruł Olgę Wierzbicką pozorując samobójstwo. To samo chciał pan zrobić z profesorem Siemantowiczem. Także gaz. To widocznie pański ulubiony system.

- Do niczego się nie przyznaję - powiedział Zajbert. - Jeżeli chodzi o tego starego pijaka, to rzeczywiście można to uznać za usiłowanie zabójstwa, ale tylko usiłowanie.

- Chciał się pan pozbyć niewygodnego świadka, a jednocześnie odebrać od niego kopię powieści Olgi Wierzbickiej. Chodziło o ten kompromitujący fragment, z którego skorzystaliście, żeby upozorować jej samobójstwo.

Zajbert był w dalszym ciągu spokojny.

- Nikt mi nie dowiedzie, że to ja zabiłem tę dziewczynę.

- To się jeszcze okaże - uśmiechnął się nieprzyjemnie Wrończak. - Niech pan nie zapomina, że ma pan wspólników. Ludzie tego pokroju nie mają sentymentów i trudno liczyć na ich lojalność. Każdy broni własnej skóry. Sypią, proszę pana, sypią.

Zajbert nie zareagował, ale widać było, że te słowa zrobiły na nim wrażenie. Najwyraźniej nie był pewny swoich wspólników.

- To pan zastrzelił Kazimierza Woźnickiego - powiedział po chwili Wrończak.

- Ja nikogo nie zastrzeliłem. To jakaś insynuacja. Wrończak potrząsnął głową.

- Nie, to nie jest insynuacja. To są fakty. W „Mesie”, rybnej restauracji znajdującej się przy Placu Zbawiciela, zjadł pan obiad w towarzystwie Edwarda Stromińskiego i Kazimierza Woźnickiego. Wtedy oczywiście miał pan na twarzy to... - Wrończak wyjął z szuflady biurka gumową maskę nakrapianą brązowymi cętkami.

Zajbert pobladł. Chciał coś powiedzieć, ale przygryzł tylko dolną wargę.

- Parokrotnie występował pan w tej znakomicie wykonanej masce - mówił dalej Wrończak. - I przyznaję, że w pewnym stopniu wprowadził nas pan w błąd. Szukaliśmy człowieka z twarzą pokrytą wątrobianymi plamami. Ale wróćmy do sprawy zabójstwa Kazimierza Woźnickiego. To on fotografował Annę Kórnicką w tej spelunie w Konstancinie. Podczas obławy znaleźliśmy aparat z odciskami jego palców. W pewnym momencie musiał stać się dla was niewygodny i postanowiliście go zlikwidować. Wtedy, w tej „Mesie”, spiliście go i wsadziliście na wpół przytomnego do opla. Perłowa karoseria, czerwona tapicerka. Potem zastrzeliliście Woźnickiego, a ciało wrzuciliście do Wisły, licząc na to, że nie zostanie tak prędko znalezione i że rozkład zwłok będzie znacznie zaawansowany, co ogromnie utrudni identyfikację. Tymczasem stało się inaczej. Zwłoki wyłowiono stosunkowo bardzo szybko pod Modlinem. Mogliśmy nawet bez trudu uzyskać odciski palców denata. Obawiając się, że ktoś widział, jak wpakowywaliście do waszego opla Woźnickiego, kazaliście przemalować wóz na kolor ciemnozielony i zmienić tapicerkę na szarą. Niewykluczone, że na tapicerce były ślady krwi. Wprawdzie przy tego typu ranie postrzałowej krwawienie jest stosunkowo niewielkie, ale ślady krwi na pewno mogły być widoczne. W warsztacie samochodowym, znajdującym się w okolicach Góry Kalwarii znowu wystąpił pan jako człowiek z cętkowaną twarzą. Żeby nas całkowicie zdezorientować, Stromiński, będący właścicielem identycznego opla, kazał przemalować swój wóz w warsztacie w Pruszkowie, także na kolor ciemnozielony i tapicerkę także dał szarą... Przyznaję, że to było zgrabne posunięcie. - Wrończak odetchnął, zapalił papierosa i spytał: - Czy ma pan może coś do dodania w tej sprawie?

Zajbert milczał. Stromiński natomiast był kompletnie roztrzęsiony. Zupełnie nie panował nad sobą

- Zmusili mnie, panie poruczniku... Szantażowali... Znęcali się nade mną. Grozili... Szantażowali. Ja... nie chciałem... Próbowałem się opierać, przeciwstawić... Grozili, że mnie oddadzą w ręce władz. Działałem pod przymusem. Teraz żałuję... bardzo żałuję... Powinienem był... Za późno... za późno.

- Chwileczkę - Wrończak przerwał tę bezładną gadaninę. - Może pan się trochę uspokoi i zacznie odpowiadać na moje pytania. Musimy wyjaśnić pewne szczegóły.

Stromiński napił się wody i zapalił papierosa.

- Szantażowali mnie, panie poruczniku... Słowo daję, działałem pod przymusem.

- Niech pan przestanie mówić w kółko jedno i to samo - zdenerwował się Wrończak. - Proszę mi powiedzieć, jak się to wszystko zaczęło.

Stromiński znowu sięgnął po karafkę z wodą.

- Pan wybaczy, ale jestem taki zdenerwowany...

- Wcale się nie dziwię. Ja, na pańskim miejscu, także byłbym zdenerwowany. Więc może mi pan wreszcie wyjaśni, jak do tego doszło, że nawiązał pan współpracę z obcym wywiadem.

- Moja kuzynka wyszła za mąż za Niemca. Mieszka stale w Hamburgu. Jej mąż to bardzo zamożny człowiek. Jest właścicielem dużej firmy handlowej. Zaprosili mnie. Pojechałem. Któregoś wieczoru przyszło na kolację parę osób. Rozmawialiśmy, wypiło się sporo alkoholu. Było wesoło. W pewnym momencie jakiś Niemiec siedzący koło mnie zaczął mnie wypytywać o moją pracę. Jak panu wiadomo, pracuję w Instytucie Badań nad Energią Neutronową.

- I udzielił pan zbyt dużo informacji - podsunął Wrończak.

- Właśnie, panie poruczniku. Zbyt dużo informacji. Byłem trochę podpity i zapewne dlatego... Zresztą, nié miałem pojęcia... Nie przypuszczałem, że ten łotr wszystko nagrywa. Dowiedziałem się o tym dopiero na drugi dzień, kiedy mnie zawieziono do biura ich wywiadu, gdzie kazali mi przesłuchać tę taśmę. Byłem przerażony. To był zwykły, ordynarny szantaż. Powiedzieli, że jeżeli nie będę z nimi współpracował, to przekażą tę taśmę naszym władzom. Zgodziłem się. Przyznaję, że zrobiłem bardzo głupio. Zdołali mnie zastraszyć.

- Ale dolary za te usługi pan brał - zauważył Wrończak.

- W pewnym sensie.

- Co to znaczy „w pewnym sensie”? Brał pan czy nie? No cóż... - Stromiński napił się wody. - Widzi pan, panie poruczniku... W tej sytuacji... Wrończak niecierpliwie machnął ręką.

- Dajmy temu spokój. I tak ta nasza rozmowa ma charakter wstępnego przesłuchania. Następnie zajmą się panem koledzy z kontrwywiadu. Nie wątpię, że oni zażądają dokładniejszych informacji. Mnie raczej interesują sprawy o charakterze czysto kryminalnym. Proszę mi powiedzieć, czy to pan zamordował swoją narzeczoną?

Stromiński w protestacyjnym odruchu zamachał gwałtowanie rękami.

- To nie ja! To nie ja! Słowo honoru! Ja... nie chciałem... Ja próbowałem się sprzeciwiać. Nie chciałem! To oni. To ten przeklęty Zajbert. To urodzony morderca.

- Próbował się pan sprzeciwiać - uśmiechnął się Wrończak. - Ale jakoś z nienadzwyczajnym rezultatem. Proszę mi powiedzieć, dlaczego postanowili zlikwidować Olgę Wierzbicką? Zorientowała się, że pan pracuje dla obcego wywiadu, tak?

- Właśnie - skinął głową Stromiński - Tak się nieszczęśliwie złożyło, że...

- Pan wiedział, że Olga Wierzbicka pisze powieść.

- Wiedziałem. To znaczy...

- I oczywiście to pan wpadł na pomysł, żeby fragment tej powieści użyć do symulacji samobójstwa. To miał być jej pożegnalny list, napisany przed śmiercią. Zostanie więc pan oskarżony o współudział w morderstwie.

Stromiński pochylił się i ukrył twarz w dłoniach.

- Boże! Boże! Co ja zrobiłem? Co ja zrobiłem?

- Niech pan da spokój - skrzywił się z niesmakiem Wrończak. - Proszę mi wierzyć, że te wszystkie sceny rozpaczy i skruchy nie robią na mnie najmniejszego wrażenia. A teraz może przejdziemy do dalszych faktów. Tragiczna śmierć Olgi Wierzbickiej została zakwalifikowana jako samobójstwo i sprawa poszła ad acta. Pojawiły się jednak niespodziewane komplikacje. Otóż kapitan Stanisław Kornicki nie wierzył, że to było samobójstwo. Postanowił zająć się wyświetleniem tej sprawy. To było dla was bardzo poważnym zagrożeniem. Może to pan wpadł na pomysł, żeby żonę kapitana Kornickiego wciągnąć do tej speluny w Konstancinie i porobić zdjęcia, które miały następnie służyć do szantażu?

- To nie ja! Nie ja! - zaprzeczył z ożywieniem Stromiński. - To ten łajdak Zajbert.

Wrończak uśmiechnął się.

- Widzę, że usiłuje się pan wybielać kosztem swojego wspólnika. To jest oczywiście swoista taktyka, ale nie sądzę, żeby się ona panu na coś zdała. Takie stawianie sprawy, że o niczym pan nie wie, w żadnej akcji nie brał pan udziału, jest chyba dosyć dziecinną obroną. Nie wydaje się panu?

- Kiedy ja naprawdę, panie poruczniku... Ja w tych wszystkich brudnych sprawach nie maczałem palców.

- Czyżby? - zdziwił się Wrończak. - Sądzę, że nie może pan zaprzeczyć, że zjadł pan obiad w restauracji „Mesa” przy Placu Zbawiciela w towarzystwie Eugeniusza Zajberta oraz Kazimierza Woźnickiego?

Stromiński zbladł.

- Ja...

- Dziwi to pana zapewne, że my tyle wiemy. - Wrończak znowu się uśmiechnął. - Zastrzeliliście wtedy Kazimierza Woźnickiego.

- Ja nie strzelałem! Ja go nie nie zastrzeliłem! To on, to ten opryszek, ten morderca... To Zajbert go zastrzelił! Ja nie...

Wrończak pokiwał głową.

- No tak. Znowu pan zwala na swojego kumpla. Jestem gotów uwierzyć, że to on strzelał do Woźnickiego. Ale nie da się chyba zaprzeczyć, że pan pomagał w tej akcji. Najpierw piliście razem, a potem zapewne pomagał pan wyciągnąć ciało z wozu i wrzucić do Wisły. Mamy już drugi współudział w morderstwie, panie inżynierze. Wydaje mi się nawet, że to nieistotne, kto strzelał...

- Panie poruczniku... Ja... Ja działałem pod przymusem. Ja starałem się przeciwstawić. Zmuszali mnie! Szantażowali!

- Wiem, wiem, już to wszystko słyszałem - skrzywił się niecierpliwie Wrończak. - Przejdźmy teraz do dalszego rozwoju wypadków. Otóż, jak już wspomniałem, wóz został przemalowany, tapicerka zmieniona. Tak na wszelki wypadek. Zapewne doszliście do wniosku, że dosyć lekkomyślnie afiszowaliście się tym oplem. I słusznie. To nie było najlepiej pomyślane. Zaczęliście podejrzewać, że może pan pozostaje pod obserwacją milicji, że może wydał się nam pan jakiś niewyraźny. W związku z tym postanowiliście zastosować metodę uderzeniową. Atak. To mogło być nawet dobre posunięcie, ale niezupełnie wyszło. Po prostu sprawy zaszły zbyt daleko i ta komedia, którą pan tutaj u nas odegrał prosząc o ochronę, a następnie pozorowany napad na Ursynowie, to wszystko nie chwyciło. Być może, że w pierwszym momencie dałem się trochę zaskoczyć, ale po przeprowadzeniu wyczerpującej rozmowy z lekarzem, który pana przyjmował do szpitala, doszedłem do wniosku, że coś tu nie gra. I rzeczywiście. Czy to był pana pomysł?

- Nie, skądże. To był pomysł szefa.

- Uhm. Szefa. A kto jest waszym szefem?

- Tego nie powiem. - Słowa te zostały wypowiedziane z niespodziewaną stanowczością.

- I pan sądzi, że ja się nie dowiem, kto jest waszym szefem? - uśmiechnął się Wrończak.

Stromiński wzruszył ramionami.

- To mnie nie obchodzi. Ja nie powiem.

- O, pan i tak mi już bardzo dużo powiedział.

- Nic nie powiedziałem. To pan cały czas mówił. Wrończak nie mógł powstrzymać wesołości.

- Zgadza się. Przeważnie ja mówiłem, ale pan w pewien sposób potwierdzał prawdziwość moich słów. Dzięki pańskim reakcjom utwierdziłem się w przekonaniu, że fakty, co do których nie miałem stuprocentowej pewności, są zgodne z rzeczywistym stanem rzeczy. To jest jedna z metod prowadzenia przesłuchania, panie inżynierze. W danym wypadku okazała się znakomita.

Stromiński spojrzał na Wrończaka z nie ukrywaną nienawiścią.

.

To był błąd. Nie powinien pójść sam na tę rozmowę. Ale Górniak wyszedł do miasta i nikt nie wiedział, kiedy wróci, a poza tym... Był ambitny. Chciał sam, bez niczyjej pomocy zakończyć tę skomplikowaną sprawę.

Pracownia na Nowym Mieście przedstawiała się imponująco. Ogromne pomieszczenie na parterze, pozwalające z dużej perspektywy oceniać obraz umieszczony na sztalugach. Po wewnętrznych drewnianych schodach wchodziło się na górę do pokoi mieszkalnych. Nie brakowało również schowków i zakamarków, w których można było przechowywać blejtramy, farby, ramy i wszelkiego rodzaju przybory, służące do pracy artystycznej.

Drzwi otworzył sam mistrz.

- O, pan porucznik! Co za miła niespodzianka. Proszę, proszę uprzejmie. Miło mi, że mnie pan odwiedził. Czyżby potrzebna panu była jakaś fachowa porada z zakresu techniki malarskiej? Chętnie służę, bardzo chętnie. Prawdę mówiąc, ogromnie cenię pracę malarzy amatorów. To są często rzeczy wyrażające szczerze uczucia, pozbawione rutyniarstwa. Proszę, niech pan siada. Napije się pan czegoś? Koniak? Whisky? Martini?

Wrończak potrząsnął głową.

- Nie. Dziękuję. Nie pijam alkoholu na służbie. Mrozicki zapraszającym ruchem wskazał wygodny fotel.

Wrończak usiadł, ale nie na fotelu tylko na krześle. Chciał mieć możliwość szybszego działania, gdyby zaszła taka potrzeba.

- W czym mogę panu pomóc? - spytał Mrozicki.

- Nie przyszedłem do pana, żeby zasięgnąć porady w sprawie techniki malarskiej - powiedział powoli Wrończak.

- Wobec tego czym mogę panu służyć?

- Prowadzę śledztwo w pewnej sprawie...

- Wiem, wiem - przerwał Mrozicki. - Jakiś skandal w sferach milicyjnych. Coś mi się obiło o uszy, ale ja się takimi rzeczami zupełnie nie interesuję. Krystyna mi coś tam opowiadała.

- Pańska była żona, pani Krystyna Mrozicka, została zatrzymana - powiedział Wrończak, wyraźnie akcentując każde słowo.

Kordialny uśmiech zniknął z twarzy artysty.

- Krystyna? Aresztowana? To nieprawdopodobne. To jakieś idiotyczne nieporozumienie!

Wrończak potrząsnął głową.

- Przykro mi, ale to nie jest nieporozumienie. Czy pan wie, o co jest oskarżona? O współpracę z obcym wywiadem.

- Ależ to bezsensowne!

- Szczegółowe śledztwo wykaże, czy to takie „zupełnie bezsensowne”. Ale w tej chwili chciałbym omówić inną sprawę. Czy pan zna, a raczej czy pan znał niejakiego Kazimierza Woźnickiego?

Mrozicki potrząsnął głową.

- Nie.

Wrończak wyjął z teczki rysunki znalezione w mieszkaniu Woźnickiego.

- To pan rysował? Chwila wahania.

- Tak.

- Znaleźliśmy te szkice w mieszkaniu Kazimierza Woźnickiego. Musiał pan znać tego człowieka.

Mrozicki zmarszczył brwi, jakby usiłował sobie przypomnieć.

- No, wie pan, panie poruczniku, spotykam się z tyloma ludźmi... Czym się zajmuje ten człowiek?

- Był fotografem - wyjaśnił Wrończak. - Mówię w czasie przeszłym, ponieważ Kazimierz Woźnicki nie żyje. Został zamordowany.

- To przykre - stwierdził obojętnie Mrozicki.

- Nawet bardzo - przyznał Wrończak. - A dla pana tym bardziej, że Kazimierz Woźnicki został zamordowany przez pańskich wspólników.

- A to ciekawe. Pan chyba wie, kim ja jestem!

- Tak, wiem - odparł spokojnie Wrończak. - Agentem obcego wywiadu.

- Zechce pan opuścić moje mieszkanie. W przeciwnym wypadku wezwę milicję.

- Zapomina pan, że właśnie ja jestem przedstawicielem milicji - zauważył Wrończak. - Przy okazji chciałbym panu zakomunikować, że oprócz pani Krystyny zatrzymaliśmy niejakiego Eugeniusza Zajberta oraz inżyniera Edwarda Stromińskiego. Będzie panu raczej trudno wyprzeć się znajomości z nimi, nie sądzi pan?

- Wydaje mi się, że po prostu padłem ofiarą jakiegoś nieporozumienia - stwierdził pojednawczo Mrozicki. - Nie mam pojęcia, co o tym wszystkim sądzić.

- A mnie się wydaje, że pan doskonale wie, co o tym wszystkim sądzić - uśmiechnął się Wrończak. - Zdaje się, że wybiera się pan z wystawą swych prac do Madrytu?

- Tak. Wybieram się. - Mrozicki był nieco zdziwiony tą zmianą tematu.

Wrończak pokręcił głową z ubolewaniem.

- Obawiam się, że trzeba to będzie odłożyć na czas dłuższy. Niech pan sobie wyobrazi, że w ramach, wykonanych do pańskich obrazów przez Eugeniusza Zajberta znaleźliśmy bardzo zręcznie skonstruowane skrytki, a w nich mikrofilmy przeznaczone dla obcego wywiadu.

- Ja tam nic nie wkładałem! - oświadczył malarz.

- Ale miał pan taki zamiar. Od dłuższego czasu przecież pracuje pan dla obcych wywiadów.

- Nie ma pan na to żadnych dowodów, absolutnie żadnych.

- To się jeszcze okaże.

- Panie poruczniku... - Głos Mrozicki ego zabrzmiał nagle łagodnie, niemal przyjacielsko. - Wszystko wskazuje na to, że chce mi pan przysporzyć zupełnie niepotrzebnych kłopotów. Otóż... chciałbym coś panu zaproponować. Mam w tej chwili sporo wolnej gotówki, która się marnuje w banku. Jakieś dwa miliony złotych i trzydzieści tysięcy dolarów w walucie.

Wrończak energicznie potrząsnął głową.

- Skierował pan tę propozycję pod niewłaściwym adresem. A teraz chciałbym zajrzeć do pańskiego garażu.

- Bardzo chętnie - zgodził się z niespodziewaną skwapliwością Mrozicki.

W garażu stał zielony opel do połowy przemalowany na czarno. Mrozicki otworzył drzwiczki i nagle ze schowka znajdującego się koło kierownicy wyjął błyskawicznym ruchem pistolet.

W tej chwili rozległ się basowy głos:

- Ręce do góry. Rzuć broń!

Rozdział XIII

- Nie rozumiem, co ci strzeliło do głowy, żeby tam przyjechać?

Górniak uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją.

- Metoda dedukcyjna, poruczniku Wrończak, metoda dedukcyjna. Wyobraź sobie, że nie dalej jak wczoraj skończyłem czytać o Sherlocku Holmesie. To bardzo pouczająca lektura. Dokąd się mogłeś wybrać? Nie tak trudno było to wydedukować. Niewiele myśląc wskoczyłem na motor i przyjechałem, zdaje się w samą porę.

Wrończak uściskał przyjaciela.

- Waciu, kochany, uratowałeś mi życie.

- To bardzo prawdopodobne - przyznał Górniak. - Facet nic nie miał do stracenia. Pistolet z tłumikiem. Byłby cię kropnął, a ciało zabetonował w podłodze garażu. To stary, wypróbowany sposób, chociaż w przypadku Mazurkiewicza nie zdał egzaminu. Znaleziono te babki zabetonowane pod podłogą garażu. Ale to inna para kaloszy. Wtedy już się do niego na fest zabrali. Po jakiego diabła, Jureczku, sam się powlokłeś do artysty?

- Szajba mi odbiła - przyznał ze skruchą Wrończak.

- Chciałeś odegrać takiego gieroja, co to sam, o własnych siłach kończy sprawę.

- Coś w tym rodzaju.

- Obawiam się, że szef spuści ci solidne manto.

- Jestem na to przygotowany. Będzie miał stuprocentową rację.

Górniak pokiwał głową.

- Broni oczywiście przy sobie nie miałeś?

- Nie.

- Zupełnie jak dziecko - pokiwał głową Górniak. - Nie lepiej go było ściągnąć tutaj, do komendy i spokojnie porozmawiać? A gdyby prysnął? Widziałeś, ile miał różnych paszportów? Lekkomyślnie to załatwiłeś, Jureczku, bardzo lekkomyślnie. Twoje szczęście, że masz takiego bystrego kolesia koło siebie.

- Nie męcz mnie już - jęknął Wrończak. - Wiesz, że ten facet mi proponował dwa miliony złotych i trzydzieści tysięcy dolarów w walucie?

Górniak spojrzał zaskoczony.

- O, do licha. I tyś, frajerze, nie wziął?

- Wyobraź sobie, że nie. A ty byś wziął?

- Ja niżej miliona dolarów nie biorę - roześmiał się Górniak.

Zadzwonił telefon. Wrończak podniósł słuchawkę.

- Czekają na nas. Idziemy - powiedział, gasząc niedopalonego papierosa.

W gabinecie pułkownika panował uroczysty nastrój. Kawa, winiak, chłodzące napoje, wazony z kwiatami. Na tę niecodzienną odprawę przybyli przedstawiciele kontrwywiadu, a wśród nich także kapitan Chodakiewicz.

Pierwszy zabrał głos pułkownik Makowski:

- Przede wszystkim pragnę podziękować porucznikowi Wrończakowi oraz porucznikowi Górniakowi za ofiarną i owocną pracę związaną z tą niesłychanie skomplikowaną aferą kryminalno-szpiegowską. Jednocześnie gratuluję wyżej wymienionym sukcesu.

- W imieniu naszego resortu również pragnę pogratulować kolegom za znakomicie przeprowadzoną akcję, która doprowadziła do ujęcia agentów obcego wywiadu, działających na naszym terenie. W pełni zdajemy sobie sprawę z tego, że to nie było łatwe zadanie - powiedział kapitan Chodakiewicz.

- Po tym oficjalnym wstępie - uśmiechnął się pułkownik - może pogawędzilibyśmy sobie w bardziej familiarnym nastroju. Sądzę, że zarówno kolega Wrończak, jak i kolega Górniak mogliby nam własnymi słowami opowiedzieć o tej całej aferze. Kiedy właściwie zaczęliście coś podejrzewać?

- No więc tak... - Wrończak odchrząknął i napił się trochę fructovitu. - Już cała ta historia z Anną Kórnicką wydała mi się bardzo podejrzana. Nie mogłem sobie wyobrazić, że Anna z własnej, nieprzymuszonej woli znalazła się nagle w tej spelunie w Konstancinie. Kiedy przejmowałem nie dokończone sprawy od Staszka Kornickiego, natknąłem się na przypadek domniemanego samobójstwa niejakiej Olgi Wierzbickiej. Olga Wierzbicka zorientowała się w pewnym momencie, że jej przyszły mąż, inżynier Stromiński, należy do siatki szpiegowskiej. Należało ją sprzątnąć. Dokonał tego niejaki Eugeniusz Zajbert za pomocą gazu. List pożegnalny, napisany ręką denatki, ułatwił znakomicie upozorowanie samobójstwa. Był to po prostu fragment powieści, którą pisała Wierzbicka.

- A w jakim momencie zaczęliście podejrzewać Krystynę Mrozicką? - spytał pułkownik.

Wrończak umoczył wargi w winiaku.

- Właściwie od pierwszej chwili ta szykowna dama wydała mi się podejrzana. Za bardzo się dopytywała, czy będziemy prowadzili dochodzenie w sprawie Wierzbickiej.

- A Stromiński? - zagadnął pułkownik.

- Stromiński również zrobił na mnie niezbyt dobre wrażenie podczas naszej pierwszej rozmowy. Wyczułem, że przez cały czas miał postawę wyraźnie defensywną, jakby się obawiał z mojej strony jakiegoś ataku. Poza tym zobaczyłem u niego w mieszkaniu portret jego byłej narzeczonej, Olgi Wierzbickiej, namalowany przez Mrozickiego. To pozwoliło mi przypuszczać, że między Stromińskim a Mrozickim istnieją jakieś powiązania. Sądzę, że Stromiński miał sporo kłopotu z tym portretem. Na pewno chciał się go pozbyć, ale też bał się, że to wzbudzi podejrzenia znajomych, którzy go odwiedzali. Stromiński to człowiek słaby, tchórzem podszyty, stwarzający tylko wokół siebie atmosferę tak zwanego „stuprocentowego mężczyzny”. Wiedząc, że ma powiązania z Mrozickim, bez trudu skojarzyłem go sobie i z Krystyną, byłą żoną Mrozicki ego. Miałem więc już „na tapecie” trzy osoby.

- A następnie przyszła kolej na symulację tego napadu - wtrącił kapitan Chodakiewicz.

- Właśnie - podjął Wrończak. - Najwidoczniej poczuli się zagrożeni i postanowili nas całkowicie zdezorientować. Stromiński przyszedł do komendy prosić o ochronę. Na drugi dzień dostał zastrzyk, po którym stracił na pewien czas przytomność, a następnie został ucharakteryzowany tak, że wyglądał na silnie potłuczonego. Niewykluczone, że raz i drugi zdzielili go po łbie, żeby to wyglądało przekonywająco. Lekarz, który przyjmował poranionego Stromińskiego, powiedział, że te wszystkie rany i obrażenia robiły trochę podejrzane wrażenie, jak również tak długie omdlenie, nie mogące być wynikiem powierzchownego poturbowania. Analiza krwi także budziła pewne wątpliwości. Poza tym w mieszkaniu Stromińskiego nie znaleźliśmy ani jednej pary szelek. Tymczasem właśnie szelki miały mu rzekomo uratować życie w czasie napadu. Wystąpiłem o nakaz aresztowania Stromińskiego, tym bardziej, że to było już po akcji przeprowadzonej w Koszalinie. Miałem właściwie pewność, że Stromiński współdziałał przy zamordowaniu swojej narzeczonej.

- No, tak. A teraz może nam kolega Górniak opowie o ostrygach - zaproponował pułkownik.

Szeroką twarz Górniaka rozjaśnił promienny uśmiech.

- To nie było takie proste, proszę towarzyszy. Musiałem odszukać w Warszawie knajpę, w której można dostać ostrygi. Wreszcie znalazłem.

- Gdzie, gdzie? - zainteresował się kapitan Chodakiewicz.

- W takiej rybnej knajpie przy Placu Zbawiciela. Nazywa się „Mesa”. Zdobyłem sporo informacji. Okazało się, że topielec jadł te ostrygi razem ze Stromińskim i z tym cętkowanym Zajbertem. Kółko się powoli zamykało. Następnie chcieli nas zabajtlować tym przemalowywaniem dwóch opli. Myśleli pewnie, że się w tym wszystkim pogubimy.

- Mrozicki swojego opla przemalował potem do połowy na czarno. Drugiej połowy nie zdążył - powiedział Wrończak.

- Ale a propos - podjął pułkownik. - Wydaje mi się, że kolega Wrończak za dużo ogląda westernów. Zapragnął odegrać rolę samotnego bohatera...

Wrończak zaczerwienił się.

- To prawda. Przyznaję z ręką na sercu, że się solidnie wygłupiłem i gdyby nie Wacio Górniak...

- Nie przesadzaj... - przerwał mu Górniak. - Sam także dałbyś sobie radę z tym artystą.

- Bardzo wątpię. Byłby mnie wtedy kropnął. Wiedział, że to koniec zabawy.

- Może nie będziemy mówili o przykrych sprawach - zaproponował z pogodnym uśmiechem pułkownik. - Najważniejsze, że się wszystko szczęśliwie skończyło, a z każdego fałszywego kroku należy wysnuwać odpowiednie wnioski na przyszłość.

- Chciałbym się jeszcze dowiedzieć, jak to się stało, że Anna Kórnicka zdecydowała się pojechać do tej spelunki w Konstancinie? - powiedział kapitan Chodakiewicz.

- Zwykły szantaż - wyjaśnił Wrończak. - Zagrozili jej, że zabiją Staszka i dziecko. Do tego stopnia ją sterroryzowali, że nie chciała widzieć się z mężem, żeby się nie załamać i nie powiedzieć wszystkiego. Początkowo mieli nawet zamiar porwać dziecko, ale zapewne doszli do przekonania, że to zbyt skomplikowana i ryzykowna impreza. Dużo łatwiej było zdobyć kompromitujące Annę fotografie i szantażując Kornickiego zmusić go, żeby nie zajmował się sprawą Olgi Wierzbickiej. Pułkownik energicznie potrząsnął głową.

- Mylicie się, kolego. W przypadku tego rodzaju szantażu obowiązkiem Kornickiego było zameldować o tym i jestem pewien, że byłby to zrobił.

- Kto Annę Kórnicką zaprowadził do tej spelunki? - spytał Chodakiewicz.

Wrończak zmarkotniał.

- Facet podał się za Juliana Podolskiego. Obawiam się, że to nie jest jego nazwisko i że już od dawna przebywa poza granicami naszego kraju. Sądzę, że po akcji w Konstancinie natychmiast się ulotnił.

- Niewykluczone, że go znajdziemy - uśmiechnął się Chodakiewicz. - W każdym razie postaramy się dowiedzieć, gdzie się ten pan obecnie obraca. Teraz my przejmiemy tę sprawę i w dalszym ciągu będziemy ją rozpracowywali. Jeszcze tylko chciałem zapytać, jakich pseudonimów używali ludzie przez was zatrzymani?

Wrończak poprawił się na krześle i odchrząknął.

- Szef, czyli Mrozicki, występował pod pseudonimem Martin, Stromiński nazwał się Aldo, Zajbert - Lucjan, Woźnicki - Emil, a Krystyna Mrozicka - Diana. To wszyscy, których udało nam się zidentyfikować. Nie wątpię, że powiązania tych ludzi, szczególnie Mrozickiego, są o wiele szersze. Ale to już należy do kompetencji waszego resortu.

Zebranie zakończono toastem na cześć bohaterów dnia.

Rozdział XIV

Anna cicho, na palcach, wychodzi z dziecinnego pokoju.

- Śpi? - pyta Kornicki.

- Przed chwilą usnął. Och, Stachu, jaka jestem szczęśliwa, jaka bezgranicznie szczęśliwa, że to już minęło, że znowu jesteśmy razem. To był straszny, koszmarny sen.

Gładził ją po włosach.

- Nie myśl już o tym, kochanie. Anna przytula policzek do jego dłoni.

- Tak mi przykro, że przeze mnie ty...

- Daj spokój. Obiecałaś, że nie będziemy rozmawiać na ten temat.

- Powinnam ci była wszystko powiedzieć, wszystko...

- Na pewno byłoby lepiej.

- Ale nie mogłam. Zrozum. Bałam się, strasznie się bałam. Zagrozili, że zabiją Wojtusia i ciebie, jeżeli nie będę posłuszna. Nie miałam odwagi się przeciwstawić... Byłam pewna, że tak zrobią. Pojechałam do Konstancina, bo myślałam, że im chodzi o omówienie spraw okupu...

- Nie zadręczaj się już tym wszystkim. Zapomnij o tym, co było. Minęło i znowu jest jak dawniej.

- I kochasz mnie tak jak dawniej? Uśmiecha się i przytula ją do siebie.

- Może nawet jeszcze bardziej.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zeydler Zborowski Zygmunt Człowiek o cętkowanej twarzy
Zeydler Zborowski Zygmunt Człowiek o cętkowanej twarzy
Zygmunt Zeydler Zborowski Człowiek o cętkowanej twarzy
Zeydler Zborowski Zygmunt Sukces doktora Gordona
Zeydler Zborowski Zygmunt Bardzo dobry fachowiec
Zeydler Zborowski Zygmunt Czarny mercedes
Zeydler Zborowski Zygmunt Brat Mikołaja
Pieczeń sarnia Zeydler Zborowski Zygmunt
Zeydler Zborowski Zygmunt Goryl z Wołomina
Ewa wzywa 07 092 Zeydler Zborowski Zygmunt Kardynalny błąd
Zeydler Zborowski Zygmunt Za dużo kobiet
Zeydler Zborowski Zygmunt Major Downar przechodzi na emeryturę
Zeydler Zborowski Zygmunt Laska dyrektora Osieckiego
Zeydler Zborowski Zygmunt Detektyw z Mediolanu
Zeydler Zborowski Zygmunt Zbrodnia w mieszkaniu chirurga (CzP)
Zeydler Zborowski Zygmunt Za dużo kobiet
Ewa wzywa 07 100 Zeydler Zborowski Zygmunt Major Downar zastawia pułapkę
Zeydler Zborowski Zygmunt Major Downar przechodzi na emeryturę

więcej podobnych podstron