WYBÓR BAŚNI, LEGEND, PODAŃ I MITÓW
KAZIMIERZ WŁADYSŁAW WÓJCICKI
Waligóra - Wyrwidąb
Żona jednego myśliwca, zbierając w lesie jagody, porodziła tam bliźnięta; a obadwa byli chłopcy; sama zaraz wnet umarła.
Zostawione niemowlęta nie karmiła żadna z niewiast; jednego karmiła wilczyca, a drugiego niedźwiedzica. Co wykarmiła wilczyca, ten się nazwał Waligóra; drugi Wyrwidąb się nazwał. Pierwszy siłą walił góry, drugi, jakby kłosy zboża, najtęższe wyrywał dęby.
Że się kochali wzajemnie, wychodzili na wędrówkę, by obchodzić świat szeroki. Idą przez puszczę ciemną dzień jeden i drugi; w dniu się trzecim zatrzymali, bo drogę zaparła góra i skalista, i wysoka.
- Co my zrobiem teraz, bracie?! - Wyrwidąb smutnie zawoła.
- Nie troskaj się, bracie miły, ja tę górę precz odrzucę, by nam droga wolną była.
I podpiera ją plecami, i przewraca górę z trzaskiem; odsunął ją na pół mili. Poszli sobie zatem dalej.
Idą prosto, aż dąb wielki stoi na środku drogi; zatrzymuje ich w pochodzie. Wyrwidąb więc naprzód idzie, obejmuje go rękoma, wyrywa z całym korzeniem i rzuca na bliską rzekę.
Ale chociaż tacy mocni, nogi przecież utrudzili; więc pod lasem odpoczęli. Jeszcze sen nie skleił powiek, patrzą, aż mały człowieczek leci ku nim, lecz tak prędko, że ptak żaden ni zwierz żaden nie potrafiłby go zgonić.
Zdziwieni, wstają na nogi, gdy on człeczek w ptasim locie zatrzymuje się przed nimi.
Jak się macie, parobczaki! - rzekł wesoło i radośnie
- widzę, żeście utrudzeni; jeśli wola wasza będzie, w jednej chwili was zaniosę tam, gdzie jeno zażądacie.
Rozwinął piękny kobierzec.
- No, siadajcie społy ze mną!
Wyrwidąb więc z Waligórą usiedli wygodnie na nim. Człeczek klasnął, a kobierzec niesie ich by ptak na skrzydłach.
- Zapewne was to dziwiło? - człeczek mały znowu rzeknie
- żem tak prędko biegł po ziemi: widzicie, oto trzewiki, com dostał od czarownika; kiedy wdzieję, wtedy biegnę: co krok
- to mila; co skoczę - to dwie.
Waligórą prosi tedy, Wyrwidąb łączy swe prośby, by dał po jednym trzewiku, bo chociaż są tacy mocni, jednak droga nogi trudzi. Poruszony więc prośbami, podarował im trzewiki. Gdy niemało ulecieli, zsadził ich pod wielkim miastem, a w tym mieście był smok wielki, co dzień wiele ludzi zjadał.
Król ogłosił:
..Kto sie znajdzie, że tego smoka zabije, dwie mam córy do wyboru i oddam mu za żonę i po śmierci tron swójWięc bracia przed królem, oświadczają swą gotowość, że zabiją smoka. Pokazano im jaskinię, gdzie ten polwór zamieszkiwał Wyrwidąb stanął przed jamą, wzniósł z zamachem dąb ogromny, by jak tylko łeb ukaże, ciosem smoka zgładził. Waligóra zaszedł z tyłu jaskini Z szczerej skały trzęsie jakby snopen żyta.
Smok wypada z jamy nagle, a Wyrwidąb, przestraszony, zapomniawszy i o kłodzie, co ją trzymał w obu rękach, szczęściem, że wdział dany trzewik, bo uskoczył na dwie mile. Smok go nie mogąc dogonić, obrócił na Waligórę; ten w przestrachu skałę podniósł i z zamachem silnie rzucił,
a głaz świszcząc padł na ziemię i przycisnął ogon smoka. Waligórą, choć tak mocny, w tył uskoczył na dwie mile i zobaczył brata swego.
- Idźmy teraz, bracie, razem; smok się z miejsca nie poruszy, ty go uderz kłodą dębu, a ja go przywalę górą.
Idą naprzód więcej śmiało; jeden w ręku niesie górę, a drugi dębem wywija. Zawył smok jak stado wilków, widząc obu przeciwników; chciał się rzucie, lecz daremnie, ogon ciężki głaz przyciska. Wyrwidąb uderza silnie i rozgniata łeb na miazgę, a brat jego rzuca górą i zakrywa całe ścierwo.
Król już czekał; przyjął obu i dał im po jednej córce; a kiedy niedługo umarł, królestwem się podzielili i szczęśliwie sobie żyli.
Madej
Jechał kupiec przez las gęsty, ciemny; błądził długo i w pomroce nocnej ugrzązł w bagnie bez ratunku. Zasmucony począł rozpaczać, gdy nagle w postaci ludzkiej zły duch mu się pokazał.
- Nie smućcie się, człowieku! - wyrzekł do kupca -ja was wyciągnę z błota i do domu wskażę drogę, ale pod warunkiem, że to, co masz w domu, a o czym ty nie wiesz, mojąś zostanie własnością.
Kupiec pomyślał trochę i rad przystał na podany warunek, nie wiedząc, że żona powiła mu w czasie podróży dalekiej urodnego syna. Diabeł wyciągnął go z błota, wyprowadził na szeroki gościniec, a zmusiwszy kupca do wydania cyrografu, raz jeszcze umowę przypomniał i zniknął.
O ile z radością powitał żonę tak dawno nie widzianą,
0 tyle zasmucił się widząc ładnego syna, którego już złemu duchowi zapisał. Skrycie płakał nieraz poczciwy kupiec, tając łzy gorzkie przed żoną, tymczasem dziecię w pacholę wyrosło.
Było ciche, spokojne i chętne do nauk; w piątym roku już dobrze czytało i pisało, co tym więcej strapione serce ojca jątrzyło, że z dziecięciem tak lubym wkrótce się rozstać musi, oddając na ofiarę diabłu.
Małe pacholę doszedłszy lat siedmiu, uważało smutek ojca
1 łzy rzewne, ile razy zapatrywał się w jego urodne oblicze. Tyle przeto prosił, tyle nalegał, że kupiec wyjawił mu wszystko.
- Nie troszcz się, mój rodzicu, Bóg mi dopomoże, ja pójdę do piekła i cyrograf odbiorę.
Płakała matka, płakał i ojciec błogosławiąc na tak daleką drogę chłopczynę, który zrobiwszy potrzebny przybór, niebawem wyruszył z domu.
I szedł długo i daleko, aż zawędrował w puszczę ciemną i straszną, a tu w jaskini ukrytej zamieszkał rozbójnik Madej.
Morderca własnego ojca, matkę jeno zachował przy życiu, co mu gotowała strawę. Nikomu nie podarował życia; kogokolwiek dostał, bez litości zabijał. Matka podeszła niewiasta, zabłąkanych w jaskini przechowywała, ale Madej miał węch tak doskonały, iż zaraz poczuwał ludzkie ciało.
Chroniąc się przed burzą, przypadkiem zaszło tam nasze pacholę; stara, litując lat młodych, ukryła go w ciasnym zakątku jaskini, lecz Madej, zaledwie wpadł do niej, poczuł świeżego człowieka. Już biedne dziecię nachyliło głowy pod zabójczą pałką, kiedy rozbójnik dowiedziawszy się, gdzie idzie, podarował mu życie, z warunkiem ażeby zobaczył w piekłe, jakie dlań zgotowano po śmierci męczarnie.
Pacholę, równo ze świtem opuszczając jaskinię, prędko dostało się do piekielnej bramy: święconą wodą i obrazkami, które przylepiało, otworzyło ją snadnie. Zaskoczył mu Lucyper z zapytaniem, czego żąda?
- Cyrografu! na moją duszę przez ojca mego wydanego. Hetman piekielny, chcąc go się pozbyć czym prędzej, wydać cyrograf rozkazał, ale trzymał go kulawy Twardowski, co parzony kropidłem święconej wody nie chciał wrócić cyrografu.
Rozgniewany Lucyper: - Weźcie go na Madejowe łoże!
- zawołał - a Twardowski, przestraszony okropną męką, oddał pismo w tejże chwili.
Ciekawy chłopczyna poszedł zobaczyć tak straszliwe łoże. Było z żelaznej kraty, wysłane ostrymi nożami, iglicami i brzytwami, pod spody palił się ogień nieustanny, a z góry kapała kroplami rozpalona siarka.
I wyszedł z piekła i szedł dzień jeden, dzień drugi, aż trzeciego zaszedł do tejże jaskini, gdzie go już oczekiwał zasmucony Madej. Doniósł więc o tym, co widział, rozbójnikowi.
Zmartwiał z przestrachu zbrodzień; a chcąc tak srogiej męczarni uniknąć, postanowił pokutować.
Wyszli więc razem z jaskini; Madej ukląkł w lesie, zatknął w ziemi przy sobie morderczą pałkę, wiedząc zaś, że młode
pacholę na księdza się poświęciło, przyrzekł, iż dopóty czekać będzie na tym samym miejscu, dopóki nie zostanie biskupem.
Minęło lat kilkadziesiąt, nim on chłopczyna z księdza otrzymał dostojność biskupa.
Raz, przejeżdżając puszczę ciemną i gęstą, nie zajrzaną okiem, doszedł go jabłek zapach przyjemny. Rozkazuje więc swej służbie tego owocu wyszukać; dworzanie wkrótce wracają i donoszą, że w pobliżu jest piękna jabłoń, ale żadnego nie da sobie zerwać jabłka, przy niej zaś klęczy starzec siwobrody.
Biskup idzie na wskazane miejsce i z podziwem poznaje, Madeja, okrytego siwizną, z długą do ziemi brodą, który go o wysłuchanie spowiedzi i rozgrzeszenie zaklinał. Przychylił się kapłan do jego prośby, a dworzanie z osłupieniem patrzyli, jak w czasie tego aktu jabłko po jabłku, zamienione w białe gołąbki, znikało w powietrzu. Jedno tylko pozostało jabłko, była to dusza ojca Madeja, którego sam zamorodo-wał, a ten grzech ciężki utaił, lecz gdy wyznał i ten grzech ostatni, ostatnie jabłko, przedzierzgnięte w siwego gołębia, /a innymi uleciało.
Modlił się gorąco biskup nad grzesznikiem, a gdy dał mu rozgrzeszenie, ciało Madeja w drobny proch się rozsypało.
Twardowski
Twardowski był dobry szlachcic, bo po mieczu i kądzieli". Chciał mieć więcej rozumu, niż mają drudzy poczciwi ludzie, i znaleźć na śmierć lekarstwo, bo nie chciało mu się umrzeć.
W starej księdze raz wyczytał, jak diabła przywołać można; o północnej porze przeto cicho wychodzi z Krakowa, kędy leczył w całym mieście, i przybywszy na Podgórze, zaczął biesa głośno wzywać. Stanął prędko zawezwany; jak w one czasy bywało, zawarli z sobą umowę. Na kolanach zaraz diabeł napisał długi cyrograf, który własną krwią Twardowski, wyciśniętą z serdecznego palca, podpisał.
Między wielu warunkami był ten główny: że dopóty ni do ciała, ni do duszy czart żadnego prawa nie ma, dopóki Twąrdowskiego w Rzymie nie ułapi.
Na mocy tej umowy diabłu, jako swemu słudze, rozkazał naprzód, by z całej Polski srebro zaniósł w jedno miejsce i piaskiem dobrze przysypał. Wskazał mu Olkusz; posłuszny służka dopełnił rozkaz wydany i z tego srebra powstała sławna kopalnia srebra w Olkuszu.
Drugą rzecz kazał: do Pieskowej Skały by przyniósł skałę, wysoką, przewrócił na dół najcieńszym końcem, ażeby tak wiecznie stała. Posłuszny giermek2', jako pan kazał, postawił skałę, co dotąd stoi i zwie się Skałą Sokolą.
Wszystko, co jeno zażądał żywnie, miał na swoje zawołanie; jeździł na malowanym koniu, latał w powietrzu bez skrzydeł, w daleką drogę siadał na koguta i prędzej bieżał niż konno, pływał po Wiśle ze swoją kochanką wstecz wody bez wiosła i żagli, a jak szkło wziął do ręki, zapalał wioski na sto mil odległe.
Upodobawszy jedną pannę chciał się ożenić, ale panna chowała we flaszce robaka i pod tym warunkiem obiecywała oddać temu rękę, kto zgadnie co to za robak.
Twardowski, w ciemię nie bity, przebrał się w dziada łachmany i przyszedł do ładnej panny. Pyta go zaraz, ukazując z dala flaszkę:
Co to za zwierzę, robak czy wąż? Kto to odgadnie, będzie mój mąż.
A Twardowski odrzekł na to:
- To jest pszczółka, mościwa panno! Zgadł w istocie i wnet się ożenił.
Pani Twardowska na rynku Krakowa ulepiła z gliny domek; w nim przedawała garnki i misy. Twardowski za bogatego przebrany pana, przejeżdżając z licznym dworem, tłuc je zawsze czeladzi kazał. A kiedy żona ze złości wyklinała w pień, co żyje, on, siedząc w pięknej kolasie, śmiał się szczerze i wesoło.
Złota miał zawsze by piasku, bo co chciał, to diabeł znosił. Kiedy długo dokazuje, raz był zaszedł w bór ciemnisty bez narzędzi czarnoksięskich. Zaczął dumać zamyślony; nagle napada go diabeł i żąda, aby niezwłocznie udał się prosto do Rzymu.
Rozgniewany czarnoksiężnik mocą swojego zaklęcia zmusił biesa do ucieczki; zgrzytając kłami ze złości wyrywa sosnę z korzeniami i tak silnie Twardowskiego uderza po nogach obu, ze jedną zgruchotał całą. Od onej doby był kulawy i zwany odtąd powszechnie kuternogą.
W ostatku sprzykrzywszy sobie zły duch, czekając dość długo na duszę czarnoksiężnika, przybiera postać dworzana i jak biegłego lekarza zaprasza niby do swojego pana, że potrzebuje pomocy. Twardowski za posłańcem śpieszy do pobliskiej wioski nie wiedząc, że w niej się gospoda nazywała Rzymem.
Skoro tylko próg przestąpił onego mieszkania, mnóstwo kruków, sów, puchaczy osiadło dach cały i wrzaskliwymi głosy napełniło powietrze. Twardowski od razu poznał, co go może tutaj spotkać, więc z kołyski dziecię małe, świeżo dopiero ochrzczone, porywa drżący na ręce, zaczyna piastować, gdy w własnej postaci wpada diabeł do izby.
Chociaż był pięknie ubrany - miał kapelusz trójgraniasty, frak niemiecki, z długą na brzuch kamizelką, spodnie krótkie Twardowski
i obcisłe, a trzewiki ze sprzączkami i wstążkami, wszyscy go poznali zaraz, bo wyglądały rogi spod kapelusza, pazury z trzewika i harcap z tyłu.
Już chciał porwać Twardowskiego, gdy spostrzegł wielką przeszkodę, bo małe dziecię na ręku, do którego nie miał prawa. Ale bies wnet znalazł sposób; przystąpił do czarownika i rzecze:
- Jesteś dobry szlachcic: zatem verbum nobile debet esse stabile4).
Twardowski wiedząc, że nie może złamać szlacheckiego słowa, złożył w kołyskę dziecię, a wraz ze swym towarzyszem wylecieli wprost kominem.
Zawrzało stado radośnie sów, wron, kruków i puchaczy. Lecą wyżej, coraz wyżej. Twardowski nie stracił ducha; spojrzy na dół - widzi ziemię, a tak wysoko poleciał, że wsie widzi takie małe jak komary, miasta duże jakby muchy, a sam Kraków by dwa pająki razem.
Żal mu szczery serce ścisnął; tam zostawił wszystko drogie, co polubił i ukochał, a więc podleciawszy wyżej, gdzie ni sęp, ni orzeł Karpat skrzydłem wiatru nie poruszył, gdzie zaledwo okiem sięgnął, z mordowanej piersi silnie dobędzie ostatku głosu i zanuci pieśń pobożną.
Była to jedna z kantyczek5>, które dawniej w swej młodości, kiedy nie znał żadnych czarów, duszę jeszcze miał niewinną, ułożył na cześć Marii i śpiewał zawsze codziennie.
Głos jego niknie w powietrzu, choć śpiewa z serca serdecznie, ale pasterze górale, co pod nim na górach paśli, zdziwieni podnieśli głowy, chcąc wiedzieć, skąd pieśń nabożna słowa im z chmurą przynosi. Głos jego bowiem nie poszedł w górę, ale przyległ do tej ziemi, by zbudował ludzkie dusze.
Skończył pieśń całą, zdziwiony wielce patrzy, że w górę nie leci wyżej, że zawisł w miejscu. Spojrzy dokoła - już towarzysza nie widzi swojej podróży; głos jeno mocny nad sobą słyszy, co zagrzmiał w sinawej chmurze:
- Zostaniesz do dnia sądnego, zawieszony tak jak teraz! Jak zawisł w miejscu, dotychczas buja, a choć mu słowa
w ustach zamarły, choć głosu jego nikt nie dosłyszy, starcy,
Boruta
Boruta jest to nazwa sławnego diabła, co dotąd siedzi pod gruzami łęczyckiego zamku. Żyje długo, bo już niemal cztery wieki przeżył; teraz przecie musiał się zestarzeć, gdyż wielce się ustatkował i mało o sobie daje wiadomości. Imię to było głośnym szeroko i długo, a niejeden piskorz szlachecki, chciawszy dogryźć sąsiadowi, przeklinał, żeby go Boruta zdusił albo łeb ukręcił! - a diabeł, chętny złorzeczeniu, dopełniał nieraz życzenia.
W pobliżu zamku łęczyckiego mieszkał szlachcic niewiadomego nazwiska i herbu, rosły i silny. Nikt z nim nie mógł się mierzyć na szable, bo za pierwszym złożeniem przeciwnikowi silnym zamachem wytrącał oręż z ręki. Jak się raz plecami o zrąb domu oparł, całe sąsiedztwo nie dało mu rady.
Stąd szlachcic dostał przydomek Boruty; bo mówiono powszechnie, że musiał mu diabeł Boruta pomagać, kiedy wszyscy nie podołali jego sile i mocy, a że nosił siwą kapotę, dla różnicy od prawdziwego diabła dostał przydomek siwy; tak więc zwał się Siwy Boruta.
Od onej chwili nikt go nie zaczepił, każdy pomijał lub ustępował z drogi, nawet w gospodzie pijana szlachta, kiedy porwała się do broni, na sam głos Siwego Boruty wychodziła do sieni albo na podwórze i tam karbowała sobie dymiące łysiny.
To uszanowanie, a raczej bojaźń sąsiadów, co znali moc żylastej prawicy, wbiła go w dumę. Uniesiony nią nieraz w zuchwałej przechwałce odgrażał, że jak złapie prawdziwego Borutę, to mu karku nakręci, a skarby, których pilnuje, zabierze. Uważano nieraz, że wtedy słyszeć się dawał w piecu lub za piecem śmiech szyderski.
Siwy Boruta, kiedy pił - a pił nie lada, bo najtężsi bracia piskorze nie mogli go przepić - zawsze pierwszą szklankę wypijał za zdrowie diabła Boruty, a słyszano odgłos zaraz gruby, przeciągły:
- Dziękuję!
Siwy Boruta miał dużo pieniędzy, ale wkrótce w hulance roztrwonił; postanowił przeto dostać się do skarbów i wziąć z parę
mieszków złota od swego miłego pana brata, jak nazywał diabła Borutę.
O samej północy, zapaliwszy latarnię, zuchwały szlachcic, ufając swojej sile i szabli, poszedł do lochów. Wyostrzoną demeszkę1) trzymał wydobytą z pochew pod pachą, a latarnią rozświecał ciemnotę dokoła panującą. Ze dwie godziny chodził po zakrętach, nareszcie, wybiwszy drzwi jedne, ukryte w murze, ujrzał skarby, a w kącie na bryle złota siedział sam Boruta w postaci sowy z iskrzącymi oczyma.
Zbladł i zadrżał na ten widok zuchwały szlachcic; spocił się potężnie ze strachu; po chwili przyszedłszy do siebie, wyrzekł z cicha, z ukłonem i pokorą:
- Mnie wielce miłościwemu panu bratu kłaniam uniżenie! Sowa kiwnęła głową, co rozweseliło nieco Siwego Borutę. Ukłoniwszy się raz jeszcze, zaczął wypełniać siwej kapoty kieszenie i mieszki, które przyniósł, złotem i srebrem. Tak je obładował, że zaledwie mógł się obrócić.
Już świtać zaczęło, a szlachcic nie przestawał garściami ściągać złota; w ostatku, nie mając go gdzie włożyć, począł w gębę sypać, a że miał niemałą, nasypał dosyć i znowu ukłoniwszy się stróżowi, wyszedł z lochu. Zaledwie stanął na progu, kiedy drzwi się same zatrzasnęły i ucięły mu całą piętę.
Kulejąc, a krwią znacząc ślady kroków swoich, przeładowany skarbami, dobywając ostatki sił, tak dawniej głośnej, ledwo doszedł do domostwa.
Upuścił na podłogę złoto i srebro, wypluł z napchanej gęby, a sam padł wysilony i słaby. Odtąd miał dużo pieniędzy, ale siłę stracił i zdrowie. Przestękał całe życie i gdy w kłótni wyzwał sąsiada, ten, którego dawniej jednym palcem obalał Siwy Boruta, pokonał bogacza i zabił.
Domostwo jego pustkami zostało, nikt zamieszkać nie chciał, bo sam diabeł Boruta często przesiadywał w starej wierzbie, co na podwórzu rosła; odwiedzał izbę i alkierz, pozostałe skarby przenosząc na powrót do zamku łęczyckiego.
Demeszka - szabla ze świetnej stali wyrabianej w Damaszku.
ANTONI JÓZEF GLIŃSKI
0 Kmiotkui i o soczewicy
Był sobie jeden kmiotek tak leniwy, że ciągle z założonymi chodząc rękami, do niczego się nie brał i chciał, żeby robota albo sama się robiła, albo ktoś ją za niego zrobił.
Przychodzi raz kmiotek do gumna, patrzy - aż na toku leży soczewica wymłócona, wywiana, trzeba by ją tylko do worka wsypać, ale ani weź nie chce się.
Stanął więc, popatrzył, położył worek, pokłonił się soczewicy i rzecze:
- Soczewico, wleź do worka!
Soczewica spokojnie sobie na toku leży i ani ruszy się do worka; idzie więc kmiotek do szczurów, kłania się i mówi:
- Szczury, idźcie soczewicę jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Szczury jedzą sobie pszeniczkę i ani myślą o soczewicy; idzie więc kmiotek dalej, przychodzi do kota i kłaniając się mówi:
- Kocie, idź szczury łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Kot zajada ser tłusty, nie w głowę mu więc szczury; kmiotek postał, poskrobał się w głowie, idzie na łąkę do łozy, kłania się i mówi:
- Łozo, idź kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Łoza szumi na łące i ani ruszy się z miejsca; kmiotek pokiwał głową, przychodzi do kozy, kłania się i mówi:
- Kozo, idź łozę gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Koza ogryza pączki młodej brzózki, nie w głowie więc jej łoza; kmiotek pogroził palcem po nosie, idzie dalej, napotyka wilka, kłania się i mówi:
- Wilku, idź kozę dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do wora leźć.
Wilk tylko co na paszy zjadł źrebię, jeszcze paszczę miał we krwi świeżej, nie myślał więc o kozie i pobiegł dalej; kmiotek popatrzył na wilka, zauważył, gdzie ma legowisko, poszedł do psów, kłania się i mówi:
- Psy, idźcie wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do wora leźć.
Psy goniły za zającem, wysłuchawszy więc mowy kmiotka, wolały dalej za nim pędzić niż z niesmacznym wilkiem iść w zapasy; kmiotek zatem postał, pomyślał, ruszył do myśliwych, przychodzi, kłania się i mówi:
- Myśliwi, idźcie psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do wora leźć.
Myśliwi polowali na sarny, z których mieli skórę i mięso, nie zechcieli więc na psów napadać, z którymi często polowali w kniejach, kmiotek ruszył do ognia, przychodzi, kłania się i mówi:
- Ogniu, idź myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do wora leźć.
Ogień z trzaskiem pożerał suchą olchę, nie zechciał więc iść na myśliwych; kmiotek przychodzi do sadzawki, kłania się i mówi:
- Wodo, idź ogień zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Woda chciała się wydobyć ze stawu, podmywając więc ciągle tamę o ogniu myśleć nie chciała; kmiotek poszedł dalej, przychodzi do wołu, kłania się i mówi:
- Wole, idź wodę pić, woda nie chce ognia zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Wół brodził sobie rankiem po bujnej runi żyta, zajadał ją z rosą, nie mając więc pragnienia, nie zechciał iść do wody, a kmiotek poszedł dalej, przychodzi do kija, kłania się i mówi:
- Kiju, idź wolu bić, wół nie chce wody pić, woda nie chce ognia zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Kij stał sobie w cichym i ciepłym kącie, nie chciał spokojności swojej przerywać, pozostał więc na miejscu, a kmiotek idzie do robaków, kłania się i mówi:
- Robaki, idźcie kij toczyć, kij nie chce wołu bić, wół nie chce wody pić, woda nie chce ognia zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Robaki czołgały się po miękkiej i zielonej darni, wolały więc na miejscu pozostać niż wspinać się na kij suchy
i twardy; kmiotek popatrzył, zawrócił się i przybywszy do kur, kłania się i mówi:
- Kury, idźcie robaki kłuć, robaki nie chcą kija toczyć, kij nie chce wołu bić, wół nie chce wody pić, woda nie chce ognia zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Kury grzebały się na własnym śmietnisku, gdzie ziarnka pszenicy i smaczne okruchy znajdowały, nie chciały się więc do darni po robaki trudzić, a kmiotek zniecierpliwiony, plunął zagniewany, ruszył prosto do orła, przybył, pokłonił się i rzecze:
- Orle, idź kury drzeć, kury nie chcą robaków kłuć, robaki nie chcą kija toczyć, kij nie chce wołu bić, wół nie chce wody pić, woda nie chce ognia zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Orzeł, nastawiwszy szpony, jak rzuci się do kur, kury do robaków, robaki do kija, kij do wołu, wół do wody, woda do ognia, ogień do myśliwych, myśliwi do psów, psy do wilka, wilk do kozy, koza do łozy, łoza do kota, kot do szczurów, szczury do soczewicy, a soczewica - szust do worka i worek się zawiązał.
ELIZA ORZESZKOWA
Fragment książki „Nad Niemnem"
Legenda
o Janie i Cecylii
- Było to w starych czasach, w sto lat albo może jeszcze i mniej potem jak litewski naród przyjął świętą chrześcijańską wiarę, kiedy w te strony przyszła para ludzi. Niewiadomego oni byli nazwiska, niewiadomej kondycji, i to tylko można było poznać i z mówienia ich, i z ubioru, że przyszli z Polszczy. Dla jakiej przyczyny porzucili oni swój kraj rodzony i aż tu przywędrowali, zarówno niewiadomym było. Kiedy spotykający ich podczas ludzie pytali ich o nazwisko, odpowiadali, że przy chrzcie świętym nadano im imiona: Jan i Cecylia. A kiedy ktokolwiek chciał wiedzieć, dokąd i dla jakiej przyczyny wędrują, mówili: „Szukamy puszczy!" Widać było ze wszystkiego, że bali się jakiegoś pościgu i żądali skryć się przed ludźmi, a żyć tylko pod boskim okiem. Całej pewności co do tego nie ma, ale takie o nich chodziły głosy, że kondycja ich była nierówna, bo on był ciemnej twarzy i bardzo w sobie silny, tak jak to rzadko pomiędzy panami, a najczęściej w pospólstwie bywa, a ona, czy to szła, czy to stała, czy mówiła, czy milczała, wydawała z siebie pańską wspaniałość i piękność. Ale jak tam było z ich początkiem, wszystko jedno, dość że nietrudno znaleźli to, czego szukali. Cały tutejszy kraj zalegała podtenczas nieprzebyta puszcza, w której Pan Bóg nasiał co niemiara jezior błękitnych i łąk zielonych, a ludzie pobudowali troszkę osad, w których trudnili się sobie różną przemyślnością. W jednych miejscach, nad jeziorami lub nad rzeczułkami, siedzieli rybaki i bobrowniki; w inszych, tam gdzie stały lipowe lasy, pszczelniki miód i wosk pracowitym zwierzątkom odbierali; niektórym król nakazał, aby dla niego hodowali sokoły, i od tego poszło, że nazywali się sokolnikami, a inszych wolnością obdarował, aby tylko wszelkie posyłki jemu sprawiali i dla tej przyczyny mieli oni nazwanie bojarów1', czyli ludzi wolnych.
0 uprawianie ziemi było im bynajmniej2', ogrody mieli, ale najwięcej rzepę w nich sadzili i len w wielkiej obfitości sieli, bo owiec nie mając i wełny nie znając, odzieży płótnianej tylko używali. Zboże zaś rzadko gdzie zobaczyć można było,
1 to przy miastach, a w głębokiej pusczcy gdzie gdzieniegdzie nikt i nie słyszał o nim. Ale za to byli tacy, co w dębowych lasach żyjąc, trzody świń na żołędziach hodowali, i od tego dane im było brzydkie przezwisko świniarów, i tacy, co przy łąkach mieszkając, bawoły obłaskawiali i dla tej przyczyny nazywali się bawolniki. O pieniądzach to jeszcze gdzieniegdzie i nic nie wiedzieli, a jak kto chciał co sobie potrzebnego kupić, dawał skóry zdarte z ubitych bobrów, niedźwiedzi, lisów, kun i inszych zwierząt albo troszkę miodu i wosku, albo przyswojonego bawoła, karmną świnię i co tam zresztą kto miał. Chaty ich nazywały się numy i były bardzo biedne i smrodliwe, bez pieców i kominów, bo tym leśnym ludziom nieznajoma jeszcze była mularka. W Boga chrześcijańskiego niby to wszyscy już uwierzyli, a jednakowoż w głębokościach puszczy wiele jeszcze kłaniało się bałwanom i żyło z kilkoma żonami. Jan i Cecylia wzdłuż puszczę przeszedłszy poznali różne jeziora i łąki, zachodzili do rybaków, do bobrow-ników, do sokolników i do bojarów, zachodzili takoż do świniarów i do bawolników, ale nigdzie im nie podobało się tak, jak tutaj, nad brzegiem tego Niemna, i na tym właśnie miejscu, gdzie teraz ten pomnik stoi... Widać zobaczyli, że tu najmniej ludzie doścignąć ich mogą, a najlepiej im będzie pod jednym boskim okiem pozostawać. Może już tak im było przeznaczone, ażeby właśnie ten kawał ziemi zaludnić i nasz ubogi, ale długowieczny ród ufundować.
Powolny i przyciszony głos opowiadającego brzmiał na wysokim stoku góry, monotonnością swą podobny do
mruczącego u dołu strumienia. Czasem jednak zatrzymywał się i szukał w pamięci wyrazu lub nazwy, których w życiu codziennym nie używał prawie, ale jak słowa z pacierza, ze starej gadki wyrzucić nie mógł. Teraz z widocznym naprężeniem rysów wiązał przez chwilę w swej głowie wątek opowiadania, bojąc się splątać go albo część jego uronić.
- Podtenczas - zaczął znowu - nie było na tym miejscu żadnego kawałka zoranej ziemi ani żadnego ludzkiego plemienia. Z tej strony rzeki i z tamtej strony rzeki, na prawo i na lewo, naprzód i w tył, rosła jedna tylko puszcza. Jan i Cecylia upatrzyli sobie właśnie to miejsce, gdzie teraz ten pomnik stoi, a gdzie podtenczas stał dąb taki stary, co może i tysiąc lat miał wieku, bo w jego wydrążeniu bawoła skryć byłoby można, i pod tym dębem zbudowali sobie najpierwej chatę, czyli takąż numę bez pieca i komina, nędzną i smrodliwą. Od razu inszej zbudować nie mogli. Lepiej mówiąc, on zrąbywał drzewa, oprawiał kłody i budował, a ona zbierała orzechy i dzikie jabłka, gotowała rybę, doiła bawołicę, którą on rychło sobie obłaskawił, naprawiała odzież, a gdy wieczór przyszedł i on położył się pod dębem, z oszczepem i łukiem napiętym przy boku, by zawsze od dzikiego zwierza się obronić, siadała przy jego głowie śpiewając i grając na harfie. Z wysokiego domu pewno była, bo po anielsku grała i śpiewała i ręce z początku miała takie białe, by lilie. Ale krótko tego było, bo pracując ciężko, w niewygodach i niebezpieczeństwach straszliwych, prędko pociemniała na twarzy i rękach, wyrosła, zmężniała w sobie, że podobną stała się do płowej łani, której trudności i samotności leśne najmilsze. Jak pierwsza matka ludzkiego rodu, miała ona podobno włosy złociste i takie długie, że pokryć nimi mogła siebie i swoją harfę; gdy też późnym wieczorem nad senliwym mężem śpiewała, on, choć senliwy, pieścił się z jej włosami, a potem o wschodzie słonka zdrowy i wesół do roboty wstawał, bo siły miał wzmocnione i serce pocieszone przez nią. Jednakowoż pomimo kochania i wszelakich jego rozkoszy nadchodziły ich takie potrzeby i strachy, że inszym ludziom i pomyśleć o nich byłoby trudno. Wszystko tu było nie tak, jak teraz, ale okropniej i dziczej. Po puszczy chodziły stada żubrów, turów, niedźwiedziów, dzików, i wilków, w gałęziach czaiły się drapieżne jastrzębie i krogulce, szerokimi skrzydłami łopotały krzywodzióbe orły. Nocami wyły puszczyki i po drzewach wieszały się rysie, w ciemności oczami jak latarniami świecące. Czasem kruki i kawki czarną chmurą zakrywały niebo, a dzikie konie napełniały zacisz-noście leśne grzmotem swoich kopyt i przeraźliwym wiż-dżeniem. Nad rzeką i na wszelakich mokrych miejscach lęgło się wielkie mnóstwo obrzydłych żab, tarakanów3), wężów i jaszczurek. I rzeka ta nie była taka jak teraz. Głębinę i prędkość miała ogromniejsze. Wody były wtedy nadmiar silne i gniewliwe. Rozlewały się daleko i o ziemię biły, koryta w niej sobie prując, czego do dzisiejszego dnia te parowy pamiątką ostały.
A po zimie wiosenną porą kry szły ogromne by stada koni dęba stających albo szklarnie góry, przez słonko, co się w nich przeglądało, tęczami nalane. Jak oni to wszystko znieśli i przemogli, Bogu świętemu wiadomo, dość że znieśli i przemogli. Już to jest pewne, że żaden człowiek siły swojej nie zna, nim jej w potrzebie z siebie nie dobędzie. Prawda i to, że wiele rzeczy i stworzeń podtenczas człowiekowi do pomocy stało. Narzędzia do wszelakich robót i myślistw przynieśli z sobą albo różnym sposobem zrobili sobie, dobre i mocne. Las dawał dzikie jabłka, orzechy, jagody i grzyby; do rzeki po napój przybiegały jelenie, daniele i sarny, które ze stad wielkich łatwo ubijać było; u góry żył lud wiewiórek, a u dołu w gęstwinach skrywała się mnogość zajęcy, łasic i kun; w wodach mieszkały wydry i bobry domki sobie budowały. A trzeba było tylko wędę, sieć albo oszczep w rzekę zanurzyć, ażeby z niej wyłowić tyle ryb różnych, jakich już teraz wcale ona nie ma. Do tego i lubości bywało tu nadmiar. Słowicze śpiewy umilały noce, a jaskółcze i gołębie gminy same przez się szukały przytułku pod dachem numy. Podczas ze sznura żurawi spadł jeden i łaskawie ostał już towarzyszem człowieka; podczas płochliwa sarna ugłaskać się pozwoliła, wiernie potem chodząc przy boku swej pani. Wszelako tam bywało: ciężko i mile, straszno i bezpiecznie. To tylko jest pewne, że nacierpieli się oni nadmiar, głodu,chłodu, strachu i zasępu najedli się do sytości; że wiele razy od upału i mozołu skóra z rąk i z nóg im złaziła, a od wiatrów i mrozu piekące bąble obsiadały ciała. Może dwadzieścia roków minęło im w tej męce, kroplami rozkoszy słodzonej, aż po puszczy puściły się pogłosy o tej parze ludzi, że przemyślnością swoją i krwawą pracą kawał duży lasu wyplenili, zboża nasieli i inszych różnych roślin nasadzili; że dom sobie zbudowali widny i czysty, z którego też dym przez komin wychodził; że nabyć u nich można niektórych takich rzeczy, których na szeroki okół nikt jeszcze nie miał. Poszli tedy do nich ludzie z różnych dalszych osad dowiedzieć się, jakże tam czyniły się takie cuda. A jak raz przyszli, to już na długo przy nich ostawali, przypatrując się różnym niewiadomym do tego czasu dziełom i przemysłom. Niektórzy prosili się, aby ze wszystkim już ostać przy nich dla wspólności i pomocy, ale Jan i Cecylia wprędce rodzonych doczekali się pomocników. Sześciu synów i sześć córek urodziło się im i wyhodowało nad brzegiem tej wody, w cienistościach tej puszczy, pod okiem jednego Boga. Jeden z tych synów pojął sobie żonę u rybaków, drugi ją wybrał pomiędzy sokol-nikami, trzeciemu przeznaczenie dało bojarkę, czwartemu bobrowniczkę, piątemu pszczelarkę, a szósty handlując rybami, do których łapania wielką miał ochotę, przywiózł sobie dozgonną towarzyszkę, aż z miasta Grodna, które podtenczas, dla przyczyny mnóstwa rosnących tam ogrodów, po rusińsku Horodnem zwano. Rusinką też dziewka owa była, ale podtenczas dwie krwie na jednej ziemi mieszkające nierzadko mieszały się z sobą i nie wynikała z tego nikomu żadna obraza ani ujma. Skąd synowie pojmowali żony, stamtąd przybywali mężowie dla córek i poślubiwszy je nie odjeżdżali nigdzie, tylko tu sobie budowali chaty, a tnąc las coraz dalej, uprawiali pola. Tak przeminęło lat osiemdziesiąt albo może i więcej od tego dnia, kiedy Jan i Cecylia pierwszy raz na tej ziemi nogi swoje postawili.
Umilkł Anzelm, zmęczony niezwykłym wysiłkiem pamięci i myśli, kilka kropel potu zaświeciło na jego zapadłych i rozognionych policzkach, spłowiałe zwykle i blade oczy pobłyskiwały pod wielką czapką. Obejrzał się w stronę słońca; znikło już ono za borem, lecz Niemen teraz stał żółtawa taflą i jasne smugi rozciągnięte u zachodu nieba jaskrawo oświecały sunący od wschodu zmrok.
- Dzień kończy się i moja gadka także do swego końca idzie - wymówił z uśmiechem. - Ale - dodał - w tym końcu także są rzeczy, które walor mają...
Głośniej trochę i żywiej niż wprzódy mówił dalej:
"- Osiemdziesiąt lat albo może i więcej przeminęło od tego dnia, kiedy Jan i Cecylia pierwszy raz na tej ziemi nogi swoje postawili. Aż jednego razu znaleźli się tacy ludzie, którzy samemu królowi donieśli, jakie to dziwy dzieją się gdzieściś, w kraju litewskim, w najgęstszej puszczy nad samym brzegiem Niemna. Panował podtenczas ostatni Jagiellon, dwoma imionami: Zygmunt August nazywany. Zapalczywy był on myśliwiec i właśnie w tej porze, kiedy mu to doniesienie zrobionym było, bawił się polowaniem w swoich knyszyń-skich lasach. Zmiarkował zaraz, że od Knyszyna do tego miejsca, o którym jemu rozpowiadali ludzie, droga była nie bardzo daleka. Łowczym na apel zatrąbić, a panom jechać za sobą rozkazał i puścił się w drogę. Jechał i jechał, jechał i jechał, a panowie za największym z panów jechali, aż raptem zobaczyli jakoby koniec puszczy. Drzewa rzedniały i rozstępowały się, jakoby jadącym z drogi ustępując. Król pojrzał przez te szerokie otwory, krzyknął aż z zadziwienia i żartobliwie do panów swoich zawołał:
„Hej! hej! Waszmoście panowie, widzi mi się, że ktoś tu dla mnie nowe królestwo gotuje!"
-^~"Aż tu wszyscy wyjechawszy z lasu stanęli, oczom własnym wiary nie dając. Tam, kędy dawniej panowała dzicz drzewiasta, bezludna i głucha, srogim zwierzom tylko przytułek dająca, leżała wielka równina, żółtością ścierniska po zżętym zbożu pozostałego okryta. Na ściernisku, by wysokie domy lub też by słupy z pozwężanymi wierzchołkami, stały sterty wszelkiego zboża; sto par wołów orało pole pod przyszły zasiewek, a śród pola na gładkich łąkach hasały stada obłaskawionych koni, pasły się trzody krów ryżych i białych owiec. Na dwóch pagórkach dwa wietrzne młyny łopotały swymi wielkimi skrzydłami, lipowe gaje rozlegały się obaczenia nieprzeliczonych rojów pszczelnych, a w olszynach i brzoźniakach na wszystkich gałęziach wisiały wielkie jak czapki gniazda gawronie. Sto domów, przedzielonych ogrodami, sznurem wyciągało się w podłuż rzeki, a z ich kominów, by z kościelnych kadzielnic, sto złotnych dymów podnosiło się prosto do nieba. Na jabłoniach i śliwach liścia widać nie było za czerwonością i liliowością owocu, po zielonych trawach suszył się len i bieliły się sztuki płócien, w chatach krosna stukały i huczały terlice4), przed domami na gałęziach i płotach wysychały ufarbowane przędziwa wełny, a na dachach po stronach do słońca wystawionych dojrzewały żółte, ogromne dynie. Ptactwo domowe, ziemne i wodne, grzebało się w piasku lub z hałasem leciało nad rzekę, od której powracający rybacy wychodzili zza góry, niosąc po kilku siecie i niewody5) z rzucającymi się w nich rybami. Co do rzeki, tej w dole płynącej, król z oddali zobaczyć nie mógł, ale rozpoznał, gdzie ona płynęła, po wysokiej piaszczystej ścianie, nad którą stał bór, przez nikogo nie ruszany... ten samf)\f — >
Tu opowiadający wskazał palcem pas boru rozciągnięty nad złotawym trójkątem Niemna. Zająknął się i głos mu zadrżał.
- Te... te... ten sam! - powtórzył.
- Tymczasem - mówił dalej - król jechał naprzód, oglądając się wokół i wesoło dziwiąc się wszystkiemu, co tu obaczył. Młody był podonczas i tylko co na tron swój wstąpił. Koń był pod nim arabski, ognisty, z rzędem kapiącym od złota i drogich kamieni. Nad czołem królewskim świeciło na kołpaku brylantowe pióro, a drogie purpury i gronostaje spadały z królewskich ramion aż prawie po końskie pętlice. Wokół niego i za nim jechali hetmany, senatory i insze panowie, a każden z koni, które pod sobą mieli, piękniejszy był od drugiego, a od kolorów ich szat i drogocenności siodeł aż ćmiło w oczach. Za nimi jechali także sokolniki, na dłoniach trzymając zakapturzone sokoły, pieściwe pazie z różami na licach, hardonosa służba i bystro-okie strzelce. A łowczowie złotne trąby wciąż do ust swych przykładali i rozgłośnym graniem rozgłaszali królewskie
przybycie szerokiej równinie, długiemu Niemnu i aż zanie-meńskim głębokościom boru... Jako też ze stu domów i ze stu ogrodów, z pola, z łąk, z rzeki pozbiegali się wszyscy ludzie patrząc na niewidziane rzeczy i nie lękając się prawie, tylko podziwiając i oczekując: co z tego będzie? A król ich zapytuje:
„Czy żywię jeszcze rodziciel was wszystkich?"
„Żywię i w zdrowiu przebywa" - odpowiedział najstarszy syn Jana i Cecylii, który przed króla wystąpił, sam zmarszczkami cały poorany i siwy jak gołąb.
„A rodzicielka czy żywię?" - pyta znów króL
„Żywię i w zdrowiu przebywa".
Król podonczas rzekł:
„Rad bym na nich pojrzał!"
Wedle królewskiego żądania wnet stać się musiało. Z najpiękniejszego domu synowie i córki, wnuki i prawnuczki wyprowadzili parę rodzicielów. Więcej niźli stuletnie te starce szli same przez się, niczyjej pomocy nie potrzebując, w śnieżystych płótnianych sukniach, by dwa białe gołębie, jedno przy drugim.
On opierał się na toporze w długim kiju oprawionym, ona zsiwiałe włosy po pas rozpuściwszy, głaskała biegnącą przy niej sarenkę. Kiedy już wobec króla stanęli, wszyscy zdumieli się, bo król kołpak swój zdjąwszy z głowy, powiał nim przed starcami tak nisko, że aż z brylantowego pióra sypnęły się gwiazdy.
„Kto ty, starcze?" - zapytał Jana - odkąd przyszedłeś? Jak zowiesz się i z jakiej kondycji pochodzisz?"
Starzec, jak przystało, pokłoniwszy się królowi, śmiele odpowiedział:
„Przyszedłem tu od stron onych, którymi przepływa Wisła; nazwisko swoje oznajmię tylko jednemu Bogu, kiedy przed świętym sądem Jego stanę, a kondycja moja niską była, pokąd do puszczy tej nie zaszedłem, gdzie wszystkie stworzenia są zarówno dziećmi powszechnej matki ziemi. Z gminu pochodzę i pospolitakiem na ten świat przybyłem; ale oto ta pani i małżonka moja z wysokiego domu zstąpiła, aby moje wygnańcze życie podzielać".
Odpowiedź tę posłyszawszy król myślał długo, aż odwróciwszy się do panów, co wokół zgromadzeni byli, rzekł:
„Dufam, że waszmościowie uprzejmie pochwalicie, a przyszły sejm sprawiedliwie zatwierdzi dekret, który zaraz chcę tu ogłosić".
Panowie myśl królewską odgadując i potakując głowami razem krzyknęli:
„Inaczej nie może być, miłościwy panie! Sami tego żądamy i o to waszą królewską mość upraszamy".
Wtedy król odwrócił się do Jana:
„Ty starcze, wedle własnego żądania bezimiennym ostaniesz i jakeś się urodził, tak w grobie legniesz pospolitakiem. Ale żeś był bohatyrem mężnyni, który tę oto ziemię dzikiej puszczy i srogim zwierzom odebrał, a zawojowawszy ją nie mieczem i krwią, ale pracą i potem, piersi jej dla mnogiego ludu otworzył, a przez to ojczyźnie bogactwa przymnażając: przeto dzieciom twoim, wnukom i prawnukom, aż do najdalszych pokoleń i samego wygaśnięcia rodu twego, nadaję nazwisko od bohatyrstwa twego wywiedzione".
Tu z prawicą wyciągniętą nad zdumiałym ludem król donośnym głosem wypowiedział:
„Oto ten ród, idący od człowieka z kondycji pospolitego urodzenia, idzie w porównanie ze szlachtą rodowitą krajową i wszystkich praw stanowi rycerskiemu odpowiednich odtąd aż do wygaśnięcia swego używać ma i takowe wykonywać. Nobilituję was i nakazuję, abyście nosili nazwisko Bohatyro-wiczów, a pieczętowali się klejnotem6' Pomian, który jest żubrzą głową na żółtym polu osadzoną, jako pierwszy rodziciel wasz pokonał żubra i z odwiecznego jego siedliska uczynił to wdzięczne i obfitością ciekące pole..."
W tym miejscu umilkł opowiadający; wyprostowana teraz postać jego, z wielką czapką na tył głowy nieco zsuniętą, wypukłe odrzynała się od wysokiego złomu kamienia. Rękę w górę podnosił i słychać było, jak szeroko i głośno oddychał. Po chwili wymówił jeszcze:
- Działo się to w roku, na tym pomniku wypisanym, tysiącznym pięćsetnym czterdziestym dziewiątym...
Na zachodzie, nad borem gasły pozostawione przez słońce
pasy świetliste; zmrok sunący od wschodu z wolna obejmował gwiazdy. W zmroku naprzeciw umilkłego Anzelma widać było dwoje ludzi blisko siebie, pomiędzy cienkimi sosnami, na pniu obalonego drzewa. Kobieta opuściła ręce na kolana, mężczyzna twarz oparł na dłoni. Słuchali jeszcze, czekali. Po chwili też człowiek na kamieniu siedzący ozwał się znowu:
- Taka jest historia fundatorów naszych, taki nasz tutaj zaczątek i oto dla jakiej przyczyny my na tej ziemi siedzimy.
MARIA KONOPNICKA
Fragment książki „O krasnoludkach i sierotce Marysi''
Poaziomek spotyka sierotkę Marysię
Za górami Karpatami, I Za trójpuszczą, za głęboką,Stała sobie mała chatka,
Chatka zwana „Boże Oko".
Nikt już dzisiaj nie pamięta, Kto ją nazwał tak i czemu: Że był nad nią lazur nieba Oku podobny Bożemu;
Czy, że rankiem, co najwcześniej, Wyzłacała się tu zorza I na strzechę blaski siała, Jak źrenica jasna Boża;
Czy, że strumień tu błękitny
Tak spokojnie, cicho płynie, Jakby oko się niebieskie Przeglądało w wód głębinie;
Czy, że gwiazdka drobna, jasna Tli nad chatą w letnim zmroku, Jakby srebrna łza litości Zaświeciła w Bożym oku...
Czy tu dola, czy niedola Błysła światłem, padła cieniem, A człek, oczy w niebo wzniósłszy, Z Bożym spotkał się wejrzeniem?...
Tak czy owak, dość, że stała Za trójpuszczą, za głęboką. Za górami Karpatami Chatka zwaną „Boże Oko"
Czy to gołąb leśny grucha Tak tęskliwie a żałośnie, Czy to słowik tak zawodzi Po minionej dawno wiośnie?
Czy to puszcza tak sumuje, Czarna puszcza, w mrokach głucha, Czy tak lata nad polami Z głośnym jękiem zawierucha?
Ej! Nie gołąb to, nie słowik, Ej! Nie puszczy to są jęki, Ale matka odumiera Swojej małej sieroteńki!
Kto pożywi? Kto napoi? Kto przytuli ją na świecie? Z modrych ocząt kto łzy otrze? Kto przygarnie cudze dziecię?
Kolebała ją w kolebce Z złotej trzciny, rokiciny, Teraz dla niej czarna ziemia I zapiecek z twardej gliny.
Piosnką uśpi ją, bywało, Piosnką rankiem ze snu budzi, A teraz ją wołać będą Zimne głosy obcych ludzi.
Hodowała ją jak ptaszę
Białym chlebem, złotym miodem,
Teraz gorzki kołacz nędzy
I sieroctwo przyjdzie z głodem.
Z lnów bielutkich płótno tkała
Na koszulki, na zawiązki,
Teraz przyjdzie sieroteńce
W zgrzebnych szmatach pasać gąski!
Gaśnie słonko za górami, Zachodowe gasną zorze, Odumarła matka dziecię, Odumarła w Imię Boże!
Płacze Maryś całe dzionki, Płacze Maryś całe noce... Przyleciały już skowronki I jaskółka już szczebioce.
Przyleciały już skowronki Na kwietniową, na niedzielę, Na mogile matusinej Rozkwitnęło bujne ziele.
Na mogile matusinej Sieroteńka cicho kwili. Już ją z chaty, z tej rodzonej, Obcy ludzie wypędzili.
Wypędzili na wschód słonka, Wypędzili na wschód nieba: Idźże we świat, ty sieroto, Za kawałek służyć chleba!
Idźże we świat, ty sieroto, Cudze gąski paść na łące, Niech cię myją bujne deszcze, Niech cię suszy jasne słońce.
Niech cię myją bujne deszcze, Niech cię bujny wiatr pomiecie, Idźże we świat, ty sieroto, Co nikogo nie masz w świeci
Taka była dola sierotki Marysi, co miała włoski jak słoneczne światło, oczy jak fiołki leśne, a w sercu tęskność i żałość.
- Marysiu, sierotko! - mówi do niej gospodyni, u której gąski pasła. - Czemu się nie śmiejesz, jako insi czynią?
A ona:
- Nie mogę się śmiać, bo wiatr po polach wzdycha.
- Marysiu, sierotko! Czemu nie śpiewasz, jako insi czynią? A Marysia:
- Nie mogę śpiewać, bo brzozy po gajach płaczą.
- Marysiu, sierotko! Czemu się nie weselisz, jako insi czynią?
A ona:
- Nie mogę się weselić, bo ziemia we łzach rosy stoi! Taka była ta Marysia.
Przylecą, bywało, ptaszkowie, na drzewinie w podle niej siędą i śpiewają:
Sieroto, sieroto Co masz główkę złotą, W oczach błękit nieba. Czego ci potrzeba?
A Marysia podnosi na tych śpiewaczków wzrok smutny i nuci z cicha:
Nie trzeba mi srebra, Nie trzeba mi złota. Jeno owej wierzby U własnego płota!
Więc ptaszkowie znowu:
Sieroto, sieroto. Co masz główkę złotą, Czy wody, czy chleba. Czego ci potrzeba?
A Marysia na to:
Nie trzeba mi chleba, Nie trzeba mi wody, Tylko tej rodzonej, Domowej zagrody!
Zaszczebiocą na to ptaszkowie ze sobą, główkami kręcą, skrzydełkami trzepocą, aż jeden tak zaśpiewa:
Sieroto, sieroto, Co masz główkę złotą, Czego sobie pragniesz, Prośże teraz o to!
A Marysia złoży wychudłe rączyny w zgrzebnej koszulinie, podniesie je ku ptaszętom i mówi:
O moi ptaszkowie, Mam was prosić o co! Niechże mi się przyśni Matuleńka nocą!
I zdarzało się tak nieraz, że się matuleńka przyśniła nocą Marysi. Cicho, cichuchno, biało, bieluchno szła przez izbę niby promień miesięczny i niby promień otaczała swą jasnością główkę śpiącej sierotki swojej.
Śniło się wtedy Marysi, że słońce świeci i że kwiaty pachną.
Wyciągała ręce do mateńki i szeptała we śnie:
- Przyszłaś, mateńko?
A tuż nad nią głos słodki i cichy:
- Przyszłam, dziecino! A były to słowa jakby dech tylko. Tuli się Marysia do matki i pyta:
- I weźmiesz mnie z sobą, mateńko?
A tuż nad nią głos cichszy jeszcze i słodszy:
Jeszcze nie pora, jeszcze nie czas, Kto nas rozłączył, ten złączy nas!
Więc Marysia na to:
- O, jak ciężko czekać, mateńko! A głos:
Prędko przy pracy przemija dzień, A wiek i życie - to tyiko cień.
I cicho, cichuchno, biało, bieluchno znikała mateńka jak promień miesięczny, a sierota budziła się z westchnieniem i chwytała pracy. Pracowała, jak mogła i wedle sił swoich, za ten kąt na cudzym zapiecku, za tę garść słomy, na której sypiała, za tę łyżkę strawy, którą się pożywiła, za tę zgrzebną koszulinę, która jej grzbiet kryla. Kolebała zimą dziecko, nosiła chrust z boru, ze studni wodę, latem gąski pasała.
Nazywali ją też ludzie we wsi: Marysią gęsiarką albo Marysią sierotką.
Nazywali ją tak rok, nazywali dwa, aż zupełnie zapomnieli, że się ta dziewuszka Kukulanką nazywa i że jest córką Kukuliny, owej to litościwej kobiety, co Podziornka chciała od bicia bronić, kiedy podrzutkiem u baby złej był.
Ona sama, gdy ją kto zapytał: - Jak się zowiesz, dziewczę? - odpowiadała: - Marysia sierotka.
Łączka, na której pasła gęsi Marysia sierotka, leżała pod
lasem, dość daleko, za wsią zwaną od dawien dawna „Głodową Wólką", iż tam ziemie chude były, mało chleba dawały, a ludzie częściej głodni niźli syci byli.
Staje piasku, staje wody, Rok urodzaj, a dwa - głody!
Na tych małych trawach, na tych dużych wodach hodowały się całe stada gęsi, a jak to wszystko zaczęło rwać się a trzepotać, a gęgać, a wrzeszczeć, to dobrze o milę wokół słychać było.
Wszystkie dzieci we wsi robotę z tymi gęśmi miały, pasąc je gromadą albo po osobno, jak tam któremu w chacie przykazali.
Dopiero pod wieczór rozdzielała się gromada na pomniejsze stadka i każdy swoje do domu gnał. Już też wtedy nic inszego w całej Wólce Głodowej słychać nie było, tylko:
- Halela, gąski!... Halela! halela, do domu!...
A do tego taki z biczów trzask, jakby wesele jechało.
Długo jeszcze po zachodzie słońca uspokoić się nie mogło gęganie w zagrodach i chlewkach; a i w nocy nieraz powstawał ni stąd, ni zowąd wrzask gęsi na całą okolicę.
Ale Marysia sierotka pasała gąski swoje osobno, pod lasem. Siedem ich tylko było, więc im gospodyni dogodzić chciała i na wspólne pastwisko nie dawała gnać. Dziew-czynina też rada temu była, bo się inne dzieci z niej śmiały; a to, że się w chowanego bawić nie umie, a to, że w zajączka nie dość prędko biega, a to, że z dziewczynami tańcować po trawie nie chce.
I prawda. Czy to, że mocy wielkiej na tym cudzym chlebie nie miała, czy też tak już z tego sieroctwa swojego nie lubiła Marysia biegać, tańczyć, gonić się ani w zajączka z dziećmi grać.
Lubiła za to śpiewać. A piosenek umiała tyle, że cały dzień coraz to inszą śpiewała, a nigdy ich nie brakK
A to jak „Zosi chciało się jagódek, a kupie ich za co nie miała", a to jak „Konik siwy długogrzywy mogiłę panu
swemu nóżką w polu grzebał", a to o zaklętej fujarce, co mówiła do pastuszka:
... Graj, pastuszku, graj. Bóg ci pomagaj!
A to znów jak „Niedźwiedź kudłaty przywędrował do wilczycy we swaty", a to jak „Babuleńka miała kozła rogatego, co był bardzo rozpustny", a to jak „Siwe łabędzie leciały za morze..."
Najbardziej wszakże lubiła Marysia i najczęściej śpiewała piosenkę o sierocie, co gąski zwoływała do domu, bo ta piosenka była taka jakby o niej samej.
Kiedy więc wieczorne zorze ugasać zaczęły nad lasem, zaraz Marysia wyciągała najgłośniej i najcieniej, jak tylko mogła.
Pójdźcie, pójdźcie, gąski moje! Pójdźcie, pójdźcie do domu! Noc nadchodzi, ja się boję, Bronić mnie nie ma komu.
Była to prześliczna piosenka, a tak wprost do serca szła, że kto w pobliżu szedł, to stawał i słuchał, a często i łzy miał w oczach.
Kto tych wszystkich piosenek wyuczył Marysię, nie wiadomo zgoła, a gdyby jej się kto spytał o to, ona sama nie wiedziałaby także.
Może ją uczył piosenek bór szumiący, czarny, może trawy łężne, szepczące słóweczka ciche; może gaje młodym liściem okryte, które, za wiatrem lekuchno się chwiejąc, gwarzą cości a gwarzą, jakby żywym głosem. A może nawet i ta cichość, która przez pola szła, przez ugory i która była tak dzwoniąca w sobie właśnie, jakby samo powietrze śpiewało.
Słuchała też, nasłuchiwała Marysia sierota wszystkich tych głosów, nie czując nieraz w tym zasłuchaniu ni głodu, ni chłodu; a kiedy słońce zaszło i do domu wracać trzeba było, nie wiedziała sama, jak ten dzionek przeleciał.
Ani jej też w głowie nie postało, że z zarośli borowych patrzy na nią i wygląda wzrok bystry i chytry, pałający i okrutny, wzrok przebiegłego Sadełka, owego to lisa z sąsiedztwa Kryształowej Groty, który sobie w tym lesie norę uczyniwszy pod pniem wywróconej sosny, pustelnika udawał, a po stronach węszył, skąd by jaki dobry kąsek pochwycić.
Szczególnie do gęsiny uczuwał nieprzeparty pochop i apetyt. Wielkich stad gęsi, strzeżonych pilnie przez mocnych chłopaków, unikał zakładając głównie swe nadzieje na owych siedmiu gąskach przez Marysię pasionych.Toteż co dzień bliżej a z cicha podkopywał się krzakami ku łączce.
Bezpiecznie pasła gąski swoje Marysia, nic o tym nie wiedząc; bezpiecznie o zmroku do zagrody stadko swoje gnała, a jedynym jej pomocnikiem był mały, żółty piesek, Gasio, który ogromnie dziewczynkę polubiwszy, całe dnie przy niej na łączce przesiedział.
Sadełko wielką niechęć czuł do tego Gasia.
- Obrzydliwe psisko! - mawiał nieraz sam do siebie, spluwając i krzywiąc się szpetnie. - Nigdym chyba szkaradniej -szego stworzenia nie widział! Co to na przykład za uszy! Spiczaste jakieś, ostre, zupełnie dla psa niestosowne! Albo sierść! Toć on rady jak ten Judasz zdrajca! Co to za paskudny charakter być musi! Co za obyczaje! Jakie nawyknienia! Toć to darmozjad skończony! Wypowiedzieć nie potrafię, jak mi się to zwierzę nie podoba! Sam widok jego o mdłości mnie przyprawia. Czy kto widział, żeby porządny pies cały dzień na jednym miejscu siedział i mizernych siedmiu gęsi pilnował? Toć to wstyd prawdziwy! Siedem gęsi! Cha, cha, cha!... Śmiać mi się chce! Gdzież jest prostak, który by w gęsinie smakował i na tę nędzę się łakomił? Dawniej to może było przyjęte, żeby się na stołach lisich i taka potrawa znajdowała, wiadome rzeczy, że starzy mieli swoje dziwactwa. Ale co teraz, to żaden szanujący się lis takich specjałów nie jada! Przynajmniej co do mnie brzydzę się gęsiną. A na tego żółtego psa i na tę obdartą dziewczynę wprost patrzeć nie mogę. Gdyby nie to, że mam zamiar pustelnikiem tu zostać, dawno bym się już wyniósł z okolicy. Ale cóż! Kiedy się kto cały cnocie i pięknym czynom poświęci...
Tu wzdychał tak mocno, że aż mu się wąsy podnosiły u nosa, i mrużąc to jednym, to drugim okiem, śledził poruszenia Gasia, gąsek i Marysi. Po czym, odwróciwszy się od nich, brzydko się uśmiecha
Widniała już z daleka w księżycowym świetle Wólka Głodowa. Do niej to dążył Skrobek skręciwszy w bok z gościńca. Nagle odwrócił się do jadących na wozie Krasnoludków i rzecze:
- Na mój kiepski rozum, trza by nie wszystkie panięta w jednym miejscu naraz wysypać; bo jakby tyle gąb w jednej wsi przybyło, toby się taka drogość stała, że to ha, i mogłoby być głodno.
- Racja! - odezwał się na to z głębi woza głos jakiś, a był to głos zakopanego w sianie po uszy Podziomka.
- Ano po dwóch, po trzech, po pięciu poprószyć sam, tam, to i paniętom lepiej będzie, i tym ludziom we wsi też!
Na to król:
- Roztropny z ciebie człek! Uczyń, jakoś powiedział. Przystanął tedy Skrobek, podrapał się w głowę, a ukazując
na wieś przydrożną', rzecze:
- A choćby, na ten przykład, hajno, do tej tam wioski dwóch, trzech dać? Oj, dobrze by się miał taki, bo to Sytna Wólka jest, bogata wieś na całą okolicę, chłop w chłopa same gospodarze, a każdy spasiony tak, że za wołu waży! Te dzieci, te baby to to się aż toczą jak kule, takie okrągłe, takie tłuste!
Jak nie ma tłuste być, kiedy w każdej chałupie od rana do nocy warzą a kraszą, a solą, a zasiekują jakby na Wielkanoc, a siądzie tam chłop do miski z rana, to nie wstanie od niej aże do południa, by się do drugiej przysiąść.
- Stój!... Stój!... - zakrzyknie na to zagrzebany w sianie Podziomek.
Ale chłop prawił dalej, jakby go nie słyszał:
- Co by się nie miał przesiadać od miski do miski, kiedy tam ziemia taka, że sama bez człeka plonuje setnym ziarnem.
A co tu sadła, słoniny, a gęsiego szmalcu! Nieprzejedzone rzeczy!...
- Stój! Stójże! - krzyknął głośniej teraz, gramoląc się z siana, Podziomek. - Stójże, kiedy wołam.
- A co tam? - zapytał chłop, jakby jego pierwszy raz słyszał.
Wygrzebał się Podziomek i patrząc bystro chłopu w oczy, zapyta:
- Nie łżeszże ty, chłopie? A Skrobek:
- Co bym miał łżyć? Prawda jest, i już!
- Jadła dość, mówisz?
- Co żywot strzyma
- I kraśno?
- Omasta aż po brodzie kapie!
- A misy duże?
- Jak to miesięczne koło!
A księżyc już zachodzić zaczął.
- Kiedy tak - rzecze Podziomek, do króla się obracając - to ja się tu, miłościwy królu, zostaję!
To mówiąc ścisnął królewskie kolana, towarzyszom stojąc w półdrabku na waletę zakrzyknął i na chłopa wołać począł, żeby ku tej wsi nawrócił.
Co gdy Skrobek zbyt skwapliwie uczynił, zawadził o kamień kołem, wóz się zatoczył cały, aż podskoczył, i Podziomek, jak stał, tak wyleciał z niego.
Nie uczyniła mu się, co prawda, najmniejsza krzywda, bo na głęboki, drobny piasek padł jakby na pierzynę, wszakże narobił tak srogiego krzyku, że się wszystkie psy pobudziły we wsi i głośno ujadać poczęły.
Odezwał się na to szczekanie jeden, drugi gąsior, zagęgała tu, to tam jakaś gęś czujniejsza, za nią druga, dziesiąta, dwudziesta; za czym podniósł się po podwórkach i chlewi-kach wrzask tak przeraźliwy, jakby się cała wieś paliła.
- Aj, kości moje, kości!... - krzyczał macając się po żebrach Podziomek w nagłym przestrachu, z powodu owego szczekania i gęsiego wrzasku, ale głos jego niknął w tej wrzawie tak, że go i niewiele słychać było.
Skrobek zaciął szkapę i ruszył sporym kłusem. Podziomek wstał, a obejrzawszy się spostrzegł, że obok niego w piasku grzebie się ktoś drugi jeszcze; a kiedy księżyc wyjrzał spoza chmury, poznał z największym zdumieniem Koszałka-- Opałka.
- Czy mnie wzrok myli? - rzecze Podziomek. - Czyliś to ty, uczony mężu, we własnej osobie?
- Jam jest, bracie! - rzecze na to Koszałek-Opałek.
- Czyliżbyś, uchowaj Boże, wypadł takoż z woza?
- Ej, nie! - rzecze Koszałek. - Wyskoczyłem tylko za pozwoleniem królewskim. Bo widzisz, bracie, kiedy tu taki wrzask gęsi jest, to same gęsi też być muszą. Czy jasno?
- Jasno jak słońce.
- A gdy gęsi są, to i pióra muszą być! - rzecze dalej Koszałek-Opałek. - Jakże?
- Jak dwa a dwa cztery! - zakrzyknie ów na to.
- A jak są pióra - prawi znów uczony - to i moja sława nie przepadnie, gdy księgę nową zamiast tej zgubionej napiszę. Nieprawdaż?
- Prawda jak wół - potwierdził z zapałem Podziomek. Ale choć tak gorąco potakiwał towarzyszowi swemu,
w rzeczy samej nie bardzo był rad, że do tych tłustych kęsków, jakie sobie obiecywał, kompana ma. Więc po chwili rzecze:
- Wiesz co, uczony mężu? Moim zdaniem, nie przystoi mędrcowi między chłopstwo się pchać i razem z prostakami u misy siadać. Bo łatwo taką drogą uczoność na szwank narazić można. Zrobim tedy tak: ja pójdę do wsi, a ty do lasu. Jak już noc się zrobi i wszyscy się pośpią, ja cię, uczony mężu, sprowadzę i posilisz się tym, co tam gdzie na misie zostanie. Choćby i przyskąpo czasem wypadło, nic to, bo wszakże nie samym chlebem człowiek żyje. A tak przynajmniej honor twój utrzymany będzie. A honor - rzecz główna!
- Dobrze radzisz, kochany bracie! - rzecze na to rozrzewniony Koszałek-Opałek. I rzuciwszy się na szyję Podziomka, nuż go ściskać i całować.
Markotno się zrobiło Podziomkowi, gdyż dobre serce miał, że jego podstępna rada tak zaraz przyjęta została, ale iż
głos łakomstwa mocniejszy w nim był niżeli głos serca, wprędce się tedy z swej markotnosci otrząsnął i uściskawszy nawzajem Koszałka-Opałka, sam go do boru odprowadził, pożegnał raz jeszcze, życząc jak najmędrszych myśli, po czym chyłkiem pod płotami krążąc do najpokaźniejszej chaty skierował swe kroki.
Nie było podobno nigdy większego zawodu jak ten, który spotkał w chacie tej Podziomka.
W komorze pustka, że i mysz by zdechła, dzieża od chleba nasypana otrębami, słoniny w ząb, kaszy ani śladu, o szmalcu i półgęskach ani się śniło.
Zajrzał Podziomek do garnków - puste: nie znać nawet, żeby się w nich wczoraj gotowała strawa: zajrzał do misek, do rynek - to samo.
Wymknął się co rychlej z tej chaty i do drugiej biegł, ale i tu lepiej nie było. Przepatrzył piątą, dziesiątą - to samo. A ci ludzie, których tam widział śpiących, toć skóra a kości.
Nigdzie porządnej pościeli, nigdzie statków jakich takich, nigdzie nawet dobrego konia w stajni lub krowy w oborze. Wiele też chałup zupełnie chyliło się ku ziemi, trzymając się tylko dylami pod strzechę wspartymi, jak kaleki o kulach stojące. Nawet i dom sołtysa niewiele był lepszy.
Taki to tam był ciężki przednówek wiosenny.
- A, niecnotliwy chłopie! - zakrzyknął w złości, zacisnąwszy pięście. - Otóżeś mnie podszedł! Otóżem w biedę popadł! Otóżem się oszukał! Głodowa Wólka! A opowiadał niecnota, że „Sytna", że omasta po brodzie kapie, że jadła - co żywot strzyma. Otóż masz jadło! Otóż masz omastę! A toć mi tu przyjdzie wyschnąć jak żerdź w płocie! Żeby choć zuchelek chleba. Choć odrobinę kiełbasy! Żeby choć ryneczkę barszczu!
Dniało już i coraz wyraźniej nędzę tej wioski widzieć było można, kiedy Podziomek na rozstaju stanąwszy zadarł głowę i tablicę przybitą tu na słupie czytać z wolna zaczął.
Czytał, czytał i własnym oczom nie wierzył. Tuman czy co?
Gło-do-wa Wól-ka
I znów zaczynał na nowo: Gło-do-wa Wól-ka. Najwyraźniej: Gło-do-wa!
Załamał ręce nieszczęsny Podziomek i stał w głębokiej pogrążony trosce, a słońce z wolna podnosić się zza lasu poczęło.
Wtedy raz jeszcze na słup ze smutkiem spojrzawszy
- „Gło-do-wa Wól-ka" - odczytał i westchnął.
Tymczasem Koszałek-Opałek chodząc po lesie tam i sam dla rozgrzania się, iż noc była chłodna, trafił na jakiś dość wysoki, piaszczysty pagórek i głęboką pod nim wykopaną norę. Dość było okiem rzucić, aby poznać, że to jama lisia.
Ale nasz kronikarz, w księgach cały swój żywot spędziwszy, mało się znał na tym.
Stanął tedy jak wryty, rozmyślając, co by to być mogło.
„Góra? Nie góra? - myślał. - Forteca? Nie forteca? Ej, kto wie, czy to nie będzie stara pogańska świątynia dawnych Krasnoludków? Bardzo możliwe! Bardzo możliwe!" - I z największą uwagą obchodzić dookoła zaczął.
Wtem z owej jamy wychyliła się ostrożnie spiczasta ruda głowa o pałających oczach i nadzwyczaj silnych, ostrych zębach.
Wychyliła się, cofnęła, znów wychyliła, aż się z wolna wysunęło za nią wysmukłe ciało Sadełka.
Sadełko poznał od razu Koszałka-Opałka, lecz przybrawszy obojętną i poważną minę, postąpił ku niemu kilka kroków i rzekł:
- Kto jesteś, nieznany wędrowcze, i czego szukasz w tych miejscach poświęconych nauce i cnocie?
- Jestem nadwornym kronikarzem króla Błystka z Krysz-. talowej Groty, do usług Waszej Łaskawości - odrzekł
uprzejmie Koszałek-Opałek.
- Ach, to ty, uczony mężu! - zakrzyknął na to Sadełko.
- Jakiż szczęśliwy traf cię tu sprowadza? Jak to! Czyli mnie już nie znasz? Jam jest Sadełko, uczony autor ksiąg wielu, któregoś łaskawie przed niejakim czasem nawiedził.
Uderzył się dłonią w czoło Koszałek-Opałek i rzecze:
- Jakże! Pamiętam! Żem też mógł zapomnieć na chwilę! Proszę, najmocniej proszę, niech mi to Wasza Łaskawość przebaczy.
Mówił: „Wasza Łaskawość", albowiem nie zdawało mu się odpowiednią rzeczą tak zacnego zwierza wprost „panem", jak pierwszego lepszego golibrodę, nazywać.
Padli tedy sobie w objęcia, całując się i ściskając wzajem, po czym Koszałek-Opałek rzekł:
- Rad bym się od Łaskawości Waszej dowiedział, co znaczy to wzgórze, które tu przed sobą widzę? Nie będzie to zbytnią śmiałością z mej strony, gdy o wyjaśnienie prosić będę?
- O, to drobnostka! - Sadełko na to z uśmiechem odrzecze.
- Kazałem usypać to wzgórze, aby zawsze mieć pod ręką dość piasku do zasypywania ksiąg moich uczonych.
Tu spuścił wzrok zadumany i potarłszy łapą czoło dodał skromnie:
Pracowałem tymi czasy wiele... bardzo wiele... A jakże tam dzieło szanownego kolegi? - rzekł po chwili z uprzejmym ożywieniem.
- Och! - jęknął Koszałek-Opałek. - Lepiej nie mówmy o tym! Spotkało mnie najgorsze nieszczęście, jakie tylko spotkać może autora: księga moja została zniszczona, a pióro złamane!
- Złamane? - pochwycił w lot Sadełko, w którego głowie oczy zabłysły, a zęby jeszcze się ostrzejszymi wydały. - Ależ nic łatwiejszego, jak odzyskać je, i to niejedno! Pięć, co mówię? Setkę piór gotów jestem szanownemu koledze dostarczyć za drobną, drobniutką, za tak drobną, jak to ziarnko piasku, przysługę! I to dziś jeszcze! Zaraz! Za godzinę!
Wziął teraz Koszałka-Opałka pod ramię i przechadzając się z nim poufale, tak mówił przyciszonym głosem:
- Jest tu w okolicy pies, którego wprost znosić nie mogę. Sam nie wiem, co jest powodem tej odrazy: czy jego szpetna powierzchowność, czy złe obyczaje - gdyż całe dnie siedzi bezczynnie przy jakichś tam mizernych siedmiu gąsiakach, którym przecież nic złego nie grozi, dość, że ścierpieć nie mogę tego nikczemnego zwierza i rad bym się go choć na parę chwil pozbyć. A jak na złość, przychodzi on razem z małą, obdartą dziewczyniną i z tymi nędznymi gęśmi, na których tylko skóra i kości, aż tu na tę łączkę pod lasem, wprost mego mieszkania, zatruwając mi swym widokiem godziny poświęcone uczonym pracom. Otóż jak tylko dziś przyjdzie, podrażnij go trochę, kochany kolego, tak aby się za tobą uganiać zaczął i odbiegł dalej nieco, a ja tymczasem dokończę w spokoju dzieła, nad którym rozmyślam od dawna. Co gdy się stanie, będziesz miał sobie wręczony cały pęk piór najwyborniejszych, i to takiej cnoty, iż gdy wziąwszy jedno z nich w rękę zaśniesz z wieczora, rankiem zbudziwszy się ujrzysz już ćwierć księgi napisanej. Takie to pióro.
Przełknął ślinę Koszałek-Opałek, któremu nagle oczy zaświeciły, i rzecze:
- Ależ chętnie, najchętniej! Ależ z całego serca! Proszę, niech mną Wasza Łaskawość rozporządza, jak sama za dobre uzna! Cały jestem na usługi Waszej Łaskawości.
Tu kłaniać się począł lisowi, szastając się to w lewo, to w prawo, i z wielką serdecznością ściskał obie przednie łapy.
Tymczasem mgła poranna z wolna się rozpraszać zaczęła, ukazując czysty błękit wiosennego nieba. Zagęgały gąsiory, zakrzyknęły gęsi, tu, ówdzie zapiał kogut na wysokiej grzędzie; zaraz też w zbudzonej ze snu wiosce zaskrzypiały żurawie studzienne, zaryknęło wypędzone na wczesną paszę bydło, a ponad strzech słomą krytych zaczęły się unosić pasemka sinego dymu, znak, że tam gospodyni wytrzęsła jeszcze nieco zeszłorocznej mąki i polewkę dla domowych warzy. Wody zagotuje, mąką zaklepie, nieco serwatki doda, osoli i na miskę leje wołając:
- Dalej, dzieci, chodźcie jeść! Naści łyżkę, Jagna! Śpiesz się, Maciuś, bo cię Wicek odje! Dalej! Prędzej! Dwa razy bierz, raz łykaj, żeby gęsi za rosy na pastwisko pognać.
Za chwilę słychać okrutne trzaskanie z biczów i pokrzykiwanie cienkich, dziecięcych głosików:
- Halela, gąski! halela! halela!... na trawęi
Wzbija się kurzawa na piaszczystej drodze, wrzask gęsi miesza się z pokrzykiwaniem pastuszków, klaskanie biczów rozlega się szeroko w powietrzu, a nad całym tym gwarem panuje przeraźliwy krzyk sołtysowego gąsiora, który idzie, machając skrzydłami, przed stadem jakby wódz przed wojskiem.
Ale od jednej chaty śpieszy na łączkę pod bór małe stadko gęsi: cztery białe, a znów trzy siodłate. Za gęśmi idzie Marysia sierotka, w zgrzebnej koszulinie, w modrej spód-niczynie i boso. Uboga jej odzież schludna jest i czysta, złote włoski uplecione, twarzyczka pięknie umyta; idzie Marysia po łączce tak lekko, że trawki nie czują prawie jej ciężaru.
Przy Marysi biegnie mały, żółty piesek, wesoło machając ogonem i poszczekując na gąski, gdy która chce się odbić od stadka. Nie potrzebuje też Marysia przy tak dobrym pomocniku bicza na swoją gromadkę i niesie tylko gałązkę wierzbową. Gałązkę wierzbową niesie, po rosie białej idzie, słodkim głosem śpiewa:
...Służyła sierota, gdzie te cudze wrota! Pomagała ci jej ta zorzeńka złota Służyła sierota za ten kęsek chleba. Pomagało ci jej to słoneczko z nieba! Halela, gąski, halela!
Śpiewając przyszła Marysia na łączkę, na góreczce siadła, a stadko jej chodziło koło niej, gęgając i skubiąc młodą trawkę.
Obleciał je raz i drugi mały wierny Gasio, tu siodłatą skubnął, że za daleko w pole szła, tu na białą szczeknął, żeby pilnowała stadka, po czym położył się na skraju łączki i w bór patrzył. Ogromnie czujny psiak był z tego Gasia!
Pobliski las wierzchołkami swymi ku sierotce dobrotliwie się schylał i szeptał coś tajemniczego, jakby obietnicę, że się nią zawsze opiekować będzie.
Od drugiej strony, wąskim, pagórkowatym klinem, zabiegał pomiędzy trawy pastwiska łan pszenicy i kłosami kłaniał się ku drzewom leśnym, słuchał ich szeptów, dowiadywał się
0 różnych wieściach, później znów kłosy chyliły się od lasu ku swoim, ku dalszym kłosom, aby im powtórzyć, co leśne drzewiny ze sobą gwarzyły.
Mieszały się do tych gawęd żuczki, pszczoły, komary
1 roznosiły wieści borowe, powtarzając je po swojemu to grubiej, to cieniej.
Jeden tylko płowy chomik, zamieszkujący niewielką norkę ziemną na pobliskiej miedzy, do gwarów tych się nie mieszał, skrzętnie pracując dzień cały, aby za letniej pogody zgromadzić zapas żywności na ciężką zimową porę. Dopiero kiedy mu szczęki od podgryzania traw i kłosów całkiem już zdrętwiały, a grzbiet ścierpnął od dźwigania siana i ziarna do norki, prostował się jak mógł ów mały zapobiegliwy gospodarz i stanąwszy na dwóch łapkach, to na lewo, to na prawo zwracał bystre, czarne oczki wypatrując wszystkiego dokoła.
Znał on dobrze i Gasia żółtego, i gąski siodłate i białe, ale ich nie lubił za ten straszny rejwach, jaki gęsi gęganiem, a psiak ujadaniem sprawiały. Marysię za to wielce upodobał sobie, a jej piosenki tak mu do serca trafiały, że niech tylko zasłyszy śpiewanie sieroty, wnet rzuca robotę, na dwóch łapkach staje, łebkiem kręci, wąsikami rusza i poświstuje sobie z cicha, jakoby do wtóru.
Widywała i Marysia chomika tego, a widząc, iż piosenek jej rad słucha, śpiewała i dla niego także, iżby go ucieszyć. Bo mówiła sobie:
- Zwierzątko to samo jest, widać, jako i ja, na świecie i pewno mu smutno bywa nieraz. Niechże się choć tym śpiewaniem ucieszy.
I nuż co najcieniej wyciągać:
...Przywędrował niedźwiedź kudłaty Do wilczycy z piwem we swaty, Tej jesieni wilk się żeni,
Jadą goście zaproszeni Do lasu!
A iżby chomik wiedział, że dla niego śpiewa, uśmiechała się ku niemu mile, a on precz na dwóch łapkach stał, wąsikami strzygł, łebkiem kręcił i poświstywał z cicha.
Chciała Marysia bliższą znajomość z nim zabrać, ale tak był dziki, że niech się tylko dziewczynina ku niemu ruszy, a on zaraz bęc na wszystkie cztery łapki i ani go okiem!
Tylko się te trawy, te kłosy zaruszają za nim, właśnie jak bieżąca woda, gdy w nią kamyk cisnąć.
Poniechała go tedy dla jego dzikości.
Co do Gasia, to i on widywał niekiedy chomika. Ale mówił sobie tak:
- Co będę się jeszcze za lada świstunem uganiał, co stoi na dwóch łapach i udaje psa, gdy służy? Komediant to jakiś musi być, bo i to gwizdanie też udawane! Tak samo przecież gwiżdżą u nas we wsi chłopaki, tyle że trochę głośniej. Wąsy też, widzę, przyprawne ma, bo skąd by, proszę ja kogo, takiemu marnemu zwierzęciu wąsy jak kotowi rosły? Przecież on się do Mruczusia nie umywał nawet! Najlepiej zrobię, jak się od niego odwrócę.
I naprawdę odwracał się, tak, że chomik tylko ogon jego puszysty widywał.
Niemniej zwinięty w kłębek i drzemiący Gasi o otwierał od czasu do czasu to jedno, to drugie oko i na chomika spozierał ukradkiem.
Czasem nawet warknął z cicha, jak gdyby mu się coś niemiłego śniło w onej drzemce. Że jednak psina bardzo był ambitny i słowny, więc jak już raz powiedział sobie, że się za tym świstunem uganiać nie będzie, tak się ani ruszył ku niemu.
Zresztą, czy to mało roboty z gęśmi miał. Zaganiaj od pszenicy, zaganiaj od lasu, rachuj co moment, czy są cztery białe, a trzy siodłate, to przecież głowę trzeba jak trybunał mieć, żeby temu wszystkiemu dać radę.
Ale mały chomik, pilnie dając baczenie na to, co się dookoła dzieje, spostrzegł, że się z podleśnych krzaków
leszczyny wynurza od czasu do czasu trójkątna paszcza lisa, którego tu nie widywał dawniej. Zaraz też zmiarkował, że nie do czego się ten lis tu skrada, tylko do tych gęsi, co się na łączce pod góreczką pasą.
Ruszył tedy wąsikami i rzekł:
- A choćbym przestrzegł? Jak nic mógłbym przestrzec! Powinienem, może nawet? Bo juścić, że temu lisowi źle z oczu patrzy, a co gęba - to całkiem zbójecka. Tylko, że musiałbym się aż na górkę drapać, a to mi się wcale nie uśmiecha. Upał taki!... Zresztą mogłyby tymczasem koszatki albo myszy polne ściągnąć coś niecoś z tych kłosów, którem z takim trudem pościnał. A to przecież moja ciężka praca! E... niech każdy pilnuje spraw swoich. To darmo! A gęsiarka też nie malowana, jak ma czas śpiewać, to ma czas i patrzeć. Śpiewa ładnie, bo śpiewa, nie ma co! Ale przecież pierwszy obowiązek niż śpiewanie. Przecież od tego ona tam siedzi, żeby gęsi strzegła... A pies?! I pies też nie malowany! Umie warczeć na mnie i ogonem się do mnie obracać, to i lisa w krzakach widzieć może. Jeszcze ja będę cudze gęsi oganiał? I co mi z tego przyjdzie? Że taka taka jedna i druga gęś gęgnie: dziękuję! Wielka parada. Cha! cha! cha!
Tu świsnął, roześmiał się i błysnąwszy czarnymi oczkami, na łapki przednie padł i pilnie kłosy od samego odziemku podgryzać zaczął.
Bo chomik - to zawołany gospodarz; a zarazem lichy gospodarz, bo oprócz roli i pracy na niej, i korzyści z tej pracy - nic go nie interesuje: o siebie tylko dba i o nikogo więcej.
Marysia lubi przyglądać się jego skrzętnym zabiegom, gdy ciągnie miedzą do swej norki zapasy na zimę; patrzy też na niego mile, póki go kłosy nie skryją, i nazywa go swoim chomikiem. Dopiero, gdy zwierzątko zginie między zbożem, pogląda po gąskach, po łączce, potem oczy jej padają na gwiazdki łąkowe, na żółte kwiatki, co rosną u stóp jej nad rowem, wszędzie. W powietrzu parno okrutnie, słońce praży z nieba, aż Gasio język wywiesił i głośno dyszy.
Na czoło sierotki pot wystąpił, ale ona nie zważa, wije wianeczek i śpiewa:
Podziomek spotyka sierotkę Marysi
Służyła sierota u tej cudzej chaty, Pomagały ci jej wszystkie polne kwiaty! Służyła sierota na tej cudzej grzędzie, Jeszcze jej Pan Jezus dopomagać będzie! Halela, gąski! HalelaL.
W tej chwili czujny Gasio warknął raz i drugi. W krzaku leszczyny pod samym borem rosnącym zaruszało się coś, zaszeleściło i ucichło. Podniósł się Gasio na przednie łapy i nastawiwszy uszy czekał, co z tego będzie.
Jakoż znowu ten szelest dał się słyszeć i znowu ucichło. Gasio warknął i wyszczerzył zęby.
Ale Marysia nie słyszała tego. Jako ptaszę na gałązce rozśpiewa się w gaju, a nie słyszy cichych kroków skradającego się kota, całe swej pieśni oddane, tak ta sierota, nie widząc, nie słysząc nic dokoła, śpiewa dalej:
Jeszcze jej Pan Jezus dopomagać będzie, U tych obcych ludzi, na tej cudzej grzędzie! Jeszcze jej Pan Jezus lepiej dopomoże Niż to złote słonko, niż te jasne zorze!
Tymczasem z krzaków leszczyny wychyliła się dziwaczna postać małego człowieczka z głową w czerwonym kapturze, z siwą brodą i w okularach na potężnym nosie. Wychyliła się i na Gasia palcem kiwać zaczęła.
Porwał się psiak i ku krzakom skoczył, ale postać owa już z innego dalszego krzaka kiwała na niego palcem. Gasio rzucił się dalej; lecz dziwny ów człowieczek w czerwonym kapturze już znów gdzie indziej wychylał się i palcem kiwał.
Im bardziej psiak się w bór zapędzał, tym szybciej czerwony kaptur migał między krzakami, to w prawo, to w lewo, aż się znaleźli obaj w szczerym boru, wśród ogromnych sosen.
Już Gasio dopędzał małego człowieczka, kiedy ten skoczył nagle w bok i, szybko się wdrapawszy na drzewo, z góry na psa palcem kiwać zaczął.
Rozjątrzony Gasio rzucił się do drzewa z tak wściekłym
ujadaniem, że się Marysia nagle ze swego zaśpiewania ocknęła, a słysząc tak niezwykłe szczekanie wiernego pomocnika, zaczęła w najwyższym strachu wołać:
- Gasiu! Gasiu! - i porwawszy się z górki w las wbiegła.
Na to tylko czekał Sadełko,
Jednym susem między gęsi wpadłszy, chwycił za gardło najbliższą i dusił, zanim krzyknąć zdołała: ratujcie! Rzuciwszy ją w krzaki, chwycił drugą z brzegu i tak samo jej w szyję ostre zęby wpił, i to z taką gwałtownością, że w pół krzyku ostatni dech wydała. Za czym ją także w krzaki powlókłszy, między resztę wpadł.
Podniósł się teraz krzyk srogi wśród gęsi, które rozbójnika poznawszy uciekały przed nim, jedne piechotą w pole, inne na skrzydłach się rwąc, w śmiertelnym popłochu.
Ale Sadełko jednym susem dopadł najpiękniejszej siodła-tki, raz tylko zębami kłapnął i o ziemię ją cisnąwszy, za tymi biegł, które na skrzydłach utrzymać się nie mogąc spadały na ziemię z przeraźliwym wrzaskiem przed samą paszczą lisa.
Posłyszała Marysia w lesie wrzask ów straszny i krzyknąwszy nieludzkim głosem: - Reta! - ku gąskom swoim, co tchu w piersiach, biegła.
Tymczasem Sadełko, ostatnią z siwych gąsek zagryzłszy, oblizał krwawą paszczę i pałającym wzrokiem na pobojowisko patrzał.
Jakby wichrem niesiona leciała Marysia od lasu, z wyciągniętymi przed siebie rękami, jakby wichrem niesiona na łączkę wpadła, na pobite gąski spojrzała i z przeraźliwym krzykiem: - Jezu! - na ziemię runęła
Kto by owego ranka o świcie pod lasem się był znalazł, miałby tam ucieszny widok.
Oto mały człowieczek w czerwonym kapturze dziwne szprynce wyprawiał, po przylegających do lasu tego błotach z kępy na kępę skacząc, szuwaru się ostrego chwytając, między trawą jak pływak nurkując, to znów zapadając głęboko w grząskie, mchem porosłe mokradła.
Podziomek spotyka sierotkę Marysi
Nie kto inszy to był, tylko nasz znajomy Podziomek. Lecz jakże zmieniony srodze! Z dawnej okazałej tuszy tyle na nim tłuszczu zostało, co na komarze sadła. Luźna opończa wisiała mu na grzbiecie jakby pożyczona, chude nogi tkwiły jak patyki w spadających co chwila papuciach, ogromna głowa chwiała się na zbyt cienkiej szyi, a wychudzone jak piszczałki ręce ledwie utrzymać mogły wielką fajkę, w której, zamiast tytoniu tliły się olszowe liście.
Oto co podróż i pobyt w Głodowej Wólce uczyniły z naszego poczciwego tłuściocha.
Ale nie była to zmiana jedna. Głód, jakiego Podziomek stale teraz doznawał, nauczył go wielu rzeczy. On nauczył go także z kępy na kępę skakać, po mokrych trawach brodzić i czajczych jajek szukać. Zatrwożona czajka błotna, bijąc skrzydłami tuż nad głową skaczącego Krasnoludka, przeraźliwym głosem krzyczała: Kiwi! kiwi! kiwi! kiwi!
Biedna czajka! Zdawało jej się, że tym krzykiem odstraszy napastnika, który lada chwila mógł znaleźć jej gniazdo w trawach głęboko ukryte, a w gnieździe jedyne, pierwsze tego roku zniesione jajeczko.
Gdy więc tak coraz głośniej krzycząc omal że go nie ogłuszyła i wrzaskiem, i skrzydeł trzepotem, stanął Podziomek zniecierpliwiony i rzecze:
- Ciszej, ty głupi ptaku! Ty kumoszko sroki! Czy myślisz, że ja tu z rozkoszy po błotach się topię? Jeszcze tyle rozumu mam, żebym kawał kiełbasy wolał niżli twoje jajko! Z głodu to czynię, z głodu, który mnie tu o utratę żywota mało nie przyprawi! Folguj tedy, a nie drzyj dzioba, bo ci łeb ukręcę!
Tu głowę spuścił i kiwając nią, smutnie dodał:
- Dlaboga! W jakieżem terminy popadł i co mnie spotyka! O przeklęta Wólko, coś miała Sytna być, a jesteś Głodowa! O niepoczciwy chłopie, któryś mnie w tak złą fortunę wprawił!
Mówił tak jeszcze, kiedy mu się nagle wydało, że płacz rzewny słyszy.
Ściągnął nieco kaptura i rękę w trąbkę zwinąwszy do ucha ją zbliżył. Wyraźnie płacz słychać! Właśnie jakby głos dziecka.
- Niech zginę! - rzecze Podziomek, który serce litościwe mając łatwo się cudzą biedą rozczulał. - Niech zginę, jeśli temu mebożątku nie gorzej się jeszcze niżeli mnie dzieje! Pójdę, zobaczę, co jest!
I wnet, zapominając o swym głodzie, z błot ku lasowi zawrócił i ku wielkiej uciesze czajki prosto na ten głos szedł.
- Wyraźnie dziecko płacze! - mówił stawiając z kępy na kępę coraz większe kroki, właśnie jak to bocian czyni.
Zaledwie się wychylił z oczeretu, który tu gęstą ścianą stał, kiedy zobaczył pod lasem niewielką łączkę i małą, siedzącą wśród niej na wzgórku dziewczynkę, która ukrywszy twarz w obie ręce, żałośnie płakała.
Wzruszyło się na ten widok serce poczciwego Krasnoludka, więc przyśpieszywszy kroku podszedł do dziewczynki i rzecze:
- Czegóż to płaczesz, moja mościa panno i jaka cię krzywda spotkała?
Marysia drgnęła i odjąwszy od twarzy rączki patrzyła na Podziomka szeroko otwartymi oczyma, słowa nie mogąc przemówić z ogromnego dziwu.
Więc on znowu:
- Nie lękaj się, proszę, moja mościa panno, bom jest życzliwy pannie i przyjaciel!
- Jezu!... - szepnie na to Marysia. - Co to takie? Małe jak łątka, a gada jak człowiek! Jezu!... Ja się boję!
I już się porwała z tej goreczki precz uciekać, ręce do góry wznosząc jakoby ptak skrzydła.
Ale Podziomek zastąpił jej drogę i rzecze:
- Nie uciekaj, mościa panno, bom jest Krasnoludek Podziomek, który ci ku pomocy chce być!
- Krasnoludek! - powtórzyła jakby sama do siebie Marysia. - Toć wiem! Toć mi nieraz o tych Krasnoludkach mateńka mówiła, że dobre są!
Na to Podziomek z wielką fantazją:
- Mateńka jejmości panny mówiła szczerą prawdę! Rad bym jej dziękował za to!
Marysia trzęsąc swą główką złotą rzecze:
- Nie żyje mateńka moja!
Podziomek spotyka sierotkę Marysię
- Nie żyje? - powtórzył smutnie Podziomek. - Oj, ciężkie to słowo! I kamień letszy od niego!
Pokiwał brodą, westchnął, a potem:
- Jakże się zwała mateńka? - zapytał.
- Kukulina! - odpowie Marysia.
- Kukulina?... A dobrodziejkoż ty moja! A to my się znamy! A to waszmość panna nie kto, tylko ta mała Marychna, co to oczki stulała, sypiąc srebrne łezki litościwe wtedy, kiedy mnie zła baba ledwo nie ubiła. Aj, królowoż ty moja! A tośmy się zeszli! A to nas fortunny Sos zetknął! Mów, rozkazuj, co czynić mam, abym ci w tym ciężkim żalu mógł ulżyć.
Ale Marysia, wspomniawszy na przygodę swoją, tym mocniej płakać zaczęła.
- Nie, nie! - mówiła płacząc. - Nic mnie nie pocieszy! Stał przed nią Podziomek założywszy fajkę za plecy
i uspokajał ją najsłodszymi słowy.
- Szkoda - mówił - modrych ocząt waćpanny na takie gorzkie płakanie.
A Marysia:
- Nie jestem ja waćpanna, tylko Marysia sierotka!
- Tym więc skwapliwiej chcę waćpannie służyć, iżeś sierotka! Dlaboga, dość tych łez! Gdzież jest chata waćpanny?
- Nie mam chaty! Wypędziła mnie gospodyni, com jej gąski pasła.
- A to zła, niepoczciwa kobieta! - rzecze oburzony Podziomek.
A Marysia prędko:
- Nie, nie! To ja zła! To ja niepoczciwa! To przeze mnie lis gąski podusił. O gąski moje! gąski! - zawołała z nową żałością i znów oczy rączkami zakrywszy zaniosła się płaczem.
Odjął Podziomek rączki od twarzy dziewczynki i rzecze:
- Na nic tu płakanie. Trzeba do chaty wracać!
- Nie, nie! - wołała tym żałośniej Marysia. - Nie mogę, nie chcę wracać! W świat pójdę! Do boru pójdę! Pójdę, gdzie mnie oczy poniosą!
- Co zaś w boru czynić zamyślasz? Świat też nie grzęda, by go w kółko obejść. Na nic pokuta taka!
Tu skubać zaczął i szarpać siwego wąsa, w ziemię patrząc, po czym rzekł:
- Może bym ja na to znalazł radę, żeby gospodyni za gąski zapłacić.
Dużoż tego było?
Ale Marysia zaniosła się na to wielkim płaczem, wołając:
- Co, co mi z tego, kiedy już nieżywe! Kiedy poduszone, pobite...
0 Jezu! O Jezu!
Widząc tedy tak srogą i nieutuloną żałość zamyślił się Podziomek i znów wąs siwy szarpiąc, w ziemię patrzył. Wreszcie rzekł:
- Ha, kiedy tak, to nie ma co, tylko trzeba iść do królowej Tatry. Ta jedna poradzić może!
Podniesie na to prędko Marysia oczęta, dwie modre gwiazdy, w których nadzieja zatliła, i spyta:
- A dobraż ona?
- Nad wiek widzę roztropność w tobie - odpowie Podziomek na to - iż nie pytasz wpierw, czy jest mocna, ale czy jest dobra. Cóż bowiem jest moc wszelka bez dobroci? Nic i mniej jeszcze! Więc gdy mi taką otuchę swym dobrym rozumem czynisz, to zabierajmy się w drogę, która jest daleka i trudna, a ja rad waćpannę do królowej Tatry doprowadzę, bo łzy sieroty godne są pocieszenia i wszelkiej pomocy.
Podniosła się na te słowa Marysia i otarłszy oczy rzecze z prostotą:
- To idźmy!
1 poszli.
HENRYK SIENKIEWICZ
Bajka
Za górami, za morzami, w dalekiej krainie czarów, przy kolebce małej księżniczki zebrały się dobre wróżki ze swą królewną na czele.
I gdy, otoczywszy księżniczkę, patrzyły na uśpioną twarzyczkę dzieciny, królowa ich rzekła:
- Niechaj każda z was obdarzy ją jakim cennym darem wedle swej możliwości i chęci! ->
Na to pierwsza wróżka, pochylając się nad uśpioną, wypowiedziała następujące słowa:
- Ja daję ci czar piękności i mocą moją sprawię, że kto ujrzy twarz twoją, pomyśli, iż ujrzał cudny kwiat wiosenny.
- Ja - rzekła druga - dam ci oczy przezroczyste i głębokie jak toń wodna.
- Ja dam ci powiewną i wysmukłą postać młodej palmy - ozwała się trzecia.
- A ja - mówiła czwarta - dam ci wielki skarb złoty, dotychczas w ziemi ukryty.
Królowa zamyśliła się przez chwilę, po czym, zwróciwszy się do wróżek, tak zaczęła mówić:
- Piękność ludzi i kwiatów więdnie. Urocze oczy gasną wraz z młodością, a i w młodości często zaćmiewają się łzami. Wicher łamie palmy a wiatr pochyla wysmukłe postaci. Złota kto nie rozdziela między ludźmi, ten budzi ich nienawiść, a kto je rozdzieli, temu pustka zostaje w skrzyni. Przeto nietrwałe są wasze dary.
- Cóż jest trwałego w człowieku? i czymże ty ją obdarzysz, o królowo nasza? - pytały wróżki.
A na to królowa:
- Ja jej dam dobroć. Słońce jest wspaniałe i jasne, ale gdyby nie ogrzewało ziemi, byłoby tylko martwo świecącą bryłą. Dobroć serca jest tym, czym ciepło słońca: ona daje życie. Piękność bez dobroci jest jako kwiat bez woni albo jak świątynia bez bóstwa. Oczy mogą podziwiać taką świątynię, ale dusza nie znajdzie w niej ukojenia. Bogactwo bez dobroci jest tylko ogniem, który pali i niszczy. Wiecie, że wasze dary mijają, a dobroć trwa: jest ona jak źródło, z którego im więcej wody wyczerpiesz, tym więcej jej napłynie. Więc dobroć - to jedyny skarb niewyczerpany.
To rzekłszy królowa wróżek pochyliła się nad śpiącą dzieciną i dotknąwszy rękami jej serca, rzekła:
- Bądź dobrą!
Legenda żeglarska
Był okręt, który zwał się „Purpura", tak wielki i silny, że się nie bał wichrów ani bałwanów, choćby najstraszniejszych. I płynął ciągle z rozpiętymi żaglami, wspinał się na spiętrzone wody, kruszył potężną piersią podwodne haki, na których rozbijały się inne statki - i płynął w dal, z żaglami w słońcu, tak szybko, że aż piana warczała mu po bokach, a za nim ciągnęła się szeroka i długa droga świetlista.
- To pyszny statek! - mówili żeglarze z innych okrętów.
- Rzekłbyś: lewiatan1* fale porze! A czasem pytali załogę „Purpury":
- Hej, ludzie! Dokąd jedziecie?
- Dokąd wiatr żenię! - odpowiadali majtkowie.
- Ostrożnie! Tam wiry i skały!
W odpowiedzi na przestrogę wiatr tylko odnosił słowa pieśni tak szumnej jak burza sama:
„Wesoło płyńmy, wesoło!"
Szczęśliwe było życie załogi na tym statku. Majtkowie, zaufani w jego wielkość i dzielność, drwili z niebezpieczeństw. Sroga panowała karność na innych okrętach, ale na „Purpurze" każdy robił, co chciał.
Życie tam było ustawicznym świętem. Szczęśliwie przebyte burze i pokruszone skały zwiększyły jeszcze zaufanie.
- Nie ma - mówiono - takich raf ni takich burz, które by „Purpurę" rozbić mogły. Niech huragan przewraca morze - „Purpura" popłynie dalej.
I „Purpura" płynęła istotnie, dumna, wspaniała. Przechodziły lata całe - a ona nie tylko sama zdawała się być niezłomną, ale ratowała jeszcze inne statki i przygarniała rozbitków na swój pokład.
Ślepa wiara w jej siłę zwiększała się z dniem każdym
w sercach załogi. Żeglarze zleniwiełi w szczęściu i zapomnieli sztuki żeglarskiej.
- „Purpura" sama popłynie - mówili. - Po co pracować, po co baczyć na statek, pilnować steru, masztów, żagli, lin? Po co żyć w trudzie i pocie czoła, gdy statek, jak bóstwo - nieśmiertelny?
„Wesoło płyńmy, wesoło!"
I płynęli jeszcze długie lata. Aż wreszcie z upływem czasu załoga zniewieściała zupełnie, zaniedbała obowiązków i nikt nie wiedział, że statek począł się psować. Słona woda przeżarła belki, potężne wiązania rozluźniły się, fale poob-dzierały burty, maszty popróchniały, a żagle zetliły się na powietrzu.
Wszelako głosy rozsądku poczęły się podnosić.
- Strzeżcie się! - mówili niektórzy majtkowie.
- Nic to! Płyniemy z falą - odpowiadała większość marynarzy.
Tymczasem pewnego razu wybuchła taka burza, jakiej dotychczas nie bywało na morzu. Wichry zmieszały ocean z chmurami w jeden piekielny zamęt. Wstały słupy wodne i leciały z hukiem na „Purpurę", straszne, spienione, wrzące. Dopadłszy statku wbiły go aż na dno morza, potem rzuciły ku chmurom, potem zwaliły znów na dno. Pękły zwątlałe wiązania statku i nagle krzyk straszny rozległ się na pokładzie:
- „Purpura" tonie!
I „Purpura" tonęła naprawdę, a załoga, odwykła od trudów i żeglugi, nie wiedziała, jak ją ratować.
Lecz po pierwszej chwili przerażenia wściekłość zawrzała w sercach, bo kochali jednak statek ci marynarze.
Więc zerwali się wszyscy i poczęli bić z dział do wichrów i fal spienionych, a potem chwyciwszy co kto miał pod ręką, poczęli chłostać morze, które chciało zatopić „Purpurę".
Wspaniała była walka tej rozpaczy ludzkiej z tym żywiołem. Lecz fale były silniejsze od żeglarzy. Działa zalane umilkły. Olbrzymie wiry porwały wielu walczących i uniosły w odmęt wodny. Załoga zmniejszała się z każdą chwilą - ale walczyła jeszcze. Zalani, na wpół oślepli, pokryci górą piany żeglarze walczyli do upadłego.
Chwilami sił im brakło, ale po krótkim, spoczynku znów zrywali się do walki.
Na koniec ręce im opadły. Poczuli, że śmierć nadchodzi.
I nastała chwila głuchej rozpaczy. I poglądali na się ci żeglarze jak obłąkani.
Wtem te same głosy, które poprzednio ostrzegały już o niebezpieczeństwie, podniosły się znowu, silniejsze, tak silne, że ryk fal nie mógł ich zagłuszyć.
Głosy te mówiły:
- O zaślepieni! Nie z dział wam bić do burzy, nie fale chłostać, ale statek naprawiać! Zstąpcie na dno. Tam pracujcie, „Purpura" jeszcze nie zginęła.
Na owe słowa drgnęli ci na wpół umarli i rzucili się wszyscy na spód i rozpoczęli pracę od spodu.
I pracowali od rana do nocy, w trudzie i pocie czoła, chcąc dawną bezczynność i zaślepienie wynagrodzić...
JAN KASPROWICZ
Ucieczka
Powiem wam gadkę o zaczarowanej królewnie.
Była jedna królewna, rozmiłowana w pięknym królewiczu, a straszna czarownica trzymała ją zaklętą na wysokiej górze.
Ulitowała się królewny dobra wróżka i w postaci gołąbka przyleciawszy pod jej zakratowane okienko mówi do niej tak:
- Ja cię, zaklęta królewno, wyzwolę, bo mi jest bardzo żal. Ciebie i królewicza jest mi bardzo żal: masz tu grzebień, szczotkę, jabłko i prześcieradło i uciekaj.
I poradziła jej, co ma robić z tym grzebieniem, szczotką, jabłkiem i prześcieradłem.
- Wiedźma straszna gonić cię będzie - tak mówi - ale ty się, zaklęta królewno, nie lękaj, ino rzuć za siebie grzebień, obejrzyj się i uciekaj.
A jak cię doganiać będzie po raz wtóry, ciśnij szczotkę, obejrzyj się i uciekaj.
Zasię po raz trzeci, żebyś się w ręce tej czarownicy nie dostała, rzuć przed nią jabłko, obejrzyj się i uciekaj.
A w chwili ostatecznej, kiedy już żadnej rady nie będzie, rzuć poza siebie prześcieradło i znów się obejrzyj i uciekaj.
Żal mi ciebie, zaklęta królewno, ciebie i pięknego królewicza: weź ten grzebień, szczotkę, jabłko i prześcieradło i uczyń, jak ci biały gołąbek każe.
Tak jej, tej królewnie, zaklętej przemocą starej czarow-nicyw zamku na wysokiej górze, powiedział biały gołąbek, co
dobrą wróżką był, potem zatrzepotał białymi pióreczkami i pofrunął precz w obłoki.
A jednego czwartku, po nowiu, czarownica, wiedźma stara, na łopatę siadła i huknąwszy: „Wieś nie wieś, biesie, nieś!" - na Łysą Górę, do kumów swoich, biesów, poleciała.
Widzi to zaklęta królewna, bierze grzebień, szczotkę, jabłko i prześcieradło i równo ze świtem w drogę.
Biegnie i biegnie królewna, a za nią co tchu czarownica, która już do zamku swego powróciła i ucieczkę zaklętej królewny spostrzegła.
Już mają chwytać za suknię, ale królewna, jak jej poradził biały gołąb, co dobrą wróżką był, rzuca za siebie grzebień, obejrzy się i w drogę.
A z tego grzebienia zrobiła się wielka rzeka. Tak ona czarownica, widząc, że królewna z rąk jej uchodzi, dosiadła koguta i na kogucie rzekę na milę szeroką przebyła wpław.
Królewna biegnie i biegnie, a za nią czarownica.
Już ma ją chwytać za suknię, ale królewna pamiętna rady gołąbka, co dobrą wróżką był, rzuca za siebie szczotkę, obejrzy się i ucieka.
A z tej szczotki zrobił się gęsty las. Dzień cały przedzierała się czarownica przez tę puszczę, aby z niej wydostać się i puścić się w pogoń za uciekającą królewną.
Królewna biegnie i biegnie, aż jej drobne nóżki mdleją, a za nią czarownica.
Już ją chwyta za kraj sukni, wtem narzeczona pięknego królewicza rzuca za siebie jabłko, które dał jej biały gołąb, co dobrą wróżką był, obejrzy się za siebie i ucieka.
A z tego jabłka zrobiła się wysoka góra. Dzień cały darła się czarownica, wiedźma stara, na tę wysoką górę, aż się wdarła i zaraz w te tropy, wielkiego dosiadłszy koguta, za uciekającą królewną pospieszyła.
Już ją dogania, już ma ją w swoich rękach, a ta królewna w ostatecznej chwili pamiętna rady gołębia, co dobrą wróżką był, rzuca za siebie prześcieradło, obejrzy się i co tchu jej starczy, ucieka dalej.
Z tego prześcieradła zrobiło się wielkie morze. A to morze pieni się i ryczy, i szumi, i burzy.
Rzuciła się czarownica na kogucie w to roipienione i szumiące morze, ale królewna dobiegała już zamku ojca swego.
Zagrały skrzypce, zadudniły basetle: ojciec z królewiczem przyjęli ją z nieopisaną radością, a czarownica, siedząca na zdechłym kogucie, z daleka widząc to wesele i to ucztowanie królewny z królewiczem, padła ze złości w okropnych męczarniach.
Morze znikło od razu, a na polu zamkowym został trup czarownicy.
Trupa tego ani kruki, ani wrony, ani żadne inne, ludzkiego mięsa głodne ptaki nie tknęły.
Umyślili je ludzie pochować, ale ziemia nieczystych zwłok przyjąć nie chciała.
I tak leżał ten trup na szczerym polu, dopiero w jedną straszną noc zerwał się ogromny wicher i poniósł go na podwórzec zamczyska, gdzie zła czarownica przez długie lata więziła zaklętą królewnę.
A onać królewna, wybawiona przez gołąbka, co dobrą wróżką był, poszła za pięknego królewicza i dobrze im się działo.
ARTUR OPPMAN
Syrena
- A widzieliście ją, tę syrenę niby, kumie Szymonie?
- Widzieć nie widziałem, kumie Mateuszu, bo drzewa przesłaniały źródełko, a bliżej podejść bałem się jakości, alem słyszał, jak śpiewa.
- Alboż to syreny śpiewają?
- Jakże to? Nie wiecie o tym kumie Mateuszu? Śpiewają! I jak jeszcze! Głos to ci się tak rozchodził po Bugaju, po Wiśle, hen, aż za rzekę, jakoż właśnie dzwonek srebrzysty dzwonił. Słuchałbyś dniem i nocą.
- No, i co dalej? Co dalej?
- Ano nic dalej. Słuchałem, słuchałem, lubość mi się jakowaś rozpływała po kościach, aż w końcu śpiewanie ucichło: widać syrena schowała się na nocleg w źródełku, bo już i słońce zachodziło, a ja powlokłem się do chaty, alem całą noc spać nie mógł, inom o tej syrenie rozmyślał.
- Ciekawość! Warto by ją wypatrzyć, zobaczyć.
- Ale jak? Toć, jeśli nas ujrzy, - umknie i skryje się w wodzie. A zresztą, może to i grzech przyglądać się takowej stworze niechrzczonej i kuszącego jej śpiewania słuchać.
- Grzech nie grzech - niewiada! Najlepiej zapytać o to ojca Barnaby, pustelnika. To człek mądry i pobożny; on powie i nauczy, co czynić nam należy.
- Rzetelnie mówicie, kumie Mateuszu, chodźmy do pustelnika Barnaby.
- Ano, to i chodźmy! Ryby przez ten czas z Wisły nie uciekną, a my się od duchownej osoby przeróżności dowiemy.
Tak rozmawiali z sobą dwaj rybacy z nad Wisły w owych zamierzchłych czasach, gdy na miejscu dzisiejszej Warszawy, a właściwie jej Powiśla, leżała niewielka rybacka osada, otoczona gęstymi lasami, w których roiło się od grubego zwierza: łosiów, turów, wilków i niedźwiedzi.
- Więc powiadacie, że śpiewała?
- A juści! Śpiewała; gadałem przecie.
- Hm! I często se tak podśpiewuje?
- A co dnia! Jak tylko słoneczko Boże ma się ku zachodowi i czerwienią a złotem pomaluje Wisełkę, wraz ci się na Bugaju jej piosenka rozlega.
- I długo też nuci?
- Do zachodu. Jak się ino ciemno zrobi na świecie, już jej nie słychać.
- To nocami nigdy ze źródła nie wychodzi?
- Czy wychodzi, czy nie wychodzi, tego ja nie wiem, ale przypomniałem powiedzieć, że w pełnię miesiąca też śpiewa. Nieraz mnie ze snu budzi blask księżycowy, co do chałupy zagląda: siadam se na posłaniu, aż ci tu odgłos jakowyś dolata z daleka; jakby skowronek, jakby dzwonek, jakby skrzypeczki lipowe: to ona.
- O to mi chodziło właśnie. Więc trzeba tak zrobić... Tu ojciec Barnaba zadumał się na długą chwilę, a obaj
rybacy czekali w skupieniu, aż namyśli się, co poradzić.
Ojciec Barnaba był to starzec wysoki, chudy, siwobrody, łysy jak kolano, odziany w długą samodziałową opończę. Na pomarszczonym jego obliczu rysowały się powaga i dobroć.
Wszyscy trzej siedzieli przed budką pustelnika, na ławie, uczynionej z dwóch pieńków, na których położono z gruba obciosaną deskę. Było to lipcowe popołudnie i cudnie było w boru, pachnącym żywicą i kwiatami. Ptaki śpiewały
radośnie, pszczoły wesoło brzęczały, a zielony dzięcioł w czerwonym kapturku stukał dziobkiem, jak młotkiem, w korę rozłożystego dębu i wydłubywał robaki. A ojciec Barnaba namyślał się, namyślał, aż rzecze:
- Więc trzeba tak zrobić: w pełnię miesiąca wybierzemy się we trzech do źródełka; na odzienia nasze naczepić należy gałęzi świeżo zerwanych, najlepiej lipowych, kwiatem okrytych, żeby syrena człowieka nie poczuła, bo się nie pokaże; zaczaimy się przy samym źródle, a gdy wynijdzie i śpiewać zacznie, wtedy zarzucimy na nią sznur, spleciony z cienkich witek wierzbowych, święconą wodą skropiony, ile, że takiego żaden się czar nie ima; zwiążemy i miłościwemu księciu na Czersku zawieziemy w darze. Niech ją na zamku trzyma i niech mu wyśpiewuje.
Ale uszy woskiem musimy sobie zatkać, żeby jej narzekań i lamentów nie słyszeć, bo inaczej serce w nas tak zemdleje, że nie będziemy mieli mocy wziąć jej w niewolę. Srodze jest żałościwe syrenie śpiewanie.
- Tak jest, jak mówicie, ojcze Barnabo; wiem, ci ja o tym, bom te piosenki słyszał. Żaden miód, by najprzedniejszy, tak człowieka nie upoi, jako on głos syreni. Więc tedy do pełni miesięcznej?
- Tak jest, do pełni.
I rozeszli się w swoje strony. Rybacy nad Wisłę do zarzuconych sieci, a ojciec Barnaba na modlitwę.
Tam, gdzie dziś nad samym prawie wybrzeżem Wisły, poniżej starożytnych kamienic Starego Miasta, rozciąga się ulica Bugaj zwana, przed wielu, wielu laty szumiał las zielony, odwieczny.
W lesie tym, z pagórka, wznoszącego się nad rzeką, tryskało źródło i rozlewało się w głęboki, bystro płynący potok.
Nad potokiem rosły białokore brzozy, wierzby pokrzywione maczały w nim gałęzie, kwitnęły polne róże, i niezapominajki haftowały niebieskimi kwiatami zielony traw kobierzec.
W tym to potoku mieszkała właśnie syrena.
Była piękna, pogodna noc miesięczna. Srebrzysta pełnia żeglowała przez błękitne, usiane gwiazdami niebo i przyglądała się ziemi uśpionej, lasowi i źródłu.
Ale w lesie nie wszyscy spali.
Zza brzóz i wierzb, stojących nad potokiem, widać było trzy skulone postacie. Przycupnęły one, wśród krzaków gęstych, i ciekawymi oczyma spozierały w wodę potoku, mieniącą się srebrzyście od blasków tarczy miesięcznej. Byli to dwaj rybacy, Szymon i Mateusz, i pustelnik, ojciec Barnaba.
Nagle z wody wynurzyła się przecudna postać. Była to dziewica nadziemskiej urody; w świetle miesięcznym widać ją było doskonale. Miała długie kruczoczarne włosy, pierścieniami spływające na białą, jak z marmuru wyrzeźbioną szyję; szafirowe jej oczy, wzniesione ku pełni, patrzyły dziwnie przejmująco i smutno, a ozdobiona lekkim rumieńcem twarzyczka takim tchnęła czarodziejskim urokiem, że przyglądającym się jej rybakom aż serca zamarły ze wzruszenia.
Syrena chwilę trwała w milczeniu, zapatrzona w niebo i w gwiazdy - i oto w ciszy tej czarownej nocy zadźwięczał śpiew tak piękny, tak kryształowo czysty, że zdawało się iż i księżyc, i gwiazd miliony, i ziemia, i niebo zasłuchały się w niego do niepamięci.
Wtem z krzaków, cicho, bez szelestu, wyskoczyły owe trzy postacie - i nie tak szybko rzuca się ryś drapieżny na przebiegającą łanię, jak oni rzucili się na syrenę, skrępowali ją powrósłem, z witek wierzbowych splecionym, i wyciągnęli z wody na murawę.
Próżno się szamotała nieszczęsna, próżno ich ludzkim a cudnym zaklinała głosem. Głos ten wzruszyć ich nie mógł, gdyż, wedle rady ojca Barnaby, uszy mieli woskiem szczelnie zatkane.
- Co teraz począć? Co z nią począć? - jęli się pytać obaj rybacy zdyszanym, gorączkowym głosem.
- Co począć? - rzeknie pustelnik - poczekajcie, zaraz wam powiem:
- Nim ją do Jego Miłości księcia na Czersku zawiezieni, a wieźć przecież nie będziem po nocy, zamkniemy syrenę w oborze, a pilnować jej będzie Staszek, pastuch gromadzkiego bydła. Skoro świt zaś, wóz drabiniasty sianem wymościm i jazda do Czerska! Dobrze mówię?
- Dobrze mówicie, ojcze Bamabo, mądrze mówicie!
Miesiąc świecił tuż nad polanką, gdzie rybacy złożyli skrępowaną syrenę i widać ją było wybornie. Do pasa była to, jak się już rzekło, panna na podziw urodziwa, od pasa zasię ryba srebrzystą łuską błyszcząca. Leżała biedna bez ruchu, z zawartymi cudnymi oczyma, ręce wzdłuż ciała opuściwszy, i tylko rybi ogon, długi a giętki, uderzał kiedy niekiedy w ziemię, zupełnie jak u wyjętego z wody karpia lub szczupaka.
- Czas nam w drogę - przemówił pustelnik - bierzcie ją! Szymon i Mateusz dźwignęli syrenę i ponieśli ją w stronę
wioski.
- Otwieraj, Staszku!
- Otwieraj co prędzej! Cóż to? Zarżnęli cię zbóje, że się nie ruszasz?
- Nie gramol się, gamoniu! skorzej! skorzej!
I rozległy się głośne uderzenia krzepkich pięści Szymona i Mateusza we wrota obory, oni to bowiem, wraz z pustelnikiem Barnabą, dobijali się uporczywie do wielkiego drewnianego budynku, w którego ścianach, przez wyrzezane otwory, widać było rogate łby i mokre pyski licznych krów.
- A co tam? Kto tam? Toć idę już, idę! A któż to tam tak łomoce po nocy? Pali się, czy co takiego?
Zaszurgotał ktoś bosymi nogami, odezwało się szerokie ziewnięcie, w ciemnościach niepewna ręka szukała zawory, znalazła ją, otwarła, skrzypnęły wrota - i z mroku wynurzyła się gibka, młodzieńcza postać pastucha Staszka.
- "X-Vszelki dae': Par,. . ¦ ga chwali! A czego to chceta, ojcze Barnabo i wy Szymonie i Mateu: u?
- Cichaj! Syrena! O, widzisz? Syrena! Złapaliśmy ją! Niechaj tu przeleży do rana! O świcie do Czerska ją
zawieziem, do księcia!
- Syrena? Jezusie, Maryjo! Prawda! Jakaż ona śliczna!
- Nie prawiłbyś byle czego! Śliczna! Czarownica, wiadomo! Taka ci najcudniejszą postać przybierze, aby tym łacniej otumanić chrześcijańską duszę.
- Boże miły! Prawdę mówicie! To ona chrześcijańskie dusze tumani? I cóż ja mam z nią zrobić?
- Pilnować do zorzy! Ale pilnuj bez ustanku. Nie zdrzym-nij się. Uważaj, żeby postronków nie zerwała, bo ucieknie.
- Ha! Każecie pilnować, to będę pilnował. A kiedyż po nią przyjedziecie?
- Mówilim. Skoro świt. Teraz ją położym w oborze, niech leży.
- A ty, Staszku, pamiętaj: oka z niej nie spuszczaj! Patrz i patrz! Na twoją głowę ją zdajem.
- Już wy się nie bójta! Umiałem sobie dać rady z graniastym byczkiem, choć beskurcyja zły, jak sam diabeł, to i z syreną poradzę.
- No, to bywaj zdrowy! Będziem tu z powrotem, ino patrzeć.
Staszek został sam na sam z syreną. Leżała ona pod ścianą obory, na wprost jednego z otworów okiennych, w przeciwległej ścianie wyciętych, a Staszek siadł naprzeciwko i tak, jak mu kazali, patrzył na nią bacznie, i oczu z dziwowiska nie spuszczał.
Miesiąc świecił w ten otwór ścienny mocnym blaskiem i osrebrzał cudną twarzyczkę syreny, w której to twarzyczce jaśniały jak gwiazdy, modre, wilgotne od łez, przesmutne oczy.
I nie cniło się Staszkowi spozierać tak nieustannie na syrenę, bo nigdy, nigdy, jako żyw, nie widział podobnie urodziwego lica i źrenic równie głębokich, przepastnych i czaru zaziemskiego pełnych.
I nagle - syrena spojrzała na Staszka swymi czarodziejskimi oczami, uniosła przepiękną, opierścienioną zwojami czarnych włosów główkę, otworzyła koralowe usteczka i zaśpiewała.
Zaśpiewała jakąś piosenkę bez słów, piosenkę tak cudną, że drzewa za oborą przestały szumieć, a krowy łby ciężkie od żłobów zwróciły w jej stronę, żuć przestały i zasłuchały się w oszałamiającą pieśń syreny.
Staszek był na wpół przytomny. Jak żyje nie słyszał nic podobnego. Śpiew syreny grał na jego sercu tak, jak gra wiosna na sercu każdego człowieka. Uczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego, że jest jakiś lepszy, jakiś mądrzejszy, że otwierają się przed nim światy, o których nigdy dotychczas nie pomyślał, światy pełne aniołów i cudów.
A syrena nagle spojrzała wprost w oczy Staszka i rzekła:
- Rozwiąż mnie!
Nie zawahał się ani na chwilę. Podszedł ku syrenie i kozikiem rozciął krępujące ją postronki.
A dziwowisko ślicznymi rączkami objęło go za szyję i szepnęło:
- Otwórz wrota i chodź za mną.
Usłuchał. Otworzył wrota naścieżaj i czekał, co się stanie.
Nie czekał długo. Syrena uniosła się ze słomy, na której leżała, i skacząc na swoim rybim ogonie, przeszła przez wrota i skierowała się w stronę Wisły.
Szła i śpiewała. Krowy wyciągnęły za nią łby i poczęły ryczeć żałośnie, drzewa szumiały do wtóru piosence syreniej, a szumiały tak smutnie, aż niebo drobnymi łzami sypać jęło i zachmurzyło się ponuro. A Staszek, jak urzeczony, szedł za nią, bez woli, bez myśli.
Ustał deszcz, wybłysnęło słońce; z chałup wychodzili ludzie i ze zdumieniem patrzyli na widok tak nadzwyczajny. A syrena szła i śpiewała.
A gdy już była tuż, tuż nad brzegiem Wisły odwróciła się, spojrzała ku wiosce i zawołała na głos cały:
- Kochałam cię, ty brzegu wiślany, kochałam was ludzie prości i serca dobrego, byłam waszą pieśnią, waszym czarem życia.
Czemuż wzięliście mnie w niewolę, czemuż chcieliście, abym w pętach, w więzieniu, na rozkaz książęcy śpiewała?
Śpiewałam wam, ludzie prości, ludzie serca cichego i dobrego, ale na rozkaz śpiewać nie chcę i nie będę
Wolę skryć się na wieki w fale wiślane, wolę zniknąć sprzed waszych oczu i tylko szumem rzeki do was przemawiać.
A gdy przyjdą czasy ciężkie i twarde, czasy o których nie śni się, ani wam, ani dzieciom i wnukom dzieci waszych śnić się jeszcze nie będzie, wtedy, w lata krzywdy i klęski, szum fal wiślanych śpiewać będzie potomkom waszym o nadziei, o sile, o zwycięstwie.
A tu tymczasem, pędem od wioski lecą ku brzegowi obaj rybacy i pustelnik stary i krzyczą:
- Łapaj, trzymaj, nie puszczaj! Ale! nie puszczaj!
Już ci syrena chlup! do wody, a za nią w tę pędy Staszek. Skoczył, wychynął z rzeki, rozejrzał się dokoła, zawołał:
- Bóg z wami! I zniknął.
Minęły lata i wieki. Na miejscu wioski - miasto powstało, ludne, bogate, warowne.
A miasto owo, później stolica, na pamiątkę dziwnej przygody z syreną, wzięło ją za godło swoje, i godło to po dzień dzisiejszy widnieje na ratuszu Warszawy.
Był sobie szewczyk warszawski. Nazywał się Lutek. Dobre było chopczysko, wesołe, pracowite, ale biedne, jak ta mysz kościelna. Pracował ci on u majstra jednego, u majstra na Starym Mieście. Ale cóż? Majster, jak majster, grosz zbierał do grosza, z groszy ciułał talary i czerwonce, a u chłopaka bieda, aż piszczy.
Niby - to mu tam pożywienie dawał, Boże, zmiłuj się: wodzianka, kartofle - i tyle! I odział go, mówi się, ale ta przyodziewa spadała z Lutka,boć to stare łachy majstrows-kie, co ledwo się kupy trzymały. Dość, że w takim stanie i pies by nie wytrzymał, a cóż dopiero człowiek! Gadają mu: Miej cierpliwość, mityguj się, będzie lepiej, poczekaj ino!
Co to lepiej! Kiedy? Rok za rokiem mija, lata lecą, a tu wciąż nędza i nędza.
Znudziło mu się. Uciec chce. Do wojska - powiada - pójdę, żołnierzem będę, może się ta nowy Napolion gdzie zjawi, to, jak nic marszałkiem zostanę, jenerałem wielkim, mocarzem.
No nic! cierpi jeszcze, czeka.
Aż ci tu kiedyś na wieczorynkę poszedł do czeladnika jednego, co się niedawno wyzwolił i wiodło mu się niezgorzej, bo grenadierskie buty szył, dla gwardii, dla panów oficerów. Wieczorynka aż miło! Jedzą, piją gawędzą. Ni z tego ni z owego, o bajkach się zaczyna, o takich podaniach warszawskich.
I mówi jeden stary szewc, kuternoga:
- Ho! ho! u nas w Warszawie i o pieniądz łatwo i o sławę, tylko trza mieć odwagę i rozum we łbie, jak się patrzy.
Zaciekawił się Lutek, pyta:
- Mówcie, co takiego?
- Ano nic - rzeknie kuternoga - na Ordynackiem, w podziemiach starego zamku, jest królewna taka, zaklęta w złotą kaczkę. Kto do niej trafi, kto ją przydybie - wygrał! Ona mu powie, jak skarby ogromne zdobyć, jak się stać można bogaczem, magnatem!
- I gdzie to, mówicie?
- Na Ordynackiem w lochach starego zamczyska.
- A kiedy?
- W noc świętojańską.
Zapamiętał to sobie nasz Lutek, a do nocy świętojańskiej trzy dni trzeba czekać, nie więcej
Wieczór spadł na gwarną Warszawę, gwiaździsty, ciepły, czerwcowy. Na ulicy ludzi, jak mrowia. Panienki takie śliczne spacerują, a przy nich kawaleria, młodzi panowie, a głównie wojskowi.
Tu ułan drugiego pułku, biały z granatem, tu strzelec konny gwardii w mundurze zielonym z żółtym, tu piechota liniowa, tu artylerzysta; hej! ostrogi dźwięczą, szable brzęczą, kity migają, aż lubo patrzeć!
Idzie sobie nasz Szewczyk Lutek Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, wszedł w Ordynacką, przeżegnał się: już blisko!
Spuszcza się Tamką, bo tam właśnie jest wnijście do lochów ordynackiego zamczyska, idzie, lezie, ale mu coś niesporo.
Nie to, żeby się bał: niech Bóg broni! nie lęka się on niczego; tylko tak jakoś, nie łacno mu, ze złym duchem może, wejść w komitywę.
Ano trudno! Raz się zdecydował: wejść trzeba!
Od Tamki, okienka nad ulicą dość nisko, szyb nie ma, ino kraty, ale taki chudzielec, jak wąż się przeciśnie.
Jazda! Wdrapał się po wystających cegłach do okna, raz, dwa, trzy! W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! - Wiązł do wnętrza. Ciemno! zapalił świeczkę - idzie. Korytarz długi, wąski, kręty, prowadzi niżej i niżej. Aż ci po kwadransie
może takiej drogi wylazł szewczyk do piwnicy, wielkiej, sklepionej, z jeziorkiem, jakiemciś pośrodku.
Przy mdłym świetle świeczki łojowej, którą trzymał w ręku, obaczył Lutek owe jeziorko, - a na nim - Boże drogi! prawdę mówił szewc Kuternoga: złota kaczka pływa, piórkami szeleści.
- Taś, taś! kaczuchno!
I nagle - z kaczki czyni się przecudna dziewica: królewna. Włosy złote do ziemi, usta jak maliny, oczy jak gwiazdy, a buzia taka cudna, że - klękajcie narody!
- Czego chcesz ode mnie, chłopczyku?
- Jaśnie wielmożna królewno - Lutek powiada, - nic ci ja nie chcę, ino zrobię to, co ty chcesz, abyś rozkazała.
- Dobrze - odpowie księżniczka - tedy ci powiem! Uzyskasz skarby, jakich nikt na świecie nie ma i mieć nie będzie, panem będziesz, bogaczem, jeśli spełnisz, co do joty, to, co ci powiem.
- Słucham, jaśnie wielmożna!
- Oto masz kieskę, w niej sto dukatów; przez dzień jutrzejszy musisz je wydać, ale tylko na potrzeby własne, dla siebie samego; nic ci z tego złota dać nikomu nie wolno, ni grosza, ni grosza! Pamiętaj.
- Ha! ha! ha! - zaśmieje się Lutek - i cóż to trudnego? Będę jadł, będę pił, będę hulał! Wydam sto dukatów - a co potem?
- A potem, skarby niezmierne otworem stać ci będą, kopalnie złota prawdziwe, bogactwa niezmierzone; ale pamiętaj: ni grosza nikomu!
- Zgoda, królewno! daj kieskę!
Księżniczka kieskę Lutkowi wręczyła, zaśmiała się jakoś dziwnie - i znikła.
Strach przejął szewczyka. Ledwo się do okna dogramolił, wylazł na Tamkę i smyrgnął na Stare Miasto.
Nazajutrz dzień od rana samego puszcza się Lutek na miasto. Co tu robić najsampierw - myśli sobie - chyba się odziać, jak panicz.
No, dobrze! racja! Poszedł na Świętojerską, do sklepów z odzieżą, kupił sobie kapelusz, ubranie, paletot. Szyk! Prawdziwy hrabia!
Idzie, pogwizduje, laseczką macha, bo i laseczkę se sprawił, nie wie co robić dalej.
Nie taka to łatwa sprawa wydać sto dukatów!
Sto dukatów! dla siebie samego!
Ha! trza pomyśleć!
A że to była już jakaś dziesiąta godzina, jeść mu się kaducznie zachciało. Jeść i jeść. Młody, zdrowy, to i nic dziwnego, że głodny.
Wstąpił do gospody. Każe sobie dać kiełbasy, kiszki, piwa, bułek.
Je, je, aż mu się uszy trzęsą. Najadł się tak, że mu chyba na trzy dni wystarczy.
- Co się należy?
- Dwa złote.
- Dwa złote? Nic więcej?
- Dwa złote, paniczu, i przydałoby się z dziesięć groszy napiwku.
Wydajże tu sto dukatów, bądź mądry! Ano trudno! Trza jakości ten pieniądz wydać. Pomyślimy!
Sypie ci Lutek na wycieczkę za miasto. Pojechał końmi do Wilanowa. Bryczkę wynajął na poczcie, koni czwórka, pocztylion gra na trąbce. Uciecha.
Przyjechał. Dał dukata odźwiernemu przy parku. Chodzi po ogrodzie. Napatrzył się, południe już minęło. Pora powracać! I znów jest w Warszawie. Co robić? Gdzie wydać pieniądze, boć wydał niespełna pięć dukatów.
Spojrzał. Afisz na rogu: Teatr Narodowy. Nie ma co! Chodźmy do teatru.
W teatrze bawił się setnie. Nie był w nim nigdy. Bo i skądże? Rzecz droga: miejsce dwa złote.
Wyśmiał się, ucieszył, wychodzi.
Późna już pora. Czasu do wydania pieniędzy niewiele, a Bóg świadkiem - nie wie Lutek, co z nimi zrobić? Idzie, rozmyśla. A gdy tak idzie, na rogu zaułka starzec stoi zgarbiony.
- Panie - powiada - drugi dzień mija, gdy nic w ustach nie miałem. Starym żołnierz, paniczu, pod Somosierrą byłem, pod Smoleńskiem, pod Moskwą, przy księciu Józefie pod Lipskiem - poratuj mnie!
Pojrzy Lutek na starca: inwalida bez ręki, a na piersiach błyszczą mu wstążeczki orderowe: Legia honorowa i Virtuti militari.
Sięgnął do kieszeni, wyciągnął garść złota, dał starcowi.
- Bóg-że ci zapłać, paniczu! Bóg ci zapłać! Będziesz szczęśliwy i bogaty!
Błysnęło! zagrzmiało!
Mignęła przed oczami Lutka księżniczka zaklęta.
- Nie dotrzymałeś obietnicy, nie dla siebie wydałeś pieniądze!
I znikła!
Rozejrzy się szewczyk: dziad stoi, jak stał poprzednio - i rzecze:
- Nie dukat, paniczu, daje szczęście, ino praca i zdrowie. Ten pieniądz wart coś, co zarobiony, a darmocha na złe idzie.
Powrócił Lutek do domu rad i wesół. Ocknął się rankiem bez grosza w kieszeni. Wydał na siebie z dziesięć dukatów, a resztę oddał starcowi, ale też od tego czasu wiodło mu się, jak nigdy. Wyzwolił się wrychle na czeladnika, niebawem majstrem został, ożenił się z panienką piękną i zacną, dzieci wychował - i żył długie lata w zdrowiu, w dostatku i w szczęściu.
A o złotej kaczce słuch zaginął. I dzięki Bogu! bo zła to musiała być boginka, kiedy za warunek stawiała: sobie, nie komu!
Nie tak! nie tak myśleć i czuć po polsku trzeba! My rządzimy się inaczej: naprzód biednemu, potem sobie!
A wtedy przy każdej pracy Pan Bóg dopomoże.
LUDWIK ŚWIEŻAWSKI
Fragment książki „Klechda o zaczarowanym sercu"
Królowa Jeziora
Tam gdzie łączą się dwa jeziora, Mikołajskie i Tałty, w starej osadzie mazurskiej, w Mikołajkach, żył przed wieloma laty rybak Niegost. Wytrwały był i odważny. Nie bał się ani duchów nadwodnych, ani zdradliwej głębi. Zarzucał sieci na środku jeziora, zwinną łódką wyprawiał się na Śniardwy i Bełdany albo na gęsto zarosłe trzcinami i szuwarem Łuknajno. Wałęsając się wśród leśnych i bagiennych uroczysk, przysłuchiwał się głosom dzikich łabędzi, czapli i kormoranów, które gnieździły się na pływających wyspach.
Nawet w czas niepewny nie zaniechał połowów, każdej ustrzegł się burzy, wyszedł cało z najgorszej przygody. Szanowali go za odwagę i fantazję rybacy i wybrali naczelnikiem osady.
Niegost prowadził towarzyszy na najlepsze połowiska, skąd ryby przywożono obficie. Cicho i spokojnie żyło się w osadzie.
Aż nastały złe lata. Ryby jakby uszły z jezior. Wracano z połowu z byle czym, z płotkami mizernymi, puste znajdowano więcierze. Nawet zmyślność i odwaga Niegosta nie pomogły. Dawno wodził rybaków na toń głęboką i w odległe, sobie tylko znane komysze przybrzeżne. Ryb nie było. Zniknęły.
Głód zajrzał do osady w Mikołajkach.
Wyrzekano na los, wyrzekano na Niegosta, jakby to on był winien.
Spochmurniał Niegost i samotnie teraz wyruszał na puste połowy. Gdy zapuścił kiedyś sieci w pobliżu osady, przy samym brzegu, pod Olszowym Rogiem, nagle ułowił ogromną, niespotykanej wielkości rybę, jakiej jeszcze w życiu nie widział. Zieloną miała łuskę i oczy gorejące, którymi wpatrywała się w rybaka.
Hej, ucieszy się cała osada, gdy ujrzy jego połów niezwyk-ły!
Jął ciągnąć sznury, lecz w tejże chwili zaprzestał i znieruchomiał. Ryba ozwała się ludzkim głosem:
- Daruj mi życie, rybaku! Daruj i wypuść na wolność! Zdumiał się Niegost i stał tak z rękami na powrósłach.
A ryba nie przestawała go prosić, zaklinać, aby nie dobywał jej z miłego jeziora i nie pozbawiał życia. Rybak ulitował się i rzekł:
- Ano, to cię wypuszczę.
I rozsunął sieć, a olbrzymia ryba wypłynęła swobodnie, plasnąwszy płetwą o falę.
Nie mówił nikomu o tym zdarzeniu, bo wiedział, jakby go zgromniono za czyn, litościwy, lecz nierozważny. W chałupach ludzie schli z głodu, on zaś wypuścił dziwotwora, pozbawiwszy się dobrowolnie tak obfitego połowu.
Mikołajki biedniały, pobliski Kamień, Gąsior, Skorupki wyludniały się, nędza i głód nawiedzały też dalsze osady: Ruciane, Krutynię, Iznotę nad Czarną Wodą, Notyst, wioski nadjeziorne i puszczańskie. Niektórzy rybacy wynieśli się ku dalekim stronom i przepadli bez wieści.
Był skwarny dzień lata, gdy Niegost wypłynął na ciche jezioro, daleko, od osady. Fala kołysała łódź i rybak patrzył w świetlisty obszar, w którym nurzały się kręgi tajemnicze. Zarys jego postaci odbijał się w wodzie, obraz rozpływał się z nurtem, rozpadał się i spajał znowu.
Niegost skierował czółno do brzegu. Zaciągnął sieć koło ostrowa i wyszedł na ląd. Znużony był i senny. Dzień po dniu niestrudzenie wyruszał na połów i co wieczór wracał z próżnymi rękami.
Sprzysięgły się snadź losy przeciwko jeziornym ludziom.
Różane słońce zniżało się już ku jezioru, lśniło na zatoce,
poróżowiło ją i złotawe blaski rzucało na sitowia, poruszające się lekko w powiewie idącym znad wody. Mewa śmieszka, w brązowym kołpaczku i czerwonym dziubkiem, podlatywała nad samą tonią, muskając ją białym skrzydłem.
Rybak położył się na trawie i rozmyślał. Co należało uczynić, gdy jeziora żywiące osady przestały być ich żywicielem? Niełatwo rybakowi rozstać się z wodą i rybołóstwem, a choćby gromadnie opuścić domy i iść kędyś szukać szczęścia nad brzegami innych wód, jakie to będzie szczęście z dala od rodzinnego pobrzeża, gdzie ich ojce żyli i dziady? A wreszcie on już stracił mir u swoich i nikt by za nim nie poszedł.
Kiedy tak gorzko rozważał, zapatrzony w błękitnomie-dzianą przestrzeń, gdzie niebiosa spływały się z jeziorem, wyczuł rybackim instynktem, że w sieci coś się porusza. Może zaplątała się ryba?
Wstał, wychylił się z brzegu, pociągnął sieć ku sobie i ujrzał znowu ten sam dziw, jaki mu się już raz ukazał: oną rybę ujrzał ogromną, zieloną, o olśniewającej łusce, ze światełkami w oczach.
Ręce mu opadły, opuścił wiązania i czekał, czy go znowu prosić będzie, jak kiedyś, aby jej życie darował.
Lecz stało się co innego.
Ryba, przewijając się za szerokimi okami sieci wśród fal pozłocistych i przybrzeżnych wodorostów, przemieniła się, przeobraziła w piękną dziewczynę.
Pląsając w wodzie, wychynęła z fali. Oczy świeciły, miedziane włosy opływały jej śniade ramiona. Wodna dziewczyna stanęła pośród szuwarów i siecią się owinąwszy, wyszła na brzeg.
Niegost ukląkł przed nią. Poznał, że to królowa jeziora.
Ona zaś przemówiła:
- Pamiętasz, jak ulitowałeś się nade mną, rybaku? Spełniłeś moją prośbę i obdarowałeś mnie życiem. Dlatego pokochałam ciebie. Dziś zjawiam się, aby cię znowu zobaczyć i podziękować za twą dobroć.
Rybak nie odpowiadał. Wydała mu się tak nieziemsko piękna, że klęczał oszołomiony.
- Powiedz mi - odezwała się ponownie królowa, a na ustach jej kołysał się uśmiech jak promień na koralach - powiedz, czy chciałbyś związać ze mną swoje życie?
Niegost dotknął dłonią sieci, która okrywała jej nogi, i wyrzekł w zachwyceniu:
- Niech się stanie, jak powiedziałaś. Królowa wód ujęła go za rękę.
- Pośród fal mojego jeziora odbędzie się nasz ślub. Chodź ze mną.
Odwróciła się i postąpiła ku wodzie, która łagodnie uderzając o brzeg, pryskała pienistymi kroplami.
Rybak poszedł za nią, a gdy już obydwoje zanurzali się w fale, królowa podała mu dłoń szepcząc:
- Nie lękaj się. Fala jeziora jest miękka i przezroczysta. I nie zabierze ci oddechu, gdy jej to nakażę.
Wchodząc w głąb jeziora Niegost dojrzał jeszcze, że słońce ubarwiło toń szkarłatem i złotem zachodu, a potem otoczyła go szmaragdowa topiel, w której błękitem przebłyskiwała światłość dzienna.
Wpłynęli w chłodne, rzeźwiące głębiny. Królowa wprowadziła rybaka do podwodnego pałacu.
Otaczał go czar. Fale splatały się z jej ramionami. Nie wiedział, co jest marzeniem, snem, a co rzeczywistością. Melodyjnie dźwięczały krzewy koralowe i delikatnie szumiały muszle. Ściany pałacu były tęczowe, przezroczyste, a w kwitnącym wokoło ogrodzie jarzyły się purpurowe kwiaty, fioletowe liście i białe rozgwiazdy.
Królowa ukazała mu piękno podwodnego świata; unosili się razem w jeziornych przestrzeniach, przechadzali się po złocistym piasku dna, wśród drzew i skał podwodnych.
Barwne ryby, rusałki, ondyny zjawiały się i znikały, usługując królowej i rybakowi.
Niegost był szczęśliwy. Pokochał piękną, czułą królowę. Nie zdawał sobie sprawy, czy to chwile mijały, tygodnie czy lata. Któż zmierzy czas prawdziwego szczęścia?
Zdziwił się zatem, kiedy pani wód, nachyliwszy się nad nim, powiedziała te słowa:
- Inny jest świat, w którym żyć musisz, a ja w innym żyję
świecie. Powrócisz na ziemię, lecz pamiętać będziesz zawsze o żonie swojej z jeziora. Co roku w taki sam czas, w dzień naszego pierwszego spotkania, przyjdź na brzeg przy Olszowym Rogu, a ja przypłynę po ciebie. Gdy zaś samotny pozostawać będziesz wśród ludzi, poznasz, że myślę o tobie...
- Po czym to poznam, królowo?
- Spełnię twoje życzenie, a ty spełnionym darem uszczęśliwisz swoich braci.
Powiodła go ku górze. Gdy wynurzali się z wody, granatowa noc otaczała jezioro, gwiazdy drżały na niebie i migotały na sinosrebrzystych falach. Wyszli na brzeg, królowa podniosła leżącą tam sieć i zarzuciwszy ją na ramiona, odwróciła się ku wodzie, a sieć ciągnęła się za nią niby tren sukni królewskiej.
Zanim jeszcze zniknęła w głębinie, obdarzyła go spojrzeniem jarzących się oczu. Zakołysała się fala, pojawiły się koła na wodzie odpływającej coraz dalej.
Niegost stał zapatrzony w jezioro.
Potem ocknął się, rozejrzał. Poznał, że jest w tym samym miejscu, z którego odszedł był w głąb wodną. W oddali zobaczył gęstwę drzew nadbrzeżnych, a wśród nich swoją osadę.
Po drugiej strome jeziora przebłyskiwały światełka, jakby nisko nad wodą zawieszone gwiazdy. Zapalono tam w chatach łuczywa, znać wracano lub wybierano się na nowe próżne połowy.
Nagle sieć, którą królowa wód porzuciła w przybrzeżnych szuwarach, poczęła trzepotać się, a ruch jej burzył rozlewisko. Rybak podszedł ku włókowi i wydał okrzyk radości: włók był pełen ryb.
Rybacy wracali do osady.
Wieźli połów tak obfity, jakiego nie pamiętali w swym życiu. Łodzie wypełnione po brzegi, sieci ciągnęli za sobą pełne, a wokół widać było w przezroczystej wodzie, jak przepływają, przemykają się sztuki duże i piękne, które dawno już nie pojawiały się w jeziorach. Pluskały opodal nad powierzchnią, bo wieczór był ciepły i łagodny.
W pierwszej łodzi stał Niegost, przewodnik rybaków.
- Hej, nadszedł czas dobrobytu dla naszej i sąsiedzkich osad! - zawołał.
Rybacy podjęli okrzyk i ze śpiewem wiosłowali przez Śniardwy ku Mikołajskiej Zatoce. A Niegost patrzył na jezioro i mrużył oczy, bo śreżoga od słońca mościła gościniec błyszczący na wodzie.
Wtedy w pobliżu ukazała się ogromna zielona ryba i płynęła opodal, unosząc się w połowie nad powierzchnią.
- Patrzcie, sielawa, sielawa! - zakrzyknęli rybacy. - Olbrzymia zaiste! Ryba to czy stwór jakiś niezwykły?
Nagle dojrzeli na głowie ogromnej sielawy złocistą koronę.
- Ryba w koronie! Królowa ryb! - wołali w zadziwieniu. Niegost patrzył i szepnął jakby do siebie:
- Królowa jeziora...
Łodzie posuwały się wolno po spokojnej toni, a świetlista królewska sielawa chwilę jeszcze płynęła przed nimi, po czym zanurzyła się w głębinę, bo niezwykły, tajemny blask nie trwał długo. Tylko złota jej korona błysnęła żywym ogniem poprzez zielone fale jeziora.
JANUSZ KORCZAK
Legenda o pieśni
Kiedy caluchny świat był już stworzony, skończony, gotowy - każdy przyznać musiał, że jest bardzo piękny. Pośród falujących mórz rozrzucony był ląd koloru czekolady, na lądzie usypane były góry i nasadzone lasy. Szczyty gór przysypane były puchem śnieżnym, podnóża wysłane miękką trawą, utkaną kwiatami białymi, niebieskimi, żółtymi i czerwonymi.
W lasach było wiele rozmaitych zwierząt, małych i dużych, wcale do siebie niepodobnych. Na drzewach ptaki wiły swe mieszkania, a same pływały w powietrzu na żaglach z różnobarwnych piór. Królem ptaków był orzeł.
Nie wiedzieli ludzie, że orzeł tak wysoko fruwa, aż powyżej księżyca, słońca i wszystkich gwiazd. Orzeł nie mógł powiedzieć, bo nie miał wcale głosu, jak nie mieli głosu ani zwierzęta, ani lasy, ani morza, ani ludzie. Wszystko było tak samo piękne jak dziś, tylko ciche, nieme, więc smutne.
Razu pewnego wzbił się orzeł tak wysoko, że aż dofrunął do nieba. Patrzy, a tu aniołowie zebrali się i na coś czekają. A tu jeden anioł przyniósł złotą skrzynkę, otworzył ją brylantowym kluczem i wyjął sznur pereł; rozwiązał jedwabny sznurek i zaczął wszystkim aniołom perły rozdawać, każdemu po jednej. Wielki był przy tym porządek, żaden z aniołów nie pchał się, nie kłócił, nie skarżył i nie krzyczał:
- Mnie - mnie - mnie!
A orzeł patrzy zdziwiony, bo nie wie, co z tego będzie.
Kiedy perły były rozdane, aniołowie usiedli na ławkach, każdy umieścił w anielskim gardziołku otrzymaną perłę - i zaczęły się śpiewy.
Ach, jakie to było cudowne! Orzeł płakał i śmiał się z radości, a kiedy wrócił na ziemię, było mu strasznie smutno, nic go nie bawiło: ani wysokie skały, ani kołysanie się morza, ani mieniące się gwiazdy, ani śnieg lśniący - myślał tylko
0 złotej skrzynce, gdzie były schowane perły pieśni. „Ukradnę je" - pomyślał wreszcie.
Zauważyły ptaki, że ich król jest smutny, że stracił apetyt
1 sen, chowa się po dzikich szczytach i często na długo gdzieś znika - i tym smutniejsze były, że nie mogły ani pomówić
0 tym, ani zaśpiewać, bo były nieme.
Aż zakradł się orzeł do nieba, a kiedy aniołowie spać się pokładli, dziobem i pazurami otworzył skrzynkę, aż dziób mu się skrzywił i wygięły, i pokrwawiły pazury - porwał sznur pieśni i dalejże na ziemię. Ale czy o gwiazdę zahaczył, czy przepalił o słońce, dość, że pękł sznurek jedwabny i perły jak deszcz się posypały.
Jedna perła padła w morze i morze śpiewać zaczęło, druga padła w las - i las zanucił pieśń, i zaszemrał strumień,
1 zagadały góry.
Ptaki myślały, że to muszki padają, i najwięcej pochwytały małych perełek i teraz najwięcej śpiewają.
Na progu chaty siedział chłopiec i dmuchał w drewienko, w którym dziurki powywiercał - i nagle w jedną dziurkę wpadła perełka pieśni i fujarka nucić zaczęła. Ucieszył się chłopak i po raz pierwszy zawołał:
- Ach, jak pięknie!
Największą perłę pochwycił orzeł i ukrył w szczelinie. Ale złe sumienie nie dawało mu spokoju. Księżyc, gwiazdy i słońce wołały nań ciągle:
- Złodziej! Ukradł! Złodziej!
Orzeł darował ostatnią perłę słowikowi, słowik dał ją jaskółce, a jaskółka człowiekowi.
Trzy dni tylko były anielskie perły na ziemi, bo roztopiły się i w mgle wieczornej uniosły się znów do nieba.
Ale już człowiek nauczył się naśladować głosy wszystkich
pereł: i tej z morza, i tej z gór, i tej z lasów - bo taka była moc największej perły.
Od tej pory orzeł nie wzbija się już tak wysoko, ma krzywy dziób i zakręcone pazury, słowikowi wolno śpiewać tylko po zachodzie słońca, jaskółce pozwalają ludzie mieszkać w swojej chacie, a człowiek włada pieśnią, która naśladuje wszystkie głosy i towarzyszy mu w smutku i w weselu, przy pracy w boju.
Należy kochać i szanować pieśń, bo pochodzenie jej anielskie; dało nam ją poświęcenie królewskie i przywiązanie wiernej, małej ptaszyny.
JANINA PORAZIŃSKA
Pasterz tysiąca zajęcy
Było to w dawnych, bardzo dawnych czasach. Było to wtedy, gdy jeszcze na Polskę napadali Tatarzy.
Ze wschodnich stepów wynurzała się ta dzicz i szła jak powódź na ziemię naszą. Paliła wsie i miasta: rabowała, co się dało: starych i dzieci wybijała, młodych uprowadzała w jasyr, w niewolę.
Król z niewoli wykupywał rycerzy, bogate mieszczaństwo wykupywało swych krewnych, a chłop w niewoli tatarskiej tkwił aż do śmierci, do końca życia na Tatarzyna pracował. Chyba że udało mu się zbiec.
Tak właśnie udało się Wszemiłowi. Uciekł Tatarom.
Hej, niezliczone już dni i noce wędrował ku ojczyźnie. Deszcz go moczył, słońce go prażyło, wichry nim szarpały, mróz i głód się nad nim znęcał.
A przecie wszystko wytrzymał i szedł, i szedł, bo go tęsknota gnała ku swojej ziemi, ku Małopolsce. Nigdzie zboża nie widziały mu się tak złote, nigdzie wzgórza tak wesołe, potoki tak srebrzyste jak tam, w tej krainie Wisłą przeciętej.
Wędrował teraz właśnie wielką puszczą podkarpacką. Na plecach miał siermięgę1' zakurzoną i podartą, na ramieniu torbę z wyłysiałej, zajęczej skórki, a w tej torbie cały majątek: kawałek chleba i macherzynę z mlekiem przez dobrych ludzi podarowane, a i ten grosik, co go na gościńcu znalazł.
Idzie, idzie, po drodze jagodami się żywi, chleba i mleka nie rusza, na cięższą godzinę je chowa.
Idzie, idzie... aż tu niespodzianie tuż przed nim wychodzi zza drzewa staruszek. Przygarbiony, z siwą brodą, kosturem się podpiera - jak to stary.
- Witaj mi, wędrowniku! - mówi dziadoszek.
- Witajcie, dziadku!
- Dobry człowieku, może macie chleb? podzielcie się ze mną. Ledwie już na nogach trzymam się z głodu.
- A czemu się, dziadku jagodami nie pożywicie?
- Nie takie to łatwe, jako się młodemu wydaje. Oj, nie! Po jagodę trzeba się schylić. A ja jakbym się schylił, tobym już nie miał mocy sprostować się.
... Smutna to rzecz starość - pomyślał Wszemił. - Trzeba starowinę poratować. Ja się ta jakoś jagodami przeżywię.
I wyjął z torby kromkę chleba, tę swoją kromkę pierwszą i ostatnią.
- Weźcie sobie, dziadku. Zjedzcie na zdrowie.
Stary bardzo się uradował. Jedną ręką wziął chleb, a drugą zaraz sięgnął za pazuchę, wydobył ukrytą na piersiach fujarkę i podał ją wędrownikowi.
- A wy, miłosierny człowieku, weźcie se to na wspominkę
0 mnie. Może się wam kiedy ta fujarka przyda. I rozstali się. -
Jeden skierował się na wschód, drugi na zachód.
Nie uszedł Wszemił ani dziesięciu kroków, obejrzał się, jak to tam dziadkowi się lezie, a tu z dziadka ani śladu, jakby go wiatr zdmuchnął.
„Pewnie mi go jakaś sosna zasłoniła" - pomyślał Wszemił
1 powędrował dalej.
Wyszedł z puszczy na ugór przez słońce spalony, twardy a kamienisty. Aby licha trawka, sucha kostrzewa3' na nim rosła, aby rozchodnik tu i tam się zazłocił, aby czasami kępka macierzanki zabarwiła się i zapachniała.
Jak daleko było spojrzeć - nigdzie domostwa ludzkiego, nigdzie dymu od ogniska, tego znaku człowieka.
Mijała godzina zagodziną. Słońce wciąż prażyło. Ugorowi końca nie było widać.
„Muszę odpocząć i pokrzepić się mlekiem".
Właśnie rozglądał się za jakąś przechylinką gruntu, gdzie
byłoby mu wygodniej przysiąść, gdy raptem nad głową mu zaszumiało - zerwał się wiatr.
Z góry wiatr skoczył na ziemię i zakręcił tak wielkim tumanem piasku, że aż świat na chwilę przesłonił. A gdy piasek opadł, widzi Wszemił: prościutko ku niemu drepcze dziadzina jeszcze chyba starszy, jeszcze chyba niedołężniej-szy od tamtego spotkanego w puszczy.
- Dobry człowieku, daj mi choć kropelkę wody, wody... - chrypi staruszek. - Umieram z pragnienia.
Wszemił podrapał się w głowę.
Co tu robić? Starego mu żal... ale i mleko niesporo mu oddawać.
- Poratuj chłopcze, jeśli możesz. Poratuj!
Juści, skłamałby, gdyby powiedział: „Nie mogę".
Tak więc myśli sobie:
„Jeszczem do znaku nie osłabł. Może przecie dolecę do jakiej wsi, a choćby do strumienia, to się napiję".
Wyjął więc z torby macherzynę z mlekiem. Nić konopną, którą była u góry zamotana, odplątał i podał staremu.
- Wypijcie se dziadku. Mleko tu jest.
Uradował się stary. Macherzynkę ku ustom przechylił i mleko do ostatniej kropli wypił.
- Dobry człowieku, pokrzepiliście mnie. Oj, pokrzepiliście cudownie. Biedaczyna jestem, nie mam czym się wam odwdzięczyć. Ale choć podaruję wanrten bat, co go noszę za paskiem. Może wam się kiedy w życiu przyda.
I zza paska wyciągnął zwykły jałowcowy pręt, do którego przywiązany był konopny sznurek z pukawką z końskiego włosia na końcu.
- Weźcie to sobie na wspominkę o mnie.
I znów nagle podniósł się wicher i zawirował tumanem piasku. A gdy piasek opadł - ugór jak okiem sięgnąć znów był pusty.
Z dziadka nie zostało ani śladu.
Ano, nie ma starego, to i nie ma. Wcale sobie tym Wszemił głowy nie zaprzątał. Pospieszył teraz z całych sił, aby przed wieczorem minąć nareszcie ugór, jakoś się pożywić, w jakimś zacisznym miejscu zanocować.
Jakoż przed wieczorem ujrzał kępy drzew i bure dymy wałęsające się między gałęziami, i gościniec koleinami kół poznaczony.
- Niedaleczko mam już do jakiejś wioski! Przydało mu to siły.
Niezadługo wyszedł na gościniec. Żwawo maszeruje i cieszy się, że już niedługo razem z ludźmi usiądzie w izbie przy ognisku, przy wspólnym stole.
Aż tu naraz widzi: pod przydrożnym drzewem siedzi stary chłopowina i płacze.
- Cóż to wam się stało, dziadku, co płaczecie jak dziecko? - Oj, człowieku-wędrowniku, wielka niedola mi się stała! Przedał syn w grodzie prosiaka, szeroki grosz za niego dostał, kazał mi ten grosz do chałupy odnieść, a ja go zgubiłem!... Ani wiem kiej, ani wiem kaj - ale zgubiłem. I teraz straśnie boję się synowej. Piekielnica z niej je a piekielnica! Za tę zgubę to mnie, ani chybi, z chałupy wygna. To i gdzie się podzieję... kto mnie weźmie, takiego starotę?
I dalej dziadek płacze, aż się trzęsie.
Myśli Wszemił:
„Toć mam w torbie grosz. Nie napracowałem się na niego, bom go przecie znalazł na tatarskim gościńcu. Lekko mi przyszedł, niech lekko pójdzie. Oddam go staremu".
I wyjął z torbeczki grosz, i starkowi do garści go wcisnął.
- Naści, dziadoszku. Grosz to rzetelny, jeno baczcie, cobyście i tego nie zgubili.
Stary z radości objął chłopaka za nogi, w kolana go ucałował.
- Anim się spodział takiego szczęścia, anim się spodział! Jakże wam się, miłosierny człowieku, za to odwdzięczę? Weźcie chociaż ten kostur. Weźcie go sobie na wspominkę o mnie.
Ale zaledwie uszedł kilka kroków, myśli:
„Trza się wrócić, trza pomóc staremu dźwignąć się z ziemi".
Odwrócił się, a tu z dziadoszka ani śladu.
- Ho - ho... to się dziadowina uwinął! - zaśmiał się Wszemił i znów pomaszerował gościńcem.
A idąc, bacznie rozglądał się po zagrodach. Do której pośmiałkuje się zastukać?
Chyba do tej. Upodobała mu się. Przed chatą było czysto
umiecione i wysypane żółtym piaskiem. W ogródku barwiły się kwiatki, a na przyzbie siedział kotek i mył się prawą łapką.
Zastukał do drzwi. Na dobrych ludzi trafił. Wieczerzą go ugościli, w stodole na sianie przenocowali.
Zawędrował Wszemił do wsi, z której był rodem. Ale tam po tatarskim najeździe z dawnej wsi już ani śladu. Nowe zagrody, nowi ludzie.
Myśli chłopak:
„Gdzie bądź na służbę się zgodzę. Do najbliższego grodu pójdę, ponoć tam kasztelan pasterza potrzebuje".
I poszedł do Tyńca.
O tym pasterstwie to już mu ludzie gadali. Jeno zawsze przy tym uśmiechali się. Nie do bydła pasterza tam trzeba ani do stadniny końskiej. Nie do owiec, nie do trzody ani nawet nie do gęsi czy indyków.
To jaki pasterz na kasztelanii potrzebny?
Poszedł. Zaszedł.
Przez most zwodzony, przez bramę na podwórzec go wpuścili, na kasztelańskie pokoje prowadzą.
Wyszedł do niego sam ksztelan i tak mówi:
- Takiego mi pasterza potrzeba, co potrafi upilnować na łące tysiąc zajęcy. Musi paść je przez miesiąc. Jeżeli przez ten czas żaden zając mu nie ubędzie i jeżeli potem spotrafi mi cały worek bajek naopowiadać - to pasterz ten dostanie córkę moją za żonę i dziesięć wiosek w jej wianie.
Ale jeżeli mu przez ten czas chociaż jeden zając zginie - to będzie musiał już do końca życia darmo na kasztelańskiej ziemi pracować.
No, namyśl się. W południe mi odpowiesz.
Pokłonił się Wszemił i z kasztelańskich komnat na podwórzec wyszedł. Zaraz go tam kilkoro ludzi obstąpiło. A skąd jest? A po co tu przybył? - wypytują.
Nic o sobie Wszemił nic wspomniał, jeno mówi, co przyszedł na pasterza się zgodzić, do tych zajęcy...
- Oj, nie bądź głupi - szepcą mu ludzie, a oglądają się, czy karbowy ich nie słyszy. - Pomyśl jeno, jakże ci zajęcy na wolności upilnować?
- Toć to ci wszystkie w jednej chwili rozbiegną się w świat.
Już tu wielu takich głupich było. Tera do końca życia niewolnikami kasztelana ostali.
- Widzisz ich tam? Kamienie dźwigają, drugie ogrodzenie dookoła zamku murują.
Popatrzył Wszemił na niewolników, ale myśli: „Cały worek bajek nagadać, to przecie spotrafię, bom się niemało w tatarskiej niewoli przy wspólnym ognisku nasłuchał. A z tymi zającami... może mi się poszczęści? Może mi żaden nie ucieknie?" I mówi:
- Juścić to prawda, ale spróbuję.
- E, nie leź wilkowi w gardło. Idź se do jakiej niebądź królewskiej wsi. Na królewszczyźnie łan ziemi dostaniesz albo i kilka, ożenisz się, wolnym kmieciem se będziesz.
A Wszemił na to:
- Co robić... kiej mi się chce spróbować z tymi zającami. Ludzie dalej mu odradzali. Żal im chłopaka. Młody jest,
śmigły i pięknej urody.
Ale Wszemił się uparł będzie: pasł zające i będzie.
Słonko na niebie wspięło się na najwyższą godzinę. Południe. W podwórzu dzwonią na obiad.
Idzie chłopak na kasztelańskie pokoje.
- Ostanę tu, miłościwy panie. Będę zające pasał.
Rad kasztelan, że sobie zdobędzie nowego niewolnika. Uśmiechnął się i powiada:
- No, to idźże se do czeladniej kuchni na obiad. A po południu karbowy ci zające wyda.
Tak się i stało.
Po południu karbowy kazał stodołę otworzyć. Myk, myk, myk... tysiąc zajączków wyskoczyło na podwórze.
Ludzie się przyglądają. Jedni zafrasowani, bo im chłopaka żal, inni się śmieją, a wszyscy ciekawi. Wydobył z torby fujarkę podarowaną mu przez pierwszego dziadoszka i zatiurlikał na niej.
Aż tu co za dziw!
Zajączki, co po całym podwórcu rozbiegły się były i urządzały gonitwy a kicanki - teraz zbiegły się do kupki, ustawiły się czwórkami jak wojsko i czekają.
Ruszył Wszemił ku otwartym wrotom na most, ruszyły za nim zajączki kic-kic-kic, a baczą, coby czwórki były równe, coby jeden zając drugiego nie wyprzedzał.
Ludzie aż usta pootwierali z tego dziwu. Karbowy do roboty ich nie zagania, bo sam się zacudował, stoi jak słup i oczy wytrzeszcza na to zajączkowe wojsko.
Dopiero się ludzie przecknęli, gdy ostatnia czwórka za mostem im zniknęła.
Przyszedł Wszemił z zajączkami na wyznaczone pastwisko.
Wesoło mu.
„No, z wyprowadzeniem zajęcy to mi dobrze poszło, ale co tera. żeby mi się nie rozbiegły?"
Wbił w ziemię kostur, ten kostur, który dostał od trzeciego dziadka. Aż tu nowy dziw!
Zajączki dookoła kostura się gromadzą, jakby je sznurkami przyciągał. Na boki nie uciekają, pasą się spokojnie.
Co w jednym miejscu trawę wyjedzą, to Wszemił dalej kostur przenosi, a zajączki za nim i znów na tej innej części łąki dookoła kija pięknie się pasą.
Ale się zdarzyło, że ku łące nadleciało od lasu kilka wron z wielkim krakaniem. Trzy małe zajączki zlękły się i kic-kic-kic uciekły na boki.
- Ej, wy małe Kubusie, nie bójcie się! Do gromady!
I nie myśląc nawet co robi, Wszemił strzelił z bata, z tego bata, który mu podarował dziadoszek spotkany na ugorze.
Zajączki w tej chwili zawróciły i do stada przybiegły.
Wielkie zdumienie ogarnęło Wszemiła.
„Kiej na fujarce gram, zajączki za tym głosem idą. Kiej kostur w ziemię wbiję, zajączki dokoła niego się pasą. A z bata strzelę, to który Kuba od stada odszedł - zaratko wraca. To ci dary, to ci czarodziejskie dary od dziadoszków dostałem!"
Tego dnia wieczorem karbowy zajączki liczy. Wszystkie są.
Na drugi dzień wieczorem karbowy liczy - żadnego nie brakuje.
I trzeciego dnia nie brakuje, i czwartego.
„Co? Ten chłop, ten pasiszarak córkę mi za żonę weźmie! Dziesięć wsi mu będę musiał podarować! Trzeba szukać ratunku, póki czas, póki czas!"
Rada w radę, rada w radę - uradzili.
Na drugi dzień pasie Wszemił zajączki na łące. Aż tu widzi, coś się ku niemu od zamku toczy. Cości malutkie, grubiutkie jak beczułka, na nóżkach jak pieniuszki.
A cóż to? A któż to?
Kasztelańska kucharcia.
Przytoczyła się ku łące i do Wszemiła:
- Pasturku miły, poratujcie mnie, poratujcie!
I udaje, że płacze, zapaską trze oczy, coby były czerwone.
- Dla jegomości pana kasztelana piekłam comber zajęczy. I spalił on mi się, spalił na węgiel! Co ja, nieszczęsna, tera zrobię. To był już ostatni szarak, ostatni z tych upolowanych. Kasztelan mnie wypędzi, zasług nie da, psami wy-szczuje. Poratujcie mnie! Przedajcie mi jednego zająca na nowy comber.
I pasterzowi do garści talarka wciska. Pomiarkował się Wszemił. To sidła na niego. To jeno po to, aby jednego zajączka w stadzie brakowało. Ale mówi:
- Bierzcie sobie tego talarka z powrotem. Przedawać nie mogę, bo to nie moje. Ale was poratuję, zajączka dam. Jeno mi za to zatancujcie, bo mi się tu przecie cni a cni samemu na pastwisku.
Kucharcia rada, że jej się tak łatwo uda kasztelańskie przykazanie spełnić, ujęła prawą ręką prawy brzeg fałdzi-stego wełniaczka, lewą lewy i nuż obertać się, grubymi nóżkami drobić, hołubczyki wycinać, jak piłeczka podskakiwać, wyginać się, przeginać, koła i kółka zataczać.
Ubawił się Wszemił, uśmiał się, aż w końcu mówi:
- No, będzie już, będzie dość, boście się zadychali. Tera wam zajączka złapię. I pierwszego z brzegu zająca chwycił, kucharci go podał.
Baba zająca w zapasce utaiła i wielce rada ku zamkowi podyrdała.
A gdy już wchodziła na zwodzony most, Wszemił z czarodziejskiego bata puknął!
Na ten przyzyw zajączek smyrg! z zapaski i galopem do stada przybieżał.
I znów cały ich tysiąc dokoła kosturka się pasie.
Hej, na łące wesoło, na zamku ponuro.
Kasztelan klnie, kasztelanka płacze, kucharcia owiązała głowę chustką, że to niby zęby bardzo ją bolą, ale to k'temu, aby się do nikogo nie odezwać. A zła, a hałasi! Garnkami tłucze, rożnami smyrga, patelniami zbyrczy
- aż huczy.
Co robić? Co robić?
I znów rada w radę, rada w radę - uradzili.
Minęło kilka dni.
Idzie teraz na łąkę kasztelanka. Przebrała się za wiejską dziewczynę, splowiały wełniaczek, wianek kwiatów na głowie, drewniane paciorki na szyi, wiklinowy koszyk w ręku.
Przyszła, uśmiechnęła się do Wszemiła i kłamie:
- Chciałabym kupić zajączka na chowanie. Ojciec chcą, coby mu się w gaju zajączki rozmnożyły, bo musi do klasztoru co roku daninę dwudziestu zajęcy składać. Zająca już mamy, samiczka nam potrzebna.
- A jakże to ojciec im wytłumaczy, coby w las nie uszły, coby po kasztelańskich polach nie skakały? Łacno je tam mogą na łowach ustrzelić.
-A to... a to... namyśla się dziewczyna, jak by się wykręcić.
- Ojciec nasz zagajnik ogrodzili.
Poznał Wszemił od razu, co to nowa na niego pułapka, ale mówi:
- Ej, takiej urodnej dziewczynie nie będę zajączki przeda-wał, jeno jej którąś ze stada podaruję. Ale trza, cobyś mi się dziesięć razy ukłoniła.
Ano, dobrze.
Kasztelanka dyga przed Wszemiłem i tak, i owak, i jeszcze inaczej, coraz niżej, coraz pokorniej.
Chwycił Wszemił zajączkę i do wiklinowego koszyka ją wsadził.
- No, niechże się wam zdrowo w tym gaju chowa i co roku dwanaścioro drobiazgu rodzi - roześmiał się.
Kasztelanka rada, koszyk chusteczką nakryła i niby to do wsi odchodzi. Ale zaledwie do pierwszej kmiecej zagrody doszła, zaraz ku zamkowi skręciła.
Wszemił bacznie ją wypatruje, a gdy zobaczył, że już do zamkowej bramy dochodzi - z bata strzelił.
Zajączka smyrg! i galopem do stada wróciła.
Znów na zamku zmartwienie, znów narady i narady, jak by zajęcze stado umniejszyć!
Przeszedł tydzień, przeszedł drugi. Myśli kasztelan:
„Teraz ja do niego pojadę. Przecie mnie się szarak nie wymknie jak babom. Niechaj tylko nikt o tym nie wie".
Kazał córce iść na strych i tam w skrzyniach ze starą odzieżą wyszukać jakiś najbardziej przez mole zjedzony żupanik. Wdział go, powrósłem się opasał. Sam cichcem wyprowadził ze stajni najlichszą szkapinę, zamiast siodła założył na konia parciany worek i pojechał na łąkę.
Pozdrowił grzecznie Wszemiła i zbiedzonym głosem mówi:
- Dobry człowieku, przedajcie mi, ale niedrogo, jednego zajączka. Niechże choć raz w życiu poznam, jak zajęcze mięso smakuje.
Wszemił od razu poznał kasztelana, ale udaje, co nie wie, z kim gada.
-Jakże mógłbym brać od was pieniądze! Toć widzę, żeście biedota a biedota. Bez pieniędzy zajączka wam dam, jeno mi musicie jedną rzecz wykonać.
- Chętnie, zrobię chętnie...
- Widzicie tego wsiowego Burka, co po miedzy biegnie i ogonem macha?
- Juścić widzę, widzę...
- No to bieżcie chyżo i trzy razy pocałujcie go w nos. Kasztelan strasznie zajątrzył się w sobie. Co ten chłop sobie myśli?
Ale... trudna rada. Jeśli przez to dziesięć folwarków ocali, od zięcia-chłopa się ocali... Nie ma innej rady. Trza tego kundla... Aż się skurczył w sobie, ale pyta:
- A można przez listek?
- Niechże będzie przez listek. Kasztelan puścił się na piechotę za psem.
- Buruś, Buruś, na tu, na... Dobry piesek, ładny piesek. Nie uciekaj, zaczekaj... Buruś, Buruś...! Tak przymilnie Burkowi słodzi, że piesek stanął.
A wtedy kasztelan przyklęknął na miedzy, zerwał listek babki, przyłożył go do kundlowego nosa i kundlowy niu-chacz posłusznie ucałował.
Wrócił do pasterza zły - aż czerwony.
- No, zrobiłem, coście chcieli.
- Widziałem, widziałem. Spełniliście moją wolę, to i ja waszą spełnię.
Złapał Wszemił pierwszego z brzegu zająca i kasztelanowi go podał.
Kasztelan mocno uchwycił szaraka za uszy i za skórę na karku, po kamieniu na szkapinę się wdrapał i na swej chudej trzęsikotce ku wsi odjechał.
I znów tak samo, jak jego córeczka, od pierwszej zagrody w brzozową aleję skręcił i do zamku truchcikiem jedzie.
Gdy już był blisko zwodzonego mostu, Wszemił z bata strzelił.
A wtedy w zajączku ocknęła się niepojęta siła, niepojęta śmiałość. Z garści się wyszarpnął - z konia hul! na ziemię! Tylko się za nim zakurzyło, tak pocwałował do swych braci.
Kończy się czwarty tydzień. Karbowy co wieczór zające liczy i co wieczór kasztelanowi melduje:
- Żadnego zająca pasterz nie stracił. Jak był tysiąc, tak jest tysiąc.
Co tu robić! Co tu robić?
Kazał kasztelan do kolaski cztery konie założyć i po innych kasztelanach, po wojewodach, po starostach jeździ, o swym strapieniu opowiada.
A wszyscy jednakową dają mu pociechę:
- Toć jeszcze, jak waszmość powiadacie, worek bajek musi nagadać! Tu go złapiecie! Choćby całą noc opowiadał, wołajcie, co jeszcze worek niepełny. Nie da rady, niewolnikiem waszym ostanie.
Wrócił kasztelan do Tyńca i kazał na drugą niedzielę przygotować wielką ucztę. Wszystkich kasztelanów, starostów, wojewodów z żonami, z córkami na tę ucztę zaprosił.
A gdy się już wszyscy pozjeżdżali, kazał na zamkowe pokoje przynieść wielki wańtuch4* od wełny i zapowiedział,
żeby w czasie wieczerzy pastucha od zajęcy zawołać na opowiadanie gadek.
Dowiedział się o tym Wszemił, do zarządcy zamku pobiegł i powiada:
- Miłościwy panie, każcież mi ze szatni pańskiej wydać należyty strój, cobym przecież na zamkowe pokoje poszedł odziany jak przystoi.
Popatrzył zarządca na siermiężynę Wszemiła i mówi:
- Juścić, co prawda, to prawda. W takich łachmanach nie możesz się pokazać na pańskich pokojach.
Dali Wszemiłowi piękny żupan5', szeroki pas, żółte buty, czapkę z pawimi piórami.
Wyszorował się Wszemił w rzece, zamkowy kędziornik równo, pięknie mu włosy na czole zrównał, na ramionach przyciął. A potem, jak się zaodział w ten bogaty strój, to się w czeladniej kuchni ludzie nie mogli nacudować, jaki to z niego piękny chłopak się okazał.
W zamkowej jadalni goście dokoła stoły poobsiadali. Jedzą, piją, weselą się.
- Zawołać pastucha - przykazuje kasztelan. Ano, wszedł Wszemił - wysoki, zgrabny, urodny. Wszystkim pannom oczy się ku niemu zaśmiały. Wszystkie
panny zazdrośnie na kasztelankę spojrzały. Wszystkie szepnęły:
- Jakby to o mnie... Wnetki zaczęłabym pacierze odmawiać, coby mu się udało pełniuśki worek nagadać.
A kasztelanka westchnęła:
- Okrutnie wielkie wańtuszysko pan ojciec kazali przynieść. Stanął Wszemił na wyznaczonym miejscu, worek przed
nim na drewnianych kozłach zawiesili.
Zaczął opowiadać.
Owe gadki, owe byle-niebyle, owe zdarzenia, to przy ognisku w dalekim tatarskim stepie zasłyszane, to na własne oczy widziane.
Jedna opowiadka straszniejsza od drugiej, jedna dziksza od drugiej...
Opowiadał, opowiadał całą godzinę.
Zasłuchali się goście. Jeść przestali, pić przestali... po dzikim stepie myślami błądzą.
Zdaje im się, że na dzikich koniach cwałują, że surowe końskie mięso jak wilcy szarpią.
-Dziwności, dziwności są na tym wielkim świecie! 1 Kasztelanka do pana ojca mruga.
- Zajrzyjcie do wora, panie ojcze, wiela ta już nagadane? Zajrzał kasztelan.
- Gdzie zaś, gdzie zaś... ani dno wora jeszcze nie zakryte. Aż nagle Wszemił powiada:
- No, będzie już tych straszności, tera cosik weselszego: Siedzę se raz w polu, zające pasę, aż tu przyjeżdża do mnie
biedaczyna. Żupanisko bez mole zjedzone, na szkapinie worek, strzemiona ze słomianych powróseł...
A ten biedaczyna był akuratnie tej miary, co nasz miłościwy pan kasztelan, i oczy miał siwe akuratnie jak nasz miłościwy pan kasztelan. I włosy miał siwiejące akuratnie...
Kasztelan na ławie kręci się niespokojnie.
„Co on gada, co on gada! A jeśli się goście domyśla?!"
- I ten biedaczyna chce ode mnie zajączka. A ja powiadam...
„Rety, rety, wszystko wygada! O tym całowaniu kundla w nos wygada!..." Aż poty na kasztelana biją! Więc zerwał się i do wora przyskoczył.
- Będzie dość, będzie dość ! - woła. - Już wór pełniuśki! A kasztelanka za nim:
EWA SZELBURG-ZAREMBINA
Chłopiec z Perły Urodzony
Dawno to było. Nie sto lat temu... i nie lat dwieście... lecz dawniej jeszcze.
W owe czasy dalekie, u stóp gór wysokich, u stóp skalistych Tatr rosła puszcza ogromna, nieprzebyta.
Hen, wysoko w górach Tatrach królował piękny, lecz straszny potwór - król Wężów, a w puszczy, poniżej, mieszkały okrutne smoki, które go strzegły i służyły mu.
Nikt z ludzi żyjących wśród górskich kotlin i dolinek nad potokami nie śmiał wejść w drogę straszliwemu królowi Wężów i jego okrutnym smokom.
Jednak nie uchroniło to górali od prześladowań.
Smoki, stwory nie tylko okrutne, ale i złośliwe, raz po raz wypełzały z ciemnych lasów na uprawne pola i niszczyły ubogie zasiewy. Dostawały się też do zagród i porywały bydło. Wielce też były łase na owce i gdy mogły dopaść stada na pastwisku, pożerały jedną owieczkę po drugiej, razem z wełną. A jako że każdy smok miał siedem głów i tyleż paszczy, więc za każdym razem po takiej napaści szkody bywały siedmiokrotne!
Krzywdowali sobie ludzie, i bardzo.
Ale jakże się to mierzyć człowiekowi ze smokiem!
Cierpieli.
Aż zdarzyło się, że jeden z pasterzy, ale nie stary, doświadczony baca ani nie jakiś roztropny, młody wiekiem juhas, ale chłopczyna - wyrostek, pierwszy raz zabrany na hale, juhasów pomocnik, hanielnik1), przez nieposkromioną
ciekawość zapragnął choć raz spojrzeć na bajecznego króla Wężów.
Wiadomo zaś było wszystkim, że tego właśnie ów potwór nie znosił, iżby go ludzkie oczy w jasnym świetle dnia oglądały.
I stało się było pewnego dnia letniego, upalnego, że hanielnik ów mały, któremu stary baca przykazał pilnować w szałasie ogniska rozpalonego pod kotłem pełnym mleka, co się na ser warzyło, że hanielnik ów kotła, szałasu i ogniska odbieżał, starego bacy nie słuchając... za juhasami i ich stadem w górę się puścił.
Tam, w górze, sam jeden wśród mylnych dróżek, wśród kamiennych głazów zbłądziwszy, na jakąś nieznaną przełęcz wyszedł niespodziewanie.
I cóż się stało.
Juhasów, którzy swe owce paśli w oddali, tylko sam głos chłopca doleciał przeraźliwy - he - chch! a z tej wysokości, jakby spod obłoka.
Co tam ujrzały jego chłopięce oczy? Tego nikt się już nigdy nie dowiedział...
Bo nagle wśród jasnego południa zerwała się w górach burza potężna z grzmotami, z piorunami, ze straszliwym łopotaniem wichru i chmur oberwaniem się tak ogromnym, że natychmiast cała okolica pokryła się szalejącymi wodami jak w czas potopu.
Juhasi w owej nagłej burzy połowę swych stad potracili. A szałasy, choć z grubych pni zbijane, moc wichru roz-burzyła jak mdłe kopki siana.
W chmurach czarnych, kłębiących się wściekle nad górskimi szczytami, niejeden podobno widział ogniste skrzydła, unoszące tęczowe cielsko króla Wężów, pełnego gniewu i ziejącego zemstą.
Nieszczęsny ów chłopak, ów ciekawski wyrostek-haniel-nik, co gniew potwora tak nieopatrznie wzbudził, przepadł bez śladu.
Przepaści wśród skał tatrzańskich jest wiek ' one swych ofiar nie zwracają!
Nie skończyło się jednak na jednej niewinnej ofierze.
Od tamtej pory król Wężów rok w rok, w ten sam dzień, jakby w złowrogą rocznicę, na wszystkie okoliczne wsie podhalańskie sługi swe jął nasyłać.
Raz byli to wężowie jadowici... Raz smocy siedmiogłowi...
Raz na czarnych koniach, w czarne zbroje zakuci ryce-rze-rabusie...
A jeszcze innym razem sam tylko wicher... Wicher obalający wszystko! Lub wody spienione, wszystko zagarniające i unoszące ze sobą!
Aniś, człowieku, wiedział, przed czym się strzec!... Czego się spodziewać!
Jaka i skąd na ciebie klęska spadnie...!
Wyludniły się wiec wsie. Pola uprawne zarastały chwastami. Dziczały nie strzeżone, nie pielęgnowane stada.
Przyszedł na Podhale strach. Przyszła niemoc urodzona ze strachu.
Nikomu nie chciało się ani weselić, ani pracować. Ani nawet żyć pod tą ustawiczną grozą!
Triumfował król Wężów nad ludźmi.
Triumfował - do czasu.
Bo oto, co się stało.
W jednej z wiosek, może to we Witowie, może w Chochołowie, a może nawet w innej stronie, koło Krościenka czy Czorsztyna, bo o tym stara baśń nie mówi wyraźnie - w każdym razie we wsi koło Dunajca, na ubogim gazdostwie żyła w miłości i zgodzie ze swoim mężem młoda, ładna kobieta.
Małżonkowie owi byliby szczęśliwi, gdyby nie to, że nie mieli dzieci.
A pragnęli ich gorąco. Szczególnie - gaździna. Szły jednak lata, rok po roku mijał, a w chacie nad Dunajcem nie słychać było dziecięcego szczebiotu i śmiechu.
Pewnego razu, gdy już wielki smutek ścisnął serce kobiety, a było to wiosną, w poranek słoneczny i świeży, wyszła ona przed chatę, ręce na głowę zarzuciła i śpiewała z pełni smutnego serca: Pocieszenia nie mam, w polu go nie siewam, pocieszże mnie, Boże, skąd się nie spodziewam...
Pocieszże mnie, pociesz na samotnej doli, bo bez dzieciąteczka serce matce boli.
Kolebałabym go, syneczka małego, uczyłabym światu jak czego dobrego.
Pocieszenia nie mam, w polu go nie siewam pocieszże mnie, Boże, skąd się nie spodziewam...
Ledwie przebrzmiały słowa piosenki nuconej przez kobietę, gdy nagle stanął przed młodą gaździną, zdziwioną tak niespodziewanym zjawieniem - Dziad Wędrowny. Chłop w sobie krzepki, choć wiekowy. Białą miał, długą po pas brodę. Kierpce na nogach, grubo zakurzone. Sakwy mu wisiały przez ramię. W ręku trzymał kij sękaty, którym swe kroki podpierał. Rzekł, iż jest człowiekiem wędrownym, z dróg dalekich, i poprosił, żeby mu pozwolono spocząć chwilę na progu chaty.
- A i czemuż na progu tylko? - obruszyła się dobrodusznie młoda gaździna, dotknięta w swej gościnności: - Wejdźcie, proszę, do izby! Po waszym zakurzonym odzieniu i spoconym obliczu widzę, że idziecie długo bez większego odpoczynku. A możeście spragnieni i głodni? Mam świeżo udojone mleko. Ugaście pragnienie, posilcie się!
- To prawda, z daleka i długo idę. Anibyście uwierzyli - skąd! Pragnienie mnie pali. Chętnie je ugaszę.
- Pijcie do woli!
- Bóg zapłać! Widzę, niebogaciście, a przecież szczodrzy jesteście i gościnni.
Tylko widzę i to, że was jakowyś smutek trapi. Czego waszemu sercu brak? Mówcie, a szczerze. Może znajdzie się jaka rada...
Westchnęła kobieta. Dobrze z oczu patrzyło Wędrownemu Dziadowi - przysiadła obok gościa na ławie i zwierza się szczerze ze swej troski serdecznej.
- Gdy widzę we wsi matki szczęśliwe, otoczone dziećmi... gdy słyszę po innych chatach dziecięce głosy i śmiechy - tęsknota ściska mi serce: ani ja córki nie mam, ani ja nie mam syna...
Słucha Dziad, brodą kiwa w zrozumieniu.
- Żal mi was, dobra kobieto. A zawżdy dobrem za dobre trza płacić. Może więc i znajdzie się jakowaś rada, żeby wam w trosce serdecznej dopomóc. Różne to ja znam stare sekreta. Słuchajcież!
- Ady słucham! Cała w słuch się zamienię!
- Rzekłem ja wam już, gaździno, że z dalekich stron idę. Niezwyczajne to strony!
- Opowiedzcież!
- Byłem ja w miejscu zaklętym, w miejscu, kędy w górach ukryte wielkie skarby leżą...
- Skarby? A prawda, słyszałam, jeszcze dzieckiem będąc, że poniektórzy ludzie wedle tajemniczych znaków szukali skarbów po jaskiniach, po grotach...
Roześmiał się Dziad Wędrowny w gęstą, białą brodę.
- Na tych, co ze złymi myślami skarbów zaklętych pragną i szukają, stróż tych skarbów, Podskarbi, kamieniami ciska, precz goni! Masz wiedzieć, kobieto, że Złotego Miejsca nie znajdzie nikt, kto ma na myśli wzbogacić samego siebie, po władzę nad innymi sięgać albo wynosić się nad innych z pychą.
Czyste sumienie trzeba po temu mieć i umiarkowanie... A kto mnie tę tajemnicę zwierzył, tego ja wam, gaździnko miła, powiedzieć nie mogę, ale wam powiem, com sam widział.
- O moi złoci! Coście widzieli? Co?
- W górach, wysoko, na Jeziorem Rybim, co je także Morskie Oko zowią, za Lodowym Jeziorem i za Jeziorkiem Żabim, idąc drogą niedźwiedzi, co na czarne, słodkie jafery2) i brusznice czerwone wychodzą, napotkałem ja wielkie spady, z których wody szumiące spadają.
Pod tymi spadającymi wodami przejść musiałem. Przeszedłem.
- Przeszliście? I co dalej?
- Za wodospadami był w skale chodnik wąski, świstaków dróżka, nim poszedłem.
- Daleko?
- Jakoby na strzelanie z łuku.
- I co? I co?
- Rósł tam smrek, sam jeden wśród kosodrzewiny. Od tego smreka szła ścieżynka stroma, przez kozice kopytkami wydeptana, ledwie-ledwie widoczna dla ludzkiego oka. I poszedłem tą stromą ścieżyną.
- Daleko?
- Na dwa strzelania z procy. I wyprowadziła mnie ta ścieżyna przed skałę wielką, na którą już tylko orły latają. A w tej skale wdziałem przepaść-rozpadlinę.
- Szeroką?
- Na ciśniecie kamieniem. -1?...
- I tę przepaść-rozpadlinę... przeskoczyłem.
- Och!
- Potknąłem się, a nie upadłem.
- Czar! Czar!
- Stało się tak, bo wielcem pragnął i ufał. Ale to nie był koniec drogi. Musiałem po drugiej stronie rozpadliny odwalić kamień wielki, zagradzający wejście do groty ze skarbami.
- ... ze skarbami! -1 uczyniem to.
- Tacyście to w sobie mocni?
- Dobre moce były ze mną. Pomogły. I ujrzałem wtedy we wnętrzu góry salę wielką i jasną jak złota polana. Wysypana była cała złotym piaskiem, a strop jej wspierały słupy srebrne. Pod ścianami zaś stały brunatne i świecące garnki, wyrobione z przedniej miedzi. Każdy garnek wielki jak beczka od wina!
- Dziwy dziwne prawicie... Cóż było w owych miedzianych garnkach?
- Były tam karbunkuły i onyksy, i beryle, i wszelkie inne drogie kamienie, wielkości jako ziarno pszeniczne i jako groch polny, i jako orzechy laskowe, i jako kokoszę i gęsie jaja,
- Widzieliście to? Na własne oczy widzieliście? Dziw, dziw! I co?...
- Widziałem. Poniektóry napchałby sobie sakwy tymi kamieniami drogimi, tym piaskiem złotym - nie do udźwig-nienia!
-A wy?
- Mnie było nic po tym! Mnie słoneczko lube złotem obsypuje ciepłym, a księżyc srebrem swym srebrzy. Mnie rosy poranne i wieczorne drogę ścielą diamentami... Nie tegom ja szukał!
- Laboga! Czegoście więc szukali...?
- Maluśkiej jednej rzeczy... Ale słuchajcie dalej pilnie.
- Słucham! Cała jestem w słuch przemieniona!
- Za ową złotą salą ujrzałem był łączkę z trawą jako szmaragd zieloną. Tam woda ze skał siklawą, jakoby szklaną, spadała. A z ową wodą z wysokości lecącą wiecież wy, co chrzęszcząc a dzwoniąc spadało?
- Co?! Co?! Co?!
- Perły.
- Perły...?!
- Perły. Jeżeli sito pod taką wodę podstawić i czekać chwilę niemałą, niedużą, wiecież wy, co w tym sicie człek znajdzie?
- Perły?
- Właśnie. A pośród mnóstwa owych pereł trafić się może nad wszystkie urodziwa, droższa!... Zaczarowana Perła.
- Zaczarowana, nad wszystkie urodziwsza, droższa...
- Tę ci ja znalazłem szczęśliwie i tę ze sobą niosę...
- Tę perłę niesiecie ze sobą?
- ...aby ją w podarunku złożyć.
- W podarunku? Co wy! Taką perłę...! Perłę Zaczarowaną w podarunku? I dla kogo?
- Dla kogo? Ano dla tej kobiety, o której sąsiedzi zgodnie powiadają, że jest uczciwa, uczynna, dobrego serca, czystych myśli, spokojnego sumienia, a jeszcze w życiu prawdziwej radości nie zaznała.
Zamilkł dziad i po chwili, niby to na młodą kobietę nie patrząc, piosenkę jej codzienną spod białej brody cichusko zanucił:
...pocieszenia nie mam
w polu go nie siewam,
pocieszże mnie, Boże,
skąd się nie spodziewam...
- i spytał jeszcze ciszej:
- Nie wasze to słowa, nuta nie wasza, gaździnko?
Ale kobieta i tchnąć nie śmiała, nie tylko ust otworzyć! Serce jej biło jak szalone.
A ona myślała prędkimi myślami: „Skąd mi ta łaska? Skąd mi...?"
Dziad mówił dalej z powagą wielką w głosie. Z powagą, ale z życzliwością:
- O tobie, młoda gaździno, ludzie mi powiadali. Dla ciebie ta Perła Czarodziejska będzie. Bierz ją oto z moich rąk. I... niech ci się szczęści!
Wyciągnęła drżącą dłoń kobieta - wierzy, nie wierzy, ufa, nie ufa.
- Czy ja śnię...? Trzymam w palcach Perłę prześliczną. Blask od niej bije mlecznoróżowy... Krew z mlekiem, w słońcu wykąpane! I cóż mam począć z tym klejnotem?
- Połóż tę Perłę na piersi. Ciepłem serca Perłę tę ogrzewaj. Aż przyjdzie czas...
- Jaki czas? Kiedy?
- O nic mnie więcej, kobieto,nie pytaj! Perłę na sercu noś...! Perłę na sercu noś... noś Perłę...
A gdy Wędrowny Dziad te słowa wymawiał, głos jego i postać oddalały się sprzed oczu młodej kobiety, jako się mgła i echo sprzed oczu i uszu ludzkich oddalają.
Jeszcze przez chwilę zdało się jej, że go widzi, słyszy, ale - nie. Sama siedzi na ławie obok glinianej misy z mlekiem.
-Przebóg! Czy się Wędrowny Dziad w powietrzu rozwiał? A może to był sen...?
Aliści Perła jest, została! W palcach ją trzyma. Co robić? Co robić...
- Zrobię, jak ów mi rzekł. Na sercu ją sobie położę. Oto ją kładę na serce. O, niechże mi się poszczęści!
Perło mleczna,
Perło biała,
daj dzieciątko
z krwi i ciała!
Daj dzieciątko upragnione
ponad berło i koronę...
Perło mleczna,
jutrzenkowa,
to, co w sobie
szczęście chowasz,
udziel szczęścia mnie, kobiecie,
niech urodzę piękne dziecię.
Bohatera niech wychowa
Perła biała, jutrzenkowa!
I stało się, że gdy upłynął czas, młoda gaździna urodziła dzieciątko białe i różowe jak perła najśliczniejsza.
Uszczęśliwieni oboje rodzice nazwali swojego syneczka Perłowiec, czyli Chłopiec z Perły Urodzony.
Malec rósł szybko i chował się zdrowo.
Gdy tylko podrósł na tyle, że zdał sobie sprawę z nieszczęść, jakie sprowadzał król Wężów na wioski podtatrzańskie, jął dniem i nocą przemyśliwać, jak by to zrobić, żeby temu bezprawiu, tej przemocy kres położyć.
Pewnego razu, gdy Perłowiec owce ojcowskie nad Dunajcem pasał i trwał w tych rozmyślaniach, wynikła przed nim prześliczna leluja, biała jako perła.
Zadziwił się chłopiec:
- Lelujo, lelujo, skądeś się tu wzięła? A ona mu ludzkim głosem odrzekła:
- W dolinach urosłam, w górach się rozwiłam.
I tak ze sobą dalej rozmawiali. ;
Perłowiec mówił:
- Kiej leluja wonie? Kiedy się rozwinie?
A ona:
- Przypatrz mi się, chłopcze, nim mi krasa minie.
- Kiej leluja kwitnie, wtedy ją targają.
- U mnie się o ciebie ludzie wciąż pytają.
Pytają się ludzie, że ci pora idzie ratować swych braci w ciężkiej, twardej biedzie! A na to jej Perłowiec:
- Dajże mi, dajże mi braci poratować albo mi w czym pomóż, albo mi co poradź!
A leluja, która ludzkimi słowami przemówiła do chłopca Urodzonego z Perły, ludzkimi słowami oznajmiła mu także, iż na Siodełku w Pieninach broń znajdzie do walki z królem Wężów i ze smokami.
Tak więc według wskazówek cudownej lilii tatrzańskiej znalazł Perłowiec na Siodełku w Pieninach leżącą maczugę, z pnia bukowego urobioną, krzemieniem ostrym gęsto nabijaną.
Podnieść tej maczugi jednak nie mógł. Za ciężka była ona na jego młode siły.
Co począć?
- Ano, nie zniechęcać się, wiary nie tracić, siły w sobie rozwijać - poradził ojciec, który nie mógł mu już długo radzić, jako że ciężką chłopską pracą wycieńczony, dokonywał już żywota gasnącego jak świeca.
Wziął się Perłowiec do dźwigania ciężarów.
Już najgrubsze smreki, już jodły wysokie z korzeniami sam wyrywał i na ramieniu je, jak palicę, nosił, a maczuga wciąż jeszcze podnieść mu się nie dała.
Po cichej śmierci ojca, szczerze opłakanej w chacie, matka już tylko doradczynią być mogła synowi.
Widziała ona wysiłki Chłopca z Perły Urodzonego i taka oto rada przyszła jej z serca do głowy, którą to radą po namyśle z synem się podzieliła:
- Trzeba poprzysiąc sobie, że ta broń cudowna tylko przeciwko złym mocom obrócona będzie przez ciebie.
Poszedł Perłowiec za radą mądrej matki. Na Siodełku w Pieninach złożył uroczystą przysięgę wobec nieba i ziemi, wobec słońca i wody Dunajcowej, wobec
wszystkiego, co chodzi, fruwa, pełza i pływa, że tę broń przeciwko nikomu, jeno przeciwko złemu wymierzy.
A gdy tylko ta jego przysięga została wymówiona, dała mu się maczuga podnieść, tak lekko jak piórko!
Tedy ją uradowany wziął i od razu z nią na spotkanie smoków ruszył.
A wesoło szedł.
A szedł śpiewający:
Czy ja chłopiec nie młody, czy ja nie mam urody? Siwe oczy, czarne brwie, jak podskoczę, las się gnie!
Była to pieśniczka górskich junaków, niejeden raz w Tatrach echo po szczytach budząca.
Gęsiołki mi grają, basiczki basują, a moje nóżeczki po borach tańcują! Hej!
Szedł wesoło Chłopiec z Perły Urodzony. Wstępował z hali na halę, coraz wyżej w słoneczne blaski na bujnych ziołach leżące.
Dziewczęta przy owcach, przy krowach na halach stróżowały, a widząc go tak wesoło i szumnie idącego czuły, iż im serca biją z trwogi o tego junaka, by go we wichrach skalnych, w przepaściach, złe nie spotkało. Jedna nie wytrzymała, zaśpiewała za nim:
Żal mi cię, żal mi cię, drogi aksamicie, ja cię nie odżalę, całe moje życie!
Roześmiał się Perłowiec niefrasobliwie żartobliwie, odśpiewał dziewczynie:
Nie żałuj, nie żałuj, dziewczę pod wstążkami, kiedy idę prosto bić się ze smokami!
A na to już nie jedna, ale wszystkie, ile ich tam było, chórem:
Ej, chłopcze, ej, chłopcze, daj pozór na siebie, tam gdzie straszni smocy czyhają na ciebie!
I dalej to jedna, to druga łzy zapaskami ocierać, a wzdychać, a zza łez się uśmiechać wabnie, bo podobał im się ten zuchwały parobczak i rade by go widziały w szałasie między sobą na gawędzie lub w tańcu.
Ale Perłowcowi nie w głowie było teraz towarzystwo pięknych dziewcząt.
Macużka mi siostra, macużka mi żona, a ty, miłe dziewczę, ostań z Bogiem doma!
I poszedł Perłowiec między dziewczętami, ani się zatrzymał.
Przeszedł hale z szałasami pasterskimi, przeszedł las.
Wyszedł na rozległą pustać.
Tutaj zobaczył samotną chatę.
Drzwi chaty były zawarte. W okienku coś bielało niewyraźnie. Podszedł bliżej. Ujrzał za okienkiem mizerną, zabiedzoną kobietę, która mu się na wpół z trwogą przyglądała.
Zastukał.
Usłyszał:
- Ej, któż hań? ¦ - - Ja - odpowiedział z uśmiechem, na maczudze wsparty.
- O drogę spytać.
- A któżeś ty?
- Ja z Perły Urodzony.
- Co zaś tu robisz?
- Wędruję.
- Skąd?
- Od Bystrego Dunajca.
- To uciekaj, pókiś żyw, bo jak się obudzi ten, co tu w komorze śpi, po tobie, niebożę!
- Uciekał nie będę, skórom tu już przyszedł! A któż to taki straszny?
- Ujrzysz go zaraz, bo już idzie!
Rzeczywiście - w tej samej chwili za drzwiami wybuchł hałas, rozległy się ciężkie człapiące kroki i dał się słyszeć okrutnie gruby głos:
- Ej, któż hań?
Perłowiec bez drżenia odpowiedział:
- Ja Perłowiec od Bystrego Dunajca!
- Czego chcesz?
Chłopiec już się ze swymi zamiarami nie taił.
- Króla Wężów zabić! Smoków precz z Tatr wygnać!
- Ej! - zachrypiało grube, straszne głosisko zza drzwi zamknionych. - To się musisz naprzód ze mną bić, bo ja u króla Wężów za strażnika! Jak mnie przemożesz, to cię puszczę dalej, inaczej ani kroku nie postąpisz! Imię moje Wołoszyn, a jako się biję, to ci wnet pokażę!
Tu się drzwi chaty roztworzyły z trzaskiem i wytoczył się zza nich, w guńkę wełnianą odziany, chłop gruby, krępy, czarniawy, z pięściami jak bochny. A oczyskami błyska, jakby mu smolne żagwie pod okapistymi brwiami gorzały.
Obleciał tym palącym spojrzeniem smukłą, urodziwą postać młodego chłopca i warknął:
- Słuchaj no ty, Perłowiec, z Perły Urodzony, czym się będziesz bić ze mną?
- Ja? Tą macużką bukową, co ją na ramieniu niosę. A wy, Wołoszynie?
- Ja? Nie turbuj się o to! Wnet zobaczysz, byle ci jeno ze
strachu i dziwu oczy nie olśnęły, cha, cha, cha! Ale czasu szkoda, czas leci! Chodźmy bić się!
- Chodźmy!
Poszli. Sposobna dolinka leżała opodal za chatą, skałami
okolona.
Podbiegł ten chłopisko. Wołoszyn, do skały, chwycił ciężki kamień, przywalił nim poły swej guńki i guńka wyciągnęła się... w smoczy ogon! Rety!
Potem palce do gęby wsadził, szarpnął nimi gwałtownie i... wyciągnął już nie palce, a smocze pazury!
Rety! Rety!
Na koniec podskoczył - i cały stał się smokiem okrytym zieloną łuską. Smokiem ogniem ziejącym z siedmiu paszcz.
Rety! Rety! Rety! Z takim walcz!
Ale to z Perłowcem była sprawa.
Ten nie uląkł się smoka. Ba, jakby się przed muzyką, z gęślonków a basiczków, a dudów złożoną, do tańca zabierał, podrzucił kapelusz z orlim piórem wysoko nad głowę i roześmiał się, ale nie wesoło, a groźnie:
, Smocaszku, smocaszku, marne twoje życie!
E, kiebyś ty nie kradł, nie łapaliby cię!
Rozeźlił się na to smok Wołoszyn.
Kieby nas tu było takich smoków ze sto, e, toby my poszli da na ciebie prosto!
Odrzucił mu jeszcze groźniej Perłowiec: Niechby was tu było takich smoków stami,
to ja se wywinę macużką nad wami!
I wywinął!
I jak wywinął! Była to walka nad walkami.
Perłowiec nie dał się zmóc smokowi.
Walczył, uzbrojony w swą bukową maczugę, i podczas walki jeszcze znajdował czas i siłę, i ochotę, ażeby uśmiechnąć się i zaśpiewać:
Pióreczko mi wiją, koszulkę mi szyją, nie płaczże mnie, matko, bo mnie nie zabiją!
Gąsiorki mi grają, basiczki basują, moje rączki, nóżki tej walki nie czują!
Powiadają na mnie, żem ja zabił jagnię. A jam zabił smoka, strącę go z wysoka!
I bukowa maczuga Perłowca przebiła żelazną łuskę smoka.
Padł straszliwy stróż króla Wężów, smok Wołoszyn! A tu, gdzie go powalonego strącił Perłowiec, wyrosła natychmiast góra wielka i ciemna.
Tę górę ludzie nazwali później „Wołoszynem" i do dziś ją tak nazywają.
Tak skończyła się walka Perłowca ze smokiem, strażnikiem króla Wężów, któremu pomagał dręczyć i niszczyć ludzi.
Król Wężów widział ze swego ukrycia, co się dzieje, i trząsł się ze strachu pierwszy raz w swoim życiu.
A trząsł się ze strachu, bo czuł, że i on temu mężnemu Chłopcu Urodzonemu z Perły nie sprosta.
Tedy nie czekając, aż mu Perłowiec da posmakować swej bukowej maczugi, uciekł król Wężów głęboko pod ziemię i ogonem wejście do swej podziemnej kryjówki zawalił.
A że razem z nim skryli się jego sługusy i smoki, i wszelkie gady na jego żołdzie zostające, nikt już od tej pory na wsie podhalańskie nie napadał.
Tak to Chłopiec z Perły Urodzony obronił rodzinne Podhale od nękających potworów i na wdzięczność ludzką sobie zasłużył.
Wesół i szczęśliwy wracał Perłowiec do rodzinnej chaty nad Dunajcem.
A w jego tropy szła baśń, wierna towarzyszka bohaterów, ta, która zbiera i przechowuje o nich wieści, aby ślad bohaterstwa nie zginął dla potomnych.
Prędzej dunaj spłynie, prędzej góra zginie, ale dobra sława nigdy nie przeminie! Hej!
MARIA KRUGER
O wężowej wdzięczności
Działo się to w dawnych bardzo dawnych czasach. W tak dawnych, że nikt ich już dobrze nie pamięta i tyle tylko wiadomo, że działy się wtedy rzeczy możliwe tylko w bajkach.
W owych więc bardzo dawnych czasach żył w pewnej podgórskiej okolicy bardzo biedny chłop, którego zwano Bartusiem.
Chałupinę miał lichą, zabudowań gospodarskich w ogóle nie miał, a już o inwentarzu to nawet lepiej nie mówić. Jedną kaczkę miał siodłatą i tyle wszystkiego. Pożytku z tej kaczki wielkiego nie miał, bo jajek nie niosła, ale chodziła za nim wszędzie jak pies i kwakała wesoło. A Bartuś dbał o nią. Ho! Ho! Dogadzał jej ogromnie - a to świeżą trawkę dla niej zbierał, a to lebiody szczególnie soczystej dla niej szukał po łąkach, a to brał ją na ręce i do strumyka zanosił, żeby sobie popływała w czystej jak kryształ wodzie. A jakże, bardzo był ten Bartuś dbający.
Tak więc przez tę dbałość o kaczusię wybrał się pewnego dnia Bartuś trochę dalej od domu szukać lebiody i zielonej rzęsy, co zarastała niewielki staw w odległej dolinie połyskujący ciemną wodą. Wziął z sobą Bartuś przetak, aby łatwiej tej rzęsy zielonej nabrać, idzie kamienistą dróżką i pogwizduje wesoło. Nagle aż się zatrzymał. Bo mu się zdało, że ktoś jakby mu wtóruje. Najpierw pomyślał, że to może echo. Ale kiedy się wsłuchał, to przekonał się, że to nie
echo, tylko ktoś w pobliżu cicho, a pięknie poświstuje. Rozejrzał się wokoło - ale nikogo nie widać. Chciał więc ruszyć dalej, kiedy ktoś do niego zagadał:
- Pomóż mi, Bartusiu!
Bartuś znów obejrzał się za siebie, na boki. Ale gdzie tam! Nikogo nie ma! Powiedział wobec tego:
- Kiedy cię nie widzę! Gdzieżeś się ukrył?
- Pochyl się aby w stronę tego jałowcowego krzaka. Zbliżył się Bartuś do jałowcowego krzaka, który rósł
opodal, patrzy - a pod krzakiem wąż leży. Głowę podniósł i syczy, a poświstuje. A na głowie ma koronę z kropel rosy, co błyszczą w słońcu jak drogie kamienie. I Bartuś od razu poznał, że to jest wężowy król.
- Prośbę mam do ciebie, Bartusiu - zasyczał wąż - prośbę jedyną. Abyś wziął mnie do tęgo twojego przetaka i zaniósł aby trochę pod górę. A już ja cię za to wynagrodzę.
- Czemu nie, i bez nagrody to zrobię, panie królu wężowy - powiedział Bartuś i pokłonił się pięknie.
Potem włożył do przetaka węża w błyszczącej koronie i zaniósł pod górę. Tam, gdzie mu wężowy król drogę wskazał. A kiedy już przyszedł na miejsce i węża położył według jego życzenia na trawie, gad znów zasyczał:
- Wdzięczność moją królewską chciałbym ci okazać. Pochyl się nade mną. Posłuchał Bartuś, a król wężowy zasyczał. I wtedy poczuł Bartuś, że mu jakby wiatr ciepły głowę owionął. A król wężowy mówił dalej:
- Dałem ci teraz taką moc czarodziejską, że kiedy zechcesz, to świstaniem możesz burzę sprowadzić, pioruny zwołać i skały poruszyć. Może ci się to w życiu przyda, A ieraz zabierz swój przetak i zejdź w dolinę. Spotkasz tam na drodze orszak królewski i króla jadącego na karym koniu. Pamiętaj wtedy o mocy, którą cię obdarowałem.
Pokłonił się Bartuś w podzięce, przetak zabrał i wraca w dolinę, aby ze stawu rzęsy dla kaczusi nabrać, kiedy naraz usłyszał za sobą tętent i rżenie koni. Obejrzał się, patrzy ręką oczy od słonecznego blasku osłaniając, patrzy, a tam orszak królewski jedzie. A na przedzie sam król w czerwonym
płaszczu. Król koronę ma złotą jak samo słońce, a w ręku trzyma królewskie berło.
- Hej! - zawołał król. - Coś ty za jeden?
- Bartuś na mnie wołają, jasny panie królu.
- Hm, Bartuś, powiadasz? - Król podrapał się berłem w brodę i mówi dalej: - Utrudzony jestem wielce podróżą. Chciałbym spocząć pod dachem. Jest tu może jaki zajazd w pobliżu, abym mógł się zatrzymać na nocleg?
- Nie ma tu żadnego zajazdu w tej okolicy, jasny panie królu - powiada Bartuś.
- A dwór być może jest jakiś?
- I dworu żadnego też nie ma.
- Gdzież się wobec tego zatrzymam z moim królewskim orszakiem? Utrudzony jestem i rycerze moi też utrudzeni. A odpocząć musimy, gdyż jedziemy na wojnę.
- Rety! Na wojnę? - zadziwił się i przestraszył Bartuś.
- Nie bój się - łaskawie na to skinął berłem król. - Ja i moi rycerze pokonamy wroga. Ale przedtem spoczynku nam trzeba. Jest więc może w pobliżu bodaj jakaś chata, abym pod dachem mógł skłonić do spoczynku moją królewską głowę.
- Jest tylko moja nędzna chatynka, jasny panie królu, jeśli nią nie pogardzicie, tam znajdziecie dach nad głową.
Przyjął więc król gościnę u Bartusia. Zsiadając ze swego królewskiego konia od razu zauważył kaczusię, co na spotkanie Bartusia kołysząc się podreptała. Ucieszył się na jej widok król i zawołał:
- Hej, dworzanie, głodny jestem okrutnie! A więc dla zaspokojenia mojego królewskiego głodu co prędzej zabijcie tę kaczkę i upieczcie na ogniu.
Usłyszał to Bartuś i runął na kolana przed królem.
- Jasny panie królu, nie zabijajcie tej kaczki! Mleka jest trochę w chacie, chleba czarnego mam kawałek i kaszy woreczek. Ale kaczki tej nie zabijajcie. Sam ją odchowałem od maleńkości.
- Nie - powiedział srogo król - nikt nie może sprzeciwić się mojej królewskiej woli. Hej, rycerze, chwytajcie kaczkę i rozpalcie ognisko!
- Słuchamy cię, nasz królu - odpowiedzieli rycerze. Zamarło serce z żałości w biednym Bartusiu. „Rety - pomyślał - rety! A cóż ja pocznę?"
Spojrzał jeszcze raz na króla i widzi nad sobą oblicze królewskie wąsate i groźne. Aż naraz przypomniał sobie tego drugiego, wężowego króla. Przypomniał sobie o mocy, którą wężowy król go obdarował, i pomyślał sobie, że przecież spróbuje swej siły. Wstał więc szybko z kolan i świsnął głośno.
A zaledwie świsnął, wichura zerwała się ogromna, przeogromna. Zakręciło się wszystko, zakotłowało, patrzy Bartuś, a jaśnie król przez wiatr niesiony w powietrzu się unosi, aż czerwony płaszcz furkocze. Rycerze, niby liście jesienią wichrem są miotani, hen, aż nad dachem chałupy, nad drzewami. Wreszcie wiatr jaśnie króla na dach Bartusiowej chaty rzucił i tam się król zatrzymał przez to, że poszycia mocno się chwycił.
- Ratunku! Do mnie, rycerze i dworzanie! - krzyczał. Ale rycerze i dworzanie mijali go tylko w pędzie, wichrem niesieni.
- Ratunku! - wołał więc na próżno król swoim królewskim głosem.
A Bartuś pod boki się wziął i ze śmiechu się zanosi. Wreszcie powiada tak:
- Jaśnie królu! Jeśli odechciało już ci się mojej kaczusi, to wicher zatrzymam i bezpiecznie zejdziesz z tego dachu.
- Nie, nie chcę już żadnej kaczki! - jęknął król. - Tylko niech ten wicher ustanie.
Gwizdnął więc Bartuś, a wiatr zaraz posłusznie wiać przestał i król bezpiecznie się zsunął. Ledwie jednak na ziemi stanął, w tej samej chwili wrzasnął srogo:
- Hej, rycerze i dworzanie! Wiązać tego chłopa, a kaczkę na obiad mi szykować!
- O, toś ty taki, jasny panie królu? - zawołał Bartuś. - Poczekajże ty!
I znów zaświstał.
A ledwie zaświstał, pioruny zaczęły bić wokoło. Ale tak groźne, tak huczące i tak jasne, że ziemia cała zdała się być
wokoło w ogniu. Trzaskały te pioruny wokół króla i rycerzy tak, że z lęku nie wiedzieli, gdzie się schronić. I znów król, strachem zmożony, zaczął błagać Bartusia, aby te pioruny zatrzymał. Wysłuchał Bartuś i tym razem prośby królewskiej i znów zawierzył królewskiej obietnicy, ale ledwie echo po ostatnim piorunie ucichło, król zaczął wołać, żeby Bartusia wiązać, a kaczkę zabić i upiec.
- Hej, królu, mam tego dość! - wrzasnął, już na dobre rozgniewany, Bartuś. - Zaraz cię tu uspokoję. - I znów zaświstał. A tym razem na świstanie deszcz zaczął lać okrutny. Ale tak okrutny, że zdawało się, że strumienie i rzeki z nieba płyną. Król i jego rycerze mało się nie utopią, już im woda po szyję sięga, a Bartuś jakby nad wodą stoi i śmieje się z nich.
-Ratuj nas, ratuj! Każ, niech ten deszcz padać przestanie! - zaczął wołać król. - Przyrzekam, że nie chcę tej twojej kaczki.
Ale że Bartuś już dwa razy zawiódł się na królewskich przyrzeczeniach, więc nie bardzo mu teraz dowierzał. Aż w końcu dworzanie i rycerze królewscy prosić go zaczęli, żeby ich nie gubił za królewskie winy. Więc Bartuś prośby rycerzy wysłuchał i potoki deszczu zatrzymał. Woda zaraz w ziemię wsiąkła, a chmury rozeszły się i ukazało się słońce, aby ziemię osuszyć. Król swój czerwony płaszcz też na słońcu suszyć kazał, ale ledwie ten płaszcz wysechł, chwycili go dworzanie i Bartusiowi na ramiona zarzucili. A potem odebrali królowi koronę i berło i oddali Bartusiowi.
- Bądź ty teraz naszym królem - powiedzieli - boś lepszy i potężniejszy. Jedź więc z nami do grodu, gdzie w zamku zasiądziesz na tronie.
Roześmiał się Bartuś, bo mu się to bardzo spodobało, wskoczył na siodło królewskiego konia, koronę, co mu się na głowie przekrzywiała, poprawił i już miał berłem skinąć na znak, aby drużyna ruszyła, kiedy naraz na ziemię zeskoczył, pochylił się i wziął na ręce kaczkę.
- Jakżebym bez niej pojechał - powiedział do drużyny -wychowałem ją od maleńkości. W biedzie mi towarzyszyła, to i teraz jej nie zostawię.
O wężowej wdzięczności
I siedząc już na siodle, w żółty dziób kaczkę pocałował. A ledwie to zrobił, zamiast kaczki siedziała obok niego na koniu piękna królewna.
- Byłam zaczarowana - powiedziała i pocałowała Bartusia. A potem pojechali w świat razem z całą drużyną i byli bardzo szczęśliwi. A król, ten co był niedobry, został w Bartusiowej chacie i drwalem został.
JANINA SOCZYŃSKA
Zemsta Perkuna
Od dawien dawna prowadził przez ziemię polską handlowy szlak zwany „bursztynowym". W pierwszych wiekach naszej ery przybywali tu kupcy rzymscy po bursztyn, zwany wówczas jantarem, który często ceniony był wyżej niż złoto. Jeszcze przed panowaniem księcia Mieszka I i jego syna króla Bolesława Chrobrego zaczęli przyjeżdżać kupcy z Dalekiego Wschodu. Od XV w. zasłynęły w ówczesnym świecie gdańskie wyroby z bursztynu.
Przez długie wieki wspomagał on rybaków w latach „chudych". Kiedy sieci bywały puste, a szalejące wichry zalewały brzegi, niszcząc łodzie i sieci, a czasem i niejedną rybacką checz. Zbierane wtedy okruchy tego złocistego morskiego kamienia, wyrzucanego przez fale z dna Bałtyku, znajdowały chętnych nabywców, jednych bogacąc, ratując innych od widma głodu. Ale ludność nie wiedziała skąd się „to cudo" bierze. Wierzono, że dzieje się to za sprawą walki dobrych duchów ze złymi. I tak powstała baśń o pięknej Juracie i zemście boga Perkuna.
Na dnie Bałtyku, w okolicach dzisiejszego Półwyspu Helskiego, miała swój piękny złocisty pałac królowa boginek morskich Jurata. Była to dobra królowa. Nie pozwalała boginkom swawolnymi psotami wyrządzać żadnej szkody rybakom. Choć pracowali ciężko, byli biedni, połowy mieli skromne i głód często zaglądadał do ich checzy. A były one nędzne, bez okien, okopcone dymem wydobywającym się przez dziury w dachu z tlącego się dzień i noc ogniska.
Pewnego razu królowa zapragnęła pokazać swoim dworkom ciężką pracę rybaków. Opuściła więc swój wspaniały zamek i ukryła się z nimi w kępie nadmorskich krzewów w pobliżu miejsca skąd zwykle wyruszali na połów.
- Spójrzcie - rzekła - przed rozpoczęciem połowu składają bogom ofiarę. Sami nie są syci, a jednak każdy z nich choć po najmniejszym kawałeczku podpłomyka rzuca do morza na przebłaganie bogów za popełnione winy i z prośbą o obfity połów. Czyż nie są to dobrzy ludzie?
- To może im pomożemy? - zapytała najmłodsza boginka.
- Ależ tak, tak - zakrzyknęły pozostałe. - Trzeba im pomóc. Ty, o pani - zwróciły się do Juraty -jesteś królową, masz moc czarnoksięską, spełnimy wszystkie twoje rozkazy.
Uśmiechnęła się piękna Jurata i rzekła:
- Zaczarujemy bezmyślne wichry, które burzą toń morza i zatapiają łodzie. Każda z was wypłynie na powierzchnię wody i będzie śpiewać pieśni o miłości. Wichry, wsłuchując się w nie, polecą za wami, a wy popłyniecie daleko od miejsca, w którym rybacy będą łowić ryby.
Dziwili się później rybacy, że złagodniały fale, nie szarpią już i nie wywracają ich skromnych maleńkich łodzi, sieci są ciężkie od ryb i nikt już nie wraca z pustymi rękami do checzy. A kobiety płatały dorsze, śledzie i flądry, suszyły je w słońcu, wędziły lub soliły na zapas w przepaścistych i do tej pory pustych beczkach.
- Posłuchajcie mnie, ojcowie - powiedział jednego razu najmłodszy, ale mądry i pracowity rybak zwany Tosiem.
- To nie są zwyczajne połowy, ktoś nam pomaga. Ale kto?
- Rację ma - odrzekli starsi - może to rusałki, a może jakieś dobre bóstwo Morza?
- Boginek i rusałek się wam zachciało - zajazgotały białki
- my już wam nie wystarczamy, co?
- Głupie - ofuknął je stary Ksander. - Macie syte brzuchy, to się już wam w tych owczych łbach poprzewracało. Trzeba coś postanowić... Rozpalmy święty ogień na brzegu przy pełni księżyca, a jako ofiarę nieznanym mocom niechaj każdy rzuci nań naj tłuściej szą rybę z ostatniego połowu. Jeśli ofiara zostanie przyjęta, ogień buchnie ku niebu, przecie ktoś ię pojawi. Ino się nie strachajcie. Będziemy śpiewali stare święte pieśni - nie stanie się nam krzywda. Drzewiej, za moich dziecinnych lat, taki był zwyczaj.
Rybacy zrobili dokładnie tak, jak poradził im stary Ksan-der. Kiedy ogromny rumiany słoneczny podpłomyk pogrążył się w falach morza, a na jego miejsce powoli wytaczał się pyzaty roześmiany księżyc, rozpalił przygotowane ognisko. I choć ufali starcowi, serca ich biły niespokojnie. A nuż się dobre bóstwo obrazi? Z wielką żarliwością, wzbudzając w sobie wiarę i nadzieję, rozpoczęli błagalne śpiewy.
W pewnej chwili rozwarły się fale morza i wynurzyła się z nich młoda, nadzwyczajnej urody dziewczyna. Zamilkli, trochę zdziwieni, trochę przestraszeni. Stali niepewni, nie wiedząc, co teraz będzie z nimi.
- Nie lękajcie się - ozwała się ona melodyjnym głosem.
- Jestem królową tej wody. Na dnie mam pałac i wiele wiernych boginek. Odkąd tu zamieszkałam, poznałam waszą ciężką pracę i mizerne życie. Przekonałam się, że jesteście ludem uczciwym. I dlatego postanowiłam wam pomóc. Niczego w zamian nie żądam.
Dookoła ogniska przez dłuższą chwilkę panowała cisza. Nagle z tłumu wysunął się młody piękny rybak Toś i patrząc śmiało na królową postąpił ku niej kilka kroków. Pokłonił się nisko i rzekł:
- Miłościwa pani, nawet nie znamy waszego imienia, a chciałbym ułożyć pieśń na waszą cześć. Jako podziękowanie będziemy ją śpiewać przed każdym wypłynięciem na połów.
Podobała się królowej odwaga rybaka, odparła więc łaskawie:
- Zwą mnie Jurata albo Bursztynka. Tobie zaś dziękuję za dobre chęci. Z przyjemnością będę słuchała tej pieśni
- i uśmiechnęła się tak słodko, że aż rybakowi zabiło gwałtownie serce.
Połowy nadal były obfite, a rybacy składali królowej swoje skromne dary i śpiewali pieśń, którą ułożył młody rybak. Wnet zrozumieli, że zakochał się w niej bez pamięci. Ale nie bali się o jego los. bo wiedzieli, że Jurata ma dobre serce.
Bądź pozdrowiona Piękna Jurato Królowo morza I naszych serc Bo w każdej checzy Mieszka, dziś szczęście Niech Twoje imię Pozna cały świat.
Rybacy nie spodziewali się, że pieśń tę usłyszy nie tylko Jurata, ale i Perkun, potężny bóg Morza i Ziemi. Postanowił on przekonać się, czy rzeczywiście Jurata jest tak piękna, jak śpiewają rybacy. Kiedy przybył do podwodnego pałacu, zakochał się w Juracie od pierwszego wejrzenia.
- Jurato! - zawołał - jak to się stało, że do tej pory ciebie nie widziałem? Nie spotkałem nigdzie?
- Nie interesowałeś się panie, biednymi - odrzekła śmiało królowa. - Gdybyś postąpił tak jak ja, śpiewaliby i o tobie.
- Nie potrzebuję ich śpiewu - odparł dumnie. - Pragnę ciebie. Jestem bogiem i mam władzę nad całą ziemią.
- Właśnie - odparła - żądza władzy przesłoniła ci dobro tego ludu. Ale ja - nie pokocham ciebie, panie. Moje serce należy do młodego rybaka i tylko jego poślubię.
Szalona! - krzyknął rozgniewany Perkun. - Zastanów się! Daję ci pięć dni do namysłu. Jeśli odmówisz, moja zemsta spadnie na ciebie, na rybaka i jego ziomków. - To powiedziawszy odpłynął wśród wzburzonych fal.
Młody rybak także pokochał gorąco królową, ale nie śmiał jej wyznać swego uczucia, zresztą od owego wieczoru nigdy już jej nie spotkał, chociaż codziennie śpiewał swoją pieśń, pełną miłości i tęsknoty. Ale oto pewnego razu, wracając samotnie z połowu, ujrzał Juratę siedzącą przy dogasającym ognisku na morskim brzegu. Serce zabiło mu gwałtownie i nie mógł opanować drżenia rąk, gdy wyciągał łódkę na piasek.
- Czego się lękasz? - zapytała królowa - miłości? To najpiękniejsze uczucie. Ja też cię pokochałam od pierwszego spotkania. Czy poszedłbyś ze mną do pałacu? A może masz rodzinę? Żonę? Matkę?
- Nie, pani - wyjąkał Toś - jestem samotny, całkiem samotny...
- Nie jesteś już samotny, masz mnie. Ale śpieszmy się! Zostaw sieci i łódź na brzegu. Bóg Perkun dał mi tylko pięć dni do namysłu. Czy zechcesz je spędzić ze mną?
- O, moja ukochana królowo! Tak! Tak! - zawołał rybak.
- Ale pamiętaj, że po upływie tego czasu oboje zginiemy.
- Niech się tak stanie!
Wtedy Jurata objęła go za szyję i pierwsza złożyła pocałunek na jego ustach. I popłynęli do cudownego jan-tarowego pałacu na dnie Bałtyku.
Królowa opowiedziała boginkom o rozmowie z bogiem Perkunem i o swoim postanowieniu. Każda z nich, gdy zechce, może opuścić pałac, te, które pozostaną - zginą wraz z nią. Zdecydowały, że zostaną wszystkie.
Perkun po upływie pięciu dni dowiedział się całej prawdy o królowej i młodym rybaku i wówczas uderzył potężnym piorunem w podwodny pałac Juraty. Zginęła Jurata, zginął młody rybak i wszystkie boginki morskie. Cały pałac, zbudowany ze złocistego kamienia, rozsypał się w gruzy. Woda wzburzona wściekłością Perkuna wyrzucała jego okruchy na morski brzeg.
Zdziwieni i przerażeni rybacy nieprędko odkryli prawdę. A kiedy zrozumieli, że oto ich ukochana opiekunka i mądry młody rybak zginęli, aby swoją śmiercią zapewnić im życie, z wdzięczności nazwali swoją osadę - Jurata, a złocisty kamień - bursztynem.
A było tak:
Królewicz z pobliskiego państwa polował w lasach na niedźwiedzia i w zapale myśliwskim tak się oddalił od swej świty, że zabłądził i znalazł się sam w gęstwinie. Nie słyszał już szczekania psów ani odgłosów trąb myśliwskich. Minęła godzina i dwie, a on na próżno szukał drogi w puszczy. Tylko echo odpowiadało na jego głośne wołania. Znużony zsiadł z konia, aby odpocząć w cieniu drzew i, położywszy się na miękkim mchu, zasnął. Kiedy się obudził, słońce stało już bardzo nisko. Począł na nowo szukać drogi i zrozpaczony rzucił się z koniem na lewo, w stronę, gdzie las był rzadszy.
Nagle ujrzał wąską ścieżynę. Uradowany popędził rumaka i wkrótce stanął nad starą, zbutwiałą kładką przerzuconą przez leśny strumyczek. „No, nareszcie jakiś ślad ludzkiej osady!" pomyślał.
Przeciął szybko zieloną polanę otoczoną wysokimi świerkami i znalazł się przed małą chatką pokrytą ze starości mchem.
Gdy na jego pukanie nikt nie odpowiadał, pchnął drzwi porywczo i wszedł do izby. Stały tu tyłko trzy kądziele. Na podłodze leżały stosy złocistego przędziwa, rzucając blask na całą izbę, ale gdzie były prządki?
Na prawo ujrzał drzwi o trzech zamkach zawartych na głucho; uderzył w nie mieczem, ale drzwi wydały tylko głuchy podźwięk i nawet nie drgnęły pod ciosem.
Wtedy królewicz pchnął drugie maleńkie drzwiczki wiodące do komory trzech sióstr i wszedłszy do izdebki ujrzał trzy siostry cudnej piękności przytulone do siebie i drżące ze strachu.
- Kto jesteście, o piękne? - zapytał zdumiony królewicz po chwili milczenia.
- Jesteśmy prządkami złota - odpowiedziała najmłodsza.
- A kim ty jesteś, o panie? - zapytała ciekawie, przyglądając mu się szeroko otwartymi oczyma, gdyż nigdy jeszcze żadna z nich nie widziała nikogo z łudzi poza macochą.
- Jestem synem króla tego państwa - odpowiedział myśliwy - zabłądziłem na polowaniu i nie mogę odnaleźć drogi do pałacu.
Wtedy siostry, ośmielone grzecznością królewicza, ugościły go mlekiem i chlebem, a potem opowiedziały mu o swej ciężkiej pracy, o złej macosze, która je męczyła, i błagały, by je uwolnił, gdy tylko wróci do króla.
Tymczasem myśliwi dzień i noc szukali królewicza, aż wreszcie zrozpaczeni wrócili z niczym do pałacu.
Król nakazał na nowo przetrząsnąć całą puszczę, ale nigdzie nie natrafiono na ślad zaginionego.
Dopiero trzeciego dnia któryś z myśliwych natknął się na ścieżkę prowadzącą do chatki złej wiedźmy i odnalazł w niej królewicza.
Smutne było rozstaanie trzech sióstr-prządek ze swym królewskim gościem. Ale najmsutniejsze były oczy najmłodszej, której serce przepełniała miłość do młodzieńca.
Królewicz pożegnał siostry serdecznie, podziękował im za gościnę i odpowiedział na ich prośby:
- Na mój miecz się zaklinam, że nie spocznę, póki was nie uwolnię od złej macochy. Nie mówcie jej tylko nic o tym, że tu byłem, a wkrótce o mnie usłyszycie.
A do najmłodszej rzekł:
- Jadę teraz do ojca, by mu powiedzieć, że znalazłem dla siebie żonę, a dla niego piękną i dobrą synową.
Radość biednej dziewczyny nie miała granic. Długo patrzyła na niknącą postać królewicza ze srebrną kitą na kołpaku.
Teraz siotry musiały powrócić do swej pracy. Ze strachem w sercu myślały o bliskim powrocie macochy. Co będzie, gdy nie zdążą skończyć roboty?