Krystyna Janda
RÓŻOWE TABLETKI
NA USPOKOJENIE
. w
kjeszenj
Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 2002
I
C Z Ę SlC
Telefon. Redakcja
„URODY":
- Pani Krystyno, dziękujemy za ostatni
felieton, dostaliśmy go w nocy faksem, podoba
nam się, ale jest cały pisany dialogiem, a my
mamy listy od czytelniczek z prośbami, żeby
nie pisała pani felietonów w formie dialogów,
bo mają z tym problemy. Aha, jeszcze jedno,
ten następny będzie na maj. Czy nie napisała-
by pani o swojej pierwszej miłości?
Ja: - O mojej pierwszej miłości? Musia-
łabym kłamać.
„URODA": - Napisze pani, o czym ze-
chce. Pozdrawiamy.
Nie pisać dialogiem! Dlaczego? Moja
ulubiona forma. Niczego tak nie rozumiem jak
dialogu. Dialog zostawia tak wiele miejsca dla
interpretacji i wyobraźni. No tak, ale czytanie
dialogów to mój zawód. Wszystkie sztuki,
scenariusze to właściwie suchy dialog. Uwiel-
biam to, ale trudno. Szkoda. A mam taki sma-
kowity dialog w zanadrzu. Wracałam dwa dni
temu z Nowego Jorku i kilka godzin w samolo-
cie rozmawiałam z mężczyzną, który mnie na
szczęście nie znał. Ten człowiek ma wszystko,
pieniądze, fabryki, hotele, domy, żony, narze-
czone, dzieci, dzieła sztuki - tylko nie ma celu
w życiu. Dzięki niemu uświadomiłam sobie,
że w naszych czasach, budzącej się konsump-
cji i apetytu na wszystko, wybór i eliminacja
są prawdziwą sztuką i świadectwem dojrzało-
ści. Że świadomie „nie mieć" -jest nobilitacją
i uspokojeniem. Dużo tej rozmowie zawdzię-
czam.
Moja pierwsza miłość?... Boże, to horror!
Co za temat? Nawet nie chcę o tym myśleć.
Trudno!
Moja pierwsza miłość jest przykładem
na to, że „mieć", dużo „mieć" i całkowicie
„mieć" to klęska. Moja pierwsza miłość to
historia zachłanności, zaborczości, braku
dojrzałości.
To młodzieńcza, ekstremalna definicja
uczucia, jego dowodów, i próba ich egzekwo-
wania. To ciągła walka, brak tolerancji, walka
o wyłączność i cierpienie z zazdrości.
Mój pierwszy chłopak, miły, inteligent-
ny, zdolny student architektury, chyba na-
prawdę mnie kochał zwariowaną młodzieńczą
miłością. Został przeze mnie, z miłości
i w imię tej miłości, miłości największej, jedy-
nej, absolutnej, jak nam się wtedy wydawało,
całkowicie ubezwłasnowolniony, zdominowa-
ny i pozbawiony możliwości samodzielnego
myślenia. W imię miłości. Biedny chłopak.
Żył, oddychał, myślał, martwił się ze mną.
Wszystko ze mną. Wszystko razem. Nie wolno
było nic osobno. Ale wtedy wydawało się
nam obojgu, że tak trzeba. Że tak jest, jak się
kocha.
Zwyciężyłam wszystko, jego rodzinę,
kolegów, studia, przyzwyczajenia, przyjaciół.
Wszystko. Na koniec został mi tylko jeden
przeciwnik, jedna konkurentka... jego pasja
i miłość od dzieciństwa, łódka.
Pieprzony „Hornet", na którym pływał
po Zalewie Zegrzyńskim jak nikt, a ja siedzia-
łam na brzegu, połykając łzy zazdrości.
Pamiętam, on szczęśliwy, wykonując
przede mną popisy prawie cyrkowe z dumą,
i ja płacząca ze złości. Siedziałam, patrzyłam
na to i popijałam ulubione herbatniki łzami
i kefirem, jednocześnie przysięgając jej (łódce)
zemstę i nienawiść do końca życia. Nie zauwa-
żałam, jaki on jest z nią szczęśliwy i że ona i to
ich szczęście jest dla mnie. I pewnego dnia
zwyciężyłam. Zrezygnował. Przestał pływać.
Byłam jedyna. Byłam najważniejsza To był
ostateczny dowód miłości. I wtedy, niedługo
po tym haniebnym zwycięstwie, rozstałam się
z nim. Bo nie wiem. Bo koniec. Bo coś. A może 9
dlatego, że zajmował mi za dużo czasu, a ja
już miałam nową miłość, świat, do którego on
nie miał dostępu, TEATR, studia w PWST.
Przeszkadzał mi. Chciał, żebym była tylko dla
niego. Chciał naszego młodzieńczego dowodu
miłości, tym razem ode mnie. Ofiary, wyłącz-
ności, której ja już nie mogłam mu dać. Szukał,
jak ja wcześniej, poczucia bezpieczeństwa.
Aż mnie boli, kiedy o tym myślę.
10
Dziś wiem, że taki „absolut", taka tyra-
nia, bezwzględność miłości nie może istnieć.
Że tak dużo trzeba dać i umieć wybaczyć, że-
by dostać to samo w zamian. Ale gdyby ktoś
mnie zapytał, po tylu latach, co to jest miłość,
jaka ona jest, jaka powinna być, nie umiała-
bym odpowiedzieć.
Wiem, że jest wspaniała i nic więcej nie
wiem. Że nie jest wieczna i bezkompromiso-
wa, i wiem, że jestem już dorosła i biorę za
wszystko odpowiedzialność. Wiem też, że umie-
jętność ograniczania swoich żądań i oczeki-
wań bardzo pomaga.
A teraz wiem też, że moje szczęście po-
lega między innymi na tym, że wczoraj, kiedy
przypadkowo spojrzałam na dłoń mojego męża
chwytającego cukiernicę, ruch tej ręki i spo-
sób, w jaki ją chwycił, wywołał we mnie bar-
dzo przyjemny dreszcz. Z resztą jakoś sobie
poradzimy.
PS Czy wy też czujecie ulgę, kiedy zapa-
kujecie bagaże i już od tego momentu macie
tylko to, co zapakowaliście? Jak to upraszcza
i porządkuje życie! Przy czym moje bagaże,
z upływem łat, są coraz mniejsze. Mam na-
dzieję, że niedługo nic mi nie będzie potrzeb-
ne do szczęścia, w każdym razie nic material-
nego. Pozdrawiam.
SPADAJ! Jestem
facetem. Udaję kobietę, bo mi tak
wygodniej. Udaję słabość, udaję bezradność,
bo taki jest mój obowiązek, bo tego się ode
mnie oczekuje, bo tak łatwiej mi żyć, ale tego
nie cierpię.
- Niech pani spojrzy na mnie zalotnie -
mówi do mnie fotograf. - Jakby pani chciała
mnie uwieść.
Oszalał? Myślę. Jego uwieść. A spadaj!
Jak coś takiego mogło mu przyjść do głowy?
Ja jestem facetem, to mnie trzeba uwodzić!
Zresztą i tak niespecjalnie mnie to interesuje.
To mnie nudzi, za dużo wysiłku, komplikacje.
Spadaj! - myślę jak każdy normalny facet.
- Czy mogłaby pani włożyć dłonie mię-
dzy uda, pochylić się, wydąć usta i uśmiech-
nąć? Będzie pani wyglądała tak mniej ostro,
tak...wie pani, bezbronnie i sympatycznie.
Dłonie między uda? Człowieku! Poproś
o to Holoubka albo Zapasiewicza, zaproponuj,
żeby oni wydęli usta i wyglądali bezbronnie,
dlaczego ja?
- Niech pan robi zdjęcia i nie marudzi.
Mam na nich wyglądać inteligentnie, na tym
mi zależy! Udaję w życiu kobietę, głupią i bez-
radną, bo wtedy nie płacę mandatów, ale to
wszystko.
Mój mąż mówi, że w dodatku jestem stu-
procentowym facetem! Lubię golonkę, chocia«
szczecina na niej mnie brzydzi. Lubię śledzie
i ogórki kiszone. Lubię czytać gazety, leżeć na
tapczanie, oglądając telewizję. Nie cierpię tak
zwanego babskiego gadania, plotek i zwie-
rzeń. Nie jestem sentymentalna. Wolę prawdę
od kłamstwa, mam wytrwałość, upór i wytrzy-
małość słonia. Odporność psychiczną żółwia.
Pozwalam sobie na niewiedzę, infantylność,
histerię czy euforię, żeby innym sprawić przy-
jemność, potwierdzić mój wizerunek, a potem
jestem po prostu zmęczona. Dużo rozumiem,
wiele czuję, wyciągam wnioski, ponoszę kon-
sekwencje i nie rozczulam się nad sobą. Nie
pamiętam, kiedy chorowałam. Rano decyduję,
czy dziś udaję kobietę, czy zostaję facetem,
to zależy od trudności, komplikacji dnia. Jeże-
li wyjątkowo skomplikowany - wybieram ko-
bietę. Łatwiejszy - spokojnie, jestem facetem
i do tego wyjątkowo leniwym i niezależnym.
Nie cierpię kobiet na drodze. Ale kiedy
kobieta myli się i zmienia zdanie, mam dla niej
sympatię i czułość, facetowi wjechałabym
z całej siły w kuper, i pewnie kiedyś to zrobię,
jeśli będą mnie dalej poganiać na drodze, nie-
cierpliwie trąbiąc, oczywiście dlatego tylko,
że baba, czyli ja, się zagapiła.
Wiem, że inni faceci mówią o mnie z lek-
ceważeniem i pogardą, ale to normalne, do-
brze udaję kobietę.
Od lat przekonuję facetów, a może ko-
biety udające facetów, żeby obsadzali mnie
w rolach męskich. Tłumaczę: - Bierzesz scena-
sztukę, główna rola - facet, obsadzasz
mnie! Normalnie. Nic nie zmieniając, tylko ro-
d ainiki. P°za tVm wszystko nareszcie będzie
. zgadzalo. Powiedziałam to ostatnio An-
drzejowi Wajdzie, który, na marginesie, jest fa-
cetem. Spojrzał na mnie uważnie i powiedział:
_ Aaaa! Tak kombinujesz? Rozumiem. To bar-
dzo rozszerza horyzont. To zmienia postać
rzeczy. Będę tak myślał.
Jestem pewna, że mnie zrozumiał i wie,
że nie żartowałam.
Wczoraj usłyszałam w radiu, że delega-
cja polska na światowy kongres w sprawach
kobiet pod przewodnictwem posła na sejm,
pana Kropiwnickiego, jako jedyna z krajów
europejskich we wszystkich sprawach głoso-
wała tak jak fundamentalistyczne kraje islam-
skie. Gratuluję delegacji i polskim kobietom!
Ja na szczęście, jak wyjaśniam to powyżej, nie
mam z tym nic wspólnego, ale współczuję,
współczuję paniom!... Jak pan Kropiwnicki
jestem facetem, ale współczuję.
Boję się burzy i ciemności, szybko marz-
nę i gubię się w lesie, każdy inny facet może 13
mi z łatwością przyłożyć i będę bezradna, co
więcej, będzie mnie to bolało. Ale... w ciemno-
ści szybko umiem znaleźć świecę. Jeśli zmarz-
nę, pożyczam marynarkę od jakiejś kobiety,
która udaje mężczyznę, a ona mi jej szarmanc-
ko użycza, bo jej zależy na nieskazitelności
wizerunku. Staram się sama do lasu nie wcho-
dzić, a kobietę, która mnie bije po to, żeby
inni uwierzyli, że jest facetem, podam do są-
du! A jak będzie mi się chciało, to niedługo
przestanę cokolwiek udawać, bo mi już nie za-
leży, i będę mówić prawdę, zawsze, wszędzie
i każdemu.
Najważniejsze z tego jest to, że moje
dzieci nie mają wątpliwości, że jestem mamą,
widzowie, że człowiekiem, mama, że córką,
mąż, że żoną. A panu Kazimierzowi Kutzowi
zdania skierowanego do mnie o tym, że po-
zwolono mi zrobić film fabularny tylko dlate-
go, że rok, w którym go robiłam, był Rokiem
Kobiet, nie zapomnę nigdy. I nie daruję.
Moje drogie panie, nie chodzę na wasze
zebrania, nie krzyczę, nie domagam się, nie
walczę o prawa, szacunek i sprawiedliwość,
bo jakoś nie mogę. Nigdy nie byłam typem
działaczki i wojowniczki. Robię swoje, ale
dziękuję, że robicie to i w moim imieniu.
Pozdrawiam. Ja mam sytuację wyjątkową, je-
stem aktorką. A aktorka to nie kobieta, nie
mężczyzna, to... aktorka. Nikt mnie nie traktu-
je poważnie, a mnie z tym dobrze.
Ach, dziś wieczorem będę sobie kobietą,
mam coś do załatwienia z moim mężem, a jak
to w interesach, trzeba znać słabe strony
przeciwnika i umieć korzystać z tej wiedzy.
Zapowiada się miły wieczór.
Pozostaję z wyrazami szacunku.
- Czy w pani domu
straszy? Bo słyszałam,
że straszy?
- Już nie straszy - odpowiedziałam spo-
kojnie. - Ale przepraszam, z jakiej pani jest
gazety, zapomniałam, „Wróżka" czy „Mówią
gwiazdy"?
- Nie, nie, ani z tej, ani z tej, ale wie
pani, chcielibyśmy być atrakcyjni.
- Ale ja nie mam ochoty odpowiadać na
tego rodzaju pytania. Miałyśmy mówić o mojej
nowej premierze.
Atrakcyjni! Każdy chce być atrakcyjny!
No więc straszyło, na początku, jak się wpro-
wadziliśmy. Zaczęło się w ogóle niesamowicie.
Pierwszego dnia poszliśmy z mężem na spacer,
ja w ciąży, roczne dziecko w wózku, dwa kun-
dle aklimatyzujące się w Milanówku tak jak my.
Cmentarz. Mąż przywiązał psy przy bramie.
- Edward! Popatrz, te jednakowe krzyże! 15
Boże, ile dzieci! Wszystkie daty zgonów z tego
samego roku i miesiąca!
- Krysiu! Poczekaj, zatrzymaj się, tu leży
moja prababcia, zobacz, Amalia Macatis, pu-
sty grób jest na cmentarzu ewangelickim
w Warszawie. Rodzina szukała miejsca, w któ-
rym jest pochowana.
Niesamowite! Naprawdę?!
To są, zdaje się, groby tych, którzy umarli
tutaj, w szpitalu powstańczym. To ci, którzy do-
tarli po powstaniu warszawskim do obozu w Pru-
szkowie, a stamtąd do milanowskiego szpitala.
Ten szpital byl podobno w naszym domu.
Cały wieczór Edward konferował przez
telefon z licznymi członkami swojej rodziny.
Westchnieniom, wspomnieniom, opowieściom
nie było końca.
Następnie trafiliśmy na pana, który
mieszkał w naszym domu. ^^
- Halo, pan spędził dzieciństwo w willi
„Zacisze" w Milanówku, prawda? Ówczesna
właścicielka była pana ciotką? Czy pan mógłby
nas odwiedzić? Chciałbym porozmawiać o tym
domu. Jesteśmy nowymi właścicielami. Podob-
no uruchomiono w nim szpital, kiedy zaczęło
się powstanie w Warszawie? Umieralnia?
W którym pokoju? Boże, to nasza sypialnia!
Pewnego dnia przyjechał.
- Dom zbudował wielki śpiewak opero-
wy Gruszczyński. Nie, nie ten Gruszczyński
niewidomy, ten wcześniejszy. Przyjaciel Kie-
pury. Miał nadzwyczajny głos. Kiedy budował
ten dom, był Bogiem, śpiewał w Metropolitan,
już po roku kontraktu rozpił się, stracił głos.
Na wakacjach był tu, po zbudowaniu domu,
jeden raz. Miasto z tej okazji zrobiło bramę
wjazdową z kwiatów, z napisem WITAMY
MISTRZA. Później zamieszkał tu na stale, pił,
przepił dom czy przegrał w karty, Kiepura mu
go podobno wykupił, znów przepił. Śpiewał
potem za kieliszek wódki. Umarł niedaleko,
obok tego domu, w takiej komórce, na kupie
węgla. To nie jest szczęśliwy dom.
_ A ten mniejszy domek?
To tak zwany domek dla baletnic.
Gruszczyński wybudował go podobno dla ko-
leżanek z Teatru Wielkiego, żeby mogły sobie
przyjeżdżać tu na odpoczynek.
- Kiedy zosta! sprzedany?
- Nie pamiętam. Po Gruszczyńskim dom
przejął bank. Mój wuj kupił tę posiadłość już od
banku. Miał żonę Szwedkę, był współwłaścicie-
lem, współdyrektorem pierwszej w Warszawie
polsko-szwedzkiej firmy elektrycznej. Obaj ze
wspólnikiem w czasie wojny działali przeciwko
Niemcom. Wuj był szpiegiem na rzecz AK. Stra-
cono go w Berlinie, toporem. Szweda król Szwe-
cji wybronił u Hitlera, a Polaka ścięto. Tu
w piwnicy był skład broni. Zaraz państwu po-
każę, gdzie. O, tu było zamurowane. Po śmierci
wuja zostaliśmy z ciotką sami, ona miała pasz-
port szwedzki, potem wzięła polski, niepo-
trzebnie, chciała ją władza ludowa zamęczyć.
Zmarła w najmniejszym pokoiku na poddaszu.
Ale ja miałem tu piękne dzieciństwo.
Następnego dnia pojechałam na Powąz-
ki i odnalazłam grób Gruszczyńskiego. Zapo-
mniany, zarośnięty. Zapaliłam świeczkę.
- Trzeba było lepiej wlać do grobu butel-
kę dobrej wódki - powiedziała mama. - Ludzie
mówili, że w tym pokoju, który teraz jest poko-
jem ojca, żona Gruszczyńskiego, chora umy-
słowo, siedziała godzinami na fotelu, na środ-
ku pokoju, patrzyła w zawieszone prawie pod
sufitem lustro i czesała włosy. Trzeba jakoś
tego Gruszczyńskiego przebłagać, żeby nas
zaakceptował.
W nocy spadła półka z całą naszą najpięk-
niejszą porcelaną. Wszystko się potłukło. Oglą-
dałam serwantkę z mamą cały poranek. - Nie
było powodu. Wszystko jest w porządku. Nic się
w meblu nie zepsuło, nie ułamało. Dziwne.
- Zakłada pani ogród - zaczepiła mnie
starsza pani w sklepie - wie pani, że tam
w ogrodzie w kącie są zakopane trupy ze szpi-
tala. Oni nie nadążali grzebać. Kto by tam jeź-
dził na cmentarz. W tym domu było piekło.
- Halo, Wiktor! - krzyczałam zdenerwo-
wana do telefonu - jako młody chłopiec, po po-
wstaniu, byłeś pielęgniarzem w naszym domu,
to znaczy w szpitalu powstańczym w Mila-
nówku, czy zakopywaliście ciała w ogrodzie?
- Czyś ty zwariowała! O niczym takim
nie słyszałem! Nie, to niemożliwe.
Rano poszłam zapalić świeczkę na gro-
bie prababci męża. Noc była bardzo ciężka,
nasze nowo narodzone dziecko, dwa miesiące
wcześniej przyniesione ze szpitala, Jędruś,
dla którego już tylko Milanówek będzie rodzin-
nym domem, całą noc krzyczał, nie mógł spać.
Nosiłam, kołysałam, śpiewałam kilka godzin.
Mąż był za granicą, nie miał mi kto pomóc.
Upadałam ze zmęczenia. Mama, Basia nic nie
słyszą, denerwowałam się, co za cholerny du-
ży dom, nic nie słychać. I wtedy wyraźnie do-
biegły mnie kroki Basi zbiegającej ze schodów,
żeby mi pomóc. Odetchnęłam z ulgą, położy-
łam Jędrusia w łóżeczku i natychmiast zasnę-
łam. Dziecko przestało płakać.
- Basiu, tak ci dziękuję, że mi w nocy
pomogłaś, myślałam, że już umrę ze zmęczenia.
_ Ja? W ogóle tu u ciebie w nocy nie by-
nawet nie schodziłam z góry, dopiero teraz.
_ To kto utulił dziecko?
_ Gruszczyński - powiedziała moja
mama, wchodząc do kuchni.
- Nie, koniec!
- Mamo, musimy coś zrobić, ja się zaczy-
nam bać. Psy wyją nocami, ciągle zdarza się
coś dziwnego.
- Tata mówi, żeby wezwać księdza i po-
święcić ten dom.
Spojrzałam na duży barokowy krucyfiks
wiszący w kuchni. Przepiękny. Kupiłam go kie-
dyś w jakimś sklepie z antykami w Bielsku-
Białej. Sprzedawca mówił: „Robi pani dobry
uczynek. Ten krucyfiks sprzedaje proboszcz
pobliskiej, biednej parafii, nie ma na odnowie-
nie kościoła. Nie mógł się doczekać chwili,
kiedy ktoś to kupi. A wszyscy mówili - taki
poobtłukiwany?! Nikt się nie poznał".
Wspaniale skręcone ciało, uchwycony
ruch, życie, cierpienie, ból. Brak jednej ręki
i stóp, resztki farby. Kiedyś był pomalowany.
Piękny. Od momentu kiedy dzieci zaczęły
mówić, nazwały go BOZIAN, jest nam wszyst-
kim bardzo bliski. Nigdy nie przyszło mi do
głowy, żeby go restaurować. Taki jaki jest, jest
piękny.
Wezwałam księdza z sąsiadującego
z nami kościoła milanowskiego. Spojrzał na
dom w pełnym rozkwicie remontu i Boziana
bez ręki.
- Ja tu chodziłem do szkoły - powiedział
- tu była po wojnie szkoła podstawowa, potem
chyba „odzieżówka" czy coś. Po śmierci wła-
ścicielki albo kupił to pierwszy sekretarz
partii, albo to on kazał zburzyć mur, który
państwo odtwarzają. Chyba mu chodziło o ja-
kiś widok, coś mu zasłaniał. Nie wiem. Potem
jeszcze tu była melina, różnie.
Rozejrzał się jeszcze raz po domu i po-
wiedział, że przyjdzie poświęcić, jak już
wszystko będzie skończone.
Zdenerwowałam się.
- Mamo! Baśka! Gdzie jest woda święco-
na z zeszłego roku?! Gdzie jest kropidło?!
Basia szła za mną, trzymając wodę
święconą rozlaną na talerzu. Przechodziłyśmy
z pokoju do pokoju, żegnałyśmy się i kropiłam
wszystkie kąty. Tak obeszłyśmy cały dom.
- Baśka, jak myślisz? Ogród też?
- Na wszelki wypadek, Krysiu.
Od tego momentu wszystko się skończy-
ło. Psy przestały wyć, porcelana tłuc, nikt nie
biegał już po schodach, przedmioty przestały
ginąć, przemieszczać się, dziwne głosy się nie
odzywały. Uwielbiamy ten dom. W niedzielę
zdarza się, że do obiadu siada osiemnaście -
dwadzieścia osób. Pokoje gościnne na strychu
są często zajęte. Jest to dom przyjazny, gościn-
ny, wesoły, wszyscy się w nim dobrze czują. To
jest nasze miejsce na ziemi. Nie wyobrażamy
sobie innego. Co roku chodzimy na grób pana
Gruszczyńskiego. No i uratowaliśmy zabytek.
22
Wietrzenie pościeli, kwiaty w wazonach, zaty-
kało od szczęścia. Po sześciu miesiącach znik-
nął, okazało się, że jest z Katowic, jest tam
ważnym dyrektorem, ma żonę i dwoje adopto-
wanych dzieci, po prostu kryształowy czło-
wiek. Miał cykl kursokonferencji w Warszawie.
Hotel wydawał mu się za drogi.
Amarylis, by oknem wpuścić Żeliryna,
wiązała długo węzły sznurowej drabiny,
W marzeniu o drabinie mijały godziny...
Z chwilą, gdy ją skończyła,
nogę dał jedyny.
Druga moja znajoma zakochała się śmier-
telnie romantycznie. Wysłała męża i dzieci na
obóz konny, umówiła się z ukochanym na wy-
śniony tydzień. Miał nadjechać z kierunku Mazur
rano w niedzielę. Wstała o świcie, kupiła kosz
kwiatów, świeże bułeczki, owoce i poszła szosą
na spotkanie. Liczyła, że spotkają się gdzieś
w Łomiankach i tam się zatrzymają na powitalny
piknik. Doszła do Modlina, słońce paliło. Sparzy-
ła sobie tylko pół twarzy. Nie nadjechał nigdy.
Emanuel wynajął piękną garsonierę -
byli tak obaj z Sylwią namiętni i prędcy!
Zapłacił z góry czynszu dwanaście miesięcy,
po czym był tam wraz z Sylwią
raz i nigdy więcej.
Moja przyjaciółka, Hanka, po odejściu
męża przeżywała drugą młodość, szalała.
Henryk był nadzwyczajny. Robiła to pierwszy
raZ w samochodzie, windzie, lesie, pociągu.
Po trzech miesiącach zamieszkali razem. Pierw-
szego dnia zostawił piżamę wywróconą na le-
wą stronę, drugiego - chleb spalony w toste-
rze trzeciego - w łóżku było nudno, czwarte-
go _ poprosiła, żeby się wyprowadził.
Narcyz grosz cały wydał na własny telefon,
lecz zamiast głosu lubej słodkiego szelestu,
słyszy w nim kupców w sprawie weksli
i protestów,
więc się Narcyz uśmiecha
kwaśniej od agrestu.
Do Zośki ukochany zadzwonił w imieni-
ny: - Małpeczko, kup sobie, co chcesz, o czym
tylko marzysz. Spotkamy się po południu, to ci
zwrócę pieniądze. Kupiła. Po południu miał
zanik pamięci, później zdarzały się takie zabu-
rzenia wielokrotnie. Mężowi nic nie powie-
działa, że musiała zaciągnąć pożyczkę. Ale
mąż nie jest ideałem, jak mówi. Dzieci dorosły,
co mnie przy nim trzyma?
Widząc, że w sam dzień schadzki deszcz
okrutny lunął,
delfin dwa parasole zakupił wspaniałe.
Czekał bez końca, w deszczu i wichrze,
i w szale,
bo ona, rozsądniej sza,
nie nadeszła wcale.
23
Kobieta czekająca razem z moją znajomą
na kogoś na dworcu też miała kwiaty. Moja
znajoma miała na imię Halinka. Postanowiła
wyjść po wracającego męża, żeby przeprosić
go za wszystko i porozmawiać, w następstwie
przeprosin, o ich przyszłości. Nocowała u niej
koleżanka, specjalnie po to, żeby rano uczesać
ją w przecudny kok. Mąż lubił długie włosy.
Kiedy wysiadł, ta kobieta rzuciła mu się na
szyję. Żadna z nich nie chciała usiąść z przodu
w taksówce. Rozmawiali już we trójkę. Ta dru-
ga miała włosy dłuższe od Halinki.
24
Irys przygotowała ciasto dla Alcjona,
własnoręcznie mieszane w poświęceń
ogromie.
Lecz że Alcjon uleciał ku donie Palomie,
mąż Irydy, Satwunin,
pożarł je łakomie.
Moja koleżanka, Aśka, schudła, zmieniła
kolor włosów, zaczęła chodzić na łóżko opala-
jące, aerobik, wydepilowała się cała i zaczęła
mówić z angielskim akcentem. Mąż oszalał na
jej punkcie, po raz drugi, i nie odstępował ani
na krok. Anglik czekał, czekał, aż wyjechał.
Sąsiedzi zaglądali w ogródek Fillidy,
gdzie z Ramonem godziny przepędzała złote.
Kazała mur wystawić. Skończono robotę,
gdy świat mógł już podziwiać
samotność i cnotę.
Kiedy wyjechał ukochany mojej znajo-
mej, Urszuli, założyła jego ulubiony sweter
i z tęsknoty postanowiła go nie zdjąć przez
ały czas jego nieobecności... Było to trudne,
bo dla aktorki założenie kostiumu jest zawo-
dowym obowiązkiem, wieczornym. Na próbach
przedpołudniowych reżyser cedził przez zęby:
_ chwała Bogu, że nie musimy tu znosić piża-
my tego pana! Trwało to do momentu, kiedy
jedna z koleżanek przyszła pewnego dnia na
próbę w męskim swetrze o tym samym uko-
chanym zapachu. Urszula stworzyła kreację.
Cierpienie pomaga w tym zawodzie.
Pantalcon kajutę miał do Ameryki,
lecz ją podań dla Idy; po chwili wahania,
ryknąwszy, odjechała precz „Mauryta
nia"
Za to na Idę próżno
czekał do świtania.
Całe życie był kawalerem. Grał w Hei-
delbergu w operze na skrzypcach. Przyjechała
wymarzona. Odesłał ją do Polski po roku.
- Dlaczego? - pytałam zdumiona. - Nie wiedzia-
ła, jaka jest różnica między gołąbkami a kapu-
stą faszerowaną. A w ogóle to nie o to chodzi!
- zasyczał mi w odpowiedzi, wyraźnie zły.
Zenon radio założył, by słuchać co wieczór
głosu tej, którą kochał bez wyraźnej racji.
Gracja wolała Huga zagranicznej nacji.
Więc Zenon potłukł radio,
nie mogąc stłuc Gracji.
Jedna z moich przyjaciółek niebacznie
pewnego dnia opowiedziała mężowi, że w swo-
ich studenckich latach miała krótki romans
z Murzynem. Od tego dnia mąż jej nie dotknął.
Mówi, że stu kochanków białych by jej wyba-
czył, nawet w trakcie trwania ich małżeństwa.
Poradziłam jej, żeby się z nim rozwiodła. Nie
lubię rasistów.
Dla błękitnego ptaka nie chciej złotej klatki,
a jeśliś ją już kupił, i diabli cię biorą,
widząc ptaka na dachu - wyznajże z pokorą,
że Twój błękitny ptaszek
zwykłą jest sikorą.
Jadę do Petersburga.
OStatHl raz byłam tam dokładnie dwa-
dzieścia trzy lata temu i kiedy stamtąd wyjeż-
dżałam, przysięgałam sobie, że to był ostatni
raz, że nigdy już tam nie wrócę. Nazywał się
wtedy Leningrad.
Teraz niby wszystko się zmieniło. Jadę
do Petersburga. Grać Callas. Muszę! Teatr!
Obowiązek! Wyjeżdżam niechętnie.
Zofia Mrozowska nie uczyła mnie nigdy.
Nie znałam Jej jako Pani Profesor ze szkoły;
znałam z teatru, aktorkę, na której role chodzi-
łam sama, po cichutku, po cichutku Ją ogląda-
łam i wychodziłam po cichutku, żeby niczego
nie spłoszyć. To było tak, jakby się oglądało
trzepot niezwykłego, zranionego ptaka, i za-
wsze miałam uczucie, że nie należy nawet od- 27
dychać, żeby ten niepokój, to drżenie, to pięk-
no, nie było dla Niej jeszcze bardziej bolesne.
Słyszałam anegdotę opowiadającą o nie-
śmiałości pani Zofii. Podobno przedstawiała
się kiedyś zespołowi jakiegoś prowincjonalne-
go teatru, do którego przyjechała grać. Wszys-
cy ustawili się rzędem na scenie. Każdemu po-
dawała rękę, dygała przed nim i szeptem
mówiła: Mrozowska jestem, Mrozowska je-
stem, Mrozowska jestem, na koniec, całkowi-
cie już speszona, wpadła do kanału orkiestro- \
wego, złamała nogę i tak skończyły się Jej
gościnne występy. Chętnie w to wierzę.
Wtedy, dwadzieścia lat temu, wyjechała
z nami, studentami trzeciego roku ..warszaw-
skiej wyższej szkoły teatralnej, która nazywa
się teraz Akademią, do leningradzkiego Insty-
tutu Teatralnego w ramach wymiany między
uczelniami. Wyjechała jako nasz opiekun arty- j
styczny.
W Rosji nie miałam interesów do zrobie-
nia, dżinsów do sprzedana, złota do kupienia,
wódki do wypicia, przyjaciół ani rodziny do
odnalezienia. Koledzy z roku uznali - będziesz
się Nią zajmować. I tak spędziłam z tym pięk-
nym, drżącym ptakiem dwa tygodnie w Lenin-
gradzie, i tak postanowiłam sobie, że nigdy
tam nie wrócę, bo mnie, a głównie Ją, popy-
chali tam na przejściach dla pieszych.
Pierwszego dnia zaproszono nas na róż-
ne zajęcia, wykłady, w ich szkole i cały dzień
tłumaczono, że u nich nie wolno, grając, re-
agować indywidualnie. Wielu studentów po-
chodzi z bardzo odległych republik, gdzie ko-
biety chodzą zakwefione i nie wiedzą, jak re-
aguje europejska kobieta. Uczą się więc, po-
wtarzając wiernie sposób, w jaki zakochiwała
się w mężczyźnie na przykład Tatiana Samojło-
wa w jakimś filmie z roku 1952, oglądają na
ekranie i naśladują. Poczułam, że ptak w pani
Zofii zaczyna drgać z niepokoju, a kiedy jakaś
iatkowo zapalczywa tatarska dziewczynka
chnęła szpadą wyimaginowanego Hamleta
roku 1948, ścisnęła mnie gwałtownie za rękę
i poprosiła, żebym pomogła jej stamtąd wyjść.
Wyczerpany, drżący, delikatny ptak upadł na
łóżko w swoim pokoju bez sił.
Następnego dnia zaprowadzono nas do
małego pokoju, posadzono pod ścianami
i oświadczono, że oto będziemy świadkami no-
wej metody nauki aktorstwa przez... hipnozę.
Zamknięto z nami dwoje studentów, Tanie i Ali-
ka, a jakiś szarlatan w powypychanym, elastycz-
nym, szafirowym garniturze, trzymając papiero-
sa zżółkłymi palcami, zaczął nas hipnotyzować.
Pani Zofia wbita paznokcie w mój łokieć
i szeptem błagała, żebym ją obudziła, gdyby
się okazało, że to na nią działa. Nieogolony,
szafirowy hipnotyzował nas tak: - Odin, dwa,
tri, czetyrie, myszcy swobodny (mięśnie roz-
luźnione) - darł się - wsio spokojno, wsio wie-
likaliepno - krzyczał. - U was jest dużo przyja-
ciół - charczał. - Jesteście kosmonautami! Le-
cicie w kosmos! Wyobraźcie sobie wielką łąkę,
dużo kwiatów, wszyscy was kochają i przyszli
was żegnać!
(Operuję dużym skrótem, bo darł się
tak na nas z piętnaście minut, powtarzając
co chwila przerażające: - Myszcy swobodny!
Wsio spokojno! Wsio wielikoliepno!)
- Wsiadacie do rakiety i... Diesiat'! Die-
wiat'! Wosiem! Odin! I... Alik wstanie i powie
nam teraz monolog z Czechowa!
29
Przysięgam, całkiem zahipnotyzowany
Alik powiedział z zamkniętymi, co prawda,
oczami, ale absolutnie genialnie monolog z Cze-
chowa i usiadł. Szafirowy na to wrzasnął: - Tri!
Dwa! Odin!... Tania!!!... Ale Tania dostała jakichś
drgawek i na naszych oczach wpadło dwóch fa-
cetów i ją wynieśli, a nasz hipnotyzer oświad-
czył, że Tania się za bardzo zahipnotyzowała.
Pani Zofia, słaniając się, wyszła z „pokoju
nowych metod", a ja holowałam Ją roztrzęsioną,
starałam się uspakajać, sama nie mogąc sobie
poradzić z tym, co przed chwilą zobaczyłam.
Kolejnego dnia poszłyśmy obie do teatru
na przedstawienie Zmowy świętoszków Bułha-
kowa. Ten spektakl był tak niezwykły, że mu-
siałabym pisać tydzień, aby dostatecznie wy-|
razić zachwyt, a Jurskij w roli Moliera jest d
dziś kimś najwspanialszym, kogo udało mi się
widzieć na scenie. Nigdy potem ani nigdy
przedtem żaden aktor nie zrobił na mnie takie-
go wrażenia. (Dowiedziałam się kilka lat póź-
niej, że w chwilę po naszym wyjeździe z Lenin-
gradu dostał zakaz występowania w dużych
miastach, ale nie o tym tu pozornie mowa).
Pani Zofia płakała po cichutku z zachwy-
tu przez cały spektakl, a potem była tak szczę-
śliwa i wdzięczna za to przedstawienie, że !
w toalecie teatralnej pół godziny potrząsała
ręką nic nierozumiejącej babci klozetowej,
szepcząc wzruszona: - Spasibo. Spasibo....
Z trudem tego drżącego, wzruszonego
ptaka wyciągnęłam na ulicę i nakłoniłam do
powrotu w realny świat.
Na ulicy dramat. Pani Zofia zapomniała
? toaiecie zrobić siusiu. Konia z rzędem te-
kto by wtedy w Leningradzie znalazł toa-
i te a o wejściu do jakiejkolwiek restauracji
nie było mowy.
Znalazłam. Na jakimś placu, jedyną, ale
kazało się, że jest to toaleta koedukacyjna i że
w związku z tym pani Zofia tam nie wejdzie.
Spojrzałam na nią uczepioną drzewa,
upokorzoną i bezradną i postanowiłam działać.
Weszłam, omówiłam sytuację z kolejną
babcią klozetową, opowiedziałam kim jest pa-
ni Zofia, a babcia bez chwili namysłu wstała,
stanęła na szeroko rozstawionych nogach
i krzyknęła: - TowariszcziM! Odna żenszczina
iz Polszy, wielikaja aktrisa, itd... I jak za do-
tknięciem czarodziejskiej różdżki, uśmiechnię-
ci, dopinający w pośpiechu rozporki mężczyź-
ni zaczęli wysypywać się z kabin. Wyszli na
ulicę, a przerażona pani Zofia, dygając w po-
dzięce, szła szpalerem pozdrawiających Ją
i Polskę panów - zrobić siusiu. Po chwili wy-
szła, czerwona, roztrzęsiona, umierająca ze
wstydu, a oni, poklepując Ją po plecach, da-
wali do zrozumienia, że nic nie szkodzi, poka-
zywali z dumą niedaleką cerkiew i mówili,
że tą ulicą, na której stoimy, Dostojewski co-
dziennie chodził do biura, i... wrócili do kabin
dokończyć przerwane sprawy. Potem pani
Zofii nie widziałam ze dwa dni. Pod koniec po-
bytu kupiła mi w prezencie lalkę, powiedziała,
ze jest mi bardzo wdzięczna, że mi dziękuje,
a Przeżyłyśmy jeszcze potem wiele niezwy-
kłych momentów, które opisywałabym godzi-
nami. Choćby historia, jak świętowałyśmy
Dzień Pioniera, co widziałyśmy w pokoiku Ra-
skolnikowa albo jak student Instytutu Teatral-
nego, Wania, który mieszkał z całą nasza gru-
pą dwa tygodnie, bo nigdy nie mógł zdążyć do
domu przed podniesieniem mostów na Ne-
wie... ale jakoś komputer mi się zniechęca. Po
tym pobycie leningradzki instytut wyróżnił
mnie propozycją studiowania u nich, bo
u mnie talent wielikij, ale techniki niet...
Z przerażenia wolałam zajść w ciążę.
Ten kraj straszny i piękny. To miasto,
którego wtedy dotknęłam. Nie potrafię tego
wspominać inaczej, jak tylko słysząc trzepot
przerażonego, delikatnego, pięknego ptaka,
którego przyszło mi tam ochraniać. I
Wróciłyśmy. Ja w rzędy Teatru Współ-
czesnego, żeby usiąść jak przedtem, po cichut-
ku, i Ją oglądać. Pani Zofia, żeby rozdawać lęk
i nieśmiały uśmiech ze sceny tego teatru.
Nie rozmawiałam z Nią już nigdy potem.
PS Byłam tam tylko dwa tygodnie, mo- i
głabym o tym pobycie pisać książkę. Ale czy
to dziś warto? Jadę. Zobaczę, co będzie tym
razem. A z drugiej strony, taką ochotę miała-
bym opowiedzieć, jak Zbyszek Zapasiewicz
wrzucił kiedyś w Leningradzie lakierowany
but do Newy, a wszyscy podczas naszej biedy,
podczas stanu wojennego tego żałowali...
Ale może innym razem... albo zapytacie
o to samego Zbyszka.
Miałam pisać
o jakiejś sprawie typutoreb
ka damska a wszechświat i znów nie mogę.
Umarł Krzysztof Kieślowski. Nigdy nie byłam
zbyt blisko Niego, nie sądzę, aby ktokolwiek
tak naprawdę był, poza najbliższymi. Znałam
Go od bardzo dawna. Mieszkałam obok Niego.
Odwiedzaliśmy się. Bardzo Go lubiłam. Nie by-
łam jednak Jego aktorką.
Od początku imponowało mi Jego my-
ślenie, dystans wobec wielu rzeczy i spokojny
mądry sposób, w jaki okazywał, że Mu się coś
podoba, oraz jak o tym mówił.
Jego obecność w świecie dawała poczu-
cie bezpieczeństwa i budowała miarę i hierar-
chię ocen i wartości.
Miał mnie zawsze za wariatkę, nigdy
chyba nie traktował poważnie. Po Dekalogu II, 33^
w którym grałam, przechodząc koło mnie kory-
tarzem wytworni filmowej czy telewizji, bez
słowa mnie przytulał i szedł dalej.
Mówiło się o Nim, że szuka metafizyki,
że Jego kompleksem jest realizm, pragmatyzm
w życiu i w sztuce. Dlatego też wciąż szuka
metafizyki, CZEGOŚ WIĘCEJ. To COŚ WIĘCEJ
było w Nim, w Jego twórczości, gdzieś nieda-
leko kobiety. Jedni mówili, że robi to na zimno,
spekulując, bez emocji, inni uważali, że to dra-
matyczne poszukiwanie wynikające z praw-
dziwej potrzeby, intelektualnego niepokoju,
pragnienie udowodnienia samemu sobie i da-
nia nadziei innym, że COŚ WIĘCEJ istnieje.
Wspaniały dokumentalista. Poprzez ge-
nialny film Personel doszedł do podwójnych
egzystencji, duchów opiekujących się żyjący-
mi, Dekalogu, Nadziei, Miłości, Wiary, Nieba,
Czyśćca, Piekła, Śmierci.
Po drodze była scena, która zrobiła na
mnie największe wrażenie - w filmie Bez koń- '
ca samochód zatrzymujący się w niezrozumia-
ły sposób i ratujący życie bohaterce.
Podobno gwałtownie i z mozołem coś
sobie samemu udowadniał. Może...
Ksiądz Józef Tischner na Jego pogrzebie
powiedział, że każdy z nas jest obdarowany
przez Boga porcją wiary i porcją niewiary.
Ale niewiara też jest dana od Boga.
Porcja niewiary Kieślowskiego prowa-
dziła nas wszystkich poprzez Jego zmagania
do elementarnych rozważań, zadawania pytań
i szukania odpowiedzi.
W dniu jego śmierci we Francji pokaza-
no godzinny wywiad z Nim, nakręcony rok
wcześniej. Ostatnie pytanie brzmiało: „Gdyby
pan, twórca Dekalogu, umarł i po śmierci trafił
do nieba, jak pan myśli, co by powiedział panu
Bóg?" Krzysztof odpowiedział: „Gdybym tam
trafił, musiałbym go obudzić. Bo jeżeli tam
jest, to śpi. Powiedziałbym mu, OBUDŹ SIĘ!
ZOBACZ, CO SIĘ DZIEJE!"
Dziś w nocy
leżałam bezsennie w łóż-
ku, robiłam resume mojego życia, przeanalizo-
wałam je porządnie i postanowiłam nie tracić
już czasu i więcej się śmiać, a raczej jeszcze
więcej niż dotychczas. Generalnie i świadomie
jak najwięcej się bawić w tym życiu, jakie mi
jeszcze pozostało.
Stanowczo stwierdzam, że w tym sensie
nie wykorzystałam mojego dotychczasowego
życia do końca, choć robiłam wszystko w tej
sprawie i naprawdę bardzo się starałam.
Nie jestem osobą ani smutną, ani za-
mkniętą, ani skomplikowaną. Śmieję się łatwo,
często i ze wszystkiego, a najczęściej z siebie.
Za radością, żartem, człowiekiem, który potra-
fi mnie rozśmieszyć, poszłabym na czwora-
kach na koniec świata, a mimo to uważam, 35
że robiłam dotąd w tej sprawie za mało.
Mimo że całe życie pracowałam, bawiąc
się. Lekko i z wielką przyjemnością traktowa-
łam mój zawód i wszystkie obowiązki zawodo-
we, jednak z całą stanowczością stwierdzam,
ze za mało się bawiłam. Owszem, cieszyłam
się, było mi miło, praca zawsze sprawiała mi
Przyjemność, ale zbyt dużo „dołowałam" i jest
to wina i repertuaru, który grałam za często,
i współpracowników, i reżyserów, którzy trak-
towali nasze wspólne wysiłki jak misję dziejo-
wą i śmiertelnie serio (z wyjątkiem kilku),
a przez to mordowali każdy jaśniejszy płomyk
w tym, co robiliśmy. Nie uważam, że można się
śmiać ze wszystkiego i w każdej sytuacji, ale
nadęta powaga, umęczenie umysłu i organi-
zmu w „służbie narodu" było naprawdę prze^
sądne, zważywszy na końcowe rezultaty.
Ponieważ, jak to zwykle bywa, najbar
dziej „serio", „do ostatniej krwi" pracują, two-
rzą ci reżyserzy nienajlepsi. A ja mam ciągle
w sobie tyle entuzjazmu, miłości i wiary w mój
zawód, że skupienie, przejęcie się i zagranie
tragedii nie stanowi dla mnie problemu, ciągle
płomień się pali i poprowadzenie za sobą pu-
bliczności w jakąś smutną, poważniejszą stro-'
nę czy wspólna podróż w historię o wymiarze
tragedii jest przyjemnością, i niekoniecznie
trzeba umartwiać się w tej sprawie dwadzie-
ścia cztery godziny na dobę.
Wracając do tematu, stwierdzam, że
w życiu prywatnym też nie osiągnęłam dosta-
tecznych rezultatów w sprawie śmiechu. Choć
sama opowiadam żarty na okrągło, oglądam
świat generalnie przez różowe okulary, umiem
zauważyć i docenić śmieszność w każdej sytu-
acji, otaczam się i kontaktuję najchętniej
z ludźmi, którzy potrafią się śmiać, a ich inte-
ligencja i umiejętność analizowania świat
pozwala im spojrzeć na wszystko z odpowied-
niego dystansu, to jednak za mało. Za wiele
dni niepokoju, jak się potem okazuje, nieuza-
sadnionego, za wiele chwil zwątpienia, częst"
dstawnego. Za wiele momentów niepo-
dobnego lęku i złych przeczuć. Jak mówią
trZdrzy ludzie: „Martwić się zawsze zdążysz."
m Tyle ostatnio dookoła mowy o depre-
? ch o starości, o mizerii naszego życia, o nie-
dobrych perspektywach dla Polski, a co za tym
idzie, dla kultury i przyszłości naszych dzieci,
^e przerażających wiadomości przynosi nam
codzienność. A jakby tak, całkowicie tenden-
cyjnie, zauważać też pozytywy? Nie uprawiać
propagandy sukcesu, ale kultywować miłe dro-
biazgi, miłe wydarzenia, choćby interesujące,
po prostu? Uznawać sukcesy, cieszyć się osią-
gnięciami, nie podważać autorytetów? Stoso-
wać taktykę milszego życia, małymi krokami?
Zajrzałam przed napisaniem tego do
Księgi cytatów z polskiej literatury pięknej
panów Pawła Hertza i Władysława Kopaliń-
skiego, co też oni proponują mi w sprawie
śmiechu. Jest wiele ciekawych rzeczy, ale ze
zdumieniem stwierdziłam, że powiedzenie -
nienajładniejsze, jak mi się zawsze wydawało,
ale stosowałam je do siebie przez całe życie -
TU SIĘ ŚMIEJE, A TU LEJE, które zawsze dla
mnie oznaczało właśnie wykonywanie wszyst-
kich życiowych obowiązków i powinności
w akompaniamencie śmiechu, po pierwsze,
w ogóle nie jest brzydkie, a po drugie pocho-
dzi z wiersza Stefana Witwickiego...
Szynkareczko,
Szafareczko,
Bój się Boga, stój!
Tam się śmiejesz,
37
Ta miód lejesz
Wprost na kaftan mój.
Nieważne. Umiem się śmiać, kocham się
śmiać, nie śmieję się z byle czego, nigdy śmie
chem nie obraziłam ani nie dotknęłam nikogo,
a w każdym razie taką mam nadzieję. Nawet
jeśli zdarzyło mi się „zgotować", grając trage-
dię, a zdarzyło mi się to kilka razy, publiczność
tego nie zauważyła i nie odczuła, natomiast
w komedii zdarza mi się śmiać, całkiem pry-
watnie, razem z publicznością i nie uważam
żeby to było specjalne wykroczenie.
Nigdy tak często się nie śmiałam, jak
grając moją nieudaną lady Makbet. Raz zapo
mniałam umrzeć, bo się zagapiłam, a kiedy się
zorientowałam, było za późno, krzyknął za
mnie za sceną przytomny inspicjent i było po
wszystkim. Kiedyś w tejże roli w scenie obłą-
kania - które w naszej inscenizacji spowodo-
wane było obsesją na tle niemożności posia-
dania dzieci z Makbetem- rodząc wyimagino:
wane dziecko, to znaczy wydobywając spo
sukni kilometry „zakrwawionego" sznurk
„urodziłam" też moją żółtą skarpetkę, któ~
zaplątała się w zwoje schowane pod kosti
mem. Publiczność tego nie zauważyła, ale
śmiałam się z tego prawie rok i bardzo jeste
tej skarpetce za to wdzięczna. Często zdarz
ło mi się w lżejszym repertuarze wyć ze śmi
chu razem z całą salą z jakiejś mojej pomył
czy nieprzewidzianego zdarzenia - od dawn
już nie staram się tego ukryć, tylko bawię s'
z publicznością na całego, a potem podejmu'
na nowo. Przykłady mogłabym mnożyć.
M ?ślę, że tak m0Że byĆ' P°nieważ P0^ na
;J ipqt od dawna dla mnie „nieziemską
scenie j^o ,,,.,.
zkoszą", a moja przyjemność udziela się wi-
downi.
A więc będę się śmiać. Nie odchodzę od
repertuaru poważniejszego, ale trochę mam
dosyć. Troszkę chciałabym zmienić propor-
cje. Gdyby tak tragedią mogli zająć się młodsi,
bardziej ambitni koledzy, byłabym wdzięczna,
oni mają jeszcze tyle życia przed sobą, jeszcze
zdarzą się śmiać.
„Życie jest krótkie i skomplikowane", jak
mawia odkrywczo moja ciocia. Czy to dziwne,
że w jego dwóch trzecich chcę się częściej
śmiać? A czy można się dziwić publiczności,
że chce się przede wszystkim śmiać?
Na koniec chciałabym przypomnieć sło-
wa Żeromskiego, które bardzo mi tu pasują,
ale wiemy wszyscy, że sztuka ma też inne za-
dania: ...Jakże człowiek nowoczesny, pracują-
cy cały dzień w banku, w biurze, pod okiem
pryncypała w wielkim sklepie, w wielkich ha-
lach, magazynach, po mordowni pracy, wysilę- 39
niu mózgu, pamięci, zdolności, przytomności,
po wyszarpaniu nerwów do ostatniego włó-
kienka - może iść wieczorem dla odpoczynku -
na dramat? Jak tu wymagać, żeby taki patrzał
na te komiczne nieszczęścia, wydłubane z mó-
zgu, bzdurne i zełgane? Człowiek taki potrze-
buje śmiać się aż do korzeni tych znękanych
nerwów dla ich stępienia i spokoju - śmiać
Sle z błazeństw absolutnych, śmiechem dla
miechu, nie dla poprawy obyczajów, śmiać
się długo i serdecznie z klowna-brata, który
wyrywa wesołość z nicości, a przynajmniej
nie udaje kapłana, ani sam siebie, ani nikogo
nie oszwabia.
Mężczyzno,
jeśli zabłądziłeś na tę
StrOnęj to uciekaj! Nie czytaj tego
dalej, bo to zupełnie nie będzie dla ciebie.
Chcę wreszcie napisać o tuszu do rzęs. Moim
odwiecznym zmartwieniu!
Jestem kobietą. Jestem aktorką. Rzęsy
to podstawa! Twarz bez rzęs, oko bez rzęs,
to twarz bez poezji. A tusz to zdrajca.
Jestem kobietą wrażliwą, jestem kobie-
tą pośpieszną. Praca moja polega na wzrusza-
niu się i emocjach. Ilość pracy wyklucza kon-
trolę nad twarzą. A tusz ciągle rozmazany.
Oczy mokre z byle powodu, nawet ze złości.
A emocji i złości dużo. Jeszcze więcej wzru-
szeń. Pracy też. I Bogu dzięki. Ale tusz nie wy-
trzymuje. Problem!
Odkąd pamiętam, szukam tuszu. Tusz do
rzęs jest najczęściej przeze mnie kupowanym
kosmetykiem. Ciągle wchodzę do jakiejś per-
fumerii i pytam: - Czy nie pojawił się jakiś
nowy rewelacyjny tusz? - I oni oczywiście
mówią mi, że tak. Nawet kilka.
Po przetestowaniu wszystkich tuszy,
wszystkich firm, wszystkich opcji, z przedłu-
żaczem, z pogrubiaczem, naturalny, specjalny,
po skonstatowaniu, że po każdej próbie w te-
trze, seansie w kinie, ba, rozmowie, nie mó-
wiąc już o całowaniu czy awanturze, wyglą-
dam jak klown, postanowiłam przerwać tę
walkę i zastosować TUSZ WODOODPORNY!
Koniec pomyślałam! Betonuję! Zaczęłam testo-
wać te same firmy i te same opcje, ale w wer-
sji WODOODPORNY! Figa.
Mój temperament i moje życie zwycięży-
ło i ten cud, rezultat długoletnich badań labo-
ratoriów kosmetycznych na świecie. Nadal ca-
ły dzień jestem rozmazana i groteskowa, teraz
w wersji absolutnie trwałej. A do tego pół
nocy schodzi mi na szorowaniu, zrywaniu, usu-
waniu z oczu za pomocą przemyślnych tłusz-
czy i toników czegoś, co się usunąć zupełnie
nie daje, bo jest z jakiejś gumy, a cały dzień,
o ironio, wydawało się tak nietrwałe! (Dodam
tutaj, że zmywaczy do oczu są tysiące, każda
firma ma rewelacyjny, inny, który zupełnie nie
działa. To kolejny problem. Tusz wodoodporny
zmusił mnie kiedyś do pójścia w jakimś hote-
lu, nocą, na przyjęcie weselne zupełnie obcych
ludzi, po to tylko, żeby z niego niepostrzeżenie
wynieść trochę oliwy do usunięcia podgumo-
wanego tuszu, bo okazało się, że w moim ba-
gażu nie ma specjalnego zmywacza. Przy oka-
zji zostałam najważniejszym gościem wesel-
nym, cała rodzina pana i panny młodej ma ze
mną zdjęcia. Na zdjęciach trzymam w ręku za-
gadkową buteleczkę z oliwą wziętą ze stołu).
A więc zmywam tusz przez pół nocy.
Tłuszcz zalewa mi oczy, widzę jak przez mgłę.
Szczypie mnie wszystko, nie mogę potem czy-
tać. A czytać by się przydało, bo to poprawia
rozum. A dużo go nie ma, sądząc po tym felie-
P Dodam jeszcze, że jestem blondynką
esv mam jasne. Znikąd ratunku. Brunetki
przefarbowane na blondynki mają lepiej.
Co tu robić, drodzy kreatorzy kobiecych
wizerunków? Co tu robić, poszukiwacze no-
wych technologii w kosmetyce? Nie malować
się? Przykleić sztuczne, czarne, na stałe? Bo to
też możliwe, acz kłopotliwe. Zmienia wyraz
twarzy, upodabnia do lalki Barbie.
Straciłam ostatecznie nadzieję. Przete-
stowałam wszystkie, nie ma dla mnie dobrego!
Może w trumnie się nie rozmażę i to będzie
pierwszy raz.
Ale co robić teraz?
Piszę ten felieton ze wstydem i miesza-
nymi uczuciami. No bo co to za problem? Ale
pismo ostatecznie nazywa się „URODA". Gdzie
mam się wyżalić? Na łamach „POLITYKI"?
A swoją drogą pomalowałabym Ich
wszystkich, raz, na obrady sejmu. Wytuszowa-
labym im rzęsy tuszami różnych firm. Cieka-
we, czy i jak by się porozmazywali? Taki test
dla różnych tuszy i na zaangażowanie polity-
ków! Trzeba by tylko wybrać dobrą sesję,
może być budżet. Przepraszam za głupoty,
ale piszę z rozmazanymi oczami i w stresie.
Zresztą, jak już wspomniałam, straciłam
nadzieję. Będę nadal żyła rozmazana.
Aktorka zaangażowana
i z temperamentem.
PS Ośmieliłam się napisać ten felieton
w dobie wielkich współczesnych problemów
mi?dzynarodowych, konfliktów zbrojnych,
"1
nierozwiązanych kwestii głodu i chorób, tylko
dlatego, że tuszem do rzęs i kosmetykami
zajmuje się taka masa gazet, artykułów, ludzi,
laboratoriów, że wydaje się to być znaczące
dla świata też. A pieniądze i liczba wysoko
wykształconych specjalistów zaangażowa- ?
nych do tego problemu są tak wielkie,
iż myślę, że budżet takiego kraju jak Polska
jest porównywalny do pieniędzy wydawanych
na świecie na TUSZ DO RZĘS.
Jeżeli świat, ludzie, gazety angażują się
tak w tę sprawę, to chyba nie ma sensu
uważać, że można by przeznaczyć te pie-
niądze na coś innego? Na przykład, na nakar- I
mienie czy wyleczenie iluś tam ludzi na
świecie. Ton tego artykułu i brak wątpliwości j
co do ważności tematu, powodują, że ze złości
się rozmazuję i potem wychodzą mi takie i
felietony. I proszę na mnie nie zwracać uwagi.
Uwielbiam tak
zwane trasy. Od ponad
dzieSiCClU lat jeżdżę ze wszyst-
kimi swoimi przedstawieniami, koncertami po
Polsce i świecie. Jeżdżę z największą przyjem-
nością i szacunkiem dla siebie, przedstawie-
nia i autora, którego przyjechałam zaprezento-
wać, a przede wszystkim dla publiczności, dla
której gram, gdziekolwiek by to było. Nigdy
nie przyszło mi do głowy grać inaczej, na przy-
kład wolniej, czy mniej finezyjnie dla Polonii
lub słabiej wyrobionej publiczności gdzieś na
prowincji. Prawdę, wiarę, zaangażowanie
i rzetelne aktorstwo docenia każda publicz-
ność, a chęć przypodobania się jej za wszelką
cenę odrzuca i takimi artystami w rezultacie
pogardza i ich nie szanuje. To tyle mądrzenia
się. Kocham trasy. Nigdy nie brałam udziału
w tak zwanych składankach. Nigdy nie wsty- 45.
dziłam się tego, co przywozimy.
Pasjami lubię słuchać o trasach innych
kolegów. Dawnych trasach amerykańskich,
kiedy dolar był bogiem i artyści w zamian za
Posiadanie go byli gotowi na wiele upokorzeń.
Krążą legendy o słynnych trasach po byłym
związku Radzieckim, zupełnie nieprawdopo-
dobne legendy. Mówi się też wiele o trasach
"9lejtowych", to znaczy takich z rozdzielnika,
na przykład pod hasłem „szkolenie przeciwpo-
żarowe", czyli - pełne sale, sto procent bile-
tów sprzedanych, żadnej reklamy, po pięć
sześć koncertów dziennie. Fabryki, zakład
pracy, pegeery. Prelegent, szkolenie pięciomi
nutowe, koncert. Pewna kasa, żadnych str
sów artystycznych, nikt się o tym nie dowia
dywał, upokorzenie względnie krótkotrwałe
Ciągle jest dużo tras szkolnych - kilka szkó
dziennie, występ, nazywany audycją. Szkół
mają odfajkowane, prelegent, który najeżę
ściej organizuje trasę, jest Wszystkim, licz
się jeszcze, ewentualnie, kierowca, który ic
wozi. Artyści nie są ważni, do wymian
w razie czego, bez znaczenia. Podobno dale
istnieją trasy glejtowe, jak za socjalizmu
Podobno.
Wczoraj wpadł mi w ręce dokument
nieprawdopodobny. Pochodzi z lat siedem
dziesiątych. Pokazała mi go pianistka, akom
paniatorka, pani profesor warszawskiego wy
działu wokalnego. Była wtedy na etacie w Fil;
harmonii Narodowej i wielu artystów Filhar
monii, żeby dorobić, jeździło w takie trasuj
Zaznaczam, często wybitnych artystów
Zmuszała ich do tego konieczność. Cytuj
dosłownie:
„REGULAMIN TRASY
Naczelnym obowiązkiem każdego je
punktualność. Wyznaczony czas zbiórki odnoś:
się do zajęcia miejsca w autobusie lub oczeki
wania przy aucie, o ile spóźni się kierowca.
VV czasie trwania trasy, zwłaszcza jazdy
tem, nie należy realizować zbędnych pytań,
co do osobliwości danego regionu.
Dyskusje, uwagi, wypowiedzi itp.
dotyczące odjazdów i przebiegu audycji są
niedopuszczalne i bezprzedmiotowe.
W ramach «walki z hałasem» nie należy
włączać w czasie jazdy żadnych przyrządów
powodujących zmącenie ciszy.
Należy unikać w czasie jazdy zbędnych
rozmów i jałowych dyskusji, zaś całą energię
skoncentrować nad własnymi niedociągnię-
ciami wypływającymi z odbytych audycji. Brak
energii natomiast uzupełniać drzemką w cza-
sie monotonnej jazdy autem.
Realizator trasy nie ma potrzeby ani
obowiązku ułatwiać czy organizować
uczestnikom trasy picia kawy, herbaty itp.
Może jedynie zalecić zabieranie własnych
termosów wypełnionych dowolnym płynem.
Celem załatwienia potrzeby naturalnej
w czasie jazdy należy złożyć ustnie realiza-
torowi audycji tego rodzaju pragnienie,
jednakże tylko w okolicy, w której znajduje się
odpowiednio podszyty las po obu stronach
szosy.
W przypadku awarii auta uczestnicy
trasy płci męskiej mogą być przydzieleni przez
realizatora audycji do pomocy przy reperacji.
Uczestnicy trasy płci żeńskiej mogą w tym
czasie wysiąść z auta i dodawać otuchy pra-
cuJącym oraz obdarowywać łakociami z włas-
nych zapasów, motywując tym samym do
wzmożonego wysiłku.
Ze względu na niezadowalający na ogój
stan szkolnych instrumentów klawiszowych
pianista upoważniony jest do zwerbalizowa
nia kilku złośliwych bądź uszczypliwych myśl;
w obecności dyrektora szkoły.
Na estradę należy wchodzić z god-1
nością, z uśmiechem na ustach, krokiem
sprężystym i pełnym energii.
Uczestników trasy obowiązuje ciszJ
nocna od godz. 22.00 do 6.00. Spać należy
spokojnie, nie chrapać, unikać zbędnego wyj
chodzenia w nocy.
Po ostatniej audycji wszyscy uczestnicz
trasy składają sobie wzajemne podziękowania,
Realizator audycji może przy tej okazji (co przy-
darza się rzadko) wyrazić kilka ciepłych słów.
Podpis uczestnika trasy."
Regulamin sformułował podobno jeden
z szalejących w owych czasach impresariówj
Jego terenem była Lubelszczyzna. Fachowiec.;
Cóż za znajomość szczegółów, brak złudzeń^
jakie doświadczenie i świadomość. Jaka wie-1
48 dza na temat artystów. Znajomość przedmiotu!
i natury tej pracy. Czytając, śmiałam się doi
łez, później przestałam. Nie mogłam uwierzyć, 1
że to prawda. Pani profesor przysięgała, że takj
i że ona też była zmuszona podpisać dwa czy
trzy razy coś takiego, ale - jak dodała
repertuar koncertów był ambitny, ambitniej-
szy niż teraz.
Pozdrawiam serdecznie, artystka1
aktualnie w trasie.
W powitaniu osób
przychodzących na moją stro-
nę internetową napisałam: „Dotąd myślałam, że
opiekuję się mną Bóg i dobry los, a resztę zrobię
sama, teraz okazuje się, jak mi tłumaczą dooko-
ja że bez internetu dłużej nie dam sobie rady."
Otworzyłam więc swoją stronę w internecie.
Fachowcy powiedzieli: - Oprócz infor-
macji o pani, to się nazywa CV, musi być ka-
lendarz pani zajęć.
O matko! Kalendarz zajęć? Nigdy go tak
naprawdę nie miałam, co zapisałam, to zapisa-
łam, resztę pamiętałam, o drobiazgach przypo-
minano mi przez telefon. Dotąd nie miałam
właściwie dużej wpadki, a teraz kalendarz?
I to na cały miesiąc? Ja jestem na to nie przy-
gotowana!
Napisano i zamieszczono CV. Aktualizu- *9_
ję mój kalendarz. Po pewnym czasie zaczęłam
sama sprawdzać w internecie, co robię i gdzie
właśnie jestem.
- Musi pani się starać, żeby pani strona
była aktualna, same informacje nie wystarczą,
ma pani łatwość pisania, niech pani zacznie
Pisać dziennik na swojej stronie.
- Zwariowaliście?!!! Opanowałam kom-
puter jako tako, posługuję się pocztą e-mailo-
-
wą, skanuję zdjęcia i umiem je wysyłać, czego
wy jeszcze chcecie?!!!
Teraz, rano siadam do komputera i zapi
suję, co mnie gryzie albo co mi przyjdzie d
głowy, nawet się do tego zaczynam przyzwy-
czajać, co więcej, myślę, że gdybym przestał
zaczęłoby mi tego brakować.
- Ludzie przysyłają pytania, jnusi pai
zacząć na nie odpowiadać - powiedzieli pew
nego dnia.
- Przysyłają pytania? Dokąd?
- Do nas... na stronie. Będziemy je sełek
cjonować i wysyłać do pani. Proszę odpowia-
dać w miarę możliwości i nam odsyłać.
- Ratunku!!! Nie mogę! Nie mam czasu!
Nie mam ochoty! j
Ostatnio zdarza mi się nastawić budzik
na piątą rano, żeby wstać, przeczytać i odpo-
wiedzieć na to, co jest w poczcie. Trudno.
Jestem kretyńsko obowiązkową osobą.
- Pani Krystyno, ludzie zaczynają na pa-
ni stronie rozmawiać ze sobą, trzeba stworzyć
jakieś forum, coś wymyślić. Może kamera, cza-
ty internetowe co tydzień, poniedziałek rano,
odpowiada pani?
Kamera! W życiu!!! Nie dość, że mam
rano wstawać, żeby odpowiedzieć jakiejś pani
na pytanie: „Czy wszystkie moje porody prze-
biegały siłami natury?", mam się jeszcze d
tego malować?! W piżamie, nocą, kiedy nie
mogę spać, proszę bardzo, ale tak! W życiu!
- Dobrze - powiedzieli - na razie nie bę-
dziemy naciskać, ale i tak niedługo już nie bę-
dzie pani wychodziła z domu, wszystko będzie
j robiła przez internet, zapraszała gości
swoją stronę, rozmawiała z nimi, tworzyła
łasne galerie obrazów, występowała przez
nternet. To będzie imperium! Niedługo to,
,ego nie będzie w internecie, nie będzie
miało znaczenia! Prawdziwe życie będzie tam
i prawdziwa wolna sztuka! Pani jest osobą
intermedialną! To jest pani przyszłość!
Moi państwo, niedoczekanie! Kocham
grać, ale dla ludzi, na żywo! To publiczność mnie
inspiruje, rozwija, jej oddechy, reakcje i brawa.
To jest życie! Kocham plan filmowy, duży ekran
i ciemność, tajny ceremoniał, jakim jest obejrze-
nie filmu w kinie. Uwielbiam telewizję, po prostu
uwielbiam, telewizja to jak zakupy w supermar-
kecie w stosunku do teatru i filmu, ale jak wszy-
scy lubimy takie zakupy! W zwariowany sposób
polubiłam pisanie. A książka! Czy jest coś przy-
jemniejszego i ważniejszego niż książka!
Internet to jakby mój mały, intymny
świat dzielony z tymi kilkoma osobami, które
mnie tam odwiedzają. Nie musimy się do sie-
bie przyzwyczajać, jakby mniej się musimy
starać, jesteśmy prawdziwsi, bardziej otwarci,
coś sobie opowiadamy, w czymś się radzimy,
z czegoś zwierzamy i jest nam dobrze, ale bez
zobowiązań, klikamy i wysyłamy w przestrzeń
te westchnienia i wątpliwości, te słowa pocie-
chy i krytyki, i jest to tak, jakby się miało jesz-
cze jedną rodzinę, rodzinę zastępczą, na go-
dziny, niezobowiązującą i tylko wtedy odwie-
dzaną, kiedy mamy na to ochotę. Prawda, że to
mite. Ale niczego nie zastąpi!
Pozdrawiam najserdeczniej wszystkie
państwa. I tych, którzy o tym dziwnym świeć-
cie internetowym nie mają pojęcia, i tych, dla
których jest to świat jedyny, bo są i tacy.
Aha, jeszcze jedno, to prawda, jestem
sobą w każdym medium, ale mój zawód to ak-
torstwo, kreacja, interpretacja, opowiadanie
historii, referowanie zdarzeń i problemów, ale
zawsze w jakimś celu, proszę o tym nie zapo-
minać, szczególnie wysyłając do mnie pytania.
I pamiętać, że na scenie, na ekranie w telewi-
zji to nie JA! To różna ode mnie osoba. Łączy
ją ze mną tylko to, jak tę osobę sobie wyobra-
ziłam, i tylko to jest mną. Przypominam. Bo za-
czyna się to, z powodu tego cholernego Inter-
netu, trochę mylić.
Do zobaczenia poza siecią internetową
Krystyna Janda, aktorka intermedialna.
PS Wczoraj powiedzieli, ci od mojej
strony, że trzeba rozwijać się dalej i że muszę
coś wymyślić. Wymyśliłam. Niech ci, którzy
wchodzą na moją stronę, bawią się, pisząc dla
mnie scenariusz filmowy, jeśli mają ochotę.
Każdy może napisać dziesięć zdań, ja
będę wyrzucać to, co mi się nie podoba,
zobaczymy, co powstanie. To może być intere-
sujące.
Początek byłby taki: Ja, Krystyna Janda
aktorka, żyjąca tu i teraz, pewnego dnia budź
się rano, dzwoni telefon i... Ciekawe, sama
jestem ciekawa.
Ostatnie
z moich dzieci idzie
do komunii. Jędrek.
Z każdym z nich przeżywamy to inaczej. Mary-
sia spowiadała się pierwszy raz tak długo, że
zrobiła się za nią ogromna kolejka. - Boże! Ile
ona ma grzechów - płakałam w habit siostry za-
konnej. - Nie, niech pani nie płacze - pociesza-
ła mnie - pani dziecko jest po prostu dokładne.
Adaś, mimo że spędził cztery lata
w przedszkolu urszulanek, w ogóle tego nie
zauważył, do komunii poszedł grzecznie, do
dziś spowiada się z szybkością challengera,
odmawia pokutę i jest... wolny.
Jędrek natomiast otworzył przed Panem
Bogiem swoją duszę i serce na oścież, egza-
min z każdej kolejnej modlitwy jest wydarze-
niem. Nawet jeśli jest to nieświadoma dziecię-
ca fascynacja, patrzę na tę naiwną gorliwość, 38
na tę gorącą gotowość wejścia do Kościoła
katolickiego ze wzruszeniem.
I tylko jedno jest wspólne, za każdym ra-
zem, tłumaczę każdemu z nich, że w Wyznaniu
wiary nie mówi się: „umęczon pod polskim
Piłatem", tylko „pod Ponckim Piłatem"... Każde
z nich ma ten sam problem.
Jędrek jest dzieckiem inteligentnym,
z dużym poczuciem stylu i formy. Zawsze
w domu śmialiśmy się z jego powiedzonek. O
lat, kiedy mam o coś pretensję, robię awanturT,
mówi do mnie: „Nie panikuj!" Co mnie zawsze
nieodmiennie śmieszy. Jego: „O yes.'"... w róż-
nych sytuacjach ratuje wiele, a celność spo-
strzeżeń na mój temat mnie obezwładnia. „Ma-
ma próbuje nawiązać kontakt!" - kiedy pytam,
jak w szkole, albo: „O! mama połknęła kalafio-
ra" - kiedy zobaczył mnie pierwszy raz w wał-
kach do kręcenia włosów na głowie. Od jakie-
goś czasu, z powodu tej komunii i intensywnej
nauki religii, zaczął mówić do nas biblijnym
językiem. Mówi na przykład: „Czy wiesz, co
spożyłem na śniadanie?" Na pytanie, gdzie jest
babcia, odpowiedział mi: „Opuściła mnie
w trakcie rozmowy i poszła przygotowywać po-
trawy na święto Wielkiej Nocy". O Matce
Boskiej nie mówi inaczej jak „Maryja Matka
Boża"... a ostatnio, przy stole, po obiedzie
oznajmił: „Gdybym nie był miłosierny, orzekł-
bym, że to była wyjątkowo obrzydliwa strawa".
Wszystko to świadczy tylko o tym,
że dziecko jest od jakiegoś czasu rzeczywiści
w podniosłym nastroju i z całą dziecięcą
otwartością zbliża się do... Wielkiej Tajemnicy
Wiary - jak to sam nazywa. Modli się, śpiewa
pieśni religijne w domu, a mnie po prostu skrę-
ca ze złości, jak słyszę, co śpiewa. To czysf
grafomania! Koszmar. Kto to pisze? Być może
ludzie piszą z prawdziwej potrzeby serca, al
nie powinno się robić z tych pieśni ogólni
obowiązujących. Przecież to zostanie tym dzi
ciom na całe życie. To jest to, co naprawd
przetrwa w ich głowach. Koszmar. Czy Kośció"
mógłby spojrzeć na najnowszą twórczość,
wstającą dla niego, surowiej? Nie mówię już
tvm że żyje wśród nas kilku naprawdę wiel-
kich poetów... może nie są godni, ale ta „ludo-
" twórczość jest nie do słuchania.
Otwieram Jędrusia Książeczkę przed
pierwszą komunią, jak ją nazwano we wstę-
pie. Dział Piosenki religijne:
...Radośnie żyć na świecie, bo Pan Bóg
kocha nas. I Dał życie nam i słońce, i cały pięk-
ny świat I i tylu dobrych ludzi, i własny nowy
szlak... Radośnie żyć na świecie, bo można na-
przód iść... Radośnie żyć na świecie, bo dobro
można siać...
...Na gwarnych ulic tłum kolorowy / Ła-
skawa Matka patrzy łaskawie / i błogosławi
ludziom, kościołom, / nawet gołębiom, całej
Warszawie... I Panienko najłaskawsza, I niech
w łasce Twojej wzrasta / nasz kraj i każdy
z nas....
...Krzyżu, mój krzyżu, / Ty mnie ratowa-
łeś całe moje życie, / a ja szykowałem / gwoź-
dzie w Ciebie wbite...
Mogłabym tak cytować długo, ponieważ
w tej książeczce właściwie nie ma ani jednej
piosenki napisanej poprawną polszczyzną, ale
kiedy przeczytałam spis modlitw okoliczno-
ściowych, dopiero mnie zatkało. Obok mod-
litw: Gdy kolega jest chory, Przed zabawą, Po
zabawie, W intencji pana policjanta, W inten-
cJi pana kościelnego, są takie: Gdy podoba mi
SJ? płyta, Po koncercie, Po obejrzeniu filmu,
Po przedstawieniu teatralnym. Otwieram mod-
litwę po przedstawieniu teatralnym, i oto jaR
ma się modlić moje dziecko:
„Dziękuję Ci, Panie, że byłeś ze mną
w teatrze. Przeniosłem się w inny nieznany
dla mnie świat. Wróciłem bogatszy. Mogłem
poznać bogate przeżycia tylu ludzi. To są wiel-
kie tajemnice sceny. Widziałeś, Panie, skupie-
nie w teatrze? Widownia stała się podobna do
Twego Kościoła, bo była wśród nas jedna myśl
i jedno serce. Podziwiam aktorów. Oni tak ce-
nią słowo, o którym Ty często mówiłeś i sam
zechciałeś być Słowem, które stało się ciałem
w wielkiej tajemnicy Wcielenia. Cały świat
jest wielką sceną. Ja jestem aktorem. Czy ja
dobrze zagram swoją rolę?"
Jezus! Maria! Koledzy! Aktorzy! Reżyse-
rzy! Czy zdajecie sobie sprawę z odpowie-
dzialności!
Ci, co robią filmy! Radzę przeczytać
modlitwę Po obejrzeniu filmul
Kompozytorzy! Pioąenkarze! Muzycy!
Autorzy tekstów! Zajrzyjcie do modlitw""
Po koncercie i Gdy podoba mi się plyta\
A teraz, uwaga! Nie apeluję do tych, któ
rzy robią telewizję, czy w niej występują! Po-
nieważ nie ma żadnej, ale to żadnej, modlitwy,
dotyczącej telewizji. Ani po, ani przed jej obej-
rzeniem. Telewizja w książeczce z modlitwanr
mojego dziecka nie istniej e!!! Żegnam.
Krystyna Janda, aktork
Pojechałam
na to spotkanie sama,
taKSOWK^i To miała być rozmowa
z publicznością, niezobowiązująca rozmowa,
jakby przy okazji czegoś innego. Miałam być
atrakcją, niespodzianką, na koniec jakiejś uro-
czystości czy święta jakiejś firmy.
Nie lubię prowadzących spotkania, po-
średników miedzy mną a ludźmi, dodatkowo
to miała być elita miasta, jak mi powiedziano,
postanowiłam obyć się bez pomocy kogoś, kto
miał to spotkanie ukierunkować.
Zaczęłam coś opowiadać, przedstawiać
się na początek. Osób było niewiele, wszyscy
zamożni, wpływowi, z sukcesami. Tyle samo
kobiet, co mężczyzn. Myślałam, że opowiem,
co aktualnie robię zawodowo, zadadzą mi
jakieś pytania, opowiem dwie anegdoty, bę-
dzie jak zwykle. 57_
Nagle wstała jakaś pani, przerywając
moje nudne pewnie zagajenie.
- Podziwiam panią! - powiedziała. -
Jest pani moim wzorcem, wie pani, czego
chce, realizuje to i nie ogląda się na mężczyzn,
prawie nie zwraca pani na nich uwagi. I słusz-
nie. To przecież podgatunek. Jesteśmy od nich
Przede wszystkim dwa razy inteligentniejsze,
bardziej odporne fizycznie i psychicznie, lepiej
zorganizowane, mniej podatne nałogom, roz-1
sądniejsze...
Zapadła cisza. Ta pani usiadła. Zgłupiał
łam, nerwowo opracowywałam strategię odpo- 1
wiedzi, kiedy druga pani rzuciła, nie wstając:
- Czy jest pani za tym, żeby w sejmie
była zagwarantowana ustawowo pewna ilość
miejsc dla kobiet?
Nie zdążyłam odpowiedzieć, kiedy jakiś i
pan rzucił z sali nerwowo:
- Ale dlaczego? Z jakiej racji! Jeśli jeste- 1
ście tak fantastyczne, to sobie je wywalczcie, i
normalną drogą, jak mężczyźni!
- Nie upiorę ci i nie uprasuję więcej ko- ]
szuli! - odezwała się pewnie żona tego pana, I
próbując obrócić wszystko w żart.
Rzeczywiście, na szczęście, odezwały i
się śmiechy.
- Jestem ze Śląska. U nas na Śląsku
kobiety podporządkowują się chętnie mężczy- 1
znom, zresztą taka jest tradycja, ale tak naprą- j
wę robią swoje, a koszula, obiad, porządek jj
w domu, to są najświętsze nasze obowiązki,
i nie ma się czego wstydzić!
- Nigdy! Niech sprząta sam!
- Ale ty naprawisz, Irenko, jutro nasz piec j
gazowy i posprzątasz garaż, dobrze?
Rozluźnienie. Śmiechy.
Nie bardzo wiedziałam, co mówić, na
szczęście jakaś śliczna, czarnowłosa pani i
miłym melodyjnym głosem oświadczyła, że nie j
rozumie w ogóle, o co chodzi z tą koszulą I
i sprzątaniem, że ona też jest ze Śląska, ale i
co to ma do rzeczy, i że ona pierze, prasuje, |
ta i robi śniadanie dla męża z największą
spI jeninością, bo go bardzo kocha, i wszyst-
pI czym może mu zrobić przyjemność, ją cie-
? sprawia jej radość, i tak już jest dwadzie-
?o i3t Na koniec dodała bezlitośnie:
ścia w-1
_ A przecież my mamy gosposię, mogła-
bym tego nie robić!
Wstał zdumiony przedmiot miłości tej pani.
_ Zamknij się!
_ To szef firmy - usłyszałam usłużną
podpowiedz.
Teraz dopiero zapadła krępująca cisza,
z której wybawiła nas kompletnie pijana blon-
dynka. Zawołała:
- Krysiunia! Kochamy cię! A z nimi woj-
na! Oni są do skreślenia!
Pokazała palcem bardzo przystojnego
eleganckiego pana. Pewnie byli oboje dobrze
znani innym z sali, bo odezwały się komenta-
rze, brawa i śmiech, a ten pan powiedział do
wszystkich obecnych:
- Przynajmniej ja mam sytuację jasną,
ja sprzątam, piorę i jutro zrobię jej śniadanie.
Jeśli ją namówię, żeby w ogóle wstała. 59
- Ale ja ci to wynagrodzę. - odparła nie-
dwuznacznie pijana pani. A jej pewność siebie
dotycząca nagrody niewątpliwie miała pod-
stawę.
Kiedy wychodziłam, pani, która odezwa-
ła się pierwsza, podeszła do mnie.
- Trzymajmy się! - szepnęła i uścisnęła
mi rękę jak towarzysz towarzyszowi. Za chwi-
^' kiedy usłyszała, że zamawiam taksówkę,
znów się zbliżyła.
- Jedzie pani sama taksówką do hotelu?
Wykluczone, odwiozę panią! Kobieta nie może
poruszać się sama o tej porze!
- A pani? - zapytałam z uśmiechem.
- Ja to co innego. A poza tym mam
samochód.
- A to co innego - zgodziłam się.
Była już noc. Zadzwoniłam do domu.
- Co robisz' - zapytałam męża głupio.
- Śpię.
- A chłopcy?
- Śpią.
- A co robiłeś, zanim poszedłeś spać?
- Nic. Zjadłem z nimi kolację, wykąpa-
łem ich, pilnowałem, żeby ćwiczyli i czytali
przed snem. Normalnie. Jak zwykle. A o co
chodzi?
- O nic, przepraszam, że cię obudziłam.
Dobranoc.
- Dobranoc. Jutro też grasz dwa razy?
- Tak. Dobranoc.
-
Był
o tak. Siedziałam z nimi przy
stole w pewnym domu w Niemczech. Było póź-
no. Nasze dzieci oglądały jakiś film na wideo.
- Ja mieszkałem wtedy w Łodzi, u takie-
go doktora, co był wtedy, pamiętam, najlep-
szym ginekologiem - mówił Kurt Weber, opera-
tor filmowy, były profesor mojego męża, przed
68 rokiem prodziekan wydziału operatorskiego
w łódzkiej szkole filmowej.
- Co ty opowiadasz, najlepszym gineko-
logiem w Łodzi był profesor... cholera, zapo-
mniałem, jak on się nazywał... on miał gabinet
na Piotrkowskiej - zaprotestował Wiktor, nasz
przyjaciel, chemik, od 68 roku pracujący
i mieszkający w Niemczech.
- Mamo!!! Daj nam cherry-coli\ - krzy-
czały moje dzieci z sąsiedniego pokoju. 6|
- Edward - odezwałam się do męża -
Kurt opowiadał mi dzisiaj na nartach o nie-
zwykłej książce.
- Tak - potwierdził Kurt - tam jest naj-
piękniejsza dla mnie scena w literaturze, jaką
znam. Że też żaden reżyser jeszcze na to nie
wpadł, żeby coś takiego nakręcić...
- No wiesz! - ryknął Wiktor - mówiłeś
mi, że twoja ulubiona scena to, no wiesz która,
-
62
-, i D.miotasz'.- On mowi: - Spo-
ta ze Szwejka! Pamiętasz... r
? « c^ń^tei PO wojnie. - A Szwejk mu
tkamy się o szóstej, P" J '
odpowiada: - Przyjdź lepiej o poł do siódmej,
bo mogę się czasem spóźnić... - Pamiętasz? To
ty otworzyłeś mi oczy na tę scenę, a teraz mó-
wisz, że inna jest dla ciebie najwspanialsza?
- Kiedy to było! - śmiał się Kurt - ja po
prostu od tamtej pory przeczytałem jeszcze
jedną książkę... w przeciwieństwie do ciebie.
- Zawiodłem się na tobie, oszukałeś
mnie, świat mi się wali... Zdrajca! - wymyślał
mu Wiktor.
- O jaką książkę i scenę chodzi? - dopy-
tywał się mój mąż.
- Scenę z Księgi Błam Aleksandra Tismy,
to taki serbski pół-Żyd z Nowego Sadu. Czyta-
łem to po niemiecku.
W tym czasie Wiktor telefonował: - Lu-
ta! Jaki tuż po wojnie był najlepszy ginekolog
w Łodzi?
- Czyś ty zwariował, teraz dzwonisz do
Izraela? - krzyczała żona Wiktora z kuchni. -
Która tam jest godzina?
- Ta książka opowiada - kontynuował
Kurt - o losie żydowskiej rodziny Błam w la-
tach wojny. Byłem tą książką głęboko osobi-
ście poruszony, gdyż dzieje rodziny mojego
wujka Oskara Webera, który mieszkał w No-
wym Sadzie, mają wiele punktów stycznych...
- Bella! - Wiktor rozmawiał z kolejną
osobą - a widzisz, jednak zostałaś w Nowym
Jorku, a mówiłaś, że jedziesz na święta do Pa-
ryża?! - Aha, dobrze, słuchaj, może ty pamię-
tasz, jak się nazywał ten najlepszy ginekolog
w Łodzi, wiesz, on mieszkał na Piotrkowskiej?
Nie mogę sobie przypomnieć nazwiska...
- Wiktor! Nie dzwoń do ludzi o tej porze!
- upominała go znów żona. - Ty całkiem zwa-
riowałeś!
- Przecież dzwonię do Nowego Jorku,
tam jest inna pora!
- W Nowym Sadzie skupili Żydów przed
wywózką w synagodze i na zieleńcu przed nią,
to jest tam opisane, było masę ludzi. Dookoła
tego zieleńca synagogowego było takie ogro-
dzenie, wiesz - tłumaczył mojemu mężowi
Kurt - po dwóch, trzech godzinach, pod tym
ogrodzeniem zaczęły się gromadzić psy i koty
z całego miasta, szukające swoich właścicieli.
I potem, przez całą noc, ludzie rozmawiali ze
swoimi zwierzętami, przez to ogrodzenie.
Niesamowita scena.
Brzęczał telefon. Wiktor rozmawiał
z Wiesią z Warszawy, do której zadzwoniła
Bella z Nowego Jorku. - Też nie pamięta! -
oznajmił wszystkim.
- A kiedy rano - ciągnął Kurt - podje-
chały ciężarówki i zapakowali na nie Żydów,
żeby zawieźć na kolej, wtedy, za tą kolumną
samochodów, przez całe miasto, pobiegł tłum
kotów i psów. Co to za obraz!
Telefon. Podnosi żona Wiktora: - Luta
pyta, czy on się przypadkowo nie nazywał
Siekierski?
- Nie, nie Siekierski - odpowiedział Kurt
- ten, u którego mieszkałem, był naprawdę
świetny, przychodziło do niego wiele pań,
widziałem je... Wiesz Wiktor, kto by wiedział?
Dziunia! No ale ona... poczekaj mam telefon do
jej córki.
- Pewnie do Australii - uśmiechnęła się
do mnie żona Wiktora, niosąc colę dla dzieci,
o których ja całkowicie zapomniałam.
- Czy ten pisarz był w Polsce tłumaczo-
ny? - zastanawiał się mój mąż.
- W Niemczech wydano chyba trzy jego
powieści: Kapo, Wierność i zdradę i Księgę
Błam, wszystkie są z czasów wojny i dzieją się
w Nowym Sadzie.
- Kurt, jestem zmęczona, chciałabym już
wrócić do domu - odezwała się cicha, w prze-
ciwieństwie do nas Polaków, niemiecka żona
Kurta.
- Dobranoc.
- My spać nie będziemy! - westchnęła
zrezygnowana żona Wiktora. - Znam Bellę,
będzie dzwonić dziś całą noc w sprawie tego
ginekologa, jestem pewna, że teraz wydzwa-
nia po całym świecie.
- Słuchaj! - ostrzegawczo krzyknął do
niej Wiktor - jak któreś z nas umrze, to ja się
przenoszę na Riwierę!!!
- Jakie cudne!!! - zawyłam z zachwytu.
- Nie znałaś tego? To stare powiedzenie
sprzed wojny.
- Dobranoc.
Następnego dnia dostaliśmy telefon
z Petersburga, kuzyn Wiktora przypomniał mu
nazwisko ginekologa z Łodzi.
Siedziała przede
mną zdenerwowana.
Widziałam pobielałe, zaciśnięte, drżące
pięści. Była piękna. Urodą kobiet, które dojrze-
wają do piękności z latami. Mogła mieć trzy-
dzieści lat. Ciemna, z wydatnymi ustami, dłu-
gimi włosami zwiniętymi w luźny węzeł i pała-
jącymi, podsinionymi oczami, co dodawało jej
urody i niezwykłości. Zawsze lubiłam takie
kobiety. One są piękne zawsze, nie muszą się
starać. Są piękne we śnie, kiedy się budzą,
pracują, pięknieją zmęczone i wypoczywając.
Naturalne piękno. Jasna cera, ciemna oprawa
oczu, czerwone usta, drżące wargi, wrażliwa
inteligencka twarz, długa szyja, naturalny
wdzięk i dystynkcja przy poruszaniu się, cu-
downe dłonie. Patrzyłam na nią z zaintereso-
waniem, przyjemnością i bezinteresowną za-
zdrością. Mówiła od jakiegoś czasu. Że długo
się wahała, zanim do mnie zadzwoniła, że wresz-
cie się na to odważyła, że dziękuje, że ze-
chciałam się z nią spotkać i jej wysłuchać.
Że to dla niej bardzo ważne, a może i dla wie-
lu kobiet, jeśli coś z tego wyjdzie.
Właściwie jej nie słuchałam, patrzyłam
na nią i myślałam o kobietach, o kobiecie
w ogóle. Jak cudownym może być zdarzeniem,
jak wspaniałą atmosferę może ze sobą przy-
nieść, jak wymowną i czułą tajemnicę, jakie
drżenie powietrza, ile uczuć, niewinności,
intensywności, żywości, inteligencji, a jedno-
cześnie nieświadomość tego, czym jest i co
z nią przychodzi. Złapałam się na tym, że pa-
trzyłam na nią jak na rasowego rozedrganego,
cudownego konia, z zachwycającymi pęcina-
mi, wilgotnymi ciemnymi oczami, drgającymi
nozdrzami. Myślałam i zastanawiałam się nad
tym, jak wielu mężczyzn potrafi dostrzec to,
czym się właśnie zachwycałam, jak wielu to
uszanuje i będzie potrafiło się z tym „obejść".
W pewnej chwili dotarło do mnie, co mówi.
- Na początku był wspaniały. Opiekuń-
czy. Miał dla mnie tyle czasu. W ogóle nie mó-
wił o matce. Po ślubie wprowadziliśmy się do
niej, bo nie mieliśmy gdzie mieszkać. Chociaż
on dobrze zarabiał, mogliśmy wynająć, nawet
kupić mieszkanie. Ona poza tym miała pienią-
dze - matka. Ale oboje upierali się, że razem,
że z nią będzie nam lepiej, łatwiej. Czasami,
zaraz po ślubie, znikał, na kilka dni, na dwa
tygodnie, wyjeżdżał. Zastanawiało mnie to.
Delegacje, praca. Ona go gdzieś odwoziła,
odprowadzała? Na dworzec? Nie wiedziałam.
Ale nie zwracałam na to większej uwagi. By-
wało między nami wspaniale, całował mnie,
przytulał. A potem nagle jakby mnie nie było,
nie patrzył na mnie, nie interesował się ni-
czym. Kilka razy zachował się zdumiewająco.
Ale to minęło. Po urodzeniu dziecka nagle się
zmienił. Miałam uczucie, że dziecko go nie in-
teresuje, że go nie lubi. Myślałam, że to minie,
mężczyźni często są zazdrośni o dzieci, stara-
łam się w jego obecności ograniczyć swoją
czułość dla małego. Kiedy był w domu, stara-
łam się jemu poświęcać czas. Ale on coraz
bardziej się ode mnie, od nas, od dziecka i ode
mnie, oddalał. Coraz częściej i dłużej siedział
w pokoju matki, szukał jej obecności. Uświa-
domiłam sobie nagle, że podczas porodu i mo-
jego pobytu w szpitalu, a nawet po moim po-
wrocie do domu z dzieckiem jakiś czas go nie
było. Była ze mną tylko matka. Przez następne
dwa, trzy lata zmienił się nie do poznania, wy-
ciszył, zamknął, oziębi zupełnie. Stał się kimś,
kto nie ma serca, uczuć. Jakby przestał być
człowiekiem. Usłyszałam kiedyś taki zwrot:
„bez uczuć wyższych". On był człowiekiem
bez uczuć wyższych. Znikał czasem na mie-
siąc, dwa. Nic nie tłumaczył. Już prawie nie
rozmawialiśmy ze sobą. O nic nie pytałam,
wiedziałam, że ona wie wszystko, ale znowu
mnie zbędzie niczym, kiedy zapytam. Zresztą
wolałam, żeby go nie było, nie wiedziałam dla-
czego, ale bałam się jego obecności, bałam się
o dziecko. Podświadomie nigdy nie zostawia-
łam ich razem samych. Nigdy go nie pocało-
wał, nie przytulił. Był spokojny i poprawny.
Kiedy dziecko zaczynało płakać lub zdarzał się
jakikolwiek problem czy konflikt, wychodził.
Nigdy mi też przy dziecku nie pomógł. Nawet
wózek wnosiłam i znosiłam na drugie piętro
sama. Ona tak, ona była cały czas miła i ser-
deczna, mogłam na nią liczyć, ale jakby tylko
do pewnego momentu. Istniała jakaś granica,
której nie mogłam zrozumieć. I jestem pewna,
że naszego syna nigdy nie pokochała. Tak jest
do dzisiaj, ona kocha tylko jego. A on zacho-
wywał się tak, jakby nim sterowała. Zdałam
sobie sprawę, że właściwie od początku cało-
wał mnie tak, jakby to komuś przyrzekł. Żył
ze mną tak, jakby spełniał jakąś daną komuś
obietnicę.
Minęło dziesięć lat. Mam kłopoty
z dzieckiem, prawie nie mówi, jest zamknięte. ?-.
Mam z nim trudny kontakt. Teraz czuję się,
jakbym została sama. Nic się nie dzieje spe-
cjalnego, nrc się nie zdarza, w naszym domu
zawsze był spokój i cisza. To ona narzuciła
nam to życie. Przyzwyczaiłam się do tego. Nie
umiem dziś głośniej włączyć radia, telewizora,
wszystko się dzieje po cichu. A zresztą prawie
nie włączamy telewizora. Tak już było w tym
domu zawsze.
Rok temu wyjechali oboje. Nie było ich
prawie tydzień, byłam z dzieckiem sama.
Pewnej nocy weszłam do jej pokoju.
Otworzyłam szafę, właściwie nie wiem, dla-
czego. Tyle lat tego nie zrobiłam. W pudełku
po butach było pełno recept, wypisów szpital-
nych, wyników badań. Mój mąż od dziecka
jest chory na schizofrenię. Regularnie hospita-
lizowany. Leczony. Całe życie na lekach. Pra-
cuje. Nikt o tym nie wie. Leczy się w innym
mieście. Wszystko jest w porządku. Wiem to
od roku. Od roku obserwuję moje dziecko z lę-
kiem. Z nikim się tym odkryciem nie podzieli-
łam, nikomu tego nie powiedziałam, zresztą
nie mam komu. Moi rodzice nie żyją. Pani jest
pierwsza. Musi pani o tym zrobić film. Prze-
strogę dla wszystkich, którzy znajdą się w po-
dobnej sytuacji. Nie wiem, co mam dalej robić
i jak żyć. Co będzie z dzieckiem? Czy ono nie
jest chore? Ja to pani wszystko opiszę. Tu są
moje zdjęcia. Zdjęcie męża, jego matki i nasze-
go syna. To może się pani przydać. Gdyby pa-
ni chciała ze mną o tym porozmawiać szczegó-
łowiej, zostawiam telefon. Tylko listy proszę
przysyłać do mnie na poste restante. Tak
będzie lepiej.
Zostawiła mi nazwę odległego miasta
na Mazurach. Wyszła. Nie płakała. Po prostu
wyszła. Ona poszła, a ja nie wiedziałam, co
zrobić z tą historią. Nie zrobiłam nic, ale ciągle
siedziała mi w głowie.
Kilka dni temu czekała na mnie pod te-
atrem starsza elegancka pani. Przeprosiła, że
mnie zaczepia i zabiera czas, ale jej chora na
schizofrenię córka, przebywająca w szpitalu,
prosiła, żeby przyszła mnie pozdrowić. Poka-
zała mi zdjęcie kobiety, z którą wcześniej roz-
mawiałam. Ta pani, przyjechała z miasta, któ-
rego nazwę już znałam, specjalnie zapytać,
czy znam jej córkę i czy się z nią kontaktuję,
i czy to prawda, że jej obiecałam rolę. Odpo-
wiedziałam, że jej nie znam i że na pewno nic
nie obiecywałam. Odpowiedziałam jej tak,
ponieważ rozpoznałam w niej matkę męża,
ze zdjęcia.
Jadąc do domu, cały czas myślałam:
A dziecko? Co z dzieckiem? Czy ono w ogóle
istnieje?
Jechałam przez
miasto, był dzień moich urodzin.
Tej nocy miałam skończyć czterdzieści osiem
lat. Jednocześnie upływało dwadzieścia pięć
lat mojej pracy zawodowej. Przypomniałam
sobie pewien list, który przyszedł do mnie,
wtedy, w pierwszym roku mojej pracy, na ad-
res Teatru Ateneum. Koperta zrobiona z mapy
nawigacyjnej. Nieporadne pismo. „Strzegę
wodnych granic Polski, żeby mogła Pani spo-
kojnie spać. Wielbiciel Pani talentu. Żołnierz
z..." Zaskoczenie i wzruszenie po przeczytaniu
tego listu pamiętam do dzisiaj. Gorączkowo
zastanawiałam się, dlaczego? Co widział? Ja-
ką rolę? Przecież ja nic jeszcze nie zrobiłam?
Czym sobie na taki list, na takie zdanie, zasłu-
żyłam?
Minęło dwadzieścia pięć lat. Jechałam 1}
miastem. Zmierzałam do domu pełnego czeka-
jących na mnie ludzi. Mąż, kilku przyjaciół,
dzieci, rodzina. Dom, psy, koty, ulubione książ-
ki, przyzwyczajenia.
Mijałam siebie samą patrzącą z bilboar-
dów, na zakrętach, ścianach domów, przy dro-
gach, na przystankach autobusowych. Zacze-
piał mnie mój ironiczny uśmiech. Na skrzyżo-
waniu Marszałkowskiej z Alejami Jerozolim-
skimi wpadłam na samą siebie uśmiechającą
się do miasta na ruchomej reklamie. Na wysta-
wie księgarni stała oświetlona moja książka.
Przed chwilą widziałam w drukarni projekt
plakatu, który miał być rozklejany w mieście
za kilka dni, zawiadamiającego o mojej nowej,
kolejnej premierze.
Jechałam powoli. Jesień była ciężka.
Kilka dni wcześniej skończyłam mordercze
tournee teatralne po Polsce. Zobaczyło te
spektakle trzydzieści tysięcy ludzi. Jestem
zmęczona, pomyślałam. Właściwie ostatnio
stale zmęczona. Przemęczona. Smutna. W de-
presji. Oddałam wszystko, co miałam, całą
energię, witalność, siłę. Dwadzieścia pięć lat,
myślałam. Ile ról, ilu ludzi, ile łez, ile śmiechu,
ile wzruszeń, wątpliwości, nieprzespanych
nocy. Jestem zmęczona, pomyślałam ze zło-
ścią. Na cholerę to wszystko! Nic mnie już nie
obchodzi. Jestem maszynką do grania. Co ja
tak naprawdę dziś czuję? Co będzie dalej?
Nie mam już siły na nic więcej. Mogłabym
spokojnie od lat pracować dużo mniej! Gdzie
tak gonię? Po co?
Przez dziesięć lat w teatrze Ateneum
siedziałam w garderobie z panią Aleksandrą
Śląską. Miała wtedy mniej więcej tyle lat, co ja
teraz. Te same nerwy, tyle samo pracy, histe-
rii, zmęczenia. Obserwowałam to z zaintereso-
waniem i wątpliwościami. Ja byłam młoda. To
był mój czas wschodzenia. Po co Ona się tak
szarpie, myślałam, przecież wszystko już ma
na miejscu. To już jest. Po co tyle nerwów?
Dziś myślę, Boże, czy ten wysiłek był współ-
mierny z tym, co po Niej zostało? Szczególnie
ostatnie lata?
Dojechałam do domu. Pocałunki, cisza,
blady uśmiech. Tylko mąż mnie zrozumiał.
W przejściu w korytarzu przytulił. Był ze mną
cały ostatni tydzień w Częstochowie, gdzie
doprowadzałam grupę młodych, debiutują-
cych ludzi do premiery mojego ulubionego
Na szkle malowane. Widział, jak pracowałam
przez ten ostatni tydzień. Jak oddawałam im
resztki tego, co jeszcze mogę z siebie wydo-
być, resztki nadziei, resztki entuzjazmu, ostat-
ki wiary w ten zawód, w to szczęście, jak im
tłumaczyłam.
Przed pójściem do łóżka otworzyłam
z obowiązku komputer, zajrzałam do poczty.
Sześćdziesiąt listów z nagłówkiem „życzenia"
i jeden, który mnie zainteresował, „Życzenia
od żołnierzy".
Otworzyłam list.
„Pani KRYSTYNOM! W imieniu własnym
i kolegów z kompanii (upoważnili mnie!) ślę
moc gorących życzeń urodzinowych, świątecz-
nych i noworocznych. Ma Pani wiele sympatii
zarówno u szeregowych, jak i dowódców.
Oglądaliśmy Panią jako Shirley i mocno okla-
skiwaliśmy. Przy okazji służby wojskowej nie-
którzy z nas po raz pierwszy byli w teatrze i za
to MON są wdzięczni. Były obawy, czy taka
sztuka jednoosobowa nie będzie nudna, ale
Pani te obawy doskonale rozwiała, prowadząc
«dialog» z publicznością, której sporą część
stanowili zagorzali fani znający tekst na pa-
mięć. A jeden z nas (to byl jego pomysł, aby
pójść na Shirley Valantine) pamięta Panią jesz-
cze jako Medeę, podobno się wystraszy! i bar-
dzo przejął tamtą historią. Może dlatego,
że siedział blisko, a nie na balkonie, bo mówi,
że to trzeba zobaczyć, aby zrozumieć. Szkoda,
że nie możemy osobiście się przekonać, bo
Pani już tego nie gra. A są tacy żołnierze, któ-
rzy część przepustki chętnie przeznaczą na
wizytę w Teatrze Powszechnym i w cywilu
u siebie na prowincji będą mile wspominać
te chwile. Do internetu wpuścił nas sierżant
„po cichu", ale kazał napisać od siebie, że Pani
jest super babka. Proszę się nie gniewać.
My go rozumiemy, bo nam też Pani bardzo się
podoba jako aktorka i kobieta. Jeszcze raz
serdecznie Panią pozdrawiamy i życzymy
radosnych Świąt i szczęśliwego Nowego
Roku. Panią obowiązki zawodowe odrywają
od rodziny, tak jak nas służba. Życzymy Pani
(i sobie), aby ten czas się nam nie dłużył.
WSZYSTKIEGO DOBREGO!
Żołnierze z...."
Kiedy chciałam zamknąć pocztę, wysko-
czy! przypadkowo list następny: „Pani Krysty-
no! Czy warto tak żyć? - pisała jakaś młoda
dziewczyna. - Czy takie życie ma sens?"
Odpisałam: „To sprawa bardzo indywi-
dualna. Musi Pani sama sobie na to pytanie
odpowiedzieć".
Zamknęłam komputer. Cholera jasna,
pomyślałam, o co mi chodzi? Czego marudzę?
Prześpię się i do roboty! Zasypiałam w urodzi-
nową noc uśmiechnięta i w ogóle nie zmęczo-
na. Kolejny rok, czterdziesty dziewiąty życia
i dwudziesty szósty rok pracy, przede mną.
Muszę szybko spać, pomyślałam. Nie ma cza-
su. Może jeszcze coś ważnego zdążę zrobić?
A teraz, kiedy jest
już spokojniej na Jego temat,
kiedy Oskar już na półce, kiedy skończyły się te
ciągłe telefony: - A co pani dał Wajda? -
Wszystko. - A co dla pani znaczy Wajda? -
Wszystko. - A co by było, gdyby pani nie spo-
tkała Wajdy? - Nic by się nie zdarzyło. - A czy
może pani opowiedzieć jakąś śmieszną historyj-
kę o Wajdzie?... No więc, kiedy to się skończyło,
opowiem wam o Nim, tak jak mi to przychodzi
do głowy, pozwolę sobie na całkowitą swobodę
i przypadkowość. Strumień świadomości.
W naszym domu wisi przez Niego nama-
lowany i podpisany pastel „Lasy Aix-en-Pro-
vence, lipiec 1978", obok rysunek, który zrobił
podczas prób do Wieczernika Ernesta Brylla,
podpisał: „Krysia zmarznięta podczas prób,
kościół na Żytniej..." itd. Poniżej rysunek, któ-
ry powstał trochę wcześniej, mój mąż w pod-
koszulku, na piersi moja twarz, podpis: „Kom-
puterowy portret Krystyny Jandy", kiedy nam
go darował, powiedział: „To wasza chusta
Weroniki". Jeszcze niżej portret mojego męża
podpisany: „Edward w krytycznym momencie
rozpoczęcia filmu Człowiek z żelaza", obok
malutki rysuneczek przedstawiający Żyda
idącego pod górę, niosącego na pochylonych
plecach ciężar ponad siły, ten z kolei rysunek
podarował mojemu mężowi podczas kręcenia
Ziemi obiecanej.
Rysuje ciągle, podobno rysował zawsze.
Jego znajomi z Radomia pamiętają, że podczas
okupacji w domach, gdzie zbierała się młodzież,
On zawsze siedział gdzieś w kąciku i rysował.
Mówi, że film zrobić bardzo łatwo, trze-
ba tylko wiedzieć, że górę fotografuje się z do-
łu, a morze z góry, że aktorzy dzielą się na
miejskich i wiejskich, miejscy to tacy, którzy
grają szybko i dobrze się fotografują w mie-
ście, wiejscy to ci, którzy dobrze wyglądają
w zieleni i grają wolno. Ja należę do miej-
skich. Wymienia jeszcze dwa podstawowe
przykazania dla reżyserów: „Kradnij i kochaj
aktora swego". Mnie reżyserował za pomocą
zdania: „Zęby i do przodu!"
Kiedy obserwuje grających aktorów,
zdarza Mu się płakać z zachwytu, ze wzrusze-
nia, ze złości. Robi przy tym czasami potworne
miny, nie mogę patrzeć w Jego kierunku, kie-
dy gram, bo wybucham śmiechem.
Oglądałam z Nim w kinie ET Spielberga,
widziałam, jak płakał podczas sceny umiera-
nia tej plastikowej laleczki. Całkiem zwyczaj-
nie ciekły Mu łzy, byłam trochę zdziwiona, ale
zachwycił mnie tym najbardziej ze wszystkie-
go, ja też zresztą płakałam. Innym razem oglą-
dałam z Nim w kinie film Hair Formana, nie po-
dobał Mu się, a ponieważ ja byłam zachwyco-
na, po prostu szalałam na projekcji, był zanie-
pokojony, myślał, że się starzeje, że czegoś nie
rozumie, nie wiedział, że przed projekcją zapa-
liłam swojego pierwszego, i ostatniego zresz-
tą, papierosa z marihuany.
Opowiadają, że kiedyś jechał na zdjęcia
do Łodzi po oblodzonej szosie, myślał o sce-
nie, którą ma nakręcić, zahamował gwałtow-
nie, obróciło samochód i pojechał dalej w od-
wrotną stronę, do Warszawy. Prowadzi okrop-
nie. Ze mną boi się jeździć, ciągle mi powta-
rza... żebym patrzyła na drogę... bo kiedy opo-
wiadam, patrzę na Niego, a opowiadam za-
wsze. O wielu rzeczach, które dla nas są oczy-
wistością, nie ma zielonego pojęcia. Słyszałam
raz, jak prosił, żeby Mu włączono to... radio
dla kierowców, bo chce się dowiedzieć, jakie
są warunki jazdy, i nijak nie mógł pojąć, że
w ogóle nie ma takiego radia, że to tylko audy-
cja. Nie lubi, jak mam krótkie włosy, innego
koloru niż blond, i w ogóle kiedy wyglądam
inaczej niż Jego Agnieszka z Człowieka z mar-
muru. Nigdy nie zauważył, że jestem kobietą,
i kiedy musiałam przy Nim nakarmić któreś
z moich dzieci piersią, nie bardzo wiedział, co
z tym faktem zrobić. Lubi, jak się gra wyraź-
nie, odważnie, jednoznacznie. On jest autorem
powiedzenia, że coś jest jak szare na szarym,
czyli niewyraźne. W swojej naiwności i prosto-
cie w ogóle nie zakłada, że ktoś może być
po prostu niezdolny, ale kiedy to w pewnym
momencie zrozumie, odwraca się gwałtownie
i odchodzi, myślę, że szkoda Mu czasu. Kiedy
słyszy muzykę, prawie zawsze płacze, muzyka
Go wzrusza, mimo że mówimy o Nim, że ma
tylko pierwszy stopień umuzykalnienia: sły-
szy, że grają. Lubi cygara i whisky, ale nie
może ani pić, ani palić z powodu zdrowia. Kie-
dy się trochę upije, jest rozkoszny. Ma uczule-
nie na truskawki. W każdej restauracji, nawet
japońskiej, sprawdza w karcie, czy przypad-
kiem nie ma schabowego z kapustą. Długie
intelektualne rozmowy, dyskusje literackie,
dywagacje filozoficzne nudzą Go śmiertelnie,
zasypia, przestaje widzieć obrazki.
Moim ukochanym filmem przez Niego
zrobionym jest Wesele... i Wszystko na sprzedaż.
Przed Dyrygentem powiedział do mnie: „Nie
pchaj się, to nie będzie o tobie". Mojego drugie-
go męża, a Jego przyjaciela, starał się ze
wszystkich sił uratować od nieszczęścia, jakim,
Jego zdaniem, jest małżeństwo ze mną. Słysza-
łam, jak tłumaczył mu przed katastrofą: -
Edwardzie, zrozum, Krysia jest dobra na wszyst-
ko, tylko nie na żonę. - Do mnie w wigilię Świąt
Bożego Narodzenia, tego nieszczęsnego dla
Edwarda roku, powiedział: - Jeśli go skrzyw-
dzisz, będziesz miała ze mną do czynienia.
Zamknęłam się w łazience i nie chciałam
wyjść.
Ma nieprawdopodobną siłę i dar urucha-
miania ludzi, którzy z Nim i dla Niego pracują.
Oczekuje od wszystkich, aktorów, sce-
nografów, asystentów, operatora, co rano ty-
siąca pomysłów, propozycji, emocji, i wybiera
z tego bezbłędnie te właściwe, zamieniając
je w znaczące, nadając im wagę i formę. Co
głupsi opowiadają potem, że to oni reżysero-
wali Jego filmy. Musi być otoczony młodością,
ruchem, jasnością. Lubi pracować z młodymi
ludźmi, zderzać się z ich wyobraźnią i pomys-
łami. Odcięty od młodzieży smutnieje, więd-
nie, zasypia. Nie przywiązuje się do współpra-
cowników, aktorów, prawie zawsze obsadza
wprost, czyli szuka w ludziach cech postaci,
które są Mu potrzebne. Twierdzi, że trafna
obsada filmu to pięćdziesiąt procent powodze-
nia. Mimo że myśli obrazami, nic Go tak nie
zachwyca w sztuce jak celna mądra myśl, wła-
ściwa obserwacja. Nigdy nie wybacza głupo-
ty, efekciarstwa, błędnej analizy, w najspraw-
niej, najpiękniej zrealizowanym, świetnie za-
granym teatrze, filmie. Potrafi być wtedy
okrutny. Forma i obraz zawsze wynika u Niego
ze znaczenia i treści, a nie odwrotnie. Kiedyś
siedziałam obok Niego w jakimś samochodzie,
patrzył przez okno, w pewnym momencie po-
wiedział do siebie: „...Żadnej trakcji elektrycz-
nej, można by tu nakręcić wielką, piękną bit-
wę". Kiedy się zachwyci rolą, epizodem, poja-
wieniem się na ekranie, pisze do aktorów nie-
prawdopodobne listy. W ogóle pisze listy.
W jednym, z Japonii, napisał mi, że poznał tam
aktora, który ma własną nosicielkę pereł i że,
być może, powinnam pomyśleć także o kimś
takim. Ten aktor gra tylko kobiety w japońskim
teatrze. Kiedyś podczas wakacji w Lanckoro-
nie zapytałam Go, czy się nie nudzi, spojrzał
na mnie z zainteresowaniem i odpowiedział:
„Ja już niestety nie nudzę się nigdy". Dziś po
dwudziestu latach ja już też, niestety, nie nu-
dzę się nigdy. Kiedyś na planie filmowym po-
prosił mnie, żebym zapytała jednego z „tech-
nicznych", co myśli o filmie, który robimy, bo
ten człowiek coś mówił, Andrzej nie usłyszał,
a teraz wstydzi się go zapytać. Uwielbiam
Jego czerwony golf, sweter z dziurą, w którym
robił wszystkie filmy, za moich czasów golf
trzymał się już tylko na szwie. Byłam pewna,
że przynosi nam szczęście. Opowiadano mi
kiedyś, że podobno miał wypadek samochodo-
wy, uderzył w drzewo, rozkrwawił sobie czoło
stłuczonym lusterkiem samochodowym.
Z krwią lejącą się po twarzy poprosił żonę
o lusterko, był ciekaw, jak wygląda. Ona poda-
ła Mu puderniczkę z wielkim puszkiem z łabę-
dziego puchu, puszek wpadł w błoto. Przepra-
szał za to bardzo długo. To moja ulubiona
o Nim historia.
Polska. Wolność. Prawda. Sprawiedli-
wość. Demokracja. Mądrość. Ojczyzna. Odpo-
wiedzialność. To słowa, które szanuje i ich uży-
wa, nie wstydzi się ich, nie brzmią u Niego pre-
tensjonalnie ani nie wydają się być przesadzo-
ne. Czuje się Sługą Narodu, Świadkiem Historii,
Rycerzem Prawdy. Jest romantykiem i pozyty-
wistą jednocześnie. Humanistą w pełnym tego
słowa znaczeniu. Ma świadomość swojej wiel-
kości, a jednocześnie zawsze traktował ją użyt-
kowo, w służbie czegoś większego.
Mogłabym tak pisać godzinami. Nie
wiem, czy ma to większą wagę i znaczenie.
Pozwoliłam sobie napisać to, co przychodziło
mi do głowy po tysiącu pytań na Jego temat,
na które nie umiałam odpowiedzieć. Jedno jest
pewne, oglądajcie Jego filmy, reszta ma na-
prawdę mniejsze znaczenie. Jest człowiekiem.
Nie jestem w stosunku do Niego obiektywna.
Poznałam ich na
Wielkanoc 1985 roku - para mło-
dych ludzi, entuzjastów teatru, poezji, życia.
Przyszli do mnie po którymś z przedstawień
Wieczernika, granych w kościele na Żytniej.
Wzruszeni, spłakani, przejęci. Powiedzieli, że
się kochają. Że trudno im się pogodzić z Polską
tamtych lat, tamtego systemu, że należą do
młodzieży zgromadzonej wokół jednego z war-
szawskich kościołów, zaangażowali się w pracę
w konspiracji. Mieli po siedemnaście lat. Byli
piękni, młodzi, czyści, prostolinijni, naiwni naj-
ładniejszą i najczystszą naiwnością młodości.
Kiedy rok później miałam premierę Białej
bluzki, w marcu 1986, szykowali się do matu-
ry. Przychodzili na próby, sekundowali mi we
wszystkim, później jeździli za mną i tym
przedstawieniem po całej Polsce. Mówili, że nie 83
mogą bez niego żyć, że ono robi im dobrze, or-
ganizuje życie i myśli. Że dziewczyna, którą
gram, to ich myśli, ich uczucia, ich niezgoda
na ten świat, ich depresja i nieumiejętność ży-
cia w takim świecie i kraju. W tym czasie stu-
diowali, rozwijali się, kochali dalej, nie rozsta-
wali ze sobą, mówili, że łączy ich wszystko,
ale najbardziej Agnieszka Osiecka, Biała bluz-
ka, no i ja.
Mijały lata... Zastosujmy ulubiony zwrot
Agnieszki.
Przestałam grać Bluzkę. Bo wyrosłam,
bo czas się zmienił. Wszystko dookoła się
zmieniało, puchło, rosło, nabrzmiewało,
trzeszczało w szwach. Oni byli w to „zmienia-
nie" czynnie zaangażowani. Już jako małżeń-
stwo. Skończyli studia, zaczęli gdzieś tam pra-
cować, ale to nie było takie ważne, jak „rewo-
lucja", mówili. Od ubóstwa ratowało i ich,
i ich rodzinę wyprzedawanie antycznych, ro-
dzinnych mebli, srebrnych sztućców, starych
wartościowych książek, pamiątek rodzinnych,
obrazów. Wynajmowali jakieś mieszkanko, le-
dwo wiązali koniec z końcem, mówili, że naj-
bardziej chcieliby mieć dziecko, ale na to nie
czas i nie pora.
W 1992 zniknęli mi z oczu na dłużej.
Mijały lata.
Odezwali się wreszcie, gdzieś tak po
premierze mojej Pestki, znów wzruszenie, łzy,
przyjaźń. Zaprosili mnie do siebie, do swojego
mieszkania, na kolację.
Przyjechałam do jednego z najnowocze-
śniejszych, wybudowanych właśnie w Warsza-
wie, eleganckich kondominiów, z portierem w re-
cepcji. Weszłam po marmurowych schodach,
wjechałam niklowaną windą, w ciszy. Przywitała
mnie uśmiechnięta para nowoczesnych ludzi
sukcesu. Pracowali od rana do nocy. Ona w ja-
kiejś agencji robiącej reklamy dla telewizji, on
w jednej z największych agencji reklamowych,
przy komputerze. Jak mówił, przy realizacji
dużych zamówień nie wychodził z agencji i dwa
tygodnie, spał w firmie, brał prysznic, zamawiał
pizzę i pracował dalej. Widywali się czasem no-
cami, opowiadali, śmiejąc się. Obejrzałam impo-
nujące mieszkanie i zorientowałam się zdumio-
na, że nie ma ono kuchni. Że składa się z wielkie-
go pokoju kąpielowego, w którym oprócz nie-
prawdopodobnej wanny była sauna za szklanymi
drzwiami i aneks z dwiema maszynami do ćwi-
czeń gimnastycznych. Resztę mieszkania stano-
wił wielki dzienny pokój, miękki, wygodny, kana-
powy, z czajnikiem elektrycznym na barku i ty-
siącem urządzeń grających oraz imponującym ki-
nem-telewizorem włożonym w ścianę. Jedliśmy
przywiezione przez posłańca eleganckie dania
z chińskiej restauracji, siedząc na miękkich kana-
pach (stołu nie było), rozmawiając i śmiejąc się,
że ja nie mogę pojąć braku takiego pomieszcze-
nia jak kuchnia w domu, a im to do niczego nie
jest potrzebne, bo i tak jedzą na mieście albo
w pracy, przecież nie mają dzieci i w ogóle, a jaj-
ko na miękko w nocy czy placki kartoflane sma-
żone w chwili stresu nie przychodzą im na myśl.
Towarzyszył nam cały czas koncert symfoniczny
odtwarzany w systemie DVD o nieprawdopodob-
nej jakości obrazu i dźwięku. Zapytałam w pew-
nym momencie, co z dzieckiem?
Odpowiedzieli, że niedługo, może za
rok, dwa, że teraz już stanęli na nogi i mogą
sobie na „to" pozwolić i że wtedy oczywiście
kuchnia wejdzie w zakres ich zainteresowań,
jak i stół, i inny kolor mebli. Śmiejąc się, poka-
zywali plamę, jaką im zrobiłam żeberkiem
po seczuańsku na białej kanapie.
Mijały lata.
Zadzwonili kilka dni temu z pytaniem,
czy nie mam kogoś znajomego, kto mógłby im
pomóc. Ona ma już czterdzieści trzy lata, jest
szczęśliwie w ciąży, ale przeczytali w jednej
angielskiej książce, że w tym wieku obowiąz-
kowo należy robić badania prenatalne, bo to już
jest trochę późno. Że w sytuacji, kiedy wiek
matki-pierworódki przekracza trzydzieści pięć
lat, takie badania są robione wszędzie na świe-
cie rutynowo, a w Polsce żaden lekarz im tego
nie powiedział i nie wyjaśnił, gdzie się to robi.
Szaleją z niepokoju. Zmieniają życie, mieszka-
nie, chcą tego dziecka jak niczego innego na
świecie. Że ich życie w tym koszmarnym świe-
cie bez wartości, jak wykrzykiwali razem przez
telefon, nie ma dalej sensu bez dziecka. Wspól-
nego dziecka! Nareszcie dziecka!
Odpowiedziałam, że ja, oczywiście,
przed urodzeniem moich dzieci robiłam bada-
nia prenatalne, ale w Berlinie. Miałam trzy-
dzieści osiem lat i skierował mnie na te bada-
nia, całkiem wtedy oficjalnie, mój lekarz,
mówiąc jednocześnie, że w Polsce jest tak
wielkie ryzyko poronień przy robieniu takich
badań, że nie radzi mi ich tutaj robić, a poza
wszystkim robi się je tak późno, że właściwie
w przypadku wykrycia upośledzeń pozostaje
już tylko przyjąć do wiadomości informację, że
urodzi się chore dziecko, a na wszystko inne
jest za późno. Jednocześnie dodał, że najbli-
żej, w Berlinie, mogę to zrobić już w drugim
tygodniu ciąży, dużo bezpieczniej dla płodu.
A w przypadku nieszczęścia, decyzja, co ro-
bić, będzie należała tylko do mnie.
I
W telefonie zapadła cisza.
- W którym jesteś miesiącu? - zapyta-
łam.
- W początkach czwartego - usłyszałam.
- To nic nie rób. Teraz tylko pozostała ci
nadzieja i modlitwa." Na pewno wszystko bę-
dzie dobrze.
-
-
Jadłam niedawno
kolację z pewnym niemieckim produ-
centem filmowym, będącym po raz pierwszy
w Polsce. Był niesłychanie zaintrygowany
reklamą kleju, to znaczy plastikowymi hiper-
realistycznymi bocianami z plastiku, uwięzio-
nymi w gniazdach na terenie całego naszego
kraju. Opowiedziałam mu wtedy historię
prawdziwego bociana, która się podobno zda-
rzyła zeszłego roku. Bocian ów przyfrunął wio-
sną z Egiptu założyć rodzinę w Polsce i śmier-
telnie zakochał się w jednej z tych plastiko-
wych przyklejonych piękności. Cierpiał, zale-
cał się, marnował czas, nic nie rozumiejąc.
Zatracił się zupełnie, stracił widoki na potom-
stwo i do tego stopnia popadł w depresję, że
trzeba go było leczyć. Niestety, nie znałam je-
go dalszych losów. Producent wzruszył się, za-
smucił i chciał od razu robić z tego film, ale mu
wytłumaczyłam, że film byłby nudny, bo tak
naprawdę nie rozumiemy bocianów i nikogo
takie sentymentalne kawałki nie obchodzą.
Wtedy on opowiedział mi taką historię:
Kupił kilka lat temu, na terenach byłego
NRD, wielkie gospodarstwo rolne, przeprowa-
dził się tam z rodziną, żoną i dwojgiem dzieci
w wieku szkolnym, i postanowili żyć blisko
natury. (Chęć coraz częściej spotykana wśród
moich niemieckich przyjaciół, głównie produ-
centów i głównie tych, którym „dobrze idzie",
tym mniej szczęśliwym w interesach jakoś
rzadziej przychodzi to do głowy). Decyzję
o kupnie tego właśnie, a nie innego domu
przyspieszył fakt, że na dachu zabudowań
gospodarskich pyszniło się cudowne bocianie
gniazdo, w czym upatrywali zapowiedź swoje-
go szczęścia. Remontowali więc dom, zakłada-
li ogród i sad; przyjaźniąc się na odległość
z bociania rodziną. Tego roku były tak obfite
deszcze, że i remont, i prace ogrodnicze szły
jak po grudzie, a dodatkowo w przedziwny
sposób utopiły się w gnieździe dwa ledwo na-
rodzone bocianiątka. Następnego roku po
mroźnej zimie, podczas której mój producent
rzadko bywał w domu z powodu nawału pracy,
a żona (wybitny scenograf) wiodła życie sa-
motnej gospodyni domowej z dwojgiem dzieci,
znów przyszła wiosna i znów przyleciały, wi-
tane krzykami radości, bociany. Tuż po urodze-
niu się nowych bocianiątek jedno z nich zosta-
ło brutalnie wyrzucone przez rodziców z gniaz-
da. Nie wiadomo, dlaczego. Czy dlatego, że
było słabsze od dwojga rodzeństwa, czy było
ich za dużo do wykarmienia? Nie wiadomo.
W każdym razie wszystkie próby włożenia go
z powrotem do gniazda kończyły się tym sa-
mym: albo ponownym wyrzuceniem, albo mat-
ka chciała go w okrutny sposób zabić.
Ledwo go ocalono i rodzina mojego pro-
ducenta musiała go przygarnąć. Podglądając
rodzinę bocianią z dachu, wyłazili ze skóry,
żeby ich biedny sierotka miał tak samo jak
bracia, a nawet lepiej. Dzieci producenta cały-
mi dniami łapały tłuste żaby, żona producenta
siekała je na małe kawałki, zasłaniając oczy,
producent zwoził od okolicznych rybaków naj-
smaczniejsze świeże rybki, a jego samochód
tak od tego śmierdział, że wstyd było potem
zaprosić doń aktora czy reżysera. Zbudowali
Martinowi, bo tak go nazwali, piękniejsze
gniazdo, niż mieli ci na górze, umieścili je na
wysokości metra, na specjalnym podwyższe-
niu. Wszystko, żeby był szczęśliwy. Bocian
rósł, mężniał, piękniał, na matkę i ojca na gó-
rze nie zwracał uwagi, a za rodziną producen-
ta chodził dostojnie całymi dniami. Robili dłu-
gie spacery po polach, zaczął sam szukać so-
bie pokarmu, nie było problemu, byli szczęśli-
wi. Aż do momentu, kiedy okazało się, że jego
bracia z gniazda na górze już umieją fruwać,
a jemu w ogóle nie przychodziło to do głowy.
Rodzina producenta zaczęła go więc uczyć.
Najpierw biegali we czwórkę po łąkach, szyb-
ko, jak najszybciej, myśląc, że on w odruchu,
nie nadążając za nimi, rozwinie skrzydła. Nic,
stawał zdumiony, nie rozumiejąc, dlaczego od
niego uciekają. Żonie producenta robiło się go
żal i wycofała się z lekcji. Producent z dziećmi
zaczęli jeździć na rowerach. Nic. Stawał smut-
ny i po chwili człapał samotnie w stronę do-
mu. Po jakimś czasie jednak zaczął, bardzo się
przy tym męcząc, fruwać, nisko, na wysokości
ich głów. Nie przychodziło mu zupełnie do gło-
wy wzbić się wyżej. Odprowadzał w ten spo-
sób dzieci do autobusu szkolnego, fruwał
sobie wkoło domu i wszyscy musieli bardzo
uważać, wychodząc zza rogu, żeby się z nim
nie zderzyć. Obserwował z ziemi inne ptaki
szybujące wysoko, ale jemu to nic nie mówiło.
Producent zrozpaczony postanowił wnieść go
na dach domu i stamtąd zepchnąć. Szamocząc
się z przerażonym bocianem, spadł, złamał no-
gę, a Martin spokojnie, po zepchnięciu, na-
tychmiast poszybował do swojego nisko stoją-
cego gniazda. Tak to trwało całe lato. Produ-
cent w gipsie. Żona zadowolona, że mąż w do-
mu. Dzieci szczęśliwe bawiły się z Martinem.
Nadeszła jesień. Towarzystwo bocianie z góry
szykowało się do odlotu. Martin patrzył na
nich zupełnie bez zainteresowania.
Pewnego dnia bociany odleciały, a on
dalej spokojnie przechadzał się po łąkach.
Rodzina producenta zaczęła snuć plany zimo-
wania z niekochanym przez swoich sierotą,
aż nagle pewnego dnia zjawiła się na łąkach
obca czapla. Martin spędził z nią cały dzień,
w ogóle nie zaglądając do domu. Potem całe
popołudnie rodzina obserwowała, jak ich
biedny sierota po raz pierwszy w życiu, naśla-
dując czaplę, szybuje pod niebem. Na radosne
okrzyki i nawoływania przestał reagować, jak-
by się ich wstydził, a pod wieczór, nie ogląda-
jąc się nawet i nie żegnając, odfrunął, na za-
wsze.
- Jak to nigdy nie wiadomo, kto może
ofiarować szczęście - kończył smutny produ-
cent. - Czekamy na niego już drugi rok. Gniaz-
do wynieśliśmy na dach. Tamci przylatują,
a on nigdy. Żona twierdzi, że to dlatego, że był
odrzucony w dzieciństwie i został mu uraz.
Nie możemy tam mieszkać, ja mam za dużo
pracy, żona ciągle jest sama, poziom szkoły, do
której chodzą dzieci, jest niski. Powinniśmy
się wyprowadzić, ale czekamy na Martina.
- O tym nakręć film - powiedziałam.
Spojrzał na mnie smutno. - Coś ty, to do-
piero byłoby nudne, co to kogo obchodzi, dro-
biazgi, mazgajstwo i sentymenty...
PS Dziś przeczytałam artykuł o dziecio-
bójczyniach, jak i dlaczego mordują i zakato-
wują swoje dzieci. Po raz pierwszy w życiu
mój organizm zareagował w taki sposób, dłu-
go wymiotowałam, nie mogąc ustać na nogach
ze słabości. Czy ja jestem przewrażliwiona?
Czy moja reakcja jest normalna? W każdym ra-
zie to była reakcja jak z filmu. Nie chciałabym
w takim filmie zagrać. Potem przypomniała mi
się historia o bocianach. Dlatego się nią z wa-
mi podzieliłam. Pozdrawiam.
Boję się samotności.
Nie chcę być sama. Nie lubię być sama.
Robię wszystko, żeby nie być sama. Sama
w sensie dosłownym, bo samotna nie byłam
nigdy, nie jestem i pewnie nigdy nie będę. Za
dużo mam dzieci, rodziny, przyjaciół, zwierząt
i ludzi, którzy mnie z jakichś powodów potrze-
bują, za co im dziękuję.
Zdumiewające jest to, że nawet przed
wyjściem na scenę nie lubię być sama, wszy-
scy to wiedzą i w mojej garderobie, w czasie
kiedy inni aktorzy szukają ciszy, momentu sku-
pienia, koncentracji, ja albo to coś, co we mnie
dygocze, chwyta się rąk, śmiechu, problemów
i radości znajomych „z miasta", którzy wpada-
ją, żeby się ze mną zobaczyć, garderobianych,
fryzjerek, które przesiadują u mnie tłumnie,
wiedząc, że to lubię. Wychodzę w samotność ?5^
na scenie ze spotkań, małych uroczystości
i Wigilii urządzanych w mojej garderobie,
a i tak zanim tam dotrę, zaglądam do pani,
która siedzi w portierni, plotkuję z inspicjen-
tem, śmieję się z muzykami albo ktoś towarzy-
szy mi w kulisie do ostatniego momentu, do
kroku w światło i samotność.
Na sali też lubię mieć kogoś znajomego,
uwielbiam tych znajomych, którzy mówią:
„ach! a może zostanę, zobaczę kawałek", tych,
którzy wpadają niespodziewanie kolejny raz,
bo tak jakoś mieli ochotę, a tobie, Jurku, który
widziałeś Callas czterdzieści razy, dziękuję
specjalnie, kiedy ty siedzisz na widowni,
nigdy nie jestem na scenie sama.
To jest choroba. To jest jakiś paniczny
lęk. W szpitalach krzyczę - tylko nie izolatka.
W domu, kiedy nie ma męża, śpię z dziećmi,
jeśli do mnie nie przychodzą i śpią u siebie,
chętnie zgadzam się na psa i kota korzystają-
cych z okazji, jeśli i oni mają swoje nocne
ogrodowe sprawy, nie wyłączam telewizora
i śpię przy nim. W domu nikt się na mnie nie
oburza, że czasem budzę ich w nocy, żeby tro-
chę porozmawiać, z siostrą, która często
u mnie nocuje, gram nocą w karty, mama chęt-
nie po całym dniu niewidzenia się wyskakuje
z łóżka o pierwszej, trzeciej w nocy na poga-
wędkę w kuchni, zresztą śpi przy cichutko
grającym radiu. Taka rodzina.
Kiedy pierwszy raz wyjeżdżałam sama
na półroczny kontrakt za granicę, coraz więk-
szy kamień rósł we mnie podczas całej drogi
na lotnisko. W samolocie siedziałam skamie-
niała z nieszczęścia, sama w pustej pierwszej
klasie. Nagle, tuż po starcie, siadła koło mnie
mucha. Mucha z Warszawy. Towarzyszyła mi
przez cały lot do Paryża i było mi z nią dużo le-
piej. Złapałam ją do pudełka po zapałkach za
pomocą podawanego w samolocie miodu i wy-
puściłam w luksusowym pokoju hotelu „Geor-
ge V". Od tego momentu byłyśmy w Paryżu
razem. Po zdjęciach wieczorem szukałam jej
i zawsze była. Prosiłam panie sprzątające, że-
by mojego pokoju nie wietrzono, i była. Dużo
jej zawdzięczam. Wracając do Warszawy, po-
stanowiłam zostawić ją w tym luksusie.
Później zawsze już jeździłam z moim ma-
łym pieskiem, yorkshire terierką Piską, i nigdy
już nie byłam sama. Pisia, kiedy siadała na
stole, była mniejsza od szklanki, a moi znajomi
opowiadali, że mam psa, który raz się przykle-
ił landrynką do dywanu, co rzeczywiście się
zdarzyło. Piska była bardzo wprawiona w po-
dróżach i towarzyszeniu mi. Siedziała w toreb-
ce, zachowywała się grzecznie, tylko w hote-
lach zdarzało się jej nasiusiać na jakiś wyjąt-
kowo miękki i miły dywan, ale zawsze patrzo-
no na to z pobłażliwością. Zdobywała serca
wszystkich, a kilku reżyserów pozwoliło mi
z nią zagrać. W restauracjach nie wychylała
się z torebki, w kinie i w teatrze nie zasypiała
w niej z nudów. Była idealnym towarzystwem.
Jeśli zdarzało jej się uczestniczyć w moich
próbach, bezbłędnie odróżniała, kiedy mówię
tekstem roli, a kiedy prywatnie. Wtedy się
ożywiała, ale na pierwsze słowo „zagrane"
wracała na swoje miejsce bez protestu. Wiele,
wiele jej zawdzięczam. Uratowała mnie od ty-
lu smutków i nostalgii, jak to ładnie nazywali
Francuzi. Kiedy staruszka kończyła życie,
wzięłam ją do siebie do łóżka, żeby czuła, że
nie jest sama, że nie umiera w samotności.
Dziś w moich podróżach zawodowych
towarzyszy mi wiele osób: obsługa sceny,
garderobiana, fryzjerka, muzycy, przyjaciółki,
agentka, i im więcej osób ze mną jeździ, tym
większa radość i poczucie bezpieczeństwa.
Bardzo dawno nie byłam sama.
Niedawno jechaliśmy samochodem do
Włoch na wakacje. W Milanówku zabrała się
z nami mucha. Dzieci szalały z radości. Wysia-
danie z samochodu na postojach było ekwili-
brystyką - błagały, żeby jej nie wypuścić, że-
by nasza polska mucha, jak mówiły, pojechała
z nami. Uciekła gdzieś w Austrii. Chłopcy całe
wakacje ją wspominali, a na włoskie muchy
patrzyli z pogardą. W drodze powrotnej, koło
Wiednia mucha wsiadła. Byli pewni, że to ta
sama, witali ją z radością jak kogoś bliskiego.
Męczyłam się całą drogę z jakąś austriacką
nieznośną przybłędą. Teraz mieszka pewnie
gdzieś w Milanówku.
Dziś jestem sama. Tak się złożyło. Je-
stem tak smutna, że - jak mówią moi synowie
- nawet Pterodaktylus Rex nie wyciągnąłby
mnie z tego smutku tytanowymi łańcuchami.
Ostatnią sobotę
spędziliśmy z mężem
na cmentarzu w Budapeszcie, fotografując naj-
ładniejsze nagrobki albo inaczej - takie, które
nam się podobają. Dlaczego w Budapeszcie? Bo
tam przypadkowo byliśmy. Dlaczego nagrobki?
Bo naszym zdaniem tam są najładniejsze.
Od dziecka lubiłam cmentarze, ich at-
mosferę, zresztą w dzieciństwie mówiłam:
smentarze, bo uważałam, że tak jest logicz-
niej.
Od bardzo dawna mam obsesję grobu,
dużego, rodzinnego, w którym będziemy odpo-
czywać, wszyscy razem. Od kilku lat szukałam
„miłego" miejsca, a kiedy umarł mój ojciec,
znalazłam takie. Kupiłam. Teren na dwanaście
miejsc i ciągle myślę o dokupieniu następne-
go, bo, jak mówię do męża: - Kto po naszej 99
śmierci o tym pomyśli?
Szukaliśmy tego miejsca z mamą, bo to
ona głównie miała być zadowolona. Teraz jest
spokojna, bardzo jej się tam podoba, a i dalsza
rodzina odwiedza to miejsce z przyjemnością.
Wszyscy zastanawiają się, jaki nagrobek ma-
my sobie zbudować. To wszystko jest jakąś
paranoją, ale jeśli to może nas trochę uspo-
koić, dlaczego nie?... Nasze małe dzieci,
odwiedzając grób dziadka, pytają, czy też
będą koło niego leżały, odpowiadamy, że tak,
dla nich też jest miejsce, i są zadowolone.
Odkąd pamiętam, „sprawa grobu" była
w mojej rodzinie bardzo ważna, a moja uko-
chana babcia, u której spędziłam dzieciństwo,
rozmawiała o tym często. Jednym z jej proble-
mów było posiadanie dwóch mężów, z którymi
kolejno dzieliła życie, obu bardzo kochała i nie
chciała wyróżniać żadnego z nich. Mówiła do
mnie: - Krysiu, pamiętaj, nie chcę leżeć z żad-
nym z nich. Znajdziecie mi miejsce na górce,
żebym miała ładny widok, i pamiętaj, chcę
leżeć sama. Posadzisz mi przy grobie brzozę,
bo to moje ulubione drzewo, no i dzięki niej
nie będzie tam takiego skwaru.
Przyjmowałam i zapamiętywałam pole-
cenia z dziecięcą prostotą i naturalnością.
Jej grób jest na górce, tak jak sobie życzyła,
ale brzozy, które wielokrotnie próbowałam tam
sadzić, nie przyjmowały się, wreszcie dałam
za wygraną, posadziłam pnące róże, które
również lubiła, ale ciągle mam z tego powodu
wyrzuty sumienia.
Dla babci śmierć była czymś absolutnie
zwyczajnym, nie budziła w niej większych
emocji. Obcowała z umarłymi ciągle i było to
dla niej całkowicie naturalne. Rankami, przy
śniadaniu babcia mówiła zwyczajnie: - Był
u mnie w nocy Paweł (pierwszy mąż), znowu
mi usiadł na nogach i narzekał. Mówię, Paweł,
przesuń się, usiądź na brzegu łóżka, bolą mnie
nogi, ale jak to on... myśli tylko o sobie. - Albo
pytała zdziwiona: - Nie słyszałaś, jak Janek
(drugi mąż i ukochany mój dziadek) trzaskał
drzwiami całą noc? Łaził, stękał, coś mu było.
Nie słyszałaś? - Nie - odpowiadałam przestra-
szona z oczami jak filiżanki. Innej nocy odwie-
dzała ją Kazia, ulubiona przez nią siostra,
siadała na krześle, na którym zwykła siadać.
- Przyszła sobie posiedzieć - oświadczała,
wzdychając, babcia - nie chciała nic mówić. -
Innej znów nocy Paweł wyjaśnił jej, że pienią-
dze, które zginęły miesiąc wcześniej z kreden-
su w kuchni, wzięła Cyganka. - Paweł mówił,
że wtedy, kiedy siedziałyśmy pod wiśnią
w ogrodzie, pamiętasz, Krysiu, weszła od fron-
tu niezauważona, pamiętasz? Dom był otwar-
ty, pamiętasz? - Zdumiewające było to, że
tego samego popołudnia sąsiadka przyniosła
nam wieści o kradzieżach w okolicy dokona-
nych przez Cyganki, ale dla babci to nie było
zdumiewające, przecież Paweł już jej to po-
wiedział.
Słuchałam tego jak czegoś przerażające-
go, ale zupełnie normalnego, bałam się tylko,
że którejś nocy i mnie odwiedzą. Ale babcia
uspokajała mnie z uśmiechem i mówiła, że mo-
gę się nie martwić, bo przecież wszyscy wie-
dzą, że ja się boję, więc nie przyjdą, obiecy-
wała, że ona nigdy mnie nie przestraszy. -
A i ty Jasiek! - mówiła do żyjącego jeszcze
wtedy dziadka - żebyś do Krysi nie przycho-
dził, bo się boi, pamiętaj! Żebyś jej głowy nie
zawracał!
Rzeczywiście, bałam się bardzo. Patrzyli
na mnie z pobłażaniem. Bardzo mnie kochali.
Nigdy nawet mi się nie przyśnili.
Kiedy umarł mój ojciec, były wielkie
mrozy. Przejeżdżałam koło cmentarza, na któ-
rym był pochowany, kilka razy dziennie, za
każdym razem nie mogłam odgonić od siebie
myśli, że mu zimno w tej ziemi. Nigdy mi się
nie przyśnił.
Dziś pokazałam mojej mamie zdjęcia na-
grobków z budapeszteńskiego cmentarza.
Dwa, trzy, bardzo jej się podobały. Pokażę
jeszcze mojej siostrze, córce, siostrom męża,
dzieciom. Potem zaczniemy rysować, szukać
architekta i wykonawcy. Będziemy wszyscy
razem.
PS Jakie wspaniałe rzeczy przeczytałam
na „moim" cmentarzu:
NIE TY DO MNIE LECZ JA DO CIEBIE...
ŻONA
...POZOSTAWIAJĄC CZWORO STROSKA-
NYCH DZIECI I ŻONĘ,
KTÓREJ JEDYNĄ POCIECHĄ POZOSTA-
ŁO JEGO OSTATNIE SŁOWO
DO WIDZENIA
...MOJEJ ŻONIE UKOCHANEJ
MOJE SZCZĘŚCIE I DOBRO
WSZYSTKOŚ WZIĄŁ MI PANIE
NIECHŻE SIĘ I W TEM NAWET WOLA
TWOJA STANIE
...MĘŻU COŚ SWOJĄ NIEUSTANNĄ
PRACĄ ZASŁUŻYŁ SOBIE NA DOBRE
WSPOMNIENIE
ZONA I DZIECI CO CIĘ DZISIAJ TRACĄ
PROSZĄ DLA CIEBIE O CICHE
WESTCHNIENIE
...ŁZY WDZIĘCZNOŚCI ZA KILKA LAT
DANEGO JEJ SZCZĘŚCIA
NIE UKOJĄ NIGDY JEJ BOLEŚCI
...MIŁOŚĆ PRAWDZIWA I ŚMIERĆ
ZWYCIĘŻA
Ale najbardziej zaintrygował mnie na-
pis:
...TU SPOCZYWA WDOWA PO NAJZNA-
KOMITSZYM RADCY... tu następuje nazwisko
i wiele jeszcze superlatywów i konkretów do-
tyczących jej męża, po czym jej imię i nazwi-
sko, a potem...
SZCZĘŚLIW ŻE POCHOWAN PRZY JEJ
PROCHACH
PRZYJACIEL WDZIĘCZNY TEN POMNIK
POŚWIĘCA...
Najpierw pokroili
za moją zgodą szminki do ust na plasterki. Po-
tem puder w kamieniu potłukli na miał i wącha-
li. Rozpruli walizki, przeszukali ubrania, odpruli
listwę w spódnicy i dalej nic nie mogli zrozu-
mieć. Szukali bomby. Podejrzana aktorka, legity-
mująca się polskim paszportem, z trudnym do
uzyskania pozwoleniem na pracę w Ameryce -
nawet nie wiedziałam, że je mam, co robiło na
nich największe wrażenie. Nic nie rozumieli.
No więc, polski paszport, bilet Nowy
Jork-Jerozolima, w jedną stronę, w torebce
gotówka, którą od razu zarekwirowali. Na nic
się zdały tłumaczenia, że jadę na zaproszenie
jerozolimskiej Cinemateki, że tam na mnie
czekają, że na miejscu mają dla mnie bilet
powrotny do Warszawy. Przesłuchiwali, kiwali
głowami, telefonowali, samolot miał już dwie 105
godziny opóźnienia. Wreszcie, po dokładnym
sprawozdaniu, co i gdzie grałam w Ameryce,
po zagraniu im kawałka mojej roli, ocenili, że
robię to dobrze, profesjonalnie, że gram na-
prawdę. Pozwolili iść do samolotu.
Zaręczam, to był mój największy sukces
zawodowy, chociaż nie, jeszcze raz sprawdzi-
łam się jako aktorka, całkiem niedawno, nocą,
kiedy strażnik nie chciał mnie wpuścić na
teren wytwórni filmowej, bo w dowodzie nie
miałam napisane, że jestem aktorką. Powie-
działam mu wiersz i mnie wpuścił.
Wracając do tamtej historii, wtedy, rów-
nież nocą, śmiertelnie zmęczona, słaniając się
na nogach po dwutygodniowej trasie po Ame-
ryce, upadłam na mój fotel w ogromnym Jum-
bo, śledzona wrogimi spojrzeniami tych pasa-
żerów, którzy jeszcze nie spali. Samolot zaczął
przygotowywać się do odlotu. Nagle wszedł
policjant z lotniska, niosąc moje zarekwirowa-
ne pieniądze w przezroczystej plastikowej tor-
bie. Wór drobnych banknotów dolarowych, mo-
ja gaża, wypłacona mi nieprofesjonalnie przez
nieprofesjonalnego impresaria. Cały samolot
obudził się ze snu i krzyknął: CASH! Ale mnie
już było wszystko jedno, nareszcie zasnęłam.
Obudziłam się w Jerozolimie po połu-
dniu. Czekali na mnie. Miło. Pokazy filmów
trwają, nie mogą się teraz mną zająć. Mój film
dopiero jutro. Wsadzili do taksówki, kierowca
uśmiechnął się. Pan się będzie opiekował, po-
wiedzieli. Hotel przygotowany. Będą dzwonić.
Zasnęłam w cichutko jadącej taksówce.
Obudziła mnie cisza. Taksówka stała za-
parkowana pod hotelem. Kierowca zaniósł mo-
je bagaże, urządził mnie w hotelu i wrócił.
- Jedziemy zwiedzać - powiedział.
- Chciałabym pójść do pokoju i się wy-
spać - protestowałam. - Jestem morderczo
zmęczona. Zmiany czasu i tysiące przejecha-
nych mil w Ameryce, od teatru do teatru.
Przez ostatnie dwa tygodnie spałam po dwie,
trzy godziny na dobę - tłumaczyłam.
-
- To śpij w samochodzie, a ja cię będę
budził. Chociaż szkoda, bo to taki piękny kraj.
Kiedy to zobaczysz? Potem będziesz żałowała.
Jedziemy! Tylko ustalmy od razu - nie, nie po-
wiedział: ustalmy, bo był człowiekiem dużo
prostszym, ale nie pamiętam, jakiego słowa
użył, mówił zresztą przedziwną mieszanką
językową. - Matka Jezusa była Żydówką i ty
to wiesz i się z tym zgadzasz! Bo te baby, co
przyjeżdżają z Polski... - kiwnęłam głową.
Uśmiechnął się, podał mi rękę: - Mun-
dek jestem, Mundek z Baligrodu - uściślił.
Zasnęłam.
Obudziło mnie szarpnięcie za ramię.
Nazaret.
- Idź, zobacz, stąd pochodził. Ja tam nie
wiem, czy był synem Boga, ale to był bardzo
miły, porządny, żydowski chłopiec. W Nazarecie
nigdy nie nauczał, bo matka go prosiła, żeby jej
i rodzinie nie robił wstydu. Idź, zobacz szybko,
bo nie obskoczymy tego wszystkiego w dwa dni.
Tłum ludzi, kościół, kupiłam różaniec,
ziemię, wodę święconą, wróciłam. Pojechali-
śmy dalej.
- Bardzo matkę kochał, ale miała z nim
krzyż pański. Taki wstyd. Był całkiem inny od
tych dzieci Józefa. Musiała się ta Maria na-
martwić. Ale z drugiej strony, co to była za
matka. Poszedł z nią do Jerozolimy, zagadał
się w świątyni. Ona wróciła do domu i co...
Po dwóch dniach się zorientowała, że dziecka
nie ma! Co to była za matka.
Nie wiedziałam, czy to sen, czy jawa.
Jechaliśmy dalej.
- Obudź się. Tu był zameldowany.
- Jak to zameldowany?
- No, każdy musiał być gdzieś zameldo-
wany, to taki bogaty celnik go zameldował.
O tu, zobacz. Tu się modlił. Tak mówią prze-
wodnicy. Moim zdaniem modlił się tam -
wskazał mi niewielki pagórek. - Zobacz, jaki
tu widok. Jak ta pustynia zakwitnie, jest jak
w raju. A wam dalej wciskają, że śnieg był
i zimno, kiedy się rodził. Oj, ludzie, ludzie!
Podobno był spis ludności, chodziło o podatki.
Jakie ten Józef mógł płacić podatki, stolarzy-
na, i gdzie z kobietą w ciąży się pałętał. Po-
patrz - otworzył mapę - tu Nazaret, tu Jerozo-
lima, a tu Betlejem. Przecież to jest w odwrot-
ną stronę niż do domu. Co ich tam zaniosło,
a zimno nie było, no tak, chłodno, ale żadnego
śniegu.
- Mundek, kiedy wyjechałeś z Polski?
- Wcześnie, przed wojną, ale pamiętam
smak kiełbasy. Zjadłem raz u kolegi, Polaka, po
kryjomu. Ale to było dobre. Nigdy tego smaku
nie zapomnę, a byłem dzieckiem.
- Spróbowałbyś teraz kiełbasy?
- Nigdy w życiu, ale tu pełno masz
restauracji, gdzie dają schabowe.
- Słuchaj, a jak się pomodlę do waszego
Boga i wsunę karteczkę z prośbą do Ściany
Płaczu, to mi pomoże?
- To jest nasz wspólny Bóg, tylko że wy
wszyscy jesteście tacy niecierpliwi i tego
Jezusa sobie upatrzyliście, a tamci tego
Mahometa. A tu trzeba poczekać. Przyjdzie,
przyjdzie.
-
- Zawieź mnie pod Ścianę Płaczu
i chciałabym przejść Drogą Krzyżową.
- Tak, ale teraz tam są sklepy i stacje nie
po kolei, bo jak wtedy on szedł, biedactwo, to
inaczej ta droga była. Dobrze. Jesteś taka
zmęczona, że przewiózłbym cię przez tę Drogę
Krzyżową taksówką. Ale tam nie można wje-
chać. Podwiozę cię jak najbliżej, śpij, obudzę
cię. A jutro Góra Oliwna, tam gdzie go chrzci-
li, Kana Galilejska i wieczorem masz pokaz fil-
mu. Polski film? Obejrzałbym. Widać tam
trochę Polskę?
- Widać. Obejrzysz. Bardzo się cieszę,
że chcesz.
Wieczorem stałam wstrząśnięta, długo,
pod Ścianą Płaczu. Nie chciałam odejść. Napi-
sałam prośbę na jedynej karteczce, jaką mia-
łam w kieszeni. Włożyłam w szczelinę w ścia-
nie. Następnego dnia uświadomiłam sobie, że
to była wizytówka hotelu w Ameryce.
- Mundek, jak myślisz, czy ten Bóg
będzie wiedział, że to moja prośba? A może
pomyśli, że to hotel go prosi?
- Co ty, On wie wszystko. My tu możemy
głupoty sobie robić i opowiadać, i może nam
się wydawać, nie wiadomo co, a On i tak wie
swoje. To jest wszystkich Bóg. Tylko wy tacy
wszyscy niecierpliwi. Wiesz, mnie nigdzie nie
było tak dobrze jak w Polsce.
PS Mój ośmioletni syn przyjął wczoraj
Pierwszą Komunię Świętą. Najpierw robił dłu-
go rachunek sumienia na komputerze. W ko-
ściele była też cała ewangelicka część rodziny
i przyjaciółka Żydówka. Gosposia jest wyzna-
nia prawosławnego. Na ścianie w naszym do-
mu wisi piękny, barokowy, ukrzyżowany Jezus
z utrąconą ręką. Dzieci mówią na niego:
Bozian. Poprzednia gosposia piła święconą
wodę, kiedy była chora.
Boże! Mój Boże! Jakie to wszystko jest
skomplikowane.
"*
Tak chciałam
?
WTGSZC16 napisać o Fedrze. O micie,
archetypie, problemie, którym zajmuję się od
jakiegoś czasu. O kobiecie, dotkniętej przekleń-
stwem występnej kazirodczej miłości, miłości do
syna swojego męża, miłości do młodszego męż-
czyzny, miłości odbierającej rozum i sens życia.
Chciałam pisać o poprzednich polskich insceni-
zacjach. O Racinie uznawanym za ojca psycholo-
gii w teatrze. O przedstawieniu londyńskim,
które widziałam kilka miesięcy temu, i o Dianie
Rigg grającej Fedrę, a raczej o problemie wieku
w tej roli. O tym, że jest to utwór o czystości,
a w związku z tym w roli Fedry ważna jest nie
tyle miłość, co walka z nią. O tłumaczeniach ist-
niejących w Polsce i o nowym tłumaczeniu pro-
zą, zrobionym dla przedstawienia londyńskiego,
a w związku z tym, jak i dlaczego tak postano- m
wiłam mówić wiersz. O przedstawieniu granym
właśnie w Paryżu itd., itd.
Chciałam to wszystko opowiedzieć, wy-
jaśnić. Do tego stopnia byłam tym zafascyno-
wana - byłam i jestem, bo wciąż pracuję nad
tą rolą, grając - że wydawało mi się, że i wy
będziecie tym zainteresowani. Chciałam za-
cząć pisać i ręka mi zadrżała. Przypomniało mi
się żartobliwe i celne spostrzeżenie jednego
z moich znajomych, że sztuka to jest coś
sztucznego, a twórcy to grupa wariatów nie-
śpiących po nocach i pracujących po to, żeby
odreagować swoje świry, jak to nazwał, ale
ogół społeczeństwa to niewiele obchodzi. Rze-
czywiście, chyba was to jednak nie zaintere-
suje, choć napisała do mnie jedna pani, która
czuje się upokorzona, ponieważ popadła
w szaloną miłość do mężczyzny dwadzieścia
lat młodszego i na przedstawieniu zasłoniła
usta ręką, żeby głośno nie płakać. Wy, idąc na
Fedrę, chcecie przeżyć w teatrze ważny wie-
czór, posłuchać pięknego tekstu albo zastano-
wić się nad kilkoma rzeczami, nad którymi się
nie zastanawiacie na co dzień, albo i tego nie
chcecie, chociaż uważam, że bez znajomości
Fedry Racine'a jest się człowiekiem trochę
mniej. Chciałabym, żeby istniał teatr grający
tylko klasykę jak najwierniej, najgłębiej od-
czytaną, bez pomysłów, choć to wydaje się
najtrudniejsze. Ach!... Zniechęcam się.
Miałam dziesięć, jedenaście, trzynaście
lat. Co roku wakacje spędzałam u ukochanych
dziadków w Starachowicach. Tam miałam mój
pokój, gliniane iłżeckie garnki, książki, obrazy,
które malowałam i wciąż przemalowywałam,
tysiące zasuszonych listków, nieważnych już
biletów, znaków i pamiątek pierwszych miło-
ści. Tam też była kolejka wąskotorowa Stara-
chowice-Iłża, stały szlak moich fascynacji
i ówczesnych uniesień. Tam była wolność, la-
to, las, gorąco. Tam szło się kilometrami po
rozgrzanej szynie z chłopakiem, śpiewając,
śmiejąc się i wyznając sobie wszystko, co jest
do wyznania. Tam odpoczywało się na chłod-
nych leśnych polanach, w milczeniu, w szumie
drzew. Tam kolejka jechała tak wolno, że zako-
chany we mnie chłopak mógł wyskoczyć i wró-
cić po chwili z zauważoną z okna kolejki po-
ziomką. Tam zapach lasu, jagód, chłodu, słoń-
ca, tartaków, potu robotników tartacznych
i bełta, którym się chłodzili, mieszał się z na-
szą młodością i pierwszą świadomością, jacy
jesteśmy i kim możemy być dla innych.
Iłża - po to, żeby być razem. Iłża - jej
łza, jak mówił mój dziadek. Ruiny zamku,
w którym kiedyś była uwięziona, ta co kocha-
ła ponad wszystko. Nieszczęśliwą, zakazaną
miłością. Płakała, łzy spływały po murach, po
górze, na której stał zamek. Upłakała cała rze-
kę Iłżankę. Można było stać na drewnianym
moście z ramieniem przyciśniętym do ramie-
nia, pluć do tych łez i przeglądać się w tych
łzach. Podwójny portret we łzach, jak mówił
właściciel tego drugiego ramienia. Można by-
ło chodzić małymi uliczkami, brzegiem lasu,
łąkami i zastanawiać się, która to łąka łączyła
nocami Leśmiana i Panią Doktor, której...
pieszczotami rozemknione palce i zapach ma-
lin, które szepcząc rwała... tak pobudzał wy-
obraźnię, że całowałam się na to konto bez
końca. Można się było zastanawiać, w którym
to oknie u Pani Doktor miała zapłonąć... ta
lampa na znak... spotkania i której to... klamki
chłodny dotyk... przywracał Leśmiana do rze-
czywistości. Można było wierzyć, że to tam
napisał wszystkie te cudowne wiersze, tym
bardziej że kiedy się poszło drogą do góry,
w stronę końcowej stacji kolejki, natrafiało się
na zdeformowaną ze starości i pociemniałą do
czerni drewnianą chałupę, nad wejściem do
której ktoś wyrył dłutkiem napis: TU URODZI-
ŁA SIĘ I MIESZKAŁA APOLONIA CHAŁUPIEC,
ZNANA POTEM NA ŚWIECIE JAKO POLA
NEGRI... Można było stać godzinami i patrzeć
na ten napis, z niedowierzaniem, popijając
lepką czerwoną oranżadę, szukać... malinowe-
go chrusniaka... albo napić się po kryjomu, na
rynku, piwa z sokiem malinowym.
Można było wszystko, tylko nie wolno
było iść na targ i kupić czegoś u Marylki. Nikt
nie chciał u niej kupować. Sprzedawała tylko
obcym i turystom. Marylka była świnia i prze-
klęta, bo żyła z własnym pasierbem, a mąż się
zapił przez nią z żalu. Zapiłby się i tak, bo pre-
tekst do picia nie miał znaczenia, tak uważa-
łam, ale moja babcia, jak inni, była zaprzysię-
żonym wrogiem Marylki, która sprzedawała
słynne iłżeckie gliniane garnki. Mam takich
garnków pełno. Zmieniłam już kilka razy życie,
nie mówiąc o mieszkaniach, rozsiewałam je
wszędzie i wciąż je mam. Kupowałam je kie-
dyś namiętnie. U Marylki. Kosztowały grosik.
Babci mówiłam zawsze, że uwielbiam gliniane
garnki i że kupiłam u kogoś innego.
Marylka była zawsze smutna. Kochała.
A czy on ją kochał? Nie wiadomo. Stał często
koło jej straganu, młody, opalony, w podko-
szulku i popijał piwo. Bez słowa. Marylka, jak
mówili, była zwariowana na jego punkcie.
Fedra. Nikt jej nie lubił.
Nie mam zupełnie
czasu. Wolny wieczór jest świętem i tę-
sknotą. Dzieci zdumiewa moja obecność w do-
mu w ciągu dnia. Wspólne śniadanie o siódmej
trzydzieści, przed ich wyjściem do szkoły, to
jedyne, co mamy i czego bronię jak lwica.
Zaczynają się drobne problemy wychowaw-
cze. Moje wyrzuty sumienia w stosunku do ca-
łej rodziny doszły do zenitu. Nie wiem, jak da-
lej żyć. Wiem, że czekają mnie poważne decy-
zje, których nie umiem podjąć. Jestem dorosłą,
rozsądną, odpowiedzialną, pragmatyczną ko-
bietą, która coraz gorzej radzi sobie z życiem,
a na szaleństwo, bo takie życie jest szaleń-
stwem, coraz mniej mnie stać. Destabilizuję
się z dnia na dzień. Myślę, że mój niepokój jest
podobny do waszego, drodzy czytelnicy,
że wszyscy odczuwamy „ten czas" podobnie. ns
- Halo, tu Magda, chodź dziś ze mną
do teatru Roma wieczorem.
- Oszalałaś, to mój jedyny wolny wie-
czór w tym półroczu.
- Błagam cię, przyjeżdża najsłynniejszy
Guru z Indii, musi mieć vipów na widowni.
Boimy się, że w ogóle będzie miał mało ludzi.
Biorę moje dzieci, zresztą idą bardzo chętnie,
będzie Magda, Zuzia, musisz przyjść.
-
- A co on tu robi ten Guru?
- I tak tego nie zrozumiesz. Jest mądry.
Jest joginem, filozofem, uczy ludzi być szczę-
śliwymi, między innymi chodzi o pewne meto-
dy oddychania, które pomagają osiągnąć spo-
kój. To ciekawe.
- Zwariowałaś! Technikę oddychania
mam opanowaną do perfekcji, to mój zawód!
Dobrze, przyjdę, ale robię to tylko dla ciebie.
- To jego jedyna wizyta w Polsce, on jest
bardzo sławny, a organizatorzy boją się, że nie
będzie ludzi i będzie mu przykro.
Wieczorem pod gmachem byłej operetki,
a teraz teatru Roma, niezliczone ilości ludzi.
Nie ma gdzie zaparkować. Przedzieram się
spóźniona, w szpilkach, sztucznych paznok-
ciach, rzęsach, makijażu z nagrania telewizyj-
nego, przez ekologiczny tłum, na płaskich ob-
casach, nietknięty szminką i chemią.Ukrad-
kiem zdzieram krzykliwe klipsy i zlizuję czer-
wone usta. Mojej przyjaciółki, która mnie tu za-
mówiła, Magdy Umer (uczulonej na wszystko,
co sztuczne, a przede wszystkim na moje per-
fumy), nie mogę w tym nieprzebranym tłumie
znaleźć. Jest! Przeciskamy się z trudem między
błagającymi o wpuszczenie ludźmi. Jakieś
dziecko płacze. Chcę się wycofać. Nie, jako
vipy wchodzimy specjalnymi drzwiami. Orga-
nizatorzy też są oszołomieni zainteresowaniem
i tłumem ludzi. Wprowadzają nas na widow-
nię, jedną z największych w Warszawie, i sa-
dzają cudem. Sala jest wypełniona po ostatnie
balkony, nigdy jej takiej nie widziałam. Stęże-
nie stresu w powietrzu jest tak silne, że i ja
zaczynam się denerwować. Ludzie z maleńki-
mi dziećmi na rękach, starzy, młodzi. Wiele na-
zwisk z pierwszych stron gazet, wybrańcy lo-
su, dzieci szczęścia, wydawałoby się, wszyscy
czekają w ciszy na Guru. Zdaje mi się, że śnię.
Co chwila się komuś kłaniam. Obok syn moich
przyjaciół, młody zbuntowany artysta.
- Magda! Oni są wszyscy nieszczęśliwi?
- Widocznie tak. Albo są w depresji.
A może po prostu się tym interesują.
Za mną siada pan Marek Kotański, a zna-
jomy kamerzysta z telewizji ściska mi gwał-
townie rękę, chyba w poczuciu wspólnoty.
- Za chwilę wejdzie Guru. - Magda od-
wraca się do mnie i syczy: - Tylko się nie
śmiej, bo cię zabiję!
Najpierw wchodzi cudowna dziewczyna
z włosami tak pięknymi i długimi, że mam
ochotę nauczyć się wszystkich technik poleca-
nych przez Guru, jeśli tylko od tego urosną mi
takie włosy. Magda ściska moją rękę, daje mi
do zrozumienia, żebym się zamknęła.
Guru okazuje się młodym (moje zdumienie,
że nie jest siwy, nie ma granic, podobno ma me-
dale od Gandhiego za mądrość, ile miał lat, kiedy
je dostał?), drobnym Hindusem z miłym, nieśmia-
łym uśmiechem i aksamitnym głosem. Mówi wol-
no, pauzy i chwile namysłu są tak długie, że mo-
je poczucie czasu, akcji i dramatyzmu jest wysta-
wione na ciężką próbę (to samo mam w koście-
le), ale widownia nie jest zniecierpliwiona.
- Moziemy poloziumiewać się na tsiech
poziomach - mówi Guru - gowa-gowa, siel-
ce-sielce, dusia-dusia....
Magda Czapińska, nasza nieoceniona
przyjaciółka, psycholog z wykształcenia i nasz
psychoterapeuta telefoniczny, pochyla się do
mojego ucha i szepcze: - A teraz, na jakim
poziomie się porozumiewamy?
- Ćśśśicho! - syczy Magda Umer i wbija mi
paznokcie, których oczywiście nie ma, bo są za-
wsze schludnie przycięte, co podziwiam od lat.
Mały, sześcio-, siedmioletni chłopczyk,
ubrany przez swoich młodych rodziców
w strój podobny do stroju Guru, pyta: - Guru,
dlaczego łatwiej jest zepsuć niż naprawić?
Z zachwytu nad pytaniem umieram.
Guru okazuje się naprawdę mądrym, roz-
sądnym człowiekiem, bo po niebotycznej chwi-
li namysłu mówi z uśmiechem: - Nie wiem.
Oddycham z ulgą, dałabym mu medal.
Po trzydziestu minutach wpatrywania się
w powolnego Guru, czuję się jakby spokojniej-
sza, a może znudzona. Pada pytanie dotyczące
technik oddychania. Guru mówi, że jest ich
wiele i są bardzo skomplikowane, zależą od
stopnia wtajemniczenia i to nie jest sytuacja
ani miejsce, żeby o nich serio opowiedzieć, ale
w zamian proponuje proste ćwiczenie:
- Wdech... - cała sala głośno i głęboko
wciąga powietrze - widech... - Słychać równy
i długi wydech.
Dwa tysiące czterysta osób! Chyba śnię.
Patrzę dookoła siebie. Ludzie rozprostowali
dłonie, dotknęli środkowymi palcami kciuków
jak Guru.
- Wdech... widech... - równomierny
zgodny szum powietrza...
Zaraz zwariuję, myślę już z tym pogodzona.
- A telaz wdech i jednoceśnie się uśmie-
chamy - szemrze Guru. Odwracam głowę, ty-
siąc czterysta osób uśmiecha się, łącznie
z płaczącymi przedtem dziećmi. - Widech i da-
lej się uśmiechamy... - Oszaleję! Boże, myślę
gorączkowo, co i jak zagrać, żeby mieć taką
widownię? Nieosiągalne! Magda odwraca do
mnie głowę z błogim uśmiechem.
- Teraz każdy może podejść do Guru -
mówi ta piękna z włosami.
Patrzę na twarze. Zachwycone, szczęśli-
we, zapłakane, wzruszone. Jacy oni muszą być
nieszczęśliwi, myślę sobie, jakie muszą mieć
problemy. Jak chcą się uspokoić za wszelką ce-
nę. Ściska mnie w gardle. Spokój, pocieszenie,
wiarę w sens rozdaje z tą techniką oddycha-
nia? Niemożliwe! Przestaję się śmiać. Przypo-
minam sobie mój ulubiony wiersz Grochowia-
ka, mój wiersz z młodości, z czasów, kiedy nie
wiedziałam, jaka będę, kim będę, o co mi cho-
dzi, nie wiedziałam zupełnie, jak żyć. Z cza-
sów, w których wydawało się nam wszystkim,
że odpowiedź na to pytanie dotyczy tylko i wy-
łącznie moralności, a system polityczny
upraszczał nam brutalnie resztę.
Didaskalia
- Wiec jak żyć?
Tu prostujesz się w krześle,
Ręce układasz na szczupłych kolanach,
Masz w sobie powagę dziecka, co się dowie.
Patrzę na łódki Twoich młodych powiek,
120
Na wargi pochmurne jak owoce leśne,
Na wiosy przesiane złotym blaskiem rana.
Nie wiem doprawdy, co Ciebie przejedna
Moja Śliczna Biedna.
- Wiec jak żyć?
Tu odchodzisz od stołu
Z talerzem w dłoniach jak z wielkim
ciężarem;
Kobiecość niosąca i gorzkie zmęczenie.
Patrzę na czoła wysokiego cienie,
Na Twych paznokci szarzejący ołów,
Na wąskie usta, co nie chcą być stare.
Nie wiem doprawdy, co Ciebie przejedna,
Moja Śliczna Biedna
- Więc jak żyć?
Tu odchylasz się z wieńcem
Sponad gliny wzniesionej wysoko jak wieża,
I dajesz się unieść w milczący korowód.
Patrzę na chłodne kościoły wieczoru,
Na to, co było i nie będzie więcej.
Na studnie nieba, otwarte na ścieżaj.
Nie wiem doprawdy, co Ciebie przejedna
Moja Śliczna Biedna.
Zachwycałam się tym wierszem dwa-
dzieścia pięć lat temu, w innym życiu, w in-
nych czasach, inna. Znów nie wiem, jak żyć.
Była niezorganizo-
wana. Osobna. Miała swój świat. Czy-
tała, czytała, czytała. Zachwycała się zdania-
mi i słowami. Wzruszała wierszami. Rozumia-
ła, co czyta. Świat był taki, jakim go czytała.
Ludzie byli tacy, jakimi ich sobie idealizowała.
Kochała, kochała, kochała. Pisała listy, nie
spała, czasem cierpiała, żyła w uniesieniu. Nie
zastanawiała się, ile kosztuje mleko i dlaczego
drabiny straży pożarnej sięgają tylko do ósme-
go piętra, a mieszkała na dziesiątym, o tym
dowiedziała się później, przypadkiem. Praco-
wała. Żyła. Nie wiedziała nigdy dokładnie, ja-
ka jest data i która godzina. Żyła. Kolejni męż-
czyźni, przyjaciele, zachwyty, poezja, praca,
czasami niekochana płakała. Urodziła dziecko,
dziecko miłości, była szczęśliwa, czuła się wy-
brana. Pewnego dnia zostali sami, z powodu J2l
jej ideałów, tak zadecydowała, nie ważne,
miała dziecko i książki, które kochała. Dziecko
chodziło do szkoły, tornister, klasówka, dwa
pięćdziesiąt na zeszyt. Wystarczało, żyła. Ze-
garki chodziły albo stawały, miłość wydawała
się nagrodą lub karą, książki były zawsze.
Dziecko mówiło...chodźmy do rodziców...i szli
do jej ojca i matki. Potem znów poezja, praca,
pranie, miłość bolała coraz bardziej, łzy coraz
bardziej były świadome i gorzkie, dwa pięć-
dziesiąt na zeszyt trudniejsze. Była z dziec-
kiem sama, było spokojniej, ale nie wierzyła
już w świat przeczytany. Ludzie zaczęli ją
przerażać. Czytała już tylko jednego poetę, nie
zaprzyjaźniała się tak łatwo, przestała spokoj-
nie sypiać.
Pewnego dnia wprowadził się On. Chleb
kosztuje dwa złote, powiedział, zapamiętaj to,
to proste. Komorne za maj źle ci naliczyli,
spojrzała z podziwem. Dlaczego nie otwierasz
listów? Gdzie jest nasza piwnica? Jak to nie
wiesz?! Nigdy tam nie byłaś? Przecież miesz-
kasz w tym bloku dwanaście lat! Tam można
przechowywać przetwory! Jakie przetwory?
Na zimę! I zaczął robić przetwory. Poukładaj,
mówił, buty. Dziecko nie szanuje książek. Jak
mogłaś nie nauczyć go jeździć na nartach.
Hela, umyj balkon! Czy ty wiesz, na jakim
świecie żyjesz?! Zgaś światło, bo późno, jutro
będziesz zmęczona. Kradną listy z naszej
skrzynki, poskarżyła się. Założył wielką kłódkę
na skrzynce do listów sąsiada, bo złość tak go
oślepiła, że nie sprawdził dokładnie numeru.
Bronił ich przed wszystkim i wszystkimi.
Zasypiała spokojniej.
- Wiesz - mówiła do mnie - cała moja ro-
dzina to depresjoniści, ja to dostałam z gena-
mi, ale przy nim nie mam depresji, bo on na
mnie krzyczy i nie pozwala.
I znów żyła. Poukładane buty, nie wolno
chodzić w szlafroku, sztućce w szufladach po-
segregowane. Pomidorowa. Nauczyła się goto-
wać. Oszczędność. Odkąd się zjawił, zawsze
w lodówce było wszystko, można sobie było
na wiele pozwolić, kolejne mieszkanie, dom,
samochody, nie potrzebowała tego, ale było.
- Wiesz, jemy zawsze troszkę zgniłe
jabłka, te co się psują, a nie te świeże, kupio-
ne, ale śpimy spokojnie. Ach, jak dobrze, że
nie wszystko wolno.
- Czy ty wiesz, co zrobiła ta „Mątwa
egzystencjalna" - tak ją nazywał - nie upraso-
wała dziecku koszuli na rozpoczęcie roku
szkolnego.
Dzwonił do mnie, jej przyjaciółki, skar-
żył się na nią.
- Napisz regulamin życia - kpiłam.
- Kupiłam zegar, który nie chodzi, powiem
mu, że to prezent od ciebie, bo krzyczy, że wyda-
ję bez sensu pieniądze - dzwoniła z kolei ona.
Od lat kupuję jej drogie, zdumiewające
prezenty. Czy on w to wierzy? Moim zdaniem
nie, ale udaje, dla świętego spokoju. Czasem
nie odzywają się do siebie tygodniami. Zdarza
się, że ona ma oczy czerwone i nie ma ochoty
go widzieć. Chodzą na przyjęcia osobno. Ona
często się skarży, że nie wytrzyma w tym ter-
rorze, ma wrażenie, że dzieli życie z wycho-
wawcą z poprawczaka.
- Kochasz go? - pytam często.
- Jak nikogo na świecie.
- Krzyczy na ciebie. Obraża cię.
- Ja bym bez niego zginęła.
- Na nic ci nie pozwala. Nie szanuje
twojej wolności.
- Gdybym mogła wszystko, nie wiem,
co by się ze mną stało.
-
- To śmieszne, że się boisz krzywo po-
stawić but.
- Nie mogłabym bez niego żyć.
- A poezja, a joga, masaże. A wszystko
na biało? Ćwiczenie technik uspokajania się?
- Ale to on pomalował mi wszystko na
biało, z miłości. Wczoraj kupił mi rower.
- Oszalałaś, ty i rower.
- On ma kłopoty z sercem, będę z nim
jeździć.
- Czego" się boisz?
- Życia. Ale z nim mniej.
Wczoraj po piętnastu latach wspólnego
życia wzięli ślub. Byłam świadkiem. Nareszcie
i ja, mieszczańska dusza, uspokoiłam się także.
Nic na to
nie poradzę , stał się dużą częścią
mojego życia, spędzam z nim wiele czasu,
gramy razem, jeździmy razem, są tygodnie,
kiedy prawie w ogóle się nie rozstajemy. Jest
skromnym, ciepłym, pracowitym człowiekiem.
Bardzo go lubię i szanuję.
Nie cierpi, kiedy się do niego mówi -
Janek, jeszcze bardziej - Janek Kos. Nie lubi,
jak się wspomina rolę w Czterech pancernych
jako jego sztandarowe osiągnięcie zawodowe.
Nie dziwię się, a jednak...
Jechałam niedawno nocą samochodem
do domu, jak zwykle słuchałam radia i niespo-
dziewanie wysłuchałam reportażu o psie Sza-
riku. Bez namysłu wykręciłam telefon Janusza,
a że była głęboka noc, nagrałam się na sekre-
tarkę: - Janusz!!! Wiesz, że Szarik stoi wy-
pchany w szklanej gablocie, w muzeum w Mo-
dlinie?!!! Musieli go włożyć do gabloty, bo go
głaskali zwiedzający i łysiał!!!
Mniej więcej po miesiącu poskarżyłam się
w jego obecności, że mam głupie telefony, po-
wiedział, że on też, niedawno jakaś kretynka na-
grała mu się nocą w sprawie Szarika... Nie przy-
znałam się, że to ja. Cud, że mnie nie poznał. Mu-
siałam być bardzo przejęta i zmienił mi się głos.
Po jakimś czasie jechaliśmy razem samo-
chodem, wieziono nas na występy gdzieś
w Polsce. Rano, przed wyjazdem, zobaczyłam
przypadkiem w telewizji fragment pierwszego
odcinka Czterech pancernych.
W samochodzie, po długiej ciszy, nagle
mi się zapytało:
- Janusz, a ty go znalazłeś w Rosji?
- Kogo?
- No, Szarika?
- Tak. •
- A dlaczego?
- Bo byłem w Rosji. Odczep się ode mnie.
- Nie, przepraszam, ale ja nigdy tego
pierwszego odcinka nie widziałam, dopiero
dziś rano, kawałek, i tak mnie to zastanowi-
ło... Taką szarą kuleczkę w śniegu...
- Odczep się.
- Ale, Janusz, wyobrażasz sobie, ile ty
dzieci nauczyłeś kochać zwierzęta? Pamię-
tasz, jak go znalazłeś? Jak go przytuliłeś?
- Wysiadam z samochodu!
- Oj, przepraszam! Przepraszam!
Spektakl w Opolu. Od dawna zamawiany
wywiad. Czekają na nas kwiaty, podziękowa-
nia, że się zgodziliśmy na to spotkanie. Janusz
ma rozmawiać pierwszy, ja później, jak zrobię
charakteryzację, bo niedługo zaczynamy. Z mo-
jej garderoby słyszę jakiś niepokój na koryta-
rzu, jakieś nieporozumienie. Wychylam się,
zaglądam. Janusz zdenerwowany. Dziennikarz
czerwony, nic nie rozumie. Proponuję mu, żeby
na rozmowę ze mną przyszedł już po spektaklu.
- Janusz, nie denerwuj się. Zaraz wcho-
dzimy na scenę. Uspokój się.
- Ty wiesz, jakie on mi zadał pytanie?!
A tak długo rozkładał magnetofon, przygoto-
wywał się. Kwiaty przysłał, dzwonił wcześniej
cały miesiąc...
- No, ale jakie było pytanie?
- „Niech pan powie, ale tak z ręką na
sercu, kogo pan wolał - Lidkę czy Marusię?"
- Powinien powiedzieć, „którą pan wo-
lał", a nie „kogo", bo tak jest niepoprawnie...
- i uciekłam do siebie, żeby nie zobaczył,
jak się zwijam ze śmiechu.
Wychodzimy z restauracji po wspólnym
obiedzie. Janusz z żoną, ja i moi synowie.
Żegnamy się. Moi synowie - osiem, dziesięć lat
- dobrze ich znają, jeździmy razem na wakacje,
całują się na pożegnanie. I nagle coś mi odbija:
- Chłopcy, czy wiecie, że to jest Janek
Kos z Czterech pancernych?
Dzieci spojrzały na mnie jak na wariatkę.
- Przestań! Nie wygłupiaj się, mamo! -
Spojrzeli z niedowierzaniem na Janusza.
- Naprawdę to ty, Janusz?
-Tak.
Janusz, tak to jest. Mów, co chcesz.
Wszystko wiem. Rozumiem twój ból, ale nic
się nie da zrobić. Co więcej, nie możesz na to
poradzić. Wszyscy wiemy, że zagrałeś piękne,
ważne role, ale ten film i ta rola to fenomen
socjologiczny. A historie o kręceniu tego filmu,
o tym, co się działo dookoła, opowieści, które
czasem można z ciebie wyciągnąć, są nie-
prawdopodobne. Ta, jak wymyślono, że macie
przejechać w mundurach, czołgiem przez
Piotrkowską w Łodzi, w celu spektakularnego
spotkania z publicznością, i w rezultacie ucie-
kaliście piwnicami przed oszalałym tłumem.
Albo ta, jak wieźliście czołgiem „Rudy" grud-
kę ziemi przez cała Polskę, z miasta do miasta,
do Związku Radzieckiego. Nie denerwuj się.
A popularności, jaką wtedy miałeś, mieliście
wszyscy, nie~da się dziś porównać z niczym
i z nikim. Powinniście kiedyś to wszystko opo-
wiedzieć, póki jeszcze jesteście. A pamiętasz
tę panią:
- O! Janek Kos! E, ale wolałam, jak był
pan blondynem.
Janusz, przepraszam cię, Kryska.
Ten felieton nie
będzie miał formy, kon-
strukcji czy specjalnej myśli. Jest tylko i wyłącz-
nie wynikiem głębokiej depresji, w którą wpę-
dziło mnie młode światowe niezależne kino.
Jestem od ośmiu dni na festiwalu filmo-
wym w Mannheim-Heidelbergu. Oglądam jako
członek jury po trzy, cztery filmy dziennie.
Filmy reprezentujące młode, zaangażowane
kino światowe. Doprowadziło mnie to do
skrajnego stanu rozpaczy, smutku i przygnę-
bienia. Myślę, że ci, którzy muszą obejrzeć
wszystkie te filmy jednocześnie, powinni
dostać rekompensatę za utratę zdrowia albo
bezpłatne leczenie psychiatryczne.
Przede mną jeszcze sześć filmów, nie
wiem, czy to przetrzymam, a i reszta członków
jury nie czuje się najlepiej. Niektórym zdarza 129
się wyjść z projekcji, a potem nad kieliszkiem
wina mówią, że był to piękny i ważny film,
ale nie wytrzymali psychicznie, zaznaczam,
że wśród nich są młodzi.
Nie wiem, jakie zadanie ma dziś sztuka
i czy je w ogóle ma, wiem za to, że w sztuce
nie ma reguł, a jeśli są, to warto je łamać. War-
to też mieć odwagę, jeśli naprawdę chce się
powiedzieć coś ważnego. Wiem także, albo
tak mi się dotąd wydawało, że twórca chce się
porozumieć z publicznością. Jednak ci, z któ-
rych filmami spotykam się tutaj, a w każdym
razie większość z nich, zrobili wszystko, żeby
do kina nikt nie przyszedł.
Cóż za niezależność, pomyślałam w pew-
nej chwili, polscy reżyserzy sięgają po najbar-
dziej niewybredne sposoby, aby ludzi ścią-
gnąć do sal, żeby zapłacili za bilet, są całko-
wicie zależni od sukcesu mierzonego tylko
i wyłącznie liczbą publiczności oglądającej ich
filmy - ci widocznie nic nie muszą.
Ale dzisiaj po ośmiu godzinach ogląda-
nia cierpień i samotności, infantylnych mrocz-
nych miłości, przemyślnych morderstw, bru-
talnych aktów seksualnych, odbywających się
na oczach dzieci, hektolitrów przelanej krwi
w każdym filmie, deszczów, wiatrów, błota,
twarzy aktorów niewyrażających nic oprócz
kresu jakichkolwiek nadziei, ewentualnie wy-
jących albo rzężących o tym, że są samotni
i niekochani, i dlatego też nie kochają, nie są
zdolni do miłości... MAM DOSYĆ. PROTESTU-
JĘ. DŁUŻEJ NIE MOGĘ. NIE CHCĘ. Tym bar-
dziej że nie możemy się przejąć losem ludzi na
ekranie, bo reżyserzy nie dają nam najmniej-
szych szans, by ich naprawdę poznać, polubić
czy przywiązać się do nich, choćby na moment.
Z całej tej masy filmów fabularnych,
krótkich i dokumentarnych wynika jedno:
wszyscy reżyserzy byli niekochani przez rodzi-
ców i w dzieciństwie nikomu niepotrzebni.
To jeden wielki krzyk pretensji do rodziców,
losu, świata i społeczeństw za brak miłości.
A TE FILMY TO KARA. ONI ZA TO KARZĄ TEN
ZŁY ŚWIAT SWOIMI FILMAMI!
Ludzie całego świata! Kochajcie swoje
dzieci! Bo wyrosną z nich nie tylko mordercy
i ludzie bez serc, ale także awangardowi reży-
serzy i będziemy musieli oglądać ich filmy!
Niewątpliwie jest to jakiś problem, prze-
de wszystkim pokoleniowy, młodość to protest,
do tego lęki wynikające z samotności, braku
uczuć, ten przerażający smutek dotyczą reży-
sera amerykańskiego, estońskiego, bułgarskie-
go, słowackiego czy francuskiego w równym
stopniu. A naprawdę zdumiewa to, co wynika
z większości tych filmów - winę ponoszą
RODZICE i korzenie tego tkwią w dzieciń-
stwie. Coś w tym jest.
W dodatku nie są to filmy złe, co więcej,
mnóstwo w nich nadzwyczajnych pomysłów
formalnych, narracyjnych, są jednolite styli-
stycznie itd., itd., ale prawie wszystkie czar-
no-białe, mimo że nie we wszystkich krajach
jest to tańsze. I prawie we wszystkich grają
udręczone dzieci.
Co za męka!
Wczoraj słaniające się z bólu egzysten-
cjalnego jury przyznało nagrody. Pojawiły się
jednak w tym czarnym świecie filmy zupełnie
nadzwyczajne lub po prostu ważne. Poziom
festiwalu, jeśli chodzi o sprawy warsztatowe,
był bardzo wysoki. Na szczęście.
Mnie najbardziej poruszył godzinny do-
kument młodego Japończyka, który razem
z kolegą rejestruje kamerą swoje upiorne życie
seksualne z przygodnymi partnerami w noc-
nych zakamarkach Tokio, po czym prowadzi
wstrząsające rozmowy ze swoim ojcem, które-
go widzi pierwszy raz po wielu latach, ojczy-
mem i matką, zadając im proste pytania doj-
rzałego już i nigdy niekochanego dziecka.
Ojciec odpowiada, odwracając się do kamery
tyłem, ojczymowi nie zależy na niczym, śmieje
się głupkowato i lekceważąco cały czas, mat-
ka nie umie sobie poradzić ani z pytaniami, ani
z kamerą, a scena, w której chłopak wyznaje
jej, że jest gejem, jest wstrząsająca. Kładą się
razem do łóżka i matka długo kołysze go zwi-
niętego z bólu. Nie zapomnę tej sceny nigdy.
Na koniec chłopiec pokazuje kamerze
pokryty bliznami tors i na naszych oczach rani
się nożem. Krew płynie po jego piersiach, a on
wyjaśnia, że robi to, aby sprawdzić, czy jesz-
cze żyje, bo często nie czuje już nic.
Chłopiec jest studentem tokijskiej szko-
ły filmowej. Zapytałam go, jaki zrobi następny
film. Odpowiedział mi, że nie wie.
Na uroczystość zakończenia festiwalu,
podczas której odczytywałam w imieniu jury
werdykt, z depresji założyłam granatowe poń-
czochy do czarnej sukni. Nie zdarzyło mi się to
nigdy. Nie cierpię granatowego z czarnym.
Boże, jaka ja jestem szczęśliwa!
PS W nagrodzonym przez nas wspania-
łym filmie Max i Bobo belgijskiego reżysera
Frederrica Fonteyne pojawił się cud tego festi-
walu, młody aktor, debiutant, Jan Hammene-
cer, dla tej roli warto było tam jechać i wytrzy-
mać te wszystkie cierpienia.
Kocham mój
telefon komórkowy. Nie
wyobrażam już sobie życia bez niego. Zawsze
miałam tendencje do obdarzania przedmiotów
martwych, z którymi mam często styczność,
cechami istot żyjących, ale to, co czuję i myślę
na temat mojego telefonu, to już przesada.
Proszę mnie jednak zrozumieć, tak wiele mu
zawdzięczam. Dzięki niemu jestem mniej sa-
motna, mam mniej lęków, dał mi poczucie bez-
pieczeństwa i zmniejszył ciągle dręczące wy-
rzuty sumienia, że nie ma mnie tam, gdzie po-
winnam być przede wszystkim. Wychowuję
z jego pomocą dzieci, robię zakupy, przyjaźnię
się, kocham, zawiadamiam mamę, że jadę
i można wstawiać ziemniaki. Wyłączam go tyl-
ko wtedy, kiedy muszę, to znaczy, kiedy stoję
na scenie, a i tak przez cały spektakl tego ża- 133
łuję. W przerwie dopadam do niego i spraw-
dzam, czy nikt mnie nie potrzebował. Mam na
myśli mój telefon specjalny, telefon zarezerwo-
wany dla dzieci, rodziny i niektórych przyja-
ciół. Jego numeru nie podaję nikomu obcemu.
Kiedy się odzywa, wiem, że to woła linia ser-
ce-serce, dusza-dusza, jak powiedział jeden
przywódca duchowy z Tybetu, który podobno
wie, jak żyć. Mam też inny telefon komórkowy,
zawodowy, ale ten głównie działa przez sekre-
tarkę.
Mój telefon serce-serce dzwoni często:
- Mamo, bo mnie bije!
- Mamo, zapomniałem zeszytu do polskie-
go, zadzwoń do babci.
- Mamo, kiedy wracasz.
- Mamo, przepraszam, jak wrócisz, zoba- -«,
czysz za co.
- Krysiu, dzwonię bez powodu, zadzwo-
nię dzisiaj jeszcze raz.
- Kryska, przyjedź po spektaklu, bo....
- Krysiu, kup, jak będziesz wracała, jabł-
ka i mleko.
Zaczęłam nosić w uchu małą słuchawkę
z dyndającym na kabelku mikrofonem i nikt
nie słyszy, że w mojej słuchawce ktoś się od-
zywa co jakiś czas, a ja dzięki temu w każdej
sytuacji mogę powiedzieć, jestem z tobą, je-
stem przy tobie, jesteśmy razem, w tym naj-
ważniejszym, często trudnym dla drugiej stro-
ny momencie.
Mój mąż jest ciągle za granicą, dzwonię
do niego z każdą sprawą. Ze sklepu, czy żarów-
ki, które kupuję, będą dobre do lamp ogrodo-
wych, że zabłądziłam w lesie pod Radzyminem
po odwiezieniu gosposi i co mam robić, że się
boję i pada deszcz, a on z Frankfurtu spokojnie
odpowiada: - Wyjdź z samochodu, masz para-
sol? Spójrz, leży na tylnej szybie. Nie denerwuj
się. Wyjdź i posłuchaj, czy nie dochodzą odgło-
sy autostrady, tam powinna być niedaleko szo-
sa katowicka. Nie denerwuj się. Wysiadłaś?...
albo: - Jak to nie wiesz, gdzie jesteś? Co wi-
dzisz? Po lewej figurę Matki Boskiej? To skręć
w lewo, jesteś na polnej drodze za Brwinowem
- wyjaśnia mi spokojnie z jakiegoś Monachium.
Albo historia, która przydarzyła mi się pewnej
zimy, w lesie na drodze, gdzieś między Nada-
rzynem a Otrębusami. O drugiej w nocy zatrzy-
mał mnie stojący na środku szosy, w piżamie
i na bosaka, mężczyzna, uciekinier ze szpitala
w Tworkach, jak się okazało. Jedyne, na co się
zdobyłam, to połączyłam go z pokojem hotelo-
wym w Budapeszcie, w którym spał mój mąż.
Po rozmowie obu panów szczęśliwie pojecha-
łam dalej. Trochę mi tylko było żal, że zosta-
wiam go na bosaka. O mój ukochany, telefonie
komórkowy! Cudo moje!
Telefonu domowego trochę się wszyscy
boimy, bo czasem dzwonią dziwni ludzie.
Mama już się trochę przyzwyczaiła i grzecznie,
prawie niespeszona, na dyszane do słuchawki
zdanie: - K... walę cię eh... po mordzie... - od-
powiada: - Proszę pana, proszę się opanować
i nie dzwonić więcej, bo nas to bardzo dener-
wuje. Zresztą córki nie ma w domu i ja muszę
tego wysłuchiwać.
W urzędzie telekomunikacji mówią mi:
- Trudno, jest pani popularna, nic nie możemy
zrobić.
Wczoraj w niemieckiej telewizji zoba-
czyłam reklamę telefonu komórkowego dla
dzieci. Ma on dwa przyciski: MAMA - TATA.
Dzięki Bogu, kupię go natychmiast, jak tylko
będzie w Polsce w sprzedaży.
Jedna z moich znajomych ma taki anons
na sekretarce telefonicznej: „Halo, tu mieszkanie
ET, proszę się odezwać, bo nie wiem, czy chcę
rozmawiać". Rewelacja, Elu, gratuluję szczero-
ści, zawsze, zanim się odezwę, odczuwam niepo-
kój, że mogę zostać odrzucona. Całuję Cię.
PS Jeszcze słówko o popularności. Trzy
dni temu w jednym z warszawskich szpitali
zginęło zdjęcie rentgenowskie mojego kręgo-
słupa szyjnego. - Wisiało, suszyło się - tłuma-
czyła zdenerwowana laborantka - przeszła
grupa studentów i... znikło. - Nie szkodzi, zro-
bię z przyjemnością jeszcze raz. I kręgosłup
jakby mnie mniej bolał. Szkoda tylko, że mnie
nie poprosili o autograf na nim. Wszystkiego
dobrego na Święta! Ale będziemy wszyscy do
siebie dzwonić!! A tym, którzy wyłączą telefon
w Wigilię, i tym, którzy wyłączają go w dniu
swoich imienin, damy klapsa. Chociaż ja po
cichu myślę, że robią to ze strachu, że nikt nie
zadzwoni, i boją się rozczarowań.
PS 2 Jeszcze raz o popularności, przed
chwilą otworzyłam zeszyt mojego synka,
chcąc sprawdzić jego postępy w nauce. „Podaj
imiona i nazwiska czterech sławnych Pola-
ków". Oto kogo wymienia moje dziecko, cytuję
według jego kolejności: Cezary Pazura, Bogu-
sław Linda, Marek Perepeczko, Jan Paweł II...
Gratuluję Ojcu Świętemu, że się „załapał",
mnie się nie udało.
Znów wakacje. Znów
Toskania. I znów, kiedy stanę w środku moje-
go ukochanego Piazza del Campo w Sienie,
spłynie na mnie spokój, a patrząc na proporcje
i harmonię jego architektury, znów będę
w „absolucie". Czerwiec. Włochy. Toskania.
Spokój. Od kilku lat tak samo i to samo. Od kil-
ku lat wizyta w Wenecji i obowiązkowe przej-
ście między kolumną św. Marka i Św. Teodora,
co przynosi szczęście, a bez czego, wydaje mi
się, że cały następny sezon, bo moje lata to se-
zony teatralne, będzie katastrofą. Potem mie-
siąc raju gdzieś nad morzem i oby tak było
zawsze. Tam myślę, tam planuję, piszę, czy-
tam, kocham człowieka, jakim jest, liżę rany
po niepowodzeniach. Tam nie dzwonią telefony,
nikt ode mnie nic nie chce i o nic nie ma pre- 137
tensji. Tam jesteśmy wszyscy razem i przyglą-
damy się sobie nawzajem po roku pracy,
zaprzyjaźniamy i odkrywamy na nowo.
Jeździmy tam, bo nikt nas tam nie rozpo-
znaje, bo uwielbiamy włoską kuchnię, bo dzie-
ci lubią kąpać się w morzu tak ciepłym jak
zupa, ale przede wszystkim dlatego, że będąc
tam, czujemy się, jakbyśmy byli w środku
dzieła sztuki. Każde, nawet przypadkowe spój-
rżenie w dal jest zetknięciem z natchnionym
artystą, jakim potrafi być natura, a słynne sfu-
mato z boskich krajobrazów malarzy renesan-
sowych trwa na naszych oczach. Uwielbiamy
tam być, bo nagromadzenie dzieł sztuki, obra-
zów, zabytków, tradycji oszałamia, a harmonia,
mądrość i piękno wynikające z nich, zatyka,
zachwyca i uspokaja. Każde spojrzenie na bal-
kon, wykusz, okno, portal, bramę, fontannę da-
je oczom radość i słodycz. Przywiązanie do tra-
dycji i wynikające z tego poczucie piękna i har-
monii widać nawet w sposobie ułożenia owo-
ców na straganach. Bo jest to kraj, w którym
nie usunięto ani jednego pomnika, choćby
wzniesionego na cześć Mussoliniego, i zosta-
wiono to wszystko jako przestrogę, z szacunku
i uwielbienia dla historii i własnego kraju.
Kocham Włochy, a przede wszystkim Toskanię.
Słońce, klimat i kultura śródziemnomorska
oddalają od chaosu, nienawiści i smutku,
pomagają mi potem przetrwać cały rok.
Najpierw zabieraliśmy tam nasze dziew-
czynki, małą Marysię i Magdę (córkę mojego
męża z poprzedniego małżeństwa), i oburzeni
nie rozumieliśmy, dlaczego nie podziwiają wi-
doków z okien samochodu, mówią cały czas
głupie wierszyki i nie interesuje ich zupełnie,
gdzie są, a w Wenecji są tylko zniecierpliwio-
ne. Teraz jeździmy tam z chłopcami, naszymi
dwoma synami, i przez całą podróż musimy
odpowiadać na tysiące pytań dotyczących
Szwajcarii, Austrii, mijanych miast, rzek i gór,
i marzymy czasem, żeby zaczęli sobie mówić
głupie wierszyki.
A teraz, dlaczego ten felieton? Otóż
wczoraj, przeglądając zeszyty moich dzieci,
natrafiłam na takie oto wypracowanie. Nosiło
tytuł „Moje wakacje". Napisał je przed rokiem
jeden z moich synów.
„Na wakacjach byłem we Włoszech. Wy-
jechaliśmy po południu, samochodem. Przed
wyjazdem zjedliśmy obiad, a babcia wzięła
też kanapki i ciastka na drogę. Na noc zatrzy-
maliśmy się tuż przy granicy polskiej, w hote-
lu, było późno, ale zdążyliśmy jeszcze zjeść
kolację w restauracji. Zjadłem kotlet mielony
i buraczki. Z samego rana zjedliśmy śniadanie
i od razu wyjechaliśmy. Obiad zjedliśmy w Au-
strii, przy autostradzie. Prawie w nocy zaje-
chaliśmy do małego hoteliku, 12 kilometrów
od Wenecji, i tam tata przyniósł nam pizzę do
pokoju, bo już tak byliśmy zmęczeni. Następ-
nego dnia zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy
do Wenecji. Tam vaporetto, to jest taki wodny
tramwaj, popłynęliśmy przez Canale Grandę
i zjedliśmy obiad w restauracji koło placu Św.
Marka. Po południu wyjechaliśmy z Wenecji
i już wieczorem dojechaliśmy do miasteczka,
gdzie mieliśmy wynajęty dom. Było bardzo
późno, ale tata i mama zdążyli jeszcze pójść
do sklepu i kupić dużo rzeczy na kolację. Po-
tem codziennie chodziliśmy na plażę i tam je-
dliśmy w barze, ja - lazanie albo spaghetti
i lody, a wieczorami jeździliśmy do różnych
miast, żeby coś zjeść. Podczas tego pobytu po-
jechałem też statkiem z tatą i Jędrkiem na wy-
cieczkę na sąsiednie wyspy. Wycieczka trwała
cały dzień, ale na statku dali nam obiad, ale
Jędrek nie jadł, bo to było risotto z frutti di
marę, ale na szczęście na wyspie mieliśmy tro-
chę czasu i tata kupił nam lody. Bardzo mi się
we Włoszech podobało i bardzo chciałbym tam
wrócić..."
Zachwycona pięknem Toskanii do łez
pozostawiam to wypracowanie bez komenta-
rza. Podobno podróże kształcą i są maniacy
zwiedzania. Co roku szukają nowych miejsc
i nowych wrażeń. Ja pozostanę w Toskanii,
która sprawia, że wracam do równowagi, har-
monii i zgody na ten świat, oraz pozostaję
w wierze, że pielęgnowanie tradycji, miłość
do sztuki i piękna jest czymś najważniejszym.
PS Niedawno, zimą, musiałam sobie
uprać kożuszek. Polecono mi podobno najlep-
szą w Warszawie pralnię, gdzieś na Pradze.
Szukałam długo, z mapą Warszawy, wędrowa-
łam ulicami, uliczkami, coraz mniejszymi, co-
raz brudniejszymi, potem weszłam na jedno
podwórko, z tego podwórka skierowano mnie
na jeszcze jedno podwórko, a na końcu było
jeszcze jedno, najbardziej szare i najbrudniej-
sze podwóreczko z napisem: „Pralnia w rogu".
Obok na całej ścianie białym sprayem pyszni-
ły się słowa: BYŁEM TUM! TONY HALIK.
Dzwonię do jednej
z moich licznych koleżanek mieszkających za
granicą: - Co słychać? - A co może być sły-
chać? - odpowiada pytaniem na pytanie. Zre-
zygnowany głos, bez nadziei na cokolwiek.
Szwajcaria, myślę sobie, nudno, i opowiadam
jej na pociechę, jeden z krążących ostatnio po
Warszawie dowcipów. Spotyka się dwóch męż-
czyzn, jeden mówi do drugiego: - Ty wiesz, jak
ja się okropnie przejęzyczyłem?! Żona kupiła
sobie taką dziwną torbę, chciałem jej powie-
dzieć: jaką ty masz dziwną torbę, a powiedzia-
łem: jaką ty masz dziwną mordę. Straszne. - To
jeszcze nic - mówi drugi - gdybyś ty wiedział,
jak ja się przejęzyczyłem. Wczoraj siedziałem
z moją żoną przy stole, chciałem do niej powie-
dzieć: podaj mi sól, a wiesz, co powiedziałem:
zmarnowałaś mi całe życie, ty stara małpo. - m
Pośmiałyśmy się z moją znajomą, powzdycha-
łyśmy, kolejny raz powiedziała mi, że dla niej
Polska to ja i pożegnałyśmy się.
Dzisiaj do mnie zadzwoniła: - Rozwodzę
się! Nie zniosę tego dłużej, ile lat można tak
żyć, w takim upokorzeniu! W takiej samotno-
ści! W takim ograniczeniu!
- Boże kochany, co się stało? - spytałam
przerażona.
- Helmut nie rozumie tego cudownego
żartu, który mi opowiedziałaś! Tłumaczę mu
ten dowcip drugi dzień! On nie jest w stanie
go zrozumieć! To uświadomiło mi ostatecznie
bezsens, jałowość mojego życia z nim! Do tego
tutaj, w tym cholernym kraju!
- Uspokój się, to taki miły, porządny,
uczynny człowiek. Tak dobrze wychowany.
Przystojny. - Starałam się bronić biednego,
skromnego Helmuta, właściciela małej wy-
twórni opakowań, który zawsze lekko spłoszo-
ny, ale i zachwycony, śledził podczas moich
wizyt nasze nieopanowane wybuchy śmiechu
w restauracjach, gadanie do rana, eskapady,
wariackie pomysły.
- Nie! Koniec! - darła się. - Ja tonę! Ja
ginę! W szarości!!!
Och, jak ja je znam. Te lwice, te pumy, te
harpie. Te orchidee zerwane i wywiezione z so-
cjalizmu, przez Helmutów, Zanów, Ottonów, tyl-
ko z powodu ówczesnego przelicznika dolara na
złotówki. Większość z nich, z tych, które znam,
to kobiety naprawdę oryginalne, interesujące,
kiedyś bardzo piękne, wykształcone, z wyobraź-
nią. I za każdym razem scenariusz był prawie
taki sam - zagraniczny mąż, producent dywa-
nów, wydawca, ginekolog czy kupiec, wkładał
do złotej klatki, nie pozwalał pracować, w pre-
zencie za kolejne dzieci kupował mercedesa,
kochał, był porządny, wywoził co roku na narty
i do ciepłych krajów, tylko nie rozumiał dowci-
pów. Czy to jego wina? Oj, moje panie Bovary!
Niektórych mężów udało się całkiem
ogłupić i pozwalali wydawać swoje pieniądze
na sprowadzanie polskich artystów na występy
dla środowisk polonijnych, na organizowanie
balów charytatywnych na rzecz Polski, na prze-
rabianie domu na hotel dla polskich przejezd-
nych, na sylwestra w Warszawie. Ale siedzieli
zawsze sami w kącie, a one na ich widok ma-
chały niecierpliwie ręką albo prychały jak znie-
cierpliwione kotki, kiedy któryś mówił, że on by
może już poszedł się położyć. Ilu ja ich widzia-
łam. Jak ja je znam! Myślę, że oni ciągle je
kochają i nie mogą się nadziwić, że im, takim
zwykłym, trafiła się taka „niezwykła". Rodziny
mężów nie chcą ich znać, one nie cierpią tych
rodzin, w związku z tym są naprawdę sami.
Często łączą ich dzieci, które odziedziczyły fan-
tazję i wyobraźnię po matce, a wszystko inne
po ojcu, który uważa, że to cudowna mieszan-
ka. Tylko nie rozumie dowcipów, ale najczęściej
bardzo chce zrozumieć, i to jest ważne.
Na pocieszenie opowiedziałam jej nowy
żart: Siedzi dwóch starszych panów na ławce
w parku. Przechodzi śliczna młoda dziewczy-
na. Jeden mówi do drugiego: - Wiesz, mnie to
właściwie od dziesięciu lat już nie dotyczy.
- Drugi mu odpowiada: - Odpukać, mnie do-
piero od czterech.
Całuję was, moje panie Bovary, i wa-
szych mężów również.
Drogie Młode
Czytelniczki! Czy wiecie, co to
są prunelki? Są to pantofelki z atłasu. Ich na-
zwa pochodzi od nazwy tkaniny. „Prunela,
franc. Prunelle - cienka mocna tkanina jedwab-
na o splocie atłasowym, jednobarwna lub wzo-
rzysta, wyrabiana w Europie Zachodniej co naj-
mniej od połowy XVIII wieku z przeznaczeniem
na obuwie tekstylne i obicie mebli", cytuję za
Słownikiem ubioru pani Ireny Turnau.
Claudel, jeden z najwybitniejszych fran-
cuskich pisarzy katolickich, napisał sztukę
teatralną pod tytułem Atłasowy pantofelek.
Ten tytuł mnie zawsze fascynował, ale nie o to
chodzi, w sztuce nie chodzi też o but, jak się
domyślacie, i to w ogóle nie ma związku ze
sprawą, o której chcę pisać.
Po co ja wam, Drogie Młode Czytelnicz- 145
ki, wyjaśniam, co to są prunelki? Po co zawra-
cam wam tym głowę? Ponieważ, jako osoba
starsza, chcę was przestrzec. Zwrócić, moje
panie, waszą uwagę na pewien fakt związany
z bucikami z materiału.
Jak się domyślacie, buciki z atłasu są
wygodne. Szybko się niszczą, ale są niezwykle
wygodne. I o to chodzi. Nie zniekształcają
stóp, nie poci się w nich nóżka, można w nich
biegać kilometry, tańczyć całą noc, pracować
bez ustanku, a noga w luksusowym delikat-
nym futerale pozostaje w niewymownym kom-
forcie. Słynna śpiewaczka Wanda Wermińska
podobno przed każdym latem zamawiała
u swojego szewca dziesięć par prunelek czy
prunelków, nawet dziś nie wszyscy wiedzą,
jak to odmienić, pakowała do kufrów i wyjeż-
dżała na lato do Ciechocinka. I nic dla niej
w tym męczącym, jak twierdziła, Ciechocinku
nie było straszne, żaden wysiłek, żaden spa-
cer, żadna odległość.
Słowa LUKSUS użyłam bardzo świado-
mie. Chciałam was, Drogie Młode Czytelnicz-
ki, w skrócie DMC, namówić na myślenie
o swoim... luksusie. Luksusie bardzo specjal-
nie pojmowanym, bo nie chodzi o pieniądze,
o rzeczy, na które nie można sobie pozwolić,
o marzenia niespełnialne czy specjalne za-
chcianki. Chodzi o sposób myślenia o sobie,
o swojej wygodzie, higienie, odpoczynku
i komforcie. Zaręczam, że w większości przy-
padków polega to na waszej, DMC, decyzji.
Nie będę wam opisywała przykładów na
potwierdzenie tego spostrzeżenia, zilustruję
to na moim przykładzie.
Mam trochę lat, przeszłam w życiu różne
próby i różne były koleje moich losów, i to, że
większość tego życia przebiegła w socjali-
zmie, ma oczywiście znaczenie, ale nie o tym
mówię. Byłam typową dziewczyną podążającą
za modą, później typową młodą kobietą stara-
jącą się zorganizować domowe ognisko, kilka
razy byłam w ciąży, pracowałam całe życie
dość ciężko. Myślę, że ciężej, niż przyjdzie
pracować wielu z was, i tego wam życzę. Ni-
gdy się nie oszczędzałam i potrzeby mojego
organizmu oraz ciała nigdy nie były nadrzęd-
ne. To na wstępie, bo, DMC, możecie o mnie
nic nie wiedzieć.
Wczoraj weszłam do wanny pełnej miłej,
letniej wody, miałam niespodziewanie czas
i oto, co skonstatowałam:
1) Mam zniekształcone stopy od niewy-
godnych, za ciasnych, za wysokich butów.
Za to bardzo modnych i ładnych, jak mi się
w młodości wydawało. {A propos, skorzystam
z okazji i zdradzę wam, że buty wyższe niż
na ośmiocentymetrowym obcasie zniekształ-
cają chód, sprawdziłam to wielokrotnie przed
kamerą i dziś chodzę kupować buty z centy-
metrem w torebce, ale to na marginesie).
2) Bardzo szybko, nawet przy minimal-
nych zmianach temperatur, czerwienieją i si-
nieją mi kolana i dłonie, bo nosiłam mini na-
wet w największe mrozy, a grube, ciepłe ręka-
wiczki zniekształcały całość sylwetki, tak mi
się wydawało. (Dziś mam nawet w kieszeni
letniej kurtki cieniutkie rękawiczki, na wszelki
wypadek).
3) Moja skóra nie jest idealnie gładka, bo
pozostałości po siniakach, urazach, zadrapa-
niach, poparzeniach pozostawiły ślady na całe
życie. A ich przyczyną jest nieuwaga, pośpiech,
mierzenie sił na zamiary i chęć udowodnienia,
że kobieta da radę. Pytam dziś, po co?
4) Dłonie często puchną mi bez powodu,
jest to konsekwencja dźwigania ciężarów
1)
i myślenia, że jak zaniosę dwa kilo cukru do
domu, a nie kilo, to będzie lepiej. Będę lepszą
żoną, matką i gospodynią.
5) Moje wieczne kłopoty z włosami pole-
gają miedzy innymi na tym, że czapka, jak my-
ślałam w waszym wieku, szpeci, i po jej zdję-
ciu, w pracy czy szkole, wygląda się bezna-
dziejnie. Wiecznie zmarznięta głowa pozosta-
wiła też ślad w postaci choroby zatok, czę-
stych bólów głowy i czerwieniejącego nosa.
6) Boli mnie kręgosłup. Ale kto mi kazał
przy wszystkich przeprowadzkach nosić wię-
cej niż panowie do tego wynajęci, i podczas
wszystkich ciąż udowadniać, że nic się nie
zmieniło, mogę biegać i pracować jak dawniej.
Kto mi kazał?
7) Mam ciągle sińce pod oczami, bo ni-
gdy nie pomyślałam, że trzeba trochę spać, że-
by ich nie było. Dziś już spać nie mogę i sińce
zadomowiły się na zawsze itd., itd.
Moje drogie, mogłabym tak wyliczać
przez cały dzień, ale nie będę, to nie jest w naj-
lepszym guście. Piszę po to, żeby wam, póki
czas, coś uświadomić i namówić, żebyście
o siebie dbały. Po prostu. Nie chodzi o kremy,
fryzjery, manicury. Chodzi o miłość do siebie
samej, swojego ciała i organizmu i do tego stwo-
rzenia, którym jesteście, a które się nazywa
KOBIETĄ. Pokochajcie być kobietami! Słabszy-
mi, delikatniejszymi, wrażliwszymi, niż się wam
wydaje. Starajcie się stwarzać sobie komfort,
wygodę i luksus. Nie starajcie się nic udowad-
niać wszystkim dookoła. To POLAK POTRAFI!
- KOBIETA NIE MUSI! Oświadczam wam.
Teraz jeszcze jedno i nie wiem, czy nie
najważniejsze. Nie liczcie w tej sprawie na niko-
go innego! Same musicie sobie to zorganizować!
To wy bądźcie dla siebie miłe, czułe, troskliwe,
delikatne. Doceniajcie się i szanujcie, i nie licz-
cie w tej sprawie naprawdę na NIKOGO.
Żegnam was czule, MŁODE KOBIETY.
Nie kobity, nie damy, nie kobietony, demony,
paniuńcie, pańcie, damulki, puchy marne, nie-
wiasty, baby, babki, facetki i co jeszcze chce-
cie. Po prostu KOBIETY. Pokochajcie siebie, za-
chwyćcie się tym, że jesteście KOBIETĄ, doce-
niajcie to i bądźcie NIĄ, dla siebie samych.
Żegnam, leżąc dalej w wannie, w tej
porannej godzinie zachwytu nad tym, kim je-
stem, nawet taka pokancerowana przez życie.
Pierwszej nocy
po przylocie do Toronto nie mog-
liśmy z Jędrkiem spać. (Jędrek, mój ośmioletni
syn, towarzyszący mi w podróży zawodowej
po to, żeby coś zobaczyć, zapamiętać, roz-
szerzyć horyzonty. Ja, aktorka, nie mająca
dostatecznej ilości czasu, żeby konwencjonal-
nie i spokojnie wychować dzieci, zabieram je
do Kanady, Ameryki, licząc na to za każdym
razem, że to je naprawdę wzbogaci i rozwi-
nie).
- Mamo, będziesz tu grała? W teatrze?
Po polsku?! Tu nikt nie rozumie po polsku!
A więc czwarta rano. Nie chce nam się
spać. Tłumaczę, różnica czasu, w Polsce jest
teraz już południe, ziemia się kręci, te sprawy,
zaplątuję się, sama już nic z tej kręcącej się
ziemi nie rozumiem, liczę, ile godzin różnicy. 151
Patrzy na mnie spokojnie. - Sześć do przodu -
mówi - w Chicago będzie siedem. - Milknę
skonsternowana. Rezygnuję z tłumaczenia.
Piąta. Idziemy na spacer. Naprzeciwko
hotelu. Galeria sztuki. Muzeum. Przed nią wielka
rzeźba Henry Moore'a, dwie przedziwnie zwinię-
te metalowe rury, zachwycam się tym wyzy-
wającym kształtem, agresywnym, zaskaku-
jącym.
Znów zaczynam tłumaczyć: - Jędrusiu,
Henry Spencer Moore! Najwybitniejsza osobo-
wość we współczesnym rzeźbiarstwie, jeden
z pierwszych rzeźbiarzy, który się zajął pro-
blemem związania rzeźby z otaczającym ją
krajobrazem, wywarł ogromny wpływ na całą
sztukę dwudziestego wieku....
- Mamo! Zobacz, w tej rzeźbie śpi bez-
domny. Ale ma fajny dom!
- To zachwycające - mówię - mieszka
w dziele sztuki! Jak myślisz, czy on o tym wie?
Wracamy dwie godziny później. Bez-
domny uprał gdzieś koszulę i suszy ją rozłożo-
ną na metalowym wyrafinowanym kształcie.
Znów jestem zachwycona. Co za fantastyczny
pomysł, skrót, symbol, anegdota.
- Mamo, może byśmy poszli na śniada-
nie, chce mi się jeść.
- Przepraszam, zapomniałam.
Wieczorem pada deszcz, bezdomny leży
w rzeźbie, suchy, spokojnie czyta gazetę i pali
papierosa. My spędziliśmy cały dzień nad Nia-
garą. Poruszona niezwykłością Niagary, spraw-
dzam, czy nagrał mi się na dyktafon jej ryk,
zastanawiam się, skąd bierze się wciąż tyle
wody, Jędrek odpowiada spokojnie: - Z gór.
- Nic nie mówię, ale się trochę obrażam. Mówi:
- Wiesz, że można tę Niagarę zobaczyć od tyłu?
- Czyś ty zgłupiał, Niagara od tyłu, to
jest dobry tytuł, ale nic więcej.
Następnego dnia dowiaduję się, że rze-
czywiście jest możliwość wejścia pod wodo-
spad w jednym miejscu, że czasem prowadza
się tamtędy wycieczki.
Muszę zrobić zakupy. Kupuję Jędrkowi
game-boy color, grę dla niego, zostawiam go
w kawiarni, naprzeciwko domu towarowego.
Oboje nie zauważamy, jak czas mija. Po powro-
cie pyta tylko, ile wydałam, i szybko, szybciej
moim zdaniem niż komputer, przelicza na zło-
tówki. Po czym mówi spokojnie:
- Wiesz, że codziennie w Ameryce ginie
masę małych dzieci? Nie mówili ci?
- Jesteśmy w Kanadzie, a nie w Amery-
ce - odpowiadam przerażona i postanawiam
więcej nie spuścić go z oka.
Gramy w Toronto dwa spektakle, pod-
czas których on bawi się swoją grą. Pytam, jak
się czuje.
- O key, tylko mam problem z czerwo-
nym ptakiem, nie mogę go pokonać.
Nie zabieram głosu na ten temat.
Nie mogę mu pomóc. Kiedy wracamy do hotelu,
Jędrek kłania się bezdomnemu. Kłaniam się
i ja.
Nagle pyta:
- Co zrobiłaś, żeby być taka sławna?
- Nic. Pracuję dwadzieścia pięć lat i ja-
koś tak się uzbierało tych, co mnie cenią,
i którym się podobam.
- Ale co konkretnie zrobiłaś?
Nowy Jork. Przyjeżdżamy w nocy do
hotelu z lotniska. Podnosi głowę.
- Patrz. Empire State Building. Widać
kawałek. Ale oświetlony! Wiesz, Ameryka
oślepia.
- Skąd wiesz, że to jest Empire?
- Każdy to wie.
-
Idziemy nocą na Times Sąuare. Tylu lu-
dzi, że nie można przejść, ludzie z wielkimi
węzłami na szyi, ludzie tańczący, śpiewający.
Jędrek niczemu się nie dziwi.
- Fajnie - mówi. - Ameryka oślepia.
W nocy budzi się, płacze, mówi, że śnił
mu się film Gwiezdne wojny.
- Gdzie go oglądałeś?
- W szkole, nie chciałem, ale bałem się,
że koledzy pomyślą, że jestem tchórz.
Zasypiamy przytuleni i objęci. W ciągu
następnych dni gramy kolejne dwa spektakle,
podczas których on czyta książkę albo gra na
swojej zabawce.
Po spektaklach zawsze pyta:
- Jak ci poszło? O key?
- O key. Ale właściwie nie wiem, co oni
z tego zrozumieli.
- Ale z twojego punktu widzenia?
- O key.
Idziemy zaproszeni na kolację. Eleganc-
ka restauracja na świeżym powietrzu. Jędrek
cały wieczór milczy. Raz tylko wtrąca się do
rozmowy:
- A gdyby tak Murzyn został papieżem?
- i widząc nasze miny, dodaje: - A zresztą, nie
posuwajmy się za daleko. - Wśród nas całko-
wita konsternacja. Temat jest wyczerpany.
Wracamy nocą. Taksówką. On płaci ze
swojego kieszonkowego, bo to jemu nie chcia-
ło się wracać pieszo.
Mówię w taksówce:
- Nowy Jork jest jak grzechotnik, jak
niespokojne żerujące dzikie zwierzę.
- Tak. Toronto to prowincja, no i bez-
domni tu śpią po prostu na kratach wentyla-
cyjnych, a tam w dziełach sztuki.
Dwa dni jazdy samochodem z Nowego
Jorku do Chicago. Pochylony cały czas nad
grą, nie patrzy w okno. Pokonał czerwonego
ptaka, sprawdza wszystkie warianty zakoń-
czeń.
- Jędrek, patrz przez okno! Pensylwania!
- Mhm. To rolniczy stan, tu nie ma co
oglądać.
- Skąd wiesz?
- Przed chwilą powiedział to ktoś z was
w samochodzie.
- Jędrek! Spójrz, chociaż raz! Ohio!
- Mamo, widzę, nie przeszkadzaj, to jest
gra koncepcyjna.
Wieczorem drugiego dnia na horyzoncie
pojawia się panorama Downtown Chicago.
- Jędreeeeek! Na litość boską! Patrz! Zobacz,
najwyższy budynek świata, a ten jest piąty co
do wielkości.
- Mamo, wiem, ja to znam. - Podnosi
głowę. - Tym mostem jest wyjazd z Downtown,
a tu wjazd do takiego tunelu.
- Skąd ty to wiesz?
- Mamo, ja się tu ścigam samochodami
od dwóch lat w jednej grze. Znam te ulice na
pamięć.
Następnego dnia w Muzeum Techniki
oglądamy trójwymiarowy film o Ameryce Połu-
dniowej. Jędrek zachwycony bezbłędnie roz-
poznaje i wymienia nazwy miast. Patrzę zdu-
miona. Zauważa to. - Mamo ja podróżuję po
świecie w jednej takiej grze od dawna, w każ-
dym z tych miast mogę sobie zrobić zdjęcie na
moim komputerze.
Następnego dnia w planetarium. Ja się
nudzę, on rozumie wszystko, godzinami nie
chce odejść od komputerów z programami sy-
mulacji zmian orbit planet czy coś takiego. Wie,
która z planet jest większa, która mniejsza.
Wracamy. Ja się jak zwykle boję lotu. Ukrywam
to. Przecież jestem z małym dzieckiem.
Jędrek mówi: - Teraz będzie szybciej, bo
z wiatrem - i spokojnie zasypia prawie od ra-
zu, pytając przedtem: - Idę jutro do szkoły?
Mówię niepewnie: - Chyba nie.
- To fajnie. - Zasypia.
Nie mogę zmrużyć oka. Nie znałam wła-
snego dziecka? Czy to możliwe?
Na lotnisku w Warszawie Jędrek mówi
do ojca:
- Chciałbym być bezdomnym, co miesz-
ka w rzeźbie.
Mąż pyta: - Sukces?
Odpowiadam: - Całkowita porażka. Słu-
chaj, muszę z tobą poważnie porozmawiać
o naszych dzieciach.
- Przestań, ty zawsze przesadzasz. On
jest w porządku. Oni obaj są w porządku
- dołącza do niego naszego starszego syna.
- Teraz takie są dzieci.
-
Serce nie sługa... jedna
z moich przyjaciółek, pogodzona z tym popu-
larnym przysłowiem, którego sama nie używa,
bo jest zbyt nowoczesna, znów się zakochała
i znów śledzę ten kataklizm z niepokojem. To
trzeci raz za mojej świadomości, a moja świa-
domość jej dotycząca trwa około trzydziestu
lat, bo znałyśmy się już w szkole, więc to już
trzeci raz nawiedza mnie ta jej choroba i...
szczęście. I trzeci raz martwię się o nią, i po
raz kolejny nie mogę pomóc, jak to mówią, za-
radzić w porę, zainterweniować, bo znów ko-
cha bezprzytomnie, a obiekt uczuć, jak za każ-
dym razem, nie jest na to przygotowany i...
aż tyle się nie spodziewa.
Dwaj poprzedni panowie, całkiem udani,
po dwu-, trzyletnich związkach, wygrzawszy W
się w jej miłości, oddaniu i opiece, odchodzili
do innych, łatwiejszych zadań, a ona zostawa-
ła zawiedziona przez los i życie, lojalna i wier-
na, nic nie rozumiejąc.
Jak to zrobić, żeby ta wykształcona,
nieprzeciętnie inteligentna, piękna kobieta na
kierowniczym stanowisku zachowała umiar
i rozsądek, co pozwoli nie spłoszyć kochanego
i da mu poczucie, że jej dorównuje i w zwiąż-
ku z tym mogą zostać razem. A dorównać jej
trudno, pod każdym względem, to widzi każdy
gołym okiem, łącznie z zainteresowanym, więc
niech da mu szansę.
Problem w tym, że, jak wynika z moich
obserwacji, już jest za późno. Już żyje tylko dla
niego, myśli tylko o nim, wszystko jej się z nim
kojarzy. Znów od rana wymyśla niespodzianki,
przyjemności i prezenty dla ukochanego. Pla-
nuje dni, spotkania, godziny, chwile. Zamęcza
pamięcią i telefonami. Zanim on zdąży spoj-
rzeć, ona już widzi, zanim zdąży pomyśleć, ona
już to przewidziała, zanim się obudzi, ona
wszystko ustaliła, zorganizowała, umościła,
i wszystko tylko pod jego kątem, ona się w tym
w ogóle nie liczy, jego szczęście, jego radość
i przyjemność jest jej szczęściem.
„...Moja droga B.! Kochaj mniej albo
przynajmniej tyle samo, co on! Ja wiem, że na
niego czekałaś! Ja wiem, że myślisz szybciej
niż on, masz więcej energii i większą wy-
obraźnię! Ale daj mu szansę! Widzisz, pojechał
znowu gdzieś sam, nie chcę dodawać... żeby
od Ciebie odpocząć! Oczywiście, przed wyjaz-
dem dostał w prezencie nową elegancką wa-
lizkę za miliony i telefon komórkowy, żeby nie
miał problemu z kontaktem z Tobą, bo tam mo-
że nie odbierać «Idea»! Przyjrzałam mu się na
wieczorze, podczas którego się nim chwaliłaś,
jestem pewna, że będzie dzwonił jeszcze
z prawdziwej potrzeby, nie martw się, ale
w prezencie przywiezie Ci piórko, muszelkę
albo kamyk, który znalazł na plaży, to dla mnie
jasne. Ale wiem! Wiem! I tak będziesz za-
chwycona i wysnujesz z tego wniosek o jego
wrażliwości i delikatności. B. jesteś wielka,
wspaniałomyślna i lepsza od każdego, ja Ci to
mówię, ja wiem, że chcesz dobrze, wiem, że
to sobie sprawiasz przyjemność, myśląc o nim,
ale daj mu szansę!
Oświadczam, tym razem nie będę cierp-
liwie wysłuchiwała przez telefon kolejnych
analiz klęski, nie będę Cię szukała, jak znik-
niesz i zamilkniesz, nie zdążę być może za-
dzwonić po pogotowie, jak weźmiesz za dużo,
jak Ty to wtedy nazwałaś?, różowych tabletek
na uspokojenie! Koniec! Postaraj się tym razem
kochać mniej. Potrzebować mniej. Opiekować
się mniej. Dzwonić mniej. To przyniesie efekty.
Uwierz. Zafunduj mu szkołę przetrwania nie
Twojej miłości, ale szkołę sprostania Twojemu
partnerstwu. Póki jeszcze ma na to ochotę.
Jesteś fantastyczna, ja bez Ciebie i Twoich
pomysłów, bez Twojej przenikliwości i trzeź-
wości sądów zgubiłabym się wielokrotnie. Za-
stosuj je raz do siebie. Postaraj się wytrzymać
i nie pokazuj mu, jak go potrzebujesz. Wiem,
tego nie można udawać, ukrywać, to zawsze
wychodzi «szwami», ale spróbuj! Mówiłam Ci
tyle razy, zakochaj się w chorym, alkoholiku
leczonym, kalece, w kimś kto z założenia po-
trzebuje pomocy i sytuacja jest jasna, to by
Cię urządziło, i Ciebie, i jego! B. naprawdę
chcę Cię uratować, wiem, ile jesteś warta,
i jakim jesteś człowiekiem!
I wiem też, że... serce nie sługa. Cześć,
na razie się nie odzywasz, bo jesteś szczęśli-
wa, rozumiem, życzę wam obojgu wszystkiego
dobrego! Aha, i nie martw się, nie miej wyrzu-
tów sumienia przez trzy dni, jeśli nie zdołasz
się zmusić do śmiechu po głupim dowcipie
przez niego opowiedzianym! Koniec z tym!
B., chcę Ci powiedzieć jeszcze jedno, na
koniec. Jeśli on nie przetrwa Twego uczucia,
niech idzie w cholerę, to na pewno nie ten,
o którego chodzi! To jak w amerykańskiej szko-
le rodzenia, jeśli z utrzymaniem ciąży są pro-
blemy, nie podtrzymywać, nie walczyć, bo po-
tem rodzi się chore dziecko, natura niech sama
decyduje! Pamiętaj także, że małe ziarnka
piasku, które Cię uwierają na początku, rosną
z latami, zamieniają się w kamienie nie do
przesunięcia. Pamiętaj, to nieprawda, że męż-
czyznę dorosłego, ukształtowanego, można
wychować lub zmienić. No, ale z tym masz
mniejsze problemy, Ty się dopasujesz do uko-
chanego, byle trwał.
Twoja K."
Czy pamiętacie film
Oczy szeroko zamknięte Kubricka? Film mi się
nie podobał, nie lubię go, ale pomysł, żeby ca-
ła ta koszmarna historia była następstwem
przypadkowego wyznania lekko wstawionej
żony, jest rewelacyjny. Kobieta mówi, że kie-
dyś ktoś się jej podobał, że przez chwilę, raz,
go widziała, że przeszedł, pomyślała, że mo-
głaby z nim, nic nie było, wyjechał, nawet go
nie poznała, ale gdyby chciał... I od tego mo-
mentu w głowie mężczyzny zaczyna się two-
rzyć konstrukcja. Uruchamiać wyobraźnia, bu-
dzić zazdrość. Raz wypowiedziane nieopatrz-
nie słowa zaczynają niszczyć ich życie. Wielki
pomysł! Na film, ale w życiu koszmar!!!
Ten felieton jest po to, żebyście nigdy,
nigdy nie wypowiedzieli słów, których potem
możecie żałować, których jak już raz zawisną ]&]_
w powietrzu, nie da się odwołać, zapomnieć,
po których wypowiedzeniu życie już nigdy nie
będzie, takie jak przedtem. Błagam was! Sło-
wa mogą zniszczyć wszystko. Nie czyny, lecz
słowa. Słowa mają nieprawdopodobną moc.
Zawsze uważałam, że słowo jest zarówno naj-
większym afrodyzjakiem, jak i największym
wrogiem miłości. Uważajcie na to, co mówi-
cie!!! Jedno pozornie niewinne, w afekcie
wypowiedziane słowo, jedno słowo za dużo,
może zniszczyć życie.
„Nie rób bliźniemu, co tobie niemiłe",
powinno istnieć i w wersji: „Nie mów bliźnie-
mu, co tobie niemiłe".
Moja urocza babcia, obracająca się po-
śród zasad współżycia małżeńskiego obowią-
zującego na jej ulicy, miała pod ręką całą talię
prawd i prostych rad uczących, jak postępo-
wać z partnerem. Jedną z nich było: „Nigdy nie
przyznawaj" się do niczego. Mężczyzna wierzy
w to, w co chce uwierzyć, a nie w prawdę".
I tu dawała przykład skrajny: - Krysiu, gdybyś
nawet leżała z obcym mężczyzną w łóżku
i przyszedł mąż, do końca, nawet gdyby cię
darli na pasy, utrzymuj, że nie znasz tego pana.
Moje drogie panie i panowie, w ostat-
nich dniach byłam przypadkowym i niemym
świadkiem tortur, przemocy psychicznej, jaką
zgotowała sobie para moich serdecznych przy-
jaciół. Zaczęło się to w trakcie niewinnej kola-
cji, podczas której ona powiedziała niebacz-
nie, właściwie żartem, co o nim myśli. Zaczęło
się od drobiazgu, ale drobiazgu, który podwa-
żył jego poczucie własnej wartości. I lawina
ruszyła, bo on nie został jej niestety dłużny.
Mówili sobie straszne rzeczy, prawie przez
całą noc, nie pozwalając mi odejść. Ranili się
jak zaślepieni idioci, ociekali krwią, podnosili
się i znowu zadawali sobie cios.
Bezmyślnie, bez sensu, na oślep.
Przeżyli ze sobą prawie dwadzieścia lat,
kochali się i nie mogli bez siebie żyć. Kochają
się, nie będą mogli bez siebie żyć dalej, tego
jestem pewna, ale słów, które padły tej nocy,
nie zapomnimy nigdy. Ani oni, ani ja.
Po co to było. To inteligentni, wrażliwi
ludzie.
Ona już rano dzwoniła, że on się wypro-
wadził. Powiedział, że po tym, co mu wyznała,
nie wyobraża sobie, jak mogą żyć dalej w jed-
nym mieszkaniu, we wspólnej intymności.
Płakała. Teraz czekam na telefon od niego.
Nie chodziło ani o zdradę, ani o nielojal-
ność, ani o nic poważnego.
Oboje są za uczciwi, za prawi, żeby uda-
wać, że nic się nie stało, że nic nie zostało na-
zwane, i o tym zapomnieć. To też sprawa god-
ności, wolności osobistej i poczucia własnej
wartości. Nie mogą przejść nad tym, co się
stało, do porządku dziennego. Jak im pomóc?
Błagam, jeśli ktoś z was właśnie zamie-
rza powiedzieć komuś bliskiemu PRAWDĘ,
niech się jeszcze raz zastanowi, niech to prze-
myśli. Zaklinam was.
Wasza, też impulsywna, też szczera
i żywiołowa, przyjaciółka
Pomyliłam niedaw-
no toaletę damską z męską i we-
szłam do męskiej. Pomyliłam, bo pod drzwiami
stały trzy dziewczyny, nie spojrzałam na zna-
czek i weszłam, a one tak były zajęte jakimś
namawianiem się, że mnie nie zauważyły. Kie-
dy byłam już w kabinie, z dwu innych wyszli
chłopcy - młodzi mężczyźni - i nie myjąc rąk,
zaczęli rozmowę.
Pierwszy: - Chodź, k...wa, idziemy,
spie...my przed tymi k...mi, bo się nie da żyć.
Drugi: - Ale one, k...wa, stoją pod
drzwiami, jak spi...lisz, k...wa?
Pierwszy: - Nie wiem, k...wa, chyba
wentylatorem. Co za kretynki!
Drugi: - Chodź, wychodzimy, a ja im po-
wiem, żeby się odp...ły, a jak nie, to im tak
przyp...lę, że nie wiem.
Miałam do czynienia z zatroskanymi
młodzieńcami, napastowanymi przez zaintere-
sowane nimi rówieśnice. Wszystko to działo
się w toalecie, w dyskotece.
Zabłądziłam tam przypadkiem, niechęt-
nie, po długim okresie niebywania w takich
miejscach. Była druga w nocy. Nie miałam
ochoty tańczyć, moi znajomi poszli się bawić,
a ja przyglądałam się miejscu, w którym się
znalazłam. Tłum młodych, pięknych ludzi, do-
brze ubranych. Mężczyźni niezainteresowani
niczym, ani tańcem, ani rozmową, a już na
pewno nie kobietami. Dziewczyny rozgrzane
do czerwoności, jak sparzone kotki, wszystkie
na parkiecie, śmiejąc się za głośno, onanizo-
wały się o wysunięte obojętnie w tańcu mę-
skie uda. Tłum agresywnych, jednoznacznie
atakujących kobiet i nie bardzo wiedzących,
co z tym żenującym faktem zrobić, mężczyzn.
Tylko kilku chłopców w swoim żywiole. Pomy-
ślałam, dawno nie byłaś w dyskotece, tak to
jest. Ale kiedy dwie dziewczyny koło mnie
zaczęły sobie wyrywać chłopaka, ciągnąc go
każda w inną stronę, a gdy uciekł, prawie się
pobiły, jedna z nich się popłakała i dostała
w ataku histerii jakichś drgawek, spie...łam
stamtąd przerażona, mówiąc ogólnie używa-
nym językiem.
Mój mąż robił niedawno zdjęcia do pew-
nego filmu, w Niemczech. Historia toczyła się
w słynnej dzielnicy burdeli w Hamburgu. Tłem
była codzienność, a raczej conocność tego miej-
sca. Filmował około pięciu, sześciu striptizów
dziennie. Sprowadzano do tego filmu najład-
niejsze, najoryginalniejsze numery striptizowe
z całej Europy. Kiedy go odwiedziłam w czasie
tej pracy i niebacznie w hotelu wyszłam z ła-
zienki nago, powiedział: - Proszę cię, ubierz
się, na widok gołej baby robi mi się niedobrze.
W tym samym filmie, o którym wyżej,
ciągle szukano aktorek, statystek, do scen
„rozbieranych". Pewnego dnia zgłosiła się do
produkcji filmu pani doktor psycholog ze swo-
ją grupą terapeutyczną. Psychoterapia polega-
ła na rozbieraniu się. Jej pacjentki, kobiety
nieśmiałe i zablokowane, miały oprócz innych
problemów kłopot ze zdobyciem partnerów.
Pani doktor leczyła je poprzez striptiz grupo-
wy. Rozebrały się w tym filmie bez żadnych
zahamowań.
Ameryka to kraj specjalizacji, jak śpie-
wała Marilyn Monroe. Kraj, w którym każdy
chętnie, czasem płacąc za to bajońskie sumy,
zasięga porady mistrzów w danej dziedzinie,
oszczędzając czas i eliminując ewentualne
błędy, jakie można by popełnić z braku znajo-
mości danego przedmiotu. W jednej z księgarń
w Ameryce zobaczyłam płytę Striptiz dla każ-
dego, instruktaż sztuki striptizu dla amatorów.
Muzyka, kilka rodzajów, jako proponowane
podkłady muzyczne, opisy, jak się rozbierać,
w jakiej kolejności, przykłady zalecanej bieli-
zny, którą należy dodatkowo zakupić, zdjęcia.
Proste i bardzo pomocne, oszczędzające czas
i eliminujące ewentualne błędy.
Odwiedziła mnie ostatnio młoda kuzyn-
ka. Śliczna dziewczyna, znakomita. Spędziły-
śmy ze sobą cały dzień, rozmawiałyśmy, wie-
czorem otworzyła się zupełnie i zaczęła zwie-
rzenia. Opowiadała o chłopcach z jej miasta,
z jej klasy. Dostała wypieków, oczy jej rozbły-
sły, spociły się ręce. A kiedy opowiadała o tym
jedynym, zmieniła się już nie do poznania,
zaczęła się jąkać i syczała, zmieniona na twa-
rzy, nie używając przy tym rozumu: - Muszszę
go mieć, ciociu!!!! Muszszszę!!! - Spie...łam od
niej jak najszybciej, używając języka tubylców.
O co w tym wszystkim chodzi? Czyżby
miejscowej ludności wydawało się, że dyspro-
porcje w liczbie urodzin samców w stosunku
do samic grożą zagładą gatunku.
Pozdrawiam.
Dziś rano mama powie-
działa po prostu: - Już nie mogę! Musimy wy-
rzucić ten tapczan!
Wybałuszyliśmy oczy! Tapczan?! Ten tap-
czan?! Jak to? Przecież ten tapczan zawsze,
odkąd?!... Myśmy wszyscy chcieli dawno ten
tapczan... Ale zawsze ojciec, a potem mama,
że taki tapczan!!! A teraz, nagle! Natychmiast!
Oczywiście! Nieważne, że niedziela!
Oto stoi tapczan. W ogrodzie, na łące,
pod drzewem. Ten tapczan! Tapczan tapcza-
nów! Klasyk z lat pięćdziesiątych, na wysoki po-
łysk, ohydnie obity „na wiśniowo". To już trze-
cie obicie, wcześniej był brązowy, a potem był
„na zielono". Za każdym razem ohydny. Miał
dwa kapitalne remonty. Ojciec mówił zawsze: -
To jest tapczan! Dziś takiego tapczanu to by!... U9
I nagle dzisiaj, siedemnastego, w nie-
dzielę, jesienią roku 1999, cztery lata po
śmierci ojca, świętej pamięci 120 kilo żywej
wagi, który do tej pory, zawsze na tym tapcza-
nie, fiut! - WYRZUCAMY!
Rodzice kupili go w 1954. Tworzyła się
fabryka ciągników „Ursus", w dwadzieścia mi-
nut mogąca się przeistoczyć w fabrykę czoł-
gów, jak mówiono, i ojciec z rozwiniętej
i świetnej fabryki samochodów ciężarowych
„Star" został przeniesiony do tej nowej. Musiał
tylko dorobić wydział zbrojeniowy, wieczoro-
wo. Dorobił, kupił deskę kreślarską, na której
była praca magisterska, bomba - co miała
spaść i zatrzymać się na drugim piętrze, czy
coś podobnego, i... TAPCZAN. Z tego tapczanu
potem można było oglądać telewizję. Bo tele-
wizor stał na fortepianie, który kupiono dla
mnie. Ojciec w domu, po pierwsze: grał na for-
tepianie, ze słuchu, bo miał słuch absolutny
i talent, w przeciwieństwie do mnie, po drugie:
oglądał telewizję, po trzecie: przemawiał, po
uprzednim wypiciu alkoholu, do towarzyszy
partyjnych, chociaż sam nie był w partii, żeby
mu nie zabierali pracowników na zebrania par-
tyjne w godzinach pracy, bo się nie wyrabia
z planem, po czwarte: leżał na TAPCZANIE.
Poza domem budował socjalizm, bo lubił pra-
cować, a więc budował go jakby przy okazji.
O TAPCZANIE! Mam się nagle z tobą
rozstać?! Patrzę na ciebie. Stoisz, prawie pięk-
ny, na łące i uświadamiam sobie, że jesteś pe-
łen moich łez! No może nie to obicie, poprzed-
nie, ale jednak!
Pamiętasz noce, kiedy przybiegałam,
płacząc? Obudzona koszmarnymi snami wo-
jennymi. Snami wywołanymi filmami, które
oglądałam w naszym telewizorze. Rodzice,
zmęczeni walką ze mną, pozwalali mi wresz-
cie wejść między siebie i płakać dalej, aż do
zaśnięcia, pamiętasz?
A pamiętasz, jak ojciec kazał mi się na
tobie położyć i zbił mnie pasem? Za to, że po-
wiedziałam, że ucieknę z domu i że się zabiję.
Pamiętasz, ile łez wylanych z żalu nad sobą
i niesprawiedliwością świata w ciebie wtedy
wsiąkło? A czy pamiętasz, jak leżąc na tobie,
w obecności całej mojej klasy założyłam nogę
na szyję i trzeba było wzywać pogotowie? Czy
pamiętasz, jak wtedy płakałam? A tydzień wa-
kacji, podczas którego, leżąc, albo płakałam,
albo patrzyłam w niebo, bo rozstałam się na
zawsze z Blondynem, co go poznałam na kolo-
niach w Baniosze? Nie pamiętasz?! To kto ma
pamiętać?!
O TAPCZANIE! Ile nas łączy! Choćby
książki przeczytane na tobie! Jak dobrze, że
stanąłeś, nagle, abstrakcyjnie, w ogrodzie, bo
dzięki temu cię dostrzegłam! Ale jak to się sta-
ło, że ciągle jesteś?
Ach! Bo ojciec i tapczan! Zawsze był
tapczan, tam gdzie ojciec. Bo żaden inny tap-
czan dla ojca! Rozumiem!
Rodzice przeprowadzali się z Ursusa do
Warszawy. Najpierw tapczan. Kupiłam letni
dom na wsi, żeby także chory ojciec, rozczaro-
wany bezsensem budowania socjalizmu, mógł
odetchnąć. Najpierw tapczan. Tapczan na
wieś. Ojciec, mama i tapczan. Kupiliśmy dom
w Milanówku, żeby razem, żeby wszyscy, żeby
dzieci. Razem. Najpierw tapczan. Najpierw
transport. Tapczan do Milanówka. W Milanów-
ku ojciec już prawie nie chodził. Wszystko
i wszyscy na tapczanie. Moje małe, nowo uro-
dzone dzieci na tapczan do dziadka, przewija-
nie na tapczanie, rozmowy na tapczanie. Oj-
ciec już prawie nie sypiał. Dusił się. Półleżał
całe noce. Na tapczanie. Gdyby to był inny
tapczan, mówił, toby to było niemożliwe. To
jest tapczan! W szpitalu mówił: jak wrócę, na
moim tapczanie będzie mi wygodniej. Po
śmierci ojca - mama do pokoju po nim. Ach,
tam jest ten tapczan! Dzieci biegają spać do
babci. Nie szkodzi, ten tapczan jest szeroki.
I nagle dziś rano mama: - Ja nie mogę.
Wyrzućmy już ten tapczan. Fiut! Koniec! To
nic, że niedziela!
- Ale co z nim zrobić?
- A porąbać i spalić!
- Mamo, coś ty zwariowała?
- Tak, babciu, zróbmy wielkie ognisko
i upieczmy sobie kiełbaski!
- Chyba wszyscy oszaleliście!
- Krysiu, zadzwonię, może ktoś po niego
przyjedzie.
- Dobrze.
I stoi w ogrodzie. Sam. Ohydny. Wiśnio-
wy. Nie, właściwie bordo. O TAPCZANIE! Czy
powinnam nad tobą zapłakać? A swoją drogą
to porządny, niebywałych rozmiarów tapczan.
Dzisiaj już by takiego tapczana! Wykluczone!
Dzisiaj?! A skąd?! Cholera. Może nie przyjadą
jutro po niego? Może postoi jeszcze trochę
w ogrodzie. Taki tapczan to teraz rzadkość!
Otwieram pocztę co wie-
czór. Rozpoznaję nadawców po kopertach, po
charakterze pisma, po sposobie adresowania.
Chorzy psychicznie. Nie muszę ich listów
otwierać, żeby to wiedzieć, ale czytam, fascy-
nujące, obsesyjne zapiski, bez konstrukcji,
rozpoznaję nawet etap choroby. Anonimy. Nie
czytam, zostawiam to mężowi. Prośby o pomoc
i zapomogi finansowe. Rozpoznaję po wypada-
jących odcinkach rent czy zaświadczeniach
lekarskich. Odsyłam do zajmujących się tym
instytucji. Zbieracze autografów. Rozkoszni. Od
profesjonalistów do dzieci: lubię panią, proszę
mi napisać pięć autografów... Listy od tych, co
piszą latami, z całego świata, anonimowych
widzów, którzy stali się starymi znajomymi
dzięki tym listom. Pozdrawiają, oceniają, re-
cenzują każdą kolejną rolę, nagrodę, pamięta-
ją o urodzinach, imieninach, skarżą się na los
i życie. Rachunki. Odcinki z banku. Zaprosze-
nia, zaproszenia, zaproszenia, i wśród tego
wszystkiego te listy inne. Nieśmiałe albo eg-
zaltowanie rozpaczliwe, listy z samotności, li-
sty nocne, bezradne, listy bez próśb, bez inte-
resów, listy od młodzieży w wieku dorastania.
Od młodych ludzi nadwrażliwych lub bardziej
czułych, ludzi w wieku, w którym na sztukę
reaguje się czasem aż histerycznie. Listy od
ludzi, którzy nie mogą sobie poradzić z otacza-
jącym światem, nie mogą porozumieć się z ró-
wieśnikami lub rodzicami na takim poziomie
emocji czy partnerstwa, jaki jest im potrzeb-
ny, i dlatego przekonani, że są wyjątkowi,
a w związku z tym samotni, wysyłają swoje
przemyślenia, lęki, w przestrzeń. Do mnie. Bo
kiedyś, gdzieś pod wpływem załamania moje-
go głosu, jakiegoś słowa, uśmiechu, spojrze-
nia ze sceny uwierzyli, że jesteśmy sobie bli-
scy. Dziękuję za to zaufanie i nadzieję. Czytam
te listy z zazdrością i nostalgią. Ze świadomo-
ścią, że od dawna dorosłam i już nie potrafiła-
bym napisać takiego listu.
Jak piękne macie problemy, jak pięknie
to boli, jak piękna to choroba - nadwrażli-
wość, jaki to piękny moment w życiu, kiedy
z powodu przeczytanego wiersza, usłyszanej
piosenki lub wieczoru w teatrze, z powodu
jednego spojrzenia na obraz jest się gotowym
zmienić życie. Jak jesteście wspaniali w swo-
ich dramatach, wątpliwościach i niepokojach,
pielęgnujcie je i trwajcie w nich jak najdłużej,
mimo że nie wiecie jeszcze, kim jesteście,
i wszystko wam się myli i miesza. Jakie nie-
spodzianki zawierają listy od niektórych
z was... „Wiesz, kocham Cię, bo jesteś czło-
wiekiem, tak samo jak kocham Hitlera i moją
przyjaciółkę, Ulę, kocham!" Czasy są straszne
i dla artystów, i dla tej garstki ludzi wrażli-
wych. Popatrz przez okno (jeżeli mieszkasz na
wielkiej ulicy, poczujesz to jeszcze mocniej),
jak zachowują się ludzie! Wszystko jest dla
tłumu! Jesteśmy sami!
Być albo nie być; oto jest pytanie:
Czy szlachetniejszym jest znosić świadomie
Losu wściekłego pociski i strzały,
Czy za broń porwać przeciw morzu zgryzot,
Aby odparte znikły? - Umrzeć, - usnąć, -
Nic więcej; snem tym wyrazić, że minął
Ból serca, a z nim niezliczone wstrząsy,
Które są ciała dziedzictwem: kres taki
Błogosławieństwem byłby.
(przekład Macieja Słomczyńskiego)
List z tego tygodnia podpisany „Dwoje
ludzi." Nie jesteście tak nieszczęśliwi, jak my-
ślicie, JESTEŚCIE PIĘKNI, MŁODZI I BOGACI
bogactwem najpiękniejszym, wewnętrznym,
powinniście każdego dnia krzyczeć: CHWILO,
TRWAJ!, i pamiętać, że każdy krok w życie mo-
że być bolesny. Uwielbiam was, wasze proble-
my i te listy.
Miałam w młodości przyjaciela. Na imię
miał Tomek. Oboje byliśmy uczniami liceum
plastycznego w Łazienkach, malowaliśmy ob-
razy, dyskutowaliśmy o życiu i sztuce, poma-
galiśmy sobie zostać ludźmi. Do dziś mam, za-
szyte przez Tomka w białe płótno, życzenia
szczęścia na całe moje życie. Kiedy go pozna-
łam, miał mały pokój przy rodzicach, w gomuł-
kowskim bloku. Pokój pełen książek, skleja-
nych modeli samolotów, przedziwnych kamie-
ni i korzeni, pierwszych prób malarskich, resz-
tek ukochanych zabawek. Po pięciu latach
jego pokój stał się białą szlachetną przestrze-
nią, nieskazitelną. Wyrzucił wszystko. We-
szłam tam któregoś popołudnia. Na środku le-
żał biały materac. Obok stało duże terrarium
ze zdumiewającą nieruchomą iguaną. Nad igu-
aną wisiała zapalona, grzejąca ją lampa. To
wszystko. Pozbył się podczas naszych pięciu
lat rozmów - wszystkiego. Doszedł do syntezy
absolutnej. Podczas kiedy ja zagracałam swo-
je życie i pokój tysiącem przedmiotów, pamią-
tek, tęsknot, niepotrzebnych rzeczy, on do-
szedł do całkowitej wolności przez eliminację.
Cela mnicha dzielona z iguaną. Tomek przy-
niósł jakąś brytfannę, rozsypał w niej wszyst-
kie zioła, jakie znalazł w zupełnie zwykłej, na
szczęście, kuchni swojej mamy. Podpalił je
i siedząc w upojnym dymie o zapachu maje-
ranku, liści laurowych i goździków, zapytał: -
Kim chcesz być w życiu? - Zatkało mnie zupeł-
nie, ale po dłuższej chwili zastanowienia wy-
szeptałam: - Nie wiem, ale chcę być sławna. -
Spojrzał na mnie z podziwem, prostota mojej
odpowiedzi i nieowijanie w bawełnę końcowe-
go celu zachwyciły go. I wtedy Tomek, elimi-
nator wartości materialnych, jedyny, jakiego
znałam, podziwiany przeze mnie tym bardziej,
że nasze rodziny i my oboje byliśmy niebogaci,
wyszeptał ku mojemu najwyższemu zaskocze-
niu: - Ja też! Ja też chcę być sławny!
Dziś jest architektem, malarzem i czym
tylko mu się chce, w Ameryce. Niedawno była
wystawa jego prac w Polsce. Poszłam na nią
z moimi dziećmi. Wielkie było moje wzrusze-
nie, kiedy w wielkiej sali wystawowej Zachęty
zobaczyłam umieszczony na druciku, na wyso-
kości mojego wzroku, mały przeszklony sze-
ścian, trzy na trzy centymetry, a w środku na
maleńkim manekinie z drucika wisiała prze-
piękna sukienka zrobiona ze skrzydeł much.
Zachwycająca. Poczułam się tak, jakby ta suk-
nia była dla mnie. CHWILO, WRÓĆ!
Nie cierpię
zegarków, które robią pip co
godzinę. To faceci mają takie zegarki. Nie mo-
gę zgadnąć, po co im co chwila zawiadomie-
nie, że minęła godzina, to przecież przerażają-
ce, że znów mają godzinę mniej. Ale faceci
z jakichś powodów bez pip czują się gorzej.
W teatrze około dwudziestej, przez minu-
tę odbywa się istny koncert, pip, pip. Pip, pip,
pip, na różnych wysokościach i w wielu miej-
scach sali. Złapałam się na tym, że role ukła-
dam do pip, to znaczy, około dwudziestej ma
być głośna scena albo nic ważnego, a już na
pewno nie cichy monolog z pauzami, a kiedy
przedstawienie się opóźnia, denerwuję się,
że pip wypadnie w innym momencie.
Mój mąż też miał taki zegarek z pip,
a moi obaj synowie swoje pierwsze zegarki 179
ustawili od razu na pip co godzina. Także
i w domu potrójne pip zawiadamiało mnie, że
czas płynie i nie wróci. Ubłagałam, żeby te pip
zlikwidowali, tłumacząc im, że nie jestem
w stanie żyć pod taką presją.
Niedawno mój mąż udawał się w daleką
podróż samochodem i nastawił w swoim no-
wym pipkowym zegarku budzenie na czwartą
rano. Wstał, wyjechał na długo, a ja wróciłam
do łóżka i zasnęłam. Następnego dnia zapo-
mniany przez niego zegarek obudził mnie
znów o czwartej. Do piątej starałam się zlikwi-
dować w nim to budzenie albo przynajmniej
przesunąć na później. Wydawało mi się, że to
zrobiłam. Niestety, nazajutrz zbudził mnie
znów o czwartej. Po godzinie walki zadzwoni-
łam do męża i poprosiłam o wskazówki, jak
ten nadzwyczajny zegarek unieszkodliwić. Na-
stępnego dnia niewzruszony znów zaczął pi-
pać o czwartej. Przed kolejną nocą wyniosłam
go do łazienki. Odgłos pip zwielokrotniony
echem obudził mnie o czwartej. Kolejnej nocy
postawiłam go na strychu w pustym pokoju
gościnnym. O czwartej obudziłam się z prze-
czuciem, że dzwoni, z ciekawości, ponieważ
jeszcze tego dnia coś tam przy nim kręciłam,
poszłam to sprawdzić, nie myliłam się. Na-
stępnego wieczora, śmiertelnie zmęczona,
owinęłam go w ręcznik i wyniosłam do garażu.
Spokojnie zasnęłam. O czwartej obudził mnie
telefon. Powoli wracałam do przytomności.
Z uczuciem, że się duszę, sięgnęłam po słu-
chawkę - mój wariat (każda znana osoba ma
swojego wariata) onanizował się, dysząc i ję-
cząc przez telefon. Już chciałam jak zwykle
rzucić słuchawkę na widełki, kiedy zrozumia-
łam, że to, co czułam jako stukilowy, przygnia-
tający mnie kamień, to są moje dzieci, wbite
we mnie i obejmujące mnie wszystkimi ręka-
mi, pies śpiący na moich nogach, a dodatkowo
jestem obłożona słoniem i misiem, z którymi
śpią moi synowie. Wzruszyłam się, słuchawkę
z onanistą delikatnie położyłam na stoliku
obok łóżka, niech sobie biedactwo dokończy
spokojnie, pomyślałam, wszyscy potrzebują
miłości, i przytuliłam się do moich dzieci.
Ale nie mogłam zasnąć. Nagle wyobrazi-
łam sobie samotny, pipający zegarek w zim-
nym garażu. Zaczęłam go żałować, jednocze-
śnie myśląc, że jestem kretynką. Po pół godzi-
nie bezsenności, powiedziałam sobie: jeśli to
zrobisz, nigdy już nie będziesz mogła o sobie
myśleć jak o osobie normalnej! Po godzinie
wstałam, włożyłam szlafrok i poszłam do gara-
żu przynieść zegarek. Było mu tam okropnie,
był zmarznięty. Przytulił się do mnie od razu.
Był mi bardzo wdzięczny. Obiecałam mu, że
natychmiast rano pojadę z nim do zegarmi-
strza, który najdelikatniej, jak można, zlikwi-
duje w nim budzik. Wróciliśmy razem do cie-
płej sypialni. Onanista skończył i zasnął. Odło-
żyłam słuchawkę, wsunęłam się do łóżka,
przytuliłam śpiące dzieci i pogłaskałam psa.
Wszyscy potrzebują miłości! Zasypiałam z nie-
zdefiniowanym do końca uczuciem przeraże-
nia, że wszyscy liczą w tej sprawie na mnie,
a ja nie zawsze czuję się na siłach...
PS Następnego dnia zadzwoniłam do
męża z prośbą, żeby codziennie, czy ma na to
ochotę, czy nie, dzwonił i zapewniał mnie
o swoim niesłabnącym uczuciu, zapewniłam
go, że jest to zabieg absolutnie techniczny,
który pomoże mi żyć.
***•
Zdarzyła mi się rzecz
okropna. Poniżająca. Sytuacja, o któ-
rej myślę z zażenowaniem. Co więcej, zdarza
mi się to po raz trzeci.
Robiłam zakupy w jakimś sklepie w Rze-
szowie czy Gdańsku (nie ważne, dużo jeżdżę
po Polsce), w pewnym momencie do sklepu
weszła elegancka młoda kobieta i zapomina-
jąc, że za nią idzie jej małe dziecko, nie przy-
trzymała dużych sklepowych szklanych drzwi.
Drzwi uderzyły małego i przewróciły w błoto
przed wejściem. Dziecko zaczęło płakać,
a matka wybiegła i wyzywając je od niezdar
i okropnych bachorów, zbiła, wciągnęła do
sklepu, szarpiąc i popychając płaczące, po
czym zajęła się czyszczeniem drogiego skafan-
derka. Nie będę wam opisywać szczegółowo,
co wykonałam oburzona, co krzyczałam, 183
w każdym razie połowa personelu sklepu i ku-
pujących była po mojej stronie, druga połowa,
też oburzonych, stanęła po stronie matki, mó-
wiąc, że to jest jej dziecko i jej sprawa i może
sobie wychowywać to dziecko, jak chce. Mło-
da matka stała jak żona Lota, dziecko przera-
żone płakało, wtulając się w jej futro, jednak
rozumiało pewnie, że krzyczę na jego mamę,
bo wstawiam się za nim. Koszmar.
Dwa inne podobne wypadki zdarzyły mi się
wcześniej. Jeden w Niemczech w domu towaro-
wym - wykonałam to samo tylko po niemiecku,
co, zaręczam, zdwoiło efekt, tym bardziej że uży-
wałam słów z polskich filmów wojennych, darłam
się na matkę, która zgubiła dziecko, przymierzając
sukienkę, a po odnalezieniu, przerażone, zbiła.
Kolejny występ zdarzył mi się na ulicy
w Warszawie, zostawiłam samochód na środku
skrzyżowania i pobiegłam do kobiety idącej mo-
im zdaniem za szybko w stosunku do małych
kroczków jej dziecka. Powiedziałam jej, co o tym
myślę, zatrzymując ruch w centrum miasta.
Nieważne.
Nie mogę tego znieść! Nie mogę poha-
mować swojego gniewu! Nie mogę się nie
denerwować, nawet kiedy o tym myślę! Też
jestem osobą nerwową, wybuchową, niecierpli-
wą, ale protestuję!
Dzieci są naszymi małymi niewolnikami.
Są skazane na nas. Na nasze nerwy, humory,
upodobania. Na nasze poczucie sprawiedliwo-
ści. Poczucie taktu. To my, jak władcy absolut-
ni, ustalamy granice wolności i godności tych
małych istot. Dopuszczamy się najohydniej-
szych gwałtów na ich psychice w imię miłości.
Kochamy je, ale najczęściej okrutną i egoistycz-
na miłością. Jak rzadko traktujemy dzieci jak
osobne, pełnoprawne byty, partnerów w życiu,
które muszą dzielić z nami, bo nie mają innego
wyjścia. Jak często wyładowujemy na nich ża-
le za nasze klęski i niepowodzenia. Jak często
karzemy za nasze winy. Jak okrutnie decyduje-
my o ich życiu w imię naszych ambicji. Pomyśl-
my, jak często w imię ich wyimaginowanego
dobra, w imię jakichś tam celów, które przed
nimi stawiamy, oceniamy je okrutnie tylko dla-
tego, że nie spełniają naszych marzeń i oczeki-
wań. Poniżamy je i upokarzamy. Jak rzadko my-
ślimy naprawdę o ich dobru, będąc przekonani,
że robimy wszystko dla nich. Jak rzadko z nimi
naprawdę poważnie rozmawiamy i traktujemy
jak partnerów. Czy naprawdę staramy się je
zrozumieć i kochać, jakimi są, przyznać im do
tego prawo, a nie kształtować i rzeźbić na siłę.
Nie mogę słuchać dyskusji o biciu dzieci.
Oburzają mnie opinie, że bez bicia się nie da wy-
chować. Że sposób wychowania nieróżniący się
od przyuczenia zwierzęcia do czystości jest sku-
teczny i jedyny. Nie mogę słuchać wypowiedzi
ludzi, którzy twierdzą, że wychowano ich w ten
sposób i że dzięki temu są, kim są. To głupie
i okrutne. Ta mała istota, która myśli, czuje, oce-
nia, ma swoją dumę, charakter, ma też prawo do
szacunku i własnego zdania, ma prawo do błę-
dów, a przede wszystkim ma prawo do poznawa-
nia życia, jego zasad w sposób humanitarny.
I pomyśleć, że wszystko: gwałty, łamanie cha-
rakterów, upokorzenia są czynione w imię miło-
ści i ich dobra! Dlaczego my, dorośli, mając tyle
wad, robiąc tyle błędów, pozwalając sobie sa-
mym na tyle słabości i niedociągnięć, jesteśmy
tak wymagający w stosunku do naszych dzieci.
Pamiętam do dziś, jak kiedyś, po okrop-
nym, nerwowym, nieudanym zimowym dniu,
wróciłam do domu, a Marysia zrobiła według
mnie coś okropnego - dziś nawet nie wiem co
- i w odruchu złości i chamstwa uderzyłam ją
w twarz. Byłam bardzo młoda, ona miała czte-
ry lata. Nigdy tego nie zapomnę. Nie zapomnę
przede wszystkim poczucia nagłej samotno-
ści, które pojawiło się na jej twarzy. Pamiętam
do dziś jej zaskoczenie, zaciśnięte usta, bez-
silność i gwałtowną osobność ode mnie. Wsty-
dzę się tego do dzisiaj, mimo że przepraszały-
śmy się potem z tydzień, obie płacząc.
Tych pań, na które tak krzyczałam, nie
przepraszam, może raczej powinnam przeprosić
ich dzieci, że moja histeria wyładowała się
w ich obecności, ale nie miałam innego wyjścia.
A tym matkom, które wożą swoje malut-
kie dzieci w wózkach na wznak, nie zasłania-
jąc im oczu przed słońcem, proponuję, żeby się
same tak położyły, choć na chwilę, i przekona-
ły, jak bolą oczy.
Nie żegnam was. Nie przepraszam za
ten felieton. Myślcie i kochajcie swoje dzieci,
a nie was w swoich dzieciach.
Oczywiście ten felieton nie jest adresowa-
ny do wszystkich, wielu zupełnie nie dotyczy.
Tych podziwiam, bo w takim razie jesteście anio-
łami. Mam też świadomość, że nie może być ad-
resowany do ludzi, którzy w ogóle nic nie czytają,
którzy nie zastanawiają się nad niczym, nie ko-
chają, nie czują, nie myślą, czasem w ogóle nie są
ludźmi, a mają wiele, wiele dzieci... O sytuacji
i uczuciach tych dzieci nawet nie mogę pisać. Są
to już inne sprawy, najsmutniejsze, przerażające,
i trzeba oczywiście robić, co się da, żeby tym
dzieciom pomóc. Nie pozostawajcie obojętni. Pro-
testujcie, wtrącajcie się, może takie dzieci żyją
i cierpią gdzieś obok was, tuż za ścianą.
Dzielę życie z psem,
który ma zupełnie inny charakter niż ja. Już
kiedy go wiozłam, małego, spod Częstochowy
samochodem, zajmowałam się nim przez cały
czas, on mną wcale. Później zawsze ja miałam
większy entuzjazm do nowości, zabaw niż on.
Patrzył ze zdziwieniem, jak skaczę i biegam
z kolejnymi, kupowanymi dla niego zabawka-
mi, jak z entuzjazmem udaję psa i pokazuję
mu, jak można biegać za piłką. Siedział i cierp-
liwie śledził moje wysiłki, wyraźnie nimi zmę-
czony. Czekał zawsze na mój powrót z Warsza-
wy przy bramie, ale na widok gości wysiadają-
cych z samochodu, zamiast cieszyć się i ma-
chać ogonem jak pies, wzdychał z rezygnacją.
Ewidentne było od początku, że jesteśmy nie-
dopasowani.
W życiu można zastosować dwie opcje: 187
1/ Komplikować sobie życie.
2/ Minimalizować wszelkie problemy
i niewygody.
Co to znaczy: komplikować sobie życie?
To znaczy, w naszym przypadku, mieć dużą
rodzinę, dużo dzieci, przyjaciół, znajomych,
domów, zwierząt, przedmiotów, kwiatów do
podlania, wszystkiego, co wymaga opieki, or-
ganizacji i pielęgnacji. Drugi model to po pro-
188
stu żyć bez zobowiązań, opiekować się i dbać
tylko o siebie, nie brać odpowiedzialności za
nic i nikogo. Jedni rodzą się z którąś z opcji, in-
ni realizują wybraną świadomie. Ja się urodzi-
łam z tą pierwszą. W naturalny sposób już od
rana myślę (a budzę się rano, ten typ tak ma),
co by tu sobie jeszcze utrudnić, skomplikować,
kogo by tu jeszcze niespodziewanie czymś
uszczęśliwić, jak by tu wykorzystać jedyne, zo-
stające mi tego dnia, wolne pięć minut.
Mój pies, w takich porannych momen-
tach zaspany, siedzi przede mną i obserwuje
moje myśli z niepokojem, marząc o tym, żeby-
śmy się położyli jeszcze choć na chwilę i spo-
kojnie nie robili nic. Kiedy był jeszcze młody,
starał się, próbował za mną nadążyć. Udawał
radość na widok gości, podczas zabawy, na
wieść o wyprawie czy towarzysząc mi w pra-
cach ogrodniczych. W harmidrze, śmiechu
i płaczu dzieci, eskapadach, remontach usiło-
wał robić minę zadowolonego. Od dwóch lat
już nic nie udaje. Przeczuwam, żę gdyby mógł,
rozstałby się ze mną. Z psiego obowiązku
wciąż mi towarzyszy, jest koło mnie, ale całą
swoją postawą demonstruje niechęć do życia,
które mu zafundowałam. Kiedy grają trzy tele-
wizory, każdy nastawiony na inny kanał,
a z tym mieszają się dźwięki gry komputero-
wej i piski emocji moich synów, wpycha osten-
tacyjnie głowę pod poduszkę leżącą na kana-
pie. Kiedy ciągnie go za uszy moja półtorarocz-
na wnuczka, kłapie w powietrzu zębami,
ostrzegając mnie: - Zabierz ją, bo ugryzę! -
Dwa inne psy, przybłędy, które są w tym domu
od dawna, toleruje, ale zdarza się, że składają
nam wizytę także pies i kot mojej córki i dwa
koty mojej siostry. Wtedy wchodzi pod schody
i nie daje się przeprosić całe dnie. W nocy, kie-
dy czytam, daje mi do zrozumienia, że męczy
go światło, a kiedy śpię niespokojnie i prze-
wracam się zbyt często z boku na bok, dręczo-
na nowymi, groźnymi, pomysłami, potrafi mnie
ugryźć ostrzegawczo w kostkę i przywołać do
porządku. Ostatnio wyprosił gości, którzy jego
zdaniem siedzieli za długo. Po każdym ich sło-
wie ziewał głośno, a kiedy to nie pomogło, za-
czął szczekać, jazgotać: - Musimy iść spać!!! -
aż zrozumieli.
Na marginesie. Moja córka ma najwyraź-
niej jeszcze większy talent niż ja do kompliko-
wania sobie życia. Ma małe mieszkanie, zako-
chanego w niej męża, dziecko z charakterem,
psa, kota i kłopoty początkującej aktorki, dla
której zawód jest wszystkim. Pomyśleć, że jej
koleżanki zaczynają dzień od myśli, w co się
ubrać.
A mnie wciąż zdarzają się dnie, w któ-
rych o szóstej rano robotnicy przychodzą do
pracy przy remoncie, moi chłopcy nie chcą
wstać do szkoły, moja mama gorzej się czuje,
ciocia ma niskie ciśnienie, dwa psy uciekły, bo
jest dzień targowy, a one lubią iść na targ,
i trzeba je przyprowadzić, kot nie wrócił na
noc albo właśnie rodzi małe kotki w trenach
moich wieczorowych sukien, moja siostra
przyjeżdża spuchnięta, bo ma uczulenie na
wszystko, a jej córka - a moja chrześnica -
zdaje tego dnia egzamin, mój mąż albo pakuje
190
się i wyjeżdża, albo go nie ma, telefon dzwoni
bez przerwy z pytaniami typu, czy pani pamię-
ta swój pierwszy pocałunek, przeprowadzamy
ankietę... wtedy mój pies osobisty, który, o iro-
nio, ma na imię Oskar - z takim imieniem go
kupiłam - wodzi już tylko za mną wzrokiem,
a kiedy się zatrzymuję na chwilę, zdaje się mó-
wić: No widzisz, to jest twoje szczęście! A po-
myśl, mogłabyś spać do dwunastej, potem ma-
saż, lekkie śniadanie, kosmetyczka, odpoczy-
nek, podczas którego w harmonijny sposób
przygotowałabyś siły i psychikę do wieczorne-
go wysiłku, jakim jest zagranie na przykład
Fedry. Po spektaklu przyjechałabyś do cichego
mieszkania (po co ci dom, rynna, ogród, traw-
nik do strzyżenia?) i po ciepłej kąpieli zastano-
wiłabyś się nad życiem, pracą, nad sobą...
W odpowiedzi patrzę mu wtedy w oczy
i myślę... Ty kretynie! Wstawaj! Rusz tyłek!
Pomóż mi! A jak masz dosyć, idź na strych,
zamknij się, połóż i leż. Marnujesz życie.
Starzejesz się, bracie.
PS On tu leży, kiedy to piszę, koło mnie,
nic nie wie. Myśli, że zmądrzałam, bo cisza,
spokój, i jesteśmy sami. Pisać mi ostatecznie
pozwala. Ciekawe, co on by sobie o mnie po-
myślał, gdyby mnie zobaczył na scenie! Niedo-
czekanie! Prawdy, że tam jest dopiero życie,
nie dowie się nigdy.
Jubileuszowy
numer „URODY" ? Czterdzie-
ści lat w życiu człowieka to bardzo dużo.
A w życiu gazety?...
Byłam ciekawa, jak wyglądał pierwszy
numer „URODY". Leży przede mną. Odbity na
ksero. Na okładce jakaś kobieta, krótko ostrzy-
żona, zupełnie nieumalowana, nie patrzy
w obiektyw, uśmiecha się tajemniczo i nie-
śmiało. Jakby zawstydzona. Koło niej cyfra 1.
Na dole groźnie rok 1957. Pod spodem napis
„URODA". Koniec.
Rok 1957. O roku ów!... A tu „URODA".
Jakie mogło, jakie chciało być to pismo
w roku 1957? W kraju, który tak niewiele mógł
zaoferować kobietom w każdej dziedzinie. Co
to pismo mogło im zaproponować? W króle-
stwie mody i urody opartym na amerykańskich i9i
używanych ciuchach z paczek, cudotwórczym
kremie Nivea i całkowitym braku paszportu.
Oglądam i czytam.
Rok 1957. Miałam pięć lat. Na ścianie
wisi zdjęcie moich rodziców z balu sylwestro-
wego 56/57. Trzy miesiące wcześniej VIII Ple-
num KC PZPR, korzystając z pełnego poparcia
klasy robotniczej, określiło zadania partii i wy-
brało na I sekretarza KC Władysława Gomuł-
kę. Mama w cudownej balowej sukni uszytej
z narzuty na łóżko. Uśmiechnięta i szczęśliwa
z balonikiem w ręku. Ojciec zabójczo przystoj-
ny (przysięgam, przystojniejszy niż Clark Ga-
ble), w jakiejś koszuli z zawiniętymi rogami od
kołnierzyka, obejmuje mamę. Mama uśmiecha
się szeroko, nie ma jednego zęba, ale i tak jest
słodka i bardzo ładna. ««^
Co mamie proponuje „URODA"?
„Przy pomocy Czytelników, uwzględnia-
jąc nadsyłane uwagi krytyczne, spostrzeżenia
i postulaty, mamy nadzieję sprostać wymaga-
niom, jakim powinno odpowiadać jedyne
w Polsce tego rodzaju czaso-
pism o... [piszą we wstępie, na mnie zrobiło
wrażenie głównie słowo -postulaty]...
będziemy się starali przekazać wiedzę o ucze-
saniach, pielęgnacji urody i o higienie... Będą
to nowości nie tylko zagraniczne!"
[Brawo!]
Ton tego numeru uroczysty i przepojony
odpowiedzialnością. Bardzo mj,. się podoba.
Żadnego spoufalania się z czytelnikami. „Moje
drogie..." - nie wchodzi w rachubę. Żadnych
nazwisk pod artykułami, tylko inicjały.
W stopce: Redaguje Komitet, i tylko Redaktor
Naczelny Witold Józefowski [mężczyzna!].
Żadnej prywaty, indywidualnych pomysłów.
Służba w sprawie urody i higieny. Wydaw-
nictwo Przemysłu Lekkiego i Spożywczego.
Pierwszy materiał (strona 2>:
„OgóinopoIsJri Konkurs Fryzjerski,
Warszawa, grudzień 1956.
Niestety wiele fryzur «trąciło myszką»,
zbyt wiele widzieliśmy «superkunsztownych»
loczków i fal, a zbyt mało nowoczesnej, prak-
tycznej, a jednocześnie eleganckiej prostoty...
jeden z najbardziej przekonujących argumen-
tów - brak dobrych płynów, dobrych farb itd.
Nam się jednak wydaje, że przyczyna leży nie-
co głębiej... brak jest naszym doskonałym fa-
chowcom różnego rodzaju kontaktów z takimi
ośrodkami mody fryzjerskiej, jak Paryż czy
Wiedeń [konstatuje redakcja], a jednak pierw-
sze miejsce za uczesanie codzienne - Włady-
sław Stopczyński z Warszawy, a w konkuren-
cji: uczesanie fantazyjne - Władysław Win-
kowski z Warszawy..."
Następują zdjęcia nagrodzonych fryzur,
modelek. Właśnie! Oglądając zdjęcia i rysunki,
mam uczucie, że pismo rozmawia z kobietami
i mężczyznami dojrzałymi. Fotografowane
kobiety mają dwadzieścia pięć, trzydzieści lat.
Są bardzo piękne, ale niewątpliwie dojrzałe.
Dzisiejsze modelki to raczej umalowane
dziewczynki.
Co dalej?
„Prezentujemy naszym czytelnikom naj-
nowsze osiągnięcie sztuki fryzjerskiej uczesa-
nie Cascada... które początkowo wydawało się
naszym fachowcom dziwolągiem ze względu na
dużą swobodę i lekkość ułożenia włosów..."
Na dwóch kolejnych stronach następuje
w wielu punktach i na wielu rysunkach wyja-
śnienie mistrza Henry Machorta, jak się robi
tę fryzurę, po czym Cascada w wersji mistrza
Pierre'a Raimbault. Bardzo szczegółowe rysun-
ki i precyzyjne opisy zdają się mówić: „To pro-
ste! Czesz się sama! To proste!" Wiele pań mu-
siało być wdzięcznych. A dzisiaj - tylko zdjęcie
fryzury - jak się tak uczesać, nie wiadomo.
Trzeba iść do fryzjera z wyrwaną kartką.
Ale co to? Reklama! (strona 17)
„Kosmetyczno-lekarskie spółdzielnie
Warszawianka zawiadamiają o 13 działających
punktach usługowych. Na ulicy Targowej aż
dwa, pod numerem 78 i 46".
Następnie na stronie 20 szczegółowy
i drobiazgowy artykuł o farbowaniu i rozja-
śnianiu włosów, ilustrowany rysunkami w sty-
lu „zrób to sama", zaczynający się słodkim
zdaniem:
„Na ulicy, w kawiarni czy biurze obser-
wujemy często fryzury zwane przez fachow-
ców «łaciatymi»..."
a przed artykułem o rozjaśnianiu:
„W chwili obecnej, w Europie
Zachodniej wchodzą w modę fryzury
rozbarwiane pasmami i trzeba przyznać, że
wygląda to zupełnie, zupełnie..."
Rewelacyjna nowość, bo dotąd - perhy-
drol z apteki i chlap na włosy nad wanną,
a odżywek do włosów jeszcze nie ma. A tu pa-
semka, balejaże, no proszę, dobrze wykonane
nie do osiągnięcia w wielu salonach fryzjer-
skich w roku 1997.
Nie zapominajmy o mężczyznach o no-
woczesnym strzyżeniu brzytwą (strona 24):
„Przyjęły się na zachodzie bar-
dzo szybko (fryzury]. Należy przypuszczać,
że i u nas «chwycą»..."
Na stronie 26 rozstajemy się z fryzurami
i zaczynamy dział kosmetyczny, peeling i der-
moliza oraz szczegółowe przepisy, jak sporzą-
dzać samemu maseczki piękności.
Na przykład:
„Maseczka białkowa:
kazeina (w najlepszym gatunku) 20,0
boraks (w proszku) 0,5
gliceryna 5,0
woda (destylowana) 100,0
nipagina 0,1
Kazeinę zwilżyć gliceryną i rozpuścić za
pomocą podgrzewania... [proste, prawda?] ...
okłady i maseczki powinny tworzyć gładką
pastę, bez krupek i «ziemistego» lub innego
nieprzyjemnego zapachu. [Łatwo napisać,
jak to zrobić?]"
Artykuł Woda w kosmetyce (strona 32)
z taką uwagą:
„Posługiwanie się nią [wodą] przy ta-
kich podstawowych zabiegach kosmetycz-
nych, jak prysznic czy zwykła kąpiel, trzeba
zsynchronizować z trybem naszych zajęć,
zharmonizować - jeśli tak można rzec - z na-
szym temperamentem i charakterem..."
To mnie zainteresowało, bo mam zły cha-
rakter i duży temperament - co na to woda? A po-
za tym już za chwilę Władysław Gomułka będzie
miał pomysły budowlane - ślepa kuchnia i jedna
łazienka na piętrze bloku. I co robić z charakte-
rem i temperamentem? Jak to zharmonizować?!
Idźmy dalej (strona 34). Malowanie ust -
na cztery strony. Wargi cienkie, wargi grube,
pędzelki:
„Można używać dobrego pędzelka ma-
larskiego (o krótkim mocnym włosiu), jakim
posługują się artyści..."
Artykuł Stosowanie kosmetyków (strona
37) - sześciostronicowy opis kolorystyki i ro-
dzajów makijażu, bez żadnej fotografii ani na-
wet rysunku. Arcydzieło sztuki opisu i wiary
w wyobraźnię czytelniczek. Na koniec cztery
rysunki twarzy ze schematem techniki wma-
sowywania kremu i opisem:
„policzki - dwoma palcami lub trzema,
lekko
nos - dwoma, mocno
górna warga - dwoma palcami, lekko
broda - czterema, mocno
czoło - dwoma
szyja - kciukiem i dwoma palcami, ra-
czej mocno itd..."
O kredkach do warg (strona 44) - artykuł
z paryskim hasłem reklamowym: „Kredki, któ-
re nie plamią przy pocałunku". (Chciałabym
kupić taką! Do dziś jej nie wyprodukowano.
Najbardziej nie lubi śladu moich ust Piotr Ma-
chalica. W Mężu i żonie musi z takim śladem
grać pół aktu).
Porady lekarskie z listem Pani Joanny
(strona 45):
„Często nie jadam kolacji, ale to nie po-
maga, nie schudłam ani o kilogram" i odpo-
wiedź lekarza kryjącego się za inicjałami: dr
J.Dz. „Pani Joanno, czy naprawdę przypuszcza
Pani, że jednorazowa rezygnacja z kolacji,
szczególnie gdy w ciągu dnia nie ograniczała
Pani swojego apetytu, da jakieś rezultaty?..."
Rady lekarza, które nie zmieniły się do
dziś, a na końcu artykułu obietnica: „Obecnie
bardzo modna jest tak zwana dieta holly-
woodzka... ale o tym napiszemy następnym
razem".
No i Ciekawostki (strona 47):
• W Ameryce gabinety kosmetyczne fir-
my Slenderella w ubiegłym roku obsłużyły
300000 klientek w wieku od 9 do 86 lat, które
łącznie utraciły 11 450 000 centymetrów w ob-
wodzie i 1 638 000 kilogramów wagi. Obrót za-
kładu wyniósł 8 750 000 $, a 40 % zysku
dzieli się między cały person el
zatrudniony w zakładzie.
• Powszechnie wiadomo, ile kłopotu ma-
ją panie, aby znaleźć w torebce to, co jest
w danej chwili potrzebne. Jeszcze większy
jest kłopot, kiedy w torebce trzeba znaleźć
dwie rzeczy naraz, na przykład: lusterko
i kredkę. Toteż doskonałymi psychologami
i znawcami «problemów kobiecych)) musieli
być kierownicy firmy Kapler i Co. w Dreźnie,
ponieważ wypuścili na rynek estetyczne lu-
sterka w oprawce z masy plastycznej, a rącz-
kę wykorzystali jako oprawkę do kredki. Poło-
wa kłopotu mniej. Wystarczy tylko znaleźć
lusterko.
• Niemiecki Instytut Mody w Mona-
chium zorganizował już pokaz modeli butów
na sezon zimowy 1957/1958. W pokazie wzięli
udział: handel, przemysł obuwniczy, szkoły za-
wodowe, publiczność, prasa i radio. Trzeba
przyznać, że w innych krajach dość
wcześnie przygotowują się do
zaopatrzenia rynku w sezonowe
artykuły. "
Właściwie to jest koniec tego pierwsze-
go numeru, jeszcze tylko reklamy, na trzech
ostatnich stronach Wojewódzkie Przedsiębior-
stwo Handlu Artykułami Kosmetycznymi za-
chęca do kupowania: spirytusu salicylowego,
szamponów w płynie i w proszku, ałunu
kosmetycznego, wód do włosów: chinowej,
brzozowej, pokrzywowej i np. vegetal... roz-
maitości!
Moi drodzy, czy można sobie wyobrazić
mękę, jaką było organizowanie i redagowanie
czasopisma „Uroda", przez tyle lat „na pusty-
ni". A kobiety i tak były i są piękne, czy mają
do dyspozycji tylko krem Nivea, czy tysiące re-
welacyjnych rezultatów badań laboratoriów
kosmetycznych największych firm na całym
świecie, nie ma to większego znaczenia.
Jedno wiadomo, że zawsze będą kobie-
ty, które czekają na nowy numer „URODY", że
zawsze wierzą, że znajdą w nim coś, co je
zmieni. Że nie wolno ich zawieść.
Jaka odpowiedzialność! Jakie zadanie!
Jaka praca na następne długie lata!
Jak powiedział jeden z niemieckich
przyjaciół mojego męża, kiedy prosiłam o no-
wą sukienkę, zupełnie mi niepotrzebną:
- Kobieta to kobieta, a mercedes to mer-
cedes. I nic się na to nie poradzi. A poza tym
to jest piękne.
II<
C Z Ę SIC
Ta pani z małego
miasteczka opowiadała babci o swo-
jej córce. Że Francuz się w niej zakochał,
że piękny, że zabrał do Paryża, że ubrał jak kró-
lewnę od stóp do głów, rozpieszczał i traktował
jak księżniczkę, że ślub był jak w bajce, że ńic
jej do szczęścia... a ona, niewdzięcznica, smut-
niała z dnia na dzień, chudła, milkła, brzydła,
aż trafiła do szpitala.
- Melancholia, proszę pani.
- Niemożliwe! - powiedziała babcia. -
Podobno to choroba, ale to bzdury.
- To zwykłe fochy i głupota - prychnęła
tamta.
Ta historia tak mnie przeraziła i opano-
wała moją dziecięcą wyobraźnię, że pamiętam
ją doskonale do dzisiaj.
Jesień. Pamiętam ten dzień, miałam chy- 20i_
ba piętnaście lat, siedziałam nieszczęśliwa
nad kartką papieru i pisałam po wielekroć:
„jesień, jesień, jesień, deszcz, deszcz, deszcz,
smutno, smutno, smutno." Dlaczego było mi
smutno, nie wiadomo, przypominam sobie też,
że wtedy sama to zrozumiałam, było mi źle bez
powodu. Więc to jest ta melancholia, pomyśla-
łam. Skończy się w szpitalu. Gorączkowo czy-
tałam nocą książkę profesora Antoniego
202
Kępińskiego Melancholia i z każdą przewraca-
ną kartką byłam coraz bardziej na to chora
i nieszczęśliwa. Rano mama kazała mi natych-
miast wstawać z łóżka, wybiła z głowy fana-
berie, a na widok książki profesora Kępińskie-
go powiedziała: - Jak będziesz miała zamiar
czytać jego Schizofrenię, to nas uprzedź. I tak
skończyła się raz na zawsze moja melancholia.
Melancholia, według Słownika wyrazów
obcych: 1, smutek, przygnębienie, posępny na-
strój; 2. głęboka depresja psychiczna objawia-
jąca się apatią, niechęcią do życia...; (u Plato-
na) depresja psychiczna, wywołana rzekomo
rozlaniem się (w organizmie ludzkim) „czarnej
żółci", od melaina choJe - czarna żółć.
Melancholik, czytałam w encyklopedii,
człowiek o usposobieniu biernym, którego ce-
chują: brak impulsywności, silne, wolno nara-
stające reakcje uczuciowe; w działaniu mało-
odporny, niewytrwały. Podstawę temperamen-
tu melancholika stanowi słaby typ układu ner-
wowego. Czytałam to, bo moja przyjaciółka od
tygodnia leżała w akademiku w łóżku i nie
chciała wstać. Prosiła, żeby ją zostawić w spo-
koju. Jedni mówili - melancholia, inni - depre-
sja. Lekarza nie pozwoliła wezwać. Przerwała
studia. Zatarła za sobą ślady. Zniknęła. Zosta-
ło wspomnienie miłej, bardzo interesującej
osoby, która mnie fascynowała czymś, czego
nie umiałam nazwać. Klimatem? Melancholią?
Jesień. Za chwilę znów, jak co roku, kil-
ku znajomych, przyjaciół, którzy w letnie, wio-
senne i zimowe miesiące błyszczeli, pociągali
za sobą tłumy, odnosili sukcesy, zamilknie.
Trudno się będzie do nich dodzwonić, będą się
gdzieś ukrywać, sami, cierpieć, pogrążać
w smutku i osobności. I znów, jak co roku, bę-
dą się blado uśmiechać i na moje natarczywe
pytania odpowiadać: - Przestań, ty tego nie
rozumiesz. Na szczęście. Gdyby nie lekarstwa,
nie rozmawialibyśmy teraz. - To choroba? -
będę pytać. - Tak, ale nie śmiertelna. Chopin,
na przykład, też był melancholikiem.
Jedną z moich ulubionych historyjek jest
opowieść o wielkim Adolfie Dymszy, który pod
koniec życia stał w kulisie teatralnej co wie-
czór, przed wejściem na scenę, i strugał paty-
czek, a zapytany przez młodego aktora, dla-
czego to robi, odpowiedział: - Synku, robię to
po to, żebyś ty miedzy innymi, jak za chwilę
umrę, mógł powiedzieć: - A jeszcze wczoraj
stał tu w kulisie i strugał patyczek. - Melan-
cholia.
Zawsze, ilekroć przypomnę sobie tę hi-
storię, robi ona na mnie wrażenie. Dymsza.
Mistrz. Największy komik tego kraju. Człowiek
uwielbiany, kochany przez publiczność. Feno-
men. Historie o jego pomysłach, żartach, po-
czuciu humoru, jego fantazji opowiadane są
do dzisiaj. Niedościgniony w zabawie. Po ta-
kim życiu. Patyczek. Kulisy. Samotność. Ostat-
ni okres życia spędził w domu opieki społecz-
nej w Górze Kalwarii. Melancholia.
Tego roku latem, zwiedzając Alzację,
w Colmarze przypadkowo trafiłam do tamtej-
szego muzeum. Zainteresował mnie jeden ob-
raz. Podeszłam bliżej. Nagle spostrzegłam, że
w rogu obrazu siedzi anioł i... struga patyczek.
Zrobiło mi się ciepło na sercu. Przypomniał mi
się Dymsza. Pochyliłam się nad opisem. Lucas
Granach V Ancien - MELANCOLIE - 1553 -
przeczytałam. Nie mogłam uwierzyć. Kiedy od-
chylałam głowę, miałam uczucie, że anioł mu-
snął mnie skrzydłem po twarzy. Melancholia.
ZaZdrOŚĆ. Ja ją lubię. Potrafi
być siłą, potężną, motoryczną, budującą, ce-
mentującą związki. Wydaje mi się, że ludzie,
którzy nie odczuwają zazdrości, nie są normal-
ni, są niebezpieczni, wynaturzeni. Zazdrość
jest naturalną konsekwencją miłości. To brak
zazdrości jest zastanawiający i niepokojący.
(Mówię o zazdrości, nie zawiści, która jest
uczuciem podłym, wstrętnym, destruktywnym
i wstydliwym, choć ludzkim).
Zrobiłam dla Teatru Telewizji sztukę pod
tytułem Zazdrość autorstwa Esther Vilar. Nie
trzeba ani tego tekstu, ani tej historii trakto-
wać zbyt poważnie i w kategoriach realistycz-
nych, jest to rodzaj zabawy, żartu emocjonal-
no-psychologicznego próbującego zabawić
kosztem i kobiet, i mężczyzn, zakpić z trady-
cyjnych przyzwyczajeń na temat zdrady i mał-
żeństwa.
Jedna z bohaterek na końcu, po powro-
cie męża do niej, mówi do swojej niedawnej
rywalki: „Najpierw swoją niewiernością zabił
moją miłość, a potem, wiernością, powrotem
do domu, odebrał zazdrość, i życie straciło
w ogóle smak i emocje... Niech się pani umówi
z moim mężem jeszcze, choć raz, może znów
poczuję cokolwiek..." Właśnie, od jakiegoś
czasu mam uczucie, że zazdrość, ta cudowna,
świeża, gwałtowna i szczera, jest niestety
w jakiś sposób związana tylko z młodością
i czystością.
Widziałam i obserwowałam w życiu tyle
związków, sama przeżyłam niejedno. Widzia-
łam mężczyzn odchodzących od kochanych
przez nich kobiet tylko i wyłącznie z powodu
chorobliwej zazdrości tych pań, zazdrości za-
bijającej" miłość, znałam kobiety leczące się
z zazdrości u terapeutów. Obserwowałam ze
zdumieniem i przestrachem kobiety wystające
na ulicach, śledzące mężczyzn, rzucające się
z pięściami i parasolkami na prawdziwe lub
wyimaginowane rywalki lub kochanki mężów,
znałam mężczyzn wynajmujących detekty-
wów, aby śledzili ich często Bogu ducha win-
ne kobiety. Z zazdrości.
Ile spuchniętych oczu, ile dramatów, łez,
filiżanek kawy wypitych nocami, ile niekoń-
czących się rozmów telefonicznych z zazdro-
snymi i udręczonymi zazdrością. Okropne!
A z drugiej strony, po tylu latach, z perspekty-
wy, wydają mi się te chwile wspaniale. Cho-
dziło o wszystko, o życie, o śmierć, o miłość!
Dziś zdarza mi się wysłuchiwać najczę-
ściej cynicznych, obojętnych kalkulacji, doty-
czących porzucenia, zmiany partnerki, partne-
ra i coraz częściej mam uczucie, że to pozorna
zazdrość, udawana miłość, zabieg służący tyl-
ko i wyłącznie zajęciu się czymś trochę bar-
dziej emocjonującym niż codzienność, na jakiś
czas. Że wszystko jest dopuszczalne i względ-
ne. Czy to jest naprawdę związane z wiekiem?
Z ilością doświadczeń życiowych? Z utratą
jakiejś wiary w coś?
Ja tego nie chcę. Chcę, żeby zazdrość by-
ła tak wielka jak miłość. Uczucia te są równo-
ważne, gdy są prawdziwe. A wszystkie tak
zwane nowoczesne spojrzenia na związek, to-
lerancja, wyrozumiałość, demokracja, dojrzała
zgoda na układ, na wolność w związku, na
chwilowe zapomnienia, zauroczenia, skok
w bok, pomyłki, niegroźne romanse, dziwne
przyjaźnie, zauroczenia, podziały na zdradę fi-
zyczną i duchową SĄ BZDURĄ. I ja tego nie
chcę! Ja się sprzeciwiam. Uważam, że zgoda na
to, filozofowanie na ten temat i tolerowanie te-
go wszystkiego nie jest normą. Ja chcę być ko-
chana i chcę, żeby ktoś był o mnie zazdrosny!
Może dlatego jestem taką mądralą, że
zdradził mnie w życiu tylko ukochany pies?
Może, ale bolało tak, że tego nie zapomnę.
Było to po pierwszym roku studiów
w PWST. Pojechaliśmy w ramach tak zwanej Ak-
cji Wóz ze spektaklem Lope de Vegi Dziewczyna
z dzbanem w Polskę. Graliśmy na rynkach ma-
łych miasteczek, we wsiach, na brzegach rzek,
na ścierniskach, na plażach, dla tych, którzy
chcieli. Piękna akcja, dziś już zapomniana, a da-
jąca młodym aktorom wiele doświadczeń i re-
fleksji, bagaż na całe późniejsze zawodowe ży-
cie. Szkoda, że dziś już tego nie ma. Nieważne.
A więc namioty, wóz Drzymały, kochery, kostiu-
my w walizkach, charakteryzowanie się gdzie
popadnie, przygodna widownia, jednym sło-
wem, przygoda z teatrem, bosko!
Pojechałam na cały ten miesiąc z uko-
chanym psem, suczką, spanielem o imieniu Po-
la, na cześć aktorki Poli Negri. Psem, który tra-
fił do mnie po strasznych przygodach: chory,
zawszony, psychicznie niezrównoważony itd.
Leczyłam ją, kochałam, miałam za swoją naj-
większą przyjaciółkę i towarzyszkę, aż nagle...
pewnej nocy Pola ostentacyjnie i bez powodu
wyprowadziła się z mojego namiotu, a poko-
chała i wprowadziła się do namiotu Emiliana
Kamińskiego, który należał do naszej objazdo-
wej trupy.
Najpierw poczułam zdziwienie, potem
mnie to rozbawiło, bo nie brałam tego serio.
Pierwszej nocy z małym kolcem w sercu, po-
zwoliłam jej na kaprys „spania" z nim. Drugą
noc spędziłam na przywoływaniu jej do po-
rządku. Trzecią nieprzespaną czuwałam
i uświadamiałam sobie jej podłość. Czwartą
przepłakałam i narastały we mnie wszystkie
uczucia, jakie jesteście sobie w stanie wy-
obrazić. Piątej nocy dostałam temperatury
i zapuchnięta od płaczu nie mogłam się uspo-
koić. Po szóstej nocy zdrady zatelegrafowałam
do mamy, żeby natychmiast przyjechała za-
brać tę „Zdzirę" do domu. Przez cały czas ta
„Małpa" siedziała przytulona już tylko do nóg
Emiliana i warczała na mnie, kiedy się zbliża-
łam. Mama przyjechała do Augustowa, bo tam
dotarliśmy z naszym wozem, założyła jej kaga-
niec, wzięła na smycz i wywiozła.
Po powrocie do Warszawy nigdy już się
nie zaprzyjaźniłyśmy, ja do końca udawałam,
że jej nie dostrzegam, i nie wybaczyłam nigdy.
Potem długo nie chciałam w domu suczki, bo
wiązałam jej zdradę z cechą naszej płci, nie
wiadomo zresztą, dlaczego.
Byłam młoda. Dziś być może byłabym
bardziej tolerancyjna i nie tak kategoryczna.
Nie przeżywałabym tego tak. Stać by mnie by-
ło na śmiech. Być może, ale powiem wam tylko
jedno, to do dzisiaj boli. Nawet wspomnienie.
Przez ostatnich
kilka lat, patrząc na kobiety w moim
otoczeniu, zadaję sobie takie pytania: Czy wy-
chowanie dziecka wystarczy jako dzieło życia?
Czy to wystarczy? Czy kobieta, widząc swoje
dziecko jako dorosłego, wykształconego, od-
powiedzialnego człowieka, może spokojnie
odetchnąć i pomyśleć: oto moje DZIEŁO
ŻYCIA, nie zmarnowałam życia, teraz mogę
spokojnie umrzeć? Jeśli nigdy nie pracowała
zawodowo, urodziła i wychowała dzieci,
czy dziecko to wystarczający dorobek życia?
Według norm społecznych? Według opinii jej
męża, jej dzieci? Rodziny?
Dawniej tak, dawniej to było oczywiste.
Uwielbiam to zdanie, sakramentalne zdanie,
wypowiadane przez dwoje staruszków: „O, było
ciężko, ale Bogu dzięki dzieci wychowane, wy- 211
kształcone i na swoim". To zdanie słyszałam
wielokrotnie, mówione z dumą, satysfakcją,
łzą w oku, przez moich dziadków, ich znajo-
mych, znajomych znajomych, wielokrotnie.
Model był taki, on pracował, ona zajmowała
się domem, rodziła i wychowywała dzieci,
dbała o rodzinę.
Pamiętam też opinie o matkach samotnie
wychowujących dziecko: „O, to niezwykła,
dzielna kobieta, dość wcześnie została sama,
a mimo to wychowała dzieci. Zawsze były czy-
ste i zadbane. Teraz syn jest lekarzem, a córka
pracuje w bibliotece. Dzielna, dzielna kobieta.
Zasługująca na najwyższy szacunek".
Ale czy dziś ktoś, czyim dorobkiem jest
po prostu skromne życie, wychowane dzieci,
uważa, że to jest wystarczające DZIEŁO JEGO
ŻYCIA?
Kilka dni temu zostałam zaproszona na
imieninową kolację do przyjaciół. Przy stole
siedziało starsze małżeństwo, wybitny chirurg
kardiolog z Wybrzeża z żoną, nazywaną przez
niego pieszczotliwie Muszką, bardzo piękna
pani, do której wszyscy zwracali się Lala, rów-
nież w ich wieku, wdowa po słynnym lekarzu,
jednym z asów onkologii polskiej, oraz będące
przejazdem w Polsce małżeństwo, para znako-
mitych architektów nowojorskich, autorów
wystroju wielu prestiżowych wnętrz w Amery-
ce, mój przyjaciel, samotny człowiek, który od-
dał życie „sztuce", nigdy z nikin\się nie zwią-
zał, ponieważ to malarstwo, rzeźba, twórczość
była jego żoną, i ja.
Rozmowa toczyła się bardzo miło, wie-
czór był spokojny, a temat dotyczył dzieci.
Zorientowałam się, że małżeństwo z Wybrzeża
ma dwóch dorosłych synów z wielkimi osią-
gnięciami w medycynie, opowiadali o tym
z radością, ale przede wszystkim pan profesor
całe zasługi za tak udane życie i dzieci przypi-
sywał żonie, czyli pani Muszce. Ona uśmiech-
nięta, zadowolona, poczerwieniała z radości,
broniła się, mówiąc o tysiącach ludzi, którzy
zawdzięczają życie jej mężowi. On wykrzyki-
wał, że nie mógłby ich operować, gdyby ona
nie była przy nim. Ona na to oświadczyła, że
to prawda, że czuje się trochę jak ktoś, kto
choć w części przyczynił się do uratowania
tych ludzi, bo spokój męża, jego dobro, harmo-
nia w jego życiu, zdejmowanie mu codzien-
nych problemów i obowiązków z głowy, były
zawsze jej jedynym celem i szczęściem. Z sy-
nami nigdy nie miała problemów, bo z kolei on,
czyli pan profesor, i przykład, jaki im dawał
swoim życiem i pracą, wystarczył, aby ich wy-
chować, nie musiała już nic dodawać.
Następnie pani Lala powiedziała, że suk-
cesy i córki, i wnuczki są radością jej życia,
że szkoda, że jej nieżyjący mąż nie może się
tym cieszyć, ale to on, umierając, zapewnił im
spokój i szacunek ludzi, przyjaciele męża bar-
dzo jej pomagali, kiedy została sama, a ponie-
waż nigdy nie pracowała, było jej to bardzo
potrzebne, na szczęście córka dość szybko...
itd. Państwo architekci stwierdzili, że niestety
nie mają dzieci. Wspólna praca zajmowała ich
zawsze do tego stopnia, że myśl o wzięciu od-
powiedzialności za innego człowieka tak ich
paraliżowała, iż świadomie zrezygnowali z po-
siadania dziecka, a ich dziećmi są dzieła sztu-
ki użytkowej, które wspólnie stworzyli. Mój
przyjaciel robił herbatę, kawę, podawał dese-
ry i się nie odzywał, a ja patrzyłam jak zahip-
notyzowana na tę grupę, bardzo, bardzo ko-
chających się, absolutnie nierozerwalnie zwią-
zanych ze sobą ludzi, każdym ruchem, gestem,
spojrzeniem dziękujących sobie nawzajem za
.1
wspólne życie. Muszka zrobiła sobie kawą ma-
łą plamkę na spódnicy, słynny chirurg kardio-
log, ofiarodawca istnienia wielu chorym, o ma-
ło nie stracił sam życia na śliskiej posadzce,
kiedy rzucił się do pomocy w usuwaniu tej
plamki. Pani Lala, cały czas otoczona szacun-
kiem dla niej i jej nieżyjącego męża, była ob-
sługiwana przez panów nadzwyczajnie, pani
architekt przed deserem rozpuściła aspirynę
dla męża, aby nie zapomniał jej wypić, a pan
architekt przy wybieraniu kawałka tortu dla
żony o mało nie postradał zmysłów, bo nie
mógł się zdecydować, który z nich będzie dla
żony najlepszy, najsmaczniejszy.
W pewnym momencie poczułam, że nie
mogę się doczekać końca kolacji, że natych-
miast muszę zadzwonić do mojego męża, któ-
ry pracował gdzieś daleko na jakimś planie fil-
mowym. Wyszłam do toalety. Wykręciłam nu-
mer telefonu męża. Wyłączony. Zadzwoniłam
do siebie do domu, do mamy.
- Mamo, dzieci śpią?
-Tak.
- A czy wiesz, że to ty za mnie wykonu-
jesz DZIEŁO ŻYCIA?
- Co to za bzdury? Co ty pleciesz? Je-
steś pijana czy co?
Znów wykręciłam numer męża. Wyłączony.
Wróciłam do pokoju.
Podszedł do mnie pan profesor i odpro-
wadził na bok: - Czy pani nie zna jakiejś do-
brej wróżki?
- Słucham? - zapytałam zdumiona.
- Tak bym chciał zrobić przyjemność
Muszce, a ona się wstydzi o to zapytać. Wie
pani, ja jej tyle zawdzięczam. Chciałbym jej
zrobić niespodziankę. Umówię się z tą wróżką
wcześniej. Pojadę z żoną tam, jakby nigdy nic,
zadzwonimy, niby, że to do kogoś z moich zna-
jomych, a tu, niespodzianka, wróżka! - Śmiał
się czule na myśl o radości Muszki.
- Tak, panie profesorze, jutro zadzwonię
do kilku osób i dam panu jakiś numer telefonu.
- Tylko błagam, jutro, bo pojutrze musi-
my być na kongresie w Genewie, który zresztą
prowadzę. I już właściwie jutro po południu
muszę zająć się papierami, a pojutrze rano
lecimy do Genewy.
- Tak, panie profesorze, na pewno rano
zadzwonię z jakąś wiadomością.
Pożegnałam się ze wszystkimi i wy-
szłam. Jadąc do domu, myślałam: Cholera,
a co będzie z DZIEŁEM mojego życia? A co
z dziełem życia wszystkich moich znajomych?
Ja mam jeszcze mamę, ale ich dzieci wycho-
wują się właściwie same i tak naprawdę nie
wiadomo jak. Cholera.
- Czy wierzy pani
w horoskopy? Numerologię?
-Nie.
- A czy je pani czyta?
-Tak.
- Czy jest pan przesądna?
- Ależ skąd?
- Czy wierzy pani w przeznaczenie,
fatum, nieuchronność zdarzeń?
-Nie.
- Siły nadprzyrodzone, zaklęcia, wróżby,
klątwy, rzucone uroki, czary, pewnie też nie?
- Oczywiście nie. To bzdura.
- W co więc pani wierzy?
- W siebie, w rozsądek, sprawiedliwość,
rozum i pracowitość.
- Ale w przypadek chyba pani wierzy?
- Tak, może tylko w przypadek.
Tę rozmowę przeprowadziłam kilka dni
temu przez telefon. Byłam nagabywana przez
jedno z pism o najdziwniejsze, niewytłuma-
czalne zdarzenie w moim życiu, jeśli takie
przeżyłam. Nie dałam się namówić. Co za
bzdury! Ofuknęłam ich.
Dziś rano obudziłam się po niespokojnej,
prawie bezsennej nocy. Koszmary. Śniły mi się
jakieś koszmary. Przeczucie? Coś się stanie? -
pomyślałam. - Czy to ostrzeżenie? Może nie
jechać samochodem?
Rozejrzałam się po sypialni. Matko! Ile
talizmanów! Otoczona „zaklinaczami szczę-
ścia". Zaduszone liście zerwane w szczęśli-
wych chwilach, dwa byki indyjskie dające siłę
na całe życie, przywleczony z Ameryki porce-
lanowy król smoków, jako że jestem w chiń-
skim kalendarzu - smokiem, czterolistna koni-
czyna w ramce, antyczne karty do tarota - na
szczęście, aniołki, misie, słonie z trąbami
uniesionymi koniecznie do góry. Kamyki zielo-
ne... Cholera, pomyślałam. Czy ja zwariowa-
łam? Właściwie każdy przedmiot tutaj to tali-
zman mający zakląć i odepchnąć ewentualny
zły los czy zdarzenie. Ja jestem nienormalna!
Nie, to przypadek.
Wstałam. Natknęłam się natychmiast na
chińską tablicę z napisanym na porcelanie za-
klęciem. Co to właściwie znaczy? Co tam jest
nabazgrane? A może to coś złego? Może to
działa odwrotnie? Muszę to sprawdzić. Sięg-
nęłam ręką po nowy szlafrok. Nie, lepiej włożę
stary, od niego lepiej mi się zaczyna dzień.
A co to za różowy woreczek? Muszelki! Mu-
szelki z narysowanymi tajnymi znakami do
wróżenia. Kto to narysował? Po co? To krety-
nizm. To ja. To ja narysowałam na muszelkach
flamastrem, kilka lat temu, na szczęście.
Weszłam do kuchni na poranną kawę.
- Mamo, miałam koszmarną noc, jakieś
strachy, ale jednak nikt mi się nie śnił. Ani
ojciec, ani babcia.
- Bo oni wiedzą, że się boisz. Przyrzekli
-
przed śmiercią, że do ciebie nigdy nie przyjdą
i nie odwiedzają cię. Przychodzą do mnie.
- Boże! Czyś ty oszalała? I co?
- Nic, dziś śniła mi się babcia, ale mówi-
ła, że wszystko dobrze. Że ten ból nóg to nie
zapalenie żył. Tak się martwiłam, że będzie
znów zator. Ale mnie uspokoiła.
- Mamo? Ty chyba zwariowałaś?! Masz
natychmiast wezwać lekarza!
- Po co? Uspokoiłam się.
Przy ubieraniu się uświadomiłam sobie,
że do ślubu, dla szczęścia, poszłam obowiązko-
wo w nowych majtkach. Że kiedy przypadkowo
włożę coś na lewą stronę, wierzę, że tego dnia
spotka mnie coś miłego, a kiedy zdarzy mi się
założyć majtki na opak, przemyka mi przez gło-
wę myśl o nieuchronnym seksie. Zmieniając to-
rebkę, uprzytomniłam sobie, że w każdej z tore-
bek mam świętego Antoniego, a w każdej port-
monetce, portfelu - pieniądz z przyklejoną łu-
ską z wigilijnego karpia, aby pieniędzy nie
zbrakło. Że nie stawiam torebek na podłodze,
bo boję się, że mi „uciekną pieniądze". Wsiada-
jąc do samochodu, przypomniałam sobie, jak
błagałam przy wybieraniu tablicy rejestracyj-
nej - żeby była na niej przynajmniej jedna sió-
demka i broń Boże żadnej szóstki, bo mi przy-
nosi pecha, a spojrzawszy na zegar samocho-
dowy na wszelki wypadek, ucieszyłam się,
że nie widzę na nim powtarzających się cyfr,
i zdałam sobie sprawę z najwyższym zdumie-
niem, że podświadomie boję się tych lat z dwo-
ma 00 w środku, które przeżywamy, a godzina
22.22, na przykład, budzi we mnie paniczny lęk.
220
Pojechałam do pracy ulubioną drogą, du-
żo dłuższą i mniej wygodną niż ta inna, której
z zupełnie niewiadomych przyczyn unikam,
ale cóż, to jest ode mnie silniejsze. Kiedy
uświadomiłam sobie, że nie wzięłam szminek
do malowania, nawet nie przyszło mi do gło-
wy, że mogłabym wrócić po nie do domu.
Kupię sobie nowe, pomyślałam. Nie wracam
nigdy, po nic, żeby nie wiadomo co, a kiedy
raz zapomniałam paszportu, co uświadomiłam
sobie w drodze na lotnisko, i musiałam po nie-
go wrócić, przed ponownym wyjściem posie-
działam trochę na krześle, udając sama przed
sobą, że mi w ogóle nie zależy, liczyłam sto
razy od dziesięciu do jednego, plułam dwieście
razy przez lewe ramię i obracałam się w kółko.
Jeśli raz wyjdę z garderoby w teatrze, żeby iść
na scenę, to nie wracam za Chiny, wszystko, co
zapomnę, przynoszą mi garderobiane, przy-
deptuję każdy przedmiot, który mi upadnie, nie
gwiżdżę nigdy, żeby nie zapeszyć, uważam
z pudrem, żeby się nie rozsypał, bo to oznacza
zmianę teatru, nie pożyczam niczego, co należy
do roli, żeby jej nie stracić itd., itd., itd.
Oszołomiona sobą i swoimi zabobonami,
tak nagle uświadomionymi i odkrytymi, posta-
nowiłam z tym skończyć. Definitywnie rozstać
się z nimi, raz na zawsze! Porozdawać wszyst-
kie drzewka szczęścia z turkusami, moimi
szczęśliwymi kamieniami, które trzymam
w dużych ilościach, powyrzucać zasuszone
kwiaty, deseczki do odpukiwania, rzucić eg-
zemplarz sztuki, którą właśnie próbuję, co naj-
mniej dwadzieścia razy na podłogę, gwizdnąć
w teatrze z całych sił, stojąc na scenie. Spe-
cjalnie wrócić do garderoby po nic, dla kapry-
su, zamówić sobie broszkę w kształcie cyfry 6,
a maskę afrykańską, podarunek od mojej córki,
maskę, która ma nade mną czuwać, wynieść
z sypialni, bo czasem jej się trochę boję,
i w ogóle się nią nie przejmować. Jednym sło-
wem... Przekroczyć wszystkie moje kręgi, któ-
re sobie tak po cichu i zupełnie nieświadomie
stworzyłam.
Tak się zdenerwowałam tym postano-
wieniem i przestraszyłam swojej odwagi, że
w panice zaczęłam nagle myśleć, że pewnie za
chwilę będę miała wypadek. Na początku była
to krótka, mała, jedna, niegroźna myśl, chwila.
Skwitowałam ją konstatacją, że zwyczajnie je-
stem głupia. Ale myśl wróciła, rosła we mnie,
potężniała. Wyłączyłam radio, bo zaczęło mnie
denerwować. Nacisnęłam pedał gazu bezczel-
niej i splunęłam sobie w brodę. Fuknęłam na
siebie i roześmiałam się sobie prosto w twarz.
Z politowaniem spojrzałam na zaciskające się
ze strachu dłonie na kierownicy. Były zbielałe,
śnieżnobiałe na kostkach histerycznie zaci-
śniętych palców. Zaczęłam mieć mdłości,
a jednocześnie wykrzykiwałam do siebie
w duchu: Ty kretynko! Ty ciemna babo! Głupi
tłumoku! Uspokój się! A druga część mózgu
w tym samym czasie myślała: Boże! Błagam
cię, jeśli już, to mnie zabij od razu, bez bólu,
bez świadomości, bez czasu na myślenie i re-
fleksję, nie każ mi się obudzić w szpitalu, na
przykład w stanie krytycznym! O Boże! Co bę-
dzie z moimi dziećmi?! Eee! Mąż da Sobie
222
radę. Mama jeszcze czuje się świetnie. Jakoś
to będzie. Marysia, moja dorosła już córka, też
ma, w razie czego, głowę na karku. No, mam
nadzieję, że na pogrzebie będzie dużo ludzi, to
ostatecznie będzie mój ostatni występ!...
W tym momencie zauważyłam, że świa-
tło zmienia się na czerwone, więc gwałtownie
nacisnęłam hamulec. Jednocześnie usłysza-
łam: ŁUP! Samochód za mną nie zdążył zaha-
mować. Walnął w mój zderzak. Z samochodu
wyskoczył młody chłopak.
- Co pani robi? Czy pani zwariowała?
- Tak - odpowiedziałam pokornie i ci-
chutko. - Zwariowałam. Przepraszam. To moja
wina. Bardzo cię przepraszam.
- Ojciec mi pożyczył samochód. Pierw-
szy raz w życiu! - Prawie płakał. - A matka
mówiła, że coś się stanie, że ma przeczucie!
- Zadzwonię do twoich rodziców, po-
wiem, że to moja wina, wezmę szkodę na sie-
bie, nie martw się. A twój tata jest brunetem
czy blondynem?
Spojrzał na mnie zdumiony.
- Brunetem.
- No to koniec.
- Dlaczego?
- Mam w horoskopie na ten tydzień,
że nie dojdę do porozumienia z brunetem.
TO KONIEC!
Miałam kiedyś
ukochaną gosposię, pro-
stą kobietę. Była najwspanialszą, jaką znałam,
przedstawicielką polskiego ludu. Mówiła gwa-
rą. Czytać i pisać nauczyła się już w Warsza-
wie. Posiadała wspaniałą inteligencję życio-
wą. Była wierną, bezrefleksyjną katoliczką
i Polką z naturalnym brakiem tolerancji dla
wszystkiego, co inne i obce. Nie jadała przed
komunią, pościła dwa dni w tygodniu, wymo-
dliła sobie męża. Bóg nie dał jej dzieci, upatry-
wała w nich największy skarb życia i powoła-
nie kobiety. Kataiła, jak mówiła, czyli praco-
wała ciężko całe życie. Sądząc z jej opowia-
dań, roniła kolejne początkowe ciąże w bruź-
dzie pola, wstawała i pracowała dalej. - Cosik
mi było - wzdychała. Każde zdanie zaczynała
od zwrotu bynajmniej nie retorycznego: - Jak 223
Bóg da... - i godziła się z góry na wszystko.
Mąż umarł na raka po zjedzeniu jajecznicy
z piętnastu jaj, przed śmiercią poprosił o ten
rarytas, raz w życiu pozwolił sobie na taki luk-
sus, przyjemność i rozkosz. Jajecznica do syta.
Z tego, jak o nim opowiadała, można było
wywnioskować, że kochała go nieprzytomnie.
Kochała go jak kogoś, kogo dał jej Bóg, aby
razem z nią dźwigał ciężar życia i losu oraz
obrabiał piętnastohektarowe gospodarstwo.
Miała z nim poczucie wspólnoty totalnej,
śmiertelnej, absolutnej, zwierzęcej. O seksie
nie rozmawiałam z nią nigdy.
Mieszkała ze mną dwanaście lat. Od-
wiedzało mnie wielu przyjaciół i znajomych,
czasem pod moją nieobecność. Z każdym sta-
rała się zaprzyjaźnić, rozmawiać.
Pewnego wieczora zapytała mnie, umę-
czoną całym dniem pracy w filmie, o jednego
z naszych stałych gości. Uznała, że jest jakiś
dziwny, bo nie ma żony, dzieci, i w ogóle „co-
sik gupkowaty ten chłop", jak się wyraziła. Ja
zmęczona i nieuważna odparłam: - A bo to
gej! - I poszłam spać. Rano zapytała, co to gej.
Wychodząc, krzyknęłam, znów bardzo nie-
uważnie: - Taki chłop, co śpi z chłopem! - I za-
pomniałam o tym już za progiem.
Po jakimś czasie zauważyłam, że ona
chudnie, nie ma siły, posmutniała, a co więcej,
w niedzielę nie chodzi do kościoła. Po długiej
rozmowie okazało się, że od tamtego dnia po-
ści, nie może sobie dać rady ze sobą. Płacze.
Boi się z tej nowej wiedzy, którą ją uraczyłam
tak bezmyślnie, wyspowiadać: - Tyle lat zjeży-
łam i o takich świństwach nie wiedziałam. Tak
mi zrobiłaś przed śmiercią! Co ja teraz pocznę,
babo? (Tak mnie nazywała. - Oj, babo! babo! -
mówiła do mnie najczęściej i kiwała głową
nad wszystkim, co robiłam. Kochałam ją za to).
Zamorduję się tą zgryzotą na śmierć! - Tłuma-
czyłam, błagałam, przepraszałam. Wreszcie
pobiegłam do kościoła. Przyprowadziłam księ-
dza. Wieczorem razem z księdzem wyszła na
ostatnie tego dnia nabożeństwo. A po powro-
cie zjadła w milczeniu kolację.
Odtąd mojego przyjaciela geja witała
bez zmrużenia oka. Tyle tylko, że z nim nie roz-
mawiała i pluła, mówiąc sama do siebie
w kuchni. - Tfu! - Rozlegało się, co jakiś czas.
Brzydziła się wszystkich naczyń, w których
jadł i pił. Wcale nie jestem pewna, czy ich nie
wyrzucała po cichu, bo uznała, że mycie nie
wystarczy i możemy się pozarażać.
Dziś już moja gosposia nie żyje. Świat
bardzo poszedł do przodu w tym względzie,
o którym piszę. Walczymy wszyscy o toleran-
cję w każdej sprawie. Zaciskamy zęby i stara-
my się jej uczyć. Idzie nam to w Polsce opor-
nie. Powiedziałabym, że coraz gorzej. Im dalej,
paradoksalnie, w demokrację, tym trudniej. Bo
demokracja dla wielu to możliwość niezgodze-
nia się na coś.
No, ale z drugiej strony, czemu się dzi-
wić. Czasem życie bywa zbyt zaskakujące.
Wczoraj usłyszałam, że portier jednego
z teatrów w Polsce dostał zawału, ponieważ
przypadkowo, podczas nocnego obchodu re-
gulaminowego, natknął się na kochających się
w jednej z garderób panów. Karetka na szczę-
ście przyjechała w porę.
Biedny, starszy, skromny pan. Nigdy nie
widział na oczy „Playboya", nie mówiąc już
o „Hustlerze". Nie jest pewne, czy nie wycho-
dzi z portierni albo zamyka oczy, kiedy w jego
teatralnym biało-czarnym zaśnieżonym tele-
wizorze się całują. Wyobrażam sobie ten wie-
czór. Skończył się spektakl. Portier obejrzał
ostatni dziennik. Usmażył kaszankę lub kieł-
baskę z cebulką na maszynce elektrycznej
w portierni. Zapalił papieroska. Obejrzał w te-
lewizji „Biesiadną" lub coś „w podobie" i po-
szedł na regulaminowy obchód...
Nie był przygotowany na taki wstrząs.
Na taki widok. W prostocie serca pewnie my-
ślał, sądząc z odgłosów, że ktoś potrzebuje po-
mocy. Widok go przerósł. Nie poradził sobie.
Ciekawe, czy sprawcy zawału natychmiast
zniknęli, czy zostali? Czy próbowali go rato-
wać? A może nie mieli odwagi? Uciekli?
Martwię się tylko o jedno. Od kiedy
usłyszałam o tym zdarzeniu, po prostu spędza
mi sen z powiek dręcząca myśl, że ten niewin-
ny incydent rozciągnie proces tolerancji na la-
ta świetlne.
Tak naprawdę, to w ogóle nie wierzę
w prawdziwość tej historii, dlatego się nią nie
przejęłam. To plotka! To znów wynik zmowy
i szykanowania mniejszości seksualnych. Je-
stem tego pewna. Mojej gosposi też sąsiadki
mówiły o mnie niestworzone rzeczy, od któ-
rych mnie samej włos jeżył się na głowie. Ale
nawet ona rozumiała, że to bzdury, i tłumaczy-
ła to tak: - Nie lubiom cię, babo, bo jesteś ak-
torkom i nadajesz w telewizorze. Głupie baby,
z zazdrości, a było się uczyć w szkołach, też
by były artystkamy. Też by świństwa robiły!
A kto by jem zabronił?
Ten dzień był taki
dlatego, że zaczęło się od nieporozu-
mienia. Wyjechałam z domu raniutko, śpiesząc
się do pracy do Warszawy. Dojeżdżając do
przejścia dla pieszych, zauważyłam, że świa-
tła nie działają, a człowiek w niebieskim kom-
binezonie, przechodzący przez ulicę, miał już
jedną nogę na jezdni. Zatrzymałam się, on się
cofnął. Ja czekałam i on czekał.
Pomyślałam, nie, nie, on ma pierwszeń-
stwo. Czekałam. Spojrzał na mnie przestraszo-
ny. Zdziwiłam się i uśmiechnęłam do niego.
Przestraszył się jeszcze bardziej. Odwrócił
głowę, udawał, że mnie już nie widzi. Mój
panie, ty masz pierwszeństwo, pomyślałam,
a jednocześnie wszystko zrozumiałam. Ścisnę-
ło mi się serce. Starszy już człowiek, jakiś ro-
botnik, chciał przejść przez jezdnię i cofnął się 227
z lękiem, nie dlatego, że gwałtownie się za-
trzymałam, tylko dlatego, że uważa, że mu się
to nie należy, mimo że takie są przepisy ruchu
drogowego. Że nic mu się już w życiu nie należy
i woli ustąpić, bo pewnie ustępuje od dawna.
Ustępuje przed życiem. Przed wszystkim
i wszystkimi. Bo uważa, że jest gorszy. Tego
nauczył go świat i życie. Serce ściskało mi się
coraz bardziej.
Otworzyłam okno. - Proszę! Proszę
przejść! - krzyknęłam. Odwrócił się przerażo-
ny, z lękiem w oczach, i cofnął się na chodnik
jeszcze krok głębiej. Boże!, pomyślałam, i zro-
biło mi się go żal. Jeszcze go upokorzyłam! Za-
czepiam tego biednego człowieka! Po co? Co
ja mam za charakter?! Niespodziewanie poja-
wiły mi się łzy w oczach. Ty debilko!, myśla-
łam o sobie, jesteś rozchwiana psychicznie!
Egzaltowana do mdłości! Daj spokój temu
człowiekowi. On przeżył życie w skromności,
w cieniu, wycofaniu, los go nauczył, że ma się
cofnąć, i się cofa. Wie, że jak pójdzie do szpi-
tala, to dadzą mu butlę bez tlenu, jak twojemu
dziadkowi, i sobie umrze, bez skargi, po cichu,
bo będzie uważał, że to jest normalne, to jest
jego los. Bo tak zawsze jest i było w jego ży-
ciu. On się już nawet z tym pogodził.
Nie! Nigdy!!! Zaczęłam wysiadać. Męż-
czyzna spojrzał na mnie z paniką, jeszcze raz,
krótko, bo przez moment udawał, że patrzy
gdzieś daleko, że ma inne sprawy, pewnie ma-
rzył, żebym sobie pojechała. Wysiadłam, szłam
w jego kierunku. Pewnie, biedny, myśli, że
mam do niego o coś pretensję. Nie zdążyłam
nic powiedzieć, odwrócił się i szybko odszedł
w inną stronę. Spóźni się do pracy, bo taka
kretynka go męczy. Patrzyłam za nim, prze-
straszony uciekał. Który skrzywdziłeś człowie-
ka prostego/ śmiechem nad krzywdą jego wy-
buchając/ Gromadę błaznów koło siebie ma-
jąc... przemknęło mi przez głowę.
Pojechałam. Zaczynał się dzień. Matka
szła, ciągnąc płaczące, zaspane dziecko, pew-
nie do przedszkola. Zimno temu dziecku
myślał mój mózg bez mojego udziału. A ja^d
ciepłym luksusowym samochodem, o choleral
Co jest z tobą? Kochana?, powiedziałam do sie-
bie. Zwariowałaś? No tak, w tym futrze, w bu-
tach jak rękawiczki cieniutkich, zamszowych
trudno by mi było iść po kałużach, po błocie
z dzieckiem, z ciężką siatką. Debilko, musisz
mieć te buty, bo masz wywiad w telewizji i nie
możesz mieć na wizji ciężkich buciorów, i siat-
ka nie może leżeć obok ciebie w studiu w trak-
cie wywiadu. Masz samochód i nie masz siatki
między innymi dlatego, że chcą od ciebie wy-
wiadu. Że jesteś specjalna. To, co robisz, różni
się od przesuwania skrzynek w sklepie czy wy-
murowania kawałka ściany, bo ten pan w nie-
bieskim kombinezonie szedł pewnie na budo-
wę do pracy. A dlaczego to co innego? Jakim
prawem? Ukąszenie lewicowe postępowało.
Zatłoczone autobusy, szare twarze, ludzie na
przystankach pogłębiali moją depresję i jakiś
dziwny w sercu żal, ból i bunt... Co to jest?
Co się ze mną dzisiaj dzieje?
Kiedy weszłam do teatru, chciałam ku-
beł z brudną wodą po zmywaniu schodów wy-
rwać sprzątaczce z ręki i pomóc jej go wnieść
po tych schodach, opanowałam się w ostatnim
momencie. Próba, na której oczywiście czyta-
łam rolę wyjątkowej kobiety. Czułam wciąż
wyrzuty sumienia. Po południu męka pogłębia-
ła się, rosła, niesprawiedliwość świata ogrom-
niała. Kupiłam czajnik elektryczny w prezen-
cie mojej gosposi. Dawno to miałam zrobić,
mam jej tyle do zawdzięczenia. Siadając przed
kamerą w telewizji, schowałam dłonie pod
szal, nie zdążyłam zrobić paznokci, wszyscy to
zauważą, ręce mam czerwone, przecież nie
pracuję na świeżym powietrzu, cholera, je-
stem aktorką muszę dobrze wyglądać, a ręce
mieć zadbane i białe. No widzisz! Debilko!
Musisz mieć samochód.
Kiedy wyszłam z telewizji, za karę, że
mam lepiej, postanowiłam zamiast jechać na
wieczorny spektakl i trochę się przed nim sku-
pić, załatwić jeszcze wszystko, co możliwe,
w sklepach i urzędzie. Po drodze dawałam pie-
niądze wszystkim żebrakom, chcieli czy nie.
Wpadłam do teatru na ostatnich nogach, wy-
przedziłam starego portiera i pomogłam mu
otworzyć drzwi. Nie chciałam wejść przed bi-
leterką, uparłam się, że ona ma wejść pierw-
sza, mimo że jest młodsza. Zapytałam bufeto-
wą o jej problemy życiowe i rekwizytora, czy
dziecko zdrowe. W garderobie prawie płaka-
łam, że nie zdążę na scenę, nie mówiąc o sku-
pieniu się przed wejściem, choć na moment.
Kiedy wracałam nocą do domu, stanę-
łam na czerwonym świetle w tym samym miej-
scu, co rano. Światła przy przejściu dla pie-
szych działały. Do przejścia zbliżało się trzech
kompletnie pijanych mężczyzn. Światło zmie-
niło się na zielone, ale jeden z nich koniecznie
musiał iść dalej, darł się na całe nasze małe
miasteczko, budził ludzi, koledzy trzymali go
za kurtkę. Wyrwał im się i ze złością kopnął
w mój powoli mijający go samochód. - Ty kur-
wo! - usłyszałam. - Myślisz, że jak masz samo-
chód, to wszystko ci wolno! - Rzucił za mną
kamieniem czy bryłką błota. Uderzyła na za-
kręcie w tylną szybę. W lusterku wstecznym
zobaczyłam, jak przechodzą we trzech przez
ulicę na czerwonym świetle, drąc się na całe
gardła i zataczając. Ulżyło mi.
Pod domem po zaparkowaniu z satysfak-
cją stwierdziłam, że mam wgniecione tym kop-
nięciem drzwi. No. Nareszcie. Nareszcie mogę
się uspokoić. Poczucie winy troszkę słabło.
Weszłam do domu. Lepper darł się na
mnie z telewizora. Nagle pomyślałam, że gdy-
bym mogła, tobym go przejechała moim samo-
chodem i wgniotłabym sobie te drzwi do końca.
Nareszcie znów wszystko wróciło do
normy.
...Nie kocham
JGSZCZGj a już drżę i płonę
I duszę pełną o niego mam trwogi...
Nie kocham jeszcze, a ranki już moje
Po snach mych dziwnie wstają zadumane,
Już chodzą za mną jakieś niepokoje.
Już czegoś pragnę i czegoś się boję
W noce niespane... (Konopnicka)
...Narządy płciowe męskie dzielą się
na wewnętrzne i zewnętrzne. Wewnętrzne to
jądra, najądrza, nasieniowody, pęcherzyki
nasienne. Żeńskie narządy płciowe można po-
dzielić również na zewnętrzne i wewnętrzne.
Narządy płciowe zewnętrzne są zwane sro-
mem kobiecym i otaczają pęknięcie moczo-
wo-płciowe, które obejmuje ujście pochwy
i cewki moczowej. W skład wewnętrznych
wchodzą jajniki, jajowody, macica i pochwa.
Pochwa stanowi wąski kanał mięśniowy, dłu-
gości około 8-10 cm i położona jest między
pęcherzem moczowym a odbytnicą.
...Nagości twojej linie i kolory
w hymn mi się jeden łączą różnowzory
" Cytaty z Domowego poradnika medycznego, PZWL,
w muzykę kształtu, w pieśń twojego ciała...
Komu się zjawisz taka, pójdzie dalej
z twarzą od świata odwróconą, senną -
tak jak ci rzeźbiarze, co Wenus promienną
niegdyś w paryskim marmurze kowali,
chodzili cisi, senni miedzy ludem -
oni widzieli cud i żyli cudem...
(Przerwa-Tetmajer)
...Żeńskie gruczoły płciowe (gonady),
czyli jajniki, spełniają dwojaką funkcję: a) wy-
twarzają komórki rozrodcze (jaja) w procesie,
tzw. oogenezy; b) wydzielają hormony płcio-
we.
Męskie gruczoły płciowe, czyli jądra,
pełnią również dwojakiego rodzaju funkcje:
a) wytwarzają męskie komórki rozrodcze
(plemniki) w procesie tzw. spermatogenezy;
b) wydzielają hormony płciowe.
Zapłodnieniem nazywamy zespolenie
komórki jajowej z plemnikiem, czyli komórką
rozrodczą męską.
...Płomiennym szeptem odemknę Twe uszy,
podam Ci usta drżące i ofiarne
i ust tych ogniem ciało Twe ogarnę,
aż pieszczot moich fala Cię ogłuszy!...
(Zawistowska)
...Zacałuję cię sobą! W pierścieni
Splot drgający zakuję twe ciało,
I uśniemy rozkoszą zmęczeni,
I niepomni, że wszystko się stało.
-Przyjmiesz mnie w siebie z tryumfem, krwią
zakotłuje w sercach gwałtowny szał.
W śródbiedrze, siejby spragnione, tryśnie
wyczekiwany żywotny siew!
I mnie, i Tobie pochwała! Pochwała sprawie
dwojga tworzących ciał.
(Tuwim)
...Wprowadzenie plemników do dróg
płciowych kobiety jest możliwe dzięki erekcji
i ejakulacji. Erekcja i wzwód prącia ma podłoże
naczyniowe. W czasie podniecenia płciowego
tętniczki zaopatrujące ciała jamiste rozszerzają
się, co powoduje ich wypełnienie krwią i roz-
ciągniecie, a tym samym usztywnienie i wyprę-
żenie. Jednak zjawisko to pozostaje pod ścisłą
kontrolą wyższych ośrodków nerwowych - stąd
też erekcja jest zwykle następstwem zjawisk
psychicznych i ma podłoże emocjonalne. Po-
dobnie sprawy przebiegają u kobiety.
... Podściel twe pyszne, świetne ciało,
Nienapatrzone, niepojęte,
Pod naszą rozkosz oszalałą,
Misterie, cuda, orgie święte.
Upij się sobą, ze mną - i zamień
Nas w sploty, kurcze, krzyk, płomienie,
Aż w spazmach stoczym się, jak kamień,
Cudowną furią w zatracenie.
Huk krwi i zamęt, w oczach plamy,
Palą się ręce, głowa, nogi!
Gdzieś ponad światem przelatamy
236
W dymiących splotach - Judzkie bogi.
W każdym zaJcąticu ciafa, nerwie
Oślepiająca biel twej skóry!
Nas żaden piorun nie rozerwie
Orkan, błyskanie, szal wichury!
Tężejem, giniem! Rozkosz - męka!
Wir! Mnie się dłońmi chwyć obiema! «^.
Przebóg! Wir niesie! Ziemia pęka!
Cud! Tchu brak w piersiach! Śmierć...Nas
nie ma...
(Wierzyński)
...Po wytrysku nasienia do pochwy
plemniki zachowują żywotność około 2 doby.
Nasienie męskie po stosunku płciowym zawie-
ra około 300-400 milionów plemników, których
zdolność przeżycia i zapłodnienia trwa 48 go-
dzin, ale tylko jeden z nich wnika do wnętrza
komórki jajowej. Powstała z połączenia się
plemnika z komórką jajową zygota przesuwa-
na jest przez ruchy jajowodu do jamy macicy,
do której dociera w trzeciej dobie po zapłod-
nieniu, w tzw. stadium moruli. Zagnieżdżenie
się jaj w jamie macicy trwa około 7 dni. W po-
czątkowym okresie zarodek odżywia się przez
bezpośredni kontakt z krwią matki, potem od
12-13 tygodnia ciąży następuje dwustronna
wymiana przez łożysko.
W czasie pierwszych trzech miesięcy ży-
cia płodowego wykształcają się zawiązki
wszystkich narządów. Jest to okres szczegól-
nie ważny dla prawidłowego rozwoju płodu.
Działanie czynników zewnętrznych może spo-
wodować powstanie wad wrodzonych. Nie-
zwykle ważna w tym okresie jest kondycja
fizyczna i psychiczna matki.
Zaleca się czytanie poezji.
Zbliża się znów Wigilia. Czter-
dziesta dziewiąta Wigilia w moim życiu.
Czterdzieści dziewięć razy w każdym z kolej-
nych domów rodzinnych, w których odbywał
się ten najbardziej uroczysty posiłek w roku,
na stole było, zgodnie z chrześcijańską trady-
cją, jedno dodatkowe nakrycie.
Nie znam dokładnie korzeni tego zwy-
czaju, ale od dziecka myślałam sobie, że to na
pamiątkę nocy narodzin Jezusa, kiedy Józef
i Maria brzemienna nie mogli znaleźć miejsca
w żadnym domów, zajazdów, do których zapu-
kali, i w rezultacie Jezus urodził się w stajni
w małym Betlejem, niedaleko Jerozolimy.
Tak więc myślałam, co potwierdzali moi
dziadkowie, rodzice, ciocie, wujkowie, że gdy-
by ktoś bezdomny, potrzebujący „zbłąkany 23^
przechodzień" zapukał w wieczór wigilijny do
naszych domów, zaprosilibyśmy go do stołu,
nakarmilibyśmy i podzielili się tym, co mamy.
Zawsze tak myślałam, będąc dzieckiem.
A ponieważ nikt nigdy nie zapukał, nie miałam
szansy sprawdzić, czy to „działa". Raz, nie-
spodziewanie, przyjechała na rodzinną Wigilię
ciotka skłócona z całą rodziną i wszyscy przy-
jęli ją ze spokojem, zaprosili do stołu i podzie-
liii się z nią opłatkiem, życząc jej wszystkiego
dobrego, wtedy przekonałam się, że to „działa".
Później przez całe dorosłe życie stawia-
łam dodatkowe nakrycie na stole wigilijnym,
nie zastanawiając się tak naprawdę, co to
oznacza, tłumacząc moim dzieciom ten zwy-
czaj, tak jak mnie to tłumaczono w dzieciń-
stwie... że gdyby tego wieczoru... itd.
Przez ostatnie lata, od momentu kiedy
w Polsce, nowej Polsce, w Kraju Nadziei poja-
wili się emigranci, żebracy, ludzie dzwoniący
do bramy z prośbą o pracę, pomoc, kawałek
chleba, za każdym razem w Wigilię, kiedy
stawiałam ten dodatkowy talerz, mimo woli
myślałam, co bym zrobiła, gdyby potencjalny
Józef i Maria w ciąży zadzwonili właśnie
w momencie, kiedy siadamy z naszą rodziną
i dziećmi do stołu wigilijnego. Jak bym się za-
chowała? Niepokoiła mnie ta myśl i przerażał
ten ewentualny egzamin do tego stopnia,
że w naiwny sposób ułożyłam sobie w głowie
scenariusz postępowania. Najpierw spróbowa-
łabym im dać pieniądze, jedzenie, porozma-
wiałabym, myślałam sobie. A gdyby to nie wy-
starczyło?, dręczyła mnie myśl. Gdyby na przy-
kład w naszej kuchni zaczął się poród?
Wszystko to działo się tylko w mojej gło-
wie, rozmawiałam sama ze sobą i ze swoim
sumieniem, i dalej stawiałam dodatkowe na-
krycie. Dzieliłam się opłatkiem z rodziną,
dziećmi, życzyliśmy sobie wszyscy szczęścia,
zdrowia, powodzenia i tego, żeby następnego
roku spotkać się przy tym stole w komplecie,
a może nawet o jedno istnienie więcej. Wnucz-
ce, która razem ze mną zaczęła nakrywać do
stołu i nauczyła się już liczyć, na nowo tłuma-
czyłam, dlaczego musi postawić jedno nakry-
cie więcej, przyjmowałam krytykę starszego
syna, że to nakrycie jest co roku w najgorszym
miejscu i temu komuś będzie, w razie czego,
niewygodnie i... życie płynęło dalej.
11 września tego mojego czterdziestego
dziewiątego roku dopiero w nocy oglądałam
w telewizji atak terrorystyczny na Nowy Jork,
w towarzystwie moich dwóch synów, dziesię-
cio- i dwunastoletniego. Obaj w absolutnej ci-
szy patrzyli oczyma wielkimi jak filiżanki na
coś, co wyglądało... jak gra komputerowa, ale
nią niestety nie było. Z minuty na minutę byli
coraz bardziej przerażeni i dorastali w przyśpie-
szonym tempie lub raczej zdawali sobie sprawę
z tego, na jakim świecie żyją. Żałuję tylko, że
mojego męża nie było z nami, takie noce zbliża-
ją. Był właśnie za granicą, na szczęście kontak-
towaliśmy się, przerażeni, telefonicznie.
Wczoraj, nagle, pomyślałam o tegorocz-
nej Wigilii i powróciła myśl o dodatkowym ta-
lerzu. I uświadomiłam sobie, że gdyby ktoś
obcy zadzwonił tego roku do naszej bramy,
prosząc o wpuszczenie do domu i gościnę, nie
tylko nie wpuściłabym go, ale co więcej za-
wiadomiłabym, że psy są spuszczone. W ogóle
bym z nim nie rozmawiała. Ewentualnie pode-
szłabym do mojego muru i przerzuciła przez
niego chleb, a nie pieniądze, o co na ogół pro-
szą, i tak będąc pewna, że kolejny raz wyko-
puje moje znów nowo zasadzone krzaki przed
murem od strony ulicy.
Zrozumiałam, że się zmieniłam. Ze się
boję. Że zmienił się świat i moje życie. Co wię-
cej, zupełnie inaczej dziś opowiedziałabym
moim dzieciom o dodatkowym talerzu. Powie-
działabym tak: „Ten dodatkowy talerz to taki
symbol, taki znak przypominający nam, jacy
powinniśmy być, jaki powinien być człowiek,
ale dziś, niestety, nie możemy sobie na to po-
zwolić. Powinniśmy być ostrożni i nie wpusz-
czać do naszych domów nieznajomych. Musi-
my czuwać nad bezpieczeństwem bliskich
i swoim. Nie wolno w związku z tym rozma-
wiać z obcymi, przyjmować prezentów, cukier-
ków, po zmroku wychodzić z domu, wyjeżdżać
na rowerze itd., itd. Gdyby nas ktoś zaczepił -
trzeba uciekać. A dodatkowy talerz na wigilij-
nym stole jest tylko przypomnieniem, jaki po-
winien być świat i ludzie. Ale to są marzenia".
To wszystko.
Siadła koło mnie z wiel-
kim westchnieniem, właściwie zwaliła się na
pokrytą aksamitem ławeczkę w foyer opery,
podczas bankietu zorganizowanego z jakiejś
tam uroczystej okazji.
- Och, jak dobrze. Od dawna chciałam
panią spotkać - zasapała. - Moja córka bardzo
panią lubi.
- A pani nie bardzo? - Pozwoliłam sobie
na żart.
- Nie, nikt pani nie lubi i wreszcie musi
pani ktoś powiedzieć prawdę. Ludzie są
okropni, wszyscy się pani na pewno podlizują,
a myślą odwrotnie. Pani mnie nie pamięta,
chodziłyśmy razem kiedyś w jedno miejsce
robić sobie paznokcie.
- Nie przypominam sobie - odparłam. 243
- No tak, bo pani wiecznie coś czytała,
do nikogo się pani nie odzywała. A trzeba
patrzeć na świat. Bo ludzie mogą pani wiele
dać. Strasznie pani zadziera nosa.
-Ja?
- I dlatego ludzie pani nie lubią. Jest
pani taka sama jak w filmie.
- To znaczy?
- No, nie jest pani sympatyczna.
-
- Dlaczego? Czy kiedyś panią obraziłam,
nie odkłonilam się, zrobiłam pani coś przykrego?
- Nie, ale ani z panią porozmawiać.
Przecież człowiek by chciał porozmawiać.
- No wie pani, ale ja zawsze muszę coś
zrobić, przeczytać, wiecznie jestem z czymś
spóźniona, pracuję... - tłumaczyłam się jak
kretynka.
- Każdy pracuje. Poza tym aktorka nie
może się pokazywać tak jak pani. Taka nie-
ubrana, nieumalowana, zaniedbana. Dawno
chciałam to pani powiedzieć, dla pani dobra.
- Nie rozumiem, przecież ja nie chodzę nago.
- No tak, ale w byle czym. Aktorka to mu-
si wyglądać. I ostatnio trochę za bardzo pani uty-
ła. Aktorka musi o tym myśleć, żeby wyglądać.
Jakieś futro, jakieś buty, biżuteria. Żeby mieć
wygląd. Może ma pani za słabego sponsora?
- Kogo? No wie pani, ja ciężko pracuję
i wszystko sobie kupuję sama.
- To błąd, chociaż i tak pani nie wierzę.
I wolałam panią z tymi dłuższymi włosami.
Ale tego pani nikt nie powie. Ludzie pani
bardzo nie lubią, wie to pani?
-Nie.
- Pani jest strasznie denerwująca.
Żadna z moich znajomych pani nie lubi.
- Jako człowieka czy aktorki.
- Aktorki. Ale to to samo.
- Nie to samo. A widziała mnie pani
kiedyś na scenie?
- Ja nie muszę widzieć, żeby wiedzieć.
Poza tym pani jest ciągle taka sama, gra pani
wszędzie tak samo, to po co?
- Po co pani mi to wszystko mówi?
- No, bo nikt pani nie powie. Gdzie pani
jedzie na wakacje? Powinna pani jechać do
Cannes, pokazać się. My jeździmy na Riwierę
francuską, pani wie? Tam jeżdżą wszyscy.
Jakby pani chciała, to możemy panią zaprosić.
- Nie, dziękuję.
- W ogóle mogłabym panią poznać z kil-
koma osobami, my jeździmy w towarzystwie,
wie pani. Mogłaby pani sobie coś załatwić.
Moja córka chce być aktorką.
- A ma talent?
- Wielki i jest bardzo ładna. Wie pani, to
pomaga. A pani córka to co? Po tatusiu raczej
uroda? No, ale pani jej i tak tam wszystko za-
łatwia. Kłopot z tymi dziećmi, nie? Z synem
nie ma żadnych problemów, studia, prawo, in-
teresy, a ta artystka. No, ale jak chce, to mnie
na to stać. A tych synów potem to pani urodzi-
ła, żeby się odmłodzić, dla organizmu, nie?
- Nie, żeby się odmłodzić, lepiej wszyst-
ko kazać sobie wyciąć, wszystkie narządy ko-
biece, przed menopauzą, to oszukuje organizm
i dłużej się dobrze wygląda. Tak robi wiele ko-
biet na świecie.
- Co pani mówi?! Tu jest moja wizytów-
ka, pani do mnie zadzwoni, to jakoś sobie po-
możemy, mam kontakty, znajome sklepy, mogę
pani dużo załatwić, dopomóc.
- Dziękuję.
- A pani mi nie da swojej wizytówki?
- Nie, aktorki nie dają wizytówek obcym.
Ja jestem osobą publiczną. Jeśli chce pani się ze
mną skontaktować w sprawach zawodowych,
-
proszę, to jest wizytówka mojej agentki. Jest pa-
ni niewychowaną, okropną osobą. Z dużą nadwa-
gą i wygórowanym mniemaniem o sobie. Ubrana
jest pani całkowicie bez gustu i zbyt krzykliwie.
W pani wieku nigdy nie odważyłabym się ubrać
w suknię bez rękawów i tak wydekoltowaną, nie
wiem, czym się pani zajmuje, i nie chcę wiedzieć,
podejrzewam, że ma pani duże pieniądze. Wizy-
tówkę zwracam, nie spojrzałam na nazwisko, nie
chcę wiedzieć, z kim rozmawiałam.
Wstałam i odeszłam najszybciej, jak mo-
głam. Wracałam do domu. Kolejny raz przysięgłam
sobie, że nie będę chodzić w miejsca publiczne
prywatnie. Prawie za każdym razem spotyka mnie
jakaś przykrość. Jadąc, przypomniałam sobie tę
kobietę. Rzeczywiście odwiedzałyśmy ten sam
zakład kosmetyczny, miałam wtedy sztuczne pa-
znokcie potrzebne do jakiejś roli, wymagały czę-
stych poprawek. Ta pani też miała sztuczne pa-
znokcie, tyle że prywatnie, nie do roli. Pewnego
dnia, kiedy siedziałam w gabinecie, wróciła tam
z awanturą. Otworzyła drzwi i krzyknęła do mani-
kiurzystki: - Ma mi pani natychmiast zwrócić pie-
niądze i to poprawić! To skandal! Wsiadam do
mercedesa, biorę delikatnie kluczyki, a paznokcie
mie lecą na norki. - Wtedy śmiałam się długo
i mówiłam, że to sztuka w jednym zdaniu, przy
okazji, wyliczyć stan posiadania. Zrobiłam z tego
potem anegdotę i opowiadałam ją z lubością.
W domu spojrzałam w lustro i powiedzia-
łam do siebie: Nie denerwuj się, jesteś własnością
publiczną, każdy ma prawo cię oceniać, krytyko-
wać, zaczepiać, i nie ma co liczyć na litość czy
wyrozumiałość.
Moja daleka
?
ZnajOma popełniła samobójstwo.
W depresji. Po jej śmierci okazało się, że wcze-
śniej przygotowała wszystko, zapłaciła ra-
chunki, komorne, gaz, wodę, światło do końca
roku, zabezpieczyła matkę i jej co miesięczne
wpływy, aby się nie martwiła o pieniądze na
spokojną starość, wyrzuciła śmieci, posprząta-
ła dom, zaprenumerowała mamie ulubione ga-
zety, kupiła zapas jej ulubionych ciasteczek,
przygotowała swoje ubranie do trumny i zo-
stawiła telefon zakładu pogrzebowego, w któ-
rym wszystko omówiła i uregulowała. Samo-
bójstwo popełniła daleko w lesie, żeby mama
nie miała problemów z jej ciałem w domu.
Miała tylko matkę. Była samotna.
Pogrzeb. Pojechaliśmy z mężem na
cmentarz. 247
Wracaliśmy do domu w milczeniu.
- Co byś zrobił, gdybyś dziś dowiedział
się, że masz jeszcze miesiąc życia? - zapyta-
łam męża.
- Nic, uregulowałbym sprawy, żebyś nie
miała problemów, i nic więcej. Żyłbym przez
ten miesiąc jak dotąd.
Wieczorem zadzwonił znajomy zaprzy-
jaźniony z nami „emeryt". - Jadę w podróż
dookoła świata - oświadczył. - Umarł mój dłu-
goletni przyjaciel, co mi jeszcze zostało. To
ostatnie, co mogę sobie ofiarować. Jadę. Gdy-
bym umarł w tej podróży, wiecie, co robić.
Testament jest u notariusza. Rodzina też wie.
Jadę, właściwie nigdzie nie byłem ot tak, bez
interesu, teraz jadę. A tu mi się teraz w ogóle
nie chce być. Niepotrzebnie się tylko codzien-
nie denerwuję wiadomościami w dzienniku
i wszystkim. Krysiu, zrobiłem cię wykonaw-
czynią testamentu.
- Weź aparat lub kamerę! - zdążyłam
krzyknąć.
Następnego dnia do teatru przyszła zna-
joma studentka wydziału historii sztuki.
- Marzenko, co byś zrobiła, gdybyś się
dowiedziała, że masz jeszcze tylko miesiąc
życia?
- I nic by mnie nie bolało?
-Nic.
- I nie byłoby w ogóle nadziei?
-Nie.
- Uprawiałabym miłość cały miesiąc
i paliła koks.
- Ale przecież ty nie bierzesz narkoty-
ków?
- Nie, no bo mam całe życie przed sobą,
chcę do czegoś dojść, mieć rodzinę i dzieci.
Kiedy wróciłam do domu, zapytałam ma-
mę: - Nie boisz się śmierci, mamo?
- Nie. Byle tylko nie bolało. Chciałabym
umrzeć nagle, niespodziewanie, we śnie, bez
świadomości. Nie chciałabym się z wami
żegnać. Zjesz coś na kolację?
- Nie. A jak umarła właściwie ciotka
Wiktoria?
- 0, ona się po prostu zagłodziła na
śmierć, nie chciała dłużej żyć, po śmierci Kazi-
mierza nie chciała. No, ale wiesz, im umarło
dziecko. Nie ma większej tragedii niż śmierć
dziecka i oni tak już właściwie oboje przecze-
kiwali od tej jego śmierci, a nie żyli.
W nocy przypomniałam sobie, jak mój
sąsiad z bloku, kardiolog, lata temu dostał za-
wału, wezwał karetkę z oddziału, którego był
szefem, zdążył podać informacje o sobie, co
mają zrobić, jak przyjadą, i na koniec dodał, że
gdyby już nie żył, mają najpierw zająć się
psem, bo pies będzie sam, a nie był rano na
spacerze, bo on już źle się czuł. Pies potem był
jakiś czas u mnie, do powrotu jego pana ze
szpitala.
Co bym zrobiła, gdybym dowiedziała
się, że mam jeszcze miesiąc życia? - pomyśla-
łam dziś rano, leżąc w łóżku.
Po pierwsze, nic nikomu bym nie powie-
działa. Oczywiście uregulowałabym sprawy.
Przeprowadziła długą, długą, bardzo długą
i poważną rozmowę z moimi wszystkimi dzieć-
mi, zgodnie ze starym żydowskim powiedze-
niem: „Ponieważ Bóg nie może być z każdym,
wymyślił matkę". I jeszcze siadłabym przed
kamerą i mówiła, mówiła dla nich długo.
O wszystkim. O miłości, o śmierci, godności,
szacunku, uczciwości, o urodzie codziennego
dnia, o pracy, zabawie i szczęściu, o radości,
o śmiechu, o współczuciu i o człowieczeń-
stwie, o sztuce, o pięknie, o rodzinie, wierze
w samego siebie i wierności sobie, o Bogu,
o wszystkim... Byłaby to „kaseta domowa" nie-
dostępna dla nikogo z zewnątrz, byłyby to wy-
znania niegrzeczne, nieuczesane, nauki płyną-
ce z troski i miłości. Z lęku o ich przyszłość.
Czy byłoby tam zdanie: Warto robić w życiu to,
na co ma się ochotę? Na pewno tak.
Co bym jeszcze zrobiła? Zagrałabym
jeszcze wszystkie role teatralne po kolei, raz,
na pożegnanie. Bo to tak, jakbym się żegnała
z bliskimi. Wysłuchałabym, jak Callas śpiewa
walca z Maldbeta. Poszłabym na spacer i na
koniec chciałabym być sama z moim mężem.
Tyle. A poza tym nic.
A co teraz mam robić w związku z tym,
że nie mam umrzeć, prawdopodobnie jeszcze
długo nie? Też nic. Nie zaszkodzi uregulować
sprawy urzędowe. Ale poza tym nic. Śmiać się,
śmiać! I żyć. Pracować, bo to lubię. Dać sobie
luz, jak to się ładnie mówi, i nic. Nic.
Przypomniało mi się, co opowiedziała mi
kiedyś Ola Zamachowska, żona Zbyszka. Jej
córeczka nagle pewnego dnia dowiedziała się,
że każdy musi umrzeć. Zaczęła strasznie pła-
kać i błagać mamę, czyli młodziutką Olę, żeby
nie umierała. Na co młodszy synek zdenerwo-
wany tą babską histerią, powiedział spokojnie:
- Przestań płakać! Nie ma co się teraz martwić!
To dopiero za dwa lata!
Spis treści
część I
Telefon. Redakcja „URODY" 7
SPADAJ! Jestem facetem! 11
Czy w pani domu straszy?
Bo słyszałam, że 15
Znów wszyscy mają kryzysy
w małżeństwach 21
Jadę do Petersburga. Ostatni 27
Miałam pisać o jakiejś sprawie 33
Dziś w nocy leżałam bezsennie
w łóżku 35
Mężczyzno, jeśli zabłądziłeś się na tę
stronę 41
Uwielbiam tak zwane trasy. Od ponad
dziesięciu lat 45
W powitaniu osób przychodzących 49
Ostatnie z moich dzieci idzie do komunii.
Jędrek 53
Pojechałam na to spotkanie, sama,
taksówką 57
Było tak 61
Siedziała przede mną zdenerwowana 65
Jechałam przez miasto, był 71
A teraz, kiedy jest już spokojniej 77
Poznałam ich na Wielkanoc 83
Jadłam niedawno kolację 89
Boję się samotności 95
Ostatnią sobotę spędziliśmy z mężem 99
Najpierw pokroili 105
Tak chciałam wreszcie 110
Nie mam zupełnie czasu 115
Była niezorganizowana 121
Nic na to nie poradzę 125
Ten felieton nie będzie miał formy 129
Kocham mój telefon komórkowy 133
Znów wakacje 137
Dzwonię do jednej 141
Drogie Młode Czytelniczki! 145
Pierwszej nocy po przylocie 151
Serce nie sługa 157
Czy pamiętacie film 161
Pomyliłam niedawno toaletę ŁV...165
Dziś rano mama 169
Otwieram pocztę 173
Nie cierpię zegarków, które 179
Zdarzyła mi się rzecz okropna 183
URODY" 191
Dzielę życie z psem. 187
Jubileuszowy numer „
część II
Ta pani z małego miasteczka 201
Zazdrość 205
Przez ostatnich kilka lat 211
Czy wierzy pani w horoskopy? 217
Miałam kiedyś ukochaną gosposię 223
Ten dzień był taki dlatego 227
...Nie kocham jeszcze 233
Zbliża się 239
Siadła koło mnie 243
Moja daleka znajoma 247
Książki oraz bezpłatny katalog Wydawnictwa W.A.B.
można zamówić pod adresem:
02-502 Warszawa, ul. Łowicka 31
tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11
wab@wab.com.pl
www.wab.com.pl