Harry Potter i Kamienny Klucz


Harry Potter i Kamienny Klucz

Rozdział 1: Przypadek głodnego wilka

W podziemnej kuchni na Grimmauld Place 12, oprócz staroświeckiej lampy gazowej wisiała nad długim stołem przytłaczająca cisza. Pani Weasley gorączkowo ustawiała w starym kredensie talerze i filiżanki, chcąc zostawić po swoim gospodarowaniu absolutny porządek. Kolejne elementy wytwornej zastawy, zdobionej ornamentem z gałązek czarnego bluszczu, przesuwała w powietrzu krótkimi ruchami różdżki i układała ostrożnie w zgrabne stosiki - bez zwykłego szczęku, towarzyszącego podobnym czynnościom.
W kącie przy dużym blacie, sąsiadującym z płytą kuchenną, siedział ze spuszczoną głową blady i osowiały Remus Lupin. Obok wyraźnie zafrasowany Horacy Slughorn w zamyśleniu pocierał spocone czoło, jakby z trudem próbował sobie coś przypomnieć.
Alastor Moody, podparłszy brodę pięściami, czarnym zwykłym okiem wpatrywał się w środek stołu; niebieskie, magiczne nerwowo obracało się wokół własnej osi.
- W takim razie dokąd się przenosimy? - przerwała ciszę siedząca u szczytu stołu profesor McGonagall.
- Mówiłam wam już, że możemy urządzić kwaterę w Norze… - przypomniała Molly, nie przerywając porządków.
- To zbyt niebezpieczne. U nikogo z nas nie możemy się spotykać, nie wolno nam narażać twojej rodziny, Molly, ani nikogo innego. Dość już ofiar! - Moody walnął pięścią w stół. - Musimy wybrać miejsce, które nie przyjdzie na myśl tej kanalii! I musimy go jakoś wytropić, zanim zrobią to aurorzy. Trzeba się dowiedzieć, ile ujawnił, bo kiedy ministerstwo…
- Niestety, trzeba założyć, że ujawnił wszystko, co wiedział. - Profesor McGonagall była jak zwykle rozsądna. - Tyle lat zaufania i współpracy… - Pokręciła głową.
- Nie przerabiajmy tego od nowa, Minerwo - Głos Lupina był słaby, czuło się w nim zmęczenie i smutek. - Nie wiem już, co boli mnie bardziej, śmierć czy zdrada. Chciałbym wierzyć, że Severus zachował choć tyle honoru, by ujawnić tylko to, co musiał…
- Honoru?! Chyba żartujesz! - wybuchnęła Molly. - Wierzysz w to, że miał jakiekolwiek skrupuły?! Zgłupiałeś do reszty, Remusie Lupin! Mam nadzieję, że to tylko pełnia chwilowo odebrała ci rozum!
- Nie musisz być złośliwa, Molly. - Remus mocniej skulił się w swym kącie.
Znów zaległa cisza.
- Potrzebny nam ktoś, kto dobrze zna się na czarnej magii. Gdyby jeszcze znał Snape'a na tyle, żeby go namierzyć… - zaczął tym razem Moody.
- Dobrze byłoby mieć kogoś wśród Śmierciożerców - mruknął Slughorn.
- O, nie! Takiego ryzyka nie wolno nam podjąć po raz drugi! - sprzeciwiła się McGonagall. - Skoro Albus nie zauważył podstępu, my tym bardziej nie zdołamy stwierdzić, czy nasz agent nie służy Sami-Wiecie-Komu. Pozostaje nam tylko złapać Snape'a i wyciągnąć od niego, co wie, co powiedział i dlaczego zrobił to, co zrobił…
- Wyciągnąć? Trzeba go po prostu unieszkodliwić! Jak chcesz wyciągnąć cokolwiek od najzdolniejszego znanego nam oklumenty? I po co? Sama powiedziałaś, że trzeba przyjąć najgorszą ewentualność! Unieszkodliwić go i tak będzie wystarczająco trudno! - Alastor był zły, gdy czuł się bezsilny. Tu nie mogła pomóc ani jego ostrożność, ani magiczne oko.
- Trzeba zastawić pułapkę - odezwał się z kąta Lupin. - Wystarczy znaleźć odpowiednią przynętę. Głodny wilk wpadnie w sidła, skuszony łatwą zdobyczą…
- Przynętę na Snape'a?! - prychnęła gniewnie Molly. - Może stadko Gryfonów z karteczką: „Możesz ich sobie pomęczyć, na zdrowie!”.
- Masz jakiś pomysł, Remusie? - McGonagall raczej nie uważała, że idea przynęty jest głupia.
- Nie mam, tak tylko głośno myślałem… - rzekł Lupin po chwili wahania. - Ale cofam to. Podstęp to ich sposób działania. Molly, Minerwo, przepraszam, ale musicie zrozumieć… Severus wielokrotnie był wobec mnie w porządku, pomagał mi. Trudno mi uwierzyć… To znaczy, wiem, co zrobił, nie usprawiedliwiam go, ale… - zaplątał się i zamilkł. Rzeczywiście nie był chyba w najlepszej kondycji.
- Lojalność wobec zdrajcy i mordercy? Podziwiam cię! - mruknął Moody z ironią. - Może faktycznie lepiej idź się położyć. Horacy, masz jakieś serum przeciw głupocie?
Lupin wstał i wyszedł chwiejnym krokiem, opierając się po drodze o kolejne sprzęty i ściany.
- Ja rozumiem, co chciał nam powiedzieć - stwierdziła McGonagall nieoczekiwanie, gdy tylko za wilkołakiem zamknęły się drzwi. - Mnie, mimo wszystko, też trudno uwierzyć, że Snape jest zły do dna. Także szukam wytłumaczenia dla tego, co zrobił. I przychodzi mi na myśl tylko jedno: nigdy nie traktowaliśmy go na równi, jak jednego z nas.
- Ale Albus, Minerwo! On darzył go bezgranicznym zaufaniem! Bezgranicznym!!! - Molly rzuciła różdżkę na stół, siadła i rozpłakała się, a ułożony pracowicie ostatni stos filiżanek przewrócił się nagle. Czarno-białe smętne skorupki z brzękiem posypały się na posadzkę.
Wtem na górze rozległo się triumfalne wycie, potem wrzaski pani Black, tupot nóg na schodach i kuchenne drzwi otworzyły się z impetem. Stał w nich Remus Lupin, tym razem z wyrazem błogiego zachwytu na poszarzałej i wymizerowanej twarzy. Przed sobą trzymał w zaciśniętej pięści mały szklany flakonik. Pomiędzy jego palcami prześwitywały promyki białawego światła, otaczając rękę mglistym halo.
- Znalazłem go na stole w moim pokoju! Komu z was mam podziękować?
Wszyscy zebrani spojrzeli po sobie w zdumieniu.
- To niemożliwe! - szepnął Slughorn z przejęciem, podnosząc się z miejsca i biorąc flakonik z rąk Lupina ostrożnie, jak wyjątkowo cenny i delikatny skarb. - Nie, to nie może być… - Otworzył flakonik i wbrew głośnym protestom Moody'ego powąchał, roztarł kroplę w palcach, a na jego krągłej twarzy odbił się wyraz absolutnego szczęścia. - Esencja Księżycowa Durentiusa! Prawdziwe Anubisium! Niebywałe! Czy wy wiecie, ILE TO JEST WARTE?!
- Ostrożnie! To może być trucizna! Czy ktoś wie, skąd się to wzięło? - ostrzegał auror.
- Horacy, powiedziałeś: „Anubisium”? Masz rację, to niemożliwe. Anubisium nie istnieje. Bill mówił nam o tej legendzie. Jak Egipt długi i szeroki, nie znajdziesz ani śladu mumii wilkołaka. Przykro mi Remusie, ale ktoś zrobił ci brzydki kawał. - Pani Weasley otarła już łzy. Teraz nie była ani złośliwa, ani zrozpaczona. Wróciła do smutnej równowagi i patrzyła na Lupina z prawdziwym współczuciem.
- A jednak jestem pewien, że to ty się mylisz, Molly. I mylił się także Bill. Zdobycie wyciągu z mumii wilkołaka jest najwyraźniej możliwe, w końcu nie tylko w Egipcie spotyka się mumie, prawda? Choć z pewnością kupienie tego specyfiku graniczy z cudem. Być może wchodzi w grę wyłącznie czarny rynek. - Slughorn postawił flakonik na środku stołu, aby wszyscy mogli podziwiać znalezisko. Kryształowa flaszeczka, zatkana korkiem w kształcie głowy szakala, mogła mieć niewiele więcej niż dwa cale. Wewnątrz zamknięto perłowobiałą substancję, kłębiącą się powoli, niczym gęste chmury i połyskującą ni to srebrnym, ni złotym blaskiem, jak jasna tarcza księżyca w pogodną noc. Skinieniem różdżki Slughorn zgasił lampę nad stołem. W ciemności, która zapadła nagle, Esencja Księżycowa rozbłysła pełnym, chłodnym światłem. Horacy wyjął korek i końcem różdżki dotknął powierzchni płynu. Eliksir zamrugał gwałtownie, jak spadająca gwiazda tuż przed dotknięciem ziemi, po czym zgasł. Lupin westchnął ciężko, lecz wtem flakonik począł się znów z wolna rozjaśniać, najpierw kremowozłotym, potem coraz bielszym blaskiem, przywodząc na myśl wschodzący księżyc.
- To najczystszy ekstrakt Anubisium. Kilka kropel zmieni nawet Fenrira w potulnego i grzecznego wegetarianina. Zdobyć do tego składniki - to jedno. Ale mnie zastanawia inna rzecz… - Pełen zachwytu, szeroki uśmiech Slughorna powoli spełzał z jego twarzy, aż ustąpił miejsca śmiertelnej powadze. - Znam mniej więcej skład i właściwości tego eliksiru. Nie znam jednak nikogo, kto posiadałby pełną recepturę Anubisium. Durentius nie pozostawił żadnych źródeł pisanych. Wszystko, co na ten temat wiemy, to w zasadzie tylko hipotezy. Wywar Tojadowy, który ci przygotowałem, Remusie, w porównaniu z takim eksperymentem ma recepturę prostą jak mydliny. Trzeba nie lada mistrza… - Horacy zamilkł, przerażony znaczeniem własnych słów.
- Snape! - syknął Moody. - Zabieramy się stąd! Natychmiast! - zakomenderował. Już był przy drzwiach, a kuśtykając w pośpiechu po schodach krzyknął jeszcze: - Poszukam śladów na górze! Wy zobaczcie dół i zabezpieczcie drzwi! Ale już!

Rozdział 2 : Zaklęcie porządkujące

Klapa w drzwiach uniosła się i wjechał przez nią talerz. Ręka z talerzem zatrzymała się na chwilę, czekając aż Harry odbierze obiad. Kiedy to jednak nie nastąpiło, naczynie zostało ostrożnie postawione na podłodze.
- Harry, musisz coś zjeść, chłopcze. - Czyżby w głosie ciotki Petunii zabrzmiała troska? Harry zaskoczony uniósł głowę, zerknął nawet na pachnącą rozkosznie rybę z frytkami (nieprzypalony kawałek!), po czym znów odwrócił się plecami do drzwi i pogrążył na powrót w odrętwieniu.
W innych okolicznościach podziwiałby dar przekonywania Moody'ego. Po wydarzeniach ostatnich dni nic jednak nie było w stanie go poruszyć. Czuł się tak, jakby ktoś skrępował mu zaklęciem Drętwota nie ciało, lecz umysł i ducha. W jego myślach panował chaos, absolutny chaos.
Wielokrotnie próbował uporządkować wydarzenia, których był świadkiem i uczestnikiem, przeanalizować przyczyny i skutki, zrozumieć… Jedyne, co potrafił, to ułożyć poszczególne sceny w porządku chronologicznym. A to, niestety, nic mu nie dawało. Wszystko z pozoru wydawało się proste: misja, ofiara, zdrada, śmierć. Kiedy jednak we wspomnieniach przyglądał się twarzom bohaterów tych zdarzeń, gdy próbował odpowiedzieć na pytanie, dlaczego dokonali właśnie takich, a nie innych wyborów, wszystkie łatwe odpowiedzi nagle znikały i powracał chaos. Harry gubił się we własnym wnętrzu, zaplątany beznadziejnie w gąszcz myśli i uczuć, których nie potrafił nazwać, a tym bardziej rozplątać, pokonać - jakby tonął w bezdennej otchłani morza, bez powietrza, bez skrzeloziela…
Gdyby tak mieć myślodsiewnię… Wydobyć z siebie pojedyncze nici wspomnień, zanurzyć twarz w srebrzystej toni i móc spojrzeć na siebie oraz innych bez tego bagażu gniewu, współczucia, beznadziei, nienawiści, miłości - z zewnątrz, jak obcy człowiek. Może wtedy mógłby coś zrozumieć i nareszcie podjąć jakąś decyzję, stworzyć plan działania.
Z odrętwienia wyrwało go pukanie do drzwi - kolejny sygnał niebywałej zmiany w jego życiu, który teraz mało go obchodził.
- Chłopcze, masz zejść natychmiast na dół! - Wuj Vernon, chociaż musiał pogodzić się z jego powrotem, nie darował Harry'emu, że ma go oglądać jeszcze przez jedne wakacje, i w odróżnieniu od ciotki, nawet nie próbował tego akceptować. Ale na wszelki wypadek pukał do najmniejszej sypialni, bo a nuż mogłaby spaść na niego jakaś straszna klątwa, przed którą nie umiałby się obronić. - Jacyś ludzie do ciebie. Na szczęście mieli tyle przyzwoitości, że przedstawili się jako pracownicy socjalni…
Jacyś ludzie? Harry natychmiast zerwał się na równe nogi, szarpnął klamkę i pędem zbiegł po schodach, o mało nie miażdżąc wuja, wciśniętego pomiędzy poręcz schodów, futrynę i skrzydło drzwi, które odskoczyło ze zgrzytem.
U wejścia do salonu stała ciotka w towarzystwie dwojga ludzi: mężczyzny w szarym, wytartym garniturze i awangardowo ubranej, młodej kobiety z pomarańczowym „irokezem”. Wszyscy troje mieli niewyraźne miny osób, które znalazły się w wyjątkowo niezręcznej sytuacji, w zupełnie nieodpowiednim towarzystwie i nie mają pojęcia, co z tym zrobić. Serce Harry'ego zabiło z nadzieją: skoro są tu Tonks i profesor Lupin, to albo coś się zdarzyło, albo Zakon nareszcie zaczął działać.
- Witaj, Harry! - Lupin uśmiechnął się z ulgą na jego widok. - Jesteśmy twoją strażą przyboczną. Twoja ciotka i wuj, jak się zdaje, zrozumieli już powagę sytuacji i zgadzają się z nami, że zarówno tobie, jak i temu domowi przyda się dodatkowa opieka, jakby to powiedzieć, w postaci magicznych ochroniarzy.
- Do czego to doszło! - fuknął wuj zza pleców Harry'ego, a jego czerwona twarz stała się z gniewu podobna do ulubionych piwonii ciotki, tych purpurowych, których zazdrościły jej wszystkie sąsiadki.
- Magiczna ochrona - kontynuował Lupin - którą, oczywiście, należy odpowiednio zakamuflować. - Wuj wypuścił powietrze głośno niczym parowóz Hogwart Ekspresu, co pewnie było „odetchnięciem z ulgą”.
- W tym momencie przydadzą się nam wszystkie bzdury na temat twojej kariery młodocianego przestępcy. - Tonks mrugnęła do Harry'ego, podczas gdy ciotka tylko z oburzeniem kręciła głową. - Remus będzie twoim kuratorem, a ja będę nadzorować twoją resocjalizację jako pracownik, jak to wy nazywacie, policji.
- To się nawet zgadza! - Harry poczuł ulgę, mógł się nareszcie roześmiać, pierwszy raz od kilku dni. - Chodźcie do mnie na górę, pogadamy.
- Pogadamy dziś po południu u nas przy herbacie, wynajęliśmy pokój w pobliżu, u przemiłej staruszki, pani Figg. - Harry z radością zauważył liczbę pojedynczą słowa „pokój”. - Żeby mieć cały czas na oku pewnego młodego recydywistę. W takim razie meldujesz się u nas o piątej, tak? Uszanowanie państwu. - Lupin skinął głową i wyszedł z miną zawodowego konspiratora.

Rozdział 3: Doradcy i sędziowie

Koty Arabelli Figg dawno nie widziały takiego zgromadzenia w pachnącej kapustą kuchni. W małym pomieszczeniu siedziało stłoczonych kilkanaście osób. Starsza pani kręciła się wśród gości, podając herbatę oraz ciasteczka i z przejęcia jeszcze szybciej klapiąc kraciastymi pantoflami. Od dawna wiernie służyła Zakonowi, ale nigdy nie sądziła, że spotka ją taki honor: obrady Kapituły w jej domu.
Okna, drzwi i kominek zostały zabezpieczone, warty rozstawione, wreszcie można było zaczynać. Szepczący dotychczas po kątach czarodzieje umilkli, oczekując, że zabierze głos najważniejsza w tym gronie osoba. Minerwa McGonagall wstała z godnością, nieco nerwowym ruchem poprawiła okulary, splotła dłonie. Wszystkie oczy, z magicznym Moody'ego włącznie, zwróciły się w jej stronę.
- Zdecydowałam się zaprosić was wszystkich - zaczęła - ponieważ naszego ostatniego spotkania nie można uznać za udane. Zakon i my wszyscy osobiście doznaliśmy ciężkiej straty, toteż nic dziwnego, że pozwoliliśmy, by zawładnęły nami emocje. Wielu z nas pragnie zemsty. Rozumiem oburzenie i gniew, które kierują tymi osobami. Sądzę jednak, że powinniśmy uczcić pamięć Albusa Dumbledore'a, służąc nadal tym ideom, które mu przyświecały i będąc wierni zasadom, którym on hołdował. Dlatego chcę, żebyśmy zapomnieli o zemście…
O ile pierwsze słowa wicedyrektorki Hogwartu spotkały się z oznakami zrozumienia i poparcia ze strony słuchaczy, o tyle ostatnie zdanie wywołało burzę. Niektórzy z niedowierzaniem kręcili głowami, inni wyrażali głośno swoje oburzenie w mniej lub bardziej cenzuralny sposób. Wśród gwaru niespodziewanie usłyszeli Lupina. Jak zwykle siedział dotąd spokojnie w kącie. Odezwał się nagle pełnym głosem, który zabrzmiał nienaturalnie, potem wrócił do swojego normalnego, cichego, niepozornego sposobu mówienia, bez czarów jednak przywołał do porządku wszystkich i zaległa cisza.
- Co masz na myśli, Minerwo, mówiąc, żebyśmy zapomnieli o zemście?
- Dokładnie to, co powiedziałam. - Surowy ton wicedyrektorki przywodził na myśl szkolny wykład. - Pozostawmy sprawę Severusa Snape'a Departamentowi Przestrzegania Prawa i służbom aurorskim. Zakon Feniksa nie został powołany, by wymierzać sprawiedliwość, a tym bardziej nie został powołany dla zemsty. To byłoby bezprawie, a nie sprawiedliwość. Powiedzmy sobie jasno, zemsta jest złem. Naszą siłą było współdziałanie i wzajemne wsparcie w przeciwstawianiu się złu i tego powinniśmy się trzymać. Przypominam, że wciąż naszym prawdziwym wrogiem pozostaje Voldemort! - Choć zwykle unikała wypowiadania tego miana, teraz profesor McGonagall wymieniła je tak zdecydowanie, że po pomieszczeniu przetoczył się pomruk powszechnego zdumienia, jak echo dalekiego grzmotu, a Moody pokręcił głową z dezaprobatą.
- Więc mamy zostawić Snape'a jego własnemu losowi, dać mu spokój? - Arthur Weasley miał wątpliwości.
- Z pewnością nie będziemy go ścigać.
- A jeśli Ministerstwo nic nie zrobi? Mieli dość czasu i ciągle milczą! Morderca jest wciąż na wolności, był w Kwaterze, wie wszystko o wszystkich, zagraża Harry'emu - poparła męża Molly.
- Jak dotąd jednak nie sprowadził do Kwatery, ani nikomu z nas na kark bandy Śmierciożerców. Mógł zabić Harry'ego lub zabrać go ze sobą, nie zrobił tego… - odpowiedziała Minerwa.
- Anubisium jest czyste, ani śladu trucizny. Działa rewelacyjnie - wtrącił Lupin.
- Naprawdę? I odważyłeś się, Remusie…? - zdumiał się Arthur.
- Naprawdę. Zanim pozwoliliśmy Remusowi spróbować, sprawdzałem eliksir ja, Horacy i znajomi Tonks z Biura Aurorów, którzy zajmują się toksykomagią - potwierdził jakby wbrew sobie Moody.
- Myślicie, że Snape ryzykowałby wpadkę dla kogokolwiek z nas?
- Rozumiem twoje wątpliwości, Arthurze. Nie wiemy, po co to zrobił i czy to w ogóle on - wróciła do przerwanego wątku McGonagall. W stosunku do bliskiej, ponurej tajemnicy wydawała się mniej odważna, niż chwilę wcześniej, gdy mówiła o najpotężniejszym z wrogów. Teraz imię złoczyńcy jak gdyby parzyło jej wargi. - I tego właśnie powinniśmy się dowiedzieć: jego motywów. Albus oczekiwałby od nas zrozumienia dla kogoś, kto był naszym…
- No, kim? - zaatakowała Molly.
- Choćby współpracownikiem, towarzyszem różdżki - dokończyła za wicedyrektorkę Tonks.
- Gniew i ból to źli doradcy, i jeszcze gorsi sędziowie, Molly - cicho odezwał się Remus.
- Ale ci źli doradcy potrafią ocalić życie niejednego człowieka, słowo aurora! - Moody poklepał go protekcjonalnie po ramieniu.
- A Harry? Jak go ochronimy? - Arthur wrócił do konkretów.
- Póki co, zadbaliśmy o to najlepiej, jak mogliśmy. Zrobimy jeszcze więcej, jeśli się uda. Remus coś wymyślił. Remusie?
- Dziękuję, Minerwo. - Lupin odchrząknął i zaczął jakby nieśmiało: - To, co powiem, może się wam nie spodobać, ale proszę, żebyście to przemyśleli. Harry ma już prawie siedemnaście lat. Wielokrotnie udowodnił, że potrafi sobie świetnie radzić z sytuacjach, w których nawet dorośli czarodzieje straciliby głowę. Chce zostać aurorem. Myślę, że można powoli wciągać go w różne mniej ryzykowne działania Zakonu - oczywiście pod ścisłą kontrolą, zawsze w towarzystwie osób, którym ufamy. Przy okazji czegoś się nauczy i będziemy go mieć stale na oku.
- To dziecko jest naszą jedyną nadzieją, to syn twojego najlepszego przyjaciela, a ty chcesz go tak po prostu narażać? - Molly nie wierzyła własnym uszom.
- James, jeśli nie miał konstruktywnego zajęcia, najczęściej wpadał na głupie albo ryzykowne pomysły. Boję się, że Harry bardzo go pod tym względem przypomina. Nie chciałbym, żeby zaczął zbawiać świat na własną rękę, zapominając nas o tym poinformować - odrzekł Remus.
- Albus w pewnym sensie dawał mu możliwość działania… - przypomniała Minerwa.
- Ten chłopak ma w sobie siłę, charyzmę, jakąś nadprzyrodzoną, niezwykłą moc omijania śmiertelnych problemów, ma… po prostu szczęście - pokiwał głową Horacy.
- I fiu-bździu w głowie jak każdy nastolatek! W każdej chwili może sobie narobić tych śmiertelnych problemów, o których mówisz, że je omija! - fuknęła Molly. - Ja jestem przeciwna wciąganiu go w jakiekolwiek akcje. Niech najpierw skończy szkołę.
- Nie powinniśmy robić wyjątków - poparł żonę Arthur. - Zaczekajmy. Tym bardziej, że zgodnie z prawem nie wolno mu jeszcze używać czarów poza szkołą.
- Nie musimy decydować od razu. Przemyślcie to jeszcze. Na razie Remus i Nimfadora towarzyszą mu tu na miejscu. Wierzę, że o Harry'ego możemy być spokojni - zakończyła profesor McGonagall. - Remusie, a ta druga sprawa?
- Cóż, druga sprawa jest jeszcze bardziej kontrowersyjna. Ostatnio, kiedy odwiedził nas „dostawca Anubisium”, rozmawialiśmy o tym, że przydałaby się w naszym gronie osoba dobrze znająca czarną magię. Wiem, że szukanie kogokolwiek poza naszym kręgiem to olbrzymie ryzyko. Sytuację komplikuje dodatkowo fakt, że nawróceni Śmierciożercy nie żyją zbyt długo. - Lupin uśmiechnął się smutno. - I nie zależy im raczej na rozgłosie. Ja jednak przypadkiem wpadłem na pewien interesujący trop, który być może pozwoli nam ominąć obóz wroga. Szukałem wiadomości o Durentiusie i trafiłem na nazwisko „Twardowski”. Osoba, o której pomyślałem, ma prawdopodobnie dostęp do takiej wiedzy o czarnej magii, którą nam byłoby trudno odkryć, pochodzi z bardzo starego rodu czarnoksięskiego. Wyjechała stąd wiele lat temu, więc osobiste sympatie lub antypatie nie powinny odgrywać roli w jej działaniach. Może spojrzeć na nasze sprawy z nowej perspektywy…
- Twardowski, Twardowski… coś mi świta… - Horacy zamyślony drapał się w głowę.
- Znałem kiedyś jednego aurora o tym nazwisku. Ale on zginął ze trzydzieści lat temu w bardzo mętnych okolicznościach. Mówiono nawet, że wykończyła go własna żona… - wspominał Moody. - Tak to jest z kobietami… - Umilkł, nie dokończywszy sentencji, spiorunowany solidarnie spojrzeniami Molly, profesor McGonagall i Tonks.
- No, to właśnie jest kobieta, chyba nawet córka tego aurora, Alastorze. Przez jakiś czas uczyła się u nas w Hogwarcie…
- Już wiem, wiem! - Entuzjastyczny okrzyk Slughorna przerwał wyjaśnienia Lupina. - Jak mogłem zapomnieć?! Margaret? Nie… Morgana! Z TYCH Twardowskich! Prawnuczka tego legendarnego alchemika, prawda? Pamiętam ją, była w moim domu. Wcześniej uczyła się w Durmstrangu. Wiele zawdzięczała Dumbledore'owi. Gdyby nie jego kontakty w Departamencie Współpracy Międzynarodowej, nie miałaby szans uczyć się u nas. Ale przerwała szkołę przed OWUTEM-ami… Szkoda, zdolna z niej była dziewczyna, tylko kochliwa i kapryśna jak Kirke! Nie mieli z nią chłopaki lekko! Podobno używała Amortencji jako perfum, wyobrażacie sobie?
- Skąd pewność, że zechce współpracować i że będzie to osoba lojalna? - wątpił Arthur. - Co my o niej wiemy? Poza sprawami sercowymi…
- W tej chwili tyle, ile powiedzieliśmy. Przede wszystkim trzeba byłoby ją znaleźć, spotkać się, zbadać sytuację. Nie mówiłem o pewności. Zresztą pewność w stosunku do drugiego człowieka to kwestia bardziej zaufania, niż wiedzy. Ile tak naprawdę wiemy o sobie…?
Rozległo się pukanie do drzwi.
- To Harry - rzekł Lupin. - Zanim wejdzie, co wy na to, o czym mówiłem?
- Mnie się ten pomysł nie podoba! - odpowiedziała Molly, najwyraźniej za dwoje, bo Arthura uciszyła spojrzeniem, gdy tylko otworzył usta. - Chyba już nie mam do niej zaufania, w końcu jest Ślizgonką.
- Ja też - zauważył Horacy.
- A ja jestem wilkołakiem, czy to coś zmienia w kwestii twego zaufania, Molly?
Czarownica zamyśliła się.
- Może faktycznie jestem trochę uprzedzona. Bądźcie jednak ostrożni i nie róbcie niczego na łapu-capu. Proszę was o jedno, nawet kiedy już sprowadzicie tu tę specjalistkę od czarnej magii, to zadbajcie o to, by Harry'ego strzegli normalni członkowie Zakonu, dobrze? - powiedziała i ruszyła ku drzwiom. Właśnie pojawił się w nich Harry, którego natychmiast zgniotła w pełnym troski, matczynym uścisku.

Rozdział 4: Człowiek Dumbledore'a

Minęły ledwie dwa dni, odkąd Harry zaczął „bywać” w małym domku Arabelli Figg, „tej zbzikowanej miłośniczki kotów”, jak o staruszce zwykła mówić ciotka Petunia. Tylko dwa dni, a jednak on sam odczuł tę zmianę tak, jakby ktoś w jego owładniętej chaosem duszy po wielekroć użył zaklęcia porządkującego. Przede wszystkim zdał sobie jasno sprawę z tego, że do siedemnastych urodzin nie powinien próbować podejmować na własną rękę żadnych działań, które wymagałyby definitywnego opuszczenia domu wujostwa. Dumbledore chciał, by Harry mieszkał tu do osiągnięcia pełnoletności, dom został zabezpieczony prawie taką samą ilością zaklęć ochronnych jak Hogwart, a teraz, gdy dodatkowo pilnowali go „pracownicy socjalni”, było to z pewnością jedyne miejsce, gdzie mógł we względnym spokoju przygotować PLAN, nie narażając przy tym nikogo z bliskich mu osób.
Ale nawet gdyby dom na Privet Drive nie był miejscem magicznie bezpiecznym, Harry czuł się w obowiązku - jak nigdy dotąd - tu właśnie pozostać. Dotarło do niego w pełni znaczenie słów, które sam wypowiedział ostatnio do Rufusa Scrimgeoura: że jest CZŁOWIEKIEM DUMBLEDORE'A i jako taki będzie mu wierny, wierny jego pamięci - na dobre i złe. Dzięki temu czuł namacalnie osobistą opiekę, obecność dyrektora w swoim życiu, choć wiedział, że stamtąd nie ma powrotu. Tak samo czuł obecność matki, ojca. I Syriusza. Miał też świadomość, że bardzo jest mu to potrzebne.
Decyzja pozostania w domu wujostwa pociągała za sobą prawem logiki kolejne. W myślach Harry'ego pojawiali się Hermiona i Ron. Przyrzekł sobie, że nie dopuści, by przyjaciele przerwali naukę - o ile będzie miał na to wpływ. Nie wykluczał skorzystania z ich pomocy, tym bardziej, że Dumbledore wielokrotnie zwracał mu uwagę na współdziałanie w przyjaźni jako najlepszą metodę walki. Niezależnie od tego, Harry postanowił nie narażać swoich przyjaciół bezpośrednio - tak długo, jak to będzie możliwe. Wiedział również, że o ile Ministerstwo nie zamknie szkoły, będzie mu potrzebny w jego działaniach stały kontakt z Hogwartem, ponieważ było to jedyne znane mu źródło pewnej i sprawdzonej wiedzy.
Kiedy już podzielił role, postawił sobie zadanie zaplanowania swych następnych ruchów. Tu jednak pojawiało się jednocześnie zbyt wiele problemów i niewiadomych. Aby odnaleźć i zniszczyć pozostałe horkruksy, co wydawało się najpilniejszym zadaniem, potrzebna mu była wiedza oraz swoboda poruszania się - a wszystko to było na razie nieosiągalne. Przez chwilę Harry miał pewien pomysł na osiągnięcie niezależności: myślał, że własne mieszkanie i praca zapewniłyby mu warunki niezbędne do dalszych poszukiwań. Wcześniej marzył o tym, że zostanie aurorem, jednak w tej sytuacji zajęcie, które wymagało ukończenia szkoły i długotrwałego kształcenia po OWUTEM-ach, musiało poczekać do spokojniejszych czasów. Wiedział, iż trzeba działać natychmiast, gdy tylko będzie to możliwe. Przeglądał więc wnikliwie oferty pracy w „Proroku”. Bez skutku. Przy okazji uzmysłowił sobie, iż jako TEN Harry Potter w świecie czarodziejów nie może podjąć oficjalnie żadnego zajęcia - musiałby kłamać i ukrywać się, stworzyć dla siebie fałszywą tożsamość, aby zapewnić sobie możliwość wypełnienia misji, a innym bezpieczeństwo. Nie miał też w ogóle pomysłu, jak zabrać się do szukania horkruksów…
I tego było już zbyt wiele!
Cała ta logika, wierność, bezpieczeństwo innych to bzdura! - wrzeszczał pełen furii głos w duszy Harry'ego. W niczym nie przypominasz swego ojca! Ty po prostu się boisz! Boisz się ryzyka, boisz się odpowiedzialności! Wolisz popijać w spokoju herbatkę i głaskać koty, gdy inni nadstawiają karku! I jesteś zwyczajnie za głupi, by ułożyć własny plan! Przeciągająca się bezczynność, poczucie bezradności - wkurzały go do ostatecznych granic! Wściekły bardziej niż podczas najgorszego ze szlabanów u Snape'a, postanowił jednak opanować się, nie rozwiązywać na razie tej łamigłówki. W imię wszystkiego, w co wierzył! - musi poczekać, aż los zdecyduje się podrzucić mu jakiś dodatkowy trop.
Jeden z pomysłów na przyszłość przyszedł mu do głowy całkiem niespodziewanie. Był bardzo wczesny ranek. Wyjątkowo leniwe, niczym jesienią, promienie słońca przedzierały się przez nieprzyjemną mgłę, zasnuwającą ogród ciotki, a Hedwiga pohukując drapała dziobem pręty klatki i domagała się śniadania. Harry właśnie się zbudził, rzucił w klatkę zwiniętą w kulkę używaną skarpetą, żeby sowa się uspokoiła i pozwoliła mu jeszcze pospać. Hedwiga obrażona tak barbarzyńskim traktowaniem nastroszyła pióra i obróciła się do ściany. Wtedy nagle doznał olśnienia: Luna! „Żongler”! Wśród czarodziejów wierzących w niestworzone rzeczy, w jakieś chraptaki krętorogie, mógłby bez większego problemu znaleźć pracę i mieszkanie, przecież tacy ludzie uwierzą we wszystko i nie będą zadawali zbędnych pytań, byle tylko bajka, którą im opowie, była wystarczająco dziwaczna. Musi skontaktować się z Luną!
Wyskoczył z łóżka, wygrzebał z zagraconego, szkolnego kufra (wciąż nierozpakowanego) kawałek pergaminu i pióro, natychmiast naskrobał krótki list do Luny. Hedwiga zatrzepotała radośnie skrzydłami, gdy otwierał okno. Lot z przesyłką przyjęła jako przeprosiny, wiedziała, że teraz będzie mogła zjeść to, co lubi najbardziej - czyli złowioną po drodze mysz.
„A jeśli to się nie uda, to zawsze mogę pracować dla Freda i George'a - pomyślał Harry, wracając do łóżka. - Tylko że to nie byłaby ani spokojna, ani zapewniająca anonimowość praca”.
Z tą myślą zasnął znowu i śniło mu się, że ubrany w cytrynowożółty, ochronny melonik, za pomocą uszu dalekiego zasięgu podsłuchuje jakichś ludzi, z pewnością Śmierciożerców, przez małe, brudne okno na parterze brzydkiego, ceglanego domu w nieznanej okolicy. Stanowczym tonem, od którego ciarki przeszły Harry'emu po plecach, ktoś wypowiadał jakąś obco brzmiącą, magiczną formułę.
Nagle brutalnie załomotano do drzwi. „Służby aurorskie, w imię Prawa Czarodziejów otwierać!”- wrzasnął czyjś głos, wzmocniony Sonorusem. Podsłuchiwany zaklął, a Harry poczuł się tak, jakby ktoś mieszał mu w mózgu, niczym w kotle z gęstym eliksirem. Kołatanie rozległo się znowu i wtedy…
Spocony usiadł na łóżku. Do okna pukała szara sowa, przynosząca co rano nowy numer „Proroka”. Nim jednak wstał, by ją wpuścić, pukanie powtórzyło się, tym razem od strony drzwi i ledwie zdążył naciągnąć kołdrę pod samą szyję, ktoś szarpnął klamkę. Do pokoju bezceremonialnie wpakowała się Tonks - dziś z włosami zaplecionymi w olbrzymią ilość tęczowych warkoczyków.
- Wstawaj, Harry! Ile można cię budzić?! Zaczęli działać! Pospiesz się, no! Mamy robotę! Musimy zdążyć przed Brygadą Dochodzeniowo-Śledczą, bo sprzątną nam sprzed nosa wszystkie ślady.
Machnęła mu przed nosem „Prorokiem”.
- Jakie ślady? Dokąd zdążyć? Miałem paskudny sen… - Ziewnął, nie wszystko jeszcze do niego docierało. Tonks zatrzymała się w drodze do okna, do którego nadal uparcie dobijała się sowa.
-Sen? - zaniepokoiła się. - Jakiś… znaczący?
Harry raz jeszcze przetarł oczy, starał się zebrać myśli.
- Nie, chyba nie... Nie było w nim Voldemorta, jeśli ci o to chodzi. - Otrzeźwiał natychmiast na wspomnienie tamtych naprawdę znaczących snów. - Dajmy temu spokój, chyba trochę przesadziłem. - Przypomniał sobie żółty melonik. - Nie lubię snów.
- Na pewno nie chcesz o tym pogadać?
- Nie ma o czym, jestem pewien. - Spróbował się uśmiechnąć. - Mówiłaś, że MAMY jakąś robotę?
Tonks popatrzyła na niego uważnie. Pokręciła głową, jakby chciała mu wypomnieć, że nie dość przykładał się do oklumencji, ale zrezygnowała z wyrzutów. Otworzyła sowie, zapłaciła i rzuciła chłopcu na kołdrę jego własny egzemplarz „Proroka”.
- No, mamy, bo idziesz z nami! Zobacz pierwszą stronę, a potem migiem ubierz się i zejdź na dół. Aportujemy się do Hogsmeade. McGonagall chce, żebyśmy szybko przeszukali salę obrony i eliksirów, zanim zjawi się ekipa z Ministerstwa. Pospiesz się!
Gdy tylko wyszła, Harry rozwinął gazetę i spojrzał prosto w czarną otchłań - w oczy Severusa Snape'a! Całą pierwszą stronę gazety zajmował list gończy. Zdrajca uśmiechnął się ironicznie z ruchomego zdjęcia, po czym odwrócił się z wyniosłą miną, jakby nic sobie nie robił z tego, że jest właśnie poszukiwany przez Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów i oskarżony o brutalne morderstwo.

Rozdział 5: Po śladach

To była ta sama wieża. I tak samo jak wtedy dostali się tu na pożyczonych w knajpie miotłach. Przy murze, tuż obok wejścia na schody, Harry zatrzymał się na moment. Idąc za Lupinem, wciąż miał wrażenie, że gdy się odwróci, czas nagle się cofnie i może on, Harry zdoła zrobić coś, by odwrócić tragiczny bieg wydarzeń. Spojrzał za siebie. Za nim szła tylko Tonks, a za jej plecami rozpościerał się głęboki błękit letniego nieba, jak obietnica wiecznego spokoju, triumfu Dobra nad Złem.
- Harry, musimy się pospieszyć! - Lupin pociągnął go za ramię. - Nie mogłeś nic zrobić.
- Może mogłem, tylko nie wiem co. Ale się dowiem! - rzekł Harry z mocą. - A jeśli spotkam Snape'a, tym razem się nie zawaham i zrobię to, co słuszne!
- To znaczy co, Harry? Jesteś pewien, że wiesz, co jest słuszne? Nie, nie odpowiadaj! - Lupin zatrzymał się nagle. - Czy wiesz, czym różnisz się od naszego największego wroga? Masz serce, Harry. Zachowaj je, jak długo możesz, nieskażone nienawiścią, w przeciwnym razie on zwycięży!
Harry nie odpowiedział. Wszystko w nim wołało o zemstę, tym bardziej teraz, gdy jeszcze raz przebył tę ostatnią drogę dyrektora, tym bardziej tu, gdzie mury pachniały jeszcze złą magią, krwią, cierpieniem i śmiercią. Milcząc ruszył w dół za Lupinem i Tonks.
Aurorka minęła ich przed chwilą, ale teraz zatrzymała się u wylotu korytarza. Wszyscy troje pochylili się nad Mapą Huncwotów. Lupin gestem powstrzymał Harry'ego, który wydobył różdżkę, by wypowiedzieć „uroczyste przyrzeczenie”.
- Ja - szepnął. - Tobie nie wolno.
Przebudzona zaklęciem, mapa natychmiast pokryła się kropkami z chorągiewkami podpisów. Profesor McGonagall stała przed salą obrony, gdzie roiło się od obcych nazwisk.
- Za późno! - Tonks pokręciła z niezadowoleniem głową, aż tęczowe warkoczyki zatańczyły w powietrzu. - Niedobrze. Pokaż lochy!
Tu wcale nie było lepiej. Przy wejściu do lochów w Sali Wejściowej czekał Moody. W klasie eliksirów i w prywatnym gabinecie Snape'a aurorzy w postaci małych, czarnych punkcików uwijali się gorączkowo, szukając śladów.
- Musimy poczekać. Nie byłoby dobrze, gdyby ministerstwo domyśliło się, że prowadzimy konkurencyjne śledztwo.
- Wiedzą. To przecież oczywiste - mruknęła do Lupina Tonks. - Ale nie mają dowodów. Boją się, że wiemy więcej niż oni. Może dzięki temu będą się bardziej starać. I zrobią więcej bałaganu. Nawet Moody niczego już potem nie znajdzie. - Chyba była zła.
- Dlaczego dotąd nikt nie przeszukał tych sal? - Dopiero teraz Harry'emu przyszła do głowy ta genialna myśl. - Trzeba było zrobić to od razu. I dlaczego eliksiry? Przecież tam gospodarował przez rok profesor Slughorn.
- Mamy podejrzenia, że Severus mógł być tam całkiem niedawno. Widzisz, Harry… - Lupin wahał się, czy wyjawić prawdę. - Kilka dni temu ktoś anonimowo podarował mi pewien prezent: Anubisium, wyjątkowo cenny eliksir o bardzo trudnej recepturze, lekarstwo na moje… dolegliwości. Do wyprodukowania tego specyfiku potrzeba nie tylko odpowiednich składników, dostępnych jedynie na czarnym rynku, ale także dobrze wyposażonej pracowni oraz mistrzowskich zdolności i wiedzy.
- Myślicie, że Snape ośmieliłby się tu wrócić? Nie! Na to jest może dość bezczelny, ale zbyt tchórzliwy! - oburzył się Harry.
- Miał dość odwagi, by zostawić mi flakonik z eliksirem w mojej sypialni na Grimmauld Place, kiedy wszyscy byliśmy w Kwaterze, w dniu ewakuacji - odrzekł Lupin. - A jeśli chodzi o przeszukanie sali obrony i gabinetu, oczywiście zrobiliśmy to natychmiast po śmierci Albusa Dumbledore'a. Nie znaleźliśmy jednak niczego, co wtedy mogłoby nas zainteresować. Żadnych notatek, dziennika, fiolek ze wspomnieniami, żadnych podejrzanych czarnomagiczych przedmiotów…
- To nas w zasadzie nie powinno dziwić. Każdy szpieg zaciera ślady - skomentowała Tonks. - Poza tym większość profesorów mieszka przez część roku w Hogwarcie, a przez wakacje w swoich prywatnych domach.
Ta ostatnia uwaga zastanowiła Harry'ego. Nigdy o tym nie myślał. Gdzie mieszkał Snape, gdy nie przebywał w Hogwarcie? Tego trzeba się dowiedzieć. Oj, przydałaby się Hermiona.
- … A Snape jest, z tego co wiem, osobą bardzo ostrożną, więc z pewnością dobrze ukrył ewentualne kompromitujące go rzeczy - kontynuowała Tonks. - Wiecie? Kiedy przeszukiwaliśmy gabinet, uderzyło mnie, jakby to powiedzieć, że w zasadzie nie było tam prawie niczego prywatnego. Jakby ten człowiek nie miał życia osobistego! Brak rzeczy, które ma każdy: jakichś listów, zdjęć rodziny lub przyjaciół, zbędnych rupieci, podarowanych na jakieś okazje przez mało zorientowanych ludzi, książki z zakładką czy notatkami czytelnika…
Harry znał jedną taką książkę. Wraz z nią przypomniał sobie cały swój gniew i poczucie upokorzenia, gdy dotarło do niego, że przez cały rok z własnej woli przyjmował pomoc, rady i wsparcie od swego najgorszego - poza Voldemortem - wroga. Obok tych uczuć pojawiła się jednak teraz myśl, której Harry nie miał odwagi wypowiedzieć głośno, jaką zdradziłby może tylko Ronowi i Hermionie. Podręcznik Księcia Półkrwi mógł okazać się bronią przeciwko niemu samemu, jako cenne źródło wiedzy o człowieku, jego marzeniach, planach, słabościach… Dotychczas Harry czytał go tylko jako książkę do eliksirów. Ale gdyby tak przemóc wstręt i…
- Wychodzą. - Lupin wskazał różdżką na mapę, gdzie z sali obrony wymaszerował bezładny „oddział mrówek”. - Idziemy. Poprowadzę was skrótem.
Zbiegłszy po ostatnich schodach, znaleźli się zupełnie niespodziewanie dla Harry'ego u wylotu korytarza prowadzącego do sali obrony. Jedno spojrzenie na mapę upewniło ich, że grupa dochodzeniowo-śledcza zmierza w kierunku Sali Wejściowej. W drugim końcu korytarza stały jeszcze dwie osoby. Eleganckie podpisy na mapie informowały, że profesor McGonagall rozmawia właśnie z Rufusem Scrimgeourem, ministrem magii. Odczekali więc jeszcze moment, a gdy minister skierował się wreszcie ku schodom, wyszli zza załomu muru. Profesor McGonagall skinęła im nieznacznie głową, zanim znikła za zakrętem w drugim końcu holu. Najszybciej i najciszej jak mogli, pobiegli do sali obrony.

Rozdział 6: Książka i klucz

Ekipa aurorów pozostawiła drzwi otwarte na oścież. Harry odruchowo zamknął je za sobą. We wnętrzu, jak zwykle w ciągu ostatniego roku, panował gęsty mrok. Wysokie, gotyckie okna zostały zasłonięte ciężkimi storami. Tylko w jednym miejscu pomiędzy zasłonami pozostała wąska szpara, przez którą wdzierała się do wnętrza cienka smuga ostrego światła, tnąc mrok niczym ostrze złotego noża. Pachniało dymem wielu zgaszonych świec.
Lupin zapalił światło różdżki. Tonks wykazała się zwykłym kobiecym rozsądkiem i postanowiła odsłonić kotary, okazały się jednak nieposłuszne zaklęciom, więc ruszyła ku oknom, po drodze dzielnie walcząc z zastępującymi jej drogę sprzętami. Dotarłszy na miejsce, szarpnęła ciężki aksamit tak mocno, że jedna z zasłon - urwana - opadła jej pod stopy, wzbijając w blasku słońca chmurę srebrzystego kurzu aż pod wysokie sklepienie.
- No, od razu inaczej - uśmiechnęła się Tonks, z trudem wyplątując stopy ze zwojów tkaniny. - Partacze! Jak oni chcieli tu cokolwiek znaleźć, skoro nie wpadli na to, by wpuścić tu dzień.
- Wiesz, nie każdy czarodziej umie poradzić sobie bez różdżki z tak mugolskim wynalazkiem jak zasłony - roześmiał się Harry. Kiedy tylko do sali wkroczyło dzienne światło, poczuł się tu znacznie lepiej i gotów był teraz wypełnić zadanie, do którego został wezwany.
Stojąc tyłem do okien, wszyscy troje rozejrzeli się po pomieszczeniu. Gdyby nie te same ponure obrazy piekielnych klątw na ścianach (nawet one w blasku dnia wydawały się Harry'emu mniej ponure) żaden z uczniów profesora Snape'a nie poznałby w tej chwili sali obrony przed czarną magią. Przerażający, sterylny ład tego pomieszczenia został zastąpiony nieopisanym, prawie swojskim bałaganem, bardziej pasującym do pokoju szalonego nastolatka, niż do klasy ponurego nauczyciela. Harry doświadczał bardzo satysfakcjonującego przeczucia, że gdyby Snape zobaczył teraz swą ukochaną, wymarzoną salę, to o ile nie padłby trupem na miejscu, z pewnością musiałby skorzystać z pomocy pani Pomfrey z powodu typowo mugolskiego zawału serca czy udaru mózgu.
- No, to mi się podoba! - roześmiał się Harry, ruszając w kierunku biurka przez gruzowisko złożone z wyrzuconych z półek ksiąg, flakonów z magicznymi substancjami i przedmiotów, których przeznaczenie trudno było odgadnąć, gdy poszczególne ich części, bezdomne, walały się oddzielnie niczym na śmietnisku. - To czego szukamy?
- Czegokolwiek podejrzanego, pachnącego czarną magią - niepewnie mruknęła Tonks.
- Tylko ostrożnie. W miarę możliwości niczego nie dotykajcie - przestrzegł Lupin.
Przez chwilę w milczeniu przeszukiwali bałagan. Harry podszedł do stojącej za biurkiem wysokiej szafy bibliotecznej. Szyba w drzwiach była stłuczona. Kryształowe szkło lśniło na podłodze jak rozsypane rozrzutną dłonią drobne diamenty. Część ksiąg leżała wciąż na półkach w bezładnych stosach. Niektóre pootwierane na dowolnych stronach straszyły ilustracjami, przywodzącymi na myśl koszmarne sny. Jedna podskakiwała, przygnieciona stertą większych i cięższych, wydając przy tym nieludzkie wrzaski, aż Lupin uciszył ją zdecydowanym uderzeniem różdżki.
- Co to było?
- Rozprawa niejakiego Paracelsusa Mortisa o leczeniu skutków Zaklęcia Cruciatus. Unikat. Jak najbardziej prawomyślna i raczej dobrze świadcząca o właścicielu księga. Ktoś, kto znosi taką lekturę, musi wykazać się… odpornym słuchem i mocnymi nerwami. Osobiście nie polecam. Mój rekord życiowy to trzy pierwsze rozdziały. Z osiemnastu. Potem przez miesiąc śniła mi się pełnia…
Harry westchnął, rozczarowany i szukał dalej. Po chwili wpadła mu w ręce jakaś cienka broszura, wyglądająca mało magicznie. Na wytartej, papierowej okładce wydrukowano grafikę, przedstawiającą rycerza u stóp wieży, w której najwyższym oknie majaczyła sylwetka damy w welonie. Rycerz miał smętną minę ciężko zgnębionego, nieszczęśliwego kochanka. Twarzy damy nie było widać. Czegoś takiego Harry się tu nie spodziewał.
- Profesorze, chyba coś mam! - rzucił przez ramię, kartkując tomik, który okazał się wierszowanym poematem w nieznanym mu języku. Tu i ówdzie podkreślono coś wyraziście zielonym atramentem, a na niektórych marginesach tłoczyły się równe rządki drobnych liter.
- Faktycznie ciekawe, zobacz Tonks! - Lupin wziął z rąk Harry'ego znalezisko.
- Wygląda na jakiś poemat miłosny. W dodatku z żadnego z szanujących się czarodziejskich wydawnictw. To mugolska książka. Arthur byłby zachwycony czymś takim. Musi to koniecznie zobaczyć. I przetłumaczyć. - Na trójkątnej twarzy młodej czarownicy odbiło się bezgraniczne zdumienie. - To niebywałe! Gdyby mi ktoś powiedział, że znajdziemy tu coś takiego, nie uwierzyłabym. Strasznie jestem ciekawa, o czym są te wiersze. No, Harry, będzie z ciebie świetny auror, masz do tego dryg! - Poklepała chłopca po ramieniu i wróciła do pryzmy jakichś gratów w sąsiednim kącie sali.
Przez pewien czas Harry przekładał tomy w biblioteczce, nie znalazł jednak niczego, co przykułoby jego uwagę. Większości autorów nie znał, tytuły też niewiele mu mówiły albo nie wzbudzały podejrzeń. Większość tych ksiąg była z pewnością standardowym wyposażeniem tej sali, od lat spoczywającym na półkach lub w jakimś kufrze, zanim jeszcze Snape zaczął marzyć o nauczaniu obrony przed czarną magią.
W końcu znudziło go oglądanie podręcznej biblioteki nauczyciela. Do tego lepiej nadawałaby się Hermiona - nie wyszłaby stąd pewnie przez tydzień. Teraz Harry zainteresował się biurkiem. Duży, zwalisty mebel znał z gabinetu w lochach. To na jego blacie stała myślodsiewnia Dumbledore'a podczas pamiętnych lekcji oklumencji. W małym, zatłoczonym lochu biurko wydawało się większe niż tu, w rozległej przestrzeni klasy. Dopiero teraz jednak widać było szlachetne, wyniosłe piękno mebla, którego nie sposób było nie docenić, nawet jeśli nie miało się ani gustu, ani wiedzy o aranżacji wnętrz i gdy nie lubiło się jego właściciela. Fronty szuflad i drzwiczki pokrywały subtelne, roślinne płaskorzeźby. Po gałęziach pnączy pełzały wysmukłe węże - tak idealnie odwzorowane, że wydawało się, iż za chwilę ześlizną się w drewnianą ciemność. Patrząc na nie, Harry mimowolnie czuł zdumienie, że nie słyszy syku i szelestu, a może nawet słów wężowej mowy.
Szuflady ktoś powyciągał, drzwiczki pozostawił otwarte. Z wnętrza biurka wysypywały się na podłogę stosy pergaminów powiązanych równo sznurkami w kolorach czterech domów. Gdy Harry je poruszył, na podłogę osunął się pakiet opleciony barwami Gryffindoru. Rozpoznał ostatnie eseje z obrony. Na wierzchu leżała praca Hermiony, oceniona na P, choć z pewnością zasługiwała na W. Pod oceną widniało zamaszyste, wężowate „SS”.
Pozostawiając wypracowania ich własnemu losowi, Harry zabrał się do przeglądania szuflad. Tu znalazł zwykłe materiały do pisania: równo przycięte arkusze pergaminu, czarno-srebrne pióra. Kiedy wysuwał mocniej szufladę, przycisk do pergaminu w kształcie czaszki zakłapał drapieżnie zębami, jednak spomiędzy kamiennych szczęk nie wypełzł, niestety, wąż Mrocznego Znaku. Za to wieczko piasecznicy w formie małego, płaskiego kuferka, odskoczyło gwałtownie, a srebrzysty, drobny piasek rozsypał się z szelestem po dnie. Piasek do suszenia atramentu w dzisiejszych czasach? Dziwactwo!
Już Harry miał się zająć przeglądaniem zawartości sąsiedniej szuflady, gdy w głębi piasecznicy kątem oka zauważył coś, co zalśniło jadowitą zielenią.
Spojrzał na pozostałych członków ekipy: Lupin był zajęty lustrowaniem przedmiotu, wyglądającego jak mała, złota trumna, Tonks przekładała z kupki na kupkę kolekcję eleganckich sztyletów różnych rozmiarów i kształtów, szukając na każdym z pomocą różdżki śladów mordu. Pamiętając zieloną poświatę, otaczającą miejsce ukrycia horkruksa, Harry ostrożnie pogrzebał w piasku jednym ze znalezionych obok piór. Ukryta tu rzecz wydawała się dość duża i twarda. Manipulując dalej piórem, zahaczył w końcu o coś, co okazało się rzeźbionym misternie w zielonym kamieniu, inkrustowanym srebrem płaskim przedmiotem w kształcie ażurowej pętli, której drugi koniec tonął jeszcze w piasku. Przełożywszy pióro przez pętlę, ostrożnie, by nie dotknąć znaleziska, Harry wydobył z piasecznicy klucz wielkości dłoni.
Położył klucz na czarnym blacie biurka. Soczysta zieleń malachitu i czyste, wyszorowane piachem srebro zalśniły jasno, kusząco w blasku słońca. Po spiralnie skręconym trzonie klucza w kierunku ażurowej pętli, przypominającej rozetę witrażowego okna, wspinał się jak po lasce Eskulapa srebrzysty smok-wąż o nietoperzowych skrzydłach. Pewnie niejedna Ślizgonka dumnie nosiłaby na szyi taką ozdobę.
Ciekawe, dla kogo był przeznaczony ten oryginalny klejnot. I dlaczego został ukryty? Ukryty tutaj…
Tonks i Lupin nadal byli zajęci swoimi poszukiwaniami. Zawołać ich? Tak! Zawołać natychmiast!
A może dać sobie jeszcze chwilę? Jedną chwilę na dotknięcie tajemnicy…
A gdyby tak odkryć ją samemu?
Harry powoli, niepewnie dotknął klucza. Tylko jednym palcem. Lekko. Prawie wcale.
I nic! Żadnej iskry. Tylko chłód kamienia. Zwykły niemagiczny klejnot. Uff! Nic ważnego.
Odważnie ujął przedmiot w dłoń, jakby chciał nim otworzyć jakiś zamek czy kłódkę. Nagle pociemniało mu w oczach i zawirowało w głowie. „Świstoklik!” - przeleciało chłopcu przez myśl, lecz nie poczuł znajomego szarpnięcia w okolicy pępka, a gdy świat znów pojaśniał, Harry znajdował się nadal w tej samej sali. Nadal panował tu ten sam nieład, a Tonks i Lupin byli tam, gdzie przedtem, kontynuując swoją pracę.
Jednak nie wszystko było tak samo.
Patrząc na klucz w swej dłoni, Harry uzmysłowił sobie, że to nie jego palce trzymają teraz ów przedmiot! Była to obca, wąska, długa dłoń, z błękitną siateczką żył pod bladą, żółtawą skórą; spod rękawa szaty wystawał biały rąbek mankietu koszuli.
Strach ścisnął go za gardło, Harry gorączkowo obejrzał się za siebie, by w ułomku szyby zobaczyć odbicie przerażonego, chudego, rozczochranego nastolatka w dżinsach, wyciągniętym t-shircie i drucianych okularach. Odetchnął z ulgą, zamykając oczy.
Wtem poczuł ból. Gwałtowny, palący, potworny ból sparaliżował mu lewą rękę aż po samo ramię. Ale gorsze niż ból fizyczny było dojmujące uczucie absolutnej samotności i bezgranicznej, wszechogarniającej tęsknoty. Tylko raz Harry doznał podobnego uczucia - stojąc przed lustrem Ain Eingarp i patrząc na własne marzenia o szczęśliwej rodzinie. Ale wtedy był jeszcze dzieckiem, dziś wiedział, że wówczas nie w pełni zdawał sobie sprawę z własnych uczuć, nie umiałby ich nazwać. To, co czuł teraz, graniczyło ze śmiertelną rozpaczą. A chociaż uczucie przeszywało go na wskroś, potrafił określić tę rozpacz, bo jednocześnie pozostawał jakby obok tej właściwej, czującej duszy. Strach i kolejna fala bólu w ramieniu ostrzegły go nagle przed obcą, potężną mocą, zbliżającą ku niemu czarne, zimne macki. Nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co robi, sięgnął gdzieś w głąb targanej cierpieniem istoty, zaczerpnął mocy i opróżnił umysł, pogrążył się w pustce.
Znikł nagle strach, a obca obecność wycofała się we własny mrok. Minął ból. Pozostał smutek. Tylko na krawędzi świadomości objawił się na moment, jak mgliste wspomnienie, obraz rozwianych na wietrze czyichś włosów, prześwietlonych słońcem i ich zniewalający zapach. Harry miał wrażenie, że mógłby żyć tylko w tym wspomnieniu i pragnie przedłużyć je w nieskończoność, jak pierwszy pocałunek z ukochaną dziewczyną. Lecz marzenie uciekło.
Spojrzał w szybę. Był sobą. I kim jeszcze? Schował klucz głęboko w kieszeni spodni, obok noszonego zawsze, niczym znak misji, fałszywego horkruksa. Wiedział, że będzie musiał w końcu odpowiedzieć sobie na to pytanie. Ale nie dziś, jeszcze nie dziś.

Rozdział 7: Przed wyborem nauczyciela

- Jakiś blady jesteś, Potter. Dobrze się czujesz? - Profesor McGonagall zajrzała Harry'emu w twarz, gdy tylko ekipa dochodzeniowa Zakonu Feniksa zebrała się w jej gabinecie. Oprócz Tonks, Lupina i wicedyrektorki przyszli jeszcze Moody i Slughorn. Ten ostatni wyglądał na bardzo zmartwionego.
- Sprzątanie potrwa wieki! Nawet armia skrzatów sobie nie poradzi! - narzekał. - Złożę zażalenie do Biura Aurorów. Gawain Robards to mój dobry znajomy. Partacze! Na brodę Merlina, ten, kto dowodził tą akcją, może się już żegnać ze stanowiskiem... - Dalszy monolog prowadził pod nosem, bo nikt z obecnych nie był gotów mu współczuć z powodu spustoszeń pozostawionych przez aurorów w sali eliksirów.
- Dziękuję, pani profesor, nic mi nie jest. - Harry postanowił się uśmiechnąć, by uwiarygodnić swoje słowa. - Jestem po prostu zmęczony.
- Harry świetnie się spisał! - Lupin wydobył z zakamarków wytartej szaty książkę z wierszami. - Wystarczyło tylko dać mu szansę! Znalazł coś, co może się nam przydać.
- Mugolska książka? Pokaż! - Moody ostrożnie wziął tomik do rąk i długo lustrował go magicznym spojrzeniem. - Niczego nadzwyczajnego w niej nie widzę, chyba tylko to, że jest mugolska i w obcym języku - wzruszył ramionami.
- No, właśnie! - przytaknęła Tonks z entuzjazmem. - O tym myśleliśmy. To dość osobliwa lektura dla jakiegokolwiek czarodzieja, no, może oprócz Arthura. Tym bardziej interesujące wydaje się, że leżała sobie w szafie z książkami w gabinecie obrony…
- Są w niej jakieś notatki - wtrącił Harry niepewnie. Był przekonany, że zapiski w książce wykonała ta sama ręka, która zanotowała wszystkie, tak pracowicie odczytywane przez niego przez cały rok, rady na marginesach „Eliksirów dla zaawansowanych”. Wolałby zapomnieć o współpracy z Księciem. Tym bardziej nie chciał, by któraś z obecnych tu osób poznała źródło jego domysłów na temat tożsamości czytelnika znalezionej książki. Ale pragnął poznać treść notatek, chciał zdobyć potwierdzenie na piśmie wszystkich zbrodni wroga, tym bardziej teraz. A chociaż przyszło mu do głowy, że mugolski poemat o rycerzu i damie serca, na jaki wyglądał ten tomik, raczej nie mógł inspirować czytelnika do zbrodni, nie dopuszczał do siebie takich myśli.
Dorośli najwyraźniej byli tak samo jak on ciekawi znaleziska, bo wszystkie pięć głów solidarnie pochylało się nad książką, którą Moody kartkował powoli, by inni mogli obejrzeć dokładnie każdą stronicę.
- Takie oglądanie nic nam nie da - rzekła w końcu profesor McGonagall. - Trzeba to oddać Arthurowi, on będzie wiedział, co z tym zrobić. A jeśli nie, poprosimy o pomoc twoją znajomą, Remusie. Wydaje mi się, że powinna sobie poradzić z odczytaniem tego tekstu…
Lupin tylko pokiwał głową. McGonagall zwróciła się tymczasem do Slughorna:
- Horacy, jak tam twoi przyjaciele z Departamentu Współpracy, znaleźli coś?
- Jak kamień w wodę! - Slughorn rozłożył bezradnie ręce. - Ale wciąż szukają.
Harry, pozostawiony na moment samemu sobie, usiadł bez pytania na kanapie i wcisnąwszy ręce w kieszenie, bezwiednie bawiąc się łańcuszkiem medalionu, słuchał zagadkowej wymiany zdań.
- Przepraszam… - mruknął w końcu, bo w tej sytuacji poczuł się niezręcznie, jakby słuchał czegoś, co nie było przeznaczone dla jego uszu. - Może powinienem wyjść?
- Może powinieneś, Potter - profesor McGonagall powiedziała to jakoś tak, jakby od początku planowała właśnie taki przebieg tej rozmowy - … a może nie powinieneś. Skoro spisałeś się tak świetnie podczas swego pierwszego zadania, to może my powinniśmy wyjaśnić ci pewną kwestię. - Wymieniła spojrzenia z Lupinem, Moodym i Slughornem, a gdy tamci kiwnęli głowami, powoli i z namysłem kontynuowała z tą samą przerażająco poważną miną, z jaką prowadziła kiedyś Harry'ego do Wooda, aby uczynił zeń najmłodszego szukającego:
- Albus Dumbledore był prawdopodobnie największym czarodziejem naszych czasów, wielu z nas zapewniał bezpieczeństwo, teraz jednak zostaliśmy sami. I nie wolno nam narażać nikogo, a w szczególności ciebie. Uznaliśmy, że nam, a być może i tobie, przyda się pomoc, nazwijmy to tak: specjalisty.
- Ale przecież profesor Moody i profesor Lupin są specjalistami w dziedzinie obrony przed czarną magią. - Harry nie mógł pojąć tego pomysłu, nie chciał ufać kolejnej obcej osobie, jakiemuś „nazwijmy-to-tak-specjaliście”. Sugestia, że ktoś miałby się znać na czarnej magii lepiej niż ktokolwiek z obecnych tutaj, zamiast uspokajać, po prostu go przerażała. Spodziewał się kolejnego utajonego śmierciożercy, z którego nienawiścią będzie musiał sobie poradzić.
- Możesz być spokojny, Harry. Zanim zdecydujemy się poprosić tę osobę o pomoc, najpierw dokładnie ją sprawdzimy. - Lupin, jakby czytał w jego myślach, próbował odpędzić lęk chłopca.
- Snape'a sprawdzaliście kilkanaście lat! - Harry wiedział, że nie są niczemu winni, że nie ma prawa ich oskarżać. Wiedział, a jednak gniew i ból, i cały ten strach, tyle razy tłumione, okazały się silniejsze od woli.
- To prawda - odrzekła McGonagall dziwnie miękko. - Tym razem będziemy może… bardziej nieufni? Nie musimy przecież od razu powierzać tej osobie tajemnic Zakonu. Może nam służyć radą, wiedzą, a ciebie, oczywiście pod ścisłą kontrolą, może uczyć różnych pożytecznych rzeczy…
- Większości rzeczy, które będą mi teraz potrzebne, mogliby mnie nauczyć jedynie moi wrogowie. To ich muszę poznać do głębi, zanim kolejny raz stanę z nimi twarzą w twarz. Tej wiedzy jednak nie udzieli mi żaden „specjalista”, muszę ją zdobyć sam. - Harry zamilkł, mając wciąż w ustach gorzki posmak ironii. Patrzył na zastygłe w zdumieniu twarze tych ludzi. Nie powinien ich ranić. Wiedział, że czują się prawie tak samo zagubieni jak on, bez przewodnika wyznaczającego drogę, bez łagodnego, zmęczonego uśmiechu błękitnych oczu zza okularów połówek, uśmiechu, który każdemu z nich dawał poczucie bezpieczeństwa i zwalniał od pełnej odpowiedzialności…
- I przepraszam, jeśli to zabrzmiało bezczelnie - dodał.
- No cóż, nie było to delikatne, z pewnością jednak powiedziałeś coś bardzo rozsądnego, Harry. - Profesor McGonagall zaskoczyła go ciepłym tonem. - Na razie jednak musisz skończyć szkołę, my zaś zajmiemy się tym, co należy do nas. I to zaraz. Moi państwo, zapraszam do kominka, Molly czeka na nas z obiadem.

Rozdział 8: Do czego służą klucze?

Dopiero późnym wieczorem, kiedy zrobiło się już naprawdę ciemno, Harry i Ron, syci i zmęczeni, po skrzypiących schodach udali się na górę, by położyć się do łóżek. Oprócz nich w Norze nie było nikogo z młodych. Bill i Fleur zabrali Ginny do Francji, do babci Fleur, gdzie mieli spędzić wspólnie dwa tygodnie - „By wy lepij poznali moi rodzina” - jak mówiła Flegma. Harry, gdy tylko dowiedział się o wyjeździe Ginny, poczuł ulgę. Teraz jednak zastanawiał się, z jakiego powodu zabrała się tam w towarzystwie Fleur, której przecież serdecznie nie cierpiała. Zapytał o to Rona, gdy zgasiwszy świece, rozbierali się do snu.
- No, wiesz… - Ron chyba nie miał gotowej odpowiedzi. - Dziewczyny są dziwne. Ona stwierdziła, że jedzie, żeby zrozumieć, co takiego faceci widzą we Fleur. Powiedziała: „Może nauczę się trochę Flegmy, żeby łatwiej podbijać serca takich głupków jak ty”, wyobrażasz sobie?
- Aha! - Harry sam nie wiedział, czy ma się śmiać z rozbrajającej szczerości Rona, czy być zły na Ginny. W końcu jego także chyba zaliczyła do „takich głupków”. - Ale przecież ona nie musi się uczyć, jak być atrakcyjną dziewczyną. Wielu chłopaków za nią szaleje - odpowiedział głośno, próbując zagłuszyć w ten sposób gniewny pomruk potwora, który obudził się w nim na wspomnienie Ginny.
- Dla dziewczyn najwyraźniej im więcej wielbicieli, tym lepiej. Lepszy efekt, gdy już kogoś wybiorą. Strasznie się lubią popisywać! Nawet Hermiona…
Aha! Harry był ciekaw, kiedy pojawi się w ich rozmowie właśnie ten temat, więc skwapliwie skorzystał z chwili słabości przyjaciela.
- No, a co u Hermiony, masz jakieś wiadomości?
- Miała przyjechać do nas, ale na razie chyba nic z tego nie będzie...
- Bo?
- Bo jej rodzice to mądrzy i ostrożni mugole. Wiesz, to, co ostatnio piszą w „Proroku” nie nastraja zbyt optymistycznie. Boją się wysłać ją samą, a tata nie bardzo może teraz załatwić samochód z ministerstwa, żeby ją przywieźć.
- Przecież mogłaby się aportować. - Harry'emu, chociaż nie lubił, ani nie mógł jeszcze legalnie korzystać z tego sposobu transportu, takie wyjście wydawało się najbardziej naturalne.
- Chyba zgłupiałeś! Po tych wypadkach zaginięć podczas aportacji, o których ostatnio pisano? A jak myślisz, dlaczego wy przybyliście z Hogwartu siecią Fiuu?
- No, faktycznie, masz rację - potaknął Harry ugodowo. Nie czytał ostatnio gazet zbyt uważnie, interesowała go głównie rubryka ofert pracy, postanowił więc nie dyskutować z wiedzą przyjaciela. - Ale do Hogwartu, to znaczy do Hogsmeade, aportowaliśmy się grupowo.
- Widocznie zależało im na czasie. Nie zrobiliby tego, gdyby nie było to konieczne. No i byli z tobą Tonks i Lupin. Wiesz, nie każdy ma szczęście być Wybrańcem. Po dziewczynę wybierającą się do kumpla na wakacje nikt nie będzie wysyłał eskorty aurorów…
„Szczęście?” - pomyślał gorzko Harry. Cóż, chciałby mieć tylko takie problemy jak Ron, co tęskni za dziewczyną, która nawet nie jest jego dziewczyną… Odrzucił spodnie w kierunku krzesła, gdzie leżała już koszulka i skarpetki i wsunął się pod chłodną kołdrę. Nagle coś z głośnym trzaskiem spadło na podłogę. Świstoświnka wrzasnęła, zaniepokojona hałasem. Ron zaświecił różdżkę. Dżinsy Harry'ego spadły na podłogę, a obok nich coś błysnęło. Ron wyciągnął rękę…
- Nie! - rozległ się zduszony krzyk Harry'ego, gdy jego przyjaciel chwycił w dłoń kamienny klucz.
Różdżka, którą przyświecał sobie Ron, rozbłysła zielonym płomieniem. W tym świetle twarz chłpaka wyglądała upiornie: z ustami otwartymi do krzyku i niewidzącymi oczyma, w których zastygło śmiertelne przerażenie. Z trudem łapał powietrze, niczym wyrzucona na brzeg ryba.
- Ron, jesteś wciąż tutaj, jesteś sobą, Ron! - Harry gorączkowo szarpał przyjaciela za ramię, lecz on, jak spetryfikowany, zamarł w bezruchu. - Rzuć klucz! Słyszysz?! Rzuć go! - Zdzieliwszy Rona po ręce jego własną różdżką, Harry chwycił go za pidżamę na piersi i mocno potrząsnął. - Ron!!!
Ron opadł bezładnie na łóżko z długim, bolesnym westchnieniem.
- Już po wszystkim. - Harry także odetchnął. Przesiadł się na posłanie przyjaciela. - Przepraszam. Miałem ci powiedzieć…
- Accio różdżka, Lumos - rozległ się w ciemności głos Rona, wciąż jeszcze drżący, światełko rozbłysło na nowo. - Co to było, Harry?
- Jeszcze nie wiem.
- Ale wiesz, jak działa? Powiedziałeś, że nadal jestem sobą… To było straszne. Ten ból i… - Ron nerwowo potarł lewą rękę i na wszelki wypadek przyjrzał się jej dokładnie w świetle różdżki, znalazł jednak tylko piegi. - Skąd to masz? Przecież to na odległość śmierdzi czarną magią!
- Tym lepiej! - mruknął Harry.
- Czyś ty się zamienił na mózgi z pijanym trollem?! - wrzasnął na to Ron. - Skąd to masz i po co ci to?!
- Znalazłem to w sali obrony, schowane w biurku. Jeśli ma to coś wspólnego z czarną magią to tym lepiej, bo jest dodatkowym dowodem przeciwko Snape'owi, skoro trzymał u siebie takie rzeczy.
- No to oddaj to jak najszybciej McGonagall!
- Nie - powiedział Harry twardo.
- Dość tego, Harry! Ja idę na dół. Z tobą jest coś nie tak: albo napiłeś się esencji szaleństwa albo ktoś potraktował cię Imperiusem! - Ron zaczął wciągać dżinsy na pidżamę, z pewnymi kłopotami, bo próbował przy tym przyświecać sobie różdżką. W końcu wziął ją w zęby, dzięki czemu przestał gadać i Harry mógł nareszcie dojść do słowa.
- Poczekaj. Nic ci się nie stało, prawda? Mnie też nie. Jestem nadal ten sam. Nawet nauczyłem się czegoś dzięki temu kluczowi.
- Szego? - mruknął Ron z rezerwą.
- Użyłem oklumencji, perfekcyjnie, rozumiesz? Zanim oddam klucz McGonagall, chcę się z niego jak najwięcej dowiedzieć. Do kogo należy? Do czego służy? Jak działa? Po co był potrzebny Snape'owi, a jeśli nie jemu, to komu? Muszę to wiedzieć i muszę wiedzieć, kim…
- Kim byłeś, mając w ręce klucz? - wtrącił Ron, kiwając głową ze zrozumieniem. Przestał się ubierać.
Harry potaknął. Chwilę milczeli.
- Choć to pewnie śmierciożerca, szkoda mi tego człowieka… - Ron otarł czoło, jakby ścierał pot po ciężkiej pracy. - I każdego, kto weźmie to do ręki. Skoro nim byłeś, Harry, to rozumiesz, co mam na myśli. Sądzę… nie wiem, jak to określić, ale… coś takiego mogłoby służyć do zastraszania. Wiesz, dajesz taki klucz komuś do ręki i mówisz mu: „Jak tego i tego dla mnie nie zrobisz, to będzie jeszcze gorzej!”.
- Ty wiesz, Ron, jesteś jednak genialny! Przecież to oczywiste, że do tego właśnie Snape używał tego klucza! Świetny szlaban, nie sądzisz? Jeszcze bardziej okrutny, niż wsiąkające pismo Umbridge! To do niego podobne! - Harry ucieszył się odkryciem.
- Tym bardziej powinieneś go oddać - poradził z powagą Ron. - Ale to już twoja sprawa. Chodźmy spać, na dziś i bez klucza mam dosyć.

Rozdział 9: Twardosławice

Dzwon na wieży małego drewnianego kościoła właśnie wybił południe. Przy wtórze donośnego piania kogutów, jego spiżowy, głęboki ton niósł się daleko nad rozległymi równinami i senną wioską, aż po granicę starego, sosnowego boru. Wieś tonęła w zieleni i kwiatach. Kwitły jeszcze ostatnie jaśminy, pachnąc odurzająco, magicznie, prawie w każdym ogrodzie. Ich zapach mieszał się z miodową wonią lip i brzękiem pszczół, tworząc cudowny, niosący rozkoszne omdlenie eliksir lata.
W pobliżu gminnego sklepu, przy którym trzech krótkoszyich wyrostków piło piwo, naprzeciwko zagrody sołtysa i nowoczesnej szkoły, kłóciły się zawzięcie dwie gospodynie.
To, co zdarzyło się w tym momencie obok, jedna z nich godzinę później tak relacjonowała licznie zgromadzonym sąsiadkom: „Jak hukło, mówię wam, tak samo, jak natenczas, co to panicz Konrad pięć lat temu nazad stodołę Nowaków w powietrze wysadził!”
Suchy trzask rozległ się na samym środku wybrukowanej drogi i oto obok kłótliwych kobiet pojawiły się ni stąd, ni zowąd dwie postacie. Większość wieśniaków z Twardosławic zgadzała się potem, że było to tylko dwoje turystów emerytów z Niemiec, których przywiozła tu „na agroturystykie” strzelająca gaźnikiem limuzyna, co to ją w miasteczku wynajmują na wesela. Druga z kłótliwych kum twierdziła jednak z uporem, iż jeden z przybyszów był kulawym kosmitą i miał oko na sprężynie, które obracało się jak u jakiejś zamorskiej jaszczurki, drugi zaś to nikt inny, jak olbrzymi bury kot. Nikt prawie nie dawał jej wiary, każdy wszak wie, co widzą jego oczy. Fakt pozostaje faktem - ledwie pojawili się nieznajomi, kumoszki natychmiast przestały się kłócić i nawet piwosze, wyrwani z letargu, objawili niespotykane zainteresowanie tym, co się obok działo.
Tymczasem starszy pan z elegancką opaską na oku podszedł, utykając nieco, do kumoszek i zapytał o coś w nieznanym im języku, z jego słów zrozumiały jedynie okaleczone koszmarnie nazwisko miejscowych „dziedziców”.
- Tam, pod lasem na górce mieszkajo! - odezwał się głośno jeden z nastoletnich piwoszy.
- Marek, to ty wiesz, co one mówio? - zdziwiła się młodsza z kumoszek.
- Ano, taki ciemny to ja nie jestem. Przecie jasne, że jak pytajo o Twardowskich to na agroturystykie przyjechali albo do dziedziczki po te jej zioła. Ale o, Kichawa jedzie, panicz znaczy. - Koledzy mówiącego roześmiali się. - Sam ich sobie zabierze. - Chłopak pokazał warczącą gromko chmurę dymu, która właśnie pojawiła się na zakręcie.
Chmura przemieszczała się wyjątkowo szybko i wyjątkowo głośno w stronę sklepu. Im była bliżej, tym częściej wśród siwego pyłu można było dostrzec lśniące srebrzyście, niklowane elementy olbrzymiego motocykla. Zaskoczeni obcokrajowcy wycofali się bliżej płotu sołtysa, gdy machina z hukiem godnym gromu zatrzymała się przy kumoszkach.
- Dzień dobry! Jak tam krowy, pani Mario? - rozległ się zza zasłony dymnej niski, stłumiony głos, po czym już bez jakichkolwiek efektów specjalnych objawił się zgromadzonym właściciel maszyny: wysoki, szczupły mężczyzna w skórzanej kurtce i czarnym kasku z przyciemnioną „przyłbicą”.
- Ty, Kichawa, uważaj, bo odlecisz do dziadka na księżyc - powitali go ze śmiechem piwosze, zanim pani Maria zdążyła odpowiedzieć.
- Raczej mi to nie grozi - mruknął, nie zaszczycając piwoszy nawet jednym spojrzeniem, ale dodał głośniej: - Testuję paliwo do motocykla, a nie rakietowe.
Oni jednak już nie słuchali, pochyliwszy ku sobie grube karki, szeptali coś zawzięcie, po czym ten sam co poprzednio, Marek, zaśmiał się znowu:
- Ty, Twardowski, gości mamuni zawieź, to może zamiast motoru rakietę ci kupi !
- Gości? - zdziwił się motocyklista, nazwany Twardowskim. Wtedy dopiero zdołała się odezwać jedna z kumoszek.
- Temi głupkami niech się panicz nie przejmuje, oni zazdroszczo, że panicz lepszy od nich. Nic toto nie umi, tylko za ojców piniądze piwo żłopie, zamiast w gospodarce co pomóc! Matce niech panicz podziękuje za lekarstwo, krowy w mig ozdrowiały, a wasze goście tam stojo, pod sołtysowym płotem… - To rzekłszy, pokazała przybyszów sękatym palcem.
Starszy mężczyzna z laską i zadbana, uczesana w kok kobieta w granatowym kostiumie o bardzo archaicznym kroju przyglądali się całej scenie z wyraźną ciekawością, wcale nie sprawiając wrażenia przerażonych czy zdezorientowanych. Twardowski zostawił motor pod sklepem, przechodząc przez brukowaną ulicę zdjął kask, spod którego spłynęły, niczym fala lśniącej smoły, długie do pasa włosy. Okazał się młodzieńcem najwyżej dwudziestoletnim, o wyrazistym, orlim profilu. Twarz miał pociągłą. Z jasną cerą mocno kontrastowała głęboka, błyszcząca chłodem czerń oczu. Ściągnięte brwi, przedzielone pionową zmarszczką oraz błądzący na wargach dziwny uśmieszek nadawały jego fizjonomii niepokojący wyraz jakieś nienaturalnej dojrzałości.
Przyjrzawszy się młodzieńcowi, przybysze wymienili szybkie spojrzenia. Twardowski zaś, zbliżywszy się, powitał ich pełnym szacunku skinieniem głowy i ku ich zdumieniu rozpoczął rozmowę nienaganną angielszczyzną:
- Witam państwa. Nazywam się Konrad Twardowski, w czym mogę pomóc?
- Minerwa McGonagall i Alastor Moody - dopełnił prezentacji starszy pan. -Szukamy pani Morgany Twardowski.
- Morgana Twardowska to moja matka. W tej chwili jest w pracy, ale powinna wrócić już wkrótce, dziś ma tylko jakieś egzaminy. Może zechcieliby państwo udać się ze mną do naszego domu i zaczekać na matkę przy herbacie? Zapraszam, chętnie państwa podwiozę, zmieścimy się - zaproponował wskazując motor.
- Polecimy tym? - Profesor McGonagall chyba nie miała ochoty na taką wycieczkę.
- Nie polecimy! - odpowiedział młodzieniec takim tonem, jakby za moment miał przestać być miły, ale natychmiast się opanował: - Pojedziemy. Ja nie latam - wyjaśnił z poprzednią uprzejmością. - I przyrzekam jechać bardzo spokojnie.
Mimo zapewnień Konrada, dwójka czarodziejów wsiadła na motocykl z minami jasno wskazującymi, że woleliby jednak podróżować na grzbiecie najbardziej narowistego hipogryfa. Ledwie minęli zakręt, Moody zrezygnował ze swej zwykłej ostrożności i natychmiast rzucił na maszynę zaklęcie Silencio. Otoczyła ich sielska cisza, za ich plecami nadal jednak wieś trzęsła się, teraz nie od huku, lecz od plotek.
Na kolejnym zakręcie brukowanej drogi minęli karczmę o szlachetnej nazwie „Roma” i szyldzie przedstawiającym, nie wiadomo dlaczego, czerwonego konia w galopie. Dalej nie było już zagród, wiejska szosa poprowadziła ich wśród rozległych łąk i pól do miejsca, gdzie na tle ciemnozielonej ściany lasu, ustawiony na niewielkim pagórku w otoczeniu brzóz, lśnił jasno stary dwór.
Dom był niewielki, na kamiennej podmurówce, drewniany o świeżo wybielonych ścianach i rzeźbionych dębowych okiennicach. Kryty gontem, stylowy dach zdobił obracający się z wiatrem kurek, niosący na grzbiecie postać brzuchatego szlachcica.
Konrad zaparkował za otwartą bramą i poprowadził gości przez bujny ogród, potem zaś jaśminową aleją w kierunku głównego wejścia - otoczonego lipami ganku, tonącego w kwiatach.
Przez krótką szeroką sień przeszli do niewielkiego saloniku, pełnego książek i porcelanowych figurek. Nad ciężką komodą i pięknym marmurowym kominkiem wisiało kilka obrazów w złoconych ramach. Na jednym z nich gruby jegomość w sobolowej czapie i karmazynowym kontuszu dumnie podkręcał wąsa, wspierając dłoń na grzbiecie… rdzawo upierzonego olbrzymiego koguta. Widząc gości, skłonił się z godnością, dosiadł ptaka, ten zaś rozłożył skrzydła i odleciał w siną dal. Siedząca w fotelu na sąsiednim portrecie nobliwa i brzydka jejmość w koronkowym czepcu, dostrzegłszy zachowanie sąsiada, znacząco popukała się w czoło i demonstracyjnie zajęła się haftowaniem na tamborku.
- Proszę nie zwracać uwagi na pradziadków, po z górą trzystu latach wiszenia na ścianie też stroiłbym fochy. - Uśmiech Konrada na moment przestał być ironiczny i stał się ciepły. - Rozgośćcie się państwo, na lewo w korytarzu jest łazienka, gdyby mieli państwo ochotę się odświeżyć. Ja tymczasem zrobię herbatę.
- I co ty na to, Alastorze? - spytała profesor McGonagall natychmiast po wyjściu Twardowskiego.
- Cóż… - Moody zdjął opaskę z magicznego oka i gorączkowo zlustrował pomieszczenie. Dokonał uważnego przeglądu bibelotów (podnosząc nawet posążek siusiającego amorka, ustawiony na kominku) nie wyłączając kolekcji kryształowych kufli do piwa umieszczonych w witrynie, zdobionej witrażową szybą. Wyjrzał za oba okna, do pachnącego miodem ogrodu, na szczęście nikt nie strzygł pod żadnym trawnika i nie podsłuchiwał.
- Cóż… - powtórzył ostrożnie, jeszcze zanim jego magiczne oko przestało się obracać. - Wydaje mi się, że jest tu jednak bezpiecznie.
- A kominek?
- Spokojnie, niepodłączony do żadnej sieci. Mugolski do bólu, jak cała okolica.
- To dobrze. - McGonagall odetchnęła z ulgą. - A to niespodzianka, młody Twardowski… kto by pomyślał? To dlatego przerwała szkołę…
- No, nie żartuj, Minerwo! Uczyłaś ją przecież, nie powiesz mi, że była święta, skoro Horacy mówił, że podbijała męskie serca niczym Kirke.
- Ja pamiętam ją inaczej. Jeśli miała w sobie coś z Kirke, to chyba tylko to, że chętnie transmutowałaby wszystkich chłopców w świnie. Rzekłabym, że była raczej odludkiem i stroniła od płci przeciwnej. Mugole nazywają takie kobiety „feministkami”. Ale mniejsza o to! Ten chłopak! To dopiero okazja! Jeśli skończył Durmstrang…
- Bez emocji! Musimy mu się lepiej przyjrzeć. Coś mi się w nim nie podoba…
- Herbata gotowa - odezwał się z przedpokoju głos gospodarza.
Wbrew oczekiwaniom czarodziejów, taca z herbatą i ciastkami nie przefrunęła przez pokój na skrzydłach magii. Konrad wniósł ją zwyczajnie, postawił na malutkim stoliku przy kanapie. Profesor McGonagall zwróciła natychmiast uwagę na niezwykłe filiżanki, zdobione wizerunkami upadłych aniołów.
- Proszę się częstować. Tu jest cukier, konfitury, miód i mleko, prawdziwe, wiejskie. Smacznego - rzekł gospodarz, podając gościom filiżanki. Potem usiadł w fotelu obok i zapadła niezręczna cisza.
- Świetne konfitury robią wasze skrzaty - pochwaliła uprzejmie pani McGonagall, by przerwać jakoś milczenie.
- Skrzaty? - Konrad zdziwił się teatralnie. - Nie mamy skrzatów. Moja matka doskonale gotuje. Ale tym bardziej dziękuję za uznanie.
- Zapewne zgodnie z rodzinną tradycją studiujesz w Durmstrangu? O ile pamiętam, twoja babka, Swietłana Korowiow, wykładała tam mugoloznawstwo. A może już skończyłeś szkołę? - próbował zmienić temat Moody.
- Zgodnie z rodzinną tradycją, mówi pan… W pewnym sensie można tak powiedzieć. Zgodnie z rodzinną tradycją, ukończyłem z wyróżnieniem drugi rok chemii na Uniwersytecie Jagiellońskim i uzyskałem roczne stypendium naukowe w stolicy alchemików, Pradze. Obawiam się, panie Moody, że choćbym najbardziej tego pragnął, to nawet dzięki koligacjom rodzinnym nie przyjęto by mnie do instytutu, o którym był pan łaskaw wspomnieć. A proszę mi wierzyć, że jestem równie daleki od takich marzeń, jak Voldemort od świętości.
Słysząc ostatnie zdanie, oburzona profesor McGonagall aż uniosła się z miejsca, a Moody nerwowo rozejrzał się wokół.
- Proszę mi wybaczyć niestosowną aluzję. - Konrad ukłonił się, niedbale kryjąc za tym kurtuazyjnym gestem satysfakcję, jaką sprawiła mu reakcja słuchaczy. - Widzę, że muszę państwu coś wyjaśnić. Powiem wprost: jestem na szczęście „mugolski do bólu, jak cała okolica”, jak pan to wspaniale określił, panie Moody. I jeżeli mogę coś doradzić, skoro chcą państwo załatwić cokolwiek z moją matką, proponowałbym unikać w jej obecności określeń „mugol” czy „charłak”, można powiedzieć, że jest na nie uczulona.

- To żart? - powiedziała profesor McGonagall swoim dyrektorskim tonem. - Udało Ci się z nas zakpić, Konradzie, zrobiłeś na nas wrażenie, przyznaję, ale teraz powiedz nam prawdę.
- Chłopcze, robisz sobie jaja ze spraw, których prawdziwej wagi z pewnością nie podejrzewasz, ani nie rozumiesz. Zabraniam ci, stanowczo zabraniam ci takich kawałów - odezwał się Moody z naciskiem.
Młodzieniec uniósł hardo głowę i popatrzył w twarz aurora. Prześwietlony na wylot, nie uląkł się jego magicznego oka, nie spuścił wzroku, jedynie splótł długie, smukłe palce wokół filiżanki, którą spokojnie uniósł do ust. To Alastor pierwszy skapitulował. Kręcąc głową z niedowierzaniem i podziwem, pokuśtykał zamyślony w kierunku kominka, zostawiając McGonagall samą na placu boju.
- „Robię sobie jaja ze spraw, których nie rozumiem…” - Konrad mówił teraz jakby do siebie. Mroczne, głębokie brzmienie jego głosu wyrażało gorzką autoironię, ciężką jak noc w lochach Azkabanu. - Uważa pan, panie Moody, że jestem tak głupi, by stroić sobie żarty ze swojej największej słabości - bardziej stwierdził niż zapytał. - Co upoważnia pana do tego, by tak nisko mnie cenić? Przecież jeszcze pół godziny temu nie wiedział pan o moim istnieniu, czyż nie tak? Tak właśnie traktujecie nas, niemagicznych: jak ciemną bezrozumną masę, trzodę, którą trzeba przeganiać z pastwiska na pastwisko lub co najwyżej jak posłuszne narzędzia do realizacji waszych wielkich planów! Ale to wy się poświęcacie, byśmy my mogli spać spokojnie i musieli być wam wdzięczni! Dlatego nawet gdybym mógł, nie chciałbym być czarodziejem; nie zdobyłbym się na aż taką pychę!
- Konradzie - profesor McGonagall wyciągnęła ku niemu rękę, ale odsunął się i rzucił jej najczarniejsze, najzimniejsze ze swoich spojrzeń, rzekła więc tylko: - Przemawia przez ciebie gorycz. Sądzisz nas tak samo niesprawiedliwie, jak my ciebie, przez pryzmat zawiedzionych nadziei, których spełnienia nikt nam przecież nie obiecywał. Zacznijmy od początku, poznajmy się bez oczekiwań.
- Wiesz co, chłopcze, masz w zasadzie rację w kilku kwestiach… - przyznał niespodziewanie Moody. - Po pierwsze, nie wiedzieliśmy o twoim istnieniu. Po drugie, odkrywszy ten fakt, rzeczywiście chyba oboje snuliśmy plany, w których mogłeś odegrać istotną rolę. Niestety, wbrew twym słowom, jako niemagiczny, nie jesteś zdolny nam pomóc, bo używamy jedynie magicznych „narzędzi”. Po trzecie zaś, udowodniłeś mi, że objawiam niepokojącą tendencję do niedoceniania przeciwnika, za to ostatnie jestem ci wdzięczny i zwracam honor.
- Więc nie mogę… - Konrad wpatrywał się w fusy na dnie filiżanki, ułożone w kształt przywodzący na myśl czaszkę.
- Słucham?
- Więc jednak nie mogę odegrać roli, jaką był pan skłonny mi powierzyć, bo jestem niemagiczny?
Zanim Alastor zdążył odpowiedzieć, wydarzyło się prawie jednocześnie kilka rzeczy: od strony okna rozległo się głośne krakanie, auror błyskawicznie zareagował wystrzeleniem w ptaka Zaklęcia Homomorficznego, przerażony kruk zdążył jednak uciec i schronić się na ramieniu Konrada.

Rozdział 10: Colorverto

- Spokojnie, to tylko Faustus, kruk, mój przyjaciel i straż przyboczna mojej matki.
- Chyba się starzeję! - burknął Moody, wyraźnie rozczarowany fiaskiem polowania.
- Faustus jest zupełnie nieszkodliwy. Pani McGonagall, panie Moody, witam! Bardzo się cieszę, że państwa widzę. Cała wieś o was mówi. Chyba przesadziliście z tą limuzyną ślubną, zmieniając widzom pamięć.
To była Morgana. Stała w drzwiach z naręczem kolorowych róż - pewnie dlatego przyniosła ze sobą do wnętrza zapach lata. Ubrana w długą, prostą, czarną suknię o bardzo długich rękawach, na tle mrocznego korytarza wydawała się jeszcze drobniejsza i niższa niż była w rzeczywistości. Rozwichrzone jasne włosy nosiła ciasno spięte, ale mimo to wysuwały się spod spinki drobnymi kosmykami, tworząc wokół twarzy świetlistą aureolę. Nie wyróżniała się urodą. Wyglądała jednak wyjątkowo młodo i wyjątkowo pogodnie, tym bardziej więc sprawiała wrażenie absolutnego przeciwieństwa syna.
Powitała czarodziejów uśmiechem, którym wita się bliskich, codziennych przyjaciół, nie zaś niespodziewane zjawy z innego świata. Oddała Konradowi kwiaty i z otwartymi ramionami ruszyła ku profesor McGonagall, która zaskoczona wylewnością tego gestu pozwoliła się nawet uściskać.
- Mówmy sobie wszyscy po imieniu. Jesteśmy przecież dorośli i już od dawna nie jesteś moją uczennicą - rzekła w odpowiedzi na serdeczności. Alastor otrzymał w ten sposób czas na postawienie rozsądnych granic czułościom. Wyciągnął tylko do Morgany dłoń, drugą ręką w razie czego ściskając różdżkę.
- Ależ się cieszę! - powtórzyła jeszcze raz Morgana, przyglądając się przybyłym. - Ile to lat się nie widzieliśmy? Za dużo!
Wzięła od syna wazon z kwiatami i ustawiła na stole.
- Colorverto! - rzekła, czyniąc dłońmi nad bukietem płynny gest, a róże, wszystkie bez wyjątku, stały się czarnopurpurowe. - Konradzie, zajmiesz się obiadem?
- Państwo wybaczą. - Młodzieniec wycofał się z saloniku.
- Pamiętam, jaka byłam zaskoczona, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam, jak użyłaś tego zaklęcia właśnie tak, bez różdżki - roześmiała się profesor McGonagall. - Nigdy nie zapomnę miny Snape'a, gdy zmieniłaś mu kolor szaty na wściekły róż.
- Byłam głupia. Straciliśmy wtedy wspólnymi siłami dwadzieścia punktów Slytherinu, i mało się nie pobiliśmy. - Morgana także uśmiechnęła się do wspomnień.
- A potem straciłaś jeszcze dwadzieścia punktów solo i zarobiłaś u mnie szlaban za przemalowanie szat Syriusza i Jamesa…
- W różowe gryfki ze złotymi kokardkami na ogonkach. Należało im się!
- To samo mówiłaś wtedy, ale nie ujawniłaś, za co im się należało. A Ślizgoni przez tydzień mieli z nich ubaw.
Młodsza czarownica spochmurniała nagle i rzekła poważnie:
- Nie tylko Ślizgoni mieli ubaw z powodu mojego żartu i długo tego żałowałam. Powiedziałam przecież, że byłam głupia. Gdy się ma do czynienia z ludźmi, którzy żart zmieniają w bezlitosną drwinę, trzeba być szczególnie ostrożnym. Miałam powody, by się zemścić na Blacku i Potterze, i warto było, nawet za cenę czyszczenia kominka z twoim gabinecie i odczarowywania setki białych myszek, poddanych częściowej transmutacji przez któryś z młodszych roczników.
- Dobrze pamiętasz to zdarzenie - wtrącił Moody, przyglądając się jej uważnie. - I wciąż jest w tobie ten sam gniew. Dziś zrobiłabyś to samo.
- Gniew? Raczej poczucie solidarności dziwadeł! - Powaga i smutek dodawały Morganie lat. - Tego nie da się zapomnieć i to nie mija, powinieneś wiedzieć. Ale chociaż uważano mnie powszechnie za wariatkę, wspominam ten rok w Hogwarcie jako jeden z najwspanialszych w życiu. A co słychać u kolegów Gryfonów?
- Obaj zginęli - odpowiedział Moody. Powiało chłodem śmierci. Morgana odeszła do okna. Przez chwilę patrzyła w dal. Złociste promienie lipcowego słońca odbiły się w samotnej łzie, wędrującej po jej policzku.
- Dawno? - spytała szeptem.
- James jakiś czas po twoim wyjeździe, Syriusz niewiele ponad rok temu - odpowiedziała McGonagall.
- Wiele razy życzyłam im śmierci, ale nigdy tego naprawdę nie chciałam.
- Tego jesteśmy pewni - rzekła Minerwa, lecz Moody pokręcił głową z miną jasno mówiącą, że on jednak nie jest pewien.
- Potterowie mieli dziecko, prawda? Nieco młodsze od mojego Konrada. Czy ono… - Morgana nie dokończyła pytania.
- Coś jednak dotarło do ciebie z naszego świata - podchwycił Alastor. - Tak, mieli syna. Oni zginęli, lecz chłopiec żyje. I jest naszą jedyną nadzieją. Ze względu na niego tu jesteśmy. Nadal prowadzimy wojnę, nasz wróg powrócił! Ty ze swoją znajomością czarnej magii, a może nawet Konrad, choć jest… niemagiczny, moglibyście nam pomóc.
- Pomóc? W czym? I jak? Co ma do tego Konrad? - Cień niepokoju przemknął po twarzy Morgany, nerwowym gestem ukryła dłonie głębiej w szerokich rękawach sukni. Stanęła przodem do gości, plecami oparta o framugę okna tak, że tylko połowę jej twarzy jasno oświetlało słońce, jakby odsłaniając przed czarodziejami tylko połowę tajemnicy.
- Morgano, zanim odpowiem, chciałabym, żebyś powiedziała mi rzecz bardzo osobistą, ale dla nas ważną. Czyim dzieckiem jest Konrad? - spytała Minerwa.
- Moim. Moich marzeń - odparła kryjąc twarz w cieniu. - Jest wolny od magii, wolny od naszego świata, naszych problemów i naszej odpowiedzialności. Ma własne, niemagiczne, udane życie. Dajcie mu do tego prawo.
- Będąc dzieckiem dwojga czarodziejów, nigdy nie będzie wolny od naszego świata - odezwał się Moody tonem sędziego. - A skoro mowa o odpowiedzialności, to czy ty dałaś synowi prawo poznać ojca i ojcu poznać syna? Nie, prawda? I oczywiście przyjmujesz odpowiedzialność za wszystkie wydarzenia, które mogły potoczyć się inaczej, gdyby obaj wiedzieli o swoim istnieniu.
Morgana zniosła demoniczny wzrok aurora.
- Dokonałam wyboru, Alastorze. Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo trudna to była decyzja. Wierzę, że wybrałam właściwie. Jeśli chcesz mnie oskarżyć o jakąś zbrodnię, po prostu zrób to. Jeżeli nie, przemilczmy ten temat i powiedz, co mogę dla was zrobić.
Tym razem Moody długo się namyślał, zanim odparł:
- O zbrodnię? Nie. Nie dosłownie. Skazanie człowieka na samotność nie jest zbrodnią. Ale świadomość, że jest się, jak to określiłaś, dziwadłem, poczucie własnej słabości, poniżenia, niełatwo daje się zapomnieć. Szczególnie gdy posiada się zdolności i pragnie się potęgi. Ktoś, kto boryka się z tymi uczuciami, skazany na samotność, łatwo wpada w sidła czarnej magii. Powinnaś o tym wiedzieć.
- Tak, wiem - odrzekła zdławionym głosem. - „W samotności hoduje się wewnątrz siebie własną ciemność, namiętne pożądanie śmierci” - tak mi kiedyś powiedział… Przekonałam się, że mówił prawdę. - Odeszła od okna. Ręce kurczowo zacisnęła w pięści, aż zbielały stawy palców. Na lewej dłoni zobaczyli teraz wyraźnie grubą, napiętą, białą bliznę, jakby ktoś rozszarpał rękę Morgany na pół. Kobieta zaś stanęła naprzeciw gości, każdemu z nich spojrzała w twarz, jakby chciała upewnić się co do odpowiedzi, zanim zadała pytanie:
- Ale on żyje, prawda? Jeszcze nie wszystko stracone? Mogłabym…
Oboje milczeli. Tylko Faustus, siedzący na gzymsie kominka, głośno zakrakał.

Rozdział 11: Strefa półcienia

Zapadł zmierzch. Lipy pachniały, roztaczając wokół aurę spokojnej radości, jakby ktoś rozpylił w powietrzu drobne kropelki eliksiru szczęścia. Siedzieli na ganku. Na wyplatanym z wikliny ogrodowym stoliku płonęła gruba, zielona świeca. Odblask jej płomienia ześlizgiwał się po krągłych kształtach kamionkowej, omszałej butli z prastarym miodem, którego ciemnozłota słodycz kołysała się leniwie w czterech kielichach.
- W takim miejscu i w takiej chwili można uwierzyć, że na świecie nie ma zła - westchnęła profesor McGonagall, wpatrując się w głębię trunku.
- Dlatego tu jestem - odezwała się Morgana spoza kręgu światła. Siedziała na wiklinowej sofie, wśród stosu poduszek, skulona, z kolanami podciągniętymi wysoko pod brodę, jak mała zmartwiona dziewczynka. Zarys jej drobnej sylwetki ledwie majaczył w mroku.
- Gdyby to mojej opiece powierzono tego chłopca, zabrałabym go tutaj. Tu czułby się bezpieczny.
- A byłby bezpieczny? - Moody zapytał wreszcie wprost o to, co cały czas starał się wybadać.
- Tu jedyną formą ciemności jest noc. I zło, które przynosimy w sobie z innych miejsc. Czarny Pan nie odkrył jeszcze istnienia Twardosławic - odrzekła Morgana, budząc tymi słowami więcej niepokoju niż zaufania.
- Dlaczego mówisz właśnie tak o Tym-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać? - głos McGonagall drżał.
- Mogę mówić inaczej, jeśli chcecie. Najchętniej zapomniałabym o nim, lecz nie potrafię. O takim bólu nie da się zapomnieć. Odebrał mi… prawie wszystko, co stanowiło sens mojego życia. Gdybym się tu nie ukryła, straciłabym także syna, chyba że sama oddałabym życie, jak Lily.
- Lubiłaś ją? - zagadnęła Minerwa, już nieco uspokojona.
- Każdy lubił Lily.
- To nie jest odpowiedź. - Moody pozostał czujny i dociekliwy.
- Masz rację, Alastorze. Powiem wam prawdę: nie lubiłam Lily. Dlaczego? Miała wszystko, czego nie miałam ja: szczęśliwą, mugolską rodzinę, ojca, co zarabiał na dom, nie narażając życia bohaterskimi czynami i matkę, która gotowała, prała, sprzątała własnymi rękoma, a magię znała tylko z bajek na dobranoc. - W słowach Morgany stopniowo wzbierał gniew. - Cieszyła się podziwem i miłością przyjaciół, sympatią nauczycieli. Nawet ten przeklęty Irytek był dla niej miły i nie wyśpiewywał o niej żadnych prześmiewczych piosenek. Na każde jej skinienie czekała cała armia najzdolniejszych, najlepszych chłopaków. Piękna, mądra, podziwiana, idealna jak wróżka z bajek… A ja? Kopciuszek! Zazdrościłam jej. Ale jej nie wystarczało to całe bogactwo. Chciała jeszcze… mojego Księcia!
Zamilkła, zupełnie ukryta w mroku. Podjęła dopiero po chwili, już spokojniej.
- Potem zrozumiałam, że kochała tylko Jamesa. I dlatego starała się naprawiać jego błędy, odkupić jego winy. Była po prostu dobra dla ofiar jego głupoty. Pojęłam to dopiero, gdy udało mi się dopiąć swego i nie musiałam być zazdrosna. A właściwie gdy zrozumiałam, że to nie ona jest moim wrogiem…
- Czy zechcesz nam pomóc? - Pytanie profesor McGonagall wywołało z cienia Konrada. Stał daleko poza przestrzenią światła, przy kolumnie u drzwi prowadzących z domu na ganek. Wyłonił się z mroku, otulony nocą jak długą peleryną, z bladą twarzą, teraz dzięki ciemności pozbawioną wieku, z włosami opadającymi na policzki niczym czarna zasłona. Starsza czarownica drgnęła niespokojnie na jego widok.
- Matko - rzekł oficjalnym tonem, nie przyjmującym sprzeciwu - nie musi matka ryzykować. To nie nasza sprawa. Ojciec poświęcił już swoje życie, to wystarczy. Nie chcę, by i matka podejmowała walkę z kimś, kto jest tak straszny i potężny, że samo jego imię budzi śmiertelne przerażenie.
- Zaraz, o czym mówi ten młody człowiek? - Moody poderwał się, oburzony. - Uważasz, że twój ojciec oddał życie w walce z Voldemortem?! Kto ci to powiedział?!
- Nikt nic mi nie mówił. - W niskim głosie Konrada czaił się bunt. - Wiem jedynie, że mój ojciec był świetnym czarodziejem, ambitnym i upartym człowiekiem. Tacy najczęściej wykazują wyjątkową zdolność do poświęceń. Myślałem, że wstydził się syna charłaka, do dziś byłem przekonany, że to dlatego mama odeszła… Ale pan z pewnością wyprowadzi mnie z błędu.
- Jeśli o to chodzi, niewątpliwie masz rację, chłopcze. Niemagiczne dziecko byłoby plamą na honorze śmierciożercy.
Na te słowa Morgana zerwała się z miejsca, jej kielich z brzękiem potoczył się po posadzce ganku.
- A tobie kto dał prawo to oceniać?!
Moody zamilkł, z zagadkowego wyrazu jego twarzy nie sposób było wywnioskować, co teraz myśli. Twarz Konrada także pozostała zamknięta i kamienna. Odwrócił się i bez słowa wycofał w ciemność, w głębi domu rozległy się jego szybkie kroki. Profesor McGonagall próbowała podejść do Morgany, która stojąc teraz na progu ganku wpatrywała się w pachnącą głębię ogrodu. Ta jednak odtrąciła wyciągniętą rękę starszej czarownicy i odsunęła się, jakby sama obecność innych parzyła jej skórę.
- Zrobiłeś to z delikatnością rozjuszonego buchorożca - zganiła McGonagall Moody'ego.
- Morgano, jeśli nie wiedziałaś… - Skrucha aurora chyba była szczera, wydawał się zakłopotany.
- Powinno być ci przykro tylko z powodu Konrada. Mój syn miał prawo dowiedzieć się tego ode mnie w stosownej chwili albo przynajmniej w inny sposób. Zdaje się, że właśnie straciłam ich obu. Nic już nie będzie takie, jak być mogło.
Wróciła na swoje miejsce na sofie, na skraju ciemności, usiadła znów z kolanami pod brodą. Połowa jej twarzy tonęła w mroku i wydawało się, że to pół światło, pół ciemność stanowi właściwą naturę Morgany.
- Wiedziałam, że Severus należał do śmierciożerców - odezwała się szeptem. - Był zdolny, ambitny i dumny, jeżeli wierzył, że coś jest słuszne, gotów był na wiele, aby to zrealizować. Pragnął robić to, na co inni nie mieliby odwagi. Spodziewałam się tego, co się stało. Odeszłam z Hogwartu, ale odejść na zawsze od niego było ponad moje siły. Kiedy zaczęłam pracować w Instytucie, Karkarow ofiarował mi pomoc i przyjaźń…
Zanim zdążyła powiedzieć coś więcej, z podwórza za dworem rozległ się ryk silnika. Trzasnęła brama. W srebrzystej od księżycowego blasku chmurze dymu i kurzu pędził, jakby unosił się nad drogą, wielki motocykl Konrada.
- Na Merlina! - zaklął Moody, nim maszyna utonęła w głębi nocy. Wszyscy troje rzucili się ku drzwiom, ciemny korytarz szybko zawiódł ich do jasno oświetlonej kuchni. Nad dużym stołem lewitował niewielki kawałek pergaminu.
„Mamo. Mam dość milczenia. Sam poznam prawdę. Uszanuj moją decyzję i nie szukaj mnie. K.S.T.” - przeczytała Morgana. Zacisnęła powieki, by powstrzymać łzy.
- „Mugolski do bólu, jak cała okolica”! I ja dałem się na to nabrać! - Moody krótkim ruchem różdżki sprowadził pergamin na stół. - O co tu chodzi, Morgano? Powiesz nam wreszcie?
Kobieta patrzyła na nich przez chwilę, jakby chciała przeniknąć myśli każdego z nich po kolei. W końcu westchnęła:
- Konrad jest charłakiem, pozostały mu tylko szczątkowe zdolności magiczne, nie musicie się go obawiać, przynamniej na razie. Wszystko wam wyjaśnię, ale to będzie długa historia. Lepiej więc usiądźcie, a ja zrobię herbaty - rzekła, zapalając zapałką płomień pod czajnikiem. - A jeśli potem zdecydujecie, że chcecie jeszcze mojej pomocy, będę wam towarzyszyła.
- Jak to: „jeśli potem zdecydujemy”? Po to tu przybyliśmy. Niełatwo było cię znaleźć! Jak możesz wątpić… - obruszyła się Minerwa, ale Morgana pokręciła głową.
- Mogę. Mam, niestety, powody sądzić, że wy też będziecie mieć wątpliwości - powiedziała, podciągając zbyt długi rękaw sukni.

Rozdział 12: Rycerz zdrajca i tajemnica animusów

Siedząc na swoim łóżku, Harry, ubrany nietypowo jak na lipiec: w koszulkę, za duże dżinsy po Dudleyu i… dwie pary nieco postrzępionych rękawiczek, obracał w palcach kamienny klucz. Srebrny wąż wił się wokół trzonu w misternych splotach, błyskał szmaragdowo oczyma, jakby tęsknie spoglądał w dal przez rozetę gotyckiego okna.
- Hermiona na pewno wiedziałaby, co to jest i do czego służy - mruczał Harry pod nosem.
Wciąż na nowo próbował odkryć tajemnicę tego przedmiotu. Pamiętając ukryte wrota w jaskini z horkruksem, próbował nawet przekupić klucz daniną krwi, ale choć rozciął sobie kciuk, nic to nie dało. Klucz był martwy. Oczywiście dopóki nie dotknął go nagą dłonią. Gdy tylko zdejmował rękawiczki, przeżywał od nowa tę samą, znaną już sytuację: poczucie, że jest kimś innym i że ten ktoś strasznie cierpi w samotności. Czuł ból, strach, wściekłość. Potem osaczała go potężna wola, przeciw której bronił się z pomocą oklumencji, a gdy zło odchodziło, wraz z uwięzionym w kluczu człowiekiem tęsknił za dziewczyną o złocistych włosach. Wreszcie wizja gasła i pozostawał tylko smutek.
Na swój sposób podróż z kluczem przypominała nieco wędrówkę do myślodsiewni. Była jednak znacznie trudniejsza, bo zamiast oglądać wydarzenia stojąc z boku, był w duszy tego człowieka, czy też gościł go w sobie, doświadczając jego uczuć bezpośrednio.
Harry'emu było go żal. Być może ta mroczna świadomość, która starała się zawładnąć duszą tego człowieka, w końcu uwięziła go w kluczu albo przynajmniej pozbawiła tego właśnie wspomnienia. Oczyma wyobraźni chłopiec widział Snape'a, jak dręczy strasznymi klątwami jakiegoś zakochanego nieudacznika typu Neville'a, by odebrać mu jego uczucia, potem zaś pastwi się z pomocą klucza nad małym przerażonym pierwszoroczniakiem z gryfońską naszywką na szacie.
Musiał to być ktoś zdolny i wrażliwy - myślał Harry o tym, kogo zamknięto w przedmiocie. Miał potężną siłę woli, skoro zdołał przeciwstawić się Snape'owemu „Legilimens”. Harry pamiętał zimne macki obecności znienawidzonego nauczyciela w swojej głowie podczas pamiętnych lekcji oklumencji i był wdzięczny anonimowemu więźniowi za naukę. Myślał, że teraz będzie umiał się obronić, gdy przyjdzie taka potrzeba. „Zemszczę się za nas obu i za twoją dziewczynę, bo jej pewnie też stała się krzywda!” - przyrzekał tamtemu. Dotąd jednak niczego więcej się nie dowiedział, ani o tym nieszczęśliwym czarodzieju, ani o przeznaczeniu magicznego przedmiotu.
Włożył klucz do kieszeni spodni. Wstając, zgubił coś, co potoczyło się szybko pod szafę. Pognał za lśniącym metalowym krążkiem, by odkryć, że to fałszywy galeon Hermiony. Obejrzał go a nadziei, że Luna prześle mu wiadomość, ale moneta pozostała niezmieniona. Po tym, co przeżył i usłyszał podczas swojej pierwszej misji, coraz bardziej doskwierało mu siedzenie w miejscu i bezczynność. Niech już coś nareszcie zacznie się dziać! Zwinął rękawiczki, wcisnął różdżkę do tylnej kieszeni dżinsów i ruszył do drzwi.
- Wychodzę! - powiedział do ciotki, mijając drzwi kuchni. Odpowiedziało mu milczenie. Odkąd do domu pani Figg sprowadzili się Tonks i Lupin, i odkąd Harry spędzał w towarzystwie „pracowników socjalnych” większość czasu, ciotka i wuj prawie w ogóle przestali się do niego odzywać. Tylko czasem, gdy wracał, a wuj był w salonie, zajęty oglądaniem wiadomości, ciotka rzucała mu jedno, zawsze takie samo, przerażone, pytające spojrzenie. Miała przecież świadomość, że w świecie czarodziejów źle się dzieje i że Harry, niezależnie od ich i własnej woli, jest ważnym elementem tej koszmarnej układanki. Harry nawet współczuł Dursleyom - musieli czuć się z nim teraz tak, jakby mieszkali na beczce prochu.
Idąc w kierunku domku pani Figg, rozglądał się uważnie, ale wszystko wyglądało zwyczajnie: mugolsko i spokojnie. Rudy kot nieco podobny do Krzywołapa przeciągnął się na betonowym murku ogrodzenia i odprowadził Harry'ego kawałek, tylko do najbliższej latarni. Dalej eskortowanie przejął szary, prążkowany, jeden z tych, które - jak podobno sądzą angielscy mugole - przynoszą pecha.
Furtka do ogrodu pani Figg, ledwie trącona ręką, otworzyła się gościnnie, kołatka na drzwiach w kształcie uśmiechniętej kociej mordki zapraszała do środka. Pachniało tu jak zwykle kiszoną kapustą i czymś jeszcze, chyba gorącym mlekiem. Radio w kuchni poważnym i znudzonym głosem spikera nader głośno informowało o przerażającym akcie terroryzmu - zamachu bombowym na jeden z londyńskich sierocińców, a zaraz potem o spektakularnej kradzieży bezcennego manuskryptu z biblioteki uniwersyteckiej w Pradze. Księga stanowiła kompendium pradawnej wiedzy alchemicznej.
- Dzień dobry, Harry, kochaneczku! Masz ochotę na budyń? - Żwawa staruszka już człapała na powitanie.
- Dzień dobry, poproszę - wiedział, że zrobi jej tym przyjemność, był też głodny jak stado wilkołaków w pełnię, bo obiad ciotki dziś okazał się wyjątkowo niestrawny. Budyń pani Figg nie musiał być bardziej jadalny, ale nie należało tracić okazji. Tym bardziej, jeśli próbowało się wcześniej na przykład ciastek Hagrida…
- Cześć Harry, miło że jesteś! Zrobiłeś kawał dobrej roboty w sali obrony! - Tonks aportowała się z górnego podestu schodów do saloniku, w półobrocie poprawiając fryzurę, przywodzącą na myśl pomarańczowe wronie gniazdo i lądując wpadła na stół. Nie przejąwszy się tym, kontynuowała monolog: - Arthur znalazł tłumaczenie tej mugolskiej książki. To podobno poemat o rycerzu zdrajcy, który postanawia podstępem zniszczyć jakiś zakon. ZAKON! Rozumiesz?
Świat dookoła Harry'ego jakby pojaśniał! Oto miał swój dowód! Niezbity dowód przeciw wszelkim wątpliwościom! Od śmierci Dumbledore'a magazynował je na samym dnie świadomości w tajemnej skrytce, do której nie pozwalał sobie zaglądać.
- No, ale Snape'a i tak jeszcze nie znaleźli. Za to Horacy zdobył wreszcie namiary na tego specjalistę od czarnej magii. Minerwa i Alastor mieli przyjrzeć się sytuacji; w zasadzie już powinni wrócić.
Więc jednak nie dali sobie spokoju? A może profesor McGonagall chce po prostu zatrudnić nowego nauczyciela obrony, zanim ministerstwo wyszuka kogoś takiego jak Umbridge? Czy to znaczy, że jednak otworzą szkołę? I będzie musiał im powiedzieć, że nie wraca?
- Jest profesor Lupin? - spytał w końcu, odkładając rozważania na potem.
- Jest. Czyta to romansidło. Nawet nie myślałam, że tak go weźmie - roześmiała się Tonks radośnie. - Ale to dobrze, zawsze ceniłam u facetów wrażliwą duszę! Idź, jest na górze, znasz drogę.
Zastanawiając się, o co jej chodziło, Harry ruszył schodami na poddasze i zapukał do pokoiku, który zajmowali czarodzieje. Usłyszawszy: „Proszę”, wszedł i ujrzał Lupina, siedzącego po turecku na kanapie, trzymającego na każdym kolanie jeden egzemplarz poematu znalezionego w sali Snape'a. Co kilka wersów mężczyzna uderzał lekko końcem różdżki w jedną, a następnie w drugą książkę, wskutek czego litery w tej drugiej robiły się błękitne.
- Co pan robi, profesorze?
- Tłumaczę oryginał, bo interesują mnie zaznaczone fragmenty.
- Coś ciekawego?
- Owszem. Odkryłem wiele wzruszających scen. To opowieść o miłości poświęconej w imię wyższych idei. Posłuchaj:

"Biada - mówił - niewiastom, jeśli kochają szaleńców,
Których oko wybiegać lubi za wioski granice,
Których myśli jak dymy wiecznie nad dach ulatują;
Których sercu nie może szczęście domowe wystarczyć”.*

- Pan żartuje! Tonks mówiła, że to historia zdrajcy pragnącego zniszczyć zakon - zdziwił się Harry. Poczuł zawód, nie tylko dlatego, że znikał z horyzontu jego „własny” dowód winy Snape'a, ale przede wszystkim dlatego, że w przytoczonych przez Lupina słowach usłyszał nagle echo innych słów: „Byłeś zbyt zajęty zbawianiem świata czarodziejów. Wiedziałam, że to się w końcu stanie. Wiedziałam, że nie będziesz szczęśliwy, nie ścigając Voldemorta”. - Biada dziewczynom, które kochają szaleńców!
- No, niestety, o tym także. To właśnie te „wyższe idee” - odpowiedział Lupin.
- A jednak! - Harry nie krył triumfu.
- Nie cieszyłbym się tak bardzo, Harry. - Wilkołak spojrzał na niego z troską. - Nienawiść to droga na skróty do czarnej magii.
- Panie profesorze… - Dla Harry'ego rozmowa układała się tak, jakby łyknął eliksiru Felix Felicis. - Pan zna się na czarnej magii, mógłby mi pan coś wyjaśnić?
- Pytaj. - Lupin odłożywszy książkę i różdżkę, wskazał Harry'emu krzesło.
- Słyszałem kiedyś o przedmiotach, związanych z czarną magią, których można używać, to znaczy nie można, ale używa się do psychicznego dręczenia innych. Kiedy taki zaklęty przedmiot weźmie się do ręki, to ma się wrażenie, że jest się kimś innym i cierpi się z tą osobą.
- No, nie tylko się cierpi i to nie jest czarna magia. Choć oczywiście, jak każdy czar, ten także można wykorzystać ze złą intencją. Przedmiot, o którym mówisz, to zdaje się animus.
- Powie mi pan coś więcej na ten temat? - Oczy Harry'ego błyszczały podnieceniem, którego nie był w stanie ukryć. Lupin uśmiechnął się zagadkowo, jakby się czegoś domyślał, a może po prostu cieszył się z tego zaskakującego objawu pasji naukowej swego ucznia.
- Powiem, jeśli mi wyjaśnisz, dlaczego cię to interesuje.
- Tak sobie przypomniałem… Mówił pan o uczuciach i o szaleństwie… - skłamał Harry, odwracając wzrok. Nie był dumny z tego, że tak łatwo znalazł wymówkę, że kłamał przyjacielowi. Wydawał się sobie teraz bardzo podobny do Toma Riddle'a wypytującego Slughorna o horkruksy. Ale przecież musiał się dowiedzieć!
- Zabawne, że właśnie teraz o to zapytałeś. Animusy wymyślił pewien szesnastowieczny czarnoksiężnik, którym ostatnio dosyć wnikliwie się zajmuję. Wieść niesie, że zawarł pakt z siłami zła, by otrzymać jeszcze jedno życie i posiąść wiedzę, której pragnął ponad wszystko. Oszukał jednak złe moce i zdołał im uciec. Niektórzy twierdzą, że był mistrzem w wywoływaniu duchów i jako pierwszy wezwał Inferiusa. Podobno przywrócił w ten sposób do życia ukochaną żonę jednego z ówczesnych monarchów. Był też mistrzem alchemii, Slughorn twierdzi, że być może to on wynalazł Anubisium. Napisał podobno dwie księgi poświęcone magii, ale do dziś - według oficjalnych źródeł - ich nie odnaleziono. Być może ukrył je lub zniszczył. Animusy wymyślił właśnie po to, żeby swą wiedzę i przeżycia przekazać następcom tak, aby nie trafiły w niepowołane ręce, a jednak, by ocalić je od zapomnienia. Nazywał je w swoim języku „żywotniki”. W jego kraju istniała wtedy tradycja pisania z pokolenia na pokolenie wielkich kronik rodzinnych zwanych „silva rerum”. Taka silva zawierała wiedzę i przemyślenia kolejnych ojców rodziny, spisywane na przestrzeni wieków. On zaś zrobił magiczną Silvę - skrzynię czy kufer. Za pomocą specjalnej formuły każde ważne przeżycie lub myśl zamieniał w materialny klejnot i wkładał do tej szkatuły. Gdy uznał to za słuszne, przekazał szkatułę swojemu następcy.
- Więc ta Silva to jakby żywy podręcznik wiedzy magicznej, gromadzonej przez kilka wieków. Fascynujące! Ile można się z czegoś takiego nauczyć! I jak szybko! - Harry przypomniał sobie „korepetycje z oklumencji”.
- Można byłoby, gdyby była ona powszechnie dostępna. Ale na szczęście nie jest. Pamiętaj, że w Silvie mieszczą się nie tylko dobre uczucia, przeżycia i myśli. Jeśli osoba tworząca animusa była w dobrym nastroju, biorąc do ręki żywotnik przeżyjesz z nią radość; jeśli była wściekła, doświadczysz gniewu, gdy cierpiała, poczujesz ból, jeśli pragnęła zemsty, ty także jej zapragniesz. Uczucia niosą wielką wiedzę o świecie, czy to mugolskim, czy magicznym, ale bardzo niebezpieczną. Sam powiedziałeś, że można byłoby użyć żywotnika do krzywdzenia innych. A przecież nie tylko tak można byłoby je wykorzystać. Są tam zapewne formuły zaklęć i klątw, receptury i opowieści o wykonaniu eliksirów. Dobrze więc, moim zdaniem, że szkatułę może otworzyć tylko osoba upoważniona.
- Czy można zmusić kogoś do stworzenia animusa? - Harry nareszcie zapytał o klucz.
- Może używając klątwy Imperius? Ale nie sądzę. Z tego, co mi wiadomo, do stworzenia animusa potrzebna jest prawdziwa wola podzielenia się danym przeżyciem. Inaczej klejnot może okazać się pusty, jak serce stwarzającego.
Harry zamyślił się. Historia klucza przestała nagle być prosta.
- Dużo jest na świecie animusów?
- Tego nie wiem. Ja słyszałem tylko o jednej takiej szkatule. Ale od XVI stulecia nieprzerwanie gromadzono w niej żywotniki. Nie wiadomo jednak dokładnie, gdzie się znajduje. Ród Twardowskich pilnie strzeże tej tajemnicy od kilku pokoleń, bo niejeden czarodziej oddałby wszystko, by choć raz w życiu zajrzeć do Silvy. Dziwne, że Voldemort nie spróbował jeszcze jej zdobyć…
- Może już ją ma?! - przeraził się Harry, a jego ręka sama powędrowała do kieszeni. Czyżby klucz był dowodem, że Voldemort posiada szkatułę i jej cennej zawartości udziela swym lojalnym sługom? A może była ona brakującym horkruksem?
- Mam nadzieję, że nie. Wydaje mi się, że szkatuła powinna być bezpieczna. Choć nie mam pewności. - Lupin zawahał się. Wstał, przespacerował się po pokoju, pocierając nerwowo spocone nagle czoło. - Musimy się tego szybko dowiedzieć. Na razie nie ma powodu do większego niepokoju, niż to konieczne. - Mówił, jakby sam siebie chciał przekonać, co Harry'ego jeszcze bardziej przeraziło. - Choć przyznaję, że sugestia, iż Voldemort mógłby posiąść wspomnienia jednego z najpotężniejszych czarnoksiężników historii, jest… jest po prostu straszna!
Ledwie Lupin skończył, na środku pokoju pojawiła się Tonks. Już na pierwszy rzut oka widać było w każdym jej geście zdenerwowanie, przede wszystkim wpadła na krzesło, na którym siedział Harry.
- Przyszła wiadomość z Hogwartu. Chyba nie wszystko poszło zgodnie z planem w tych Twardosławicach. Mamy jak najszybciej stawić się w gabinecie Minerwy, to znaczy profesor McGonagall. Na pół godziny zdjęto nawet niektóre zabezpieczenia. Obowiązuje zakaz użycia sieci Fiuu. Podczas aportacji Harry ma utrzymywać cały czas Zaklęcie Tarczy.

*Adam Mickiewicz "Konrad Wallenrod" 0x01 graphic


Rozdział 13 : Anubisium

W gabinecie panował półmrok, choć był to zwykły letni dzień, może jeden z bardziej pochmurnych, ale całkiem jasny. Na okna, drzwi i kominek założono silne zaklęcia, tak że wydawało się, iż wszystkie te przejścia zasłaniają bardzo brudne firanki, przywodzące na myśl pajęczynę. Z pewnością nie poprawiało to nastroju zgromadzonym tutaj członkom Zakonu. Zebrali się bardzo licznie, część sprawiała wrażenie, jakby oderwano ich od jakichś ważnych i niebezpiecznych czynności. Szczególnie dramatycznie wyglądali Arthur Weasley i pani Pomfrey. Oboje mieli szaty obficie poplamione czerwienią, podobnie jak ręce i różdżki.
- Jak sytuacja u Św. Munga? - zapytała profesor McGonagall, gdy tylko przybyli.
- Zdaje się, że opanowana. - Arthur, mimo uspokajającej treści słów, nadal wyglądał na wstrząśniętego.
- Muszę wracać natychmiast, jak tylko podejmiemy decyzję. Dobrze byłoby, gdyby Horacy i Remus udali się ze mną. - W odróżnieniu od pana Weasleya, pani Pomfrey, przywykła do widoku krwi oraz magicznych obrażeń, zachowała spokój i opanowanie, więc od razu zadbała o wsparcie dla późniejszych działań.
- Ja także będę musiał wracać. Należy zająć się znalezieniem wszystkich świadków, żeby wśród mugoli nie wybuchła panika - dodał Arthur Weasley. - W zasadzie nie powinienem w ogóle opuszczać posterunku…
- Ale co się właściwie stało? - Tonks zadała to pytanie, ledwie jej stopy dotknęły dywanu. Jeszcze nie zdążyła puścić ramienia Harry'ego. On sam dopiero opuścił różdżkę przerywając Zaklęcie Tarczy.
- To Fenrir Greyback - odpowiedziała McGonagall. - Dziś przed świtem z grupą sprzymierzonych wilkołaków zaatakował mugolski sierociniec, ten w którym wychowywał się Tom Riddle.
- Przecież nie ma pełni - zdziwił się ktoś z zebranych. Nikt mu nie odpowiedział. O szaleństwie Greybacka wiedzieli wszyscy, widocznie śmierciożercy znaleźli sposób, by zarazić nim inne wilkołaki.
Lupin sięgnął do wewnętrznej kieszeni wytartej marynarki i wydobywszy stamtąd lśniący przedmiot, podszedł do pani Pomfrey. Zdziwionej czarownicy włożył do ręki flakonik Anubisium.
- Ale Remusie, przecież… - Sprawiała wrażenie, jakby chciała natychmiast schować skarb i jednocześnie go oddać.
- Ja sobie poradzę, Poppy. To są dzieci. Weź to i dobrze wykorzystaj. - Lupin zamknął dłonie uzdrowicielki na flakoniku i próbował wycofać się w najbardziej zacieniony kąt, gdzie obok kominka stał głęboki fotel z bardzo wysokim oparciem. Po drodze jednak zatrzymała go profesor McGonagall, bez słowa ściskając mu rękę. Tymczasem Harry rozglądał się wśród zebranych. Dostrzegłszy jednak błysk łez w oczach Tonks, porzucił poszukiwanie znajomych i pociągnął ją za ramię w ten sam mroczny kąt, ku któremu skierował się Lupin.
- Dzięki, Harry - szepnęła.
- Nimfadoro, Remusie… - Wicedyrektorka opanowała już chyba wzruszenie i zdołała odzyskać zimną krew, skoro tak szybko pojawiła się obok nich. - Zanim zaczniemy, proszę, żebyście odprowadzili Harry'ego do wieży Gryffindoru. Harry, chcę, żebyś został tam, dopóki ktoś z nas po ciebie nie przyjdzie. W drodze powrotnej zabierzcie z sali obrony naszego gościa.
Posłuszni poleceniu, wyszli natychmiast, odprowadzani zaciekawionymi spojrzeniami. Przemierzali w milczeniu korytarz i kolejne schody, Tonks pociągała nosem i mrugała oczyma, Lupin szedł szybko, pogrążony w myślach, zaciskając gniewnie pięści.
- Co to było, profesorze, to, co pan dał pani Pomfrey? - przerwał ciszę Harry.
- Lekarstwo - padła krótka odpowiedź i Harry już wiedział, że nie powinien pytać więcej. Gdy odezwała się z kolei Tonks, pomyślał, że lepiej było nie pytać wcale.
- Powiedziałeś, że sobie poradzisz! Ciekawe jak?! Pomyślałeś o sobie, o nas?
- Dotychczas musiałem sobie radzić bez Anubisium. Teraz będzie tak samo. - Remus westchnął. - Po prostu myślę, że ten eliksir nie był przeznaczony dla mnie.
- Nie rozumiem. - Tonks aż się zatrzymała, tak była zdumiona.
- Gdybym wiedział, że wróg szykuje akcję, której nie mógłbym zapobiec, ale potrafiłbym… złagodzić skutki, starałbym się przynajmniej pokazać ofiarom sposób obrony… - mówił Lupin, z trudem szukając słów, niepewny swoich myśli.
- Nadal myśli pan o Snape'ie? Że miałby to zrobić celowo? Sugeruje pan, że był to akt dobrej woli wobec biednych mugolaków? Profesorze, to niedorzeczne, to przecież morderca! On nie zna litości! - Harry nie wiedział, czy jest bardziej zdumiony, czy wściekły, ale na pewno rozumiał doskonale wzburzenie Tonks. Tym bardziej zaskoczyło go, że właśnie u niej Lupin spojrzeniem szukał poparcia i że ona odezwała się, jakby zawstydzona znaczeniem słów, które zamierzała powiedzieć:
- Ja tylko uważam, że powinieneś być… trochę egoistą.

Rozdział 14: Lekcja samotności

Gruba Dama, która wpuściła ich na hasło „Horror”, powitała Harry'ego tak wylewnie, że cieszył się w duchu, iż nie mogła opuścić swych ram, taką bowiem powódź czułości znosił jedynie w wykonaniu pani Weasley.
Teraz nareszcie był sam w miejscu, które najbardziej ze wszystkich było jego domem i które, jak dotąd, planował porzucić z własnej woli. „Porzucić szczęście dla wyższych idei” - przypomniały mu się słowa Lupina o mugolskim poemacie. Ile potrzeba siły do takiego kroku! - uświadomił sobie nagle. W ciągu ostatnich sześciu lat przywykł do luksusu przyjaźni. Ron i Hermiona byli w zasadzie jego rodziną, inni: członkowie GD, drużyna, przyjaciele z Zakonu też byli ważni. No i Ginny… W każdej chwili miał przy sobie kogoś bliskiego, osobę, która pomagała już samą obecnością. Dumbledore zawsze ponad wszystko stawiał względy przyjaźni. Harry uświadomił sobie właśnie, że najważniejsza lekcja, której udzielił mu dyrektor, brzmiała: „Człowiek nigdy nie powinien być sam”.
Siedząc przy kominku, w którym kiedyś pojawił się Syriusz; tu, gdzie powstało tyle najważniejszych planów i gdzie razem z przyjaciółmi przeżył tyle pięknych chwil, Harry, w pełni świadomy tego, co robi, sięgnął do kieszeni po klucz.
Zwinięte w kulkę rękawiczki wydobył i rzucił na podłogę. Ujął przedmiot nagą dłonią. Powtórzył lekcję przyjaźni. Był gotowy na lekcję samotności.
Fala palącego bólu sparaliżowała mu ramię. Zacisnął zęby i schronił się w kąciku własnej duszy, czekając na tego obcego czarodzieja, którego zaprosił do swego wnętrza.
Poczucie pustki, choć spodziewane, poraziło go bezgranicznym smutkiem. Zachował jednak nadzieję. Tamten też miał nadzieję, jakieś wyjątkowe plany, szczytne zamierzenia, marzenia o wielkości - uświadomił sobie Harry. Ale smutek rozrastał się w nim mimo wszystko. Straszna świadomość osamotnienia, na której teraz skoncentrował całą bolesną uwagę, polegała na odkryciu, że nigdzie nie ma już ani jednego człowieka, czarodzieja czy mugola, który darzyłby go pełnym zaufaniem i któremu on mógłby zaufać. Już nie. Zamiast rady, zrozumienia, wsparcia - milczenie. Milczenie? Nie! Wrogość!
Wrogość, gniew, strach, pogarda, poniżenie - w sobie i wokół siebie…
Tego chcesz, Harry?
Jesteś na to gotowy, Potter?
Kolejna fala bólu w ramieniu na moment przywróciła Harry'emu poczucie rzeczywistości. Popatrzył na swoje obce, blade dłonie. Wahał się tylko przez moment. Przełożył klucz do lewej ręki. Ból wzmógł się, jakby rozpalone żelazo wżerało się w przedramię. Palce drżały, niezdolne odpiąć upartego guzika białej koszuli, więc szarpnął mankiet!
Zobaczył tylko własną, chudą, opaloną rękę.
Wiedział jednak, że wybierając samotność, przegrywa się życie. Pozostaje tylko ciemność. Znak śmierci, którego nie odnalazł…
Harry rozumiał teraz, że nie wolno dokonywać takiego wyboru. Rozumiał jednak także, że nie ma wyjścia. Był wdzięczny twórcy klucza za drugą najważniejszą w życiu lekcję.
I z całego serca nienawidził tej wdzięczności.

Rozdział 15: Powiernicy

- Zanim przejdziemy do właściwych rozstrzygnięć, chciałabym wprowadzić was wszystkich w sytuację - odezwała się do zebranych profesor McGonagall. - Wiem, że macie własne obowiązki, nie zamierzam zajmować wam więcej czasu, niż to konieczne. Jestem jednak przekonana, że odkryte ostatnio fakty są na tyle istotne, że powinniście je poznać w szczegółach. Po śmierci Albusa Dumbledore'a i zdradzie Severusa Snape'a zabrakło wśród nas osoby, która byłaby naszym specjalistą od czarnej magii. Oczywiście jest wśród nas wielu wybitnych aurorów. Mało kto jednak doświadczył tego gatunku magii inaczej, jak tylko poprzez skutki. W mniejszym niż obecne gronie, i nie bez kontrowersji, uznaliśmy, że warto poszukać kogoś, kto zna tę dziedzinę magii od strony praktycznej, w odróżnieniu od większości z nas. Wówczas, w zasadzie przez przypadek, Horacy przypomniał nazwisko rodziny Twardowskich, a Remus - osobę Morgany. Morgana Twardowska jest absolwentką Instytutu Magii Durmstrang, w Hogwarcie spędziła szósty rok nauki. Poznaliśmy ją jako pilną i utalentowaną uczennicę, lecz musiała opuścić szkołę z przyczyn osobistych. Wiedza o magii, także o tych kontrowersyjnych jej aspektach, jest w rodzie Twardowskich pielęgnowana nieprzerwanie od XVI wieku. Morgana jest spadkobierczynią doświadczeń kilku pokoleń czarodziejów i czarnoksiężników. Nieświadomym przypomnę o legendarnym symbolu tej spuścizny - skarbie rodowym Twardowskich: szkatule zachowującej wspomnienia kolejnych jej właścicieli. Doszliśmy do wniosku, że mając takie kwalifikacje, Morgana jest osobą, która byłaby cenna dla Zakonu. Postanowiliśmy zbadać sytuację i ewentualnie zaprosić panią Twardowską do współpracy. Po długich poszukiwaniach udało się Horacemu znaleźć informacje o prawdopodobnym miejscu pobytu Morgany. Udaliśmy się tam z Alastorem. Ponieważ w otoczeniu nie znaleźliśmy śladów czarnej magii, ani żadnej innej poza magią naturalną, przedstawiliśmy Morganie naszą propozycję. Wtedy dopiero ona wyjawiła nam fakty, które zmieniają sytuację. Powinniście je poznać, jeśli nasza współpraca ma dojść do skutku, ponieważ nie chcę nikogo narażać na ryzyko większe, niż byłby skłonny sam podjąć. Ponadto fakty, które za chwilę przedstawi nam Morgana, stawiają nas przed problemem, którego nikt z nas dotąd nie był świadomy. Jeżeli większość z was opowie się za zaniechaniem współpracy, Morgana jest gotowa, dla naszego bezpieczeństwa, poddać się Zaklęciu Zapomnienia.

Na ostatnie słowa zgromadzeni zareagowali poruszeniem. Nim przebrzmiały szepty, drzwi gabinetu otworzyły się i stanęła w nich drobna, śniada kobieta o jasnych, gładko uczesanych włosach, ubrana w powłóczystą szatę z długimi, szerokimi, skrywającymi dłonie rękawami.
- Witaj, Morgano. - Profesor McGonagall wyszła jej naprzeciw. Za gościem, jak tylna straż, postępowali Lupin i Tonks, on zamyślony, ona nieco ironicznie uśmiechnięta. Moody różdżką przesunął duży fotel, stojący dotąd przy kominku. Dziękując mu skinieniem głowy, Morgana zajęła miejsce, jak na ławie oskarżonych przed Wizengamotem.
- Witajcie. Zaczynajmy - rzekła cicho lecz pewnie, z godnością unosząc głowę. Wtedy Moody podał jej srebrny kielich. Popatrzyła zgorszona w głębię tego, co wydawało się krystalicznie czystą wodą.
- Alastorze, umiem mówić prawdę bez Veritaserum. Przyszłam tu z własnej woli i nie pozwolę się poniżać.
- Powiedz nam wreszcie to, czego się aż tak boimy! - odezwał się zniecierpliwiony Arthur Weasley. - Wtedy cały projekt wydawał mi się bez sensu, dziś raczej nie zmienię zdania. Kończmy to przedstawienie!
- Przedstawienie? - Kobieta pokiwała głową, zatrzymała Moody'ego gestem, przyjęła puchar i jednym tchem wypiła do dna. - Przestawienie… - Wstała, powiodła wzrokiem po zgromadzeniu, wydawała się teraz jakby wyższa, bardziej dostojna lub bardziej bezczelna. W pełnej napięcia ciszy rozległy się słowa, wypowiedziane tonem, który wielu z zebranych kojarzył się z dumą:
- Przez trzy lata służyłam Czarnemu Panu.
- To niemożliwe! Dlaczego? - Slughorn złapał się za głowę. W jego głosie pobrzmiewała rozpacz i histeria.
- Pan o to pyta, profesorze? Byłam młoda i beznadziejnie zakochana - odpowiedziała smutno, usiadła i podjęła opowieść. - Moją przepustką do Kręgu okazało się Zwierciadło Umarłych. Odeszłam szesnaście lat temu, w chwili chwały Lorda, a tuż przed jego upadkiem. Przeżyłam tylko dlatego, że porzuciłam uprawianie magii, zatarłam za sobą ślady. Ostatnim czarem, jakiego dokonałam, była klątwa… - Głos jej się załamał, przełknęła ból i wstyd, uniosła bladoniebieskie oczy na Moody'ego, jakby to on był tu sędzią i dokończyła: - Pozbawiłam magii mojego czteroletniego wówczas syna, Konrada.
Nawet ci czarodzieje, którzy zachowali wobec dotychczas ujawnionych faktów chłodny dystans, teraz uwolnili swój gniew i strach. Dla każdego członka magicznej społeczności talent czarodziejski miał tę samą wartość, co życie. Ktoś, kto był zdolny choćby pomyśleć, że można go odebrać innemu czarodziejowi, musiał być szaleńcem lub zbrodniarzem bez serca. W tej chwili siedząca na fotelu niepozorna czarownica dla wielu stała się Wrogiem Numer Jeden, być może straszniejszym niż sam Voldemort, bo bliskim i namacalnie obecnym! Była tu, prawdziwa, cielesna i mówiła o niewyobrażalnej zbrodni ze śmiertelną powagą i spokojem, podczas gdy Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać wydawał się widmem odległej przeszłości, dalekim, koszmarnym snem.
Purpurowa z oburzenia pani Weasley odgrażała się głośno, że nie zostanie ani chwili dłużej w jednym pokoju z tą zbrodniarką. Ktoś donośnie domagał się dla niej dożywocia w Azkabanie, a jakiś bardziej porywczy czarodziej posłał w Morganę promień zaklęcia, którego formuła utonęła w lawinie oburzonych krzyków. Ona zdołała się jednak uchylić, po czym nie podnosząc nawet głosu zwróciła się do Weasleyów, a potem do wszystkich pozostałych:
- Proszę zostać. Powinnam opowiedzieć całą historię. Wierzcie mi, to nie jest łatwe.
Gwar natychmiast ucichł, lecz ściągnięte brwi, nabrzmiałe gniewem twarze i zaciśnięte pięści członków Zakonu wyrażały wszystko.
- Na to, co wtedy zrobiłam, też nie było łatwo się zdobyć, ale wówczas wydawało mi się, że nie ma innego sposobu.
- Pozbawić mocy własne dziecko?! - Ktoś, kto rzucił to pytanie, najwyraźniej jeszcze nie wierzył w realność tego, co słyszał.
- A jeżeli tylko tak mogłam mu ocalić życie i nie narażać innych?
- Powiedzmy, że nie będziemy roztrząsać pani motywów - odezwał się rzeczowym tonem Kingsley Shacklebolt. - Czy mogłaby pani wyjaśnić, jak w ogóle dokonała pani tego… czynu? Myślę, że niezależnie od oburzenia, część z nas po prostu nie wierzy, że to możliwe.
- Pod działaniem Imperiusa zmusiłam Konrada do oddzielenia magicznej cząstki własnej jaźni, stworzyłam animusa z tego zdarzenia i umieściłam w tym przedmiocie moc mojego syna.
- Morgano, zmusiłaś dziecko, by przelało czyjąś krew? By podzieliło własną duszę? - Slughorn doskonale rozpoznał rytuał, o którym mówiła jego dawna uczennica.
- Konrad znał już wcześniej smak krwi. Miał talent animagiczny. Polował, zanim nauczył się dobrze mówić. Nie wie jednak, co wtedy zrobił. Nie pamięta, co się zdarzyło. Jedyne czarodziejskie wspomnienia, które zachował z dzieciństwa, to pamięć o lataniu. Czar szkatuły, moc uczucia z mojego animusa, opóźniły działanie zaklęcia. Jeżeli kiedyś Konrad weźmie do rąk ten przedmiot, odzyska moc. Dopiero wtedy dopełni się los osoby, która złożyła daninę krwi.
- Czyj los? - zapytał Moody. - Kogo skazałaś na śmierć?
Morgana nie od razu odpowiedziała. Można było odnieść wrażenie, że walczy z działaniem Veritaserum, zacisnęła mocno splecione na kolanach dłonie, aż zbielała, zajaśniała straszna blizna na jednej z nich.
- Moje życie broni jego mocy. Umrę, gdy Konrad stanie się znów czarodziejem, gdyby zaś ktoś obcy próbował przełamać moje czary i posiąść jego magię, zginie wraz ze mną! - W jej słowach nie było żalu, tylko groźba.
- Czy szkatuła, o której mówiłaś, to Silva Rerum? To znaczy, że jeśli się do nas przyłączysz, możesz wykorzystać na rzecz Zakonu zawartą tam wiedzę? - odezwał się milczący dotąd Lupin.
- Nie mogę, nie posiadam klucza ani mocy. Gdy animus Konrada spoczął w szkatule, uczyniłam zaklęcie klucza i przełamałam różdżkę. Silva już do mnie nie należy.
- Zaklęcie klucza służy przekazaniu szkatuły następnemu powiernikowi? - spytał znów Remus.
- Przekazaniu? Komu? Czy ten człowiek wie, jak cenny skarb posiada? Czy możemy mu ufać? - Slughorn zasypał Morganę lawiną pytań, ale Lupin wszedł mu w słowo:
- Morgano, oddałaś temu komuś nie tylko magię swojego syna, ale pięć wieków czarnoksięskiej wiedzy. To była twoja decyzja, twoja spuścizna, twoje prawo. Dziś jednak toczy się znów wojna. Musimy wiedzieć, czy Silva jest bezpieczna, czy Voldemort jej nie posiądzie i nie wykorzysta przeciw nam.
Zapadło pełne napięcia i oczekiwania milczenie. Oczy wszystkich skierowane były teraz na tę kobietę, która jeszcze chwilę wcześniej była ich śmiertelnym wrogiem, teraz zaś od jednego jej słowa zależała ich nadzieja.
- Powierzyłam szkatułę człowiekowi, którego kochałam. Była mu znacznie bardziej potrzebna niż mnie. Ufałam mu. Chciałabym wierzyć, że używa jej właściwie.
- „Chciałabym wierzyć”? Nie chcesz chyba powiedzieć, że nie masz pewności? - Horacy, poruszony, stanął przed Morganą, wymachując gniewnie różdżką, jakby zamierzał jej grozić. - Twoja miłość czy zaufanie nie mają tu już nic do rzeczy! Ten człowiek posiada bezcenną broń! Albo jest z nami, albo przeciw nam!
- Powiesz im w końcu, czy ja mam to zrobić?! - warknął Moody.
- Morgano, oni muszą wiedzieć - profesor McGonagall upomniała ją stanowczo, lecz łagodnie, jakby ze współczuciem. Oczy Morgany zalśniły, nie pozwoliła jednak popłynąć łzom, spiorunowała za to Moody'ego spojrzeniem pełnym wyższości i powiedziała twardo:
- Powiernikiem klucza jest Severus Snape.

Rozdział 16: Kamienna czaszka i kwestia odwagi

Harry odłożył klucz na stół i przez chwilę wpatrywał się w odblask ognia, złocący srebrzystą łuskę węża. Przez chwilę naprawdę był przekonany, że na ręku tamtego czarodzieja zobaczy Mroczny Znak. Poddał się emocjom. Zmyliła go ta nienawiść do całego świata! Pora wrócić na ścieżkę zdrowego rozsądku, poskładać myśli w logiczną całość.
Lupin powiedział, że jeden właściciel przekazuje drugiemu szkatułę i tylko ta upoważniona osoba może ją otworzyć. Może właśnie do tego służy taki klucz? Świetnie! W takim razie należy do konkretnej osoby - do kogo?
Snape odebrał go temu komuś, może razem ze szkatułą. Możliwe, że oddał ją już Voldemortowi. Nie, nie! - uspokajał sam siebie Harry. - To bez sensu, nie oddał, bo po co zachowałby klucz. Na pewno postanowił sam jak najwięcej skorzystać z ukrytej tam magii. A może nie do końca wiedział, co posiada? Zanim sam nie sprawdził, postanowił nie oddawać skarbu swemu panu. Wierność śmierciojada! Ale szkatuły na pewno nie otworzył, bo nie był jej właścicielem.
Więc ona nadal może być w sali obrony! Tak! Z pewnością wciąż jest ukryta gdzieś tutaj! A Snape zechce ją odzyskać, dla siebie lub dla Voldemorta. Trzeba ją jak najszybciej odnaleźć!
Gdyby wiedział, jak wygląda ten magiczny kufer, Harry mógłby go poszukać. Oddałby wtedy szkatułę Lupinowi, Zakon znalazłby właściciela i zyskałby potężną broń przeciw Voldemortowi!
Jak może wyglądać ta szkatuła? Hermiona by wiedziała… Hermiona? BIBLIOTEKA! Harry zerwał się z miejsca! Rozejrzał się za porzuconymi rękawiczkami. Znalazłszy je, pospiesznie zawinął w nie klucz, wcisnął go do kieszeni i pobiegł. Przez chwilę ścigały go jeszcze krzyki Grubej Damy, która chciała go zatrzymać, mówiąc coś o pani dyrektor i coś o słowie honoru, ale nie słuchał. Gnał korytarzami, przeskakiwał ruchome stopnie schodów, by tylko jak najszybciej rozpocząć poszukiwania.
Drzwi biblioteki zastał zamknięte, ale okazało się, że wystarczyło zwykłe zaklęcie otwierające. Tu zawsze cisza była głębsza i bardziej skupiona niż gdziekolwiek indziej w zamku. Harry błądził przez chwilę wśród równych rzędów regałów pełnych ksiąg, w obłokach kurzu tęczowych od światła wpadającego do wnętrza przez wysokie witrażowe okna. W końcu odnalazł dział leksykonów i słowników. Pomagając sobie zaklęciem przyzywającym, ściągnął z półek kilka tomów, usiadł pod regałem na posadzce i zaczął je przeglądać.
Jak się spodziewał, wcale nie było łatwo. Przerzucił w pośpiechu kilka ksiąg, ale haseł „Animus” ani „Silva rerum” nie znalazł. Dopiero „Leksykon legendarnych magicznych przedmiotów - od starożytności po współczesność" Izaaka Goldbauma przyniósł mu jakiś ślad:

Silva Rerum (łac. Las Rzeczy) - legendarna magiczna kronika polskiego rodu czarnoksięskiego Twardowskich, stworzona podobno przez pierwszego maga w tej rodzinie, Jana Twardowskiego w XVI wieku, prawdopodobnie ma postać średniej wielkości szkatuły z ciemnego drewna, inkrustowanego srebrem, o wieku w kształcie otwartej księgi; ma zawierać tzw. „żywotniki” (animusy) - zaklęte w klejnoty wspomnienia kolejnych posiadaczy; S.R. może otworzyć jedynie Powiernik Klucza; istnienia artefaktu nie potwierdzają źródła i badania naukowe; miejsce ewentualnego przechowywania nieznane. Zob. także: Zwierciadło Twardowskiego”.

Harry zaczytał się tak, że ledwie zdołał uchylić się przed lecącym w jego stronę opasłym tomiszczem. Odbił księgę łokciem, a już śmignęła ku niemu następna. Zasłoniwszy się leksykonem, Harry poszukał wzrokiem napastnika.
- Irytek!
- Cześć, Pottuś! - zakrzyknął urągliwie poltergeist. - Potter-Głupotter, myślisz, że zmądrzejesz od czytania książek w wakacje?
- Daj spokój, Irytku, idź powkurzać kogoś innego, ja muszę szybko znaleźć pewne informacje. - Harry próbował być miły.
- Kogoś innego? O, tak, powkurzam, oczywiście! Nawet wiem, kogo! Irytek wie, kim się trzeba zająć! W Hogwarcie są goście, goście! - Duch wykonał efektowne salto i zniknął za regałem. Harry odczekał chwilę, bo wydawało mu się, że tak szybka kapitulacja nie leży w naturze złośliwego widma. Po chwili jednak usłyszał od strony drzwi, jak Irytek śpiewa:

Hej, Morgana, czarna dama,
W ciemność lochów wchodzi sama!
Ta zuchwałość kary warta!
Niech pośliźnie się na smarkach!

Roześmiał się w duchu. Ktoś, o kim tak śpiewa poltergeist, raczej nie ma w Hogwarcie łatwego życia! Ciekawe, o kogo chodzi. Harry nie znał chyba żadnej Morgany, która chodziłaby sama do lochów… Postanowił się tym teraz nie zajmować, tym bardziej że ostatni wers piosenki, wywrzaskiwany teraz przez Irytka na coraz bardziej wariacką i irytującą melodię, budził niejasne skojarzenia ze wspomnieniem, którego Harry wstydził się nawet przed sobą… Miał pilniejsze sprawy niż wyrzuty sumienia z powodu wykradania cudzych tajemnic! Jeszcze raz przeczytał półgłosem opis szkatuły, zaklęciem odesłał książki na miejsce i powtarzając w myśli, jak wyglądała silva, pobiegł do sali obrony, odprowadzany wokalizami i śmiechem Irytka.

„Tu chyba zawsze już będzie ciemno! Znów ktoś zaciągnął zasłony!” - pomyślał Harry, stąpając przez moment po jasnej smudze chybotliwego światła, padającego z korytarza przez uchylone drzwi. Gdy je zamknął, zapanował mrok. Zapalił światełko różdżki i podszedł do okna, by odsłonić je tak, jak poprzednio zrobiła to Tonks. Blady, pochmurny dzień zajrzał do sali obrony jakby z obawą. Harry począł obchodzić po kolei szafy i półki w poszukiwaniu średniej wielkości szkatuły z ciemnego drewna inkrustowanego srebrem, o rzeźbionym wieku w kształcie otwartej księgi. Były tu fałszoskopy i wykrywacze trucizn, jakieś okropne preparaty z sali eliksirów, do których Snape był widocznie szczególnie przywiązany, znajome złote pudło o wyglądzie małej trumny, spod której odsuniętego wieka wyglądały instrumenty, przywodzące na myśl gabinet chirurga lub salę tortur. Chłopiec znalazł nawet jedno staroświeckie zwierciadło z rączką, w którym przez chwilę widział fragment korytarza i szelmowsko uśmiechniętą gębę Irytka. Potem duch zniknął, a pojawił się na ścianie jakiś ruchomy cień, ale Harry już odkładał lustro. Szukał dalej, nie zobaczył jednak niczego, co choćby w przybliżeniu można było uznać za przedmiot pasujący do opisu w leksykonie.
Skoro nie znalazł nic na półkach i w szafach, podszedł do biurka. Otworzył jednocześnie obie szuflady, aż piasek z piasecznicy znów z szelestem posypał się na dno. Czaszka kłapnęła złośliwie szczęką, chwycił ją więc i razem z kilkoma innymi rzeczami chciał wyrzucić na blat, gdy…
- AUĆ! - syknął, zaskoczony. Przedmiot sparzył mu dłoń tak mocno, że Harry wypuścił go z ręki, a na palcach natychmiast pojawiły mu się czerwone bąble. Czaszka ze stukotem potoczyła się po stopniach katedry i dalej między ławkami aż pod drzwi, które nagle otworzyły się z rozmachem!
Harry odruchowo przykucnął, kryjąc się za szczytem biurka i zaciskając zęby, bo oparzenie piekło nieznośnie. Poczuł jeszcze, że klucz w jego kieszeni drga gwałtownie, jakby dostał febry. Wtedy usłyszał zwielokrotnione echem kroki i głosy.
- To się nie uda - odezwała się od drzwi jakaś kobieta. - Rozumiem ich. Boją się. Jednak warto było chociaż spróbować.
- Wiem, że to może niewiele znaczy, ale uważam, że byłaś bardzo dzielna. - To był chyba głos Lupina. - Podziwiam , jak wiele masz siły.
- Siły? - Kobieta roześmiała się krótko i jakby smutno. Mówiła z nietypowym, obcym akcentem. - Przepraszam. I dziękuję za wsparcie. Ale to łatwe być silnym wobec prawdy, kiedy napoją cię Veritaserum. Teraz nie jestem już taka odważna. Boję się, Remusie… - Głos przycichł i jakby zadrżał. - Jeśli okaże się to konieczne, wolałabym, żeby zrobił to ktoś znajomy, zaufany. Nie chcę, by grzebał w moich myślach jakiś obcy… auror. Choć pewnie nie będę miała wyboru.
- Gdyby faktycznie było trzeba, zrobię to, jeśli chcesz. - Lupinowi wyraźnie było jej żal.
- Chcę! I jestem ci wdzięczna. - odpowiedziała nieznajoma. - Szkoda, że kiedyś nie zadbałam o twoją przyjaźń, Remusie, a dziś już na to nie pora. Idź, bo będziesz miał przeze mnie kłopoty.
Drzwi skrzypnęły.
- Zawsze jest czas na przyjaźń, nawet gdy trwa ona tyle, co jeden gest - powiedział jeszcze Lupin, zanim jego kroki zaczęły się oddalać.
- Remusie! - zawołała za nim kobieta z radością, a może ze zdumieniem? - Zobacz!
- Co to? - Profesor chyba wrócił. Harry ostrożnie wyjrzał zza biurka. Spodziewał się, że teraz będą oglądać czaszkę, znalezioną przy drzwiach. Rzeczywiście: stali tam Lupin i obca drobna czarownica w długiej czarnej szacie. Kobieta z przejęciem obracała w dłoniach rzeźbioną czaszkę. I nic nie wskazywało na to, żeby ów szczególny przedmiot, parzył jej palce, tak jak Harry'emu. Chłopak miał wrażenie, że robi mu się słabo, duszno, jakby ogarnęła go jakaś odurzająca woń, a może to raczej tylko podekscytowanie, dotyk tajemnicy… Klucz o mało nie wyskoczył z kieszeni, aż trzeba było go przytrzymać.
- To animus, ten o którym mówiłam. - Kobieta także była przejęta, czy wzruszona. - Tylko czemu wcześniej go nie znalazłam?
„Animus” - Harry nadstawił ucha z większą uwagą, o ile było to w ogóle możliwe.
- A szkatuła?
- Tu jej nie ma, ani w sali eliksirów, ani w gabinecie. Szukałam, gdy tylko przybyliśmy. Nie sądzę, by kiedykolwiek była ukryta w Hogwarcie.
- Dlaczego? To bezpieczne miejsce.
- Pełne poszukiwaczy mocnych wrażeń.
-Więc szkatuła nie byłaby tu bezpieczna, a ten animus tak? Gdzie w takim razie jest bezpieczniej? Gdzie może być ukryta?
- Nie wiem. Alastor i Minerwa też już mnie o to pytali, Remusie. - Spojrzała na Lupina zdawało się - bezradnie, zagubiona, osaczona jego pytaniami. - Ja przez szesnaście lat żyłam w zupełnie innym świecie. Nie widywaliśmy się. Skąd mam wiedzieć, gdzie ją ukrył? Mam tylko nadzieję… myślę, że tego animusa chciał… mieć przy sobie.
- Może. - Lupin skierował się ku drzwiom, unikając jej spojrzenia, jak ktoś, kto chce coś zataić, a jego ton wyrażał więcej wątpliwości niż potwierdzenia.
- Uważasz, że po prostu pragnął mocy…
Remus zatrzymał się w progu, zawahał się.
-Tak, przyszło mi to do głowy, przyznaję. Mnie wolno wątpić. Ale ty zapomnij o tym. Dobrze, że w niego wierzysz, obojgu wam to potrzebne. Przepraszam, przyjdę po ciebie - i wyszedł.
Gdy tylko zamknął za sobą drzwi, story w oknach zasunęły się same, a salę znów ogarnęła ciemność i cisza. Oczy Harry'ego szybko przyzwyczaiły się do mroku. Był poirytowany. Piekły go poparzone palce, drgania klucza wytrącały z równowagi i to właśnie teraz, gdy musiał jak najszybciej wydostać się z tej pułapki. Wychylił się zza biurka. Nieznajoma nadal tu była. Siedziała w drugiej od końca ławce po lewej stronie - tam, gdzie zawsze siadali Ślizgoni. Oparła głowę na złożonych na blacie ramionach, jakby była bardzo zmęczona lub zamierzała zasnąć. Animus leżał przed nią, lśniąc lekko. Rozcieńczone, rozmyte światło odbijało się w jasnych, szeroko otwartych oczach kobiety. Patrzyła wprost na Harry'ego. Dopiero teraz to zrozumiał! Przeląkł się. W panice wydarzenia ostatnich dni przebiegły mu przez głowę niczym film puszczony od tyłu w przyspieszonym tempie. Jakie głupie było to, co robił!
- Masz szczęście, że są wakacje, bo z pewnością straciłbyś sporo punktów swojego domu. - odezwała się nieznajoma. - Chyba że jesteś w Gryffindorze. Gryfonom zawsze było wolno więcej niż innym.
Nie zdołał odpowiedzieć. Dopiero po chwili doszedł do wniosku, że nie ma sensu nadal się chować; trzeźwo ocenił, że robi z siebie idiotę. Wstał niezdarnie, potrącając drzwiczki szafki, z której oczywiście musiały się wysypać zwały pergaminów - prosto pod nogi, właśnie po to, by się potknął. Mruknął coś mało cenzuralnego pod adresem Snape'a, odepchnął pryzmę prac i poszedł do ławek, świecąc sobie różdżką.
Usiadł po stronie Gryfonów, w ławce naprzeciw obcej czarownicy. Uwierała go świadomość, że kobieta śledzi każdy jego ruch. Starał się omijać jej spojrzenie. Dostrzegł jednak, że z bliska, w blasku różdżki wyglądała na dużo starszą. No, jasne, przecież sama mówiła Lupinowi, że nie była tu od szesnastu lat.
- Przecież to oczywiste, że jesteś Gryfonem. Może lepiej wróć tam, gdzie powinieneś być teraz? - zaproponowała.
- Dlaczego pani uważa, że powinienem być gdzieś indziej? - Harry zdołał się wreszcie odezwać, bardzo mu zależało, żeby zabrzmiało to buntowniczo.
- To proste - uśmiechnęła się przyjaźnie. - Gdybyś miał być tutaj, nie chowałbyś się za biurkiem.
Zrezygnował z komentarza. Uśmiech tej kobiety i prosta logika, cichy, choć pełen siły głos, zapach jej perfum, przywodzący na myśl euforię pierwszego lotu na miotle - powodowały, że gdzieś w głębi duszy myślał o zaufaniu jej i rozmowie. Rozum ostrzegał: była obca. Harry analizował w pamięci to, co zobaczył i usłyszał. Spodziewała się, że inni nie będą jej ufać, że coś się nie uda. Szukała Silvy. Rozpoznała animusa, wzięła go do rąk i nic się jej nie stało. Lupin ją znał, ale nie widzieli się od tylu lat… Mogła być tą specjalistką od czarnej magii, którą zamierzała sprowadzić McGonagall. Zdecydowanie nie należało jej ufać.
- Nie powinniśmy się spotkać. Znikaj, bo oboje będziemy mieli kłopoty - odpowiedziała jego myślom.
Tak, nie należało z nią nawet rozmawiać. Miała rację!
- Mogliśmy się spotkać przypadkowo. Powiem, że to moja wina. Zresztą to będzie prawda. Panią przyprowadził tu profesor Lupin, to ja powinienem przecież być gdzieś indziej.
Hermiona powiedziałaby, że niepotrzebnie zgrywał bohatera.
- Lily mówiła w takich sytuacjach, że James niepotrzebnie zgrywa bohatera. Znikaj, Harry. Spotkamy się jeszcze, jeśli los będzie tego chciał.
Wspominając jego rodziców, zmroziła go na miejscu. Znała ich! Pamiętała! Przed oczyma stanął mu obraz ze zwierciadła Ain Eingarp. Pragnął zostać, zapytać ją o nich, o tamte czasy.
- Harry - ciepły głos nieznajomej wyrwał go z zamyślenia. - Idź już.
Poczuł się zmuszony do posłuszeństwa jej słowom. Pora przypomnieć sobie, do czego służą nogi. Wstał i niechętnie ruszył ku wyjściu.
- Harry…! - jej wołanie zatrzymało go jeszcze w otwartych drzwiach. - Nie przeklinaj człowieka tylko dlatego, że go nie cierpisz. Zwykłe słowa też mają w sobie moc. Złorzecząc innym, pielęgnujesz we własnym sercu nienawiść. A nienawiść to ciemność… Uważaj na siebie.

Rozdział 17: Pamięć Śmierciożercy

Remus otworzył drzwi gabinetu i przepuścił Morganę przodem. W pomieszczeniu pozostali już tylko Minerwa i Alastor. Inni aportowali się do własnych zajęć natychmiast po podjęciu decyzji, pozostawiając wykonanie wyroku osobom, które uznali za najbardziej odpowiednie. I chociaż stanowiło to niewątpliwy dowód wyjątkowego zaufania i autorytetu wybranych, nastrój w pokoju przypominał klimat rodzinnego grobowca.
- Musimy jej grzebać w głowie? - spróbowała ostatniej szansy Minerwa.
- Nie mam innego pomysłu. - Moody rozłożył ręce.
- Czarny Pan jest naprawdę mistrzem legilimencji - wtrąciła Morgana, wchodząc i siadając na starym miejscu. Na kolanach położyła marmurowy przycisk do pergaminu, kształtem zaskakująco przypominający Mroczny Znak. - Zwykłe fałszerstwo wspomnień wykryje bez trudu. A gdyby odtworzył prawdę? Nie będziecie bezpieczni. Nawet gdybym złożyła Wieczystą Przysięgę, zdążę was zdradzić, zanim dosięgnie mnie kara. Musicie odebrać mi pamięć o tym, co się tu zdarzyło. Nie macie innego wyjścia! Przynajmniej nie musicie robić tego siłą. - Chociaż twarz miała spokojną, prawie kamienną, na usta wypełzł jej uśmieszek niedobrej satysfakcji. Gdyby sama tak bardzo się nie bała, sytuacja może wydawałaby się nawet zabawna. Oto ona, Morgana, dziecko białej i czarnej magii, spadkobierczyni czarnoksięskiego rodu, zdrajczyni, służebnica mroku, przekonuje troje dobrych i poczciwych czarodziejów, by konsekwentnie obronili się przed nią, robiąc jej krzywdę. A oni woleliby tego nie robić, woleliby jej zaufać, wbrew sobie? Tyle w nich dobra, czy po prostu brak im odwagi?
- Ja to zrobię, tak jak ci obiecałem - zadeklarował Remus, gdy Minerwa i Alastor patrzyli na siebie niezdecydowani. - Morgana ma rację, chyba nie ma innego sposobu, ktoś musi. Nie odwlekajmy tego dłużej.
- Jesteś pewien, że chcesz zobaczyć jej wspomnienia? Nie boisz się tego, co zobaczysz? - Moody nie mógł ustać w miejscu, podniecony kuśtykał nerwowo po pokoju. Jego magiczne oko tańczyło szybciej niż zawsze, jednak zwykłe spoglądało na Lupina z podziwem.
- Z pewnością łatwiej po prostu zniszczyć całą pamięć. Ale mam nadzieję, że tego mi zrobić nie chcecie - upewniła się Morgana. Teraz wyglądała na przestraszoną. A gdyby Moody zechciał zastąpić Remusa?
- Bądź spokojna, wybiorę i zniszczę tylko to, co konieczne. - Remus podszedł do niej, dobywając różdżki z wewnętrznej kieszeni marynarki. - Gdybym się bał wspomnień śmierciożercy - zwrócił się do Alastora - musiałbym zaprzeczyć własnej naturze, zwątpić w siebie i w sens własnego życia. Jak myślisz, jakie ja mam wspomnienia? Przecież każdy z nas ma swoją strefę mroku, nie ma sensu udawać, że jest inaczej, bo czyni nas to bezbronnymi wobec siebie samych. To kim właściwie jesteśmy, jest tylko kwestią wyboru, którą magię zechcemy przyjąć. Morgano, pomożesz mi?
- A pożyczycie mi różdżkę?
Kiedy podali jej różdżki, ku ich zaskoczeniu wybrała różdżkę Moody'ego. Na próbę zmieniła kolor fotela na zielony i znów na purpurowy.
- Poradzę sobie, zaczynajmy.
Minerwa i Alastor stanęli po obu stronach Morgany, Lupin usiadł naprzeciw, podał jej lewą rękę, w prawą ujął różdżkę i dotknął jej skroni. Ona zrobiła to samo.
- Gotowa? Legilimens!
Głowę Morgany oplotła obręcz światła. Czarownica szarpnęła się, widać było, jak z wysiłku zaciska szczęki, nie oderwała jednak różdżki i nie zamknęła oczu, pozwalając Remusowi wniknąć głęboko w swoje wnętrze. Białe nici wspomnień zaczęły się powoli gromadzić wokół płonącego blaskiem szczytu różdżki, gdy niespodziewanie Lupin przerwał zaklęcie, zanim wypowiedział nieodwołalne Obliviate.
- Wybacz, Morgano…
- Co się stało, dlaczego zrezygnowałeś?! Bezpieczeństwo Zakonu… - Moody był oburzony. Remus uciszył go lekceważącym machnięciem ręki.
- Poznałem nowe fakty. Muszę je ujawnić. - Spojrzał pytająco na Morganę, ona tylko skinęła głową.
- Harry? - Minerwa wykazała się darem jasnowidzenia. - Już żadna lekkomyślność tego chłopca mnie nie zdziwi - westchnęła ciężko.
- Harry był w sali obrony, gdy odprowadziłem tam Morganę.
- Rozmawiałaś z nim? Co tam robił? Dlaczego nam nie powiedziałaś? - Alastor zawsze zadawał rzeczowe pytania.
- Nie tylko z nim rozmawiałam… - przyznała Morgana. - W Durmstrangu ciężko poradzić sobie bez kontrolowania cudzych myśli i trudno się potem pozbyć tego nawyku… - Tłumaczyła się, jakby było jej wstyd. - Bez różdżki ślizgam się tylko po powierzchni wyobrażeń, ale… On szukał Silvy. I dotykał animusa…
- Mówił mi o torturowaniu ludzi za pomocą animusów… - ze zgrozą przypomniał sobie Lupin. - A ja mu jeszcze zrobiłem wykład o Silvie! On za dużo wie, gotów zrobić coś głupiego!
- To był twój pomysł, żeby go zabierać na akcje! - warknął Moody. - Chodźmy po niego!
- Torturowanie… cudzymi przeżyciami? - Minerwa była zszokowana. - Kto byłby do tego zdolny!?
- Chyba wszyscy znamy kogoś, do kogo takie zdolności bardzo pasują? I kto dostał w swoje brudne łapska odpowiednie narzędzia! - stwierdził bezlitośnie Alastor, świdrując Morganę dwukolorowym spojrzeniem. - Chodźmy już po Harry'ego.
- Jeśli Severus to zrobił, sama go zniszczę, żeby się głębiej nie pogrążył! - słowa Morgany miały w sobie chłód oddechu dementora.
- Głębiej? A można głębiej? - Moody już nic więcej nie powiedział, bo Lupin obdarzył go jednym ze swoich najbardziej krwiożerczych, wilkołaczych spojrzeń.

Rozdział 18: Po drugiej stronie szafy

„Potrzebuję pokoju, w którym Snape ukrył szkatułę!”
Nic.
„Potrzebuję miejsca, gdzie ukryto Silvę Rerum!”
Ściana między obrazem przedstawiającym trollowy balet a wielką wazą nadal ziała pustką.
„Muszę wiedzieć, co się stało ze szkatułą!” - krzyknął Harry w myślach i aż zakrył sobie usta, bo przez moment wydawało mu się, że wykrzyczał te słowa naprawdę. Zapiekły go poparzone palce. Ignorując ból rozejrzał się po korytarzu, czy nikt go nie słyszał i nagle dotarło do niego, że stoi przed drzwiami! Miał przed sobą wejście do Pokoju Życzeń. Gładkie rudobrązowe drzwi lśniły, a okrągła, mosiężna klamka jakby zapraszała, by jej dotknąć, więc przyjął to zaproszenie.
Ściany komnaty pokryto wymyślnymi arabeskami w obrzydliwych ślizgońskich kolorach tak, że wnętrze ziało chłodem, mimo wielobarwnego blasku z witrażowego okna. Było tu pusto, żadnych sprzętów, portretów czy choćby dywanu, jedynie na środku pomieszczenia, może dla podkreślenia absurdalności takiej aranżacji wnętrza, stała wielka, wysoka, solidna, choć mocno już sfatygowana, dębowa komoda.
Harry doskonale wiedział, czego może się spodziewać po tym samotnym, zwalistym meblu. Mimo to podszedł i otworzył drzwi. Mroczna głębia komody kusiła obietnicą odkrycia niezwykłych tajemnic. Wahał się tylko przez moment. Jeśli chciał odnaleźć szkatułę, musiał zaryzykować, w końcu po to tu przyszedł. Zresztą potrafił się aportować. Właśnie tak uwolnił się Montaque, uwięziony w pułapce Znikającej Szafy. Gdyby jemu przytrafiła się podobna przygoda, zrobi to samo. Jeśli zaś przejdzie na drugą stronę… zgodnie z tym, co powiedział Malfoy dyrektorowi pamiętnego dnia na wieży, powinien się znaleźć na zapleczu sklepu Borgina i Burkesa. I raczej nie będzie tam czekał komitet powitalny śmierciojadów, przecież Zakon wie o tej drodze na zewnątrz Hogwartu.
Skoro więc Pokój Życzeń otworzył się przed nim, zaopatrzony w Szafę, jest ona konieczna do odnalezienia Silvy! A więc do dzieła!
Drzwi komody zatrzasnęły się natychmiast za plecami chłopca, jakby drapieżny głodny mebel zamierzał go połknąć. Nie było odwrotu. W ciemności zawirowało Harry'emu w głowie tak, jak gdyby zbyt długo kręcił się na karuzeli. Przez chwilę jeszcze rozpaczliwie walczył o zachowanie równowagi, zanim runął naprzód w nieznanym kierunku, w czarną gardziel. Twarda powierzchnia, o którą oparł z rozmachem wciąż piekące od animusa dłonie, ustąpiła równie niespodziewanie, jak poprzednio zamknęły się drzwi - a Harry znalazł się w pachnącym kurzem i kadzidłem sinym półmroku jakiegoś obcego pomieszczenia. Z głuchym rumorem wytoczył się na posadzkę.
Gdy spojrzał za siebie, zobaczył piętrzące się za jego plecami kanciaste cielsko komody, podobnej do tej, do której tak nieopatrznie wszedł w Pokoju Życzeń. Klęczał teraz wśród zakurzonych skrzyń oraz gratów nieznanego pochodzenia i przeznaczenia. Wnętrze, w którym wylądował, wyglądało na dużą, nisko sklepioną piwnicę, czy może loch pod starym zamkiem. Światło docierało tu wąskimi niczym poziome szpary strzelnicze, brudnymi, okratowanymi okienkami, umieszczonymi rzadko tuż pod stropem, z którego zwieszały się pordzewiałe łańcuchy i obręcze, zagadkowe wypchane worki, świeczniki i lampy bez światła oraz pęki poszarzałych od kurzu ziół.
Zanim Harry zdążył ruszyć się z miejsca, gdzieś z góry dobiegł go zgrzyt otwieranej zasuwy lub zawiasów. Przywarł więc do zimnej posadzki. Wstrzymał oddech. Zza wystającego załomu muru naprzeciw niego wypełzł na podłogę najpierw wąski, żółty promień, potem szerszy snop światła, na koniec zaś zaskrzypiały schody i ciemna, przygarbiona postać w burej szacie, przyświecając sobie różdżką, weszła do pomieszczenia, zbliżyła się do oszklonego regału tuż obok wejścia i podejrzanie przymilnym tonem odezwała się do kogoś, kogo jeszcze nie było widać:
- Mam wszystko, co szanowny pan zamówił: pajęczyna akromantuli, sproszkowany heliotrop, wyciąg z krwawnika, niezalężone smocze jajo i krew, siemię życiokrzewu. Zdobycie tego ostatniego było po prostu fantastycznie trudne…
- Rozumiem, że rozliczymy się, zgodnie z umową, w przyszłym tygodniu? - przypomniał niewidoczny kontrahent.
- Tak, a do tego czasu, zgodnie z umową, jak był pan łaskaw zauważyć, pańska mugolska maszyna pozostanie u mnie w depozycie.
- I oczywiście odbiorę motor po spłacie?
- Gdyby miał pan jakieś kłopoty ze zdobyciem odpowiedniej sumy, to ja chętnie podejmę się pośrednictwa w sprzedaży tego pojazdu, choć nie będzie łatwo znaleźć nabywcę na taką rzecz… - przymilał się sprzedawca.
- Panie Borgin, to że wyglądam na mugola nie znaczy, że jestem idiotą. - Harry'emu wydawało się, że gdyby zobaczył teraz twarz mówiącego, pojawiłby się na niej ironiczny uśmiech. Jego słowom przytaknęło z góry oburzone, ochrypłe krakanie.
- Proszę mi wybaczyć, nie chciałem pana zdenerwować. - Sklepikarz zgiął się w ukłonie.
- Ależ ja nie jestem zdenerwowany - odrzekł niewidzialny klient. - Bawi mnie, jak łatwo czarodzieje klasyfikują ludzi i jak mylne są te klasyfikacje. A wydawałoby się, że jesteście mądrzejsi od mugoli.
- Pan nie jest czarodziejem? - Sprzedawca nie krył zdumienia.
- Poniekąd. - Kupujący dawał do zrozumienia jedynie to, że nadal doskonale bawi się sytuacją i wcale nie zamierza wyjawiać sprzedawcy interesującej go tajemnicy. - W takim razie jesteśmy umówieni?
- Och, tak, oczywiście! - Sklepikarz ruszył ku schodom. - Czy zechciałby pan jeszcze powiedzieć mi, do czego potrzebne panu te ingrediencje? Tak tylko pytam, z ciekawości…
- Mugole w moim kraju mówią, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Toteż chętnie zaspokoję pańską ciekawość. - Drwiący ton obcego coś Harry'emu przypominał. - Zajmuję się alchemią. Zamówiono u mnie lekarstwo według bardzo starej receptury, maść na trudno gojące się rany, którą z tychże ingrediencji zamierzam wykonać. Czy taka odpowiedź panu wystarcza?
Sprzedawcy oczy błysnęły pożądliwością.
- Drogi panie - mruknął poufale i znów zgiął się w ukłonie. - A może zrobilibyśmy interes? - Słowo „interes” przyjemnie dźwięczało złotem. - Mam pewnego znajomego, którego dotkliwie poturbował hipogryf. Tak się składa, że ów mój znajomy, rozumie pan, wolałby nie korzystać z pomocy uzdrowicieli od Świętego Munga… Myślę, że taka receptura, albo chociaż maść, miałaby dla niego wyjątkową wartość.
Znajomy poraniony przez hipogryfa? Mózg Harry'ego zaczął pracować na jeszcze większych obrotach. Snape! On sam był teraz w piwnicy Borgina i Burkesa - handel smoczymi jajami i krwią, oraz pajęczyną akromantuli tylko to potwierdzał. Ukrywający się, ranny śmierciożerca mógłby właśnie w takim miejscu oczekiwać pomocy. Może warto pójść tym tropem? Harry nadstawił uszu.
- Póki co, nie jestem zainteresowany - odpowiedział klient obojętnie. - Mam swoje zasady. Nigdy nie odmawiam pomocy, jeśli chodzi o czyjeś zdrowie, ten człowiek musi jednak sam się do mnie zwrócić. Nie wolno mi sprzedawać maści ani pozwolić na niej zarabiać, rozumie pan, osobom trzecim. Receptura ma tę właściwość, że specyfik straci moc, jeśli stanie się przedmiotem nieuczciwej transakcji. Jestem więc zobowiązany do bezinteresowności, nie tylko ze względu na przekonania. Nie pomogę panu zarobić na nieszczęściu znajomego.
Jakby dla potwierdzenia tych słów znowu rozległo się złowróżbne krakanie. Harry zaś poczuł nagle sympatię dla niewidocznego człowieka, i po tej ostatniej odpowiedzi był nawet gotów wybaczyć mu ten drwiący ton, którego zwykle tak nie cierpiał.
- Na mnie już czas. - Nieznajomy zadeklarował tym samym koniec wizyty, sprzedawca nie miał więc innego wyjścia, jak tylko podążyć za klientem ku schodom, by oddać mu nabyte specyfiki.
Światło wycofało się z piwnicy i zgasło. Tylko gdzieś zza grubych murów dobiegało jeszcze przez chwilę echo krakania.
Harry wstał spomiędzy gratów i zaświecił różdżkę. Przez chwilę rozglądał się po lochu. Pomieszczenie było obszerne, ale tak zawalone skrzyniami i pakami, że trzeba byłoby zatrudnić pół Zakonu na tydzień, by znaleźć w nim Silvę. Harry zerknął więc do dwóch czy trzech szaf i kufrów, dla czystego sumienia, lecz bez przekonania, po czym skapitulował. Doszedł zresztą do wniosku, że mało prawdopodobne, aby tu właśnie ukryto tak cenny skarb. Snape nie zaryzykuje, że ktokolwiek dowie się o istnieniu Silvy, zanim on jej nie wykorzysta lub nie zechce podarować w wiernopoddańczym geście Voldemortowi. Cokolwiek by o nim nie mówić, głupi nie był, co wcale niełatwo było Harry'emu przyznać.
Należało więc jak najszybciej się stąd ewakuować i potraktować to miejsce jedynie jako „miejsce przesiadki” - niczego tu nie ukryto, tędy po prostu prowadzi tajemna droga z Hogwartu.
Harry ostrożnie podkradł się do wąskiego okienka i stanąwszy na wielkiej skrzyni, wyjrzał na zewnątrz.
Okienko znajdowało się w piwnicy budynku, stanowiącego tylną ścianę podwórka-studni, otoczonego domami, niczym murem obronnym. Naprzeciw widać było jasny łuk bramy i dwa piętra okien kamienicy. Przez szarą przestrzeń szedł sprzedawca, przygarbiony i skulony tak, by każdy jego ruch wyrażał usłużne skupienie, a obok niego wysoki, szczupły, obojętnie wyniosły człowiek w czarnej przykrótkiej pelerynie ze spiczastym kapturem, spod której skraju, zamiast szaty, widać było postrzępione nogawki dżinsów i martensy.
Zatrzymali się przy bramie, w miejscu gdzie lśnił niklem i czernią piękny motocykl. Wysoki mężczyzna pieszczotliwym gestem pogładził kierownicę motoru, poklepał siodełko, jakby żegnał się z ulubionym wierzchowcem - i skierował się ku wyjściu. Wtedy na jego ramię sfrunął z góry wielki kruk. Gość skłonił się sprzedawcy z godnością i opuścił podwórze.
Handlarz natychmiast się odprężył. Krążył przez chwilę wokół maszyny, dotykał zdobyczy, oglądał, szturchał długą różdżką. W końcu z triumfalną miną wszedł do budynku przy ulicy wejściem w rogu podwórza.
Harry zastanawiał się, co teraz zrobić. Z jednej strony sytuacja była lepsza, niż przypuszczał. Magazyn nie znajdował się w piwnicy pod sklepem ani na zapleczu, skąd trzeba byłoby wydostać się przez wnętrze sklepu. No, tak, ale żeby stąd wyjść, Harry musiał pokonać pustą przestrzeń podwórza, ze wszystkich stron obserwowanego przez liczne okna. Najbezpieczniej byłoby doczekać zmierzchu. W dobrych domach pito właśnie popołudniową herbatę, miałby więc przed sobą kilka godzin, które mógłby wykorzystać pożytecznie na przeszukanie piwnicy. Silvy pewnie by nie znalazł, ale może jakieś inne przydatne magiczne przedmioty? Jednakże myśl o przekradaniu się w ciemności ulicą Śmiertelnego Nokturnu spowodowała, że Harrym zatrząsł zimny dreszcz.
Zdecydowanie wolał wszelkie inne wyjścia.
Przyszło mu do głowy, że mógłby się aportować. Ten sposób jednak wydawał się równie niebezpieczny, co poprzedni. Harry pamiętał, co mówił mu Ron. Nie miał ochoty zaginąć bez wieści… Gdyby chodziło o wyzwolenie się z wnętrza Znikającej Szafy, nie miałby innej możliwości, ale w tej sytuacji postanowił wymyślić inny plan.
Inny? Ale jaki? Nie miał peleryny niewidki, nie potrafił znikać…
Znikać? Zaklęcie Kameleona! Ucieszył się z olśnienia, natychmiast zaczął sobie przypominać formułę. Szepcząc pod nosem, zerknął odruchowo na plac i…
Zobaczył, jak z tylnych drzwi sklepu, gdzie wcześniej zniknął sprzedawca, wychynął niski, szczurowaty, pochylony człowieczek. Zaczął się rozglądać nerwowo i wydawało się, że węszył czujnie dookoła.
Harry cofnął się gwałtownie. Zacisnął pięści, z natężeniem wpatrując się w tamtego, walczył z pokusą użycia różdżki. Glizdogon był bezbronny. Zaatakowany z zaskoczenia, nie miałby żadnych szans. Harry mógłby ukarać go za wszystko. Zemściłby się za śmierć rodziców, uwięzienie Syriusza w Azkabanie, za Cedricka … Nie musiałby używać Zaklęć Niewybaczalnych. Wystarczy Sectumsempra.
Powoli, jakby była z ołowiu, uniósł różdżkę… Zebrał w sobie cały gniew…
Patrzył na zdrajcę, który niczego nieświadomy, kręcąc się i rozglądając po szczurzemu, powoli podążał w kierunku bramy, jakby próbował złapać trop…
Świat wokół zamarł w oczekiwaniu.
Byli teraz tylko oni dwaj i wrząca w sercu Harry'ego nienawiść. On i cel. Kat i ofiara. Wystarczy naprawdę chcieć…
Wtem lewe ramię Harry'ego przeniknął silny ból, jak przy dotknięciu animusa. Klucz w kieszeni drgnął. Harry zacisnął powieki. Wydawało mu się, że pogrąża się w zimnej, gęstej ciemności, lecz nie! Uświadomił sobie, że oto zniewoliło go lodowate spojrzenie czarnych oczu Snape'a.
„Naprawdę myślisz, że uda ci się użyć mojego zaklęcia? Nie dasz rady, Potter. Do tego trzeba prawdziwej woli. Jesteś na to za słaby” - syczał z głębi wspomnień znienawidzony głos.
„Zastanów się, co chcesz zrobić” - odezwał się inny głos, słaby i drżący, mimo to emanujący mocą. - „Jeszcze możesz się zatrzymać. Nie musisz tego robić. Nie jesteś mordercą.”
Harry zaczerpnął tchu i zmusił się do otwarcia powiek. Jeszcze przez chwilę miał wrażenie, że spogląda w bladoniebieskie, dobre oczy Dumbledore'a, zanim zrozumiał, że patrzy na skrawek nieba nad szczytem kamienicy.
Opuścił różdżkę. Ból minął.
Podwórze było puste, tylko w cieniu bramy poruszał się niespokojnie niewyraźny, ciemniejszy od cienia kształt - szczur podążający w stronę ulicy.

Rozdział 19: Upiorny dowcip losu

Harry wymknął się z cienia po zachodniej stronie podwórza. Dopadł bramy. Za plecami czuł jeszcze twardą, chropowatą powierzchnię muru. Serce w piersi tłukło się mocno, może nie tyle od biegu, co z emocji, jakby chciało zaraz wyrwać się na wolność.
Odpoczywał przez chwilę, próbując wyrównać oddech, po czym zdjął ze swego ciała Zaklęcie Kameleona. Podpłynęło do różdżki niby biegnące pod górę, wbrew logice, chłodne strumyki wody. Wyjrzał z bramy.
Ulica Śmiertelnego Nokturnu była prawie pusta. W pobliżu sklepu Borgina i Burkesa, o drzwiach obwieszonych pokaźnej wielkości kłódkami, po drugiej stronie ulicy ktoś kręcił się przed wystawą apteki. Niewiele dało się tam obejrzeć, ponieważ połowę okna zasłaniały obwieszczenia Ministerstwa Magii z czarno-białą (bardziej czarną niż białą) ponurą podobizną najsłynniejszego ostatnio w świecie czarodziejów mordercy - Severusa Snape'a. Patrząc w jego twarz, Harry poczuł dreszcz na myśl, że ledwie chwilę temu o mało sam nie zaatakował człowieka śmiertelnym zaklęciem.
Wtem zauważył u wylotu ulicy wysokiego mężczyznę w czarnej pelerynie, a kilka kroków za nim biegnącego chwiejnie po krawężniku rudawego szczura. Poszedł więc za nimi, kryjąc się po zacienionej stronie wąskiej ulicy, co krok mijając ogłoszenia z podobizną znienawidzonego nauczyciela.
Za rogiem mógł już wtopić się w zwykły uliczny tłum, który gęstniał, im bardziej zbliżali się do centrum. Coraz trudniej było Harry'emu dostrzec wśród przechodniów różowy ogon i wyleniałe futro Glizdogona, zaś człowiek z krukiem byłby zupełnie zniknął mu z oczu, gdyby nie jego wzrost i spiczasty kaptur, naciągnięty głęboko na oczy, mimo letniego, dość jasnego popołudnia. Z daleka wyróżniał się niczym czarna dziura wypalona przez wściekły płomień w wielobarwnym wzorzystym materiale. Jednak mimo znaków rozpoznawczych, klient Borgina i Burkesa znacznie bardziej pasował do magicznego tłumu niż sam Harry, który przyciągał uwagę zupełnie mugolskim ubiorem i szedł z opuszczoną głową, co chwila zgarniając włosy na czoło, by nikt przypadkiem nie zatrzymał wzroku na jego bliźnie. Tamtego, sunącego naprzód niczym mroczne widmo, nie zaczepiał nikt, Harry'ego zaś co chwila szturchał ktoś zdumiony, a nawet jakieś dziecko w przydługiej szacie po starszym rodzeństwie pokazało go palcem czarownicy z ekstrawaganckim makijażem:
- Mamo, mamo, zobacz! Muuugol! Ja się go boooję!
- Spokojnie, synku, mugole nie są groźni, tylko dziwni - odparła kobieta. - Bać się należy wilkołaków.
- A jak wygląda wilkołak?...
Harry dalej nie słuchał, bo znienacka uświadomił sobie, że nie widzi ani animaga, ani obcego i że stoi po przeciwnej stronie ulicy na wprost kuszącej tysiącem barw wystawy „Magicznych Dowcipów Weasleyów”, a od wejścia macha ku niemu wesoło jeden z bliźniaków.
- Harry! Co za niespodzianka! Więc starszyzna nareszcie wypuściła cię na wolność? - George uściskał go serdecznie.
- No, nie całkiem, powiedzmy, że… sam się wypuściłem.
- Uciekłeś Lupinowi i Tonks? - Fred pojawił się obok brata, pełen podziwu dla wyczynu Harry'ego, mocno ścisnął mu rękę i pociągnął do wnętrza. - No, chłopie, to jesteś w tym lepszy od nas, my potrafimy uciec tylko mamie, co i tak jest nie lada wyczynem. Ale zniknąć sprzed nosa aurorce i specowi od czarnej magii!? To dopiero sztuka!
Słuchając entuzjastycznej paplaniny bliźniaków, Harry nagle ze zdumieniem stwierdził, że ich podziw dla jego poczynań wcale go nie cieszy. Nie był dumny, że uciekł, zabrał animusa, szukał szkatuły, rozmawiał z tajemniczą kobietą, śledził obcego, celował różdżką w Glizdogona. Wiedział, że to wszystko w jakiś sposób było słuszne, miał poczucie, że podejmując kolejne decyzje, choć może niezbyt rozsądne, podąża we właściwym kierunku. A jednak nie czuł z tego powodu satysfakcji, nie cieszył się, że mu się coś udało. I nie do końca był gotowy przyjąć wiedzę o sobie samym i o innych, jaką dawały mu przeżyte wydarzenia, osiągnięte sukcesy.
- Chodź, opowiesz nam wszystko! - Fred otworzył drzwi na zaplecze.
- Ale koszmar z tymi mugolakami, co? - George zmienił temat. - A może nam pomożesz? Bardzo byś się przydał. Ron mówił, że jesteś bardzo dobry z eliksirów, odkąd przestał ich uczyć Snape.
Na zapleczu, gdzie poprzednio mieścił się magazyn ochronnych kapeluszy, teraz wiele się zmieniło. Harry'emu wydawało się, że na tę część sklepu rzucono zaklęcie powiększające. Nadal był tu sklepowy magazyn, ale z na pozór małego wnętrza prowadził do następnych cały szereg drzwi różnej wielkości, szerokości i koloru. Kolejne, obok których przechodzili, robiły się jakby szersze, a te, które minęli, zwężały się za ich plecami. Jeden z bliźniaków otworzył białe, trzecie czy czwarte w rzędzie, i gestem zaprosił Harry'ego do pomieszczenia, które, jak głosiła powieszona na wysokości oczu czerwona tabliczka, stanowiło „Laboratorium”. Jemu jednak udało się wcześniej przeczytać drugą, powieszoną niżej, teraz skrytą za plecami Freda: „Wejście bez zaproszenia grozi poważnym urazem nie tylko magicznym!”. Skoro korzystał z zaproszenia gospodarzy, to chyba nie groził mu uraz nie tylko magiczny… George ponaglił go szturchnięciem w plecy, więc Harry darował sobie filozoficzne rozważania.
- No właź, zobacz, to nasza duma. Powinno ci się spodobać! - usłyszał w głosie George'a chełpliwą nutkę.
- Musisz też poznać naszego nowego pracownika. Stary, ale oryginał, mówię ci! Wygląda jak upiorny dowcip losu! Kichawa! - zawołał Fred.
Weszli do sali tak dużej, że bez czarów w żaden sposób nie mogłaby się zmieścić na zapleczu sklepu w budynku przy Pokątnej 93. Pomieszczenie oświetlało ze dwadzieścia gazowych lamp. Podłogę i ściany pokrywały jasne kafle, przypominające Harry'emu mugolski szpital. Pod jedną ze ścian ustawiono duże, białe, przeszklone szafy, gdzie na półkach ułożono, jak w sali eliksirów, różnobarwne esencje i likwory, koszmarne preparaty, kolorowe proszki i kamyki. Obok, na biało malowanym regale, piętrzyły się w stosach grube, prastare foliały i stały rzędami nowsze księgi o brunatnych, czarnych i zielonych grzbietach ze złotymi ornamentami. Wokół pomieszczenia rozmieszczono szerokie kamienne blaty, jedno lub dwupoziomowe, na których lśniły, świeciły, bulgotały i dymiły podgrzewane barwnymi płomykami różnorakie - szklane, cynowe, mosiężne, srebrzyste lub złote - naczynia: kociołki, butle, flasze, kolby, fiolki, garnki, połączone plątaniną szklanych i metalowych rurek. Stały tu misy i moździerze, złociła się filigranowa, piękna waga; na drewnianych stojakach wisiały mieszadła, czerpaki, sita, lejki i łyżki o różnych kształtach i rozmiarach, a w specjalnych piętrowych koszach spoczywały błyszczące noże, szpikulce, nożyce i tasaki. W jednym miejscu, z dala od retort i ognia, na rzeźbionym, wysokim pulpicie leżała rozłożona, pisana i iluminowana ręcznie, niebywałych rozmiarów księga, założona szeroką, chyba jedwabną, haftowaną wstęgą.
Mimo nieprawdopodobnej różnorodności zgromadzonych tu przedmiotów, w laboratorium panował pedantyczny ład i sterylna czystość, zaakcentowana dobitnie obecnością ustawionego tuż przy drzwiach żelaznego wieszaka, pełnego śnieżnobiałych szat o wąskich rękawach. W kącie nieopodal wieszaka kołysała się pod sufitem zagadkowa, okrągła obręcz.
- Robi wrażenie! - szepnął Harry, myśląc o tym, co na widok takiego gabinetu powiedziałby Horacy Slughorn.
- No, jasne! - Fred był bardzo dumny. - Nawet u Św. Munga nie mają takiej pracowni. Ale to w dużej mierze zasługa Kichawy. Pracowity jest jak stado skrzatów! Urządził to wszystko w dwa dni! Tylko gdzie on się, na przeklęte ponuraki, podziewa! Musi się pospieszyć z maścią dla tych dzieciaków.
- Czekajcie! Po kolei, bo ja niewiele rozumiem! - Harry odzyskał zdolność logicznego kojarzenia faktów, skutecznie zredukowaną dotychczas przez tempo zdarzeń, niezwykłość miejsca i potok wymowy Freda.
- W takim razie chodźmy do naszego prywatnego saloniku. Skoro Kichawy i tak tu nie ma, wypijemy po kremowym i dowiesz się wszystkiego, a on pewnie do tej pory wróci - rozsądnie odezwał się George.
Siedząc w niewielkim pokoiku z kominkiem, barkiem i krętymi schodami, prowadzącymi do sypialni na piętrze, Harry, rozparty na dużym bujanym fotelu, wspominał Norę i nareszcie poczuł się dobrze. Podany przez Freda wysoki kufel kremowego piwa przyjął z wdzięcznością.
- No, to opowiadajcie - zagadnął. - Przede wszystkim, co robicie?
- Wiesz, że od niemal roku zajmujemy się nie tylko towarem rozrywkowym. Magia ochronna to teraz w zasadzie trzy czwarte naszej pracy. Przynosi świetne dochody i daje możliwość genialnego ubawu. Sam-Wiesz-Kto nie ma poczucia humoru! To bombowe uczucie, grać mu na nerwach - tłumaczył George. - Ponieważ swego czasu eksperymentowaliśmy nieco w dziedzinie sztuki uzdrowicielskiej, przy okazji Bombonierek Lesera, postanowiliśmy jeszcze się douczyć i jak się da, rozszerzyć jeszcze działalność…
- No i wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, napatoczył się Kichawa - przejął pałeczkę Fred. - Całkiem przez przypadek! Wyobraź sobie, siedzę w Dziurawym Kotle i czekam na gościa, który miał mi sprzedać księgę bardzo starych magicznych receptur. W zdobywaniu takich rzeczy jest lepszy niż kiedyś Mundugus… Siedzę, czekam, aż tu ktoś, zdawało mi się - znajomy, pyta Toma najpierw o pokój do wynajęcia, potem o najbliższą szkołę magii, a na koniec o pracę dla alchemika charłaka. Oglądam się i własnym oczom nie wierzę! Ale to sam zobaczysz, co ci będę psuł zabawę! Tak poznałem Kichawę. Przyprowadziłem tutaj. Księgi nie kupiłem, bo okazało się, że to on ją ma, ten złodziej chciał go po prostu oskubać…Widziałeś ją w pracowni. Tylko Kichawa potrafi ją czytać, bo jest cała po łacinie. Uzupełnił wyposażenie pracowni o różne mugolskie wynalazki. Odbyliśmy tym jego pojazdem niesamowity rajd po aptekach po mugolskiej stronie - gdyby to tata widział!
W tym momencie opowieść przerwało głośne trzaśnięcie drzwiami, szybkie kroki na zapleczu i znany Harry'emu z lochu Borgina i Burkesa głos odezwał się od strony magazynu:
- Wróciłem! Nie było mnie tak długo, bo śledził mnie głupi szczur i jakiś rozczochrany dzieciak w okularach. A jak już ich zgubiłem, to zatrzymali mnie ci wasi gliniarze i kazali mi podwijać rękawy - głos powoli się oddalał. - Co im się w moich rękawach, do cholery, nie podoba!? Wciąż ktoś się mnie czepia w tym magicznym podziemiu...
- To właśnie Kichawa! Wbrew pozorom nie zawsze się tak wścieka. Chodź, Harry, poznacie się.
- Jeśli robił zakupy u Borgina i Burkesa, to nie wiem, czy to dobry pomysł… - zawahał się Harry. - Rozczochranym dzieciakiem jestem ja, a szczur to Glizdogon. Parszywek, pamiętacie… Ten wasz pracownik nie będzie zachwycony moim towarzystwem. I nie wiem, czy powinniście pracować z kimś, kto robi interesy na Nokturnie.
- Niektórych składników nie da się kupić oficjalnie, Harry. Czasem trzeba pójść na układ z wrogiem, żeby go pokonać, najlepiej jego własną bronią - odparł Fred. - Nie jesteś już dzieckiem, sam rozumiesz…
Powiedział te słowa zupełnie poważnie, w jego ustach zabrzmiało to jak wyrok.
- To wasza sprawa - wycofał się Harry.
- O, nie! Jesteś przecież wspólnikiem! Jeżeli będziesz miał cokolwiek przeciwko, zwolnimy Kichawę. Ale proszę, daj mu szansę - równie poważnie, jak wcześniej brat, odezwał się George. - Nie musi być taki, na jakiego wygląda.
Harry odstawił kufel i wstał z fotela. Musiał stawić czoła wyzwaniu, nie miał możliwości ucieczki. Gdyby nie zastanawiająca i niepokojąca powaga Weasleyów, bawiłby się pewnie nową przygodą. W tej sytuacji wszakże prześladowało go poczucie, że opuszcza bezpieczną kryjówkę, by stanąć oko w oko z przeznaczeniem.

- To fakt, że wiemy o nim tyle, ile nam powiedział, w dzisiejszych czasach to niezbyt dobra rekomendacja - szeptem tłumaczył Fred, gdy szli korytarzem. - Ale w zasadzie nie mamy podstaw, by mu nie wierzyć. Mówimy na niego Kichawa, bo tak się na początku przedstawił. Ma na imię Konrad, nazwisko jakieś takie obce… Pochodzi ze Wschodu. Wychował się wśród mugoli, jest niemagiczny, szuka ojca, który podobno był czarodziejem. Biorąc pod uwagę, że nie zna naszego świata, to odważny z niego gość. A jeszcze trafił na ciężkie czasy. Ale postanowił się na coś przydać, to mu się chwali. Kichawa, jak tam twoja mikstura!? - zawołał w kierunku uchylonych drzwi laboratorium.
- Prawie gotowa. Dołożyłem, co trzeba, jeszcze trochę odparuję, ostudzę i sprawdzam… - odpowiedział głos z wnętrza. George otworzył drzwi na oścież.
- Prowadzimy gościa, to Harry Potter, nasz przyjaciel i wspólnik.
W sali płonęła teraz tylko jedna gazowa lampa, bezpośrednio nad księgą, rozłożoną na pulpicie. Półmrok rozświetlała błękitnawa poświata, bijąca ze srebrnego kociołka, umieszczonego nad palnikiem na wprost drzwi i migotliwe, małe, niebieskie płomyki pod licznymi retortami. Mężczyzna ubrany w białą szatę-fartuch w mroku, na tle fosforycznego blasku wydawał się jeszcze wyższy, wybujały niczym hodowana w ciemności roślina. Pochylał się nad kociołkiem, jedną ręką przytrzymując z tyłu długie, czarne włosy. Na ścianach drgał i tańczył, zwielokrotniony i straszny w tym niby-życiu, szarobłękitny cień jego przygiętej sylwetki, jak widmo głodnego sępa.
Słowa „szefa” nie od razu oderwały Kichawę od pracy. Gdy się w końcu odwrócił, ciemna kotara włosów na moment przesłoniła mu twarz. Odrzucił je, robiąc krok w stronę przybyłych. Harry stanął jak wryty. Ku swemu przerażeniu zobaczył bowiem: blade czoło, srogie brwi, lśniące, ciemne oczy i nos - w szczupłej wąskiej twarzy tym bardziej wyrazisty - garbaty, spiczasty, nadający całej fizjonomii drapieżny, krwiożerczy wyraz…
„Upiorny dowcip losu! Dobrze powiedziane, Fred!” - pomyślał, Harry. - „I szuka ojca - czarodzieja? Niemożliwe! Nierealne!”
Kichawa zmierzył Harry'ego chłodnym, pełnym rezerwy spojrzeniem, mimo to wyciągnął rękę do powitania.
- Potter… - mruknął, w zamyśleniu dotykając palcami wąskich warg, jakby chciał zetrzeć zastygły na ustach grymas drwiny. - Niezwykły zbieg okoliczności. Mam nadzieję, że możesz mi jakoś wyjaśnić, dlaczego deptałeś mi po piętach do spółki z tym niewydarzonym animagiem. I… w zasadzie mam na imię Konrad.

Rozdział 20: Normalne kontakty międzyludzkie

Siedząc w tym samym co poprzednio bujanym fotelu w saloniku Freda i George'a, Harry, zamyślony, bawił się fałszywym galeonem GD. Właśnie późnym popołudniem Luna dała mu znać, że chce się z nim spotkać. Byli umówieni jutro podczas przerwy na lunch w pobliżu redakcji „Żonglera”, w herbaciarni na Bulwarze Von Dänikena, gdziekolwiek to było. Teraz, kiedy postanowił skorzystać z gościnności Freda i George'a, przynajmniej tej nocy, zastanawiał się nad niepokojącym stanem własnego wnętrza i ponurym nastrojem w „Norce” bliźniaków.
Między nim a Konradem trwała klasyczna cisza przed burzą. Zerkali na siebie podejrzliwie, ilekroć znaleźli się w tym samym pomieszczeniu, ale obaj starali się zachowywać pozory absolutnej obojętności. Niestety, Harry miał świadomość, że tamtemu wychodziło to znacznie lepiej, niż jemu samemu i tym bardziej go to złościło. Złościła go również zastanawiająca ślepota bliźniaków. Założyli, że nie ma sensu rozważać rzeczy niemożliwych i przeszli nad sprawą powierzchowności Konrada do porządku dziennego, czy udawali, że nic ich nie dziwi, bo był użyteczny? Co z tym wszystkim zrobisz, Harry? Dlaczego miałby robić cokolwiek? No, właśnie dlatego! Dlatego, że miał przed sobą nieco starszą i bardziej schludną wersję Smarkerusa z myślodsiewni! To po prostu kwestia tego, że on istnieje! I że on, Harry, nadal nie poradził sobie ze wstydem i bólem z powodu tamtej historii, z podejrzeniem, że gdyby nie wybryki Łapy i Rogacza, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej…
Konrad właśnie wkroczył do saloniku. Wielki kruk sfrunął z jego ramienia na gzyms kominka i usadowił się tam, niczym posępna rzeźba nagrobna. Konrad bez słowa postawił na stole zamknięty szerokim korkiem słój błękitnej maści, mieniącej się ciemnoczerwonymi smugami. Wziął z barku butelkę kremowego piwa i usiadł z nią na podłodze, przy ogniu, oparty plecami o ścianę obok kominka. Pochylił głowę tak, że włosy opadły na twarz i spod przymkniętych powiek patrzył demonstracyjnie wprost przed siebie, jakby chciał wzrokiem wypalić dziurę w podłodze.
- Działa? - spytał Fred.
- Oczywiście. - Konrad wyciągnął przed siebie rękę. Przedramię było poznaczone szeregiem świeżych, różowych blizn, śladów po ptasich szponach.
- Jutro z rana zawieziemy to do Św. Munga, a potem skoczymy do naszego ojca do ministerstwa, może coś da się zrobić w sprawie twoich poszukiwań - postanowił George.
- Nie ma takiej potrzeby. Dziękuję, sam to załatwię. - Alchemik powiedział to jakoś twardo, zdecydowanie i bez ironicznego uśmieszku. Harry niespodziewanie dla siebie uzmysłowił sobie, że mu współczuje. Konrad musiał przecież zdawać sobie sprawę, jak bardzo przypomina poszukiwanego listem gończym mordercę. Nawet jeśli to był przypadek - jakoś nie mieściło się Harry'emu w głowie, by akurat ten człowiek mógł być czyimkolwiek ojcem - to przecież Konrad nie mógł wiedzieć, jak bardzo niemożliwa jest taka możliwość. On, Harry, na jego miejscu na pewno czułby się strasznie! Już chyba lepiej być sierotą, niż przypuszczać, że jest się dzieckiem takiego zbrodniarza.
W przypływie współczucia Harry postanowił wyjaśnić przynajmniej sytuację z „deptaniem po piętach”.
- Konradzie… - zaczął z tak dużą pewnością siebie, na jaką tylko było go stać. Całe zdecydowanie opuściło go natychmiast, gdy spoczęło na nim chłodne i pełne niebezpiecznego zainteresowania spojrzenie, jakie znał z lekcji oklumencji. Brnął jednak dzielnie dalej: - Dziś po południu nie śledziłem ciebie, tylko Glizdogona, tego animaga. To sługa… Sam-Wiesz-Kogo. Groziło ci śmiertelne niebezpieczeństwo. No, a ja mam z nim do wyrównania rachunki.
- Rozumiem, postanowiłeś się poświęcić i obronić nieznajomego, któremu teraz z niewiadomych przyczyn nie jesteś w stanie spojrzeć w oczy. Dziękuję za opiekę - odpowiedział Konrad i wrócił do swego piwa.
- Kichawa! Coś ty dzisiaj taki miły!? - obruszył się Fred. - Odrobina normalnych kontaktów międzyludzkich ci nie zaszkodzi.
- To wy coś wiecie o normalnych kontaktach międzyludzkich, panowie czarodzieje? - Zadrwił tamten.
- Owszem! - George odpowiedział tym samym jadowitym tonem, a Harry drugi raz dzisiaj pomyślał, że takiego go jeszcze nie zna. - Na przykład to, że każdemu trzeba dać szansę i dlatego nie uważamy cię za śmierciożercę, chociaż jednego przypominasz. Na świecie jest wielu podobnych do siebie ludzi. Popatrz na nas.
- Dlaczego nikogo to nie dziwi? Pomyślmy… może… jesteście rodziną? - Konrad zrobił minę genialnego odkrywcy, tylko jego oczy błysnęły jakoś inaczej niż dotychczas. Dopiero po chwili Harry przypomniał sobie, że chyba tak lśnią łzy. Nie zdążył się jednak przekonać, czy ma rację, bo Konrad schował się za włosami tym razem tak dokładnie, że z boku dało się podziwiać jedynie spiczasty czubek jego nosa.
Neutralizacją ciężkiego milczenia zajęli się, oczywiście, Weasleyowie.
- Harry, miałeś nam opowiedzieć, jak się tu znalazłeś - zagadnął George, zręcznie zmieniając temat. Harry z ulgą przyjął możliwość normalnej rozmowy.
- Dzięki znikającej szafie, pamiętacie…
- Jasne! Świetnie się wtedy bawiliśmy! Ale przecież Montaque wtedy wylądował…
- W toalecie, tak - dokończył Harry i tłumaczył dalej, nieświadomy, że wchodzi znów na grząski grunt. - Ale Malfoy naprawił szafę, w ten sposób, że przejście prowadzi teraz do piwnicy Borgina i Burkesa. To tamtędy weszli do Hogwartu śmierciożercy tego dnia, kiedy Snape zabił Dumbledore'a.
Kruk przerwał Harry'emu krakaniem. Konrad spojrzał mu prosto w twarz, już nie można było uciec, odwrócić głowy… Ciemność tego spojrzenia miała barwę gęstej, zakrzepłej, brudnej krwi. Harry zrozumiał, że właśnie zdobył sobie nowego wroga, miał szczęście, że to on, nie tamten, był czarodziejem!
Dopiero gdy Konrad, blady z wściekłości, z wyraźnym wysiłkiem spuścił oczy, Harry odzyskał wolność. Dotarło do niego, że nareszcie może po prostu wyjść. Wstał z fotela.
- Czeka mnie jutro dzień trudnych decyzji, jeśli pozwolicie, pójdę się już położyć - rzekł, odstawiając na barek wysoki kufel. Kiedy postawił stopę na pierwszym schodku, szkło, które jeszcze sekundę wcześniej trzymał w dłoni, pękło nagle na tysiąc małych okruchów, które z brzękiem rozsypały się dookoła.

Rozdział 21: Lekcja wrogości

Leżąc na plecach z rękoma pod głową, Harry wpatrywał się w migoczące na suficie smugi światła mugolskiego wynalazku - neonowego szyldu, palącego się pod oknem jego sypialni. Zaplątał się we własnych myślach, nie do końca świadomy, w którym miejscu rozmyślań się zatrzymał. Pozostała pustka i poczucie klęski, paraliżujące wolę przekonanie, że powinien natychmiast o czymś zadecydować. Lecz nie mógł, nie potrafił, jakby ktoś spetryfikował mu mózg, jakby był gdzieś indziej, przerażony i bezsilny, na przykład przywiązany do zmurszałego pomnika nagrobnego na dalekim cmentarzu…
Od ponurego wspomnienia oderwał go cichy dźwięk. Pukanie do drzwi? Tak, bardzo potrzebował rozmowy z przyjacielem. Najchętniej zobaczyłby teraz w otwartych drzwiach Rona lub Hermionę, ale w tym momencie z wdzięcznością przyjmie również towarzystwo bliźniaków, każde towarzystwo.
- Proszę - powiedział.
- Dziękuję - w niskim, prawie bezdźwięcznym głosie Konrada nie było ironii. Stanął w uchylonych drzwiach bezszelestnie niczym strzelisty cień, wąski strzęp ciemności. Zawahał się w progu, lecz wszedł. Harry zaniemówił. Czy naprawdę sądził, że każdego przyjąłby z wdzięcznością?!
- Chciałbym z tobą porozmawiać, Harry. Mam nadzieję, że się zgodzisz.
Nie od razu doczekał się odpowiedzi, ponieważ Harry sam nie wiedział, co zrobić w tej sytuacji. Neon za oknem zmienił barwę z różu na gadzią zieleń. Powlókł ściany, pokój i twarze jakby wilgotnym nalotem pleśni.
- Ta szklanka, to ty…? - wydusił z siebie w końcu Harry. Musiał dołożyć starań, by patrzeć w podłogę, a nie na gościa, inaczej w ogóle by się nie odezwał.
- Tak.
- Jak? Niechcący? Masz więc jakieś zdolności magiczne? A może po prostu ktoś z waszego ministerstwa cię przeoczył?
- To magia naturalna, obecna w każdej istocie i rzeczy. W bardzo ograniczonym stopniu wyczuwają ją także niemagiczni. Alchemia dawno ją odkryła. Można nad nią czasami panować… - padła odpowiedź. - Nie chciałem zrobić ci krzywdy. Musiałem pozbyć się złości. Gdybym naprawdę chciał…
- Mógłbyś wykorzystać taki impuls? - Harry, zdumiony, uniósł wzrok. Żaden ze znanych mu charłaków nie posiadał takich możliwości. Kilka przypadkowych, nie do końca udanych czarów, czasem zdolność rzucania jednego typu zaklęcia, nic więcej!
Konrad pokiwał głową.
- Harry, ty wiesz, co to znaczy dorosnąć, nie znając ojca - powiedział nagle, wykorzystując ulotną chwilę porozumienia. - Chcę, żebyś opowiedział mi o moim ojcu wszystko. Sądzę, że znasz go lepiej niż Fred i George, inaczej nie pałałbyś do mnie taką nienawiścią. Ale dzięki temu powiesz mi całą prawdę, bez znieczulenia.
Ponura determinacja obecna w tych słowach spowodowała, że Harry zebrał całą wolę, by zobaczyć w tym człowieku tylko Konrada.
Młody mężczyzna. Starszy od niego. Ile? Trzy, cztery lata? Obaj wychowali się wśród mugoli, pozbawieni ojca wtedy, gdy inni tatusiowie uczyli ich rówieśników jeździć rowerem i łowić ryby. Mieli ze sobą wiele wspólnego. Gdyby Harry nie znał Snape'a, gdyby nie doświadczył jego jadowitej złośliwości, nie widział popełnionego przez niego z zimną krwią morderstwa, mógłby wyobrazić sobie Konrada jako swojego kolegę, może nawet przyjaciela. Dopiero teraz widział jasno, że to nie jego samego, ale jego powierzchowności nie może znieść. O nim samym wiedział tak niewiele…
- Patrzysz na mnie, jakbyś samą myślą pragnął mnie zabić. Mam nadzieję, że nie możesz tego zrobić… - Konrad mówił szeptem, jakby rozumiał, że brzmienie jego głosu pogłębia niechęć Harry'ego.
- Mógłbym, znam zaklęcia niewerbalne - odrzekł Harry z dumą, lecz zaraz przypomniał sobie, kto go tej sztuki uczył. Poczucie satysfakcji natychmiast się ulotniło. Podjął już wszakże decyzję, że niezależnie od tego, czy mu się to podoba, czy nie, powie, co musi, temu życiowemu rozbitkowi. - Mógłbym rzucić na ciebie jakiś urok lub klątwę bez wymawiania formuły, ale to nieprawda, że chcę. Nie pragnę cię zabić, nie chcę zrobić ci krzywdy. Nie chcę czuć do ciebie nienawiści ani wrogości. Po prostu nienawidzę serdecznie człowieka, którego bardzo przypominasz. Niestety, tego mi nie wystarczyło, by go zniszczyć.
- Więc jednak… - Konrad pokiwał głową, potakując i słowom Harry'ego, i chyba własnym myślom.
- Tak, nienawidzę go, mam powody! To jednak za mało, bym zdołał go zabić. Ale co do jednego się mylisz… - Harry zawiesił głos, bo znów odpowiedziało mu nieprzyjemnie znajome, lśniące zielenią, badawcze spojrzenie. - Nie wierzę, że Snape jest twoim ojcem. Ani twoim, ani czymkolwiek! Nie wierzę, by to w ogóle było możliwe! Fred i George mają rację: ludzie bywają podobni do siebie, zdarzają się takie głupie przypadki, jakieś kaprysy losu. Choć to prawda… - Harry nie chciał kłamać, myślał, że jest to jedna z tych chwil, w których wszystko zależy od powiedzenia całej prawdy, więc z brnął dalej. - To prawda, że gdy na ciebie patrzę, to walczę z sobą i jest mi bardzo trudno słuchać rozsądku.
- A co ci mówi rozsądek?
Jakże uważnym Konrad był słuchaczem! Zachowywał się tak, jakby wiedział, że Harry sam nie ma pewności, co w tym wszystkim jest rozsądne i prawdopodobne, a co zupełnie nierealne. Jakby wiedział… Harry prawie odruchowo sięgnął do doświadczenia animusa, by poczuć się bezpiecznie za barierą ciszy.
- Snape to zaprzysięgły stary kawaler, fanatyk czarnej magii, oddany bez reszty swojej pasji, swojemu panu… Po to, by mieć dzieci, trzeba być… ludzkim! Trzeba być zdolnym do miłości lub przynajmniej kochanym przez innych. On… jego nie można kochać! - ostatnie zdanie wyrzucił z siebie z taką mocą, jakby rzucał zaklęcie niewybaczalne. Dopiero po chwili podjął już spokojniej. - Czarna magia i miłość wykluczają się wzajemnie. Jestem tego absolutnie pewny. Kobieta w życiu Snape'a? To kpina, żart, do tego głupi, zapytaj pierwszego lepszego ucznia Hogwartu, nawet pierwszoroczny ci to powie! Tym bardziej mugolka. Przecież to wielbiciel czystej krwi, choć sam miał ojca mugola. Mojej matki nienawidził tylko dlatego, że dla niego była szlamą. A przecież okazywała mu życzliwość, choć na to nie zasłużył!
Napotkawszy na drodze swych gorących myśli wspomnienie bezinteresownej dobroci matki, Harry zamilkł, dygocząc niby po długim, wyczerpującym biegu. Ukryty w tym wspomnieniu, czerpał zeń siły. Konrad stał nadal obok drzwi, schronił się w mrocznym kącie. Światło, teraz sinawobłękitne, pokryło mu twarz trupią bladością, w oczach zapaliło księżycowe, srebrne iskry. Wyglądał jak posąg z białego kamienia przyobleczony w czarny całun. Stał nieporuszony, słuchał wpierw gniewnych słów, potem niespodziewanej ciszy - z tym samym uważnym, skupionym i zdawało się rzeczowo obojętnym wyrazem twarzy. Gdy jednak milczenie przedłużało się, takim jak przedtem, irytująco spokojnym szeptem, zadał Harry'emu kolejne pytanie:
- Czym zajmował się w Hogwarcie nie-mój ojciec?
- Uczył eliksirów, a potem obrony przed czarną magią.
- Był dobrym, czy złym nauczycielem?
Na tak konkretne pytanie Harry nie umiał dać konkretnej odpowiedzi, nawet samemu sobie. Konrad zmusił go do policzenia zysków i strat. I oto Harry musiał powiedzieć sobie wyraźnie, że nienawidząc i bojąc się Snape'a, ciągle podejrzewając go o jakieś niecne sprawki, nie dał sobie szansy, by na jego lekcjach eliksirów w jakikolwiek sposób skorzystać z oferowanej wiedzy. Inna rzecz, że Snape nie dbał o to, czy uczniowie chcą się od niego uczyć, czy go lubią. Na tym zależało chyba tylko Slughornowi. No i Dumbledore'owi, rzecz jasna, ale on - on był ideałem nauczyciela, z nim nikt nie był w stanie się równać. Może jeszcze Hagridowi i Lupinowi… Kiedy jednak Harry korzystał z rad i wskazówek Księcia Półkrwi, gdy nie utrudniała im współpracy nieufność i niechęć, a wspomagała - ciekawość i tajemnica, w ciągu roku Snape nauczył go więcej, niż w ciągu poprzednich pięciu lat.
A zajęcia z obrony? Od czasów GD Harry miał w tej dziedzinie jasno wyznaczony cel. Na poziomie owutemowym lekcje Snape'a były naprawdę piekielnie trudne, ale Harry chciał się uczyć, niezależnie od nienawiści do nauczyciela. Ich wzajemna niechęć paradoksalnie jeszcze podniecała go do wysiłku, nie dał Snape'owi satysfakcji, nie poddał się i uparcie wygrywał w starciu z każdym problemem. Był to chyba jednak sukces ich obu, skoro obopólna złość okazała się skuteczną metodą. Niełatwo przyszło Harry'emu to przyznać.
Konrad go nie ponaglał. Gdy nie otrzymał odpowiedzi, znów pokiwał głową, jakby mówił: „No, jasne”. I niczym uważny profesor, zadał kolejne pytanie, jeszcze bardziej szczegółowe niż poprzednie:
- Czy był bardziej niesprawiedliwy od innych?
Harry w pierwszej chwili chciał gorliwie przytaknąć, wtedy jednak zrozumiał, że to, co zamierzał powiedzieć, nie było prawdą. Że Snape faworyzował Ślizgonów, w szczególności Malfoy'a, a tępił Gryfonów, było oczywiste. Lecz pozostali opiekunowie domów najczęściej dawali fory swoim podopiecznym. A Dumbledore? Dyrektor nigdy nie był absolutnie sprawiedliwy w tym sensie, w jakim rozumieją to słowo uczniowie. Był za to tolerancyjny i wiele wybaczał. Jego sprawiedliwość polegała na jednakowej dla wszystkich życzliwości i zrozumieniu. To była po prostu taka sama dla każdego dobroć.
Snape za to z pewnością wolał być zły!
- Nieważne, czy był, czy nie był sprawiedliwy. Każdy czasami bywa niesprawiedliwy. On lubił sprawiać innym ból, lubił poniżać, wkurzać, chciał, żeby się go wszyscy bali.
- Czynił więc tylko zło? - Głos Konrada tym razem wydawał się pełen smutku. - Dlaczego w takim razie powierzono mu opiekę nad dziećmi?
- Wiesz… - Harry mówił to, choć sam dziwił się sobie, że jest tak szczery: - Zanim popełnił ostatnią zbrodnię, robił pewnie różne rzeczy, złe i dobre. Nie przepuścił żadnej okazji, żeby mi dokopać, nie cierpiał mnie od pierwszego dnia w Hogwarcie. Kiedyś nienawidzili się z moim ojcem. Jednak zdarzało się, że ocalał mi skórę. Ma moc i wiedzę. Ale nawet gdy robił coś wyjątkowo dobrego, to tak, jakby chciał tylko zła, a to dobre wychodziło mu niechcący, wbrew temu, czego pragnął. Tego się nie da zrozumieć. Był czasami śmieszny, ale straszny, strach był dla niego jedyną gwarancją szacunku…
- Ale nie dla ciebie. Ty nie darzyłeś go szacunkiem - dokończył za niego Konrad. - Jeśli nie szanujesz przeciwnika, nie szanujesz sam siebie.
W ciszy nocy po tamtej stronie okna rozległ się brzęk tłuczonego szkła i neon zgasł, pogrążając pokój w bladym półmroku, zacierającym kontury przedmiotów. Wysoki cień ruszył ku wyjściu. Uchylił drzwi. Wśliznął się w ciemność na korytarzu, stopił się z nią niby rozpływająca się w głębi nocy smuga czarnego dymu. Z mroku dobiegły jeszcze Harry'ego drżące niespodziewanym wzruszeniem słowa:
- Dziękuję ci, Harry, powiedziałeś mi więcej, niż zamierzałeś. Niechcący ofiarowałeś mi szczerość. Jak przyjacielowi. Wiem, że wykorzystałem chwilę twojej… samotności. Jestem ci coś winien w zamian.
Harry zaniepokoił się. Przeląkł się własnej szczerości, porażającej prawdy tego, co Konrad mówił o samotności, jego wzruszenia, jego wdzięczności. On zaś mówił dalej:
- Powiedziałeś: „jego nie można kochać”. A jednak moja matka kochała go zawsze. Kochała jego obraz we mnie tak mocno, jak ty go nienawidzisz…
- Może dał jej eliksir miłosny? Zmusił ją, skrępował Imperiusem, rzucił jakiś urok? - Harry, przypomniawszy sobie historię rodziców Toma Riddle'a, tylko tak mógł się bronić przeciw tym słowom.
- Może… Jednak gdyby tak było, znaczyłoby to, że ona chciała, by ją zaczarował.
Konrad poczekał, by treść tego, co powiedział, w pełni dotarła do Harry'ego. Dopiero wtedy potwierdził jego obawy.
- Moja matka jest czarownicą czystej krwi. Pochodzi ze starego rodu czarodziejów. Potrafiłaby się obronić, gdyby chciała. Ja także urodziłem się czarodziejem. Dziś nim nie jestem. Lecz będę! Żegnaj Harry.

Rozdział 22: Dojrzeć do wyboru

Niecierpliwy, letni świt szybko pozbawił miasto peleryny ciemności. Londyn czarodziejów budził się z tym samym narastającym gwarem, co wszystkie wielkie miasta. Harry, zatopiony w myślach, miał wrażenie, jakby ten potężniejący szum wydobywał się z jego własnej skołatanej głowy. Od kilku godzin leżał tak, wpatrując się to w zmieniający z każdą minutą barwę ukośny, belkowany sufit, w którym znał już każdy gwóźdź, to w spoczywające na nocnym stoliku trzy magiczne przedmioty, wyznaczające drogi, którymi miałby teraz podążyć.
Musiał dokonać wyboru - nie potrafił i nie chciał!
Każde słowo minionej nocy, wypowiedziane czy tylko pomyślane, gdy je sobie przypominał, zmuszało do gorzkiego wniosku, że mugolom łatwiej żyć. Gdyby Dursley'owie byli inni, lub gdyby w niemagicznym świecie Harry był już pełnoletni, prawdopodobnie spróbowałby uciec od magii, od jedynego świata, który uważał za swój. Teraz zazdrościł Konradowi bycia charłakiem pewnie tak samo, jak Konrad jemu zazdrościł magicznych mocy.
Konrad…
Zza ściany, z sąsiedniej gościnnej sypialni dobiegało Harry'ego miarowe poskrzypywanie podłogi. Od kilku godzin: cztery długie kroki w jedną, potem cztery w drugą stronę. Zamknięty w klatce dziki drapieżnik.
Konrad…
Jak bardzo dziecko jest podobne do rodziców? Ile ma w sobie ich, ile siebie?
On sam: rozwichrzone włosy ojca, oczy matki. Tyle razy słyszał: „Jesteś jak James”, „jesteś inny niż James”, „uzdolniony jak Lily”. Tylko w ten sposób mógł poznać rodziców, przez siebie. Dlatego tak bardzo bolała go głupota ojca, tak bardzo był z niego dumny, podziwiał ofiarność i dobroć matki - bo musiał ich w sobie odnaleźć. Nigdy nie zastanawiał się, co to znaczyło dla innych. Czego od niego w związku z tym oczekują, czego się spodziewają, co czują, gdy na niego patrzą? Żył z własną legendą Wybrańca. Dla ludzi z zewnątrz, jak myślał, rodzice stanowili tylko jej część, ważną, lecz nie najważniejszą. Może jednak najważniejszą dla niektórych? „On nie jest swoim ojcem!” - strofował Lupin Syriusza, gdy ten próbował podżegać Harry'ego do wybryków w stylu Huncwotów. „Jesteś tak samo pyszałkowaty i bezczelny jak twój ojciec, Potter” - mówił Snape.
Nie! Nikt nie miał prawa oceniać Jamesa w Harrym! Tym bardziej tak oceniać! Każdy z nich był oddzielną osobą!
A Konrad? Co myślał o sobie i swym ojcu po tym, co mu powiedział i co przemilczał Harry? KIM był ojciec Konrada?
Harry sięgnął po klucz. Towarzyszył tamtemu człowiekowi w drodze przez samotność, cierpienie, gniew i strach, w przeżywaniu marzeń oraz poniżenia i pogardy, w tęsknocie i poczuciu niespełnienia. Wiele kosztowało go uniesienie ręki. Walcząc z bólem, powoli, uważnie rozpiął mankiet nieistniejącej koszuli, w skupieniu odsłonił przedramię, by nareszcie zobaczyć całą odpowiedź - szkarłatne piętno Mrocznego Znaku na bladej, sinawej skórze.
Odłożył animusa na stolik. Znów był tylko sobą, lecz tym razem dojrzałym do zrozumienia. Wstał, by powiedzieć Konradowi to, co powinien. Ruszył do drzwi, gdy dotarło do niego, że od dłuższego czasu w sąsiednim pokoju panuje cisza, nie słychać skrzypienia podłogi. Natychmiast wybiegł na korytarz. Strużka bladego świtu sączyła się na podłogę ze szpary w uchylonych następnych drzwiach. W pokoju było pusto. Harry puścił się więc pędem po schodach w dół do saloniku, a gdy i tam nie znalazł Konrada, pognał do laboratorium.
Zanim zdołał się zatrzymać, szarpnął drzwi - odbił się od czegoś twardego, płaskiego i pachnącego skórą. Kontemplując ból w kolanie, rozbitym nosie oraz sprawdzając przy okazji całość okularów, nie zdążył jeszcze dźwignąć się z klęczek, gdy przed oczyma zobaczył wyciągniętą ku sobie wąską dłoń.
- Nic ci się nie stało? Na miotle też latasz tak ostrożnie? - w głosie Konrada znów pobrzmiewała ojcowa nuta niedobrego rozbawienia. - Chodź, pomożesz mi.
Harry postanowił nad niczym się już nie zastanawiać. Przyjął podaną rękę, mimo oporu w sobie i mimo poczucia urażonej dumy. Weszli do pracowni, gdzie Konrad po omacku, ostrożnie ułożył na pulpicie ściskaną dotychczas w ramionach księgę. To w nią uderzył Harry. Dopiero teraz zapłonęło światło, Konrad zapalił lampę nad pulpitem zwykłą, mugolską zapalniczką.
- Znasz zaklęcie dublujące? - zapytał.
- Oczywiście!
- Zrób mi kopię tej księgi.
- Po co?
Konrad zostawił Harry'ego sam na sam z zagadką, naprzeciw księgi, sam zaś odszedł na bok, dokładnie umył ręce, po czym otworzył szeroki słój z maścią, którą wykonał poprzedniego popołudnia i srebrną łopatką zaczął przekładać galaretowatą, błękitno-purpurową maź do mniejszego słoja.
- Większość zawartych w niej receptur nie wymaga nawet magicznych zdolności, a jedynie niektórych magicznych ingrediencji oraz wiedzy. To bardzo precyzyjne przepisy, zapisane językiem symboli alchemicznych, który dziś niewielu ludzi potrafi swobodnie czytać. Wierzę jednak, że jakiś wasz specjalista od, jak to określiłeś, eliksirów, będzie potrafił skorzystać z tej księgi. Chcę zostawić ją Fredowi i George'owi, żeby ktoś mógł mnie tu zastąpić.
- Zastąpić?
- Nie bądź dzieckiem! Mówiłem wczoraj, że sam załatwię moje sprawy. Doskonale wiesz, że muszę stąd odejść. - Konrad odstawił większy słój, mniejszy, napełniony zaledwie w części, schował do kieszeni skórzanej kurtki. - Zrobiłbyś na moim miejscu to samo. Muszę odnaleźć ojca i odzyskać moc. Nie pomoże mi w tym zainteresowanie krewnych i znajomych Weasleyów, bo muszę się znaleźć po drugiej stronie barykady.
- Żartujesz! - Mimo oburzenia i niedowierzania, w głębi duszy Harry rozumiał, że jeśli Konrad chce dopiąć celu, raczej nie ma wyboru. Ale za jaką cenę!? - Czy ty wiesz, co znaczy być po drugiej stronie barykady? Teraz ty mówisz jak mały rozkapryszony szczeniak, który chce, nie wiem… skakać przez przepaść, wleźć na czubek drzewa i latać!
- O tak! - Konrad naraz zrobił coś, co kompletnie zaskoczyło Harry'ego: przymknął oczy, westchnął głęboko i jakby się zapomniał, szeroko rozpostarł ramiona, a jego twarz rozjaśnił błogi, nie dający się z niczym porównać, uśmiech! - Tak! - szepnął jak natchniony. - Poczuć znów wiatr pod skrzydłami, przenikać powietrze i światło, każdym piórem chłonąc dotyk słońca, oddychać świeżą, pachnącą rosą chmur…
Nagle oprzytomniał, skulił się w sobie, owinął ramionami, niczym nietoperz, obrócił się plecami, wstydząc się chwili słabości.
- Za jeden taki lot oddałbym… wiele - wyjaśnił cicho, jakby chciał się usprawiedliwić, po czym poprosił: - Zrób dla mnie tę księgę. To jedyne, prócz mojej wiedzy, czym mogę zapłacić za moc.
- To nie wystarczy. Voldemort żąda ofiary życia, nie zapłaty! - Harry był przerażony. Przecież Konrad o niczym nie miał pojęcia! - Nie możesz mu po prostu dać tego, co chcesz, wziąć, co chcesz i wyjść. Z nim nie dobija się targu, on sam bierze to, co on chce, a bierze wszystko!
Konrad nie wyglądał na przekonanego. Oparty o blat, z rękami w kieszeniach, w obojętnej pozie gotowego na wszystko, pogodzonego z wszelkimi konsekwencjami ryzykanta, patrzył na Harry'ego, jakby chciał powiedzieć, że jego słowa i tak niczego nie zmienią.
- Chcesz mnie nastraszyć? Bez sensu. I tak muszę to zrobić.
- Czekaj! - Harry puścił mimo uszu zaczepny ton Konrada. - A może nie trzeba, żebyś przechodził na tamtą stronę? Trzeba po prostu dać znać twemu ojcu, że go szukasz. Jeśli chodzi o spotkanie z nim, Borgin ci to załatwi. To o nim mówił ci wtedy w piwnicy. Jak go ostatni raz widziałem, poranił go hipogryf. Masz maść. Zanieś mu. Może coś w nim…
- Drgnie? - Na twarzy Konrada odmalował się najpierw wyraz zdumienia, potem rozbawienia, w końcu Kichawa nie wytrzymał. - I zacznie przynosić cukierki dla wyróżniających się uczniów? Posłuchaj siebie! Potter, czy ty mówisz nadal o tym samym facecie, którego opisywałeś w nocy?
- Tak. - Harry kiwnął głową, nie zważając na drwiny. - Zawsze to bezpieczniejsze wyjście, niż zostać śmierciożercą. Musisz mi jeszcze jedną rzecz wyjaśnić.
- Pytaj.
- Jak to możliwe, byś był czarodziejem i stracił moc? Nigdy o czymś takim nie słyszałem.
Uśmieszek na ustach Konrada zgasł. Dopiero po chwili Harry usłyszał spod zasłony włosów prawie bezdźwięczne wyznanie:
- Nie pamiętam, jak to się stało. Byłem dzieckiem. Mogłem mieć cztery, pięć lat. Z dziecięcej magii pamiętam tylko euforię lotu i polowania. Faustus uczył mnie latać, jak własne pisklę. Potem ktoś mi to zrobił. Nie wiem, kto, nie wiem, dlaczego. Odebrał mi część mnie, wydarł mi nawet wspomnienie tego faktu. Przed oczyma mam tylko zielony blask, w ustach smak, w nozdrzach zapach krwi. Krew na dłoniach. Potem ciemność… Wiem dość o czarnej magii - mówił, opanowawszy drżenie głosu: - by rozumieć, że musiał tego dokonać potężny czarnoksiężnik. Dobrze przygotowałem się do tej chwili. Wiem, że skoro czarna magia odebrała mi moc, tylko z jej pomocą ją odzyskam. Moja droga prowadzi tylko w jedną stronę. Jeśli tego chcę, nie mam wyboru, Harry. Samo spotkanie z ojcem tego nie zmieni, nawet gdyby zdarzył się jakiś cud. Zrób dla mnie tę księgę.
Zielony blask, ofiara krwi, zniszczenie pamięci, kto wie, co jeszcze… Konrad miał rację. W Harrym odezwał się uśpiony gniew. Potężny czarnoksiężnik? Myśli same podążyły do Snape'a, ale tym razem, wbrew logice, Harry nie poddał się tak łatwo. Nie będzie osądzał, zanim nie zdobędzie dowodów winy. Uniósł głowę, napotkał wypełnione beznadziejną ciemnością spojrzenie Konrada.
- Zrobię kopię księgi. Chciałbym, żeby ci się udało. Mój ojciec był animagiem…
Uniósł różdżkę nad księgą. Powtórzył jeszcze w pamięci formułę. Po chwili na blacie obok pulpitu pojawił się najpierw blady, drżący zarys woluminu, potem obraz nabrał barw, aż w końcu spoczął w tym miejscu drugi oprawiony w skórę foliał.
- Dziękuję - szepnął Konrad.
- Zabierz ze sobą oryginał. Oni nie zaufają osobie, która przyniesie magiczną kopię. To nie byłby dar godny ich pana - poradził Harry.
- Dziękuję za wszystko. - Konrad owinął księgę peleryną i skierował się do drzwi, ale zatrzymał się jeszcze, by podać Harry'emu rękę. - Doceniam to, co zrobiłeś. Wszystko. Lepiej, byśmy się więcej nie spotkali… Chcę jednak, żebyś wiedział, że mam dla ciebie wiele szacunku.
Dziwnie było słuchać tych słów, wypowiedzianych tym głosem, zza czarnej kurtyny włosów, po czym przyjąć uścisk dłoni, która przypominała tak bardzo dłoń wroga.
- Konradzie? - Harry zawahał się. - Skąd tyle wiesz o czarnej magii?
- Rodowa tradycja. - Oczy tamtego błysnęły chłodem, lecz uśmiechnął się smutno. - Matka chowała przede mną książki, ale potrafiłem je znaleźć. Poza tym prapradziadek Jan z portretu w salonie chyba ma do mnie słabość. Dużo mi opowiadał. Podobno zawarł pakt z diabłem. Cóż, dzięki mnie historia rodu Twardowskich zatoczy koło. Żegnaj.

Rozdział 23: Naprzeciw losowi

Harry nie zszedł na dół, słysząc hałaśliwą krzątaninę bliźniaków wokół śniadania. Zaśmiewali się z czegoś bez pamięci, niby para pierwszoroczniaków ogarnięta przedegzaminowym szaleństwem. Jemu nie było do śmiechu. Świat uwierał go jak za małe buty. Nic nie zdołał wytłumaczyć Konradowi. Nie zdołał go powstrzymać, sam jeszcze dołożył ręki, czy raczej różdżki do jego… zdrady? Dobrze, że nie wpadł na pomysł, by oddać mu klucz, kiedy już dotarło do niego, że Konrad pochodzi z rodu Twardowskich.
W końcu cisza oznajmiła mu, że może bezpiecznie zejść na dół. Z ulgą przyjął pustkę w saloniku. Ekspedientka w zatłoczonym jak zwykle sklepie ukłoniła mu się z daleka, śląc ujmujący uśmiech. W końcu znalazł się na zalanej słońcem ulicy. Postanowił najpierw udać się do „Esów i Floresów” po plan magicznego Londynu. Znał Pokątną, potrafił dojść do Gringotta, ale nie miał pojęcia, jak trafić na Bulwar Von Dänikena. Mógłby dowiedzieć się wszystkiego od Toma w „Dziurawym Kotle”, chciał jednak uniknąć pytań i wścibskich oczu.
Idąc w stronę księgarni, od razu zauważył zmianę w oknach wystawowych i na słupach z ogłoszeniami. Nie śledziły go już nienawistne spojrzenia Snape'a! W miejsce czarno-białych obwieszczeń o poszukiwanym śmierciożercy pojawiły się krzyczące żółcią, czerwienią i błękitem wielkie plakaty, przed którymi gromadnie przystawali młodsi i starsi czarodzieje. Harry, zaciekawiony, także zatrzymał się przy najbliższym słupie, gdzie zebrała się na tyle duża grupka zainteresowanych, że nie od razu zobaczył coś więcej, prócz wielkiego, wypisanego grubymi czerwonymi literami hasła: „UOOMOCZ!”
Zaakceptował zawiłość ortograficzną tego napisu, do takich ciekawostek zdążył się już w magicznym świecie przyzwyczaić. Warto byłoby się dowiedzieć, kto, kogo i za co miałby „uoomotać”. Z grupki gapiów powoli zaczęli się usuwać starsi, więc mógł wreszcie zobaczyć, co w zasadzie przedstawia plakat. A było co oglądać!
Na wysokości oczu większości patrzących widniała rysunkowa podobizna atletycznej budowy młodzieńca, o krótko przystrzyżonych blond włosach, ubranego w malowniczo przyciasną na piersi szatę Ravenclawu. Młody Krukon dosiadał pięknej miotły, pokazywał w uśmiechu garnitur perłowych zębów i nieco nieprzytomnym z podniecenia wzrokiem wpatrywał się w tłum, dzierżąc w potężnej, kwadratowej pięści płonącą jasnym blaskiem różdżkę. Światło migotało niczym żywy płomień.
Na ramieniu przystojniaka, który Harry'emu niepokojąco przypominał skrzyżowanie Dudziaczka z Lockhartem, wspierała się z gracją rudowłosa, piękna czarownica w barwach Gryfonów, a po drugiej stronie złotowłosa, urocza niczym wila, Puchonka. Szaty obu dziewcząt głębokimi dekoltami przeczyły skromności szkolnych obyczajów. Co chwilę któraś panna poprawiała delikatnym ruchem dłoni jakiś niesforny pukiel włosów, nie opuszczając wszakże trzymanej w pogotowiu różdżki.

„WSTĄP DO NAS! NIE JESTEŚ SAM!
UZBROJONE OCHOTNICZE ODDZIAŁY
MŁODZIEŻOWEJ OBRONY CZARODZIEJSKIEJ!
UOOMOCZ!!!”

- wrzeszczał napis, przecinający plakat na wysokości pępka przystojniaka. Poniżej, na kolanie jednaj z panienek napisano: „Wystarczy „Z” z obrony przed czarną magią i ukończone 15 lat. Zgłoś się osobiście lub wyślij sowę: Zaułek Nosferatu 13”.
- Ależ to oburzające! - obrażonym tonem demonstrowała głośno swe uczucia jakaś przechodząca za plecami Harry'ego czarownica.
- Niesamowite! To bardziej koszmarne niż brygada inkwizycyjna Umbridge! - skomentował znajomy głos.
- Neville! Ani mi się waż na to patrzeć, chłopcze! To wręcz nieprzyzwoite, jak ministerstwo mogło do czegoś takiego dopuścić!?
Harry obejrzał się akurat na czas by dostrzec, jak sępi kapelusz starszej pani Longbottom oddala się szybko w kierunku najbliższego skrzyżowania, w ślad za kapeluszem płynął w powietrzu wielki kosz pełen zakupów, bardzo uważnie prowadzony różdżką przez Neville'a. Harry pozostał niezauważony.
- Żenada! - mruknęła jakaś kobieta obok.
- Fakt. Wolę jednak ten kicz, niż tamte listy gończe… - odpowiedział drugi kobiecy głos. - Nie potrafię się z tym pogodzić!
- Nie ty jedna.
- Ale wiesz, nie sądziłam, że coś tutaj może być bardziej mugolskie ode mnie. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że oni nie walczą z czarną magią, tylko o czystość rasy czarodziejskiej!
- W specyficznym znaczeniu używasz słowa „mugolski”, Morgano…
Zapatrzony w sępa babci Neville'a, Harry nie od razu uświadomił sobie, że słyszał imię Morgana już wcześniej. Kiedy zaczął się rozglądać za rozmawiającymi, nie dostrzegł już nikogo znajomego. Trudno. Oddziały „UOOMOCZ” bardziej bawiły go, niż bulwersowały. Był ciekaw, kto to wymyślił i po co. Teraz jednak miał własne sprawy.
Jakiś czas później stał na schodach „Esów i Floresów”, przeglądając nowiutką mapę. Niewiele mu to jednak pomogło. Gapił się na nią już chyba z piętnaście minut i dotychczas nie udało mu się znaleźć wśród małych, żółtych drogowskazów napisu: „Bulwar Von Dänikena”. Nie później niż za pół godziny powinien być w herbaciarni koło „Żonglera” na spotkaniu z Luną. Jeśli tam nie dotrze, będzie musiał wrócić. Tylko dokąd? Usiadł na schodach, rozłożył mapę pomiędzy stopami i nerwowo szepcząc „Von Däniken”, wodził po niej różdżką.
- Harry, co ty tu robisz? Wszyscy cię szukają!
Nawet przez myśl mu nie przeszło, że wpadnie w tak beznadziejnie głupi sposób. Nad nim stała Tonks. Dziś fryzurę miała jadowicie zieloną, jakby na przekór postaciom z plakatu. Jej mina zaś wyrażała przedziwną mieszankę emocji: złości, radości i… chyba pobłażania? Harry nie wiedział, co powiedzieć.
- No, co cię tak zatkało? - roześmiała się aurorka.
- Nic, po prostu nie spodziewałem się, że mnie tu zobaczysz. Pytałaś, co robię. Staram się dostać na umówione spotkanie w sprawie pracy, ale to już chyba teraz bez różnicy. - Stwierdził, że w sytuacji bez wyjścia nic tak nie pomaga, jak prawda. Tonks uśmiechnęła się zagadkowo.
- Dokąd się wybierałeś?
- Na Bulwar Von Dänikena.
- Hmmm… A jaka to praca?
- Nie wiem… - Dopiero teraz to zauważył i przestraszył się. Nie był pewny, czy jeszcze chce pójść na to spotkanie. - Luna znalazła mi jakąś ofertę.
- Ale nie zapiszesz się do UOMOCZ? - upewniła się Tonks, a w jej oczach błysnął łobuzerski ognik.
- Nie, raczej czeka mnie walka z inwazją chrapaków krętorogich albo innego wymyślonego paskudztwa - Harry uśmiechnął się niepewnie. Nie miał pojęcia, dlaczego tak się dzieje, ale wydawało mu się, że Tonks zamierza… pomóc mu w ucieczce?
- Dobra! Aportuję cię do tej herbaciarni. Tylko pamiętaj o tarczy. Aha, przejście przez znikającą szafę zostało zabezpieczone, więc nie próbuj tamtędy wracać. Gotów? Na trzy… - Położyła mu rękę na ramieniu i wyjęła różdżkę.
Pożegnała się tak szybko, że nawet nie zdążył o nic zapytać. Bąknął tylko podziękowanie, rozcierając kolano rozbite o pobliską ławkę. Bez Lupina lądowali na sposób Tonks, czyli na jakimś złośliwym przedmiocie.
„Złośliwy przedmiot” przydał się, by w wygodniejszej pozycji zebrać myśli. Harry usiadł, „zreparował” rozdarte dżinsy i wtedy nagle dopadł go niepokój: skąd Tonks wiedziała o herbaciarni? Przecież on sam powiedział tylko o spotkaniu w sprawie pracy. A może się mylił, może wygadał się, jak Hagrid?
Rozejrzał się wokoło. Bulwar Von Dänikena był wąską, wyłożoną różową kostką i obsadzoną drzewami aleją spacerową, biegnącą wzdłuż rzeki. Wędrowały tędy wakacyjnie i romantycznie wyglądające pary czarodziejów, trzymające się za ręce. Z oddali dochodził gwar sporej grupy starszych osób, ubranych w krótkie podkasane szaty i zaopatrzonych w ogromne kufry podróżne, które starali się wspólnymi siłami lewitować na dużą łódź, zacumowaną nad brzegiem. Wycieczka.
A naprzeciw ławki, po drugiej stronie alei, w otwartych drzwiach herbaciarni czekała na niego niewyraźnie uśmiechnięta Luna. Pod drzewem zaś obok wejścia siedział znudzony bury kot.
„Trzeba iść” - pomyślał Harry i też uśmiechnął się do Luny, choć w zasadzie wcale nie miał na to ochoty. Dziewczyna rzuciła mu się na szyję, aż zadzwoniły kapsle w jej naszyjniku. Ściskając go, zdążyła powiedzieć konspiracyjnym szeptem:
- Uważaj, ona rzuca na facetów Urok Pląsawicy Języka. Dobrze, że nie widziałeś mojego ojca, jak przyszła do redakcji. Musiałam to zrobić, dla twojego dobra. - A głośno dodała: - Cieszę się, że cię widzę. Tej pani, która chce cię zatrudnić, jeszcze nie ma, ale powinna się pojawić lada chwila. Wejdźmy do środka, poczekamy. - I poprowadziła go do drzwi, a bury kocur przeciągnął się i ruszył za nimi.
W sentymentalnym, przytulnym wnętrzu herbaciarni nad stolikami pływały w powietrzu świece w kształcie serduszek, a zaczarowane pianino grało cichutko zmysłowo-smętne tango, akcentując rytm głębokim basowym brzmieniem.
„Świetne miejsce na Walentynki” - pomyślał Harry.
W najdalej położonej loży, na miękkiej narożnej kanapie w najbardziej romantycznym kącie z dala od kontuaru siedzieli… Nie, nie przytuleni do siebie zakochani, jak można się było spodziewać, ale wyraźnie ze sobą pokłóceni - Moody i Lupin.
- Dziękuję, panno Lovegood, doskonale się pani spisała. Proszę spokojnie wracać do redakcji, my się już wszystkim zajmiemy - rozległ się za plecami Harry'ego i Luny stanowczy głos profesor McGonagall.

Rozdział 24: Sentymentalne bzdury

- Bardzo źle się stało, że nie pokazałeś nam tego od razu. Nie sądziłam, że jesteś do tego stopnia lekkomyślny! - Profesor McGonagall mierzyła Harry'ego pełnym gniewu spojrzeniem zza prostokątnych okularów, a on czuł się jak biedny pierwszoroczniak, przyłapany pod drzwiami damskiej ubikacji i posądzony o rzucanie Zaklęcia Przejrzystości. Klucz lśnił szmaragdowo, blask świecy ześlizgiwał się po łusce węża, łudząc patrzących pozorami życia. Choć wokół stołu siedziało troje doświadczonych magów, żadne nie odważyło się dotknąć animusa.
- Jakie to uczucie, uczestniczyć w czyichś przeżyciach? - zapytał Lupin. Sprawiał wrażenie podenerwowanego.
- Dziwne - odpowiedział Harry po chwili.
- Może mógłbyś jednak trochę rozwinąć odpowiedź! Dobrze byłoby wiedzieć, czy jesteś cały, zdrowy na ciele i umyśle, i nadal ten sam, co przedtem - odezwał się Moody szorstkim tonem, w którym przebijała troska. Najwyraźniej bał się opętania.
- Czułem się tym kimś i sobą jednocześnie. - Dotychczas Harry nie próbował w zasadzie nikomu o tym opowiadać i trudno mu było znaleźć odpowiednie określenia wrażeń, których doświadczał. - Tak, jakbym był dwiema osobami, które obserwują się, połączone ze sobą i dzielą przeżyciami. Wiedziałem, co sam czuję i co przeżywa ten drugi czarodziej. To było… trudne. I fascynujące.
- O czym było to wspomnienie?
- Czyje było to wspomnienie?
Moody i Lupin zadali pytania jednocześnie, po czym starli się wzrokiem. Prawie bezwiednie Harry dotknął pod stołem lewej ręki. Kiedy uświadomił sobie, co robi, zrozumiał, iż czuje się zobowiązany do dyskrecji. Wspomnienia z klucza były osobiste, potrafił je uszanować, udowodni to sobie i …
- Przez przypadek przeżyłem bardzo prywatne uczucia tego człowieka. Na pewno nie były przeznaczone dla mnie. Gdyby miał na to jakiś wpływ, nie pozwoliłby, żebym je poznał. Raz już w podobny sposób odkryłem czyjąś tajemnicę, do dziś jest mi z tego powodu bardzo głupio, tym bardziej, że zwierzałem się z tego panu, profesorze, i Syriuszowi. Nie chcę się tak czuć nigdy więcej. Nie mogę wam niczego powiedzieć, chyba że powiernik mi każe. Powinienem oddać klucz właściwej osobie. - Harry pierwszy raz od dłuższego czasu czuł spokój dobrze spełnionego obowiązku. Matka byłaby teraz z niego dumna.
- Więc to jest klucz dla powiernika? Powiedz chociaż, dla kogo. Nie wolno nam dopuścić, by trafił w ręce wroga! - Czyżby Moody zajrzał magicznym okiem do głowy Harry'ego? Mówił o Snape'ie, czy po prostu dawał wyraz ogólnej w tych trudnych czasach trosce?
- Klucz obejrzy Morgana, jak już wreszcie do nas dotrze - odezwała się profesor McGonagall. - Tylko gdzie one się podziewają? Kupienie różdżki nie może trwać tak długo!
- Mówiłem, że pójdę z nimi!
- Bo wcale nie rzucasz się w oczy! A gdyby zadecydowały, że jednak idą na Nokturn, to bez problemu mógłbyś uchodzić za kandydata na śmierciożercę. - Napastliwy ton Lupina wcale do niego nie pasował. Harry od razu pomyślał o Tonks. Więc to ona była z tą kobietą - Morganą. Przypomniał sobie rozmowę przy plakacie, potem spotkanie na schodach „Esów i Floresów”. Lubił Tonks, bardzo… Poradzi sobie, jest świetnym metamorfomagiem, nikt jej nie rozpozna - uspokajał sam siebie.
Lupin, coraz bardziej wytrącony z równowagi, zaczął krążyć nerwowo pomiędzy stolikami. W końcu odetchnął z ulgą:
- Idą!
W ozłoconym słońcem prostokącie drzwi pojawiły się dwie kobiece postacie. Pierwsza weszła Tonks. Maszerowała przez salę zamaszystym, szybkim krokiem, aż gięły się i przygasały płomyki fruwających świec. Była wściekła. Za nią postępowała szczupła czarownica w czerni. Odwróciła się spokojnie, aby zamknąć za sobą drzwi, a wtedy zafalowała wokół jej głowy aureola długich, prześwietlonych słońcem włosów. Harry wstrzymał oddech, zachwycony pięknem tego widoku i porażony świadomością, że ten moment zachwytu już mu się przecież przydarzył! To była kobieta z wizji związanej z kluczem! Czuł się w tej chwili trochę jak wtedy, gdy po raz pierwszy pocałował Ginny. Wcale nie podobało mu się to skojarzenie.
- Nareszcie! - zawołała profesor McGonagall, tak podekscytowana, jak bywała tylko podczas meczów gryfońskiej drużyny quidditcha. - I jak wam poszło?
- Dobrze, że miałyśmy szczęście! - fuknęła Tonks, strzelając gniewnymi spojrzeniami w kierunku tej drugiej. - Ta idiotka nie chciała kupić różdżki w Centrum Eeylopa, na tym nowym stoisku, które otworzyli po porwaniu Ollivandera, tylko uparła się iść do Borgina i Burkesa. Już myślałam, że będę wam przysyłać sowy z pozdrowieniami z krainy mroku!
Wionęło słodką wonią lipowego miodu i cierpkim zapachem wilgotnych liści brzozy - nowoprzybyła w czerni - znajoma z sali obrony stanęła za Tonks.
- Nie potrzebuję patyczka do dłubania w uchu, tylko prawdziwej różdżki, godnej tego, co mnie prędzej czy później czeka i do czego mnie wezwaliście - rzekła pewnie i nie bez odcienia pychy.
- Lepiej jednak później niż prędzej! Chyba że już się nie możesz doczekać! A mówią, że tylko mugolskie blondynki są głupie! - podsumował Moody.
- To nie było rozsądne, Morgano. - Profesor McGonagall przejęła rolę mediatora. - Nie chcemy, by Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać dowiedział się, czego szukamy i że jesteś z nami. Teraz poznajcie się. Oto Harry Potter. Harry, to Morgana Twardowska, nasza konsultantka do spraw czarnej magii i w pewnym sensie twoja prywatna nauczycielka.
Usłyszawszy nazwisko, Harry stwierdził, że w zasadzie od dawna było to dla niego oczywiste. A więc to jest Morgana-Czarna-Dama, matka Konrada, tęsknota uosobiona w kluczu, przepustka Snape'a do człowieczeństwa… Uścisnął drobną, opaloną dłoń, wyciągniętą ku niemu z głębin szerokiego rękawa.
- Mówiłam, że spotkamy się, jeśli los będzie tego chciał. - Uśmiech ujął Morganie lat. Wtem poniżej ich rąk związanych nad stołem w geście powitania, ozwało się rytmiczne, głośne postukiwanie. Malachitowy wąż, owinięty wokół klucza, rozpostarł srebrzyste filigranowe skrzydła, i trzepotał, szarpał się, niczym żywe stworzenie zamknięte w niewidzialnej klatce.
Patrzyli, jak Morgana, wyswobodziwszy dłoń z ręki Harry'ego, zawiesiła ją nad przedmiotem. Klejnot spoczął bez ruchu na serwecie, wąż złożył skrzydła i posłusznie zawinął się wokół klucza. Kobieta przymknęła oczy i pochyliła głowę, jak ktoś, kto próbuje choć na moment zapomnieć o tym, gdzie i z kim jest; ktoś, kto szuka w sobie sił do panowania nad sobą i nad sytuacją.
- Co się tu, do Świętej Inkwizycji, dzieje? - zaklął Moody.
- Klucz znalazł powiernika, prawda Morgano? - Na ni to pytanie, ni stwierdzenie Lupina odpowiedziała tylko skinieniem głowy. Nie dotknęła jednak klejnotu. Uspokoiwszy węża, ukryła ręce w rękawach i pogrążyła się w zadumie.
- Skąd to macie? - spytała w końcu bardzo cicho, tłumiąc wzruszenie.
- Znalazłem klucz w sali obrony przed czarną magią, obok tego animusa w formie czaszki - odpowiedział Harry. I chociaż wymagało to dużej odwagi, nie czuł się wcale bohaterem.
- Dotykałeś go - stwierdziła, mierząc go chłodnym spojrzeniem, które, wydawało się, tnie skórę niczym bicz.
- Tak - wykrztusił.
- Co w nim znajdę? - Patrzyła mu w oczy tak głęboko! Nie okazała litości, aż wspomnienie doświadczenia klucza zawirowało mu w głowie i zabolało. Znów potarł przedramię, zacisnął z wściekłości zęby. Zmusił się do opanowania, uciekł przed wzrokiem Morgany, zasłonił się pustką.
- Brawo! - pochwaliła niespodziewanie. - Widać, że miałeś świetnego nauczyciela oklumencji! Teraz mów.
- Jest tam cierpienie, samotność, gniew i tęsknota - odpowiedział powoli, jakby wypowiadane słowa miały kolce. - Dla pani pewnie coś jeszcze… - dodał po chwili z wahaniem. Musiał znaleźć w sobie odwagę, żeby nazwać to tak, jak czuł, że nazwać to powinien. - Dla pani może jeszcze… miłość, jeżeli jest do niej zdolny człowiek, który zna tylko nienawiść i tylko takim uczuciem zwykle obdarzał innych.
W jasnym spojrzeniu Morgany odbił się cień jego słów, jak w spokojnej tafli jeziora nadciągające burzowe chmury.
- „I gdy go ciężka powinność przymusza
Wszystko dokoła wyniszczać i krwawić,
Wszyscy go przeklną…” - wyrecytowała szeptem, jakby tylko do siebie. Ku zdumieniu wszystkich urwaną frazę drżącym głosem dokończył Lupin:
- „...będzie jedna dusza,
Co mu z daleka śmie pobłogosławić!”.
Wszystkie spojrzenia powędrowały ku niemu, a Tonks pociągnęła nosem i ukradkiem poszukała jego ręki.
- Co to było? Skąd znasz te sentymentalne bzdury, Remusie? - Moody był najwyraźniej odporny na takie nastroje, chyba jako jedyny w tym towarzystwie.
- Z mugolskiej książki znalezionej przez Harry'ego.
Morgana uniosła brwi - nie dowierzała temu, co usłyszała, czy maską niedowierzania pokryła wzruszenie?
- To książka mojego dzieciństwa. Ojciec, zanim zginął, czytał mi ją, żebym zapamiętała, że kiedy czyni się zło, nieważne są intencje, za czarną magię zawsze płaci się życiem. Ja oczywiście musiałam nauczyć się czegoś innego: w walce o słuszną sprawę warto stać się niczym wąż… - Utkwiła wzrok w kluczu. - Myślałam, że wystarczy wiara w słuszność idei. Zapomniałam, iż aby zachować tę wiarę, pełzając pokrętną wężową drogą, trzeba zachować skrzydła… Powinnam przyjąć klucz, jeżeli mamy znaleźć szkatułę i ocalić ją przed Czarnym Panem.
- To znaczy, że Lord Voldemort jej nie ma? - Profesor McGonagall odezwała się pierwszy raz od dłuższego czasu, jakby chciała nazwaniem zła po imieniu rozproszyć cień, jaki zaległ pomiędzy nimi po ostatnich słowach Morgany. - Czy jesteś tego pewna?
- Być może ją ma, ale nie otworzy jej bez klucza, a klucz mam teraz ja. My - poprawiła się. - Klucz powinien nas doprowadzić do szkatuły, nawet jeśli w domu jej nie będzie. Przyjmę go - dodała ciszej - ale pozwólcie mi zostać samej. Dajcie nam tę jedną chwilę po tylu latach.
Remus wstał pierwszy, objął Tonks ramieniem i poprowadził ku drzwiom. Profesor McGonagall szarpnęła Moody'ego za rękaw szaty, auror z niezadowoleniem pokręcił głową, magiczne oko wzniósł ku niebu, biorąc je za świadka romantycznej głupoty swych przyjaciół, ale poszedł za wicedyrektorką. Harry poderwał się, lecz spojrzenie Morgany zatrzymało go w miejscu.
- Zostań, twoja lekcja jeszcze się nie skończyła - rzekła powierniczka klucza, wyjęła krótką, smukłą różdżkę z jasnego drewna i sięgnęła po animus. Na jej dłoni o lekko przykurczonych palcach Harry dojrzał poszarpaną, grubą, białą bliznę, jakby ktoś rozdarł ją lub przebił na wskroś. Wąż wyciągnął ku ręce kobiety lśniącą głowę i radośnie zatrzepotał skrzydłami. Pod dotykiem, niby obdarzony duszą, odezwał się doskonale znienawidzonym przez Harry'ego głosem:

„Cokolwiek zdarzy się, cokolwiek zrobię,
Mój ból i radość mą powierzam Tobie”.

Ów głos był jak ciemność, ale nie lodowata ciemność lochów Azkabanu, której spodziewałby się Harry - jak mrok pełen niezgłębionej, bezdomnej czułości.

„Niech mnie to samo co ciebie poruszy,
Przyjmuję klucz do twojej duszy”

- odpowiedziała Morgana, przełykając łzy.
Harry odwrócił wzrok. Nawet nie zdziwiło go, że rozumie najgłębszą treść obcych słów. Samych słów nie musiał wcale znać, by uciec. Najciszej jak potrafił, podążył ku drzwiom. Byle tylko nie słyszeć prawie bezgłośnego szlochu kobiety, kochającej wroga. Byle nie wspominać ciepła odkrytego wbrew sobie i wbrew logice w jego głosie.
W drzwiach zderzył się ze Slughornem, któremu Lupin coś uparcie szeptem tłumaczył.

Rozdział 25: Magia dzieciństwa

Zbudziło go bezlitosne światło. Najpierw obrócił się na bok, żeby się od niego uwolnić, ale nagły ruch na ascetycznie twardym tapczanie okazał się jeszcze bardziej dręczący, niż czerwony blask, przemocą wdzierający się pod powieki. Masując obolałe biodro, Harry niechętnie sięgnął po okulary, zostawione pod chudą poduszką. Czerwona kula słońca wisiała dokładnie naprzeciw małego, brudnego okienka, umieszczonego tuż pod skosem dachu, wypełniając sobą niemal całą przestrzeń czterech poszarzałych szybek. Resztę zajął widok ceglanego komina fabrycznego. Złote i różowe smugi dotykały pożółkłych ścian pokoju i ubogich sprzętów, bezskutecznie próbując dodać temu miejscu nieco szlachetności.
Łóżko, na którym Harry leżał, wpatrując się w poczerniałe belkowanie sufitu, było wąskie i przykrótkie. Wczoraj nawet na to nie zwrócił uwagi, tak był zmęczony po całodziennym przewracaniu do góry nogami tego koszmarnego domu. Kiedy po północy przywlókł się tutaj, nie pamiętał nawet połowy zaklęć ujawniających, jakich używał pod czujnym okiem Morgany, a ręka bolała go od ściskania różdżki chyba po raz pierwszy w życiu. Teraz spostrzegł, że deski łóżka przykryto cienkim, cuchnącym myszami siennikiem, z wgłębieniem pośrodku, a szczyt mebla od strony nóg po prostu ucięto, by stopy śpiącego mogły swobodnie zwisać w próżni. Dotykając krawędzi siennika, Harry natrafił palcami na rząd wgłębień w ramie i nagle uświadomił sobie, że musiała tu być kiedyś balustrada. Usiadł, zdumiony odkryciem, że przespał noc na dziecięcym posłaniu. Rozejrzał się po pomieszczeniu, w poszukiwaniu potwierdzenia tego zaskakującego wniosku.
Klitka była niewiele większa od jego komórki pod schodami. O pół kroku od kusego łóżka pod świetlikiem stał mały stolik, poplamiony atramentem, poznaczony hieroglifami rysunków i zapisków. W ścianie nad posłaniem tkwiło kilka rozmieszczonych symetrycznie pinesek, a nad nimi wąska, pusta półka. Obok drzwi mieściła się szafa, zza której wyglądał lśniący złociście kołek, w którym Harry rozpoznał rączkę od miotły! Między szafą a stołem zostało akurat tyle miejsca, żeby wcisnąć niewielki, poobijany, czarny kufer z godłem Hogwartu. To był pokój dziecięcy!
Harry, podekscytowany, sięgnął najpierw po miotłę. Nie była zabawką, ale prawdziwą miotłą sportową sprzed wielu lat. Potargane i połamane witki oraz złuszczony lakier, wytarty Zaklęciem Poduszkującym, wskazywały, że jej okres używalności dawno minął oraz że niegdyś była używana bardzo gorliwie. Teraz nadawała się w najlepszym wypadku do zamiatania podwórza (któremu przydałby się taki zabieg, jak zauważyli wczoraj z Morganą). Na dziwnie wyprofilowanej rączce lśniły jednak, mimo starości, srebrzyste litery ułożone w napis: „Nimbus 70”.
Z szacunkiem odłożywszy miotłę, która okazała się prawie dwukrotnie starsza od niego, Harry dobył różdżki i ostrożnie zajrzał do kufra.
Na wierzchu wypinał do słońca dziurawe dno cynowy kociołek rozmiar 2, pod nim Harry znalazł pozieleniałą ze starości, miedzianą wagę, kilka odważników i czarną tubę, grubo porośniętą kurzem, w której rozpoznał pokrowiec na teleskop. Pod wagą leżało bezładnie kilka mocno zaczytanych książek, poszarpane i pożółkłe arkusze pergaminu i inne szkolne rzeczy. Wśród rupieci wyróżniał się podręcznik Arseniusa Jiggera „Magiczne wzory i napoje” - bardzo zniszczony, lecz wciąż jeszcze staranie obłożony w papier. W głębi kufra, na samym dnie Harry natrafił na coś, co w dotyku przypominało futro. Wydobywszy dość ciężki, niegdyś puszysty tłumoczek, rozpoznał w nim średniej wielkości pluszowego misia. Niedźwiadek miał już tylko jedno guzikowe oko, naderwane ucho i nos skrzywiony od leżenia pod stosem książek, był wytarty i łysiał, a z naddartej lewej nogi sypały mu się trociny. Wyglądał na prezent gwiazdkowy, bo ubrano go w czerwoną kamizelkę z białym barankiem, a ktoś posiadający w tej dziedzinie znacznie więcej zdolności niż Hermiona, wydziergał mu czapkę i szalik w biało-zielone paski, i starannie wyszył na plecach kamizelki napis: „Merry Christmas! L.E.”.
„L.E.”? Harry poczuł gwałtowny skurcz w gardle. Nieprzygotowany na wzruszenie, bezbronny - objął i przytulił maskotkę. Bure ściany obcej izdebki, doświadczone i dyskretne, przyjaznym milczeniem przyjęły jego łzy.

Rozdział 26: Miejsce w Kręgu

Atak bólu przywrócił go do rzeczywistości. Siadając na łóżku, Harry już wiedział, że nie wszystko jest, jak było. Znajdował się w jedwabnej pościeli! W dodatku ta pościel miała kolor majowej trawy! Kątem oka widział przypominający jasną smugę słońca, złocisty kosmyk włosów, przerzucony przez sąsiednią poduszkę! Dostrzegłszy go, poczuł dreszcz. Zapachniało miodem i ziołami, gdy wyciągnął rękę, by go dotknąć, lecz niczego tam nie było - może tylko wyśnił obecność drugiej osoby w rozpaczliwie pustej sypialni. Przez tę krótką chwilę, kiedy zastygł z wyciągniętą ręką, miał wrażenie, że pustka przenika go, czy raczej wydobywa się z jego wnętrza i obejmuje cały pokój, potem cały dom, zarośnięty ogród, brukowaną ulicę, brzydkie domy dookoła…
Ból przywołał go znowu. Starając się go zignorować, Harry sięgnął po leżący w nogach łóżka szlafrok i owinąwszy się chłodną tkaniną, podszedł do wąskiego okna, po drodze zabierając różdżkę z nocnego stolika. W niszy okiennej stała średniej wielkości szkatuła z ciemnego drewna. Miała srebrne nóżki w formie ptasich łapek z zagiętymi szponami, a okucia rogów przypominały rozpostarte nietoperzowe skrzydła. Srebro pokryło się patyną. Wieko było otwarte. We wnętrzu iskrzyły się tysiącem barwnych lśnień przeróżne cenne przedmioty. Myślał o nich „cenne” wcale nie dlatego, że posiadały dużą wartość jubilerską, choć był jej świadomy. Każdy z tych klejnotów niósł w sobie potężną magię i może jeszcze potężniejszą wiedzę. Niebezpieczną wiedzę.
Bolesne wezwanie powtórzyło się ze zwielokrotnioną siłą. Teraz nie potrafił go już bagatelizować. Automatycznie opróżnił umysł. Potem zatrzasnął wieko szkatuły i przekręcił w zamku srebrny klucz, którego pióro wyobrażało złamaną różę. Zwiędły kwiat precyzyjnie wyrzeźbiono magią w czarnym kamieniu. Harry wiedział, że używa klucza ostatni raz, potem nie będzie on już pasował do zamka w wieku w formie otwartej, grubej księgi.
Niewerbalnie przywołał ubranie. Jeszcze płaszcz, maska, kaptur i już był gotów do teleportacji. Dziś nie wolno mu się spóźnić! Zanim opuścił pokój, spojrzał jeszcze na szkatułę, lecz nie było jej przy oknie, stała tam tylko przenośna latarnia o wielobarwnych szybkach oraz kielich.
Gdy przez szpary w masce Harry zobaczył twarz klęczącego wewnątrz kręgu młodego mugola, najpierw targnął nim potężny gniew, ten najbardziej trujący, zrodzony z zaprzeczonego, odrzuconego cierpienia, na które nie wolno mu było sobie pozwolić. Zgiął się jednak w rytualnym pokłonie, a zanim napotkał płonące czerwienią spojrzenie Czarnego Pana, zdołał odzyskać równowagę. Zajął swoje miejsce. Pomyślał, że jego umysł przypomina teraz skute lodem jezioro na dalekiej Północy: na zewnątrz zimne i śliskie, pokryte łuską zamarzniętych fal, lecz w głębi… (A widziałeś skute lodem jezioro, Potter? Na Północy? Może myślisz o zamarzniętej, szlamowatej kałuży?)
- Na twoje szczęście nie próbowałeś mnie oszukać - syczał Lord do mugola, nie zaszczycając go nawet przelotnym spojrzeniem, za to Harry'emu wolno pogroził różdżką, ojcowskim gestem dając znak, że później się z nim policzy. W innych okolicznościach taki sygnał mógłby uchodzić za objaw poczucia humoru, tak bardzo przypominał pobłażliwe pogrożenie palcem, ale Harry poczuł w żołądku gorący kamień strachu.
- Aby jednak odzyskać moc, musisz znaleźć przedmiot, w którym ukryto część ciebie. Musisz też zabić tego, kto to zrobił.
- Jakże go odnajdę, skoro nie pamiętam jego twarzy, panie?
- Nie obrażaj mnie swoją głupotą, bo jestem dla ciebie wyjątkowo łaskawy! Ufałeś mu i oddałeś swą magię, musiał być dla ciebie kimś wyjątkowym. Nie ma litości dla tych, co zawodzą zaufanie! - Spojrzenie wężowych źrenic przeszyło Harry'ego na wylot. - Pamiętasz smak jego krwi. Jest w twoich wspomnieniach. Jego śmierć ofiaruj mnie, a odzyskasz moc. Życie zdrajcy to niska cena za bycie czarodziejem, animagiem, prawda? Odpowiedz!
- Tak, panie.
- Zrobisz to więc? Jesteś gotów wymierzyć sprawiedliwość?
- Tak, panie. - Młodzieniec pokłonił się, składając hołd.
- I będziesz moim wiernym sługą?
- Tak, panie.
- W takim razie z radością wypełnisz jeszcze jedno zadanie.
- Wypełnię, panie, będę zaszczycony - w głosie mugola słychać było raczej żal lub gorycz, jakby wiedział, że przyrzeka coś wbrew sobie. Lord wspaniałomyślnie tego nie zauważył.
- Przyprowadzisz do mnie swoją matkę, bym mógł ją zapytać, dlaczego mnie opuściła. Przekażesz jej, iż jeśli ofiaruje mi jakiś cenny dar, na przykład szkatułę mistrza Durentiusa, to być może daruję jej życie. Gdyby zaś odmówiła, przyniesiesz mi szkatułę sam. Nie wolno ci mnie zawieść, pamiętaj. - Lord niedbale uczynił różdżką błogosławiący gest pożegnania. Młody mugol zwinął się na posadzce, rażony krótką błyskawicą bólu. - Pamiętaj!
Na dno duszy Harry'ego kropla po kropli sączył się jad, aż nagle gniew rozżarzył się i wybuchł. Wściekłość oślepiła go. Zerwał maskę! Pięściami tarł powieki, przekonany, że już nigdy niczego nie zobaczy!
Wtem uświadomił sobie - ciszę. Za oknem wesoło zagwizdał, zaświergotał jakiś ptak. Ostrożnie otworzywszy oczy, Harry zobaczył dziecięcą sypialnię na poddaszu. Leżał skulony na twardym sienniku, w ręce kurczowo ściskał różdżkę. Słońce dawno minęło małe okienko i nasyciło świat ciepłem, a niebo błękitem. Na brudnej podłodze walał się pokryty kurzem i pajęczyną smutny ślizgoński miś.

Rozdział 27: Lekcja zaufania

Oszołomiony snem, ale przekonany, że musi go natychmiast komuś opowiedzieć, Harry chwiejnym krokiem schodził po wąskich schodach, gdy przez małe okienko nad poręczą zobaczył ogród. Pamiętał to miejsce jako otoczoną kruszącym się murem bezładną plątaninę suchych gałęzi i zdziczałych krzewów, desperacko wspinających się ku słońcu po martwych ciałach współbraci. Teraz patrzył na równo przystrzyżony, jaśminowy żywopłot, cały pokryty spóźnionymi białymi gwiazdami kwiatów i fragment soczystego, przypominającego puszysty dywan trawnika. Chwilę przypatrywał się z niedowierzaniem tej niebywałej przemianie, pozwalając sobie odpocząć od niewesołych myśli, po czym ruszył na dół i pchnąwszy ciężkie drzwi, znalazł się w pokoju, stanowiącym skrzyżowanie saloniku z biblioteką.
Wszystkie ściany tego niewielkiego pomieszczenia, od wytartego parkietu po wysoki, pożółkły sufit, pokrywały regały pełne książek. Większość z nich była stara, oprawiona w skórę, jeśli nie czarną z natury, to tak pociemniałą, że niewiele różniła się od czarnej. Wysiedziana kanapa, wiekowy fotel i kulawy stolik, nad którym z sufitu zwisał na grubych łańcuchach okrągły, stylowy świecznik, dopełniały wyposażenia pokoju. Drzwi do kolejnych pomieszczeń ukryto za półkami. Te jedyne niezabudowane regałem, lecz grubo obite, niczym w sali dla chorych psychicznie, prowadziły wprost na ulicę, co ujawniało sąsiadujące z nimi małe, narożne okno.
Ponieważ nie było tu nikogo, Harry minął kanapę i otworzył ukryte drzwi na krótki korytarz prowadzący do kuchni.
- Pani Morgano! Profesorze Lupin! Tonks! - zawołał, lecz nie doczekał się odpowiedzi.
Kuchnia była stosunkowo duża, nawet chyba większa od saloniku. Tak jak wczoraj, podczas przeszukiwania domu, wydała się Harry'emu znajoma. Na stole stał talerz pełen smakowicie wyglądających kanapek, a na mugolskiej kuchni gazowej powarkiwał żeliwny kociołek, puszczając spod pokrywy obłoczki pysznie pachnącej pary. Harry jednak nie miał apetytu, tym bardziej tutaj, w bezpośredniej bliskości wielkiego, ciemnego kredensu, gdzie zamiast garnków i talerzy na półkach stało typowe, zdecydowanie nieapetyczne wyposażenie pracowni eliksirów. Zewnętrzne drzwi kuchenne, otwarte na oścież, prowadziły do ogrodu.
To miejsce zmieniło się naprawdę nie do poznania. Cudnego trawnika nie powstydziłby się nawet wuj Vernon. Przez zielony dywan biegły wąskie ścieżki wysypane białymi kamykami. W głębi, w rogu ogrodu stara jabłoń pochylała nisko gałęzie nad klombami, kipiącymi obfitością białych astrów, dalii, lilii i chryzantem, kwitnących razem z jaśminowym żywopłotem, choć przeczyło to porządkowi natury.
W cieniu jabłoni na żelaznych krzesłach siedzieli Tonks i Lupin. Obok klęczała Morgana, przy krzewie czarnych róż, ubrana w dżinsy i męską flanelową koszulę z wysoko podwiniętymi rękawami. Wszyscy troje byli pochłonięci rozmową.
- Z tego, co mówił Harry, Konrad poszedł do Borgina i Burkesa tuż przede mną. Jeśli tylko szukał ojca, być może mamy jeszcze czas, ale gdyby został wezwany przez Czarnego Pana… - Morgana, mówiąc to, pokręciła tylko głową, Harry'ego zaś przeszedł dreszcz. Jak ona to powiedziała!
- Za dużo tych „być może” i „jeśli” - stwierdziła Tonks, a Lupin wtrącił cicho, lecz stanowczo:
- Moim zdaniem, Tonks ma rację. Powinniśmy jednak, jak mówi Minerwa, przyjąć za prawdziwe wszelkie najgorsze ewentualności. Tak będzie po prostu bezpieczniej dla nas wszystkich, choć nie lubię takiego podejścia. Harry! Wstałeś nareszcie! - gwałtownie zmienił temat i ucieszył się nieco zbyt wyraziście, a Harry dostrzegł, że Morgana nerwowo obciąga rękawy koszuli. „Wstydzi się zniekształconej dłoni?” - pomyślał, ale nie pozwolił sobie na żadną uwagę.
- Muszę z wami porozmawiać! - powiedział głośno i tak kategorycznie, że nawet nie zapytali, co się stało, tylko od razu przeszli do działania.
- W domu - zdecydowała Morgana, wstając.
- Tylko nie w kuchni, proszę. Zbyt przypomina mi gabinet Snape'a. Przepraszam, profesora Snape'a - poprawił się Harry, zerkając na nią. Kobieta uśmiechnęła się smutno:
- Nie będę się czepiać słówek. Mamy dość innych problemów. Wystarczy mi, jeśli nie będziesz o nim mówił „Smarkerus”.
Kiedy zajęli miejsca wokół kulawego stolika, opatrzywszy przedtem zaklęciami ukryte i widoczne drzwi oraz okno salonu, Morgana wniosła na tacy kryształową karafkę i kieliszki.
- Wino skrzatów, naprawdę doskonałe. - Nalała purpurowego płynu do kielichów. - Rankiem dokładnie przeszukałam piwnicę, Silvy tam nie ma, ale takie skarby - tak.
- Mów, Harry - poprosił Lupin, sięgając drżącą ręką po napój. Oddał Anubisium, a księżyc rósł nieubłaganie.
Harry wpatrywał się w rubinową, łagodnie rozkołysaną toń wina, próbując poukładać w głowie to, co powinien powiedzieć. Dotychczas miał jeden cel: ostrzec przyjaciół, ale właściwie przed czym?
- Miałem sen.
- Znów Voldemort? - Lupin sprawiał wrażenie zaniepokojonego.
- Nie. Czułem się tak, jakbym dotykał animusa. Widziałem Konrada. - Harry uniósł głowę, odrywając wzrok od powierzchni wina, bo nagle wydało mu się podobne do krwi, napotkał jednak spojrzenie Morgany, ciemniejące od lęku, przyjmujące barwę morza w pochmurny dzień. Osaczył go zapach - blask słońca uwięziony w kosmyku włosów przerzuconym przez poduszkę. Harry uciszył w sobie przebudzoną bestię, postarał się skupić na tym, co powinien im przekazać. - Konrad rozmawiał z Voldemortem. Otrzymał rozkaz: ma zabić czarodzieja, który odebrał mu moc, wtedy ją odzyska. Ma też zdobyć szkatułę i… - przerwał, bo nagle dotarła do niego w pełni świadomość treści ostatniego zlecenia. Dotąd odczuwał tylko obcy gniew, bo Morganie groziło niebezpieczeństwo. Wiedziony tym uczuciem, bronił się przed podejrzliwością. Teraz duszą Harry'ego szarpnął własny gniew i strach: ona BYŁA po tamtej stronie! BYŁA czy JEST?
- I? - ponagliła Tonks.
- Ma sprowadzić panią Morganę - rzekł Harry, zaciskając zęby w bezsilnej złości i uparcie przyglądając się karafce. - Sprowadzić Z POWROTEM! - Postarał się, by ostatni wyraz zabrzmiał jak oskarżenie, najcięższe z możliwych. - Czy to prawda?
Pytanie odbiło się od milczących ścian książek i umarło bez echa w grobowej, dusznej ciszy. Nie potrzebował innego potwierdzenia. Nie potrzebował i bardzo nie chciał, lecz Morgana wyciągnęła ku niemu okaleczoną dłoń i podwinęła rękaw. Harry zacisnął powieki - Znak pałał bólem wezwania.
- Kolejny raz mam zaufać śmierciożercy? Powinienem się już przyzwyczaić! - stwierdził sarkastycznie. Lupin i Tonks się nie odezwali. Profesor po prostu pokiwał głową. Tonks jednym haustem wypiła wino i desperacko sięgnęła po karafkę, przewracając kieliszek.
„Najważniejszych rzeczy nauczę się od moich wrogów” - przypomniał sobie Harry własne słowa.
- Owszem, powinieneś się przyzwyczaić, bo chyba nie masz wyboru. Sam mówiłeś o uczeniu się od wrogów. - Morgana bezlitośnie potwierdziła jego obawy. Musiała używać legilimencji, choć nie czuł jej obecności w swojej głowie!
- Wynocha z moich myśli! - warknął.
- Obroń się! Potrafisz! - syknęła. - Myślisz, że przed Czarnym Panem będzie łatwiej? To nie jest śmierciożerca na etacie, przerażający nietoperz, który nie zrobi ci krzywdy. - Gdyby dodała jeszcze jakąś zniewagę, znienawidziłby ją jak Snape'a, lecz ona w porę zatrzymała lawinę złośliwości. - Koniec lekcji, szkoda czasu. - Wróciła do zwykłego, spokojnego tonu. - Los nie dał ci wyboru, ale ja mogę ci go dać. Mam takie prawo, bo wiele ryzykuję, będąc tutaj. Jeżeli więc jesteś zdecydowany radzić sobie sam, powiedz to teraz, zwolnij mnie z obowiązków wobec ciebie i będziemy kwita. Zrobię, co mogę w sprawie szkatuły i zniknę.
Harry wzrokiem poszukał rady u Lupina i Tonks. Ona spuściła wzrok, obracając w palcach pusty kieliszek, on pokręcił głową z wyrazem bezradności na zmęczonej twarzy. Żadne z nich nie mogło mu pomóc. W myślach stanął mu obraz pożegnania z Konradem, potem zaś pamięć podsunęła wspomnienie pełnych trucizny słów Snape'a: „Brakuje ci zimnej krwi i umiejętności, Potter”. Odpędził zmorę, ale przyjął wiedzę.
- Muszę się jeszcze wiele nauczyć. Nie jestem gotów walczyć sam. Proszę, żeby pani została.
Prawie niezauważalny uśmiech przemknął po twarzy Morgany.
- Przemyślmy więc to, co widziałeś we śnie - rzekła. - Masz szansę dowiedzieć się czegoś nowego. Być może nie wszystko odbyło się dokładnie tak, jak to zobaczyłeś, ale same wydarzenia wydają się prawdziwe.
- Uważasz, że Harry widział coś, co się faktycznie zdarzyło? Jak to mogło się stać? Tyle zabezpieczeń… - głośno myślał Lupin. - Czy w ogóle można celowo przekazać informacje śpiącemu człowiekowi?
Morgana w zamyśleniu podparła czoło rękoma.
- Nie sądzę. Niektórzy mugole wierzą wprawdzie w istnienie telepatii, ale… nie wydaje mi się, żeby w magicznym świecie potwierdzono zjawisko celowego i w pełni świadomego przekazywania myśli na odległość. Poza sytuacją opętania, oczywiście. Wymagałoby to chyba mocy wykraczającej poza czyjekolwiek wyobrażenie. Zdarza się jednak, że na skutek pewnych czarów tworzy się między czarodziejami swoisty most…
Harry potarł bliznę. Zbyt dobrze pamiętał sny o Departamencie Tajemnic, by spokojnie przyjąć myśl, że podobny „most” miałby go łączyć z kimś jeszcze. I to z kim?!
- Spokojnie, to minie - pocieszyła go Morgana, a Harry'emu przyszło do głowy, że pewnie chciałaby być na jego miejscu. - Tak się czasem zdarza, gdy używa się animusa osoby żyjącej, która właśnie bardzo mocno przeżywa jakąś sytuację.
„Przeżywa…?”
- To z powodu klucza - bardziej stwierdził niż zapytał.
- Tak myślę. Ale przecież go oddałeś, więc nie musisz się martwić. Tymczasem korzystaj z tego doświadczenia, ile zdołasz. Na początek mógłbyś w pełni zaakceptować fakt, że wróg to też człowiek…
- Może wrócimy do rzeczy? - zaproponowała rozsądnie Tonks, a Harry spojrzał na nią z wdzięcznością. - Twój syn był u Voldemorta, co teraz? Może nas tu znaleźć?
- Na pewno. Jest z nim Faustus, nasz kruk, a on znajdzie mnie wszędzie - tak został zaczarowany. Zresztą każde z poleceń Czarnego Pana prędzej czy później przyprowadzi Konrada do mnie - rzekła Morgana. - Powinnam się cieszyć, że znów go zobaczę. Ale gdy tylko Konrad się tu pojawi, przybędą inni. Czarny Pan chyba nie wie, jakie były losy szkatuły, skoro kazał ją Konradowi zdobyć. Może sądzi, że przechowuję ją nadal jako rodową pamiątkę. Ale przypomniał sobie o mnie i o Silvie, bardzo pragnie ją mieć, a mnie ukarać. Chce ją posiąść, zanim zmierzy się z tobą, Harry. Na szczęście nie spodziewa się chyba, że my jej również szukamy.
- Sęk w tym, że my też nie wiemy, gdzie ona jest - mruknęła Tonks.
- Sęk w tym, że ona jest tutaj, w tym domu, bo tu doprowadził nas klucz. Nie ma jednak w animusie żadnej wskazówki, jak i gdzie dokładnie została ukryta.
- To znaczy, że rozwiązanie tej zagadki powinno być dla ciebie oczywiste - wtrącił Lupin. - Nie wierzę, że Severus pozostawiłby taką rzecz przypadkowi.
Morgana wciąż zamyślona, podeszła do okna, długo wyglądała na brzydką, pustą ulicę, gładząc palcami klucz, zawieszony na łańcuszku na szyi. Pozwolili jej na samotność. Tonks odniosła do kuchni tacę z naczyniami. Mijając Lupina, końcami palców dotknęła pieszczotliwie jego policzka. Remus odprowadził ją wzrokiem, a uśmiechając się melancholijnie, przez chwilę nie wydawał się tak bardzo szary i zmęczony, jak dotychczas.
„Mają szczęście, pomimo wszystko” - pomyślał Harry. Z zakamarka jego duszy wypełzł obraz Ginny o oczach zaczerwienionych od łez, lecz pełnych ognia, w których wtedy, tak blisko doświadczenia śmierci, tuż obok marmurowego grobowca, odnalazł pewność, że cokolwiek on zrobi, ona to zrozumie i przyjmie. Zrozumiała, przyjęła, ale nie godziła się na samotność, nawet za cenę życia. Rozumiała go lepiej, niż on rozumiał sam siebie.
Ukradkiem spojrzał w stronę Czarnej Damy. Przykurczone palce zacisnęła na kluczu, blizna błyszczała w świetle popołudnia, niczym wrosły w żywe ciało zabójczy klejnot. Drugą dłonią niemal pieszczotliwie dotykała konturów Mrocznego Znaku. Przymknęła oczy, na lekko rozchylonych ustach błądził prawie szczęśliwy uśmiech. Harry, rażony wstydem, jakby zajrzał do cudzej sypialni, natychmiast odwrócił wzrok.
Piętno śmierci zamiast ślubnej obrączki. „Biada kobietom, które kochają szaleńców”. Złamana róża… - pomyślał o niej i nagle doznał olśnienia.
- Profesorze!
Lupin drgnął, wyrwany z zadumy. W drzwiach natychmiast stanęła czujna Tonks.
- Czy w tej mugolskiej książce była jakaś sypialnia? Zielona, jedwabna pościel…
- Sypialni nie było. Tylko cela klasztorna Konrada - odpowiedział ze zdziwieniem Lupin, zaskoczony w szczególności tą jedwabną pościelą.
- Konrada…? - spytała Tonks.
- Tak miał na imię bohater poematu.
- Harry! - Morgana nagle odwróciła się ku nim. - O czym mówiłeś przed chwilą?
Harry spuścił głowę, czując, jak wszystkie myśli ulatują stadem spłoszonych nietoperzy, a fala gorąca zaczynająca się gdzieś w okolicach żołądka, ogarnia go całego. Miał wrażenie, że ze wstydu robi się purpurowy, jak wściekły wuj Vernon.
- No, bo… - jąkał się. - Śnił mi się jeszcze… taki pokój… Ale z początku nie sądziłem, że to ważne…
Wszyscy troje przyglądali mu się wyczekująco, on zaś czerwienił się i bladł na zmianę, i gotów był teraz uciec choćby do tej klitki na górę, byle znaleźć się jak najdalej od badawczych spojrzeń. Wtedy stało się to, czego obawiał się najbardziej. Morgana podeszła, uniosła jego twarz ku sobie, aż owiało go tchnienie wiatru z lipowej alei i przeszedł dreszcz, a zwierzę w nim zaskowyczało boleśnie.
- Harry - rzekła cicho. - Czy mógłbyś pokazać mi ten sen? Cały?
Przecież sama mogła zajrzeć w jego wspomnienia. Po co pytała? Gdyby po prostu użyła legilimencji, mógłby zwyczajnie się bronić, zamiast odmawiać. Zrobiła jednak to, co zrobiła, a on był zupełnie bezbronny wobec cudzej tęsknoty. Gdyby tylko tak nie pachniała szczęściem… Przełknął ślinę, gwałtownie pokręcił głową. Dopiero wtedy odpowiedział, jeszcze przez zaciśnięte gardło:
- Nie.
- Rozumiem. - Spuściła wzrok.
„Nic nie rozumiesz!” - wrzasnął w myślach. - „Nie chcę żadnych mostów, z nikim! Nie chcę cudzych pragnień! Mam dość swoich problemów!”
- Przeszukamy jeszcze raz sypialnię, a ty powiesz nam, jeśli spostrzeżesz coś, co znasz ze snu, dobrze? - powiedziała ugodowo. To nie było pytanie, raczej polecenie, ale Harry przyjął je z ulgą, bo oznaczało konkretne działanie, na którym można było się skupić.
Morgana poszła przodem, oświetlając mroczny korytarz srebrzystą iskrą różdżki. Za nią postępował Harry, skupiony teraz na wyliczaniu w pamięci wszystkich sprzętów, które widział w pokoju ze snu, aby tylko zapomnieć.
- Niczego tam nie znajdziemy - przerwał mu Lupin pomiędzy „peleryną” a „maską”. - przeszukaliśmy każdy cal pokoju, sprawdziliśmy nawet siennik i poduszki.
W tym momencie Morgana otworzyła drzwi. Znaleźli się w obszernym pomieszczeniu, wypełnionym przede wszystkim oślepiającą jasnością dnia. Dwa okna były wprawdzie niewielkie, głęboko osadzone w murze i udekorowane ciężkimi zasłonami, wychodziły jednak wprost na południe, na ogród. W tunelach gęstego światła, biegnących ku słońcu, wirowały w obłędnym tańcu, niczym stado maleńkich motyli, złociste drobiny kurzu. Sprzętów było tu niewiele. W jednym kącie stał fotel - bliźniak tego z salonu, w drugim - duże żelazne łóżko z kutymi ażurowymi szczytami i równo ułożoną w stosik pościelą. Przy łóżku, na nicianym chodniku spoczywały kufry podróżne Lupina i Tonks. To oni zajmowali pokój poprzedniej nocy. Patrząc na profesora, który natychmiast skulił się w fotelu, Harry współczuł im już na myśl o tym, co przeżyją tu dzisiejszej nocy.
- Tamta sypialnia wyglądała inaczej - powiedział, ale zatrzymał się, bo na parapecie jednego z okien zobaczył coś znajomego. Musiał podejść bliżej, by nie oślepiało go słońce, wtedy dopiero dokładnie przyjrzał się przedmiotom i poczuł ulgę. Nareszcie!
W okiennej niszy stała stara latarnia. Pomiędzy czterema szybkami z grubego, kolorowego szkła, osadzonymi na ozdobnych, zaśniedziałych kolumienkach, żarzył się maleńki ognik, ukryty pod kopulastym daszkiem, zwieńczonym pierścieniem uchwytu. Obok umieszczono prosty, pozbawiony ozdób, cynowy kielich.
- To! - wykrzyknął Harry z entuzjazmem. - Ta lampa i kielich były w moim śnie! Stały na oknie, jak te tutaj! Identycznie! W miejscu, gdzie wcześniej była szkatuła…
- To dlatego nie można jej zgasić! Jak mogłem to przeoczyć? - Lupin stanął obok niego, zafascynowany, jakby widział ją pierwszy raz, z uwagą oglądał latarnię. - Wszystko jak w książce! Lampa na oknie jako znak, kielich po truciźnie… Harry, jesteś genialny!
- No, tak, ale to wciąż nie jest szkatuła - zauważyła Tonks. - To tylko pozdrowienia dla Morgany, miłe, ale…
Morgana przypatrywała się przedmiotom z dala, powtarzając bezgłośnie jakieś słowa, jakby próbowała sobie przypomnieć od dawna nieużywane zaklęcie. Wreszcie też podeszła, wyjęła lampę z rąk Lupina. Ognik rozpłomienił się mocniej pod jej dotykiem.
- Chyba jednak jest - powiedziała po prostu i ostrożnie, jakby był pełen, ujęła z kolei pusty kielich.
Wtem od strony salonu rozległo się gorączkowe walenie do drzwi, a potem głośny trzask i bolesny krzyk.

Rozdział 28: Servus Familiae

Razem ze światłem wrócił do Horacego niestety także ból. Zanim Slughorn otworzył oczy, uchwycił jeszcze swoje ostatnie wspomnienie. Czuł się tak, jakby zderzył się z jakimś niewyobrażalnie wielkim monstrum, albo przynajmniej z parowozem Hogwart-Ekspresu. A przecież tylko pociągnął za tę przeklętą klamkę. Wielki guz na czole, ślad po bliskim spotkaniu z drzwiami, pulsował, a gdzieś w piersi na każde uderzenie bólu w głowie odpowiadało głuche, stłumione czarami znieczulającymi echo - ślad po ataku silnym zaklęciem.
Horacy chciał nawet otworzyć oczy, lecz zrezygnował, ponieważ niespodziewanie ogarnęło go uczucie błogości. Czyjeś litościwe ręce położyły mu na czole woreczek z lodem i… postawiły w pobliżu kandyzowane ananasy!
- Dziękuję! - szepnął z ulgą, rozkoszując się boskim zapachem ulubionych słodyczy. Spróbował unieść się na łokciach, ale został łagodnie przytrzymany.
- Proszę leżeć, profesorze, bo spadnie panu okład.
To był Harry! Tym razem Horacy oprzytomniał od razu. Natychmiast przypomniał sobie wszystko: znaną od wczoraj najpaskudniejszą mugolską ruderę, jaką widział kiedykolwiek, ogród przeistoczony w cudo w ciągu jednego popołudnia, dobijanie się do kolejnych drzwi okropnego domu, pociągnięcie za klamkę i uderzenie potężnego światła.
- Mógłbyś mi podać ananasy, Harry? I powiedzieć, czym dostałem? - zapytał rzeczowo.
- Ananasy? Majaczy? - odezwała się z tyłu Tonks.
- Jak się pan czuje, profesorze? - Morgana stanęła w nogach kanapy, w polu jego widzenia. Uśmiechała się. I z czego ona się cieszy?
- Jakbym stanął na drodze armii olbrzymów w bojowym amoku.
- Wszystko w porządku. - Morgana odetchnęła z ulgą, więc może tamto nie było rozbawieniem. - Miał pan dobre intencje, więc skończyło się na guzie. Cieszę się, że nic poważniejszego się panu nie stało.
- Ale co to było?
- Wydaje mi się, że poczuł pan, jak działa stare zaklęcie pradziadka: Servus Familiae. Używał go przeciwko wścibskim sąsiadom i złodziejom. Przepuszcza ono przez drzwi wejściowe jedynie członków rodziny i osoby, które domownicy wprowadzą.
- A gdybym miał złe intencje? - Horacy z pomocą Harry'ego usiadł jednak, podtrzymując sobie okład na czole. Wciąż szumiało mu w uszach, był wszakże przekonany, że jego ukochane ananasy natychmiast przyczynią się do widocznej poprawy samopoczucia. Nie znalazł ich jednak nigdzie w pobliżu. Tonks właśnie przyniosła pokrojony chleb, lecz smakołyków ani śladu - zauważył rozczarowany.
- Jeden sąsiad dziadka nie miał oka, inny w nieznanych okolicznościach pozbył się uszu. Najgorszą przygodę miał jednak chłopak przyjęty do terminu, który próbował wynieść z pracowni srebrną wagę. Stracił obie ręce - odpowiedziała Morgana spokojnie. Talerz z chlebem z brzękiem wypadł z rąk Tonks na podłogę, a kromki potoczyły się pod meble.
- I ty… I my tak po prostu… - zająknęła się aurorka. W końcu doszła do siebie i warknęła: - Nie uprzedziłaś nas! Mogłaś nas zabić! A może celowo narażasz nasze życie?!
- Morgano, wiedziałaś? - Dopiero teraz oszołomiony Horacy dostrzegł zwiniętego w kłębek w fotelu Lupina. Głos Remusa był głuchy, chropowaty i pełen wyrzutu. Horacy stwierdził, że to Remus wygląda, jakby cudem przeżył spotkanie z bezlitosnym Sługą Rodziny, a nie on sam.
- Domyślałam się, kiedy profesor powiedział, że aurorzy nie byli w stanie sforsować drzwi, a ja po prostu nacisnęłam klamkę i weszłam. Dlatego prosiłam, żebyście szli za mną i nie zamykali drzwi prowadzacych na zewnątrz, jeśli to nie jest konieczne. Jesteście tu ze mną, nic wam nie grozi. Zresztą po domu możecie chodzić swobodnie, tylko wychodzić i wchodzić musicie, kiedy ja otwieram drzwi - odpowiedziała Morgana kojącym tonem. - Gdybym się pana spodziewała, profesorze, nie zdarzyłaby się panu ta niemiła przygoda. Rozsądnie byłoby wysłać skrzata.
- Masz rację, moja droga. - mruknął Slughorn, dziwnie zmieszany. - O tym nawet nie pomyślałem. Jak tylko zakończyliśmy sprawę z tymi dzieciakami, Poppy wysłała mnie do Remusa… A właśnie! - Plasnął się otwartą dłonią w czoło, prosto w guz, aż jęknął. Ale zamiast zająć się sobą, począł obszukiwać liczne kieszenie ekscentrycznie zielonego surduta. - Gdzie ja to mam? - mruczał do siebie - Oto jest! - Z triumfalnym uśmiechem podał Remusowi lśniącą buteleczkę z korkiem w kształcie wilczej głowy. - Niewiele zostało, ale zawsze coś!
Widok Anubisium rozpalił drapieżne ogniki w przygasłych źrenicach Lupina.
- Dziękuję, Horacy! - Remus prawie pieszczotliwie otulił flakonik dłońmi i schował w zanadrze. Na twarzy Tonks pojawił się wyraz ulgi. Przysiadła na oparciu fotela i objęła swego wilkołaka, a jej szarzejące włosy nabrały znowu radosnej, soczyście różowej barwy.
- Znaleźliście coś? Bo wybiera się tu do was kilka osób, żeby pomóc w szukaniu. - Slughorn zaskoczył ich nowiną.
Teraz Harry odetchnął. Opowieść Morgany o demonicznym strażniku drzwi, to, że z taką anegdotyczną lekkością potraktowała temat dla nich wcale nie zabawny, w końcu gniewny wybuch Tonks - zasiały w jego duszy niepokój. Naprawdę dobrze było myśleć, że wkrótce będę z nimi inni członkowie Zakonu. Już miał się pochwalić profesorowi odkryciem, gdy ubiegła go Morgana.
- Znaleźliśmy, właśnie jak pan przyszedł. Ale zajmiemy się tym dopiero, jak zjemy coś konkretnego, bo jeszcze jeden kieliszek wina na czczo i nam wszystkim będzie solidarnie szumiało w głowach, jak panu. Mam nadzieję, że nie na darmo sprofanowałam jeden z kociołków do eliksirów i bigos będzie wam smakował.
- Bigos? - zainteresował się Horacy, myśl o posiłku dodała mu otuchy. - A co to takiego?
- Zobaczy pan, profesorze - Morgana z tajemniczym i dumnym uśmiechem udała się do kuchni, za nią zaś powędrowały w powietrzu rozsypane kromki chleba i skorupki talerza.
- Tonks miała rację. Nie wydaje mi się, żebyśmy byli tu bezpieczni - powiedział Harry natychmiast po wyjściu Morgany. Czuł się okropnie z tym, co teraz robił. Jakby oskarżał przyjaciela o jakieś wyjątkowo podłe szachrajstwa. Ale jednocześnie towarzyszyło temu uczuciu smutne przekonanie o słuszności decyzji. - Lepiej, żebyśmy szybko sprawdzili tę lampę i znikali stąd czym prędzej, albo żeby członkowie Zakonu zjawili się tu jak najszybciej.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zaniepokoił się Lupin, który stał już przy drzwiach, chcąc jak najszybciej na osobności zażyć swoje lekarstwo.
- Ten Servus-jakiś-tam… Wpuszcza tylko członków rodziny, to niby dobrze. Ale NIE WYPUŚCI nas ze szkatułą, jeżeli NIKOGO Z NICH z nami nie będzie… A na służbie Voldemorta są już PRZYNAJMNIEJ dwaj członkowie tej rodziny. Obaj po tamtej stronie drzwi. Jeden na pewno w drodze do nas. Morgana sama powiedziała, że za Konradem przyjdą śmierciożercy… - powiedział to wszystko jednym tchem, jakby chciał jak najszybciej wyrzucić z siebie wszelkie wątpliwości i lęki, po czym usiadł z kłującym w głębi serca poczuciem własnej zdrady.
- PUŁAPKA! - szepnęła Tonks ze zgrozą. - Anubisium, książka, klucz… to wszystko było zaplanowane, żeby… A myśmy jej ufali!
- Na Merlina! - Lupin zasłonił twarz dłońmi. Załamany, przerażony, szarpał z rozpaczą swą burą czuprynę. Nagle wydobył flakonik Anubisium, spojrzał nań wściekle i z furią, z całej siły cisnął nim o podłogę, po czym zniknął za ścianą książek. Z sypialni na drugim końcu korytarza dało się słyszeć sekundę później potworne, przepełnione nieludzkim cierpieniem wycie. Tonks pobiegła tam natychmiast.
- To Remus przypomniał nam Morganę. Anubisium naprowadziło go na ślad. - Slughorn wpatrywał się w małą księżycową kałużę w pobliżu stołu. Pozwolił bezcennej esencji unosić się w powietrze w postaci złocistej, delikatnej poświaty i znikać szybko, jak zaprzepaszczone marzenie. - Chciał dobrze. - Westchnął. - Zdaje się, że wszyscy daliśmy się prowadzić na sznurku…
- Musimy zniszczyć szkatułę! - podjął decyzję Harry. - Możemy zrobić choć tyle, że Voldemort jej nie dostanie!
- Nie tak prędko, Harry! - Morgana pojawiła się za jego plecami cicho, niczym duch. To oburzające, że wciąż jeszcze dbała pozory! W rękach miała parującą misę pełną czegoś, co, choć było brunatną, lśniącą, żelowaną masą, w której miejscami widać było jakieś nieokreślone ciemniejsze kształty, pachniało rzeczywiście po królewsku! Na stół spłynęły łagodnie lewitujące wokół miski nakrycia. Harry jednak nie czuł teraz głodu. Wyszarpnął różdżkę i wymierzył w zdrajczynię. Ona zaś - zatrzymała na nim spokojne, szare spojrzenie po czym… zajęła się rozkładaniem sztućców!
W Harrym wzbierała, potężniała fala złości, której przyglądał się jakby z boku, ściśle, chłodno kontrolując jej przypływ. Nigdy dotychczas nie przeżywał czegoś tak dziwnego. Był wściekły! Tak! Za cierpienie Lupina, za rozpacz Tonks, za własną zawiedzioną nadzieję, daremną litość i współczucie… Daremną? Fala zatrzymała się.
- Odłóż różdżkę, Harry. Nic jeszcze dziś nie jadłeś. Profesorze, proszę, niech się pan częstuje bigosem. - W tonie Morgany przebijała matczyna, ciepła nuta, nierealna i brzmiąca fałszywie w całości sytuacji, a jednak - Harry pojmował to każdą cząstką siebie - płynąca z prawdziwych uczuć.

Rozdział 29: Obrona przed czarną magią

Zbyt szybko minął posiłek, spędzony w absolutnym milczeniu i w gorzkim napięciu. Lupin nie jadł nic, skulił się i jakby zapadł w sobie. Siedział skurczony w kącie kanapy, wyglądając na śmiertelnie chorego człowieka, który nie wierzy już z wyzdrowienie i właśnie się poddał. Tonks, przytulona do jego ramienia, znów pozbawiona barw, bezwiednie skubała chleb. Horacy Slughorn, nerwowo postukując widelcem, zerkał w kierunku jedynego w saloniku okna. Harry zjadł coś, ale nie czuł ani smaku potrawy, ani sytości. W jego duszy rozrastał się ponury labirynt, wypełniony na razie tylko mrokiem smutku, myśli błądziły w nim bez celu. Morgana w końcu skapitulowała. W milczeniu złożyła na stos talerze, wszystkie naczynia zepchnęła na jeden brzeg stołu, trąciła różdżką, a gdy znikły, przyniosła kielich i latarnię.
- Harry - wypowiedziała jego imię, jakby nic się nie stało - czy pamiętasz ze snu jakiekolwiek zaklęcie?
- Nie - odpowiedział z przymusem. Chociaż i tak nie wiedział niczego, co mógłby jej powiedzieć, jakaś część jego istoty buntowała się przed ułatwianiem czegokolwiek tej kobiecie.
- Nie… - Zamyśliła się na chwilę. - W takim razie czeka nas eksperymentowanie.
Zatoczyła łuk nad przedmiotami różdżką, pozostawiającą w powietrzu ślad srebrzystego blasku. Srebrna nić spłynęła na powierzchnię stołu, tworząc w powietrzu kopułę rozpylonego, delikatnego światła, z lekka drgającej, przeźroczystej mgły. We wnętrzu półkuli, wypełnionej gwiaździstym dymem, obok lampy zobaczyli teraz metalowy koszyk, wymoszczony puchową wyściółką, w którym umieszczono smukłą fiolkę o wąskiej, spiczasto zakończonej szyjce w kształcie zakrzywionego rogu. Czegoś takiego Harry nigdy dotąd nie widział.
- A to co? - zapytał, nie panując nad ciekawością.
- Jad buchorożca. - Profesor Slughorn patrzył na smukłą fiolkę wzrokiem pełnym przerażenia. - Najsilniejszy magiczny materiał wybuchowy.
- No, to na co czekamy? Skoro to drugie to zaczarowana szkatuła, zniszczmy ją! - ucieszył się Harry. Chciał wziąć flakonik, lecz radość zgasła tak samo szybko, jak zapłonęła. Zapomniał o Morganie! Smukła różdżka z jasnego drewna ukłuła go boleśnie w rękę.
- Nie masz przecież pojęcia, jak tego użyć! - syknęła Czarna Dama, zdawało mu się - z satysfakcją. - Jeśli choć kropla tego jadu wniknie w jakąkolwiek najdrobniejszą szczelinę w twoim ubraniu lub ciele, zostaną z ciebie tylko krwawe strzępy!
Remus poruszył się niespokojnie, oczy mu błysły. Harry bezradnie opuścił rękę. Morgana zabrała flakonik i postawiła go bliżej siebie. Zaległo cmentarne milczenie. Morgana przez chwilę przyglądała się pełnym smutku lub wrogości twarzom.
- Czy oprócz straconego Anubisium i zbliżającej się nieuchronnie pełni księżyca mamy jakiś problem, o którym powinnam wiedzieć? Powiecie mi, czy muszę sobie radzić sama? - zapytała, widząc, jak kolejno uciekają wzrokiem przed jej spojrzeniem.
- Jak możesz!? To podłe, tak drwić z okazanego ci zaufania! - Tonks w końcu zdecydowała się powiedzieć to, co w jakimś stopniu czuli chyba wszyscy. - Jesteście siebie warci, para zdrajców! Pomyśleć, że nawet wam współczułam! Tobie współczułam!
Twarz Morgany stężała. Oczy pociemniały, jakby otworzyły się za nimi głębokie lochy. Kobieta zacisnęła powieki.
- Przez całe życie obywałam się bez współczucia, twojego i innych. Nie jest mi niezbędne - mówiła cicho, prawie szeptem, tym samym złowieszczym, spokojnym tonem, za pomocą którego Snape utrzymywał w klasie absolutną dyscyplinę. Dopiero przy ostatnim słowie popatrzyła na aurorkę, a wtedy Tonks natychmiast spuściła oczy, jak skarcone dziecko. Na dnie tego spojrzenia czaiła się bowiem mordercza ciemność. - Niczego nie rozumiesz, Nimfadoro, a właśnie ty powinnaś…
Jeszcze kilka słów wcześniej Harry mógłby przysiąc, że Morgana była gotowa z zimną krwią odebrać Tonks życie. Widział w niej zabójcze zło, śmiertelną nienawiść, determinację obecną w grymasie bladych, zaciśniętych warg. Teraz nie był już tego pewien, gdy ostatnie, zaskakujące wzruszeniem zdanie zawisło nad stołem i opadło w ciszę.
- Kocha się przecież całego człowieka. Nów i pełnię. DLATEGO was nie zdradzę… Nie dla was samych. - Dotknęła klucza, potem odłożyła różdżkę i ku ich zdumieniu, bezbronna odeszła od stołu. Wyciągnęła zza kanapy zwykłą, mugolską torbę podróżną i zaczęła w niej czegoś szukać. Jakby przed chwilą nie przeżyli burzy… nie byli w pułapce, w środku wojny, pomiędzy zbliżającymi się do siebie nieuchronnie dwiema drużynami wrogich sobie czarodziejów! Jakby byli przyjaciółmi.
- Wyjaśnijmy sobie do końca sprawę Silvy - mówiła, dobywając z torby ubrania i drobne przedmioty. - Szkatuły nie można zniszczyć, gdy jest otwarta, zbyt wielka jest bowiem zawarta w niej magia. Wspólna moc ukrytych w niej czarów i przeżyć czarodziejów chroni animusy bardziej niż jakiekolwiek jednostkowe zaklęcie. Zamknięta szkatuła jest zabezpieczona potężnym czarem, którego formuły pradziadek nie zachował. Ktokolwiek spróbuje przełamać to zaklęcie, zginie.
Na oparciu kanapy spoczęła czarna suknia. Morgana wcisnęła torbę na miejsce, a na stole położyła marmurową czaszkę i kryształowy flakonik, wyglądający jak buteleczka perfum z zakrętką w formie pączka róży. Substancja wewnątrz flakonika połyskiwała biało i tęczowo, niczym płynna macica perłowa. Kobieta mówiła dalej:
- W ostateczności zniszczę szkatułę jadem buchorożca. Tak, po to został przygotowany - odpowiedziała, widząc zdumione spojrzenie Harry'ego. - Wtedy jednak wszystkie animusy stracą moc. Dlatego najpierw Konrad musi odzyskać swoją magię. - Okaleczona dłoń Morgany spoczęła na animusie, który kiedyś tak boleśnie sparzył Harry'ego. - Czekam więc na niego. Wy możecie stąd odejść zaraz bez szkatuły lub zaryzykować i zostać, mając nadzieję, że Zakon zjawi się w porę, by udało się ocalić Silvę i wasze życie.
Wyszła, zabierając po drodze suknię i zostawiając gości nad stołem pełnym magicznych przedmiotów, każdego sam na sam z jego własną tajemnicą losu, jego własnym wyborem.
Cisza wcale się nie rozwiała, kiedy Morgana opuściła salon. Czarodzieje wymienili spojrzenia. Lupin pierwszy skinął głową, że zostaje. Slughorn splótł na krągłym brzuchu wypielęgnowane dłonie i w zadumie kręcił młynka palcami. Najwyraźniej nie miał ochoty na ryzyko, ale poczucie lojalności nie pozwalało mu odejść.
- Ja też zostaję! - zadeklarowała Tonks. - I nie próbuj mnie ocalać. - Posłała Remusowi melancholijny uśmiech. - Potrafię dokonywać wyborów, nie pozbędziesz się mojego towarzystwa.
- Warto byłoby dać znać Zakonowi, co się święci… Harry'ego trzeba odstawić na Privet Drive lub do Weasleyów. Horacy, z tobą byłby bezpieczny. - Wyraz twarzy Lupina świadczył o tym, że sam sobie nie dowierza, więc się tego nie podejmie. Harry'ego nikt nie pytał o zdanie. Jak zwykle!
- Ja się nigdzie nie wybieram! - powiedział takim tonem, aby zrozumieli, że zrobi co zechce i nie zamierza na ten temat dyskutować. - Czy ona powiedziała „wasze życie”?
Jego myśli, związane z tą kobietą, rozpierzchły się po labiryncie umysłu, bezskutecznie szukając wyjścia. Prościej było myśleć o Morganie jako o wrogu lub jako o sprzymierzeńcu. Lecz ani jedno, ani drugie nie było całą prawdą. Dlaczego?
- Dlaczego? - powtórzył Harry głośno.
- Harry, Morgana umrze, gdy jej syn odzyska moc. To ona pozbawiła go magii i złożyła daninę krwi… Próbowała ocalić mu życie. - Pęknięty, obco brzmiący głos Lupina dochodził do Harry'ego jakby z innego świata. Nie od razu dotarło do niego, że była to odpowiedź na inne pytanie, niż to, które sam sobie postawił. Zrozumiał jednak, że na zdobywanie wszelkich odpowiedzi ma bardzo mało czasu. Zerwał się, szarpnął za ukryte za regałem drzwi i pobiegł ciemnym korytarzem. Zastukał do sypialni - mocno, napastliwie.
- Wejdź!
Morgana siedziała w fotelu, obróconym tyłem do okna, znów otuliła się czernią i cieniem. Nogi podciągnęła mocno do piersi i oplotła ramionami, zmęczone czoło oparła na kolanach. Jej rozpuszczone włosy spłynęły jasnymi falami na ramiona.
- Pora na naszą ostatnią lekcję, Harry? - spytała szeptem, nie podnosząc głowy.
Milczał. Przyciągany mocą tego szeptu, podszedł bliżej. Stanął tuż obok, tak blisko, że ramieniem mogłaby się o niego wesprzeć. Nie czuł strachu, tylko drżenie, zaczynające się gdzieś w centrum jego istoty, a jednocześnie pozostające poza nim. Owładnęło nim nieznane wzruszenie, radosne, jak wówczas, gdy człowiek wie, że pokonuje własne ograniczenia, ale także kłujące, jakby zatrzymał się na krawędzi ostrego sztyletu. Ręce pragnęły dotknąć, sprawdzić realność granicy pomiędzy nią a nim samym. Wtedy ona uniosła głowę, odrzuciła włosy tak, że ich złocisty strumień wrzącym nurtem poraził skórę jego dłoni. Owładnął nim zapach lata, słońca, miodu, ziemi, ziół i zieleni lasu… Nie sposób było oprzeć się temu pragnieniu, była taka bezbronna wobec samotności, krucha i delikatna, niczym kryształowy flakonik eliksiru szczęścia, otoczony ciemnością, szukany po omacku. Wystarczy wyciągnąć rękę, by zdobyć go tylko dla siebie lub - bezpowrotnie zniszczyć!
- Zatrzymaj się Harry. To nie jest twoja myśl. To tylko zapach amortencji.
Otrzeźwiał natychmiast, porażony chłodem jej głosu. Właśnie tu, teraz, w kolejnym ślepym zaułku labiryntu nagle odnalazł odpowiedź na swoje poprzednie pytanie: obraz miodowowłosej dziewczyny obok wysokiego, chudego bruneta o haczykowatym nosie.
- Morgano, czego mnie pani właściwie uczy? Bo chyba nie obrony przed czarną magią? Czego uczycie mnie… oboje?
- W pewnym sensie sam znalazłeś odpowiedź. Ale jeszcze trochę ci podpowiem. - Uśmiechnęła się. - Pożycz mi różdżkę, proszę. - Pełen ufności, podał czarownicy różdżkę. - Kiedy otacza cię noc… - skinęła nią lekko i w pokoju zapadła absolutna ciemność, a Harry poczuł przejmujący chłód - …wystarczy iskra, by poczuć się bezpiecznym. - Na szczycie różdżki zapłonęło maleńkie światełko, rubinowa kropelka życia. Wróciło ciepło, a zaraz potem światło dnia. Morgana włożyła różdżkę w jego dłoń. - Gdy czyha na ciebie bogin, gdy atakuje cię dementor lub drugi czarodziej mierzy do ciebie z różdżki, wystarczy znać odpowiednie zaklęcie. Ciemność na zewnątrz siebie łatwo rozpoznać i stosunkowo łatwo się bronić.
- No, nie zawsze - wtrącił Harry, przypominając sobie lekcje, kiedy uczył się przywoływania Patronusa.
- Nie zawsze - zgodziła się z nim Morgana. - A kiedy jest trudniej?
Pamiętał poszukiwanie dobrego wspomnienia, na tyle silnego, by mógł nim pokonać strach. Przypomniał sobie też nieszczęsne lekcje oklumencji, bezskuteczne poszukiwanie pustki w wirze splątanych, gwałtownych uczuć. Odpowiedź pojawiła się sama i wiedział, że musi ją wyjawić - do końca.
- Kiedy nie wiem, skąd i jak zaczerpnąć mocy, kiedy nie panuję nad sobą lub… za mało o sobie wiem - odrzekł.
- Odpowiedź godna ucznia Dumbledore'a - pochwaliła go Morgana. Harry poczuł słuszną dumę i ożywcze ciepło radości. - Teraz nie dziwi mnie, że właśnie ta różdżka słucha twojej woli.
- Pani wie?
Odpowiedziała skinieniem, dotknęła Znaku, boleśnie ściągnęła brwi.
- Im więcej wiesz o sobie, tym potężniejszą mocą jesteś w stanie władać. Własnego strachu, nienawiści, gniewu nie pokonasz jednak za pomocą różdżki ani udając, że nie istnieją lub są czymś innym. - Mówiła dalej, on zaś słuchał w skupieniu, przysiadłszy na podłodze. - Znając wszakże własny mrok w tym samym stopniu co światło, które nosisz w sobie, możesz nie dać do siebie przystępu złu. Nie zlękniesz się słabości, będąc ich świadomym, a będziesz potrafił zawsze rozpalić w sobie choć iskrę. Uczę cię, jak bronić się przed ciemnością w tobie, Harry.
Zawiesiła głos, dając mu czas, by dobrze przemyślał i zapamiętał jej słowa. Harry myślał o tym, że ma rację. Pamiętał przecież, co czuł, mierząc do Glizdogona, pamiętał też wstyd i strach, gdy zrozumiał, że był o krok od zbrodni oraz ulgę, iż nie zrobił tego kroku.
Czy Morgana wiedziała, że światło Harry'ego mówiło do niego głosem Dumbledore'a, a ciemność…
- Czarną magię można wybrać! - odezwała się niespodziewanie Morgana, gdy Harry oczyma wyobraźni zobaczył Snape'a z różdżką w dłoni, oszpeconego grymasem wściekłości, wykrzywiającym wąskie wargi. - Przerażać, by samemu nie okazywać i nie odczuwać strachu. Zadawać ból, by ktoś nie zdołał cię zranić, poniżyć, by drugi człowiek cię nie poniżył i… zabijać! Karmić śmiercią własne życie, by zyskać złudzenie, że będąc panem czyjegoś życia, jest się władcą życia i śmierci w ogóle.
„Niezdolność zrozumienia, że są rzeczy o wiele gorsze od śmierci, była zawsze twoją największą słabością” - odezwało się Światło w duszy Harry'ego. Morgana także musiała kiedyś słyszeć te słowa. Nie bała się umrzeć. Pomyślał, że on sam też jest przecież ponad to, zanim nie posłuchał dalej i nie odpędził pychy.
- Czujesz się wtedy potężny - wobec innych. Wobec siebie, wobec własnej słabości, pozostajesz jednak tak samo, a może nawet bardziej bezsilny, niż przed dokonanym wyborem.
Morgana wstała, więc Harry także zerwał się z podłogi. Musiała unieść głowę, by popatrzeć w oczy swemu uczniowi. Cichy ton zmusił go jednak do szczególnej uwagi, gdy mówiła, związawszy go spojrzeniem:
- Musisz więc wybierać w każdej chwili. Stojąc w słońcu, nie możesz udawać, że nie rzucasz cienia, kryjąc się w cieniu, nie wolno ci zapomnieć, że istnieje światło. Tylko świadomość całego siebie daje siłę, prawdziwą moc. I jeszcze to, co rodzi się z tej świadomości pomiędzy tobą a innymi ludźmi. W innych możesz się przejrzeć, jak w lustrze. Światło twojej różdżki może komuś wskazać drogę w ciemności. W twoim cieniu ktoś zdoła się schronić lub odpocząć. - Położyła mu rękę na ramieniu, zwykłym, przyjaznym gestem kończąc ostatni wykład. Harry spostrzegł jednak w jej oczach głęboki mrok i zrozumiał, że Morgana się boi - tylko czego, skoro nie bała się śmierci? Co dla niej było gorsze?
- Teraz chodźmy. Nasz czas przyspieszył. - Lekko popchnęła go w kierunku wyjścia. - Trzeba ostrzec Zakon i otworzyć szkatułę.

Rozdział 30: Wewnątrz latarni

Niewielką przestrzeń od drzwi do stołu Morgana pokonała z wyraźnym wysiłkiem, jakby brnęła w gęstym bagnie. Harry widział jednak, że z każdym krokiem powraca do niej poczucie mocy. Kiedy zatrzymała się obok Lupina, znowu była sobą. Zajrzała Remusowi w twarz, po przyjacielsku ścisnęła go za rękę, jak gdyby chciała powiedzieć „trzymaj się”.
- Profesorze - zwróciła się do Slughorna. - Myślę, że gdyby dobrze poszukać w kuchni, może znalazłyby się tam składniki na Wywar Tojadowy.
- Musiałbym go przyjmować co najmniej od tygodnia. Sam jestem sobie winien. - Gdy Lupin próbował się uśmiechnąć, drapieżnie błysnął kłami. - Jest dobra strona tej całej sytuacji: jeśli uda mi się wziąć w garść, wieczorem będziecie mieć dodatkową broń przeciw śmierciożercom. Pod warunkiem, że mi się uda…
Przez trójkątną twarz Tonks przebiegł bolesny skurcz. Harry'emu ścisnęło się gardło. Tylko raz widział metamorfozę Lunatyka. Myśląc o zmierzchu, zastanawiał się, czy nie o jeden raz za dużo. Morgana wróciła do najważniejszej teraz rzeczy.
- Zobaczymy, co mnie się uda - powiedziała, sięgając po buteleczkę z różą. - Powiedziałeś, Remusie, że sposób na odczarowanie szkatuły powinien być dla mnie oczywisty. Zobaczymy. Spróbujemy dodać tej czarodziejskiej latarni trochę światła. Raz w życiu mi się powiodło. Może zadziała jeszcze raz… - Odkręciła różany korek. Nad szyjką flakonika uniósł się cieniutką smużką perłowy blask, po czym zatańczył i splótł się w malowniczą spiralę.
- Czuję krew… - stłumionym szeptem odezwał się Lupin, zasłaniając twarz.
- Nareszcie rozumiem! A już miałem wrażenie, że po spotkaniu ze strażnikiem drzwi faktycznie mam omamy! Twoje perfumy! Więc jednak to była prawda! - Horacy zerwał się z kanapy. Chwycił Morganę za ręce, aby z rozkoszą zaciągnąć się zapachem. - To eliksir miłosny!
- Tak - odpowiedziała. Otworzywszy szkiełko lampy wylała kilka kropel eliksiru na żarzącą się wewnątrz iskierkę. Strzeliły w górę wysokie jęzory ognia i niby żywe stworzenia zaczęły się łasić do jej ręki. A gdy zamknęła szybkę, wokół lampy wybuchła kula oślepiającego światła, hucząc jak potężny, zimowy ogień w kominku otoczyła latarnię, po czym nagle zgasła.
Pośrodku stołu stała teraz średniej wielkości szkatuła z ciemnego drewna. Na jej wieku wyrzeźbiono otwartą księgę tak realistycznie, iż wydawało się, że można oddzielić od siebie poszczególne karty, a jedna z nich miała nawet zagięty róg. Na otwartych stronicach pojawiały się i nikły tajemne srebrne znaki - litery czy symbole zapomnianego języka. W miejscu, gdzie arkusze pergaminu łączą się grzbietem, spoczywała wąska, srebrna zakładka, pokryta jakby wypukłym haftem, przedstawiającym klucz. Narożniki szkatuły obejmowały okucia w formie rozpiętych skrzydeł nietoperza, a podpierały ją cztery srebrne ptasie łapy o potężnych szponach.
Zjednoczeni w zachwycie pochylili się nad legendą.
- Jest piękna! - szepnęła Tonks. - A jaką ma moc, aż drży powietrze! - Błądziła palcami w przestrzeni nad szkatułą, nie mając śmiałości jej dotknąć. Lupin też chyba choć na chwilę zapomniał o pełni. Jego twarz rozświetlił pełen fascynacji, szczęśliwy uśmiech. Wydawał się teraz małym chłopcem, sięgającym ku upragnionej zabawce, której jeszcze nigdy z bliska nie widział, a nareszcie pozwolono mu ją dotknąć.
Harry nie widział szkatuły we śnie aż tak dokładnie. Teraz, gdy patrzył na migocące na stronicach znaki, miał wrażenie, że gdyby wyciągnął rękę, poczułby pod palcami jedwabistą śliskość pergaminu i usłyszałby znajomy szelest. Tajemnica licząca sobie pół tysiąca lat była teraz tak blisko! Czuł się wobec niej mały i nieważny, lecz mimo to wypełniała go radość.
- Gdzie jest dziurka od klucza? - zastanowił się Slughorn przyciszonym głosem, pełnym nabożnego skupienia. Jego dłoń zawisła w bezruchu nad wiekiem szkatuły w połowie pieszczotliwego gestu, jakby zamierzał pogłaskać dzikie, drapieżne zwierzę i nagle zrozumiał swój błąd. Pragnienie dotknięcia tej skarbnicy mocy okazało się jednak silniejsze od poczucia ryzyka. Musnął szkatułę końcami palców, czując, jak jej powierzchnia wibruje delikatnym ciepłem. Pogładził srebrny aksamit zakładki, a ona uniosła się miękko, płynnie, niczym uczyniona z atłasu, a nie z metalu, i spoczęła skosem na jednej ze stronic, odsłaniając lśniącą rozetę zamka z czarnym, pustym okiem dziurki na klucz. Ze wszystkich piersi wydarło się westchnienie.
Wężowy klucz idealnie pasował do zamka. Zadzwoniły jego filigranowe skrzydła, rozległ się cichy szczęk. Morgana przełknęła ślinę. Zbladła. Przymknęła powieki, zagłębiając się w sobie w poszukiwaniu siły. Harry wiedział już, czego się bała - otwarcia szkatuły. Mogła być odpowiedzialna za własne wybory, za to, czy będzie, czy nie będzie wierna temu, co uważała za słuszne. Za własne decyzje nie bała się nawet umrzeć. Ale lękała się prawdy o ukochanym człowieku, jaką może znaleźć w tym skarbcu pamięci.
Mimo to ostrożnie uniosła wieko, odsłaniając tęczowe wnętrze. Po zniszczonym blacie rozlała się stubarwna poświata, powietrze stało się cieplejsze, falowało i szeleściło magią, śpiewało, jakby wypełniała je muzyka świerszczy.
- Chodź do mnie, Harry. - Okaleczona ręka Morgany spoczęła łagodnie na jego ramieniu, kobieta przygarnęła go ku sobie matczynym ruchem. Nie pachniała już tamtym zmysłowym i gorejącym zapachem miodu i ziół, tylko świeżym drewnem i wilgotnym powietrzem, smagającym twarz podczas lotu na miotle. Dotyk jej palców nie budził dreszczu ani lęku. Harry poczuł się znów wolny! - Chyba każdy, kto zobaczył otwartą Silvę przynajmniej raz w życiu, pragnął zanurzyć ręce w jej głębi. Chcesz tego? To może być ostatnia okazja…
Wydawało mu się, że we wnętrzu szkatuły tętni ogromne serce płomienia, lecz gdy wpatrzył się w światło, dojrzał poza nim klejnoty niezliczonych barw i kształtów, figurki, pierścienie, naszyjniki, brosze, bransolety, szpile, ozdobne pióra i kwiaty, kielichy diademy, sztylety… kto wie, co jeszcze? Każdy z przedmiotów szeptał, nucił, wołał, przyzywał go innym głosem.
- Co poczuję? - spytał Harry, zafascynowany, lecz także przerażony spodziewaną potęgą doznań.
- Nie wiem. Wiele zależy od tego, co nosisz w sobie, ile masz do siebie zaufania i jaka moc odpowie na wezwanie twojej duszy. Możesz też przywołać po prostu wspomnienia wybranego powiernika… - Morgana westchnęła. - Wystarczy, że wypowiesz w myśli jego imię. Jego przeżycia otoczą cię i będziesz mógł wybrać, którego animusa chcesz dotknąć, a on sam przyjdzie do twych rąk.
Harry wziął głęboki oddech, jakby miał skoczyć w nieznaną głębię.
- Chcę! - zadecydował. Wyciągnął dłonie ku szkatule, tak jak wtedy, gdy szuka się drogi w obcym, ciemnym pokoju. Światło otworzyło się przed nim aksamitne i miękkie w dotyku, niczym puszyste futro przyjaznego zwierzęcia. Zatopił ręce w bezdennej głębi i zamknął oczy. Dźwięki i barwy otoczyły go i otuliły, mieniąc się jak w kalejdoskopie. Nic nie było tu zbędne. Wszystko miało swoje miejsce, czas i sens: radość i ból, euforia i poczucie pustki, miłość i nienawiść, odwaga i strach, duma i poniżenie…
Nie przywoływał niczyjego imienia, przynajmniej tak mu się zdawało. Zobaczył jednak przed sobą dłonie: małe, drobne, śniade oraz te drugie - wąskie, blade, o kościstych poplamionych atramentem palcach, splecione wokół kielicha, wypełnionego winem czerwonym jak krew. Na powierzchni wina kołysały się łagodnie białe, krągłe niczym perły krople eliksiru, a z każdej perły unosiła się skręcona spiralnie nitka zapachu.
„Z najmniejszej iskry można rozniecić magią potężny płomień. Płomień można zmienić w pożar. Można go też natychmiast zgasić”. W smukłych palcach pojawiła się mała, pomarszczona, brunatna bryłka bezoaru. Harry poczuł nagle głęboki smutek, przeczucie niespełnienia, ale też narastające pragnienie, radość oczekiwania, nadzieję, samotność, zachwyt, skupienie i napięcie woli, fascynację, tęsknotę - wszystkie te splątane, niczyje uczucia otoczyły go, wirowały wokół głowy, wokół serca…
Nie chciał widzieć więcej! Nie chciał wiedzieć, co było dalej!
Połączone, jak dłonie wokół kielicha, przeżycia tamtego chłopaka i tamtej dziewczyny zbladły nagle i opadły na dno szkatuły, niczym zastygłe w pół ruchu ciała przypalonych nad świecą owadów. Żarzyły się jeszcze przez moment dalekim wspomnieniem ognia, aż zgasły.
Harry otworzył oczy, wyjął ręce ze szkatuły: oszołomiony, zdumiony.
- Harry, wszystko w porządku? - To był pełen troski głos Tonks. Aurorka z bliska spojrzała mu w oczy, poklepała go po policzku. - Hej, wyglądasz niewyraźnie!
- Wszystko okej - odpowiedział.
- Jak się czujesz? - To Lupin, przejęty, podniecony, ale widać słaby, bo ochrypł i głos mu drży.
- Jestem… pod wrażeniem… To niesamowite uczucie! - wykrztusił wreszcie i dodał już bardziej przytomnie: - Nie musicie się martwić. Nic mi nie jest. To po prostu mnie przerosło, ale… było wspaniale!
Morgana tymczasem trzymała się z boku, przyglądała mu się z uwagą oczyma pociemniałymi od lęku, nie dotknęła jednak jego myśli.
- Teraz ja postaram się coś znaleźć. - Powiedziała to tak, jak gdyby musiała złożyć deklarację wobec świadków, żeby wykonać to, co przyrzekła. Z wahaniem zanurzyła palce w blasku szkatuły, jakby pokonywała opór twardej skały. Prawie natychmiast wydobyła stamtąd figurkę, wyrzeźbioną w szarym, lśniącym, przypominającym krzemień kamieniu. Wyciągnęła rękę z figurką do Lupina. Rzeźba przedstawiała zwiniętą w kłębek wilczycę oraz przytulone do jej brzucha małe ludzkie bliźnięta.
- Anubisium - powiedziała Morgana. - Jeden z moich przodków wynalazł je dla przyjaciela. Przyjmij to ode mnie, Remusie, ale zapisz dokładnie recepturę, bo animus straci moc, jeśli zniszczę szkatułę. Chciałabym, żeby to trwało dłużej niż gest. Nie! - Cofnęła nagle rękę, zanim Lupin zdołał dosięgnąć figurki. - Przepraszam! W animusie jest pełnia. Nie możesz go teraz dotknąć. Wybacz! Podam go profesorowi Slughornowi. Ale należy tylko do ciebie.
- Dziękuję. Za wszystko - powiedział Lupin, mimo zawodu uśmiechając się spokojnie, zwyczajnie, może nawet z nadzieją. Wyciągnięta po podarunek dłoń odnalazła rękę Tonks.
Morgana zamknęła szkatułę. Światło i magia chwili zgasły. Dopiero teraz uzmysłowili sobie, że za oknem zrobiło się szaro. Milczeli, stojąc kręgiem w półmroku wokół stołu nad zamkniętym skarbcem, zawieszeni w bezczasie, pozbawieni woli, jak ludzie, którzy pierwszy raz w życiu uczestniczyli w misterium Narodzin lub Śmierci, albo znaleźli się zbyt blisko Wielkiej Historii.
Pierwszy ocknął się Slughorn. Niedbałym machnięciem różdżki zapalił świece w świeczniku nad stołem.
- No, to może ja poszukam czegoś do pisania i spiszę tę recepturę. - Zburzył ciszę. - Może uda mi się przywołać jakiegoś skrzata…
- Pergamin widziałem w kufrze w sypialni na górze - przypomniał sobie Harry. Profesor eliksirów skinął głową. Nieco zbyt zamaszystym ruchem zgarnął ze stołu figurkę wilczycy, szeroki uśmiech ubarwił rumieńcem zadowolenia jego pyzatą twarz.
- No, to idę! - wykrzyknął z entuzjazmem. - Tylko… dokąd? - zastanowił się. Harry otworzył przed nim ukryte drzwi.
Morgana usiadła obok Lupina i Tonks. Widać było, że jest zmęczona, niczego nie udawała, skupiona na własnych wewnętrznych niepokojach. Młodsza czarownica przypatrywała się jej z natężeniem, usta z lekka jej drżały, w końcu niespokojnie pokręciła głową, jakby odganiała od siebie jakąś natrętną myśl i wykrztusiła:
- Morgano, przepraszam. - Po czym nieśmiało, trochę niezdarnie ją objęła.
- Ale… za co? - Pogrążona w myślach, Morgana nie spodziewała się ani przeprosin, ani tym bardziej siostrzanego gestu.
- Nazwałam was parą zdrajców. Byłam pewna, że razem to zaplanowaliście: Anubisium, książka, klucz, uwięzienie w tym domu… Wszystko składało się tak, jakby to nie był przypadek… - Tonks zaczerwieniła się i zawstydzona uciekła wzrokiem gdzieś w bok.
- Jesteśmy dwojgiem zdrajców, Nimfadoro. Tego - Morgana dotknęła rękawa, niby otrzepując niewidzialny pyłek - nie da się zetrzeć. Każda blizna jest po to, by pamiętać. Można zmienić pamięć, ale nie da się uciec od konsekwencji.
- Więc dlatego robisz to wszystko? Nie musisz czuć się winna za dwoje. - Żółtawe ogniki w oczach Remusa zgasiło współczucie.
- Nie czuję się winna. Próbuję być wierna sobie. W ten sposób nie podlegam Czarnemu Panu, żadnemu panu, zachowuję wolność. Przestaję się bać. Ale to nie zmienia faktu, że jesteśmy nadal uwięzieni w tym domu. - Morgana szybko zmieniła temat: - Trzeba coś wreszcie zaplanować!
- Masz rację. Nie możemy wszyscy siedzieć i czekać, aż nas otoczą i wytłuką. Dziwne, że jeszcze ich nie ma - zreflektowała się Tonks. - Dom ma dwa wejścia…
- Trzy. Trzecie jest w dachu, w części strychowej.
- No, to my z Remusem ukryjemy się w kuchni i w sypialni, i przypilnujemy ogrodu, Harry i Horacy zajmą się strychem…
- A ja poczekam sobie na gości w salonie, żeby nie wzbudzać podejrzeń, że w domu jest ktoś jeszcze. Doskonały pomysł, funkcjonariuszko Tonks!
- A więc różdżki w dłoń, Kameleon i na miejsca!
Ruszyli ku swoim posterunkom, drażniąc wzrok migotliwością kształtów, gdy mijane przedmioty przeglądały się w ich przeźroczystych ciałach. Morgana została sama naprzeciw szkatuły. Przysunęła bliżej fiolkę z jadem i animusa Konrada. Wyczarowała butelkę wina i kieliszek. Ustawiła fotel tak, by widzieć wszystkie drzwi, usiadła i dopiero wtedy znowu sięgnęła po klucz.
Wąż zatrzepotał skrzydłami, jakby wierzył, że ona wyswobodzi go od kamiennego istnienia, od pełzania w cieniu śmierci i obdaruje wolnością.

Rozdział 31: Między Ciemnością a Mocą

Konrad bezgłośnie posuwał się niczym we śnie przez półmrok, mijając kolejne, częściej rozbite niż zapalone latarnie. W końcu zahamował. Zatrzymał motor przy rozsypujących się schodach ostatniego na tej ulicy ceglanego domu. Wyłączył reflektor, a litościwy zmierzch natychmiast zatarł kontury okolicznych budynków, pokrywając ich szpetotę aksamitnym mchem cienia.
- Nic ci się nie pomyliło, Faustusie?
Kruk spojrzał na przyjaciela z wyrzutem, przestępując z nogi na nogę na parapecie narożnego okna, zakrakał oburzony, jakby chciał zmobilizować go do bardziej konstruktywnych działań.
Konrad zeskoczył z siodełka. Ogarnął spojrzeniem najbliższe sąsiedztwo. Ten komin na końcu ulicy - młyn, cegielnia, farbiarnia? Góruje nad okolicą, jakby wyznaczał cel życia mieszkających tu ludzi… Straszna parodia wieży katedralnej w tym przedsionku piekła. Przypomniał sobie stadko chuderlawych, brudnych dzieciaków w za dużych lub za małych burych ciuchach, goniące za motorem po pustej ulicy z wrzaskiem, pełnym jakiejś nieczłowieczej radości. Mugolskie śmietnisko społeczne. Gdzie tu miejsce na jakąkolwiek magię, skoro nawet dzieciństwo zostało jej pozbawione przez wszechobecną nędzę…?
- No dobrze, wierzę ci, tylko nie wierzę własnym oczom - odezwał się do kruka. Ściągnął kask. Jeszcze przez moment patrzył na domy, ustawione w równych szeregach, zjednoczone w upadku, ponure niczym dekoracja do filmu o początkach ruchu robotniczego. Tutaj miał znaleźć matkę? Pokręcił głową. - No, to zaczynamy przedstawienie. - Założył maskę i naciągnął kaptur, owinął się peleryną. Zapukał do drzwi.
Pukać? Gdy miał szansę poczuć się jednym z nich? Kiedy nawet motor zaczarowali, by „ten charłak” zdołał wypełnić zadanie? W tym kostiumie, zwalniającym od wszelkiej indywidualnej odpowiedzialności? Pora zakosztować przywilejów władzy! Załomotał pięścią. Skoro odpowiedziała mu cisza, pozwolił sobie z furią szarpnąć za klamkę. Drzwi po prostu ustąpiły. Ten dom nie miał już nic do ukrycia.
Konrad zajrzał ostrożnie przez szparę. Wchodziło się wprost do pokoju. Chyba nikogo tam nie było, ale ktoś mógł się zaczaić za drzwiami.
- Faustusie! - Młody człowiek mrugnął do kruka, ptak posłusznie niczym pies przysiadł u jego stóp, przechyliwszy głowę patrzył w szparę w drzwiach koralikowym okiem, namyślał się, w końcu zerwał się i pofrunął. Chwilę później rozległo się z wnętrza jego radosne krakanie. Więc to jednak właściwe miejsce! W takim razie trzeba się skupić.
Konrad pchnął drzwi i wszedł. Nie domknął ich jednak za sobą, żeby pozostawić sobie szansę odwrotu. Stanąwszy obok fotela, na środku pomieszczenia, obracał się powoli, by obejrzeć cały pokój.
- Książki, książki, książki… Jak w domu - mruknął ni to do siebie, ni do Faustusa. Odpowiedział mu przeraźliwy ptasi wrzask. Krótkie ukłucie pomiędzy łopatkami na moment pozbawiło Konrada tchu, a silny podmuch, niczym porywisty wiatr, przygiął go do podłogi.
- Nie mam różdżki, tak trudno zauważyć!? - krzyknął do niewidzialnego agresora.
- Człowiek w tym stroju rzadko zjawia się bez broni. Musiałam się upewnić - odezwała się matka w ojczystym języku, jej głos brzmiał ciepło, pełen radości i ulgi. - Witaj w domu, synku.
Uwolniony od zaklęcia, wstał, zdjął maskę, płaszcz rzucił na oparcie fotela. Morgana stała w drzwiach, prowadzących gdzieś w głąb mieszkania, otwartych w ścianie książek. Miała na sobie ulubioną twardosławicką suknię, tę z niemal niekończącymi się rękawami. Teraz wiedział, po co były takie. Rozpuściła włosy, jakby chciała oszukać czas. Miała też różdżkę - krótką, wysmukłą, z prawie białego drewna. Konrad musiał przyznać, że matce wyjątkowo pasuje ten rekwizyt. Dziwnie onieśmielony tym odkryciem, czułe powitania postanowił odłożyć na potem, zasłonił się gniewem.
- „Musiałam się upewnić”? „Witaj w domu”? Matko! Nie wracam z wycieczki w Tatry, czy na Mazury! Chyba należy mi się coś więcej po kilkunastu latach kłamstw! - zaatakował znienacka. - Ach, przepraszam, milczenie i tajemnica to zdaje się nie kłamstwo…
Nie okazała zdziwienia ani rozczarowania, mimo szyderstwa i mimo jego angielszczyzny. Po prostu podeszła bliżej, w zadumie skinęła głową, smagnęła srebrnym światłem różdżki jak batem i - rękaw jego kurtki zwisł w żałosnych strzępach, ukazując nagie, owłosione przedramię. Poczekał, aż naprawiła rękaw zaklęciem i chwycił jej rękę w przegubie, przytrzymał mocno, bez litości.
- Tego szukasz? - syknął, wskazując piętno wyboru, które dotychczas uważał za głupi kaprys młodości, za mało gustowny tatuaż. Morgana wyszarpnęła rękę.
- Darujmy sobie wyjaśnienia i drwiny, Konradzie - powiedziała z demonstracyjnym spokojem, siadając na fotelu, jemu zaś wskazując miejsce na kanapie. - Opowiem ci wszystko, jeśli dożyjemy spokojniejszej chwili. - Zauważył, że położyła akcent na słowo „jeśli”. - Mam nadzieję, że przyjechałeś sam?
Konrad wytrzymał jej badawczy wzrok. Od dzisiejszego ranka wiedział, że istnieją gorsze od matczynych tortury spojrzenia, a raczej wejrzenia. Trzymaną dotąd na kolanach maskę położył na stole, obok dziwnej marmurowej miniatury ludzkiej czaszki, którą musiał już kiedyś widzieć, może na jakimś sarkofagu i obok latarni z kolorowych szybek, ale bez światła. Czarodziejska latarnia bez światła… Kto to powiedział? Dlaczego wplątało mu się w nurt myśli?
- Nikogo nie zapraszałem w gości - odpowiedział, sekundę dłużej zatrzymując rękę przy masce i uśmiechając się do matki samymi kącikami ust. Zrozumiała, bo spuściła powieki. Ktoś obcy patrząc z boku powiedziałby, że się zamyśliła.
- Znalazłeś to, czego szukałeś? - spytała po chwili.
- Odkryłem, że w tym świecie prawda jest zjawiskiem znacznie bardziej skomplikowanym, niż sądziłem. Mam wrażenie, że ciągle pozostaję w krainie złudzeń, wieloznaczności. - Wpatrzył się w lampę, skuszony wrażeniem, że jednak płonie w niej maleńki ognik. - W wielkim kufrze szkatuła, a w niej mniejsza i mniejsza. Pułapka w pułapce. Teatr bez katharsis. Nie mówiłaś mi, że magia boli… Skończmy tę grę.
- Dobrze, skończmy - zgodziła się Morgana. Znów zastygła w znaczącej zadumie. - Ułożyliśmy prawie przez przypadek ciekawą martwą naturę. - Uśmiechnęła się, wskazując wzrokiem stół. Usłyszał „prawie”. Światełko drgnęło. Jednak żyło.
- Przemijanie i wieczność. Wieczność, co żywi się śmiercią? I maska - złudzenie nieśmiertelności. Memento… - Położył rękę na czaszce. - W zasadzie bardzo… banalna… alegoria… - Posłał jej krótkie, szybkie, wypełnione zdumieniem spojrzenie, a Morgana tylko zamknęła oczy. Przekonany do skupienia, ujął niezwykły przedmiot w obie ręce, gdy rozległo się bardzo kulturalne pukanie do otwartych przecież drzwi, a na progu stanęła kolejna postać w spiczastym kapturze i masce.

Rozdział 32: Debiut strażnika

Harry znalazł Slughorna, jak się spodziewał, w ciasnym pokoiku na górze. Profesor siedział w szczycie łóżka, wpasowawszy swój pokaźny brzuch pomiędzy skulone kolana a niski blat dziecinnego biurka i zawzięcie pisał na kawałku mocno pożółkłego pergaminu, w zaciśniętej pięści wciąż tuląc kamienny bibelot.
- Jak tam, profesorze? - zagadnął Harry.
- Poczekaj, Harry, poczekaj. Bądź łaskaw dać mi jeszcze minutkę, no, dwie. To absolutnie fascynujące: ta harmonia proporcji i precyzja każdego gestu. Przejmująca melodia i metaforyka inkantacji… Mówię ci, doskonałość, absolut!
Harry wycofał się dyskretnie, świadomy, że nie starczy dla niego miejsca w tej klitce, zajętej do spółki przez absolut i Slughorna. Na razie musiał sam stanąć na straży, póki profesor nie skończy kontemplowania receptury. Skoro budzi to aż takie emocje, ciekawe byłoby zobaczyć raz Snape'a przy takiej pracy, a nie tylko przy sprawdzaniu efektów cudzych wysiłków lub podczas knucia i tropienia spisków.
Tymczasem jednak trzeba zająć się tropieniem samemu. Harry postanowił zajrzeć do sąsiedniego pomieszczenia, które okazało się zupełnie pustym, dość obszernym strychem. Pod zamkniętą klapą w dachu stał tylko stary, zakurzony teleskop - smętnie bezrobotny, pochylony ku brudnej podłodze, zamiast spoglądać w gwiazdy. Zostawiwszy uchylone drzwi strychu, by lepiej słyszeć, co mogłoby się tam dziać, Harry zszedł po kilku stopniach i usiadł naprzeciw małego okienka, przez które rano oglądał kąt ogrodu. Blade kwiaty jaśminu, kłamiąc, że to dopiero początek lata, emanowały mglistym blaskiem w niespiesznym zmierzchu. Nad żywopłotem wznosił się powoli olbrzymi i płaski, pomarańczowy księżyc - niczym okrągłe lustro, odbijając ostatnie promienie zachodu.
- Trzymaj się, Tonks! - mruknął Harry. - „Trzymaj się z daleka…” - pomyślał z goryczą. Ciekawe, czy już to widziała. Wiedzieć to jedno, ale uczestniczyć w metamorfozie wilkołaka… A jeśli nie widziała, to co z nimi będzie potem? Po tym czego był świadkiem tej nocy, gdy poznał Syriusza, Harry nie zdziwiłby się, gdyby… Nie, nie chciał myśleć, że Lupin mógłby teraz zostać sam. Chociaż nie potrafiłby oskarżać Tonks, gdyby dokonała takiego wyboru. Już na zapas było mu żal obojga przyjaciół. To niesprawiedliwe!
Z głębi domu trudnym myślom Harry'ego odpowiedziało jak echo przejmujące, wibrujące, przenikliwe wycie. Zatkał uszy. By nie słyszeć, nie myśleć, schronił się w blasku wspomnienia tej chwili, gdy zanurzył ręce w głębi szkatuły. Wiedział, co czuł Slughorn, mówiąc o doskonałości, choć on sam wcześniej nie potrafiłby nazwać tego doznania. Tak czuje się ktoś, kto przez krótką chwilę staje twarzą twarz z absolutnym Pięknem lub Mądrością. Nie sposób było myśleć, że Potęga mieszkająca we wnętrzu Silvy mogłaby posłużyć Złu. Lecz gdyby tak się stało?
„To, z czym przychodzi nam walczyć, nigdy nie jest ustalone raz na zawsze, wciąż podlega zmianom, jest niezniszczalne”. Dopiero teraz pojął przestrogę.
I dopiero teraz złowił kątem oka jakiś ruch. Chłód Kameleona nagle się ulotnił. Za to tak samo zimna, lepka dłoń zacisnęła się bezlitośnie na ustach Harry'ego. Ostry szpic różdżki wbił mu się między żebra, porażając ciało odrętwieniem.
- Potter! - ozwał się złowieszczy, bo pełen jadowitej satysfakcji szept. - Pierwszy raz w życiu cieszę się, że cię widzę!

Rozdział 33: Oswoić strach

Kolejnemu bolesnemu skowytowi towarzyszył głośny trzask - jeden, drugi - i brzęk sypiących się szkieł. Tonks pospiesznie wyskoczyła z łazienki. Dlaczego są rzeczy, których nie załatwia magia?! - zbuntowała się przeciw naturze, żeby łatwiej znieść to, co czekało ją na drugim końcu korytarza. Zajrzała jeszcze do sypialni, zobaczyła tylko przewrócony fotel i łóżko, ustawione absurdalnie skosem do innych mebli. Pobiegła do kuchni. Przy futrynie zreflektowała się, przecież powinna wyjąć różdżkę. Przywarła plecami do ściany. Przymknęła oczy. Powinna tam wejść. Musi tam wejść! Paznokcie boleśnie zakłuły w zaciśniętą na różdżce dłoń. Druga ręka bezwiednie błądziła po chropowatej powierzchni tapety. Jaki ona ma deseń? - do Tonks przywędrowała bezsensowna, rozpaczliwa myśl. Skup się, dziewczyno! Nie o tapetę tu chodzi, do cholery, tylko o jego życie! O twoje życie!
Wolno, czujnie wychyliła się zza futryny. Drzwi były otwarte. Kuchnię wypełniał gęstniejący z każdą chwilą zmierzch, tylko na zasypaną szkłem podłogę pod oknem lał się rudy, krwisty blask wiszącego nad murem ogrodu księżyca. Tam, gdzie nie sięgnęła jeszcze kałuża wampirzego światła, w kącie pod stołem konwulsyjnie drgał rozciągnięty na podłodze w dziwny kształt, olbrzymi ochłap mroku ciemniejszego niż zmierzch, emanującego dziką, nieujarzmioną siłą.
Suche gardło odmówiło Tonks posłuszeństwa, wydobyła z siebie tylko nic nie znaczący szmer, ale potężne zwierzę szarpnęło się rozpaczliwie, jakby skrępowane niewidocznymi więzami.
- Remusie… - Tym razem zdołała wymówić jego imię, lecz własny głos zabrzmiał jej obco i ostro. Zapiekł w gardle nagły szloch. Niechciane, bezsilne łzy strachu wypalały ścieżki na policzkach. Plama mroku na podłodze zamgliła się. Tonks zmusiła ciężkie stopy do przesunięcia się naprzód.
- Remusie, to tylko ja. - Szept przychodził jej łatwiej i może, bardzo tego chciała, miał w sobie choć odrobinę czułości. Wilkołak nadal spoczywał bez ruchu w ciemności, tylko przez kuchnię przetoczył się głuchy, stłumiony, głęboki warkot, jak echo dalekiej burzy.
- Spokojnie. Nie zrobię ci krzywdy. Zobacz, chowam różdżkę. - Wkładając ją do tylnej kieszeni spodni, poczuła na plecach zimny strumyk potu. - Podejdę teraz. Spokojnie. Zobacz, to moja ręka, jest pusta. Pamiętasz, to ja… Sprawdź, znasz mój zapach…
Pochyliła się w jego stronę, przyklęknęła i wyciągnęła rękę. Skołtuniony grzbiet poruszył się, potężne łapska drgnęły, skrzypiąc pazurami po posadzce. Tonks przerażona, odskoczyła w tył, straciła równowagę i upadła. Ból rozbitych łokci przypomniał jej, po co tu przyszła. Podparła się, zgrzytnęły szkła pod dłońmi, zacisnęła zęby i dźwignęła się na kolana. Wielki, ciężki łeb wilkołaka powoli odwrócił się w jej stronę. Czujnym, nieufnym, ostrożnym ruchem posunął się w kierunku kałuży blasku, gdzie Tonks oparła rękę. Spomiędzy jej palców sączyła się strużka krwi. Wilkołak węszył. Wąskim, podłużnym pyskiem trącił dłoń dziewczyny. Gardłowy pomruk ściągnął czarne wargi zwierzęcia, odsłaniając kły - długie i straszne, przypominające zakrzywione blade ostrza. Tonks wstrzymała oddech. Przełknęła ślinę, ale to nie pomogło zapanować nad ściskającym gardło strachem. Zamknęła oczy. Zacisnęła powieki. Gdzie te łzy, gdy są potrzebne?!
Wtedy to poczuła - delikatny, wilgotny dotyk, ciepły, kojący, znajomy jak… nieśmiały, pierwszy pocałunek?
Zdumiona, popatrzyła na bestię. Wilkołak polizał ją po ręce raz jeszcze. Dopiero teraz spojrzała mu w oczy - pełne bezbronnego ciepła, złotawe oczy oddanego jej całą duszą człowieka…
- Mój Remus! - szepnęła z ulgą, zatapiając palce w gęstym, ciepłym futrze. Tuląc twarz do kosmatego łba odkryła, że dotyka przyjemnej, znajomej szorstkości włosów swego mężczyzny. - Więc jesteś! - ucieszyła się, a wilkołak zaskomlał.
W tym głosie wyczuła cierpienie, jakby się jej skarżył, prosił o pomoc, jakby się bał. Wtedy palcami dotknęła lepkiego, mokrego fragmentu obnażonej skóry poniżej jego ucha…
- Jesteś ranny? - Chciała obejrzeć skaleczenie, gdy stwierdziła ze zgrozą, że nie jest w stanie się poruszyć.
- Dość tych czułości! - Chrapliwy odgłos za jej plecami był, jak się zdawało, podszyty skrywanym śmiechem. - Nie ma nic bardziej żałosnego niż oswojony wilkołak!

Rozdział 34: Gorycz

Napastnik w masce pojawił się w polu widzenia Harry'ego, unieruchomionego Peryficusem. „Snape był, jest i będzie kanalią - nic tego nie zmieni!” - zaświeciła w jego świadomości przesiąknięta wilgotnym zimnem myśl. Harry zacisnął powieki i opróżnił umysł. Dopiero teraz był gotów zmierzyć się z bezdennym spojrzeniem czarnych oczu błyszczących w szparach maski. Odniósł wrażenie, że odbiło się w nich zaskoczenie. Poczuł prawdziwą dumę. Na dole słychać było skowyty, łomoty i trzaski, jakby potężne zwierzę odbijało się w bolesnej szamotaninie od morderczych przedmiotów i twardych ścian.
- Widzę, że udało mi się jednak czegoś cię nauczyć! - Tym razem znienawidzony głos spod maski zabrzmiał jakby… bardziej ludzko? Tamten natychmiast zadbał o to, by zatrzeć to pozytywne wrażenie: - Szkoda tylko, że tak późno, Potter. Teraz już na nic ci się to nie przyda!
Koścista ręka schwyciła Harry'ego za żuchwę niczym imadło, długie palce mocno wbiły się w policzki, siłą rozwierając zaciśnięte szczęki.
- Teraz cię unieszkodliwię. Pij! Pij, bo użyję Imperiusa i zrobisz dla mnie wszystko! - Mężczyzna przemocą nalał mu do ust wyjątkowo gorzkiego, palącego, cuchnącego alkoholem i cierpkimi ziołami płynu, i zmusił go do przełknięcia. Trucizna! - przemknęło Harry'emu przez głowę.
- Niedobre? - Zadrwił zdrajca. - Ale skuteczne. Teraz możesz sobie być dalej Wybrańcem. Niedługo znajdziesz się tam, gdzie twoje miejsce. - Protekcjonalnie poklepał go po ramieniu. - Pozdrów ode mnie tych po tamtej stronie.
Płonąca gorycz rozlewała się powoli po całym ciele Harry'ego. Nie czuł bólu ani nawet odrętwienia, choć nadal nie był w stanie się poruszyć. Jego duszą targała, mająca źródło w bezradności, więc tym silniejsza furia: Snape'a nie stać nawet na honorową walkę! Zaszedł go od tyłu, oszołomił, napoił trucizną - podstępem, jak tchórz, jak ostatni śmieć! A Morgana, a Konrad - oni nigdy nie dowiedzą się prawdy!
Dźwięki walki na dole cichły i zacierały się w półmroku, zwolnione, rozciągnięte w czasie, jak pod działaniem Impedimenta. Powieki zaciążyły Harry'emu i zapiekły dokuczliwie, takie zmęczone… Morgana też umrze.
Rozżarzone węgle źrenic napastnika zawisły nagle w ciemności naprzeciw półotwartych oczu Harry'ego.
- Zaraz! Potter, ty masz jeszcze coś, co należy do mnie!
Zaklęcie Legilimens tym razem cięło umysł chłopca prawie bez bólu, bez jakiegokolwiek wrażenia obcej obecności, jak pod znieczuleniem. Spętany zdumieniem, Harry nawet nie próbował się bronić. Widział, jak srebrne strzępy jego myśli posłusznie zwijają się w puszyste motki nad szmaragdową iskrą różdżki i lśnią w mroku. Dłonie dwojga nastolatków, splecione wokół kielicha z Amortencją… Morgana, bezbronna i absolutnie samotna, godna tego, by ją przytulić… Jej usta rozchylone wzruszeniem i palce błądzące po konturach Mrocznego Znaku… Kosmyk włosów na zielonej poduszce… Włosy rozwiane w biegu, w półobrocie, prześwietlone słońcem… Zapach słodyczy i ziół - esencja natury i szczęścia… Bolesne wezwanie Znaku… Konrad, wyłaniający się z głębi nocy… Klucz, gorycz samotności i pogardy… gorycz…
- Nie jest łatwo się poświęcać, prawda? - syknęła ciemność. - Twoją nienawiść zostawię ci nienaruszoną, pamięć o wybrykach twego ojca także, żebyś miał się nad czym zastanawiać. Obliviate!
Sztylet zaklęcia przebił mu mózg lodowatym błyskiem. Huknęło! Zmiażdżony bólem, krótkim, nagłym, jak uderzenie ciężką pięścią między oczy, Harry poczuł, że spada.
„Więc tak się umiera?” - pomyślał jeszcze, zaskoczony niespodziewaną ciszą. Noc bezszelestnie zamknęła nad nim swoje wieko.

Rozdział 35: To, co było i to, co będzie

- Witaj, Morgano. - Postać odezwała się ochrypłym, mało kobiecym głosem. Konrad znał go już i wiedział doskonale, że oznacza najwyższe niebezpieczeństwo. A matka? Na jej pobladłych wargach pojawił się kurtuazyjny uśmiech, wstała na powitanie, wyprężona i czujna. Też wiedziała. Konrad powrócił więc do świata wewnątrz przedmiotu, który trzymał w dłoniach. Z zawartej w nim historii płynęła wiedza i moc. Jego moc!
- Czyżbym przybyła pierwsza? - Zdziwiła się sztucznie tamta. - Ach, prawda, zapomniałam, że Snape ma przywilej spóźniania się na ważne spotkania. Że też Czarny Pan pozwala na to komuś tak… pospolitemu. Cóż, jego wola jest prawem…
- Witaj, Bellatrix. Napijesz się herbaty, czy może wolisz wino? - Morgana gestem zaprosiła przybyłą do stolika, ustępując jej miejsca na fotelu, jakby Bellatrix Lestrange była po prostu gościem. Nie pozwoliła sobie okazać gniewu. Skinęła różdżką i na stole pojawiły się twardosławickie filiżanki - szerokie, płaskie, z ekstrawagancko poskręcanymi uszkami, zdobione miniaturami Williama Blake'a. - Wcale się nie zmieniłaś, jak zawsze wierna lecz krytyczna. Ciekawe, czy Czarny Pan wie o twoim niebezpiecznym braku pokory.
- Czarny Pan wie wszystko, Morgano. - Bella postanowiła się rozgościć. Zdjęła maskę i uważnie śledziła spod spuszczonych, ciężkich powiek każdy ruch Morgany, gdy ta nalewała herbatę. Zanim sięgnęła po filiżankę, najpierw trąciła ją różdżką.
- Możesz być spokojna, w moim domu nie truje się gości - skomentowała Morgana jej podejrzliwy gest. - A czy Czarny Pan dowie się także, że wybrałaś filiżankę z upadłym szatanem?
Blada twarz Bellatrix pozostała kamienna, gdy jej oczy posłały Morganie błyskawicę. I to wszystko. Obie wróciły do salonowej konwersacji. Morgana zajęła miejsce miedzy Bellą a Konradem. Daleko za ścianą książek ozwało się przeciągłe wycie.
- Przygotuj się na następnego gościa. - Bella uśmiechnęła się dziwnie, przyglądając się naczyniu. - Morgana Mistrzyni Przerażenia… Jak zwykle dbasz o odpowiednie dekoracje. Ale zapomniałaś, że ja nie jestem ciemną mugolką. Nie tak łatwo przestraszyć mnie drobiazgami. - Bellatrix dotknęła miniatury różdżką, wyzwalając szatana na obrazku z ciężkich okowów. - W twoim domu, powiadasz… Żal mi ciebie, naprawdę. Zupełnie nie pojmuję, jak osoba z twoją klasą i pochodzeniem, ciesząca się taką łaską Czarnego Pana, mogła się do tego stopnia zeszlamić…
- Obawiam się, że cię nie rozumiem. - Morgana, zaniepokojona, ukradkiem zerknęła na syna. Iskry srebrnej magii wciąż tańczyły pomiędzy jego palcami wokół animusa ukrytego pod stołem. Konrad zaś sprawiał wrażenie nieco znudzonego, jakby uważnie, choć dyskretnie przysłuchiwał się rozmowie, tylko głowę pochylił tak, by włosy przysłaniały mu twarz i oczy. Czasem dla niepoznaki podnosił do ust filiżankę. Bella chyba jeszcze niczego nie zauważyła. Śledząc jego gesty, Morgana poczuła tęsknotę za tym, co bezpowrotnie stracone. Oddzieliła się ciszą od tego zdradliwego uczucia. Owinęła rękawem krwawiącą bliznę - przyszedł czas, by spłacić daninę. Do północy jest jeszcze nieco czasu, może uda jej się ostatni raz spotkać chociaż spojrzenie Księcia. W oddali znowu rozległ się wilczy skowyt, zakończony jakąś bolesną, męczenniczą nutą. Jak radzi sobie Nimfadora?
- Fenrir się bawi. Widocznie w tym mugolskim gnojowisku znalazł jakiś smakowity kąsek. - Po zniszczonej twarzy Belli przebiegł skurcz, który mógł być pobłażliwym uśmiechem. „Fenrir!” - Morgana ścisnęła mocniej różdżkę.
- Wracając do tematu - kontynuowała tamta - jesteś przecież dość mądra, by rozumieć, że powierzone ci zadania były wyjątkowym przywilejem. Gdybym to ja otrzymała w opiekę Zwierciadło Umarłych…
Niezależnie od troski o to, co działo się w głębi domu i wbrew jakiejkolwiek logice Morgana wybuchnęła głośnym śmiechem. Nawet Konrad posłał jej zdumione spojrzenie. Mina Bellatrix wyrażała najwyższy niesmak z powodu tak plebejskiego zachowania.
- Wybacz, ale po tym, czego dokonałaś, gdy raz udało ci się zapanować nad Zwierciadłem, Bellatrix, trudno mi to sobie wyobrazić - powiedziała Morgana, gdy już minął jej absurdalny atak wesołości.- Wszyscy mieliśmy jednak wyjątkowe szczęście, że Czarny Pan nie ciebie obdarzył tą łaską. Nie zapomnę twojej miny, kiedy Severus w końcu wyzwolił cię od twego niezbyt żywego towarzysza. Miałam nawet wrażenie, że wtedy, gdyby chciał, gotowa byłaś się… zeszlamić? Ktoś, kto nie panuje nad sobą, nigdy nie zyska władzy nad Inferiusem. To było zabawne, przyznaję, lecz przecież nie o komiczny efekt działania Inferich chodziło Voldemortowi.
- Jak śmiesz plugawić imię Czarnego Pana! Crucio! - Klątwa niczym zielona żmija wytrysnęła z sykiem z różdżki Belli, lecz Morgana była szybsza. Odbiła złowieszczy czar kręgiem białego światła jak tarczą. Błyskawica trzasnęła w sufit obok świecznika, zostawiając na stropie okopconą plamę i gasząc większość świec. Pokój zalał półmrok.
- Bellatrix, nie prowokuj mnie, proszę. - Morgana uśmiechnęła się z przymusem. Ogarnęło ją nagłe zmęczenie. Mocniej wtuliła się w oparcie, trąciła rękę syna. Napotkała jego ciężkie spojrzenie - już wszystko wiedział, pamiętał, rozumiał. Czy wybaczy? Bella, na szczęście skoncentrowana przede wszystkim na swoich zamiarach, zerkała na nich drwiąco.
- Przestanę, kiedy powierzysz mi szkatułę. Sama oddam ją Czarnemu Panu, a ty możesz sobie odejść do swojego mugolskiego szczęścia… - Nagle seria gwałtownych łomotów w kuchni, przerywanych skowytem i warczeniem, wstrzymała rozpoczętą rozgrywkę. Morgana zerwała się z kanapy, a Bella uniosła na fotelu.
- Macie zwierzątko? - spytała niewinnie.
- Sądząc z odgłosów, nawet dwa. - mruknął Konrad.
- Powiedziałaś: Greyback - stwierdziła Morgana.
- Greyback i coś jeszcze, coś równie dużego i krwiożerczego. Nie jesteś tu sama! Zaprzedałaś się im! Zaprzedałaś się, podła zdrajczyni krwi! - wykrzyknęła Bellatrix, mierząc z różdżki do Morgany. Wściekłość i zaprzepaszczona nadzieja na łatwe zdobycie skarbu do reszty pozbawiły ją rozwagi.
- Czy pani stara się obrazić moją matkę? - odezwał się nagle Konrad, błyskając oczyma spod zasłony włosów.
- Ależ skąd? Nie można obrazić kogoś, kto nie ma godności - odrzekła Bella słodko, z leniwą rozkoszą przyglądając się bezsilnej, jak jej się wydawało, złości, malującej się na jego podłużnej twarzy. - Nie wysilaj się, charłaku, skoro nie przestraszyłam się sztuczek twojej matki, ciebie tym bardziej…
- Expeliarmus! - syknął Konrad. Różdżka bezgranicznie zdumionej Belli, rażona srebrną błyskawicą, pofrunęła ze świstem w powietrze i wylądowała w jego ręce. Z uśmiechem zaprezentował jej pełen drwiącego szacunku salut różdżką matki. W tej samej chwili rozwarły się drzwi za fotelem. Błysnęło znowu i Bellatrix, uderzona od tyłu zdradzieckim czarem, zastygła w bezruchu, z rozwartymi do krzyku ustami, niczym kamienny posąg przerażenia.
- Nareszcie! - głęboko westchnęła Morgana, napotkawszy wzrok przybysza i opadła na oparcie kanapy. - W sypialni albo w ogrodzie są Lupin i Greyback…

Rozdział 36: Wierność

Nieludzka siła szarpnęła Tonks do tyłu. Potężne ręce, czy raczej łapy, pokryte szarym, gęstym włosem, zakończone wielkimi, grubymi, przykurczonymi dłońmi o żółtych, długich pazurach, oplotły ją w pasie i uniosły bez wysiłku w górę.
- Teraz należysz do mnie, smakołyku - szczeknął jej do ucha Fenrir Greyback i przejechał po karku dziewczyny gorącym jęzorem, aż owiał ją mdlący smród przegniłej krwi. - Jesteś pyszna nawet bez nadgryzania, wiesz? Miła odmiana po takiej stercie kudłów - parsknął w kierunku Remusa, porzuconego na podłodze w kałuży krwi. Rzucił w nieruchome cielsko niepotrzebną już różdżką, bezceremonialnie przewiesił sobie Tonks przez ramię i lekko, jakby była workiem piór, poniósł do sypialni. Tam zrzucił ją na łóżko. Bezwładna, niezdolna się poruszyć - czuła w sobie tylko pustkę, tępy ból przekraczający granice świadomości. Jeszcze miała przed oczyma obraz zwartych w morderczym uścisku dwóch wilkołaków - kłęby futra, strzępy ciała, charkot, skowyt, zgrzyt kłów ześlizgujących się z kości… Jeszcze słyszała rozpaczliwe wycie, gdy pochylony nad nią Greyback przeszył czołgającego się ku nim Remusa błyskawicą czaru z jego własnej różdżki. Teraz nic już nie miało znaczenia, nawet własna godność, o której Tonks mogła tylko myśleć, ale której nie była zdolna ocalić.
Greyback był rzeczywiście szalony. Zamiast natychmiast nacieszyć się zdobyczą i nareszcie pozwolić jej umrzeć, zaciągnął najpierw koszmarne, kwieciste zasłony, jakby raził go blask księżyca, przyjazny mu przecież i potęgujący moc. Pokój pogrążył się w zupełnej ciemności. Tonks modliła się do wszystkich potęg, by jej oczy nigdy nie przyzwyczaiły się do mroku. Obok niej spadła na rozwaloną pościel cuchnąca krwią i kwaśnym potem peleryna. Człekokształtna bestia po ludzku przysiadła na krawędzi posłania - potężna, barczysta, i przerażająca bardziej niż sama śmierć - wpatrzyła się w Tonks płonącymi złowieszczym łakomstwem żagwiami wilczych ślepi. Potem pochyliła się powoli…
Błękitnawa błyskawica nadleciała nagle jakby znikąd, powalając wilkołaka na przerażoną dziewczynę. Drugi, nieco mniejszy, tak samo nieludzki cień, z wysiłkiem dźwignął się z podłogi, zbliżył do łóżka, chwycił tamtego za kark i powlókł do wyjścia. Dopiero w korytarzu, poza zasięgiem wzroku Tonks, zapłonęło znowu światło. Jasny blask dotknął ją prawie pieszczotliwie, przywracając jej władzę nad ciałem i zgasł. Potem od strony kuchni doleciało triumfalne wycie.
Podniosła się na łokciach, wciąż jeszcze oszołomiona, obolała i przerażona własną wyobraźnią. Usiadła na łóżku. Machinalnie przygładziła pościel, wyrównała rozrzucone poduszki. Dotykając ich, wiedziała, że pachną bezpiecznym ciepłem wczorajszej nocy, dobrym snem po pracowitym dniu, rozgrzaną, lekko wilgotną skórą bliskiego człowieka, jego równym, miarowym, ludzkim oddechem, gdy spoczywał obok - spokojny, pogrążony w tak samo dobrym śnie. Wspomnienie zabolało ją tak strasznie, tak gwałtownie, że rzuciła się na kołdrę w nieopanowanym, gwałtownym szlochu. Dopiero gdy zabrakło jej łez, z trudem łapiąc powietrze i drżąc na całym ciele, jak po długim, wyczerpującym biegu, Tonks wstała i wsłuchała się w panującą w domu niemożliwą ciszę.
Wtedy w ogrodzie rozległ się stłumiony warkot i ciężkie dudnienie. Poderwała się i skoczyła do okna. Machinalnie sięgnęłą po różdżkę, ale nie było jej w tylnej kieszeni spodni. Bez skutku spróbowała przywołać ją zwykłym Accio. Szarpnęła zasłonę. Bezbronna, oparła się o framugę, zapatrzona w zalaną księżycowym blaskiem przestrzeń. Po stratowanych grządkach kwiatów, po połamanych krzakach róż tarzał się to w jedną, to w drugą stronę żywy jeszcze, szarpiący się jakby w konwulsjach monstrualny kłąb starganego, połyskującego krwią, oblepionego błotem, liśćmi i gałęziami futra. Nagle podzielił się na dwa cielska. Znów błysnęło niebiesko i srebrzyście. Większy wilkołak padł sztywno na ziemię, wyprostowany, jakby uczłowieczony kamiennym czarem. Lupin podniósł się, wyprężył zgięty w kabłąk wilczy grzbiet i potężne ramiona, podniósł do księżyca nieludzki, podłużny pysk i zawył, aż zadrżały szyby w oknach, aż Tonks zaparło w piersi dech. Usłyszała w tym wyciu nienawiść i śmierć. Zanim przebrzmiała ostatnia drapieżna nuta dzikiej pieśni, Lupin rzucił się Fenrirowi do gardła! Tonks, konając ze zgrozy, zamknęła oczy.
Wtem rozległ się skowyt! Gdy odważyła się znów tam spojrzeć, wysoki śmierciożerca właśnie wiązał oba powalone wilkołaki sznurami wyczarowanymi z własnej różdżki. Nagle z góry spadły nań dwie czerwone błyskawice. Odparował jednak zręcznie zaklęcia i zniknął. W głębi domu rozległ się tupot nóg. W dół do ogrodu pikowało znad wysokiego komina czterech jeźdźców na miotłach.
- Na dach! Reszta na dach! Ja się nimi zajmę. Wy opanujcie dom! - Tonks rozpoznała głos Moody'ego. Auror wylądował przy Greybacku i Lupinie. Obejrzał ich kolejno. Greybacka potraktował jeszcze jakimś zaklęciem. Nad Lupinem przyklęknął, poświecił różdżką. Tonks ocknęła się wreszcie. Zebrała wszystkie siły, szarpnęła okno i wyskoczyła do ogrodu.
- Hej, wchodźcie tylko w otwarte drzwi! - zawołała najgłośniej, jak mogła do tych, którzy właśnie wylądowali na dachu.
- Tonks?! - W głosie Moody'ego zabrzmiała radość. - Jesteś cała? Nie, nie podchodź! - Zatrzymał ją. - Lepiej idź po szkatułę! Ja się nim zajmę.

Rozdział 37: Twarz za kurtyną

„Nie podchodź?” - Serce skoczyło jej do gardła. - „Jest aż tak źle!” Nie potrafiłaby powiedzieć, czy bardziej boi się o Remusa, czy Remusa. Nie umiała jednak tak po prostu posłuchać rozkazu Alastora. Przed czymkolwiek chciał ją obronić, ona musiała się z tym zmierzyć. Skoro już widziała, co widziała… Skoro zdobyła się na to, by wyjść do ogrodu, zobaczy Remusa, teraz! Nawet gdyby to miało być ostatni raz! Odetchnęła głęboko, spojrzała jeszcze w niebo, na księżyc pobladły w poczuciu winy… Wtem na dachu huknęło!
- Nimfadoro! - rozległ się z góry głos McGonagall. - Nie możemy wejść! Włazu broni jakiś silny czar. Zobacz, co tam się stało, tylko ostrożnie.
„Szkatuła! Harry!” - Dotarło do niej, że poza dramatem pełni są jeszcze inne problemy. Pobiegła!
Drzwi do salonu zastała uchylone. Wewnątrz panował prawie zupełny, ponury mrok. Paliła się tylko jedna samotna świeca. Żółtawe, niespokojne światło podarowało zgromadzonym tu osobom długie, przeźroczyste, ruchliwe cienie. Zobaczywszy wszystkich, Tonks wycofała się w mrok, by ofiarować im chwilę samotności. Choćby tylko za to, co zrobiła dla nich Morgana i co on zrobił dla Remusa…
Morgana, pobladła, widocznie zmęczona, półleżąc spoczywała na kanapie. U jej stóp stał, nieruchomy niczym posąg, młody, wysoki mężczyzna o długich czarnych włosach. Ze spuszczoną głową, posępny i milczący, wyjątkowo przypominał Snape'a. W rękach trzymał szkatułę, którą przytulił do siebie, jakby chciał ją ochronić.
Na fotelu, nienaturalnie wyprostowana w dziwnej pozie leżała, nieświadoma niczego, rażona czarem Bellatrix, niczym woskowa kukła, symbol zdumienia i strachu.
Siedzący obok Morgany śmierciożerca ściszonym głosem o coś się z nią spierał. Z dezaprobatą kręcił głową, aż w końcu gniewnym, gwałtownym gestem ściągnął kaptur, cisnął maską o podłogę. I - jakby tym aktem wyczerpał wściekłość oraz rozpacz - zastygł na moment z pochyloną głową. Kurtyna włosów zasłoniła mu twarz, przygarbione ramiona drgnęły. Potem podniósł wzrok ku Morganie. Gdy spotkały się ich spojrzenia, ona uśmiechnęła się tak, jak chyba nigdy się nie uśmiechała. Mrok jego oczu nierealnie zalśnił cierpieniem. Snape delikatnie ujął jej okaleczoną dłoń - z blizny, która teraz była znów świeżą raną, spływała obficie krew. Potem wstał. Skinął na młodszego mężczyznę, który ustawił szkatułę u boku Morgany, pochylił się i ucałował kobietę w policzek. On, w odróżnieniu od starszego, nie potrafił i nie próbował ukryć łez.
„Konrad” - przypomniała sobie Tonks, czując w gardle dławiący skurcz. Na korytarzu zadudniły nierówne kroki.
- Co się tu, na Merlina… - rozległ się tubalny głos Alastora.
- Milcz! - powstrzymała go Tonks, żałując, że nie potrafi bez różdżki użyć zaklęcia Silencio.
Ale Snape już ich usłyszał. Chwycił Konrada za ramię, bez cienia współczucia szarpnął za rękę Bellatrix i wszyscy troje znikli z suchym trzaskiem. Błysnęło srebrne światło różdżki Morgany. Potem huknął grzmot, gryzący dym i duszący swąd wypełniły pokój.
- Nie! - krzyknęła Tonks przez łzy.

Rozdział 38: Pokój bohaterom

Co tak szumi?
To śpiewają animusy w głębi szkatuły, pogrążone jakby na dnie tęczowego morza. Animusy?
A może to rzeka, tocząca swój mętny nurt dwie ulice od brzydkiego domu, zbudowanego w strzelistym cieniu starego komina, albo wiekowa jabłoń w ogrodzie, chroniąca pod opuszczonymi ramionami krzak czarnych róż... Róż?
Nie, to szumi wiatr we włosach; łopocze, szarpie skrajem szaty, gwiżdże w witkach miotły. A teraz znicz - złoty i jasny, szeleści w niewidzialnym ruchu srebrnymi skrzydłami, woła…
- Harry? Harry!
- To deszcz? - Harry nie do końca przytomnie spojrzał w wysokie zamkowe okno, zamglone ulewą.
- Harry! Obudził się, obudził!
- Ron, zamknij się wreszcie! - Zza pokaźnego parawanu, ustawionego kilka łóżek dalej, wyjrzała Tonks. Harry nieco bardziej trzeźwo zauważył, że włosy miała bure, jakby przyprószone popiołem, oklapłe i wyglądała na bardzo zmęczoną. Za parawanem kilka osób rozmawiało bardzo ściszonym szeptem, łączącym się z dźwiękiem ulewy w jednostajny szum, który kazał mu otworzyć oczy. Harry poszukał wzrokiem Rona.
- Dobrze cię widzieć! - powiedział, napotkawszy jego radosną, roześmianą od ucha do ucha twarz. Widok przyjaciela przywrócił mu pewność, że znów jest w domu.
- Wyspałeś się? - spytał Ron z jakąś dziwną nutą w głosie.
- Czy mi się wydaje, czy ty sobie ze mnie żartujesz?
- No… przespałeś trzy doby, to chyba się wyspałeś, nie? - Ron mrugnął łobuzersko. - Ślimak się zarzeka, że niczego ci nie dawał, ale jest mu po prostu głupio. Widocznie źle wyliczył dawkę…
- Ron?
- …Sam, cwaniak, obudził się zaraz na drugi dzień. No, ale on jest ze cztery razy grubszy od ciebie… Wiedziałeś, że Żywą Śmierć podaje się według wagi ciała?
- Ron!
- Narozrabiał. Ale ocalił ci życie. Jak cię śmierciożercy znaleźli, doszli do wniosku, że martwy na nic im się nie przydasz… Myśmy się też najedli strachu, gdyby nie miał tej butelki…
- RON!!! - Harry, coraz bardziej przerażony strzępami nieznanej historii, usiadł na łóżku i szarpnął rozgadanego przyjaciela za ramiona.
- Co? - Ron popatrzył na niego zdziwiony.
- Wytłumacz mi wszystko po kolei - poprosił Harry, opadłszy znów na poduszki. Czuł się nieludzko zmęczony.
- Ty… Nic nie pamiętasz? - Ron pokiwał głową. Nagle zmarszczył brwi, niepewny, nerwowo rozejrzał się dookoła, jakby w poszukiwaniu wsparcia. - W zasadzie… - mruknął niezdecydowany - …to ja niewiele wiem. I chyba nie wszystko mogę ci powiedzieć. Ale po tej przygodzie z kluczem i po tym, co widziałem tam - skinieniem głowy pokazał parawan - myślę, że to długa i straszna historia, Harry.
- I z przyjemnością opowie ją pan przyjacielowi innym razem, panie Weasley. Teraz proszę pójść i poprosić matkę o coś do zjedzenia dla pana Pottera. - Profesor McGonagall wyszła zza parawanu i z najbardziej pobłażliwym ze swoich nauczycielskich uśmiechów zbliżyła się do łóżka, na którym Harry tonął w najczarniejszych domysłach.
- Pani profesor, co się właściwie stało? - jęknął. - Ja naprawdę nic nie pamiętam!
- To się zdarza po przedawkowaniu środków usypiających. - Opiekunka Gryffindoru przyglądała mu się uważnie zza prostokątnych okularów. Harry uświadomił sobie, że w kocich oczach profesorki, zawsze srogich i uważnych, płoną takie same żartobliwe ogniki, jak w błękitnych oczach Dumbledore'a. Wzruszyło go i dziwnie uspokoiło to odkrycie. - Pamięć stopniowo ci wróci - mówiła dalej McGonagall, w zupełnie nieoficjalny sposób siadając na brzegu łóżka. - Pociesz się, że profesor Slughorn nie pamięta nawet faktu, że podał ci eliksir. Powiedz lepiej, jak się czujesz.
Jak się czuł? Przymknął oczy i zagłębił się w sobie. Mimo niepokojących słów Rona o długiej i strasznej historii, którą podobno przeżył; mimo pustki, która nadal oddzielała go od tamtego odległego brzegu świadomości - czuł się dobrze. Odnalazł w sobie spokój, płynący z poczucia równowagi, jak po dobrze wypełnionym obowiązku. Jakby ogarnął go i otulił tęczowy blask, przetykany smugami cienia, w którym każda barwa była jednakowo potrzebna.

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harry Potter i Kamień Filozoficzny - konspekt lekcji, Brudnopisane
Harry Potter i kamień filozoficzny motyw z filmu
Harry Potter i Kamień Filozoficzny pd1 m kozlowska 030506
Recenzja książki Harry Potter i Kamień filozoficzny
Harry Potter i Kamień Filozoficzny (rozdział 1)
Harry Potter i Kamień Filozoficzny (Opracowanie
Harry Potter i Kamień Filozoficzny
HARRY POTTER I KAMIEŃ FILOZOFICZNY STRESZCZENIE
Harry Potter i Kamień Filozoficzny Scenariusz spektaklu
''Kamień'' - Rozdział 78, Harry Potter, Fanfiction, Kamień małżeństw
Kamień małżeństw 74, Harry Potter, Fanfiction, Kamień małżeństw
Kamień - Rozdział 80-81, Harry Potter, Fanfiction, Kamień małżeństw
Rozdział 79, Harry Potter, Fanfiction, Kamień małżeństw

Kamień - Rozdział 80-81, Harry Potter, Fanfiction, Kamień małżeństw
Rozdział 79, Harry Potter, Fanfiction, Kamień małżeństw

więcej podobnych podstron