Blemish
41. Twój i tylko dla Ciebie
Siedzieli na parapecie okna - w tym ulubionym odludnym korytarzu, blisko kuchni. Harry gryzł jabłko, a Draco mu się przyglądał - tak jak właściciel może przyglądać się swojemu zadowolonemu zwierzątku. Ślizgon miał niesamowite wrażenie deja vu. Już kiedyś byli w tym miejscu, kiedyś Harry siedział tutaj z jabłkiem... Tak, na pewno tak. Brakowało jeszcze tylko rudej Weasley, żeby poczuł się jak wtedy.
Pochylił się i pocałował chłopaka. Usta Harry'ego smakowały owocowym sokiem - ale to wcale mu nie przeszkadzało. Draco uśmiechnął się prawie niedostrzegalnie.
- Hej! - Obaj drgnęli przestraszeni - ale to była tylko Ginny. Musiała właśnie wyjść zza rogu korytarza - teraz uśmiechała się szeroko. Świat jest dziwny - pomyślał Draco, wzdychając ciężko.
- Musisz przyłazić tutaj akurat teraz?
- Każdy moment jest dobry. A chyba trafiłam na najlepszy. - Zachichotała, podchodząc bliżej. Jej oczy błyszczały wesoło. Jak mogła tak się zachowywać, kiedy dopiero co widziała obściskujących się facetów?! Kobiety. - Słodcy jesteście.
- Jeszcze jedno takie słowo, a... - Harry zamilkł, szukając właściwego określenia. Draco i Ginny roześmieli się radośnie.
To było piekielnie dziwne, prywatnym zdaniem Ślizgona. Nie sam śmiech, ale... Wszystko. To, że teraz tak zwyczajnie siedzą tutaj, przekomarzają się z Weasley, że potrafią jeszcze się uśmiechać... Żyć nadal. Normalnie. Jakby... jakby równonocy nigdy nie było. Jakby Znak nie bolał, a Czarny Pan to tylko zły sen. To takie... irracjonalne. A co najdziwniejsze - wcale nie musieli udawać, że wszystko jest w porządku. Rzeczy działy się same z siebie, zupełnie naturalnie.
Świat jest dziwny.
- Hej Ginny, coś cię chyba męczy. Co się stało? - zapytał Harry Potter, wcielenie taktu i subtelności. Uchylił sobie okno, żeby wyrzucić ogryzek.
- Och... No bo wiecie... - Ginny wykręcała sobie palce, zupełnie jak uczennica podczas trudnego egzaminu. - Znacie Jaimiego Tarrela z Ravenclawu? - Skinęli głowami. Draco niejasno przypominał sobie wysokiego i chudego jak tyczka chłopaka, z przydługimi włosami. Znał go tylko z widzenia - był chyba nawet jakimś obrońcą, czy pałkarzem w drużynie Krukonów. Jednak w tym roku odwołano rozgrywki, więc Ślizgon nic więcej nie mógł o nim powiedzieć.
- I co z nim?
- Eee... On... pocałował mnie. - Ginny zarumieniła się straszliwie. Draco wykrzywił drwiąco usta.
- Wydawało mi się, że akurat ty, Weasley, nie masz problemów z całowaniem kogokolwiek.
- Och, daruj sobie - parsknęła gniewnie. Harry przezornie milczał. - Chodzi o to, że ja wcale nie chcę z nim być. Ale... No... On jest taki miły, zabawny i w ogóle... Tylko... Kiedy się z nim całuję, czuję się tak, jakbym robiła to z własnym bratem! - Uniosła dłonie do twarzy, starając się ukryć zażenowanie.
- No to powiedz mu to po prostu - odparł Harry, wyciągając z torby jeszcze jedno jabłko. Ginny spojrzała na niego przez palce, tak jakby właśnie wyrosły mu czułki.
- Gdyby to było takie proste, to...
- Weasley, to JEST proste - westchnął Draco, zupełnie zrezygnowany. Kobiety naprawdę bywają dziwne. Małe rzeczy, wszystkie je prędzej czy później wykończą małe rzeczy. - Większość facetów da się wykastrować jednym zdaniem. Powiedz mu, że wolisz go jako przyjaciela niż kochanka. To naprawdę działa.
Harry zaczął się krztusić - ale Draco nie miał pojęcia czy dławi się jabłkiem, czy dusi ze śmiechu.
***
Nadeszła wilgotna i dżdżysta sobota. Deszcz zacinał o szyby, niebo było szare i ciężkie od chmur. Nic nie zapowiadało poprawy pogody - prawdopodobnie cały następny tydzień będzie mokry i nieprzyjemny. Wszystko na zewnątrz wydawało się zrobione z wody i błota. Koniec marca przypominał bardziej późną jesień niż wczesną wiosnę.
Harry, ukryty pod peleryną niewidką, zbiegł szybko po schodach prowadzących do lochów. Dopiero minęło śniadanie, jednak atmosfera w zamku była tak senna i nudna, że wszyscy woleli siedzieć w dormitoriach niż włóczyć się po korytarzach. Mimo to jednak założył magiczny płaszcz - wcale nie uśmiechało mu się odpowiadanie na te trudne pytania, gdyby jednak na kogoś się natknął. Co Harry Potter robi przed przejściem do Salonu Slytherinu? Czego Harry Potter tutaj szuka? Czy Harry Potter znowu coś knuje?
Nikt nie zauważył, kiedy prześlizgnął się przez drzwi do komnat ślizgonów. Ludzie uczyli się albo rozmawiali, kilku młodszych chłopców grało w czarodziejskie szachy. Harry szybko wypatrzył blond głowę swojego kochanka - Draco siedział przed kominkiem, kończył pisać jakieś wypracowanie. Kilka kosmyków opadło mu uroczo na twarz. Rozmawiał cicho z Blaisem i jeszcze jakimś Ślizgonem, którego Harry nie znał z imienia.
Gryfon podszedł do blondyna i musnął palcami jego szyję, tuż nad kołnierzykiem. Draco rozejrzał się, zdumiony. Jednak, kiedy niczego nie dostrzegł, zrozumienie błysnęło w jego oczach - paradoks. Gryfon uśmiechnął się do siebie.
- Idę do pokoju. Muszę się przespać, bo padnę tutaj. - Blondyn wstał od stołu. Jego kumple tylko pokiwali głowami, skupieni na swoich pergaminach. Harry poszedł za nim do sypialni, uważając, żeby nie potrącić żadnego mebla - ani tym bardziej Ślizgona.
- Myślałem, że wpadniesz dopiero w nocy. - Uśmiechnął się Draco, kładąc na łóżku. Gryfon zrzucił z siebie pelerynę, gdy tylko chłopak zamknął drzwi i wyciszył pokój.
- W nocy też. Ale wtedy będziemy robić tyle różnych rzeczy, że nie będzie czasu pogadać. - Harry również się uśmiechnął, odsuwając sobie krzesło.
- A o czym to masz pragnienie rozmawiać? - Draco wyciągnął się na łóżku. Najwyraźniej miał ochotę robić „różne rzeczy” już teraz. Harry westchnął w duchu - wcale nie chciał niszczyć tego sielankowego nastroju. Jednak... jednak czasami trzeba robić to, czego się nie chce.
- Myślałem o Znaku. I o tym, co będzie, kiedy Voldemort wezwie śmierciożerców następnym razem - powiedział bardzo cicho zielonooki. Draco zamarł - uśmiech zastygł na jego twarzy, by po chwili zniknąć zupełnie. Blondyn podniósł się, zaciskając palce na prześcieradle.
- I co wymyśliłeś? - Harry widział, jak chłopak sili się, żeby być tak samo nonszalancki jak zazwyczaj. Jednak zupełnie mu to nie wychodziło. Gryfon tylko westchnął i zaczął bawić się leżącą na stole zapalniczką Draco. Musiał zająć czymś ręce.
- Potrzebny mi element zaskoczenia. Frontalny atak byłby samobójstwem. Jedna z rzeczy, której nauczyłem się od Ślizgonów: trzeba się skradać i czaić, dopóki nie nadarzy się okazja. - Uśmiechnął się lekko, chociaż radość szybko spełzła z jego oblicza. Kątem oka dostrzegł, jak Draco chowa twarz w dłoniach.
- Jesteś szalony. Co niby chcesz zrobić? Co według ciebie znaczy „czaić się” w Kręgu? - Głos blondyna był chłodny, wyprany z emocji. Jednak Harry był przygotowany na trudną rozmowę.
- Mówię o tym, że... jeśli pojawiłbym się tam tak, jak tu stoję, to pewnie nie zdążyłbym nawet mrugnąć, zanim trafiłyby mnie ze trzy avady. - Draco skinął głową, zupełnie poważnie. To było przecież oczywiste!
- A w związku z tym...?
- Tak... więc... w związku z tym nie mogę pozwolić na to, żeby rozpoznali mnie od razu - wyrzucił z siebie w końcu. Patrzyli sobie przez chwilę w oczy.
- Genialne. Naprawdę genialne. - Jedynym określeniem, którym Harry mógłby opisać w tej chwili głos Draco, było „drewniany”.
Blondyn wstał sztywno. Jego twarz wciąż nie wyrażała niczego. Oczy miał chłodne niczym arktyczny lód. Podszedł do szafy - otworzył ją szeroko i z samego dna, zza butelek rumu i wina, wyjął biały przedmiot. Harry pamiętał, że widział to już kiedyś, dawno temu, tego dnia, kiedy po raz pierwszy spał u Dracona. Ale wtedy nie miał okazji przyjrzeć się bliżej - wydarzyło się tyle, że szybko zapomniał o tym epizodzie. Dopiero teraz...
Draco wyciągnął do niego rękę, wciąż nie odzywając się ani słowem. Harry zgrabiałymi nagle palcami wziął z jego dłoni białą maskę.
Maska była gładka, tak duża, by zakrywać dokładnie całe oblicze śmierciożercy. Wyobrażona na niej „twarz” nie miała żadnego wyrazu - zimna ignorancja. Bez cienia emocji. I to chyba właśnie najbardziej przerażające. Gdyby się uśmiechała, wyglądałoby to zbyt sztucznie; groteskowo, jak jeden z teatralnych rekwizytów. Natomiast jeśli miałaby jakiś groźny grymas... Śmieszne - to na pewno nie budziłoby respektu!
Tymczasem tutaj był tylko chłód, prawdziwy lód. Harry dziwił się, że jego ręce jeszcze nie pokryły się szronem.
Chłopak pamiętał, kiedy ludzie w tych maskach mierzyli w niego, rzucali najstraszniejsze zaklęcia. Pamiętał ich oczy. Oczy są ponoć zwierciadłem duszy - a gdy ci ludzie mieli na twarzach maski, wydawało się... Wystarczało jedno spojrzenie w ich oczy, by dowiedzieć się o nich wszystkiego. Nie mogli niczego ukryć - ani uśmiechem, ani niczym innym. Mieli przecież tylko białe maski.
Harry obracał delikatny przedmiot w dłoni. Materiał, z którego został wykonany był cienki jak papier, miał też podobną fakturę. Jednak czuło się w nim coś takiego, co mówiło, że to nie może być zwyczajna rzecz. Przecież papier - prozaiczna celuloza - nie zmienia normalnych ludzi w potwory bez uczuć!
Voldemort kazał swoim sługom nosić maski, nie po to, by nie znali nawzajem swoich twarzy. A nawet jeśli, nie był to jedyny powód. Pod taką zasłoną każdy stawał się anonimowy, wyzbywał się wszelkich zahamowań. Mógł robić wszystko, cokolwiek chciał - ze świadomością, że nikt nigdy niczego mu nie zarzuci, gdy wróci do zwyczajnego świata - do nudnej pracy za biurkiem, bezmyślnych podwładnych, tudzież szefa; kochającej z pewnością żony i rozwrzeszczanego dzieciaka. Śmierciożercy mogli szantażować, torturować i zabijać, jakkolwiek chcieli i kiedykolwiek mieli ochotę; bez żadnych zahamowań typu „co ludzie powiedzą”. Maski były jak skrzydła - uwalniały. Wyzwalały to, co na zawsze miało pozostać ukryte.
Gdy ludzie wiedzą, że nikt ich nie rozpozna, budzi się w nich wszystko, co najgorsze. Nigdy to najlepsze. Dobrem chcemy się chwalić - zło najpiękniej lśni tylko w mroku.
A Czarnego Pana ludzie w białych maskach oszukać nie mogli. Jemu wystarczyło jedno spojrzenie w ich oczy, aby dowiedzieć się wszystkiego.
Harry wyrwał się z zamyślenia, kiedy Draco rzucił mu na kolana jeszcze jedną rzecz. Czarny materiał w tym miejscu - w Hogwarcie - wyglądał jak strzęp ciemności. Szata śmierciożercy.
- Zadowolony? - zapytał Draco, opierając się o szafę. Ręce miał skrzyżowane przed sobą, w oczach tliły się iskierki gniewu. - Tego właśnie chciałeś?
- Tak. Myślę, że tak - odparł Harry, zupełnie spokojnie. Chyba to zirytowało Dracona jeszcze bardziej - Ślizgon wymruczał coś wściekle.
Gryfon zignorował to. Wstał i otworzył drzwi szafy, przeglądając się w wielkim lustrze. Nie patrząc na Draco, zarzucił na siebie czarny płaszcz. Rękawy były obszerne, tylko trochę za długie. Zapiął te kilka guzików - ostatni, pod samą szyją zrobiony był z opalu lub czegoś podobnego. Chłopak naciągnął na głowę kaptur, ukrywając twarz w cieniu. Sięgnął za siebie, biorąc do ręki maskę. Wahał się tylko chwilę.
***
Coś w duszy Draco, co jeszcze przed chwilą potrafiło miotać się i warczeć z gniewu, teraz skuliło się w kącie umysłu, zupełnie przerażone. Wściekła puma skurczyła się do oszalałego ze strachu, małego kociaka. Nic więcej z niej nie pozostało.
Draco odwrócił wzrok, nie chciał patrzeć na Harry'ego. O ile to wciąż był Harry. Bo teraz Ślizgon wcale by się nie zdziwił, gdyby ten ktoś nagle wymierzył w niego różdżką. Zielony błysk - tak, tego można by się nawet spodziewać. To wcale nie było takie nieprawdopodobne, kiedy te niesamowicie zielone oczy otaczała śnieżna biel maski. W mroku kaptura barwa tęczówek wydawał się jeszcze głębsza. To już nie był po prostu kolor avady - tylko wszystkie mordercze zaklęcia razem wzięte. Wszystkie wypowiedziane kiedykolwiek - teraz płonęły w tym właśnie spojrzeniu. Jakby były tam zawsze.
- Wyglądam jak oni - powiedział cicho Harry, patrząc na swoje odbicie. Draco był wdzięczny wszystkim bogom, jacy kiedykolwiek istnieli, za to, że jego głos nie był syczącym szeptem.
- Tak. - Tylko tyle Ślizgon zdołał z siebie wydusić. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo ściśnięte jest jego gardło.
- Hej... - Harry spojrzał na niego badawczo. Zbliżył się o krok - wciąż w pelerynie i masce, jakby zupełnie nie zwracał na te elementy uwagi. Jakby nie były niczym znaczącym - ot, zupełnie naturalne, zwyczajne zabawki. Draco w ostatniej chwili opanował dojmującą chęć ucieczki. - Coś nie tak?
- N... nie. - Kłamca!
- Draco... Może i wyglądam jak pies Voldemorta. Ale tylko wyglądam. Tak trzeba, prawda? Więc... nie zapomnij o tym, że tutaj... - Harry wziął jego dłoń i położył sobie na piersi, obleczonej czarnym materiałem. Draco czuł bicie serca chłopaka, ale był w stanie myśleć tylko o pelerynie śmierciożercy. - Tutaj wciąż jestem taki sam. I zawsze będę.
Draco westchnął. Zdjął z twarzy Gryfona białą maskę i szybkim szarpnięciem zrzucił kaptur. Te rozczochrane włosy, oliwkowa skóra... Tak, to Harry. Nikt inny. To Harry. To wciąż on, nic się nie zmieniło. Nie zmieni się. Może nigdy. Teraz to Harry i jest dobrze. Ślizgon pochylił się i pocałował go delikatnie. Usta Gryfona były jak zwykle cudownie miękkie... To on. Nikt inny, to nadal jest on...
- Zawsze będę, wiesz? Zawsze. Twój i tylko dla ciebie - wymruczał Harry, rozpinając czarną szatę.
***
Harry przewrócił stronę - po raz kolejny oglądał książkę o czarodziejskich grach, którą dostał na Gwiazdkę od Hermiony. Obok leżał jeszcze Quidditch przez wieki - Gryfon porównywał informacje zawarte w obu lekturach. Coś w rodzaju pracy badawczej.
- Harry? - Podniósł głowę. Hermiona przysiadła się do jego stolika. Obok jej fotela wylądował stos książek. Jedna z nich od razu wskoczyła na stół, otwierając się na zaznaczonej zakładką stronie. Hermiona przylewitowała sobie jeszcze pergamin i pióro.
- Co tam?
- Harry, czy zacząłeś powtarzać już cokolwiek do owutemów?
- Owutemów? Ale przecież... Och... - Dziewczyna spojrzała na niego dziwnie - zupełnie jak McGonagall!
Owutemy?! Pierwsze słyszał! Przecież egzaminy są dopiero w czerwcu, a teraz jest... Koniec marca. Kwiecień, maj... Och.
- Zostały jeszcze trzy miesiące! - obronił się rozpaczliwie, jednak Hermiona oflankowała go palącym spojrzeniem, roznosząc jego oddziały w pył.
- No właśnie. Trzy miesiące. To TYLKO trzy miesiące na powtórzenie siedmiu lat nauki!
- Hermi, przestań. Przecież dwa lata temu całkiem dobrze poszły mi sumy, na pewno pamiętam jeszcze dość, by zdać owutemy. Poza tym teraz nie muszę uczyć się z aż tylu przedmiotów, co wcześniej. - Spróbował odchylić się nonszalancko na fotelu, ale wypadło to raczej żałośnie. Dziewczyna spojrzała na niego jak na chorą na katar traszkę. Obruszył się. - No co?
- Harry... Jeśli nie zdasz owutemów, nie będziesz miał żadnych szans na znalezienie pracy. Teraz nikt nie przyjmuje niekompetentnych ludzi... A ja jednak jakoś wątpię, żebyś pamiętał wszystko to, czego uczyłeś się na sumy.
- Och, no dobrze, w takim ra... - zaczął, ale dziewczyna nie pozwoliła mu skończyć. Jakby jakaś lampka zapaliła się w jej oczach. Od razu wcisnęła w jego ręce kilkanaście rolek pergaminu.
- Wspaniale! Nie ma to jak zabrać się do pracy od zaraz! Wiedziałam, że wystarczy ci tylko przypomnieć! - Podała mu jeszcze więcej pergaminu. - To są nasze notatki z zeszłego roku, z tego też zdążyłam już napisać. Jestem pewna, że jeśli będziesz korzystał z nich, to...
Nie dowiedział się, co się stanie, jeśli będzie korzystał z notatek Hermiony. Przyjaciółka zaczęła mówić tak szybko i z takim entuzjazmem, że po prostu nie mógł jej zrozumieć. Wbił tylko potulnie wzrok w pojawiające się w jego rękach zwoje.
„Jeśli nie zdasz owutemów, nie będziesz miał żadnych szans na znalezienie pracy.” Też coś... Jakby miał zamiar szukać jakiejkolwiek pracy. Hermiona oczywiście miała całkowitą rację - bez egzaminów nikt nie miał szans na normalne życie.
Tyle że ta teoria rozbijała się o postać Złotego Chłopca. Pfff... Po pierwsze - gdyby chciał, mógłby zostać każdym. Jeden z niewielu plusów, jaki ma blizna w kształcie błyskawicy. Ludzie płaszczyli się przed nim, jakby był jakimś... To nie znaczyło, że taka sytuacja mu odpowiadała. Naprawdę, czułby o wiele większą satysfakcję, gdyby do wszystkiego musiał dochodzić sam. Ale oczywiście nie - ludzie uwielbiali patrzeć na niego przez pryzmat Tego-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać.
Ale jest jeszcze punkt drugi, całkowicie niwelujący punkt pierwszy. On - Harry - nigdy nie będzie szukał żadnej posady. Nie dla niego „normalne życie”. To luksus, na który mogli pozwolić sobie zwyczajni ludzie. Bo... bo on już ma zadanie. Pieprzoną misję - bilet w jedną stronę, który wykupił zanim jeszcze się urodził.
Gdy tylko szkoła się skończy, wyjedzie daleko, daleko stąd. Będzie szukał horkruksów, walczył ze śmierciożercami i uchylał się przed klątwami Voldemorta. Może niekoniecznie w tej kolejności, ale przecież i tak innej przyszłości nie było. A do takiej, jaką on miał, nie potrzebne są żadne owutemy.
***
Draco siedział przy stole w niemal całkowitej ciemności. Tylko na czubku jego różdżki, włożonej w pustą butelkę, jaśniał maleńki płomyczek. Nie dawał zbyt wiele światła. Prawdę mówiąc sprawiał, że cienie stawały się jeszcze głębsze. Kiedy poruszony oddechem płomyk drgał, widmowe stworzenia tańczyły szaleńczo na ścianach.
To, co mogło być stołem i krzesłami stawało się nagle owadem o zbyt wielu nogach, podrygującym w śmiertelnym skurczu. Kandelabr był ptakiem o długim i ostrym dziobie, pochylającym się przy łóżku chłopaka - jakby chciał wydziobać resztki koszmarów z poduszki. Śmieci i butelki na podłodze zmieniały się w odległe miasta, wyspy na wzburzonym oceanie. A szafa... Nie, nie wolno myśleć o szafie.
Draco obrócił w palcach szklankę rumu. Był otępiały, otoczony oparami alkoholu. Jednocześnie jego myśli, choć odrobinę wolniejsze, wciąż pozostawały tak piekielnie jasne i logiczne. Pomijając demony utkane z cieni, oczywiście.
Spojrzał na leżące przed nim zdjęcie. To samo, które dostał od Harry'ego czternastego lutego. Ząbkowany brzeg i kolory herbaty... On i pięknooki.
Gdzie się podziały te słodkie czasy, kiedy wszystko było takie proste? - pomyślał po raz niewiadomo który. Ostatnio ta myśl zbyt często przychodziła mu do głowy. - Kiedy umknął im ten spokój, szczęście...? Tak... tak jakby nigdy go nie było. Ale przecież to wszystko się działo, musiało się wydarzyć! Przecież... przecież nie mógł sobie tego wymyślić. Nikt nie włożył do jego mózgu fałszywych wspomnień!
Ale w takim razie... co się stało? Kto ukradł ten spokój? Bo... bo on tu przecież jeszcze przed chwilą był. A teraz...
Życie to nie bajka. Nie ma złotych zamków, tęcza to nie schody do nieba. „Długo i szczęśliwie” to tylko mrzonka, ładnie brzmiący frazes, doskonały na zakończenie baśni. Ale nie istnieje w prawdziwym życiu. Nie ma prawa nawet zaistnieć - tak, jak żadna roślina nie może kwitnąć w ciemności.
To właśnie różni realny świat od marzeń. Nie istnieją dobre zakończenia.
Teraz widmo Czarnego Pana nie było już odległe. Teraz... to tylko dni, godziny. Tyle im zostało. Potem... potem świat się zmieni. Na zawsze.
Ale to nie może tak być... Rzeczy... rzeczy nie kończą się tak po prostu. Śmierć zawsze przychodzi szybko, niespodziewanie. Tylko ci, którzy mają nieszczęście zapaść na jakąś nieuleczalną chorobę muszą mieć jej świadomość. Ale... ale Draco był zdrowy! Więc dlaczego słyszał kroki tej kobiety w białym welonie? Nawet pomimo alkoholowego otępienia... Jej kroki, które mają rytm uderzeń serca...
Ma bose stopy i białą suknię; długą, szarpaną huraganem - nawet, kiedy nie ma wiatru. Pokazuje swoją twarz tylko tym, po których przychodzi. Dzierży biały miecz, wykuty z gasnącego w oczach blasku. Nie ma na nim żadnej rysy, nie ma też śladów krwi. Ta kobieta przechadza się po polach bitew, od czasu do czasu pochylając się i składając zimny jak świt pocałunek na czyichś stygnących wargach. Oczy jej kochanków są utkwione w jej obliczu - i tylko oni mogą widzieć jej twarz. Ale nikomu już o tym nie opowiedzą, nikomu...
Nie można czekać na śmierć tak bezczynnie! Trzeba walczyć do końca, robić coś... Draco cisnął prawie pustą szklankę o ścianę. Zamigotał płomyk - cień jakiegoś prehistorycznego jaszczura uchylił się w ostatniej chwili przed rozpryskującym się szkłem. Odłamki rozsypały się na całej podłodze - błyszczały jak gwiazdy.
Już wiedział. Nie mógł pozwolić, by pewne rzeczy się wydarzyły. Do nich - do Draco i Harry'ego - śmierć nie przyjdzie niespodziewanie. Słyszał przecież jej kroki, szczęk miecza rysującego ściany... A może to tylko deliryczna złuda? Nieważne teraz. Mógł działać, zrobić coś, by zapobiec... Temu właśnie.
Nigdy nie pozwoli Harry'emu spotkać się z Voldemortem. Nigdy. Przecież... nie może pozwolić mu umrzeć.
Usta Harry'ego należały tylko do niego - chłopak sam to powiedział. Nie odda go - nawet tej kobiecie w białym welonie. Nikomu.
***
CDN
Blemish
42. Zabawa, bezsensowna gra
Niebo za oknem przybrało już barwę pomarańczy - słońce powoli znikało za zielonym murem Zakazanego Lasu, poganiane przez zapalające się gwiazdy. Harry przyciągnął do siebie kolejną rolkę pergaminu. Dla świętego spokoju zaczął czytać wszystkie te rzeczy - przypominał sobie zaklęcia, ćwiczył z Hermioną... Inaczej dziewczyna pewnie zamęczyłaby go na śmierć ciągłym nagabywaniem. Zresztą pocieszający był fakt, że nie tylko on musiał uczyć się już teraz - prawie trzy miesiące przed egzaminami! Ron siedział tuż obok, zakopany w stosie notatek. Na Hermionę widocznie nie było mocnych - nawet jej chłopak musiał skapitulować. Prawdopodobnie niedługo broń złoży także cała reszta siódmego roku Gryffindoru - o ile dawno już tego nie zrobili.
Nie było dobrym rozwiązaniem o niczym nie informować przyjaciół. To znaczy - ani o Znaku, o Voldemorcie, o planach... Nic nie wiedzieli. Byli totalnie nieświadomi - mogli żyć spokojnie, cieszyć się, uczyć... Nie przejmowali się rzeczami, które ich nie dotyczyły. To był problem tylko Harry'ego - nikogo innego.
Byli jednak jego przyjaciółmi - chłopak bardzo chciałby być szczery, przynajmniej wobec nich. Ale co powiedziałby Ron, gdyby pokazał mu Znak? Jak zareagowałaby Hermiona na pomysł złożenia wizyty Temu, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać? Plan był kolejną rzeczą, którą powinien przemilczeć. Kolejną - bo wiele zdarzyło się w tym roku rzeczy, o których jego przyjaciele nigdy się nie dowiedzą. Bez tego na pewno żyje im się lepiej. Może jeszcze kiedyś za to podziękują. A może nie... Mniejsza z tym. Uważał, że jego decyzja jest słuszna.
To, czego ludzie chcą, nie jest przecież zawsze tym samym, czego potrzebują.
Kwiecień już się zaczął, słońce coraz częściej nieśmiało wychodziło zza chmur. A Znak nie bolał już od kilku dobrych dni. Harry zdążył omówić już z Draco cały plan - wiedział, co ma zrobić, kiedy już deportuje się z Hogsmeade. Ślizgon wytłumaczył mu, jak ma się zachowywać, gdzie stanąć w Kręgu - i tak dalej, Harry poznał wszystkie te „formalności”. Potem wystarczy poczekać na odpowiedni moment.
Tak. Plan był gotowy, dopracowany. Przemyśleli z pewnością wszystkie ewentualności. Brakowało tylko sygnału Czarnego Pana - Harry nie sądził, że kiedykolwiek, z niecierpliwością będzie oczekiwał czegoś takiego! Jakby naprawdę był cholernym śmierciożercą!
Nie miał czekać długo. Właściwie zaskakująco krótko - ale o tym jeszcze nie wiedział.
***
Draco podkreślał te fragmenty swoich starych notatek, które wydawały mu się odpowiednio ważne. Przecież nie będzie się wszystkiego uczył! Większość Ślizgonów już była w trakcie powtórek do egzaminów - on oczywiście też. Inna sprawa, że niejakiemu Draconowi Malfoy prawie wcale nie zależało.
Zanurzył pióro w atramencie - jednak jego dłoń zamarła o cal od kartki. Wielka kropla tuszu rozprysła się na pergaminie, czyniąc litery zupełnie niemożliwymi do odczytania.
Ale to nie miało teraz znaczenia. Żadnego.
Najpierw było delikatne ukłucie na dnie świadomości. Jak źdźbło chwastu w różanym ogrodzie. Jedna fałszywa nuta w symfonii... A potem... potem poczuł ciepło - niemożliwe do wytłumaczenia inaczej, niż Znak. Mroczny Znak.
Za chwilę ciepło zmieni się w gorąco, potem będzie parzyć, szarpać żywym ogniem. Nie będzie echem wspomnienia - będzie krzykiem, wrzaskiem rozpaczy. Draco wiedział, jak to będzie wyglądać - oszaleje z bólu, będzie chciał zedrzeć z siebie okaleczoną skórę. Jednak nie zrobi tego, bo zachowa tę cholerną resztkę świadomości. Będzie się tylko wił, oczekując na kolejne szarpnięcie nerwów.
Ale to dopiero za chwilę. Teraz... teraz ma jeszcze tę minutę wolności - jedną minutę. Musi ją wykorzystać. Z pewnością za chwilę pojawi się tutaj Harry... Musi wykorzystać te sekundy tak, jak zaplanował. Nie tylko Gryfoni mają prawo planować, o nie.
Blondyn wstał sztywno od stołu. Bez słowa - i jednocześnie przez nikogo nie zaczepiany (niech błogosławiona będzie dyskrecja Slytherinu!) - poszedł do swojego pokoju. Zostawił drzwi uchylone na kilka cali. Stanął na środku pomieszczenia. Różdżkę włożył do tylnej kieszeni spodni - tak żeby łatwo mu było po nią sięgnąć w każdej chwili. Poza tym nie zrobił nic więcej.
Tylko czekał.
Czuł już pierwsze ukąszenia bólu. Jakby wąż z tatuażu zmaterializował się nagle, sącząc do jego krwi palący jad. Sekundy mijały - ale ten jeden raz ich nie liczył. Nie myślał o niczym - jego umysł był czysty, jakby miał bronić się przed atakiem legilimenty.
Usłyszał cichy szmer kroków. Niewidzialna postać uchyliła sobie drzwi, by po momencie zamknąć je z powrotem.
- To on - powiedział Harry, zupełnie niepotrzebnie. Chłopak zrzucił z siebie magiczną pelerynę. Nie miał na sobie szkolnej szaty, a rękaw koszuli był wysoko zadarty. Draco wyraźnie widział czarne linie Znaku.
- Tak - odparł jedynie Ślizgon. Harry podszedł szybko do szafy, otwierając ją szeroko. Nerwowymi gestami odgarniał ubrania - oczywiście szukał czarnej szaty sługi Czarnego Pana. Nie zwracał uwagi na nic więcej, tylko to jedno zaprzątało jego myśli.
- Na co czekasz? Pomóż mi! Nie ma czasu! - rzucił przez ramię pięknooki. Był podniecony, i zdenerwowany. Jego ruchy były chaotyczne, sam nie wiedział, co robić najpierw.
Draco tymczasem oddychał głęboko. Czysty umysł. O niczym nie myśleć.
- Harry...
- No już! Co jest? Gdzie peleryna? Miała być przygotowana! Przecież mówiłem ci, że nie mogę stanąć przed Voldemortem tak... - Odwrócił się zamaszyście do blondyna. I zamarł.
- Przykro mi Harry. Czasami... czasami musimy robić rzeczy, których nie chcemy. Ja... ja naprawdę nie chcę. Ale ty jesteś tylko mój.
Różdżka Draco mierzyła prosto w serce Harry'ego. Nie było mowy o spudłowaniu. Czysty umysł. O niczym nie myśleć. Niczego nie słuchać. I nie wahać się, do diabła! Nie wahać się...
Gryfon zdążył tylko otworzyć usta, zanim Draco wypowiedział zaklęcie.
***
Stał tam przez chwilę, zupełnie sparaliżowany. Draco... Draco celuje do niego? Ale... ale jak to...? Dlaczego...? Co... co on chce zrobić?
I czemu do diabła myślał tylko o zaklęciu, które zostawiło mu bliznę na czole?! Przecież.. przecież Draco go nie zabije! Obaj byli szaleni, ale nie aż tak bardzo! Prawda...?
I... i co to znaczy „jesteś tylko mój”? Co on chce zrobić?!
Otworzył usta - chciał coś powiedzieć, jakoś załagodzić sytuację... wyjaśnić ewentualne nieporozumienia. Nie było czasu, do diabła! Ani sekundy do stracenia! Czarny Pan wzywa, trzeba lecieć już, teraz! Och... Draco miał spojrzenie puste, zupełnie zimne - jak z nim teraz rozmawiać?! Gryfon nie wydobył z siebie nawet dźwięku - przeszkodził mu błysk światła.
Nie jest zielone - szepnęła jakaś zbłąkana myśl.
Mięśnie rozluźniły się zupełnie nagle. Nogi ugięły się pod nim - chciał wyrzucić przed siebie ręce, oprzeć się jakoś... Ale ciało go nie słuchało. Był bezwładny, zupełnie pozbawiony kontroli nad kończynami. Jak szmaciana lalka; teatralna zabawka, której ktoś podciął sznurki.
Gdyby nie silne ramiona Draco, na pewno rozbiłby sobie głowę. Ale Ślizgon podtrzymał go, bezpiecznie kładąc na podłodze. Harry chciał coś do niego krzyknąć, szarpnąć się, wstać... Ale jego możliwości ograniczały się tylko do oddychania. Nie mógł nawet unieść powiek - nie widział nic. Był tak strasznie ograniczony bez tego zmysłu... Ślepy i bezwolny.
Cholera! O co chodziło?! Co się działo, co się stało? Jak Draco mógł się tak zachowywać?! Czyżby opętał go Czarny Pan, czy to może jego własna głupota?! Cholera, cholera jasna! - Harry bardzo chciałby móc teraz zacisnąć pięści.
- Harry... Harry... Naprawdę nie chcę. Naprawdę, musisz to wiedzieć... - blondyn szeptał mu prosto do ucha, łaskocząc policzek kilkoma dłuższymi pasemkami włosów. Harry wyczuwał, że głowę ma na jego kolanach, a szczupłe ręce obejmują go, trzymając prawie kurczowo. Smukłe palce czesały rozczochrane włosy z taką przerażającą czułością. - Nie chcę ci robić krzywdy. Nigdy, nigdy... Teraz też nie. Ale... ale nie mogę pozwolić ci iść do Niego... Nie mogę, nie mogę... Przecież ty wiesz. Co ja zrobię bez ciebie? Nie umiem już żyć, jeśli nie ma cię przy mnie. Nie pozwolę, żeby On mi cię odebrał. Nie mogę. Proszę, zrozum, naprawdę nie mogę. - Głos chłopaka drżał, oddech był nierówny, jakby Ślizgon miał za sobą rundkę dookoła zamku.
Draco jęknął, kiedy przeszyła go fala bólu. Harry nie mógł nawet zacisnąć szczęk, chociaż jego ramię także rozrywało się na kawałki. Znak palił - Voldemort wzywał... Szansa na pokonanie potwora odpływała. Następna może nadarzyć się dopiero za długi czas - a Harry nie mógł nic zrobić. Nie miał już nawet nadziei, że Draco uwolni go w ciągu najbliższych minut. Pozostawało tylko czekać, aż minie ten dziwny stan...
Potem... potem wszystko sobie wyjaśnią.
Wszystko.
- Wybacz mi. Proszę, wybacz mi... Ale co ja mogę? Nic. Przecież... nie pozwolę ci umrzeć. Musisz to wiedzieć. Ty... ty zrozumiesz, prawda? Przepraszam, że robię to w ten sposób, ale... ale to jedyne... wszystko, co mogę. Przepraszam.
***
To dla jego dobra. Dla jego dobra. To był jedyny cel. Nic innego nie mógł przecież zrobić - bo co było w stanie powstrzymać Gryfona, takiego jak Harry, przed zrobieniem rzeczy, którą zaplanował? Nic.
Zaklęcie nie powodowało żadnych skutków ubocznych. Jego działanie przypominało nagły paraliż, zupełną niemoc. Po jego zdjęciu Harry'emu nic nie będzie. Draco miał okazję to sprawdzić - był w końcu Ślizgonem. A takie wyjście jest o wiele lepsze niż pozwolić chłopakowi aportować się do Czarnego Pana! Tysiąc razy lepsze!
Nie wiedział, jak długo siedział tak na podłodze, tuląc do siebie przerażająco bezwładne ciało. Sekundy zlewały się w minuty, minuty w kwadranse i godziny. Tykanie zegara stało się jednostajnym, cichym szumem. Jak szmer strumienia. Czas wydawał się czymś abstrakcyjnym, nierealnym. Nie odmierzały go już sekundy, ale uderzenia ich serc. Oddechy... Co więcej? Nic.
I w końcu, po setkach lat błagania - ból minął. Już... już było po wszystkim. Teraz nawet gdyby Harry chciał, nie będzie mógł teleportować się do Czarnego Pana. Jest... jest dobrze.
Draco uniósł różdżkę, szepcząc przeciwzaklęcie. Tym razem nie towarzyszył temu żaden błysk, nic. Przez chwilę chłopak bał się, że źle zapamiętał formułę. Co się stanie, jeśli okaże się, że nie umie cofnąć czaru? Och, bał się nawet myśleć! Ulżyło mu dopiero, kiedy Harry drgnął się w jego ramionach.
- Wybacz mi - powiedział bardzo cicho. Przygotował się na wybuch gniewu, krzyk, tysiąc słów, które bolą...
Chłopak uniósł powieki. Spod zasłony niemoralnie długich rzęs patrzyły teraz te zielone oczy. Oczy koloru avady.
***
Podniósł się, zmuszając zdrętwiałe mięśnie do ruchu. Teraz klęczeli - on i Draco - naprzeciw siebie. Jeszcze tylko niziutki stoliczek i czułby się jak w japońskiej restauracji! Och, to nie pora na żarty! Jednak nie mógł pozbyć się tego psychodelicznego humoru. Chciało mu się śmiać. Sytuacja była komiczna, tragiczna i beznadziejna - a jemu chciało się śmiać.
Cóż - w końcu był szaleńcem. Takim jak on wszystko wolno. Nie można przecież traktować poważnie wariatów, chyba że także jest się wariatem, haha! Jakie proste byłby życie, gdyby pozwolili mu w końcu doszczętnie zwariować...
Co miał powiedzieć Draconowi? Że źle zrobił? Nie, tego nie mógł - przecież Ślizgon chciał tylko jego dobra. Chciał go chronić - jak Harry mógłby być za to zły?
Ale szczęśliwe zakończenie Bajki o Harrym Potter'ze nie jest jednocześnie szczęśliwym zakończeniem Bajki o Świecie. Tym cholernym, wielkim i egoistycznym świecie, który bawi się nim - Harrym, Rycerzem Bez Skazy, Wybrańcem i Złotym Chopcem - jak zabawką. Jakby był lalką bez woli i duszy... I, do diabła, musi robić dokładnie to, co Świat mu każe. Bo innej drogi nie ma. Bo świat to wszyscy ludzie, nawet jego przyjaciele. Bo świat starłby go na proch, gdyby tylko odważył się chociaż szepnąć Nie.
- Obaj jesteśmy szaleni - powiedział w końcu Gryfon, wzdychając ciężko. Draco w milczeniu skinął głową. Pochylił się i uczepił koszuli Gryfona, wtulając twarz w jego szyję. Harry czuł słodki zapach jego mydła - wanilia i wiśnia. - Draco... Nigdy więcej tego nie rób. Nigdy.
- Przepraszam - szepnął blondyn w szyję chłopaka. Harry przełknął cicho. Delikatnie odepchnął Ślizgona - tak żeby mógł patrzeć chłopakowi prosto w oczy. Gryfonowi już wcale nie było do śmiechu. Musiał zachować powagę. Prawie śmiertelną.
- Draco zrozum. Jestem twój. Ale... ale nie próbuj mnie... wiązać. Muszę to zrobić, przecież wiesz. Nie po to czekałem tyle czasu, żeby to wszystko zaprzepaścić. Nie zamkniesz mnie w żadnej klatce, nawet gdyby była ze złota. - Mówił to spokojnie, tak żeby Draco zrozumiał. Chciał jak najtrafniej ubrać myśli w słowa. Miał nadzieję, że Ślizgon pojął ich sens.
- Ale Harry... Przecież On cię zabije. Jak... jak mogę ci na to pozwolić... - Draco zagryzł wargi, co zdarzało mu się niezmiernie rzadko. Harry przyciągnął go do siebie, zanurzając twarz w jego włosy.
- Ja wiem, że się martwisz. Ale to niepotrzebne. Uda mi się. Wiem, że mi się uda. I ty też musisz to wiedzieć.
- Nie umiem uwierzyć. Po prostu nie umiem - jęknął blondyn, zaciskając palce na koszuli Harry'ego. - Wiesz jaki On jest. I... i jak możesz sobie wyobrażać, że mamy szansę? On jest potężny, może wszystko... Ma hordę sług, gotowych zabić kogokolwiek na jedno jego skinienie. Wypełnią każdy rozkaz, jeśli tylko On pstryknie palcami! Wiesz przecież, wiesz to wszystko... - Draco odetchnął głęboko, jakby przygotowywał się do skoku do wody. - A my jesteśmy tylko szczeniakami, mamy po siedemnaście lat... Co my możemy? Harry, co my możemy, tak naprawdę?
- Draco... kiedyś... Dawno, dawno temu kazałeś mi sobie zaufać, pamiętasz? - szepnął Harry.
- C... co?
- Pierwsza nasza noc. Powiedziałeś, że będzie dobrze. Że nic się nie stanie. Kazałeś sobie zaufać i ja ci zaufałem. Pamiętasz? - Draco w milczeniu skinął głową. Harry czuł jego rzęsy, łaskoczące go w szyję. Uśmiechnął się lekko. - Zaufałem ci. I teraz jest dobrze. Jesteśmy razem. Jest dobrze.
- Harry...
- Cii... Jeszcze nie skończyłem. - Uśmiechał się już tak szeroko, że Draco musiał to wyczuć. Cały gniew gdzieś wyparował. W końcu mają przed sobą jeszcze tyle dni, tyle czasu... Nie poganiała ich już równonoc, żaden termin ani granica. Okazja sama się znajdzie. Wystarczy czekać. A jeśli jednak się nie znajdzie, będzie to oznaczać tylko tyle, że Voldemort nagle zaniechał wszystkich swoich zbrodniczych planów. I życie będzie piękne. - Wiesz Draco... Teraz ja cię proszę, żebyś mi zaufał. Będzie dobrze. Zobaczysz, że będzie.
- Harry... - głos Draco był tylko ochrypłym szeptem. Gryfon pocałował go delikatnie w szyję. - Szczęśliwe zakończenia nie istnieją.
- Ale my jesteśmy szaleńcami. Możemy wierzyć w szczęśliwe zakończenie.
***
Draco obiecał Harry'emu, że już nigdy nie spróbuje go powstrzymać. Złote klatki i kryształowe łańcuchy sprawiłyby tylko, że chłopak odsunąłby się do niego - odszedłby i już nigdy nie wrócił. To taki wolny duch - wilk, którego można oswoić; może dać się głaskać, może bawić się i aportować - do czasu, kiedy założy mu się smycz i kaganiec. Wtedy znów staje się tym dzikim zwierzęciem, które pragnie tylko uciec jak najdalej.
Harry pachniał wiatrem i jarzębiną. A wiatru nie można zniewolić. Teraz Draco wiedział. To wcale nie ułatwiało mu życia. Bo co zrobi, kiedy Znak znów się odezwie, a Mroczny Pan zechce przypomnieć o sobie?
Nic. Da Harry'emu płaszcz i maskę. Nie będzie w stanie zrobić więcej. Nie będzie mógł zrobić więcej - obiecał przecież... Przysięgał na parszywy honor rodu Malfoyów! Do diabła...
Równie dobrze mógłby podać chłopakowi nóż i patrzeć, jak podrzyna sobie gardło - parsknął gorzko. Wplótł palce we włosy leżącego mu na piersiach chłopaka. Harry spał, ukołysany do snu oddechem blondyna. Co mogło mu się śnić? Na pewno nie koszmary. Ale w obecnej sytuacji trudno było zgadnąć, co dla Złotego Chłopca mogło być koszmarem.
Tylko oni - Draco i Harry - wiedzieli, co zdarzy się w przyszłości. Ich mała, straszna tajemnica. Czarny Pan. Draco patrzył na tych wszystkich ludzi - uczniów szkoły, nauczycieli, kogokolwiek... Ludzie pogrążeni w cudownej nieświadomości. Ludzie nie dręczeni irracjonalnym strachem. Ludzie, którzy nikomu niczego nie musieli obiecywać.
Ludzie ze zwyczajnymi pragnieniami. Może bali się Mrocznego Lorda - jednak był to strach odległy, coś w rodzaju obawy przed huraganem albo trzęsieniem ziemi. Nie musieli o tym myśleć w dzień i w nocy.
A on i Harry musieli. Czarny Pan stał się dla nich czymś tak zwyczajnym i oczywistym. Chleb powszedni.
Zazdrościł reszcie świata... Och, wielki Merlinie, jak bardzo zazdrościł! Jak bardzo chciałby być teraz na miejscu tego półgłówka Longbottoma, którego jedynym problemem jest pewnie praca domowa z Zielarstwa! Albo... albo nawet Weasleya - tak, nawet ten idiota ma lepiej niż on, szlachetnie urodzony Draco Malfoy, w którego żyłach płynie najczystsza krew w Hogwarcie!
Coś ścisnęło się w piersi chłopaka, kiedy pomyślał o Ronaldzie Weasleyu. Temu frajerowi zazdrościł bardziej niż mógłby - i chciałby - się przed sobą samym przyznać. Pragnął, żeby on i Harry mogli wieść życie tak proste jak Weasley i Granger. Żeby mogli tak samo trzymać się za ręce, zupełnie otwarcie mówić o swoich uczuciach... Ale to nie dla nich, o nie. Oni zawsze będą musieli się ukrywać, czaić w cieniu. Uczucia będą trzymać na wodzy, dopóki nie zamkną się wszystkie oczy, zdolne ich zobaczyć.
Roześmiał się cicho, sam do siebie. Och, był szalony, szalony bardziej niż ktokolwiek! Może tylko Harry Potter był większym wariatem!
Życie to zabawa, bezsensowna gra pozorów. To tylko ukrywanie się, nieustanne wyczekiwanie na właściwy moment. Życie to uśmiechy i zmrużone oczy, uczucia chowane za kurtyną rzęs. Życie to kłamstwa, małe lub większe. Życie to pieniądze, dotyk kupowany za cenę kilku słów - i słowa za cenę dotyku.
Życie to zabawa, bezsensowna gra pozorów, w której chodzi tylko o przyjemność. Małą lub większą. I, paradoksalnie, tak właśnie trzeba o nim myśleć. Nie ma innej drogi. Prędzej, czy później każda mrzonka łamie się, wszystkie lustra pękają, a marzenia obracają się w proch. Po co robić sobie nadzieje?
Życie to zabawa, bezsensowna gra... I tak właśnie trzeba o nim myśleć - inaczej pozostaje tylko beznadzieja. I szaleństwo. Małe lub większe.
***
CDN
Blemish
43. Złote zamki
Harry odłożył pióro. Spojrzał jeszcze raz na zapisany pergamin - nie, wcale nie czytał. Bał się, że mógłby się rozmyślić. Zresztą - wszystko, co napisał, było całkowicie spontaniczne. Myśli przelane na papier - bez eufemizmów, wolne od niedomówień i ozdobników. Takie właśnie powinny pozostać. Niepotrzebne były jakiekolwiek poprawki.
Poskładał kartkę i włożył ją do koperty. Deja vu? Tak - już kiedyś pisał taki list. Na szczęście wtedy jego otwarcie nie okazało się potrzebne. Oby tym razem także miał szczęście.
Spojrzał na białą kopertę. Jeszcze raz zanurzył pióro w atramencie i napisał zamaszyście:
TYLKO gdybym umarł.
Harry.
Musiał być przygotowany. Czas jest cenny. Może jest go dużo, ale tak naprawdę nigdy nie wiadomo, kiedy się skończy. I to właśnie sprawia, że liczy się każda sekunda. Żadna już nigdy się nie powtórzy - i pozostaje tylko żałować tego, czego się nie zrobiło.
Może jego czas nadejdzie za godzinę. A może jutro. Za tydzień? Kto wie. Musiał być przygotowany.
W kuchni Hogwartu jak zwykle panował straszliwy rozgardiasz - skrzaty pracowały, gotowały, czyściły garnki i naczynia. Na ścianach połyskiwały miedziane rondle. W powietrzu unosił się przyjemny zapach zwiastujący pyszny obiad. Harry uśmiechnął się mimowolnie.
- Panicz Harry Potter! - Uszczęśliwiony Zgredek pojawił się przy nim zupełnie niespodziewanie. Najpierw uściskał spontanicznie kolana chłopaka, omal nie powalając Gryfona na posadzkę. Skrzat złożył mu głęboki ukłon, aż do ziemi - przytrzymywał jednocześnie rękami kilka kolorowych czapek, żeby nie spadły z jego głowy. Uśmiechnął się przy tym niemożliwie szeroko - Harry'emu przez chwilę wydawało się, że ten uśmiech jest szerszy niż skrzacia twarz.
- Witaj Zgredku! - Roześmiał się wesoło. Tuż obok kolorowo ubranego skrzata pojawiła się Mrużka - trzymała tacę z imbrykiem i filiżankami. Obok niej stał się jeszcze jeden skrzat z talerzem ciasteczek. Wiele innych uśmiechało się do Gryfona przyjaźnie.
- Harry Potter usiądzie, sir! Harry Potter dawno nie odwiedził kuchni! - Zgredek pociągnął go do stołu - ktoś już odsuwał dla chłopaka krzesło. Harry usiadł z wahaniem, rozglądając się czujnie.
- Zgredku, gdzie jest Stworek? - zapytał przyciszonym głosem. Uśmiechy kilku najbliższych skrzatów nieco zrzedły.
- Och, Harry Potter, sir... Stworek nie jest dobry, sir. Harry Potter nie powinien interesować się Stworkiem, sir. - Zgredek mówił to z takim żałobnym smutkiem, że Harry ledwie opanował się, żeby nie poklepać go po chudych pleckach.
- Eee... Tak, ja wiem, ale... gdzie on jest? - Zgredek bez słowa wskazał na najdalszy kąt sali.
Stary, pomarszczony skrzat, ubrany w jakąś ścierkę, siedział w rogu kuchni, na stosie brudnych szmat. Jego „koledzy” omijali go szerokim łukiem. Kiedy spojrzenia małego potwora i Harry'ego się spotkały, skrzat wywalił język, wykrzywiając się wstrętnie. Harry westchnął tylko z ulgą - jakoś cieszył się, że Stworek jednak nie bierze udziału w przygotowywaniu jedzenia, ani niczym tego rodzaju...
- Czy Harry Potter chce porozmawiać ze swoim skrzatem? - Zgredek wciąż mówił tym przybitym głosem.
- Co? Ze Stworkiem? Nie, nie, dzięki... Ja... tak tylko zapytałem. - Gryfon uśmiechnął się przepraszająco. Zgredek zareagował tak, jakby ktoś zapalił mu w głowie lampkę - rozpromienił się od razu, szczerząc radośnie.
- Czy Harry Potter sobie czegoś życzy, sir? Zgredek zrobi dla Harry'ego Pottera wszystko, sir! - Inne skrzaty także pokiwały gorliwie głowami, zupełnie zgadzając się ze słowami Zgredka. Nawet Mrużka uśmiechnęła się nieznacznie. Harry zauważył, że tym razem jej ubranie było czyste i schludne. Dobrze, że już jej się poprawiło.
- Eee... Prawdę mówiąc tak, mam pewną prośbę, Zgredku. - Skrzat nastawił uszu. Identycznie zresztą, jak pięć innych par, które znajdowały się najbliżej.
- Tak, Harry Potter, sir?
- Zgredku... Czy moglibyśmy porozmawiać... eee... na osobności? - Jak za dotknięciem różdżki, wszystkie skrzaty w promieniu najbliższych kilku metrów się ulotniły. Zgredek wspiął się na krzesło obok chłopaka, przyglądając mu się ciekawie.
- Teraz nikt nas nie słyszy, Harry Potter, sir. Harry Potter może mówić, słucha tylko Zgredek. - Przyjaciel uśmiechnął się szeroko.
Harry westchnął zrezygnowany. Cóż, innej możliwości nie widział... Ale teraz trudno było mu powiedzieć to, co musiał - zwłaszcza, kiedy patrzył na szczery uśmiech Zgredka; jego oczy, jak piłki tenisowe, błyszczące radośnie. Och, jak miał o TYM mówić... To przecież tak, jakby chciał potraktować butem pigmejskiego puszka!
- Więc... hm... Zgredku... - Westchnął raz jeszcze. Z wewnętrznej kieszeni szaty wyjął list. - Chciałbym, żebyś przekazał to Hermionie Granger oraz Ginny i Ronowi Weasley. Ale... ale tylko wtedy, gdyby okazało się, że z niewyjaśnionych przyczyn nie ma mnie w zamku. Rozumiesz, Zgredku? Tylko, gdybym... Och...
Skrzat wziął w jego dłoni kopertę. Przyjrzał się napisowi. Blask zniknął z jego oczu, wyraz jego twarzy był bardzo poważny. Wyglądało to trochę komicznie - ale Harry'emu jakoś wcale nie chciało się śmiać.
- Zgredek rozumie, Harry Potter, sir.
Harry westchnął i uśmiechnął się lekko. Doskonale zdawał sobie sprawę, jak blado i nieszczerze to wypadło. Dłuższą chwilę siedział jeszcze w kuchni, sącząc z filiżanki cytrynową herbatę.
Ani on, ani Zgredek nic już nie powiedzieli.
****
Dziesiątego kwietnia słońce świeciło jasno - w powietrzu unosił się zapach pierwszych kwitnących kwiatów i świeżej trawy. Panowała rześka, wesoła atmosfera. Wielu uczniów wyległo na błonia, pławiąc się w słońcu pierwszego ciepłego weekendu wiosny. Niektórzy rozłożyli sobie koce na trawie, kilka osób przyniosło książki i notatki - o wiele lepiej było uczyć się na powietrzu niż w zimnych zamkowych murach.
Draco wyciągnął się w cieniu drzewa. Obok niego siedział Harry, opierając się o pień. Na kolanach miał rozłożony podręcznik Obrony Przed Czarną Magią. Blondyn w milczeniu kontemplował jego idealny profil. Ciemne włosy opadały chłopakowi na twarz, okulary lada chwila miały zsunąć się z nosa. Ślizgon uśmiechnął się i sięgnął ręką, zdejmując je zupełnie.
- Hej! - Harry zrezygnował z oburzenia - widząc minę Draco tylko wywrócił oczami. Zamknął książkę, pochylił się i pocałował go w policzek. Już miał się odsunąć, kiedy Draco przytrzymał go za gryfoński krawat, szukając ustami jego ust.
- Cały czas się uczysz - westchnął, puszczając chłopaka po dłuższej chwili. Harry zamrugał lekko nieprzytomnie.
- Co? Ach... Nie, wiesz... W końcu egzaminy już niedługo.
- A nie zrobiłbyś sobie dzisiaj przerwy? - Ślizgon przewrócił się - teraz klęczał między nogami pięknookiego. Uśmiechnął się drapieżnie, opierając dłonie po obu stronach głowy Harry'ego.
- A niby czemu? - zapytał Gryfon, udając, że nie ma o niczym pojęcia. Niewiniątko, haha... Draco pochylił się, szeptając wprost w jego usta.
- Bo ja cię o to proszę? - Harry uśmiechnął się, obejmując go ramionami.
Znaleźli sobie dosyć odludne miejsce, położone daleko od zamku. Rosły tutaj wierzby - ich gałązki zwieszały się aż do ziemi, osłaniając ich przed wścibskimi spojrzeniami kogokolwiek, kto bez powodu zapuściłby się aż tak daleko. Ponadto całkiem blisko rosły krzewy pachnącej forsycji. W wodzie szeleściły wysokie trzciny... Byli praktycznie niewidoczni, osłonięci z każdej strony. Pod drzewem było przyjemnie chłodno, świeże listki tłumiły ostre światło słońca.
Draco pozbył się w końcu koszuli Harry'ego - ostatniej części garderoby, jaką miał na sobie chłopak. Pocałował jego nagie ramiona, szyję... Pieścił językiem jedwabistą skórę. Harry oddychał głęboko, przymknął oczy, oddając się zupełnie przyjemności. Namiętnie i bez reszty. Usta miał lekko rozchylone - oblizał wargę końcem różowego języka. Blondyn miał w tej chwili straszne pragnienie pożegnać się również ze swoimi spodniami.
Dłonie Ślizgona popełzły przez szczupłą klatkę chłopaka, pieszcząc zarysowane pod skórą mięśnie. Palcami jednej ręki drażnił sutek Gryfona. Harry jęknął - naprawdę lubił, kiedy ktoś zajmował się nim w ten sposób. Draco polizał kciuk i musnął nim wargi chłopaka.
Harry spojrzał na niego zamglonym wzrokiem. Uśmiechnął się i wziął do ust palec Dracona. Ślizgon czuł jego język, gładkie podniebienie... Kropla potu spłynęła mu wzdłuż kręgosłupa.
Druga ręka blondyna prześlizgnęła się tymczasem do strategicznego miejsca na ciele Gryfona. Objął dłonią jego pobudzony członek - Harry wbił lekko paznokcie w jego ramiona. Draco uśmiechnął się subtelnie, poruszając palcami. Szybko dopasował się do ich ulubionego rytmu. Harry wydał z siebie jęk, stłumiony przez palec Draco. Chłopak wciąż pieścił go swoim językiem - pożądanie prawie gotowało się pod skórą Ślizgona.
Chłopak wygiął się w łuk, przyciągając Dracona do siebie. Blondyn szybko zabrał ręce z jego ciała - pięknooki syknął w proteście. Przylgnął do blondyna, ocierając się o niego całym sobą. Draco czuł każdy szczegół jego gibkiego ciała. Westchnął z satysfakcją i zrzucił znienawidzone dżinsy.
Harry już pochylał się, żeby zainteresować się pewnym kluczowym elementem anatomii Dracona. Jednak Ślizgon odepchnął go - delikatnie, ale stanowczo. Nie potrzebował już niczego więcej, poza słodkim ciałem właściciela tych jedynych w swoim rodzaju oczu. Draco oparł się o pień drzewa, przyciągając do siebie chłopaka.
Harry poddał się wszystkiemu z nieukrywaną radością - i to właśnie podniecało Ślizgona jeszcze bardziej. Ta totalna uległość chłopaka, władza skupiona w rękach Malfoya! Harry zawsze był tak złudnie niewinny, sprawiał wrażenie czystego i nietkniętego... Draco chciał go naznaczyć, zostawić na tej oliwkowej skórze ślady, których nic nie ukryje. Niech te wargi będą czerwone od płomiennych pocałunków, a gardło zdarte z krzyku!
Pocałował Gryfona jeszcze raz, pozwalając mu wpleść palce w swoje włosy. Język Dracona sięgnął głęboko, poznając jeszcze raz wszystkie sekrety tych cudownych ust. Uniósł lekko biodra Harry'ego - chłopak odrzucił włosy z twarzy.
Draco wszedł w niego powoli, bardzo powoli. Delektował się każdą sekundą, dopóki nie zagłębił się w nim zupełnie. Z ust chłopaka dobył się przeciągły jęk - Gryfon przymknął oczy, odchylając głowę. Ręce Harry'ego błądziły po jego własnej klatce, pieszcząc się namiętnie. Chłopak drgnął raz, potem drugi... Po chwili obaj znaleźli dla siebie rytm doskonały.
Melodia jęków, oddechów i dotyku. Raj, arkadia, ekstaza i słodkie zapomnienie.
****
Niedziela. Harry obudził się wypoczęty, gotowy zmierzyć się z kolejnym dniem. Przeciągnął się sprężyście - mógłby teraz wszystko. Gotów był ścigać spadające gwiazdy, gdyby akurat jakieś meteory miały ochotę odwiedzić ziemski padół. Nie mógł już powstrzymywać uśmiechu, kiedy jego spojrzenie padło na zdjęcie przyczepione do kolumienki łóżka.
Wstał szybko - chciał iść do łazienki jeszcze przed kolegami. Wyszorował zęby, słysząc dobiegające z pokoju skrzypnięcia łóżek - budzili się Ron i Neville. Jakoś nie mieli w sobie aż tyle entuzjazmu, co Harry. Ciekawe dlaczego?
- Cześć... - Do łazienki wszedł rudzielec, przecierając zaspane oczy.
- Zarwana noc? - Roześmiał się Harry, odkładając szczoteczkę na miejsce. Ron pokręcił głową.
- Cały czas coś mi się śniło.
- Fajne chociaż? - Zielonooki zrobił koledze miejsce przy umywalce.
- Ja wiem... Chyba tak. - Mina Rona mówiła, że raczej na pewno tak. Harry spróbował się nie uśmiechać, ale mu się nie udało. Ron parsknął tylko. - To nie to, co myślisz!
- Och jej, odkąd to czytasz w myślach? Ciekawe, co zobaczyłeś w moich? - Ktoś to już kiedyś powiedział, ale Harry nie przypominał sobie, kto taki. Ron zarumienił się tylko - nabrał w dłonie wody i umył twarz, ukrywając zawstydzenie.
- Śniło mi się, co będzie po szkole.
- Hm?
- No wiesz... Ty i ja jako aurorzy. I Hermiona ze mną... Taki sen o przyszłości. Było... ok. Całkiem w porządku. - Ron wzruszył lekceważąco ramionami, chociaż oczywiste było, że odpływał powoli w świat swoich marzeń. Sen z pewnością zasłużył na coś więcej niż marne „ok”! - Harry?
- Hm?
- Czy kiedyś będzie tak, jak w moim śnie? - Harry zamarł z żyletką w dłoni. Zapatrzył się na płynącą wodę.
- To znaczy jak? - zapytał papierowym głosem. Ron nie zauważył zmiany.
- No... niezwyciężone trio zawsze razem - ja, Hermi i ty, Harry... My - aurorzy, wielki dom z ogrodem i wszystko... Będzie tak?
- Tak Ron. Na pewno tak będzie.
Kłamca!
Złote zamki nie istnieją. Nie ma rycerzy na białych rumakach, pędzących w stronę zachodzącego słońca. Księżniczki to czasami okrutne wiedźmy. Smoki nie muszą być złe - o tym musiał pamiętać. Przyjacielowi mógł sprzedać piękne kłamstwa - bo od czasu do czasu każdemu świadomemu organizmowi coś takiego jest potrzebne... Ale on, Harry, musiał pamiętać, co jest prawdą. Doskonale wiedział, jak odróżnić jawę od snu - jednak i mimo wszystko. Inaczej groziłoby mu natychmiastowe szaleństwo...
Złote zamki nie istnieją.
***
Tak jak mówił Draco - na początku to zawsze jest jak jedna fałszywa nuta w symfonii. Na początku prawie nie boli - i tylko, kiedy jest się naprawdę czułym na tym punkcie, można rozpoznać symptomy wystarczająco wcześnie.
Harry powoli odłożył widelec na stół. Spojrzał na nietkniętą jajecznicę. Nie, nie byłby już w stanie niczego zjeść. Wszystkie nerwy związały mu się w ciasne supły. Czuł podniecenie, narastające oczekiwanie... To już. Czas nadszedł.
Uniósł głowę - jego spojrzenie spotkało się z pewnymi szarobłękitnymi tęczówkami. Tak - obaj to czuli. Wiec to nie mogła być pomyłka. Zresztą - nawet przez chwilę nie przyszło mu do głowy, że mógłby się mylić.
Wstał od stołu dokładnie w tej samej chwili, kiedy zrobił to Draco. Bez słowa skierował się do wyjścia z Wielkiej Sali - ścigało go spojrzenie Rona, Hermiony i reszty zdumionych Gryfonów. Ktoś zawołał go - ale się nie odwrócił. Już czas, już czas... Z Draco spotkał się przy samych drzwiach.
- Idź po rzeczy. Spotkamy się w Głównym Holu - mruknął konspiracyjnym szeptem. Draco przymknął oczy.
- Tak - odparł, jakby tylko to jedno słowo istniało w jego słowniku. W holu każdy z nich skierował się w swoją stronę - żaden nie obejrzał się za siebie.
Harry pobiegł schodami do wieży. Przeskakiwał po trzy stopnie naraz - nie pamiętał, by kiedykolwiek pokonał ten dystans tak szybko! Korytarz, znów schody... Szybko, szybciej! Nie ma czasu! Za chwilę to zacznie boleć zbyt mocno... Albo, co gorsza, przestanie. I znów trzeba będzie czekać... Nie, musiał wykorzystać tę szansę, kiedy się nadarzyła! Inaczej nie mogło być!
Prawie przefrunął przez dziurę za portretem - Gruba Dama krzyczała za nim, oburzona. Wpadł do dormitorium z oszałamiającym impetem - kopniakiem otworzył kufer. Wyrzucił prawie całą zawartość na podłogę - ubrania rozpełzły się wokół, luźne kartki pergaminu dryfowały w powietrzu. Ale w końcu to znalazł.
Rozwinął skarpetki - tak, była tutaj. Maleńka, filigranowa fiolka. Kilka godzin szczęścia - Felix Felicis. Odkorkował buteleczkę i uniósł szkło do ust. Zawahał się w ostatniej chwili.
Przypomniał sobie swoją ostatnią przygodę z eliksirami... Prawie umarł. Ale przecież próbował już Felixa! Tyle, że to było prawie rok temu... Czy eliksir działa tak długo? Przyjrzał się podejrzliwie płynowi - wciąż wyglądał tak samo; ani kolor, ani też konsystencja się nie zmieniły. A jeśli naprawdę stał się czymś strasznym, jakąś trucizną? Poza tym zostało go już tak mało... Ile to mogło być? Godzina? Może mniej...
Ostatni raz użył eliksiru, kiedy potrzebował wydobyć wspomnienie ze Slughorna. Od tamtego czasu fiolka spoczywała nietknięta i bezpieczna w jego kufrze, otulona troskliwie starymi skarpetami. Czekała na okazję - dokładnie taką jak ta. Nikt już chyba nie pamiętał, o jego szczęściu w butelce. On, prawdę mówiąc, także zapomniał. Pomyślał o miksturze dopiero kilka dni temu... Och, jak to się stało, że nie poszukał czegoś o Felixie w bibliotece?! Czy to ma jakiś termin przydatności do spożycia? Datę ważności? Cokolwiek?!
Westchnął. Do diabła z tym. To jego szansa! Nawet jeśli Felix nie działa albo jeśli sam zdechnie zaraz potem... Będzie warto. Co go nie zabije, to wzmocni.
Wychylił od razu całą zawartość buteleczki. Płynu było tak mało, że nawet nie miałby co zostawić na następny raz - o ile taki kiedykolwiek nastąpi. Godzina szczęścia. To właśnie miał teraz w żołądku.
Do kieszeni spodni wcisnął różdżkę. Zasznurował wysokie buty i ciaśniej ściągnął pasek. Z szuflady wyciągnął srebrny sztylet i, tak samo jak kiedyś, włożył go za cholewę buta. Nigdy nic nie wiadomo... Czy potrzebuje czegoś więcej? Nie - różdżka, nóż, eliksir... To wszystko.
Był już przy drzwiach, kiedy coś go tknęło. Wrócił do szuflady i wyciągnął z niej szklaną kulę. Prezent od Draco - ładny bibelot, świecąca zabawka. Do czego mogłaby się przydać? Nie miał pojęcia - mimo to jednak wrzucił ją do kieszeni szkolnej szaty. Z przeczuciem nie warto dyskutować.
Nigdy nic nie wiadomo...
***
Draco pędził po schodach, z powrotem do Głównego Holu. W dłoni ściskał pasek starej torby - jakoś nie uśmiechało mu się bieganie po Hogwarcie z maską i peleryną śmierciożercy na widoku. Do holu dotarł prawie w tej samej chwili, co Harry.
- Masz? - zapytał tylko Gryfon, lekko zdyszany.
- Tak. - Wyciągnął w jego stronę torbę - chłopak porwał ją, gotów już biec w stronę głównej bramy.
Na co czekasz? Teraz! Teraz albo nigdy!
Draco wyciągnął rękę i złapał Gryfona za skraj szaty. Harry zatrzymał się i powoli odwrócił w jego stronę.
- Draco?
- Harry... - Ślizgon zamrugał kilka razy. Coś piekło go w oczy, jakaś niechciana wilgoć. Odetchnął głęboko, podchodząc do chłopaka. Objął go w pasie, opierając czoło na jego ramieniu. I niech cholera weźmie tych wszystkich ludzi w Wielkiej Sali! Do diabła! Nic nie jest ważniejsze od Harry'ego. - Ty... Uważaj na siebie.
- Jasne, że będę uważał. Ale nie rozklejaj się teraz! - Chłopak poczochrał mu wesoło włosy.
- Jeszcze będziemy się z tego śmiać, kiedy wrócę... - Jak on mógł się tak zachowywać w takiej chwili? Jak mógł?
- Bądź ostrożny - szepnął Draco, spoglądając głęboko w te oczy koloru avady. Widział w nich wszystkie gwiazdy wszechświata. I własne odbicie. - Ja... gdybym mógł, nie pozwoliłbym ci iść... Zamknąłbym cię w złotej klatce i... i byłoby dobrze.
- Nie Draco... Nie byłoby. - Harry uśmiechnął się spokojnie. Teraz był już zupełnie poważny. Musnął opuszkami palców gładki policzek Ślizgona. - Ale obiecuję ci za to, że po wszystkim już naprawdę będzie dobrze. Wrócę i będzie dobrze.
- Ale... Ale nie wolno ci umierać, jasne? Nie wolno ci... - Draco wtulił twarz w zgięcie jego szyi. Gardło ścisnęło mu się boleśnie. Prawie tak mocno jak serce.
- Nie umrę - odparł po prostu Gryfon.
- Obiecujesz? - Draco zamrugał jeszcze raz. Harry objął go ramionami, przytulając się jeszcze bardziej.
- Tak Draco. Obiecuję. - Chłopak pocałował delikatnie wargi blondyna, jakby chciał potwierdzić szczerość swoich słów.
No dalej! Teraz! Później okazji może już nie być... Może to ostatnia szansa, żeby to powiedzieć? No już! Teraz! Teraz albo nigdy!
- Harry... Ja... ja chciałbym ci coś... Och... Ślizgon przymknął oczy - szeptał tak cicho, że sam ledwie słyszał swój głos. Gryfon odgarnął mu włosy z czoła. - Harry, ja cię...
- Draco, też chciałbym ci coś powiedzieć - oznajmił nagle Harry. Draco drgnął zdziwiony.
- T... tak?
- Przepraszam. - Delikatny uśmiech błąkał się na ustach Gryfona. Blondyn zdziwił się - on oszalał do reszty? O co chodziło?
- Co? Za co ty...
- Za to. Przepraszam. - Draco poczuł dźgnięcie końca różdżki na karku.
***
Szepnął zaklęcie. Ciało chłopaka momentalnie zwiotczało w jego ramionach. Delikatnie ułożył je na podłodze, składając jeszcze jeden pocałunek na idealnie wykrojonych ustach. Pocałunek subtelny niczym muśnięcie skrzydeł motyla.
- Przepraszam, Draco. Ale nie mogę ryzykować. Tak będzie lepiej. - Pogłaskał jego złote włosy. - To nie potrwa długo. Za kwadrans czy dwa ludzie zaczną wychodzić z Wielkiej Sali... O nic się nie martw. Ale ja nie mogę ryzykować.
Wstał zamaszyście. Znak był coraz gorętszy, lada chwila zacznie parzyć - już czas. Jednak po raz kolejny tego wieczoru zatrzymał się z ręką na klamce. Obejrzał się jeszcze na Draco. Chłopak leżał na zimnej posadzce, z prawie białymi włosami, rozsypanymi zupełnie chaotycznie.
Piękny jak anioł. Musiał spaść z nieba dosłownie przed chwilą. Nic tak idealnego nie rodzi się na ziemi.
- I ja też cię kocham, Draco. - Harry uśmiechnął się, chociaż Draco nie mógł widzieć tego uśmiechu. Powiedział to. Na pewno pierwszy, a może ostatni raz w życiu. Cokolwiek się teraz stanie, cokolwiek się wydarzy i okaże - nikt mu nie powie, że zmarnował nawet sekundę swojego istnienia. Cokolwiek przyniesie przyszłość - było warto. Dla tej jednej chwili, kiedy mógł to w końcu powiedzieć - było warto. A jeśli miałby nie powiedzieć tych dwóch prostych słów już nigdy? To nie ma znaczenia. Jeden raz wystarczy. Tego jednego zaklęcia nie trzeba powtarzać, żeby miało swoją siłę.
Niektórzy przez całe życie nie mają okazji powiedzieć tych dwóch słów szczerze. On miał - i wykorzystał tę szansę. I dzięki za to wszystkim bogom! Teraz... Cokolwiek stanie się teraz... będzie dobrze. Życie czy śmierć; piekło czy niebo... Będzie dobrze.
Uchylił drzwi. Ciemność pochłonęła go niemal od razu, zamykając w swoich ciepłych objęciach. Pocałowała go, wilgotnymi od kwietniowej mżawki ustami, prowadząc po szerokich stopniach marmurowych schodów.
Nie widział już błyszczącej jak kryształ łzy, spływającej po policzku anioła.
***
CDN
Blemish
44. Czy nie chcesz tego?
Wiatr pląsał wokół niego, kręcił się i wirował w przewrotnym tańcu. Niósł ze sobą pojedyncze młode listki i zapach wilgotnych od rosy kwiatów. Śmiał się odległym szumem drzew Zakazanego Lasu. Zabawne... Harry'emu zawsze towarzyszył wiatr. Jakby uwielbiał czesać jego włosy, targać pelerynę, czy wślizgiwać się chłodnymi pasemkami za koszulę. Tym razem ten wiatr orzeźwiał, dodawał sił.
Gryfon odetchnął głęboko. Stał przed wysokimi bramami Hogwartu - kutym żelazie, powykręcanym i błyszczącym kroplami wody. Dwie kolumny, zwieńczone posągami dzików - zwierząt o połyskujących kłach i małych, świdrujących oczkach. Harry spojrzał na zamek - światła w oknach jasno płonęły. Chłopak dokładnie widział uchylone drzwi Głównego Holu. Draco...
Nie. Nie powinien teraz o nim myśleć. W ogóle o niczym nie powinien myśleć! Jego wspomnienia mogą go zbyt wcześnie zdradzić... Po co zwracać siebie uwagę? Niech umysł będzie czysty, idealnie pusty. To przecież tak łatwo przychodziło mu na eliksirach czy historii magii - czemu tak ciężko teraz wyzbyć się myśli?
Przymknął oczy, wyrzucając z pamięci obrazy. Draco... Żegnaj chłopaku. Byłeś... Jesteś i będziesz najlepszym, co kiedykolwiek mnie spotkało. Cokolwiek się wydarzy - ja zawsze będę twój. Tylko twój.
Ron, Hermiona, Ginny, Lupin, Hagrid - i wszyscy... jesteście wspaniali. Bez was nie umiałbym żyć. Wy pierwsi daliście mi to, czego przez dziesięć lat nie znałem, nawet bałem się marzyć... Bezpieczeństwo, zaufanie i ciepło - nigdy o was nie zapomnę.
Nie wiadomo skąd w jego głowie znalazł się obraz Fenrira tuż przed walką. Mężczyzna w płaszczu - niech odejdzie. Żegnaj, wilku bez zębów.
Czysty umysł. Voldemort był zbyt dobry w legilimencji, by Harry mógł pozwolić sobie na jakiekolwiek refleksje. Nawet cień uczucia mógł pogrzebać jego plan.
Chłopak zaczerpnął głęboki oddech. W jego duszy gościł teraz tylko spokój. Nic go nie rozpraszało, żadne wspomnienie... Już czas. Otworzył starą torbę Draco. Z jej wnętrza wydobył czarną jak smoła pelerynę. Potem maskę - odcinającą się bielą całunu od przyjaznego mroku nocy. Zrzucił swoją szkolną szatę - upadła w trawę, zmieniając się w kałużę czerni. Wiatr pomógł mu wciągnąć na ramiona miękki materiał „munduru” śmierciożercy. Harry uważnie zapinał każdy guzik, jakby od tego zależało całe jego życie.
Poniekąd tak właśnie było.
Nie ma odwrotu. I dobrze, bo wcale nie chciał się cofać! Już czas. Właściwy moment, aby zrobić pierwszy krok na tej nowej ścieżce - drodze, którą wybrał całkiem sam, przez nikogo nie zmuszany. I diabli tylko wiedzą, dokąd ten szlak prowadzi!
Przeszedł przez bramy Hogwartu. Czy po tej stronie murów powietrze smakowało inaczej? Nie, wcale. Wiatr wciąż pląsał swój psychodeliczny taniec, drzewa szumiały... Harry uniósł maskę. Och, tak, okulary - schował szkła do wewnętrznej kieszeni. Obraz nieco się rozmył - ale tak właściwie, skoro wszystkie psy Czarnego Pana wyglądają tak samo, czy ostrość widzenia jest naprawdę potrzebna?
Włożył maskę na twarz. Naciągnął kaptur. Jeszcze jeden głęboki oddech - żeby zapamiętać smak tego powietrza, pachnącego najszczęśliwszymi chwilami jego życia. Już czas.
Po otaczających zamek wzgórzach rozniosło się echo suchego trzasku deportacji.
***
Draco leżał na lodowatej posadzce, bezsilny. Nie był wart nawet złamanego knuta! Jak mógł do tego dopuścić? Jak to się stało? Był Ślizgonem - do kurwy nędzy, prostytutki biedy! Powinien być przygotowany na takie sztuczki, przecież sam stosował je cały czas! Jak do tego, do cholery, mogło dojść?
Harry... Harry do Niego poszedł... Do Czarnego Pana! A on, Draco, nie mógł nic zrobić. Nic - pozostawało tylko leżeć tutaj i czekać na zbawienie. Boże, och, dlaczego? Dlaczego?!
Pierwsi uczniowie zaczęli już wychodzić z Wielkiej Sali. Słyszał ich zdumione okrzyki, kiedy zauważali jego bezwładne ciało. Był pewien, że pokazują go sobie palcami. Ktoś chciał biec po Pomfrey - ale szybko został powstrzymany przez żądne sensacji towarzystwo. „Gryfońska szlachetność”, też coś...
- Proszę, proszę, co my tutaj mamy! - Głos Weasleya. Akurat teraz! Cudownie, doprawdy... Wiewiór był zupełnie blisko. Wspaniale, tylko tego brakowało! Użyje sobie teraz na nim, gryfoński drań, nie ma co marzyć o innej możliwości... - Czyżby ogarnęła nas jakaś nagła słabość? Biedny Malfoy, jakże mi przykro! - Poczuł lekkie (na razie?) szturchnięcie trampka w ramię. Uroczo. Co będzie, kiedy rudy się rozkręci? Złamie mu rękę?!
- Ron! - Oburzony krzyk z całą pewnością należał do Granger.
- Draco! - A ten do Ginny Weasley. Ave Maria, Wielki Merlinie, dzięki Bogu...
Ktoś - a mogła to być tylko Ginny - ukląkł przy Ślizgonie. Blondyn poczuł lekkie klepnięcie drobnej dłoni w policzek - dziewczyna chciała go ocucić.
- Uważaj na niego! On może... - Brat dziewczyny wyrażał się tak, jakby mówił o wściekłym psie. Ginny parsknęła oburzona.
- Och Ron, chociaż raz nie zachowuj się jak kretyn! - Draco miał ochotę ucałować za to jej ręce. Niestety, był w tym momencie bardzo niedysponowany. Dziewczyna lekko nim potrząsnęła. Zaklęciem mała, zrób to zaklęciem!
- Wy wszyscy! Jazda do pokoi! - krzyknął rudzielec, zorientowawszy się, że sytuacja wcale nie idzie po jego myśli. Ludzie zaskakująco szybko ulotnili się z Głównego Holu. Prawdopodobnie pomógł w tym wojowniczy błysk w bursztynowych oczach prefekta.
Kolejne nerwowe szturchniecie w ramię. Gdyby Draco mógł, zacząłby teraz syczeć. Och, na Slytherina, co z ciebie za czarownica?!
Młoda Weasley jakby czytała w myślach chłopaka - poczuł koniec jej różdżki, dokładnie na splocie słonecznym. Szepnęła krótką formułkę - po momencie już wiedział, że teraz to on kontroluje swoje ciało. Alleluja!!!
Otworzył oczy - przez kilka sekund świat tworzyły tylko barwne kleksy, jednak po dłuższej chwili kolory wróciły do swoich właściwych odcieni, a rzeczywistość przypomniała sobie o krawędziach. Draco poderwał się do pozycji siedzącej tak nagle, że dziewczyna drgnęła przestraszona. Zakręciło mu się w głowie, ale to zignorował. Trzeba odróżniać sprawy priorytetowe od drobiazgów.
- Kto ci to zrobił? - Ginny schowała różdżkę do rękawa szaty, unosząc jednocześnie brew. Draco westchnął, ukrywając twarz w dłoniach.
- Harry.
- Co takiego?! - pisnęła Weasley, zupełnie zszokowana. Draco usłyszał gwizd aprobaty jej brata. Miał ochotę wstać i porządnie mu przyłożyć. Naprawdę mocno... Do diabła z różdżkami - zrobią to jak mężczyźni! Draco rozszarpałby tego zakochanego w szlamach kretyna na strzępy - i co z tego, że jest od niego niższy, chudszy i słabszy... Wydrapałby mu oczy!
Odetchnął głęboko kilka razy. Spokój. Na wszystko przyjdzie czas - teraz liczy się spokój...
- Harry. To był on. - Czy jego głos naprawdę musiał brzmieć aż tak ponuro? Ginny położyła dłoń na ramieniu blondyna, jakby chciała go pocieszyć. No tak, przecież nie miała o niczym pojęcia... To nie jego trzeba teraz pocieszać.
- Ale chwileczkę... nie możemy tak bezpodstawnie oskarżać Harry'ego! - powiedziała protekcjonalnym tonem Granger, ujmując się pod boki. Patrzyła na Draco z góry, stojąc tuż obok swojego chłopaka. Dobrali się... - Jakieś dowody? Jak to się stało?
- Draco... dlaczego Harry to zrobił? - Ginny powtórzyła pytanie koleżanki o wiele łagodniejszym tonem. Ślizgon przymknął oczy.
- Bo chciałem go powstrzymać.
- Przed czym chciałeś go powstrzymać, Draco? - Dziewczyna mówiła jak do pięcioletniego dziecka z rozchwianą psychiką. Pfff...
- Przed opuszczeniem zamku. - Naprawdę nic więcej nie chciał mówić. Doskonale wiedział, że pytania się nie skończą, jeśli będzie udzielał tak lakonicznych odpowiedzi. Ale wciąż się łudził.
- Och... Przed opuszczeniem zamku? - Głos Ginny drgnął nerwowo. Może zaczynała rozumieć, coś przeczuwać... Ale z pewnością nawet sobie nie wyobrażała, co w rzeczywistości się wydarzyło.
Ponoć każda, nawet najgorsza fantazja ustępuje prawdzie.
- Dowody - parsknął lekceważąco Weasley. Uniósł różdżkę, mierząc w sufit. - Accio Mapa Huncwotów!
***
Postacie w czerni kolejno aportowały się na rozległy dziedziniec. Plac miał kształt okręgu, zewsząd otoczony został wysokimi kolumnami. Kolumny podtrzymywały ostre łuki, z których każdy opleciony był gęsto kłączami bluszczu. Liście rośliny miały jednak kolor nie zielony, a czarny - pędy jeżyły się ostrymi jak szpilki kolcami.
Harry nie tracił czasu - nie rozglądając się, przeszedł pewnie przez kolisty plac. Naprzeciw niego lśniły, w mdłym świetle księżyca, wielkie, monumentalne drzwi. Albo raczej wrota - szeroko otwarte, ozdobione płaskorzeźbami węży i czaszek. A przynajmniej Harry miał nadzieję, że są to tylko płaskorzeźby. Przeszedł przez gotycki portal.
Za drzwiami ciągnął się wysoki i wąski korytarz. W kandelabrach płonęły świece z czarnego wosku, roztaczając plamy mdłego światła. Harry widział w oddali kilku odzianych w czerń mężczyzn. Śmierciożercy nie rozmawiali, szli w zupełnym milczeniu. Harry ruszył za nimi - wykorzystał ich jako przewodników. Mijali kolejne wysokie drzwi, skręcali nagle - i pozornie, zupełnie bez powodu - w inne korytarze... Chłopak naprawdę cieszył się, że nie musi błądzić tutaj sam. Opis Draco, chociaż na pewno dokładny - był tylko opowiadaniem. Być tutaj, w tym mrocznym miejscu, oddychać tym powietrzem... Bez porównania.
Chociaż... To miejsce było jak cień Azkabanu. Mroczniejsze i sto razy bardziej tajemnicze niż więzienie - ale jednocześnie pozbawione tego duszącego ciśnienia.
Harry westchnął cichutko pod maską. Oczyścić umysł! Zmusił się jeszcze raz, aby wyrzucić z pamięci wszystkie wspomnienia. Skupił się staccato własnych kroków, w efekciarsko ciemnym korytarzu. Tak, właśnie tak trzeba o tym myśleć. To sztuczna ciemność, magiczne złudzenie, to tylko tani pokaz, kicz... Nic więcej, tak, nic więcej... Zupełnie nic.
Nie potrafił się do końca przekonać. Może i faktycznie mrok i czarny marmur jest oklepanym, teatralnym trikiem - to jednak nie przeszkadzało, by jeżyły mu się włoski na karku, a zimny dreszcz zbiegał po kręgosłupie. Czysty umysł!
Nie zauważył, kiedy przeszedł przez kolejne drzwi. Wydawało mu się jeszcze przed chwilą, że jest w korytarzu, a teraz...
Sala była tak wielka, jak opowiadał Draco. Miała tylko jedno okno - wysokie i wąskie. Jednak tym razem ściany nie były idealnie czarne - wisiały na nich ogromne proporce z czarnego, błyszczącego jedwabiu. Srebrem wyhaftowane były na nich Znaki Voldemorta - wypełzające z czaszek węże.
Spokój. Żadnych myśli. Nic. Czysty umysł. Czysty umysł...
Gryfon podszedł powoli - wyprostowany jak struna i pewny siebie. A przynajmniej starał się na takiego wyglądać. Jakby co tydzień pijał herbatkę z Czarnym Panem! Zajął niegdysiejsze miejsce Draco w kręgu - ukląkł na jednym kolanie, spuszczając nisko głowę. Jednak kątem oka uważnie obserwował postacie znajdujące się wokoło.
Maski - w pierwszej chwili nikogo nie rozpoznawał. Ale potem... był pewien, że kobietą klęczącą przy samym tronie - widział wysuwające się spod kaptura długie włosy - musiała być Bellatrix. Tak, znał dobrze te zniszczone ręce o chudych palcach, te długie paznokcie... Lestrange, morderczyni! Na nią też kiedyś przyjdzie czas, och na pewno prz...!
Czysty umysł.
Harry spojrzał na pusty tron - gdzie Voldemort? Czy nie czeka na swoje psy? Chłopak wzruszył w myślach mentalnymi ramionami. Czarny Lord z pewnością się pojawi. Jego spojrzenie prześlizgnęło się po kolejnych skulonych postaciach. Jednak prócz Bellatrix, która tak głęboko wryła mu się w pamięci, nie rozpoznawał już nik... Och.
Patrzył w czarne jak studnia oczy. Postura tego człowieka nie wyróżniała się niczym szczególnym - zupełnie przeciętny, może tylko zbyt chudy. Z pewnością gdyby nie to spojrzenie, Harry nie zwróciłby najmniejszej uwagi... Ale teraz wydawało mu się to takie oczywiste - jak mógł zapomnieć?
Ten zimny niczym hartowana stal wzrok - musiał go wytrzymywać przez sześć lat swojej nauki w Hogwarcie. Oczy jak bezdenne tunele, czarne dziury - pochłaniające wszystko, gaszące wszelkie światło i radość życia. Potwór, zdrajca!
Severus Snape.
Harry wytrzymał - nie odwrócił wzroku ani nie mrugnął. Patrzył w te znienawidzone oczy, a na jego duszę po raz kolejny spłynął nadprzyrodzony spokój. Uczucie pełniejsze i realniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Może zaczął działać eliksir, a może to coś w nim samym... Jakaś bestia z żelaza i lodu, która wykluła się w zmaltretowanym szaleństwem umyśle. Nie tygrys, a smok; nie lew, ale prawdziwy gryf! I teraz chciał pokazać, na co go stać.
Uśmiechnął się pod maską - to będzie wielka rzecz. Niesamowite, porywające przedstawienie, po którym te psy zwątpią i uciekną ze skomleniem i podkulonymi ogonami.
Wszystko się zmieni.
Albo nie zmieni się nic. Zależy od punktu widzenia.
***
- Nie ma go! - krzyknęła cicho Ginny, zerkając pod ramieniem brata w mapę Huncwotów. Draco parsknął z rezygnacją.
- No jasne, że go nie ma! Przecież mówiłem!
- Zamknij się Ślizgonie! Kto by wierzył takiemu jak ty? - syknął wściekle Weasley. Granger zacisnęła tylko usta w cienką linię, wyrażając bezgłośnie swoją dezaprobatę. Ginny spojrzała na Draco tak, jakby wstydziła się swojego brata.
Blondyn ciężko westchnął. Splótł ręce przed sobą - wciąż klęczał na podłodze, nie znajdując w sobie dość sił, by wstać i stawić czoła życiu. Harry był gdzieś tam, daleko stąd... Chociażby nawet Draco pędził do bram Hogwartu, co sił w nogach - i tak nie był już w stanie nic zrobić. Znak przestał boleć - do diabła! Pierwszy raz tego żałował... Skąd teraz mógł wiedzieć, gdzie się deportować?
Boże, dlaczego?! Harry, coś ty zrobił! Cholera... Dlaczego, dlaczego do prostytutki biedy... Och, czemu nie zdołał go powstrzymać? Za jakie grzechy...?
Cóż. Akurat na to pytanie Draco mógł znać odpowiedź. Przełknął głośno ślinę - wielka, zimna bryła w jego gardle koniecznie chciała wydostać się na wolność. Miał ochotę łkać i wymiotować jednocześnie. Nerwy skręcały mu się w bolesne węzły. Dlaczego, do wszystkich diabłów, nie może zmusić się, żeby wstać i coś zrobić? Cokolwiek? Dlaczego ciężar beznadziei jest tak wielki...? Przecież jest silny... Może... Może sobie poradzić...
- Draco... - Ginny znów przykucnęła przy nim. Poczuł jej dłoń na policzku - nie był w stanie podnieść na dziewczynę wzroku. Wciąż wbijał spojrzenie we własne, cholernie bezradne ręce. - Powiedz mi, Draco... - Oblizała nerwowo wargi. - Powiedz mi, gdzie jest Harry.
Zacisnął powieki - nie! Nie! Jeśli to powie, stanie się prawdą! Nieodwołalną, ostateczną jak nagrobna płyta prawdą... Nie! Nie wolno mu, nie wolno...
Cichy trzask. Tuż za Weasleyem i Granger pojawił się były domowy skrzat rodziny Malfoy. Draco przyszpilił go spojrzeniem - to było mimo wszystko lepsze, niż gapienie się w podłogę. Skrzat przez chwilę wyglądał tak, jakby miał się ukłonić - jednak niewiarygodnym wysiłkiem zwalczył tę pokusę. Draco uśmiechnął się drwiąco, choć nie było w tym uśmiechu nawet śladu satysfakcji. Czy jakiejkolwiek innej emocji, jeśli o tym mowa.
- Ginny... Chyba nie będę musiał o tym opowiadać. - szepnął przez ściśnięte gardło.
Gryfoni odwrócili się, spoglądając na skrzata. Zgredek zamrugał kilka razy - w końcu wyciągnął przed siebie małą piąstkę. W palcach ściskał kurczowo list. Draco, choć z tej odległości nie widział dokładnie słów, z łatwością rozpoznał charakter pisma Harry'ego. I już wiedział, co znajdowało się w kopercie. Serce zabiło mu szybko, jakby chciało wyrwać się z klatki żeber. Przymknął oczy.
Granger sięgnęła drżącą ręką po pergamin. Zgredek oddał list bez słowa. Wydawało się, że dziewczyna przez tysiąc lat trzymała kopertę w dłoniach, przyglądając się nieruchomym wzrokiem podpisowi. Ginny pisnęła cicho, kiedy udało jej się w końcu odczytać słowa. Zacisnęła palce na ramieniu Draco tak mocno, że w innych okolicznościach syknąłby z bólu. Teraz jednak nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.
Hermiona powolnym, mechanicznym ruchem rozdarła kopertę - z jej celulozowych trzewi wyjęła złożony kilka razy arkusz pergaminu. Jej spojrzenie szybko prześlizgiwało się po linijkach tekstu.
Draco dokładnie widział ten moment, kiedy w jej oczach zaiskrzyły łzy.
***
Voldemort zasiadł na tronie z obsydianu - słabe światło księżyca i czarnych świec nadawało mu jeszcze bardziej demoniczny wygląd niż miał naprawdę. Peleryna rozlała się na oparciach fotela - a może to faktycznie był tylko cień? Z mroku wypełzła Nagini - jej białe łuski połyskiwały, czerwone oczy niemal świeciły w ciemności. Zwinęła się u stóp Czarnego Pana, jak jakaś monstrualna, upiorna parodia psa.
Na dany znak Harry wstał, tak jak inni. Do tej pory klęczał, prawie dotykając czołem posadzki. Voldemort od swoich sług wymagał należytego szacunku, czci graniczącej z religijnym uwielbieniem. On wydawał rozkazy - potrzebna mu była jedynie bezwolna armia.
- Moi słudzy... - zaczął Czarny Pan, skrzypliwym i syczącym głosem. Zamilkł jednak, jakby coś przykuło jego uwagę. Powiódł spojrzeniem po kręgu czarnych postaci. Zimny wzrok Lorda spoczął na Harry'm. Blizna zapiekła lekko.
Mięśnie Harry'ego stężały, kiedy jego spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem tych czerwonych oczu. Pomimo to jednak umysł pozostał czysty i jasny, uwolniony od jakichkolwiek ograniczeń. Jakby miał skrzydła na plecach. Znów uśmiechnął się pod maską - był pewien, że Voldemort dostrzegł błysk przewrotnej radości w jego oczach.
- Moi śmierciożercy... czyżby wśród nas był obcy? - Twarz wcielonego diabła wykrzywił pełen wyrachowania, zły uśmiech. W cieniu kaptura jego zęby wyglądały jak długie igły lodu. Były bielsze nawet od kredowej skóry.
Śmierciożercy zaszeleścili płaszczami, rozglądając się - w ich oczach Harry widział niepokój, jakiś irracjonalny strach. Jakby wszyscy czuli się winni! Harry roześmiał się w duchu. Co prawda, miał nadzieję, że zdoła ukrywać się dłużej, może usłyszałby jakieś ważne rozkazy... Jednak skoro sytuacja wygląda tak, a nie inaczej - trzeba się z tym pogodzić. Uśmiech nie spełzał z jego twarzy.
Wystąpił krok do przodu, delektując się świadomością własnej, powiewającej jak skrzydła szaty. Ta pewność siebie, jakiej nie czuł już od dawna... Śmierciożercy zaszemrali, wciąż nie pojmując prostych faktów. Umilkli, gdy tylko Czarny Pan nieznacznie uniósł dłoń. Służalcze psy, hołota! Nic nie warci!
Chłopak spojrzał wyzywająco w oczy Voldemorta - ból blizny stał się odległy, jakby był tylko wspomnieniem złego snu. Harry był ponad takie drobne niedogodności. Sięgnął i zdjął z twarzy białą maskę, odrzucając kaptur. Kilka osób syknęło zszokowanych - Bellatrix zaczerpnęła głośno powietrza. A Mroczny Lord nie poruszył się wcale - w jego oczach zapłonął za to nowy blask.
- Musisz być szalony, Harry Potterze - powiedział tylko, tym swoim szeleszczącym głosem. Harry przymknął oczy.
- Tak, przypuszczam, że tak. Jednak w naszej sytuacji nie powinniśmy oceniać wzajemnego obłędu. Nie jesteśmy do tego odpowiednimi osobami, tak myślę. - Uśmiechnął się szeroko, zupełnie niewinnie. Kilku śmierciożerców wyciągnęło różdżki - jednak nie ośmielili się nawet w niego wymierzyć.
Jak mógł tak mówić do Czarnego Pana?! Jak mógł być taki spokojny? To morderca, potwór, całe zło świata! A on... on... - Ostatnia nieskażona eliksirem i adrenaliną trzeźwa myśl zamigotała... i zgasła w jego umyśle. Jakby nigdy jej tam nie było.
- Ale gdybyś musiał to oceniać, Potter... Który z nas jest większym szaleńcem? - Voldemort bawił się chyba prawie tak dobrze, jak on. Harry niedbale przeczesał włosy palcami, udając zastanowienie.
- Hm... O tobie mówią, że zabijasz wszystko, co się rusza. Jesteś ponoć fanatykiem, zaślepionym nierealną rządzą draniem bez skrupułów. A jednak, mimo to, ja właśnie przed tobą stoję...
- Na własne życzenie. - Czarny Pan powoli uniósł się z tronu - cień peleryny spływał z jego ramion, strzęp prawdziwego mroku. Nagini syknęła, unosząc łeb. Voldemort musnął ją białymi palcami.
- Tak. Na własne życzenie. I dlatego właśnie myślę, że jednak ja jestem większym wariatem. - Harry uśmiechnął się jeszcze raz. Wpadło mu coś do głowy. - Nawet mój chłopak nazywa mnie obłąkańcem!
Powiedział to specjalnie, wcale mu się nie wymknęło! Chciał zobaczyć ich reakcje, jakieś poruszenie... Nie miał się zawieść.
- Taak... Zapewne tak. - Voldemort zmrużył lekko oczy, świdrując go spojrzeniem. Harry nie odwrócił wzroku. Wiedział, że patrzą na niego wszyscy najważniejsi słudzy, wewnętrzny krąg. Musiał rozegrać tę partię dobrze. Najlepiej jak potrafił.
Obecność w jego głowie - subtelna, delikatna... Gdyby nie był na to przygotowany, na pewno by nie zauważył. Mały, prawie przeźroczysty jak strumień wody wąż prześlizgnął się w jego świadomości. Harry uśmiechnął się do siebie.
Wąż uniósł trójkątną głowę, patrząc na niebosiężny mur ze szkła i stali. Nie miał jednak szans niczego znaleźć - bariera była idealna, nieprzebyta. Gad wysunął cieniutki, rozdwojony język - nie dostrzegł nawet rysy w obronie Harry'ego. Bo tym razem żadnych rys tam nie było.
Wąż wzdrygnął się nagle, czując na sobie zimny jak lód oddech. Spojrzał powoli za siebie. Tuż nad nim dyszał wielki, biały tygrys, zjeżony i wściekły. Wystarczyłoby tylko jedno kłapnięcie jego stalowych szczęk, aby zmieść gada z powierzchni ziemi.
Voldemort wycofał się z jego umysłu - drgnął nieznacznie. Prawie nikt tego gestu nie zauważył. Jednak Harry tak - uśmiechnął się drwiąco.
- Chyba nie myślałeś, że naprawdę ci na to pozwolę? Musiałbyś być strasznym frajerem, jeśli chociaż miałeś nadzieję! - parsknął sztucznym śmiechem. Naprawdę był skupiony, gotów sięgnąć po różdżkę, szarpnąć się i odskoczyć w każdej chwili. Nawet, jeśli Czarny Pan tylko mrugnie - on będzie gotów.
- Potter. - Syk był odrobinę bardziej jadowity, niż jeszcze przed momentem. - Zmieniłeś się. Nawet nie wiesz, jacy teraz jesteśmy do siebie podobni...
- Doprawdy? - Gryfon zmrużył oczy. Zaciskał palce ma masce tak mocno, że prawie ją zgniótł.
- Taak... Oboje zaczynaliśmy przecież tak samo. - Coś zmieniło się w tonie głosu gada. Już nie był taki żądny mordu... Takiego głosu Harry nie słyszał jeszcze nigdy. - Ty jesteś teraz niedocenionym, szablonowym bohaterem, marionetką w rękach świata. Żyjesz tylko w jednym celu biały wojowniku... Ale gdy ten cel zniknie, ty pogrążysz się razem z nim. Przestaniesz być potrzebny, staniesz się zbędnym śmieciem.
Chłopak zacisnął zęby. Nie wiedział już czy Voldemort naprawdę to mówi, czy szepta wprost do jego umysłu. Nie powinien go słuchać! Nie powinien! Jednak... coś było w tym głosie... coś hipnotyzującego... coś, za czym mógłby pójść... czego chciałby... tak, nawet chciałby tego słuchać. Zawsze i zawsze... Nie! Nie, do diabła, co za bzdura! Opanował się z wysiłkiem, do którego nie chciał się przyznać nawet przed sobą.
- Ale jednak jesteś silny... Ja pomogę ci to wykorzystać. Ja i tylko ja. Ze mną było podobnie, na pewno wiesz - miałem wielkie plany, a nikt nie wierzył, że mi się uda. Jednak to wcale nie musi spotkać i ciebie. Ja mogę pomóc ci przejeść przez ten etap, mogę dać ci siłę, o jakiej marzysz... Bo chcesz mieć taką siłę, prawda? Drzemie w tobie wielka moc, którą mogę obudzić - ja i tylko ja, na pewno wiesz. Ty już jesteś silniejszy, znacznie silniejszy niż byłeś. Czy nie chciałbyś więcej? Znasz tę przyjemność, kiedy wrogowie klęczą u twych stóp... A co, gdyby klęczały całe legiony? Czy chciałbyś? - Te czerwone oczy, bez dna... patrzyły z takim głodem... jakby naprawdę im zależało. Jak dobrze byłoby utonąć w tych jeziorach krwi, czuć jej słodki smak... N... nie...
Przełknął ślinę. Musi być silny. Silny... Jednak teraz to pojęcie wydawało się tak odległe... Śmierciożercy wokół nie byli się już oddzielnymi postaciami, a jedną, zwartą ścianą cieni. Harry nie dał po sobie poznać, jak mocno kręci mu się w głowie. Ton jego głosu brzmiał tak samo pewnie jak przed chwilą, chociaż w duszy Gryfona toczył się prawdziwy dramat.
- Czy jestem silniejszy? Wątpię. Właściwie umiem niewiele więcej, niż przy naszym ostatnim spotkaniu. Myślę po prostu, że teraz lepiej wykorzystuję dane mi możliwości. - Harry zacisnął zęby. Wzdłuż kręgosłupa spłynęła mu kropla lodowatego potu. Voldemort zbliżył się o krok, pogrążony w całunie pierwotnej ciemności. Harry miał wrażenie, że każdy jego ruch i gest jest tak nierealnie powolny...
W wyobraźni chłopaka wciąż pojawiały się obrazy płonących mórz i nieprzebranych zastępów, które czekały na każde jego skinienie. Wielkie zamki, niebosiężne wieże - na przemian ze złota, srebra i kości słoniowej. Baszty wdzierały się w błękit nieba. I... i te flagi... Proporce z wizerunkami gryfów, błyskawic i drapieżnych ptaków...
Nie! Nie, to złudzenie! Tak, to na pewno złudzenie... Na pewno, na pewno... Boże, Wielki Merlinie... ktokolwiek...! To złudzenie, nic więcej. Musi być silny. To kłamstwo, oszustwo... Musi być silny. Czysty umysł, oczyścić umysł... Bez żadnej myśli... Och, niech to odejdzie!!!
- Ależ tak, tak... I to jest właśnie znamię prawdziwej siły, umysłu zdolnego przyjąć moc, jaką mogę dać! Ja i tylko ja - ofiaruję ci władzę nad życiem i śmiercią, Harry Potterze. Będziesz ze mną wszechmocny, zrobisz, co tylko zechcesz. Zasiądziesz obok mnie na tronie z obsydianu, razem będziemy rządzić! Cała wieczność jest dla nas! - Voldemort wyciągnął rękę. Długim, nieludzkim palcem musnął policzek chłopaka, potem bliznę. Tym razem jego dotyk prawie nie bolał. - Naznaczyłem cię, jesteś mój. Jesteś taki jak ja - taki sam. Wiesz to przecież. Twoje przeznaczenie jest takie, jak moje. Czy nie chcesz rządzić? Czy nie chcesz mieć władzy i siły, jaką może dać ci Mroczna Sztuka? Jaką ja i tylko ja mogę ci dać? Czy nie chcesz tego? Zmarnujesz tę szansę, wszystkie możliwości, jakie ci daję? Siła i moc, potęga i władza... Czy nie chcesz tego?
Czy nie chcesz tego?
Harry opuścił nieprzytomnie rzęsy - jego oczy błyszczały matowo, zamglone i nieobecne. Uśmiechnął się lekko, choć wydawał się teraz tak odległy jak gwiazdy.
Płomienie świec przygasły. Ale mogło to być tylko złudzenie.
***
CDN
Blemish
45. Syriusz
- Draco... - Hermiona pierwszy raz nazwała Ślizgona jego własnym imieniem. Blondyn parsknął w myślach z pełnym goryczy politowaniem. Przecież do tej pory był jakimś robakiem „Malfoy” - a teraz nagle doczekał się imienia, niesssamowite , doprawdy...
Spojrzał w oczy dziewczyny - chociaż wcale nie chciał patrzeć. Najchętniej zamknąłby się teraz we własnym świecie, odciął od tego całego bólu i bezsilności... Łzy płynące z oczu Gryfonki kapały na jej szkolną szatę. Dziewczyną wstrząsnął szloch. Ginny objęła ją, wtulając twarz w bujne włosy. Weasley także płakała - chociaż bezgłośnie. Zagryzała wargę prawie do krwi.
Draco opuścił głowę. Chciał umrzeć. Tutaj i teraz - gotów był przyłożyć sobie różdżkę do głowy. Palnąć avadę prosto w łeb, nowe marzenie, haha! Śmierć wydawała się jedynym rozsądnym rozwiązaniem - bo, po co żyć, kiedy przez niego...
Nie! NIE! Nic nie jest jeszcze przesądzone, wszystko może się zdarzyć!... Prawda? P... prawda...?
- Malfoy. - Draco uniósł głowę. Weasley patrzył na niego z góry - jednak w jego spojrzeniu nie było już wyższości i pogardy. Tylko jakaś smutna pustka, przerażająca nicość... W jednej ręce ściskał pergamin - list Harry'ego. Drugą po prostu zacisnął w pięść.
Po chwili jednak palce rudzielca rozluźniły się. Z wahaniem, jakby właśnie miał zamiar pogłaskać wiwernę, Ronald Weasley, prawie najbardziej gryfoński spośród wszystkich Gryfonów, wyciągnął rękę do Dracona Malfoya, kwintesencji stereotypu Domu Węża.
Ślizgon spojrzał z niedowierzaniem na dłoń Weasleya - zdziwił się, że nie ma w niej różdżki. Dopiero po dłuższej chwili pojął, że rudzielec chce pomóc mu wstać. Zaraz... Co takiego?! Haha, co za bezsens, chyba oszalał do reszty, jak w ogóle może tak myśleć!!!
Nie drgnął. Spojrzał chłodno w oczy Weasleya.
- Dlaczego? - Ot, konkretne pytanie. Nie miał jakoś ochoty silić się na eufemizmy. Zresztą, czy Weasley zrozumiałby jakąkolwiek aluzję czy metaforę?
- Harry... Harry pisał, że możesz być w porządku. Że gdyby jemu coś... coś było z nim nie tak, to ty będziesz wiedział. - Głos Gryfona był bezbarwny. Jakby ktoś zdeptał wszystko, w co wierzył, a Weasley nawet nie mógł się za to wściekać. Cóż - jak mógł się czuć, kiedy nagle okazuje się, że jego niegdysiejszy największy wróg wie o jego domniemanym najlepszym przyjacielu więcej, niż on sam? Rudzielec westchnął z głębi serca. - Ale ostatnio on często ma takie odchyły, więc... no... możesz powiedzieć. Wszystko. Cokolwiek.
Draco spuścił głowę tak nisko, że włosy opadły mu na twarz. Cokolwiek? Nie mógł im zagwarantować nawet cienia prawdy... prawdy, którą będą w stanie zrozumieć, z którą będą mogli żyć. Żadna inna nie wchodziła w rachubę - Ślizgon nie był aż takim potworem. Wypuścił z płuc powietrze, mając nadzieję, że nikt nie każe mu już nigdy więcej oddychać.
- Ten list... Powinniście otworzyć go dopiero wtedy, kiedy Harry umrze. Nie wcześniej.
„Umrze”. Powiedział to słowo, a ziemia nie zatrzęsła się, nawet jedna gwiazda nie spadła z nieba. Za to jego własna dusza prawie wyrwała się na wolność, prawie zerwała pajęczyny nerwów... A może to mu się wydawało?
- Tak. Myślę, że tak. Ale... wtedy nie otworzylibyśmy go nigdy... - Ginny uśmiechała się przez łzy.
Draco mrugnął się na to szelmowsko. W pewnych momentach swojego życia ludzie osiągają poziom smutku tak wielki, że sięga on już pewnej granicy. Cienkiej, czarnej linii, najeżonej żyletkami. Są tacy, którzy potykają się o tą linię, podcinając sobie mentalne żyły. Jednak zdarzają się jednostki, które zwyczajnie... przekraczają tę barierę. Możliwe, że tylko po to, by zobaczyć, co jest dalej. Albo, dlatego że mimo wszystko ich rozpacz jest tak wielka, że wymyka się normalnej skali. Naprawdę nikt nie wie. Prawdą jest jednak, że nadzieja rodzi się w ludziach w najmniej spodziewanych momentach.
Draco wyciągnął rękę i pewnie chwycił dłoń Gryfona. Wstał na nogi, szybkim ruchem poprawił szatę i przeczesał włosy.
- Czas zabrać się do rzeczy. Nie możemy tutaj tak bezczynnie siedzieć!
- Ginny, leć do McGonagall. Musi wiedzieć o Harrym - zakomunikował szybko Ron. Jakby dopiero po słowach Draco przypomniał sobie, że jest prefektem; że może zrobić cokolwiek.
- Niech obstawi zamek aurorami. Musimy być przygotowani na najgorsze - dodał zdecydowanie Draco. Dziewczyna skinęła głową - chociaż nadal płakała, w jej oczach pojawiła się jakaś determinacja, twardość stali. Odwróciła się i pobiegła po schodach. Ślizgon tymczasem już zwrócił się do Granger. - Ty powiadom Pomfrey, niech przygotuje sobie jakieś eliksiry...
- I zajmij się dzieciakami! Nikomu nie wolno wychodzić z pokoi wspólnych! - krzyknął jeszcze Ron, za oddalającą się szybko dziewczyną. Draco ucieszył się w duchu, że tym razem Wiem-To-Wszystko-Granger nie zadawała żadnych zbędnych pytań. Może jeśli będzie miał szczęście, nikt nie zada ich nigdy? Weasley złowił jego spojrzenie. - A my?
„My”... Jakie to patetyczne! - Draco powstrzymał się od pokiwania z politowaniem głową. Nie czas i nie miejsce.
- My... - Zamyślił się na moment. Właściwie mogli zrobić tylko jedno. - Do Bramy. Stamtąd Harry się teleportował i na pewno tam się pojawi. Może nas potrzebować.
Nie trzeba im było niczego więcej. Zerwali się do biegu - ciemność za progiem Hogwartu zupełnie ich pochłonęła. Przywitała ich wilgotnym dotykiem mgły i chłodnym oddechem wiatru.
***
Świat wirował, kręcił się dookoła niego. Te czerwone oczy były jedynym pewnym punktem całego uniwersum. Jedynym oparciem, całością wszechrzeczy...
Czy chciał być silny? Och tak, oczywiście, że tak! Nikt mu się nie oprze, każdy zegnie przed nim kręgosłup w ukłonie... Będą padać przed nim na kolana - tak, właśnie przed nim! Tą bezwolną marionetką, Harrym Potterem! Wszyscy, wszyscy których kiedykolwiek nienawidził... wszyscy zapłacą... Tak, tak! Boże, wielki Merlinie, tak będzie... Będą drżeć na dźwięk jego imienia, będą błagać o jedno jego spojrzenie. Wszyscy, którzy kiedykolwiek nim gardzili... będą pełzać u jego stóp! Będzie mieć setkę niezdobytych twierdz, zamków z wieżami sięgającymi gwiazd... Będzie dowodził tysiącami żołnierzy, milionami wojowników gotowych przelewać krew z jego rozkazem w sercach, a jego imieniem na ustach...
I On, On i tylko On może mu to dać. On i tylko on. Całą tę władzę, potęgę, moc i wieczność - On i tylko On może ją ofiarować. Setki lat szczęścia u boku tego kogoś... Za cenę tak niską, tak małą i niedostrzegalną jak kurz... Boże, dziękuję za tę szansę! Dziękuję, och...
Nie pamiętał już nawet jak się nazywa. Byłby gotów na wszystko powiedzieć „tak”, cokolwiek zaproponowałaby ta stojąca przed nim wspaniała osoba. Czuł jej dotyk na policzku... Muśnięcia samymi opuszkami palców, delikatne jak skrzydła motyla. Tyle że...
Coś było nie tak. Coś nie pasowało - wszystko było prawie idealne, było boskie i utkane z marzeń, ale... Ale...
Ale tylko jedna osoba miała prawo dotykać go w taki sposób. A te białe palce do niej nie należały. Nie!
Nie!
<br>Już pamiętał, jak ma na imię. Pamiętał wszystko. Dusząca mgła transu rozwiała się, jakby nie było jej wcale. Ale jednak była. I nigdy tego nie zapomni. Nigdy.
Odtrącił zimną jak lód dłoń Voldemorta. Bo to był Voldemort - wszystko, co mówił ten potwór jest... tylko wypaczonym odbiciem marzeń Harry'ego, zmieszanym z wspomnieniami uczuć tego drania. Nic więcej. Nic. I o tym także trzeba pamiętać.
Złote zamki nie istnieją.
Harry upuścił maskę na marmurową podłogę - niesamowicie głośne echo poniosło się po sali, kiedy uderzyła o czarny kamień. Gryfon oparł czubek ciężkiego buta na delikatnym tworzywie - pękło niemal natychmiast, krusząc się na setki odłamków. Harry uśmiechnął się szeroko - zupełnie przytomnie.
- Wciąż jesteś frajerem, Riddle. - Twarz Czarnego Pana wykrzywiła się w przerażającym grymasie, który jednak - ku niebotycznemu zdumieniu chłopaka - nie wywarł na Harrym żadnego wrażenia. To było takie... groteskowe. Mógłby nawet powiedzieć „żałosne”, gdyby nie chodziło o mordercę. Obrazą dla jego ofiar byłoby nazwanie go „żałosnym”. - Tak właśnie, dobrze usłyszałeś. Nie wiem, co sobie wyobrażasz, Riddle, jeśli myślisz, że mogę się do ciebie przyłączyć.
- Nie używaj tego słowa - syknął Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Harry domyślił się, że chodzi o jego nazwisko, jednak zupełnie go zignorował. Kontynuował nieporuszony.
- Po co mi wieczność, skoro nie byłoby ze mną ludzi, których kocham? Po co mi władza, skoro oni odwrócą się ode mnie na zawsze? Przykro mi, nie potrzebuję cię, by być szczęśliwym. Do niczego cię nie potrzebuję, Riddle. Jeśli zechcę mieć władzę i siłę, o jakich mówisz, sięgnę i wezmę je - a ludzie, na których mi zależy będą zawsze ze mną. Do niczego cię nie potrzebuję, zupełnie niczego, Riddle. To ty jesteś zbędny, niepotrzebny całemu światu. Właśnie ty i właśnie teraz.
<br>Przez chwilę panowała zupełna cisza - przytłaczająca jak blok granitu. Jednak trwała krótko, umarła szybko - jak każda taka cisza w historii światów. Wszystkich.
- Nagini - szepnął Czarny Pan w mowie węży. Gad nie potrzebował niczego więcej.
Wielkie, monstrualne cielsko rozwinęło się ze splątanych węzłów. Dopiero teraz Harry zwrócił uwagę, jaka jest ogromna - nie dorównywała wzrostem bazyliszkowi, ale... Ale z łatwością mogłaby zmieścić w sobie dorosłego człowieka. I na pewno to robiła. Na pewno.
Śmierciożercy jednomyślnie cofnęli się o trzy kroki, powiększając krąg. Wąż uniósł wysoko łeb, otwierając lekko paszczę. Wysunął cienki, czerwony język, sycząc melodyjnie. Voldemort uśmiechnął się mściwie. Harry także - bo czemu nie? Czemu, do diabła, nie?!
Pochylił się, sprężony jak kot, gotowy do ataku. Wąż nie spuszczał z niego spojrzenia swoich rubinowych oczu.
- Odejdź - syknął Harry. Potwór przekrzywił lekko głowę, jakby coś go zdziwiło.
- Nie jesssteś moim panem. Nie mussszę cię ssssłuchać. Jesssstem głodna - odpowiedziała żmija. Zdania, jakie składała były proste, podstawowe. Cóż - cokolwiek o niej mówić, wciąż pozostawała tylko zwierzęciem. Narzędziem w rękach szaleńca - bezwolnym i nierozumnym.
Harry już miał sięgać po różdżkę - jednak jego dłoń zatrzymała się w połowie drogi. Coś - Felix? Intuicja? - podpowiedziało mu, że lepiej nie. Nie różdżką. Skóra węża wyglądała tak, jakby każde rzucone na nią zaklęcie było skazane na rykoszet. I...
Nagle widział już tylko ogromne zęby potwora. Ostrza spadały z oszałamiającą szybkością, wymierzone dokładnie w jego szyję. Odskoczył - ale wąż był na to przygotowany. Harry ledwie zdążył się uchylić przed kolejnym cięciem ostrych kłów - słyszał tylko szmer dartego płaszcza. Potknął się o białe cielsko żmij, przypadkowo unikając zmiażdżenia.
Eliksir szybkości! Dlaczego do cholery nie wziął, chociaż eliksiru szybkości?! I siły! Już raz to przeżył, czemu nie miałby znów spróbować? Ale teraz już za późno, za późno!
Odtoczył się na bok, przykucnął na jednym kolanie. Nagini już odwróciła łeb w jego stronę, rozwierając paszczę na całą szerokość. Długie zęby błysnęły w mdłym świetle. Harry słyszał śmiech śmierciożerców - tych hien spragnionych widowiska i świeżej krwi. O tak, dostaniecie krew! Dostaniecie!
Dłoń chłopaka natrafiła na chłodną rękojeść wystającą z cholewy buta. Nóż. Srebrny sztylet. Uśmiechnął się do swoich myśli - idealnie.
Wyszarpnął sztylet, prostując się zamaszyście. Załopotały strzępy czarnego płaszcza, nóż świsnął w powietrzu. Ostrze błysnęło w słabym świetle - głodny krwi, zimny metal. Nagini spikowała ostro w jego stronę.
Chcecie krwi, psy Czarnego Pana? Wiec dostaniecie!
***
Wypadł za bramy Hogwartu, hamując gwałtownie. Przez chwilę miał jeszcze nadzieję, że może Harry już będzie tu czekał... Ale nie. Trawa szumiała cicho - było przerażająco pusto, jakby nigdy wcześniej nie postała tu ludzka stopa. Wiatr hulał z perfidną radością wśród źdźbeł.
- Musimy tutaj... zaczekać... - Tylko tyle zdołał wyrzucić z siebie. Jego głos był zachrypnięty po długim sprincie. Weasley oddychał ciężko tuż obok.
- Nie myśl sobie, że nagle zacząłem ci ufać, Malfoy - zapewnił szybko rudzielec, jakby chciał rozwiać wszelkie możliwe wątpliwości.
- Jasne - parsknął Draco, opierając dłonie na kolanach. Musiał jak najszybciej odzyskać siły.
- Ale... ale skoro Harry... Ech... Skoro jesteś dla niego tak ważny, żeby o tobie pisał... to...
- Nie kończ, Weasley. Łatwiej będzie nam żyć, jeśli nie skończysz - westchnął Ślizgon, prostując się. Weasley skinął tylko głową. Prawdopodobnie pierwszy i ostatni raz w życiu w czymś się zgadzali.
<br>Draco spojrzał na odległe światła wioski. Ci ludzie... Wszyscy ludzie, magiczni czy nie - nie mieli żadnego pojęcia o tym, co właśnie się działo. Ważyły się losy świata, gdy oni spali w swoich ciepłych, cholernie bezpiecznych łóżkach. Przespać apokalipsę - czy to właśnie ich czeka?
Koniec świata... Nie - koniec byłby wtedy, gdyby Harry um... u... umarł. A on nie umrze. Nie. Nie tym razem, nie nigdy. On się nie podda...
Gwiazdy migotały lekko. Szumiały drzewa Zakazanego Lasu. W oddali zawył pies... A może wilk? Kto to tak naprawdę wie?
Draco przełknął ślinę. To powinien być grzech. Jakieś dwunaste, czy trzynaste przykazanie - ilekolwiek ich jest... „Nie będziesz kochał zbyt mocno”. Za coś takiego muszą wieszać!
Jedno zdanie kołatało się w jego głowie. Tylko jedno - nie opuszczało go ani na chwilę. Cicha prośba, mantra i modlitwa - do kogokolwiek, kto akurat słucha.
Harry... Wróć do mnie... Po prostu do mnie wróć.
Draco nie upadł na kolana, nie złożył błagalnie rąk. Po prostu stał tam, zwrócony twarzą do wiatru. Modlił się w myślach do wszystkich bogów, o jakich słyszał kiedykolwiek. Oby choć jeden z nich wysłuchał jego psalmów.
Przynajmniej jeden - chociaż Harry'emu przydałaby się pewnie cała horda opiekuńczych bóstw.
***
Krew bryznęła na jego szatę, twarz i marmurową podłogę. Z gardeł niektórych śmierciożerców wyrwały się krótkie okrzyki i westchnienia. Teraz prawie wszyscy dzierżyli już skwierczące zaklęciami różdżki. Niemal idealny krąg zniekształcił się nieco, kiedy kilku śmierciożerców odskoczyło przed smugą posoki.
Harry spojrzał na swoją rękę. Trzymał w niej spory kawałek węża - dokładniej, jego głowę. Była ciężka i wciąż płynęła z niej czerwona ciecz. Reszta gada podrygiwała spazmatycznie, ze srebrnym sztyletem wbitym w łuskowate cielsko - po samą rękojeść.
Chłopak podniósł wzrok na Voldemorta. Patrzyli sobie przez chwilę w oczy - zanim Harry nie przywołał na usta mściwego grymasu. Gryfon sięgnął do kieszeni szaty akurat w dobrym momencie, aby zdążyć przed kolejnym rozkazem Czarnego Pana.
- Zabić! - syknął Voldemort. Nawet nie krzyknął. Nie musiał.
Harry odruchowo uskoczył. W miejscu gdzie przed chwilą stał, marmur stopił się po uderzeniu kilku zielonych błyskawic. Chłopak nie czekał - wyrzucił w powietrze szklaną kulę.
- SYRIUSZ! - krzyknął z mocą, przetaczając się po posadzce.
Salę zalało niewyobrażalnie jasne światło. Śmierciożercy krzyknęli, osłaniając oczy przed raniącym blaskiem. Tyle czasu przebywali w ciemności, jasność najwspanialszej gwiazdy musiała ich oślepić! Harry poderwał się i rzucił się w stronę wyjścia z komnaty. Ślizgał się w kałużach gadziej krwi, wciąż ściskając łeb Nagini. Przeskoczył ciało jakiegoś wijącego się śmierciożercy, rozpaczliwie osłaniającego twarz przed blaskiem.
Harry wypadł na korytarz - prosto, teraz w lewo... Skrzyżowanie?! Jakie skrzyżowanie, nie pamiętał niczego takiego! Usłyszał brzęk tłuczonego szkła - nie zastanawiał się dłużej. Pobiegł w prawo. Mijał niezliczoną ilość drzwi, wszystkie zamknięte i zupełnie identyczne. Jak miał się tutaj połapać?! Jak miał się NIE zgubić?! Och, dlaczego nie zapamiętał drogi!
Ale życie to nie bajka. Nie mógł oznaczyć właściwej ścieżki okruszkami.
Słyszał za sobą pościg. Nie oglądał się - to spowalnia, a teraz liczył się każdy ułamek sekundy! Schylił się odruchowo, słysząc odległy krzyk. Nad jego głową przemknął zielony strumień. Czy Gryfonem kierował instynkt, Felix, czy może coś jeszcze innego? Jakiś skrzydlaty anioł o prawie białych włosach?
Skręcił w prawo, potem, na kolejnym rozwidleniu dróg, znów w prawo... Gdzieś w końcu będzie musiał dobiec! I wielki Merlinie, lepiej, żeby to nie była ściana!
Życie to nie bajka.
Wpadł do jakiejś komnaty - miała wielkość klasy, cała obwieszona gobelinami. W większości przedstawiały one upiorne sceny tortur; żeby je utkać zużyto nieprawdopodobne ilości czerwonej nici. Och, do diabła! Nie przyszedł tutaj podziwiać jakichś szmat! Jednak poza arrasami nic więcej tutaj nie było... Zupełnie nic. Żadnych drzwi, okna... Nic...
Usłyszał za sobą kroki biegnącego człowieka. Napastnicy musieli się widocznie rozdzielić - powinien był się tego spodziewać.
W jednej chwili cofnął się pod przeciwległą ścianę, mierząc różdżką prosto w czarny prostokąt drzwi. Zebrał się w sobie, gotów wykrzyczeć wszystkie ofensywne zaklęcia naraz. Śmierciożerca wkroczył do sali sekundę potem.
- Vastomente! - ryknął Harry.
Postać w czerni wykonała tylko krótki gest różdżką, broniąc się przed klątwą chłopaka.
- Incendio!
I znowu - kilka iskier i nic więcej... Postać w kapturze roześmiała się szyderczo, bardzo znajomo. Do diabła, do diabła z tym wszystkim! Zabił Nagini, wykiwał Voldemorta - nie da się jakiemuś pieprzonemu psu!
- Crucio! - Wrzasnął w przypływie wściekłej inwencji.
Śmierciożerca tym razem nie mógł sparować czaru. Zrobił za to szybki półobrót - smuga zaklęcia zginęła w ciemności, ponad jego ramieniem. Pozostał po niej tylko czerwony blask, powietrze jaśniejące szkarłatem przez kilka sekund... Harry zaczerpnął haust powietrza, gotów do wykrzyczenia kolejnego zaklęcia. Jednak wróg był szybszy.
- Expelliarmus! - Przez mniej niż sekundę Harry łudził się, że tak prymitywny czar nie jest w stanie nic mu zrobić. Tarczę złożył zbyt późno - może jedno mgnienie wcześniej by wystarczyło...
Proste zaklęcie zostało rzucone z taką mocą, że chłopak rąbnął plecami o ścianę. Coś zagrało mu w płucach, przed oczami miał czarne plamy. Osunął się na podłogę, upuszczając różdżkę. Kurwaaa! Ma zginąć od jakiegoś expelliarmusa?!
- Muszę przyznać, panie Potter, że nauczył się pan wiele od naszego ostatniego spotkania. - Ten znienawidzony głos, który drwił z niego przez sześć lat... Nie! Nie podda się! Nie jemu!
- Śmieć. Zdrajca. Morderca! - wychrypiał. Czuł metaliczny smak krwi w ustach - ugryzł sobie język. Spojrzał z nienawiścią na Snape'a - mężczyzna zdjął maskę, nie kryjąc się zupełnie. Jak mógł być tak pewny siebie? Jak śmiał?!
Nic się nie zmienił przez ten rok. Te same czarne jak smoła włosy, blada skóra i oczy, które mogłyby chyba zmrozić nawet wschód słońca, gdyby tylko chciały. Mężczyzna uśmiechnął się lekko, z satysfakcją. Napawał się swoim zwycięstwem - oto mierzył do znienawidzonego ucznia, syna swoich wrogów i głównego celu Czarnego Pana. Czekała go zapewne sława i laury... Nigdy! Harry jest Gryfonem, do diabła! Jeśli ma umierać, to tylko z honorem!
I na pewno nie sam.
- Język też nam się wyostrzył, Potter?
- Jeśli myślisz, że będę cię błagał o litość... Jesteś takim samym frajerem jak twój pan - syknął Harry, pokonując drażniący ból. Chyba znów miał złamane żebro. Cholera - znowu to samo... Chyba każe je sobie wyciąć.
Uniósł się na kolana, zaciskając palce na łuskach gadziej głowy - uczepił się tego czerepu jak tonący złamanego podczas sztormu masztu. Łeb żmij był jakimś symbolem... Można sprzeciwić się Czarnemu Panu, można walczyć i wygrywać! Harry nie pozwoli się pokonać komuś takiemu jak Snape! Nie drugi raz. Nie teraz i nie nigdy. Stary nietoperz miał szczęście w zeszłym roku! Ale teraz... Teraz Harry mu...
- Potter, święty Potter... Wybraniec. Wciąż jesteś głupim dzieciakiem. - Śmierciożerca uniósł różdżkę, mierząc dokładnie w głowę Harry'ego. Może chłopak widział już igrające na końcu drewna zielone iskierki - a może to tylko złudzenie...
Mistrz Eliksirów chyba nie miał zamiaru wypowiadać formuły zaklęcia. Wspaniale - Harry nawet nie usłyszy, co go zabiło! Po prostu wspaniale. Gryfon wolałby przegryźć sobie żyły, niż pozwolić, żeby ten drań wykończył go jak... jak psa! Jak do tego doszło? Jak mógł dopuścić, żeby to kończyło się właśnie tak?! Dlaczego jest na kolanach, przyparty do ściany, dlaczego pozwala, by to się działo...
Śmierciożerca uśmiechnął się z niemal sadystyczną satysfakcją.
- Może i umiesz więcej niż kiedyś. Ale to wciąż za mało, panie Potter. O wiele za mało.
Harry chciałby patrzeć teraz na niego z chardością, dumą i arogancją, której Severus Snape tak nienawidził... Z pogardą i nienawiścią. Chciałby pokazać mu, co sam czuł przez te sześć lat... Zamknął oczy.
Błysk zielonego światła...
***
CDN
Blemish
46. Jego własna strona
Aurorzy kolejno aportowali się przed bramą. Draco znał wcześniej tylko kilku z nich - większość twarzy była mu zupełnie obca. Tonks, Lupin, Moody... W sumie przybyło chyba z tuzin magów - wszyscy z grobowymi minami i zaklęciami skwierczącymi na końcach różdżek. Sprężeni do ataku; spięci jak dzikie koty, nasłuchujący każdego szelestu. Chociaż każdy auror miał na służbowym mundurze emblematy Ministerstwa, był z pewnością także członkiem Zakonu. McGonagall przecież nie zaufałaby byle komu...
Draco, w innych okolicznościach, z pewnością szybko ulotniłby się sprzed taksujących spojrzeń żołnierzyków - ale teraz nie zależało mu już czy ktokolwiek zobaczy jego Znak, czy nie. Był gotów pochwalić się ponurym tatuażem przed całym światem, jeśli tylko pozwolą mu tutaj czekać.
Jeśli Voldemort miał zrobić jakikolwiek ruch - to tylko tutaj. Właśnie przed bramą Hogwartu czarnoksiężnik będzie chciał pokazać całej czarodziejskiej społeczności, że może NAPRAWDĘ wszystko.
- Wróci, prawda? - szept Weasleya. Rudzielec klęczał na trawie obok Ślizgona. Blondyn nie wiedział czy Gryfon też się modlił. Bał się zgadywać.
- Tak... Weasley. Wróci. Musi wrócić.
Draco zamknął oczy. Nie pozwolił żadnej zdradzieckiej emocji wypełznąć na twarz. Był w końcu tą zimną ślizgońską żmiją, której na niczym nie zależy... Malfoy. Tak właśnie się nazywał i powinien zawsze pamiętać, do czego zobowiązuje to nazwisko.
Och, cóż za ironia losu - dlaczego akurat teraz?! Kiedyś zachowanie kamiennej twarzy przychodziło tak łatwo - ale teraz... Odetchnął głęboko, wilgotnym i przesiąkniętym mgłą powietrzem.
- Obiecał, że wróci.
Życie to nie bajka. Ludzie nie zawsze dotrzymują obietnic. Nawet wojownicy światłości mogą się pomylić. Życie to możliwości, wybory i zmarnowane szanse, implikacje rzeczywistości, które nie muszą być szczęśliwe. Życie to przypadki i małe rzeczy - uderzenia serca, sekundy ciszy... A małe rzeczy nie mają przecież pojęcia o jakimś abstrakcyjnym szczęściu.
***
Błysk zielonego światła.
Czy to śmierć? Czy już umarł? - przemknęło mu przez myśl. Ale... ale nie. To nie może być śmierć. Powinien teraz unosić się ponad swoim ciałem, odczuwać jakiś porażający spokój, rozumieć i pojmować wszystko... Albo chociaż dryfować w stronę świetlistych drzwi. Coś... coś w ten deseń w każdym razie.
Był pewien, że po śmierci nie czuje się zapachu przypalonego arrasu i tynkowego pyłu. I na pewno nic nie powinno boleć - żadne złamane żebra w ogóle nie wchodziły w rachubę.
Otworzył oczy. W gobelinie ponad jego głową ziała ogromna, wciąż tląca się dziura. Maleńkie płomyczki pożerały łapczywie szkarłatne nici, pozostawiając po sobie jedynie kolorowy dym. Chłopak zamrugał z niedowierzaniem. Nie miał teraz czasu się dziwić - jednak nie potrafił się powstrzymać.
J... jak to... Przecież dzieliło ich ledwie kilka metrów - jak ktoś taki jak Snape mógłby chybić?! Jak to w ogóle jest możliwe?! Nie, to nie może być przypadek... Och, wielki Merlinie...!
Powoli przeniósł spojrzenie na Mistrza Eliksirów, przywołując na twarz wyraz chłodnego wyrachowania. Oczywiście nie mógł równać się z zimną ignorancją śmierciożercy.
- Musisz się jeszcze wiele nauczyć, Potter. Nie marnuj czasu - warknął lodowato Mistrz Eliksirów. Harry nie czekał - na szok później będzie miał czas. Porwał z podłogi swoją różdżkę i poderwał się na nogi.
Mierzył w Snape'a - z całych sił zaciskał palce na drewnie. Za wszelką cenę nie chciał pokazać, że drżą mu ręce. Mężczyzna z politowaniem pokręcił głową.
- Na co czekasz, Potter? Jazda stąd! - Snape jednym ruchem różdżki zerwał ze ściany płachtę przypalonego materiału, odsłaniając niepozorne drzwi. Harry zamrugał, przełykając ślinę. Aluzja była zupełnie jasna - chwycił klamkę. O niczym nie myśleć!
Ale... Snape go nie zabił. A... Niech to wszyscy diabli, przecież to Snape...!
Nie myśl, bo oszalejesz do reszty!
Zatrzymał się, jedną nogą stojąc już za progiem. Przed chłopakiem rozciągał się długi, wąski i ciemny korytarz - ale teraz patrzył za siebie, w czarne oczy Mistrza Eliksirów, Severusa Snape'a.
- Nie pytam, dlaczego. - Powiedział bardzo cicho. Mężczyzna nie odpowiedział - wzrokowego kontaktu jednak nie przerwał. Chłopak uśmiechnął się drwiąco. - I nie myśl, że nagle zacznę cię kochać i lizać buty z wdzięczności. Ale... - Wahał się tylko przez sekundę. - Ale kiedy spotkamy się następnym razem, dam ci minutę. Całą minutę.
- Możesz być pewien, Potter, że dobrze ją wykorzystam - syknął Snape, wykrzywiając się złowróżbnie.
Uśmiechnęli się do siebie tak, jak może uśmiechać się tylko dwóch nienawidzących się ludzi, którzy z jakichś przyczyn postanawiają wykończyć się innym razem. A potem Harry zniknął w ciemności, szeleszcząc podartą peleryną.
Zawdzięczał życie Severusowi Snape - Mistrzowi Eliksirów, znienawidzonemu nauczycielowi, mordercy, jednemu z niegdyś najbardziej zaufanych ludzi Dumbledora i śmierciożercy. Człowiekowi, który wybrał swoją własną stronę. Który nie musiał być żadnym Wybrańcem... Kiedy wszyscy normalnie ludzie widzieli tylko dwie drogi - z prądem albo pod prąd - Severus Snape po prostu... Wyszedł na brzeg. Wybrał swoją własną stronę. To jeszcze nie czyniło z niego świętego, o nie - przecież frakcja Snape'a nie pokrywała się z poglądami Harry'ego. Jednak mimo wszystko gwarantowała Mistrzowi Eliksirów minutę.
Ten drań uratował mu życie... Och, może nie uratował, a po prostu oszczędził - drobna gra słów, nieistotna teraz. Harry jeszcze nie przyjął tej prawdy do wiadomości. Ale podświadomie wierzył, że w końcu to do niego dotrze.
Drzwi zamknęły się za nim z cichym szmerem.
***
Mistrz Eliksirów stał jeszcze przez chwilę w komnacie. Słyszał już kroki tych idiotów, którzy nie potrafią poradzić sobie nawet z prostym oślepieniem. Spojrzał na salę - paroma ruchami różdżki pozdzierał jeszcze kilka gobelinów i wypalił trochę malowniczych dziur w ścianach. Tak, prawie idealnie.
Brakowało tylko jednego, żeby dopełnić obrazu „heroicznej walki”. Cóż. Chyba nadszedł czas i na to.
Sięgnął do wewnętrznej kieszeni szaty i wyjął maleńki flakonik. Odkorkował go i wypił jednym haustem całą zawartość. Płyn był gorzki, ale przecież eliksiry wcale nie mają dobrze smakować. Mają być skuteczne. A ten był - w końcu sam go zrobił.
Mężczyzna położył się na podłodze, przybierając pełną subtelnej ekspresji pozycję. Ciemność powoli ogarniała jego umysł. Miał nadzieję, że ci niekompetentni dranie będą potrafili go jednak obudzić.
Nie zdążył pomyśleć nic więcej.
Przynajmniej na jakiś czas.
***
Harry biegł korytarzem, przyświecając sobie różdżką. Złamane żebro chciało zawrzeć bliską znajomość z jego płucami - och, jeszcze chwilę! Proszę, trzy minuty! Tyle wystarczy!
Usłyszał przed sobą głosy, krzyki - zwolnił i zgasił różdżkę. Szedł teraz powoli, wyciągając przed siebie rękę. Wcale nie chciał spotkać się z jakąś ścianą czy czymś takim - a jego oczy jeszcze nie zdążyły przyzwyczaić się do mroku. Hałasy stały się głośniejsze. Dłoń Gryfona po kilku kolejnych krokach natrafiła na miękki materiał. Był prawie w Komnacie Kręgu... Dokładnie za sztandarem!
Harry przysłuchał się odgłosom, dobiegającym z drugiej strony czarnej materii. Słyszał tylko kilka osób... Widocznie większość tych łajdaków rozbiegła się po twierdzy. To dobrze. Mniej wrogów - ma szansę. Jakąś. Kolejny genialny w swej prostocie plan wykluł się w jego czaszce.
Wyślizgnął się zza kotary - nikt go nie zauważył. W pomieszczeniu był Voldemort - czarnoksiężnik wybrał akurat ten moment, aby rzucić cruciatus. Poza nim jeszcze czterech, czy pięciu śmierciożerców, zastygłych w służalczych ukłonach. Tylko jeden z nich kulił się i jęczał na podłodze.
Harry nie czekał - w każdej chwili mógł zostać zauważony. Zaskoczenie - oto klucz do sukcesu! W jego wnętrzu rozlała się szaleńcza euforia, zupełnie nieadekwatna do sytuacji. Przeszedł granicę morderczego stresu - i wciąż podążał dalej, nie widząc potrzeby zatrzymywania się. Było do przewidzenia, że w końcu dotrze aż do tego...
Nogi niosły go same - jakby wiedziały, co mają robić o wiele lepiej od mózgu. Pędził w stronę wielkiego, czarnego tronu. Wydawało mu się, że jego kroki brzmią jak wystrzały z karabinu.
- Panie...!
Kilka zielonych błyskawic przecięło powietrze. Żadna nie trafiła - alleluja! Świst zaklęć, któreś musnęło jego pelerynę... Jeszcze tylko kilka sekund!
Voldemort wrzasnął coś wściekle. Harry uchylił się - cudem - przed kolejnym morderczym promieniem. Skoczył na oparcie czarnego tronu. Wyrzucił przed siebie ręce - wciąż ściskał resztki Nagini i różdżkę. Gadzia krew kapała mu na twarz. Adrenalina krążyła w jego żyłach, dodała sił, prawie uskrzydlała.
Tron rozprysł się na tysiące obsydianowych drzazg - sekundę po tym, jak odbił się od oparcia. Zacisnął powieki i zęby. Brzęk szkła. Ostre odłamki wirujące w powietrzu - jak płonący blaskiem śmiercionośnych zaklęć kurz.
Nikt nie zauważył, że szyba pękła jeszcze zanim w nią uderzył.
***
Teraz powinno padać. Powinna szaleć burza, niesamowity huragan mógłby wyrywać drzewa z korzeniami. Nawet porywisty wiatr byłby lepszy niż ten beznadziejny bezruch. Draco miał wrażenie, że od tego oszaleje. Musiał tutaj czekać, tak bezczynnie, pasywnie, biernie... Gdzieś tam Harry walczył, narażał się i Merlin wie co jeszcze robił...! A Draco tymczasem... Nie mógł nic. Nic.
Do diabła.
Pogoda wcale nie pomagała - trawa zastygła, jakby zamarzła doszczętnie. Prawie się zdziwił, że źdźbła nie kruszą się pod jego butami. Drzewa pogrążone w stagnacji - żadne pasemko wiatru nie oplatało się wokół gałązek, nic nie szumiało ani nie szeleściło wśród liści. Zupełnie nic. Cisza. Spokój. Śmiertelna martwota.
Nie. Bez takich epitetów.
Aurorzy także trwali w bezruchu, jak rzeźby. Nie rozmawiali - przeczesywali spojrzeniami szmaragdowe wzgórza, śledzili drgające w oddali światełka Hogsmeade. Draco słyszał cichy oddech Weasleya, bawiącego się nerwowo różdżką. Blondyn zamknął oczy, mimowolnie zaciskając pięści.
Niech to się skończy. Niech to się wreszcie skończy - to czekanie, ten stres... Merlinie, proszę...
Boże... A może ty... Wysłuchałbyś mnie jeszcze jeden raz? Ten ostatni...?
***
Spadał - w odłamkach szkła, kroplach krwi i zielonym blasku magicznych błyskawic. Zimny wiatr chłostał go po twarzy, wyciskał z oczu łzy.
Rozłóżmy skrzydła. Bądźmy ptakiem!
Nie, nie jesteśmy ptakiem. Jesteśmy przecież wilkiem, dziką bestią z ciemnej puszczy...
Nie jesteśmy ptakiem? Ale nosimy symbol na ramieniu! Jesteśmy jastrzębiem, sokołem! Rozłóżmy skrzydła i lećmy!
Nie jesteśmy ani ptakiem, ani wilkiem. Jesteśmy szaleństwem.
Nie miał pojęcia, czy możliwa jest teleportacja z powietrza. Do tej pory przenosił się tylko ze stabilnych pozycji, nigdy z lotu! Czy tak w ogóle się da?! Naprawdę nie wiedział! Jak daleko było do dna? Och... daleko - bardzo. Zwłaszcza, że od cudownie stałego i pewnego gruntu dzieliło go kilkaset metrów urwiska. Mógł być jednak pewien, że pierwsze, czym Matka Ziemia go przywita, to ostre szpikulce skał.
Do diabła! Musi wrócić! Obiecał, że wróci!
Obiecał. Obiecał...
Draco.
Widział swoje odbicie w setkach szkieł, oświetlanych zielonym lśnieniem. Czas wydawał się zwolnić, prawie zatrzymać. Zamknął oczy. Wyobraził sobie Hogwart, to miejsce na ziemi, gdzie poznał smak szczęścia. Smak życia. Obiecał...
Nigdy świadomie nie złamał obietnicy. Żadnej. Ale... ale był tylko człowiekiem. Do diabła, Harry Potter mimo wszystko był TAKŻE człowiekiem. Wolno mu chyba było się pomylić...
Tylko człowiekiem. Takim samym jak wszyscy. Blizny i koszmarne wspomnienia nie czyniły z niego bohatera. Był taki sam jak wszyscy...
Gwizd wiatru. Błysk zaklęć. Zapach krwi.
Draco.
Obiecał...
***
CDN
Blemish
47. Przedstawienie musi trwać
Trzask aportacji - wszyscy aurorzy momentalnie poderwali różdżki, z najgorszymi klątwami na ustach. Początki pierwszych inkantacji rozdarły martwą ciszę. Ale zaklęcia nigdy nie zostały wykrzyczane do końca.
Draco w dwóch skokach znalazł się przy Harrym. Chłopak klęczał na trawie, krztusił się i łapczywie chwytał każdy oddech. Blondyn przełknął głośno ślinę, kiedy dotarło do niego, jak wygląda Gryfon. Czarna szata wisiała na jego szczupłych ramionach, cała w strzępach - zupełnie podarta! Na skórze chłopaka było mnóstwo zadrapań, otarć i drobnych ran. Nie wspominając o...
Krwi. Wszędzie. Na jego rękach, ubraniu, nawet na twarzy i szyi. I... i o ile Draco potrafił ocenić - a niestety, miał w tym pewną wprawę - to nie była tylko krew Harry'ego. Na pewno nie.
Chłopak oddychał ciężko - zamarł jednak, kiedy ich spojrzenia się spotkały. Draco spojrzał mu w oczy - głęboko, jakby chciał znaleźć sens wszystkiego. Chociaż... zadowoliłby się nawet sensem czegokolwiek. Tęczówki Gryfona były jeszcze bardziej zielone niż kiedykolwiek wcześniej - jakby wciąż tliły się w nich błyskawice avady. Draco uniósł dłoń do jego twarzy. Starł palcem czerwoną kroplę z gładkiego policzka.
A potem go uderzył. Mocno, otwartą dłonią i z głośnym trzaskiem. Gryfon odwrócił twarz. Draco spoliczkował go tak, żeby to zapamiętał - na wieczność i jeden dzień dłużej.
- Nigdy więcej. Nigdy - szepnął Ślizgon. Oparł czoło na ramieniu chłopaka. Nie był pewien, o czym dokładnie mówił, ale wciąż chciał powtarzać te słowa jak mantrę. - Nigdy więcej tego nie rób, Harry... Nigdy więcej...
- Musiałem. Po prostu musiałem - wychrypiał Gryfon. Wciąż oddychał głęboko, jakby przez długi czas wstrzymywał oddech. Objął blondyna, rękami ubabranymi po łokcie szkarłatną posoką.
Draco nie miał pojęcia, jak długo tak trwali, zanim nie przyszli przyjaciele Harry'ego; zanim dyrektorka nie zaczęła głośno krzyczeć - na przemian przeklinając i chwaląc chłopaka. Ale to nie było ważne. Słuchali szumu wiatru, prześlizgującego się wśród liści drzew - czy to pogoda wróciła na swoje zwyczajne tory? Nie było już tej nienaturalnej ciszy... I dobrze. Dzięki Merlinowi. Wiatr zachichotał cichutko, przeczesując im włosy i bawiąc się strzępami czarnej peleryny. Może po prostu lubił smak krwi.
Zupełnie zignorowali tych wszystkich ludzi wokół - tłoczących się, szepczących i nerwowo chichoczących... Co oni mogą wiedzieć? Nic. Na świecie liczyli się tylko oni - Harry i Draco. Draco i Harry. Tu i teraz.
I słowa, szeptane tak cicho, by nie usłyszał ich nikt, prócz nich.
***
Tego dnia nie było słońca. Ukryło się za kurtyną szarych, ciężkich od deszczu chmur. Niebawem miał spaść deszcz - ale póki co, nad ziemią unosiła się tylko zasłona mlecznobiałej mgły.
Z ponurej szarości pejzażu wyróżniał się biały, jak bryła lodu, grobowiec. Sarkofag otaczały bukiety kwiatów - nadgniłych po kilkudniowym leżeniu w wilgoci. Mimo to grób wciąż budził szacunek. Wydawał się ostatnią ostoją spokoju w tym targanym burzami i sztormami świecie. Paradoksalnie symbol śmierci był czymś, co podnosiło na duchu.
Draco śledził spod półprzymkniętych powiek każdy ruch Harry'ego. Gryfon stał przy wysokiej jarzębinie, z uniesionymi ramionami. Do ozdobionych czerwonymi jagodami gałązek przywiązywał długie rzemyki. Na razie dwa. „Tylko” albo „aż” dwa. Zależy od punktu widzenia. Na końcu jednego wisiała smętnie szczęka pewnego wilkołaka. Na drugim gadzi łeb, pokryty białą łuską i zaschniętą krwią.
- Będziesz tak robił z każdym swoim wrogiem? - westchnął Draco, otulając się szczelniej płaszczem. Wilgotne powietrze chciało wcisnąć się wszędzie. Burza zamruczała gdzieś bardzo, bardzo daleko - po drugiej stronie Zakazanego Lasu. Z całą pewnością niedługo dotrze i tutaj. - Takie chore hobby?
- Och, daj spokój. - Harry otrzepał ręce i wytarł je o materiał płaszcza. Spojrzał taksująco na drzewo. - Oczywiście, że nie.
- Więc, co to niby ma znaczyć? - Blondyn pozornie niedbale machnął ręką na makabryczne zabawki.
- Sam nie wiem. Ale myślę, że tak będzie dobrze. - Harry odwrócił się tyłem do jarzębiny; spojrzał przed siebie. Śledził wzrokiem pasemko dymu, wydobywające się beztrosko z jednego z kominów. Nic się nie zmieniło. Świat wciąż był tak samo czarująco ślepy i uroczo nieświadomy. Wspaniale.
Mimo że od powrotu Harry'ego minęła już pełna doba, aurorzy wciąż pozostawali w zamku. Draco dopiero teraz zaczął czuć się przy nich nieswojo. Bardzo. Kiedy adrenalina i napięcie opadły, a życie wtoczyło się z powrotem na - mniej lub bardziej - normalne tory... Nigdy nie wiadomo, co żołnierzykom ministerstwa może strzelić do głów.
- Hej! - Chłopak zarzucił Draconowi rękę na ramiona. - Nie martw się. Wiem, o czym myślisz. Nie dam cię tknąć nikomu, jasne?
- Aye aye, kapitanie - westchnął Draco, z cieniem rezygnacji w głosie. - A Harry... Co teraz?
- Teraz... - Chłopak zamyślił się tylko na chwilę. Draco wiedział, że wcale nie zastanawia się nad odpowiedzią - Gryfon po prostu przypominał sobie zdania, które na pewno ułożył w myślach już wcześniej. I to chyba było tym razem najgorsze. - Teraz wyjadę. Nie mogę narażać szkoły.
- I co niby zrobisz? Sam jeden, wielki Gryfiak, bohater tysięcy... - parsknął Draco ze złośliwym sarkazmem. Harry zignorował ironię.
- Myślę, że najpierw poszukam reszty horkruksów. Może... Muszę też nauczyć się czegoś nowego. Wiesz, chodzi o Snape'a. Nie dam mu tej satysfakcji drugi raz. Następnym razem położę go takimi zaklęciami, że...! - Głos Gryfona był cichy i lekko drżący. Zaplanował już wszystko, a zupełnie jasne było, jak wyglądają wszystkie gryfońskie plany. Łączyła je ta jedna, zasadnicza cecha - ostateczność.
Draco westchnął, wdychając zapach wiatru i jarzębiny. Kość i łeb Nagini odbiły się od siebie z cichym grzechotem.
- A ja? - szepnął cicho blondyn, nienawidząc się za ten niepewny ton. Chociaż tak naprawdę już znał odpowiedź. Zagryzł wargi - kolejny gest, którego każdy Malfoy powinien się wstydzić.
- Ty... Ty powinieneś zostać w szkole przynajmniej do końca roku. Tutaj jesteś bezpieczny, ja ściągnąłbym na ciebie tylko kłopoty. - Harry zasępił się; mówił zupełnie poważnie. Draco postanowił za wszelką cenę spróbować go przekonać. Zignorował doskonałą pewność, że to zupełnie daremne. Próby odwiedzenia Gryfona od raz powziętego planu nie miały najmniejszego sensu... Ale zawsze trzeba próbować.
Zaczęli schodzić w dół zbocza, nie oglądając się na makabryczne drzewo.
- A gdybym chciał jechać z tobą? Gdziekolwiek. Przydam się, zobaczysz!
- Nie, Draco. Nie - westchnął Harry. Ślizgon odwrócił wzrok.
- A Weasley i Granger? - zapytał kąśliwie.
- Ich tez nie zabieram. Mimo wszystko. Boję się o nich. O ciebie. I... chcę zrobić to sam. - Harry zapatrzył się w horyzont. Ponad Zakazanym Lasem zbierały się ciężkie, czarne chmury.
Jakie wielkie plany mógł knuć w tej swojej rozczochranej głowie? Czego teraz pragnął? Teraz, kiedy zniknął już ten cały stres po równonocy, po strachu i bólu, po pierwszym starciu z Czarnym Panem... Wreszcie mogli myśleć o czymś innym, niż ponurej przyszłości - chociaż ta z całą pewnością wciąż myślała o nich. Draco objął Harry'ego, całując delikatnie w szyję.
- Wrócisz po mnie?
- Wrócę - uśmiechnął się Harry, wplatając palce w jego prawie białe włosy. Draco rozjaśnił się nieco. Tylko odrobinę, ale mimo wszystko jednak.
- Obiecujesz?
- Tak. Obiecuję.
- Wpadniesz tutaj na białym hipogryfie ostatniego dnia szkoły?
- Śmiesz wątpić? - Harry mrugnął łobuzersko, jak tylko Gryfoni potrafią.
- Ufam ci. Ty zawsze dotrzymujesz obietnic. - Draco spoważniał.
Harry tylko westchnął. Nagły powiew wiatru targnął ich płaszczami, strząsając z materiału kropelki rosy.
***
- Osiągnąłeś to, co chciałeś? - Zapytał Ślizgon. Harry uśmiechnął się - spojrzał na powoli znikającą we mgle jarzębinę. Dochodzili już do głównej bramy Hogwartu, ale Harry wciąż widział, jak wiatr poruszał kośćmi - sprawiał, że wirowały w psychodelicznym, szalonym tańcu.
- Tak. Myślę, że tak - odparł Gryfon.
Czy osiągnął to, co chciał? Pokazał Voldemortowi, co potrafi. I śmierciożercom! A niedługo zapewne dowie się o tym także cały czarodziejski świat. Śmierć Nagini... O to przecież chodziło - nie mógł zabić Czarnego Pana, bez unicestwienia wszystkich innych kawałków jego duszy. A ta wyprawa wcale nie okazała się pod tym względem bezowocna - wąż był w końcu horkruksem!
A teraz jego łeb kołysał się na gałęzi drzewa.
Śmierciożercy będą musieli się z Harrym liczyć. Już nie będzie tylko głupim dzieciakiem, który zawsze w jakiś sposób miesza się w plany ich Pana. Teraz jest realnym zagrożeniem - dla nich tak samo groźnym, jak Voldemort dla niego. Kiedyś.
Doszli do schodów szkoły. Draco kurtuazyjnie przepuścił Harry'ego w drzwiach zamku. Gryfon nie dał się zwieść.
- No? Co jeszcze chcesz wiedzieć?
- Och, Potter, jakże szybko mnie przejrzałeś. Zdecydowanie, ta znajomość źle na ciebie wpłynęła - parsknął Draco, przeczesując palcami wilgotne włosy. Drzwi zamknęły się za nimi.
- Możesz po prostu zapytać. Naprawdę.
- Cóż... Zakładam, że masz zamiar wyjechać już jutro? - Draco zmrużył lekko oczy. Harry westchnął i zaczął rozpinać guziki płaszcza. Nie chciał patrzeć na chłopaka. Nie chciał, żeby Draco zobaczył wyraz jego twarzy.
- Tak. Sądzę, że tak właśnie zrobię.
- Hm... Przed egzaminami. Nie żal ci tego roku? - Z głosu Ślizgona nie można było niczego wyczytać - żadnej emocji. Cóż, w końcu tym Ślizgonem był Malfoy. To wiele tłumaczyło.
- I tak prawie nic nie powtarzałem. Wypadłbym fatalnie. - Harry wciąż nie podniósł wzroku. Miał bolesną świadomość, że za chwilę guziki się skończą i nie będzie już mógł udawać, że to przypadek. - Poza tym wątpię, żeby Voldemorta obchodziły moje oceny.
- Trafna uwaga.
Zabrakło guzików. Harry zupełnie niepotrzebnie poprawił płaszcz na ramionach. Zastanawiał się, czy to byłoby bardzo idiotyczne, gdyby zaczął teraz sznurować buty. Draco znów przeczesał włosy palcami. Gryfon czuł na sobie jego spojrzenie. Modlił się, żeby żaden zdradziecki rumieniec nie wypełzł na jego twarz. Boże, proszę, nie teraz...
- Gdybyś nie nazywał się Harry Potter, niektórzy mogliby pomyśleć, że naprawdę boisz się egzaminów.
- Nie boję się egzaminów - mruknął. Wiedział, co za chwilę nastąpi. Draco będzie go żegnał, życzył powodzenia albo mówił te wszystkie słowa spod znaku „uważaj na siebie”. Czy cokolwiek w tym rodzaju. Harry nie chciał słuchać takich rzeczy - przerażała go zwłaszcza opcja z pożegnaniem. Z drugiej strony, naprawdę nie miał ochoty rozstawać się jeszcze z tym aroganckim, złośliwym, ślizgońskim draniem. Jego własnym draniem.
- Cóż, panie Potter... - Draco westchnął lekko. Ujął twarz Harry'ego w swoje wypielęgnowane dłonie i zmusił chłopaka, żeby w końcu spojrzał mu w oczy. W niebieskich tęczówkach czaiły się drapieżne błyski. - Skoro jutro znikasz z zamku, mamy raczej mało czasu.
- Co? Na co...
- Och, zamknij się.
Draco wciągnął Gryfona na szeroki okienny parapet i zamaszyście zasunął kotarę.
Jak Harry mógł w ogóle przypuszczać, że Draco zrobi właśnie to, czego ludzie się po nim spodziewali?! Pożegnania, też coś!
***
Zbliżające się kroki usłyszeli mniej więcej w tym momencie, kiedy Draco zaczął dobierać się do szyi Harry'ego. Siedział na parapecie, opierając się plecami o ścianę. Wolną ręką obejmował pochylonego nad nim chłopaka, podczas gdy druga eksplorowała jego klatkę piersiową, wyjątkowo zainteresowana obojczykami.
Harry zamarł nasłuchując, podczas gdy Draco tylko prychnął zdenerwowany. Zostało im tylko kilka godzin, do cholery! To naprawdę nie był odpowiedni moment, żeby zajmować się drobiazgami. Ugryzł Gryfona, na co ten odpowiedział jęknięciem. Zupełnie uszczęśliwiony.
To były trzy lub cztery osoby. Draco przypuszczał, że są gdzieś w okolicy schodów. Cichy śmiech urwał się po kolejnym jęku Harry'ego. A potem ci ludzie doszli - najwyraźniej jednomyślnie - do wniosku, że „należy to sprawdzić”.
Gryfoni. - W myślach Dracona to słowo zabrzmiało jak obelga. - Przeklęci Gryfoni, którzy muszą poznać każdą tajemnicę. Gdyby to był ktoś ze Slytherinu, raczej zachowałby DYSKRECJĘ. Niestety, ten termin był chyba poza możliwościami gryfońskiej percepcji. Ze złością zostawił dumną malinkę na szyi chłopaka.
- Draco... - Szept Harry'ego był zduszony, a w chłopaka oczach czaiła się niepewność. - Chyba teraz nie powinniśmy...
- Cokolwiek zrobisz, to i tak będzie wyglądać zupełnie jednoznacznie. Przykro mi. - Kroki były już naprawdę blisko. Harry przełknął ślinę.
- Wcale nie jest ci przykro.
- Oczywiście, że nie. - Blondyn wykorzystał moment zdezorientowania chłopaka i bezceremonialnie przyciągnął go do siebie, pakując zachłanny język w jego usta.
A potem zasłony rozstąpiły się jak morze Czerwone - tudzież teatralna kurtyna.
Cóż. Przedstawienie musi trwać.
***
Z głośnym cmoknięciem oderwał się od ust Dracona. Przez chwilę patrzył w jego płonące dziką radością oczy. A potem - bardzo powoli - odwrócił głowę.
Nie wiedział, kto jest bardziej przerażony - on sam czy Ron.
Ginny chichotała dziko, nawet nie próbując tego ukryć. Hermiona siłowała się z Colinem Creeveyem, starając się wyrwać mu z ręki aparat fotograficzny. A Ron... Ekhm.
To był naprawdę ładny, regularny łuk. Najlepszy upadek, jaki Harry kiedykolwiek widział. Bardzo... dramatyczny. Bez tchórzliwego ugięcia kolan, podpierania się ręką, czy czegoś w tym rodzaju. Ronald Weasley płynnie przeszedł z pozycji wertykalnej do horyzontalnej, zakreślając po drodze pełny kąt prosty.
Błysnął flesz.
Doprowadzenie Rona do stanu względnej używalności zajęło dłuższą chwilę. Chichotanie Ginny i pełne satysfakcji spojrzenie Draco naprawdę niczego nie ułatwiały. Harry odwrócił się do blondyna, pozostawiając Hermionie obowiązek poklepywania zszokowanego rudzielca po plecach.
- To było złe, Draco. Bardzo złe.
- Harry, możliwe, że ci to umknęło, ale ja jestem Ślizgonem. To nie było po prostu złe. To było ZŁE. - Blondyn uśmiechnął się czarująco.
- Ale... Boże, dlaczego?! Przecież... Jeśli tak ci zależało, to... - Ciężko było rozmawiać, kiedy czuło się na plecach spojrzenia przyjaciół. Harry wiedział, że powinien zrobić Draconowi dziką awanturę, ale jeszcze nie czuł się na siłach. Niech opatrzność da mu minutę... Proszę?
- Dlaczego? To chyba oczywiste. - Draco zsunął się z parapetu, poprawiając sfatygowany płaszcz. - Jutro wyjeżdżasz. Jeśli mnie zdradzisz, wszyscy się dowiedzą. Możliwe, że spalą cię na stosie za brukanie waszych gryfońskich cnót. Och, a poza tym, to taka malutka zemsta za wczoraj.
- Mogliście być delikatniejsi. Zobacz jak on wygląda! - Hermiona odrobinę za mocno potrząsnęła nie kontaktującym Ronem. Bardzo przypominała rozgniewaną profesor McGonagall. - I jak możecie c... całować się w takim miejscu?!
- To jego wina! - wykrzyknął Harry, zanim zdążył się powstrzymać. Wypadło to bardzo dziecinnie.
- Och, Potter, obudź się w końcu i bądź mężczyzną w prawdziwym życiu. Czarny Pan to nie cały twój świat. - Draco z wyrachowaną radością przyglądał się zdruzgotanemu rudzielcowi.
Harry westchnął i ukrył twarz w dłoniach. Miał dosyć. To znaczy... Przed paroma godzinami walczył z Voldemortem. Był wykończony psychicznie i fizycznie. Nie miał siły ukrywać tego dłużej. Żadnych tajemnic. Dosyć tego stresu, miał ochotę wyłączyć się na parę godzin. Skoro Draco postawił go w takiej sytuacji, po prostu poczeka i zobaczy, co się wydarzy. Nawet nie miał chęci wściekać się na tego ślizgońskiego idiotę.
Poza tym, najwyraźniej rzeczonemu idiocie sprawiało to zbyt wiele radości. Gryfon nie dostrzegał u niego nawet cienia skruchy! Było zupełnie, zupełnie inaczej, niż kilka miesięcy temu. Harry jeszcze nie wiedział, jak się do tego odnieść.
- Harry... - Spojrzał na Rona. Przyjaciel wyglądał na bardzo chorego. Gapił się bezmyślnie na przyjaciela, zupełnie nie zwracając uwagi na Hermionę. Zły znak. - Harry... Ale... Malfoy?
- Och Ron, przestań zachowywać się, jakbyś niczego nie wiedział - parsknęła Ginny, przykładając sobie dłonie do zarumienionych policzków. - Przecież to było o-czy-wi-ste. Nawet Hermi się zorientowała!
- Co to znaczy „nawet”?! - fuknęła urażona Gryfonka. Ron zamrugał niepewnie.
- Ale... Malfoy?
- Czemu nie? - burknęła Hermiona. Harry nie odzywał się. Właściwie, jeśli to dalej będzie tak wyglądać, może nie będzie musiał wypowiedzieć nawet jednego słowa... Zerknął na blondyna - po jego twarzy nadal błąkał się zagadkowy uśmieszek.
- Malfoy... BOŻE, HARRY, CZEMU MALFOY?! - Ron chyba wracał do siebie. Harry potarł skroń, zmęczonym gestem. Uznał, że później zastanowi się, dlaczego nie jest wściekły na Ślizgona.
- Po pierwsze, Weasley, jakoś wątpię, żeby Potter był bogiem. Chociaż, w niektórych momentach... - Draco spojrzał na Harry'ego z udawanym zastanowieniem. Gryfon postanowił nie pozwolić mu powiedzieć nic więcej - zaczynał obawiać się o zdrowie psychiczne Rona.
- Wiesz... - Zwrócił się do przyjaciela. - Myślę, że porozmawiamy za chwilę. Chyba... Chyba powinieneś odpocząć, Ron.
- Ale... Malfoy...
- Idziemy! Do Pokoju Wspólnego, już! - rozkazała Hermiona, stanowczo podnosząc swojego chłopaka na nogi.
- Wyjdzie z tego. - Uśmiechnęła się Ginny, wskazując wymownie na swojego brata. Harry z roztargnieniem skinął jej głową.
- Tak. Ja... mam nadzieję, że tak. - Westchnął chłopak, patrząc za oddalającymi się przyjaciółmi. Ron co chwilę potykał się na schodach, wciąż półprzytomnie powtarzając nazwisko Ślizgona.
- O MERLINIE! JUŻ WIEM, O CO CHODZIŁO W TYM LIŚCIE!!! - Chociaż rudzielec był już prawie u szczytu schodów, Harry'emu wydawało się, że przyjaciel wrzeszczy mu prosto do ucha. Zamknął z rezygnacją oczy. To będzie długa, długa rozmowa.
- Och, muszę to zobaczyć! - Dziewczyna roześmiała się perliście i pobiegła za przyjaciółmi, ciągnąc za rękaw Colina.
- Teraz będzie łatwiej. To w końcu twoi przyjaciele. - Draco uśmiechnął się ciepło i przeczesał palcami idealnie ułożone włosy.
- Draco... To mógł być każdy. To wcale nie musieli być oni. - Harry westchnął z rezygnacją. Mieli naprawdę wielkie szczęście.
- Uwierz, potrafię rozpoznać Gryfona. Skrzywienie zawodowe. - Draco zmrużył oczy, patrząc na Creeveya. Chłopak był już w połowie schodów. Ściskał aparat, jakby urządzenie nagle stało się świętym Graalem. - Chyba o czymś zapomniałem.
- Nie mów. Ty, idealny i perfekcyjny Malfoy? - parsknął Harry. - Jeśli zrobisz coś jeszcze, Ron mnie zabije. - Draco wzruszył ramionami.
- Accio! - krzyknął zupełnie nagle Ślizgon. Harry nie zarejestrował momentu, gdy w palcach blondyna zmaterializowała się różdżka. I niby to on walczył z Voldemortem, tak?! Śmieszne!
Aparat wyrwał się z palców Colina i przefrunął przez cały hol, zakreślając piękny, geometryczny łuk. Wylądował elegancko na wyciągniętej dłoni Draco. Ślizgon szybkim ruchem wyjął z wnętrza urządzenia film. Bez ogródek rozwiną kliszę, ignorując ekstremalnie przerażone spojrzenie młodszego Gryfona.
- Po prostu wszystko ma jakieś granice, Harry. - Draco odłożył wypatroszony aparat na parapet. A potem, zasadniczo jednoznacznie, pociągnął Złote Dziecko Gryffindoru w stronę mrocznych i wilgotnych lochów Slytherinu.
***
Harry rozkoszował się ciepłem łóżka Dracona, jednocześnie wykorzystując brzuch właściciela mebla jako poduszkę. Właściwie, Draco był zbyt chudy, żeby nazwać taką pozycję wygodną, jednak w obecnej chwili mało to Gryfona obchodziło. Mógłby leżeć na zwoju drutu kolczastego i także byłoby mu cudownie. Na czymkolwiek. Draco był naprawdę dobrą alternatywą.
Z rozleniwieniem przypomniał sobie pytanie Ślizgona, zadane po raz kolejny jakieś pięć minut temu. Czy osiągnął to, co chciał? Rozważył głębszy sens. Palce Draco jednostajnym ruchem przeczesywały jego spocone włosy.
Czy osiągnął to, co chciał? Tak. Miał przy sobie tego drania, Draco. Kochał go i był w stanie mówić o tym głośno. Każdemu. Komukolwiek. Jego przyjaciele też jakoś to przyjmą. Jakoś. Ale jednak.
Harry uśmiechnął się i spojrzał na blondyna. Draco miał zamknięte oczy, złote włosy zupełnie bezładnie rozsypały się na poduszce. Chłopak westchnął cicho, starając się nie zburzyć tego nastroju. Nie mógł się powstrzymać, żeby nie szczerzyć się jak kretyn.
W duszy kwitł mu ten wspaniały spokój. Oby nigdy się nie skończył. Oby potrafił go w sobie odnaleźć, gdy przyjdzie czas.
Ujął dłoń Draco w swoją i pocałował same opuszki jego palców.
Czy mu się uda? Czy osiągnie swój cel, czy pokona Voldemorta? Czy wróci jeszcze do zamku? Czy będzie mógł wieść normalne, szczęśliwe życie u boku z kimś, kogo kocha? Czy też świat będzie wyglądał tak, jak w najczarniejszych wizjach Draco?
Harry nie wiedział. Bo skąd miał wiedzieć? Mimo wszystko był tylko człowiekiem. Zdarzyło mu się pomylić, popełnić błąd... Nie wiedział wszystkiego. Nie znał przyszłości.
Być może gdzieś tam istnieje świat, w którym udało mu się dokonać wszystkiego, czego zapragnął. Świat, w którym ich przyszłość była jasna i kolorowa, szczęśliwa, spełniona...
Ale pewnie jest też taka rzeczywistość, w której zginął. Albo taka, w której złamał się wtedy i stanął po stronie Czarnego Pana. Taka, w której nigdy już nie zdjął maski... Albo oszalał do reszty.
Gdzieś tam była każda przyszłość. Wszystkie możliwości istnieją i absolutnie wszystko może się zdarzyć. Gdzieś, kiedyś - na pewno. Niekoniecznie tutaj. Niekoniecznie teraz. Ale może.
Pozostaje tylko mieć nadzieję, że trafi się na tą szczęśliwszą opcję. Ale z drugiej strony... Po co mieć na cokolwiek nadzieje? Może lepiej po prostu przyjmować to, co niesie życie... A może nie. Byli szaleńcami, nie im decydować w tak fundamentalnych kwestiach.
Wszystko jest możliwe. Gdzieś, kiedyś. Mniej lub bardziej. Ale jest. Gdzieś tam są nawet złote zamki i schody do nieba. Bo czemu nie? Gdzieś i kiedyś wszystko jest możliwe.
I tego trzeba się trzymać.
O świcie spadł deszcz i jednocześnie wyjrzało słońce.
Życie nie jest bajką. Ale czasami może tak wyglądać.
***
KONIEC
Blemish
48. Epilog
Trzy miesiące później
11 Lipca
Trawa falowała w podmuchach ciepłego wiatru. Po zmierzchu wzgórza nie były już szmaragdowo zielone, ale zupełnie czarne - jakby to sama Noc przykryła je swoim płaszczem. Nawet krople rosy połyskiwały w świetle księżyca jak gwiazdy. W oddali szumiał setką tajemnic Zakazany Las. Cienie zanurzały się w odmętach jeziora, klucząc wśród błysków ślizgających się po powierzchni fal.
Drapieżny ptak krzyknął wysoko, tuż pod gwiazdami. Zatoczył krąg wokół wież zamku. Wylądował z wprost niesamowitą gracją na blankach - jakby został stworzony tylko do tego jednego celu; jakby ćwiczył latami, pod okiem największych mistrzów. Nastroszył pióra i wbił spojrzenie we wzgórza. Można by przypuszczać, że wypatrywał myszy i szczurów - bo mógł dostrzec je nawet z tej odległości. Ale nie - tym razem ptak przyglądał się jedynemu człowiekowi, który nie spał o tak późnej porze, kiedy nawet gwiazdy męczą się obojętnością.
Mężczyzna uśmiechnął się krzywo, patrząc na jarzębinę. Zarys drzewa odcinał się od wszechogarniającej ciemności. W wątłym świetle księżyca kołysały się białe kości. Człowiek sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wydobył z niej odłamek lustra. Musnął szkło różdżką. Jeszcze przez chwilę w odprysku zwierciadła odbijał się sierp księżyca - ale zaraz zamigotał i rozmył się w nierówne kamienie celi.
- Chciałeś to zobaczyć. - Twarz mężczyzny straciła wszelki wyraz, stała się tak samo zimna jak zawsze. Obraz w lustrze poruszył się i zadrgał. Po chwili pojawiło się w nim ledwie widoczne w mroku, wychudzone oblicze skazańca.
- Nawet się nie łudziłem, że za dnia pozwolisz mi na to popatrzeć - człowiek z drugiej strony lustra miał zachrypnięty głos, jakby długo krzyczał.
- W mojej sytuacji niedobrze jest pokazywać się gdziekolwiek w ciągu dnia. - Mężczyzna w płaszczu wyciągnął przed siebie rękę, tak żeby w szkle odbijało się drzewo. - Widzisz?
- Tak. Dosyć... spektakularny widok.
- Nie skomentuję.
Przez chwilę panowała cisza. Ptak zerwał się do lotu z równie nadzwyczajną gracją, co wcześniej. Wystarczyło mu kilka uderzeń skrzydeł, by wzbić się pod chmury.
- To naprawdę ten sam chłopak?
- Niezaprzeczalnie.
- Trudno uwierzyć. Muszę przyznać, że mimo wszystko nie spodziewałem się tego. - Z lustra dobył się cichy, krótki śmiech. - Wielki Wojownik Światłości będzie obwieszał drzewa skalpami swoich wrogów, ha ha!
- To tylko kości, Lucjuszu. - Mężczyzna w płaszczu skrzywił się i skierował lustro w niebo.
- Pokaż mi jeszcze raz to drzewko!... Och, tak lepiej, dziękuję. - Kolejne sekundy ciszy. - Może i faktycznie to tylko kości... ale kiedy coś TAKIEGO robi Harry Potter, nie można używać słowa „tylko”, czyż nie, Severusie?
Mężczyzna nazwany Severusem nic nie odpowiedział. Powoli skierował odłamek na księżyc, potem na zamek i jezioro. Tym razem skazaniec nie zaprotestował.
- Właściwie można by powiedzieć, że w tym chłopaku drzemie wielki potencjał.
- Straszny się rozmowny zrobiłeś ostatnio, Malfoy - Skrzywił się Severus. Śledził szybujący pośród gwiazd strzęp ciemności. - I głośny.
- Och, czemu się dziwić? Raczej nie mam tu zbyt wielu partnerów do konwersacji, nie możesz zaprzeczyć... Zresztą strażnicy i tak spodziewają się, że prędzej czy później zacznę gadać do siebie więc nie martw się, nikt nie przyjdzie mi zabrać tego świecidełka, haha!... - Lucjusz odetchnął głęboko, przestając się śmiać. - Ale unikasz mojego pytania, Snape. Nie myślałeś o tym, żeby nauczyć Pottera kilku przydatnych sztuczek? On naprawdę może mieć do tego talent!
- Potter ma jedynie głupi fart. A to kiedyś każdemu się skończy. Nie ma sensu marnować sił i energii na tego dzieciaka.
Nocny ptak spikował ostro i porwał zdobycz z ziemi. Zamachał kilkakrotnie skrzydłami, wzbijając się znów wysoko w przesiąknięte nocą powietrze.
- Wciąż patrzysz na to przez pryzmat przeszłości. Zaręczam ci, że gdybyś zainteresował się tym „dzieciakiem”, na pewno nie stałby się kopią swojego przeświętego ojca, oby nigdy nie wstał z grobu. Rozważ to.
- Uroiłeś sobie jakieś bzdury, Malfoy. - Człowiek w płaszczu po raz ostatni pozwolił, aby w zwierciadle odbiła się jarzębina.. Szczęka, wysuszona dłoń i gadzi łeb obracały się powoli, otoczone księżycowym światłem.
- W takim razie dlaczego pozwoliłeś mu żyć?
- „Pozwoliłeś mu żyć”, ładny eufemizm.
- Severus. - Więzień nie mógł już ukryć zainteresowania.
- Zadajesz zbyt dużo pytań, Malfoy. Ale właściwie mogę ci powiedzieć, czemu nie. Raczej nie masz się komu zwierzyć. - Śmierciożerca przywołał na twarz złośliwy uśmiech.
- Dziękuję bardzo, ale akurat to mogłeś sobie darować.
- Ależ nie, Malfoy zasługuje przecież na pełny serwis. - Z lustra dobyło się pogardliwe prychnięcie. Severus ustawił odłamek tak, by odbijały się w nim gwiazdy i zaczął schodzić w dół łagodnego zbocza. Trawa szeleściła pod jego butami. - Zawsze trzeba wiedzieć, skąd wieje wiatr. Bo z wiatrem nie można walczyć. Niestety, ty nie miałeś szczęścia i nie nauczyłeś się tego od ostatniego razu.
- Objaśnij, proszę, metaforę.
- Patrzyłeś na drzewo, Malfoy. Czy Czarny Pan wciąż wydaje ci się taki niezwyciężony?
- On nigdy nie był niezwyciężony, Snape.
- Ale czy teraz ma tak samo wielkie szanse na powodzenie, co kiedyś?
- Pozwolisz, że nie odpowiem. - Więzień roześmiał się nieco zbyt histerycznie. Śmiech szybko zmienił się w chrapliwy kaszel.
- Chyba niewiele ci zostało. - W głosie Mistrza Eliksirów nie słychać było nawet cienia współczucia.
- Wróć do tematu, jeśli łaska. - Malfoy senior nieudolnie starał się ukryć, że krztusi się własną krwią. Śmierciożerca taktownie udał, że tego nie dostrzega. Ostatnie życzenie starego Malfoya nie obejmowało medycznej diagnozy, a Severus nie lubił wyświadczać bezsensownych przysług. Lucjusz raczej nie będzie miał możliwości - ani czasu - żeby się zrewanżować. Przysługa to coś zupełnie innego niż spłata długu - Severus Snape rozumiał to doskonale.
- Nie sądzę, bym mógł wtedy wykończyć Pottera. Wydaje mi się, że to może zrobić
tylko Czarny Pan. Z przeczuciami nie warto walczyć, Malfoy, sam wiesz najlepiej. - Chwila milczenia. Więzień odetchnął głęboko, kiedy najgorszy atak minął. - W każdym razie... Teraz, ktokolwiek zwycięży, ja pozostanę czysty. Potter mnie oszczędzi, a dla Mrocznego Lorda wciąż jestem wiernym sługą.
- Urocze.
- Nie powiedziałbym.
- Wiem. Ale nie mogłem się powstrzymać. - Snape zacisnął z niesmakiem szczęki.
- Zdziczałeś tam, Malfoy - syknął mężczyzna przez zęby. - Kiedy ostatni raz z kimś rozmawiałeś?
- Zdziwisz się, ale w zeszłym tygodniu.
- Wspaniały wynik, doprawdy. Z kim, jeśli można wiedzieć?
- Znowu odwiedził mnie mój syn. - W głosie Malfoya zabrzmiało ziarenko dumy.
- Z całą pewnością był to porywający dialog. - Słowa śmierciożercy wprost ociekały sarkazmem - wydestylowanym i chirurgicznie precyzyjnym pierwotnym cynizmem.
- Przynajmniej było lepiej niż ostatnio. I nie musisz być aż tak ironiczny.
- Muszę. Przecież mnie znasz.
- Och, oczywiście. W każdym razie... Po raz trzeci w życiu Draco zwrócił się do mnie per tato.
- Wybacz Malfoy, ale jakoś nie mam ochoty słuchać o twoich problemach wychowawczych.
- Rozmowa z tobą to sama przyjemność, Severusie.
- Nie śmiem wątpić.
Z lustra dobyło się stłumione przekleństwo - a potem Lucjusz Malfoy po raz kolejny strasznie się rozkaszlał. Zupełnie białe włosy odbiły się w lustrze, kiedy pochylił się, ukrywając twarz w dłoniach. Oddychał ze świstem; na szkło upadło kilka kropel krwi. Eliksirów patrzył przez chwilę na ten żałosny obraz, zanim - z szacunku do samego siebie - musnął szkło różdżką. Obraz zamigotał - blada skóra skazańca zmieniła się w księżyc.
Mężczyzna schował odłamek do kieszeni płaszcza. Spojrzał na majaczący w oddali zarys makabrycznego drzewa. Jego spojrzenie prześlizgnęło się przez pogrążone w mroku wzgórza i spoczęło na wieżach szkoły. Nikt nigdy nie nazwał Severusa Snape'a „sentymentalnym” - i tym razem mężczyzna nie dał nawet sobie powodu, by podobne słowo zagościło w jego słowniku. Odwrócił spojrzenie od zamku i deportował się z cichym trzaskiem.
Wiatr zachichotał wśród gałęzi jarzębiny, jakby przed momentem zauważył coś naprawdę zabawnego. Zakręcił białymi kośćmi.
Spokoju nocy nie zakłóciło już nic, prócz krzyku drapieżnego ptaka.
***
Pierwszym, na co zwrócił uwagę, była rozbita szyba na werandzie. Zmarszczył brwi - coś takiego wcale mu się nie spodobało. Ale z drugiej strony to przecież nie miało żadnego znaczenia. Pod oknem leżał absurdalny, żółty kapelusz z fioletową wstążką - oczywisty znak, że zaklęcia antywłamaniowe wciąż działały. Nikt nie odnawiał czarów od miesięcy - ale widocznie nie stanowiło to żadnego problemu.
Draco uśmiechnął się kwaśno - spopielił kapelusz jednym machnięciem różdżki. Nie uważał, że odczarowanie delikwenta jest absolutnie konieczne. Włamywacz zasłużył dokładnie na to, co dostał, skoro był aż takim kretynem, żeby próbować wedrzeć się do Malfoy Manor.
Wysokie, dwuskrzydłowe drzwi nie miały klamki. Zaśniedziała, srebrna kołatka zupełnie wystarczała. Nie posiadała szczególnie wymyślnych kształtów - żadnych węży, nic z tych rzeczy. Srebro ozdabiał tylko delikatny ornament liści winorośli. Chłopak wyciągnął rękę - po rezydencji poniosło się głębokie echo jego pukania.
Drzwi otworzyły się cicho. Bez żadnego szmeru, nawet sugestii skrzypienia.
- Witamy w domu, panie Malfoy - szepnęły zawiasy, kiedy przechodził przez próg. Westchnął cicho, przymykając oczy.
„Pan Malfoy”. Cieszmy się i radujmy, albowiem pan wrócił na swe włości! Już nie „panicz” tylko właśnie pan. Pan na Malfoy Manor. Jakby jego ojciec już się nie liczył.
A liczył się? - Draco roześmiał się gorzko. Dożywocie w Azkabanie... A nawet jeśli nie, to jak wyglądają ludzie po opuszczeniu murów więzienia? Przecież od kiedy strażnikami byli ludzie, Azkaban był stokroć gorszy, niż za czasów dementorów.
Chłopak otworzył szeroko oczy, patrząc na przestronny hol rezydencji. Obrazy zostały przesłonięte zaklęciami ochronnymi - dzieła sztuki wyglądały jak otoczone białą, skondensowaną mgłą. Meble i sprzęty ukrywały się za prześcieradłami. Na poręczy schodów szarzał kurz, a wokół kandelabrów pająki zaplotły już grube całuny sieci.
Jak długo tutaj nie był? Od wakacji...? Och... cały rok. To naprawdę był rok. Dwanaście pełnych miesięcy. I wcale nie tęsknił do tego miejsca. No - może czasami, przez kilka minut... Ale wyjątki tylko potwierdzają regułę.
Draco pozwolił, by kufer opadł na podłogę. Z wahaniem zrobił kilka niepewnych kroków. Gruba warstwa kurzu na marmurowej posadzce wytłumiła zupełnie każdy dźwięk. Przeszedł do salonu - wielkie, zajmujące całą ścianę okno przesłonięte było teraz ciężkimi zasłonami. Kominek zupełnie zimny... Na stole stał jakiś zapomniany kieliszek, na wysokiej, filigranowej nóżce.
Blondyn czuł się tak, jakby znalazł się w jakimś nawiedzonym domu. Te białe płótna, zwinięty dywan, zasłonięte okna... Kurz wirujący w powietrzu niczym księżycowy pył. Smakował czasem. Mijającymi sekundami. Przeszłością.
Straconymi szansami.
Chłopak zdjął płaszcz i rzucił go niedbale na podłogę. Jednym ruchem zdarł z kanapy materiał - szybkim gestem różdżki pozbył się tumanów kurzu. Westchnął i usiadł na sofie - białej, wyszywanej srebrnymi nićmi. Subtelny wzór lilii i winorośli połyskiwał delikatnie w ciemności. Draco spojrzał na wciąż zasłonięte płótnem widmo fotela. Jego ojciec zawsze na nim siedział - ale Draco tego nie zrobi. Jeszcze długo nie.
Ukrył twarz w dłoniach. Nie tak to sobie wyobrażał. Nigdy nie wyobrażał sobie własnej przyszłości... własnego życia w ten sposób. W myślach Dracona nigdy nie zagościła nawet sugestia kurzu, opuszczonego domu... Samotności. A nawet jeśli -nie brał jej poważnie pod uwagę. Nawet nie przypuszczał, że to może być aż tak.... straszne uczucie.
Coś otarło się o jego nogę - opuścił dłonie. Uśmiechnął się do białej, syjamskiej kotki.
- Cześć Melinda, stęskniłaś się? - Zmusił się, żeby nie zwrócić uwagi na brzmienie swojego głosu. To by było żałosne. Wyciągnął dłoń; zwierzę w pierwszej chwili odskoczyło przestraszone - ale już po sekundzie pozwoliło się pogłaskać. Musiało odzwyczaić się od ludzi - nic dziwnego zresztą. Ale koty potrafią radzić sobie same, mają zęby i pazury, nic nie przeszkadza im polować. A Melinda, jako magiczne zwierze, nigdy nie zapomniała swojego właściciela. Taka już została stworzona. - Ty o mnie wciąż pamiętasz, co?
Kotka zamruczała, wspinając się na jego kolana. Draco czuł przez materiał spodni ukłucia jej ostrych pazurków. Podrapał ją za uszami. Miauknęła cicho, przymykając szafirowo-niebieskie oczy. Pozwolił kocicy zeskoczyć na podłogę. Krótkim zaklęciem oczyścił stojący na stole kieliszek. Kolejnym przywołał z piwnicy butelkę wina. Zielone szkło przyjaźnie zalśniło.
- Accio - mruknął, bawiąc się kieliszkiem. Z wewnętrznej kieszeni jego płaszcza wyślizgnął się zwinięty w rulon pergamin i podryfował do wyciągniętej ręki Dracona. Blondyn odstawił szkło - przez chwilę obracał w palcach dyplom, zanim w końcu pociągnął za zieloną wstążkę.
Oto Draco Malfoy ukończył Hogwart - Szkołę Magii i Czarodziejstwa. Nie pamiętał, ile razy czytał już ten świstek pergaminu. Rozwijał go prawie każdego dnia, by się upewnić, że to już się stało...
Czekał na ten dzień - dzień, w którym w końcu dostanie ten bezsensowny dokument. Ekscytował się prawie tak samo, jak reszta uczniów - może nawet mocniej. Chciał jak najszybciej opuścić mury zamku, chociaż miał zupełnie inne powody niż reszta ludzi. Młodsi chcieli po prostu odpocząć od szkoły, wyjechać na wakacje. Siódmoklasiści myśleli o karierze, pracy... A on... on nie.
Jednak nikt nie czekał na niego trzydziestego czerwca. Zupełnie nikt.
W Hogwarcie Draco spędził jeszcze prawie dwa tygodnie - za specjalnym pozwoleniem Minerwy McGonagall. Czekał. Łudził się. Miał jeszcze tę bezsensowną nadzieję, że... że może... Ale nie.
Mimo to wciąż nie mógł uwierzyć, że Harry tak po prostu... zapomniał. Nawet w myślach to słowo bolało. Zapomniał. Ot, tak zwyczajnie. Przecież to zdarza się każdemu człowiekowi - a Harry był przecież tylko człowiekiem. Wyjechał żeby się uczyć, szukać horkruxów, zdobywać wiedzę i umiejętności... I zapomniał.
Przecież obiecał... Obiecał, do diabła! Gdzie biały hipogryf? Nie ma. Nie było i pewnie nigdy nie będzie.
Draco jednym haustem pochłonął zawartość trzeciego z kolei kieliszka. Żałosne, doprawdy, żałosne. Jak on - Ślizgon całą duszą - mógł okazać się aż tak naiwny?! I chyba nienajlepiej znosił porzucenie, tak na marginesie - roześmiał się histerycznie.
Czasami, kiedy był zupełnie sam i życie bolało zbyt mocno... Pocieszał się myślą, że ten gryfoński drań przynajmniej żyje. Bo na pewno cały świat usłyszałby, gdyby nagle umarł. Voldemort - och tak, kiedy przekroczy się granicę szaleństwa wystarczająco mocno, nawet to imię nie wydaje się już tak przerażające... Voldemort na pewno pochwaliłby się głową Pottera przed całym światem. Tymczasem w eterze panowała cisza. I nawet Znak przestał boleć.
Potter. Harry Potter. Draco zacisnął palce na kieliszku. Nie lubił o nim myśleć. O tym... tym chłopaku, który wyrwał mu serce, a na jego miejscu pozostawił ziejącą pustkę, rozjątrzoną ranę. Tym draniu, przez którego od miesięcy nie przespał chyba żadnej nocy. Potworze bez uczuć, przychodzącym w koszmarach... Albo raczej pięknych snach, które koszmarami stawały się dopiero, kiedy Draco się budził; gdy mrzonki miażdżył ciężki młot realności. To było gorsze niż wszystko. Niż cokolwiek.
Żaden Malfoy nigdy - NIGDY - nie powinien pozwalać sobie na miłość. Jego ojciec miał rację. Zawsze miał rację. Draco nigdy nie powinien był zaufać Potterowi, nigdy nie powinien się do niego przywiązywać... Ale nie, oczywiście nie. Bo on musiał to zagrać na swój własny sposób. Jak jakiś głupi Gryfon...
Jak właśnie TEN Gryfon.
Z wściekłością rzucił kieliszkiem w ścianę. Krople wina zachlapały białe jak widma płótna.
Wstał z impetem i podszedł do okna. Rozsunął zasłony - ciemność pokoju przecięło ostrze zimnego, księżycowego światła. Za kilka dni pełnia. Draco przestał uważać ten czas za coś szczególnie wyjątkowego.
***
Hermiona postawiła przed nim kubek herbaty. Uśmiechnął się z wdzięcznością, biorąc w dłonie gorący napój.
- Już naprawdę późno, Ron - przyjrzała mu się z troską.
- Och, wiem... Ale wcześniej nie miałem czasu, a naprawdę chcę to skończyć... - Spojrzenie dziewczyny spoczęło na leżącym na stole pergaminie. Wzięła do ręki jedną z bezładnie rozrzuconych kartek.
- Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek tak absorbował cię chociaż jeden referent z transmutacji. - Roześmiała się cicho, przecierając zaspane oczy. Ron patrzył na refleksy światła, igrające w jej włosach. Była najpiękniejsza na świecie. - Piszesz do Harry'ego?
- Tak... I naprawdę chcę to dzisiaj skończyć. - Hermiona ziewnęła, zasłaniając usta dłonią. Chłopak uśmiechnął się i objął ją ciepło. Usiadła mu na kolanach, przebiegając wzrokiem po nierównych linijkach tekstu.
- „...Ginny mówi, że bardzo jej żal, że będzie sama przez następny rok. Bez nas. Ale Ginny ma wielu przyjaciół, chyba sobie poradzi. Chociaż martwię się o nią. Kiedy ty byłeś w Hogwarcie wydawało mi się, że jest... bezpieczniejsza. Chyba każdy facet się na nią gapi! Może byłoby lepiej, gdyby odeszła ze szkoły razem z nami?...”
- Ginny zabije cię, jeśli się o tym dowie. - Dziewczyna zachichotała cicho. Jeden z jej kosmyków połaskotał go w szyję.
- Mam nadzieję, że się nie dowie. Bo nie powiesz jej, prawda, skarbie? - Upił łyk herbaty. Bujne loki Hermiony pachniały lawendą. Uśmiechnął się bezwiednie, patrząc jak płomyk świecy odbija się w jej oczach.
- „...wiem Harry, że nie lubisz takich tekstów i rozmawialiśmy o tym wtedy i ja wiem, ale... no... wciąż mu nie ufam. To znaczy, on zachowuje się całkiem normalnie (jak na niego), jednak to wciąż Malfoy. Ten sam facet, przez którego plułem ślimakami. Mam nadzieję, że masz tego świadomość, Harry...”
- To naprawdę nie spodoba się Harry'emu, mam nadzieję, że masz tego świadomość, Ronaldzie Weasleyu. - Głos dziewczyny był o ton ostrzejszy. Rudzielec westchnął z rezygnacją, wyjmując kartkę z jej palców. Przypuszczał, że to właśnie powie. Czuł się ostatnio jakoś osamotniony w poglądach.
- Wiem, ale... rozumiesz jak jest. Pewnych rzeczy się nie zapomina.
- Powinieneś w końcu to jakoś... zaakceptować. - Hermiona objęła jego szyję, patrząc w świecę. Jej rzęsy łaskotały go w policzek; przykrył jej drobną dłoń swoją.
- Wiem, ale... Och, to Malfoy, a przecież...
- Ron - przerwała mu stanowczo. Odsunęła się nieco i spojrzała mu głęboko w oczy. - Harry to nasz przyjaciel. To twój przyjaciel. Najlepszy. I nie możesz tak po prostu wyciąć z jego życia Draco. On wiele zawdzięcza Malfoyowi - i tym samym my też. Moglibyśmy stracić Harry'ego, gdyby nie Draco.
- Ja wiem, Hermi. Ja to wszystko wiem. - Pocałował ją czule w policzek. - Ale nie rozmawiajmy o tym teraz. Wiesz... Właściwie ty możesz to skończyć. - Machnął ręką na stos kartek i wsunął pióro w jej szczupłą dłoń. - Napisz coś od siebie.
Dziewczyna pochyliła się nad pergaminem. Niebo za oknem szarzało już, a z świecy spływały kaskady wosku, kiedy w końcu złożyła zamaszysty podpis u dołu strony. A Ron Weasley czuł się... szczęśliwy.
***
Ex-Ślizgon wyszedł na taras - oparł się obiema dłońmi o rzeźbioną w marmurze balustradę. Odetchnął kilka razy chłodnym powietrzem letniej nocy. Spojrzał na ogród - nawet stąd widział jak wysoka jest trawa. Zapuszczony żywopłot... Będzie musiał się tym zająć. Pan na Malfoy Manor, pfff... Trzeba w najbliższym czasie kupić na Nokturnie kilka skrzatów. Bez dwóch zdań.
Melinda wskoczyła zwinnie na poręcz. Draco wyciągnął rękę i pogłaskał jedwabistą sierść jej białego łebka. Kotka usiadła elegancko, patrząc na dom. Chłopak opuścił rękę; znów powiódł spojrzeniem po zapomnianym ogrodzie.
Chyba tylko niebo pozostało takie samo. Chociaż wszystko wokół się zmieniło - od rezydencji po jego naiwne marzenia - niebo było takie, jak dawniej. Te same gwiazdy. Uśmiechnął się, chociaż bez śladu wesołości - gwiazdy nigdy się nie zmienią. Świat będzie się sypał, płonął, roztrzaska się na kawałki, a one wciąż będą tak samo odległe i zupełnie obojętne.
Kotka miauknęła, wyrywając chłopaka z zamyślenia. Zerknął zaintrygowany na zwierze - spojrzenie szafirowych oczu Melindy wciąż utkwione było gdzieś ponad dachem dworu. Draco widział w tych niebieskich tęczówkach odbicie księżyca i gwiazd.
I czegoś jeszcze.
Odwrócił się bardzo powoli. Jego twarz była zupełnie chłodna, o to się postarał. Nazywał się w końcu Malfoy. Kotka zeskoczyła na posadzkę; zamruczała, ocierając się o jego nogi.
W świetle księżyca oczy Harry'ego nienaturalnie błyszczały. Włosy miał o kilka centymetrów dłuższe, niż Draco to pamiętał. Pod szyją zawiązana była granatowa bandama, kontrastująca z jasną cerą chłopaka. Materiał zsunął się nieco, zupełnie nieporządnie. Delikatny uśmiech błąkał się na ustach Gryfona, który...
Opierał się o motocykl. Wielki, czarny i połyskujący chromem motocykl.
- Cześć. - Chłopak uśmiechnął się nieco szerzej. - Wybacz, ale białych hipogryfów jakoś zabrakło.
- Tylko tyle? - Wyraz twarzy Draco nie zmienił się ani o jotę.
- Tyle na dobry początek.
- Długo tu jesteś? - Blondyn nonszalancko oparł się o poręcz. Jakby to wszystko nic nie znaczyło. Zupełnie nic.
- Jakiś czas. Kilka dni. Czekałem na kogoś. - Łobuzerskie mrugnięcie.
- Wiesz, mógłbym cię teraz zabić. - Draco uśmiechnął się czarująco, chociaż jego oczy pozostały zimne jak lód. Arktyczny lód.
- Policzkowanie już nie wystarczy? - Harry zsunął się z dachu i płynnie opadł na kamienną podłogę tarasu. Draco nie poruszył się - śledził każdy ruch tego drania.
- Troszkę się spóźniłeś na takie czułości.
- Wiem. Ale coś mnie zatrzymało. - Potter zaczął poklepywać się po kieszeniach płaszcza, najwyraźniej czegoś szukając. Draco zastanawiał się czy już powinien sięgnąć po różdżkę, czy może zaczekać z tym jeszcze chwilę.
- Nie wątpię. - Jego głos wciąż był zimny jak stal. Dobrze.
- Ale... mam prezent. - Zielonooki znalazł w końcu w jednej z licznych kieszeni to, czego szukał. Bez ostrzeżenia rzucił przedmiot w stronę Dracona.
Chłopak złapał w ostatniej chwili - pozwolił sobie skrzywić się z dezaprobatą. Na Potterze najwyraźniej nie wywarło to żadnego wrażenia - uśmiechnął się jak dziecko w Boże Narodzenie. Draco spojrzał w końcu na rzecz, którą trzymał w dłoni.
Jakiś kielich, czy coś w tym rodzaju... Mały, toporny - dwie misterne rączki zupełnie nie pasowały do naczynia. Poza tym było popękane, zupełnie zniszczone - drobne, cieńsze niż włos rysy przeszywały złoto, krzyżowały się i zaplatały w spirale. Wyglądało to wszystko raczej żałośnie. Draco obrócił czarkę, przyglądając się wizerunkowi borsuka. Zastanowił się przez chwilę, co ten, który to „popełnił” miał z Opieki... Zwierze bardziej przypominało chorego jeża. Gdyby nie delikatny, ażurowy podpis, chłopak nigdy nie domyśliłby się gatunku stworzenia.
A sam podpis... Hufflepuff. Blondyn przełknął ślinę, kiedy prawda do niego dotarła w całej swojej brutalności. Czara Hufflepuff. Horkruks Voldemorta.
- Faktycznie, coś cię zatrzymało. - Tym razem odzyskanie panowania nad sobą zajęło sekundę dłużej niż powinno. Harry westchnął. Uśmiech spełzł z jego twarzy, a z oczu zniknął radosny blask. Zrobił niepewny krok w stronę Draco, jakby sam nie był do końca przekonany.
- Przepraszam, że się spóźniłem. Naprawdę przepraszam... ale... - Zabrakło mu słów. Draco wciąż stał, zimny, jak wykuty z lodu. Nie poruszył się - opierał się o balustradę tarasu i tylko obracał w palcach artefakt. I patrzył. Nic więcej.
- „Spóźniłem się”, to za mało powiedziane. - Chciałby powiedzieć coś więcej. Chciałby powiedzieć o tych miesiącach oczekiwania, tych nocach przepełnionych żalem; minutach bezsilnej złości, które ciągnęły się jak lata. Chciałby mówić o duszącej ciemności, zmuszającej do krzyku. Chciałby pokazać temu idiocie czym jest samotność. Ta prawdziwa... Czym jest mrok, kiedy poznało się już światło.
Ale nic nie powiedział. Kiedy Harry zrobił jeszcze jeden, pełen wahania krok, Draco dostrzegł na jego szyi cienką, świeżą bliznę. Lekko wygięta, biała linia ginęła gdzieś za kołnierzem płaszcza. Jakby chciała odpełznąć spod spojrzenia jego zimnych jak lód oczu.
Ślizgon bardzo powoli odstawił czarkę na balustradę. Wyprostował się - teraz już walczył, żeby wciąż nad sobą panować. Westchnął głęboko, wyrzucając z siebie cały żal i gniew. Na to będzie czas... później.
Kiedy stanął przy Harrym, chłopak zamknął oczy, jakby spodziewał się uderzenia.
- Przepraszam... Naprawdę nie mogłem inaczej, ja... przepraszam, Draco... Przepraszam...
- Zamknij się. - Objął chłopaka. Tak, jakby nic ważniejszego niż on nie istniało na świecie. Bo czy istniało? - Po prostu się zamknij. I kocham cię. Ale nic już nie mów.
Draco wiedział, że przyszłość nie będzie piękna, nie obejdzie się bez blizn... Bez tych białych linii, wijących się na skórze. Ale teraz... Teraz przyszłość mogła poczekać. Musiała.
***
KONIEC