Top Modelka 2 ~Nie chcę być dziewczyną z wybiegu~


Meg Cabot

Top Modelka 2

Nie chcę być dziewczyną z wybiegu.

Tytuł orginału:

An Airheadn Novel

Being Nikki

Przekład:

Agnieszka Kabala

AMBER

Warszawa 2009. Wydanie I

by Hazaja

www.chomikuj.pl/Hazaja

Benjaminowi

1.

Zimno mi.

Właściwie zamarzam.

Fale rozbijają się o moje łydki, a woda, która po południu była ciepło-turkusowa, teraz zmieniła się w lodowato-czarną.

Skały, których się kurczowo trzymam, wrzynają mi się w palce i podeszwy stóp. W dodatku są śliskie, a nie mogę ich puścić, bo wpadnę do przerażająco zimnej wody, w której - nie przesadzam - roi się od rekinów.

Nie mam się czym obronić przed ostrymi jak brzytwa zębami. Jestem ubrana w wyjątkowo skąpe białe bikini, a do uda mam przyczepiona pochwę na sztylet, który ściskam między zębami. Jeśli puszcze się skały, rekiny odgryzą mi rękę albo nogę - ból będzie o wiele gorszy od tego, który czuję teraz. Muszę ukończyć misję i dostarczyć przesyłkę do rezydencji zbudowanej na klifie nade mną…

Albo wysłuchiwać tego zrzędy Andre, dyrektora artystycznego, jak truje mi o tym przez cały wieczór.

- Nie, nie, nie! - wrzeszczał Andre z łodzi z której reżyserował zdjęcia. - Viv, nałóż na nowo żel na tamto miejsce. Nie na to, na tamto!

Serio. Lepiej byłoby wpaść do wody i dać się zeżreć rekinom. Byłam pewna, że chcą mnie zjeść mimo, że Dom - facet, od którego Stark Enterprises wynajęło łódź - mówił co innego. Twierdził, że to tawrosze, zupełnie nieszkodliwe rekinki, które bardziej boją się nas niż my ich. Przekonywał, że zwabiły je tylko jasne światła ustawione przez Francesca, naszego fotografa, i że wcale nie kręcą się tutaj po to, żeby zrobić sobie ze mnie przekąskę.

Ale skąd mógł to wiedzieć? Tawrosze czy ludojady na pewno uznałyby mnie za smakowitą.

- Nik? - zawołał z łodzi Brandon Stark - Jak się trzymasz?

Jakby go to obchodziło.

Był to tylko dlatego, że chciał się załapać na przejażdżkę firmowym samolotem i spędzić dzień na śmiganiu wokół wyspy St. John na nartach wodnych. Teraz udawał troskliwego, bo tego się po nim spodziewano.

Albo dlatego że miał nadzieję dobrać mi się później do majtek. Jakby to kiedykolwiek zadziałało.

W każdym razie nie ostatnio

- Och, świetnie! - odkrzyknęłam. Tyle że przez sztylet w moich ustach nie można było zrozumieć, co mówię. A nie mogłam go wyjąć, bo ręce miałam zajęte czepianiem się skał, żeby nie stać się przekąską dla rekinów. W kącikach ust zbierała mi się ślina. Cudnie.

- Potrzebujemy jeszcze parę ujęć, Nikki - zawołał Andre. - Postaraj się nie drżeć?

- Nie drżę - sprostowałam - Trzęsę się. Z zimna.

- Co ona powiedziała? - spytał Andre Brandona. Znów ten sztylet.

- A skąd mam wiedzieć? - odparł. - Nikki - zwrócił się do mnie. - Co powiedziałaś?

- Że mi zimno - odwrzasnęłam. Fale były coraz większe i moczyły mi już dół bikini. Tyłek mi zdrętwiał. Super. Nie czuję własnego tyłka!

Po co to robiłam? To miała być reklama perfum Starka czy telefonu komórkowego? Nawet nie pamiętałam.

A Lulu wmawiała mi, jaką to jestem szczęściarą, że lecę w grudniu na Wyspy Dziewicze, kiedy każdy inny nowojorczyk będzie - dokładnie cytuję - odmrażał sobie tyłek.

Gdyby tylko znała prawdę. To ja odmrażam sobie tyłek. I to dosłownie.

- Nie wiem, o co jej chodzi - usłyszałam Brandona.

- Nieważne, Francesco, rób zdjęcia - rzucił Andre do fotografa. - Nikki, pstrykamy!

Nie wiedziałam, co się dzieje, bo łódź była za mną. Ale zobaczyłam błyski fleszy. Wyciągnęłam szyję i spojrzałam w górę, na brzeg klifu, próbując wczuć się w rolę. Starałam się nie myśleć o tym, że mam na sobie skąpe, białe bikini. Wyobrażałam sobie, że to zbroja. Nie byłam sobą Em Watts. Byłam Lenneth Valkyrie, rekrutującą dusze podległych wojowników i prowadzącą je do Walhalli. Wiedziałam, że dam radę. Potrafiłam wszystko.

Tyle że na szczycie klifu nie widziałam Walhalli. Była tam droga, która turyści jeździli na lotnisko, z poboczem porośniętym krzaczorami.

I niestety nie miałam zbroi. To kompletnie bez sensu! Szkolny zabójca - którym zdaje się miałam być - wspinał się po skałach boso i w bikini, bez jednej kieszeni, w której mógłby schować chociażby komórkę. No chyba, że w pochwie na sztylet. Może dlatego trzymam nóż w zęach, zamiast tam, gdzie trzymanie go miałoby jakiś sens?

Niestety już dawno zauważyłam, że projektanci postaci z gier - albo dyrektorzy artystyczni - nigdy nie zastanawiali się nad praktyczną stroną strojów, w które ubierali swoich bohaterów czy modelki.

I wiecie, co jeszcze miałoby sens? Sfotografowanie mnie w miłym, ciepłym studiu w Nowym Jorku, a potem komputerowe doklejenie klifu, dal i blasku księżyca wokół mnie.

Ale Francesco chciał mieć na zdjęciach autentyczne emocje. Dlatego Stark go zatrudnił. Dla Stark Enterprises liczyli się tylko najlepsi.

Rekiny, które kłębiły się pode mną, żeby mnie zjeść, jak tylko spadnę, były superautentyczne.

- Świetnie ci idzie, Nikki - wołał Francesco, ciągle pstrykając - Naprawdę widzę determinację na twojej twarzy…

Przysięgałam sobie właśnie, że jak tylko zejdę z tego klifu, złapię sztylet i dźgnę nim Francesca w oko.

Tyle że ostrze noża było plastikowe.

Ale mogłam się założyć, że doskonale by się do tego nadawało.

- Widzę desperację dziewczyny, z której okoliczności wydobyły najbardziej pierwotne instynkty - ciągnął Francesco. - Która walczy o przetrwanie w świecie, gdzie wszyscy i wszystko zdają się sprzysięgać przeciwko niej…

Najśmieszniejsze jest to, że Francesco właśnie opisał moją codzienną egzystencję.

- Właściwie myślę… - przerwał Andre zaniepokojony - że ona powinna być szczęśliwa. Bo wie, że użyła dezodorantu Starka, która daje dziewczyną pewność, że wykonują swoją robotę.

Aha. Więc to miała być reklama dezodorantu.

- Szczęśliwa, Nikki - zawołał Andre. - Bądź szczęśliwa! Jesteśmy na wyspach! Powinnaś się świetnie bawić!

Wiedziałam, że Andre ma rację. Powinnam być szczęśliwa. Bo niby co mogłoby mnie unieszczęśliwiać? Miałam wszystko, o czym marzą dziewczyny w moim wieku. Robiłam karierę jako twarz Stark Enterprises , za co płacono mi lepiej niż dobrze. Miałam własne poddasze z dwiema sypialniami w ekskluzywnym apartamentowcu w centrum Manhattanu. Dzieliłam je z przeuroczym pudelkiem miniaturką i przezabawną - chociaż nie wiem, czy robiła to specjalnie - współlokatorką, celebrytką, która regularnie wkręcała nas do najlepszych imprezowni w mieście.

Byłam bogata. W pękających szafach miałam ubrania od najlepszych projektantów, na wielkim łożu prześcieradła Frette, własną łazienkę z jacuzzi, wspaniałą kuchnię z blatami z czarnego granitu i markowym sprzętem, a do tego pomoc domową w masażystkę w jednym, która - jak ostatnio odkryłam - umiała (prawie) bezboleśnie woskować.

W szkole ciągle nieźle sobie radziłam, mimo zarwanych nocy i bardzo bolesnych poranków, co zawdzięczałam owej rozrywkowej współlokatorce.

I owszem, szóstkową średnią raczej miałam z głowy, jako że mój pracodawca wiecznie wyrywał mnie z lekcji. Najczęściej po to, żeby wysłać na jakąś tropikalną wyspę, gdzie świeciłam tyłkiem nad stadem rekinów, bo jemu zachciało się mojego zdjęcia po ciemku.

Ale gdybym każdą wolną chwilę poświęcała na naukę, może udałoby się mi skończyć szkołę razem z moimi kolegami z klasy. Nieźle jak na dziewczynę, która spędziła miesiąc w szpitalu, w śpiączce.

W takim razie, dlaczego byłam taka zdołowana?

- Zrób coś, żeby wyglądała na szczęśliwą - powiedział Andre do Brandona, który z kolei zawołał do mnie:

- Hej, Nik! Tu jest tak samo jak wtedy, kiedy byliśmy razem w Mustique w zeszłym roku, pamiętasz? Kiedy robiłaś sesję do brytyjskiego „Vogue'a” i mieliśmy prywatna kabinę plażową? I wypiliśmy cały Goldschlager? A potem poszliśmy pływać nago? Boże, wtedy to było fajnie…

I wtedy sobie przypomniałam. To znaczy, przypomniałam sobie, dlaczego jestem zdołowana.

W tym samym momencie odpadłam od skalnej ściany.

Tak po prostu. Nagle poczułam, że wolę być zjedzona przez rekiny, niż słuchać opowieści Brandona.

A to dlatego, że przez ostatni miesiąc, słyszałam mnóstwo podobnych historii - nie tylko z ust Brandona, ale od chłopaków z całego Manhattanu. Doskonale wiedziałam, jak się skończy ta opowieść. Jak na siedemnastolatkę - w dodatku rzekomo randkującą z jedynym synem swojego szefa - Nikki Howard miała trochę za wielu chłopaków.

Usłyszałam krzyki z łodzi. Ale tak naprawdę miałam to gdzieś. Uderzyłam plecami o wodę. Była jeszcze zimniejsza, niż sobie wyobrażałam. Całe powietrze uciekło mi z płuc, a szok był tak silny, że przez sekundę zdawało mi się, przegryzł mnie na pół. Widziałam z filmu dokumentalnego, który oglądaliśmy z Chistoperem, że zęby rekina są piekielnie ostre i ofiary nie czują pierwszego chrupnięcia. Często nie zdają sobie sprawy, że są ranne… Aż do chwili, gdy otoczy je ciepła rzeka ich własnej krwi.

Ale ścinające krew w żyłach zimno nie było jedynym niemiłym wrażeniem, jakiego doświadczyłam. Pogrążyłam się w ciemności. Przynajmniej na początku. Do czasu, gdy wzrok nie przyzwyczaił się do mrocznej wody. Ujrzałam światła z łodzi, rozświetlające ocean wokół mnie. Wtedy już wiedziałam, że nie jestem przegryziona na pół. Nie dostrzegłam żadnych ciemnych chmur krwi wokół mnie. Tylko ciemne kształty, które okazały się rekinami próbującymi jak najszybciej, byle dalej ode mnie. Dom chyba miał rację - o wiele bardziej bały się nas niż my ich. Widziałam też swoje włosy, kołyszące się wokół mnie jak złote wodorosty. Ledwie czterdzieści minut wcześniej, wioząc mnie do klifu w pontonie, cała ekipa trzęsła się nade mną, żebym przypadkiem nie zamoczyła sobie włosów ani bikini.

A ja wszystko popsułam. Vanessa, stylistka, która przez ponad godzinę układała moje blond pukle, będzie wściekła, kiedy się wynurzę, mokra jak syrena.

Jeśli się wynurzę.

No bo… Cóż, prawda była taka, że pod wodą okazało się całkiem przyjemnie. Zimno, owszem. Ale spokojnie. Cicho. Syreny wiedziały, co robią. A Ariel? Czy ona zgłupiała, że chciała mieszkać na lądzie?

Było niesamowicie. Przez sekundę, czy dwie zapomniałam, jaka jestem zmarznięta i nieszczęśliwa i że nie czuję własnego tyłka. Aha! I o tym, że nie mogę oddychać i prawdopodobnie się topię.

Ale właściwie po co miałam żyć? Jasne, fajnie było mieć do dyspozycji prywatny samolot Starka, nie musieć zmywać po sobie garów i mieć tyle darmowego błyszczyka, ile tylko chciałam.

Chociaż naprawdę nigdy nie zależało mi na błyszczyku.

Prawda była taka, że zmuszono mnie do pracy dla firmy, która powoli zmieniała Stany Zjednoczone w jedno wielkie bezduszne centrum handlowe.

W dodatku chłopak, który mi się podobał, nie wiedział nawet, że żyję. Dosłownie.

A gdybym mu o tym powiedziała, ludzie ze Stark Enterprises, którzy prawdopodobnie szpiegowali mnie przy każdej okazji, wsadziliby moich rodziców do więzienia.

Ach! I jeszcze jeden drobiazg. Mój mózg został wyjęty z mojego ciała wsadzony do cudzego.

Więc czy moje życie miało jakiś sens? Tak na poważnie.

Pomyślałam sobie, że zostanę tu, pod wodą. Pod wieloma względami było to o wiele mniej stresujące niż moje życie. Naprawdę wcale nie przesadzam.

Ale zanim się obejrzałam, obok mnie coś potężnie plusnęło. I nagle Brandon , kompletnie ubrany, podpłynął do mnie, złapał i zaczął holować ku powierzchni. A potem - kaszlącą i prychającą - wciągnął na łódź.

Byłam trochę zła. A do tego trzęsłam się bez opamiętania.

Okej, może i nie chciałam tak naprawdę zamieszkać na dnie oceanu.

Ale nie potrzebowałam też, aby ktoś mnie ratował. Wcale nie miałam zamiaru siedzieć na dnie i czekać, aż się utopię.

Chyba.

Gdy Brandon holował mnie do łodzi, nad naprężonymi mięśniami jego ramion zobaczyłam na rufie asystentkę mojej agentki. Wpatrywała się we mnie z niepokojem.

- Boże, Nikki! Wszystko w porządku? - panikowała Shauna. A Cosabella, którą trzymała na rękach, szczekała histerycznie. Cosabella. Zapomniałam o Cosabelli. Jak mogłam być taka samolubna? Kto by się zaopiekował moim pudlem miniaturką? Lulu nie jest na tyle odpowiedzialna. Czasem sama zapomina cokolwiek zjeść (nie licząc mojitos i popcornu). Nie ma mowy, żeby pamiętała o nakarmieniu małego psa.

Shauna zadała właściwe pytanie. Czy wszystko w porządku? Sama od jakiegoś czasu się nad tym zastanawiałam.

I czy jeszcze kiedykolwiek będzie?

- Nikki - usłyszałam Francesca, wołającego z łodzi. - Dzięki Bogu, wszystko w porządku. Mam to ujęcie!

Cudownie. Nie: „Nikki, dzięki Bogu nic ci się nie stało”. Tylko: „Nikki, dzięki Bogu, mam to ujęcie”.

Boże, co by było, gdyby nie miał.

Wtedy Stark Enterprises nie puściło by nikogo z nas do domu.

- Nikki - usłyszałam Francesca, wołającego z łodzi. - Dzię­ki Bogu, wszystko w porządku. Mam to ujęcie!

Cudownie. Nie: „Nikki, dzięki Bogu nic ci się nie stało". Tylko: „Nikki, dzięki Bogu, mam to ujęcie".

Boże, co by to było, gdyby go nie miał.

Wtedy Stark Enterprises nie puściłoby nikogo z nas do domu.

Dopóki nie mielibyśmy tego ujęcia.

2.

Byłam sama w pokoju hotelowym, nie licząc Cosabelli, któ­ra wciąż zlizywała słoną wodę z mojej twarzy. Próbowałam się rozgrzać w prywatnym jacuzzi na tarasie. Brandon i reszta ekipy zdjęciowej zeszli do restauracji na kolejną kolacyjkę z sashimi za tysiąc dolców - oczywiście na koszt ojca Brandona, miliardera Richarda Starka. Wymigałam się od pójścia z nimi na rzecz ja­cuzzi, hamburgera przyniesionego przez obsługę hotelową i kil­ku rundek Journeyąuest na moim MacBooku. Słuchanie plotek o bliźniaczkach Olsen, a potem taniec zombi przy technopopie, którym na bank skończy się ten wieczór, nie wydawały mi się szczególnie pociągające po tym, co przeszłam.

Właściwie nigdy nie wydawało mi się to pociągające... Cho­ciaż Brandon długo stał pod moimi drzwiami, błagając, żebym jednak zmieniła zdanie - a tymczasem ja trzęsłam się od stóp do głów. W końcu sobie poszedł, uspokojony obietnicą, że przyjdę później. Kłamałam, oczywiście.

Dlatego kiedy komórka Nikki zagrała pierwsze takty Barra-cudy, byłam pewna, że to on.

Barracuda to strasznie żenujący dzwonek w telefonie. Ale jakoś nigdy go nie zmieniłam. Prawdę mówiąc, ponieważ nigdy nie pozbyłam się podejrzeń, że starkowska komórka Nikki jest na podsłuchu (jej starkowski laptop miał oprogramowanie szpiegowskie, więc dlaczego nie mieliby też podsłuchiwać jej rozmów telefonicznych?), nawet nie zadałam sobie trudu, żeby nauczyć się jej obsługi, poza wciskaniem guzika „kasuj". Po prostu starałam się jej nie używać. Do prywatnych rozmów mia­łam iPhone'a, którego kupiłam dzięki jednej z licznych kart kre­dytowych Nikki.

Sprawdziłam, kto dzwoni. Nauczyłam się nie odbierać te­lefonów od nieznanych osób. Inaczej musiałabym wysłuchiwać niekończących się pretensji, dlaczego się nie odzywam tyle cza­su, i zapewnień, jak bardzo jakiś Eduardo chciałby znów lecieć ze mną do Paryża. I zdziwiłam się, widząc, że to wcale nie Bran­don, lecz Lulu.

- Czego? - zapytałam. Olałyśmy grzecznościowe formuł­ki, kiedy Lulu i Brandon porwali mnie ze szpitala po operacji, w środku nocy, w mylnym przekonaniu, że mnie ratują.

- No... - zaczęła - był tu jakiś facet i chciał się z tobą zo­baczyć.

- Lulu. - Mieszkałam z nią krótko, ale zdążyłam pokochać jak siostrę. Więc będę pierwszą osobą, która przyzna, że tej dziewczynie brakuje paru szarych komórek. - Zawsze znajdzie się jakiś facet, który chce się za mną zobaczyć.

Smutne, ale prawdziwe. Nasze mieszkanie było jak dworzec kolejowy pełen facetów. Jedyny chłopak, który nigdy nie prze­stąpił progu naszego poddasza, był właśnie tym, którego chcia­łam tam zobaczyć.

On jakoś jeszcze nie zdecydował, czy mnie lubi. Jeśli oczy­wiście te dziwne spojrzenia, które posyłał mi na lekcjach prze­mawiania publicznego, były jakąś wskazówką.

Z drugiej jednak strony, ostatnio posyłał też dziwne spoj­rzenia McKayli Donofrio, więc tak naprawdę to mogło nic nie znaczyć.

- Ale ten był inny - powiedziała Lulu.

Ta informacja kazała mi usiąść prosto w jacuzzi.

- Nie wkręcasz mnie? - Od długiego siedzenia w wodzie zrobiłam się lekko pomarszczona. W dodatku miałam mokre ręce, więc prawie upuściłam komórkę. - Czego chciał?

- Porozmawiać z tobą.

- To wiem - powiedziałam z wymuszonym spokojem. Trzeba było wiele cierpliwości, gdy miało się do czynienia z Lulu. To jakby rozmawiać o trygonometrii z pięciolatką. - Ale o czym? To znaczy, powiedział, o co chodzi?

Lulu żuła gumę. Głośno. Prosto do mojego ucha.

- Powiedział tylko, że będziesz wiedziała. I że to ważne, że musi się z tobą zobaczyć. I że przyjdzie jeszcze raz. Nie przed­stawił się.

Oklapłam, rozczarowana. To nie był Christopher. To znaczy, Christopher by się przedstawił. Taki już był.

Co oznaczało, że to znów jeden z nich.

Serio, można by pomyśleć, że dadzą już sobie spokój. Ciekawe, jak długo ci mistrzowie oszustwa będą mnie nękać. Wystarczy ogłosić, że bogata gwiazda ma amnezję, a nie uwie­rzycie, jakie szumowiny wypełzają z kanałów ściekowych, twier­dząc, że są bliskimi przyjaciółmi albo nawet rodziną. W głowie się nie mieściło, ilu kuzynów pierwszego stopnia miała Nikki Howard.

- Powiedział, że będziesz wiedziała, o co chodzi - powtó­rzyła Lulu.

- Skąd mam wiedzieć, o co chodzi, skoro nie znam nawet jego imienia? - zapytałam.

- Nie wiem - odparła Lulu. - Ale Karl pokazał mi na na­graniu ochrony, jak on wyglądał. Nie tak jak pozostali. Ten był młody. I nawet niezły. I nie miał żadnych widocznych tatuaży na szyi.

Serce podeszło mi do gardła. I to raczej nie dlatego, że sie­działam w jacuzzi dłużej niż dwadzieścia minut. Zabraniano tego na tabliczce wiszącej obok timera na ścianie tarasu.

- Młody? - Nie chciałam sobie robić zbytniej nadziei. Tyle razy się zawiodłam, kiedy zdawało mi się, że Christopher patrzy na mnie na przemawianiu publicznym, a okazywało się, że wpa­truje się w zegar albo jakiegoś bezdomnego za oknem. Albo gapi się na McKaylę Donofrio. - Czekaj, Lulu... Czy ten chłopak miał jasne włosy?

Chwila ciszy. Lulu zapewne próbowała sobie przypomnieć.

- No, powiedzmy, nie za ciemne. Jest dobrze.

- A był wysoki? - wypytywałam dalej.

- Mhm - przytaknęła Lulu.

Pomyślałam, że mam chyba zawał, przed którym ostrzegały przepisy korzystania z jacuzzi. Szczególnie narażone były osoby ciężarne albo w podeszłym wieku, ale to raczej mnie nie doty­czyło.

Z drugiej strony dwa miesiące temu przeszłam poważną operację, więc nigdy nic nie wiadomo. Cosabella siedziała obok mnie na brzegu ogromnej wanny i lizała z zapałem mój policzek w miejscu, gdzie trochę wody chlapnęło mi na twarz. Hydro-masaż miałam odkręcony na maksa w nadziei, że złagodzi ból dłoni i stóp, pokaleczonych od wiszenia na skałach. Docierało do mnie, że zawód modelki bywa bolesny, a czasem nawet nie­bezpieczny.

- Był dobrze zbudowany? - pytałam dalej. Zdecydowałam się wyjść z jacuzzi. Nie chciałam umrzeć na zawał akurat wtedy, kiedy moje marzenie miało się spełnić. No zgoda, jeszcze godzi­nę temu rozważałam zamieszkanie na stałe pod wodą. Ale nie serio. Tam naprawdę było koszmarnie zimno.

Poza tym chciałam zobaczyć, co się będzie działo w Realms, najnowszej części Journeyąuest. Problem w tym, że dzięki umo­wie na wyłączność z twórcą gry Realms można było kupić tylko z najnowszym komputerem Starka, Stark Quarkiem, który miał trafić na rynek przed świętami. Fani Journeyąuest byli o to tylko trochę wściekli. No, może bardziej niż trochę.

- Znaczy, nie bardzoprzypakowany, ale... wysportowany?

- Trudno to stwierdzić na nagraniu z kamery ochrony - po­wiedziała Lulu. -Ale powiem tak: nie wyrzuciłabym go. - O mój Boże! - Sięgnęłam po ręcznik wiszący na balustra­dzie tarasu. Serce waliło mi tak, jakbym właśnie zeszła z bieżni. Musiałam się z nią ostatnio zaprzyjaźnić, żeby zachować formę. Ale to było nawet okej, bo ciało Nikki lubiło ćwiczenia, w prze­ciwieństwie do mojego dawnego. W każdym razie nie mogłam w to uwierzyć. Tyle się naczekałam - długie tygodnie.- i wresz­cie Christopher do mnie przyszedł.

A ja musiałam wyjechać na Wyspy Dziewicze, kiedy to się

stało!

- Lulu. Lulu! To był Christopher! To musiał być on! - Kiedy już wyszłam z jacuzzi, przestałam się czuć, jakbym za chwilę miała dostać zawału. Serce wciąż tłukło mi się o żebra, ale teraz robiło to w jakiś taki radosny i przyjemny sposób. Coś w stylu: „Puk-puk, Christopher chce cię zobaczyć! Puk, puk, Christopher się w końcu domyślił!" Przez ostatnie tygodnie wprost wychodzi­łam z siebie, żeby delikatnie dać mu do zrozumienia, że chociaż wyglądam jak idealna twarz bezdusznej korporacji, nastawionej na wysysanie ostatnich soków z małych firm, to w środku nadal jestem jego fajną, kochającą gry komputerowe i nienawidzącą korporacji przyjaciółką, Em.

Oczywiście starałam się to zrobić, nie mówiąc ani słowa. Żeby nie ściągnąć na swoją głowę gniewu Richarda Starka i jego ekipy prawników. Wiedziałam, że mogę ufać Christopherowi -zakładając, że w ogóle udałoby mi się go przekonać, że mówię prawdę. Ale to zupełnie inna historia. Bałam się jednak, że ktoś ze Starka nas podsłucha. Czasem zdawało mi się nawet, że wie­dzą, o czym myślę. Nie pytajcie skąd.

A wracając do tematu, nie było łatwo przekonać Christophera, że za tymi idealnymi niebieskimi oczami Nikki Howard kryję się ja, Em. Szczególnie że McKayla Donofrio przeszkadzała mi w tym, jak mogła. Swoją drogą, o co chodziło z tym nagłym uczuciem do Christophera? Obciął włosy i od razu napaliła się na niego przewodnicząca licealnego klubu biznesowego? Żeby ją pokonać, musiałam ciągle nawiązywać do Journeyąuest. Tyl­ko w ten sposób mogłam skupić na sobie jego uwagę. Czy to go zwabiło na poddasze? Na pewno. Albo wreszcie załapał, że jestem Em Watts, choć w ciele Nikki Howard, albo zaczął myśleć, że go prześladuję. Może wpadł, żeby mi powie­dzieć, że chodzi z McKaylą, i delikatnie zasugerować, żebym poszukała dobrego psychiatry.

Zaraz. Nie! Nie życzę sobie takich negatywnych myśli.

- Poproś portierów, żeby mu przekazali, że wracam do domu. Dobrze? - poprosiłam Lulu. - Znaczy, Christopherowi. Jeśli przyjdzie jeszcze raz. Że będę w domu tak szybko, jak się da, okej?

- No pewnie - powiedziała Lulu, ziewając. - To znaczy, chyba. Ale nie rozumiem, dlaczego po prostu do niego nie za­dzwonisz i sama mu tego nie powiesz. Zaproś go na świąteczną imprezę...

Lulu planowała tę imprezę od tygodni. Najwyraźniej ona i Nikki słynęły ze swoich świątecznych przyjęć, i ogólnie z mega imprez, jakie urządzały. Świąteczna impreza stała się prze­bojem, choć urządzały ją dopiero od dwóch sezonów. Znajomi byli zachwyceni. Za każdym razem przychodziły tabuny paparazzich, a zdjęcia ukazywały się potem w „Page Six", a nawet w „Vogue'u". Lulu od pierwszego grudnia nie mogła się sku­pić na niczym innym, ku rozpaczy swojej agentki i menedżera, którzy próbowali ją nakłonić, żeby skończyła nagrywać album - miał się ukazać jakoś na wiosnę, pod warunkiem że Lulu uda­łoby się wreszcie trafić do studia.

Ze świąteczną imprezą Lulu był tylko jeden mały problem. Problem, o którym Lulu jeszcze nie wiedziała - nie zamierzałam się tam pojawić.

Nie do końca wiedziałam, jak mam jej o tym powiedzieć. Właściwie oprócz mnie, czy raczej Nikki, Lulu nie miała żadnej rodziny. Jej rodzice się rozwiedli i zupełnie przestali się nią inte­resować. Czułam się okropnie. Miałam zamiar zostawić ją samą w święta i zupełnie olać jej odjazdową imprezę.

Ale co miałam zrobić? Miałam wcześniejsze zobowiązania.

Zapytała o Christophera, więc jej przypomniałam:

- Nie powinnam znać jego numeru, pamiętasz? Ciekawe, jak się dowiedział, gdzie mieszkam.

- To akurat nie jest trudne - odpowiedziała Lulu. - Wy­starczy poszukać kolejki podejrzanych, długowłosych typków, sterczących pod budynkiem. A potem sprawdzić, czy wypytują portierów, dlaczego nie chcesz im poświęcić ani chwili i dać pie­niędzy, które rzekomo jesteś im winna, bo są twoimi zaginiony­mi bezrobotnymi kuzynami.

Wytarłam się i włożyłam bieliznę, potem dżinsy i krótką ko­szulkę na ramiączkach - niełatwy wyczyn dla kogoś, kto kur­czowo trzyma komórkę i stara się nie rozdeptać rozbrykanego

miniaturowego pudla.

Zdziwilibyście się, jak szybko człowiek uczy się wkładać ubranie w najdziwniejszych warunkach, kiedy ciągle ktoś go rozbiera i ubiera bez odrobiny prywatności.

- Lulu, musimy teraz rozmawiać o moich fałszywych ku­zynach?

- Jak chcesz - odparła. - Ale tamten jeden koleś był nawet

seksowny na swój niedomyty sposób-.

- On też udawał mojego krewnego - przypomniałam jej. - A tak serio, Lulu. Co ja mam zrobić? Brandon chce mnie jutro

zabrać na narty wodne.

- Co? - Lulu wydawała się zdezorientowana. - Gdzie Bran­don chce cię zabrać?

- Na narty wodne - powtórzyłam. - Mówi, że jestem za

bardzo spięta.

- Za bardzo spięta? - zdumiała się. - Dlaczego tak pomyś­lał? Znowu chodzi o tę zamianę umysłów?

- No... - Nie chciałam jej mówić prawdy, jak to Brandon wyciągnął mnie z oceanu, bo sama nie ruszyłam nawet ręką, żeby się ratować. To było zbyt dziwaczne. Poza tym rozmawia­łyśmy przez starkowski telefon Nikki, który na bank był na pod­słuchu. Więc poruszanie takich tematów, a szczególnie paplanie o „zamianie umysłów", nie było dobrym pomysłem. Odparłam

- Być może.

- Ale macie już zdjęcia, tak?

- No jasne.

- W takim razie, w czym problem? Jesteś Nikki Howard. Twoje słowo jest rozkazem. Powiedz mu po prostu, że chcesz wracać jutro rano. - Swoich pracowników, w tym również mnie, Stark Enterprises woziło prywatnymi samolotami. To środek transportu, który bardzo oszczędza czas, ale nie jest zbyt przyjaz­ny dla środowiska naturalnego. Mój ślad ekologiczny zrobił się ogromny. Musiałabym podarować jakąś ogromną kwotę z pie­niędzy Nikki na godny cel, żeby go wymazać.

Chociaż na samolocie był napis „Stark", Brandon traktował go jak swoją prywatną własność.

- To jest samolot Brandona - przypomniałam jej. - Właś­ciwie należy do jego ojca, ale nieważne. Jak mam go namówić, żebyśmy wylecieli wcześniej, niż zaplanował?

- Nie namówić - stwierdziła Lulu - ale oznajmić, że musisz wyjechać jutro. I że ma dopilnować, żeby samolot był gotowy. A potem zrobisz tę swoją sztuczkę z języczkiem...

- O mój Boże - przerwałam jej natychmiast. Tej rozmowy zdecydowanie nie powinni słuchać prawnicy Starka ani nikt, kto podsłuchiwał telefon Nikki Howard, jeśli rzeczywiście to robił. - Lulu!

- Bo moglibyście się znowu zejść - powiedziała Lulu z en­tuzjazmem, jakby w tej chwili na to wpadła. - To znaczy, wiesz, że on by tego chciał. Od kiedy zerwaliście ze sobą, jest totalnie rozbity. Chociaż nie mam pojęcia, jak miałoby się to udać, skoro podoba ci się ktoś inny...

- Okej, Lulu - rzuciłam. Ewidentnie znowu jadła za dużo popcornu z mikrofali. Bywały dni, kiedy mnie nie było w domu, że jadała wyłącznie popcorn, bo nie umie gotować. - Muszę kończyć...

- Szkoda, że nie możesz wyjechać już dziś - westchnęła Lulu. -Ale musiałabyś wracać zwykłymi liniami.

Słowa „zwykłymi liniami" wypowiedziała z taką samą odra­zą, z jaką moja siostra Frida mawiała „dżinsy z supermarketu".

- Ooooch! - Lulu zapiszczała mi do ucha, najwyraźniej myśląc już o czymś innym. - Mam zamiar zatrudnić kogoś, kto będzie serwował ostrygi a la Rockefeller. A wiesz, czym są ostrygi? Afrodyzjakiem, ha! Jak tylko Christopher jedną zje, nie będzie mógł ci się oprzeć!

To nie był czas ani miejsce, żeby uprzedzić ją, że nie będzie mnie na święta i że nie przepadam za ostrygami, więc powie­działam: „Jasne" i się rozłączyłam. Złapałam hotelowy klucz i z Cosabellą, która dreptała za mną, ruszyłam na poszukiwania

Brandona.

Znalazłam go - czy raczej Cosabellą go znalazła - na pu­stym hotelowym tarasie, oświetlonym blaskiem księżyca. Sie­dział na wielkim, miękkim fotelu, z twarzą w dekolcie hotelowej

hostessy.

- Przepraszam - powiedziałam, rozdarta między zażenowa­niem a rozbawieniem.

Brandon z zaskoczenia puścił hostessę. Dziewczyna spad­ła z fotela, lądując na twardej podłodze tarasu ze zirytowanym

- Och, tak mi przykro! - rzuciłam pospiesznie. Cosie za­szczekała wesoło, a hostessa (na plakietce miała napisane „Rhonda") masowała sobie siedzenie, spoglądając na mnie ze

złością z podłogi.

- Nikki. - Brandon wstał i przeszedł nad Rhondą, jakby w ogóle jej tam nie było. - Wszystko w porządku? Co tu robisz? Mówiłaś, zdaje się, że idziesz spać.

- Idę - odparłam. - Niedługo. Nic pani nie jest? - spytałam Rhondę. Głupio mi było, że Brandon zapomniał o jej istnieniu.

- Nie, wszystko w porządku - odparła, spopielając chłopa­ka spojrzeniem. Brandon nawet tego nie zauważył.

- Coś się stało? - dopytywał się Brandon. Tyle że zwracał się do mnie, a nie do kobiety, której mógł uszkodzić kręgosłup, rzuca­jąc ją na ziemię. - Mam ci coś podać? Kolację? Jesteś głodna?

- Nie - powiedziałam. - Dziękuję. Chciałam cię tylko o coś prosić... - Zrobię wszystko - zapewnił, cały przejęty. - O co chodzi?

- Ehm... - bąknęłam, schylając się i podnosząc Cosie, która wciąż usiłowała lizać twarz Rhondy, gdy ta zbierała się z podłogi. Chciałam dać dziewczynie szansę wybrnięcia z tej głupiej sytuacji. — To może poczekać...

- Nie, serio. - Brandon zupełnie nie przejmował się Rhondą i jej wysiłkami. - O co chodzi?

Za jego plecami Rhonda wstała, wygładziła czarną, obcis­łą spódniczkę i zabrała tacę, na której serwowała Brandonowi wieczornego drinka, po którym najwyraźniej... hm, zaczęli się zaprzyjaźniać. Odeszła z uniesioną głową, a ja wyczułam zapach jej perfum, niesiony ciepłą, tropikalną bryzą.

To były perfumy Nikki, ostatnio dostępne w każdym Cen­trum Handlowym Starka po okazyjnej, świątecznej cenie czter­dziestu dziewięciu dolarów i dziewięćdziesięciu dziewięciu cen­tów. Wyprodukowanie jednej butelki, oczywiście w Chinach, kosztowało Starka dwa dolary, transport drogą morską jeszcze mniej. A zapach był tak cukierkowy, że nigdy w życiu bym ich nie użyła.

- Chodzi o to, że... Wspominałeś, że chcesz wyjechać poju­trze - powiedziałam. - Ale tak sobie myślę, czy nie moglibyśmy wrócić trochę wcześniej?

- Wcześniej? - Chyba go zaskoczyłam. Nie wiem, czego się spodziewał po mojej prośbie, ale z pewnością nie tego. Po­dejrzewałam, że Lulu miała rację. Miał nadzieję, że spytam go, czy nie chciałby znowu ze mną być. Już od jakiegoś czasu na to liczył. Niestety, jego nadzieje nie miały się spełnić. Brandon może i był w typie Nikki, ale na pewno nie w moim. Przynaj­mniej na razie, póki jeszcze miałam nadzieję, że Christopher się opamięta. - O ile wcześniej?

- Och, tylko trochę - odparłam. - Myślałam, że może... po­wiedzmy, jutro rano, koło dziewiątej?

- Ale to termin ustalony przez mojego ojca — powiedział zdumiony Brandon. - Chciałem go olać i zabrać cię na wyciecz­kę wokół wyspy na nartach wodnych. Podczas której zapewne miałam znów zakochać się w nim

po uszy.

- Tak... - Zawahałam się. - To bardzo miło z twojej strony, ale coś mi wypadło. Naprawdę muszę wracać do miasta...

- I nurkowanie - powiedział Brandon. - Myślałem, że jutro po obiedzie pójdziemy ponurkować.

No tak, poniekąd okazałam dzisiaj zamiłowanie do nurko­wania.

- Brzmi super - odparłam. - Ale chcę wrócić.

- Dlaczego? - upierał się Brandon. Jego ciemne brwi ściąg­nęły się w taki sposób, że gdybym nie znała go lepiej, pomyśla­łabym, że wygląda groźnie. Tyle tylko, że Brandon nie był ani

odrobinę groźny.

- To osobiste - powiedziałam. Nie miałam zamiaru rozwi­jać tematu. Przynajmniej nie z chłopakiem, który, byłam pewna, nie przeczytał ani jednej książki w życiu.

- Ale... ja nie chcę wyjeżdżać wcześniej. - Brandon klap­nął z powrotem na fotel, z którego przed chwilą się zerwał, i sięgnął po drinka. Widziałam po jego minie, że jest gotów się kłócić. I że nigdzie się nie ruszy, dopóki nie obiecam, że zostanę

jego dziewczyną.

Super. Powinnam była się domyślić, że do tego dojdzie. I nie ma mowy, żebym zrobiła sztuczkę z języczkiem. Cokol­wiek to było.

Usiadłam na fotelu obok Brandona i pochyliłam się do przo­du. Wiedziałam, że bluzka mocno odstaje mi na dekolcie, kiedy to robię. Oczywiście miałam na sobie stanik, więc właściwie Brandon nie zobaczył niczego, czego nie widział parę godzin wcześniej, kiedy byłam w bikini.

A jednak nie umiał się powstrzymać, żeby tam nie zajrzeć. To była prawda... mocy bluzeczki na ramiączkach nigdy nie na­leży ignorować. Frida próbowała mi to wbić do głowy lata temu, ale wtedy jej nie słuchałam, upierając się, że jako feministka, nigdy nie będę nosić ubrań, które sprawiają, że kobiece kształty stają się towarem na sprzedaż. To Lulu uświadomiła mi, że bluzki na ramiączkach nie uprzedmiotawiają, ale uwydatniają części ciała, z których wszystkie kobiety, niezależnie od rozmiaru, po­winny być dumne.

- Brandon, czy twój ojciec wie, że zatrzymujesz firmowy samolot na dodatkowe dwadzieścia cztery godziny? - spytałam słodko.

Brandon gapił się bez żenady.

- Kogo obchodzi, co myśli ojciec? - spytał lekko nadąsanym tonem. - Mamy inne samoloty. Może wziąć któryś, jeśli będzie potrzebował...

- Nie masz wyrzutów sumienia, że narażasz ojca na dodat­kowe koszty? Już mamy zdjęcia. A chodzi tylko o to, żebyś mógł pojeździć na nartach wodnych i ponurkować - tłumaczyłam.

- Nie - odparł Brandon, patrząc, jak rysuję palcem kółko na jego kolanie. Lulu stosowała ten trik wiele razy na facetach stawiających jej drinki w nocnym klubie. Czy czułam się źle, wypróbowując go na Brandonie? Troszkę. Czy miałam nadzie­ję, że zadziała? Totalnie. - Wiesz, nie jesteśmy z ojcem zbyt blisko.

- Wiem - powiedziałam ze współczuciem.

- Mama wiele lat temu zamieszkała w aśramie i od tego czasu właściwie jej nie widuję - ciągnął Brandon trochę bełkot­liwe. Widziałam, że za dużo wypił. Jak zwykle.

- Wiem - powtórzyłam. Tak naprawdę to nikt mi tego nie mówił. Ale czytałam o tym kiedyś w „People". Czasopisma Fridy walały się po całym domu.

- Posłuchaj, nie mogę decydować za innych, ale wolałabym, żebyśmy wyjechali jutro, tak jak było planowane. Jeśli nie... — Zdjęłam rękę z jego kolana i odchyliłam się do tyłu, zabierając mu przyjemny widok na mój dekolt. To była kolejna rzecz, któ­rej nauczyła mnie Lulu. Daj troszeczkę, a potem zabierz. - Jeśli nie, lecę pierwszym samolotem, na jaki dostanę bilet.

- Zwykłymi liniami? — Przeraził się zupełnie jak Lulu. Dla niego też pomysł lotu normalnym samolotem był odrażający. Tak bardzo, że złapał mnie za rękę i przyciągnął do siebie. Mocno.

- Co jest takiego ważnego w Nowym Jorku, że Nikki Howard chce lecieć zwykłymi liniami? - dopytywał się na­trętnie.

Ehm... Ups! Brandon zupełnie nie był w moim typie, z tą swoją urodą przystojniaka ze studenckiego bractwa i komplet­nym brakiem zainteresowania dla czegokolwiek prócz Bacardi i najnowszej promowanej przez niego gwiazdy hip-hopu. Pew­nie dlatego ciągłe zapominałam, że był kiedyś z Nikki Howard. I że ta parka - przynajmniej tak wynikało z wycinków praso­wych, które znalazłam w pokoju Nikki (przechowywała każdy artykuł na swój temat, jaki kiedykolwiek ukazał się w prasie, w dolnej szufladzie szafki nocnej)—przez co najmniej rok chodziła ze sobą na poważnie. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałam, była zazdrość Brandona. Nie mogłam mu powiedzieć, że chcę wra­cać na Manhattan, bo mam nadzieję, że odwiedzi mnie chłopak, w którym jestem zakochana.

- Nic takiego - odparłam niewinnie. - Po prostu muszę wrócić do szkoły. Pamiętasz? Ja ciągle jeszcze chodzę do szkoły. W tym tygodniu mam egzaminy semestralne.

Uścisk Brandona trochę zelżał. Przestał trzymać mnie kur­czowo, a zaczął przesuwać palce w górę po mojej ręce.

- No jasne. Szkoła. - Powtórzył. - Egzaminy.

Gdy jego palce dotarły do mojego karku i zanurzyły się w ciężkich, mokrych włosach, zdałam sobie sprawę, że będą z tego kłopoty. Przyjemnie było czuć palce Brandona we wło­sach. Problem w tym, że on doskonale o tym wiedział. To jeden ze skutków ubocznych tego, co zrobiło ze mną Stark Enterprises, przeszczepiając mi ciało Nikki Howard. Nie lubiłam Brandona Starka, w każdym razie nie w taki sposób.

Ale Nikki Howard lubiła Brandona... a przynajmniej jej cia­ło go lubiło. Gdy chłopak zaczął delikatnie masować tył mojej głowy, powieki mi opadły - zupełnie wbrew woli.

To było totalnie nie fair! Brandon doskonale wiedział, że Nikki Howard nie potrafi się oprzeć dobremu masażowi karku. Jej ciało wiotczało natychmiast, gdy ktoś zaczynał masować miejsce, gdzie czaszka łączy się w kręgosłupem. Przekona­łam się o tym po raz pierwszy, gdy fryzjer to na mnie wypró­bował.

Brandon najwyraźniej wiedział o tym i perfidnie to wyko­rzystywał.

- Ostatnio myślisz tylko o szkole - ciągnął. -1 o tych bzdu­rach, że Stark Enterprises rzekomo doprowadza kraj do ruiny.

- To nie są bzdury - wyszeptałam, gdy on dalej masował mi szyję. - Firma twojego ojca przyczynia się do globalnego ociep­lenia i do niszczenia drobnej przedsiębiorczości w Stanach...

- O rany! Kręci mnie, kiedy mówisz takie wywrotowe rze­czy - wyszeptał.

Jego głos zabrzmiał tak blisko, że otworzyłam oczy. Zasko­czył mnie widok twarzy Brandona tuż przed moją. Jego usta były centymetr od moich.

O nie! To się znowu działo! Czułam, jak pochylam się ku niemu - moje ciało zbliżało się do jego ciała, jakby popychała je jakaś niewidzialna siła... chociaż całowanie się z Brandonem było ostatnią rzeczą, jaką chciałam robić w tej chwili. A przynaj­mniej mój umysł tego nie chciał.

Problem w tym, że to nie byłam ja. Nie miałam nad tym kon­troli. To była Nikki. Po prostu na nią tak działali faceci.

Nie żebym miała coś przeciwko kobietom, które lubią się całować z facetami. Całowanie jest fantastyczne. Właściwie nie mam pojęcia, jak mogłam przeżyć taki kawał czasu bez tego.

Problem Nikki polegał na tym, że zanim przeszczepiono jej mój mózg, spędzała mnóstwo czasu, całując się z nieodpowied­nimi facetami. Tak dużo, że stało się trudnym do przełamania nawykiem. Teraz jej ciało robiło to automatycznie, a ja nie mog­łam go powstrzymać.

Dokładnie tak jak teraz. Nim zdążyłam zareagować, moje usta dotknęły ust Brandona i zaczęliśmy się obściskiwać w tym samym miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą Brandon obściskiwał hostessę Rhondę.

Nie dziwiłam się Rhondzie, że na niego leciała. Usta Brandona były takie miękkie, kiedy niecierpliwie wpijały się w moje, a jego dłoń błądziła po moim karku.

Czułam, że dzieje się to coś. To coś, co zawsze się działo, kiedy jakiś facet zaczynał całować Nikki, niezależnie od tego, czy podobał się mnie, Em. Przez to jakiś miesiąc czy dwa temu o mało nie skończyła się moja przyjaźń z Lulu. Zaczęłam się całować z jej chłopakiem. To było okropne, ale naprawdę nie mogłam się powstrzymać - czy raczej Nikki nie mogła. Teraz jej ciało wygięło się w kierunku Brandona, jakby z własnej woli, ręce sięgnęły do jego silnych, muskularnych ramion, a potem owinęły się mocno wokół jego szyi.

Problem w tym, że chociaż wiedziałam, że to się dzieje... Że za chwilę całkiem w to wsiąknę...

Nie mogłam się powstrzymać. Tak samo jak nie mogłam utrzymać głowy prosto, kiedy ktoś masował mi kark.

Bo to nie byłam ja. Przysięgam, to nie byłam ja.

A jak miałam kontrolować ciało obcej dziewczyny? Dziew­czyny, którą nie byłam? Przynajmniej jeszcze nie. Nie całko­wicie.

I wtedy Brandon przesunął rękę, a jego palce trafiły na wciąż jeszcze obolałą, wypukłą bliznę z tyłu mojej głowy. Poczułam ostrze bólu. Odsunęłam się od niego.

- Auć! -krzyknęłam.

- Co? - Na twarzy Brandona pojawiło się zdziwienie. - Co zrobiłem? Co tam masz, na głowie? Czy to... Przedłużałaś sobie włosy?

- Nie... to... nieważne. - Odchyliłam się do tyłu na fo­telu. Moje usta ciągle trochę mrowiły od pocałunku. Czułam mnóstwo emocji, ale przede wszystkim ulgę. Nigdy nie byłam tak wdzięczna za moją bliznę. Co ja wyprawiam? Całuję się z Brandonem? O mój Boże! Lulu mówiła, żebym zrobiła sztucz­kę z języczkiem, ale serio, wcale nie chciałam iść za jej radą. - To kolejny powód, dla którego powinnam wyjechać jutro, zgodnie z planem. Mój głos nie był tak opanowany, jak bym tego chciała. Bo tak naprawdę, choć oczywiście byłam wdzięczna Stark Enterprises za uratowanie życia, czasami żałowałam, że nie znaleźli mi jakiegoś innego ciała. Kogoś, kto... nie podniecałby się tak łatwo jak Nikki.

- Okej - stwierdził Brandon, patrząc na swoją rękę, jakby spodziewał się zobaczyć na palcach krew.

Co było śmieszne. Szwy zdjęli mi parę tygodni temu. Tyle że on o tym nie wiedział.

- Wiesz co, Nik? Ostatnio jakoś nie mogę cię rozgryźć - po­wiedział, patrząc na mnie z fotela.

- Wiem - odparłam. -1 przykro mi z tego powodu. Mam... parę problemów. Pracuję nad ich rozwiązaniem. Naprawdę cię lubię, Brandon.

Uniósł brew.

- Tak? - spytał. - Jak bardzo? Wystarczająco, żeby do mnie wrócić? Bo muszę ci powiedzieć — w jego głosie nie było cienia wahania - że ja byłbym chętny.

Przełknęłam ślinę, czując, jak narasta we mnie panika. To ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałam, ale należało mi się za flir­towanie z synem szefa. Jak mogłam kiedykolwiek myśleć, że wiem, co robię, igrając w taki sposób z uczuciami Brandona? Nie byłam Nikki na tyle długo, żeby umieć to rozegrać tak jak ona.

- Brandon, to bardzo miło z twojej strony - powiedziałam szybko. —Ale najpierw muszę sobie coś poukładać... uporać się z problemami. I lepiej, żebym była sama.

Wiedziałam oczywiście, że jeśli po powrocie do domu spra­wy ułożą się po mojej myśli i zejdę się z Christopherem, Bran­don będzie wściekły, kiedy się dowie, że go okłamałam.

Ale tym zajmę się potem.

Spojrzał na mnie ze złością, niemal jakby czytał mi w myś­lach.

- Nigdy w życiu nie byłaś sama, nawet przez minutę - po­wiedział. - Kim jest ten facet?

- Nie ma żadnego faceta - zapewniłam go ze śmiechem. Miałam nadzieję, że nie usłyszał, jak niepewny jest ten śmiech. - Szczerze. Po prostu poświęcam teraz więcej czasu sobie.

- Słyszałam to kiedyś u Oprah Winfrey. Da się na to nabrać? Może gdybym mu zasugerowała, żeby zrobił to samo? - Ty też mógłbyś spróbować. Na przykład przekonaj ojca, że jego firma powinna bardziej dbać o środowisko.

Brandon odwrócił wzrok.

- Mój ojciec i ja sami mamy parę problemów - powiedział

głuchym głosem.

- No tak - powiedziałam. - Jasne. - Przypomniałam sobie rozmowę jakiś miesiąc czy dwa temu. Brandon powiedział wte­dy. „On nigdy nie rozmawia z towarami. Ani ze mną".

- Dobra. Dzwonię do pilota, skoro tak ci zależy na wcześ­niejszym wyjeździe. - Brandon pogrzebał w kieszeni spodni w poszukiwaniu komórki. Wyglądał na trochę... hm, nie było innego określenia: wściekłego.

Zresztą dlaczego nie? Na pewno nie było łatwo dorastać w cieniu miliardera. Oczywiście, ten chłopak miał wszystko, czego dusza zapragnie.

Oprócz akceptacji swojego ojca.

I Nikki Howard na otarcie łez.

- Dzięki, Bran - powiedziałam, przełykając ślinę. - Jesteś

świetnym facetem.

- Tia - odparł, omijając mnie wzrokiem. - Wszystkie tak

mówią.

To niesamowite, myślałam, wracając do pokoju z Cosabellą truchtającą przy nodze. Wielka blizna na głowie uchroniła mnie przed popełnieniem kolosalnego błędu. Prawdopodobnie. Bo wątpię, żebyśmy poszli z Brandonem na całość akurat tam, na tarasie hotelowego baru.

Z drugiej strony, gdyby nie operacja, w ogóle nie znalazła­bym się w tej sytuacji.

Za to byłabym już martwa.

Patrząc, jak księżyc w pełni lśni odbity w zimnej, ciemnej wodzie, w której omal nie utonęłam ledwie parę godzin temu, pomyślałam, że najwyższy czas przestać się nad sobą użalać i zacząć doceniać życie. Jasne, że moje nowe życie nie było idealne.

Ale zaczynało nabierać uroku.

Zabawne, że w tej chwili naprawdę w to wierzyłam.

Jak się później okazało, nie mogłam się bardziej mylić.

3.

Najfajniejsze w lataniu prywatnym samolotem jest to, że nie musisz być na lotnisku dwie godziny wcześniej. Zjawiasz się pięć minut przed odlotem i nie każą ci nawet przechodzić przez bramki ochrony. Otwierają specjalne wejście i pozwalają pod­jechać twojej limuzynie pod sam samolot. Wystarczy wysiąść z samochodu z torebką i psem, którego możesz spuścić ze smy­czy, bo to twój samolot... No, samolot twojego szefa, ale to na jedno wychodzi. A potem siadasz sobie, gdzie chcesz. Nikt nie sprawdza ci biletu ani dokumentów, ani niczego. Mówią tylko: „Dzień dobry, panno Howard" i podają szampana. Albo sok po­marańczowy, jeśli jest się nastolatką, oczywiście.

Po pięciu minutach odlatujesz. Żadnych pokazów, jak za­pinać pasy i zakładać maski tlenowe. Żadnych wrzeszczących bobasów. Żadnych kolejek, żeby skorzystać z ciasnych toalet. Nic z tych rzeczy.

Za to masz luksusowe skórzane siedzenia, błyszczące maho­niowe stoły, WiFi. O tak! Ta historia z zakazem używania WiFi i komórek podczas lotu? Totalna bzdura. Gdy lecisz liniami Stark Air, nie ma żadnego zakazu. No i są świeże kwiaty, duże okno i odtwarzacz DVD firmy Stark, jeśli tylko go potrzebujesz. A do tego ogromna biblioteka filmowych nowości do wyboru.

Do takiego stylu życia można się przyzwyczaić. I mieć trud­ności z powrotem do zwykłego sposobu podróżowania. Czy jestem hipokrytką, skoro nienawidząc Stark Enterprises za to, co mi zrobili (mnie i tysiącom właścicieli małych przedsiębiorstw, nie wspominając środowiska naturalnego), i tak wolę latać pry­watnym samolotem Richarda Starka zamiast zwykłymi liniami?

Tak.

Jeśli dzięki temu miałam wrócić do domu, do Christophera - i mojego nowego, szczęśliwego życia, kiedy już zaczniemy ze sobą chodzić - osiem godzin wcześniej, niż gdybym leciała zwykłym samolotem, to miałam to gdzieś.

Szybciej, niż się spodziewałam, ujrzałam pod nami Manhat­tan, okryty szarymi deszczowymi chmurami. Jakimś cudem wi­dok tej wyspy, sterczącej ze słonawych czarnych wód rzek Hud­son i East jak wysunięty środkowy palec, zachwycił mnie o wiele bardziej niż wyspy tropikalne z ich białymi plażami.

Wyciągałam szyję, próbując dojrzeć Washington Sąuare Park i blok, w którym mieszkała moja rodzina, kiedy dostałam pierwszego esemesa na moją ni estarkowską komórkę.

„SOS", pisała Frida. Dzwoń jak najszybciej.

Wystukałam jej numer, zanim się zastanowiłam, że to prze­cież moja siostra Frida, dla której sytuacją kryzysową potrafi być brak kredek do oczu w Sephorze. Jedyne, co przyszło mi do gło­wy, to to, że tata miał zawał serca. W końcu był przepracowanym białym mężczyzną w średnim wieku. Większość tygodnia spę­dzał w New Haven, bo był wykładowcą w Yale. Widywałyśmy go tylko w weekendy. I doskonale wiedziałam, czym się głównie odżywiał. Pączkami z Dunkin' Donuts i zimną kawą. Ani razu nie widziałam, żeby ćwiczył. Albo zjadł jakiś owoc.

- Frida? - spytałam, kiedy odebrała. Zauważyłam, że Brandon, siedzący po przeciwnej stronie, uniósł z irytacją powiekę, słysząc mój zdenerwowany głos. Całą drogę spał. Albo udawał, że śpi. A rano traktował mnie dość chłodno. Myślę, że nie do końca poradził sobie z tym, co wydarzyło się między nami ze­szłego wieczoru - to znaczy, że odrzuciłam jego propozycję.

Kiedy tylko się zorientował, że rozmawiam przez telefon, a nie mówię do niego, zamknął z powrotem przekrwione oko.

- O co chodzi? - spytałam nagląco, ale na tyle cicho, żeby nie przeszkadzać skacowanemu synowi mojego szefa. - Coś z tatą? Wszystko w porządku?

- Co? Nie, nie chodzi o tatę. - Frida, na drugim końcu linii, była ewidentnie przygnębiona. - Ale nic nie jest w porządku. To

mama.

- Co z mamą? - Mama? Była okazem zdrowia. Każdego ranka przepływała parę basenów na studenckiej siłowni. Jadała wyłącznie sałatki i kurczaka bez skórki. Była wręcz obrzydliwie zdrowa. - Coś jej się stało?

- Wszystko z nią w porządku -odpowiedziała Frida. -Przy­najmniej fizycznie. Gorzej z głową. Dowiedziała się, że jestem czirliderkąi teraz chce, żeby mnie wyrzucili z drużyny.

Opadłam na mój skórzany fotel. Poczułam taką ulgę, że nie mogłam wydobyć z siebie głosu. I miałam ochotę zamordować Fridę za to, że mnie tak wystraszyła.

- Em - ciągnęła Frida. - Musisz tu natychmiast przyjechać i spróbować jej przemówić do rozsądku. Mówi, że nie mogę je­chać na obóz czirliderek.

- Jestem w samolocie - powiedziałam, spoglądając przez okno na połyskującą zimno rzekę Hudson. - Byłam na Wyspach Dziewiczych, pamiętasz? Nie ma mowy, żebym mogła do was wpaść. - No i miałam o wiele ważniejsze rzeczy do roboty niż rozsądzanie kłótni między matką a siostrą. Zgoda, prawdopodo­bieństwo, że Christopher znowu przyjdzie, nie było wielkie... chociaż właściwie była niedziela i raczej nie miał nic lepsze­go do roboty. Wiedziałam, że w niedziele Christopher albo grał w Journeyąuest, albo szwendał się po sklepach z grami kompu­terowymi, żeby zobaczyć, czy w sobotę nie przywieźli czegoś nowego. Postanowiłam jednak, tak na wszelki wypadek, sie­dzieć cały dzień w domu.

- Poza tym, czy nie martwisz się o ten obóz trochę za wcześnie? - spytałam siostrę. - Jest grudzień. Do lata masz parę miesięcy, żeby urobić mamę. - Albo stracić zainteresowanie machaniem pomponami i zająć się czymś bardziej angażującym umysł, jak na przykład inżynierią kosmiczną, pomyślałam. Ale nie wypowiedziałam tego głośno.

- Chodzi o tygodniowy obóz w czasie ferii świątecznych, na którym mamy dopracować układy - wyjaśniła Frida. - Na Florydzie. Wszyscy z drużyny jadą. A mama mówi, że prędzej padnie trupem, niż puści córkę na obóz czirliderek, żeby się uczyła fikać nogami.

- Na święta jedziemy chyba do babci? - spytałam. Cosabella, która uwielbiała latać samolotem prawie tak samo jak jeździć samochodem, zdecydowała, że widok z moich kolan już nie jest interesujący. Skoczyła na drugą stronę alejki, żeby zobaczyć, co się dzieje za oknem Brandona. Porządnie go przy tym podrapała, fundując mu pobudkę, której nie nazwałabym przyjemną. Bez­głośnie powiedziałam „sorki", ale tylko obrzucił mnie niezado­wolonym spojrzeniem.

W słuchawce zapanowała niezręczna cisza. Myślałam na­wet, że wlecieliśmy w miejsce, w którym nie było zasięgu, ale Frida powiedziała:

- No tak. Jedziemy. Obóz czirliderek zaczyna się po świę­tach. Ale Em...

- W takim razie problem rozwiązany - powiedziałam. - Po­słuchaj, zadzwonię do mamy. Powinna być zadowolona, że masz koleżanki, dbasz o kondycję i robisz coś ponadprogramowego, co będzie dobrze wyglądać w twoich podaniach na studia. Tak mi się wydaje. I okej, piłka nożna czy lacrosse mogłyby być le­piej widziane, ale...

- Nie wystarczy, że zadzwonisz - przerwała mi Frida. - Mu­sisz tu przyjść. Ona musi usłyszeć to od ciebie osobiście. Inaczej w życiu mnie nie puści...

- Dobra - powiedziałam. - Wpadnę, kiedy tylko podrzucę swoje rzeczy do domu. A tak przy okazji, to mam dla was pre­zenty. - Świąteczne zakupy weszły na zupełnie inny poziom, od kiedy mam na nie pieniądze. To, że mogłam kupić moim bliskim prezenty, o jakich zawsze marzyli, a na które nigdy nie było ich stać, było fantastyczne. Naprawdę fajniej było dawać, niż dostawać. Nie mogłam się doczekać miny Fridy, kiedy otworzy czar­ne, aksamitne pudełeczko i zobaczy, co jej kupiłam.

Frida się nie odezwała, co było dosyć dziwne, bo zwykle buzia jej się nie zamykała.

Może była tak przytłoczona wdzięcznością, że nie wiedzia­ła, co powiedzieć.

Tia. Jasne.

Niezwykła cisza. Chyba rzeczywiście lecieliśmy przez jakąś komórkową martwą strefę. Rozłączyłam się i poszłam uwolnić eks chłopaka Nikki Howard od Cosabelli.

Brandon nie wyglądał na szczególnie wdzięcznego. Nie dziwiłam mu się. Cosabelli zdecydowanie przydałoby się szko­lenie.

Przymusowe siedzenie w samolocie było męczące nie tylko dla Cosie, choć tylko ona okazała to bez żenady. Po otwarciu drzwi natychmiast nasikała na płytę lotniska. Zrobiła dokładnie to samo, kiedy Karl, nasz portier, otworzył drzwiczki samocho­du, który przywiózł nas z lotniska Teterboro. Cosie wyskoczyła i pobiegła truchtem do wielkiej donicy przed naszym domem. Gdzie indziej miała to zrobić?

- Witamy w domu, panno Howard - powiedział Karl, gdy wysiadłam w lodowatą mżawkę, padającą z ołowianych chmur. Pogodzie daleko było do łagodnej bryzy z Wysp Dziewiczych i nikt nie biegł do mnie z pina coladą, jak w hotelu na St. John. - Mam nadzieję, że dobrze się pani bawiła na wyjeździe.

- Było świetnie - odpowiedziałam automatycznie. Zrobi­łam się nerwowa, jak zawsze, kiedy Cosie się załatwiała. Karl musiał to zauważyć, bo powiedział:

- Och, ja to posprzątam, panno Howard. Proszę szybko wejść do środka i nie stać na tym zimnie. Aha... Chyba powinie­nem uprzedzić... w holu czeka na panią gość. Nie byłem pewien czy... zresztą, sama pani zobaczy.

Serce mi zapikało, chociaż mówiłam sobie, że to nie może być on. Siedzenie w holu i czekanie, aż dziewczyna wróci do domu, zupełnie nie było w stylu Christophera.

Ale gdy weszłam do holu i zobaczyłam błysk krótkich blond włosów, nie mogłam nie pomyśleć: To on! O mój Boże, to on!

I nagle tak się zdenerwowałam, że zaczęłam się trząść.

Co było absurdalne. W końcu od wieków byłam jego przy­jaciółką. Na litość boską, urządzaliśmy sobie konkursy bekania. No dobra, to było w siódmej klasie, ale jednak. Dlaczego teraz się denerwowałam? Miałam całkiem nowe ciało, a on tego do tej pory nie rozgryzł, mimo że zostawiłam mu kiedyś bardzo ewi­dentną wskazówkę. Cały czas tak bardzo tęsknił za starą mną

- tą, której nie zauważał, póki nie było za późno - że nie zdawał sobie sprawy (najwyraźniej do teraz), że doniesienia prasowe o mojej śmierci były mocno przesadzone. Powinnam się cieszyć, że wreszcie do niego dotarło.

Więc dlaczego z nerwów zamieniałam się w galaretę?

Nie mogłam się nawet zmusić, żeby spojrzeć w jego stronę. A ponieważ nie umiałam sobie poradzić z tą sytuacją i chciałam ją rozegrać na zimno, jak kiedyś doradziła mi Lulu, udałam, że go nie widzę. Ruszyłam do windy z Cosabellą truchtającą przy nodze, starając się kołysać biodrami jak Nikki Howard, choć wiedziałam, że idę niezgrabnie jak Em Watts. Nagle usłyszałam męski głos:

- Nikki.

Nie chciałam wyglądać na zbyt chętną. Faceci tego nie lubią

- według Lulu, mojego domowego eksperta od facetów. Musia­łam pozwolić mu przejąć inicjatywę. Musiałam pozwolić mu myśleć, że przyjście tutaj było jego pomysłem. Bo w sumie było. Musiałam...

- Nikki. Chwileczkę. To nie on!

To nie był głos Christophera.

Rozejrzałam się. Owszem, w holu stał wysoki blondyn. Zbudowany dokładnie tak, jak opisała to przez telefon Lulu.

1 patrzył prosto na mnie.

Ale był ubrany w polowy mundur marynarki wojennej. Christopher nigdy by nie wstąpił do wojska, jako że jego ojciec, Komendant, wykładowca nauk politycznych na uniwersytecie w Nowym Jorku, wpoił synowi głęboko zakorzenioną niechęć do podlegania jakiemukolwiek zwierzchnictwu. Poza tym, jako licealista, tak jak ja, nie mógł się zaciągnąć do wojska, nawet gdyby chciał.

Na twarzy blondyna malowała się głęboka niechęć.

Najwyraźniej skierowana pod moim adresem. Wokół nie było nikogo innego.

Świetnie. Co takiego zrobiłam temu Blondasowi? Nigdy go nawet nie widziałam.

- Ehm - powiedziałam, pospiesznie, wciskając guzik przy­wołujący windę. - Przepraszam. Mówisz do mnie?

Awersja na twarzy Blondasa się pogłębiła. Wyglądał na ja­kieś dwadzieścia lat, może trochę więcej. Na mundurze miał mnóstwo różnych znaczków. Ale byłam zbyt zafascynowana jego pełną niechęci miną, żeby oderwać wzrok od twarzy faceta i czytać, co jest na nich napisane.

- Przestań się wygłupiać, Nik - powiedział, podchodząc do mnie. Jego głos był głęboki. Zauważyłam w nim słaby ślad po­łudniowego akcentu. - Ta bzdura z amnezją może i zadziała na twoich modnych przyjaciół, ale mnie na to nie nabierzesz.

Zamrugałam i spojrzałam w stronę drzwi wejściowych bu­dynku. Karl ciągle był na zewnątrz i sprzątał po Cosabelli. Co było dość niefortunne, bo jego zadaniem było zapobieganie tego typu nieprzyjemnym sytuacjom. Przyznaję, że Blondas nie wyglą­dał jak te łajzy z kitkami, które przychodziły tu i żądały pieniędzy, bo inaczej pójdą do jakiegoś brukowca i opowiedzą obleśną histo­ryjkę o gorącej nocy w Vegas czy gdziekolwiek indziej.

Czego innego mógłby jednak chcieć?

- Przepraszam - powiedziałam. W myślach powtórzyłam sobie gadkę, którą musiałam wygłaszać już ze sto razy w ciągu ostatnich paru tygodni. Zawsze wtedy, gdy miałam do czynienia z tak zwanymi przyjaciółmi i krewnymi Nikki, którzy usiłowali mnie podejść, mówiłam: - Naprawdę mam amnezję i zupełnie nie pamiętam, kim jesteś. Będziesz musiał się przedstawić. Więc nazywasz się...?

Niebieskie oczy Blondasa kogoś mi przypominały. Tylko kogo? Od początku spoglądały na mnie zimno, a teraz zrobiły się jeszcze zimniejsze.

- Serio - powiedział. - Zamierzasz się przy tym upierać? Przy tym numerze z amnezją? Naprawdę myślisz, że ci się to ze mną uda? Ze mną?

Słowa „Przy tym numerze z amnezją" wypowiedział w taki sposób, jakby Nikki już kiedyś próbowała na nim podobnych sztuczek. I to najwyraźniej nieskutecznie.

- To nie jest żaden numer - powiedziałam, wysuwając pod­bródek. Chociaż oczywiście była to jedna wielka ścierna. Nie mia­łam żadnej amnezji. Po prostu nie byłam Nikki Howard. No... może z prawnego punktu widzenia... - Naprawdę nie mam po­jęcia, kim jesteś. Jeśli nie chcesz w to uwierzyć, to lepiej wyjdź, zanim będę zmuszona zrobić coś, czego oboje pożałujemy.

- Co na przykład? - spytał. - Zadzwonisz po gliny? Dokładnie o to chciałam poprosić Karla - chociaż trochę mi

było głupio wzywać policję do żołnierza armii USA - więc nic nie odpowiedziałam.

Blondas gapił się na mnie jeszcze chwilę.

- Mój Boże - powiedział po chwili z niedowierzaniem, któ­re powoli pojawiało się na jego przystojnej, choć trochę zmęczo­nej twarzy. - Naprawdę byś to zrobiła, co? Nasłałabyś na mnie gliny.

- Mówię ci. - Odetchnęłam z ulgą, kiedy winda wreszcie przyjechała. - Nie mam pojęcia, kim jesteś. A teraz, jeśli po­zwolisz, właśnie wróciłam z sesji i jestem potwornie zmęczona. Muszę się jeszcze rozpakować...

Kompletnie mnie zaskoczył. Po prostu wyciągnął rękę i złapał mnie za ramię. Uścisk był mocny. Nie dałabym rady się z niego wyrwać, choćbym nawet próbowała. A nie miałam zamia­ru tego robić, bo chciałam zachować moje kończyny w jednym kawałku.

Teraz zaczęłam się bać. Karl gdzieś zniknął, a hol był pusty, co jak na niedzielne popołudnie było dość niezwykłe. O tej porze pozostali lokatorzy naszego apartamentowca, pnący się po drabinie kariery i wynajmujący mieszkania za dziesięć tysięcy miesięcznie, pędzili zwykle na treningi albo do Starbucksa na latte. Kim był ten gość o lodowatym spojrzeniu i w wojskowym mundurze?

- Mówię ci, Nik, przestań się wygłupiać - powiedział gło­sem równie twardym jak jego uścisk. Cosabella u moich stóp wyczuła, że coś się dzieje, i zaskomlała nerwowo. Blondas ją zignorował. - Wstydzisz się przyznać, że mnie znasz? Dobra. Zawsze tak było. Ale jak możesz jej robić coś takiego? Znikła, a ciebie to nawet nie obchodzi? Przecież wiesz, że nie mogłem się nią opiekować, kiedy byłem na okręcie podwodnym. A teraz jej po prostu nie ma! Nikt nie wie, gdzie się podziała, nawet jej najlepsze przyjaciółki, Leanne i Mary Beth. Nie odezwała się do nich. I nawet nie próbuj mi wmawiać, że to nie jest twoja wina.

Patrzył na mnie oskarżycielsko, a ja naprawdę nie miałam pojęcia, o czym mówi. To wszystko brzmiało jak z kosmosu. Leanne? Mary Beth? I kto zniknął? Kim była „ona"?

Musiała być dla niego ważna. Na tyle, że z jego oczu zniknął cały chłód. Teraz płonęło w nich uczucie.

Uczucie, które dziwnie przypominało nienawiść.

Do mnie.

- Chwileczkę - powiedziałam, podnosząc wolną rękę. Ta druga zaczynała już drętwieć, bo żelazny uścisk Blondasa odciął dopływ krwi. - Zwolnij. Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Kto to jest Leanne? Kto to jest Mary Beth? Kim ty jesteś?! I kim jest ta zaginiona kobieta?

To ostatnie pytanie walnęło go jak pięść w brzuch. Był tak zszokowany, że puścił moją rękę i cofnął się o krok, gapiąc się na mnie, jakbym była jakimś dziwnym i nieszczególnie atrak­cyjnym gatunkiem zwierzęcia, które właśnie pokazano w zoo. Może w domku dla gadów.

- Twoją matką - powiedział w końcu, wskazując jedną z naszywek na piersi, na której, dopiero teraz to zauważyłam, widniało: „Howard". -A ja jestem twoim starszym bratem. Mam na imię Steven. Teraz mnie sobie przypominasz, Nikki?

4.

No tak, to częściowo wyjaśniało jego nieprzychylne spoj­rzenia.

Patrzył na mnie z dezaprobatą nawet wtedy, kiedy już wwio­złam go windą na poddasze. Niespecjalnie mu się dziwiłam. Nie wiedziałam też, co miałabym mu powiedzieć. Kręciłam się bez­sensownie, parząc mu espresso w naszym luksusowym ekspresie do cappuccino i espresso, który niedawno nauczyłam się obsłu­giwać. Oprócz zaproponowania mu kawy, nie bardzo wiedzia­łam, co robić. Przecież nigdy nie miałam starszego brata. A co dopiero starszego brata, który był na mnie zły za to, że zgubiłam naszą matkę. Najwyraźniej Nikki była za nią odpowiedzialna, kiedy on był na służbie.

Chyba nieszczególnie zależało mu na kawie, ale przynaj­mniej w końcu przyjął do wiadomości moją mnezję. Mniej wię­cej. Lulu, jak zwykle, okazała się baaardzo pomocna. Wyszła chwiejnym krokiem ze swojego pokoju, ubrana tylko w błysz­czącą brzoskwiniową haleczkę i szorty, i z wariackim kołtunem na głowie. Najwyraźniej dopiero wstała, chociaż była już druga po południu - jak na nią, to i tak wcześnie. W każdym razie pojawiła się w kuchni, gdy usiłowałam uruchomić ekspres do kawy. Lulu rzuciła jedno spojrzenie na umundurowanego męż­czyznę zajmującego mnóstwo miejsca w naszym salonie. Nie żeby był gruby, czy coś. Po prostu był wysoki i umięśniony, i... No cóż, to po prostu taki typ faceta, który zajmuje mnóstwo miejsca.

- No czeeeść... - powiedziała z szerokim uśmiechem.

Chciałam ją ostrzec, że to nie jest dobry moment. Doskonale wiedziałam, co jej chodzi po głowie. Zamierzała z miejsca rozkochać w sobie Stevena, tak jak wszystkich innych przystojnych facetów, którzy stawali na jej drodze. Rozkochiwanie w sobie przystojnych facetów było jej hobby, tak jak robienie zakupów, picie mojito i okazjonalne nagrywanie piosenek do albumu, któ­ry pewnie nigdy nie zostanie wydany.

Ale niepotrzebnie się martwiłam. Ponieważ Steven - brat Nikki - odpowiedział „cześć" zupełnie niezainteresowanym to­nem i kontynuował temat, który zaczął jeszcze w windzie:

- Amnezja? Taka jakiej dostają ludzie w operach mydlanych?

- Niezupełnie. Ale podobnie - zapewniłam, chociaż dobrze wiedziałam, że coś takiego nie zdarza się naprawdę. To znaczy zdarza się, ale nie wygląda tak jak u Nikki Howard. To nie tak, że człowiek walnie się w głowę i wybiórczo zapomina o kilku rzeczach. Taki człowiek zapomina o wszystkim. Zapomina, jak się nazywa i w jakim kraju żyje. Czasem zapomina nawet, jak się wiąże sznurowadła.

- I chcesz powiedzieć, że nie pamiętasz - ciągnął Steven, to­talnie ignorując Lulu, która przechadzała się obok niego w swoim błyszczącym kompleciku, który uzupełniła o klapki z puszkiem pod kolor - jak obiecywałaś, że zaopiekujesz się mamą, kiedy mnie nie będzie? Że dopilnujesz, żeby na czas płaciła czynsz i żeby nie miała kłopotów z salonem strzyżenia psów?

Salon strzyżenia psów? Mama Nikki Howard miała salon strzyżenia psów? Szkoda, że nikt nie podzielił się ze mną wcześ­niej tą użyteczną informacją, podobnie jak tą, że Nikki ma bra­ta w marynarce wojennej. Powiedzieli mi tylko tyle, że Nikki była nastolatką, która uzyskała sądownie prawo do decydowania o sobie, bo nie układało jej się z rodziną.

Spojrzałam ze złością na Lulu. Siadła na barowym stołku, starannie upozowana, żeby Steven miał jak najlepszy widok na jej posmarowane samoopalaczem nogi. Przyjaciółka ignorowała mnie kompletnie, bo całą uwagę skupiła na stojącym na środku naszego salonu przystojnym blondynie w mundurze.

- Ehm... - Szamotałam się z ekspresem. Lepiej było sku­pić się na maszynie do parzenia kawy niż na tym, co się działo w salonie. Bo cała ta sytuacja dziwnie zalatywała kłopotami. Przy okazji, miło ze strony Nikki, że miała całą szafkę zawaloną wycinkami z gazet na swój temat i ani jednego zdjęcia rodziny.

- Dopóki mi się nie przedstawiłeś, nie wiedziałam nawet, że mam brata. Więc odpowiedź brzmi „nie", nie pamiętam, że obiecywałam ci coś takiego. Tak samo jak nie pamiętam mamy i jej salonu strzyżenia psów.

- Jaki masz stopień? - chciała wiedzieć Lulu, która przy­glądała się z zachwytem sylwetce Stevena, a konkretnie jego bi­cepsom rysującym się pod mundurem, gdy tak stał z założonymi rękami. Cały czas bujała nogą, przez co jej klapek z puszkiem podskakiwał w bardzo denerwujący sposób. Oczywiście robiła to specjalnie, żeby Steven patrzył na jej świeżo wydepilowane nogi.

Steven uparcie nie zwracał na nią uwagi.

- A te wszystkie wiadomości, które ci zostawiałem? - spy­tał. - Uznałaś, że możesz je po prostu zignorować?

- Dostaję miliony wiadomości od ludzi, których nie znam - wyjaśniłam. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. - Wszyscy twierdzą, że są moimi krewnymi i że jestem im winna pieniądze. Więc już dawno przestałam odsłuchiwać wiadomości Nikki... znaczy, moje.

- Cudownie - powiedział Steven. Odwrócił się i przecze­sał ręką włosy... dokładnie w tym samym kolorze co moje, czy raczej Nikki, tyle że bez miodowych pasemek. - Po prostu fan­tastycznie. A masz je jeszcze? Te wiadomości, znaczy. Może mama próbowała się do ciebie dodzwonić albo zostawiła infor­mację, dokąd wyjeżdża?

- Jesteś oficerem? - dopytywała się Lulu. Jej noga wciąż się kołysała. Zauważyłam, że zrobiła sobie pedikiur, lakier Baleto­wy Róż. Nie pytajcie mnie, skąd wiem takie rzeczy, skoro jesz­cze trzy miesiące temu nie umiałabym odróżnić jednego lakieru od drugiego, choćby ktoś przystawił mi lufę do głowy. - Przez cały dzień wydajesz ludziom rozkazy? Uwielbiam, jak mężczyź­ni wydają mi rozkazy. To takie seksowne.

- Przykro mi - powiedziałam, przepraszając zarówno za moją współlokatorkę, jak i za to, co miałam mu powiedzieć. Bo naprawdę było mi przykro. - Skasowałam wszystkie wiadomo­ści. Ale... - Podstawiłam maleńką filiżankę do espresso pod od­powiedni otwór i wcisnęłam guzik z narysowaną małą filiżanką.

- Przecież na pewno jeszcze zadzwoni, prawda?

Steven pokręcił głową. Nagle wydał mi się jeszcze bardziej wykończony niż przed chwilą. Usiadł na barowym stołku, jakby nie miał siły dłużej stać. Lulu była wniebowzięta, znalazł się ledwie dwa stołki od niej. Najwyraźniej nie zauważyła tego sub­telnego niuansu, że wybrał miejsce najdalej od niej. Natychmiast wyprostowała się dla lepszego efektu i posłała mu olśniewający uśmiech, który zignorował.

- Naprawdę masz amnezję — powiedział. Jego twarz była jak maska smutku. Było mi go tak żal, że ściskało mi się serce.

- Mama nigdy nie dzwoni drugi raz. Zawsze powtarzała, że jeśli ktoś nie oddzwania, to widocznie ma powody. Niby dlaczego tu jestem i pytam, czy się z tobą nie kontaktowała, zamiast siedzieć w Gasper i czekać, aż się odezwie?

Lulu zupełnie zapomniała o rozkochiwaniu w sobie Stevena i zakrztusiła się własną śliną.

- Powiedziałeś G-Gasper? - wysapała między napadami kaszlu.

Steven wreszcie spojrzał na nią, a potem z powrotem na mnie.

- Nie powiedziałaś jej? — Było to raczej stwierdzenie faktu niż pytanie. Rzucił to takim tonem, że zawahałam się, zanim po­stawiłam przed nim espresso z kremową pianką na wierzchu.

- No... najwyraźniej nie - stwierdziłam. Oczywiście nie miałam pojęcia, o czym mówi, bo przecież nie byłam jego sio­strą. Jego siostra nie żyła. Mózg Nikki pływał w słoiku z forma-liną gdzieś w czeluściach Instytutu Neurologii i Neurochirurgii Starka. A nawet jeśli reszta chodziła z moim mózgiem w środku, robiła zakupy jej kartami kredytowymi i parzyła kawkę jej bratu...

To, jak na mój gust, Nikki i tak była wystarczająco martwa.

Tylko że nie mogłam mu tego powiedzieć.

Steven patrzył na mnie znad parującego espresso, jakby nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał.

- Zaraz - powiedział z niedowierzaniem w niebieskich oczach. - Domu też nie pamiętasz?

Pokręciłam niepewnie głową. Nie chciałam go ranić. I tak wyglądał fatalnie.

Nie potrafiłam też kłamać, stojąc z kimś twarzą w twarz, chociaż właśnie tego wymagało ode mnie Stark Enterprises.

Teraz już wiedziałam, skąd znam te oczy. Patrzyłam w nie za każdym razem, kiedy zerkałam na swoje nowe odbicie w lustrze. To były oczy Nikki.

Tylko bez czarnego, oryginalnego, wielowymiarowego tu­szu do rzęs Chanel.

Steven założył ręce na piersi, odchylił się do tyłu i zapatrzył w sufit. Przez chwilę zastanawiałam się, czy zauważył to coś, co i ja kiedyś zauważyłam - dwie okrągłe dziurki obok wpuszcza­nych w sufit halogenowych lamp, nie większe niż centy. Wcześ­niej ich tu nie było. Dziurki były zalepione, ale na szybko i byle jak. Tak jakby ktoś coś tam wsadził i dostał widomość, że jedna z lokatorek wróci wcześniej.

Do czego służyły? Były zbyt wysoko, żebym mogła się tam wdrapać i sprawdzić - mieszkanie miało sześć metrów wyso­kości.

Nie służyły do niczego - to znaczy, niczego innego niż nik­czemne, tajemnicze cele Stark Enterprises. A może to była tyl­ko moja paranoja. Gdy zapytałam o te dziurki Karla, sprawdził w grafiku konserwacji i powiedział, że wygląda to na rutynową kontrolę okablowania.

Okablowanie, terefere.

Może „rutynowe okablowanie" było powodem, dla którego transmiter fal radiowych - czy po prostu wykrywacz pluskiew, który kupiłam w sklepie ze sprzętem szpiegowskim, krótko po tym, kiedy zauważyłam te dziury w suficie, a moja paranoja rozkręciła się na dobre - wariował, gdy tylko uruchamiałam go na naszym poddaszu. Albo to miejsce było pełne podsłuchów, albo wykrywacz był kompletnym oszustwem, chociaż za takie pieniądze to powinien być profesjonalny sprzęt. Poza tym nie piszczał nigdzie indziej - na przykład w szkole.

Steven nie zauważył dziurek. Wyglądało to raczej tak, jakby gapił się w sufit, żeby powstrzymać łzy. A miał nad czym płakać. Zaginęła mu matka, a siostra nie pamiętała nawet rodzinnego miasteczka, w którym oboje się wychowali.

Posłałam spanikowane spojrzenie Lulu, która na chwilę po­rzuciła swoją zabawę w wampa. Była równie zaniepokojona jak ja. Patrzyłyśmy na siebie, zastanawiając się, co robić. Na naszym dziewczyńskim poddaszu miałyśmy silnego żołnierza, który... płakał! Nad zaginioną matką!

To było okropne. Jak Stark Enterprises mogło mnie postawić w takiej sytuacji? Żaden problem udawać przed makijażystami i ekschłopakami Nikki (przeważnie obleśnymi), że nią jestem.

Ale to zupełnie co innego! Biedny facet. Byłam do niczego. No bo... chodziłam na te wszystkie zajęcia z fizyki stosowa­nej w jednym z najlepszych liceów na Manhattanie. I potrafi­łam sprawniej niż ktokolwiek z Liceum Alternatywnego Tribeca posłużyć się wykrywaczem pluskiew, narysować wykres zdania złożonego, zaprojektować prosty procesor strumieniowy czy skorzystać ze wskazówek Manola - czyli na przykład stanąć na palcach w wodzie podczas sesji zdjęciowej na plaży, żeby nogi wyglądały na dłuższe.

Nie mogłam jednak pomóc bratu Nikki Howard odnaleźć mamy? Klauzula poufności na umowie ze Starkiem i podpis ro­dziców wiązały mi ręce. Nie mogłam pisnąć ani słowa. A już na pewno nie tutaj, na poddaszu, które najprawdopodobniej było na podsłuchu.

Nagle usłyszałam dźwięk, wydobywający się z gardła Stevena. Przez moment sądziłam, że to szloch. Jedno spojrzenie na Lulu i wiedziałam, że ona czuje się dokładnie tak samo jak ja — chciało jej się ryczeć. To naprawdę było słodkie, że ten wielki, silny facet płacze z powodu mamy.

Dopiero po sekundzie czy dwóch zorientowałyśmy się, że brat Nikki wcale nie płacze. On się śmiał!

Wcale nie jak ktoś, kto uważa, że coś jest naprawdę za­bawne.

- Ale z ciebie numer, Nik — powiedział w końcu, kiedy już oderwał wzrok od sufitu. Miał łzy w oczach, i owszem. Ale to były łzy rozbawienia. - Tak się wstydzisz Gasper, że nikomu nie powiedziałaś, gdzie się urodziłaś? Nawet najlepszej przyjaciółce?

Zamrugałam, zdezorientowana. Chwila. On się śmieje?!

- Zaraz. - Lulu pochyliła się do przodu na taborecie. - To cię bawi?

- Żebyś wiedziała - odparł Steven. - A ciebie nie? Wie­działaś, że kiedy byliśmy mali, ta dziewczyna mówiła wszyst­kim, że jest z Nowego Jorku? W ogóle się nie przyznawała do Gasper. Nie dziwię się, że ci nie powiedziała.

Lulu spojrzała na mnie.

- Naprawdę, Nikki? - spytała. - Mówiłaś ludziom, że jesteś z Nowego Jorku?

- A skąd mam to wiedzieć? - spytałam. Ja, idiotka, myśla­łam, że brat Nikki płacze, a on się śmiał przez cały czas. Ze mnie! - Mam amnezję, pamiętasz?

- Mówiła, mówiła - odparł Steven na pytanie Lulu. Teraz, zamiast ignorować Lulu, ignorował mnie. -1 pewnie nigdy ci się nie przyznała, że ma brata?

Lulu pokręciła głową, szczęśliwa, że Steven zwrócił na nią uwagę. Dzięki wczorajszemu makijażowi, który rozmazał się seksownie wokół rzęs, jej brązowe oczy były ogromne. Wyglą­dała zachwycająco, jak zawsze. Istna laleczka.

- Nie-e - odparła. Oparła łokieć na blacie i podparła dłonią spiczasty podbródek, żeby zerkać zalotnie na Stevena. - Zapa­miętałabym, gdyby wspomniała, że dorastała z kimś takim jak ty.

Steven prychnął i rzucił mi zdegustowane spojrzenie.

Super. Teraz moja współlokatorka i mój brat zawiązali so­jusz przeciwko mnie.

To nie fair. Dostawałam po łapach za coś, czego nie zrobi­łam. To Nikki narozrabiała!

Ale czy na pewno?

- Posłuchaj, nie chcę być niemiła... - zaczęłam. Wiedzia­łam, że to okropny sposób na rozpoczęcie zdania, bo oczywiście kiedy mówisz: „nie chcę być niemiła", to cokolwiek za chwilę powiesz, na pewno będzie okropne. Nauczyły mnie tego Żywe Trupy, a w szczególności Whitney Robertson, która wszystkie swoje nietaktowne przytyki zaczynała właśnie w ten sposób.

„Em, nie chcę być niemiła, ale myślałaś kiedyś, żeby przejść na dietę? Twój tyłek jest tak wielki, że prawie nie można cię minąć w korytarzu. Może powinnaś sobie powiesić tabliczkę z napisem »Szeroki ładunek«".

„Em, nie chcę być niemiła, ale przyszło ci kiedyś do głowy, żeby nosić stanik na wuefie? Twoje cycki tak skaczą, że kiedyś wybijesz komuś oko".

„Em, nie chcę być niemiła, ale czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że to twoje ciągłe nudzenie o tym, że tak niewiele kobiet chodzi na nauki ścisłe, może być jednym z powodów, dla których tam nie chodzą? Może nie chcą się zadawać z dziewczy­nami takimi jak ty".

I choć te słowa tyle razy mnie dotknęły, sama zaczęłam od nich zdanie. I mówiłam to do mojego brata. Czy raczej do brata Nikki.

- Skąd mogę mieć pewność, że jesteś tym, za kogo się po­dajesz? - spytałam.

Różnica między mną a Whitney Robertson była taka, że ja naprawdę źle się czułam z tym: „nie chcę być niemiła". Przy­sięgam.

Ale serio, skąd miałam wiedzieć, że Steven to naprawdę brat Nikki? No owszem, wyglądał na uczciwego i był podobny do osoby, którą widuję codziennie w lustrze... i w czasopismach, i na billboardach, i na autobusach, i... No dobra, prawie wszę­dzie.

Od tygodni pojawiali się w naszym holu faceci (a nawet parę kobiet) z historyjkami, że są ze mną spokrewnieni. Skąd mogłam wiedzieć, że akurat on mówi prawdę?

I owszem, sądząc po tym, jak wszyscy, oprócz Brando-na, zachowywali się wobec mnie, Nikki musiała być strasznie wredna.

Trudno mi było uwierzyć, że postanowiła wymazać ze swo­jego życia starszego brata tak dokumentnie, że nie wspomniała o nim nawet najlepszej przyjaciółce. Która zresztą rzuciła mi teraz zdumione spojrzenie, słysząc to moje „nie chcę być niemiła".

- Nikki! - wykrzyknęła. - No jasne, że Steven jest tym, za kogo się podaje! Jak w ogóle możesz o to pytać?

- No... - zaczęłam. Źle się czułam z tym, że w ogóle musia­łam o to zapytać. Naprawdę. Gdyby Nikki trzymała na poddaszu rodzinne zdjęcia zamiast wycinków prasowych na swój temat, w ogóle nie musiałabym zadawać tego pytania. Przecież to nie była moja wina. - Przepraszam. Ale ostatnio przychodziły tu całe procesje z podobnymi historyjkami, i chcę tylko...

Głos mi się załamał. Steven sięgnął do tylnej kieszeni, wy­ciągnął portfel, otworzył go i odsłonił szkolne zdjęcie uśmiech­niętej blondyneczki z kucykami na głowie i aparatem na zębach. Podsunął mi portfel pod nos.

Zaraz. Co to było?

5.

Otóż było to zdjęcie Nikki Howard. Samo w sobie nie byłoby jeszcze tak niezwykłe, bo wszędzie, ale to wszędzie były setki - nie, tysiące - zdjęć Nikki Howard.

Ale to było zdjęcie Nikki Howard w tym niezwykle trud­nym okresie, który przechodzimy wszystkie między trzynastym a czternastym rokiem życia. Britney Spears nazywała to , już nie dziewczyna, jeszcze nie kobieta".

Nigdy bym nie przypuszczała, że Nikki Howard przecho­dziła taki okres... Że w ogóle przechodziła jakikolwiek okres, który można by nazwać trudnym. Nie mówiąc już o tym, że po­zwoliła sobie wtedy zrobić zdjęcie. Z tego, co wiedziałam, Nikki bezwzględnie niszczyła fotografie, na których wyglądała choć odrobinę niekorzystnie.

Ale tego nie dopadła, jak widać.

- Ooooch - zagruchała Lulu, pochylając się, żeby spojrzeć na fotkę. - Popatrz na siebie, Nik! Nosiłaś aparat! I używałaś rozjaśniacza do włosów? Boże, dziwię się, że nie wyłysiałaś.

- Dalej - powiedział Steven. Posłusznie zerknęłam na następne zdjęcie.

Była na nim Nikki z tą samą fryzurą i aparatem u boku odro­binę młodszej wersji Stevena. Spłukiwali wężem pudla - który wyglądał dokładnie jak Cosabella, tyle że miał czarną sierść -w pomieszczeniu, które wyglądało na salon piękności dla psów. Brat i siostra — a na tym zdjęciu jeszcze lepiej było widać, że są rodzeństwem - uśmiechali się szeroko. Tyle że uśmiech Nikki był jakby spięty i mówił wyraźnie „pospieszcie się z tym zdję­ciem, bo mam tego powyżej uszu". Nauczyłam się rozpoznawać to niemal niedostrzegalne skrzywienie ust, oglądając niezliczone polaroidowe fotki mojej nowej twarzy z sesji zdjęciowych.

- To - powiedział Steven o zdjęciu - było zrobione jakiś rok przedtem, zanim uznałaś, że wstydzisz się ze mną pokazywać. No i z mamą. Jeszcze zanim samochód tej agentki od talentów zepsuł się za miastem i zobaczyła cię w sklepie. I zanim zapytała, czy myślałaś kiedyś, żeby zostać modelką. Pamiętasz? Nawet się nie obejrzeliśmy, a już podpisała z tobą kontrakt na nową twarz Starka. Potem widywałem cię tylko na okładkach czasopism.

Kiwnęłam głową. Teraz mu wierzyłam. To było tak bardzo w stylu Nikki, jaką znałam - tej, która trzymała tylko własne zdjęcia i wycinki o samej sobie. Po prostu musiało to być

prawdą.

- Okej - powiedziałam cicho, oddając portfel Stevenowi. - Przepraszam. Oczywiście, że jesteś moim bratem. Nie... nie chodzi o to, że ci nie wierzyłam. - Choć naprawdę nie wierzy­łam. - Po prostu... Po prostu musiałam sprawdzić. Przychodzi­ła tu cała masa świrów, opowiadających niestworzone rzeczy. Więc... czego się dowiedziałeś do tej pory? O... hm... ma­mie?

- Że nikt jej nie widział ani z nią nie rozmawiał od cza­su twojego wypadku. - Wypowiedział słowo „wypadek", jakby w ogóle nie wierzył, że go miałam. - Od tamtej pory nie korzy­stała też z kart kredytowych. I nie płaciła rachunków.

Lulu zachłysnęła się powietrzem.

- O Boziu! — wykrzyknęła. — Widziałam kiedyś taki odci­nek Prawa i porządku Ktoś zawiadomił policję?

Posłałam jej ostrzegawcze spojrzenie. No bo przecież mówi­łyśmy o matce tego chłopaka, nie o jakimś serialu telewizyjnym. Nie chciałam, żeby się zdenerwował. A w każdym razie bardziej niż do tej pory.

Lulu zauważyła moje spojrzenie, ale najwyraźniej nie skumała, że to, co mówi, mogłoby kogokolwiek wyprowadzić z rów­nowagi.

- A jeśli doszło do przestępstwa? W tym odcinku Prawa i porządku wszyscy myśleli, że zaginiona kobieta uciekła z chło­pakiem, a tak naprawdę ona cały czas leżała w kanapie. Chłopak walnął ją w głowę i ukrył tam ciało! Twoja mama też może leżeć zamknięta w kanapie. Czy ktoś to sprawdził?

- Lulu! - rzuciłam surowo.

- Zawiadomiłem miejscową policję, kiedy wróciłem do domu i zorientowałem się, że jej nie ma - odparł Steven. Zro­zumiałam, że nie ruszają go słowa Lulu, bo znów ją ignorował. - Próbowałem się do ciebie dodzwonić i spytać, czy się nie odzy­wała, ale nie odpowiadałaś na moje telefony. Więc musiałem przy jechać. Przygryzłam dolną wargę. Co mogłam mu powiedzieć? Dzwonił na komórkę Nikki, zignorowałam go więc jak tysiące innych. Na szczęście Steven mówił dalej, nie czekając na mój komentarz.

- Gliny powiedziały, że nic nie mogą zrobić. Ich zdaniem jeśli kobieta nie używa kart kredytowych, nie odbiera komórki i porzuca znienacka mieszkanie i firmę, to żadne przestępstwo. Pewnie pojechała na wakacje, nic nikomu nie mówiąc. I zabrała ze sobą psy.

- No właśnie - powiedziałam z nadzieją. - Może tak zro­biła.

- Uważasz, że mama tak po prostu wyjechała, nie zawia­damiając żadnego z klientów, że jej nie będzie? Nie odwołała żadnych terminów. Nie zapłaciła czynszu za mieszkanie ani za salon. Naprawdę uważasz, że ktoś, kto tak bardzo dba o swoją firmę jak nasza matka, zrobiłby coś takiego? Wyjechałby sobie na wesołe wakacje i nawet by się nie zatroszczył, kto obsłuży jej umówionych klientów?

- Naprawdę myślisz - zapytała Lulu, otwierając szeroko oczy - że wasza mama... zaginęła? Nikt nie ma pojęcia, gdzie może być?

- Nikt, z kim rozmawiałem - potwierdził Steven. - Nikki była moją jedyną nadzieją. Ale zdaje się - spojrzał na stojącą przed nim kawę, która już dawno wystygła - że to była strata czasu.

- Może poproszę o wydruk z przychodzących rozmów, czy coś w tym rodzaju — zaproponowałam. Rozpaczliwie chciałam pomóc mu w jakikolwiek sposób. Był taki zmęczony i smutny. -Sprawdzimy, czy twoja... to znaczy, mama, nie dzwoniła. Może operator mógłby ustalić, skąd przyszło to połączenie.

- Mogą namierzyć jej pozycję na podstawie położenia prze­kaźników - powiedziała Lulu. Kiedy oboje spojrzeliśmy na nią, rzuciła: — To też widziałam w odcinku Prawa i porządku. — A po­tem dodała: - Och, i mogłabyś wynająć prywatnego detektywa, Nikki! Mój tata ich zatrudniał, żeby śledzili mamę, kiedy myślał, że go zdradza. - Uśmiechnęła się promiennie do Stevena. -A potem rodzice się rozwiedli.

Byłam pewna, że jeśli choć raz oglądał Wiadomości na we­soło, doskonale o tym wiedział. Ale Steven w ogóle nie zwracał uwagi na Lulu.

- Nie chcę, żeby Nikki robiła cokolwiek, co mogłoby być dla niej kłopotliwe — rzucił sztywno.

- To żaden problem - powiedziałam. - Zatrudnię prywat­nego detektywa, żeby poszukał... mamy. Mogłabyś polecić mi kogoś naprawdę dobrego, Lulu? Skoro masz z nimi doświad­czenie...

- O tak - odparła, migocząc. Nie no, serio! Migotała jak cholerny Dzwoneczek z Piotrusia Pana. - Ale wiesz, detektywi sporo kosztują.

- To nie powinien być problem - powiedział Steven, posy­łając mi uśmiech. - Nikki na pewno na to stać.

Odpowiedziałam mu słodkim uśmiechem. Już po mnie! - po­myślałam. Nie mogłam wynająć detektywa. Odkryłby całą histo­rię z przeszczepem mózgu i wszystko by się wydało. Za nim bym się obejrzała, zostałabym głównym tematem w CNN, i musiała­bym wiać przed uzbrojonymi gorylami tatusia Brandona.

I nie mówcie mi, że Richard Stark nie ma uzbrojonych

goryli.

No dobra, uspokój się. Uśmiechnij się do tego miłego mary­narza i graj dalej.

- Okej, więc ustalone. Jutro z samego rana zacznę obdzwa­niać prywatnych detektywów. - Jak słowo daję, to było teraz moje życie? No cóż, dlaczego nie? Miałam już przeszczep móz­gu i codziennie musiałam malować oczy tuszem. Więc dlaczego nie jakiś kolejny kataklizm?

— A tymczasem — Lulu jeszcze raz zamigotała do Steve-na — musisz u nas zostać. Bo urządzamy świąteczne przyjęcie i chcemy, żebyś był honorowym gościem.

Posłałam Lulu kolejne ostrzegawcze spojrzenie. Zaprasza­nie brata Nikki, żeby z nami zamieszkał, nie wydawało mi się najlepszym pomysłem. Po pierwsze, miałyśmy tylko dwie sy­pialnie, więc gdzie on miał spać? Na kanapie? A po drugie, ile potrzebował czasu, żeby się zorientować, że nie obdzwaniam prywatnych detektywów, jak obiecałam? A, i że w ogóle nie je­stem jego siostrą, tylko obcą dziewczyną w ciele jego siostry? I jeszcze miał być gościem honorowym na imprezie, na której ja nie zamierzałam się w ogóle pokazać! Tyle tylko, że nie ze­brałam się jeszcze na odwagę i nie powiedziałam o tym gospo­dyni...

No i jeszcze jedno. Na poddaszu prawdopodobnie był pod­słuch, założony przez jakieś nieznane czynniki; choć byłam w zasadzie pewna, kto za tym stoi.

- Uch... -jęknął Steven, wyraźnie skrępowany. Kto by mu się dziwił? Byłam dla niego praktycznie obcą osobą. I to bardziej obcą, niż sobie wyobrażał. - Dzięki za zaproszenie, ale wynają­łem pokój w hotelu w mieście...

Lulu zrobiła przerażoną minę.

- Pokój w hotelu! - wykrzyknęła. - Nie! Jesteś członkiem rodziny! Zostań tutaj. W ten sposób będziecie mieli okazję nadrobić stracony czas. Prawda, Nikki?

- Jasne - powiedziałam, mając nadzieję, że Steven nie wy­czuje mojej niechęci. — Chociaż mamy tylko dwie sypialnie...

- Może spać w mojej - zaofiarowała się Lulu. Po czym, odrobinę zażenowana, co było u niej całkowitą nowością, wy­jaśniła: - No bo Nikki ma takie wielkie, podwójne łóżko. Będę spać z nią, a ty, Steven, zajmiesz mój pokój.

- Nie - rzucił Steven. Jego głos brzmiał łagodnie. Miał ła­godny wyraz twarzy - bodajże pierwszy przejaw cieplejszych uczuć od chwili, kiedy spotkałam go w holu. Poczułam się fa­talnie. W końcu nie miałam zamiaru szukać jego matki. Zaraz, prr! Chciałam mu pomóc, tylko nie miałam zamiaru zatrudniać w tym celu prywatnego detektywa.

Ale jak samemu znaleźć zaginioną kobietę?

- Dzięki, to naprawdę miło z waszej strony — powiedział Steven. — Ale nie chcę wam sprawiać...

- Zostań - usłyszałam własny głos.

Nie wiem, co mnie naszło. Tak naprawdę brat Nikki plą­czący się po poddaszu był mi potrzebny jak kolejna dziura

w głowie.

Ale coś, co zobaczyłam na zdjęciu portfelu - tym, na któ­rym razem z Nikki kąpał psa - powiedziało mi, że Steven kocha matkę. Byłam właściwie pewna, że to ona pstryknęła tę fotkę. W jego oczach, patrzących na osobę, która trzymała aparat, wi­dać było - prócz lekkiej irytacji - głębokie uczucie.

Wiedziałam, że muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc mu ją odnaleźć. Chociaż w ten sposób mogłam wynagrodzić mu to, że Nikki była okropną siostrą i córką. Tak okropną, że nie miała zdjęcia matki ani brata w pokoju czy

w portfelu.

- Naprawdę - powiedziałam, kiedy spojrzał na mnie osłu­piały. - Powinieneś zostać. Nalegam.

- Nalegasz? - posłał mi dziwne spojrzenie. Nie wiedziałam, czy to dlatego, że użyłam słowa, którego Nikki pewnie nawet nie znała, czy raczej chodziło o to, że był starszy i nie przywykł, żeby Nikki rozstawiała go po kątach.

Niezależnie od tego, co go zdziwiło - uległ. Wzruszył ra­mionami i powiedział:

- Skoro nalegasz. Pojadę tylko do miasta po rzeczy.

Po czym, nie mówiąc nic więcej, zeskoczył ze stołka i ruszył

do windy.

Widocznie nikt nie wracał z siłowni ani ze Starbucksa, od kiedy wysiedliśmy z windy, bo drzwi otworzyły się natychmiast. Steven wszedł do środka i przez sekundę - zanim drzwi znów się zamknęły - patrzył jeszcze na mnie i na Lulu.

- Do zobaczenia niedługo - powiedział. I już go nie było.

6.

Okej, więc sprawy wyglądały marnie, ale jeszcze nie tak naj­gorzej. Owszem, brat Nikki Howard wprowadzał się do mnie, jej mama zaginęła, a ja stanęłam na czele poszukiwań.

Przynajmniej Nikki miała brata i mamę. A jeszcze kilka go­dzin temu uważałam ją za jedynaczkę i sierotę. No, coś w tym stylu. Jakaś rodzina zawsze jest lepsza niż jej brak, nie?

Oczywiście było trochę irytujące, że co pięć minut moja współlokatorka powtarzała jak nakręcona:

- Myślisz, że mu się spodobałam?

Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby Lulu tak się zachowywa­ła przez faceta. Cóż, oczywiście nie znałam jej zbyt długo.

Nawet gdybym w ogóle jej nie znała, od razu bym wiedziała, że się napaliła (i to łagodnie mówiąc) na starszego brata Nikki Howard.

Co było smutne, bo miałam praktycznie sto procent pewnoś­ci, że to uczucie nie było odwzajemnione.

Prawdę mówiąc, podejrzewam, że to właśnie dlatego Steven tak bardzo spodobał się Lulu. Był pierwszym młodym, hetero-seksualnym facetem - zakładałam, że Steven Howard nie jest gejem, a przynajmniej nie wyglądał na to, chociaż nigdy nic nie wiadomo, szczególnie z wojskowymi i tą ich zasadą „nie pytaj i nie mów" - który nie zwracał na nią uwagi.

- Przecież musiałam mu się spodobać chociaż odrobinę - do­pytywała się Lulu, rozciągnięta w poprzek mojego łóżka, wciąż jeszcze w jedwabnej piżamie. -No bo przecież jestem ładna, nie?

- Jesteś bardzo ładna - zapewniłam, wbijając nogi w fu­trzane kozaki (imitację Uggsów marki Stark). Serio, nigdy nie sądziłam, że nawet po śmierci - ha, ha! - ktoś mnie zobaczy w takich butach. A to dlatego, że nosiły je wszystkie dziewczyny z LAT, łącznie z moją siostrą. Prawdę mówiąc, nawet teraz bym ich nie włożyła, gdyby nie wymagał tego ode mnie pracodawca. Starkowskie podróbki Uggsów były najnowszym hitem... i kosztowały o połowę mniej niż oryginalne. Ale, wierzcie albo nie, było to najwygodniejsze obuwie, jakie można było włożyć, kiedy poduszeczki palców stóp miało się zdarte od wiszenia na skale. I kiedy się przez godzinę chodziło w tę i z powrotem po mieszkaniu, wydzwaniając do operatora komórkowego i błaga­jąc go o wydruk połączeń - przychodzących, nie wychodzących - za ostatnie dwa miesiące.

- Tak, jestem ładna - stwierdziła stanowczo Lulu, głasz­cząc Cosabellę i przerywając moje rozmyślania. - Jestem ładna, i to bardzo! On po prostu jeszcze mnie nie zna. Każdy chłopak, który mnie lepiej pozna, od razu to zauważa: Lulu Collins jest urocza! A poza tym Steven wciąż wydaje się najeżony po tym, jak okropnie go traktowałaś przez ostatnie lata. Nic dziwnego, że jest taki zgnębiony, nadąsany i w ogóle.

- Hej - powiedziałam, posyłając jej spojrzenie pełne urazy. Sumienie i tak gryzło mnie niemiłosiernie, że nie rozpoznałam własnego brata. No okej, brata Nikki. Miałam zamiar mu to wy­nagrodzić, osobiście odnajdując jego zaginioną mamę, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. Chociaż nie miałam bladego pojęcia, jak tego dokonać.

- Och, no tak... - zreflektowała się Lulu. - Zapomniałam. To twoje stare wcielenie było wredne dla Stevena. Sorry. Ale jak mogłaś go traktować w ten sposób? To takie ciacho. W życiu nie widziałam takiego faceta. Widziałaś te bicepsy? - Lulu paplała w najlepsze, gapiąc się w sufit, gdy już ułożyła sobie moją po­duszkę pod głową. - Pewnie jest naprawdę silny. Wygląda, jakby mógł mnie podnieść jedną ręką. Zauważyłaś?

- Uch! - sapnęłam, wkładając dopasowaną skórzaną kurt­kę. Pstryknęłam palcami, przywołując Cosabellę. - To mój brat, Lulu. Nie przyglądałam się jego bicepsom. No bo... fuj! Słu­chaj, gdyby ktoś dzwonił, to zabrałam Cosie na spacer na jakąś godzinkę. Niedługo wracam. Okej?

- Pani kapitanowa Howard. - Lulu westchnęła, wciąż ga­piąc się w sufit. - Nie, pani majorowa Howard!

Kompletnie jej odbiło. To smutne, naprawdę. Dziewczyny zupełnie przesadnie reagują na mundur. Miałam nadzieję, że kiedy wrócę do domu, Lulu będzie już bardziej sobą. Albo że przynajmniej wyszoruje zęby.

Tymczasem musiałam zajrzeć w parę miejsc. Wyszłam z po­koju, włożyłam szalik, rękawiczki i wełnianą czapkę, a do tego ciemne okulary, choć na dworze wciąż było szaro i posępnie. Nie chciałam, żeby ktoś mnie rozpoznał. Dopóki nie zaczęłam żyć w ciele sławnej osoby, nie miałam pojęcia, co przeżywają celebryci, kiedy ludzie łapią ich za ciuchy, wrzeszczą i próbu­ją zmusić do porozmawiania przez komórkę ze znajomymi w Pasadenie, żeby udowodnić, że naprawdę spotkali kogoś ta­kiego. W końcu wzięłam smycz Cosabelli i jej płaszczyk - bo psy marzną i mokną dokładnie tak samo jak my, a Cosabella naprawdę trzęsie się jak człowiek, kiedy jej zimno - torbę z pre­zentami dla mojej rodziny i wreszcie wyszłam z budynku, kieru­jąc się w stronę Washington Sąuare Park.

Nie powinnam tego robić. Prawdę mówiąc, moi „opiekuno­wie" ze Starka subtelnie sugerowali mi, żebym nie odwiedza­ła rodziców w domu, od kiedy poszłam tam po raz pierwszy i zabrałam ze sobą Lulu. Nietrudno było sobie wyobrazić, skąd wiedzieli, że tam byłyśmy... szczególnie że po powrocie zoba­czyłam dziurki w suficie poddasza. Od tamtej pory starałam się pilnować, żeby nikt z rodziny nie przynosił do domu żadnych elektronicznych gadżetów marki Stark, nawet jeśli byłyby to upominki promocyjne.

Nie mogłam nic poradzić na to, że jestem permanentnie śle­dzona... przynajmniej przez paparazzich. Choć nie dzisiaj. Po­goda była okropna. Z nieba leciały lodowe kryształki, które kłu­ły każdy kawałek odsłoniętej skóry, a temperatura musiała spaść do zera. Każdy zdrowy na umyśle człowiek siedział w ciepłym, suchym miejscu. Chociaż z drugiej strony, kto powiedział, że paparazzi są zdrowi na umyśle?

Nie sądziłam, żeby uczucie, że jestem szpiegowana, było przejawem paranoi. Moje zdjęcia w sytuacjach, jak robię najbardziej niewinne rzeczy, pojawiały się dosłownie wszędzie. Na litość boską, mogłam kupować papier toaletowy w sklepie na rogu, a następnego dnia w „Page Six" ukazywała się fotografia, na której blada i wkurzona, po zdjęciach - a więc wykończona - bez makijażu o jedenastej wieczorem kupowałam papier toa­letowy, który zapomniała kupić Lulu. A pod zdjęciem widniał podpis: „Co paliła Nikki Howard? Też chcielibyśmy tego spró­bować!", chociaż oczywiście niczego nie paliłam. Bo w ogóle nie palę.

Jakim cudem zrobili to zdjęcie? Nie zauważyłam błysku fle­sza. W sklepie nie było nikogo oprócz mnie i sprzedawcy. To jakiś koszmar. I tyle.

Bo oczywiście w mgnieniu oka to wyjątkowo niepochleb­ne zdjęcie, na którym rzeczywiście wyglądałam na naćpaną czy upaloną, było w każdym plotkarskim portalu internetowym, ra­zem z jeszcze mniej pochlebnym podpisem: „Co paliła Nikki Howard?"

A w następnej chwili wydzwaniała do mnie matka i pytała, czy powinnyśmy „porozmawiać" o moim okazyjnym kontakcie z narkotykami. Moja matka! Wystarczało mi już do szczęścia, że Gabriel Luna, najnowszy, brytyjsko-latynoski wschodzący gwiazdor, do którego wzdychały wszystkie małolaty, z którym wiecznie lądowałam na tych samych imprezach, bo on też jest sztandarową atrakcją Starka, i który ciągle widywał mnie w klu­bach z Lulu i Brandonem - gdzie pijałam wyłącznie wodę, dzię­kuję bardzo - wierzył w te dziennikarskie plotki. Wierzył i uwa­żał, że mam problem z uzależnieniem. On przynajmniej wiedział, że kilka miesięcy wcześniej leżałam w szpitalu, chociaż nie miał pojęcia dlaczego. Ale moja matka?

No właśnie. Ktoś mnie szpiegował. Równie dobrze mógł przeglądać mi się w tym momencie, jak stoję na rogu Houston i Broadway i wściekam się, że nie mam parasola, żeby osłonić się przed marznącym deszczem. Choć nawet gdybym go miała, brakowałoby mi ręki, żeby trzymać jednocześnie parasol, smycz Cosie, torbę i komórkę Nikki Howard, która nagle zaczęła dzwonić. I musiałam ją znaleźć w kieszeni, zamiast jak zwykle po­zwolić jej się przełączyć na pocztę głosową, bo się bałam, że dzwoni mama Nikki. A jeśli przegapię tę okazję, będę miała ko­lejne gigantyczne wyrzuty sumienia.

- Halo? - zapytałam.

To nie była jednak mama Nikki, tylko agentka, Rebecca. Choć w zasadzie można ją było uznać za matkę. Pod warun­kiem że mama pali, nosi dwudziestocentymetrowe szpile i cały czas gada przez zestaw słuchawkowy, mówiąc rzeczy w rodzaju „Dziesięć tysięcy? Czy oni się naćpali?", albo w kółko was pyta, czy nie zapomniałyście o terminie elektrolitycznej depilacji stre­fy bikini. Aha, przy okazji. Nikki nie miała włosów tam, na dole. No, może pasek. Fuj. Ale dzięki temu woskowanie przez Katerinę zajmuje mniej czasu.

- Dlaczego dzwonisz do mnie w niedzielę? - zapytałam.

- Przecież wiesz, że pracuję siedem dni w tygodniu - od­parła Rebecca ochrypłym od dymu głosem.

- Niedziele powinny być wolne - poinformowałam ją. - Na­wet Bóg miał wolne w niedzielę.

- Gdyby nie miał - odparła Rebecca - może świat nie byłby taki pokręcony. Jak się bawiłaś na St. John?

- Okej - odparłam. - Z wyjątkiem tego, że o mało nie zdar­łam sobie skóry z palców rąk i stóp, wisząc na skale. Aha, i jesz­cze tego, że Brandon Stark chciał zostać dzień dłużej, żeby za­brać mnie na narty wodne. Zdaje się, że komuś pieniądze i sława uderzyły do głowy.

Przeszłam przez Houston i mijałam właśnie Centrum Hand­lowe Starka, gdzie - o ironio - to wszystko się zaczęło.

- Brandon Stark jest wart trzydzieści milionów. - Rebecca wydała odgłos, jakby się zaciągała. - Przynajmniej. A miliard, kiedy jego ojciec kopnie w kalendarz. Może więcej. Zerwanie z nim to wielki błąd.

- Będę o tym pamiętać. - Odwołuję to, co powiedziałam, że Rebecca jest prawie jak mama. Żadna matka nie dawałaby tego rodzaju rad. Co przypomniało mi o pewnej istotnej sprawie.

- Rebecco, odzywała się do ciebie może mama Ni... znaczy, moja mama?

- Dlaczego ta kobieta miałaby się do mnie odzywać? - spy­tała. Słowa „ta kobieta" wypowiedziała tak, jakby nie lubiła mamy Nikki.

- Po prostu - odparłam. - Wygląda na to, że zaginęła. Nikt nie miał z nią kontaktu od trzech miesięcy, i ludzie w... eee... Gasper zaczynają się martwić, że mogło jej się coś stać.

- No cóż - powiedziała Rebecca. - Twoja matka nigdy nie była szczególnie lotną osobą. Może pojechała do Atlantic City grać w ruletkę i się zgubiła.

- Aha... - odparłam. - Dobrze wiedzieć. - Z jakiegoś po­wodu nie wspomniałam o bracie Nikki. Nie wiem dlaczego. Po prostu nie wspomniałam.

To chyba nie miało znaczenia, bo Rebecca zapomniała już o temacie.

- Ale wracając do rzeczy - ciągnęła. - Słuchaj. Siedzisz?

- Nie. Spaceruję z Cosabellą. -Nie powiedziałam jej, że tak naprawdę idę odwiedzić moją rodzinę. To ostatnia rzecz, o jakiej wspomniałabym Rebecce. Bo ona nie wie o mojej prawdziwej rodzinie. Ani o prawdziwej mnie.

- Właśnie zadzwonił do mnie sam Richard Stark! Otóż noworoczny pokaz bielizny Stark Angels transmitowany przez ogólnokrajową telewizję będzie kręcony na żywo w sylwestra w nowo wybudowanym Studiu Nagraniowym Starka w cen­trum. I chcą, żebyś ty była aniołkiem ubranym w diamentowy biustonosz za dziesięć milionów. Wygląda na to, że jest akurat w twoim rozmiarze. Giselle odpadła, bo zaczęła się wykłócać

0 kontrakt. Rewelacja, co? Nikki? Nik?!

Potknęłam się o kratkę w chodniku i o mało nie upuściłam komórki. Jakaś parka, która mijała mnie w pośpiechu - tak jak

1 ja chcąc jak najszybciej uciec z tego deszczu - ledwie na mnie zerknęła, choć moje zdjęcia były w każdej witrynie centrum handlowego obok nas, wysokie na trzy metry. Nikki Howard w trenczu, Nikki Howard w bikini, Nikki Howard w wieczorowej sukni, Nikki Howard w letniej sukience, Nikki Howard z nartami na nogach, Nikki Howard w bryczesach, Nikki Ho­ward w kimonie, Nikki Howard w komplecie bielizny Stark An­gels. Ciemne okulary i wełniana czapka doskonale się sprawdza­ły jako kamuflaż.

- O nie - szepnęłam do telefonu. Serce zaczęło mi łomo­tać, jakby za chwilę miało wyskoczyć mi z piersi. Poczułam mdłości.

Bo bielizna Stark Angels to prawdziwa żenada. Stark Enter­prises chciało zapanować w szufladach Amerykanek i wyprzeć stamtąd bieliznę Victoria's Secret. Tyle że staniki i majtki Starka kosztowały jakieś dwadzieścia procent mniej, a drapały i uwie­rały z pięćdziesiąt procent bardziej. Aniołki Starka były żywcem skopiowane z aniołków Victoria's Secret. Tyle że ich skrzydła były o wiele mniejsze i wyglądały na taniochę. Jedyne, co było droższe, to diamentowy biustonosz - dziesięć milionów, w ze­stawieniu z marnym stanikiem Victoria's za śmieszny milion.

- „O nie"? - Rebecca, w ciężkim szoku, powtórzyła moje słowa. - Co to znaczy „o nie"?

- To znaczy — odparłam, starając się mówić spokojnie — że muszę codziennie chodzić do szkoły. — Odciągnęłam Cosabellę od porzuconego, rozklapciałego na chodniku precla, który bardzo chciała obejrzeć, a potem zapewne skonsumować, choć w domu zawsze karmiłam ją doskonale. - Nie pokażę się w Nowy Rok w ogólnokrajowej transmisji wystrojona tylko w skrzydła i biustonosz z półmiseczkami, nawet jeśli jest z diamentów!

- Będziesz miała jeszcze majtki - powiedziała Rebecca, jakby zaskoczona, że o tym nie pomyślałam.

- A, to już o wiele lepiej - rzuciłam sarkastycznie.

- To wszystko wygląda bardzo gustownie — powiedziała Rebecca. — Nie będziesz pokazywać nic więcej niż to, co już pokazałaś w kostiumie kąpielowym na tej ostatniej sesji dla „Sports Illustrated".

- Ale to jest bielizna - zawyłam. - A co gorsza, bielizna Starka!

- Och, ładnie tak mówić o swoim pracodawcy? - wypaliła Rebecca.

Ciekawe, czy miałaby o nim takie dobre zdanie, gdyby wie­działa o podsłuchu w telefonie. I o szpiegowskim oprogramo­waniu w moim kompie. I o ukrytych mikrofonach na poddaszu -jeśli rzeczywiście tam były. A, i jeszcze o przeszczepie mózgu. Który owszem, uratował mi życie, ale co to za życie.

- Tam były zdjęcia - dodałam. - A to jest telewizja.

- Będziemy mieli siedmiosekundowe opóźnienie - odparła Rebecca. - Więc gdyby coś miało... no wiesz, wyskoczyć, to zdążysz poprawić, zanim... no...

- Bardzo mnie uspokoiłaś.

- Nikki, kotku - powiedziała Rebecca, głośno wypuszcza­jąc dym. - Ja cię nie pytałam o zgodę. Richard Stark zadzwonił do mnie z informacją, że wszystko już zaklepane. Zrobisz to, i tyle. I myślałam, że się ucieszysz. Jesteś głównym aniołkiem. Masz pojęcie, co to znaczy?

Tak, miałam pojęcie. Niestety.

- Muszę kończyć - powiedziałam do Rebecki. Wiedziałam już, że bardzo się pomyliłam, myśląc, że wszystko będzie do­brze.

- Czekaj - rzuciła Rebecca. - Nie chcesz wiedzieć, ile ci za to zapłacą? Bo nie uwierzysz, ile wynegocjowałam...

Ale już się rozłączyłam. To naprawdę nie miało znacze­nia. Ilekolwiek by tego było, i tak było za mało. Za mało jak na publiczne upokorzenie się na oczach wszystkich znajomych. A szczególnie Christophera.

Chociaż on przecież nie będzie wiedział, że to jego stara kumpela, Em Watts.

Tyle że co roku oglądaliśmy razem pokaz Stark Angels i wyśmiewaliśmy się bezlitośnie z całej imprezy, a szczególnie z tych durnych aniołków. Zastanawialiśmy się, ilu głodujących Afrykańczyków można by uratować za pieniądze, jakie poszły na diamentowy biustonosz.

A teraz miałam być durnym aniołkiem, który go nosi.

Cudownie. Po prostu cudownie.

Pomyślałam, że może oddam moje honorarium jakimś Afry­kańczykom.

Tyle że pewnie będzie potrzebne mnie samej. Na psychote­rapię.

7.

Terapia przydałaby mi się z pewnością z powodu miny, któ­rą widziałam na twarzy mojej mamy za każdym razem, kiedy wchodziłam do domu.

Tak jak w tej chwili, gdy po wejściu do mieszkania powie­działam:

— Cześć, mamo! To ja.

Chodzi mi o ten błysk - dosłownie mgnienie - radości, po którym natychmiast przychodziło rozczarowanie i rezygnacja. Spodziewała się starej Em, a dostawała Nikki... A przynajmniej jej ciało. Więc przez ułamek sekundy była rozczarowana. Bły­skawicznie zastępowała to zwykłą miną, mówiącą: „Och, oczy­wiście, że to ty".

Tyle że tak było zawsze. Za każdym razem, kiedy mnie wi­działa. Zawsze dostrzegałam to rozczarowanie. Bo prawda była taka, że nie byłam jej córką. Już nie.

Może w środku. Ale nie na zewnątrz.

A ona nie zaakceptowała nowej mnie. Nie do końca.

I w głębi duszy wiedziałam, że nigdy nie zaakceptuje.

I chyba nie mogłam jej mieć tego za złe.

- Em, kochanie - powiedziała. Tamten błysk minął i rozpo­znała mnie, obcą osobę w swoim mieszkaniu, wysoką blondyn­kę z pudlem miniaturką w przeciwdeszczowym płaszczu. Podej­rzewałam, że uznałaby mnie w ciele Nikki, gdybym się pozbyła pudla, przestała myć włosy, przytyła ze dwadzieścia kilo i znów zaczęła nosić wyłącznie dresy jak stara ja. Ludzie są dziwni.

- Nie wierzę, że chciało ci się iść taki kawał przy tej pogodzie! Miałaś dzisiaj być na Arubie, czy gdzieś tam.

- Na St. John - odparłam, schylając się, żeby ją pocałować. Przed wypadkiem byłam niższa od mamy. Teraz byłam wyższa nawet od taty. Nawet w mojej starkowskiej podróbce Uggsów.

- Przylecieliśmy dzisiaj rano. Przyszłam, jak tylko udało mi się wyrwać. - Nie miałam zamiaru mówić jej o zaginionym bracie, który czekał na mnie w holu. Nie wiem dlaczego. Miała wy­starczająco dużo problemów i nie chciałam obarczać jej moimi. Zrzuciłam z siebie ciepłe rzeczy, w których natychmiast zaczę­łam się pocić w przegrzanym mieszkaniu. - Co ja słyszałam o obozie dla czirliderek?

Mama przewróciła oczami i powiedziała:

- Nawet nie pytaj. - W tej samej chwili Frida, która widocz­nie usłyszała mój głos, wypadła ze swojego pokoju.

- Przyszłaś! - Oczy miała szeroko otwarte z podniecenia.

- Jesteś superowa! Przyprowadziłaś Lulu?

W jej rankingu wszystkich superowych zjawisk Lulu Collins była ledwie odrobinę niżej od Nikki Howard. To, że obie były teraz na stałe obecne w jej życiu, wprowadzało ją w stan nastoletniej nirwany, z której, obawiałam się, ocknie się dopiero w okolicy studiów.

- Eee... Lulu jest zajęta - powiedziałam. Uznałam, że nie muszę tego precyzować. Po co opowiadać, że gapi się w su­fit i planuje ślub ze starszym bratem Nikki Howard. - A tata jest?

- Tata wrócił do New Haven - odparła Frida. - Nie mógł znieść tych kłótni.

- Nie było żadnych kłótni - poprawiła ją mama. - Słowo „kłótnia" sugeruje, że sprawa podlega dyskusji, a nie podlega.

Frida spojrzała na mnie, błagając wzrokiem o pomoc.

- Już rozumiesz? - powiedziała. Mama spiorunowała mnie wzrokiem.

- Nie mogę uwierzyć - dodała, wracając na kanapę i do nie­dzielnego „Timesa", którego strony leżały porozrzucane wokół niej, tradycyjnie jak w każdy weekend - że wiedziałaś o tym przez cały czas. I nic mi nie powiedziałaś!

- Cóż - bąknęłam niepewnie. Gdyby wiedziała o wszyst­kich rzeczach, o których jej nie mówiłam. - Tak właściwie to nie rozumiem, co w tym złego. W końcu to też sport.

Mama nawet nie oderwała oczu od Przeglądu Tygodnia.

- Wymień chociaż jeden sport, który się uprawia w miniów-ce - rzuciła.

0 mało się nie roześmiałam, bo próbowałam tego samego argumentu na Fridzie, kiedy usłyszałam, że będzie startować do drużyny.

- Hm... Łyżwiarki figurowe noszą jeszcze krótsze spód­niczki, a przecież to dyscyplina olimpijska. Tak samo jak gimna­styka. A czirliding to w zasadzie też gimnastyka.

Mama tylko zaszeleściła gazetą. Z głośników sączyła się cicha muzyka poważna. Całe mieszkanie było takie przytulne i ciepłe, że o mało nie zebrało mi się na płacz. Wiedziałam, że gdzieś w kuchni leżą bajgle, które tata kupił dziś rano w delikate­sach. Z ziołowym serkiem topionym. A ja nie mogłam już jadać bułek, bo Nikki miała po nich straszną zgagę. Jak po wszystkich mącznych rzeczach.

Ale pozory, oczywiście, bywają mylące. Choć mieszkanie wyglądało przytulnie, podejrzewałam, że każdy kąt jest tak samo naszpikowany elektroniką jak moje poddasze. Nie wiedziałam, gdzie są pluskwy, ale byłam pewna, że wystarczyłoby trochę poszukać, żeby znaleźć z dziesięć sztuk. Wiedziałam, że Stark słucha. Niby dlaczego doktor Holcombe podczas ostatniej wi­zyty kontrolnej spytał, czy moim zdaniem przedstawienie Lulu rodzinie było dobrym pomysłem? Przecież mógł o tym wiedzieć tylko w jednym przypadku. Jeśli Stark podsłuchiwał, kiedy Lulu i ja wpadłyśmy do moich rodziców z pizzą.

I niby dlaczego Instytut Neurologii i Neurochirurgii Starka dał nam wszystkim nowiutkie, firmowe telefony, żebyśmy do siebie dzwonili? Aparaty trzeszczały o wiele bardziej niż jakakolwiek ko­mórka, którą miałam. Czy to nie był dowód, że są na podsłuchu?

Po tym wszystkim trochę trudno mi było uwierzyć, że Stark nas nie szpieguje. Zwłaszcza od kiedy kupiłam sobie wykrywacz pluskiew, który wył jak głupi za każdym razem, gdy wchodziłam na poddasze. Dlatego zachęcałam rodzinę do używania nie starkowskich i nietrzeszczących komórek, które sama im kupiłam. I dlatego skracałam do minimum wizyty w starym domu.

- Chodzi o to - powiedziała Frida do mamy - że muszę jechać z drużyną na zimowy obóz. Mamy już przećwiczone wszystkie układy, a ja jestem jedną z najważniejszych osób. Jestem bazą i beze mnie praktycznie wszystkie nasze pirami­dy, numery kaskaderskie i wszystkie skoki normalnie się walą. Co więcej, jeśli będę niedotrenowana, to ktoś, łącznie ze mną, może sobie zrobić krzywdę. I nie mówię, że nasza trenerka nie jest świetna, bo jest. Ale na tym tygodniowym obozie uczymy się technik unikania urazów, nowych numerów i układów, któ­re zwalą konkurencję z nóg. Poza tym czirliding to naprawdę świetne zajęcia pozalekcyjne. I wygląda świetnie w podaniu do college'u. No bo chyba nie chcesz, żebym wyszła na kompletną niedojdę, jak Em, która w ogóle nie ma zajęć pozalekcyjnych?

- No, no - powiedziałam, broniąc siebie.

- Sorki - rzuciła Frida, posyłając mi przepraszające spoj­rzenie. - Ale to prawda. Przed operacją nie robiłaś niczego po szkole. Ślęczałaś tylko z Christopherem przy kompie. Teraz przynajmniej jeździsz na tropikalne wyspy na sesje zdjęciowe kostiumów kąpielowych.

- Nie podoba mi się - powiedziała mama, nareszcie opusz­czając gazetę - ton, jaki przybrała ta rozmowa. Nie chcę, żeby zajęciami pozalekcyjnymi moich córek były sesje zdjęciowe i służenie za bazę ludzkich piramid.

- Mamo - przekonywała Frida, siadając na kanapie obok niej. - W tym jest o wiele więcej, niż ci się zdaje. Uczę się dzia­łania zespołowego, fizyki w praktyce i zawieram nowe znajomoś­ci. A przy tym poprawiam kondycję fizyczną...

Rozchmurzyłam się trochę. Prawda była taka, że od popo­łudnia czułam się przygnębiona tym, że pod drzwiami czekał na mnie Steven Howard, a nie Christopher. I wiadomościami

o mamie Nikki. To, plus informacja, że będę aniołkiem Starka, naprawdę nie poprawiło mi humoru po nurkowaniu w oceanie.

Teraz zauważyłam, jak Frida wydoroślała przez ostatnie dwa miesiące. To zadziałało jak magia. Nie przypominała już ję­czącego, egoistycznego dzieciaka, głupio upierającego się przy swoim. Zmieniła się.

- Dlatego to takie ważne, żebyś puściła mnie na ten obóz -ciągnęła. - Przysięgam, że nie pożałujesz. Nie zrobię niczego głu­piego. A najlepsze jest to, że obóz jest w Miami, naprawdę niedale­ko od Boca Raton i domu babci. Przecież i tak mieliśmy tam jechać na ferie. Więc będę mogła nocować z wami u babci, i tylko na dzień jeździć na obóz. Nie muszę mieszkać w hotelu z resztą drużyny.

Widzicie? Frida nauczyła się iść na kompromis i patrzeć na sprawy z cudzego punktu widzenia. Wcześniej robiła to bardzo rzadko, jeśli w ogóle. Nie mogłam w to uwierzyć, ale moja mała siostrzyczka naprawdę dorosła. Była już właściwie dojrzałą mło­dą kobietą! Nieważne, że miała spodnie z napisem „brzoskwinka" na tyłku.

- To brzmi rozsądnie - powiedziałam. - Możemy polecieć wszyscy razem i zanocować u babci, a potem Frida pojedzie na obóz z koleżankami, a ty, mamo, tata i ja zostaniemy u babci. Fajnie będzie, co?

Zanim dokończyłam, zauważyłam, że mama i Frida gapią się na mnie z dziwnymi minami. Nie wiedziałam dlaczego. No bo przecież zawsze jeździliśmy do babci na ferie. Mama jest żydówką, a tata katolikiem, więc w naszej rodzinie zawsze ob­chodziło się i Boże Narodzenie (świecką wersję z Mikołajem)

i Chanukę. Babcia nie miała nic przeciwko temu, a miło było spędzać święta na plaży i złapać trochę słońca, kiedy się już przecierpiało pół nowojorskiej zimy.

Czy w tym roku miało być inaczej? Bo najwyraźniej to suge­rowały spojrzenia mamy i Fridy.

— Em, kotku— powiedziała mama po pełnej napięcia chwili ci­szy. - Nie pomyślałaś... Wiem, że nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale zakładałam... No... przecież wiesz, że nie możesz na święta je­chać do babci. Ani na te, ani na żadne inne. Stark na to nie pozwoli. Wiesz, że nie powinnaś się z nami pokazywać. Jak by to wytłuma­czyli, gdyby paparazzi zrobili nam razem zdjęcie na plaży? Zamrugałam. „•

A... No tak. Stark. Mój pracodawca. Kontrakt. Ludzie, któ­rzy założyli mi podsłuch i chodzą za mną... Być może... Praw­dopodobnie... Na pewno.

- A poza tym - ciągnęła. - Wiesz, że powiedzieliśmy bab­ci... i właściwie całej rodzinie... że... umarłaś. Jak wyjaśnimy jej i przyjaciołom, że Nikki Howard spędza z nami ferie? Bo oczywiście przy niej nie mogłabyś być Em...

Oczywiście. Nekrolog, pogrzeb, reportaż w CNN o mojej krwawej śmierci pod plazmowym ekranem... Wszyscy w szkole też to widzieli.

- No tak - powiedziałam. Moje kości znów przeniknął ten dziwny mróz, tak samo jak przed Centrum Handlowym Starka, gdzie doszło do wypadku, który doprowadził do tego wszyst­kiego. Tyle że tym razem nie stałam na dworze, przed witryna­mi pełnymi plakatów Nikki Howard, uśmiechającej się do mnie obojętnie. Więc nie było żadnego racjonalnego wytłumaczenia tego nagłego uczucia chłodu. - Babcia myśli, że nie żyję.

Jak mogłam głupio myśleć, że pojadę do niej na ferie z resz­tą rodziny? I jeszcze jak ostatnia idiotka przyniosłam całą torbę prezentów dla nich wszystkich, żeby zabrać ją ze sobą na Flory­dę i położyć pod choinką babci.

Wszyscy myśleli, że nie żyję.

Byłam teraz Nikki Howard.

Em Watts nie żyła.

— No trudno — powiedziałam z beztroskim śmiechem. A przynajmniej miałam nadzieję, że brzmiał beztrosko. Prawdę mówiąc, brzmiał chyba dość nieprzekonująco. Nagle musiałam mrugać, żeby powstrzymać łzy. Skąd one się wzięły? Miałam nadzieję, że mama i Frida ich nie widzą. - Ależ głupol ze mnie. Kompletnie zapomniałam o Starku. I o kontrakcie. I o wszyst­kim. Jezu. Jestem kompletnie głupia.

- Skarbie. - Mama odłożyła gazetę i wstała z kanapy, żeby mnie objąć, ale ja zrobiłam krok w tył, odsuwając się od niej. - Dobrze się czujesz? Pewnie powinnam była z tobą o tym po­rozmawiać, ale zakładałam, że i tak będziesz pracować, więc...

- Wszystko dobrze - odparłam, wciąż się od niej odsuwa­jąc. Nie chciałam, by zobaczyła, że płaczę. Że czuję się fatalnie. Bałam się też, że kiedy mnie dotknie, to się rozpadnę. - Prawdę mówiąc, tak jest nawet lepiej, bo Lulu urządza wielką imprezę, i nie bardzo wiedziałam, jak jej powiedzieć, że wyjeżdżam. Te­raz nie będę musiała. Uff!

Mama nie dała się przekonać, że wszystko jest okej.

- Wiesz co? - powiedziała. - To głupie. W tym roku po pro­stu zostaniemy tutaj na święta. Zadzwonię do babci. Na pewno coś wymyślimy...

Frida chyba nie usłyszała ani słowa z tego, co właśnie po­wiedziała mama. Była zbyt przejęta czymś innym.

- Lulu urządza imprezę? - zapytała. - Świąteczne przyję­cie? Jestem zaproszona?

Tia. Zapomnijcie o wszystkim, co mówiłam o dojrzałości Fridy.

- Nie - odparłam. Wyciągnęłam rękę po rzeczy, które do­piero co odłożyłam - kubraczek i smycz Cosie, moje rękawiczki i płaszcz. - Wiecie co, na śmierć zapomniałam, że obiecałam Lulu kupić parę rzeczy na przyjęcie. Dochodzi piąta i sklep z imprezowymi gadżetami zaraz zamkną, bo przecież jest niedziela, więc chyba już pójdę...

- Em - powiedziała mama, znów wyciągając do mnie ręce. Wyglądała, jakby serce jej pękało przeze mnie.

Byłam szybsza. Ominęłam ją, i zanim w ogóle się zorien­towały, co jest grane, byłam już za drzwiami, w połowie kory­tarza.

- Zadzwonię do was później - rzuciłam przez ramię. Usły­szałam, że mama znów mnie woła.

Pędziłam do windy. Miałam nadzieję, że jej dopadnę, zanim mnie dopadną łzy albo mama...

I udało mi się - ledwie. Zdążyłam minąć portiera i wyjść na podjazd przed budynkiem, osłonięty daszkiem. Dopiero tam wybuchłam.

Twarz mi się roztopiła. A przynajmniej takie miałam wrażenie. Łzy popłynęły gorącym strumieniem po policzkach. Nie widzia­łam niczego przed sobą ani dookoła, bo wszystko rozpłynęło się w małe kropki i smugi, jak na impresjonistycznych obrazach w dzie­więtnastowiecznym skrzydle muzeum Metropolitan. Łzy zalały wszystko. I smarki - byłam pewna, że też brały w tym udział.

Już w chwili, kiedy to robiłam - znaczy płakałam - wiedzia­łam, że to śmieszne. Tak naprawdę nawet nie lubiłam jeździć do babci, jeśli nie liczyć basenu i plaży. Jej mieszkanie było o wiele za małe dla całej piątki i zawsze musiałam spać na składanym łóżku, które było dla mnie za krótkie. A babcia dawała nam na śniadanie mrożone bajgle, zamiast prawdziwych, jakie można kupić w Nowym Jorku - prosto z pieca, chrupiące z wierzchu, a w środku ciepłe i miękkie.

Jakimś cudem świadomość, że nie wolno mi tam jechać, bo nie żyję...

Żałowałam, że nie zostałam wczoraj na dnie oceanu. Tam było miło, cicho i spokojnie. I owszem, zimno, ale i tak fajnie. Nikt niczego ode mnie nie wymagał, nie było żadnego: „Właź na tę skałę" ani czy „Znajdź moją zaginioną matkę", „Załóż dia­mentowy biustonosz" czy „Nie jedź z nami na Florydę, bo nie żyjesz".

Choć w pewien sposób znów znalazłam się na morskim dnie. W każdym razie było mi równie zimno i czułam się tak samo sa­motna - nie licząc Cosie. I wiedziałam, że będę równie mokra od tego wstrętnego deszczu, bo nie zabrałam parasola.

Nagle uznałam, że tego nie zniosę. Zwyczajnie nie zniosę! Pewnie wyglądałam jak idiotka, ale miałam to gdzieś. W pobliżu nie było nikogo. Tylko głupek wychodziłby w taką pogodę. Uznałam, że postoję sobie tutaj i popłaczę. Przynajmniej dopóki nie pojawi się jakaś taksówka, którą uda mi się zatrzymać.

Bo nie miałam zamiaru wracać pieszo do domu w taką po­godę.

Stałam przed apartamentowcem moich rodziców, płacząc i użalając się nad sobą, kiedy poczułam dłoń na ramieniu. Po­myślałam, że to portier, Eddie, chce spytać, czy zadzwonić po taksówkę - bo miałabym niezłego farta, gdybym złapała jakąś przy tej pogodzie. Odwróciłam głowę, pociągając nosem. Wciąż nie widziałam zbyt wyraźnie, bo twarz mi płynęła, ale mogłam dostrzec męską sylwetkę obok mnie.

- Co? - rzuciłam, wciąż siorbiąc nosem.

- Nikki? - zapytał znajomy głos. Znany mi niemal tak do­brze jak własny. A przynajmniej jak własny kiedyś, zanim moją tchawicę zmiażdżył stuczterdziestokilowy plazmowy ekran.

To nie Eddie. To był ktoś inny, kto mieszkał w tym samym budynku co moi rodzice. Tylko jakoś zapomniałam o tym drob­nym fakcie, rycząc tu sobie w najlepsze.

O mało nie udławiłam się łzami.

Bo to był Christopher.

8.

Cudownie. Każda dziewczyna najbardziej na świecie pragnie tego, żeby chłopak, w którym kochała się bodajże od szóstej kla­sy, znalazł ją pod swoim domem w obrzydliwe niedzielne popo­łudnie, szlochającą na całe gardło.

I znów nie przychodziło mi do głowy żadne wyjście z tej sytuacji, poza tym oczywistym - samobójstwem. Pomyślałam, że najlepiej po prostu uciec od niego i rzucić się pod pierwszą lepszą taksówkę mknącą Bleecker Street. Tyle że niewiele wi­działam przez ten deszcz ze śniegiem, okulary, łzy i tak dalej. Pomyślałam, że przy moim szczęściu rzucę się pod zaparkowany samochód.

Poza tym miałam ze sobą Cosabellę. Nie chciałabym, żeby stało jej się coś złego.

Pospiesznie otarłam twarz dłońmi w rękawiczkach, mając nadzieję, że większa część wilgoci wsiąknie w zamsz i będę mog­ła przynajmniej zobaczyć Christophera jak należy.

Ale to był wielki błąd. Bo okazało się, że Christopher stoi koło mnie w skórzanej kurtce. Kiedy ją sobie kupił? Patrzył na mnie z góry, bo w przeciwieństwie do mojego taty nie był niższy od Nikki Howard, z uroczą mieszanką zażenowania i troski na twarzy. Najwyraźniej właśnie skądś wracał i, jak to facet, pamię­tał, żeby nie założyć szalika ani czapki, więc krótkie jasne włosy kleiły mu się do głowy, a policzki i czubki uszu płonęły z zimna jasną czerwienią.

Ale przez to wyglądał jeszcze fajniej, jeśli to w ogóle było możliwe. Nawet jego wargi były czerwone. Wiem, że to dziwne zauważać takie rzeczy u chłopaka, a co dopiero zachwycać się nimi.

Przecież mój mózg został wyjęty z mojego ciała i wsadzony w cudze. Chyba nic nie może być bardziej dziwne.

- Hej, co u ciebie? - zapytał Christopher. Powiedział do mnie może ze trzy słowa, od kiedy w pracowni komputerowej położyłam przed nim zestaw fluorescencyjnych nalepek z dino­zaurami, mając nadzieję, że zrozumie, że tak naprawdę jestem jego najlepszą przyjaciółką uwięzioną w ciele supermodelki. Nie zrozumiał. Jednak jakoś nie wydawał się zdziwiony, że stoję pod jego domem, płacząc. I ukrywając to za okularami od Gucciego. -Zimno dzisiaj, co?

- Ehm - powiedziałam. - Tak. - Starałam się nie wpatry­wać w jego usta. Zamiast tego wlepiłam wzrok w daszek nad podjazdem. Pomalowali go na paskudny szary kolor. Miejscami farba się łuszczyła.

- Robiłaś zakupy w okolicy? - zapytał Christopher. Chyba nie potrafił wymyślić żadnego innego powodu, dla którego mog­łabym znaleźć się w tej dzielnicy. Na pewno nie przyszło mu do głowy, że za nim łaziłam albo że stoję tutaj, myśląc o tym, jak bardzo chcę go pocałować. Nie należał do chłopaków, którzy podejrzewaliby dziewczynę o takie fantazje. A przynajmniej nie na jego temat.

Między innymi dlatego go kochałam. W każdym razie w przerwach między myśleniem, jaką mam ochotę go udusić za to, że jest taki ciemny i nie rozumie, że to ja, Em Watts.

- Tak - odparłam, gapiąc się na szczególnie wielki kawa­łek farby, wiszący nad jego głową. - Byłam na zakupach. Ale... strasznie pada. I... nie było taksówek. - Czy to brzmiało sen­sownie? Czy on w to uwierzy?

Najwyraźniej tak.

- I nie pomyślałaś, żeby zabrać parasol - powiedział Chri­stopher z bladym uśmiechem. Najwidoczniej uwierzył. - Zupeł­nie jak ja.

Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie spojrzeć na jego dło­nie. Nie włożył rękawiczek. Te ręce wyglądałyby o wiele lepiej, gdyby znalazły się gdzieś na mojej osobie. Nawet wiedziałam gdzie dokładnie.

Boże, co się ze mną działo? Kiedyś myślałam, że to tylko : ciało Nikki jest napalone. Teraz zaczynałam się zastanawiać, czy mój mózg go przypadkiem nie dogania.

- Pożyczyć ci? - spytał Christopher. - Bo wyobraź sobie, że nawet jeden mam. Na własność.

Siłą oderwałam spojrzenie od jego palców i przeniosłam na twarz.

- Jedno co? - Co jest grane? Nie byłam już w stanie nadą­żyć za prostą rozmową. Albo Stark Enterprises pomieszało parę kabelków, kiedy wsadzało mój mózg do głowy Nikki, albo na­prawdę mnie wzięło na tego faceta.

- Ehm... - Christopher spojrzał wymownie w dół. - Chyba coś złego dzieje się z twoim psem.

Zerknęłam na Cosabellę. Cała się trzęsła z zimna, bo stała z łapkami w lodowatej kałuży, a ja byłam zbyt zajęta płaczem -i gapieniem się na chłopaka - żeby to zauważyć.

- Oj! - Schyliłam się i wzięłam ją na ręce. - Cosie! Cała przemarzłaś!

- Wejdź na górę, co? - zaproponował Christopher. - Dam ci parasol. I będziesz mogła rozmrozić psa, zanim znowu wyj­dziecie.

Kiedy to powiedział, patrzyłam w dół, na Cosabellę, mając nadzieję, że ciepło mojego ciała ogrzeje ją na tyle, żeby przestała drżeć.

Więc byłam właściwie pewna, że nie widział rumieńca, któ­ry zalał moje policzki. A przynajmniej taką miałam nadzieję. To wszystko z radości, bo ten szczęśliwy zwrot akcji - zaproszenie do jego mieszkania, w którym nie byłam od wypadku - był zu­pełnie niespodziewany. Zwłaszcza biorąc pod uwagę koszmarne dwadzieścia cztery godziny, które go poprzedziły.

- Może i tak - mruknęłam w puchatą kępkę sierści na czub­ku głowy Cosabelli. - Dzięki.

Oczywiście nie mogłam okazać, co czuję w tej chwili. A mia­łam ochotę piszczeć z radości i tańczyć jak wariatka. Musiałam zachować spokój, kiedy mijaliśmy portiera. Modliłam się, żeby Eddie nie powiedział niczego w rodzaju „Zapomniała pani cze­goś?" Bo jak wyjaśniłabym Christopherowi, co robiłam w tym budynku kilka minut wcześniej?

Z drugiej strony, może byłaby to dobra okazja. Mogłabym po­wiedzieć coś w rodzaju: „No więc tak naprawdę, Christopherze, od­wiedzałam tutaj moją mamę i siostrę. Tak, mieszkają w rym bloku. Bo to mama i siostra Em Watts. Kumasz wreszcie, człowieku?"

Ale Eddie był zajęty rozmową z lokatorem, który zadzwonił, żeby się na coś poskarżyć. Christopher i ja przemknęliśmy obok niego i wsiedliśmy do windy bez przygód.

Czułam się trochę speszona, jadąc z nim windą, ale Chri­stopher przerwał niezręczne milczenie - spojrzał na mnie, gdy ściskałam psa Nikki Howard, i powiedział:

- Więc tak naprawdę nie jeździsz wszędzie limuzyną, co? Pouśmiechałam się jeszcze trochę w czuprynkę Cosie. Wciąż nie zdjęłam ciemnych okularów - nie chciałam, by zobaczył, co dzieje się pod nimi. Może jednak uda mi się ukryć, że stałam tam na dole, wypłakując sobie oczy.

- No, nie - powiedziałam po prostu. Najwyraźniej w jego towarzystwie nie byłam u szczytu for­my umysłowej. Co wydawało się bez sensu, bo kiedyś mogłam przy nim gadać non stop. Wiedziałam, że to problem, z którym będę musiała coś zrobić. Wkrótce.

Ale w tej chwili - biorąc pod uwagę, że emocjonalnie ledwie trzymałam się w pionie - monosylaby były chyba najrozsądniej­szymi odpowiedziami. To naprawdę nie był najlepszy moment na wielkie zwierzenia. „Wiesz co? Tak naprawdę to nie jestem Nikki Howard". Bałam się, że w każdej chwili mogę wybuchnąć histerycznym szlochem - albo śmiechem.

- Ha - powiedział Christopher, kiwając głową. - Tak myślałem, że te plotki to bzdury.

Uśmiechnęłam się tajemniczo - tak tajemniczo, jak zdo­łałam. No bo spójrzmy prawdzie w oczy. Byłam w windzie... z Christopherem! Jechałam do jego mieszkania w niedzielne popołudnie! Zupełnie jak za dawnych czasów! Trudno udawać tajemniczą, kiedy człowiek nie posiada się z radości.

Drzwi windy rozsunęły się na piętrze Christophera - czy­li siedem pięter wyżej niż mieszkanie moich rodziców. Na szczęście! Było mało prawdopodobne, że wpadnę na mamę czy Fridę.

— Na prawo - powiedział Christopher i przytrzymał dla mnie drzwi. Już samo to uświadomiło mi, że właściwie to nie jest tak jak za dawnych czasów. Christopher nigdy nie przytrzymywał dla mnie drzwi, kiedy żyłam w swoim starym ciele. Nie żebym tego od niego oczekiwała. To było po prostu... To sprawiło, że cała moja radość wyparowała. Uświadomiłam sobie... Że nie jest jak dawniej. Pod żadnym względem. - Tutaj - powiedział Christopher, wyciągając klucze.

Otworzył przede mną drzwi i weszłam do środka. O mało znów się nie rozryczałam na widok znajomych stert gazet, piętrzących się dosłownie wszędzie - Komendant czytał rano wszystkie gazety, jakie wpadły mu w ręce., żeby wiedzieć, co się dzieje na świecie. Zawsze uważałam, że łatwiej byłoby sko­rzystać z Internetu, chociaż tata Christophera czytał też internetowe wiadomości. Poczułam słaby zapach skórzanych meb­li - większość mebli Maloneyów była obita miękką angielską skórą — odziedziczonych z jakiejś dawnej posiadłości, na długo zanim posiadłość owa dostała się innej gałęzi rodziny. Były za wielkie do maciupkiego służbowego mieszkania, ale Maloneyowie i tak je kochali.

- Proszę - powiedział Christopher. - Pozwól, wezmę twój płaszcz.

Próbując ukryć wstydliwy uśmiech, zdjęłam rękawiczki i za­częłam odwijać szalik, po czym zdjęłam skórzany płaszczyk - ale oczywiście najpierw uklękłam i zdjęłam kubraczek Cosa-belli.

Skończyłam rozbierać nas obie i podałam nasze rzeczy Christopherowi, który ułożył je na zabytkowej ławie w przedpokoju. Jedyne, czego nie zdjęłam, to ciemne okulary. Bo też miałam za nimi sporo do ukrycia. Nie tylko radość z zaproszenia.

- Siadaj - powiedział Christopher, kiedy weszłam za nim do salonu. Odsunął z drogi stertę „Timesów", „Wall Street Journali" i „Washington Postów", zwyczajnie zwalając je na podłogę, żeby zrobić dla mnie miejsce na kanapie obitej spękaną brązową skórą. - Chcesz kawy, herbaty czy gorącej czekolady?

Napoje. Częstował mnie, jakbym była prawdziwym goś­ciem.

Bo w pewnym sensie nim byłam, chyba. I zawsze powinno tak być! Em Watts - dziewczyna. Nie Em Watts - aseksualna kumpela mieszkająca siedem pięter niżej.

Z jakiegoś powodu Christopherowi nigdy to nie zaświtało w głowie. Dopóki nie zaczęłam nosić bardziej obcisłych koszu­lek. W cudzym ciele.

- Poproszę herbatę - powiedziałam, stawiając Cosie na podłodze. Tutaj, w cieple, czuła się lepiej. Przestała dygotać i rozglądała się za jakimś miejscem, gdzie mogłaby się zwinąć w kłębek i uciąć sobie drzemkę. - Mogłabym skorzystać z ła­zienki?

Christopher powiedział, że jasne. I pokazał mi, gdzie jest łazienka. A ja szłam za nim, udając, że nie wiem, dokąd idę, chociaż byłam tam tysiąc razy.

Kiedy bezpiecznie zamknęłam się w środku, zerwałam oku­lary z twarzy, mrużąc oczy, przyjrzałam się swojemu odbiciu w pochlapanym kremem do golenia lustrze nad umywalką - Christopher i jego tata mieli gosposię, ale przychodziła tylko raz na dwa tygodnie. A przynajmniej kiedyś tak było. Sądząc po bałaganie, podejrzewałam, że przeminęła z wiatrem.

W sumie nie wyglądałam nawet tak źle. Prawie nie było wi­dać, że płakałam. Wytarłam odrobinę rozmazanego tuszu. Trochę błyszczyku wyjętego z torby Miu Miu - tak naprawdę używałam błyszczyku tylko dlatego, żeby mi wargi nie pierzchły; nawet nie wiecie, jak makijażyści marudzą, kiedy przychodzi się do nich ze spierzchniętymi wargami, bo wtedy muszą je złuszczać -i byłam gotowa. Posłałam sobie uśmiech na szczęście i zauwa­żyłam, że pachnie tu barbasolem, ulubionym kremem do golenia Christophera. Stałam tak i wdychałam przez chwilę ten zapach, bo łazienka nim pachniała.

Chyba mi odbiło. Nie potrafiłam się nawet na niego rozzłoś­cić, że traktuje Nikki lepiej, niż kiedykolwiek traktował mnie. Bo zdawałam sobie sprawę, że po prostu nawet mu do głowy nie przyszło, żeby traktować mnie inaczej. Nie rozumiał, jaka jestem dla niego ważna, dopóki nie zginęłam.

Aleja nie zginęłam. Tyle tylko, że on na to jeszcze nie wpadł. A ja nie wymyśliłam jeszcze, jak naprowadzić go na to odkrycie. Żeby wreszcie zrozumiał.

Oczywiście poszłam do łazienki nie tylko po to, żeby sprawdzić rozmazane oczy. Wyjęłam z torebki kieszonkowy wykrywacz podsłuchów i go włączyłam. Nie śmiałam nawet mieć nadziei, że Stark nie zaszalał w mieszkaniu Maloneyów tak jak u moich rodziców. Chociaż do tej pory nie udało mi się nawiązać żadnego kontaktu z Christopherem. Istniała szansa, że nie chciało im się zakładać sprzętu szpiegowskiego także tutaj.

Tylko że... Jednak im się chciało. Jeśli antena działała pra­widłowo. Sygnał był silny i stały. Nawet kiedy parę razy walnę­łam wykrywacz.

Jezu! Dzięki, Stark. Wielkie dzięki.

Z westchnieniem schowałam wykrywacz, umyłam ręce i wy­szłam. Przynajmniej uniknęłam żenujących pytań, dlaczego pła­kałam. Christopher najwidoczniej nie zauważył, jak zawodziłam na podjeździe.

- Więc dlaczego - zapytał Christopher, kiedy usadowiłam się już na kanapie, a on wrócił z kuchni z parującym dzbankiem miętowej herbaty dla mnie i kubkiem kawy dla siebie - płakałaś na dole?

9.

Wybałuszyłam na niego oczy.

Świetnie. Nie zamierzałam mu na to odpowiadać.

- Nie płakałam - powiedziałam, odbierając od niego kubek. Och, cudowna odpowiedź, Em! Dziesięć punktów dla ciebie.

- Owszem, płakałaś. - Usiadł na drugim końcu kana­py, z którego zrzucił najpierw „Los Angeles Timesa" i „Seat-tle Post-Intelligencera". Cosabella, która umościła się wygod­nie na kanapie między nami, patrzyła, nadstawiając ciekawie uszu, jak sterty gazet lecą na parkiet. - Chcesz mi wmówić, że oczy ci łzawiły z zimna? Dla mnie było dość oczywiste, że pła­kałaś.

Gapiłam się na niego. Kompletnie mnie zatkało. Ale co mia­łam powiedzieć? Wydało się, i tyle. Wypiłam łyk herbaty, mając nadzieję znaleźć natchnienie w jej miętowym smaku. No i... nic. Zero pomysłu.

- Oczywiście nie musisz mi mówić, jeśli nie chcesz - ciąg­nął Christopher. -Ale właściwie co masz do stracenia? Nie znam twoich znajomych, więc nikomu nie powiem.

Rozejrzałam się po mieszkaniu, jakbym się bała, że jakiś paparazzi albo nawet ktoś ze Starka wyskoczy zza mebli i zrobi mi zdjęcie. Christopher powiedział do mnie może ze trzy zdania, od kiedy wybudziłam się ze śpiączki i znów zaczęłam chodzić do LAT. Dlaczego mieliby zakładać podsłuch akurat w jego domu? Nawet Stark widział, że Christopher był bardziej zainteresowany McKaylą Donofrio niż mną. O co im chodziło?

- Mój tata ma weekendowy dyżur na uczelni - powiedział Christopher, jakby odczytywał moje myśli, chociaż nie do końca trafnie. — Ostatni dzień przed egzaminami. Wszyscy jego studen­ci są w panice.

- A - powiedziałam. Szkoda, że nie potrafił odczytać tych innych myśli. Tych, w których chciałam, żeby odstawił kubek z kawą i mnie pocałował. I zrozumiał, że jestem jego przyjaciół­ką Em, a nie Nikki Howard. Chociaż to akurat mogłoby ostudzić jego zapał, jako że Christopher nigdy nie przejawiał ku temu najmniejszej chęci, kiedy żyłam. W starym ciele, znaczy.

- To dlatego że... - powiedziałam powoli. A dlaczego mu nie powiedzieć? Dlaczego nie powiedzieć mu wprost, że ja to Em, że wcale nie umarłam? Nie mogłam powiedzieć tego na głos, bo gdzieś w tym mieszkaniu było urządzenie podsłuchowe. Ale przecież mogłam mu wszystko napisać, nie? A potem znisz­czyć dowód, kiedy już skończę.

Tyle że... Jego ojciec, oczywiście. Był tak wkręcony w teorie spiskowe, że gdyby się dowiedział o podsłuchu w swoim miesz­kaniu - a dowiedziałby się, jako że musiałabym wyjaśnić Christopherowi, dlaczego piszę, zamiast po prostu powiedzieć mu o wszystkim - z pewnością poszedłby z tą historią do pierwszej lepszej stacji telewizyjnej. Komendant nienawidził Starka nie­mal tak samo jak ja. Christopher nigdy nie zdołałby go zmusić do milczenia na temat tego, co ze mną zrobili. A tym bardziej na temat podsłuchu w jego mieszkaniu.

A wtedy moi rodzice byliby zrujnowani, nawet jeśli nie po­szliby siedzieć za złamanie kontraktu ze Starkiem. No i... te mi­liony dolarów, które musieliby zapłacić — zwrot kosztów mojej operacji, honoraria dla prawników, grzywny? Nawet Nikki Howard nie miała tyle forsy na koncie. Nie mówiąc już o tym, że przecież nie mogłabym już korzystać z tych pieniędzy, gdyby Komendant poszedł do CNN.

Nie. Po prostu nie. Nie mogłam powiedzieć Christopherowi prawdy. Nie teraz.

A jak tak dalej pójdzie, to może nigdy.

- To dlatego że... -powtórzyłam, próbując zyskać na cza­sie. Co mogłam powiedzieć? Co? A może... coś w miarę zbli­żonego do prawdy? Byle nie całą. - Dostałam dzisiaj złą wiado­mość.

- Naprawdę? - Christopher zrobił zatroskaną minę. Zwykle krzywił się tak, kiedy mówiłam mu o złej ocenie czy o kłótni z siostrą. Albo kiedy mój awatar umierał w Journeyąuest.

Wtedy zdałam sobie sprawę... O czym to ja mówiłam? Że nie mogę mu powiedzieć, co właśnie zaszło między mną a mamą... Że jestem załamana, bo nie mogę jechać na ferie na Florydę z moją rodziną. Bo oficjalnie to nie była już moja rodzina.

Ale musiałam mu coś powiedzieć, skoro palnęłam już o tej złej wiadomości. Tylko co? Że jestem aniołkiem Starka? Boże, nie... Christopher nie współczułby mi ani odrobinę. Wszystko, tylko nie to. Ale jeśli nie, to co?

- Moja mama zaginęła - usłyszałam własne słowa.

Cudownie! No dobra, tego nie miałam zamiaru palnąć. Ale teraz było już za późno, żeby wtłoczyć sobie te słowa z powro­tem do gardła.

Christopher zagapił się na mnie, szeroko otwierając niebies­kie oczy.

- Twoja mama zaginęła? - powtórzył jak echo.

Przyszło mi do głowy, że może w ogóle nie powinnam była o tym wspominać. Może przyznanie się, że będę aniołkiem Star­ka, byłoby lepsze.

- Nie jesteśmy ze sobą zbyt blisko. - Żałosne. - Ona, ehm... - Rany. Jak mam się z tego wyplątać? - Zaginęła już jakiś czas temu, ale dowiedziałam się dopiero teraz, bo nie kontaktujemy się ze sobą na co dzień...

Zrozumiałam, że może to też nie było zbyt taktowne. Christo­pher i jego mama też nie byli w bliskim kontakcie. On sam po rozwodzie rodziców zdecydował, że woli mieszkać z ojcem, a nie z matką. Wyznał mi kiedyś, że to nie było spowodowane ja­kąś szczególną niechęcią do matki ani nadmiarem uczuć do ojca, ale tym, że jego młodsza siostra wybrała mamę, i Christopher uważał, że będzie fair, jeżeli jedno dziecko zostanie po stronie ojca, który też złożył wniosek o pełną opiekę nad dziećmi. I ta­kim sposobem wylądowali we dwójkę w moim bloku.

- Od jak dawna jej nie ma? - zapytał. Bezwiednie głaskał Cosabellę, która zasnęła z pyszczkiem na jego kolanie.

- Od dwóch miesięcy - odparłam, trochę zaskoczona jego żywym zainteresowaniem. Ale chyba każdy zaniepokoiłby się, słysząc, że czyjaś mama zaginęła. Każdy, z wyjątkiem mojej agentki. - Może... trzech.

Niebieskie oczy Christophera zrobiły się jakieś zamyślone.

- Mniej więcej wtedy, kiedy wydarzył się wypadek - mruk­nął, patrząc w stronę telewizora. - To by się zgadzało.

Brwi podjechały mi wysoko ze zdziwienia.

- Słucham? - zapytałam. Spojrzał z powrotem na mnie.

- Nie, nic - odparł. Ale było jasne, że jednak coś.

- Co robiłaś, żeby ją odnaleźć? - spytał. - Ktoś zgłosił jej zaginięcie i podał jej dane policji?

- Eee... - powiedziałam. - No... Tak sądzę.

- Tak sądzisz? - Christopher wyglądał na skołowanego. I nie dziwiłam mu się. Ja też byłam skołowana. Bo co się właściwie działo? Naprawdę zaczynałam się zastanawiać, czy Christopher nie ześwirował ze smutku po mojej śmierci. Te krótko ścięte włosy - kiedyś sięgały mu do ramion - nie były jedyną zmianą, jaką w nim zauważyłam, od kiedy „umarłam". Zrobił się zamyś­lony, spędzał za dużo czasu sam przy komputerze w szkolnej pracowni informatycznej, z nikim nie rozmawiał. Włącznie ze mną, mimo moich wysiłków, żeby go wciągnąć w pogaduszki.

- Tak naprawdę to mój brat zajmuje się tą sprawą - powie­działam. — Zadzwoniłam tylko do mojego operatora komórko­wego - dodałam. - Żeby sprawdzić, czy nie dzwoniła, bo mog­łam nie odebrać...

Christopher pokręcił głową.

- Wydobycie od nich takiej informacji może potrwać mie­siące.

Spojrzałam na niego i wzruszyłam ramionami.

- Wiem - powiedziałam. - Ale co jeszcze mogę zrobić? - Nie cierpiałam czuć się taka bezradna. Szczególnie przy Christopherze. Kiedy żyłam jeszcze w starym ciele, zawsze stawiałam sobie za punkt honoru robić przy nim wszystko sa­modzielnie. Jakby okazanie kobiecej słabości miało sprawić, że będzie miał o mnie gorsze zdanie. Jeśli na podłodze był robal? Zgniatałam go. Jeśli coś leżało na półce zbyt wysoko dla mnie? Przynosiłam sobie krzesło i właziłam na nie. Jeśli wiecz­ko słoika z masłem orzechowym było zakręcone zbyt mocno? Prędzej poszłabym do własnego mieszkania i poprosiła ojca, żeby mi je odkręcił, niż pokazała Christopherowi, że nie dam rady.

Ale teraz... Teraz się zastanawiałam, czy to była mądra poli­tyka. No bo czy zdobywa się chłopaka, zachowując się tak, jak­by się go nie potrzebowało? Nie tak sprowokowałam Brandona, żeby mnie pocałował. Poprosiłam go, żeby mi pomógł wrócić do Nowego Jorku, i zanim się obejrzałam, już się całowaliśmy. A on proponował, żebym do niego wróciła.

Jeśli chciałam się całować z Christopherem, to czy nie po­winnam mu pokazać, że go potrzebuję? Tak troszeczkę?

I owszem, nienawidzę takich dziewczyn - wszystkich Whitney Robertson tego świata. Ale czy ona nie miała najbardziej seksownego chłopaka w szkole? Oczywiście, jeśli ubrane w polo przerośnięte byczki są seksowne.

- Ojciec McKayli Donofrio pracuje w Prokuraturze Sta­nowej - podsunął Christopher, najwidoczniej myśląc, że będzie w ten sposób pomocny. - Może on mógłby coś zrobić dla twojej mamy.

Skąd Christopher wiedział, gdzie pracuje ojciec McKayli?

Chociaż taka snobka jak ona pewnie pochwaliła się tym w klasie któregoś dnia, kiedy mnie akurat nie było. Bez przerwy się chwaliła, że jest stypendystką programu Skarb Narodowy i przewodniczącą licealnego klubu biznesowego. Przechwalała się nawet tą swoją nietolerancją laktozy. Dla takiej osoby oj­ciec w Prokuraturze Stanowej byłby świetnym pretekstem, żeby wstać i powiedzieć: „A wiecie, że mój tata..."

Z drugiej strony, może Christopher i McKayla chodzili ze sobą. W szkole coraz częściej ją przyłapywałam, jak gapi się na niego. Szczególnie od kiedy ściął włosy i zaczął się nosić na czarno - no właśnie, niby co to miało znaczyć? I czy nie widzia­łam wiele razy, jak Christopher gapi się w jej stronę? Ale wtedy myślałam, że po prostu robi to z nudów.

Między nimi nic nie mogło być. Absolutnie nic! A jednak...

Nagle znów zachciało mi się płakać. Myśl o Christopherze z McKaylą, na dokładkę do wszystkich moich kłopotów... Zwy­czajnie nie mogłam tego udźwignąć.

A zresztą właśnie tego mi było trzeba. Kogoś z nowojorskiej Prokuratury Stanowej, węszącego w sprawach Nikki Howard. Błagam.

- Hej. - Christopher wyciągnął rękę i delikatnie położył mi dłoń na ramieniu. Akurat byłam zajęta wyobrażaniem sobie ich dwojga na jakimś spotkaniu klubu biznesowego. Głowy pochyli­li nad jakąś prezentacją w PowerPoincie... Prawie zapomniałam o jego obecności tu i teraz. Aż podskoczyłam ze strachu. - Do­brze się czujesz?

- T-tak - wyjąkałam. W oczach znów miałam łzy. Otarłam je pospiesznie. - To tylko... alergia. Przepraszam. Chyba powin­nam już iść...

Wstałam. Chciałam wyjść, zanim do reszty stracę kontrolę nad łzami. Zmieniałam się w jakąś histeryczkę. A poza tym aler­gia? W zimie? Jasne. Genialnie, Em.

- Naprawdę się tym przejęłaś - stwierdził Christopher, pa­trząc na mnie. Nie dał się nabrać na alergię. - Zgadza się?

- No... - powiedziałam, pociągając nosem. Czyżby za­czynało mnie gryźć sumienie, że on wziął moje łzy za niepokój o zaginioną mamę Nikki, chociaż tak naprawdę płakałam przez niego? No owszem. Ale co z tego? Trudno było mieć wyrzuty sumienia, kiedy patrzył na mnie z taką troską. - W końcu to moja matka.

Ooo, bardzo pięknie, Em. Jedziesz po całości, co?

- Poczekaj. - Christopher podjął jakąś decyzję. - Zanim pójdziesz... pozwól, że czegoś spróbuję.

Wstał. Zepchnął z kolan Cosabellę, która westchnęła i zwinęła się w kłębek. Przeszedł przez salon do przedpokoju. Najwyraź­niej szedł do sypialni. Co tu jest grane?

- Hm... Christopherze? - zawołałam za nim, kiedy upłynęło kilka minut, a on się nie zjawiał. Chyba nie poszedł po parasol.

- Tu jestem - odkrzyknął. - Chodź, nie krępuj się. Poszłam za jego głosem, zastanawiając się, co on, u licha,

kombinuje. Przyniesienie mi parasola nie powinno tyle trwać. Zamarłam w drzwiach jego pokoju.

- Wszystko to byłoby o wiele prostsze - mamrotał Chri­stopher, siedząc na krześle przed swoim komputerem - gdyby­śmy mogli złamać ich firewalla...

Aleja prawie nie słuchałam. A to dlatego, że na zabałaganionej półce - uginającej się pośrodku, bo Christopher wcisnął na nią zbyt wiele książek - stało oprawione w ramkę zdjęcie...

Moje zdjęcie.

Nie McKayli Donofrio. Nie Nikki Howard. Moje. Emerson Watts.

Było to zdjęcie, które wykorzystano podczas pogrzebu. Uważałam, że nie jest zbyt korzystne. Pstrykali nam te fotki w szkole i powiedziałam nawet mamie, żeby ich nie kupowała, bo widziałam próbne odbitki i jeden z moich przednich zębów wyglądał tak jakoś krzywo i wrednie. Zawsze myślałam, że będę miała czas go poprawić. Ot, pech. Ale mama i tak kupiła zdjęcia, bo... wiecie, co się stało.

A teraz jedna z odbitek stała w sypialni Christophera na ho­norowym miejscu. Tak że właściwie w każdym kącie pokoju czuło się, że patrzy na człowieka.

- Cześć, Feliksie. - Christopher mówił do swojego kompa. W ogóle nie zwracał na mnie uwagi.

Piskliwy głos chłopaka przed mutacją odezwał się z głośni­ków, a na ekranie zobaczyłam Feliksa, czternastoletniego kuzyna Christophera, który siedział w areszcie domowym w Brooklynie za jakieś hakerskie przestępstwo.

- Przed chwilą stąd wyszedłeś - mówił. - Co jest, zapo­mniałeś czegoś?

- Jest tu moja znajoma, Nikki - powiedział Christopher. - Jej mama zaginęła. Mógłbyś wrzucić numer jej ubezpieczenia i sprawdzić, czy coś wyskoczy?

- Dziewczyna? - Głos Feliksa wzniósł się o oktawę. - Masz w pokoju dziewczynę?

- Tak, mam w pokoju dziewczynę - odpowiedział Chris­topher spokojnie. Nie zaczerwienił się nawet, jak na pewno stałoby się kiedyś. To był dla mnie jeszcze bardziej oczywisty dowód na to, że coś jest między nim a McKaylą.

Ale w takim razie... Co tu robiło moje zdjęcie?

Prawdę mówiąc, nie poznawałam go. Tak stanowczo przejął dowodzenie. To po prostu nie był Christopher. Tamten Christop­her chrupał Doritos i oglądał Discovery Channel. Nie wydawał poleceń i nie skype'ował do kuzyna, żeby mu kazać „wrzucić numer ubezpieczenia" zaginionej kobiety.

Ta zmiana trochę mnie przerażała. W pozytywnym sensie. To wszystko nawet mi się podobało. Z wyjątkiem zdjęcia starej mnie i historii z McKaylą.

- Dasz radę jej pomóc? - spytał Christopher kuzyna.

- Spoko, stary - rzucił Felix. Miał głos jak dziecko. W czym nie było nic niezwykłego, bo widziałam na monitorze, że był dzieckiem... chuda szyja, rozczochrane czarne włosy, pryszcze i tak dalej. - Pokaż ją.

- Wolałbym... - powiedział Christopher.

- Chcę ją zobaczyć - uparł się Felix. - Muszę tu siedzieć zamknięty przez całe dnie. Skoro masz w pokoju dziewczynę, to chcę ją sobie pooglądać.

- Nie możesz... - zaczął Christopher.

Zrobiłam szybko krok do przodu, żeby znaleźć się w zasięgu kamerki na monitorze.

- Cześć, Feliksie - powiedziałam, żeby się wreszcie za­mknął.

Zaklął i nagle zniknął z ekranu.

- Chris - szepnął gdzieś spoza kamery. - To jest Nikki Howard. Nie powiedziałeś mi, że dziewczyna w twoim pokoju to Nikki Howard.

- No dobra - odparł Christopher, odrobinę rozbawiony. - Dziewczyna w moim pokoju to Nikki Howard.

- Jakim cudem - dopytywał się Felix, wciąż schowany poza kadrem - zwabiłeś Nikki Howard do swojego pokoju?

Christopher spojrzał na mnie. Uśmiechał się lekko.

- Właściwie sama za mną przyszła - zażartował. Ja też nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu. Jeśli robił to wszystko, żebym przestała płakać, to dobrze mu szło. Rany. Powinnam była już dawno temu spróbować trochę popłakać. Pewnie uda­łoby mi się go zmusić do zmiany kanału, kiedy upierał się przy oglądaniu tych wszystkich nudnych odcinków Top Gear. - No więc jak, Feliksie, dasz radę jej pomóc, czy nie?

- Oczywiście że tak. - Felix pojawił się na wizji. Zdążył uczesać swoje sterczące na wszystkie strony włosy i zmienić koszulkę. - Cześć, Nikki - powiedział o wiele niższym głosem. - Jak leci?

- Świetnie - odparłam. Rozbawił mnie mimo zaniepokoje­nia dziwną sytuacją.

- Świetnie. To świetnie - powiedział. - Podaj mi numer ubezpieczenia twojej mamy, żebyśmy mogli wziąć się do ro­boty.

Spojrzałam na Christophera.

- Wydaje mi się, że policja już to sprawdzała...

- Policja! - prychnął Felix z pogardą. - Myślisz, że oni mają takie możliwości jak ja? Nawet jeśli zabrali mi łącze WiFi, i teraz muszę się podpinać pod sąsiadów? Zaufaj mi, czy jest martwa, czy zeszła do podziemia, znajdę ją. Po prostu rzuć cy­ferkami, mała. - Christopher pogroził mu ostrzegawczo pal­cem, więc Felix się zreflektował. - Sorki. To znaczy, panno Howard.

- Nie mam tego numeru przy sobie - wyjaśniłam, ale wi­dząc zniechęconą minę Feliksa, dodałam szybko: - Ale chyba mogę go zdobyć...

- Ekstra! - Felix od razu się ożywił. - Jak tylko będziesz go miała, napisz mi esemesa! Albo możesz tu przyjść. Moja mama robi naprawdę niezłe chili...

Christopher wyciągnął rękę i wyłączył monitor. Felix znik­nął jak zdmuchnięty.

- Jest trochę walnięty - wyjaśnił Christopher. - Ale na­prawdę wie, co robi. Dlatego sędzia wlepił mu sześć miesię­cy, zamiast dać mu tylko po łapach. Mój tata posyła mnie tam w każdą niedzielę, bo myśli, że będę miał na niego dobry wpływ, ale zdaje się, że jest odwrotnie. Ale wracając do numeru, jak będziesz go już miała, możesz go podać mnie, a ja przekażę Fe­liksowi.

- Dzięki - powiedziałam, patrząc na moje zdjęcie, które szczerzyło się do nas. Szybko odwróciłam wzrok. - To napraw­dę miło z twojej strony.

Christopher wzruszył ramionami.

- Prawdę mówiąc, możesz mi się odwdzięczyć. Oczywiście jeśli chcesz.

Tak? Przez głowę przeleciały mi różne pomysły, jak mogła­bym mu się odwdzięczać. Sztuczka z języczkiem, choć wciąż nie wiedziałam, na czym polega, wysunęła się jakby na pierwszy plan, co było niepokojące. Musiałam usiąść na starannie zaście­lonym łóżku Christophera - Komendant uważał, że uporządko­wane łóżko oznacza równie uporządkowany umysł - bo kolana zaczęły się pode mną uginać.

- Tak? - zdołałam pisnąć, kiedy już mogłam mówić.

- Tak - odparł Christopher. - Ale powiedz mi, jak bardzo jesteś lojalna wobec swojego szefa?

To było tak niespodziewane pytanie, że bez zastanowienia palnęłam:

- Kogo?

- Twojego szefa - powtórzył Christopher. - Richarda Star­ka. Jak bardzo go lubisz.

Kompletnie zbita z tropu wyjąkałam:

- Ac-co?

- Pracujesz dla firmy, która zadeklarowała trzysta miliardów dolarów obrotu, z czego większość trafiła do kieszeni twojego szefa. Po prostu zastanawiam się - mówił spokojnie Christopher - co o nim myślisz.

Byłam tak oczarowana błękitem oczu Christophera, że usły­szałam własne słowa, które wyszły mi z ust, zanim zdążyłam się powstrzymać:

- Mój szef chce, żebym paradowała w ogólnokrajowej tele­wizji w biustonoszu z diamentów wartym dziesięć milionów. Jak sądzisz, co o nim myślę?

Christopher się uśmiechnął. A kiedy się uśmiechnął, coś dziwnego stało się z moimi wnętrznościami. Zupełnie jakby się rozpłynęły.

- To właśnie miałem nadzieję usłyszeć.

I wtedy powiedział mi, co zamierza zrobić. I czego ode mnie chce.

A mój świat, który i tak stał już na głowie, znów wywrócił się do góry nogami.

- Od dawna próbujemy z Feliksem znaleźć lukę, która po­zwoliłaby nam dostać się do głównego komputera Starka - po­wiedział. - Do tej pory się nie udało. Ich firewall jest zbyt dobry. Więc pomyślałem, że zamiast tylnymi drzwiami, moglibyśmy spróbować wejść od frontu. - Christopher przestał się uśmiechać i spojrzał na mnie z powagą. - Myślisz, że udałoby ci się zdo­być dla nas login i hasło kogoś, kto pracuje w Stark Enterprises? Najlepszy byłby ktoś na wysokim stanowisku, ale wystarczyłby ktokolwiek...

Gapiłam się na niego.

Tylko tego ode mnie chciał? Jakiegoś marnego loginu i hasła?

To było takie oczywiste. Dlaczego w ogóle byłam zasko­czona? Facet miał na półce zdjęcie zmarłej dziewczyny. I to nie byle jaką małą fotkę, ale duży format na błyszczącym papierze, z oczami, które wodziły za człowiekiem.

Świetnie. Teraz zaczynałam być zazdrosna o samą siebie.

Wstałam. Podeszłam do okna sypialni Christophera. Ku jego zaskoczeniu otworzyłam je, wpuszczając podmuch zimnego powietrza, nieustające bębnienie deszczu i odgłosy z Bleecker Street leżącej w dole. Miałam nadzieję, że to wszystko razem utrudni podsłuchującym zrozumienie tego, co mówimy.

- Co ty robisz? - zapytał zdziwiony Christopher. Musiał trochę podnieść głos, żeby przekrzyczeć hałas.

Powiodłam ręką dookoła, wskazując palcem sufit.

- Przyszło ci kiedyś do głowy - zapytałam - że oni mogą słuchać?

Christopher wybałuszył oczy.

- Kto?

- Stark - szepnęłam. Serce mi załomotało, kiedy to powie­działam. Nie tyle na myśl, że Stark podsłuchuje, ale dlatego, że Christopher patrzył na mnie... naprawdę patrzył na mnie, jakby widział mnie po raz pierwszy. Jakby traktował mnie serio.

Oczywiście tak nie było. Roześmiał się.

- Stark? Tutaj? Mówisz poważnie?

Trudno zarzucać brak powagi martwej dziewczynie. Ale nie mogłam mu tego powiedzieć. Szczególnie w tej chwili.

- Nie doceniasz ich możliwości - powiedziałam. - Oni... oni wiedzą różne rzeczy.

Znów się roześmiał.

- To jakaś paranoja.

- Być może - odparłam, wracając na łóżko. - A może ty też powinieneś nabawić się tej paranoi. To, o czym mówiłeś... to szaleństwo. No bo... Co wy właściwie chcecie zrobić, jak już dostaniecie się do ich systemu?

Zrobił zaskoczoną minę.

- Rozwalić wszystko - powiedział takim tonem, jakby to było oczywiste.

Rozwalić wszystko. Niby że to takie proste. Jakby był ja­kimś Robin Hoodem, a Stark Enterprises było karetą pełną złota, którą zamierzał obrabować.

- Czy to nie jest trochę... dziecinne? - Odgarnęłam włosy za uszy, próbując wymyślić, jak powiedzieć mu to, co zamie­rzałam, nie obrażając go. - No owszem, dobra, ich system prze­stanie działać na kilka godzin. Paru użytkowników telefonów Starka się rozzłości, czy co tam jeszcze. Może napiszą o was w Google News. Ale... po co? Żeby pokazać, że umiecie? Że wasz komputer jest większy niż ich? Też coś.

- Nie, nie - przerwał mi Christopher, kręcąc głową. - Nie zrozumiałaś. Chodzi o to, żeby rozwalić wszystko. Rozwalić Stark Enterprises. Na zawsze.

10.

Każdy, kto widziałby mnie, jak wlokę się w poniedziałek do szkoły tuż przed dzwonkiem, z kubkiem herbaty w jednej ręce, z MacBookiem w drugiej i z torbą Marka Jacobsa pełną nie-odrobionych prac domowych, domyśliłby się, że miałam fatal­ny weekend. Wiedziałam, że wyglądam koszmarnie. Całą noc przewracałam się z boku na bok, nie mogąc spać nie tylko przez Lulu, która zabrała mi całą kołdrę, ale przez chłopaka, w którym byłam beznadziejnie zakochana. No owszem, on też był zako­chany. Tyle tylko, że nie w McKayli Donofrio. Kochał nieżyjącą dziewczynę.

A wspomniałam, że zamierzał unicestwić firmę, w której pracowałam? No właśnie.

Oczywiście nie chodziło o to, że uwielbiam korporację Stark Enterprises. Ale też niekoniecznie chciałam ją niszczyć. Prawdę mówiąc, lubiłam nawet parę osób, które tu spotkałam.

Nie żeby Christopher był tak miły i zechciał mi zdradzić ze szczegółami, co takiego on i jego kuzyn Felix zamierzają zrobić, kiedy już dostaną informacje, o które mnie prosił. Bo dlaczego miałby mi mówić? Byłam tylko pustogłową modelką.

Oczywiście nie wyraził się w ten sposób. Ale było jasne, że jego zdaniem raczej niczego nie zrozumiem i że będzie lepiej dla mnie, jeśli mi niczego nie powie.

Oczywiście w jakiejś części była to moja wina, bo kiedy go „poznałam", udawałam, że nie mam bladego pojęcia o kompu­terach.

Moja reakcja na wieść, że zamierza zniszczyć Stark Enter­prises, nie była udawana. Nic nie mogłam na to poradzić. Byłam szczerze przerażona. Wyrzuciłam z siebie pierwsze, co mi przy­szło do głowy, czyli:

- Ale... dlaczego?

Christopher uśmiechnął się tylko tajemniczo i powiedział:

- Mam swoje powody.

Nie umknęło mi, że j ego oczy na ułamek sekundy zatrzyma­ły się na moim zdjęciu.

Świetnie. Po prostu świetnie! Teraz było już zupełnie jas­ne, co jest grane. Moja śmierć, podobnie jak zgon tak wielu tra­gicznych bohaterek przede mną, doprowadziła do jeszcze jednej śmierci... Christophera. Choć on umarł tylko wewnętrznie. Jego serce zastygło i wesoły Christopher - chłopak, którego kocha­łam, z którym tyle razy grałam w Jouneyąuest, którego tak bar­dzo chciałam zainteresować swoją osobą nie jako koleżanka, ale jako dziewczyna - zmienił się w super złoczyńcę.

Dlaczego byłam taka zaskoczona? W komiksach takie rze­czy zdarzały się raz po raz. Teraz Christopher użyje swoich mocy w służbie zła, a wszystko, żeby pomścić moją śmierć. Bo jakie mogło być inne wytłumaczenie?

Dla pewności spytałam:

- Czy jednym z powodów jest wypadek twojej przyjaciółki. Tej, która zginęła w Centrum Handlowym Starka? Bo wiesz... uważam, że to raczej wina demonstranta, który strzelił z pistole­tu do paintballa w plazmowy ekran, pod którym stała,

Christopher spojrzał na mnie bez wyrazu i powiedział:

- A kto był odpowiedzialny za zamocowanie tego ekranu do sufitu w taki sposób, żeby strzał z pistoletu do paintballa nie spowodował upadku?

- No... Stark - powiedziałam, - Ale...

- Więc Stark ponosi odpowiedzialność za to, co się stało. Boże! Nie do wiary, jakie to było denerwujące.

W pewnym sensie bardzo mnie kręciło. Która dziewczyna nie chciałaby, żeby chłopak specjalnie dla niej urządził hakerską demolkę wielkiej, nie ekologicznej korporacji? Szczególnie takiej, która praktycznie trzymała ją w korporacyjnej niewoli i która led­wie dzień wcześniej o mało nie rzuciła jej na pożarcie rekinom.

Jedyny problem w tym, że Christopher nie robił tego dla mnie. To znaczy robił, ale o tym nie wiedział. Bo myślał, że Em Watts nie żyje. Teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek nie mogłam mu powiedzieć, że to nieprawda. Bo zdałam sobie sprawę, że kom­pletnie mu odbiło. Kto wie, co by zrobił, gdyby znał prawdę? Mógł wypaplać wszystko w blogosferze, żeby się zemścić na Starku.

A wtedy gdzie ja bym wylądowała? I moi rodzice? W są­dzie. Owszem, Stark poszedłby na dno. A razem z nim rodzina Wattsów.

Wystarczająco fatalne było to, że Christopher bawił się w to wariackie pisanie wirusów. Stark prawdopodobnie o tym wie­dział, skoro pozakładał pluskwy w jego mieszkaniu. A ja tu so­bie siedzę, jak gdyby nigdy nic. W głowie mi się nie mieściło, że to wszystko się dzieje naprawdę. Christopher, mój kochany, zabawny przyjaciel, zmienił się w cynicznego mrocznego krzy­żowca, bojownika o globalną sprawiedliwość? Kiedy?

- Naprawdę uważasz - powiedziałam, kombinując, jak po­radzić sobie z tą sytuacją- że tego by chciała twoja przyjaciół­ka? A jeśli cię złapią? Możesz dostać areszt domowy jak twój kuzyn. Albo jeszcze gorzej, normalnie pójść do więzienia, jeśli osądzą cię jak dorosłego.

- Mam to gdzieś - powiedział Christopher, kręcąc głową. - Będzie warto.

Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Stało się dla mnie oczywiste, że Christopher zmienił się w stu procentach. Brako­wało tylko czarnej peleryny i poszarpanej blizny na twarzy.

- Ryzykujesz więzienie - zapytałam, osłupiała - dla zmarłej dziewczyny?

Jego słowa były jak trzęsienie ziemi dla mojego świata.

- Była tego warta.

W tej chwili nienawidziłam Emm Watts tak bardzo, że gdy­bym mogła złapać nóż i wbić go w jej serce, zrobiłabym to. Nie­ważne, że to ja byłam Em Watts. Nie mogłam patrzeć na jej zdję­cie ani sekundy dłużej. Musiałam stąd wyjść. Musiałam wyjść z tej nory obłąkańca. Szczególnie że ciągle miałam ochotę go pocałować. Ale on nie chciał pocałować mnie, bo był zakochany w zmar­łej dziewczynie.

Nie wiem, co powiedziałam ani co zrobiłam potem. Jakimś cudem znalazłam się w przedpokoju, wbiłam się w płaszcz, a Cosie włożyłam jej kubraczek. I przyznaję ze wstydem, że w moich oczach znalazło się jeszcze trochę niewylanych łez... On chyba nie zauważył. Tym razem. I oczywiście teraz musiałam zdecydować, czy mam mu dać to, czego chciał, i zaryzykować, że ludzie, z którymi pracowałam wylądują na bruku? Zakładając, że to, co zaplanowali on i Fe-lix, rzeczywiście się uda. Spójrzmy prawdzie w oczy, jakie były na to szansę? Kochałam Christophera i byłam pewna, że może osiągnąć wszystko, co sobie postanowi. Ale zniszczenie wartej miliardy dolarów korporacji za pomocą komputerowego wirusa, czy jak tam chciał to zrobić? Zejdźmy trochę na ziemię, co?

A może zapomnieć o jego prośbie i spróbować znaleźć mamę Stevena w jakiś inny sposób?

Poza tym fajnie by było, gdyby choć trochę mnie polubił a taką, jaka byłam teraz, w ciele Nikki Howard. Bo kiedy sta­łam w przedpokoju, próbując nie pokazać po sobie, jaka jestem wściekła, wyraźnie czułam, co myśli - pozbądźmy się już tej ślicznotki, skoro nie ma zamiaru udzielić nam informacji, której potrzebujemy.

O, był grzeczny. Dał mi nawet obiecany parasol.

Ale jakoś nie błagał mnie, żebym została.

A biorąc to wszystko pod uwagę, czy było coś dziwnego w tym, że nie spałam całą noc? I że w ogóle nie uczyłam się do egzaminów?

Kiedy tylko weszłam do LAT, ruszyłam w kierunku babskiej łazienki na parterze. Miałam nadzieję, że uda mi się spędzić cho­ciaż minutkę przed lustrem i trochę podreperować sobie twarz, zanim na przemawianiu publicznym - czyli pierwszej lekcji -spotkam Christophera. Nie miałam pojęcia, co mu powiem, ale wiedziałam, że będę się czuła odrobinę pewniej z błyszczykiem na ustach. Moja siostra od dawna rozpływała się nad zaletami błyszczyka. Kompletnie to ignorowałam, dopóki profesjonalna makijażystka nie zaczęła mnie nim pacykować na co dzień. I do­póki nie zobaczyłam efektów w lustrze i na stronach czasopism, które Nikki regularnie zaszczycała swoją twarzą. Błyszczyk na­prawdę potrafił podnieść kobiecie poczucie własnej wartości, a każdy, kto myślał inaczej, nigdy nie próbował Triple X firmy Nars.

Zabawne. Właśnie kiedy o tym myślałam, z łazienki wybieg­ła moja siostra i wpadła prosto na mnie.

- Em... znaczy Nikki! - wykrzyknęła, gdy gorąca herbata chlupnęła z trzymanego przeze mnie kubka, rozlewając się kałużą po podłodze. - Ups! Och, bardzo przepraszam.

Jej kumpele - Frida rzadko pojawiała się gdzieś bez ban­dy koleżanek z młodszej drużyny szkolnych czirliderek - wbiły we mnie drapieżny wzrok. Chociaż chodziłam do LAT już od prawie dwóch miesięcy (w obecnym wcieleniu, oczywiście), uczniowie jeszcze nie przywykli do mojego widoku na koryta­rzach. Musiałam znosić gapienie się, a od czasu do czasu nawet bezczelne gwizdy, chociaż należałam do bardziej konserwatyw­nie ubranych osób. Gołe brzuchy, dekolty i wystające stringi nie były tolerowane przez administrację, co oczywiście nie wyklu­czało okazjonalnego błyskania opalonym ciałem przez Whitney Robertson i jej klony. Ale ja chodziłam pozapinana na ostatni guzik. Oczywiście po Nowym Roku wszystkie moje tajemnice przestaną być tajemnicami, dzięki pokazowi Stark Angels.

- Hej - rzuciłam do Fridy. - Dzięki. - To był oczywiście sarkazm. Chodziło o herbatę, która sparzyła mi rękę. Otarłam dłoń o top od Temperleya, który na szczęście był granatowy, więc nie było na nim widać plamy.

- Tak się cieszę, że na ciebie wpadłam. Musimy pogadać

- powiedziała Frida, łapiąc mnie za rękę i wciągając do łazienki, z której przed chwilą wyszła. - Dziewczyny, idźcie beze mnie

- zawołała do koleżanek. - Ja muszę pogadać z Nik.

Nik. Nieźle. Nie ma to jak zaszpanować przed psiapsiółkami Na szczęście łazienka była pusta ~ Frida szybko to ustaliła, zaglądając od spodu do kabin.

- Jak mogłaś tak wczoraj uciec? - zapytała ze złością, pusz­czając moją rękę i porzucając uprzejmy ton, który przybrała na korytarzu przy koleżankach. -1 ja, i mama bardzo się martwiły­śmy. A na dodatek nie odbierasz telefonów.

Gapiłam się na nią, mrugając tępo. Za dużo tego było jak na tak wczesny poranek, nieprzespaną noc i zero kofeiny. Nie że­bym pijała specjalnie dużo kawy, od kiedy dowiedziałam się, że jest zakazana w antyzgagowej diecie Nikki, której zalecenia na szczęście trzymała przylepione do lodówki. Odkryłam, że jedna filiżanka dziennie to maks, bo inaczej refluks mnie zabijał.

- Miałam naprawdę fatalny dzień - powiedziałam. Nie było to szczególnie dobre wytłumaczenie, ale innego nie miałam.

- I zostawiłaś tę wielką torbę prezentów dla nas! - ciągnęła Frida. - Po prostu zostawiłaś, nie mówiąc ani słowa!

- Bo to prezenty, które mieliście otworzyć, kiedy wszy­scy pojedziemy do babci - odparłam. Nie chciałam myśleć

0 radosnych porankach z prezentami, które urządzaliśmy sobie na Florydzie. O bitwach na kule z papieru pakowego, o drejdlach i czekoladowych Mikołajach... Wiedziałam, że to już nie dla mnie.

- Wiem przecież - powiedziała Frida. - To bardzo miłe z twojej strony...

Byłam pewna, że potrząsała już czarnym aksamitnym pu­dełeczkiem, które jej kupiłam, i pewnie się domyśliła, że jest w nim dokładnie to, co chciała. Coś, co miały wszystkie jej ko­leżanki z LAT, ale na co naszych rodziców nigdy nie było stać - para kolczyków z brylancikami.

- Słuchaj - powiedziałam, zgnębiona. Nie chciałam myśleć o tym, jak będzie otwierać to pudełeczko na Florydzie, a ja nie zobaczę jej miny. - Muszę lecieć, Zaraz dzwonek, a nie byłam jeszce nawet przy szafce.

Nie - rzuciła Frida, znów chwytając mnie za nadgarstek, tyle że ten drugi, bez herbaty. -Nikki, rozmawialiśmy z mamą i z tatą. Dlatego tak do ciebie wydzwanialiśmy. Mama nie sądzi­ła, że tak cię obejdzie, że nie możesz jechać do babci. Myślała, że będziesz w jakimś bajecznym miejscu, w Paryżu czy gdzieś. I że nie będzie ci zależało...

- Naprawdę muszę już iść - powiedziałam. Nie chciałam tego słuchać. Pewnie zaraz się dowiem, że zamierzają urządzić jakieś żałosne chanukowo-bożonarodzeniowe przyjęcie tutaj, w mieście, zanim wyjadą, z prezentami, gorącym cydrem i oglą­daniem Opowieści wigilijnej.

Ale to już nie byłoby to samo bez plaży, babci i jej głupich mrożonych bajgli. Których i tak nie mogłam jeść w tym głupim ciele.

- Teraz, skoro już wiemy, że nie wyjeżdżasz, wszystko bę­dzie inaczej - mówiła dalej Frida. - Odpuszczamy sobie w tym roku Florydę. Zostajemy tutaj, w mieście, a babcia zgodziła się przylecieć do nas! Więc będziesz mogła przyjść. Możemy po­wiedzieć, że jesteś moją koleżanką ze szkoły...

- Fri - powiedziałam. Nie chciałam tego słuchać.

- No weź, Nik. Wiem, że to nie będzie to samo, ale też bę­dzie wesoło. Babcia się cieszy z przyjazdu nawet mimo zimy, a przecież wiesz, jak ciężko ją tu ściągnąć, kiedy jest zimno...

Frida podskoczyła, chociaż nie wiedziałam, czy przez to, że na nią krzyknęłam, czy przez dzwonek. Tak czy inaczej, ściąg­nęłam jej uwagę.

- Spóźnimy się na lekcje. Pogadamy o tym później, okej?

- Okej - burknęła Frida, urażona. - Ale, rany, myślałam, że cię to ucieszy. No bo zrezygnowałam nawet z obozu treningowe­go, żeby zostać z tobą w mieście.

Nagle odechciało mi się herbaty, bez względu na niedobory kofeiny. Rzuciłam kubek z zawartością do najbliższego kosza i wyszłam z łazienki.

- Wcale mnie nie ucieszyło, Frido - syknęłam do niej przez zaciśnięte zęby, gdy mnie dogoniła. - Chcę, żebyś robiła to, cze­go ty chcesz, a nie to, czego twoim zdaniem chcę ja. - Ale ja robię to, co chcę - odparła Frida. - Naprawdę chcę przyjść na waszą imprezę.

Zatrzymałam się jak wryta i obróciłam na pięcie twarzą, do niej, chociaż ostatni spóźnialscy mijali nas biegiem, próbując zdążyć do klas przed sprawdzaniem obecności.

- Chwila. -Spojrzałam na nią, wściekła .-Wymanewrowałaś całą rodzinę z wyjazdu na Florydę, żeby pójść na imprezę Lulu? - To by było totalnie w jej stylu. Frida miała obsesję na punkcie sławnych i bogatych. Odgryzłaby sobie rękę, gdyby w zamian mogła się otrzeć o jakąś sławną osobę odpowiedniego rodzaju.

Jej rumieniec zdradził mi prawdę, zanim zdążyła się ode­zwać.

- No, niezupełnie - powiedziała.

Załamana, uniosłam ręce w powietrze i odwróciłam się, by pójść do klasy. Miałam dość.

- Co? - Frida nie chciała się odczepić. - Myślałam, że się ucieszysz! Wczoraj byłaś taka smutna! Teraz będziesz miała na miejscu mamę i mnie...

- Jesteś niewiarygodna - powiedziałam, - Wczoraj rzuciłam wszystko. Lazłam w tę okropną pogodę i ryzykowałam, że mama się na mnie wścieknie, żeby cię poprzeć, bo tak bardzo chciałaś jechać na ten obóz. Ale kiedy tylko dostałaś lepszą pro­pozycję, nagle przestało ci zależeć. Nagle przestałaś być inte­gralną częścią zespołu? Przestałaś być bazą w piramidzie?

Frida truchtała obok mnie, otwierając i zamykając usta jak złota rybka. Wiedziałam, że próbuje wymyślić jakieś usprawied­liwienie. Ale nie mogła nic powiedzieć, bo nie było usprawiedli­wienia dla takiego zachowania.

- Zdaje ci się, że wyświadczasz mi wielką przysługę - po­wiedziałam. - Ale wcale nie robisz tego dla mnie, prawda? Bo tak naprawdę to ty będziesz z tego coś miała. No więc, mam dla ciebie newsa, Fri. Są na świecie rzeczy ważniejsze niż imprezy. Takie jak niesprawianie zawodu koleżankom z drużyny. Pomy­ślałaś w ogóle, jak się będą czuły, kiedy się dowiedzą, że olałaś je dla przyjęcia z Nikki Howard i Lulu Collins? Dotarłam do klasy, gdzie zaczęła się już lekcja przemawia­nia publicznego. Odwróciłam się w drzwiach, żeby jeszcze raz na nią spojrzeć. Oczy Fridy były pełne gniewu.

- Myślałam, że robię frajdę siostrze - powiedziała.

- Tia - rzuciłam. - Zabawne, że przypominasz sobie o sio­strze wtedy, kiedy czegoś chcesz. Mam cię poprzeć w kłótni z matką, podarować brylantowe kolczyki albo wejściówki na od­lotową imprezę. Na którą zresztą wcale nie jesteś zaproszona!

Minęłam ją i weszłam do klasy, kiedy pan Greer wołał właśnie:

- Panno Howard, czy pani dziś do nas dołączy, czy woli pani gawędzić na korytarzu?

- Przepraszam - mruknęłam. Przemknęłam przez klasę i wsunęłam się na swoje miejsce...

Które - tak się przypadkiem składało - było tuż przed miej­scem Christophera.

Ten dzień nie zapowiadał się miło.

11.

O dziwo, Christopher nie spał i przywitał mnie uśmiechem.

- Jak leci? - zapytał.

- Okej. - Powtarzałam sobie: „Nie waż się uśmiechać, Em Watts, chociaż aż cię skręca, żeby to zrobić". Christopher stał się nagle złym bohaterem powieści. A nawet jeśli nie, to wcale mnie nie lubił. To znaczy lubił, ale nie prawdziwą mnie. Kochał się w nieżyjącej dziewczynie.

I wszystko to jedna wielka pomyłka. A to, co chcą zrobić z kuzynem, jest złe.

Zgadza się ?

Ale zanim zdążyłam odezwać się do Christophera, Whitney

Robertson, która siedziała stolik za mną, pochyliła się i szepnęła.

- Boże, ta bluzka to Temperley? Jest odlotowa.

- Jak ci minął weekend? - Lindsey Jacobs, prawa ręka Whitney, siedząca w rzędzie obok, też gorliwie pochylała się do przodu. - Widziałam w necie, że byłaś na St. John z Brando-nem Starkiem. -Na jakimś plotkarskim portalu były już zdjęcia z tej podróży? Cudownie. Jeśli na którymś z nich Brandon i ja się całowaliśmy, to przysięgłam sobie, że kogoś zamorduję. - To musiało być niesamowite! Tutaj pogoda była okropna. Da­łabym wszystko, byle wyrwać się stąd na dwa dni. 1 to jeszcze z Brandonem Starkiem! On jest po prostu ekstra. Jak mogłaś w ogóle wrócić? Ja bym się chyba zabiła. Żeby ona wiedziała.

- Drogie panie - rzucił drwiąco pan Greer. - Wybaczcie, że przeszkadzam. Ale niektóre z was może przypominają sobie, że to ostatni tydzień semestru i kończymy nasze finałowe trzyminutowe ustne prezentacje, od których w trzech czwartych zależy wasza ocena.

Jęknęłam w duchu. Byłam zupełnie nieprzygotowana. Wie­działam, że niedługo wypadnie moja kolej, a nie miałam nawet chwili, żeby popracować nad prezentacją. Kiedy wczoraj wie­czorem wróciłam do domu, stwierdziłam ze zdumieniem, że Lulu też tam jest, zamiast na jakiejś imprezie z przyjaciółmi. A do tego siedzi w kuchni i gotuje - uwaga, uwaga - kurczaka w winie. Jako że nigdy nie widziałam, żeby gotowała coś bardziej skomplikowanego niż popcorn w mikrofali, byłam pewna, że doznała jakiegoś udaru. O mało nie zadzwoniłam po karetkę.

Ale to nie było żadne załamanie umysłowe. Lulu gotowała dla Stevena, którego wysłała na poszukiwania „naprawdę chru­piącej francuskiej bagietki" do pogryzania dania, które przygo­towywała.

- Chcę, żeby twój brat myślał, że umiem gotować - poin­formowała mnie, kiedy zapytałam, co się, u diabła, dzieje. - Nie, czekaj, może nie chcę. Czekaj, jak sądzisz, co uzna za fajniejsze: dziewczynę, która skłamała, że umie gotować, i stara się to robić specjalnie dla niego, czy dziewczynę, która naprawdę umie gotować?

Spojrzałam na nią ze znużeniem i rzuciłam.

- Lulu, powiem ci, co nie jest fajne. Ty, w tej chwili. To jest żałosne. Jeśli chcesz się spodobać Stevenowi, może spróbuj być sobą? Przecież zawsze mi to powtarzałaś, pamiętasz? Żebym była sobą. -Nie żeby to kiedykolwiek zadziałało. Chociaż może i tak. Tylko nie z Christopherem.

Cóż, pewnie mogłam po kolacji popracować nad pracą do­mową, ale jakimś cudem wylądowałam na kanapie między Lulu a Stevenem, który opowiadał - oczywiście zachęcony przez moją przyjaciółkę - o pracy radiooperatora na okręcie podwodnym.

A kiedy próbowałam się wymknąć, żeby trochę popracować, Lulu polazła za mną, najwyraźniej spragniona babskiej rozmo­wy. W kółko pytała: „Ale... naprawdę myślisz, że mu się spodo­bałam?" i „Myślisz, że się pogniewa, jeśli jutro kupię mu nową koszulę?"

- Lulu! - Usiłowałam nią trochę potrząsnąć. - Dopiero co go poznałaś. Dlaczego tak cię na niego wzięło?

Westchnęła i ułożyła się wygodnie na poduszkach obok mnie.

- Boonjesttaki... cudowny.

Na razie - moim zdaniem, oczywiście - najcudowniejsze w Steyenie było to, że na ochotnika umył wszystkie wielkie garn­ki, których Lulu użyła do gotowania i które nie chciały zmieścić się do zmywarki. Lulu zamierzała zostawić je do umycia Katarinie.

Ale musiałam przyznać... że jak na faceta rzeczywiście był całkiem fajny.

Mimo to, gdybym czas zmarnowany na wysłuchiwanie pea­nów o Stevenie Howardzie poświęciła na pracę domową, pewnie następnego ranka nie czułabym takich mdłości na widok pana Greera przeglądającego swój notes.

- Więc jeśli możemy już przejść do rzeczy - powiedział pan Greer - to chciałbym poprosić...

Nie mnie, modliłam się w duchu. Nie mnie, nie mnie, nie mnie... I przysięgam, że przez cały tydzień będę siedzieć w do­mu i uczyć się do północy...

- ChristopheraMaloneya.

Christopher wstał i wyszedł pod tablicę. Zauważyłam z lekką irytacją, że nie jestem jedyną dziewczyną w klasie, która gapi się na niego, kiedy przechodził. W ciągu ostatnich tygodni Chri­stopher kompletnie zmienił styl. Chociaż wciąż nosił szkolne polo, które upodabniało go do wszystkich Jasonów Kleinów tej szkoły. Jason Klein był chłopakiem Whitney i niekoronowanym królem Żywych Trupów. Ale Christopher nie zdejmował nowo zakupionej skórzanej kurtki. McKayla Donofrio - przysięgam, że miałam ochotę zedrzeć jej z głowy tę szylkretową opaskę do włosów, i nieważne, ile włosów wydarłabym razem z nią - ga­piła się, kiedy ją mijał. A brwi Whitney i Lindsay też podjechały do góry... i tym razem nie dlatego, że się z niego nabijały, ale dlatego, że jego obcisłe dżinsy nie zostawiały wielkiego pola do popisu dla wyobraźni.

- Iii... - powiedział pan Greer od swojego biurka, kiedy Christopher doszedł na front klasy i dał znak, że może zaczynać. Pan Greer mierzył nasze wystąpienia timerem od piekarnika. W LAT, uważanym za jedną z najlepszych szkół na Manhattanie, stosowało się wyłącznie najnowocześniejsze technologie. - Start!

- Stark Enterprises - zaczął Christopher -jest obecnie naj­większą korporacją na świecie, przerastającą nawet koncerny, naftowe, a jej obroty sięgają trzystu miliardów rocznie.

- Zaraz. Co? Trzyminutowa ustna prezentacja Christophera dotyczyła Stark Enterprises?

Poczułam, jak zapadam się w krzesło. I nie zapowiadało się raczej, że powie o nich coś dobrego. Nie żebym ja miała do powiedzenia coś dobrego o Starku. Ale było to odrobinę żenujące, że ja, twarz Starka, siedziałam tutaj, kiedy kolega z klasy zamierzał psioczyć na mojego pracodaw­cę. Czułam, jak wszystkie oczy nerwowo zwracają się w moją , - Stark Enterprises - ciągnął Christopher - deklaruje zyski przekraczające siedem miliardów dolarów rocznie, jednak ponadmilionowa rzesza pracowników zarabia średnio zaledwie piętnaście tysięcy dolarów rocznie za zatrudnienie na pełnym etacie. Nie jest to kwota wystarczająca, żeby utrzymać przecięt­ne amerykańskie gospodarstwo domowe. Co więcej, pracownicy Starka dostają ubezpieczenie medyczne dopiero po dwóch latach pracy, a i wtedy składki są tak wysokie, że często muszą dopłacać do nich z programów opieki medycznej subsydiowanych przez państwo. Tak więc wielu pełnoetatowych pracowników Starka, którym nie wolno się zrzeszać w związki zawodowe, jest uza­leżnionych od państwa. I tylko dzięki temu opłaca swoje ubez­pieczenie. Tymczasem Richard Stark, dyrektor naczelny i prezes rady nadzorczej Stark Enterprises, regularnie pojawia się na li­ście „Forbesa" najbogatszych ludzi świata, zwykle w pierwszej dziesiątce, z osobistym majątkiem wycenianym na jakieś czter­dzieści miliardów dolarów.

Słysząc to, sporo osób zaczęło coś mruczeć pod nosem... I to nie tylko Lindsey i Whitney, które szeptały, że Brandon Stark jest wart o wiele więcej, niż sądziły. Wiedziałam, czego teraz mogę się spodziewać. Na pewno zaczną mnie pytać, czy mogę im dać numer Brandona.

- W ciągu ostatnich dwudziestu lat - mówił dalej Christop­her - nieraz zostało udowodnione, że choć z pozoru Centra Han­dlowe Starka zapewniają klientowi wygodę i niskie ceny, a do­dam, że w wielu miastach Stark Enterprises dostaje zwolnienia podatkowe, mające zachęcić korporację do budowy swoich skle­pów, ta wygoda ma swoją cenę... I szkody społeczne w miej­scach, gdzie owe centra handlowe się pojawiają, mogą się okazać nie do naprawienia, jako że obecność wielkich sklepów niszczy lokalne sklepy, które nie dostają ulg podatkowych, nie sprzedają tanich, byle jakich podróbek produkowanych w Chinach, a tym samym nie mogą współzawodniczyć z dumpingowymi cena­mi Starka. Owe centra handlowe przemieniają całe dzielnice w miasta duchów, powodując bankructw prywatnych sklepików. A kto na tym cierpi? My, podatnicy, kiedy stany i miasta muszą finansować programy rewitalizacji dzielnic, które zwykle i tak są nieskuteczne, jako że każdemu wygodniej jest robić zakupy u Starka, gdzie łatwiej zaparkować.

Rozejrzałam się, by sprawdzić, jak ludzie reagują na to wszystko. Zwykle tak wcześnie rano większość klasy spała -włącznie z panem Greerem, który miał paskudny zwyczaj drze­mania podczas ustnych prezentacji uczniów.

Ale dziś, o dziwo, wszyscy byli zupełnie przytomni i uważ­nie słuchali Christophera. To oczywiście sprawiło, że przema­wiał z większym zapałem.

- Stark ogranicza koszty, gdzie tylko się da, korzystając z zagranicznych fabryk, by nie płacić amerykańskim robotnikom - ciągnął. - Stark Quark, komputer, który Stark ma wypuścić pod koniec roku, nie jest wyjątkiem. Ani jedna osoba zaan­gażowana w jego produkcję nie jest zatrudniona w tym kraju. A dbając o to, by każdy dzieciak w każdym amerykańskim domu błagał o taki prezent pod choinkę, Stark postarał się, by nowe Quarki były sprzedawane z jedyną dostępną na rynku edycją i te Realm, kolejną częścią gry Joumeyguest, i już od wielu tygodni prowadzi agresywną kampanię reklamową...

Osunęłam się jeszcze głębiej na krześle. Wszyscy w klasie na pewno widzieli reklamówkę, która robiła karierę na YouTubie - Nikki Howard, klepiąca zawzięcie w klawiaturę Quarka, spo­czywającego na jej gołym brzuchu, gdy ona sama pływa sobie na materacu w starkowskim bikini, w basenie w kształcie laptopa. W tle przygrywa lajtowa rokowa muzyczka. Quarki były wodoodporne. No, powiedzmy chlapoodporne. Nie można było wrzucać ich do wody, o czym przekonałam się osobiście, gdy niechcący zrobiłam coś takiego. I różnokolorowe. Reklamów­ka pokazuje Nikki w różnych kolorach bikini, dopasowanych do każdego z kolorów laptopa. Nie ma oczywiście wzmian­ki o parametrach technicznych komputera... tyle tylko, że jest ładny.

Trochę jak Nikki Howard, jak się tak nad tym zastanowić. - Jeśli nie chcemy, żeby Stany Zjednoczone podzieliły los starożytnego Rzymu - perorował dalej Christopher, nie zwra­cając uwagi na niezręczną ciszę i Lindsey nucącą pod nosem dżingiel Quarka - który w piątym wieku znalazł się w podobnej sytuacji, z upadającą ekonomią i społeczeństwem uzależnionym od importowanych dóbr, musimy znów stać się producentami i przestać tyle konsumować. Inaczej ludzie tacy jak Richard Stark w dalszym ciągu będą się nieprzyzwoicie bogacić na na­szym lenistwie, na naszej niechęci, by fatygować się do sklepu muzycznego po płyty, do księgarni po książki, do spożywczego po jedzenie i do odzieżowego po ubrania, bo wygodniej nam kupować to wszystko w jednym miejscu. Niektórzy z nas są tak leniwi, że wolimy zanieczyszczać środowisko, jadąc nawet kil­kanaście kilometrów, by kupić w jednym sklepie te wszystkie dobra produkowane za granicą po obniżonych cenach, nawet jeśli ich jakość jest poślednia. Wolimy to niż w kilku lokalnych sklepach kupić rzeczy wyprodukowane tu u nas, w USA. Po­święćmy chwilę na zastanowienie się, jaką krzywdę wyrządza­my społecznościom, w których żyjemy, i duchowi Ameryki. Zabijamy jedno i drugie. Bo właśnie to, a nie postęp, jest praw­dziwą spuścizną Starka. Śmierć!

Przez chwilę wszyscy przetrawiali w milczeniu słowa Chri­stophera, a on tylko patrzył na nas oczami błękitnymi jak ocean. A właściwie nie na nas, jak się zorientowałam po kilku sekun­dach, ale na mnie... Tak, na mnie. Prosto na mnie, jakbym była przedstawicielem Stark Enterprises w tej sali.

Co z technicznego punktu widzenia może i było prawdą. Ale, halo! Byłam ostatnią osobą, którą trzeba przekonywać o podłości Starka. Popatrzcie, co zrobili mnie. No owszem, oczywiście, uratowali mi życie. Ale też praktycznie zmusili mnie do rezygnacji z niego, a przynajmniej z większości ważnych dla mnie rzeczy. Nie mog­łam nawet spędzić świąt z rodziną. Odczepcie się!

I owszem, zgadzałam się w każdym punkcie z przemową Christophera. Ale niby co ja miałam na to poradzić? Rzucić pracę, bo mój szef jest diabłem wcielonym? Wszystko fajnie, tylko że akurat ja nie mogłam rzucić pracy.

I nawet nie mogłam się do tego przyznać. Pozostało mi tylko wyprostować się na krześle, założyć ręce i spojrzeć mu w oczy. Chociaż oczywiście, robiąc to, musiałam znów spojrzeć na te usta... Wargi, które wczoraj były tak blisko, a ja myślałam głupio, że może musną moje. Wciąż pragnęłam, by to zrobiły. Rozpaczliwie.

Uśmiechałam się gorzko do siebie. I nagle zadzwonił timer od piekarnika na biurku pana Greera. Podskoczyłam, tak jak wszyscy w klasie. Wszyscy z wyjątkiem Christophera, który tyl­ko gapił się na mnie, chłodny jak mrożona mocha latte.

Nagle ktoś - McKayla Donofno oczywiście, ta mała idiot­ka - zaczął klaskać. Czy ona nie cofnie się przed niczym, żeby zwrócić na siebie uwagę Christophera? Chwilę później ponad połowa klasy biła już brawo. I to chyba szczerze, nie drwiąco, jak to się czasami zdarza, kiedy ktoś zrobi coś żenującego, na przykład upuści, tacę w stołówce.

A pan Greer nie szczędził pochwał. - Świetna robota, Christopherze. Naprawdę świetna. Moc­ne, przekonujące argumenty. Zdaje się, że zszedłeś trochę poni­żej trzech minut, ale nie odejmę ci za to punktów, bo od ostatniej prezentacji zrobiłeś ogromne postępy. Możesz usiąść.

Christopher ruszył do swojego stolika. Nie umknęło mi, jak zerknęły na niego Whitney i Lindley. Obie klaskały jak opętane. Nie mogłam uwierzyć, jak szybko Christopher przemienia się ze społecznego pariasa w podziwianego bohatera. Zupełnie jakby wszyscy wyczuwali, jak bardzo martwy jest w środku... Tak jak oni.

A jednak nie potrafiłam do końca uwierzyć, że Christopher naprawdę stał się jednym z nich. Że został Żywym Trupem. Wie­działam, że nie może być tak naprawdę martwy w środku. Nie Christopher, którego kochałam. Przecież robił to wszystko tylko z zemsty... Za to, co mnie spotkało. Pragnienie zemsty uczyniło go ślepym na wszystko inne, na przykład na fakt, że wcale nie umarłam. Że siedzę tuż przed nim... a nawet odwracam się, żeby na niego spojrzeć, i mówię:

- Niezła mowa.

A co innego miałam powiedzieć? Wszyscy patrzyli i czekali, jak zareaguję. Musiałam w to grać. Christopher kiwnął głową.

- Dzięki. Masz informacje, o których wczoraj rozmawialiśmy?

- Część - odparłam. I wyłowiłam z torby numer ubezpie­czenia społecznego, który rano wyprosiłam od Stevena. Prze­sunęłam karteczkę po blacie. - Resztę spróbuję zdobyć jak naj­szybciej. Nie byłam do końca pewna, czy mówię prawdę. Ani jak zdo­będę hasło i login dla Christophera, jeśli się na to zdecyduję. Tyle że nie wiedziałam, jak mu powiedzieć, że nie mam ochoty mu pomagać, skoro może był moją jedyną nadzieją na odnale­zienie pani Howard. Poza tym istniała szansa, że jeśli mu pomogę, może... prze­stanie mnie nienawidzić. Wziął skrawek papieru i schował do kieszeni kurtki, w chwi­li, kiedy pan Greer wywoływał nazwisko następnej ofiary. Na szczęście nie mnie.

- Dobrze wiesz, że wszystko, co powiedziałem, to prawda. Jego słowa zabolały. Wiedział o tym.

- Tak - odparłam. - Zdaję sobie z tego sprawę.

- A mimo to wciąż jesteś lojalna wobec Richarda Starka. - Uśmiechał się lekko. Nie rozumiałam, skąd bierze się ten uśmiech. Zupełnie jakby coś wiedział... Coś o mnie.

Ale jak mógł cokolwiek wiedzieć, jeśli najważniejsza spra­wa kompletnie mu umykała?

- Nie mam tego, czego chcesz - powiedziałam.

- Ale zdobędziesz to dla mnie. - Był pewny siebie. Nigdy nie był taki, kiedy się przyjaźniliśmy. W żadnej sprawie. To było seksowne... ale też trochę przerażające. - Zgadza się?

- Ehm - powiedziałam, ale w tej chwili telefon Nikki, zako­pany głęboko w torebce zaczął grać Barracudą. - Dam ci znać.

McKayla Donofrio właśnie miała zacząć swoją trzyminutową, prezentację. Jakikolwiek wybrała temat, zapewne był nieprawdopodobnie nudny. Na przykład przemysł mleczarski i przykłady na to, jak podle traktuje ludzi z nietolerancją laktozy. Spojrzała na mnie ze złością.

- No dobra - powiedziała. - Czyja to Fergie? Ktokolwiek nie wyłączył komórki, robi siarę. - Powiedziała „ktokolwiek", ale sądząc po kierunku jej spojrzenia, miała na myśli mnie. -Można by się nauczyć podstawowych zasad grzeczności.

- Sorry - powiedziałam, grzebiąc w torebce. - Sorry, sorry. - Znalazłam komórkę i ją wyłączyłam. Ale najpierw przeczytałam esemesa od Rebecki. „Właśnie zaczyna się próba do pokazu Stark Angel. Gdzie ty jesteś????"

12.

Gdybyście trzy miesiące temu zapytali mnie, co będę robić w czasie egzaminów semestralnych, z pewnością bieganie w majt­kach i staniku na pokazie mody w towarzystwie najsłynniejszych supermodelek nie znajdowałoby się wysoko w moim rankingu. Prawdę mówiąc, w ogóle nie byłoby go na mojej liście. A przez „bieganie w majtkach i staniku na pokazie mody" rozumiem wystawanie za kulisami sceny, na którą zaraz mam wyjść, przyodziana wyłącznie w rzeczone majtki i stanik. Tylko że oni tu nie mówili na to majtki i stanik, ale „damski komplet bieliźniany". I to nie była scena. To był wybieg.

No właśnie. Za moment miałam publicznie najeść się wsty­du, ubrana w strój tak skąpy, jakiego w życiu nie nosiłam przy innych ludziach. Wliczając w to występy w szkolnej szatni gdzie zawsze, ale to zawsze pilnowałam, żeby mieć coś, co za­krywałoby mnie od pach po uda, choćby to miał być tylko ręcz­nik. Zapomnijcie o wspólnych prysznicach - takich pryszniców, jakie miała nasza szkoła, nie powstydziłoby się żadne więzie­nie -jedno sitko na sześć lasek. Zresztą, na tak zwanym wuefie w Tribeca nie sposób się było spocić, więc i tak nie było sensu brać prysznica.

A w każdym razie ja się nie pociłam, jako że na widok zbli­żającej się piłki czy czegokolwiek innego spokojnie schodziłam jej (czy temu czemuś) z drogi.

Widzicie? Nie ma potu, nie trzeba prysznica. Problem roz­wiązany.

Tyle że teraz karma postanowiła chyba zemścić się na mnie za to obijanie na wuefie. Nie dość, że miałam się upokarzać w bieliźnie na pokazie noworocznym, żeby moje popisy mogła obserwować na żywo widownia składająca się z czterystu fo­tografów, dziennikarzy, operatorów, koneserów, projektantów, stylistów, dyrektorów artystycznych, no i oczywiście zwykłych, pospolitych sław, takich jak Sting czy John Mayer, i najróżniej­szych gwiazdeczek, które zbierały się z tej okazji w Studiu Na­graniowym Stark Enterprises w centrum, to najpierw czekało mnie kilka prób kostiumowych, gdzie miałam paradować półna­go przed bandą wszelkiej maści dźwiękowców i kamerzystów, techników od świateł i wszelkich innych gadżetów. No i oczywiś­cie nie zapominajmy o moich koleżankach po fachu.

Jedna z nich - zdaje się, że miała na imię Kelley - patrzyła na mnie teraz, gdy siedziałyśmy za kulisami w istnym młynie, otoczone tłumem garderobianych, które biegały wokół nas, do­pasowując nam skrzydła, majtki i staniki, żeby wiedzieć, czy za­mówiono ich odpowiednio dużo na pokaz noworoczny.

- Martwisz się, Nikki? - zapytała Kelley z silnym połu­dniowym akcentem, pochylając się do mnie. - Bo wyglądasz na zmartwioną.

- Ehm... - Byłam w ciężkim szoku, że się do mnie ode­zwała. Nikt nie powiedział do mnie słowa przez cały dzień, z wyjątkiem jednego stylisty, który ostrzegł mnie, że coś jest nie tak z moim chi. Według niego przydałoby się je wyrównać. - No, może trochę.

Uśmiechnęłam się do niej niepewnie. Tak naprawdę bała się, że zaraz haftnę truskawkami w czekoladzie, które właśnie zwinęłam ze stołu z cateringiem. Dlaczego nie zastosowałam się do listy dozwolonych pokarmów wiszącej na mojej lodówce? Czekolady na niej z pewnością nie było.

- Będzie dobrze! - powiedziała Kelley. Miała wielkie, brą­zowe oczy, powiększone jeszcze bardziej za pomocą eyelinera w płynie. - Jeśli światła okażą się za jasne i nie będziesz nic widzieć, po prostu wyczuwaj wybieg stopami. Jeśli twoja stopa trafi w powietrze, to jej nie stawiaj, bo to znaczy, że jesteś już na brzegu. A przecież nie chcesz stąpnąć w pustkę. Wiesz, co wtedy będzie. -Wydała plaskający odgłos.

Jakoś mnie to nie uspokoiło. Wręcz przeciwnie, jeszcze bar­dziej zachciało mi się wymiotować. Będę tak oślepiona świat­łami w studiu, że zlecę z wybiegu? Nikt mi o tym wcześniej nie wspominał. Już i tak ledwo się trzymałam na piętnastocentymetrowych platformach od Louboutina, które kazali mi włożyć. Mój zadziorny „wybiegowy" krok wcale nie był taki zadziorny, jak powinien.

- Świetnie, dzięki - powiedziałam, żeby być miła.

- Rany, Nikki - stwierdziła Kelley, trochę zaskoczona. - To ty mi powiedziałaś o światłach, kiedy zaczynałam. Pamiętasz?

Zamrugałam. Dałam plamę. Jak zwykle.

- Oczywiście - odparłam. I wybuchnęłam śmiechem, który, miałam nadzieję, brzmiał odpowiednio zadziornie.

Kelley nie nabrała się na to. Bo i dlaczego miałaby to zrobić?

- Więc to prawda, co mówią? Naprawdę się uderzyłaś w głowę i wszystko zapomniałaś? - Popatrzyła na mnie ze współczuciem.

- Jakie to uczucie? - chciała wiedzieć inna dziewczyna, ta dla odmiany o jasnej karnacji. Wciąż czekałyśmy, aż ktoś przyj­dzie i powie nam, że reżyser jest gotowy. Byłam zaskoczona, że Kelley i ta druga dziewczyna w ogóle się do mnie odezwały. Siedziałyśmy już w studiu parę godzin, na tej niby-próbie - chociaż tak naprawdę ciągle tylko czekałyś­my - ale żadna z nich nie powiedziała do mnie słowa, chociaż domyślałam się, że jako koleżanki po fachu, niektóre z nich mu­siały znać Nikki, a nawet się z nią przyjaźnić. Ale te dziewczyny były albo zbyt nieśmiałe - wątpliwe, bio­rąc pod uwagę ich towarzyskie osobowości - żeby się przywitać, albo Nikki jakoś je wkurzyła. Co, znając Nikki, było najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem.

- O jakie uczucie chodzi? - zapytałam, zaczynając pani­kować. Nie dlatego, że się do mnie odezwała, ale dlatego, że wiedziała. Skąd ta prześliczna dziewczyna, siedząca spokojnie w wodnym staniku i stringach, mogła wiedzieć o mojej ope­racji?

A może nie wiedziała. Może była podstawiona przez Starka, żeby mnie sprawdzić? Sprawdzić, czy zacznę gadać. No właśnie. Do tego stopnia dopadła mnie paranoja. Nie­samowite, co się dzieje z człowiekiem, kiedy myśli, że cały czas jest szpiegowany. Jakie sztuczki zaczyna robić mózg...

- Diamentowy biustonosz - powiedziała blondynka. - Masz na sobie dziesięć milionów dolców, Nik. Jakie to uczucie?

Spojrzałam w dół. No tak. Kompletnie mi odwalało, to było oczywiste.

- Ach - rzuciłam. - Jest taki niewygodny! Diamenty, jako najtwardsza substancja na ziemi, nie są najlepszym materiałem na biustonosz. Chociaż technicznie rzecz biorąc, najtwardsze są zagregowane nanopręty diamentowe. Ale wiesz, co mam na myśli. Cudownie. Gadałam jak jakaś nawiedzona kujonica. I zupeł­nie nie jak Nikki Howard...

Blondynka - którą stylista nazywał, zdaj e się, Veronicą - tyl­ko wybałuszyła oczy. Na szczęście Kelley zdawała się szczerze ubawiona moją odpowiedzią, podobnie jak dwie modelki obok niej. Zachichotała. - Nanapruty diamentowe - powtórzyła. - Coś ty robiła, od kiedy cię widziałam ostatni raz? Chodziłaś na fizykę do wieczo­rówki?

- Cóż - odparłam - nie tyle do wieczorówki, co do ogól­niaka...

W tej chwili zadzwoniła moja niestarkowska komórka. Do­stałam esemesa od Fridy.

„Sorki - pisała Frida. - Pliss nie bądź zła! Kocham cię! Szkoda, że mnie nie widzisz, w kółko tylko płaczę! Błagam oddzwoń"

Serio. Oddałabym wszystko, żeby największy kryzys w mo­im życiu polegał na tym, że starsza siostra nie chce mnie zaprosić na imprezę na swoim poddaszu. No bo dopiero by było, gdyby ' moja mama zobaczyła mnie teraz, w diamentowym biustonoszu i za dziesięć milionów i w czarnych majtkach obszytych koronką. I Och! A wspominałam już o anielskich skrzydłach? Aha! 1 nie zamierzałam oddzwaniać. Przeżywałam w tej chwili własny dramat. Nie miałam ochoty dać się wciągnąć w problemy młodszej siostry. Mogły poczekać, aż moje się skończą. Na co się jednak nie zapowiadało, sądząc po tempie, w jakim przebiegała próba.

- Świetny telefon - powiedziała z podziwem Kelley. - Jak się nazywa ten dzwonek?

Spojrzałam na nią zaskoczona.

- Można go za darmo ściągnąć z Internetu - odparłam, wie­dząc, jaką lamerką muszę się wydawać dwudziesto paroletnim modelkom. Niech no się tylko dowiedzą że mój dzwonek nazy­wa się Bitewny Zew Smoka i pochodzi z sieciowego erpega pod tytułem Journeyauest.

Tylko że... im to nie przeszkadzało. Kelley aż się zachłysnę­ła z zachwytu i wcisnęła mi swój telefon marki Stark. . - Oooj, też chcę - powiedziała.-Ściągniesz mi?

- Mnie też! - zaczęły piszczeć pozostałe modelki. Wszyst­kie z wyjątkiem Veroniki, która patrzyła na koleżanki, jakby im rozum odjęło. Miejcie trochę godności, mówiło jej spojrzenie.

- Moje panie! - Alessandro, reżyser pokazu, zaczął klaskać, by ściągnąć naszą uwagę. - Już czas! Dokładnie tak samo, jak ćwiczyliśmy ostatnio, dobrze?

Tyle że, oczywiście, kiedy ćwiczyłyśmy ostatnio, byłyśmy w normalnych ciuchach, bo bielizna jeszcze nie dojechała. Nie wspominając o skrzydłach. No i ciężko było go usłyszeć, bo na wybiegu ryknął pulsu­jący beat.

- A! Muzycy też już są - powiedział Alessandro niepo­trzebnie. - Więc sprawdźmy, czy uda nam się chodzić w rytmie muzyki.

Wszystkie dziewczyny, które zgromadziły się wokół mnie, żebym ściągnęła im na komórki najbardziej obciachowy dzwo­nek świata, pobiegły zająć swoje miejsca. A Shauna, asystentka mojej agentki, Rebecki, podeszła do mnie i szepnęła:

- W porządku, Nikki? Tylko nie świruj, ale w ostatniej chwili wprowadzili zmianę. Kiedy wyjdziesz w diamentowym staniku, Gabriel Luna zagra swoją nową piosenkę, Nikki. Powie­działam, nie świruj.

- Co? - Nie słyszałam jej dobrze z powodu łomotu na scenie.

Ale byłam raczej pewna, że powiedziała, iż najnowsza i naj­bardziej topowa gwiazda studia nagraniowego Starka, która aku­rat przypadkiem napisała piosenkę o mnie, będzie ją śpiewać, kiedy j a wyjdę na wybieg wystrój ona w skrzydła, majtki i stanik. Diamentowy.

Piosenkę o mnie.

Naprawdę nie to chciałam usłyszeć w tej chwili. Już od wie­lu tygodni udawało mi się skuteczne unikać Gabriela Luny. Nie chodziło o to, że go nie lubiłam. Wręcz przeciwnie. Ale, tak jak w przypadku Brandona, nie w ten sposób. W ten sposób lubiłam kogoś innego. Więc naprawdę nie miałam ochoty spotykać się z jakimś in­nym facetem - szczególnie takim, który pisał o mnie miłosne piosenki. Kiedy moje serce należało do innego. Który, jak się okazało, niewykluczone, że był super złoczyńcą. Ale przecież nie ma idealnych związków.

- Rebecca zabroniła cię uprzedzić o Gabrielu - powiedziała Shauna z przepraszającym uśmiechem. - Żebyś się nie dener­wowała.

Gapiłam się na nią bez słowa. Nie byłam zdenerwowana. Właściwie nie. Absolutnie nie byłam zdenerwowana. To, co przeżywałam, to było raczej załamanie nerwowe.

- Staraj się o tym nie myśleć - powiedziała Shauna, obra­cając mnie przodem do wysokich, niemożliwie chudych dziew­czyn, stojących w rządku i przygotowywanych do występu, - Oddychaj głęboko. Skup się na swoim oddechu!

Na oddechu? O czym ona mówiła? Gabriel Luna, w którym '' kochała się Frida i wszystkie jej koleżanki, miał śpiewać piosen­kę o mnie, kiedy będę mu paradować przed nosem w bieliźnie. A ja miałam się skupiać na oddechu? Wpadłam w hiperwentylację, więc powinnam raczej przestać oddychać tak głęboko.

Jakby nie dość mi było kłopotów z Christopherem, Stevenem, zaginioną mamą Nikki i w ogóle. A teraz jeszcze to?

-Oczywiście, większość dziewczyn, na czele z moją siostrą, dałaby się zabić, żeby tylko usłyszeć te wszystkie „kocham cię", z ust takiego faceta jak Gabriel.

„Kocham cię" zawsze brzmi świetnie, kiedy wypowiada je odpowiedni facet... No i oczywiście, kiedy nie jest tylko wer­sem popowego kawałka, który ma wywindować piosenkarza na szczyty list przebojów. Nie chodziło nawet o to, że „kocham cię" Gabriela nic nie znaczyło. On mnie ledwie znał. Spotkaliśmy się raptem kilka razy, głównie przypadkiem. Nie byliśmy nawet na randce. Nigdy się nie całowaliśmy. No, w każdym razie nie dość długo, żeby to miało coś znaczyć. On mnie nie kochał. Nie mógł mnie kochać. A nawet jeśli, to nie miało znaczenia z powodu Christophera.

Dziewczyny przede mną ruszały, jedna po drugiej, jak pełne gracji motyle. Płynnym krokiem wychodziły zza kulis na wybieg, w te oślepiające światła, które technicy wciąż poprawiali na belkowaniu ogromnego, mrocznego studia, mieszczącego kil­kaset miejsc siedzących. Te miejsca były teraz puste, ale w dniu pokazu...

Okej, staraj się teraz o tym nie myśleć, powiedziałam sobie. Usiłowałam opanować oddech i nie przejmować się tym, co się stanie, kiedy tam wyjdę...

I nagle dziewczyna przede mną- nie od razu zorientowałam się, że to Veronica, bo przedtem wielkie skrzydła osłaniały jej twarz - odwróciła się i powiedziała:

- Wiesz, Nikki. Ty to masz tupet. Spojrzałam na nią, nic nie rozumiejąc.

- Przepraszam, co powiedziałaś?

- I owszem, powinnaś przeprosić - ciągnęła. - Za to, co zrobi­łaś. Nie do wiary, że masz czelność w ogóle spojrzeć mi w oczy.

Co ja jej zrobiłam? Przez cały dzień uczyłam się na pamięć ustawień i jadłam truskawki w czekoladzie, przez co teraz chcia­ło mi się wymiotować. Ledwie się odezwałam słowem do kogo­kolwiek... Zaraz. Widocznie chodziło o coś, co zrobiła jej Nikki.

- Przepraszam - powiedziałam. Tym razem to miały być prawdziwe przeprosiny, a nie zamiennik za „słucham". - Na­prawdę nie pamiętam, o czym mówisz...

- Ta, jasne - prychnęła Veronica. Muzyka była tak głośna, że ledwie cokolwiek słyszałam. Ale wyraźnie widziałam nienawiść w jej oczach.

- Może inne dziewczyny jedzą ci z ręki i złapały się na two­je dziwne dzwonki i te gadki, jaka to niby jesteś zdenerwowana - powiedziała. - Ale ja znam prawdę. Wiem, że ta cała amnezja to ścierna. I wiem, że ciągle jesteś w kontakcie z Justinem.

Zamrugałam.

- Co? Z jakim Justinem? - Lepiej, żeby nie miała na myśli Justina Baya, byłego Lulu... a przypadkiem też byłego Nikki. A może nie przypadkiem, bo okazało się, że Nikki spotykała się z nim za plecami Lulu. A teraz widocznie także za plecami Veroniki. Veronica spopielała mnie wzrokiem. - Nie udawaj idiotki. Wiem, że ciągle piszesz do niego e-maile - wypaliła jadowicie. -I ostrzegam cię. Lepiej się pilnuj. Zaraz.. .co? To było zupełnie bez sensu.

- Nie pisuję do żadnego Justina - upierałam się. Nie wierzy­łam, że to się w ogóle dzieje. Chociaż ostatnio wyjątkowo często mi się to zdarzało. Wolałabym, żebyśmy miały na sobie trochę więcej ubrań, ale wiedziałam przynajmniej, że jeśli będzie chciała mnie, na przykład, dźgnąć nożem, diamentowy stanik zatrzyma prak­tycznie każde ostrze. I zapewne większość kul.-- Naprawdę...

- Wiem, że to ty - warknęła Veronica. Muzyka dudniła, a dziewczyna przed Veronicą właśnie ruszyła na wybieg. - Trzy­maj się od niego daleka. Słyszysz?

-Ja nigdy...

Ale to nie miało znaczenia. Jej już nie było - wyszła na wy­bieg, bujając biodrami i ciągnąc za sobą końce skrzydeł po wy­polerowanej jak lustro metalicznej podłodze. Cudownie. Miałam jeszcze jednego wroga. Co było nie tak z Nikki? Co ona sobie wyobrażała, żeby tak się czepiać cudzych chłopaków, chociaż mogła mieć każ- i tego faceta, na jakiego by kiwnęła? Z wyjątkiem Christophera Maloneya. Czy faceci bez pary nie byli dla niej wystarczającym '1 wyzwaniem? Musiała polować na tych zajętych?

Cóż, pewnie trudno być jedną z najpiękniejszych kobiet ' świata. Kiedy prawie każdy spotkany facet potyka się o własne nogi, byle tylko z tobą pogadać, to chyba normalne, że ciągnie cię wtedy do tych, którzy tego nie robią. Ale dlaczego ta wariatka uważała, że Nikki ciągle pisze do niego e-maile? - Nikki - syknęła do mnie Shauna. - Już!

Zorientowałam się, że muzyka się zmieniła. Nie był to już ten łomoczący techno pop, przy którym wszystkie pozostałe dziewczyny wychodziły na wybieg. Zastąpiła go łagodniejsza, bardziej wpadająca w ucho melodia. Po sekundzie usłyszałam głęboki męski głos, śpiewający z brytyjskim akcentem:

- Nikki, ouuo, Nikki... chodzi o to, że... mimo wszystko wciąż... myślę, że... cię kocham.

Gdybym już przedtem nie miała problemów z oddychaniem, to z pewnością, zaczęłabym je mieć teraz. Genialnie. Gabriel Luna, facet, którego spotkałam może ze cztery czy pięć razy w życiu, mnie kocha? Jasne. Już w to wierzę.

To była tylko piosenka. Piosenka, którą, kiedy tylko pójdzie na żywo w eter podczas noworocznego pokazu, wszyscy będą nucić zamiast dżungla Stark Quarka. A przynajmniej na to liczył Gabriel Luna i wytwórnia płytowa Starka. - Nikki - powtórzyła Shauna. - Idź. Poszłam. Otumaniona wyszłam na wybieg. Próbowałam pa­miętać o seksownym wybiegowym kroku, ale to nie było łatwe, kiedy w głowie dzwoniło mi tylko: „Gabriel Luna mnie kocha? Naprawdę?" Nie. Nie mógł. Za każdym razem kiedy go spotyka­łam, robiłam coś durnego - prowadzałam się z Brandonem Starkiem albo leżałam w szpitalu, dochodząc do siebie po przeszcze­pie mózgu. Nie kochał mnie. To był tylko chwyt marketingowy. Przecież dlatego siedział tutaj, a nie w swojej rodzinnej Anglii, prawda? Żeby pchnąć naprzód swoją karierę? Ale kiedy wyszłam na środek wybiegu i zobaczyłam go z gitarą, w wyblakłej, niebieskiej koszuli, zamszowej kurtce i dżinsach, zrozumiałam, dlaczego Frida i jej koleżanki dostawa­ły na jego widok małpiego rozumu. Wyglądał naprawdę fajnie. I patrzył prosto na mnie. Nie uśmiechał się, nie marszczył brwi, tylko patrzył uważnie, śpiewając:

- To nie przez twój krok, dziewczyno... nie przez twój uśmiech ani twój wygląd... cała ruszasz mnie, dziewczyno... po prostu ruszasz mnie... dlatego mówię... Nikki, ouuo... Nikki... chodzi o to, że... mimo wszystko wciąż... myślę, że... kocham cię.

A ja pomyślałam sobie to samo, co za każdym razem, kiedy go widziałam. Boże. Frida ma rację. On naprawdę ma to coś. Jednocześnie dobrze wiedziałam, że „to coś" nie jest w moim typie. Jeśli cokolwiek z tego rozumiecie. Próbowałam patrzeć, gdzie stawiam nogi - czyli na wybieg - ale prawda była taka, że ledwie widziałam własne stopy. Ośle­piały mnie reflektory, a do tego jeszcze odblaski od diamentów w moim biustonoszu. Abyło sporo tych odblasków, mówię wam. Gdziekolwiek spojrzałam, przed oczami pląsały mi diamentowe tęcze. Kiedy patrzyłam w stronę świateł, nie widziałam nic prócz tych tęcz. Przypomniałam sobie, co mówiła mi Kelley o wyczu­waniu stopami końca wybiegu, żeby bardzo seksownie nie zejść z niego w czarną dziurę. Ale trudno było wyczuć koniec, nie posuwając się przy tym kroczek za kroczkiem, jak na wycieczce do Disney Worldu, kie­dy kazali mi chodzić po desce na statku Piratów z Karaibów. Alessandro chyba się zorientował, że mam kłopoty, i krzyk­nął gdzieś z pustych czeluści studia:

- Właśnie tak, Nikki! Świetnie ci idzie! A teraz... zwrot! Zawróciłam na komendę, ufając, że nie robiłby mnie

w konia. I nie robił. Nagle znalazłam się tyłem do reflektorów i odzyskałam wzrok. I na drugim końcu wybiegu zobaczyłam Gabriela. Teraz trochę się do mnie uśmiechał. Gra świateł spra­wiła, że jego ciemne włosy przez chwilę wyglądały jak złote, a niebieskie oczy przez sekundę wyglądały jak oczy zupełnie kogoś innego.

- Chodzi o to, że... mimo wszystko wciąż... myślę, że... kocham cię.

Boże! Wszystko bym dała, żeby usłyszeć te słowa z ust Christophera. O mnie. Nie takiej jaką byłam, ale jaka jestem teraz.

No dobra, może ta piosenka faktycznie była reklamowym chwytem.

Ale widziałam, że gdyby te słowa pochodziły od Christop­hera, uwierzyłabym w nie. Uwierzyłabym w jednej sekundzie. Dlaczego to Gabriel, a nie Christopher, mówił, że mnie ko­cha? Nagle, kiedy Gabriel zaczynał trzeci refren z rzędu, moja stopa stanęła na czymś, co nie było wybiegiem ani powietrzem. Nie widziałam, co to jest, ale było miękkie... i śliskie. I sprawiło, że stopa wyjechała spode mnie jak pociągnięta za sznurek. Ale tak naprawdę nie byłam aniołkiem i mimo skrzydeł nie umiałam fruwać, więc nie uniosłam się lekko w powietrze. Gruchnęłam na podłogę. I to jak.

13.

Patrz przed siebie, nie w światełko.

Siedziałam na leżance, słuchając doktor Higgins, która właś­nie mnie badała. Świeciła mi latareczką w oczy. Pewnie chciała zobaczyć, czy mój mózg się nie obluzował albo nie rozpadł po potężnym, żenującym upadku na wybiegu, podczas próby ko­stiumowej pokazu Stark Angels.

- Naprawdę - powiedziałam, robiąc, o co prosiła, czyli pa­trząc przed siebie. - Nic mi nie jest.

- Ciii-powiedziałam .-Nie gadaj. Zapewniałam wszystkich, że czuję się dobrze. Ucierpiała tylko moja duma i... siedzenie. Ale każdy mnie tylko uciszał. Pewnie myśleli, że ktoś, kto tak walnął o podłogę, nie mógł nie zrobić sobie krzywdy. A Alessandro uparł się, żeby obejrzał mnie lekarz. I oczywiście, kiedy samochód ochrony Starka zatrzymał się przed Instytutem Neurologii i Neurochirurgii, nie zdziwiłam się. Trafiłam z powrotem do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. W pewnym sensie.

- Widzisz podwójnie? - pytała doktor Higgins. Była bardzo rzeczowa. Widocznie to ona, a nie doktor Holcombe, który był częścią zespołu operacyjnego przy moim przeszczepie, miała dzisiaj dyżur. -Ból głowy? Mdłości?

- Nie - odparłam. - Nie, i nie. Mówię pani. Po prostu się poślizgnęłam. Na tym. - Uniosłam przedmiot, na który stanę­łam, a który znalazłam kilka sekund po tym, kiedy się pozbiera­łam i usiadłam na podłodze. Kilka piórek, związanych w pęczek i rzuconych na wybieg. Ewidentnie zostały wyrwane z aniel­skich skrzydeł. I nietrudno się było domyślić czyich. Ostatnim aniołkiem, który wyszedł na wybieg przede mną i który żywił do mnie ura­zę, była Veronica. Pierwszą twarzą, jaką zobaczyłam nad sobą po upadku, była twarz Gabriela. Te niebieskie oczy pełne troski. Szkoda że nale­żały do niego, a nie do Christophera Maloneya.

- Nikki? Wszystko w porządku? - pytał, obejmując mnie ra­mieniem, na ile się dało, bo za plecami miałam tobół ze skrzydeł.

- Tak, tak - zapewniłam go. - Tyko poślizgnęłam się na czymś... coś leżało na wybiegu...

Rozejrzałam się i rzeczywiście, znalazłam winowajcę. Na szczęście. To nie była wina mojej totalnej nieumiejętności bycia zadziornąna piętnastocentymetrowych platformach. Wyglądało to na wypadek. Twarz Alessandra pociemniała, kiedy zobaczył, co Gabriel trzyma w dłoni - bo Gabriel wyjął mi z ręki pęczek piór i z oburzeniem odwrócił się do reżysera. Alessandro zaczął przeklinać ile wlezie, głównie garderobiane, że za słabo przykleiły pióra.

Nie wyprowadziłam go z błędu. Nie mam pojęcia dlaczego. Wiedziałam, że zrobiła to Veronica. I to celowo. „Lepiej się pil­nuj". Ale miałam ważniejsze zmartwienia. Na przykład to, że wiedziałam, że wyląduję tu, w insty­tucie. I to nie dlatego, że martwili się o moją głowę. A dokładnie o to, czyjej zawartość trzyma się w czaszce. Wiedziałam, że skorzystają z okazji i urządzą mi mały wy­kład na temat... cóż, mojego zachowania w ostatnich dniach. I oczywiście...

- Wcześniej w tym tygodniu miałaś mały wypadek na St. John - powiedziała doktor Higgins, patrząc w grubą kartonową teczkę, która trzymała w rękach. - Spadłaś ze skały.

Boże! Wiedziałam, że mnie obserwują. Po prostu wiedzia­łam. Kiedy wreszcie dadzą mi spokój? A, no tak. Nigdy. Przynajmniej dopóki jestem twarzą Starka zarabiającą dla nich miliony.

- Ześlizgnęłam się - poprawiłam ją. - I dlatego spadłam.

- Oczywiście tak naprawdę to skoczyłam. Ale ona nie musiała tego wiedzieć. - Kazali mi wisieć na tej skale, a ona była taka śliska, że nie mogłam się utrzymać.

- Rozumiem. - Doktor Higgins wciąż patrzyła w teczkę.

- Odwiedzałaś też ostatnio swoją rodzinę. I tego chłopca, Chri­stophera Maloneya.

To było stwierdzenie, nie pytanie. Gapiłam się na nią. Bo i jak miałam na to odpowiedzieć? Wiedziałam, jaki ubiłam inte­res. Będę żyć, w zamian za to, że oni będą podglądać - i podsłu­chiwać - każdy mój krok. Co tu można było powiedzieć?

- Wiesz, że wolelibyśmy, żebyś ograniczyła wizyty u osób z przeszłości - ciągnęła doktor Higgins. - Wszyscy będą się za­stanawiać, skąd ich znasz, a przecież nie chcesz niepotrzebnie ściągać na siebie uwagi, prawda?

- Nie - odparłam. - Ale... - Nagle naszła mnie ochota, że­by w coś walnąć. Albo kogoś. Pozbyłam się już diamentowego stanika i majtek, i skrzydeł. I przebrałam się w normalne ciuchy, więc na szczęście nie wyglądałam już jak pierwsza lepsza głupia i naiwna.

Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że jestem naiwna. Pół biedy, bo zawsze taka byłam, więc jakoś sobie z tym radziłam. Chodziło o to, że ktoś bez przerwy mnie szpiegował. I to nie tylko paparazzi. Było mi to trudno znieść i dlatego miałam ochotę coś rozwalić.

- Wiem, że ci ciężko -powiedziała ze współczuciem doktor Higgins, jakby czytała mi w myślach. Ale nie mogła... bo gdyby mogła, byłaby o wiele bardziej przerażona. Moje myśli jeszcze były moje. Nie były własnością Starka. Na razie. - To oczywiste, że za nimi tęsknisz. 1 nie oczekujemy, te nie będziesz się z nimi widywać. Dlatego pozwoliliśmy ci chodzić do szkoły z siostrą. Ale naprawdę musisz ograniczyć prywatne wizyty. Będzie ci trudniej wcielić się w nowe życie, jeśli będziesz się kurczowo trzymać starego. Wiesz, co mam na myśli?

Pomyślałam o Christopherze. Czy nie robił dokładnie tego samego? Czy nie trzymał się kurczowo starej miłości, Em, za­miast z radością przyjąć to, co jest tu i teraz?

- Być może - przyznałam, bardziej po to, żeby się zamknę­ła i pozwoliła mi już iść, niż dlatego, że się z nią zgadzałam. - To po prostu trudny okres przejściowy.

- Przyznanie się do tego - powiedziała z uśmiechem doktor Higgins - to już połowa sukcesu, by to przezwyciężyć. No do­brze. - Spuściła wzrok i odwróciła kartkę w mojej teczce. - Co do brata Nikki Howard.

Nagle rozdzwoniły się wszystkie moje wewnętrzne dzwonki alarmowe. Stark wiedział! O Stevenie! No ale... to oczywiste. Dlaczego mieliby nie wiedzieć? Przecież wiedzieli wszystko. Doktor Higgins uniosła oczy znad teczki i znów się do mnie uśmiechnęła.

- Wiem, że ci przykro z powodu jego mamy. I że chcesz mu pomóc. Ale naprawdę, wystarczyło poprosić. Bo z radością zrobimy wszystko, żeby pomóc wam rozwiązać tę niefortunną i doprawdy bardzo przykrą sytuację. Zamrugałam.

- Zaraz... naprawdę?

- Tak, oczywiście. To dziwne, że Steven Howard przyszedł z tym najpierw do ciebie, a nie do nas, ale biorąc pod uwagę okoliczności...

Pokręciłam głową. - Jakie okoliczności? - Hm, chodzi o... chorobę jego mamy. Pewnie się trochę wstydził.

- Chorobę? - Gapiłam się na nią. O czym ona mówiła? - Jaką chorobę?

Doktor Higgins zamknęła teczkę i przeszła przez pokój. Usiadła za biurkiem, przy komputerze. Ponieważ weszła do ga­binetu razem ze mną, musiała go włączyć i chwilę poczekać. Zanim odpalił, powiedziała:

- Nie dziwię się, że o tym nie wspomniał. Pani Howard nie jest całkiem zdrowa. Gdyby skontaktowała się z tobą albo ze Stevenem, musicie o tym pamiętać, choćby wygadywała najbar­dziej niestworzone rzeczy. Ma długą historię choroby umysło­wej i, przykro mi to mówić, nadużywania narkotyków i alko­holu. Zszokowana wybałuszyłam na nią oczy. Doktor Higgins oderwała wzrok od monitora, zobaczyła moją zdumioną minę i pokiwała głową.

- A jeśli chodzi o zniknięcie, nie ma w nim nic niezwykłe­go. Robiła tak już wcześniej, wiele razy.

Słuchałam jej z rosnącym niedowierzaniem.

- Oczywiście, jeśli się do was odezwie - ciągnęła doktor Higgins - powinnaś się natychmiast z nami skontaktować. My się tym zajmiemy. Pani Howard potrzebuje natychmiastowej po­mocy medycznej.

Co tu się dzieje? O co chodzi doktor Higgins? Mówiła o zu­pełnie innej osobie niż ta, którą opisywał mi Steven Howard. Nie żeby jakoś szczegółowo opowiadał mi o mamie. Mimo wszystko ten opis nie pasował do kogoś, kto, jak powiedział Steven, nie zostawiłby firmy samej sobie. Kto mówił prawdę? Doktor Higgins czy Steven?

- Mhm - powiedziałam. Doktor Higgins stukała zawzięcie w klawiaturę przed sobą. - Okej.

- Cieszę się, że udało nam się porozmawiać. - Doktor Hig­gins wstała, podeszła do mnie, poklepała mnie po plecach, po czym pomogła mi zejść z leżanki. - Czasami fajnie jest tak sobie pogadać tylko w babskim gronie, prawda?

- Tak - odparłam, To znaczy kiedy dookoła nie ma praw­ników korporacji, mówiących mi, co mi wolno, a czego nie?

-Bardzo fajnie.

- To dobranoc. - Doktor Higgins uścisnęła moją rękę w drzwiach gabinetu. - Jeśli pojawią się bóle głowy, podwójne widzenie, mdłości czy jakiekolwiek inne objawy, dzwoń od razu.

Zapewniłam, że to zrobię. Po czym, kiedy doktor Higgins wróciła do komputera, pozwoliłam ochronie Starka odprowadzić się po ciemnych i cichych - był już późny wieczór - korytarzach do frontowego wejścia. Tam czekał samochód, by odwieźć mnie na poddasze.

Tyle tylko, że kiedy podeszłam pod drzwi, okazało się, że czekają, na mnie również dziennikarze. Całe tabuny. Widocznie ktoś wypaplał, że zabrano mnie akurat do tego szpitala, bo ina­czej skąd wzięłoby się ich tu tak wielu? Flesze zaczęły błyskać, kiedy tylko wystawiłam nogę za próg, natychmiast mnie oślepia­jąc. Całe szczęcie, że byli ze mną ochroniarze, mogłam się oprzeć o ich silne ramiona. Inaczej wywinęłabym kolejnego żenującego orła, kiedy sprowadzali mnie po schodach do czekającego auta.

- Nikki! - krzyknął jakiś paparazzi. - Dobrze się czujesz? - Białe flesze wybuchały wszędzie wokół mnie. Ledwie widzia­łam betonowe stopnie pod nogami.

- Co się stało, Nikki? Skomentujesz to? - pytał drugi.

- Nic - odparłam, usiłując śmiać się swobodnie. -Po prostu byłam niezdarą. Nic mi nie jest, widzicie? Nic sobie nie złama­łam. Najadłam się tylko wstydu.

- Nikki, czy dzisiejszy upadek miał związek z tym incyden­tem hipoglikemicznym na wielkim otwarciu Starka sprzed kilku miesięcy, kiedy trafiłaś do szpitala? - chciał wiedzieć ktoś inny. Błysk. Błysk. Błysk.

- Nie, absolutnie. Po prostu się potknęłam ... Ale nie udało mi się dokończyć zdania. A to dlatego, że mój wzrok nareszcie przetarł się na tyle, że zauważyłam mężczyznę czekającego koło samochodu. Ciemnowłosego, niebieskookiego faceta, ubranego w dżinsy i brązową, zamszową kurtkę. W rę­kach trzymał gigantyczny bukiet róż. I szczerzył się w uśmiechu. Do mnie.

- Cześć - powiedział Gabriel Luna, nie przestając się uśmie­chać.

- No cześć - odparłam. Rozejrzałam się, w zasadzie pewna odpowiedzi, ale wolałam sprawdzić, żeby znów nie zrobić z sie­bie idiotki. - Czyżbym pomyliła limuzyny?

- Nie - odparł Gabriel. - To twoja. Jak się miewasz?

- Wszystko dobrze - odparłam, wciąż nie do końca wierząc własnym oczom. Gabriel Luna czekał z wielkim bukietem róż koło mojego samochodu. Na oczach paparazzich, którzy pstry­kali nam setki zdjęć. Co tu się działo? To dlatego, że mnie „ko­chał", czy jak?

- A, to dla ciebie. - Gabriel jakby nagle przypomniał sobie o różach i wręczył mi bukiet. Znów nawałnica fleszy. - Trochę to głupie, wiem - szepnął, żeby pstrykacze nie usłyszeli. - Ale mój menedżer uznał, że to może być dobry pomysł. Wzięłam kwiaty.

- Twój... menedżer? - odszepnęłam. Zupełnie nie rozumia­łam, co jest grane.

- I twoja agentka - odparł Gabriel, wciąż uśmiechając się do mnie na oczach fotografów. Otworzył drzwiczki samochodu i pomógł mi wsiąść. - Chodzą do tej samej siłowni. W każdym razie, wiesz, piosenka, pokaz, oboje pracujemy dla Starka... No i pomyśleli, że może to nie byłby zły pomysł, gdybyśmy się po­kazywali razem. Wiem, że to trochę sztuczne, ale nie zaszkodzi, jeśli fani pomyślą, że jesteśmy parą, prawda?

- Aaa - powiedziałam, nareszcie załapując. - To znaczy twoja piosenka...

Gabriel wyszczerzył zęby.

- A tak. Piosenka.

Siedzieliśmy już w samochodzie. Ochroniarze zatrzasnęli drzwiczki i odganiali paparazzich, którzy się przepychali, żeby pstryknąć jeszcze jedną fotkę, i wykrzykiwali rzeczy w ro­dzaju:

- Nikki! Chodzisz z Gabrielem Luną? Dokąd jedziecie? Od jak dawna się spotykacie?

W samochodzie, przy zamkniętych drzwiach, było o wiele ciszej. Gabriel spojrzał na mnie, unosząc pytająco ciemne brwi.

- Mam nadzieję - powiedział - że nie masz nic przeciwko temu. Twoja agentka powiedziała, że się nie pogniewasz.

- Aha - bąknęłam. Co mogłam mu powiedzieć? Że zabiję Rebeccę przy najbliższej okazji? -Nie, spoko.

- No to dobrze - powiedział Gabriel. - Oczywiście nie chcę cię zatrzymywać. Na pewno jesteś wykończona. Jeśli chcesz wra­cać do siebie, nie ma sprawy. Ale gdybyś miała ochotę coś zjeść...

Nagle poczułam, że umieram z głodu. Od tych truskawek w czekoladzie minęło już sporo czasu. A miałam jeszcze tyle do roboty - pouczyć się do egzaminów, przygotować prezentację, pogodzić się z siostrą, znaleźć matkę Nikki i zapytać jej brata o coś naprawdę paskudnego. Nie wspominając już o Christopherze, który czekał na odpowiedź, czy pomogę mu unicestwić Stark Enterprises.

- Jasne - odparłam po sekundzie wahania. - Dlaczego nie?

I tym oto sposobem półtorej godziny później znalazłam się w podziemnym klubie Dos Gatos - trzeba być VIP-em, żeby w ogóle wiedzieć o jego istnieniu, bo z zewnątrz wyglądał jak najzwyklejsza restauracja.

Ale kiedy podało się nazwisko, facet z walkie-talkie wpro­wadzał człowieka przez drzwi oznaczone napisem „Dla perso­nelu", które tak naprawdę były wejściem do windy. I nagle było się w jednym z najmodniejszych klubów w mieście. Siedziałam sobie w zacisznej loży w kącie, w towarzystwie Gabriela Luny, w migotliwym świetle dziesiątek meksykańskich latarenek wi­szących nam nad głowami. Gabriel wyjaśniał mi, skąd wzięła się piosenka Nikki.

- Ta Nikki w piosence to niekoniecznie jesteś ty - mówił. Skończyliśmy właśnie półmisek maleńkich tacos carne asada, posypanych jasnozielonymi kawałeczkami cilantro, i wypiliśmy dzbanek margarity.

- Doprawdy - powiedziałam. - Więc to jest o jakiejś in­nej dziewczynie, którą znasz i która przypadkiem ma na imię Nikki?

Wyszczerzył zęby.

- Okej. Niech będzie, że to ty. Ale to raczej idea ciebie... - W świetle świec fala jego ciemnych włosów rzucała cień na oczy, więc trudno mi było odczytać coś z jego twarzy. - Chodzi o to, że jest publiczna Nikki, ta, którą wszyscy znają, a przynaj­mniej tak im się wydaje. I jest ta ukryta Nikki, której nie pozwa­lasz nikomu poznać do końca. Spojrzałam na niego. Gabriel był bystrzejszy, niż sądziłam.

- Naprawdę tak uważasz? Myślisz, że odpycham ludzi?

- Nie można się do ciebie dodzwonić od paru tygodni - po­wiedział, śmiejąc się cicho. - Gdybym cię nie znał, myślałbym, że z kimś chodzisz.

Przygryzłam wargę. Prawda była taka, że faktycznie z kimś chodziłam. Do szkoły, ha, ha... Ale teraz... ten ktoś dał mi jasno do zrozumienia, że kocha inną.

I owszem, tą inną byłam ja... ale taka, jak kiedyś. - Zaraz, zaraz - mówił właśnie Gabriel, odgarniając dłu­gie jasne włosy, które opadły mi na twarz. - Naprawdę jest ktoś inny, tak?

O Boże. Dlaczego te oczy musiały być takie niebieskie? Całkiem jak oczy tego innego. Tyle że jeszcze bardziej inten­sywne, bo tak ładnie kontrastowały z jego ciemnymi włosami i długimi, podwiniętymi rzęsami.

- Hm... był - mruknęłam, patrząc gdziekolwiek, byle nie na twarz Gabriela. I przeklinając Nikki za tę nieznośną fizycz­ną słabość do facetów. Bo kiedy jego palce musnęły mój poli­czek, poczułam, że się rozpływam. Jak wtedy, kiedy Brandon dotknął mnie na St. John. Dlaczego Christopher nie mógł mnie tak dotykać? Dlaczego? - To już przeszłość. Jemu się podoba inna dziewczyna. No, nie do końca, ale w sumie na jedno wy­chodzi. Gabriel uniósł czarną jak smoła brew. Jego dłoń prześliznęła się z mojego policzka na kark. O-o!

- To chyba skomplikowana sprawa.

- Nawet nie masz pojęcia - odparłam.

I wtedy to się stało. Gabriel zaczął lekko masować palcami mój kark.

Nie wiem, co mnie naszło w następnej chwili. A właściwie wiem. To była wina Nikki Howard. To znaczy ciała Nikki. Bo zanim się zorientowałam, to się znowu stało. To coś, co robiło ciało Nikki, kiedy miękło jak wosk pod dotykiem faceta. A najgorsze było to, że Gabriel o tym wiedział. To znaczy dostrzegł to od razu. Byłam pewna, że dostrzegł, bo nagle przy­sunął się do mnie na miękkiej ławie i sięgnął drugą ręką do mojej twarzy.

I wtedy, chociaż wcale tego nie chciałam - i chociaż w po­bliżu nie było żadnych paparazzich, którzy zrobiliby nam zdję­cie - pozwoliłam, żeby przechylił moją twarz ku swojej. I nie odsunęłam się, kiedy przycisnął usta do moich. Wiem! Pozwo­liłam się pocałować. Prawdę mówiąc, nawet odwzajemniłam pocałunek, wkładając w to wszystkie stłumione uczucia, które narastały we mnie już od wielu dni. Najgorsze było to, że to nie były uczucia do Gabriela. To nie podlegało dyskusji. To była zakumulowana namiętność do kogoś innego. Kogoś, kto miał równie niebieskie oczy. Ale ten ktoś nigdy, nawet za milion lat, nie wziąłby mojej twarzy w dłonie i nie pochyliłby się, żeby mnie pocałować. Nie mówiąc już o pisaniu piosenek dla mnie. Ani nie zauważyłby, że jest publiczna Nikki, i całkiem inna Nikki w środku. Gabriel nie całował mnie jak ktoś, komu menedżer kazał ku­pić kwiaty. Teraz objął mnie już obiema rękami i całował, jakby naprawdę chciał. I jakby czekał właśnie na to. Zupełnie jakby wszystko to, co działo się do tej pory, to były przystawki, a teraz wreszcie doczekał się głównego dania. I dlatego trochę się zniechęciłam, kiedy zrozumiałam, że nie czuję do niego absolutnie nic. I kiedy zaczęło do mnie docierać, że gwar rozmów dookoła nagle jakoś tak przycichł, jakby wszy­scy przestali jeść i zagapili się na coś. Na nas, jak się okazało, kiedy przerwałam pocałunek i odsu­nęłam się od Gabriela.

- Hm... - mruknęłam, pochylając głowę, żeby włosy za­kryły moją płonącą twarz. Zaczęłam grzebać w torebce, szukając błyszczyku. - Prrr.

- Przepraszam - powiedział Gabriel. Sięgnął po szklankę z wodą. Rozmowy ludzi dookoła znów stały się głośniejsze, i całe szczęście. - Chyba nie powinienem był tego robić. - Głos miał całkowicie spokojny.

- Daj spokój - poprosiłam. Uniosłam lusterko, żeby się umalować... A przy okazji zasłonić czerwone policzki. -Nic nie szkodzi. Naprawdę.

- Dajesz słowo, że jest ktoś inny?

- Tak - powiedziałam cicho. - Przykro mi. Ale tak.

- Szkoda - odparł Gabriel, odstawiając opróżnioną szklan­kę. - Myślę, że świetnie byśmy się dogadywali. Chociaż jesteś niemożliwa.

- Ja? Niemożliwa? - Zamknęłam z trzaskiem lusterko. Już się nie rumieniłam. - To nie ja jestem gościem, który wsa­dził imię dziewczyny, którą ledwie zna, do miłosnej piosenki. A przymykam już oko na to, że ta dziewczyna przypadkiem jest twarzą korporacji, do której należy twoja wytwórnia płytowa.

- Chyba nie wierzysz, że napisałem piosenkę o tobie dla reklamy, co? - zapytał Gabriel z urażoną miną.

Prawda była taka, że nie wiedziałam już, w co wierzyć. Wszystko, na czym budowałam swój świat, w ciągu ostatnich miesięcy okazało się nieprawdą. Rodzice, którzy mieli być przy dziecku i je chronić, nie zawsze mogli to robić. Rzekomo zło­wrogie korporacje czasem ratowały ludziom życie, a mózgowcy, jak ja, okazywali się całkiem głupi. W co jeszcze mogłabym wierzyć?

- Trochę trudno nie zauważyć, że pozwoliłeś Starkowi na premierę tej piosenki podczas pokazu bielizny - wytknęłam mu. -Mylę się?

Gabriel przez chwilę miał zdezorientowaną minę. I nagle wybuchnął śmiechem.

- Trafiony, zatopiony - powiedział. - Ale mój agent mnie do tego zmusił. Od początku byłem przeciwny występowi na po­kazie Stark Angels.

- No proszę - ironizowałam. Bardzo starałam się ukryć uśmiech. Bo to nie było zabawne. Chociaż... w pewnym sensie było. - Ja też nie jestem zachwycona tym pokazem.

- Pewnie mamy ze sobą więcej wspólnego, niż się oboje spodziewaliśmy - stwierdził Gabriel.

- Jasne - rzuciłam, przewracając oczami. Ale trudno było udawać zblazowaną modelkę, kiedy on był taki miły. - Oboje jesteśmy korporacyjnymi niewolnikami.

- Ale to wszystko nie znaczy - powiedział Gabriel - że w piosence nie napisałem prawdy. Jest w tobie coś takiego, Nikki, o czym nie mogę przestać myśleć, od kiedy się poznaliśmy. Ale nigdy nie pozwalałaś mi się zbliżyć i nie mam pojęcia, co siedzi w tej twojej głowie.

Uśmiechnęłam się żałośnie.

- Uwierz mi, Gabrielu. Od mojej głowy lepiej się trzymać z daleka.

14.

Siedzenie do późna w nocy w klubie w towarzystwie seksow­nego brytyjskiego piosenkarza chyba nie było najlepszą metodą przygotowywania się do egzaminów semestralnych. Prawdę mówiąc, był to najlepszy sposób, żeby mieć marne wyniki następnego dnia.

Kolejnym świetnym sposobem na zagwarantowanie sobie fatalnego zjazdu było wejście chwiejnym ze zmęczenia krokiem na poddasze i odkrycie, że czeka na mnie starszy brat.

Tyle że oczywiście tak naprawdę to nie był mój brat.

- Gdzie jest Lulu? - zapytałam. Steven siedział sam na jednej z białych kanap i oglądał telewizję. Prawie wszystkie światła były zgaszone i o mało nie potknęłam się o Cosabellę, która śmignęła do mnie, żeby się przywitać, kiedy tylko wyszłam z windy.

- Poszła spać - odparł, wyłączając dźwięk. Jakoś nie bar­dzo się zdziwiłam, widząc, co oglądał. Tydzień z rekinami. Nic mnie już nie zaskakiwało. - Co i ty powinnaś była zrobić dawno temu. Nie idziesz rano do szkoły?

To, że Lulu poszła spać przede mną, było tak zabawne, że omal nie parsknęłam śmiechem. Wiedziałam, że zrobiła to tylko po to, żeby pokazać Stevenowi, jaka jest odpowiedzialna. My­ślałby kto.

- No tak. - Klapnęłam na drugi koniec kanapy, na której siedział, i burcząc pod nosem, zdjęłam buty na obcasach. Kato­wały moje stopy przez cały dzień. Z wyjątkiem krótkiej przerwy, kiedy miałam na sobie Louboutiny, w których stopy bolały ina­czej . Niemal zatęskniłam za starkowskimi podróbkami Uggsów. - Więc chyba pójdę do łóżka. Przepraszam, że nie było mnie cały dzień. Próba się przedłużyła. Jadłeś kolację?

Steven skinął głową.

- Lulu się o mnie zatroszczyła - powiedział. - Zafundowa­ła mi kompletną wycieczkę po Manhattanie, włącznie z Chinatown, Ellis Island i Statuą Wolności.

- Rany - powiedziałam. Gdy Cosabella wskoczyła na kana­pę obok mnie, zaczęłam bezwiednie głaskać ją po łbie. - Niezła przejażdżka. Nic dziwnego, że poszła spać. A ty nie jesteś zmę­czony?

- Jestem - przyznał Steven. - Ale chciałem na ciebie pocze­kać. Musimy porozmawiać. Natychmiast się zaniepokoiłam. Wiedziałam, że dzisiaj nie zajmowałam się tym, co mu obiecałam - czyli zatrudnianiem prywatnego detektywa. Prawdę mówiąc, zrobiłam bardzo nie­wiele w kierunku poszukiwań jego mamy... chyba że liczyć po­danie Christopherowi jej numeru ubezpieczenia.

No i były jeszcze rewelacje doktor Higgins. Anie paliłam się jakoś do rozmowy o nich. Szczególnie o pierwszej w nocy.

- Czego... ? - zapytał Steven, zanim w ogóle zdążyłam się odezwać. ~ Czego ty mi nie mówisz?

Zamrugałam, zastanawiając się, po czym to poznał.

- Hm - zaczęłam. - Dowiedziałam się czegoś...

Jak powiedzieć komuś, że się słyszało, że jego mama jest wariatką?

Cóż, chyba najlepiej prosto z mostu. 1 tak też zrobiłam. Bo przecież nie mogłam tego ukrywać, nie?

- Myślisz, że to możliwe... No wiesz, kiedy ciebie długo nie było, a moje stosunki z nią nie były najlepsze... Że mamie mogło po prostu... trochę odbić? Słyszałam, że w ogóle była osobą o nieszczególnie stabilnej psychice - paplałam w pośpie­chu. - Ludzie ze Starka mówią...

- Ludzie ze Starka? - Steven zagapił się na mnie, jakby to mnie poluzowały się styki. Co nie było prawdą, bo właśnie mi je posprawdzano i uznano, że wszystkie łączą jak należy. - Co mogą wiedzieć ludzie ze Starka? Przecież oni jej w ogóle nie znają!

- Nie złość się - powiedziałam. Zaczynałam się czuć gorzej niż kiedykolwiek. I nie chodziło mi o obolałe stopy. - Naprawdę bardzo mi przykro. Ale może przez to, że jesteś jej synem, nie chcesz dostrzec, że...

- Czego dostrzec? - spytał gniewnie Steven. - Że mama harowała całe życie, żeby samotnie wychować i wykształcić dwójkę dzieci, bo tata od nas uciekł, kiedy ja miałem siedem lat, a ty dwa? Że nigdy nie odezwał się do żadnego z nas, a mimo to mama była w stanie kupować ci na Gwiazdkę wszystko, czego ci się zachciało, chociaż ledwie było nas na to stać? Że kiedy chciałaś lekcji baletu, bo chodziła na nie twoja przyjaciółka, mama wzięła dodatkowy etat i harowała jeszcze ciężej, żebyś mogła tam chodzić? A teraz tobie nie chce się jej szukać, bo ktoś ze Starka powiedział, że jej odbiło?

Oj! No to narobiłam. I to jak. Dlaczego uwierzyłam w wer­sję doktor Higgins, a nie Stevena? Dlaczego dałam się nabrać na kłamstwa lekarki, która pracowała dla korporacji?

Właściwie to wiedziałam dlaczego. Bo tak było łatwiej, niż zrobić to, co należy - niż postąpić odpowiedzialnie, czyli pomóc bratu Nikki. Szczególnie że przez ostatnie dni byłam pochłonięta tym, co się działo między mną a Christopherem. Nie mogłam uwierzyć, jaka byłam głupia i samolubna. Przez cały czas przej­mowałam się tylko sobą, kiedy rodzina Nikki miała prawdziwe kłopoty i przeżywała tragedie. Bo niby jakie ja miałam zmar­twienia? Czy Christopher mnie lubi? Czy ludzie zobaczą mnie w diamentowym staniku? Zaginęła kobieta - ktoś, kto poświęcił wszystko dla swoich dzieci. A ja starałam się wymigać od całej tej sprawy. Schyliłam głowę, żeby Steven nie widział poczucia winy na mojej twarzy, i powiedziałam do Cosabelli, która wlazła mi na kolana;

- Przepraszam.

Minęło kilka sekund niezręcznego milczenia, aż nagle Steven zapytał łamiącym się głosem:

- Kim ty jesteś?

Uniosłam głowę i wybałuszyłam na niego oczy.

- C-co? - wyjąkałam.

- Pytam poważnie. - Nie tylko ja się gapiłam. Steven nie mógł oderwać ode mnie swoich niepokojąco niebieskich oczu. - Serio, nie mam najbledszego pojęcia, kim jesteś. Bo nie moją siostrą. Wyglądasz jak ona. Twój głos brzmi jak jej głos. Ale mó­wisz rzeczy, których ona na pewno by nie powiedziała.

Z mojego gardła wyrwał się słaby, piskliwy dźwięk. Zdoła­łam go przekształcić w:

- T... to przez amnezję...

- Dość tych bzdur o amnezji - warknął Steven. - Nie jesteś Nikki. Ona nigdy za nic mnie nie przeprosiła. Musisz być jakimś sobowtórem, którego gdzieś znaleźli i z jakiegoś powodu podsta­wili na jej miejsce. I przyznaję, że świetnie im wyszło. Napraw­dę świetnie, bo wyglądasz dokładnie jak ona, z najdrobniejszymi szczegółami... - Złapał mnie za rękę i pokazał małą, półksiężycowatą bliznę, którą Nikki miała na grzbiecie dłoni. - Jak to zro­bili? Pocięli cię, żebyś wyglądała identycznie? To musiało boleć.

- Rzucił moją rękę. - Mam nadzieję, że dużo ci płacą.

Nie wiedziałam, jak wybrnąć z tej sytuacji. Nikt ze Starka nie przygotował mnie na to. Nie powiedział, co robić, jeśli doj­dzie do takiej sytuacji. Ogarnęła mnie panika. Co miałam po­wiedzieć? Wszyscy się nabierali na ścierne z amnezją. Rozma­wiałam z setkami znajomych i współpracowników Nikki i, choć zgodnie twierdzili, że „nowa" Nikki jest trochę dziwna, nikt ni­gdy nie oskarżył mnie, że w ogóle nianie jestem...

Pokręciłam głową, spojrzałam na niego i powiedziałam:

- Nie wiem, o czym mó...

- Doskonale wiesz, o czym mówię - powiedział Steven.

- Gadaj, i to już! Co się stało z Nikki? Woda sodowa uderzyła jej do głowy i ją wylali? To by nie był pierwszy raz. Gdzie ona jest?

Drżącą dłonią odgarnęłam włosy Nikki z twarzy. Rozejrza­łam się po pokoju... spojrzałam na sufit, na dziurki obok haloge­nowych lamp. Przycisnęłam palec do ust i wskazałam w górę. Steven podążył wzrokiem za moim palcem, po czym popatrzył ma mnie, jakbym była nienormalna. Sięgnęłam po pilota od telewizora i wcisnęłam guzik głośności. Odgłosy z Tygodnia z rekinami wypełniły mieszkanie. Wstałam, podeszłam do szafki z wieżą i włączyłam ostatnią płytę, która była odtwarzana. Roz­legł się głos Lulu, jęczącej, że jest kocicą i chce, żeby ją podra­pać za uszkiem. W końcu podeszłam do sięgających od podłogi do sufitu okien i otworzyłam wszystkie, wpuszczając podmuchy zimnego wiatru i odgłosy ruchu ulicznego z Centre Street.

- Co ty robisz? - spytał gniewnie Steven.

Usiadłam z powrotem na kanapie i z powagą spojrzałam mu w twarz.

- Nie mogę ci powiedzieć, co się stało z twoją siostrą - za­częłam, nie podnosząc głosu. - Będę miała bardzo poważne kło­poty, jeśli ci powiem. No, może nie ja, ale moja rodzina.

Spojrzenie Stevena zmieniło się w lód.

- Więc przyznajesz, że nią nie jesteś. - Jego głos też był zimny.

Pokręciłam głową.

- Przyznaję - powiedziałam. - To znaczy jestem, częścio­wo... na zewnątrz.

- Co to znaczy na zewnątrz? - Steven piorunował mnie wzrokiem. - To, co mówisz, jest bez sensu.

- Wiem. - Patrzyłam na Cosabellę, która mimo hałasu spała smacznie między nami. Boże, oddałabym wszystko, żeby w tej chwili być tym psem. - Nie mogę ci tego wyjaśnić. Ale musisz uwierzyć. Nikki, takiej, jaką znałeś, już nie ma.

- Nie ma? - zapytał Steven. - Co to znaczy, nie ma? Chcesz powiedzieć, że... - Patrzył na mnie z niedowierzaniem.

- Tak - powiedziałam. - Miała tętniaka. Był jak tykająca bomba zegarowa w jej głowie. Miała rzadką, wrodzoną wadę mózgu...

- Nic podobnego - zaprzeczył Steven. Teraz nie miał już niedowierzającej miny. Wyglądał, jakby miał wybuchnąć śmie­chem. - Kto ci to powiedział? Ona?

- No, nie - odparłam. Byłam pewna, że śmiech nie jest właściwą reakcją na wiadomość o śmierci siostry z powodu tęt­niaka mózgu. - Ja jej właściwie nigdy nie poznałam...

- Więc skąd te bzdury o jakimś genetycznym defekcie mózgu? - pytał Steven. - Nikki była zdrowa jak koń. Cała moja rodzina cieszy się zdrowiem. Nikt z nas nie ma żadnych wad genetycznych, uwierz mi, A już na pewno nie Nikki. Kiedy była w dziewiątej klasie, spadła z trybun na szkolnym boisku i wal­nęła się w głowę. Zrobili jej wtedy tomografię komputerową. i rezonans magnetyczny. Nie było śladu żadnych defektów móz­gu. Kto ci o tym powiedział?

Przełknęłam ślinę. I odpowiedziałam cicho:

- Ludzie ze Starka.

- Ludzie ze Starka - prychnął. - Ci sami, którzy wmówili ci, że moja matka jest wariatką.

Otworzyłam usta, po czym je zamknęłam.

- No... tak.

- I ty im uwierzyłaś?

Nie mogłam mu powiedzieć, że mam dobre powody, żeby im wierzyć. Że gdyby nie oni, nie rozmawialibyśmy teraz. Przygryzłam dolną wargę.

- Nie mam powodu im nie wierzyć - odparłam w końcu. Wydało mi się to najbardziej dyplomatyczną odpowiedzią.

- Pozwól, że cię zapytam. - Steven pochylił się do przodu. ~ Kiedy to wszystko się stało? Kiedy zastąpiłaś Nikki, a jej rze­komo pękł ten tętniak?

- Żadne rzekomo - zaprotestowałam. - Było przy tym mnó­stwo ludzi. Widzieli to. To się stało podczas wielkiego otwarcia Centrum Handlowego Starka. Była relacja w CNN. Naprawdę...

- Dobra - powiedział, przerywając mi niecierpliwym mach­nięciem ręki. - Kiedy?

- Trzy miesiące temu.

Wydało mi się, że liczy coś w głowie.

- To mniej więcej w tym samym czasie - mruknął.

- Mniej więcej w tym samym czasie co co? - Nagle zasko­czyłam. - Co zniknięcie twojej mamy? ~ Spojrzałam na niego z zaciekawieniem. - Ale... co te dwa wydarzenia mogą mieć ze sobą wspólnego?

- Nie wiem - odparł. - Ale to chyba coś więcej niż zbieg okoliczności, nie sądzisz? A teraz, kiedy Stark wciska ci kit, że moja mama jest nienormalna...

- Chcesz powiedzieć, że twoim zdaniem Stark miał coś wspólnego ze zniknięciem twojej mamy? - Nagle zaschło mi w ustach. -Bo niby dlaczego Stark nie miałby maczać palców w znik­nięciu jego mamy? Szpiegowali mnie dzień i noc. Wiedzą wszystko, widzą wszystko. Spuścizną Starka jest śmierć.

- Czy to nie jest oczywiste? - zapytał Steven. - Spójrz na siebie. Wpędzili cię w taką paranoję, że nie potrafisz nawet o nich mówić bez włączania wszystkich sprzętów grających w mieszkaniu. Naprawdę sądzisz, że tu jest podsłuch?

Zamiast odpowiedzieć, sięgnęłam po torebkę, wyjęłam wykrywacz pluskiew i włączyłam go. Alarm dźwiękowy pikał szybciej i szybciej, w miarę jak zbliżałam antenę do sufitu i dziu­rek nad naszymi głowami.

- I nie mów mi, że to jakiś złom - powiedziałam - bo zapła­ciłam za niego prawie pięćset dolców.

Steven zamrugał.

- Och - mruknął. - No więc, to jest złom.

- Nieprawda - upierałam się. - Wiem, że coś mi tu zamon­towali, nagrywają wszystko, co się mówi. Wiedzą, że tu jesteś. Wiedzą przeróżne rzeczy, których inaczej nie mogliby się do­wiedzieć.

- Jestem technikiem elektronikiem ze specjalizacją z komu­nikacji - powiedział cierpliwie Steven, - W służbie marynarki Stanów Zjednoczonych. I mówię ci, że to, co trzymasz w ręce, to złom... Co nie znaczy, że nie działa.

Poczułam zimny dreszcz na plecach.

- Naprawdę?

- Naprawdę - powiedział. Wziął ode mnie wykrywacz i sam przysunął antenę do sufitu. Pikanie przybrało na sile i czę­stotliwości.

- Od jak dawna tu są? - spytał, wskazując dziurki ruchem głowy.

- Nie wiem - szepnęłam..- Któregoś dnia po prostuje za­uważyłam.

- Niedobrze - powiedział. Wyłączył transmiter i rzucił go na kanapę. -I co z tym zrobimy?

- Jak to, co z tym zrobimy? - zapytałam.

- Zaginęły dwie kobiety - przypomniał Steven. - I Stark ewidentnie wie dlaczego.

- Zaginęła tylko jedna kobieta - odparłam przez spierzch­nięte wargi. - Mówiłam ci, że Nikki...

- Że jej nie ma. Zgadza się, tak powiedziałaś. Tyle tylko. że to nieprawda, co? - Spojrzał na mnie z góry wyczekującym wzrokiem. :

- Nie - odparłam. - Oficjalnie Nikki żyje. Bo oficjalnie, z prawnego punktu widzenia, ja nią. jestem.

Steven zagapił się na mnie. Milczał chwilę. I w końcu po­wiedział:

- Żartujesz sobie, tak?

- Nie - odparłam. Serce łomotało mi w piersi. Musiałam mu powiedzieć. Musiałam powiedzieć mu prawdę. Zasługiwał na nią. Ostatecznie chodziło o jego siostrę. I musiałam powie­dzieć ją tak, żeby zrozumiał. ~ To jest ciało twojej siostry. Ale jej mózg jest...

Nim się zorientowałam, co się dzieje, porwał mnie za ra­miona i poderwał z kanapy, budząc Cosabellę, która pisnęła ze strachu. Nie zauważył tego.

- O czym ty mówisz? - zapytał gniewnie, potrząsając mną. - Jakim cudem to może być ciało mojej siostry?

Nagle zamazał mi się przed oczami. Spod moich powiek płynęła fala łez.

- Nie mogę ci powiedzieć! - krzyknęłam. - Twoją mamę być może już porwali. Myślisz, że chcę z nimi zadzierać? Nie rozumiesz. Nie masz pojęcia, jacy oni są. Jaką mają władzę, ile pieniędzy...

Steven ściskał mnie mocno. Czułam, że zaraz zrobi mi si­niaki na ramionach. Nie wyglądałoby to dobrze na pokazie Stark Angels, gdyby nie zbladły do sylwestra.

- To jakieś szaleństwo - powiedział, potrząsając mną przy każdej sylabie. Cosabella, obserwująca to wszystko z kanapy, zaszczekała nerwowo. - To ty zwariowałaś, słyszysz? Każde słowo, które wychodzi z twoich ust, to wariactwo.

- Nie jestem wariatką- powiedziałam z naciskiem. - To się nazywa przeszczep mózgu. Mój mózg. ciało twojej siostry...

To go jakby przyhamowało. Ale mnie nie puścił.

- Stark? Stark to zrobił? Jeśli to wszystko dzieło Starka,.. Jeśli oni naprawdę to robią... Dlaczego nikt o tym nie wic? Dla­czego ty nikomu nie powiedziałaś?

- Powiedziałam tobie - wycedziłam przez zaciśnięte zęby. -Ale nie możesz tego rozgłaszać. Nikomu ani słowa, słyszysz? Stark grozi, że wsadzą moich rodziców do więzienia, jeśli komu­kolwiek powiem! I zrobią to. Więc jeśli masz zamiar pójść z tym do dziennikarzy czy do kogokolwiek, wybij to sobie z głowy. To się nie uda. Stark jest właścicielem koncernów medialnych. Ale pomogę ci znaleźć mamę, jeśli zdołam.

- Jak? - zapytał, wreszcie rozluźniając chwyt. - Jak zamie­rzasz to zrobić?

No właśnie, jak chciałam tego dokonać? Nie mogłam mu powiedzieć o Christopherze i Feliksie, i ich szalonym planie. Po pierwsze, plan był tak szalony, że nie miał szans powodzenia. A po drugie, nie chciałam mieszać w to Christophera bardziej, niż już był zamieszany. Kochałam go, mimo że on kochał się w moim dawnym, ja", nie w dziewczynie, którą stałam się teraz. Nie mogłam go wciągać w to wszystko, szczególnie jeśli podej­rzenia Stevena miałyby się potwierdzić i jego mama zniknęła w związku z tym, co stało się ze mną i z Nikki. To było zbyt niebezpieczne.

Ale...

Ale jeśli Christopher i Felix naprawdę potrafiliby urzeczy­wistnić swój plan.

- Znam ludzi, którzy mogą ją znaleźć - usłyszałam własne słowa.

Steven nareszcie opuścił ręce.

- Kto to taki? - zapytał.

W tej chwili drzwi mojej sypialni się uchyliły i wyjrzała zza nich rozczochrana głowa Lulu . Co tu się dzieje? - spytała, mrugając zaspanymi oczami. - Co to za hałas? Dlaczego wrzeszczycie? 1 dlaczego Cosabella jest taka zdenerwowana?

Steven odsunął się ode mnie.

- Nic takiego - odparł, sięgając po pilota. - Zwykła rodzin­na sprzeczka. "Wracaj do łóżka.

Lulu go nie posłuchała. Wyszła boso do salonu. Zamiast swojej zwykłej koszulki nocnej miała na sobie za dużą flanelo­wą piżamę - różową, w wielkie wiśnie. Sądząc po podwiniętych nogawkach piżama należała do Nikki,

- Nie no - powiedziała. - Co się dzieje? Hej, słuchacie mo­jej płyty?

- Tak. - Odgarnęłam włosy z oczu. - Naprawdę wszystko jest w porządku. Wracaj do łóżka.

- Nie. - Lulu podeszła i klapnęła na kanapę obok Cosabelli. - To brzmiało, jakbyście się kłócili. Nie chcę, żebyście się kłóci­li. No dobra, nie mam rodzeństwa i zawsze chciałam mieć brata czy siostrę, żeby móc się kłócić. Ale powiedzcie chociaż, o co wam poszło?

Spojrzałam na Stevena. Z chmurną miną wpatrywał się w biały dywan. Wyglądało na to, że nie zamierza się odezwać, więc wzruszyłam ramionami i powiedziałam:

- Dowiedział się o zamianie umysłów.

Lulu popatrzyła na Stevena i sięgnęła po jego dłoń. W po­równaniu z jej ręką wydawała się ogromna.

- Och, biedactwo! Brakuje ci dawnej Nikki, co? Spojrzał na nią, nic nie rozumiejąc.

- Dawnej Nikki? Co ty... Ty o tym wiesz?

- Jasne - odpowiedziała, ciągnąc go czule za mały palec, żeby usiadł obok niej na kanapie. On oczywiście się opierał. -Wszyscy wiemy. Znaczy ja i Brandon. Nawet porwaliśmy Nikki ze szpitala zaraz po tym, kiedy to się stało. I wcale jej się to nie podobało. Ale myśleliśmy, że padła ofiarą al Kaidy! Albo scjentologów. Okazało się, że to nieprawda. Po prostu, dawna Nikki zniknęła, a ta nowa zajęła jej miejsce. I uznaliśmy, że podoba nam się bardziej niż stara. A przynajmniej mnie. Nie wiem, co na to Brandon. A co? - Lulu patrzyła to na mnie, to na niego. - To dla ciebie problem?

Steven pokręcił głową.

- Potrzebuję aspiryny - powiedział tylko.

Ale Lulu pociągnęła go na kanapę obok siebie. Usiadł, opie­rając głowę na dłoniach. Wyglądał na kompletnie załamanego. I nie dziwiłam mu się.

- Może rozmasować ci kark? - spytała Lulu. Chociaż nie odpowiedział, wyciągnęła ręce, przygotowując się do masażu. - Świetnie masuję. Nikki kompletnie wymięka, kiedy robię jej masaż. Nauczyła mnie tego nasza gosposia, Katerina. A ona szkoliła się w jednym z najlepszych spa w Gstaad. Chodzi o to, żeby usunąć napięcie, o, stąd...

- Znam kogoś - szepnęłam. Rozpaczliwie chciałam jakoś na­prawić tę sytuację, chociaż nie miałam pojęcia, czy to w ogóle moż­liwe. Jego siostra nie żyła, nawet jeśli on nie chciał w to uwierzyć.

I oczywiście jakimś cudem czułam się tak, jakby to była moja wina, chociaż wcale tak nie było.

Steven uniósł oczy.

- Co takiego? - zapytał.

- Znam kogoś - powtórzyłam cicho. Miałam nadzieję, że wystarczająco cicho, żeby nie wyłapały tego podsłuchy. - Ko­goś, kto jest naprawdę niezły w komputerowe klocki, Mówi, że potrafi znaleźć twoją mamę.

Nie chciałam mu mówić, że ten ktoś to czternastoletni kuzyn kogoś, w kim kochałam się od siódmej klasy. Steven i tak wy­glądał, jakby miał ochotę skoczyć z mostu. Patrzył na mnie, nie zwracając uwagi na Lulu, która ugniatała mu kark. Co dziwne, jej masaż nie wywierał na niego takiego efektu, jaki miał na ciało Nikki.

- Jak? - spytał Steven. - Jak ją znajdzie, skoro policja nie mogła tego zrobić?

- Nie wiem - odszepnęłam. - Po prostu mówi, że to potrafi. Słuchaj, niby co mamy do stracenia? - Nie licząc wszystkiego, łącznie z moim życiem, gdyby Steven się dowiedział, że ten ktoś jest nieletni.

- Kiedy możemy do niego iść? - Steven już się nie wahał.

Moje serce zapikało niespokojnie. Nie spodziewałam się, że zgodzi się tak szybko. Na co narażałam Christophera? I Feliksa? Ale z drugiej strony, gdyby ich plan się powiódł, może po­tem nie byłoby już Starka. I nie byłoby się czego bać... Jasne. A Nikki Howard będzie następnym prezydentem USA.

- Hm. Pewnie rano - odparłam.

- Świetnie. - Steven kiwnął głową. - Więc zróbmy to. Lulu miała zadowoloną minę.

- Fantastycznie! - rzuciła, wbijając łokieć w jego wyrobio­ne muskuły. -1 wiesz co? Już wydajesz się mniej spięty!

- Dzięki. - Steven posłał jej uśmiech, po czym wstał i ruszył do jej pokoju. - Jestem skonany. No to... do zobaczenia rano. Ale kiedy dotarł do drzwi Lulu, zatrzymał się i spojrzał na mnie jeszcze raz.

- Jak mam się do ciebie zwracać? - zapytał.

Po tych wszystkich krzykach mój głos zabrzmiał niemal nienaturalnie łagodnie. Hałas ulicy za oknem był głośny, mimo późnej nocy. Cóż, mieszkałam w mieście, które nigdy nie zasy­pia. Lulu w głośnikach miauczała i prychała jak kot. Jeśli na­wet Stark wyłapał coś z tej rozmowy, to pewnie niewiele zrozu­miał.

- Nikki - powiedziałam do Stevena. - To teraz jest moje imię.

Patrzył na mnie przez pełne dziesięć sekund. Nie mogłam niczego odczytać z wyrazu jego twarzy.

Nagle się odwrócił i zniknął za drzwiami. Zaniknął je cicho za sobą. Spojrzałam na Lulu.

- Ha! - rzuciła z szerokim uśmiechem na twarzy, na której nie było śladu make-upu. - Moim zdaniem poszło nieźle. Nie sądzisz?

Klapnęłam na kanapę obok niej z jękiem frustracji. Wiedzia­łam, że czeka mnie kolejna bezsenna noc.

15.

To takie ekscytujące - powtarzała w kółko Lulu.

- Mylisz się - zapewniłam ją. Nie mogłam zrozumieć, dla­czego tak się uparła, żeby przyjść tu ze mną. Chociaż właściwie zaczynałam się domyślać. Tyle tylko, że nie mogłam w to uwie­rzyć. Byłam praktycznie pewna, że miało to związek z przystoj­niakiem, idącym obok nas korytarzem i usilnie starającym się nie zagotować ze złości, od kiedy zorientował się, że znalazł się w manhattańskim liceum.

Co gorsza, pojawił się tu za piętnaście ósma rano. W to­warzystwie jednej z najbardziej rozchwytywanych modelek w kraju, szmuglującej w torbie od Vuittona miniaturowego pud­la, i jej przyjaciółki, popularnej celebrytki, córki jednego z naj­wyżej cenionych reżyserów w kraju. Lulu ledwie nadążała za mną na dwunastocentymetrowych obcasach. Nie, w ogóle nikt się na nas nie gapił, kiedy truchtaliśmy korytarzem. W każdym razie nie za bardzo.

A wracając do tematu, nie mogłam uwierzyć, że do tego stopnia się z tym nie kryje. To znaczy Lulu. Nie ukrywa tego, że ma obsesję na punkcie brata Nikki Howard. Całe szczęście, że przynajmniej ubrała się w miarę normalnie, w klasyczne dżin­sy Jordache, skórzaną kurtkę lotniczą i koszulę od Alexandra McQueena. Bluzkę od Chloe i dżinsy Citizens of Humanity, które sama chciałam włożyć, musiałam siłą wydrzeć z jej rąk. Co było idiotyczne, bo jestem ze trzydzieści centymetrów wyż­sza od niej, więc nie wiem, jakim cudem może nosić ciuchy Nikki. Ale mimo wszystko. Tak wcześnie wstać dla faceta? Cóż, przyganiał kocioł garnkowi. Kiedy akcja z nalepkami z dinozau­rami się nie udała, przez kilka pierwszych tygodni po operacji sama robiłam różne głupie rzeczy w nadziei, że pewien chłopak zwróci na mnie uwagę. Każdego ranka poświęcałam pół godziny na robienie fryzury, której Christopher w ogóle nie zauważył. I nosiłam zaskakująco niewygodny - marki Stark, oczywiście - push-up, na który, jak wyżej, nawet nie spojrzał, bo nigdy nie spuszczał wzroku poniżej mojego podbródka. Więc chyba wiem, jak to jest. Ale żeby wizyta w LAT była ekscytująca? Uwierzcie mi, w Liceum Alternatywnym Tribeca nie było nic ekscytującego, co zresztą zdążył już potwierdzić nawet Steven. Moim zdaniem tu było wręcz anty ekscytująco. Lulu nigdy też wcześniej nie odwiedziła żadnego amerykańskiego liceum. Gapiła się bezczelnie na uczniów, których mijali­śmy. A każdy z nich wybałuszał na nas z niedowierzaniem oczy, szepcząc: „Ty, to jest..."

- O Boziu, jaka ona jest śliczna! - Jęczała Lulu niemal ni krok. Albo: - Czy on nie jest słodki? - jakby mówiła o szczeniaczkach, a nie o prawdziwych, żywych piętnaste- i szesnasto latkach. Zupełnie jakby nie zdawała sobie sprawy, że ci ludzie są ledwie rok czy dwa młodsi od niej.

Co prawda, jako że nie byli tak szczodrze wyposażeni w geny jak ona, wyglądali niemal jak przedstawiciele innego gatunku.

To jednak nie usprawiedliwiało jej zachowania.

Szczególnie kiedy zobaczyła Fridę stojącą z grupki i młodszych czirliderek pod szafkami, i krzyknęła:

- Boże, patrz, Nikki! Tam jest Frida! Cześć, Frida!

Frida wymiękła na nasz widok, a zwłaszcza na widoki -Koleżankom też opadły szczęki. Ze mną jadały czasem lunch na stołówce LAT, więc Nikki Howard nie była już dla nich taką sensacją jak na początku.

Ale Frida chwaliła im się, że zna Lulu, i byłam praktycznie pewna, że żadna z dziewczyn jej nie wierzyła.

I oto objawiła im się Lulu Collins, ozdoba czerwonych dy­wanów na premierach filmowych, okładek czasopism i niedomy­tych rockandrollowych chłopaków, z którymi raczej nie powinna się prowadzać. Chociaż kim byłam, żeby ją krytykować, skoro Nikki chodziła z niektórymi z tych chłopaków za plecami Lulu? W każdym razie Lulu tu była we własnej osobie. Co więcej, szła korytarzem w ich stronę i pozdrawiała Fridę. Gapiły się na nią z podziwem i zachwytem.

- O Boże, Lulu! - krzyknęła Frida. Wyglądała, jakby miała się zaraz posikać z radości. - Nie wierzę, że tu jesteś. I Nikki! To niesamowite! Właśnie o was mówiłam. No wiecie, o waszej imprezie?

- Och, musisz przyjść - ucieszyła się Lulu. - Wszystkie przyjdźcie. To jutro wieczorem. Będzie odlotowo, serio. Wszy­scy będą. Marc, Lauren, Paris. Uwielbiają moje przyjęcia nowo­roczne. Są najlepsze w mieście.

Widziałam, jak dziewczynom ruszają trybiki w głowach Marc Jacobs, Lauren Conrad, Paris Hilton.

- Lulu, one nie mogą przyjść. Chodzą do liceum! - mruk­nęłam pod nosem.

No to co - stwierdziła, patrząc na mnie tępo. - Ty też chodzisz -Ale ja nie mam czternastu lat i nie mieszkam z rodzicami.

-Czy ktoś - wtrącił się Steven - mógłby mi wyjaśnić, co tu robimy? Myślałem, że próbujemy odnaleźć moją matkę.

Ho tak jest - zapewniłam. - Chodźmy. Spojrzałam ponuro na Fridę i jej koleżanki.

Nie możecie przyjść na nasze przyjęcie. Jesteście nieletnie .Chodź, Lulu. - Złapałam ją za łokieć i chciałam odciągać , od dziewczyny. Ale było już za późno. Usłyszałam znajomy głos wołający Nikki, i po sekundzie Whitney Robertson była już przy nas, w obstawie swojego klona, Lindsey, i chłopaka, Jasona Klei-na, ociekającego dezodorantem Axe.

- Nikki, cześć. - Whitney drapieżnym wzrokiem lustrowa­ła Stevena. Nie próbowała nawet ukryć zainteresowania przed Jasonem, ale moim zdaniem ich związek już od dawna był dysfunkcyjny. W czym nie było tak naprawdę nic niezwykłego, bo od zawsze podejrzewałam, że Jason jest cyborgiem. - Nie wie­działam, że dzisiaj dzień pod hasłem: „Przyprowadź byczka do szkoły".

Steven zrobił przerażoną minę. Nie dziwiłam mu się. Whit­ney była jak próchnica - wystarczyło znać ją pięć sekund, żeby wiedzieć, że trzeba się jej pozbyć.

Zignorowałam ją i ruszyłam w stronę pracowni komputero­wej, chociaż ciągle słyszałam krzyki Whitney: „Nikki? Nikki!" w oddali. Lulu szła za mną, trzymając Stevena za połę kurtki, żeby się nie oddalał. Brat Nikki jakby tego nie zauważał. - Co my tu robimy? -zapytał znów. -W jaki sposób... Dotarłam już do drzwi pracowni, z której właśnie wycho­dził Christopher. Chciał zdążyć na przemawianie publiczne przed dzwonkiem. Jak zawsze na jego widok moje serce zapikało mocniej. Dzisiaj pod skórzaną kurtkę włożył czarną ko­szulkę z Ramones. Włosy miał jeszcze trochę mokre na końcach po porannym prysznicu, a dżinsy leżały mu na tyłku jak druga skóra.

Stwierdzenie, że zaskoczył go mój widok, byłoby lekkim nie­dopowiedzeniem. Na dodatek za mną szła Lulu, którą z pewnoś­cią poznał - był równie wściekły jak ja na jej ojca za spartolenie filmu na podstawie Journeyąuest - i naburmuszona, krótkowłosa, przerośnięta wersja mnie, czyli Steven. Christopherowi szczęka opadła prawie na podłogę.

- Eee... cześć-powiedział.

- Muszę z tobą porozmawiać - oznajmiłam. Trudno mi było cokolwiek wydusić, kiedy serce tak strasznie tłukło mi się pod żebrami.

- Teraz? - Jego spojrzenie mnie ominęło i padło na zegar w korytarzu. - Zaraz się zacznie lekcja.

- Wiem - powiedziałam. Chwyciłam go za ramię. Wiem, że nie poczuł tego elektrycznego ładunku, który przeskoczył z moich palców na jego kurtkę. Ale ja podskoczyłam jak rażona piorunem. - Nie idziemy dzisiaj na lekcje. Jedziemy do twojego kuzyna.

Christopher przerzucił plecak z jednego ramienia na dru­gie, patrząc kolejno na mnie, Lulu i Stevena. A potem znowu na mnie. Jego twarz była niewzruszona.

- Posłuchaj, Nikki - powiedział. - Jeśli chodzi o twoją mamę, to chyba ustaliliśmy...

- Mam to, o co prosiłeś - rzuciłam. - Więc jedźmy, okej?

Jego błękitne oczy spojrzały na mnie badawczo. Spodzie­wałam się, że zapyta o egzaminy semestralne. Stary Christopher by to zrobił. Powiedziałby: „Ale to pierwszy semestr ostatniej klasy. Uczelnie będą patrzeć na nasze stopnie z tego półrocza. Jeśli zawalimy, to się na nas odbije. McKayla Donofrio już ma stypendium Skarbu Narodowego. Nie możemy zawalić".

Ale to nie był stary Christopher. To był Christopher Czarny Charakter.

Popatrzył mi w oczy i powiedział:

- Jedziemy.

Ruszyliśmy do najbliższego wyjścia, chociaż Frida - któ­ra, jak się okazało - lazła za nami przez cały czas, zaczęła wołać:

- Czekajcie! A wy dokąd? Hej! Zaraz będzie dzwonek. Nie możecie tak sobie wyjść.

- Złap taksówkę - rzuciłam Christopherowi - i każ kierow­cy zaczekać. Zaraz przyjdę. - Oderwałam się od grupki i odwró­ciłam na pięcie.

Złapałam Fridę za ramię i jedną ręką przyszpiliłam ją do najbliższej szafki.

Stwierdzenie, że ją to zaskoczyło, byłoby niedopowiedze­niem stulecia. Ale to była zbyt ważna sprawa, żebym mogła zgrywać dobrą starszą siostrunię. Nie mogłam pozwolić, żeby mi to schrzaniła. Musiałam myśleć o Stevenie.

- Idź do klasy - powiedziałam. - I zapomnij, że mnie tu dzisiaj widziałaś.

- Dokąd jedziecie? - Koniecznie chciała wiedzieć. - Nie możesz wagarować w tym tygodniu. Zaraz egzaminy. Oblejesz!

- Nie żartuję, Frido - powiedziałam. - Koleżankom po­wiedz to samo. Nie widziałyście nas.

- Co się dzieje? - Chyba nie na żarty się przestraszyła. I wiecie co? Miała powody, żeby się bać.

- Dokąd zabieracie Christophera? - drążyła.

Ja jednak szłam już do drzwi, przez które wyszli właśnie Lulu, Steven i Christopher.

- Naskarżę na ciebie - usłyszałam, jak woła za mną Frida. -Zobaczysz, Em! Znaczy Nikki! Czekaj!

Jej głos został za ciężkimi stalowymi drzwiami szkoły, które zatrzasnęły się za mną. Zbiegłam po schodkach w gryzącej, zim­nej mżawce do czekającej taksówki.

16.

Szybciej! - wrzeszczała do mnie Lulu, jakby taksówka, do któ­rej właśnie wsiadła, mogła odjechać beze mnie.

- Idę, idę - odkrzyknęłam. Christopher czekał na chodniku, z dłonią na otwartych drzwiach auta. Jego twarz znów przybrała niewzruszony wyraz, jakby supermodelki w otoczeniu nietypo­wej świty codziennie wyciągały go ze szkoły.

- A tak konkretnie - spytał Steven, gdy wsiadłam z tyłu, usadawiając się obok niego i Lulu - to dokąd jedziemy?

- Kuzyn tego gościa jest geniuszem komputerowym - po­wiedziałam, wskazując Christophera, który usiadł obok kierowcy. Byłam prawie pewna, że Christopher nie słyszy, co mó­wimy, przez grubą, kuloodporną szybę oddzielającą przednie i tylne siedzenia. Kierowca włączył sobie na cały regulator muzę z Bollywood. - Twierdzi, że potrafi znaleźć twoją mamę. Steven zrobił skołowaną minę.

- To policjant? Co robił w twojej szkole? Jest tajniakiem z wydziału antynarkotykowego?

- Hm... - bąknęłam, zaczynając dostrzegać pewne dziury w moim planie. - Nie.

- Widziałaś bluzkę tej laski? - dopytywała się Lulu. Było jasne, że mówi o Whitney. - To było... totalne przegięcie.

- Ale ten gość jest na rządowej posadzie? - drążył Steven. -Powiedz mi, że ma jakieś powiązania z rządową agencją.

- Niezupełnie - odparłam.

- No bo - ciągnęła Lulu - była praktycznie przejrzysta. I to nie we właściwy sposób. Steven, tobie też się nie podobała ta bluzka, prawda? Tej dziewczyny na korytarzu?

- Chcesz powiedzieć - Steven ignorował Lulu, a Cosabella, którą wypuściłam z torebki, wskoczyła mu na kolana i zaczęła radośnie przyglądać się samochodom wokół nas - że on napraw­dę jest tylko uczniem liceum?

- Wiesz co? - Christopher odwrócił się na przednim fotelu i patrzył na nas przez plastikową przegrodę. Było jasne, że jed­nak nas słyszał, mimo brzękliwej muzyki, która kazała nam soniya dil se mila, cokolwiek to znaczyło. - Nie martw się. Jeśli twoja mama żyje, to Felix ją znajdzie. Uspokójcie się. Wszyscy. Sprawa jest już załatwiona.

Dokładnie coś takiego powiedziałby super złoczyńca. Szcze­gólnie wioząc cię na egzekucję.

Ale czy naprawdę groźny super złoczyńca nie wymachiwał­by jakąś bronią?

No, niekoniecznie. Biorąc pod uwagę, że jechaliśmy z nim z własnej nieprzymuszonej woli. Mniej więcej. Ja chyba nie miałam wyboru. Mogłam pomóc Stevenowi znaleźć matkę albo pozwolić, żeby ogłosił to, co wie, w prasie albo telewizji. A zaczynałam podejrzewać, że skłaniał się coraz bardziej ku temu drugiemu rozwiązaniu. Już to widziałam... Steven w ogól­nokrajowych wiadomościach, apelujący o pomoc w odszukaniu mamy, po czym wspominający od niechcenia: „A tak przy oka­zji, dziewczyna, która aktualnie zajmuje ciało Nikki Howard, tak naprawdę nie jest moją siostrą. Nie wiem, kim jest, ale niech ją ktoś wyegzorcyzmuje, z łaski swojej, żeby się wyniosła, okej?

Z góry dzięki".

To by się bardzo spodobało Starkowi. Lulu, tuż przy moim uchu, gadała przez komórkę.

- Nie - mówiła do kogoś w słuchawce. - Dopilnuj, żeby dostawca wwiózł jedzenie służbową windą od tyłu. Ostatnim ra­zem wwieźli parę dostaw od frontu i porysowali mosiądz w win­dzie. Zarządca budynku się wściekł. Wszystko jasne? Świetnie. - Rozłączyła się.

- Czy ty myślisz tylko o przyjęciu? - zapytał Steven. Był naprawdę zirytowany.

Lulu spojrzała na niego z osłupiałą miną.

- Nie - odparła. - Oczywiście, że nie.

- To tylko impreza - powiedział Steven. - Bez przerwy urządzam imprezy. Kupujesz kega i wysypujesz do misek parę toreb precelków. Włączasz muzę i zapraszasz przyjaciół. To ża­den problem.

Lulu spojrzała na mnie z niedowierzaniem. Jako że nie by­łam światowej klasy ekspertem od przyjęć, nie potrafiłam dodać nic mądrego do tej dyskusji. Owszem, poszłam z Lulu na kilka imprez. Ich organizacja wydawała mi się bardziej skompliko­wana niż „kupienie kega" i „wysypanie paru toreb precelków". Na ostatnim z tych przyjęć był nawet połykacz ognia. W każ­dym razie organizację naszej imprezy zamierzałam zostawić Lulu.

- To nie jest zwykłe spotkanie przy piwie - zaczęła tłuma­czyć. - Mistrzowie z Nobu będą na miejscu ręcznie zwijać sushi. Zamówiłam wszystkie alkohole, jakie sobie potrafisz wyob­razić, a barmani będą przy okazji ekspertami od astrologii. Na tym małym tarasiku kazałam zainstalować fontannę z czekolady. A muzę będzie miksował DJ Drama.

Steven pokręcił głową. - Po co robisz to wszystko? Komu tak chcesz zaimpono­wać?

- Zaimponować? - Lulu wypowiedziała to słowo, jakby było w obcym języku. - Ja nikomu nie próbuję zaimponować... - Co nie do końca było prawdą. Ostatnio sporo czasu poświęcała na próby zaimponowania Stevenowi. Ale nawet w fajny sposób, nie tak jak Whitney Robertson i reszta Żywych Trupów usiłowa­li zaimponować.,. mnie. Wszystko, co robi Lulu, robi wyłącznie z dobroci serca. Nikt, kto ją dobrze zna, nie może powiedzieć o niej złego słowa. Steven po prostu był zdenerwowany obrotem spraw i niepokoił się o mamę.

Zainterweniowałam pospiesznie.

- Lulu lubi przyjmować gości - powiedziałam. - Rekom­pensuje sobie w ten sposób nieudane dzieciństwo. I naprawdę bardzo by chciała, żebyś został na tej imprezie.

Steven się zawahał... i zobaczył moją błagalną minę. - Wy­syłałam mu telepatyczną wiadomość, która brzmiała: „Daj spo­kój, stary. Zabujała się w tobie po uszy. Nie rób jej przykrości. Po prostu powiedz, że przyjdziesz. Nie obchodzi mnie, że nie jest w twoim typie. Po prostu powiedz, że przyjdziesz. No nie bądź taki, zdobądź się chociaż na to".

Wzruszył ramionami i usiadł głębiej na siedzeniu, patrząc na Cosabellę, która dyszała prosto na szybę.

- Jasne. Bardzo dziękuję za zaproszenie. Na pewno będzie świetnie. Lulu aż się zaczęła wiercić z radości.

- Oczywiście! - wykrzyknęła entuzjastycznie. - Zamówi­łam nawet akrobatów z Ciraue du Soleil, wiesz? Instalują tra­pezy, bo mamy wysokie sufity. Będzie odjazd! Ludzie na całym Manhattanie będą ich widzieć przez nasze okna!

Lulu paplała o przyjęciu niemal przez całą drogę do domu Feliksa. Zajechaliśmy tam jakieś dziesięć minut później. Był to nijaki szeregowiec w przyjemnie wyglądającej dzielnicy, za­mieszkanej przez klasę średnią. Christopher zapłacił taksów­karzowi i wysiedliśmy na zimny, wstrętny deszcz, który tak strasznie nie podobał się Cosabelli. Patrzyła na mnie ze skon­sternowaną miną, jakby chciała powiedzieć: „Dlaczego, mamu­siu? Dlaczego mi to robisz?" Po prostu musiałam ją podnieść i z powrotem wsadzić do torby, w której ułożyła się wygodnie, cała szczęśliwa.

Christopher, pochylając się dla osłony przed uciążliwą mżawką, poprowadził nas chodnikiem na ganek, pod frontowe drzwi. Uniósł kołatkę w kształcie amerykańskiego orła i za­stukał.

- Dlaczego mam złe przeczucia? - zapytał Steven, kiedy czekaliśmy, aż drzwi się otworzą.

- Wszystko będzie dobrze - powiedziałam. Chociaż wcale w to nie wierzyłam. Zwłaszcza kiedy Steven zobaczy, do kogo przyszliśmy z wizytą.

Nie myliłam się. Po minucie drzwi się otworzyły i pulchna kobieta w średnim wieku, ubrana w dżinsy i sweter od Starka z błyszczącą amerykańską flagą wykrzyknęła:

- Christopher! A co ty tu robisz? Uśmiechnął się i odparł:

- Cześć, ciociu Jackie. W centrum już nas puścili na ferie. Ciocia Jackie się rozpromieniła i powiedziała:

- I przyszedłeś odwiedzić Feliksa? I przyprowadziłeś kole­gów? Ależ z ciebie kochany chłopak.

Gdyby ona wiedziała.

- No to nie stójcie tak na zimnie - ciągnęła Jackie. - Chodź­cie! Chodźcie!

Mama Feliksa wprowadziła nas do domu, ciepłego i udeko­rowanego bodajże wszystkim, co można było kupić w Centrum Handlowym Starka. Nie żartuję. Rozpoznałam regał Stark, kom­plet wypoczynkowy Stark, zestaw stereo Stark, a nawet telewi­zor Stark. Rodzina Feliksa miała kompletny starkowski salon, aż po zieloną telewizyjną sofę Stark, na której ciotka i wujek Christophera bez wątpienia siadywali wieczorami, by oglądać Telezakupy Starka.

Czułam nawet perfumy Nikki, buchające od cioci Jackie, tworzące dość obrzydliwą kombinację z zapachem czegoś pie­kącego się w kuchni. Perfumy Nikki nie najlepiej komponowały się zjedzeniem. Ani właściwie z niczym.

- Przyszliście w samą porę - cieszyła się mama Felik­sa. Krzątała się po kuchni, co potwierdzało moje podejrzenia. - Zaraz wyjmę z piekarnika moje sławne ciasteczka czekola­dowe...

- Rany, cudnie, ciociu Jackie - powiedział Christopher. -Ale może później. Teraz musimy pogadać z Feliksem. Jest na dole?

- Oczywiście - odparła ciocia Jackie ze śmiechem. - A gdzie miałby być? - Wciąż zerkała nerwowo na Lulu i na mnie. Na początku nie bardzo wiedziałam dlaczego. Aż mi się przypo­mniało. Byłyśmy Nikki Howard i Lulu Collins. Pewnie widywała nas już w telewizji. Me wspominając o tym, że moja twarz była na metce niemal każdej rzeczy, którą kupowała. Może nie sko­jarzyła jeszcze, skąd nas zna, ale wiedziała, że wyglądamy zna jomo.

Na dodatek dziewczyny pewnie nieczęsto odwiedzały jej

małego Feliksa. A raczej nigdy.

- Pójdziemy się tylko przywitać z Feliksem - powiedział Christopher, kiwając na nas głową, żebyśmy poszli za nim. Ru­szył po pomarańczowej kudłatej wykładzinie do najbliższych drzwi. - My tylko na chwilkę. Nie będziemy długo siedzieć.

- W takim razie - powiedziała ciocia Jackie - przyniosę wam ciastka na dół. Chcecie do nich mleka? Albo wiem! Gorące kakao! Na dworze jest tak zimno.

Mama Feliksa najwyraźniej nie zauważyła, że jedno z nas jest po dwudziestce.

- Nie trzeba, ciociu Jackie - powiedział Christopher. - Nie jesteśmy głodni. - Otworzył drzwi. Za nimi zobaczyłam dłu­gie, wąskie schody prowadzące do piwnicy. Christopher zaczął schodzić na dół. Niepewnie obejrzałam się przez ramię na Steve-na i Luhi i ruszyłam za nim.

Nadeszła chwila prawdy.

Nie było tu jakoś specjalnie strasznie. Chyba że plakaty z Człowieka z blizną można uznać za przerażające. Bo to one przywitały nas, kiedy schodziliśmy do Feliksa. Były wszędzie. Pokrywały niemal każdy skrawek ścian - wielkie portrety Ala Pacino we wszelkich możliwych kostiumach i pozach.

Zaczynałam podejrzewać, że ktoś tu ma kompleks gang­stera.

Nietrudno było zgadnąć kto. To znaczy domyślałam się, że

nie Christopher i nie ciocia Jackie.

Piwnica służyła jednocześnie za pralnię i siłownię. Był tu zestaw do ćwiczeń, który wyglądał, jakby nikt nie tykał go od wieków, i automatyczna bieżnia, na której rozwieszono parę ciuchów do suszenia. Ale przynajmniej nie czułam mdlące­go zapachu Nikki. Powietrze pachniało świeżo, proszkiem do

prania.

W kącie piwnicy urządzono coś w rodzaju centrum multimedialnego. Dość specyficznego. Monitory komputerowe, które wyglądały, jakby przywleczono je z jakiegoś śmietnika, wisiały pod sufitem na czymś, co przypominało liny bungee. Niektóre stały na kartonach po mleku albo na chwiejnych piramidach konsol do grania - oczywiście marki Stark.

Pośrodku tego bałaganu siedziała chuda, zgarbiona postać. Ubrana była w workowate dżinsy i zieloną welurową koszulę-! Szyję zdobiły liczne złote łańcuchy. Chłopak grał w coś online, używając joysticka podobnego do dźwigni biegów.

- Zdychaj - mówił do jednego z monitorów. - Zdychaj, zdychaj, zdychaj, zdychaj!

Raczej wyczułam, niż zobaczyłam, że Steven za moimi ple­cami zamarł w bezruchu. Lulu wpadła na niego. .

- Och - powiedziała. - Mógłbyś uważać! - Steven nie zare­agował. Był osłupiały.

Nie dziwiłam mu się.

Postać siedząca przed monitorami odwróciła głowę. Roz­poznałam Feliksa. Uśmiechnął się. Poniekąd spodziewałam się zobaczyć złote zęby, ale nic z tego. Miał tylko aparat.

- Christopher! - wykrzyknął. - Stary! I przyprowadziłeś gości... - Głos mu się załamał, kiedy zobaczył, co to za goście.

Oczy wyszły mu z głowy. Naprawdę obawiałam się, że wy­padną mu z oczodołów... szczególnie kiedy zobaczył Lulu. Ale w ostatniej chwili wziął się w garść.

- Miłe panie! Padam do nóg. Witajcie w Męskiej Norze. Miło was tu widzieć. Uroczo z waszej strony, że zechciały­ście mnie tu odwiedzić. Czy macierz raczyła uraczyć was ciast­kami?

- Chyba żartujesz. - Głos Stevena za moimi plecami był kompletnie bez wyrazu.

- Co ci szkodzi spróbować - odparłam cicho.

- Nie będę niczego próbować. - Steven ledwie mówił, jak­by się dusił. - To dziecko.

- Au contraire, monfrere*. - Felix, który najwidoczniej go usłyszał, podciągnął nogawkę spodni, odsłaniając zaskakująco owłosioną kostkę i przyczepione do niej urządzenie z czarnego plastiku. - Czy to wygląda jak dziecinna zabawka? Zapewniam cię, że nią nie jest. To najnowszy krzyk mody w dziedzinie do­mowych aresztów i systemów namierzania. Odporny na maj­strowanie. Komunikuje się bezprzewodowo ze stacją dokującą w kuchni, podłączoną do przetwornika i linii telefonicznej. Po­wiadomi policję, gdy tylko przestąpię próg. Nie dają tego każde­mu przeciętnemu czternastolatkowi, zgodzisz się? No bo - ciąg­nął Felix, posyłając mi znaczące spojrzenie -jestem niezwykle dojrzały jak na swój wiek, co zapewne, drogie panie, stwierdzi­łyście na pierwszy rzut oka.

Steven zesztywniał i zrobił minę, jakby chciał uderzyć dzie­ciaka. Ale Lulu delikatnie położyła mu dłoń na ramieniu, mru­cząc uspokajająco:

- Och, Steven, daj spokój. Posłuchaj Nikki. Spróbuj. Tymczasem Christopher, z uśmieszkiem na ustach, opierał

się o filar podtrzymujący strop.

- Słuchajcie wszyscy - powiedział, - To mój kuzyn, Felix.

Feliksie, to są wszyscy.

- To-powiedziałam, wskazując Stevena-jest Steven...

1 Christopher uniósł rękę.

- Chyba będzie lepiej, jeśli pozostaniemy anonimowi - po­wiedział. - To znaczy tak anonimowi, jak się da, biorąc pod uwa­gę, że są wśród nas gwiazdy.

- Panno Howard, panno Collins - zaczął Felix - nie myślcie sobie, że przez to, że jesteście sławne, potraktuję was inaczej niż jakiekolwiek inne atrakcyjne panie. Prawdę mówiąc, znam parę sławnych osób... Niektórzy z moich bliskich przyjaciół są sław­ni, choć oczywiście nie

mogę wymieniać nazwisk, bo jestem zbyt uprzejmy. No i wiem, jak oni się denerwują, kiedy ludzie zbytnio zwracają na nich uwagę. Więc nie musicie się martwić. Mnie wasza sława nie porazi.

Lulu i ja spojrzałyśmy na siebie. Po czym powiedziałam je­dyną rzecz, którą w tych okolicznościach można było powie­dzieć, czyli:

- Hm... fajnie. Dzięki.

Prawda była taka, że ludzie bez przerwy mówili mi takie rzeczy. Wszyscy chcieli, żebym uważała, że nie należą do tych, na których sława robi wrażenie, i że będą mnie traktować jak

normalną osobę.

Tyle że już mówiąc mi coś takiego, nie traktowali mnie jak normalnej osoby.

Christopher - który musiał wiedzieć, że z jego kuzyna jest niezły numer, ale który przez większość czasu patrzył gdzie in­dziej, jakby chciał się odciąć od tej całej sytuacji - zapytał:

- Nikki, masz tę informację, o którą cię prosiliśmy?

- A... - Zaskoczył mnie trochę. On, dla odmiany, zawsze traktował mnie, jakbym nie była sławna. Czasem nawet tak, jak­bym w ogóle nie była człowiekiem. - Tak........

Wciąż nie byłam pewna, czy chcę wydać Christophera i Feliksa na pastwę Starka. Owszem, niby nie sądziłam, że ich plan się powiedzie. W końcu chodziło o Starka i nawet Chri­stopher przyznawał, że to największa korporacja na świecie. Czy dwóch nastolatków naprawdę mogło ją doprowadzić do upadku jakimś hakerskim numerem?

*Au contraire, monfrere (fr.) - Wręcz przeciwnie, bracie.

Trudno sobie wyobrazić.-Ale z drugiej strony było niemal pewne, że zostaną zła­pani. Jeden z nich już nosił bransoletkę na kostce. Wszystko wskazywało na to, że mieszka w piwnicy, w kółko tłucze w gry komputerowe i odżywia się ciastkami czekoladowymi na okrąg­ło donoszonymi przez matkę. Z pozoru wymarzona egzysten­cja nastolatka, ale w rzeczywistości jakiś koszmar, z tymi jego zmyślonymi znajomościami ze sławami i złudzeniami o własnej wielkości. Czy naprawdę chciałam takiej tortury dla Christo­phera?

Nie, oczywiście że nie.

Ale gdybym rzeczywiście się o niego troszczyła, to czy poszłabym dziś do szkoły, wyciągnęła go z lekcji w ostatnim tygodniu przed egzaminami i zawlokła na Brooklyn, do domu

kuzyna?

Nie wiedziałam. Ale coś musiałam zrobić. Bo dni nierobienia niczego i biegania w kółko z wykrywaczem podsłuchów do­biegły końca.

- Doktor Louise Higgins - usłyszałam własny głos. - To nazwa użytkownika.

17.

Felix nie tracił czasu. Odwrócił się i ruszył do komputerowego fotela w centrum zestawu przedpotopowych monitorów. - A jej hasło - powiedziałam, przypominając sobie, jak pal­ce doktor Higgins śmigały po klawiaturze - to „panna kitty", bez spacji, małe litery.

- Cudnie - mruknął Felix5 stukając w klawiaturę.

-: Steven podszedł kilka kroków, żeby widzieć, co się pokazu­je na monitorach.

- Co to wszystko ma wspólnego z moją zaginioną matką?

- Coś za coś - odparłam. - Musiałam to zrobić, żeby zaczęli jej szukać.

- A dla nas dane słowo jest święte - powiedział Felix, -Patrz i podziwiaj. - Sięgnął po plik kartek, wypluwanych właś­nie przez jedną z drukarek, i pomachał nim w powietrzu. - Ostat­nie znane miejsca pobytu Dolores Howard, alias Dee Dee, alias twoja mama.

Steven porwał kartki z ręki Feliksa. Christopher podszedł, by obserwować kuzyna, który całkowicie stracił zainteresowa­nie nami i wklepał podane przeze mnie informacje.

- Zadziałało? - zapytał Christopher. - Weszliśmy?

- O tak - odparł zachwalany Felix. - Weszliśmy. - Zaraz. - Steven patrzył na kartki, przekładając jedną po drugiej. - Tu nie jest napisane, gdzie jest moja matka. To tylko informacja, że od kiedy zniknęła, jej numer ubezpieczenia spo­łecznego nie został użyty przy rejestracji na żadnej nowej po­sadzie, przy wydawaniu kart kredytowych czy wynajmowaniu

mieszkań.

- Zgadza się, kolego. - Palce Feliksa fruwały po klawi­szach, a na kolejnych monitorach błyskały informacje, które mnie wydawały się dziwaczną plątaniną cyfr i niezrozumiałych danych.

- Christopherze. - Poczułam, jak krew ścina mi się w ży­łach. - Powiedziałeś, że Felix potrafi ją znaleźć.

- Jeśli nie jest martwa. - Christopher nawet nie raczył na mnie spojrzeć. Wskazał jeden z monitorów i powiedział do ku­zyna:

- Popatrz na to.

- Wiem - odparł Felix.

Lulu przeszła przez piwnicę, stukając szpilkami po cemen­towej podłodze, i stanęła bliziutko przy Stevenie. Sięgnęła po jego dłoń, tę, która nie trzymała wydruku. Nie powiedziała nic. Uścisnęła tylko jego rękę.

Chyba tego nie zauważył.

- Uważasz, że jego mama nie żyje? ~ zapytałam gniewnie. Nie chciałam, żeby to zabrzmiało tak szorstko, ale byłam wściek­ła. Nie tyle na Feliksa, bo mimo całego swojego geniuszu był dzieckiem, które uważało się za gangstera i nie umiało zachować się inaczej. Ale Christopher? Wiedziałam, że potrafi być inny - powinien bardziej się przejąć uczuciami Stevena.

Ale cała jego uwaga była skupiona na tej głupiej zbieraninie monitorów. Z pewnością nie mógł się doczekać, żeby rozpocząć swoje diaboliczne dzieło unicestwiania Stark Enterprises i po­mszczenia śmierci Em Watts... Dziewczyny, której w życiu na­wet nie pocałował, kiedy normalnie, legalnie żyła.

Ale mógł chociaż na nas spojrzeć. Mógł przynajmniej po­wiedzieć, że mu przykro. Temu chłopakowi umarła matka!

- Co? - Christopher widocznie wyczuł moje wściekłe spoj­rzenie, bo obejrzał się przez ramię. - O czym ty mówisz?

Felix też na nas spojrzał.

- Nie żyje? - powtórzył. - Wcale tak nie uważam. Czy ja powiedziałem, że nie żyje? Nie. Nie znalazłem niezidentyfi­kowanych ciał pasujących do wieku, rysopisu i danych denty­stycznych Dee Dee Howard w żadnej z baz danych, do których się włamałem... A włamałem się do wszystkich. - Felix wzru­szył ramionami, odwrócił się z powrotem do jednej z klawiatur i znów zaczął pisać z prędkością światła. - Jest możliwe, oczy­wiście, że ktoś ją dziabnął i wrzucił do jakiegoś jeziora. Topielcy zwykle wyskakują na powierzchnię dopiero na wiosnę, kiedy podnosi się temperatura i bakterie w ciele zaczynają produko­wać gazy...

- Prr, stary - przyhamował go Christopher, dźgając palcem

W ramię. -To nie jest fajne.

Felix pokręcił głową. .. - Sorki. Wiemy, że tak się nie stało. Zagapiłam się na niego, niepewna, czy mogę odczuwać ulgę.

- Wiemy?

- Tak - odparł Felix. - Zerknij na stronę czwartą, ' -Steven szybko przerzucił kartki i odszukał odpowiednią

stronę.

- To są dane bankowe mamy - powiedział z lekkim niedo­wierzaniem.-Jak to...?

Ale Felix mu przerwał, nim Steven zdążył dokończyć py­tanie.

- Spójrz na wypłatę, której dokonała krótko przed kilkoma ostatnimi rozmowami z komórki.

- Są tu jej billingi telefoniczne? Jak... - Głos Stevena uwiązł w gardle. Oczy otwierały mu się coraz szerzej, gdy czytał dane na kartce. W końcu spojrzał na Feliksa i zapytał osłupiały: - Dziewięć tysięcy dolarów? Wyciągnęła dziewięć tysięcy dola­rów z konta oszczędnościowego, zanim zniknęła? I policja nie raczyła mi o tym wspomnieć?

Ale Felix już się odwrócił do swoich komputerów.

- Jeśli nie ma oznak przestępstwa - powiedział Christopher, równie pochłonięty danymi na monitorze jak jego kuzyn - nie ma powodu, żeby gliny bawiły się w dokładniejsze śledztwo księgowe, nawet jeśli mają dość ludzi. A zwykle nie mają.

- A taka duża wypłata gotówki - dodał Felix - to dość typo­we posunięcie dla kogoś, kto zamierza się ukrywać. Jeśli chcesz zniknąć z powierzchni ziemi, nie możesz machać w sklepach Visą i korzystać z bankomatów. Znaleźliby cię w sekundę. Nie wiem, przed kim twoja mama ucieka, ale nie chce, żeby ją na­mierzyli. Za wszystko płaci gotówką.

Steven spojrzał na kartki.

- Na litość boską, mama jest właścicielką salonu piękności dla psów. Nigdy w życiu nie miała problemów z policją ani na wet ze skarbówką. Przed kim miałaby uciekać?

- Przed Starkiem - odparł Christopher. Powiedział to słowo tak grobowym tonem, jakim ktoś inny wypowiedziałby słowo „śmierć".

- Przed Starkiem? - Steven spojrzał na niego z powątpie­waniem. -Ale dlaczego?

- Daj nam dwadzieścia cztery godziny. - Christopher wska­zał ruchem głowy komputerowy miszmasz przed sobą. - Do­wiemy się.

- I zgnieciemy ich na miazgę! - wykrzyknął Felix, wydając dziki okrzyk, jak dzieciak na wyjątkowo stromym zjeździe ko­lejki górskiej.

Tylko że to nie była kolejka górska. Wątpiłam, czy Felix kie­dykolwiek siedział w prawdziwej kolejce. Po prostu nie wyglą­dał na takiego, który mógłby to lubić.

Uniósł lewą rękę tak, żeby Christopher przybił mu piątkę. Christopher go zignorował, więc Felix z głupią miną opuścił dłoń.

- Więc o to tu chodzi - powiedział Steven. Nie wyglądał na zadowolonego. Był raczej zdegustowany. - Chcecie włamać się do ich systemu i zgnieść na miazgę Stark Enterprises? - Spojrzał na mnie. - Wiedziałaś o tym?

- Sami to zaproponowali - odparłam. O co znów miał do mnie pretensję? Przecież mu pomagałam. Czy nie o to mu cho­dziło? - W zamian za informacje o twojej mamie miałam im podać login i hasło jakiegoś pracownika Starka.

- Świetnie - powiedział Steven. Spojrzał na kartki, które nadal trzymał w dłoni. - I wciąż nie mamy bladego pojęcia, gdzie się podziewa moja mama. - Spojrzał na Christophera i Feliksa. - Skąd mogą mieć pewność, że ona w ogóle żyje? Ktoś mógł jej przystawić pistolet do głowy i kazać wyciągnąć te dzie­więć kawałków, a potem rzucić jej ciało na dno jeziora. Tak jak powiedział ten mały.

- Nie - odparłam łagodnie. - Powiedziałeś, że zabrała ze sobą psy. Gdyby ktoś ją porwał, zostawiłaby psy. Christopher ma rację. Ona się ukrywa. Spojrzałam na Christophera i Feliksa, którzy w ogóle prze­stali zwracać na nas uwagę, tak byli pochłonięci swoim dziełem zniszczenia i - przynajmniej w przypadku Christophera - ze­msty. Przestaliśmy dla ich istnieć. Może nigdy nie istnieliśmy. Obchodziło ich tylko to, co mogli od nas wydobyć.

- Chodźmy stąd - powiedziałam.

Ruszyliśmy w stronę schodów, żeby zobaczyć, jak na gór­nym stopniu pojawia się para starkowskiej podróbki Uggsów. Po sekundzie rozległ się głos cioci Jackie, schodzącej na dół:

- Juhuu! Mam dla was ciasteczka! Prosto z piekarnika! I zobaczcie, kogo znalazłam pod drzwiami. Waszą młodszą ko­leżankę. Powiedziała, że uciekliście tak szybko, że nie zdążyła się z wami zabrać.

Tuż za ciocią Jackie, z tacą pełną kubków parującego kakao, szła moja młodsza siostra Frida.

18.

Nie wściekaj się - poprosiła Frida.

Siedziałam na fotelu do makijażu w Studiu Nagraniowym Starka. Miałam nadzieję, że ta próba kostiumowa pójdzie lepiej niż wczorajsza.

Oczywiście nie miałam w planach ciągnięcia ze sobą młodszej siostry.

- Po prostu się o ciebie martwiłam - dodała. - Makijażystka przyklejała mi właśnie ostatnią z zestawu po­jedynczych sztucznych rzęs. Starałam się nie ruszać, ze strachu, że dźgnie mnie w oko pęsetką.

- Nie wiedziałam, co to za facet - ciągnęła Frida. Mówi­ła oczywiście o Stevenie. - Myślałam, że może cię porwał, czy coś.

- To - powiedziałam dobitnie - nie jest odpowiedni mo­ment na tę rozmowę.

- A kiedy będzie odpowiedni moment? - zapytała. - Nie chciałaś o tym gadać w taksówce na Manhattan. Dlaczego nie możemy porozmawiać tutaj?

Bo - miałam ochotę jej powiedzieć - to teren Starka. I cho­ciaż pokój nie był na podsłuchu, co sprawdziłam już dawno, to wszyscy - znaczy Jerri - podsłuchiwali, co się mówi.

Tak samo jak podsłuchiwał kierowca taksówki.

Poza tym im mniej Frida wiedziała, tym bezpieczniej dla niej. Oczywiście moja siostra nie zdawała sobie z tego sprawy. Ale nawet gdyby była świadoma niebezpieczeństwa, nie podzie­liłaby mojego zdania.

Siedziała przygarbiona na krześle obok mnie, przyciskając do brzucha plecak D&G, który wyprosiłam dla niej na jednym z pokazów. Wyglądała jak kupka nieszczęścia. Była taka przez całe popołudnie. Chociaż tak właściwie to z czego miałaby się cieszyć? Opuściła cały dzień w szkole. I to, co gorsza, cały dzień egzaminów semestralnych.

A potem, kiedy wrzeszczałam na nią w piwnicy Feliksa, odezwał się telefon Nikki Dzwoniła Rebecca, żeby powiedzieć mi, że spóźniłam się na próbę. Znowu.

Miałam do wyboru albo zostawić Fridę samą na Brooklynie - a nie miała już pieniędzy po zapłaceniu za taksówkę, którą śledziła nas do domu Feliksa - albo zabrać ją ze sobą. Próbowa­łam podrzucić ją z powrotem do szkoły, ale nie chciała wysiąść z taksówki. Przyczepiła się do mnie jak rzep. Chociaż rzep byłby chyba przyjemniejszy. - Kiedy tak wypadliście ze szkoły, złapałam taksówkę i kazałam kierowcy jechać za waszą - paplała dalej. - Pomy­ślał, że się wygłupiam. Ale mu powiedziałam, że to sprawa życia lub śmierci. Gdyby ta pani od ciasteczek nie zatrzymała mnie w kuchni, nadając jak małe radio, że w piwnicy jest Nikki Howard i odwiedza jej syna, byłabym na dole o wiele szybciej, żeby cię ratować.

- Frido - powiedziałam, zerkając nerwowo na Jerri, makijażystkę. - Nie byłam...

- To nie moja wina - tłumaczyła się moja siostra - że nie byłaś w prawdziwym niebezpieczeństwie. A przynajmniej tak twierdzisz.

- Opuściłaś egzaminy - powiedziałam do jej odbicia w wiel­kim lustrze. Miałam nadzieję, że wreszcie zmieni temat.

- A ty? - zapytała ze złością Frida. - Ty też opuściłaś. Ucie­kłaś na Brooklyn z jakimś obcym facetem. Przyznaję, że to ciacho, ale...

- Tonie jest obcy facet - odparłam. -To jest brat Nikki... znaczy mój brat.

Frida gapiła się na mnie z otwartymi ustami przez całą mi­nutę, po czym wypaliła:

- Twój brat? Co robiłaś w jakiejś piwnicy na Brooklynie z Christopherem, Lulu Collins i bratem Nikki Howard? - Powie­działa to w chwili, kiedy Gabriel Luna wszedł leniwym krokiem do garderoby.

Idealne wyczucie czasu. Oczywiście.

- Przepraszam? - zagadnął. - Przeszkodziłem w czymś?

- Och! Hej, Gabrielu - powiedziała Jerri z szerokim uśmie­chem na twarzy. Widać było, że doskonale się bawi, chociaż nie miała pojęcia, co się dzieje ani kim Frida jest dla Nikki Howard. Po prostu miała frajdę z kłótni. - Przyszedłeś się przypudrować? Siadaj.

- Nie, dzięki - odparł, patrząc z pogardą na jej pędzelki i puszki z pudrem. - To tylko próba.

- Gabriel Luna - szepnęła bezgłośnie Frida. Jej policzki na­tychmiast zapłonęły czerwienią. - Eee... cześć!

Gabriel się jej przyglądał. Było jasne, że ją poznał. Spotkali się w instytucie, kiedy przyszedł do mnie, a raczej do Nikki, po pierwszym wypadku. Ale za kogo ją uważał, nie było dla mnie do końca jasne. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy.

- Jak się masz? - zapytała Frida Gabriela, zanim zdążył się z nią przywitać. Siostrzana troska o moje bezpieczeństwo na chwilę poszła w zapomnienie na widok miłości jej życia. Jej po­kój w domu był wytapetowany podobiznami Gabriela Luny, jak piwnica Feliksa plakatami przedstawiającymi Ala Pacino. Frida bez przerwy szukała nowych informacji w necie o swoim idolu. - Dawno się nie widzieliśmy.

- Całkiem dobrze - odparł. Spojrzał na mnie. - Brooklyn? Naprawdę?

- To długa historia - powiedziałam, zabijając Fridę spoj­rzeniem. Ale ona tego nie zauważyła, bo widziała tylko Gabrie­la. Obchodziło ją tylko to, że bożyszcze jest w tym samym po­mieszczeniu co ona i oddycha tym samym powietrzem.

Nie żebym miała do niej pretensję. Pewnie naprawdę trud­no było jej się skupić na czymkolwiek innym, tym bardziej że Gabriel miał na sobie estradowe ciuchy, w które kazał mu się ubrać Stark - dość obcisłe spodnie i marynarkę od smokingu, i białą koszulę, rozpiętą do połowy klaty, z podwiniętymi ręka­wami. Taki strój mógł rozproszyć każdą nastolatkę.

Pod warunkiem że nosi go ktoś tak atrakcyjny jak Gabriel. Miałam tego przykład już po chwili, kiedy do garderoby wkro­czył Richard Stark w bardzo podobnym stroju. Może dlatego, że koszula Richarda Starka była zapięta pod samą szyję, a musz­ka zawiązana jak należy. A może dlatego, że tuż za nim szedł jego syn, też wystrojony w smoking... A przy tym zły jak osa, jakby garderoba przed próbą kostiumową pokazu Stark Angels była ostatnim miejscem na świecie, w jakim chciał być Brandon Stark.

Szczególnie kiedy mnie dostrzegł. Nie kontaktowaliśmy się ze sobą od tamtego niezbyt przyjemnego lotu do domu z St. John.

Kiedy Brandon zobaczył mnie w garderobie, jego ponura mina stała się jeszcze bardziej nadąsana i wściekła.

Miło wiedzieć, że działam na chłopaków. Christopher w ogó­le mnie nie zauważał, a Brandon Stark dostawał mdłości na mój widok. Przeszczepienie mózgu do ciała supermodelki rzeczywi­ście zdziałało cuda w moim życiu.

Tak czy inaczej, nikt nie wzdychał z zachwytem na widok Richarda Starka i jego syna, jak jeszcze przed sekundą Frida wzdychała na widok Gabriela. Chociaż tamci dwaj tez byli ubra­ni w smokingi.

- Nikki! - wykrzyknął Richard Stark. Rozłożył szeroko ramio­na, żeby się ze mną przywitać. Tak mnie to zaskoczyło, że nie wie­działam, co robić. Chyba po raz pierwszy w ogóle zwrócił na mnie uwagę. To znaczy od ostatniego spotkania, na sesji zdjęciowej dla „Vanity Fair". - Jak milo cię widzieć! Ależ ty pięknie wyglądasz!

Już po sekundzie się zorientowałam, dlaczego jest taki wy­lewny. Za dwoma Starkami do garderoby wszedł sznureczek fo­tografów. Błysnęły flesze, kiedy dyrektor naczelny Stark Enter- prises ściskał twarz Starka. Nasze zdjęcia miały się jutro ukazać w niezliczonych gazetach.

- Hm... -bąknęłam.-Dzięki.

- I Gabriel Luna! - Puściwszy mnie, Richard Stark się od­wrócił i wyciągnął rękę do Gabriela, który oczywiście ją uścis­nął. To też opstrykali fotografowie. Richard odwrócił twarz do obiektywów, szczerząc wszystkie zęby w uśmiechu. - Bardzo się cieszę, że mam cię na pokładzie, w wytwórni Stark. Mam nadzieję, że dobrze dziś zagrasz. To tylko próba, wiem, wiem, ale na widowni siedzą nasi akcjonariusze, żeby posłuchać, jak próbujesz, zanim pójdą na uroczystą świąteczną kolację. Docze­kać się nie mogą, żeby cię posłuchać.

- Dziękuję, panie Stark. -Wyglądał na oszołomionego całą sytuacją. Szef korporacji, do której należało jego studio nagra­niowe, witał się z nim osobiście? Coś takiego najwidoczniej ni­gdy go nie spotkało, od kiedy zaczął robić karierę. - Mam na­dzieję, że będzie im się podobać.

- Chciałem tylko osobiście wam podziękować - ciągnął Richard Stark. - Pragnę, żeby moje dwie największe gwiazdy wiedziały, jakie są dla mnie ważne. No i muszę dopilnować, że­byście to dostali.

Pstryknął palcami. A Brandon, stojący za nim z pochmurną

miną, warknął zirytowany:

- Co?

- Torba, Bran - powiedział Richard Stark z niewzruszonym

uśmiechem. - Torba.

Brandon przewróci! oczami i uniósł dużą torbę z czerwone­go aksamitu, którą taszczył ze sobą... co pewnie nie poprawiało mu humoru. Richard Stark sięgnął do torby i wyciągnął trzydziesto centymetrowe pudełko, zawierające Stark Quarka - czerwo­nego. Podał prezent Gabrielowi.

- Wesołych świąt - powiedział. - Pierwszy z taśmy. Mam nadzieję, że będzie ci dobrze służył.

Gabriel spojrzał na laptop. Jego twarz nie wyrażała ni­czego.

- Dziękuję, panie Stark - powtórzył. Trudno było stwier­dzić, co sobie myślał. „Po cholerę on mi to daje?" byłoby pierwsze na mojej liście.

- A drugi dla ciebie - powiedział Richard Stark, znów się­gając do torby i wyławiając z niej różowego Quarka dla mnie. Bo wiecie, różowy równa się dziewczyński.

- O rety! - jęknęłam, patrząc na komputer. W reklamówce Stark Quarka tylko udawałam, że laptop mi się podoba, szcze­gólnie że tamten to była tylko pusta obudowa, bo kiedy kręcono filmik, nie wyprodukowano jeszcze nic oprócz prototypu. Mój MacBook był dużo fajniejszy i na dłuższą metę o wiele mniej

awaryjny.

Ale w sprzedaży detalicznej kosztował pięć razy drożej. I nie

dołączono do niego Realms, nowej części Journeyąuest,

- Marzyłam o takim - skłamałam. - Skąd pan wiedział? Stojący za ojcem Brandon wciąż omijał mnie wzrokiem. Nie

wiedziałam, czy zorientował się, że kłamię, czy nie.

- Święty Mikołaj wszystko wie - odparł Stark ze śmiechem i niektórzy z reporterów mu zawtórowali.

Brandon wymamrotał coś o rozdawaniu laptopów gwiazdom zamiast biednym, Uniosłam brwi, a jego ojciec spytał, wciąż tym

samym serdecznym tonem:

- Co takiego mówiłeś, Bran?

- Nic, tato - wymamrotał. Spojrzałam mu w oczy i przez mgnienie, coś jakby zaskoczyło między nami. Nie wiedziałam dokładnie co. Byłam tak zaskoczona tym, co powiedział Brandon, że szczerze mówiąc, nie wiedziałam, co myśleć.

Ale to dziwne porozumienie znikło i Brandon znów gapił się niewzruszenie przed siebie.

- A to kto? - zapytał Richard Stark, kiedy wreszcie zauwa­żył Fridę.

- Och - powiedziała moja siostra, przerażona i zawstydzo­na. - Ja... Tylko jestem przyjaciółką... Nikki.

PN! Frida właśnie nazwała siebie Przyjaciółką Nikki!

- No więc dzisiaj, młoda damo - powiedział Richard Stark, znów sięgając do aksamitnej torby - każda przyjaciółka Nikki Howard jest moją przyjaciółką. - Wyciągnął żarówiaście poma­rańczowego Quarka i wręczył go Fridzie.

Jeszcze chwilę temu moja siostra zachowywała się, jakby miała zamiar się pociąć. I nigdy w życiu nie wyrażała nawet cie­nia ochoty posiadania Quarka. Teraz pisnęła z radości i zaczęła podskakiwać na krześle.

- Och! Przecież one będą w sklepach dopiero na święta! Dziękuję! Dziękuję panu! - wrzeszczała. Wolną ręką, tą, która nie trzymała prezentu, objęła Richarda Starka za szyję i cmok­nęła go w policzek. - Och, dziękuję!

Reporterzy zrobili temu całą masę zdjęć. Zachwycona na­stolatka obejmuje jednego z najbogatszych ludzi świata? „Wia­domości Biznesowe" stacji Fox za pięć minut będą to nada­wać.

I nie dlatego, że to ładna scenka. Niedobrze mi się robiło, kiedy patrzyłam, w jaki sposób działał Stark. Dał Fridzie coś, czego nawet nie chciała, zmuszając ją do wdzięczności i dla sie­bie, i dla swojej firmy. A przy okazji zdobył w jej osobie wierni) klientkę, fankę Quarka i użytkowniczkę produktów, które będzie mogła kupić tylko w Centrum Handlowym Starka.

Dlatego ten człowiek był geniuszem. I miliarderem.

- No dobrze - powiedział ojciec Brandona. - Życzę wam wszystkim wesołych świąt. I udanego występu. Muszę już le­cieć. Akcjonariusze czekają.

Pomachał nam wylewnie i odwrócił się, żeby wyjść. Bran­don, z kamienną twarzą, podążył za nim z torbą w ręce.

Byłam ciekawa, co by się stało, gdybym teraz odchrząknęła i powiedziała:

- Przepraszam, panie Stark? A co z pańskim Instytutem Neuro­logii i Neurochirurgii i z tym, co tam robicie? Chodzi mi o prze­szczepy mózgu, oczywiście. Czy zechce pan to skomentować?

Prawda była taka, że prawdopodobnie nic by się nie stało. Richard Stark zamrugałby tymi swoimi niewinnymi oczami i powiedziałby, że nie wie, o czym mówię. A później zostałabym odesłana do instytutu i wysłuchałabym kolejnego wykładu dok­tor Higgins. A może tym razem przysłaliby doktora Holcombe'a albo, gdyby naprawdę chcieli mnie nastraszyć, któregoś z praw­ników Starka, żeby mi zagroził kłopotami dla rodziny.

Oczywiście, przysięgałam nikomu nie mówić, co mnie spot­kało.

Ale nikt nigdy nie powiedział, że nie mogę wspominać o...

- Przepraszam - powiedziałam. - Panie Stark?

Richard Stark odwrócił się w drzwiach i spojrzał na mnie, wciąż miło uśmiechnięty po spotkaniu z moją siostrą.

- Tak, Nikki? - spytał.

- Chciałam zapytać o jedną rzecz - powiedziałam. Serce podeszło mi do gardła, ale miałam to gdzieś. Wiedziałam, że nie mogę się teraz wycofać. Nie mogłam przestać myśleć o tym, jak wyglądał Steven w piwnicy Feliksa. Wiedziałam, że muszę coś zrobić.

To była moja szansa. Prawdopodobnie jedyna.

- Czy pan wie, gdzie jest moja matka?

Nastąpiło kilka sekund ciszy, aż treść mojego pytania dotarła do obecnych. Nagle wszyscy zaczęli mamrotać między sobą. Jej matka? Czy ona powiedziała „moja matka"?

- Słucham? - odparł Richard Stark, unosząc ciemne brwi.

- Moja matka - powtórzyłam. Zdawałam sobie sprawę, że reporterzy gorączkowo notują moje słowa. Niektórzy wyciągali w moją stronę dyktafony. Postarałam się mówić wyraźnie. - Za­ginęła. I tak się zastanawiałam, czy pan może wie, gdzie ona

jest?

- A dlaczego akurat ja miałbym to wiedzieć, skarbie? ~ Ri­chard Stark szczerzył zęby, jakby powiedział coś przezabaw­nego.

- Dlatego - powiedziałam - że zniknęła tuż po moim wy­padku. - Wypowiedziałam słowo „wypadek" ze szczególnym naciskiem. Z naciskiem, który mógł zrozumieć tylko on. I oczy­wiście Frida, która gapiła się na mnie, zdumiona. - Od tamtej pory nikt jej nie widział i nie miał z nią kontaktu. Miałam na­dzieję, że może pan...

- Nie - odparł Richard Stark, kręcąc głową. Jego uśmiech zniknął. - Przykro mi, Nikki. Nie potrafię ci pomóc w tej

kwestii.

Kiedy to powiedział, zwiał, aż się za nim kurzyło. Brandon popędził za ojcem, zerknąwszy na mnie z ciekawością.

Po wyjściu Richarda Starka napięcie w garderobie natych­miast opadło. A przynajmniej ja odetchnęłam z ulgą. Co było dziwne, bo reporterzy, zamiast pójść za nim, zostali. Podetknęli mi pod twarz obiektywy i mikrofony i zaczęli pytać:

- Nikki, czy to prawda, że twoja matka zaginęła? Zechcesz powiedzieć coś więcej?

To było dziwne, ale... okazało się, że faktycznie mam ochotę powiedzieć coś więcej... Przynajmniej tyle, ile mogę, bez zdra­dzania całej historii z przeszczepem ciała, która naprawdę nie miała nic wspólnego ze zniknięciem mamy Nikki - a przynaj­mniej nie miałam na to dowodów. Po chwili znałam już nazwiska reporterów i ich macierzyste stacje, udzielałam im wywiadów na wyłączność. Gabriel pożyczył mi marynarkę od smokingu, żebym mogła się okryć, bo byłam w samym staniku. Uznałam, że to bardzo ładnie z jego strony. Obiecałam, że Steven prześle reporterom zdjęcie mamy, żeby mogli je pokazać na antenie w swoich programach.

Zaginięcie mamy Nikki Howard okazało się sensacją.

I to jaką.

Żałowałam, że nie pomyślałam o tym wcześniej. Przecież bycie modelką to nie tylko paradowanie w stanikach za dzie­sięć milionów. Ludzie się mną interesowali. A zaginięcie mojej mamy - szczególnie tuż przed świętami - było historią na pierw­sze strony.

A przynajmniej mogło być, gdyby udało mi się to dobrze rozegrać. Pomyślałam sobie, że to właśnie coś, do czego powin­nam zagonić mojego rzecznika prasowego...

- A może mnie opowiesz o swojej zaginionej mamie, Nik­ki? - wycedziła Frida przez zęby, kiedy ostatnia dziennikarka wyszła z garderoby ze swoim łupem. - Myślałam, że jeste­śmy ze sobą na tyle zaprzyjaźnione, że możesz mi powiedzieć wszystko.

O czym ona mówiła? Nie mogłam jej się zwierzać. Była za młoda. A ta historia była zbyt niebezpieczna.

Prawda była taka, że w ogóle zapomniałam o obecności Fridy. I pewnie dlatego teraz patrzyła na mnie z oczami pełnymi gniewu.

- Nie bierz tego do siebie - powiedział Gabriel lekkim to­nem. - Wczoraj jadłem z nią kolację i też nie pisnęła mi ani słówka.

- Wczoraj? -jęknęła Frida. - Byliście wczoraj na kolacji? - Była tak urażona, jakby co najmniej znalazła w necie zdjęcie, jak się całujemy.

Świetnie. Po prostu świetnie.

- Tak - rzuciłam szybko. - Jedliśmy kolację. Występujemy razem i poszliśmy coś zjeść po próbie. Jak przyjaciele.

Za późno. W jej oczach zbierało się coraz więcej gorących tez.

- Widziałam wasze zdjęcia przy limuzynie na Perezhil-ton.com - przypomniała sobie. - Ale nie sądziłam... Chcesz powiedzieć, że go lubisz? - zapytała gniewnie. - On jest teraz twoim chłopakiem? A co z Christopherem?

- Oczywiście, że nie jest moim chłopakiem - odparłam. Jak doszło do takiej chorej sytuacji? - Frida, przestań...

- Co tu się dzieje? - zapytał Gabriel z ogłupiałą miną.. -Kto to jest Christopher?

- Nikt - powiedziałam. - Gabrielu, czy mógłbyś nas na chwilę zostawić? Oczywiście - odparł. Wychodząc z garderoby, zerkał nie­ufnie na Fridę, jakby się bal, że lada moment eksploduje. -Zobaczymy się na scenie, okej, Nikki?

- Świetnie - powiedziałam. Kiedy tylko wyszedł, obróci-' łam się do Fridy. Siostra spopielała mnie wzrokiem, jakbym co najmniej napisała „głupia zdzira" na jej stronie w Facebooku.

- Frido, daj sobie spokój - zaczęłam. - Gabriel jest dla cie­bie za stary. A poza tym między mną a nim nic się nie dzieje. Po prostu razem pracujemy.

Tak naprawdę byłam nawet zadowolona, że zajęła się Gabrie­lem. Lepiej, żeby się na mnie wściekała za randki z piosenka­rzem - słusznie czy niesłusznie - niż żeby wypytywała, co robi­łam przez cały ranek z Christopherem na Brooklynie.

Tyle że się okazało, że wcale nie o to się wścieka. A przynaj­mniej nie tylko.

- Kim ty jesteś?- zapytała. Zamrugałam, zdumiona.

- Jak to, kim jestem? Przecież wiesz.

- Nie, nie wiem - odpysknęła Frida. - Stajesz na głowie, żeby odnaleźć cudzą mamę, a twoja prawdziwa rodzina już cię w ogóle nie obchodzi.

- Frido - rzuciłam przez zęby. - Wiesz, że to nieprawda.

- Właśnie że tak. Zmieniliśmy dla ciebie wszystkie pla­ny. Nie jadę na obóz treningowy, a ty masz to gdzieś. Prze; cały czas zajmujesz się tylko rodziną Nikki. Bo zamieniasz się w Nikki!

Poczułam we wnętrzu lodowaty chłód.

Wiesz, że to nieprawda - powiedziałam ustami zdrętwia­łymi jak po zastrzykach z kolagenu.

- Jesteś najgorszą siostrą świata - wypaliła Frida. — W ogó­le cię już nie obchodzę. Troszczysz się tylko o swoją nową ro­dzinę!

Muszę przyznać, że to zabolało. Wszystko, co zrobiłam,, było właśnie po to, żeby ją chronić. No dobrze, może pomijając całowanie się z Gabrielem Luną. Ale to akurat się stało tylko dlatego, że przez Christophera czułam się taka samotna.

A co do reszty, to szamotałam się z życiem modelki, żeby mama i tata nie musieli odpowiadać za niedotrzymanie warun­ków kontraktu. To robiłam dla Fridy. Ciekawe, jak by jej się podobało życie w długach, bez łącza WiFi czy markowych ciu­chów?

I ona ma czelność mówić, że jestem złą siostrą?

- Idź po moją torebkę - powiedziałam zimnym głosem. - Weź sobie pieniądze, złap taksówkę i jedź do domu.

- Z przyjemnością - odparła Frida równie zimno. - Nie wierzę, że postanowiliśmy zostać tu dla ciebie na święta. Szko­da, że nie jedziemy na Florydę!

To mówiąc, zabrała nowy laptop, plik banknotów z mojej portmonetki i wyszła ze Studia Nagraniowego Starka.

Wychodząc, płakała, ale miałam to gdzieś.

A przynajmniej tak sobie mówiłam. Przecież była tylko dzieciakiem. Zazdrosnym dzieciakiem. Co ona mogła wiedzieć? Wściekła się o tę akcję z Gabrielem i o to, że nie pozwalałam jej przyjść na imprezę Lulu. Przeboleje to jakoś. Będzie musiała. Byłyśmy siostrami. Wiecznie się kłóciłyśmy. I zawsze się go­dziłyśmy.

Nie zmieniałam się w Nikki Howard. Oczywiście na ze­wnątrz wyglądałam jak ona, ale w środku wciąż byłam sobą.

Prawda? Nie mogłam się już doczekać powrotu do domu, żeby rozpakować nowego Stark Quarka i zagrać w Realms, Tak?

Tylko że bez Christophera jako przeciwnika to już nie będzie takie fajne. Frida wyszła, kiedy do garderoby przyniesiono moje skrzyd­ła. Asystentka mi je przypięła i poprowadziła mnie długimi ko­rytarzami za kulisy. Reszta dziewczyn już tam była. Kelley po­machała i podbiegła do mnie.

- Boże - powiedziała. Chociaż prawie krzyczała, trudno był° ją dosłyszeć, Akcjonariusze Starka strasznie hałasowali.

- Widziałaś to? Będą mieli prywatny pokaz? Tylko dlatego, że mają akcje firmy czy coś tam? W głowie się nie mieści. Ktoś powinien złożyć skargę.

- Masz świętą rację - powiedziałam. Chociaż wcale tak nie myślałam. Na świecie nie istnieje przyrząd, który mógłby zmie­rzyć, jak mało mnie to wszystko obchodziło.

Może Frida miała rację. Może naprawdę zamieniałam się w Nikki. Może wszystkim oszałamiająco pięknym kobietom ro­biło się takie kuku. Po prostu docierały do punktu, kiedy były już tak zblazowane, że przestawały się czymkolwiek przejmować. Ich serca zmieniały się w kamień. Bo moje z pewnością było z kamienia, sądząc po tym Jak mi ciążyło.

Tak myślałam, dopóki Alessandro nie syknął:

- Moje panie! Wchodzimy!

Ustawiłyśmy się w kolejce, żeby wejść na wybieg przy muzy­ce techno tak głośnej, że wydawało mi się jakby sięgała wprost do mojego kamiennego serca i łomotała w nim - umpf-umpf-umpf. I nagle Veronica się odwróciła i uszczypnęła mnie. Mocno. - Auć! - wrzasnęłam, rozcierając rękę. Sorki, ale ktoś, kto ma serce z kamienia, nie mógłby być tak wrażliwy na ból. - Dla­czego to zrobiłaś?

- Dobrze wiesz, dlaczego. - Jej oczy ciskały błyskawice.

- Przestań pisać e-maile do Justina! On cię już nie chce. Teraz jest ze mną.

- E-maile do Justina? - spojrzałam na nią z oburzeniem. Musiałam krzyczeć, żeby mnie dosłyszała. - Do nikogo nie pi­sałam żadnych e-maili!

- Kłamiesz. - Veronica pokręciła głową. Jej jedwabiste jas­ne włosy zalśniły w świetle reflektorów. - Pokazał mi, co do niego wypisujesz. Jesteś żałosna. Tęsknisz za nim? On jest teraz mój.

- Przysięgam, że nie piszę do twojego chłopaka. To ktoś inny...

- Jak możesz tak kłamać prosto w oczy? - oburzyła się Veronica. - Justin powiedział, że to on z tobą zerwał i od tamtej pory próbuje się ciebie pozbyć, ale ty nie odpuszczasz.

Patrzyłam na nią ze złością.

- Mówię ci. Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Nie pisałam e-maili do Justina. To ktoś inny, kto podszywa się pode mnie. I to akurat nie mój problem. Lepiej uważaj, co robisz, bo spóźnisz się z wejściem. I tym razem bez żadnych numerów z wyrwany­mi piórami, bo porozmawiam z panem Starkiem i wylecisz stąd, zanim się obejrzysz. To ci mogę zagwarantować.

Po twarzy Veroniki przemknęło coś, co dziwnie przypomi­nało strach. Zrozumiałam, że nareszcie zyskałam przewagę. To smutne, że musiałam w tym celu zagrozić jej rozmową z ojcem Brandona, ale jaki miałam wybór? Dziewczyna chciała mnie za­bić, i to za coś, czego nie zrobiłam. Jakaś wariatka próbowała ukraść jej chłopaka i posługiwała się moim imieniem. I niby co miałabym z tym zrobić?

Wystraszona - dopóki jej twarz nie ułożyła się w sceniczną maskę - Veronica wyszła płynnym krokiem na wybieg. Stałam za kulisami, czekając na swój sygnał - piosenkę Nikki - i zasta­nawiałam się, jakim cudem wszystko tak się skomplikowało. To prawda, że moje życie przed wypadkiem nie było takie znów wspaniałe. Kochałam się w chłopaku, który ledwie mnie zauwa­żał. Teraz wreszcie dotarło do niego, że i on mnie kochał. Jedyny problem w tym, że nie wiedział, że żyję, a ja nie mogłam mu o tym powiedzieć. A poza tym i tak nie zainteresowałby się mną taką, jaka jestem teraz, bo uosabiałam wszystko, czego niena­widził.

A przy okazji znienawidziło mnie jeszcze parę innych osób.

Ciężkie jest życie nastoletniej supermodelki w XXI wieku.

Nagle usłyszałam:

- Chodzi o to, że... mimo wszystko wciąż... myślę że...

kocham cię.

Tylko że oczywiście znów wypowiadał je nie ten facet, co

trzeba.

Kiedy wyszłam na wybieg, ostrożnie stawiając na podłodze piętnastocentymetrowe obcasy i wkładając całą duszę w dziar­skie kołysanie biodrami, z kocim, scenicznym uśmiechem przy­lepionym do twarzy, słuchając wiwatów akcjonariuszy Starka - wiedziałam, że moje serce nie zamieniło się w kamień.

Bo bolało.

Jak wszyscy diabli.

19.

Steven nie był w nastroju na imprezę.

Ja zresztą też nie bardzo. Oczywiście Steven nie spędził po­przedniego wieczoru na próbie kostiumowej Stark Angels i na bankiecie z akcjonariuszami - rozdając autografy, pozując do zdjęć z dyrektorami ze Stark Enterprises i udając, że jest tym

zachwycony.

A dzisiejszego ranka nie zwlókł się z łóżka i nie poszedł do szkoły na resztę egzaminów semestralnych. I nie płaszczył się przed nauczycielami przedmiotów, które opuścił poprzedniego dnia, błagając, żeby się zgodzili na przełożenie terminu.

Chyba tylko ja w ogóle się przejmowałam, że opuściłam jakieś egzaminy. Christopher w ogóle nie pofatygował się (to szkoły. Nie miałam pojęcia, gdzie jest. Pewnie ciągle siedział z Feliksem w piwnicy, pochłonięty zemstą na Starku. Plan chyba jednak nie zadziałał, bo o ile mogłam się zorien­tować, Stark Enterprises miało się całkiem dobrze.

Frida, z którą się minęłam na korytarzu, na mój widok za­darła nos do góry i przeszła bez słowa. Nie wiedziałam więc, czy nauczyciele pozwolili jej podejść jeszcze raz do egza­minów, które przegapiła poprzedniego dnia, jadąc za mną na Brooklyn. Bo moi nie byli szczególnie chętni. Nasłuchałam się po same uszy gadek w rodzaju „Panno Howard, czy zdaje so­bie pani sprawę, ile lekcji opuściła pani w tym półroczu? My tu w LAT staramy się być elastyczni i iść na rękę uczniom, któ­rzy mają specjalny rozkład zajęć, ale pani będzie musiała się zdecydować. Chce pani być modelką, czy zdobyć wykształ­cenie?"

Hm... a dlaczego nie jedno i drugie?

Ale rozumiałam ich. Z pokorą przyjęłam jedynki z tych przedmiotów, których nauczyciele nie chcieli pójść na kompro­mis i nie pozwolili mi w jakiś sposób nadrobić brak semestralnej pracy czy nieobecność na egzaminie.

Na przykład z przemawiania publicznego. Jak na gościa, który przesypiał większość lekcji, pan Greer miał trochę za wy­sokie mniemanie o sobie.

W niektórych przypadkach ta jedynka nie miała wielkiego wpływu na moją średnią z przedmiotu. W dalszym ciągu lądo­wałam z czwórką albo nawet piątką. Ale w innych...

Cóż, powiedzmy, że miałam w zanadrzu karierę modelki, na wypadek gdybym się nie dostała na studia.

Wiedziałam jednak, że nie wszyscy przyjmą to tak spokoj­nie. Na przykład moi rodzice, którzy z pewnością nie będą za­chwyceni, kiedy się dowiedzą... Jeśli w ogóle im powiem. Sami z siebie nie mogli uzyskać informacji o stopniach Nikki Howard. Wiedziałam też, że szkoła nie zawiadomi ich o wczorajszych wagarach.

Inna sprawa z Fridą. Narobiła sobie sporych problemów przez te wagary i nieobecność na egzaminach, LAT powiado­miło mamę o jednym i drugim, o czym się dowiedziałam, kiedy

zadzwoniłam do rodziców - bardzo mnie ubodła uwaga Fridy, że bardziej się troszczę o „nową rodzinę" niż o starą.

Mama trochę świrowała z powodu jej wybryku. Dopóki nie powiedziałam jej, że Frida była ze mną na próbie pokazu Stark Angels.

- Co? - spytała osłupiała. - Z tobą?

- Po prostu się o mnie martwiła - odparłam. - Pokłóciłyśmy się trochę. Zobaczyła, że wychodzę ze szkoły, nie wiedziała dla­czego, więc pojechała za mną. A ja jechałam na próbę do studia Starka. Była ze mną przez cały czas. - Przynajmniej to ostatnie zdanie nie było kłamstwem,

- Więc ty też opuściłaś lekcje - powiedziała mama. Teraz mówiła już z goryczą, nie z niepokojem.

- To moja praca, mamo. - To właściwie też nie było kłam­stwo. - Nie wsiadaj za mocno na Fridę. Naprawdę myślała, że robi dobrze.

Mama westchnęła.

- Obie dostaniecie w tym roku rózgi od Mikołaja - powie­działa. I nie brzmiało to jak żart.

Więc Frida nie powiedziała mamie, że ganiała za mną na Brooklyn. Co ona kombinowała? Dlaczego nie powiedziała ro­dzicom, gdzie była? Co się z nią działo? Dlaczego była na mnie taka wściekła? Chyba nie wierzyła, że zamieniam się w Nikki i że zapominam o własnej rodzinie. To nie mogła być prawda. Chociaż czasami - szczególnie kiedy całował mnie jakiś facet - czułam, że tracę kontrolę nad Nikki.

Ale żeby zapomnieć o Fridzie, mamie i tacie i przejmować się tylko rodziną Nikki? To nie tak. Steven i jego mama po pro­stu mnie teraz potrzebowali. A ja mogłam im pomóc.

Poza tym byłam im to winna. Prawda? Bo kto inny miał im pomóc, jeśli nie ja?

Kiedy wróciłam ze szkoły do domu, Steven - chociaż w nie­zbyt imprezowym nastroju - był bardzo zadowolony z siebie.

- Chodź ze mną- powiedział, prowadząc mnie do szafki ze. sprzętem grającym.

- Co? - zapytałam, odwijając szalik. Cosabella radośnie obskakiwała mi nogi. - Chyba nie kupiłeś nam prezentu? Nie trzeba było... - Umilkłam w pół zdania, gdy Steven odsunął drzwiczki szafki, żeby mi pokazać, co tam chowa. Koło na­szego odtwarzacza CD stała czarna skrzynka z mnóstwem po­kręteł.

- Och! - zdziwiłam się. - To bardzo miło. Chociaż zdaje się, że już takie mamy. - Nie wiedziałam, co to było, ale miałyś­my już wszystko. -Ale to jest na pewno lepsze - dodałam, żeby nie zrobiło mu się przykro.

- Tego nie macie -zapewnił mnie Steven ze śmiechem. -To generator szumów. I nie pytaj, skąd go mam, bo lepiej tego nie wiedzieć. Działa tak, że powoduje szumy na wszystkich często­tliwościach, na których możesz być podsłuchiwana. - Wskazał palcem sufit.

Przekrzywiłam głowę.

- Ale... ja nic nie słyszę.

- No i dobrze - odparł Steven. - Właśnie o to chodzi. -Masz nie wiedzieć, że to tu w ogóle jest. I oni też. Zorientowali się tylko, że już cię nie słyszą. Pewnie tu kogoś przysłali, żeby się dowiedział dlaczego. - Zamknął szafkę. -Ale nic z tego. Ta­kiego jeszcze nie widzieli. Tego używa tylko wojsko.

Wybałuszyłam oczy.

- I dlatego mam nie pytać, skąd to masz - powiedziałam. -Tak?

- Tak - odparł. -Ani skąd mam to. - Wręczył mi małe urzą­dzenie z czarną rączką, niewiele większe niż mój wykrywacz podsłuchów.

- To przenośny audiozagłuszacz - odpowiedział na moje pytające spojrzenie. -Pracuje tylko na dwóch częstotliwościach, ale unieszkodliwi każdy mikrofon szpiegowski, działający w promieniu czterdziestu pięciu metrów i próbujący podsłuchać zwykłą rozmowę. I też działa bezgłośnie.

Spojrzałam na zgrabne czarne urządzenie w mojej dłoni. By­łam wzruszona.

- Jesteś bardzo miły, Stevenie - powiedziałam, czując wil­goć w oczach. Od tak dawna miałam jazdę, że Stark słyszy każde moje słowo. A teraz nagle mogłam się uspokoić. I to wszystko stało się tak szybko. - Ja nie mam dla ciebie prezentu.

- Co? - Steven zrobił zdumioną minę. - To nieprawda. Przynajmniej tak mogłem się odwdzięczyć.

Pokręciłam głową. Nie do wiary, ale naprawdę zbierało mi się na płacz. Chociaż z drugiej strony, przecież zawsze uwielbiałam elektronikę. To chyba był najlepszy dowód, że to, o co oskarżała mnie Frida, nie było prawdą. Nie zmieniałam się w Nikki Howard. Jestem pewna, że na niej nie zrobiłby wrażenia generator szumów i audiozagłuszacz.

- O czym ty mówisz?

- Stacje telewizyjne, którym udzieliłaś wywiadów, twier­dzą, że dostają setki telefonów - powiedział Steven. - Od ludzi, którzy sądzą, że widzieli mamę.

- To wiarygodne tropy? - Zapytała Lulu, która weszła właś­nie na poddasze, oczywiście posługując się żargonem z Prawa i porządku. Pomagała Katerinie z dostawcami, którzy zaczynali zjeżdżać się przed przyjęciem.

- Nie. - Steven zerknął na szafkę, sprawdzając, czy jest zamknięta. - Na razie nic konkretnego. Ale czuję, że jesteśmy coraz bliżej.

- Fantastycznie! - Lulu uśmiechnęła się do niego promien­nie, po czym wycelowała władczy palec w gościa niosącego rzeźbioną dynię, w której miał być jakiś napój. - Nie! Katerina, gdzie to ma iść?

- Tutaj! - Katerina przejęła dowodzenie, gotowa, sądząc po minie, usunąć siłą tragarza, gdyby stawiał opór,

- Więc nie masz pretensji - spytałam, patrząc na brata Nik­ki - że udzieliłam tych wszystkich wywiadów?

- Zwariowałaś? Powinniśmy wpaść na to wcześniej. Ale nie będziesz miała przez to kłopotów z...?

Uniósł wzrok do sufitu, pod którym artystka z Cirque du Soleil, ubrana wyłącznie w cielisty biustonosz, majtki i długą szarfę, wypróbowywała świeżo zainstalowany trapez. Niedaleko trapezu były okrągłe dziurki, które zauważyłam kilka tygodni wcześniej. Steven nie unikał słowa „Stark" z obawy, że usłyszy je mój pracodawca. Już nie musieliśmy się tego bać, dzięki jego prezentom. Po prostu nie chciał o tym wspominać przy Lulu, która, dla odmiany, była w bardzo imprezowym nastroju.

- Nie wiem - odparłam, wzruszając ramionami. - Oka­że się.

- Nie do wiary, że ona zadaje sobie z tym tyle trudu - po­wiedział Steven, patrząc na Lulu, która śmigała od jednego stołu do drugiego, wprowadzając ostatnie poprawki. Przebrała się już w wieczorowy strój - czarną koktajlową sukienkę z bufiastą spódnicą. Wyglądała jak jedna ze swoich ulubionych filmowych bohaterek, Holly Golightly ze Śniadania u Tiffany'ego. Brako­wało jej tylko drugiej cygarniczki.

- To dla niej ważne - wyjaśniłam. - Nie ma właściwie ni­kogo. Przyjaciele są dla niej jak rodzina. - Spojrzałam na niego. - Jesteś teraz częścią tej rodziny.

- Naprawdę? - Zrobił trochę spłoszoną minę. Byłam pew­na, że nie do końca zrozumiał, co miałam na myśli, przynajmniej jeśli chodziło o uczucia Lulu do niego. Wątpiłam, żeby Steve-nowi Howardowi w ogóle przyszło do głowy, że Lulu Cołlins uważała go za ciacho i że się w nim zabujała. Po prostu nie miał o sobie wystarczająco wysokiego mniemania. Wystarczyło spoj­rzeć na ich sprzeczkę na temat jego stroju na przyjęcie. Chciał ubrać się jak zwykle - w T-shirt i dżinsy - a Lulu postanowiła, że włoży rzeczy, które mu kupiła w Barneys. Ostatecznie Lulu wygrała, robiąc odpowiednio nadąsaną minę.

Ale widać było, że Steven czuje się w tych ciuchach nieswo­jo. Nie żeby wyglądał źle - wręcz przeciwnie. Po prostu nagle zrobił się taki... nowojorski - w prążkowanej koszuli, ciemnych dżinsach i dopasowanej marynarce z przecieranymi szwami, która, jak wiedziałam, musiała kosztować przynajmniej z tysiąc dolców.

- Nikki, zaraz przyjdą goście - wykrzyknęła Lulu, widząc, że siedzę sobie na kanapie, głaszcząc Cosie i rozmawiając ze Stevenem. - Przebierzesz się, czy nie? Bo przecież chyba nie zostaniesz w tym, co?

Wciąż miałam na sobie szkolne ciuchy - byłam zbyt zmę­czona, żeby przebrać się w coś innego.

- No już, już - ułagodziłam ją. - Już się przebieram. - Po­człapałam do swojego pokoju, z ulgą schodząc z drogi Katerinie i dostawcom. Cosabella też się ucieszyła - wskoczyła do swoje­go koszyka w sypialni, zwinęła się w kłębek i zasnęła.

W szafie Nikki wisiała gigantyczna kolekcja markowych ciuchów, w większości jeszcze z metkami. W ogóle nie musia­łam chodzić na zakupy, bo styliści po prostu dawali mi do nosze­nia rzeczy z sesji zdjęciowych, w których brałam udział - prosto z wieszaka. Znalazłam zgrabną, czarną sukienkę wieczorową z jakiegoś mieniącego się materiału, bez pleców, wiązaną na szyi. Był środek zimy, ale na poddaszu było gorąco, bo Lulu nahajcowała w kominku. Wiedziałam, że później włączymy kli­matyzator albo otworzymy okna, bo przy tylu gościach zrobi się nieznośnie duszno. Miałyśmy tu już parę imprez. Rozebrałam się i włożyłam sukienkę. Okazała się jedną z tych, pod któro nie można zakładać bielizny, bo byłoby widać kreski. A potem przez pół godziny babrałam się z makijażem. Nigdy przedtem nie bawiłam się w takie rzeczy, ale malowanie się znakomicie odprężało. Kiedy na przykład człowiek myślał o facecie - po­wiedzmy o kimś takim jak Christopher - wykrzywianie się do lustra i próby zrobienia sobie przydymionych oczu, było całkiem miłą alternatywą dla wyczekiwania na telefon. Albo wmawiania sobie, że dzwonienie do niego to absolutnie fatalny pomysł.

No bo przecież Christopher woli tamtą zmarłą Em. Dlaczego miałabym się zadawać z kimś takim? Po co mi to?

Zerowe szansę, żeby z tego związku coś wyszło. I o szczęście... chyba. Żaden facet nie chciałby się bujać z kimś pokręconym jak ja. Christopherowi lepiej było beze mnie. Może powinnam po prostu się wycofać i pozwolić, żeby McKayla Donofrio go sobie miała, razem ze swoim klubem biznesowym, państwowym stypendium i szylkretową opaską na włosy. Nietolerująca laktozy krowa.

Oczy wyszły mi bardziej wampirze niż przydymione. Wi­działam, że użyłam za dużo linera, i musiałam zacząć od po­czątku. Zanim się obejrzałam, zrobiło się późno. Kiedy wyszłam z pokoju, pierwsi goście -jak zapewniała mnie Lulu, najwcześ­niej zjawiały się „przyszłe" gwiazdy i niewypały -już przyszli. Skorzystałam z okazji, żeby coś przekąsić, póki się dało - nie martwiłam się, czy będzie ciepłe, jako że Katerina w kuchni nad­zorowała dostawców i pilnowała, żeby wszystko miało idealną temperaturę przez całą noc. Później zwyczajnie mogłam się nie dopchać, a nie chciałam zemdleć z głodu.

Zjawił się DJ Drama i zaczął rozkładać sprzęt. Podeszłam, żeby z nim pogadać. Wyglądał na nieśmiałego gościa. A może po prostu nie interesowało go, co ma do powiedzenia siedemnasto­latka opychająca się sushi. Kiedy rozmawialiśmy, nad naszymi głowami artystka z Cirque du Soleil wyczyniała nieprawdopo­dobne wygibasy z poważną, skupioną miną. Byłam ciekawa, jak by to było być nią. Pewnie lepiej niż być mną. Poddasze wypeł­niało się ludźmi - niektórych rozpoznawałam z „Vogue'a" i „Us Weekly", a niektórych w życiu nie widziałam na oczy. DJ Drama zaczął miksować muzykę i po chwili był już zbyt zajęty, żeby ze mną gadać. Może i dobrze, bo zaczęli się wokół mnie groma­dzić znajomi Nikki. Chwalili, że świetnie wyglądam, i ciągnęli mnie do baru. Zamawiali egzotyczne drinki u barmanów astro­logów.

Nic nie mogłam na to poradzić. Zaczęłam się dobrze bawić. Okej, moje życie było w proszku. Facet, którego kochałam, nie odwzajemniał moich, uczuć. Matka ciała, do którego przeszcze­piono mój mózg, zaginęła. A ja zawaliłam połowę egzaminów semestralnych, bo nie było mnie w szkole.

Trudno jednak było się nie bawić przy tak dobrej muzyce, kwietnym jedzeniu i wśród tylu szczęśliwych ludzi.

Widziałam, że nawet Steven nie bawi się najgorzej. Tańczył z Lulu -jeśli to, co robił, można było nazwać tańcem. Zasadni­czo stał, gdy Lulu hasała wokół niego jak jakaś walnięta kobieta

z buszu.

Wtedy przypadkiem pochwycił moje spojrzenie. Zobaczył,

że się gapię. 1 spojrzał w sufit. Ale nie na artystkę z Cirque du Soleil. Raczej wzniósł oczy do nieba, jakby chciał powiedzieć: „Widziałaś kiedyś taki cyrk?" Uśmiechał się przy tym. To było coś w stylu: „Wiem, to wariactwo... ale w sumie niezła za­bawa".

Wtedy zdałam sobie sprawę, że może wszystko razem nie

wygląda aż tak źle. Przynajmniej miałam przy sobie kogoś, kto patrzył na życie podobnie jak ja.

Trochę zaskakujące było, że ten ktoś to akurat brat Nikki. Może Frida miała rację. Tak troszeczkę. Nie wtedy, kiedy oskarżyła mnie, że zamieniam się w Nikki Howard, ale kiedy su­gerowała, że znalazłam sobie nową rodzinę. Może tak jak Lulu tworzyłam sobie nową rodzinę... która wcale nie wykluczała

moich bliskich.

Ale to nie było tak zaskakujące jak coś, co wydarzyło się chwilę później. Wśród tłumu zobaczyłam coś, czego nie spo­dziewałam się zobaczyć za milion lat. Fridę tańczącą z Brandonem Starkiem. Nie miałam pojęcia, co ona tu robi. Najwidoczniej zaprosiła się sama, bo ja na pewno nie pozwoliłam jej tu przyjść.

Co gorsza, miała na sobie mikroskopijną sukienkę - nie większą niż dwie chustki do nosa zszyte ze sobą (może przesadzam, ale nie bardzo) - i kręciła biodrami, jakby uważała się za jakąś Miley Cyrus. Nie podobało mi się to. Ruszyłam w tamtą stronę, żeby powiedzieć siostrze parę słów do słuchu, kiedy nagle usłyszałam znajomy głos, wypowiadający moje imię. Odwró­ciłam się.

Nie było takiego człowieka na świecie, dla którego zapomniałabym, że muszę zabić siostrę. Ani jednego. Oprócz osoby. której nie spodziewałam się zobaczyć na tym przyjęciu chyba jeszcze bardziej niż Fridy.

Christophera.

Co on tu robił? Nie zapraszałam go. Jak mogłabym go za­prosić, wiedząc, że przeszedł na Ciemną Stronę Mocy?

Poza tym dałam mu już wszystko, o co prosił. Czego jeszcze mógł ode mnie chcieć?

Spojrzałam mu w twarz i się przestraszyłam. Christopher był

blady jak ściana. Co się stało?

Nagle do mnie dotarło. Boże! Felix został aresztowany. Wie­działam. Po prostu wiedziałam. Stark podsłuchał nas w mieszka­niu Christophera. Oczywiście że tak. Wtedy nie miałam zagłuszacza.

A teraz polują na Christophera. Uciekał przed nimi. I przy­szedł tu szukać pomocy.

Wtedy zrozumiałam, że się okłamywałam. Choć wmawia­łam sobie, że Christopher już mnie nie obchodzi, choć powta­rzałam sobie, że zostawiam go McKayli Donofrio, to i tak go kocham. I zawsze będę kochała. I zrobię, co w mojej mocy, żeby go ukryć przed glinami. Nawet jeśli nigdy na mnie nie spojrzy.

Bo takie rzeczy się robi, kiedy się kogoś kocha. Nawet jeśli ten ktoś nie odwzajemnia uczucia.

- Mogę z tobą porozmawiać? - zapytał. Musiał mocno pod­nosić glos, żeby przekrzyczeć łomoczącą muzę.

- Co się dzieje? - zapytałam, czując, jak strach ściska mnie za gardło. To był inny strach niż ten o Fridę, kiedy zobaczyłam ją w chusteczkowej kiecce, tańczącą z Brandonem. Tamto bardziej przypominało irytację. Wiedziałam, że raczej nic jej nie grozi. W końcu Lauren Conrad tańczyła przed ekipą telewizyjną tuż obok niej. -Czy...

Christopher jakby czytał mi w myślach. Pokręcił głową.

- Wszystko w porządku - powiedział. - To znaczy, w miarę. Prawdopodobnie wylecę ze szkoły. Ale poza tym okej. I przepra­szam, że tak wpadłem na waszą imprezę. Ale naprawdę muszę z tobą porozmawiać. Możemy pójść w jakieś cichsze miejsce?

Gdzie jest twój pokój?

- Tam. - Wskazałam palcem.

- Dobra. - Christopher złapał mnie za nadgarstek. Zanim się zorientowałam, ciągnął mnie już przez zatłoczone podda­sze w stronę drzwi mojej sypialni. I nie bardzo go obchodziło, na ile osób wpada po drodze - kelnerów roznoszących drinki, modelki z pokazu Stark Angels, które zapewne zaprosił Brandon, projektantów mody, portiera Karla tańczącego z Kateriną (oboje stanowczo za dużo wypili). Chciał jak najszybciej dotrzeć w spokojniejsze miejsce.

Puścił mnie dopiero, gdy znaleźliśmy się w pokoju. Odwró­cił się do mnie. Nawet nie zapalił światła; wystarczył mu blask miasta, wpadający przez wysokie okna.

Stałam, patrząc na niego, trochę zadyszana, bo szliśmy na­prawdę szybko. Tutaj było o wiele ciszej. Muzyka wciąż łomota­ła nieprawdopodobnie głośno, ale człowiek słyszał przynajmniej własne myśli. Budynek, który mieścił kiedyś komisariat policji, miał dobrze izolowane pokoje. Pewnie policyjne szychy z daw­nych czasów nie chciały słuchać wrzasków więźniów torturowa­nych w celach.

- Co jest takie ważne - zapytałam - że nie mogłeś mi tego powiedzieć przy ludziach?

Aon, bez jednego słowa, uniósł ręce, ujął moją twarz i...

I zaczął mnie całować.

Christopher Maloney zaczął mnie całować.

To nie był drapieżny czy władczy pocałunek. Nie zmiażdżył mi ust swoimi, jak robili niektórzy faceci - no dobra, Brandon - kiedy mieli okazję pocałować Nikki Howard. Zupełnie jakby chcieli ją mieć na własność albo poczuć się lepszymi od niej, c/y co tam im chodziło po głowie.

To był słodki pocałunek. Prawie... Hm, gdybym nie wie­działa, że to niemożliwe, pomyślałabym, że było w tym jakieś głębokie uczucie.

Ale Christopher nie kochał Nikki Howard. Durzył się w Em Watts.

Mimo to poczułam ten pocałunek w całym ciele, od ust po boleśnie ściśnięte w za ciasnych butach od Jimmy'ego Choo pal­ce stóp. Wargi mrowiły mnie, jakby użądliło je tysiąc małych pszczół albo jakby zostały wysmarowane plumperem.

Boże kochany! Jedno, co miałam w głowie, to: Christopher mnie całuje! Christopher Maloney mnie całuje!

A najlepsze było to, że chociaż podobno rzeczywistość nigdy nie dorównuje snom, to ta dorównywała. Pocałunek Christophera był dokładnie taki, jak go sobie wyobrażałam... Gorący, ide­alny i elektryzujący, jak w snach - kiedy jeszcze, idiotka jedna, śniłam o jego pocałunkach - przed wypadkiem, zanim zrezygno­wałam ze wszystkich swoich snów. Bo po wypadku oczywiście nie było już sensu śnić... Żaden ze snów nie miał szansy się kiedykolwiek spełnić.

Ale teraz... teraz. Marzenie, które snułam najczęściej, siedząc na przemawianiu publicznym, spełniało się na moich oczach. Christopher nie tylko mnie całował, ale - ponieważ nogi odmó­wiły mi posłuszeństwa - wziął mnie na ręce... Nie no, serio, wsunął rękę pod moje uginające się kolana i trzymał mnie na rękach. I niósł w stronę łóżka.

Zaraz. Czy to się działo naprawdę?

To musiała być jawa, bo czułam, jak metalowe nity jego skórzanej kurtki wpijają mi się w skórę przez cienki materiał sukienki. To nie mogło mi się śnić.

Czułam też miękką puchową kołdrę pod plecami, kiedy de­likatnie mnie na niej położył.

A potem poczułam jego twarde ciało, kiedy on z kolei po­łożył się na mnie. To wszystko musiało się dziać naprawdę. To wszystko nie mogło być tylko wytworem mojej wyobraźni, tak jak nie było nim rytmiczne łup-łup-łup muzyki z sąsiedniego po­koju, które jakimś cudem idealnie zgrywało się z szybkim łup--hip-łup mojego serca...

Nie śniło mi się też, kiedy jego wargi, tak blisko moich, mruknęły „Em", przed kolejnym pocałunkiem, który był tak długi i żarłoczny, że nie mogłam go już nazwać słodkim. Nie tym razem. Nie, kiedy każdy centymetr mojej skóry mrowił jak pod prądem w miejscach, gdzie nasze ciała się dotykały. I kiedy zdałam sobie sprawę, że Christopher leży na mnie, z jedną nogą wsuniętą między moje uda. .

Rozdzielały nas tylko skrawek materiału i jego skórzana kurtka.

I nagle dotarło do mnie, co powiedział. Ta pojedyncza sy­laba nareszcie przedarła się do mojego ogłupiałego od pocałun­ków mózgu.

- Jak mnie nazwałeś? - zapytałam, odrywając się od niego.

- Ja wiem - powiedział. Odsunęłam głowę, więc nie mógł dosięgnąć moich ust. Zadowolił się całowaniem szyi, co utrud­niało mi zebrane myśli. I było bardzo, ale to bardzo przyjemne. Nawet przyjemniejsze niż masaż karku.

Kiedy Christopher znów się odezwał, jego głos był tak pełen emocji, że brzmiał jak głęboki, gardłowy pomruk.

- Wiem, że to ty, Em.

- Co?- Teraz już byłam pewna, że to jest sen i że lada chwi­la się obudzę, jak zawsze. Może otworzę oczy na dnie oceanu na St. John. Może tak naprawdę nigdy mnie nie wyłowiono, a wszystko, co się wydarzyło od tamtej pory, było tylko jednym długim koszmarem z McKaylą Donofrio w roli głównej.

- Twoje dane medyczne - mruknął Christopher z ustami przy mojej szyi. - Czytałem je. Instytut Neurologii i Neurochi­rurgii Starka nie wykazał się szczególną przezornością, zatrud­niając zagranicznego informatyka.

Okej. To nie brzmiało jak część snu czy wytwór mojej wy­obraźni.

- Co? — spytałam inteligentnie.

- Stark idzie na łatwiznę - ciągnął Christopher. Jego wargi wciąż błądziły po mojej szyi. - Tyle że nie powinien tego robić, jeśli chodzi o zabezpieczenia sieci.

Zaraz.

- Dziwię się, że nikt się jeszcze nie dowiedział o przeszcze­pach ciał, które przeprowadzili do tej pory. - Głos Christophera wciąż był niskim, ochrypłym pomrukiem. - To naprawdę tylko kwestia czasu, żeby media dowiedział się, co kombi­nują.

Zaraz. Christopher wiedział? On wiedział?!

- To nie... Nie wiem, o czym mówisz - powiedziałam. Chwila... generator szumów, myślałam, oszołomiona. Stark już mnie nie słyszy. Mogę mu powiedzieć. Teraz już mogę mu po­wiedzieć prawdę!

Ale trudno przełamać stare nawyki.

- Em. - Wargi Christophera powędrowały z powrotem do moich ust. - Już dobrze. Wszystko wiem. Wiem, że nie mog­łaś mi powiedzieć. Wiem, że próbowałaś. Ale jestem tu teraz. Wszystko będzie dobrze. I zawsze cię kochałem.

To, co robiły ze mną jego usta, było fantastyczne. Ale to, co mówił, okazało się jeszcze bardziej niesamowite. Spełniało się wszystko, czego kiedykolwiek pragnęłam. To było po prostu niewiarygodne.

- Zawsze mnie kochałeś? - powtórzyłam jak echo.

- Oczywiście, że tak. - Christopher spojrzał mi w oczy. Na jego twarzy, jeszcze przed chwilą tak pewnej siebie, teraz malo­wało się zdziwienie. - Przecież wiesz. Nie mogłem się pozbierać po twoim pogrzebie. Em, kiedy zginęłaś... o mało mi serce nie pękło. A kiedy się dowiedziałem, że żyjesz, nie potrafię ci nawet opisać...

Nie wiem, dlaczego nie mogłam po prostu leżeć spokojnie i cieszyć się tą chwilą. Nie wiem, dlaczego nie mogłam po prostu zaakceptować tego, co mówił, i zapomnieć, że jakoś nigdy nie wyznał mi miłości, kiedy miałam krzywy ząb i nie wyglądałam jak bogini. Bo przecież w środku ciągle byłam tą samą osobą. Więc dlaczego to było takie ważne? Tylko że...

Było ważne.

Odepchnęłam go od siebie. Odsunął się i patrzył osłupiały, jak wstaję z łóżka - uważając, żeby nie wdepnąć w Cosabellę, która przydreptała zobaczyć, co się dzieje - i podchodzę do okna. Uchyliłam je - tym razem tylko po to, żeby odetchnąć świeżym powietrzem.

Wiedziałam, że podsłuch Starka jest już niegroźny. Ale po­trzebowałam trochę ożywczego chłodu, żeby jaśniej myśleć.

- Skoro mnie tak bardzo kochałeś - zapytałam wściekła, odwracając się - dlaczego nigdy nie próbowałeś mnie pocało­wać, kiedy byłam w starym ciele?

- O Boże! - jęknął Christopher, już zupełnie innym tonem, bardziej przypominającym jego normalny głos. Patrzył na mnie ze zdumieniem. Nawet on nie mógł uwierzyć, że to robię. - Na­prawdę zamierzasz teraz o tym rozmawiać?

- Tak - odparłam. - Zamierzam. Dopóki nie umarłam, w ogóle nie zauważałeś mojego istnienia. Byłam dla ciebie tylko kum­pelką do grania w Journeyąuest. Nigdy nie widziałeś we mnie dziewczyny. Moim zdaniem to jak najbardziej rozsądne, że pro­szę cię o wyjaśnienie. 1 niby co masz na myśli, mówiąc „Wszyst­ko będzie dobrze?" Jakim cudem ma być dobrze? Przyjdziesz sobie jak na bal i wszystkim się zajmiesz, bo jesteś wielkim fa­cetem, a ja delikatną małą kobietką, która nie radzi sobie z sytu­acją? Zapewniam cię, Christopherze, że radzę sobie ze wszyst­kim.

- Ta, jasne - rzucił, siadając. - Najpierw rozwalasz sobie głowę plazmowym ekranem. Potem przeszczepiają ci mózg do ciała supermodelki. Na razie doskonale sobie radzisz, Em.

Choć cudownie było słyszeć, że znów nazywa mnie Em... Choć czułam się przez to jak w niebie... Miałam ochotę walnąć go w łeb za ten jego sarkazm.

- Och! - ironizowałam. - Odezwał się mądrala, który chce się włamać do systemu Stark Enterprises. Myślałby kto, że twój plan zadziała.

- Tak się składa, że zadziałał. Dowiedziałem się o tobie, prawda? I przynajmniej miałem jakiś pomysł - odparł Christopher. - A jaki ty masz plan? Zrobić imprezę i zaprosić Lauren

Conrad i DJ-a Dramę?

Podeszłam do łóżka i stanęłam przed nim.

- To nie był mój pomysł. A poza tym skupiłam się na szu­kaniu mamy Nikki.

- Nie przyszło ci do głowy - zapytał Christopher - że te dwie sprawy mogą być powiązane?

Spojrzałam na niego, zdziwiona.

- Jakie dwie sprawy?

- Zniknięcie mamy Nikki - odparł. -1 to, co zrobili z tobą.

Zagapiłam się na niego. Zastanawiałam się nad tym, ale są­dziłam, że nikt oprócz mnie nie potraktuje tego poważnie. No, nikt oprócz Stevena.

- Zdaje się, że wypiłeś jednego drinka za dużo.

- Nie wypiłem ani jednego - odparł Christopher. Miał taką minę, jak w czasach, kiedy jeszcze jako dzieciaki próbowaliśmy kupować gry „tylko dla dorosłych" w sklepie Kim's Video na placu St. Mark. - Może mama Nikki dowiedziała się czegoś, czego nie powinna była wiedzieć. Przyszło ci kiedykolwiek do głowy, że może Nikki też coś wiedziała?

- Nikki? - Przekrzywiłam głowę, patrząc na niego w pół-świetle padającym z olbrzymich okien. - Myślisz, że Nikki... O czym ty mówisz, Christopherze?

- Mówię, że nie wierzę w przypadki, Em. - Jego niebieskie oczy wpatrywały się we mnie badawczo. - Czy ktokolwiek wie, co naprawdę stało się z Nikki tamtego dnia? Straciła przytom­ność i już się nie obudziła. Stark twierdzi, że to był tętniak. Ale skąd możemy mieć pewność? Felix i ja sprawdzaliśmy wszę­dzie, ale nie mogliśmy znaleźć jej danych medycznych... tylko twoje.

Otworzyłam usta. To dziwne, prowadzić taką rozmowę w mo­im pokoju, i to z Christopherem. Tak bardzo za nim tęskniłam, a teraz był tutaj. I kiedy wreszcie działo się to, o czym nie śmia­łam marzyć...

Kłóciliśmy się.

- Oczywiście nie wiemy, co naprawdę przydarzyło się Nikki - ciągnął, zanim zdążyłam się odezwać. ~ Może nigdy się nie dowiemy. Musimy wierzyć na słowo Starkowi.

Pokręciłam głową.

- Co chcesz przez to powiedzieć? Że nie miała tętniaka? To jakieś szaleństwo.

Tyle że Steven mówił dokładnie to samo.

Christopher wzruszył ramionami.

- To nie był wypadek. Nikki była twarzą Starka. Zainwe­stowali w nią miliony. Była dla nich zbyt cenna, żeby mogli sobie pozwolić na jej utratę. Wiesz to aż za dobrze. Zwłaszcza że wchodzą na rynek z laptopami, nowym oprogramowaniem i nową częścią Journeyąuest. Ale nie zatrudnili jej dla mózgu,

zgodzisz się?

Natychmiast się zjeżyłam. - Bycie modelką nie jest takie łatwe, jak się wszystkim wy­daje - wypaliłam. - To naprawdę ciężka praca. Spróbuj udawać przez parę godzin, że wygodnie ci w obcisłych skórzanych spod­niach pod gorącymi reflektorami...

- Posłuchaj, Stark Enterprises... Cały ten moloch wymknął się spod kontroli. - W oczach Christophera nie było współczu­cia. Ale pewnie nikt by mi nie współczuł na jego miejscu. Dosta­wałam parę tysięcy dolarów za stanie kilka godzin pod reflekto­rami w jakichś skórzanych portkach. Zdaje się, że nie było to aż takim poświęceniem. Po prostu dosyć szybko traci się właściwą perspektywę. - Niezabezpieczona bezprzewodowa sieć, pochrzaniona konfiguracja systemu. To daje do myślenia.

Pomyślałam o komputerze, który znalazłam w pokoju Nik­ki, kiedy się tu wprowadziłam. Był zainfekowany programami] szpiegowskimi. Tak samo jak komp Lulu, kiedy go sprawdziłam,, Nowego laptopa od Richarda Starka nie wypakowałam jeszcze nawet z pudełka, ale mogło w nim być wszystko.

- Chyba nie myślisz... - Ledwie mogłam oddychać.

- Nie wiem, co myśleć - powiedział Christopher. - Wiem tylko, że coś się dzieje. Coś, co chcą utrzymać w tajemnicy. Coś o czym dowiedziała się Nikki... I być może jej mama. Stark pró­bował im obu zamknąć usta. A ty znalazłaś się w odpowiednim miejscu i czasie, żeby mu to ułatwić.

- Czekaj no. - Zrobiło mi się zimno, i to nie tylko dlatego, że wiatr dmuchał przez otwarte okno. - Myślisz, że Stark zabił Nikki? Bo wiedziała coś, czego nie powinna.

- Przecież jej nie zabili, zgadza się? - Christopher uśmiech­nął się do mnie ponuro. - Bo Nikki stoi tu przede mną.

Zadrżałam.

- Rozumiem, co masz na myśli.

- A ja wiem, co ty masz na myśli - odparł. - A odpowiada­jąc na twoje pytanie, myślę, że to jest możliwe... a nawet praw­dopodobne, że sprytnie pozbyli się jej mózgu.

- Mój Boże - szepnęłam.

Dziwnie było znów rozmawiać z Christopherem. Nie dlate­go, że dawno tego nie robiłam. Wcześniej też rozmawialiśmy, chociaż nie wiedział, że to prawdziwa ja. Teraz już zdawał sobie z tego sprawę. I nawet mnie dotykał, wiedząc, że to ja. I chciał to znowu robić - poznawałam to po tym, jak wciąż unosił ręce w moją stronę, i w ostatniej chwili, zamiast mnie dotknąć, prze­czesywał włosy albo bawił się kołdrą na łóżku.

Wiedziałam, jak się czuje, bo ja czułam to samo. Ale nie zamierzałam się z niczym spieszyć. Miałam zbyt wiele pytań, a on nie odpowiedział jeszcze nawet na pierwsze.

- Uważasz, że mama Nikki żyje? - spytałam. - Felix uspo­kajał nas jeszcze niedawno, że nie zginęła.

- Nie ma powodu, żeby tak myśleć - przyznał Christopher.

- Więc gdzie jest?

- Gdzieś tam - powiedział, wskazując ruchem głowy jas­ne światła miasta, lśniące za moim oknem. - Nikt nie może tak po prostu zniknąć na zawsze. To nie takie proste. Nawet kiedy dają. ludziom nową tożsamość w programie ochrony świadków, to ci ludzie mają tendencję do utrzymywania kontaktów z daw­nymi znajomymi. Nieważne, że ryzykują w ten sposób życie. To siła przyzwyczajenia. Każdy w końcu łamie zasady. Ty też je złamałaś, dając mi te naklejki z dinozaurami. Tylko byłem zbyt głupi, żeby załapać.

Poczułam, że się rumienię. Ciągle nie mogłam uwierzyć, że

to zrobiłam.

A teraz jego słowa obudziły wspomnienie, ukryte głęboko w moim mózgu. „To siła przyzwyczajenia. Każdy w końcu ła­mie zasady".

Tylko co to było? Co takiego mi się przypomniało?

- Chodzi o to - powiedział Christopher, sięgając wreszcie po moją rękę - że masz rację. Byłem głupkiem, bo nie dostrze­gałem, że coś wspaniałego zaistniało między nami. Chyba po prostu o tym nie wiedziałem, dopóki cię nie straciłem. A wte­dy... naprawdę, Em, coś we mnie umarło razem z tobą. Mogłem myśleć tylko o tym, jak się zemścić na Starku...

- Ale teraz, kiedy znasz prawdę - powiedziałam, zabiera­jąc dłoń - chyba sam rozumiesz, że nie możesz. Nie możesz im nic zrobić, Christopherze. Trzymają moich rodziców za gardło. I jeśli to, co mnie spotkało, trafi do mediów, Stark odegra się na nich.

- Jakoś to rozwiążemy. - Wstał i położył obie dłonie na mo­ich nagich ramionach. - Mówiłem ci. Wszystkim się zajmę.

Tak bardzo chciałam mu wierzyć. Tak cudownie byłoby pozwolić sobie na to - odpuścić sobie i pozwolić, żeby on się o wszystko zatroszczył. Gdy przyciągnął mnie do siebie i de­likatnie pocałował w czoło, poczułam zapach skórzanej kurtki i ciepło bijące od jego silnego ciała. Tak miło było przez tę minu­tę czy dwie czuć jego ramiona wokół siebie, słyszeć jego serce, bijące tuż przy moim. Po raz pierwszy od wieków - a przynaj­mniej miałam wrażenie, że minęły wieki - czułam się bezpiecz­na, szczęśliwa i... nie sama.

Nagle zimny podmuch od okna sprawił, że zadrżałam na ca­łym ciele.

Chwilę później drzwi mojego pokoju otworzyły się gwał­townie i męski, bardzo zaskoczony głos rzucił pytająco:

-Nikki?

Odwróciłam głowę i zobaczyłam Brandona stojącego w drzwiach i gapiącego się na nas w półmroku.

20.

Brandon! -krzyknęłam, odskakując od Christophera, jakby jego dotyk mnie sparzył.

Nie pytajcie, jaki instynkt kazał mi to zrobić. Po prostu coś mi mówiło, że widok Nikki w ramionach innego faceta nie zo­stanie dobrze przyjęty przez jej byłego.

Ale niepotrzebnie się martwiłam. Brandon był schlany. Stał w drzwiach, chwiejąc się na nogach i wpatrując w ciemny pokój spod zmrużonych powiek, jakby nic nie widział. Odetchnęłam z ulgą, że nie zapaliliśmy z Christopherem światła.

- Uff... - sapnął Brandon. - Nikki? Lepiej już chodź.

- Dlaczego? - zapytałam, poprawiając wiązaną górę su­kienki, która mogła się trochę zsunąć tu i ówdzie.

- Jakaś laska kazała cię przyprowadzić. - Brandon gapił się teraz na Christophera w słabym świetle od okna, usiłując stwier­dzić, czy go zna. Ale że twarz Christophera nie zdobiła nigdy stron TMZ.com, Brandon nie miał pojęcia, z kim ma do czynie­nia. - Jakaś Frida? Pochorowała się czy co.

Wypadłam z pokoju jak błyskawica.

- Gdzie? - zapytałam spiętym głosem. - Gdzie ona jest?

Ale Brandon tylko wzruszył ramionami. Ledwo kontakto­wał. Nie miał pojęcia, gdzie się podziała moja siostra. W głównej części poddasza impreza rozkręciła się na całego. Lulu na pewno nie posiadała się z radości. Przez tłum tań­czących - i spoconych - gości ledwie było widać drugi koniec salonu. Pod sufitem prawie całkiem goła dziewczyna na trapezie porzuciła czerwoną szarfę. Muzyka była tak głośna, że pulsowała mi pod żebrami. Byłam ciekawa, czy inni mieszkańcy budynku

wezwą policję - ale przypomniałam sobie, że Lulu przewidziała ten problem i zaprosiła ich na imprezę. Mogłabym przysiąc, że widziałam gościa z piętra niżej tańczącego z kimś, kto wyglą­dał jak Perez Hilton. Lulu była geniuszem. Nie zdziwiłabym się, gdybym gdzieś tu zobaczyła tańczących gliniarzy.

Ale nie mogłam znaleźć Fridy. Szukanie jej w zatłoczonym pokoju było koszmarem. Musiałam się przepychać między wy­strojonymi gośćmi, bez końca mamrocząc „przepraszam". I oczy­wiście połowa z nich - ta męska połowa, co do jednego - łapała mnie za ramię, wykrzykując:

- Nikki! Zostań i zatańcz! No, nie bądź taka! :

- Nie mogę - odpowiadałam z udawanym żalem. - Szukam kogoś.

- Mnie, mam nadzieję - mówili niektórzy, szczerząc się obleśnie.

- Och! Ha-ha! - wtórowałam. - Sorry. Zaraz wracam.

- Koniecznie!

To nie było fajne. .

Prawda była taka, że miałam poczucie winy. W ogóle nie po­winnam była spuszczać Fridy z oczu. I gdyby to był ktokolwiek inny, nie Christopher, nie zrobiłabym tego. Oczywiście jasno i wyraźnie zabroniłam siostrze przychodzić na tę imprezę, ale... powinnam była wiedzieć, że i tak się tu zjawi. Zawsze robiła do­kładnie to, czego jej zabraniałam. Ja albo rodzice. Czy nie robiły tak wszystkie młodsze siostry, chcąc udowodnić, że są równie „dobre" jak starsze? Nic dziwnego, że napytała sobie biedy.

Dobrze wiedziałam, jak będzie się tłumaczyć, kiedy ją już znajdę: „Przecież ty tu jesteś, Em. Dlaczego ja nie mogę? Tylko dlatego, że jesteś starsza... To nie fair!"

Zanim znalazłam Fridę, wpadłam na Lulu. Tańczyła ze Steve-nem i była w siódmym niebie. Steven też chyba całkiem dobrze się bawił. Ale na twarzy Lulu malowała się wręcz ekstatyczna radość. Rozpromieniła się jeszcze bardziej na mój widok. Ciemne oczy, obrysowane tuszem, który trochę rozmazał się od potu, otworzyły się jeszcze szerzej, kiedy puściła Stevena i podbiegła, żeby chwy­cić mnie za ramię, stanąć na palcach i szepnąć do ucha:

- Och, Nikki! Widzisz to? Wszyscy przyszli! Wszyscy! To jest najlepsza impreza w historii świata! I uwierzysz? Steven, twój brat, jest spod Wagi!

Spojrzałam na nią, mrugając tępo.

- To... to cudownie - powiedziałam.

- Nie, nie rozumiesz - mówiła dalej, potrząsając mną lekko. - Moja wróżka powiedziała, że jest mi przeznaczony ktoś spod znaku Wagi!

- A... - rzuciłam. - To świetnie. Widziałaś Fridę? Uśmiech Lulu zniknął natychmiast.

- Frida tu jest? Myślałam, że zabroniłaś jej przyjść. - Jej spojrzenie padło na kogoś za moimi plecami. - O, cześć, Christopherze.

Odwróciłam głowę. Oczywiście poszedł za mną. Wszy­scy goście, których, jak sądziłam, udało mi się samodzielnie zniechęcić, tak naprawdę bali się groźnego spojrzenia mojego superzłoczyńcy. Cudownie.

- Cześć - powiedział. I wskazał coś palcem. - Czy to nie ona, tam? Z tym całym Gabrielem Luną?

Odwróciłam głowę i zobaczyłam Fridę - czy też kogoś, kto wyglądał jak Frida, w chusteczkowej kiecce - niebezpiecznie blisko otwartego okna, w objęciach Gabriela Luny. Co on wy­prawiał? Wiedząc, jak bardzo jest w nim zabujana, oczywiście zakładałam, że planowali coś niewłaściwego.

- Czekaj - powiedziałam i ruszyłam w ich stronę, gotowa w razie potrzeby wypchnąć Gabriela przez okno. Tak bardzo byłam na niego wściekła za wykorzystywanie mojej młodszej

siostry.

Ale kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam, co się naprawdę dzieje. Frida haftowała przez okno do skrzynki na kwiaty - na całe szczęście pustej o tej porze roku - a Gabriel trzymał ją, kie­dy szarpały nią konwulsje. Spojrzał na mnie, kiedy podeszłam, i wrzasnął, żeby przekrzyczeć muzykę:

- Chyba jest trochę za młoda, żeby nie odstępować bani.

Frida uniosła drżącą rękę, żeby wytrzeć usta. Zobaczyłam kelnera mijającego nas z tacą kanareczek. Wzięłam garść serwe­tek i podałam Fridzie, która przyjęła je z wdzięcznością.

- Powiedział, że to owocowy poncz -jęknęła, przysiadając na piętach i patrząc na mnie wielkimi, pełnymi łez oczami.

- Kto powiedział, że to owocowy poncz? - zapytałam, bio­rąc jeszcze parę serwetek i ocierając jej twarz.

- On. - Wskazała palcem grupkę osób tańczących nieopo­dal. - Justin Bay.

Odwróciłam głowę i spojrzałam w tamtą stronę. Rzeczy­wiście, Justin Bay, gwiazda kinowej wersji Journeyąuest - strasz­nego knota zresztą- stał niedaleko, kręcąc biodrami i ocierając się o jakieś chude modelki (bynajmniej nie o swoją dziewczynę Veronicę) ubrane jeszcze bardziej skąpo niż Frida i na jeszcze wyższych obcasach.

Lulu, która przyszła tu za mną, też spojrzała w tę stronę i zachłysnęła się z oburzenia.

- A jego kto zaprosił? - zapytała, wściekła.

- Z tego, co mówią odźwierni - powiedział Steven - poło­wa gości ma zaproszenia wydrukowane z Internetu. Bramkarze robili, co w ich mocy, żeby ich odsiać, ale trudno było odróż­nić oryginalne zaproszenia od fałszywek. Jest tu też pełno paparazzich - ciągnął Steven. - Wasze przyjęcie może przejść do historii, choćby za złamanie wszelkich przepisów przeciwpoża­rowych.

- To wcale nie był owocowy poncz - powiedziała smutno Frida. - Prawda?

Nie mogłam oderwać oczu od Justina. Było w nim coś -i nie chodziło o obcisłą koszulę z czarnego jedwabiu ani o złote łańcuchy - co nie pozwalało o nim zapomnieć.

„Nikt nie może tak po prostu zniknąć na zawsze... Na­wet kiedy dają ludziom nową tożsamość w programie ochrony świadków, to ci ludzie mają tendencję do utrzymywania kontak­tów z dawnymi znajomymi. Nieważne, że ryzykują w ten sposób życie. To siła przyzwyczajenia. Każdy w końcu łamie zasady. Tyje złamałaś, dając mi te naklejki z dinozaurami. Tylko byłem zbyt głupi, żeby załapać".

O Boże! Oczywiście!

To nie mogła być prawda. Śmieszne! Kompletnie niepraw­dopodobne!

Ale czy tego samego nie można było powiedzieć o wszyst­kim, co mnie ostatnio spotkało?

Przepchnęłam się do miejsca, gdzie tańczył Justin, i położy­łam mu dłoń na ramieniu. Uchylił powieki do wężowych szpa­rek i powoli przestał kręcić biodrami, kiedy mnie rozpoznał.

- O - powiedział z leniwym uśmiechem. - Siemka, Nik.

- Justin - odparłam bez uśmiechu. - Muszę zobaczyć twoją komórkę.

- Hm,.. to coś nowego. - Spojrzał przez ramię na modelki,

które prawie bzykał na parkiecie, i zaczął się śmiać. Wszystkie były tak samo pijane jak on i też wybuchnęły śmiechem. Żad­ne nie raczyło przerwać tańca. - Słyszałem swego czasu różne wariackie zachęty, ale „Muszę zobaczyć twoją komórkę" bije wszystkie na głowę.

W mgnieniu oka Christopher był przy moim lewym boku.

- Pokażjej.

- I to już. - Gabriel stał po mojej prawej.

Justin zdał sobie widocznie sprawę, że to jakaś poważna sprawa, i wreszcie przestał tańczyć. Otworzył oczy.

- Chwila - powiedział. - Co to za przesłuchanie? Ja tylko tańczę.

- Zaraz będziesz leżał w kałuży krwi, jeśli nie dasz komórki

mojej siostrze - uprzedził go grzecznie Steven.

Żaden z chłopaków nie miał pojęcia, dlaczego tak mi zależy na komórce Justina Baya. Ale fakt, że chcieli nim wytrzeć pod­łogę na jedno moje słowo, był budujący. Naprawdę.

- Dobra. - Justin sięgnął do kieszeni ciasnych, prążkowa­nych spodni od garnituru i wyciągnął srebrny aparacik z klap­ką, który rzucił w moim kierunku. - Nie wiem, po co ci moja komórka. Mało ci jeszcze tych e-maili, które do mnie wypisu­jesz?

Kiwnęłam triumfalnie głową.

- Tak też myślałam - powiedziałam, przewijając wiadomoś­ci Justina.

- Ciągle do niego piszesz? - Lulu wybałuszyła na mnie oczy. - Boże, myślałam, że dałaś sobie spokój z tym palantem

już parę miesięcy temu.

- A skąd - prychnął pogardliwie Justin. - Ciągle mnie błaga, żebym do niej wrócił. I to jak.

Christopher zrobił krok naprzód i jednym gładkim ruchem chwycił jego głowę pod pachę w żelazny uścisk. Był to tak za­skakujący rozwój wypadków, że Fridzie opadła szczęka. Muszę przyznać, że sama byłam w szoku. Christopher raczej nie mógł się pochwalić tężyzną fizyczną w czasach, kiedy nie był jeszcze superzłoczyńcą.

Ale teraz pewnie napędzały go moce zła.

- Jezu - wychrypiał Justin. Modelki, z którymi tańczył, tak chude, że wyglądały jak choinkowe cukierki, odpląsały trochę dalej od niebezpiecznej strefy, na wypadek gdyby miało dojść do bijatyki. Nie chciały sobie zachlapać kiecek od Dolce & Gabbany. - Puść mnie, człowieku! Wiesz, kim jest mój ojciec?

- Przeproś - rzucił Christopher. Musiał chyba ścisnąć moc­niej, bo Justin zaczął wydawać odgłosy, jakby się dusił.

- Przepraszam - wykrztusił. - Nie posiniacz mi twarzy, człowieku. Po Nowym Roku gram u Anga Lee.

Odszukałam wiadomość z nadawcą „NikkiH" i przeczyta­łam wyjątkowo kwiecisty liścik.

To nie miało żadnego sensu.

Ale nalepki z dinozaurami też go nie miały. - Czy Felix może sprawdzić, skąd nadano tego e-maila? - zapytałam.

- Oczywiście - zapewnił Christopher.

- Powiedz, gdzie to przesłać, żeby Felix mógł się tym zająć.

Podał mi adres. Wcisnęłam „prześlij dalej" i odesłałam list „NikkiH" do kuzyna Christophera z prośbą, żeby namierzył, skąd go wysłano.

- A... - powiedziałam, kiedy skończyłam. - Możesz go już puścić.

Christopher uwolnił Justina. Chłopak zatoczył się trochę, trzymając się za szyję.

- Chryste - powiedział. - Czy wyście powariowali? Co to miało być?

- Nie wiem - odparł Gabriel całkiem spokojnie. - To za okłamanie dziewczynki w sprawie ponczu. -I walnął go pięścią w żołądek, naprawdę mocno, sądząc po tym, jak Justin złożył się wpół i padł na podłogę, chwytając powietrze jak złota rybka, która wyskoczyła z akwarium.

Steven, stojący u boku Lulu, spojrzał kolejno na Justina, Gabrie­la i Christophera. W końcu powiedział, szczerząc się w uśmiechu:

- Wiecie co, z początku miałem wątpliwości. Ale okazuje się, że to naprawdę niezła impreza.

- Nic z tego nie rozumiem - powiedziała zdenerwowana Frida, przyglądając się Justinowi, który zaczął się zbierać z pod­łogi. Modelki oczywiście przytruchtały mu na ratunek. - Co tu się dzieje? Dlaczego musiałaś zajrzeć do telefonu Justina Baya? Co w ogóle robi tutaj Christopher?

- To bardzo dobre pytanie, ale do ciebie - powiedziałam, obrzucając ją surowym spojrzeniem. -W co ty się ubrałaś? Skąd masz taką sukienkę? To w ogóle trudno nazwać sukienką.

- Przyszłam wesprzeć Lulu - odparła Frida, wydymając wargi. - Wiem, ile to przyjęcie dla niej znaczy. Nie chciałam jej zawieść...

Lulu była wyraźnie wzruszona.

- Oooo... -jęknęła.-Czy to nie słodkie? Naprawdę, Nikki, nie możesz się na nią za to złościć.

- Owszem, mogę - powiedziałam. - Mówiłam jej, że nie jest zaproszona. I ty przy tym byłaś, pamiętasz, Lulu? Moim zdaniem nie ma w tym nic słodkiego.

- Chyba jesteś trochę za surowa - powiedział Gabriel. Ku mojemu zdumieniu zdjął marynarkę (superdrogą, z wycieranymi brzegami, taką, jaką Lulu kupiła dla Stevena) i zarzucił na nagie ramiona Fridy. Moja siostra trzęsła się z zimna, stojąc na wprost otwartego okna. - Dostała już nauczkę, nie sądzisz?

- To prawda- przytaknęła Frida, otulając się marynarką i patrząc na Gabriela z gwiazdkami w oczach. Dosłownie. Dopiero po sekundzie zorientowałam się, że to odbicia specjalnych imprezowych halogenów, które kazała zainstalować Lulu. - Dosta­łam nauczkę.

Lulu dźgnęła mnie łokciem, chichocząc, ale nie widziałam w tym wszystkim nic zabawnego. Moja młodsza siostra kochała się w Gabrielu Lunie od miesięcy. I to było mocno niewłaściwe. Był dla niej za stary a tylko zachęcał ją swoim zachowaniem, bijąc takich kretynów jak Justin Bay.

Owszem, zgoda, to było nawet niezłe. Ale nie oznaczało, że Gabriel Luna może sobie otulać marynarką moją siostrę. Młod­szą siostrę, która w ogóle nie powinna tu być, nie mówiąc już o randkowaniu w tym wieku.

- To pewnie Felix - powiedział Christopher i sięgnął do kieszeni skórzanej kurtki po komórkę, która właśnie wydała z siebie bitewny zew smoka. Kiedy spojrzał na wyświetlacz, kiwnął głową i odebrał. - Co masz? - zapytał.

Kiwnął głową kilka razy. I w końcu popatrzył na mnie. Spoj­rzenie jego niebieskich oczu było jak laser. Czułam, jak prze­wierciło mnie do samego kręgosłupa.

I to nie w pozytywnym sensie.

Nie mogłam odczytać, co mu chodzi po głowie. Ale wyczuwałam kłopoty.

Christopher się rozłączył i schował telefon. W końcu, nie spusz­czając ze mnie tego swojego nieprzeniknionego spojrzenia, spytał:

- Mogę zamienić z tobą słowo? Sam na sam. Steven stanowczo się sprzeciwił.

- Nie - powiedział. W jego głosie nie było gniewu. Powiedział to całkiem spokojnie.

Ale to „nie" było jak królewski rozkaz.

- Wszystko, co masz jej do powiedzenia, i co ma związek z tą sprawą, możesz powiedzieć i mnie - dodał. - Jestem jej bratem, pamiętasz?

Christopher zamrugał. Nie wiem, co w tej chwili chodziło mu po głowie. Może „Wcale nie jesteś jej bratem?", o czym wiedzieliśmy wszyscy (z wyjątkiem Gabriela). Wiedział to nawet sam Steven.

A jednak jego słowa wydawały się bardziej prawdziwe, niż gdyby naprawdę był ze mną spokrewniony. I Christopher nie miał zamiaru tego kwestionować.

- Dobrze. No więc, Felix namierzył miejsce, skąd wysłano tego e-maila. To komputer z adresem IP w Westchester.

Wybałuszyłam na niego oczy.

- Westchester? To raptem ze trzydzieści kilometrów stąd.

- Owszem. Komputer należy do lekarza o nazwisku JonathanFong.

Lulu się skrzywiła.

- Dlaczego jakiś lekarz miałby wysyłać e-maile do Justina Baya, udając Nikki Howard? Co to za zboczony kretyn?

- Nie to jest tutaj istotne - powiedział Christopher. - Naj­ważniejsze jest to, dla kogo pracuje doktor Jonathan Fong.

Gapiłam się na niego, osłupiała. Choć za naszymi plecami impreza szalała w najlepsze i na poddaszu panował tropikalny upal, nagle poczułam lodowaty chłód.

- Nie. - Tylko tyle byłam w stanie powiedzieć.

21.

Najsmutniejsze było to, że ostatecznie wybraliśmy się do Wes­tchester w piątkę - nie licząc Cosabelli. A jedno z nas było nie­przytomne.

To nie było ani miłe, ani uczciwe, wykorzystać Brandona Starka w ten sposób. Ale potrzebowaliśmy jego limuzyny. Bo jak inaczej mieliśmy się dostać do domu doktora Fonga? Żadna taksówka nie zawiozłaby nas tak daleko, a pociągi nie jeździły aż do rana. Christopher powiedział, że ciocia Jackie pewnie po­życzyłaby nam swojego minwana, ale musielibyśmy się tłuc po niego aż na Brooklyn, nie mówiąc już o konieczności tłumacze­nia się, po co nam samochód.

A tym czasem na miejscu był Brandon, śpiący w najlepsze na mojej kanapie po zbyt wielu drinkach.

Przynajmniej zabraliśmy go ze sobą. Nawet jeśli posłaliśmy ; Toma, kierowcę, do delikatesów, żeby kupił mu mleczko na zga­gę, i kiedy był w sklepie, porwaliśmy limuzynę. Na szczęście Steven radził sobie z prowadzeniem.

Najtrudniej było wytłumaczyć Gabrielowi, dlaczego nie może z nami jechać. Nie miał pojęcia, dokąd się wybieramy ani dlaczego. Ale chciał jechać z nami. Próbowałam go spławić, dziękując, że zaopiekował się Fridą.

- Musimy skoczyć w jedno miejsce. Więc do zobaczenia później.

Ale odrzekł na to:

- W porządku. Pomogę wam. - I trzymał drzwi, kie­dy Steven i Christopher wlekli półprzytomnego Brandona do auta.

A ponieważ nie miał zamiaru się odczepić, oczywiście Frida też chciała jechać. W końcu wzięłam go pod łokieć i szepnę­łam:

- Chcę cię prosić o wielką przysługę. Możesz ją odstawić do domu? Jest za młoda, żeby o tej porze zostać na imprezie, a boję się, że coś jej się stanie, jeśli odeślę ją samą. Widziałeś, co się działo na przyjęciu. Dopilnujesz, żeby bezpiecznie dotarła do rodziców? To tylko parę kwartałów stąd.

Gabriel się zgodził - ale dopiero kiedy mu obiecałam, że na niego poczekamy. Frida, oczywiście, kiedy się dowiedziała, że będzie jechać - sam na sam - taksówką z Gabrielem Luną, natychmiast przestała stawiać opór. Kiedy ściskałyśmy się na pożegnanie, szepnęła mi do ucha:

- Przepraszam, że mówiłam o tobie takie wredne rzeczy. Wcale tak nie myślę. Jesteś fantastyczną starszą siostrą. I dzięki za prezent. - Wskazała swoje uszy, w których już wcześniej do­strzegłam sztyfty z brylancikami, które jej kupiłam.

, - Miałaś otworzyć prezent dopiero w Boże Narodzenie -powiedziałam z irytacją. - Teraz nie masz się na co cieszyć.

- Będę się cieszyć na spotkanie z tobą. - Cmoknęła mnie w policzek, wzięła Gabriela pod ramię i ruszyła z nim na poszu­kiwanie taksówki.

Ale oczywiście nie mieliśmy zamiaru czekać na powrót Gabriela. Steven ruszył natychmiast, kierując się w stronę au­tostrady, żeby dotrzeć do doktora Fonga najszybciej, jak się da. Oczywiście ani on, ani nikt z nas, nie miał pojęcia, czego się spodziewać, kiedy już tam dojedziemy. I chyba tylko mnie ciąg­le chodziły po głowie nalepki z dinozaurami. Inaczej te e-maile nie miałyby żadnego sensu...

Tak jak nie miałyby sensu nalepki z dinozaurami, które da­łam Christopherowi. A przynajmniej nie dla niego, w tamtym momencie. Poza kontekstem musiały mu się wydawać komplet­nie od czapy, jak e-maile, które ciągle dostawał Justin. Rzekomo ode mnie.

Słowa Christophera wciąż brzmiały mi w głowie. „Nikt nie może tak po prostu zniknąć na zawsze... Ludzie mają tendencję do utrzymywania kontaktów z dawnymi znajomymi... To siła przyzwyczajenia. Każdy w końcu łamie zasady".

Ale kto łamał zasady, wysyłając e-maile? Może to tylko złoś­liwy dowcip. Tylko skąd jakiś głupi dzieciak miałby prywatny numer Justina Baya? Może to nic nie znaczyło. Może ta wypra­wa była zupełnie po nic.

A może nie.

Na dodatek, kiedy już wyjechaliśmy z Manhattanu i dotarliś­my do Westchester, Christopher nie pozwolił Stevenowi użyć zainstalowanego w limuzynie GPS-a.

- Żartujesz sobie? - powiedział. - Stark wyceluje w nas wszystkie swoje satelity. Gliny zgarną nas w pięć sekund. Lulu bardzo ucieszyły te słowa.

- Czy my naprawdę robimy coś niezgodnego z prawem? - chciała wiedzieć.

Christopher spojrzał na nią z politowaniem. .

- Właśnie ukradliśmy limuzynę - wyjaśnił.

- E tam - powiedziałam. - Tak właściwie tylko pożyczyliśmy. - Spojrzałam na Brandona, wyciągniętego na bocznej kanapie i śpiącego słodko, jak aniołek w smokingu. Na głowie miał czer­woną czapkę Mikołaja. - Właściciel jest w środku, tak czy nie?

- Dobra - powiedział Christopher, wyświetlając mapę na swoim iPhonie i pokazując ją Stevenowi. - Jeszcze trzy kilome­try tą samą drogą.

- Dzięki - odparł Steven zza kierownicy. Kręta droga, którą i jechaliśmy, wijąca się między wielkimi, podmiejskimi rezydencjami, była kompletnie pusta o tej porze. Z nieba sypały lekkie, puszyste płatki śniegu - za mało, żeby przykryć ziemię, ale i tak były śliczne. Na całe szczęście pomyślałam, żeby zrzucić san­dały na szpilce i założyć botki Marca Jacobsa. Steven włączył ogrzewanie w limuzynie, ale wiedziałam, że kiedy wysiądziemy, skórzana kurtka raczej nie ochroni mnie od zimna. Może dlate­go, że ciągle miałam na sobie wieczorową sukienkę bez pleców. Na szczęście grzała mnie Cosabella, wyciągnięta na moich ko­lanach.

- Ciągle nie wiem, dokąd jedziemy - powiedziała Lulu

z przedniego siedzenia obok Stevena. Na głowie miała szoferską czapkę, którą Tom zostawił w samochodzie. Wyglądała bardzo zawadiacko na jej blond włosach ściętych na pazia. - Ale na tym polega przygoda! To jak gra w podchody! Czy Nikki nie jest fantastyczna? Zawsze wie, jak się zabawić na imprezie!

Nie umiałam stwierdzić, czy Lulu tylko próbuje robić dobrą minę do złej gry, czy naprawdę nie rozumie, że dzieje się coś po­ważnego. Ciągle była w siódmym niebie po odkryciu, że według jej wróżki ona i Steven są kompatybilni astrologicznie.

W końcu Christopher powiedział:

- To powinien być następny dom.

Steven skręcił w długi podjazd, osłonięty po obu stronach murem z polnych kamieni i ładnymi drzewami, nagimi o tej porze roku. Niebo zaczynało już różowieć na wschodzie, a od wiszących nisko śniegowych chmur odbijał się blask miasta, więc całkiem dobrze widzieliśmy dom z czerwonej cegły, w sta­romodnym, kolonialnym stylu, z elektryczną imitacją świeczki

w każdym oknie.

Czytałam gdzieś, że kobiety stawiały świece w oknach w czasie wojny, żeby ich mężowie mogli odnaleźć drogę do domu. Teraz zmieniło się to w świąteczny zwyczaj. Ciekawe, komu doktor Fong chciał oświetlić drogę do domu?

Podjazd tworzył na końcu pętlę. Steven zajechał pod fronto­we drzwi, zatrzymał samochód i zgasił silnik.

- No dobrze - powiedziała Lulu, odwracając się na fotelu, żeby na nas spojrzeć. Szoferską czapka przekrzywiła jej się za­lotnie. - Co dalej?

Popatrzyłam na dom przez przyciemniane szyby limuzyny. Nie była to olbrzymia rezydencja, jakich wiele mijaliśmy po drodze, ale trudno byłoby ją nazwać małą. Wyglądała wręcz po­dejrzanie zwyczajnie. Dom z rodzaju tych, które mija się bez jednego spojrzenia, nie zastanawiając się, kto w nich mieszka; nie myśląc: „Rany, chciałabym kiedyś mieć coś takiego!" Po prosta swojski domek.

W limuzynie panowała cisza, przerywana tylko pochrapy­waniem Brandona.

Wzięłam na ręce Cosabellę, która wciąż spała mi na kola­nach, i przelazłam przez nogę Christophera do drzwi.

- Co ty... - Christopher mocno się zaniepokoił. - Poczekaj na mnie.

- I na mnie-dodał Steven, wysiadając.

- I na mnie - powiedziała Lulu.

Po chwili prowadziłam małą procesję pod frontowe drzwi doktora Fonga - wszystkich z limuzyny, oprócz Brandona, który nawet nie drgnął. Na dworze było nieprawdopodobnie zimno. Tak zimno, że nozdrza przymarzały mi przy każdym głębszym oddechu. Powietrze przyjemnie pachniało dymem. Okolica była cicha jak makiem zasiał, słychać było tylko nasze kroki na zmro­żonym chodniku, kiedy szliśmy do drzwi.

Uniosłam ciężką, mosiężną kołatkę i zastukałam trzy razy. Załomotała tak głośno, że się bałam, iż pobudzi sąsiadów. Nie było żadnej reakcji. W końcu Lulu powiedziała: - Nikogo nie ma w domu. - Zęby jej dzwoniły z zimna. - W-wracajmy do samochodu. Tam przynajmniej jest ciepło.

Zignorowałam ją. Złapałam kołatkę jeszcze raz i zastuka­łam.

Tym razem nad naszymi głowami zapaliło się światło. Usłyszałam kroki w domu. Po chwili drzwi się otworzyły i w progu stanął mężczyzna w średnim wieku, ubrany w szlaf­rok. Przyjrzał nam się zaspanym wzrokiem. Kiedy zobaczył moją twarz, oczy otworzyły mu się szerzej.

- Dzień dobry - powiedziałam. Doktor Fong zaczął kręcić głową.

- Nie - powiedział. I tylko tyle. Jedno słowo.

Ale słychać w nim było strach.

Chciał zamknąć drzwi. Steven był szybszy. Wstawił nogę między drzwi i futrynę, żeby doktor nie mógł ich zamknąć.

- Jechaliśmy tu kawał drogi. Chcemy wejść tylko na chwilę

i porozmawiać - rzucił.

- Nie - powtórzył doktor Fong. Wciąż wyglądał na przerażonego. - Musieliście pomylić domy. Nie znam was...

- Hm... - zaczął Christopher, stając tuż za plecami Stevena. - Myślę, że całkiem dobrze zna pan Nikki Howard, a raczej Em Watts. Chyba że nie jest pan jednym z chirurgów, którzy kilka miesięcy temu przeszczepili jej mózg w Instytucie Neurologii i Neurochirurgii Starka? Widzi pan, czytałem jej dane medyczne i wiem wszystko na ten temat. Więc jeśli nie chce pan, żebym ujawnił te informacje dziennikarzom, proszę nas wpuścić.

Doktor Fong, z miną człowieka, który ma nóż na gardle - bo w pewnym sensie tak było - zastanawiał się przez chwilę, ale w końcu się cofnął i pozwolił nam wejść. Weszliśmy do holu urządzonego w nowoangielskim stylu, pełnego ciemnego, la­kierowanego drewna i obrazów z psami polującymi na kaczki. Cosabella węszyła dookoła z grzeczną ciekawością.

- To nie jest zabawa - powiedział z niechęcią doktor Fong, kiedy wszyscy weszliśmy już do środka i zamknęliśmy za sobą drzwi. - Zabiją was, jeśli się zorientują, że wiecie. Zabijali już wcześniej. Niby jak waszym zdaniem wpakowałem się w ten pasztet?

Te słowa, wypowiadane przez łagodnie wyglądającego dok­torka, stojącego w czerwonym kraciastym szlafroku w cichym, staromodnym przedpokoju, zmroziły mnie do szpiku kości.

Jeszcze bardziej piorunujące wrażenie zrobiły na Lulu, któ­ra naprawdę nie miała pojęcia, w co się wplątała, wsiadając do limuzyny Brandona Starka na Centre Street na Manhattanie. Dosłownie skamieniała. I natychmiast przeszedł jej radosny nastrój. Każdy straciłby humor, słysząc, że może zostać zabity. Zaręczam.

- Może usiądziemy i o wszystkim nam pan opowie - zapro­ponował Steven, wciąż tym samym spokojnym głosem. Widać miał wprawę w kontaktach z rozhisteryzowanymi neurochirur­gami.

Doktor Fong posłuchał go tylko dlatego, że nie miał wyjścia. Szurając kapciami, przeszedł do salonu - kwadratowego poko­ju, również urządzonego z nowoangielską skromnością, gdzie wieczorem musiał się palić ogień w kominku. Teraz już wygasł, ale powietrze przesycał przyjemny zapach palonego drewna. Doktor zaświecił pojedynczą lampę na stoliku przy oknie, ale najpierw pozasuwał zasłony we wszystkich oknach, wyglądając na zewnątrz jak człowiek z manią prześladowczą. Najwyraźniej chciał się upewnić, że na podjeździe nie ma żadnego innego sa­mochodu prócz naszego.

- Nikt was nie śledził? - zapytał.

Christopher i ja spojrzeliśmy na siebie. Tak się składało, że rzeczywiście zwracam na to uwagę, chociaż wyglądało to na kompletną paranoję.

- Tak-powiedziałam.

: ~ Nie mogliście wybrać jakiegoś innego samochodu? - do­pytywał się gniewnie doktor. - Myślicie, że limuzyna nie wzbu­dzi tutaj sensacji?

- Nie mieliśmy wyjścia - odparłam zaskoczona.

Fong popatrzył na nas. Na Lulu, która przycupnęła na rzeź­bionej poręczy fotela, wciąż wystrojoną w czapkę szofera i bu­fiastą wieczorową kieckę. Na Stevena, który, spięty i skupiony, stał przy drzwiach do przedpokoju, jakby spodziewał się, że lada moment wpadną tu ludzie Starka. Aż w końcu zerknął na mnie i na Christophera przy wygasłym kominku, z Cosabellą u stóp. On sam wyglądał na kompletnie skołowanego, w piżamie i szlaf­roku, z rozczochranymi włosami. Ale jego mina mówiła wyraź­nie, że nie zrobiliśmy na nim najlepszego wrażenia.

- Czy pani Fong jest w domu? - zapytałam, bo nagle coś przyszło mi do głowy.

Doktor Fong spojrzał na mnie pogardliwie.

- Nie - odparł. - Moja matka nie mieszka tu ze mną. Chodziło mi raczej o żonę, ale jego odpowiedź i tak wyjaś­niała wszystko.

- Proszę nam wyjaśnić, dlaczego - zapytał groźnie Chri­stopher - były chłopak Nikki Howard dostaje e-maile od kogoś korzystającego z komputera w tym domu?

Doktor Fong nagle ukrył twarz w dłoniach. Kiedy ochłonął, odwrócił się i podszedł do niewielkiego sekretarzyka. Otworzył go, wyjął kryształową karafkę z whisky i drżącą dłonią nalał so­bie szklaneczkę.

Łyknął całą zawartość jednym haustem. I nalał sobie jeszcze jedną.

Tym razem przyniósł sobie drinka na kanapę i usiadł wy­godnie obok Cosabelli, która oczywiście wybrała sobie najwygodniejsze miejsce w domu. Kiedy zwrócił ku nam twarz, zdumiałam się, widząc, że jest biała jak żagle statku na obrazie nad jego głową.

- Kto jeszcze o tym wie? - zapytał.

- Nikt - odparłam, spoglądając na Stevena. - To znaczy, oczywiście wszyscy w tym pokoju. I osoba, która namierzyła adres IP.

- Czy to ktoś godny zaufania? - zapytał doktor, unosząc drżącą ręką szklankę do ust.

- Tak - zapewniłam go. Przeszłam przez pokój i usiadłam w fotelu naprzeciw kanapy. - Doktorze, o co tu chodzi?

Fong się nie odzywał. Wpatrywał się w bursztynową głębię swojego drinka. Kiedy wreszcie otworzył usta, zapytał:

- Wiecie, co to jest przysięga Hipokratesa?

Lulu zrobiła skonsternowaną minę. Steven wciąż wyglądał, jakby chciał, żeby do pokoju wpadli jacyś złoczyńcy, żeby móc ich powalić ciosem karate, czy coś w tym stylu.

W końcu odezwał się Christopher.

- Tak. To przysięga, którą składają wszyscy lekarze, zanim zaczną praktykować medycynę.

- Przede wszystkim nie szkodzić - dodałam.

- Zgadza, się - odparł doktor. - W Instytucie Starka wszyscy to sobie powtarzamy. Nikomu nie szkodzimy. Przeszczepiamy mózgi ze straszliwie okaleczonych ciał, które nie mają szans na przetrwanie, do zdrowych ciał dawców, których mózgi umar­ły. Żeby nasi pacjenci mieli drugą szansę na życie. Tak właś­nie było z tobą. - Spojrzał na mnie. - Pracowałem w Instytucie Starka dziesięć lat i nigdy ani przez chwilę nie kwestionowałem, czy to, co tam robimy, jest etyczne. Aż do dnia twojego wy­padku.

Obrzucił spojrzeniem kolejno nas wszystkich.

- Co się wydarzyło? - zapytałam ochrypłym głosem. Od-kaszlnęłam, żeby oczyścić gardło.

- Asystowałem przy operacji - powiedział doktor Fong, pa­trząc w przestrzeń. - Twoim przypadkiem zajmował się doktor Holcombe. Nikki Howard była zbyt ważna, żeby powierzyć ją komuś innemu. Ja zwykle prowadzę oddział szkoleniowy insty­tutu...

- Oddział szkoleniowy? - przerwałam mu.

- Tak, oczywiście - odparł. - Zapotrzebowanie na prze­szczepy jest tak duże, że mamy listę oczekujących. Ale kolejka jest na kilka lat naprzód, a niektórzy pacjenci nie mogą. albo nie chcą czekać. Więc chirurdzy z całego świata mogą przyjeżdżać do instytutu i za darmo ich szkolimy, żeby mogli sami przepro­wadzać takie operacje. Pozwalamy im ćwiczyć na ciałach daw­ców...

- Na ciałach dawców? - Byłam przerażona. Christopher

spojrzał na mnie, zirytowany, że znów przerywam, ale nie mog­łam się powstrzymać. Na ciałach dawców?

- Och, mamy ich całkiem sporo - wyjaśnił doktor Fong. - Oso­by, u których zgodnie z procedurami stwierdzono śmierć mózgo­wą i które ofiarowały swoje ciała nauce. Niestety, osób w stanie wegetatywnym jest aż nadto, z powodu wypadków, a często także z winy przedawkowania alkoholu i narkotyków. Nie mamy oczy­wiście zdolnych do życia mózgów, które moglibyśmy im prze­szczepiać, bo te bierzemy od pacjentów takich jak ty...

Uniosłam rękę, bo mnie zemdliło i nie chciałam słuchać da­lej. Ale się opanowałam.

- Nieważne - powiedziałam. - Proszę mówić.

- No więc - podjął doktor Fong - doktor Holcombe i doktor Higgins byli chirurgami prowadzącymi w twoim przypadku. Ale w tym przeszczepie... było coś dziwnego. Doktor Holcombe po­wiedział, że Nikki Howard miała w rodzinie wiele przypadków genetycznych wad mózgu. I że ją też zabiła taka wada.

Zobaczyłam, że Lulu jest już kompletnie skołowana. Ale kiedy nikt inny nie zareagował na rewelację doktora Fonga, że jestem martwa, chociaż ewidentnie stałam obok żywa, nie ode­zwała się słowem.

- Kiedy już cię pozszywał, zrobiłem coś, czego nigdy nie robię w zwykłych okolicznościach - ciągnął doktor Fong. Po­szedłem zbadać usunięty organ. Zawsze interesowały mnie anomalie mózgu i chciałem zobaczyć, jak wyglądała wada u Nikki Howard.

Gdzieś na górze usłyszałam odgłos otwieranych i zamyka­nych drzwi. A potem tupanie. Ktoś chodził po pokojach na gó­rze. Ale doktor Fong nie zwracał na to uwagi.

- Nikki Howard nie miała żadnych anomalii w mózgu. Była idealna. Żadnego defektu. Nie istniał żaden tętniak, który miał ją zabić, według doktora Holcombe'a. Rzekoma przyczyna jej śmierci i tej nagłej transplantacji w ogóle nie istniała. Nikki była całkowicie zdrowa.

Spojrzałam na Christophera. Mówił, że nie wierzy w przy­padki. „Czy ktokolwiek wie, co naprawdę stało się z Nikki tam­tego dnia? Straciła przytomność i już się nie obudziła. Stark twierdzi, że to był tętniak. Ale skąd możemy mieć pewność?"

Teraz znaliśmy odpowiedź. To nie był wypadek. Christopher odpowiedział na moje spojrzenie zadowoloną miną. Miał rację.

- W takim razie... co jej zrobili? - zapytałam. - Żeby stra­ciła przytomność?

- Tego się już chyba nigdy się nie dowiemy - odparł Fong. - Kiedy operacja dobiegła końca, nie dopuszczono mnie do cia­ła. .. Nikki. Miałem tylko zająć się odpadami medycznymi.

Lulu wciągnęła z sykiem powietrze. Miała przerażoną minę.

- Czyli... mózgiem Nikki?

Doktor spojrzał na nią z podziwem, jakby nagle go uderzyło, że jest bystrzejsza, niż sądził.

- Zgadza się - powiedział. - Miałem się go pozbyć. . .

- Ale - wtrącił Steven - składał pan przysięgę.

- Nie szkodzić - mruknęłam.

- Dlaczego? - zapytał Steven. Był równie przerażony jak Lulu. - Dlaczego ktoś miałby usuwać dziewczynie całkowicie sprawny mózg?

- Chyba potrafię na to odpowiedzieć - rzucił Christopher.

Ale w tej chwili na schodach zatupotały drobne kroki - zna­jomy dźwięk, który kazał Cosabelli nadstawić z ciekawością uszy.

W następnej chwili zaczęła ujadać. Na jej szczekanie od­powiedziało radosne skomlenie, kiedy dwa miniaturowe pud­le, dokładnie takie same jak ona - tyle że jeden czarny, drugi w kolorze kakao - wpadły do pokoju. Rzuciły się w stronę Co-sie, która zeskoczyła z kanapy i popędziła do nich, wymachując z radością ogonkiem i witając się z nimi jak z dwójką starych, dawno niewidzianych przyjaciół.

- Harry! Winston! - Starsza kobieta w szlafroku frotte wpad­ła do pokoju za psami, klaszcząc w dłonie. - Spokój! Spokój!

Choć włosy miała przyklepane od poduszki i była bez maki­jażu, rozpoznałam ją- Jeszcze zanim Steven porzucił swój poste­runek przy drzwiach i krzyknął ze zdumieniem:

- Mama?

Dee Dee Howard. Mama Nikki Howard mieszkała w domu doktora Fonga.

Chodzi o to, że właściwie wiedziałam o tym już wcześniej. Od chwili, kiedy skojarzyłam fakty i zrozumiałam, co naprawdę znaczą te e-maile, które dostawał Justin. Bo dlaczego miałaby porzucać firmę i wszystko, co znała i kochała, jeśli nie dla cze­goś - lub kogoś - kogo kochała milion razy bardziej?

- Steven! - wykrzyknęła na jego widok. Radośnie wyciąg­nęła do niego ręce. Był sporo wyższy od niej i musiał się schylić, żeby mogła wziąć go w ramiona. Miał totalnie osłupiałą minę.

- Nie wiedziałam, że tu jesteś!

- Mamo - powiedział, kiedy go uściskała. - Szukałem cię. Wszyscy bardzo się martwili. Leanne. Mary Beth. Nie widzia­łaś komunikatów w wiadomościach? Myśleliśmy, że cię zamor­dowali.

- Och! -jęknęła pani Howard. - Przepraszam, skarbie. Tak, widzieliśmy komunikaty. Ale zakładaliśmy, że to Stark próbuje mnie podejść. Nie przyszło mi do głowy, że to ty mnie szukasz.

- Spojrzała na mnie. I skamieniała. - Och! O... - powiedziała. Jej oczy napełniły się łzami. Przyglądała mi się z przerażeniem pomieszanym z fascynacją. - Ja... Nie wiem, co powiedzieć. Wyglądasz... wyglądasz dokładnie jak...

Nie mogła mówić dalej. Nie musiała. Wiedziałam, o co chodzi.

Tylko że ja nie tylko wyglądałam jak ta osoba. Ja nią byłam. W pewnym sensie.

Christopher podszedł do mnie i położył mi dłoń na ramie­niu. Chciał mi pokazać, że mnie wspiera. I byłam mu bardzo wdzięczna za ten gest.

- To musi być dla pani bardzo trudne - rzekł łagodnie do pani Howard.

- To jest... - Matka Stevena pokręciła głową. Jej południo­wy akcent był wyraźniejszy niż u syna. Ale był przyjemny, po­dobnie jak jej odrobinę przyblakła uroda. - Przepraszam. Nie chciałam się gapić. Ale jesteś taka podobna do niej.

Bo nią jestem, chciałam powiedzieć. A w każdym razie miesz­kam w jej ciele.

- Nic nie szkodzi - rzuciłam tylko. Cosabella u moich stóp wciąż radośnie witała się ze swoimi kuzynami czy brać­mi, Harrym i Winstonem, hasając po dywanie doktora Fonga. Postanowiłam zmienić temat. - Więc pani była tu przez cały czas?

- O tak - odparła pani Howard. Wsunęła palce w dłoń Stevena. - Doktor Fong zadzwonił do mnie i wyjaśnił całą sytuację. Powiedział, jakie to ważne, żebym nie zostawiła śladów, po któ­rych Stark mógłby mnie namierzyć. Przyjechałam natychmiast. Bardzo mi przykro, że cię tak wystraszyłam, skarbie - powie­działa do Stevena. -Ale bałam się kontaktować z Lenne. Wiesz, jaka z niej plotkara. A Mary Beth jest chyba jeszcze gorsza. Ale jesteś tu, i tylko to się liczy. Och, mam ci tyle do powiedzenia! Co u ciebie? Tak się cieszę, że wróciłeś do domu!

Steven był rozdarty. Nie wiedział, czy się śmiać, czy płakać. Znałam to uczucie. Dom. Chyba nie mógł być dalej od domu.

A jednak był w jej ramionach. Więc może jednak to był dom?

Usłyszałam jakiś dźwięk, dobiegający od strony fotela, w którym siedziała Lulu. Kiedy na nią spojrzałam, nerwowo kręciła w palcach kosmyk jasnych włosów. Kiedy się zoriento­wała, że prawe wszyscy w pokoju patrzą na nią, podskoczyła

i rzuciła skruszona:

- Przepraszam! Tylko że... - Wyglądała mizernie i delikat­nie w przyćmionym świetle w salonie doktora Fonga. - Nie ro­zumiem. Co my tutaj robimy? -

- Przyjechaliśmy odszukać mamę Stevena - wyjaśniłam, wskazując ruchem głowy panią Howard. - Ale ważniejsze jest to, dlaczego się tu znalazła. Zgadza się, doktorze?

Doktor Fong westchnął. Nie chciał o tym mówić. W ogóle nie chciał niczego tłumaczyć.

- Potrzebowałem jej pomocy. Składałem przysięgę - po­wiedział ze znużeniem. - Kazali mi wyrzucić mózg Nikki. Ale zrobić to, chociaż był całkowicie sprawny... To by było mor­derstwo. Dużo zawdzięczam Stark Enterprises. Ale nie mogłem brać udziału w morderstwie niewinnej kobiety.

- Więc skoro nie pozbył się pan mózgu Nikki - powiedział wciąż skołowany Steven - to co pan z nim zrobił?

Jak na dany znak otworzyły się boczne drzwi i do pokoju weszła młoda kobieta, której nigdy wcześniej nie widziałam - przeciętnego wzrostu, przeciętnej tuszy, o kasztanowych wło­sach, które nie były ani proste, ani kręcone. Mrużyła oczy, jakby dopiero co się obudziła, chociaż w pokoju nie było szczególnie jasno. '..

- Boże - jęknęła. - Nie da się już bardziej hałasować? Niektórzy nie wstają o świcie i chcieliby jeszcze trochę pospać.

Nagle jakby dotarło do niej, że w salonie jest więcej osób niż tylko doktor Fong i pani Howard. Otworzyła oczy trochę szerzej.

Ale dopiero kiedy jej spojrzenie padło na mnie, zareagowa­ła odpowiednio do sytuacji. Jej pełna, odrobinę dziecinna twarz poczerwieniała, a w zielonych oczach zapłonął ogień.

W mgnieniu oka uniosła rękę i z całej siły plasnęła mnie otwartą dłonią w policzek.

Tak jest. Dała mi w buzię.

- Ty suko - powiedziała Nikki Howard.

22.

Pani Howard i Steven skoczyli nas rozdzielić, zanim zrobiło się naprawdę źle. Bo Nikki poszła na całość i zaczęła się na mnie wyżywać - czy też raczej na swoim starym ciele. Biła, szczypała i ciągnęła mnie za włosy. Doktor Fong zdążył krzyknąć do mnie, że nie mogę jej oddać - kiedy spróbowałam to zrobić, wyłącznie w samoobronie - bo jej rekonwalescencja nie przebiegała tak szybko jak moja i nie pozbierała się jeszcze całkowicie po ope­racji. Nikki nie miała do dyspozycji niesamowitej technologii Instytutu Neurologii i Neurochirurgii Starka, która mnie poma­gała w rehabilitacji. Była zdana wyłącznie na matczyną opiekę i pomoc doktora Fonga po pracy. Krótko mówiąc, nie była jesz­cze całkiem zdrowa.

- Ale czuje się wystarczająco dobrze, żeby wypisywać e-maile do byłych chłopaków - rzuciłam jadowicie. Sorry, ale ten policzek mnie zabolał. Uszczypnięcia, które nastąpiły po nim, też nie były przyjemne.

Pani Howard spojrzała na Nikki oskarżycielsko. Była na nią porządnie zła za atak na mnie.

- Nicolette Elizabeth Howard! - krzyknęła. - W tej chwili przestań bić tę dziewczynę, słyszysz!? - Po raz pierwszy usły­szałam, jak ktoś nazywa mnie pełnym imieniem.

Tyle że nie zwracano się do mnie.

- Ale popatrz na nią, mamo! - odwrzasnęła Nikki, kiedy pani Howard odciągnęła ją ode mnie. - Tylko na nią popatrz! To moja sukienka! I moje nowiutkie botki Marca Jacobsa! I zobacz, jak ona maluje moje oczy! Wyglądają okropnie!

Pani Howard nie zamierzała być pobłażliwa dla córki, nieza­leżnie od jej kruchego zdrowia.

- Nikki, przeproś w tej chwili - powiedziała. - Wiesz, że nie można się tak zachowywać. Szczególnie u kogoś w domu.

Nikki, cała najeżona, wysunęła dolną wargę i prychnęła: - Sorry.

Wyglądało na to, że to jedyne przeprosiny, jakie miałam do­stać za mój piekący policzek.

Ale pani Howard podeszła do mnie, objęła mnie ramieniem i powiedziała: .

- Bardzo mi przykro, skarbie. - Skarbie. Nazwała mnie tak samo jak Stevena. Dotyk jej ręki był delikatny i pocieszający. Kiedy na mnie spojrzała, w jej oczach nie dostrzegłam żadnego dziwnego błysku, jak u mojej matki. Spojrzenie pani Howard było pewne, spokojne i pełne współczucia. - To wszystko było dla niej bardzo trudne. -Ale chcę ci podziękować. Dziękuję... że przywiozłaś mi syna.

I pocałowała mnie w policzek, w który walnęła mnie Nikki. I wiedziałam, że to tylko reakcja ciała Nikki. Ale poczułam się pocieszona Jak dawno nie czułam się z własną mamą. To dziwne, wiem.

Mama Nikki znów spojrzała z oburzeniem na córkę i spy­tała:

- Co ci strzeliło do głowy, żeby pisać e-maile do znajomych? Mówiłam, że możesz surfować po necie, ale żadnych e-maili!

Nikki siedziała na kanapie, na której ją przytrzymał Steven. Wydęła wargi.

- A co ja mam robić przez cały dzień? Ile można oglądać telewizję? Zdycham z nudów!

- Oczywiście, kochana - powiedziała Lulu, przysiadając się do niej na kanapie i głaszcząc ją po ręce. Próbowała uspoko­ić dawną przyjaciółkę, choć nie na wiele się to przydało. Nikki wcale się nie ucieszyła na jej widok bardziej niż na mój. - Nic do wiary, że trzymali cię tu zamkniętą przez cały ten czas. Ale na pewno niedługo cię wypuszczą. - I co będę robić? - burknęła Nikki. - Pracować w GAP-ie? Popatrz na mnie. Jestem brzydka i mam bezsensowne włosy. A tak w ogóle, co ty masz na głowie? Wyglądasz dziwnie. Lulu dotknęła szoferskiej czapki.

- Ja uważam, że jest ładna - powiedziała urażona. -1 ty też jesteś ładna. Rude włosy do ciebie pasują. I jest mnóstwo rzeczy, które możesz robić. Ten człowiek uratował cię od śmierci. Nie cieszysz się, że żyjesz?

- Nie - odparła Nikki. Zainteresowała się Cosabellą. - Co-sie. - Pstryknęła palcami na suczkę, ale ta nie przerwała zabawy z pozostałymi psami. - Cosie! - Nikki, sfrustrowana, zapadła się w kanapę. - Co za kanał. Nawet mój pies woli tamtą. - Wykrzy­wiła się. Oczywiście to ja byłam „tamtą".

- Skarbie, mówiłam przecież. Kupimy ci nowego pies­ka - powiedziała pani Howard. Wyglądała na zmęczoną, naj­wyraźniej nie tylko dlatego, że był blady świt. Wyglądało na to, że wiele razy odbywały już tę rozmowę. - Najważniejsze, żeby Stark nie dowiedział się, że żyjesz. Musisz przestać pisać e-maile do znajomych. Doktor Fong zadał sobie dla ciebie tyle trudu.

- No właśnie - powiedziałam. Spojrzałam na doktora. - Dla­czego nie widziałam pana na oddziale pooperacyjnym w instytu­cie, kiedy tam leżałam?

Fong wyglądał na jeszcze bardziej zmęczonego niż pani Ho­ward.

- Żeby uratować Nikki życie - powiedział - musiałem się uciec do podstępu. Kiedy ty byłaś operowana, ja użyłem jej mózgu podczas jednej z pokazowych operacji dla naszych zagra­nicznych praktykantów, w asyście kilku kolegów. Nie wiedzieli, oczywiście, skąd wziął się zdrowy mózg, który wszczepiliśmy. Ciało dawczyni, to, które ma teraz Nikki, należało do młodej kobiety, której mózg uległ uszkodzeniu w wypadku samochodo­wym spowodowanym przez pijanego kierowcę. Niestety owym kierowcą była sama dawczyni. Nikki przewróciła oczami.

- No właśnie - powiedziała, kiedy na nią spojrzałam. - Ty dostajesz ciało supermodelki, a ja jakiejś baby, która jeździła po pijanemu. - Ale żyjesz-rzucił jej brat. Nikki się skrzywiła.

- Och, nie wtrącaj się, Steven.

- Po zakończeniu operacji - ciągnął doktor - musiałem na­tychmiast przenieść Nikki z instytutu, kiedy była jeszcze pod narkozą, żeby po przebudzeniu nie zaczęła zadawać pytań. Sfał­szowałem dokumenty. Mieliśmy przewieźć ją do innego szpitala leżącego bliżej miejsca zamieszkania osoby, od której rzeko­mo pochodził mózg. Tak naprawdę kazałem ją przewieźć tutaj i przekupiłem sanitariuszy z karetki, żeby milczeli. Opiekowała się nią głównie matka.

- Nie rozumiem, dlaczego Stark w ogóle próbował ją zabić - powiedział Christopher.

- No właśnie - rzuciła Nikki, mierząc Christophera spojrze­niem. Najwyraźniej spodobało jej się to, co zobaczyła, bo zalot­nie odrzuciła włosy do tyłu. Cóż, Christopher mógł się spodobać każdej dziewczynie. Ajuż szczególnie takiej, która długo siedzia­ła zamknięta w domu. Tyle że gdyby zaczęła się do niego przysta­wiać, musiałabym złamać jej nos. - Dlaczego Stark miałby mnie zabijać po tym wszystkim, co dla nich zrobiłam? Tylko dlatego, że podsłuchałam, jak rozmawiają o jakiejś głupiej grze...

Christopher natychmiast nadstawił uszu.

- Jakiej grze?

- Komputerowej - powiedziała Nikki. - Tej nowej. Traveląuest czy jak jej tam.

- Journeyąuesi- poprawiłam ją. -Chodzi ci o nową część, Realmsi

- Owszem - odparła Nikki. Przestała zalotnie zerkać rui

Christophera i zrobiła tajemniczą minę. - To znaczy, może i coś usłyszałam... Coś, czego Richard Stark wolałby nie ujawniać. A przynajmniej tak powiedział, kiedy mu o tym wspomniałam. Christopher i ja wymieniliśmy spojrzenia. O-o!

Nawet Lulu wiedziała, że to niedobrze. Zabrała rękę z ra­mienia Nikki.

- Nikki - spytała zduszonym głosem. - Przyznałaś" się panu Starkowi, że znasz jego sekret?

- Jasne. - Nikki wzruszyła ramionami. - Chciałam spraw­dzić, ile byłby skłonny mi zapłacić, żebym nie wygadała. I oka­zało się, że całkiem sporo. — Roześmiała się z zadowoleniem na samo wspomnienie. Nagle jej twarz spochmurniała. Spojrzała na mnie. - Tylko że to ty się teraz cieszysz tymi pieniędzmi. Na co je wydajesz? Lepiej niech to będzie coś fajnego.

- Jakimi pieniędzmi? - spytałam, szczerze zdumiona. - Nie wiem, o czym mówisz...

Ale miałam bardzo złe przeczucie. 1 wiedziałam, że podziela je ze mną reszta obecnych, jeśli można było wierzyć niespokoj­nym minom.

- Pieniędzmi - ciągnęła Nikki - które obiecał mi Stark w za­mian za zachowanie tajemnicy o Stark Quarku! Nie zobaczyłam z nich ani centa. Zaraz potem miałam wypadek.

Doktor Fong, najwidoczniej nie miał o niczym pojęcia. Oparł głowę na dłoniach i jęknął.

Spojrzałam na Christophera. Ze znaczącym uśmieszkiem rzucił:

- Mówiłem ci. Nie wierzę w przypadki.

Przełknęłam ślinę. Z trudem. Faktycznie tak powiedział. Ale nie musiał być taki zadowolony z siebie. Chodziło o czyjeś życie. Dziewczyny, chodzącej kiedyś w ciele, którego aktualnie używałam ja, mieszkającej na poddaszu; teraz ja miałam swoje lokum... Dziewczyny, której teraz nie rozpoznawał nawet włas­ny pies.

To było takie smutne. Chciało mi się płakać na sam jej wi­dok, kiedy tak siedziała na kanapie, dumna z siebie, że zrobiła coś, co ostatecznie zrujnowało jej życie.

Co je zakończyło.

- Och, Nikki - jęknęła pani Howard, zakrywając usta dłońmi.

Jej syn miał do powiedzenia trochę więcej.

- A nie przyszło ci do głowy idiotko - zapytał gniewnie - że Stark próbował cię zabić, zamiast ci zapłacić? To, co zrobiłaś, nazywa się szantaż. .

Nikki przewróciła oczami.

- Boże, Steven, zawsze dramatyzujesz. To tylko głupia gra komputerowa.

- To linia oprogramowania warta miliardy dolarów - po­prawił ją Christopher. - I nawet jeśli byłaś twarzą Starka, jak widać można cię było zastąpić. - Wskazał mnie ruchem głowy. -Prawda?

Nikki zagapiła się na mnie. Jej dolna warga zaczęła drżeć. Dotarło do niej. Wreszcie.

- Gra okazała się ważniejsza. Pozbyli się ciebie - ciąg­nął brutalnie Christopher. Tak brutalnie, że chciałam na niego wrzasnąć, żeby przestał. Żeby się zwyczajnie przymknął. Tego było za wiele. Byłam zmęczona. Chciałam wpełznąć do łóżka i zasnąć, żeby to wszystko zniknęło. Ale oczywiście nie mogłam. - A przynajmniej zamierzali to zrobić. Doktor Fong uratował ci życie.

Nikki nareszcie przestraszyła się jak należy. Spojrzała na mnie, potem na Christophera, a na końcu na Lulu.

- Znaleźliście mnie - powiedziała powoli - przez e-maile? Te do Justina?

- Tak, kotku - oznajmiła łagodnie Lulu, biorąc ją za rękę. -Twoja mama ma rację. Musisz być ostrożniejsza.

- No właśnie - dodał Christopher. - A teraz musimy się do­wiedzieć, czy pisałaś jeszcze do kogoś. Bo, jak widzisz, można w ten sposób namierzyć miejsce twojego pobytu.

Nikki przygryzła dolną wargę.

- Tylko do jednej osoby - powiedziała słabym głosikiem. Teraz wyglądała na naprawdę przestraszoną. - Ale to nikt ważny.

- Do kogo, Nikki? - zapytała pani Howard. Była równie przerażona jak córka. - Powiedz, do kogo pisałaś.

- Tylko do... do... Brandona Starka - pisnęła Nikki. Serce przestało mi bić. Brandon. Oczywiście. Oczywiście, że pisała do Brandona. Byli parą przed jej wypadkiem. Dlaczego go tu przywieźliśmy? Wydawał się nieszkodliwy. Spał, pijany. Brandon prawie zawsze spał pijany.

Z wyjątkiem chwil, kiedy łaził za mną, łomotał do moich drzwi i wrzeszczał moje imię.

Kiedy to sobie przypomniałam, moje serce, które zatrzyma­ło się na chwilę, nagle przyspieszyło. Nic dziwnego, że Bran­don nie wiedział, co o mnie myśleć. NikkiH pisała do niego w e-mailach, jak bardzo za nim tęskni. Potem spotykał mnie na żywo i sytuacji raczej nie poprawiało to, że troszkę z nim flirto­wałam...

Okej, całkiem sporo.

Cudownie. A teraz siedział przed domem, w limuzynie. Absolutnie nie potrzebowaliśmy do szczęścia, żeby Brandon wpadł tutaj i zorientował się, że Nikki Howard - ta prawdziwa Nikki Howard, którą próbował zabić jego ojciec - żyje sobie w najlepsze.

- Zajrzę do niego - wydusiłam, czując, że nie tylko mnie przeraża to, iż sami przyprowadziliśmy syna człowieka odpo­wiedzialnego za cały ten kanał pod te drzwi.

Zerwałam się z fotela i wybiegłam z salonu do holu. Sięga­łam właśnie do klamki frontowych drzwi, kiedy coś twardego i szorstkiego owinęło się wokół mojej szyi. To coś rzuciło mną o ścianę, a od uderzenia aż zaparło mi dech.

Przede mną stał Brandon Stark, ze szczęką szorstką od po­rannego zarostu. Prawą ręką przyciskał moją szyję do obrazu z kaczkami.

- Ani słowa - syknął. - Jeśli krzykniesz albo narobisz hała­su, przysięgam, że powiem ojcu, gdzie może znaleźć prawdziwą Nikki Howard.

23.

Natychmiast zamknęłam usta. Prawdę mówiąc, zamierzałam właśnie wydać z siebie wrzask, który obudziłby umarłego.

Ale ostrzeżenie Brandona kazało mi zmienić zdanie. Pomija­jąc to, że nie mogłam nawet pisnąć - choćbym chciała - bo dusił mnie za gardło. Zresztą Brandon chyba nie chciał odpowiedzi.

- No proszę - ciągnął.- Przeszczep mózgu? Więc to jest cała prawda? Nie te kity z amnezją, które wciskałaś mnie i wszystkim dookoła?

Przypomniałam sobie, jak na St. John jego palce natrafiły na bliznę z tyłu mojej głowy. To musiała być pierwsza wskazówka, że nie wszystko wygląda całkiem tak, jak go zapewniałam.

W milczeniu kiwnęłam głową, zastanawiając się, jak się wykaraskam z tej sytuacji. Christopher nie wiedział, że dzieje się coś złego. Nikt nie wiedział. Zorientują się dopiero, kiedy nie wrócę przez dłuższą chwilę. A wrócę? Tego też nie wiedziałam. Takiego Brandona nie widziałam nigdy przedtem. I taki Brandon mnie przerażał.

- Taak... To wiele wyjaśnia - ciągnął. Pogładził kciukiem mój policzek. Przerażenie nie było dość mocnym słowem, żeby opisać to, co poczułam. Zawsze uważałam, że Brandon to głu­pek. Okazało się jednak, że byłam w błędzie. Nie przyszło mi nawet do głowy, że syn Starka przez cały czas coś knuje.

Do tej chwili.

- Zmieniłaś się - mówił dalej. -Ale nie potrafiłem dokład­nie określić, co jest inaczej. Aż do dziś. Oczywiście, były te dur­ne gadki, że Stark to zło. Ale stara Nikki. - Stara Nikki. Cieka­we, jakby się poczuła, gdyby to usłyszała. - Od dawna truła, że wie coś o Stark Quarku. Tylko że jej nie słuchałem. Teraz wiem, że powinienem.

Serce mi waliło. Boże. Już po nas. Brandon powie. Wszyst­ko wypapla ojcu. Ale musiało być jakieś wyjście z tej sytuacji.

Po prostu musiało. Czego on chciał? Co mogłam mu dać, żeby

trzymał język za zębami?

- Problem w tym, że Nikki była amatorką - ciągnął Bran­don. - Wszyscy jesteście amatorami. Nie znacie mojego ojca. Jego nie obchodzi nikt i nic... z wyjątkiem Starka. Firma to jego jedyny czuły punkt. A skoro to, czego jakaś dziewczyna dowie­działa się o Stark Quarku jest warte jej śmierci i przeszczepienia jej mózgu, to naprawdę musi być cenne. Uwierz mi. I ja chcę mieć w tym udział.

Otworzyłam usta. Byłam w takim szoku, że nie pamiętałam, że mam być cicho. To była ostatnia rzecz, jakiej spodziewałam się od niego usłyszeć. Że chce mieć w tym udział.

- Ale... -wychrypiałam.

- Nie - rzucił Brandon, kładąc mi palec na ustach. - Ćśśś. Wiem, że go szantażowała. Ale widocznie nie zabrała się do tego, jak należy. Po prostu nie wiedziała, jak potężna jest infor­macja, którą ma. Ale ja zrobię to jak trzeba. Wydobędę z niej wszystko, co wie... A powie mi, bo najwyraźniej ciągle jest na mnie napalona, skoro do mnie pisze. A wtedy ty zwołasz swo­ją osobistą ekipę mózgowców, żeby mi wytłumaczyli, o co tak naprawdę chodzi. I żeby wymyślili, jak możemy wykorzystać tę informację, żeby dobrać się mojemu ojcu do skóry. Wtedy sam go zaszantażuję.

Spojrzałam na niego jak na wariata. Tyle tylko, że ani przez sekundę nie wierzyłam, że nim jest. Wariatem, znaczy. Ani odro­binę. I to było najbardziej przerażające.

- Dlaczego mam ci pomóc? - zapytałam ze złością.

- Bo jeśli nie, powiem ojcu, gdzie jest prawdziwa Nikki Howard - odparł wprost. - I powiem mu o doktorze. - Przeciągnął kosmyk moich włosów między palcami, jakby chciał sprawdzić, czy są dość jedwabiste. - Okej? Teraz wrócisz do nich i powiesz, że kiedy przyszłaś, już nie spałem. I że opowiedziałaś mi o wszyst­kim, bo jestem świetnym gościem i trzymam waszą stronę.

Opadła mi szczęka. Brandon z uśmiechem pociągnął kosmyk, który trzymał w dłoni.

- Jeśli się przyznasz, że cię do tego zmusiłem, powiem ojcu o dziewczynie. I jeszcze jedno - powiedział, przesuwając rękę tak, że nie przyciskał już przedramieniem mojej szyi, a ściskał dłońmi ramiona. - Koniec z tym gościem, z którym zastałem cię w sypialni. Ty i ja jesteśmy teraz razem. Zrozumiano?

Poczułam, że policzki mi płoną. Więc jednak widział mnie z Christopherem...'

- Mam dość tej twojej zabawy w kotka i myszkę, tych e-maili, a potem unikania mnie.

- To nie ja pisałam do ciebie - przypomniałam, czując, że mnie mdli. Bo to ja całowałam się z nim na St. John... Och! Jak bardzo żałowałam, że posłuchałam Lulu. - To była Nikki. Prawdziwa Nikki.

- No tak - odparł Brandon, znudzony rozmową. - To jak

masz naprawdę na imię?

- Em - odparłam. Głos miałam ochrypły od tego przyduszania do ściany. - Emerson.

- Okej -powiedział Brandon. - Emerson. - Roześmiał się. - Prawda jest taka, że nie obchodzi mnie, jak się nazywasz. Kie­dy chcesz, potrafisz być milutka. W przeciwieństwie do starej Nikki. I nie jesteś głupia tak jak ona. Więc pamiętaj, co ci powie­działem. Teraz jesteś moja. - Ścisnął mnie za ramiona. - Koniec spotkań z tym gościem w skórzanej kurtce, który jest w tobie zakochany. Jesteś ze mną. Rozumiesz?

Kiwnęłam głową. Jakie miałam wyjście? Przestał przyciskać mnie do ściany, ale wciąż trzymał mnie za ramię.

Ale choć mogłam się już ruszać, mój mózg i emocje były jak sparaliżowane. Co się tu właściwie stało? Czy to naprawdę był Brandon? Chłopak, który skoczył do wody na St. John, żeby mnie ratować? Wtedy też otoczył moją szyję ramieniem, ale po to, żeby doholować mnie do łódki i ocalić, a nie, żeby dusić i grozić. Jak mógł się tak strasznie różnić od chłopaka, którego znałam? Czy Brandon, który tak często żalił mi się na brak więzi z ojcem, naprawdę był tym samym człowiekiem, który teraz za­mierzał szantażować Starka. Nie mówiąc już o zmuszeniu mnie,

żebym została jego dziewczyną?

Myślałam, że Christopher zmienił się w superzłoczyńcę, ale okazało się, że nie miałam bladego pojęcia, jak wygląda superzłoczyńca. Brandon był królem bandziorów. Oddał się złu bez reszty. Pod tym względem Christopher nie dorastał mu do pięt.

Odrętwiała zostawiłam go w holu i wróciłam do salonu, w chwili, gdy Christopher tłumaczył pani Howard, że musi ucie­kać. Głos miał tak spokojny i opanowany, że dreszcz przebiegł mi po plecach. I to nie dlatego, że przed sekundą miałam do czynienia z wężem w ludzkiej skórze.

- To miejsce nie jest już dla was bezpieczne. Pani i Nikki musicie się stąd wynieść - przekonywał.

- Na pewno nie beze mnie - powiedział Steven. Pani Howard była zdenerwowana.

- Och, Stevenie... Naprawdę myślisz, że jesteśmy w takim niebezpieczeństwie? Że zostaniemy odkryte?

Miałam ochotę wrzasnąć. Już zostałyście odkryte! Ale trzy­małam buzię na kłódkę.

- Jeśli my daliśmy radę namierzyć te e-maile, to bardzo prawdopodobne, że ktoś od Starka też zdoła to zrobić, jeśli się o nich dowie - tłumaczył Christopher. - Będzie bezpieczniej, jeśli wszyscy się stąd wyniesiecie.

- Ale dokąd? - spytała Lulu. - Nie uda wam się ukrywać w nieskończoność przed Starkiem. Oni są wszędzie.

Tia. Żeby wiedziała.

W tej chwili Brandon, ukryty za futryną, pchnął mnie do przodu. Weszłam do salonu, nie oglądając się za siebie, żeby nie pokazać, że jest tuż za mną.

- Brandon dalej śpi jak dziecko? - spytała Lulu,

- Ehm... - bąknęłam. - Niezupełnie.

W tej chwili chłopak wszedł za mną do salonu. Wszyscy za­marli z przerażenia.

- Spokojnie - powiedział z szerokim uśmiechem i otwarty­mi ramionami. - Nikki, czy raczej Em, bo zdaje się, że tak ma na imię, wtajemniczyła mnie w całą sprawę.

Zobaczyłam, że wszyscy, a przede wszystkim Christopher i Steven, patrzą na mnie ze zdziwieniem i wyrzutem.

Co mogłam zrobić? Wiedziałam, że we dwóch spokojnie da­liby Brandonowi radę, ale musieliby go chyba zabić, żeby nie powiedział ojcu, co podsłuchał. Wiedział, gdzie mieszka dok­tor Fong i prawdopodobnie znał też nazwisko Christophera. Nie mogłam pozwolić, żeby poszedł z tym wszystkim do Starka. Nie mogłam! Zgodził się iść nam na rękę... dopóki spełniałam jego żądania.

Żałowałam tylko, że byłam dość głupia, żeby się z nim ca­łować. Igrałam z ogniem. Dlaczego w ogóle uważałam go za nieszkodliwego, pijanego playboya? Powinnam wiedzieć, że jest dokładnie taki sam jak ojciec. Pod tą przystojną fasadą kryje się przebiegły biznesmen, który nie cofnie się przed niczym, żeby osiągnąć cel. A w przypadku Brandona celem była zemsta na Starku.

Tylko że Brandon - w odróżnieniu od Christophera - chciał się mścić na jednym konkretnym Starku, nie na całej korpo­racji.

- O nic się nie martwcie - powiedział uspokajającym to­nem. - Mam wszystko pod kontrolą. Po pierwsze, jak wiecie, nie przepadam za moim ojcem. Po drugie, Nikki, pani Howard, Steven... chcę, żebyście wiedzieli, że wszystko już zaplanowa­łem. Moja limuzyna może was zawieźć do prywatnego samo­lotu, który czeka na lotnisku Teterboro. Ukryję was wszystkich w moim letnim domu w Karolinie Południowej. Będziecie tam całkowicie bezpieczni.

Nikki zagapiła się na Brandona z tak radosnym uniesieniem, jakby do pokoju wleciał anioł. Rozpromieniona zerwała się z kanapy i go objęła.

- Och, Brandon! - wykrzyknęła. - Wiedziałam, że nas od­najdziesz. Wiedziałam!

Brandon dzielnie odwzajemnił jej uścisk. Steven, stojący za jego plecami, wpatrywał się we mnie, jakby chciał zapytać: „Co to za gość? Co się dzieje?"

Posłałam mu niepewny uśmiech, który miał go uspokoić. Ale nie wiedziałam, czy podziałał.

- Cóż, panie Stark - powiedziała pani Howard, spogląda­jąc na mnie równie niepewnie jak jej syn. - To bardzo... miło z pana strony. Ale jest pan pewien, że pański ojciec się nie dowie?

- Richard? - Brandon roześmiał się niewesoło. - Nie ma obaw. Jest zbyt zajęty wprowadzaniem na rynek Stark Quarka, żeby dostrzec cokolwiek innego. Poza tym, jak powiedziałem, to mój dom. Ojciec nawet o nim nie wie. Spodoba wam się tam. Sześć sypialni, sześć łazienek, mnóstwo miejsca dla was wszyst­kich, łącznie z psami. - Spojrzał z czułością na pudle. Człowiek, który tak lubił psy, nie mógł być przecież zły do szpiku kości? Okej, pomyłka. - I mamy szczęście, bo Em zgodziła się jechać z nami. - Objął mnie w talii i przyciągnął do siebie, przyszpilając do swojego boku żelaznym chwytem, który, zapewniam, był o wiele silniejszy, niż na to wyglądał. - Spędzić z nami święta.

Nie mogłam nawet spojrzeć na Christophera. Wiedziałam, że nie zniosłabym urazy i rozczarowania, które zobaczyłabym w jego oczach. Serce i tak mi pękało.

- Idźcie się pakować - rzucił Brandon do Nikki. - Nie mamy wiele czasu. Samolot już tankuje paliwo. - Nikki pisnę­ła radośnie i wypadła z salonu, pędząc po swoje rzeczy. - Pani Howard - ciągnął Brandon. - A pani? Jak szybko uda się pani zebrać? W godzinę?

Pani Howard stała jak słup soli. Wiele przeszła przez ostat­nie miesiące. Dzisiejsza noc też nie będzie lekka. Zdołała tylko powiedzieć:

- Tak. Chyba tak.

Zawołała psy i ruszyła po schodach na górę. Steven pierw­szy napadł na Brandona, kiedy obie kobiety wyszły.

- Przepraszam - zaczął zimno - ale mamy ci tak po prostu zaufać? Twoim ojcem jest Richard Stark. To przez niego znaleź­liśmy się w tej sytuacji.

- Och, doskonale rozumiem twoje wątpliwości - odparł Brandon. - Ale pamiętaj, że nienawidzę mojego ojca.

- To prawda - powiedziała Lulu ze skrzypiącej kanapy. - On go naprawdę nienawidzi. Ciągle to powtarza. Nawet kiedy nie jest pijany.

- I w głowie mi się nie mieści - ciągnął Brandon, nie obra­żając się za uwagę Lulu - że mógł zrobić coś takiego. Z radością zrobię, co w mojej mocy, żeby wam pomóc i jakoś to wynagro­dzić. Lulu, zamówiłem taksówkę dla ciebie i twojego znajomego - wskazał ruchem głowy Christophera - żeby was odwiozła na Manhattan. Powinna tu być lada chwila. Naprawdę przepraszam za kłopot. Jeśli mogę coś jeszcze zrobić... Cóż, wystarczy po­prosić..

- Kłopot? - Christopher zrobił krok w jego stronę. Teraz mu­siałam na niego spojrzeć, chociaż wcale tego nie chciałam. Jego twarz wykrzywiała mordercza furia. A w oczach miał tę samą urazę, której bałam się przed chwilą. - Nazywasz to kłopotem? Twój ojciec kazał zamordować dziewczynę i przeszczepić mózg innej dziewczyny do jej ciała, a ty to nazywasz kłopotem?

Brandon ledwie na niego spojrzał.

- Posłuchaj, kolego - wycedził przez zęby. - Staram się jak mogę, okej? Próbuję ich zabrać w bezpieczne miejsce i ocalić doktora przed utratą pracy... i życia. Ale nie wszystko naraz. Spróbuj dorastać przy takim ojcu jak Richard Stark. Mówię ci, że to niełatwe.

Christopher niemal dyszał z wściekłości. Spojrzał na mnie, przyklejoną do biodra Brandona.

- Em, chyba nie chcesz naprawdę jechać z tym pajacem?

- Hm... - mruknęłam. Nie czułam się w tej chwili na siłach, żeby poradzić sobie z tą sytuacją. Poza tym, choć moje serce pękało, mózg pracował na zwiększonych obrotach. Być może uda nam się wybrnąć z tej sytuacji, jeśli wszyscy będą grali swoje role. Łącznie z Christopherem, - Musimy o tym dyskutować akurat teraz?

- Tak. - Głos Christophera był lodowaty jak powietrze na dworze. -Akurat teraz byłoby fajnie.

- Słyszałeś panią. - Głos Brandona był równie lodowaty jak Christophera. - Powiedziała, że chce to odłożyć na potem.

Lulu, zdenerwowana, wstała z kanapy.

- A co z rzeczami Stevena i Nikki... znaczy, Em? - zapyta­ła. - Wszystko jest w naszym mieszkaniu na Manhattanie.

- Nie szkodzi - stwierdził Steven. - Mogę sobie kupić

nowe.

- Odeślę je wam - obiecała Lulu. Posłała mu spojrzenie pełne uczucia, ale niczego nie zauważył. Wciąż podejrzliwie przyglądał się Brandonowi. - Żaden kłopot.

- Mogą śledzić paczkę - zauważył Christopher. Sądząc po minie, chyba nie był w najlepszym humorze. - Em, naprawdę muszę z tobą porozmawiać.

- Będzie mnóstwo czasu na rozmowy - powiedział Bran­don, puszczając mnie, by podejść do okna, unieść zasłonę i wyj­rzeć na dwór - kiedy już umieścimy Howardów w bezpiecznym miejscu. W tej chwili najważniejsze, żeby mój ojciec ani jego ludzie nie dotarli tutaj, zanim zabierzemy stąd Nikki i panią Howard.

Lulu zrobiła zaniepokojoną minę.

- A to się może stać? Wiedzą, że tu jesteśmy?

- Wszystkie limuzyny Starka są wyposażone w system na­mierzający - rzucił od niechcenia Brandon. - Jeśli mój szofer zgłosił, że auto zostało skradzione, a zapewne to zrobił...

Steven zaklął. Zakryłam dłońmi twarz. Nie do wiary, że nikt z nas o tym nie pomyślał.

- Och, nie martwcie się - powiedział Brandon, widząc na­sze miny. - Już zadzwoniłem i dałem im znać, że nic mi nie jest. Ale jestem pewien, że jeśli którykolwiek z ludzi ojca przyłożył się do roboty, to musi się zastanawiać, co robię w domu neuro­chirurga z Instytutu Starka.

Doktor Fong zrobił jeszcze bardziej nieszczęśliwą minę i jakoś tak skulił się w sobie. Zrobiło rai się go żal. Chciał tylko postąpić przyzwoicie.

Jak my wszyscy, prawda?

- O - rzucił Brandon, wciąż wyglądający przez okno. - Jest taksówka,

Zobaczyłam, że Lulu się odwróciła i -jakby nie była w sta­nie dłużej się powstrzymać - podbiegła do Stevena i zarzuciła mu ręce na szyję. Tak gorącego uścisku chyba w życiu nie wi­działam... Aż czapka jej spadła z głowy.

Zaskoczenie to za słabe słowo, żeby opisać wyraz twarzy Stevena. Ale to było pozytywne zaskoczenie. Przytulił Lulu, zanim się zorientował, co właściwie robi. Po chwili opuścił

ręce.

- Ależ, Lulu! - powiedział, jednocześnie zadowolony i po­ruszony.

- Nic na to nie poradzę. - Stałam dość blisko, żeby usłyszeć szept Lulu. - Będę za tobą tęsknić. Obiecaj, że jakoś się ze mną skontaktujesz. Ale tylko jeśli to będzie bezpieczne.

- Postaram się - odparł Steven. Wyciągnął rękę i kciukiem otarł łzę z jej twarzy. - Uważaj na siebie. I nie spędzaj całego czasu, trenując gotowanie kurczaka w winie.

Lulu roześmiała się przez łzy i go puściła. Odwróciła się i spojrzała na mnie oczami pełnymi łez.

- Nikki - zapytała. - Na pewno wszystko w porządku? _ Tak - zapewniłam.

- Czyli... - Zrobiła skołowaną minę. - To jednak nie była zamiana umysłów?

- Nie - odparłam, śmiejąc się cicho.

- Ale... jedziesz z nimi? Dlaczego? - chciała wiedzieć. I co z Fridą?

- Nie mogę ci powiedzieć dlaczego - odparłam, czując, jak puls nagle mi przyspiesza. Nie mogłam jej tłumaczyć, że psy­chopatyczny syn miliardera ubzdurał sobie, że jest we mnie za­kochany i zmusza mnie do tego wyjazdu szantażem. -I nie mów nic Fridzie, okej? Nie wolno ci. Wiesz, że to wszystko nie może wyjść poza ten pokój. To poważna sprawa. Stawką jest ludzkie życie. Powiem Fridzie, że wyjechałam na święta z... - spoj­rzałam na Brandona, który opuścił zasłonę i obserwował nas z uśmieszkiem; po moich plecach przebiegł mi dreszcz, który nie miał nic wspólnego z faktem, że ogień w salonie wygasł dawno temu - z moim chłopakiem. Łzy pociekły z oczu Lulu.

- Z twoim chłopakiem? A co z... - Jej spojrzenie powędro­wało w stronę Christophera.

Wyciągnęłam ręce i uściskałam przyjaciółkę. Jej ciało wy­dało się takie drobne.

- Wiem - szepnęłam żałośnie. Nad jej ramieniem spojrza­łam na Christophera. Jego twarz była nieodgadniona.

- Opiekuj się nią- szepnęłam, wskazując Lulu. Ku mojej uldze kiwnął głową.

Na schodach dał się słyszeć tupot i w pokoju pojawiły się psy, a za nimi Nikki i jej mama. Obie z podróżnymi torbami.

- Chyba jesteśmy gotowe - oznajmiła pani Howard. Prze­brała się w wyjściowe ubranie i się umalowała, a nawet uczesała włosy. Wyglądała całkiem nieźle i o wiele bardziej przypominała atrakcyjną kobietę ze zdjęć, które Steven rozesłał do redakcji telewizyjnych wiadomości. Było jasne, po kim Nikki odziedzi­czyła urodę.

Nikki wciąż była w trakcie nakładania makijażu. Jej wło­sy też były, że tak powiem „w trakcie" na wpół wyprostowane prostownicą. Wyglądała na zirytowaną, że się ją pogania. Wciąż miała na sobie piżamę,

- Świetnie - stwierdził Brandon, ignorując psy ujadające u jego stóp i szczoteczkę do tuszu w dłoni Nikki. Podszedł do frontowych drzwi i je otworzył, wpuszczając podmuch zimnego powietrza. - Więc jedźmy.

Szłam z opuszczoną głową, z włosami na twarzy - nie tylko dla osłony przed mrozem, ale żeby nie widzieć, co dzieje się wokół mnie. Stąpałam po świeżym śniegu, który wciąż padał spokojnie w coraz jaśniejszym świetle poranka. Nie chciałam patrzeć na Christophera... Nie chciałam odpowiadać na jego pytania. A już na pewno nie kłamstwami, do których zmusił mnie Brandon.

No i nie chciałam się żegnać. Już miałam wsiąść za Nikki do limuzyny, gdy twarda dłoń zacisnęła się wokół mojego ramienia i głos Christophera - poznałabym go wszędzie - powiedział:

- Em.

Zamknęłam oczy i się odwróciłam. Kiedy znów je otworzy­łam, ujrzałam Brandona stojącego po drugiej stronie limuzyny, patrzącego prosto na mnie. Uśmiechał się.

- Zdaje się, że ten młody kolega chce z tobą porozmawiać - powiedział.

Znienawidziłam go wtedy. Nigdy nikogo nie nienawidziłam tak mocno, jak Brandona w tej chwili.

I przysięgłam sobie, że kiedy się to wszystko skończy-jeśli kiedykolwiek się skończy - znajdę sposób, żeby się na nim ode­grać. Tak jak on próbował się odegrać na swoim ojcu.

Odwróciłam głowę i odrzuciłam włosy, żeby lepiej widzieć.

Christopher przyglądał mi się uważnie. W zimnym powie­trzu widać było chmurki jego oddechu. Policzki miał różowe, jak zawsze na mrozie.

Ale jego niebieskie oczy płonęły.

- Em, co ty robisz? - zapytał z przejęciem. - Dlaczego z nimi jedziesz?

- Muszę - odparłam, patrząc wszędzie, tylko nie w te pło­nące oczy.

- Dlaczego? - chciał wiedzieć. - Nic im nie będzie. Steven jest z nimi.

- Dlatego - powiedziałam, patrząc na lawendowe chmury na niebie. Gdziekolwiek, byle nie w twarz Christophera - że Brandon mnie o to poprosił.

- Brandon cię poprosił? - Christopher uniósł głos ze zdumie­niem. - Do cholery, kogo obchodzi, czego chce Brandon Stark?

- Hm, wydaje mi się, że ją to obchodzi - rzucił Brandon z drugiej strony auta. - Powiedz mu, Em.

- Co masz mi powiedzieć? - spytał Christopher.

- Powiedz mu - powtórzył Brandon. Podkreślał swoje sło­wa, stukając palcami w dach limuzyny. - O nas.

- O nas - powtórzył Christopher. Widziałam kątem oka, jak jego głowa obróciła się ku mnie. Jako że nie mogłam pa­trzeć mu w twarz, słyszałam tylko osłupienie w jego głosie. - Ty i Brandon to „wy"? Od kiedy?

. Wiedziałam, co muszę zrobić. Brandon wytłumaczył mi to w holu doktora Fonga tak jasno, że nawet dziecko by zrozumiało. Nie miałam wyboru. Musiałam to zrobić, bo rodzina Howardów była teraz moją rodziną i musiałam ich chronić, tak jak chroniła­bym moich prawdziwych rodziców. Rodzina to nie tyko ludzie, którzy cię wychowali. Rodzina to nie tylko ludzie, w których żyłach płynie ta sama krew.

Rodzina to ludzie, którzy cię potrzebują. Ci, którzy nie mają nic, kiedy ty masz wszystko.

Musisz robić to, co dla nich dobre. Musisz, nawet jeśli to łamie ci serce.

Poza tym mogłam pierwsza, przed Brandonem, wydobyć z Nikki, co wie i wykorzystać tę informację przeciw niemu. Wy­plątałabym się z tego, odkręciła wszystko i odzyskała Christop­hera. Jakimś cudem. Zgadza się?

Ale zanim to się uda... Musiałam grać, tak jak kazał mi Brandon.

- Chodzę z nim już od jakiegoś czasu - powiedziałam Christopherowi. Każde słowo bolało jak świeża rana. - Próbowałam ci powiedzieć. - Uniosłam głowę i spojrzałam mu w oczy. - Gdybyś wcześniej, kiedy jeszcze żyłam, powiedział, że coś do mnie czu­jesz, może wszystko wyglądałoby inaczej. Ale czekałeś za długo. Czekałeś, aż stałam się kimś innym. I jestem z kimś innym.

Nie bardzo wiedziałam, skąd biorą się te słowa. Ale nie wy­myślałam ich na polecenie Brandona. Wyrażały moje prawdzi­we uczucia i wydobywały się prosto z wnętrza. I towarzyszyły im prawdziwe łzy, gorące i gwałtowne, które popłynęły z moich oczu.

- O czym ty mówisz? - spytał Christopher łamiącym się głosem.

- Może gdybym podobała ci się taka, jaka byłam przedtem - ciągnęłam brutalnie. - Ale tak nie było. A teraz już za późno.

Widziałam, że każde słowo, które wypowiadałam i które ra­niło mnie jak nóż, na niego działało jak pięść wbita w brzuch. Rumieniec zniknął z jego policzków. Teraz jego twarz była biała jak śnieg leżący wokół nas.

- Widzisz - powiedziałam. Nie wiem, dlaczego mówiłam dalej. Może przez to zdjęcie. Moje zdjęcie, które trzymał w po­koju. Ciągle stało mi przed oczami. Nie mogłam uwierzyć, że miał je przez cały ten czas. Nie mogłam uwierzyć, że przez cały czas mnie kochał, tak jak ja kochałam jego. A teraz musiałam mu wybić tę miłość z głowy, bo nie chciałam, żeby zrobił coś głupie­go, co mogłaby mu zaszkodzić. -Teraz jestem z Brandonem. I... i kocham Brandona. Jadę z nim. Więc... Żegnaj.

Uciekłam do limuzyny, zanim Christopher zdążył coś po­wiedzieć. I zanim zdążyłam jeszcze raz spojrzeć w jego twarz. Usiadłam między Nikki a jej mamą. Cosabella wskoczyła mi na kolana. Pani Howard spojrzała na mnie z troską i zapytała:

- Skarbie, dobrze się czujesz?

- Tak - odparłam, ocierając łzy grzbietami dłoni. - Przepra­szam za to.

- Boże - mruknęła Nikki. Wciąż tuszowała sobie rzęsy. A mówili, że to ja jestem podła.

Jakoś nie poprawiło mi to humoru. Zobaczyłam, że Steven, sie­dzący na miejscu kierowcy, przechylił wsteczne lusterko, żeby mnie widzieć. Popatrzył na mnie... ale nie powiedział nic. Ani słowa. Tylko patrzył. Zupełnie jakbyśmy mieli jakiś wspólny sekret.

Co to było, nie miałam pojęcia.

Ale wiedziałam, że w bitwie, która mnie czekała, mam w Stevenie Howardzie sojusznika.

W sumie chyba zawsze to wiedziałam. Musiałam tylko zna­leźć jakiś sposób, żeby dać mu znać, co się naprawdę dzieje. Zanim będzie za późno.

- No dobra - rzucił wesoło Brandon, wsiadając za mną do limuzyny. - Wszyscy na miejscach? - Nie czekając na odpo­wiedź, zamknął drzwiczki. Ten dźwięk był dla mnie jak koniec świata. A przynajmniej jak koniec moich nadziei i marzeń. Nie żebym miała ich wiele, przynajmniej ostatnio.

- Boże. - Nikki westchnęła z rozkoszą. ~ Tęskniłam za li­muzynami.

- Biuro Podróży Starka to najlepszy sposób na przemiesz­czanie się z miejsca na miejsce -powiedział Brandon. Sięgnął do lodówki i wyjął z niej butelkę. - Komu szampana? Och, przepra­szam, tobie nie, Steven. Ale dogonisz nas, kiedy dojedziemy na miejsce. Wiesz, jak trafić na lotnisko Teterboro? Nie, oczywiście że nie wiesz. Pozwól, że będę cię pilotował. Lepiej nie wpisywać celu w GPS-ie. Staramy się utrzymać tę podróż w tajemnicy...

Przelazł na przednie siedzenie, żeby pilotować Stevena. Gdy limuzyna powoli ruszyła podjazdem, przekręciłam się na siedzeniu, żeby popatrzeć przez przyciemniane szyby. Zoba­czyłam, jak doktor Fong się odwraca i zamyka za sobą drzwi. Jego gehenna wreszcie się skończyła.

Widziałam Lulu stojącą przy taksówce. Wiatr szarpał jej bu­fiastą sukienkę, która wydymała się jak czarna peleryna.

I dostrzegłam Christophera, stojącego w tym samym miej­scu, gdzie się rozstaliśmy. Patrzył za nami - za mną, coraz mniejszy i mniejszy,

Patrzyłam na niego, aż przestałam go widzieć, bo przez łzy nie widziałam już niczego.

PodzięKowania

Autorka chce podziękować Beth Ader, Jennifer Brown, Barb Cabot, Laurze Langlie, Morgan Matson, Abigail McAden, MicheleJaffe i Benja-minowi Egnatzowi, bez których ta książka nie mogłaby powstać.

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cabot Meg Top Modelka 2 Nie chcę być dziewczyną z wybiegu
Cabot Meg Top modelka 02 Nie chcę być dziewczyną z wybiegu
Cabot Meg Top modelka 02 Nie chcę być dziewczyną z wybiegu

więcej podobnych podstron