background image

Michael P. Kube-McDowell 

1

 

Tarcza Kłamstw 

 

 

PRZED BURZĄ 

 

Tom I trylogii KRYZYS CZARNEJ FLOTY  

 

MICHAEL P. KUBE-McDOWELL 

 
 

Przekład 

RADOSŁAW KOT 

 
 
 

 

 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

3

Tytuł oryginału  

SHIELD OF LIES 

 
 

Redaktor serii  

ZBIGNIEW FONIOK 

 
 

Redakcja stylistyczna  

MARCIN ADAMSKI 

 
 

Redakcja techniczna  

ANDRZEJ WITKOWSKI 

 
 

Korekta  

JOANNA CIERKOWSKA 

GRAŻYNA NAWROCKA 

 
 

Ilustracja na okładce 

DREW STRUZAN 

 
 
 
 

Skład  

WYDAWNICTWO AMBER 

 
 

Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu  

http://www.amber.sm.pl 

http://www.wydawnictwoamber.pl 

 
 
 

Copyright © 1996 by Lucasfilm, Ltd. & TM. 

Ali rights reserved. Used under authorization. 

Published originally under the title 

Shield of Lies by Bantam Books 

Tarcza Kłamstw 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Dla Matta, Amandy i Gwen 

w podzięce 

za ich miłość, wsparcie i zrozumienie. 

 

I dla wszystkich dwunastolatków 

którzy kiedyś, gdzieś, 

podobnie jak ja, 

uwierzyli, iż pewnego dnia polecą w kosmos. 

A szczególnie dla tych, którzy naprawdę polecieli,  

i tych, którzy wciąż ufają, że to jeszcze nastąpi. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

5

 

 

L   A   N   D   O  

 

Tarcza Kłamstw 

R O Z D Z I A Ł  

Teljkoński wagabunda ponownie skoczył w nadprzestrzeń. Tyle że tym razem z 

autostopowiczami na pokładzie. 

- Nadprzestrzeń? - powtórzył niedowierzającym tonem See-Threepio, próbując się 

uwolnić. Kończynami splątał się z Lobotem, Artoo-Detoo i stelażem. Całe towarzystwo 
tkwiło w narożniku śluzy wagabundy, pomieszczenia, które nagle zmieniło się w celę 
samobieżnego, kosmicznego więzienia. - Myli się pan niechybnie, panie Lobot. 

- Ani trochę - odparł Lobot, zsuwając złocistą metalową nogę ze swojej twarzy. - 

Wszystkie moje łącza informatyczne zostały odcięte w jednej chwili. Dokładnie tak, jak 
zdarza się to przy skokach nadprzestrzennych. 

- Ponadto mieliśmy jeszcze związaną z przeciążeniem zmianę kursu - dodał Lando 

z drugiego końca  śluzy. Gimnastykował pozbawioną  rękawicy i ciężko zmarzniętą 
dłoń. 

- Panie Lando! - zawołał nagle natarczywie See-Threepio. - Czy może pan 

przestać? 

- To nie moja sprawka, Threepio - warknął Lando. 
- Z całym szacunkiem, panie Lando, na pewno pańska - burknął Threepio. - Teraz 

proszę sięgnąć do tej dziury i zrobić to samo, co wcześniej, ale odwrotnie i o wiele 
szybciej. Pułkownik Pakkpekatt będzie nad wyraz niezadowolony, że uciekliśmy mu z 
tym statkiem. 

- Pułkownik Pakkpekatt wynajduje teraz nowe słowa w języku Horteków - 

mruknął Lando. - Ale przynajmniej wciąż rządzi na własnym statku. My, niestety, nie. 
Jakieś szkody? Lobot? Artoo-Detoo? 

Mały astromech wygramolił się spod plątaniny ciał i pisnął raz a dobitnie. 
- Artoo-Detoo melduje, że wszystkie jego systemy pozostają sprawne - powiedział 

Threepio. 

- Nic mi nie jest, Lando - stwierdził Lobot. - Skafander zamortyzował uderzenie 

stelaża. Ale łącza ciągle milczą. Trochę mnie to dezorientuje. 

Lando skinął głową ze zrozumieniem. 
- Artoo, możesz wspomóc Lobota? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

7

Obracający się powoli z pomocą silniczków manewrowych robot zapiszczał 

protestująco. 

- Nie bądź nieuprzejmy - zganił go Threepio. 
- O co chodzi? 
- Panie Lando, Artoo mówi, że wolałby nie dopuszczać nikogo do swoich 

osobistych systemów. 

- Cóż, ja też nie przepadam za telepatami, Artoo - powiedział Lando. - Chociaż 

teraz gotów byłbym nawet myślą porozumieć się z pułkownikiem. Daj Lobotowi łącze 
do twojego rejestru wydarzeń. Może znajdzie się tam coś przydatnego do rozplatania tej 
zagadki. Czy ktoś widział moją prawą rękawicę? 

- Wydaje mi się,  że wyleciała przez śluzę podczas dekompresji - stwierdził 

uczepiony jedną ręką stelaża Lobot. 

- Wspaniale - Lando spojrzał na swą purpurową dłoń i na ściągacz rękawa, który 

utrzymywał szczelność reszty skafandra. - Jakie tu mamy ciśnienie? 

- Sześćset czterdzieści milibarów - powiedział Lobot. - Ciśnienie zaczęło wracać 

do normy zaraz po zniknięciu przejścia. 

- A to ciekawe. Wracać do normy? Skąd? - Lando rozejrzał się po gładkich 

ścianach. - Artoo, widzisz jakieś dysze napływowe? 

Mały robot zapikał z cicha i zaczął krążyć tuż pod ścianami. 
- Dobra. Co do całej sprawy, to widzę ją tak: - stwierdził Lando. - Nie jesteśmy 

już mile widzianymi gośćmi. Wagabunda strząsnął z siebie „Ślicznotkę”, nas próbował 
wyrzucić w próżnię. I pewnie by mu się udało, gdyby nie zaczął równocześnie uciekać 
przed zespołem floty. 

- Z czego wynika następne pytanie - powiedział Lobot. - Czemu wagabunda 

popełnił aż tak poważny błąd? 

- Nastawiam uszu.  
- Wygląda na to, że źle ocenił sytuację. Uruchomił równocześnie dwie procedury 

obronne, nie zwracając uwagi na efekt mogący wyniknąć z ich nałożenia. Przywrócenie 
ciśnienia w tym pomieszczeniu to jakby kolejna niekonsekwencja. 

- Masz jakieś wyjaśnienie? 
- Taki a nie inny ciąg wydarzeń sugeruje, że statkiem zawiaduje albo system o 

ograniczonej inteligencji, albo jakieś niezbyt rozgarnięte istoty. W tej chwili nie 
orzekniemy, która wersja jest prawdziwa - dodał, widząc krzywą minę Landa. 

- Ale gdy rzecz rozstrzygniemy, to może znajdziemy i sposób, żeby się stąd 

wydostać stwierdził Calrissian. - Jednego jestem pewien: śluza zamknęła się ze 
względu na skok, a nie z miłosierdzia wobec naszych skromnych osób. Nie chcą nas 
tutaj. Jeśli nie opuścimy tego pomieszczenia do czasu, gdy wagabunda wyjdzie z 
nadprzestrzeni, to chyba nie uniesiemy cało skóry. 

- Panie Lando, pewien jestem, ze pułkownik Pakkpekatt i go armada ruszyli już 

naszym tropem - powiedział Threepio. - Im szybciej wyjdziemy z nadprzestrzeni, tym 
szybciej nas uratują. 

- To owszem, na pewno będą nas szukać - przyznał Lando. - Ale czy znajdą?.. 

Równie dobrze możemy wylądować pięć  łat  świetlnych od punktu wyjścia, jak 

Tarcza Kłamstw 

pięćdziesiąt czy pięćset. A zwykła taktyka ucieczkowa przewiduje wyjście zmianę 
kursu i następny skok. Starczy jeden taki manewr i już. To zupełnie jakby bawić się w 
chowanego z Ewokami na Endorze. 

- Ależ panie Lando, musi być jakiś sposób, żeby mogli nas uratować. Przecież nas 

nie porzucą. Jeśli zrobiliby to, to przepadniemy jako więźniowie gdzieś w dalekim 
kosmosie... 

- Threepio, nie stać nas na taki luksus, by bezczynnie na nich czekać. - Lando 

stuknął się w wizjer swojego hełmu, by przypomnieć androidowi, czemu jest tak, a nie 
inaczej. - Czas płynie. My z Lobotem możemy nie doczekać nawet wyjścia statku z 
nadprzestrzeni. I dlatego musimy działać. Teraz, zaraz. Nie możemy liczyć na pomoc 
armady, chyba że sami znajdziemy sposób, jak ułatwić im robotę. Póki co, jesteśmy 
zdani na własne siły. 

Threepio uniósł ręce. 
- Przepraszamy - zawołał pod adresem wagabundy. - Proszę, uwierzcie mi, nie 

chcieliśmy nikogo skrzywdzić... 

- Zamknij się, Threepio. 
- Tak, proszę pana. 
- Lando - odezwał się Lobot. 
- Co? 
- Może jednak warto. A jeśli ktoś nas słucha.  
Lando zmarszczył brwi. 
- Dla statku jesteśmy zwykłymi piratami, złodziejaszkami, rabusiami grobów albo 

nawet i gorzej. Wątpię, by nagłe okazanie dobrych manier wystarczyło, szczególnie po 
wyłamaniu frontowych drzwi. 

- Owszem, prawdopodobieństwo powodzenia jest niewielkie - przyznał Lobot. - 

Jednak co jak co, ale przemawiać dyplomatycznie to Threepio potrafi. Może właśnie 
uprzejme przeprosiny otworzą nam następne drzwi. 

Lando westchnął i machnął dłonią w rękawicy do androida. 
- Dobra, Threepio, byle z godnością, jeśli łaska. 
- Oczywiście, panie Lando - odparł See-Threepio nieco obrażonym tonem. - 

Jestem tak zaprogramowany, by nigdy nie tracić stosownej dozy godności osobistej. 
Ostatecznie to jedna z podstaw protokołu i etykiety... 

- Dobra - uciął Lando. - Po prostu zrób, co trzeba. Nie mam pojęcia, ile czasu nam 

zostało. Wykorzystaj drugi kanał, byśmy mogli wciąż słyszeć się z Lobotem. 

- Tak jest, panie Lando - powiedział Threepio i pozornie umilkł. 
- Lobot, masz dostęp do zapisów Artoo? 
- Tak, Lando. 
- Sprawdź, czy żyro i miernik przyspieszeń pozwoliłyby określić kierunek 

obecnego skoku. Może to, wraz z astrograficznymi danymi Artoo, pozwoli określić, na 
ile możemy jeszcze liczyć... 

 
Noworepublikański szperacz „IX-26” wyszedł z nadprzestrzeni dość blisko celu, 

by tarcza planety zajęła większość czołowego ekranu. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

9

- Sprawdzić współrzędne - rozkazał Kroddok Stopa, marszcząc brwi. - Według 

siatki uniwersalnej. 

- Astrogator podaje czterdzieści cztery, jeden dziewięć sześć, dwa jeden zero. - 

Pilot obrócił dłonią krąg wskazujący logu. - Dokładnie to, co wcześniej dostałem. 

- Dane pochodzą jeszcze z czasów Trzeciej Galaktycznej Wyprawy Badawczej. - 

Stopa pokazał na wyświetlacz astrogatora. - Jeśli jednak dobrze rzecz odczytuję, to 
planeta nazywa się Maltha Obex. To nazwa tobekańska. 

Pilot przechylił głowę ku astrogatorowi. 
- Zgadza się, Maltha Obex. 
Stopa, dowódca quelleńskiej wyprawy Instytutu Obroańskiego, odczytał dane 

napływające z czujników i pokręcił głową. - Wielkie nieba. Co tu się zdarzyło? 

Pilot spojrzał na ekran. 
- A co się miało zdarzyć? Takich kul lodowych w kosmosie na pęczki. 
Josala Krenn, pozostała uczestniczka ekspedycji, przysunęła się od swojego 

stanowiska. 

- Tyle że zwiad Trzeciej podał,  że to planeta o umiarkowanym klimacie. 

Zamieszkana, populacja około siedmiu milionów. Złożoność ekosystemu na poziomie 
drugim. 

Pilot potrząsnął głową. 
- Wygląda na to, że lato dawno już tu minęło - rzucił sucho. 
- Należało tego oczekiwać - powiedział Stopa. - Gdy zjawiła się tutaj misja 

kontaktowa Trzeciej, jedną trzecią kontynentów znaleźli pod lodem. 

Nie dopowiedział już,  że ekipa nie spotkała na planecie nikogo żywego. Po 

cywilizacji Quellich zostały tylko ruiny. 

- Gdy Tobekowie tu przylecieli, musieli uznać ją za świat niczyj, taki do wzięcia, 

to i nadali mu nową nazwę - zasugerowała Josala. 

- A co to za różnica, jak to się nazywa? Dotarliśmy, gdzie trzeba, prawda? O co 

jeszcze chodzi? 

- Misja Trzeciej była tu sto pięćdziesiąt osiem lat temu - wyjaśnił Stopa. - Od 

tamtego czasu planeta powinna wrócić już nieco do równowagi. 

- Nie wróciła. I co z tego? 
- To, co dobrze widać - powiedziała Josala. - Lód. 
- Po literce poproszę.  
Josala westchnęła. 
- Skąd nas zabrałeś? 
- Z Babali - mruknął pilot. - Chwilę, chcesz powiedzieć, że nie macie wyposażenia 

polarnego? Żadnych ciepłych namiotów ani ubrań? 

- Babali to tropik. Wyposażenia polarnego jakoś nie było na liście. Nie wiem, 

czemu - warknęła Josala. - Nasz łazik nie da sobie rady w takich warunkach. 

Pilot gwizdnął ze współczuciem. 
- Teraz rozumiem. W takim razie dlaczego wysłali właśnie was? 
- Bo tak się  złożyło. Byliśmy najbliższą ekipą bioarcheologów, mieliśmy 

najszybszy dostępny środek transportu. 

Tarcza Kłamstw 

10

- Nie jest aż tak źle - mruknął w zamyśleniu Stopa. - Mamy zdobyć nieco próbek. 

Lód dobrze przechowuje okazy. 

- Chyba że zmiana klimatu została wywołana nienaturalnie. Jakaś wojna z 

wypalaniem czy niwelowaniem powierzchni... 

- Atmosfery nie zostało za wiele, ale mogę opuścić próbnik, niech trochę poniucha 

- powiedział pilot. - Powinniśmy szybko rzecz ustalić. 

- Nie - zaprotestował Stopa. - Wejdź na orbitę obserwacyjną. Tak jak wtedy, gdy 

sporządza się mapy. Obadamy drugą stronę. Starczy jedno lądowanie i parę gramów 
materiałów. Może trafimy na jakieś pole geotermiczne albo inne gorące miejsce, na 
przykład źródło głębinowe. Czy fragment gołego brzegu morza. Byle znaleźć kawałek 
wolnej od lodu gleby. Jeśli takie miejsca istnieją, to tam właśnie niechybnie chronili się 
ostatni Quelli przed samym końcem. 

- Nikogo żywego chyba się nie spodziewacie? Popatrzcie tylko na odczyty 

temperatury na powierzchni. 

- Żywego nie - przyznał Stopa. - Ale gdyby tak choć jedno ciało leżące płyciej niż 

pod trzystoma metrami lodu... 

- Jesteśmy na żądanej orbicie - oznajmił pilot, sięgając do kontrolek. - Maltha 

Obex, do dyspozycji. 

- Quelli - mruknęła Josala. - Jeśli nic nie zachowało się po nich na planecie, to 

parę osób nie zdoła ukryć wielkiego rozczarowania. 

 
Obserwacja z niskiej orbity nie wniosła wiele do sprawy. Kontynenty spowijała 

kilometrowa warstwa lodu, oceany zaś wprawdzie skurczone mocno i zbyt słone, by 
zamarznąć pełne były masywnej kry i gór lodowych. 

- Mam pomysł - powiedział Stopa, przeglądając dane - Niektórzy Quelli mogli 

próbować przez jakiś czas żyć na lodzie. Przy odrobinie szczęścia znaleźlibyśmy ich 
szczątki na głębokości ledwie pięćdziesięciu czy stu metrów. Akurat, by zająć się takim 
stanowiskiem do czasu przybycia posiłków. Musimy się jednak liczyć z najgorszym, 
dlatego dobrze będzie poprosić o pomoc. 

- Może dałoby się ściągnąć zespół doktora Eckelsa - powiedziała Josala. - Powinni 

byli skończyć już wykopaliska na Hoth. 

- Spróbujemy. Otwórz hiperłącze z instytutem - polecił Stopa. 
- Gotowe - oznajmił pilot. 
- Mówi doktor Kruddok Stopa, kod sprawdzający alfa-pilne-cztery-cztery-dwa. 

Wiadomość również dla działu zaopatrzenia i przydziałów. 

- Na linii. Słuchamy, doktorze. 
- Potrzebuję pilnie dodatkowego sprzętu i personelu. - Stopa szybko wyłożył 

detale i przedstawił listę. Macie to wszystko? 

- Materiały tak. Już je pakujemy. 
- Potrzebny nam zespół wprawiony w klimacie polarnym. Co z ekipą doktora 

Eckelsa na Hoth? 

- Wczoraj zameldowali powrót. Nie znam ich obecnej sytuacji - odpowiedział 

dyspozytor. - Zaraz wyślę waszą prośbę do komitetu, odpowiedź przekażę natychmiast. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

11

- Jeśli są do dyspozycji, to kiedy moglibyśmy mieć tutaj i ich, i sprzęt? 
- Jeśli uda się załatwić „Uskok Penga” i załadować całe towarzystwo na pokład 

koło północy... To za szesnaście standardowych dni. Plus minus kilka godzin na 
nieuniknione opóźnienia. 

- Nie macie niczego szybszego niż „Uskok Penga”? 
- Instytut nie dysponuje niczym lepszym. 
- Zbadajcie inne możliwości - polecił ostro Stopa. - To sprawa o najwyższym 

priorytecie. Wyłączam się. - Dał znak pilotowi, że można przerwać połączenie. - Teraz 
chcę Krenjsha z Wywiadu. Trzeba ich uprzedzić, że to nie pójdzie tak szybko. 

 
Zamknięta w śluzie wagabundy czwórka nie rozgadywała się zbytnio. Każdy miał 

coś do zrobienia. 

Artoo szukał otworów, którymi napływało do wnętrza powietrze, Threepio 

próbował dotrzeć z przemową do panów statku. Lobot analizował dostępne dane i 
sprawdzał stan wyposażenia na stelażu. Lando zaś powrócił do feralnej dźwigni w rogu 
pomieszczenia i próbował zrobić z nią cokolwiek więcej niż dotąd. 

Uchwyt jednak nie chciał się ruszyć, samo zaś jego dotknięcie nie wywołało 

żadnej odpowiedzi ze strony statku. Lando poczuł, jak opuchła, sztywna i obolała 
zrobiła się jego naga dłoń. Ucisk pierścienia rękawa jeszcze dodatkowo pogarszał 
sprawę. 

- Czy mamy jakieś torby na próbki? - spytał unoszącego się obok stelaża Lobota. 
- Tak. Sześć małych, sześć dużych i dwie kapsuły z żelem utwardzalnym. 
- Te torby, to samozasklepiające? 
- Tak, Lando - odparł Lobot i urwał na chwilę. - Przykro mi, ale nie zdołałem 

niczego ustalić. Brak informacji. Jak przy amnezji. Chociaż, skoro nie pamiętam, to 
skąd wiem, że to amnezja?... Niestety, znam się tylko na przetwarzaniu informacji. W 
innych sprawach brak mi doświadczenia. 

- Samokrytykę i autoanalizę zachowaj na inną okazję - powiedział Lando. - Teraz 

złap małą torbę na próbki i zobaczymy, czy nie da się z tego zrobić dla mnie czegoś na 
kształt rękawicy. 

Nie trwało długo, a przymocowali otwór torby ponad nadgarstkiem Landa. 

Dociskając szwy zamknięcia, zdołali uszczelnić rzecz na tyle, że ściągacz poluzował się 
i niemal natychmiast opuchlizna zaczęła schodzić z palców. 

- Nie wiem, czy torba i szew są na tyle mocne, by wytrzymać następny spadek 

ciśnienia - zauważył Lobot. 

- Nawet na to nie liczę. Na razie nie chcę stracić paluchów. I bez tego jest kiepsko. 

Wyciągnąłeś coś z danych Artoo? 

- Podejrzewam, że względem poprzedniego kursu wektor skoku uległ odchyleniu 

o niecałe pół stopnia - powiedział Lobot i podał dane liczbowe. - Przepraszam za brak 
dokładności. 

- Znaczy, że w ten sposób kierujemy się ku sektorowi jeden pięć jeden. 
- Tak. Jego granica leży osiem lat świetlnych od naszej pierwotnej pozycji. 
- Czy jest w Pięćdziesiątym Pierwszym ktoś, kto mógłby nam pomóc? 

Tarcza Kłamstw 

12

- Przykro mi, ale Artoo dysponuje tylko danymi nawigacyjnymi. Brak informacji 

geopolitycznych czy socjologicznych. 

Lando pokiwał głową. 
- Przestań przepraszać za coś, czemu nie jesteś winien. Szkoda czasu. Jak daleko 

będziemy mieli wolną drogę? 

- Im dalej sięgniemy, tym mniejsza dokładność, rzecz jasna. Najbliższe ciało 

leżące na przybliżonym środku naszej drogi i z polem grawitacyjnym dość silnym, by 
zmusić statek do wyjścia z nadprzestrzeni, leży czterdzieści jeden przecinek pięć trzy 
lat świetlnych od punktu wyjścia.  

Lando zmarszczył brwi. 
- Niewiele mi to daje. Odwróćmy pytanie. Jak daleko jest z tamtego miejsca do 

wszystkich innych? 

Lobot zamknął oczy i skoncentrował się. jednak to Artoo-Detoo odpowiedział 

długą serią pisków. 

- Artoo mówi, że po przebyciu dwunastu przecinek dziewięć lat świetlnych statek 

wejdzie w najbardziej opustoszałą okolicę na swoim szlaku - przełożył Threepio. - W 
pobliżu nie będzie ciał większych niż komety piątej klasy. I tak przez blisko dziewięć 
lat świetlnych. W każdym kierunku. 

- Wygląda na dogodne miejsce do zmiany kursu - zauważył Lando. - Za szybko, 

byśmy zdążyli coś zdziałać. 

- Ale przecież nie wiemy, jak prędko ten statek potrafi lecieć w nadprzestrzeni - 

podsunął Lobot. - Może dotrzemy tam za dwanaście godzin, może za osiem lub sześć, 
albo i mniej. Możliwe, że maksymalna szybkość podróży w nadprzestrzeni wyznaczana 
jest przez względy techniczne, a nie teoretyczne. I jeszcze coś... 

- Co? 
- Jeśli przejdziemy przez to pole grawitacyjne, które czeka nas w odległości 

czterdziestu jeden lat świetlnych, to polecimy ku granicy Nowej Republiki, w ogólnym 
kierunku Phracas w Światach Środka. 

- Jeszcze jeden powód, by nie czekać zmiłowania - powiedział Lando. - Artoo, 

znalazłeś coś? 

Artoo pisnął. 
- Panie Lando - przełożył Threepio - Artoo mówi, że nie znalazł nigdzie żadnych 

otworów doprowadzających powietrze. 

- Że co? To jakim cudem przywrócili ciśnienie? 
- Według Artoo gazy przenikają przez ściany. W formie pojedynczych molekuł. 

Mówi, że dotyczy to większości powierzchni ścian. 

- Chwilę. Znaczy, ściany są porowate? 
Artoo zachrobotał, jego towarzysz wyjaśnił. 
- Nie, panie Lando. Artoo mówi, że molekuły gazu po prostu pojawiają się na 

powierzchni. 

- Ciekawe - mruknął Lobot. - Zastanawiam się, czy same ściany nie produkują 

tego gazu. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

13

- Artoo, czy jakiś obszar ścian wykazuje większą aktywność niż pozostała 

powierzchnia? 

Mały robot przemknął na środek pomieszczenia i rzucił na wewnętrzną  ścianę 

pasmo pomarańczowego światła z holoprojektora. 

- Rozumiem. Threepio, melduj, co udało ci się osiągnąć. 
Złocisty android przechylił głowę. 
- Proszę pana, jak dotąd pozdrowiłem władców tego statku w jedenastu tysiącach 

czterystu sześćdziesięciu trzech językach. Przeprosiłem ich i poprosiłem o pomoc. Nie 
otrzymałem żadnej możliwej do zidentyfikowania odpowiedzi. 

- Czy wśród znanych ci sześciu milionów języków jest też mowa Quellich? 
- Niestety, panie Lando, ale nie. 
- A dysponujesz może jakimikolwiek informacjami o ich języku? Może podobny 

jest do innego, którym władasz biegle. Wiesz, jak zna się torocki, to można rozmawiać 
w nim i z Tobekami, i z Wehttamami. 

- Przykro mi, panie Lando. Nie wiem nic na ten temat. 
- A gdybyś spróbował dopasować coś wedle położenia ich planety? 
- Proszę pana, standardowa procedura pierwszego kontaktu zakłada,  że w 

przypadku braku znajomości języka tubylców używa się języków okolicznych ludów - 
wyjaśnił urażony nieco Threepio. - Zacząłem od ośmiuset siedemdziesięciu trzech 
języków używanych w sektorze, w którym leży planeta Quellich. Potem użyłem trzech 
tysięcy dwustu siedmiu powiązanych z nimi filologicznie. 

- A teraz przebiegasz po prostu całą resztę listy? 
- Wedle pierwszeństwa położenia astrograficznego. 
- Ile zajmie, nim skończysz? 
- Panie Lando, ograniczając czas oczekiwania na odpowiedź do przewidzianego 

protokołem minimum, zakończę pierwsza serie za cztery przecinek dwa standardowe 
dni. 

- Tak myślałem - mruknął Lando. - Lobot, poszukaj blastera tnącego. Będziemy 

musieli wykroić sobie drzwi. 

 
Admirał Hiram Drayson przysiadł ze skrzywioną miną na skraju biurka i 

przeczytał ostatni meldunek od pułkownika Pakkpekatta przekazany z Gmir Askilon. 

Wieści były dramatyczne, wręcz alarmujące. Chwilę przed kolejnym skokiem 

wagabundy w dziobowej części statku pojawił się pierścień sześciu okrągłych jakby 
zderzaków (zapewne kondensatory lub promienniki, pomyślał Drayson), dziób zaś 
spowiło jaskrawe, błękitne światło. 

Chwilę później bijące z dwóch pierścieni dwa bliźniacze promienie energii 

przecięły połączenie pomiędzy „Ślicznotką” a wagabundą. Kolejna para zniszczyła 
generator pola przechwytującego pod kadłubem patrolowca „Kauri” Wybuch 
naładowanego generatora zniszczył siłownię okrętu, spowodował pożar i pozbawił 
jednostkę jakichkolwiek możliwości manewru. 

Po unieruchomieniu „Kauriego” wagabunda włączył napęd, odsunął się od 

„Ślicznotki” i przyspieszył, mijając bezwładny patrolowiec. Korzystając z luki, uwolnił 

Tarcza Kłamstw 

14

się z sieci pól przechwytujących, i czterdzieści dwie sekundy później zniknął w środku 
stożka nadprzestrzennego. 

Ostatecznie kontakt przyniósł, co następuje:  
Jeden zniszczony szperacz. 
Jeden patrolowiec ciężko uszkodzony i później porzucony. Liczba ofiar na 

pokładzie: dwadzieścia sześć, z czego sześć ciężkich przypadków w maszynowni. 

Jeden jacht: odzyskany i przycumowany do kadłuba „Sławnego”. Nieuszkodzony 

poza wyłączoną główną śluzą.  

Jedno udane wejście na pokład celu.  
Udana ucieczka celu. 
Armada ekspedycyjna rozrzucona w przestrzeni: cztery jednostki w pościgu za 

celem, pozostałe wypełniające zadania ratownicze lub porządkowe. 

Wśród znalezionych szczątków trafiła się jedna rękawica skafandra, konkretnie 

prawa, w rozmiarze używanym przez Landa. 

Dla Draysona był to jeden z większych powodów do zmartwienia. 
Meldunek zawierał też nieco pozytywów. Nie było już  wątpliwości, jakim 

właściwie systemem uzbrojenia dysponuje wagabunda: chodziło o rodzaj rezonansu 
występującego w miejscu przecięcia się dwóch promieni. O ile nie było dalszych 
pierścieni wokół śródokręcia, należało przyjąć, że maksymalna ilość celów, z którymi 
wagabunda mógł sobie równocześnie poradzić, to sześć. Możliwe,  że do jego 
obezwładnienia wystarczyłyby nawet cztery dobrze rozmieszczone jednostki. 

Najpierw jednak Pakkpekatt musiał znaleźć uciekiniera. Ostatnim razem zajęło to 

prawie dwa lata. 

Drayson wywołał grafik poszukiwań i przejrzał go dokładnie. Trzy statki ruszyły 

tym samym kursem, co wagabunda: „Piorun” na odległość dziesięciu lat świetlnych, 
„Sławny” dwudziestu, „Maruder” trzydziestu. Zgodnie z naprędce przygotowanym 
planem każdy miał wypuścić w miejscu wyjścia boję z czujnikami i sygnalizatorem 
podłączonym do hiperłącza, a następnie wykonać serię mniejszych skoków, nie 
dłuższych niż zasięg skanerów. To dawało szansę odszukania zbiega. 

Plan, chociaż dokładny, miał swoje słabe strony. Mógł się powieść wówczas 

jedynie, jeśli wagabunda zamierzał wykonać tylko jeden, nieprzesadnie długi skok. 
Gdyby wyszedł na chwilę z nadprzestrzeni, zmienił kurs i znów skoczył, a na dodatek 
wykonał cały manewr w miejscu leżącym poza zasięgiem czujników czy 
obserwatorów, lub skoczył od razu na odległość pięćdziesięciu czy stu lat, poza granice 
Nowej Republiki, prosto w chaos Światów Środka... 

Drayson wiedział,  że pułkownik Pakkpekatt zażądał już jak najpilniejszego 

uzupełnienia swojej armady nowymi jednostkami, tak Wywiadu, jak i Floty. Uczynił 
to, jeszcze zanim „Sławny” skoczył poza Gmir Askilon. Admirał domyślał się też, jaką 
najpewniej pułkownik otrzyma odpowiedź. 

- Jesteś naszą jedyną szansą, Lando - mruknął Drayson. - Musisz pomóc nam cię 

znaleźć. 

Drayson nie zwykł jednak zostawiać na łaskę losu kogoś, kogo wcześniej wysłał 

na spotkanie niebezpieczeństwa. Sięgnął do kontrolek, wywołując na ekran własną 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

15
mapę sektora 151. Możliwe, że niewiele miał szansę zdziałać, ale postanowił uczynić, 
co w jego mocy. Przecież zawsze zostaje jakiś cień nadziei. 

 
Senacka Rada Bezpieczeństwa i Wywiadu rządziła się innymi prawami niż ciała, 

nad którymi sprawowała kontrolę. Jej spotkań nigdzie oficjalnie nie zapowiadano, a 
zdarzały się one wyłącznie w ekranowanym pokoju 030, leżącym głęboko w 
podziemiach starego Pałacu Imperialnego, i miały charakter ściśle zamknięty. 

Siedem zasiadających w radzie osób otaczała tak silna aura tajemniczości,  że w 

powszechnym na Coruscanl dialekcie basica określenie „RBW” stało się synonimem 
czegoś niepoznawalnego, nieosiągalnego. Odrzuceni zalotnicy mawiali, że „już prędzej 
do RBW by weszli”, zaś obarczeni przez szefów nadmiarem obowiązków podwładni 
oddychali z ulgą iż „mogło być gorzej bo przecież nie zażądał akt RBW”. 

Nawet Draysonowi trudno było ustalić termin zebrania rady, mającej rozpatrzyć 

żądanie Pakkpekatta A gdy ostatecznie ustalił ten szczegół, stało się to zbyt późno, by 
zdołał wykombinować sposób podsłuchania czegokolwiek. 

- Ostatni punkt porządku to sprawa wyprawy teljkońskiej - powiedział generał 

Carlist Rieekan. - Rozumiem, że dostaliście wszyscy kopię meldunku? - Odczekał 
chwilę, a nie słysząc głosu sprzeciwu, podjął wątek. - Otwieram dyskusję. 

Senator Krall Praget z Edathy, przewodniczący rady, oparł się w fotelu i 

przeczesał palcami włosy. 

- A nad czym tu dumać? - spytał. - Ewidentne niepowodzenie. Pozostaje zamknąć 

sprawę. 

- Lando Calrissian i jego zespół znajdują, się wciąż na pokładzie wagabundy - 

przypomniał łagodnie Rieekan. 

- Ale czy żywi? - spytał Praget. - Czy cokolwiek przemawia za tym, że przetrwali? 

Czy dowódca zdolny do tak zdecydowanego działania, jak miało to miejsce w 
przypadku wagabundy, uczyniłby aż taki błąd, by nie usunąć intruzów? Równie 
energicznie... 

- Możliwe, że stali się więźniami - zauważył Rieekan. - Albo i nie. Może uniknęli 

pojmania. 

Praget przysunął minikomp. 
- A co z rękawicą znalezioną przez zespół poszukiwawczy? Z tego, co widzę, 

musiała należeć do Calrissiana. 

- Tej kwestii nie potrafię wyjaśnić - przyznał Rieekan. 
- Generale - odezwała się senator Cair Tok Noimm. - Chyba czegoś nie rozumiem. 

Rękawica była cała, bez śladów krwi? 

- Zgadza się. 
Pani senator skinęła głową. 
- W takim razie fakt jej znalezienia nie jest dla mnie argumentem 

przemawiającym za porzuceniem tych ludzi na łaskę losu.  

- Nie wiem tylko, co właściwie moglibyśmy dla nich zrobić - powiedział senator 

Amamanam reprezentujący rasę Bdów. - Chyba że senator Noimm zaintonuje modlitwę 
do Gwiezdnej Matki... 

Tarcza Kłamstw 

16

Rozległy się chłodne śmiechy, zaś oczy pani Noimm stały się wręcz lodowate. 
- W grę wchodzi życie dwóch ludzi, wartościowych przyjaciół Nowej Republiki. 

Proszę, też pamiętać,  że te roboty również nie należą do tuzinkowych. Oba odegrały 
znaczącą rolę w narodzinach idei Nowej Republiki. Wątpię, by gdziekolwiek istniały 
roboty słynniejsze. 

- Skoro są tak ważne dla Nowej Republiki, to powinny stać w muzeum. Razem z 

innymi uświęconymi eksponatami - odparował Praget. 

- Może jeszcze razem z Lukiem Skywalkerem, do którego należą? - spytał senator 

Lillald. - Muszę zgodzić się z Cair Tok. Wolałbym nie być zmuszonym odpowiadać na 
pytania, które padną niewątpliwie, jeśli ta czwórka po prostu zniknie w trakcie 
wykonywania naszych rozkazów, a my okażemy się tymi, którzy nie podjęli żadnych 
wysiłków, by ich uratować. 

- Naszych rozkazów? Nie czytał pan, jak naprawdę dostali się na pokład tamtego 

statku? Trudno powiedzieć, by wykonywali rozkazy - stwierdził senator Amamanam. - 
Może nam pan wyjaśnić, generale, jakim cudem właśnie ekipa barona Calrissiana 
pierwsza wzięła się do działania? Nie przypominam sobie, aby w dostarczonym nam 
kiedyś planie ekspedycji przewidziano dla nich jakąkolwiek rolę. 

- Generał Calrissian znalazł się w składzie wyprawy jako przedstawiciel Floty. 

Stało się tak na wyraźne żądanie Dowództwa Floty - wyjaśnił dobitnie Rieekan. - Sam 
dobrał sobie ekipę, wyraźnie z rozmysłem i pamiętając o szczególnym charakterze 
misji. 

- To całkiem bez sensu - prychnął Praget. - Gdyby to Hammax i jego ludzie trafili 

na pokład wagabundy, a tak przecież miało się stać, wówczas w ogóle nie byłoby 
dzisiejszej dyskusji Albo opanowaliby statek, albo zostawili nam przykry obowiązek 
rozesłania listów do ich rodzin. 

- Senatorze... 
- Ale Pakkpekatt wpuścił tę hałastrę, napalonych amatorów, pozwolił im działać, i 

nagle okazuje się,  że nie wiemy, jak oficjalnie, zgodnie z regulaminami, spisać całą 
bandę na straty. 

- Senatorze - spróbował ponownie Rieekan. - Czyżby meldunek pułkownika 

Pakkpekatla skłonił pana do uznania, iż potencjalne zyski wynikające z przechwycenia 
statku Quellich niewarte są zachodu? 

- Nie, generale - odparł nadal nieco wzburzony Praget. - Wciąż uważam,  że 

sprawa jest warta naszego zainteresowania. Nie widzę jednak żadnego 
usprawiedliwienia dla rozesłania Zespołu Drugiego na obszar tysiąca kwadratowych lat 
świetlnych w ramach czegoś, co wygląda na działanie z góry skazane na 
niepowodzenie. 

- Biorąc pod uwagę niepewną sytuację w sektorze Farlax, bez wątpienia i bez 

trudu znajdziemy dla tych jednostek lepsze zastosowanie niż pogoń za cieniem - dodał 
senator Amamanam. - Prędzej czy później wagabunda i tak gdzieś się pojawi... 

- A pan jest gotów udać się osobiście do Luke’a Skywalkera z przeprosinami? - 

ucięła mu senator Noimm - Czy nasz przewodniczący stanie przed kamerami, by 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

17
wyjaśnić szerokiej publiczności, w jakich to okolicznościach zaginęły postaci znane tak 
szeroko? 

- Jeśli mógłbym coś zasugerować... - zaczął Rieekan. 
- W każdej chwili -  powiedział Praget. 
- Skafander kontaktowy, jaki miał na sobie Calrissian, nie został zaprojektowany 

do długiego przebywania w próżni. Ma tylko proste systemy podtrzymywania tycia, 
niezbyt przez to efektywne. Przy rozsądnym postępowaniu starcza zasobów na jakieś 
dwieście godzin, a na pewno nie na więcej niż dwieście dwadzieścia - powiedział szef 
wywiadu. 

- Zatem powinniśmy po prostu poczekać kilka dni, a potem ogłosić notę o ich 

śmierci? To pan sugeruje? 

- Niezupełnie - odparł Rieekan. - Jeśli wciąż żyją, to będą mieli silną motywację 

do podjęcia jak najszybszych i najskuteczniejszych działań. Zrobią wszystko, co w ich 
mocy, by zakłócić lot statku Quellich, na dodatek postarają się uczynić to w ciągu kilku 
najbliższych dni. A zatem jedynym rozsądnym rozwiązaniem wydaje mi się zezwolić 
Pakkpekattowi na prowadzenie poszukiwań jeszcze przez, powiedzmy, piętnaście dni. 

- To powinno dać jedno - zauważył Amamanam. - Nikt nie będzie mógł nam 

zarzucić, że zostawiliśmy barona w potrzebie. - Spojrzał z wyczekiwaniem poprzez stół 
na senator Noimm. 

- Jeśli naprawdę pragnie się pan zaasekurować, proponuję pójść krok dalej i 

wysłać Pakkpekattowi te statki, o które prosi - powiedziała Noimm. - W przeciwnym 
razie ktoś uzna, że całe te poszukiwania to tytko pusty gest. 

- Nie, nie, nie - zaprotestował Praget. - Pakkpekatt nie dostanie więcej jednostek. 

Okazał się mocno niekompetentnym Hortekiem. Powinien zostać odsunięty od 
pełnienia obowiązków i poddany weryfikacji. Gdy się to wszystko już skończy, trzeba 
będzie znaleźć mu jakieś zesłanie. 

- Też nie popierałbym pomysłu wysłania dodatkowych statków - powiedział 

Rieekan, ignorując pozostałe komentarze Prageta. - Sytuacja się zmieniła. Mamy 
przyjaciół na pokładzie wagabundy, przez co nie będziemy próbowali go ani 
przechwycić, ani zniszczyć. Musimy go tylko wyśledzić i zdjąć naszych ludzi. 

- Jak pamiętam, sam Pakkpekatt przeznaczył do tego zadania cztery statki. 
- Owszem - przyznał Rieekan. - Sądzę zatem, że możemy zmniejszyć nasze 

zaangażowanie w sprawę. Jeśli spojrzycie na stronę piętnastą, znajdziecie tam szkic 
misji, a w nim listę przydzielonych jednostek... 

 

Tarcza Kłamstw 

18

R O Z D Z I A Ł  

- Używałeś już kiedyś blastera tnącego, Lando? - spytał z troską Lobot. 
- Masę razy - odparł Lando, zapierając się pomiędzy ścianą i stelażem. - Ale nie 

pytaj gdzie. Nie zawsze miałem zgodę policji. Artoo, możesz mi trochę poświecić? 
Tutaj, dokładnie przede mną. 

Kopułkogłowy robot włączył na chwilę dysze i zmienił  kąt padania strumienia 

światła. 

- Dobrze, tak trzymaj. 
- Uważaj tylko, by nie ciąć za głęboko - upomniał Lobot. - Zaraz za ścianą mogą 

się kryć jakieś mechanizmy... 

- Jeśli Artoo ma rację, to za tą częścią ściany nie ma niczego. Sonogram pokazuje 

tylko cienką grodź i następne pomieszczenie o średnicy pięciu metrów. 

- Wiem. Ale na statku tych rozmiarów pięć metrów to jak raz na szambo. Albo 

przewody paliwowe. 

- Wiesz co, Lobot, od kiedy odcięło cię od twoich danych, zaczynasz zachowywać 

się prawie jak stara ciotka. Albo Threepio - mruknął Lando z niejaką ironią. - Threepio, 
coś nowego? 

- Nie, panie Lando. Nie otrzymałem jak na razie żadnej odpowiedzi na moje 

dziewięćset sześćdziesiąt jeden tysięcy osiem... 

- Nie męcz nam uszu - przerwał Lando. - Lobot, Threepio, wiem, że macie wielką 

ochotę zaglądać mi przez ramię, ale na waszym miejscu odsunąłbym się gdzieś dalej. 
Za moje plecy na przykład. W ten sposób, jeśli coś mi nie wyjdzie, będziecie mieli 
okazję uczyć się na moich błędach. 

- Gdyby Artoo dał mi łącze do swojego wideo... - zaczął Lobot. 
- Bądź tak uprzejmy, Artoo - poprosił Lando - unosząc trzymany w prawej ręce 

blaster na wysokość twarzy. Lewą dłonią ustawił promień na wiązką grubości włosa i 
rodzaj nacięcia na płytkie. - Może tym razem raczą wreszcie odpowiedzieć - mruknął i 
włączył urządzenie. 

Kierowany pewną  ręką biało-niebieski strumień energii zostawił na ścianie 

pionowe nacięcie, jednak gdy Lando odłożył blaster i chciał sprawdzić wynik, nie 
znalazł żadnego śladu. Grodź była nietknięta. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

19

- Chyba przesadziłem trochę z ostrożnością - mruknął marszcząc brwi. - Przesuń 

stelaż bardziej w moją stronę, Lobot. 

Gdy poprawił ustawienie, znów uniósł  rękę i przeciągnął powoli promieniem 

blastera po ścianie z góry na dół.  

- Co u... 
- Co się dzieje? - spytał zaniepokojony Threepio. Wysunął się zza Landa, by 

zerknąć mu przez ramię na ścianę. 

- Jedno wielkie nic - mruknął Lando z obrzydzeniem. - Ani rysy. 
- Chyba się mylisz, Lando - stwierdził Lobot. - Spróbuj może jeszcze, tylko tym 

razem szybko. 

Lando  śmignął promieniem po powierzchni. Ostrze blasku zostawiało za sobą 

wyraźną szczelinę, czystą i prostą, która zamykała się zaraz ułamek sekundy później. 

- Samozasklepiająca się grodź? 
- Na to wygląda - powiedział Lobot. 
- Przedni dowcip - warknął Lando, wyłączając blaster. - Nie mogę wyciąć drzwi, 

bo te nie są łaskawe przyjąć do wiadomości, że zostały wycięte. 

Lobot poklepał Landa po hełmie i wskazał na blaster. 
- Mogę spróbować? 
- Nie krępuj się - odparł Lando, wręczając urządzenie i przeciągając się ręka za 

ręką na drugi koniec stelaża. 

Lobot sprawdził możliwe do wyboru funkcje blastera i nastawił go na wiercenie 

średnich otworów. Tym razem strumień  światła przybrał postać zaostrzonego stożka, 
który Lobot wcisnął w ścianę aż do połowy wysokości. Otrzymał w ten sposób dziurę o 
przekroju kilku centymetrów. 

Ta zaczęła się zaraz zamykać, jednak trwało to zauważalnie dłużej niż w 

przypadku zwykłego nacięcia. Dość długo, by Lobot zdążył przysunąć do niej głowę i 
zerknąć na drugą stronę. 

- Dobry pomysł. Ciekawe. Pod dwie sekundy - mruknął Lando. 
- Na to właśnie liczyłem - powiedział Lobot, odwracając się do niego. - 

Jakkolwiek to działa, najwyraźniej przy takim otworze trzeba przesunąć czy namnożyć 
więcej budulca, niż gdy chodzi tylko o przecięcie. 

- Dojrzałeś coś? 
- Nic przydatnego. Duża otwarta przestrzeń i tyle. Ledwo oświetlona na żółtawo. 
- No to spróbujmy zrobić większą dziurę - powiedział Lando. - Artoo, masz jakiś 

czujnik na wysięgniku, który mógłbyś przesunąć na drugą stronę? 

- Taki z przylgą - zasugerował Lobot. - Moglibyśmy przyczepić go wtedy po 

drugiej stronie grodzi i uzyskać razem z Artoo jakieś dane. 

- Aż tak wielkiej dziury wolałbym nie robić - stwierdził Lando. - Nie tym razem. 

Zawsze, gdy wcinamy się w grodź, przypominamy statkowi o naszej obecności. Nie 
wiem, ile razy pozwoli nam jeszcze ukąsić, nim się nas pozbędzie. Masz coś, Artoo? 

Robot pisnął dumnie i wysunął smukłą różdżkę zakończoną rozwijającą się na 

czubku małą, srebrzystą kulką. 

- Nie musisz się tak wyrażać - skarcił go Threepio.  

Tarcza Kłamstw 

20

Artoo zazgrzytał coś w odpowiedzi. 
- Pewien jestem, że tym akurat nie powinieneś się zajmować - powiedział z lekka 

zirytowany Threepio. - Sam już nie pamiętam, jak długo cię znam, a nadal nie obchodzi 
mnie, co tam chowasz po szufladkach... 

Lando gwizdnął przenikliwie. 
- Hej tam, wy dwaj, potem pogadacie. Threcpio, czy powinienem wiedzieć coś 

jeszcze? 

- Panie Lando, Artoo mówi, że astromechy muszą często zajmować się inspekcją 

systemów ulokowanych w zamkniętych przestrzeniach - wyjaśnił uprzejmie android. - 
Uważa najwyraźniej,  że jednostki R2 są tak wspaniałe,  że wszyscy powinni o tym 
wiedzieć. Rozumie pan, to kwestia przerośniętego ego. 

- Dobra, zawsze mi się wydawało,  że masz mu za złe brak twojej skromności, 

Threepio - stwierdził Lando, przesuwając się na środek stelaża i biorąc blaster od 
Lobota. - Zyskałeś może jakichś kumpli, od kiedy zaczęliśmy ciąć? 

- Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi od chwili, gdy zacząłem przesyłać powitania 

- powiedział Threepio. - Sugerują po prostu podjąć dalsze działania. 

Lando sprawdził ustawienie blastera na wiercenie średnich otworów i włączył 

urządzenie. 

- Artoo, podejdź bliżej, wsuniesz czujnik do środka, jak szybko się da. Ale nie 

pozwól, by ci go przytrzasnęło, gdy ściana zacznie się zamykać. A wy dwaj patrzcie, 
jak duży będzie otwór i ile potrwa, nim się zamknie. Wszyscy gotowi? No to ruszamy. 

Średnie ustawienie pozwoliło Landowi wykroić otwór niemal na tyle duży, by 

mógł pomieścić zaciśniętą  dłoń  mężczyzny. Calrissian wyłączył blaster i odsunął się, 
by zrobić dojście dla Artoo. Mały robot przysunął się płynnie i pewnym ruchem wsunął 
wysięgnik w sam środek otworu. Wyciągnął go w ostatniej chwili przed zespoleniem 
się ściany. 

- Teraz pokaz nam to na holo, Artoo - rozkazał Lando. Robot pisnął 

potwierdzająco i wyświetlił to, co jego rybie oko dostrzegło: korytarz o zaokrąglonych 
ścianach ciągnący się jakby wokół statku w obu kierunkach. Nie było widać ani 
żadnych urządzeń, ani niczego, co można by wziąć za formę odpowiedzi statku na 
nacinanie jego ścian i sondowanie wnętrza. 

- Wygląda obiecująco - powiedział Lando. - Cokolwiek to jest, może dać nam 

dostęp przynajmniej do części statku. Artoo, Lobot, i co wy na to? Jak wielkiej dziury 
trzeba, byśmy wszyscy mogli przejść na drugą stronę? 

- Obawiam się, że to nie będzie takie łatwe - stwierdził Lobot. - Pomiary Artoo 

wskazują, iż większa dziura zamyka się szybciej niż mniejsza. W przeliczeniu na 
jednostkę powierzchni... 

- Też odniosłem takie wrażenie - zgodził się Lando. - Systemy obronne statku 

nadają zapewne większym otworom wyższy priorytet. To co, uważacie, że nie uda się 
przejść? 

- Wspólna ściana tego pomieszczenia i korytarza to na oko jakieś jeden przecinek 

siedem metra - powiedział Lobot wskazując we właściwym kierunku. - Szacuję,  że 
otwór tych rozmiarów w ledwie sześć czy siedem sekund zmniejszy się do wielkości 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

21
uniemożliwiającej przejście któremukolwiek z nas. To za mało czasu, by zdążyć i 
jeszcze przeciągnąć stelaż. 

- Może jednak starczy. Podczas desantu skoczkowie opuszczają pokład na 

spadakach w tempie jednego na sekundę. 

- Ale oni mają trening i stosowne ciążenie Zrobiłem symulację z użyciem 

procesora nawigacyjnego Artoo. W najlepszym razie jeden z nas nie zdąży. 

- Cóż, to jest problem - mruknął Lando - Poza tym mam dziwne przeczucie, że 

jeśli spróbujemy wyciąć dziurę tych rozmiarów, to statek wkurzy się na dobre i czym 
prędzej nas wypluje. A drugiej szansy to już na pewno nam nie da. - Zamyślił się na 
chwilę, po czym zamachał blasterem. - Zdejmujemy wszystko ze stelaża. Muszę 
dokonać kilku modyfikacji. 

Stelaż był konstrukcją raczej mało skomplikowaną: gruba rama wyposażona w 

żyro, ogniwa paliwowe i system dysz stabilizujących. W regularnych odstępach miał 
wycięte uchwyty, wewnątrz samej ramy była też siatka ze schowkami na narzędzia i 
inne drobiazgi. Obecnie porządnie wypełniona. 

- Modyfikacji? 
- No. Potrzebujemy framugi. 
Wczepiwszy się jedną  ręką w stelaż, drugą uzbrojoną w blaster odciął siatkę w 

miejscu mocowania do ramy. Gdy skończył, otrzymał dwa osobne obiekty. Pchnął 
pełną siatkę w kierunku Artoo. 

- Ty przeholujesz to na drugą stronę. 
Robot wysunął chwytaki i pewnie wczepił się w bagaż. 
- Pomożesz mi, Lobot? 
Lobot przysunął się i skorzystał z uchwytu po drugiej stronie ramy. 
- Przypominam sobie coś, na co trafiłem już wcześniej - powiedział. - Główny 

projektant pałaców grzebalnych Ma’aoodów przykazywał swoim majstrom, aby 
wszystkie proste przejścia budowli najeżali pułapkami, i to takimi jak najbardziej 
zapraszającymi, by w nie wpaść. 

- Dzięki za zastrzyk optymizmu - mruknął Lando. - Jeśli z tego wyjdziemy, to 

powinieneś zapisać się na speca od podnoszenia morale. Wszyscy gotowi? 

- Panie Lando, a co ja mam robić? 
Calrissian sprawdził blaster, nastawił promień cięcia na „szeroki”. 
- Przeproś z góry za szkody - powiedział, mierząc w ścianę. - Trzymać się. 
Jasny blask natychmiast oślepił Landa i pół metra kwadratowego ściany 

wyparowało pod postacią szarego obłoku. Zanim wzrok powrócił, otwór już zaczął się 
zamykać. 

- Szybko, szybko, po kolei! - krzyknął Lando. Obaj mężczyźni ustawili ramę w 

otworze i ściana zacisnęła się na niej, nie zostawiając z boku żadnej szczeliny. 

Gdy kończyli, usłyszeli narastający gdzieś w głębi wagabundy łoskot. Nie potrafili 

ustalić  źródła odgłosu, jednak mimo obcego otoczenia wyczuli jego znaczenie - oto 
wiekowy statek zaczął odczuwać niepokój i zabierał się do awaryjnego, grożącego 
samozniszczeniem, wyjścia z nadprzestrzeni. Charakterystyczny jęk narastał, w miarę 

Tarcza Kłamstw 

22

jak poszczególne sekcje kadłuba wynurzały się w realną przestrzeń o nanosekundy 
wcześniej niż pozostałe. Pole skoku nie wygasało równomiernie. 

- Nie cierpię mieć racji - warknął Lando, machając wolną  ręką. - Ruszaj się, 

Artoo! 

Mały robot śmignął w kierunku otworu. Za sobą holował masywną sieć. Przez 

chwilę Lando obawiał się,  że rama okaże się za mała dla Artoo, ten jednak wciągnął 
odnóża jak mógł  głęboko, obrócił się i przemknął na drugą strunę z kilkoma 
centymetrami swobody. Sieć przeleciała gładko za nim. 

- Poczekaj na mnie, Artoo! - krzyknął Threepio, machając w powietrzu rękami i 

nogami. 

- Dalej! - rzucił Lando do Lobota, przekazując mu blaster. - Ja wezmę Threepia. 
Lobot nie kazał sobie powtarzać dwa razy, tylko stopami naprzód runął w 

zaimprowizowane przejście lekko, niczym gimnastyk ćwiczący na drążkach. Lando 
przyczepił się tymczasem do stelaża liną asekuracyjną i wyciągnął dłoń w rękawicy do 
androida. 

- Och, dziękuję, panie Lando - wzruszył się Threepio, korzystając z pomocy. 

Nagle ujrzał, jak oczy Landa rozszerzają się z niepokoju. - Co się dzieje, proszę pana? 

Zaglądający z wewnątrz Lobot dostrzegł  to  samo  co  Lando:  w  zewnętrznym 

poszyciu otwierała się coraz większa szczelina, za którą czerniało usiane gwiazdami 
niebo. Chwilę później zewnętrzne mikrofony skafandrów wychwyciły syk uciekającego 
powietrza. 

Lando nie marnował czasu na udzielanie androidowi odpowiedzi. 
- Uwaga tam! - krzyknął i pchnął nim w przejście. Lobot przytrzymał się stelaża i 

sięgnąwszy złapał prawą stopę Threepia. Bez trudu przeciągnął go do środka. 

Prąd uciekającego powietrza przybierał na sile w miarę poszerzania się otworu i 

Lobot musiał wkładać coraz więcej w samo utrzymanie się przy stelażu, tak by nie 
zostać wessanym do śluzy. 

Na dodatek dyszki Artoo nie były w stanie zwalczyć wichury i robot zbliżał się 

coraz bardziej do otworu. Wraz z nim wędrowała siatka. 

Lando kołysał się tymczasem bezradnie na końcu liny asekuracyjnej z nogami 

skierowanymi prosto w otwartą próżnię. 

Tylko Threepio był względnie bezpieczny, gdyż leżał całym metalowym ciałem 

na zakończeniu stelaża, blokując zresztą w znacznej mierze przejście. Machał przy tym 
rękami niczym przewrócony na grzbiet żuczek. 

- Już po nas, Artoo! - zawodził przy tym. - Nigdy nie lubiłem podróży 

kosmicznych. I popatrz tylko, do czego nas to przywiodło... 

- Musicie przeciać ramę! - krzyknął Lando w komlink. - Przeciąć i wypchnąć 

Dziura sama się zamknie. No róbcie, co mówię! 

- Żadne takie, póki jesteś po drugiej stronie - odparł Lobot, sięgając obok Threepia 

do miejsca zamocowania liny asekuracyjnej. - Twoja lina ma miniwyciągarkę. Zobacz, 
czy da się uruchomić. 

- Nie ma mowy. Za duże obciążenie. Po prostu przetnij ramę, słyszysz? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

23

Lobot rozejrzał się na boki, by sprawdzić, czy jemu ani Threepiowi nie grozi 

zderzenie z niesionym bezwładnie Artoo i jego ładunkiem. Ku swojej uldze spostrzegł, 
iż mały robot dotarł do ściany, wypalił sobie łukiem mały otwór i wczepił weń ramię 
naprawcze. Tak zakotwiczony skutecznie opierał się wichurze, która zdaniem Lobota 
zaczęła nawet słabnąć. 

- Nie gadaj bzdur - warknął Lobot i dosięgnął ostatecznie cienkiej liny 

asekuracyjnej. Zaczął ciągnąć ją ręka za ręką, wyławiając Landa niczym wielką rybę. 
Ciało cyborga okazało się zdumiewająco silne. Nie potrwało długo, a już trzymał w 
dłoni karabinek skafandra Landa, potem ujął fałdy materii na jego karku. 

- Teraz daj całą moc na dyszach! Prosto w górę. 
- Prosto w górę - powtórzył Lando. 
Jednym gładkim, silnym zamachem Lobot wyciągnął Landa pomiędzy swoje 

szeroko rozstawione kolana i wyprostował się, by wydobyć go z przejścia. 

Zaraz potem usiadł, wydobył blaster i przeciął ramę w dwóch miejscach. Poleciały 

iskry, buchnęło paliwo D2O wyciekające z przeciętych przewodów, Lobot zaś kopnął 
odciętą część, która obróciła się i runęła z wiatrem do wnętrza śluzy. 

Ściana jęknęła i reszta ramy też zaczęła się przesuwać i skręcać, aż i ona uleciała z 

prądem. Kilka sekund później dziura zasklepiła się, z wolna ustał szum powietrza. W 
korytarzu zapanowała cisza. 

- Podejrzewam, że to była sztuczka tylko na raz - mruknął Lando. Wnętrze szyby 

jego wizjera było mokre od potu. - Gdzie się tego nauczyłeś? 

- Podczas spływów na Oko E - powiedział Lobot. - To najlepsza metoda 

wyciągania kumpla z tratwy, gdy zdarzy mu się wpaść do rzeki i nie ma czasu 
deliberować, bo jeszcze chwila, a siarczany lód wciągnie go pod powierzchnię. Byłem 
tam na ostatnich wakacjach - dodał. 

- Dziwne drzemią w tobie zdolności - stwierdził Lando. - Wszyscy w porządku? 
- Jestem pewien, że przegrzało mi się co najmniej kilka obwodów - obwieścił 

Threepio. - Za pozwoleniem, panie Lando, czy mogę zająć się autodiagnostyką? 

- Śmiało - odparł Lando. - A póki co, musimy uwolnić Artoo. Potem zastanowimy 

się, co dalej. 

- Nie wymyślisz wiele - powiedział Lobot. - Mamy do wyboru tylko dwie drogi. 

Tę - skrzyżował ręce na piersi i pokazał palcami jednocześnie w dwóch kierunkach - 
albo tę. 

- Cicho - polecił mu Lando, przekrzywiając głowę. - Czekaj. Posłuchaj. 
Z drżącymi sercami nastawili uszu. W tajemniczych przestrzeniach kadłuba 

rozchodziło się echo towarzyszące wejściu w nadprzestrzeń. 

- Żeby to - westchnął Lando. - Znowu skoczył. 
 
- Mamy tu coś ciekawego - powiedziała Josala Krenn.  
Kroddok Stopa pochylił się na skanerem powierzchniowym. Pokolorowana mapa 

ukazywała warstwy wielkiego lodowca, który pełzł ku morzu rozszerzającą się doliną o 
stromych zboczach. 

- Gdzie? 

Tarcza Kłamstw 

24

- Tutaj - odparła Josala, wskazując na małe, niebieskie plamki rozrzucone wzdłuż 

północno-wschodniego skraju lodowca. - Radar bocznego skaningu ustalił  głębokość: 
od jedenastu do dziewiętnastu metrów pod lodem. 

- Skała z bocznej moreny? 
- Nie, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, te obiekty mają nadzwyczaj regularne 

kształty. Podłużne, od półtora do dwóch metrów długości. A po drugie, czy wiesz coś o 
liniach przepływu w strefie osadowej lodowca? 

- Nic a nic. 
- Czasem to, co spada na powierzchnię lodowca, przemieszcza się wzdłuż doliny, 

wrastając w lód w miarę jak rośnie wierzchnia pokrywa śnieżna - wyjaśniła Josala. - 
Morena boczna z tej partii to skały, które odpadły od klifu - wskazała na zbocze doliny. 

- A zatem z czasem skały dochodzą tutaj... 
- To pięćdziesiąt metrów niżej. Tamte obiekty nie znajdowały się w lodzie tak 

długo, jak te skały pod nimi. A do lodu musiały trafić gdzieś tułaj. - Zatoczyła palcem 
krąg w górnej, płaskiej części doliny. 

- Ależ tam nic nie ma - stwierdził Stopa. 
- Słusznie. - Zmarszczyła czoło w zamyśleniu. - Trudno dokładnie odtworzyć 

przebieg tak katastrofalnych zmian klimatycznych, ale skłonna jestem sądzić,  że 
cokolwiek to jest, leży w lodzie dopiero od pięćdziesięciu do stu lat. 

Stopa aż oczy otworzył szeroko ze zdumienia. 
- Ciała. Pogrzebane w lodzie. 
- Całkiem możliwe. 
- Może nomadowie, może mieszkańcy pobliskich lodowych jaskiń, może... 
- Nieważne, jak żyli, nam chodzi o ich zwłoki. 
- Jak głęboko leżą te ciała? Jedenaście metrów? - Gdy Josala przytaknęła, Stopa 

zwrócił się do pilota. - Będziemy potrzebowali łazika. 

- Kroddok... 
- Wiem, wiem. Ale posłuchaj do końca. Poczekamy, aż pogoda się tam poprawi - 

powiedział Stopa ze spojrzeniem już teraz pełnym niecierpliwości. - Spuścimy  łazika 
dokładnie na miejsce. Silnik damy na luz, żeby nie zamarzł. Pracować  będziemy ze 
środka, bo jedyne, czego potrzebujemy, to rdzeń odwiertu. Z tym akurat nasz sprzęt 
powinien sobie poradzić. 

- Chcesz wiercić? - spytała z przerażeniem Josala. - To przemiesza szczątki. 
- Tak - odparł Stopa. - Wiem, że to naruszenie procedury. Ale nie wysłano nas dla 

pozyskania ciał. Mamy zdobyć próbki materiału biologicznego. Gdy przybędzie ekipa, 
przygotuje sobie stanowiska. Na razie jednak najważniejsza jest analiza i raporty. 

Josala potrząsnęła głową. 
- Wolałabym poczekać na ludzi, którzy są w tym naprawdę dobrzy. 
- Ależ sami wiemy, jak uzyskać rdzeń - powiedział Stopa. - Już pierwszoroczniak 

to potrafi. Będziemy tam za trzydzieści minut. Nawet za dwadzieścia. 

Josala wciąż nie kryła wahania.  
Kroddok przysunął się i ściszył głos. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

25

- Premia z WNR starczy na pokrycie kosztów ekspedycji na Stovax - powiedział. - 

Ale jeśli będziesz chciała czekać na przybycie „Uskoku Penga”, to przyjdzie nam się 
podzielić. Możemy nawet nic nie dostać. 

Poczekał, aż argument do niej dotrze, i dodał:  
- Daję ci słowo,  że wycofamy się przy pierwszych kłopotach. Lepiej: to ty 

pokierujesz wyprawą. Jak powiesz, tak będzie. 

Josala skrzywiła się i spojrzała najpierw na niego potem na pilota. 
- Cóż, doktor Stopa postanowił. Szykujmy łazika. 
 
Mały  łazik „Znak II” archeologów przejechał przez zaśnieżoną, południowo-

zachodnią grań i zaczął zjazd w dolinę lodowca. 

- Jesteś na kursie, jeszcze osiemset pięćdziesiąt metrów - odezwał się głos pilota 

„IX-26”, kierującego Stopę i Krenn do miejsca przeznaczenia. Urządzenia nawigacyjne 
łazika nie mogły się równać z oprzyrządowaniem statku. 

- Rozumiem - powiedział Stopa, który prowadził pojazd. - Przechodzę ze ślizgu na 

tryb poduszkowca. 

- Siedemset metrów. Sześćset. Pięć i pół setki... 
W kadłubie pojazdu i na jego deltoidalnych skrzydłach otworzyło się kilka małych 

osłon kryjących dysze główne i pomocnicze. Unosząc wysoko nos, mały pojazd szybko 
zwolnił i zaczął osiadać. 

Josala zerkała przez prawoburtowe okno. Przyglądała się uważnie podłożu. 

Stromy stok był pokryty gładkim  śniegiem, jednak sam lodowice znaczyło pole 
popękanych bloków lodowych, czasem tak wielkich jak sam łazik. 

- Na wyświetlaczu wyglądało o wiele lepiej - powiedziała. 
- Łazik może pokonać nachylenie do czterdziestu stopni. Damy sobie radę. 
- Ale to będzie jak przebijanie się przez skały. 
- Lód nie jest tak twardy - przypomniał Stopa. - Przebijemy się. 
- Dwieście dwadzieścia - oznajmił w słuchawkach Stopy głos pilota. - Lekko na 

lewo. 

- Rozumiem - potwierdził Stopa. - Krenn, musimy przynajmniej spróbować... 
- Nagle spod poduszkowca buchnęła chmura bieli, ograniczając widoczność 

prawie do zera. 

- To nasz własny podmuch - rzucił Stopa, unosząc wolant. Łazik wyłonił się z 

obłoku, który został z tyłu i zaraz zaczął się rozpraszać. - Żaden problem. 

- Sto pięćdziesiąt. 
- Nie da się wylądować bez widoczności - powiedziała Josala. - Jeśli zahaczysz o 

któryś z tych złomów lodu, wywrócimy się, zanim podpory zdążą się wysunąć. 

- Dziewięćdziesiąt pięć. 
- Zawisnę na dziesięciu metrach, aż dysze oczyszczą teren z całego luźnego 

materiału - powiedział pewny siebie Stopa. - Jeśli dolne holo nie da jasnego obrazu, w 
ogóle nie będę próbował siadać. Dobrze? 

- Dobrze - odparła z westchnieniem Josala. 
- Sześćdziesiąt - powiedział pilot. - Zwolnij albo przelecisz miejsce. 

Tarcza Kłamstw 

26

Stopa stuknął w hamulce powietrzne i cofnął nieco wolant. Łazik znów opadł, 

zbliżył się do powierzchni i wzbił chmurę bieli. Nie trwało jednak długo, aż pył się 
rozproszył i znów było widać horyzont. 

- Dwadzieścia pięć. 
Josala zerknęła do przodu. 
- W tym krajobrazie trudno oceniać odległości. Ten zwał lodu... 
Poklepał ją w ramią. 
- Jest większy i leży dalej, niż sądzisz. 
- Dziesięć. Osiem. Pięć. Powoli... 
- Powiedz, gdy będzie plus sześćdziesiąt. Chcę posadzić łazika dokładnie nad tym. 
- To już jest pod tobą. Plus sześć. Plus dziewięć. Plus czternaście... 
Stopa szarpnął wolant. Łazik opadł gwałtownie i zatrząsł się od uderzenia. Nos 

kołysał się na boki, w górę, w dół aż kolejny, mniejszy już wstrząs zakończył taniec. 
Pojazd stanął równo. 

- No - powiedział. Włączył natychmiast dolne skanery i popatrzył na ekran. 
Wprawdzie te najbliższe dyszom okryły się lodem, jednak przednie i tylne dawały 

czysty obraz. Przednia podpora utkwiła w małej szczelinie, jednak nie wyglądała na 
uszkodzoną. Kadłub nigdzie nie stykał się z lodem. 

- Nie było aż tak źle - uśmiechnął się Stopa, przestawiając systemy na czuwanie. 
- Załatwmy się tylko ze wszystkim - pogoniła Josala. 
Przepełzli kolejno ponad przedziałem silnika orbitalnego do niewielkiego 

pomieszczenia roboczego. Tam wspólnymi siłami ubrali stosowne do mrozu odzienie: 
jedyny skafander ratunkowy szperacza dla niej i ocieplany kombinezon archeologa dla 
niego. Stopa zabrał jeszcze rękawice ze skafandra pilota. 

Żadne jednak nie było przygotowane na oślepiający blask lodowca, który 

zaatakował ich oczy zaraz po otwarciu włazu. Na czystym niebie płonęło błękitnobiałe 
słońce, kąpiąc krajobraz w kryształowozimnym ogniu. Wizjer Josali szybko się 
dostosował, Stopa musiał jednak odwracać oczy, by cokolwiek widzieć. 

- Malownicze! - zakrzyknął. 
- Podziwianie widoków na koniec - zganiła go Josala.  
Wszystko zabrało więcej czasu, niż powinno. Wydrążone w środku wiertło nie 

chciało trzymać kierunku, co niepokoiło mocno Josalę, bo skrzywić mogła się przy tym 
i pokrywa luku. Rękawice utrudniały manewry na tyle, że złożenie pierwszych sekcji 
tuby rdzeniowej okazało się nie lada wyczynem. Sondowanie w poszukiwaniu 
zagrzebanego poniżej ciała przedłużało się za sprawą licznych, mylących ech co chwila 
pojawiających się na ekranie. Zanim skończyli składanie, zawieszenie wiertła zdążyło 
zamarznąć, co tylko skomplikowało sprawę. 

W końcu jednak wiertło wgryzło się w powierzchnię lodowca i ruszyło w głąb. 
- Siedem sekcji! - krzyknął Stopa poprzez jazgot. - Przy tym kącie wiercenia 

będziemy potrzebowali siedmiu sekcji. 

Josala machnęła ręką potwierdzająco i obróciła się, by wyciągnąć ze schowka 

następną sekcję. Ta uciekła jej spod dłoni, aż dziewczyna cofnęła rękę. Przycisnęła 
rękawicę do ściany pomieszczenia i uświadomiła sobie, że to nie ją opanowały 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

27
drgawki, ale cały pokład wibruje pod jej stopami. Wiertło wyło, jakby wszystkie 
mocowania i pierścienie puściły, a smary zmieniły w piasek. 

- Wyłącz!! - krzyknęła, cofając się do Stopy, który wychylał się poza pokład i 

patrzył na zagłębiające się powoli w lodzie wiertło. - Wyłącz! - Spojrzał na nią 
zdumiony, aż sama musiała sięgnąć do sterowników. 

Wiertło zatrzymało się, ale wibracje ani hałas nie ustały. Wręcz przeciwnie, 

nasiliły się. 

Z przerażeniem w oczach oboje spojrzeli na górującą nad nimi grań, którą minęli 

dopiero kilka minut wcześniej. Obecnie przypominała skąpany w słońcu kłąb waty. W 
połowie wysokości pojawiła się  ściana  śniegu i lodu, która zbliżała się i rosła pod 
niebo. 

Nie mieli szansy wystartować. Lawina dosięgła ich w przeciągu kilku sekund, nie 

zdążyli pojąć nawet w pełni tego, co ujrzeli. Porwała  łazik jak zabawkę, wciskając 
śnieg do każdej szczeliny, miotając unoszonym przez prąd pojazdem. 

Gdy wszystko wreszcie się uspokoiło, czoło lawiny sięgało niemal do środka 

doliny, pod lodem zaś czekały na archeologów z „Uskok Penga” dwa nowe ciała. 

 
- Przede wszystkim musimy ponownie odnaleźć to samo miejsce, a okolica 

pozbawiona jest niestety znaków szczególnych - powiedział Lando. Korzystając z 
pomocy blastera, odciął z narożnika stelaża mały trójkąt. - Gdzie były nasze drzwi? 
Tutaj? 

- Niżej - odparł Lobot. - O, właśnie. 
- Cieszę się,  że jesteś czegoś pewien - stwierdził Lando. - Mnie już zupełnie 

skołowało. - Zrobił otwór w ścianie, wsunął kawałek metalu i poczekał, aż materia 
zarośnie wkoło niego. Potem spróbował poruszyć wtręt otwartą  dłonią. - Powinno 
trzymać. 

Lobot podpłynął z krótkim kawałkiem sznura. 
- Możemy potrzebować więcej niż jednego znaku - powiedział, przewlekając 

sznur przez jeden z wielokątnych otworów i wiążąc końce razem. - Jeden węzeł 
oznacza pierwszy znak. Na następnym zrobimy dwa. 

- Dobra - powiedział Lando, odwracając się od ściany. - Jedno tylko przeoczyłem, 

gdy bawiliśmy się w odkrywców i wynalazców. Próbując się tu przedostać, wypaliłem 
ponad sześćdziesiąt procent paliwa do silniczków manewrowych. 

- U mnie zostało jeszcze dziewięćdziesiąt jeden procent - powiedział Lobot. - 

Niestety, nie mam jak się nim z tobą podzielić. 

- Może dojść do tego, że będziesz mnie dźwigał na plecach - mruknął Lando. - 

Threepio, a jak wy wyglądacie z masą odrzutową? 

Artoo zaćwierkał, Threepio przetłumaczył. 
- Artoo mówi, że ma wystarczający zapas, wolałby jednak wiedzieć, kiedy uda się 

zlokalizować jakieś źródło zasilania. 

- Przy odrobinie szczęścia trafimy na nie obok zaworu z tlenem - skrzywił się 

Lando. - No dobrze, przed nami próba przetrwania. Statek skoczył już dwa razy i 
musimy przyjąć,  że za drugim razem zmylił dokładnie wszystkie ślady pogoni. Tak 

Tarcza Kłamstw 

28

więc po pierwsze musimy zlokalizować i załatwić sterowniki hipernapędu i zatrzymać 
statek. 

- Ależ panie Lando, jeśli uszkodzimy hipernapęd, wszyscy zginiemy - 

zaprotestował Threepio. 

- Nie wiemy, jak długo wagabunda zostanie w nadprzestrzeni: tygodnie, miesiące 

czy lata. Galaktyka ma sto dwadzieścia tysięcy lat świetlnych. To daje nam niewielkie 
szanse. 

- Panie Lando, a czy nie byłoby stosowniejsze odszukać właścicieli tego statku i 

poprosić ich, by zawieźli nas z powrotem na Coruscant? 

- Obawiam się, Threepio, że teraz to nasz statek - mruknął Lando. - Jeśli chcemy 

przetrwać, musimy uznać, że tak właśnie jest. - Rozstawił palce, by wyliczyć priorytety. 
- Po pierwsze, musimy jakoś zatrzymać statek. Po drugie, sprawdzić dokąd nas rzuciło. 
Po trzecie, ustalić, gdzie najbliżej możemy znaleźć przyjaciół. Po czwarte, znaleźć 
sposób, żeby ich zawiadomić. Jeśli załatwimy się z tym wszystkim, zanim Lobotowi i 
mnie skończy się powietrze, a wam wyschną ogniwa, to potem będziemy się martwić, 
kto właściwie i po co zbudował wagabundę. 

- Możliwe,  że bez odpowiedzi na te pytania nie uporamy się z wcześniejszym - 

zauważył Lobot. 

- Może - odparł Lando. - Ale moim zdaniem nie trzeba wcale znać schematu 

budowy maszyny, by ją zniszczyć. - Wskazał palcem na lewo, potem na prawo. Jak 
sądzicie, hipernapęd na dziobie czy na rufie? 

- Najlepszym miejscem jest zwykle środek masy - zauważył Lobot. - Znaczy do 

przodu. 

Lando skinął głową. 
- No to ruszajmy. 
 
Pułkownik Pakkpekatt sterczał nad stanowiskiem łączności i nadzorował wyjście 

krążownika „Sławny” z nadprzestrzeni. Zespół pościgowy rozciągnął się już na 
czterdzieści lat świetlnych, a „Sławny” był drugim z kolei koralikiem na nitce. 

- Daj mi je, jak tylko nadejdą - polecił siedzącemu przy stanowisku technikowi. 
- Tak, sir. Idzie sześć. Pilna dyrektywa ze Sztabu Floty z kopią dla kapitana 

Garcha. Niebieski list z WNR, z kopią dla kapitana Hammaxa. Przesyłka oznaczona 
jako pilna z Instytutu Obroańskiego. Meldunki z „Pioruna”. „Prana” i „Nagwy”. 

- Z trzech statków za nami - powiedział Pakkpekatt. - I dobrze. Przekaż 

wiadomości na moje stanowisko. 

Pułkownik przeszedł długimi, lekkimi krokami przez cały mostek, zasiadł w fotelu 

i włączył bezpieczny wyświetlacz. Ani twarz, ani gesty nie zdradzały żadnych emocji, 
gdy czytał jeden tekst za drugim. Gdy skończył, wyłączył stuknięciem ekran i syknął 
przeciągle. 

- Majorze Legorburu. 
Ixidro Legorburu, oficer wywiadu M’haelich, służył jako konsultant do spraw 

taktyki. Teraz pospieszył na wezwanie. 

- Tak, pułkowniku? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

29

- Właśnie otrzymaliśmy sygnał o ogłoszeniu alarmu pierwszego stopnia w skali 

całej floty - powiedział Pakkpekatt, włączając i przesuwając ekran, aby także i major 
mógł przeczytać wiadomość. - Moja prośba o dodatkowe jednostki została odrzucona. 
Otrzymałem rozkaz odesłania „Marudera”, „Prana” i „Nagwy” z maksymalną 
szybkością do innych zadań. 

- Ależ to prawie połowa naszych sił, sir - powiedział Legorburu, kręcąc głową. - 

Czego od nas oczekują? 

- Najwyraźniej,  że uznamy własną, porażkę - stwierdził wprost Pakkpekatt. - 

Uprzedzono mnie też,  że może dojść do odwołania również „Sławnego”. Mamy 
pozostać w jednogodzinnym alarmie, to znaczy nie wykonywać skoków większych niż 
pół roku świetlnego. 

- Przynajmniej możemy w ten sposób dalej prowadzić poszukiwania - powiedział 

Legorburu. - Musimy tylko wywołać „Wrzosowisko” naprzód, aby wypełnił lukę po 
„Maruderze”. Chyba skończył już z przeszukiwaniem szczątków. 

- „Wrzosowisko” skoczył już na Nichen z ciałami poległych i rannymi z 

„Kauriego” - wyjaśnił Pakkpekatt. - Wróci dopiero za co najmniej dobę. O ile w ogóle 
pozwolą mu wrócić. 

Legorburu spojrzał uważnie na ekran. 
- Nie pojmuję, pułkowniku. Skąd ta nagła zmiana priorytetów? Co tam się dzieje? 

To musi być coś wielkiego, skoro nie mogą dać nawet trzydziestoletniego okrętu i kilku 
patrolowców. 

- Tej informacji mi poskąpiono - powiedział Pakkpekatt i skrzywił się 

niesympatycznie. 

- Może wyłowię coś z cudzych transmisji - zaproponował Legorburu. - Mam 

spróbować? 

Pakkpekatt skinął głową. 
- Tak, proszę. Chciałbym wiedzieć, czemu muszę stawać na uszach, żeby po 

prostu robić swoje. 

 

Tarcza Kłamstw 

30

R O Z D Z I A Ł  

Lando Calrissian prowadził postępującą korytarzami wagabundy procesję, nie 

wypuszczając bojowego blastera z dłoni. Zaraz za nim jechał holujący z tyłu stelaż 
Artoo, na końcu zaś kroczył Lobot. Na barana niósł Threepio, zupełnie jak dziecko 
siedzące na ramionach ojca. 

- To wszystko moja wina - powiedział Lando, zerkając do tyłu. - Powinienem iść 

pierwszy i wziąć dla Threepia pas manewrowy albo i całą uprząż z zasilaniem. Te 
ogniwa pasują też do skafandrów. 

- Mamy je, znaczy mieliśmy, na „Ślicznotce” - powiedział Lobot. - Nie wszystko 

zmieściło się na stelażu. 

- Oddałbym prawie wszystko, co wzięliśmy, za parę zapasowych zestawów. 

Nigdy nie myślałem, że będę musiał fruwać tak długo w stanie nieważkości. - „Długo 
albo i zawsze”, pomyślał ponuro Lando. 

- Swoją drogą to ciekawy projekt - zauważył Lobot. - Quelli zrobili chyba 

wszystko, by jak najbardziej nam utrudnić poruszanie. Brak sztucznego ciążenia, brak 
momentu obrotowego, ściany są antymagnetyczne, bez szlaków ślizgowych, uchwytów 
ani przypięć. 

- I co w tym takiego ciekawego? 
- Quelli mieszkali na planetach - powiedział zdumiony pytaniem Lobot. - Jak oni 

sami poruszali się po statku? 

Lando chrząknął. 
- Może Quelli to wielkie dżdżownice grube jak ten korytarz? 
- Może - mruknął Lobot. - Ale nawet wielkie robale czują się lepiej w polu 

grawitacyjnym. Wciąż mam nadzieję,  że gdzieś tu jest jakiś guzik, który wszystkim 
nam ułatwiłby życie. 

 
Korytarz ciągnął się bez końca i nowe jego odcinki wyłaniały się przed Landem 

niczym wciąż uciekający horyzont, kuszący niespełnionymi z założenia obietnicami. 

- Ile już? 
- Rejestrator Altoo podaje, że od wejścia na pokład minęły trzy godziny i osiem 

minut. Naprzód ruszyliśmy czterdzieści siedem minut temu - odparł Lobot. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

31

- A ja myślałem, że to już całe wieki - powiedział Lando. - Czy tylko ja ulegam 

podobnemu złudzeniu? Przecież statek powinien się chyba już skończyć. 

- Jakoś się nie skończył. 
- Wszystko tu pokręcone - rzucił Lando. - Pełzniemy z szybkością metra na 

sekundę minus kilka przystanków. Czterdzieści pięć minut daje dwa tysiące siedemset 
sekund. A statek ma tylko tysiąc pięćset metrów długości. Powinniśmy szwendać się 
już jakiś kilometr przed dziobem. 

- Ciągi, które widzieliśmy na burtach, owijały się wkoło kadłuba i to w dość 

złożony sposób - zauważył Lobot. - Jeśli jesteśmy w środku któregoś z nich, a 
podejrzewam, że tak właśnie jest, to znacznie wydłużyłoby drogę. 

- Chyba jednak nie, bo wciąż posuwamy się ku dziobowi. A może mi się zdaje? 

Gdyby korytarz zawrócił, to przecież byśmy zauważyli. 

- Na pewno? - spytał Lobot. - Mnie trudno jest złapać orientację bez punktów 

odniesienia. 

- Coś w tym jest. Jakkolwiek się staram, nie mogę wyobrazić sobie układu tego 

grata - sarknął Lando, obracając się by spojrzeć na resztę gromadki. - Artoo, możesz 
jeszcze raz pokazać mapę? 

Holoprojektor Artoo ożył i ukazał plan wagabundy sporządzony przez robota 

nałożony na rzuty przygotowane jeszcze przez techników Pakkpekatta. Przebyty szlak 
zaznaczony został jasnoczerwoną linią, która wiła się tam i z powrotem niczym 
sinusoidalny wykres fali niskiej częstotliwości Miejscami wysuwała się nawet poza 
obręb kadłuba. 

- Widzicie? Jesteśmy już za burtą. 
- Artoo, pewien jesteś, że twoje żyro działa normalnie? - spytał Lobot. 
Baryłkowaty robot wypiszczał jednoznaczne potwierdzenie. 
- No to jak to wyjaśnisz? 
Artoo wyartykułował odpowiedź. 
- Że statek jest teraz dłuższy? - przetłumaczył zdumiony Threepio. - Co za absurd. 

Przecież nawet ty nie możesz być aż taki głupi. Musiałeś się chyba popsuć. 

Lando westchnął i spojrzał na lico korytarza. Przestali już mówić o ścianach czy 

grodziach, te określenia nie pasowały. 

- Skoro nie ma innego wyjaśnienia... - rzucił zmęczonym głosem. - Widzieliśmy 

już kilka ich sztuczek. Widać taka technologia, że nic na tym statku nie jest niezmienne, 
nawet jego wymiary. Coś mi się wydaje, że Quelli nie grają czysto. 

- Sam nieraz oszukiwałeś w przeszłości - przypomniał Lobot. 
- Pewnie i tak - przyznał Lando. - Ale wtedy mogłem zwykle przyjrzeć się 

najpierw stolikowi i to się bardzo przydawało. Wyłącz mapę, Artoo, ale notuj nasze 
postępy. Jak tylko najlepiej potrafisz. Przyspieszymy trochę kroku. Dwa metry na 
sekundę, na mój znak... 

 
Minęła prawie godzina, nim Artoo dokonał pewnego odkrycia i zaraz głośno o 

nim oznajmił. 

- Co jest? - spytał Lando. 

Tarcza Kłamstw 

32

- Artoo mówi, że przed nami pojawiło się coś nowego - wyjaśnił Threepio. - Może 

być sztucznego pochodzenia. 

Lando popłynął do przodu i rozejrzał się z nadzieją po korytarzu. 
- Gdzie? 
- Przed panem, powyżej i z lewej - powiedział android. 
- Widzę - mruknął Lando. - Ależ to małe. Poczekajcie no... 
- Co to jest? Lando? 
Lando nie odpowiedział, bo gdy reszta doń dołączyła, wszystko stało się jasne. Z 

lica korytarza wystawał mały kawałek metalu z krótkim sznurem przewleczonym przez 
otwór. 

- Cóż, wróciliśmy do punktu wyjścia - oznajmił Threepio, wykazując najmniej 

taktu. 

- Ale to niemożliwe - powiedział nieco zirytowany Lobot. 
- Normalnie niemożliwe, ale jak to inaczej wyjaśnisz? - spytał Lando, pokazując 

na metalowy znacznik. 

- Może się przemieścił? - zasugerował cyborg. 
- Niby jak? Myślisz, że na tym statku jest ktoś jeszcze? 
- Nie wiem. Może to kopia naszego znacznika, taka zmyłka. Czujniki Artoo 

pokazują niezmiennie, że wędrujemy ku dziobowi. 

- Zapewne czynimy to już drugi raz. Co to za zwariowany statek? Korytarze 

prowadzą tu donikąd i nic z tego nie wynika. 

- I tak zmarnowaliśmy dwie godziny - zaznaczył Lobot. 
- Niewątpliwie. Zmarnowaliśmy dwie godziny i... - Lando sprawdził odczyty 

kontrolek - około dziewięciu procent masy odrzutowej. Wy dwaj pewnie też. 

- To nader niepokojące. I co teraz poczniemy? - spytał Threepio. 
- Sięgniemy po fortele - powiedział Lando. - Ile nici węglowej mamy? 
Lobot wiedział to bez sprawdzania. 
- Dwie szpule, każda po pięć tysięcy metrów. Czemu pytasz? 
- Skoro łazimy tak w kółko, możemy donikąd nie trafić, a wyczerpiemy tylko 

wszystkie zapasy. Nie mamy dość materiału na uchwyty na całej długości korytarza, ale 
może starczy tego chociaż na kotwiczki wyjaśnił Lando. - A to nie pozwoli nam dać się 
ponownie ogłupić. 

- Owszem, wtedy sporządzimy mapę topograficzną zamiast tej projekcyjnej - 

przyznał Lobot. - Będziemy znali wzajemne położenie miejsc, przez które przeszliśmy, 
i to nawet wtedy gdy zwykła geometria zawiedzie. 

Lando przytaknął. 
- Niech lepiej zacznie się nam układać. Zaczynam się poważnie niepokoić. 
 
Według licznika obrotów na szpuli przeszli korytarzem 884 metry. Wbili cztery 

zaimprowizowane kotwiczki a w końcu dotarli do rozwidlenia. 

- Szalenie zabawne - powiedział Lando, zawisając w powietrzu przed oboma 

wejściami. - Ostatnim razem tego tu nie było. 

- O ile już tu trafiliśmy. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

33

- Nie zaczynaj ze mną - powiedział Lando, obracając się. 
- To nie był żart - odparł Lobot. - Możliwe całkiem, że te przejścia to kanały albo 

ciągi powiązane jakoś ze szczególnymi funkcjami statku, bez skojarzenia z naszymi 
osobami. 

- Jakie kanały? Suche jak pieprz. 
- Są jeszcze inne rodzaje płynów, są gazy i ładunki elektryczne, jest plazma 

energetyczna - wyliczył Lobot. - A ciągi zazwyczaj wymagają zaworów i 
przełączników. Możliwe, że coś takiego znajduje się właśnie przed nami. Gdzieś z tyłu 
znaleźlibyśmy może następny. 

Lando obrócił się powoli twarzą ku rozwidleniu. 
- Gdybym był gruby, gdybym był chudy, gdybym był stary, taki właśnie jary, 

wiedziałbym kudy wentylować dudy... - zanucił z cicha. 

- Co? 
- Przepraszam pana, ale to wyliczanka dziecięca z Basarais - powiedział Threepio. 

- Panie Lando, czy mogę coś zasugerować? 

- Sugeruj do woli. Threepio. Wolałbym nie wysłuchiwać potem uwag w stylu 

„Też o tym myślałem, ale jakoś do głowy mi nie przyszło, by powiedzieć”. 

- Dobrze, panie Lando. Sugeruję zatem, byśmy rozdzielili się na dwie grupy i 

zbadali jednocześnie oba przejścia. To byłaby najbardziej efektywna metoda. Jeśli 
każda grupa będzie składać się z człowieka i robota, wówczas powinniśmy zachować 
kontakt między sobą nawet wówczas, jeśli znajdziemy się w sporej odległości. 

- Całkiem niezły koncept, Threepio - powiedział Lando. - Mamy dwie szpule, 

możemy zatem oznaczyć oba przejścia. Lobot? 

- Jestem zdecydowanie przeciwko rozdzielaniu się - stwierdził Lobot. - Zawory, 

które otwierają się przypadkiem, mogą równie łatwo się zamknąć. Możliwe też,  że 
postawiono nas przed tym wyborem w pewnym dokładnie określonym celu: aby nas 
rozproszyć. 

Lando zmarszczył brwi. 
- A jeśli się nie rozdzielimy, to które przejście wybrać?  
Lobot potrząsnął głową. 
- Wszystko jedno, Lando. Pierwsze z brzegu. 
 
Pierwszy z brzegu korytarz skończył się trzysta metrów dalej, skręciwszy pod 

kątem blisko dziewięćdziesięciu stopni w dół (czy ku wnętrzu statku). Gdy się cofnęli, 
drugie przejście zawiodło ich do kolejnego rozwidlenia, które było odwróceniem 
pierwszego, i dalej ku następnemu krótkiemu korytarzowi, który skręcał raptownie i też 
się kończył. 

- Tu w dole coś jest - powiedział Lando, zwlekając z zawróceniem. - Oba 

zaślepienia wiodą do tego samego miejsca. To może być hipernapęd. 

Lobot wiedział,  że baron najchętniej od razu zweryfikowałby swoją teorię, 

wypalając dziurę w ścianie. 

- Chodź - powiedział wyciągając rękę i dotykając jego ramienia. 
- Mam tego dość. 

Tarcza Kłamstw 

34

- Wiem - stwierdził Lobot. - Ale ty wiesz, że wyłączenie hipernapędu a 

uszkodzenie hipernapędu to dwie zupełnie różne rzeczy. Może znajdziemy lepsze 
wyjście. 

Lando spojrzał na wyświetlacze swoich kontrolek. 
- Dobra - powiedział. - Ale jeśli nie znajdziemy niczego do czasu, gdy te liczby 

zmaleją do prawie jednostek, to wracam tutaj. Nie zamierzam biernie czekać na koniec, 
Lobot. 

- Tego akurat się po tobie nie spodziewam. Na razie jednak wstrzymaj się, 

przyjacielu. 

Ramię przy ramieniu odpłynęli korytarzem. 
 
Skutkiem zrodzonej z desperacji pracowitości Lando i Lobot zdołali zamocować 

aż czterdzieści jeden wykrojonych ze stelaża i wyposażenia kotwiczek. Rozmieszczali 
je co dwieście metrów. Rozwinęli ponad osiem kilometrów nici, opasali nią trzy 
główne korytarze i więcej niż piętnaście odnóg. 

Podczas penetracji zidentyfikowali jedenaście zaworów, osiemnaście 

przełączników i trzy różne trasy wiodące z powrotem do miejsca, gdzie wniknęli na 
pokład. Przeznaczenie mechanizmów i sposób ich funkcjonowania pozostały 
nieodgadnione jednak sporządzona przez Artoo-Detoo holograficzna mapa przybrała 
wreszcie użyteczną postać. 

Przez cały ten czas wagabunda mknął przez nadprzestrzeń najwyraźniej 

nieświadom kręcących się wewnątrz pasażerów. A ich opuściły wcześniejsze lęki. 
Statek dalej wydawał się tajemniczy, niechętnie zdradzał swe sekrety, ale nie robił im 
więcej kawałów. Zagrożenie życia stało się nieokreślone, zupełnie jak w równaniu ze 
zmiennymi, których nie dawało się kontrolować. 

W chwili, gdy kolejne przejście zawiodło ich do miejsca już uprzednio 

obwieszonego nicią, na mocy milczącego porozumienia zatrzymali się tam chwilę, by 
odpocząć i nieco się zastanowić. 

Lando zrobił pętlę na lince i założył ją sobie na nadgarstek. 
- Ile trwa ten skok? 
- Trochę ponad trzydzieści siedem godzin - odparł Lobot. 
- Tym razem leci gdzieś daleko - westchnął Lando. - Pomyślmy, cztery razy trzy 

przecinek czternaście razy trzydzieści siedem do trzeciej podzielone przez trzy... To 
teraz możemy być gdziekolwiek w obszarze miliona sześciennych lat świetlnych 
przestrzeni. Będą musieli ściągać telepatę, żeby nas odszukać. 

- Powinniśmy się zdrzemnąć - zaproponował Lobot. 
- Czemu? 
- To pozwoli oszczędzić nieco zasobów. Poza tym zmęczona ludzka istota nie 

działa zbyt efektywnie. 

- Ale martwi niewiele zdziałamy - powiedział Lando. - Pięć godzin snu to może 

być akurat tych pięć godzin, których nam zabraknie, by się z tego wygrzebać. 

- Niemniej pięć nieprzespanych godzin może zaowocować  błędem nie do 

naprawienia. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

35

- Od tego mamy roboty, by strzegły nas od błędów. One się nie męczą - 

powiedział Lando. - Poza tym, jestem głodny. Chętnie znalazłbym tu jakąś przytulną 
kafejkę. 

- Zaczynasz przejawiać nieracjonalne zgoła oczekiwania. 
Lando zachichotał niemrawo. 
- Sam wiem, kiedy mi odbija. A ty wyczuwasz te chwile, gdy zaczynasz się 

wymądrzać? 

- Panie Lando... 
- Co jest, Threepio? 
- Czy to możliwe, by ten statek wyszedł już z nadprzestrzeni bez naszej wiedzy? 

Może nie zauważyliśmy tego zajęci poszukiwaniami. Może nie zalecieliśmy aż tak 
daleko, jak pan sugeruje. 

- Nie - uciął Lando. - Nigdy nie słyszałem, żeby jakiś statek jęczał tak głośno przy 

przejściach. Nie moglibyśmy tego przeoczyć. W każdym razie ja. To mi zresztą daje do 
myślenia. Bo wiecie, ciekawe, jak długo ten statek krąży po kosmosie, wchodzi w 
nadprzestrzeń, wychodzi stamtąd i ile czasu minęło od ostatniego przeglądu 
połączonego z kontrolą zmęczeniową kadłuba. Miałem kiedyś przyjaciela w stoczni na 
Atzerri, który pokazał mi holo skanu jednego statku, który przyjęli. Zawsze powstaje 
masa mikropęknięć w strukturze hiperklatki, w wewnętrznych naciągach. Nawet kil 
„Dreadnaughta” temu ulega. Widzicie więc, choćbyśmy mieli tlenu, wody i żarcia z 
kawą do woli, to wolałbym nie zasiadywać się tu zbyt długo i nie słuchać wszystkich 
tych jęków nazbyt wiele razy. Bo niezależnie od tego, jak solidni byli ci Quelli, 
niedługi już dzień, gdy ta stara łajba rozsypie się w stertę złomu.  

Artoo pisnął zaniepokojony. 
- Ciekawe, gdzie teraz podziewa się „Sławny” - powiedział Threepio. 
- Ja wolę o tym nie myśleć - stwierdził Lando i roześmiał się. - Nie mam ochoty 

fundować sobie depresji. - Wyplątał  dłoń z linki i poszybował swobodnie. - Jak 
chcecie, to sobie odpoczywajcie. Pokaż mi mapę, Artoo. Wciąż zostało jeszcze wiele 
do obadania. 

 
W siedemdziesiątej pierwszej godzinie uwięzienia znaleźli panel sterowania i 

stało się to czysto przypadkowo. Znajdował się bowiem w sekcji, którą dwakroć już 
oglądali i nigdy więcej by tam nie zajrzeli, gdyby nowe, dopiero oznaczane przejście 
tak dziwnie ich nie zaprowadziło. 

Panel miał zaokrąglone brzegi i wymiary dwa metry na ponad metr, wpasowano 

go zaś w „sufit” przejścia (to Lando zdecydował, że strona z linkami oznacza „prawą” i 
wedle niej ustala się wszystkie pozostałe). Pełen był gniazdek i symboli różnych miar. 
Same gniazda rozmieszczono symetrycznie w jednej trzeciej od centrum. Symbole 
okalały je na zewnątrz. 

- I jak pan myśli, co to jest, panie Lando? 
- Może jakiś test na inteligencję - odparł Lando, starając się zerknąć przez 

największy z otworów do środka - Ktoś wie jak się do tego zabrać? 

Tarcza Kłamstw 

36

- Cóż, obiekt zdradza niejakie podobieństwo do mechanicznego pudła, które 

ambasador Nugek dał kiedyś Anakinowi Solo - powiedział Threepio. - Cóż to była za 
zabawa, jak cieszyły go te koła i bloki, którymi można było poruszać przez otwory... 

- Zamknij się, Threepio. 
- Tak jest, proszę pana. 
Lobot oglądał artefakt na własną rękę. 
- Dwadzieścia cztery otwory w dwóch rozmiarach. Osiemnaście symboli. Nie 

widzę ruchomych części. Metal wypolerowany, żadnej powłoki ochronnej. Nie ma też 
rys ani zadrapań, nawet wokół gniazd. 

- Mnie to przypomina zwykły zespół wyjść - powiedział Lando. - Taki jak zestaw 

diagnostyczny na „Sokole” czy szafka dostępu na „Ślicznotce”. Podłączasz się tutaj i 
możesz korzystać ze wszystkich systemów statku. 

- No, to byłoby to, czego szukaliśmy - mruknął Lobot. - Jaka jest szansa, że 

właśnie znaleźliśmy? 

- To jedyny mechanizm na przestrzeni dziewięciu kilometrów przebytych dotąd 

od wejścia. 

- A raczej jedyny, który udało nam się rozpoznać - poprawił Lobot. - Na tym 

statku obowiązuje najwyraźniej zasada, że wszystkie mechanizmy pozostają ukryte tak 
długo, jak długo nie ma potrzeby z nich korzystać. Zastanów się raczej, czemu ten 
panel jednak nam się objawił i czemu stało się to właśnie teraz. 

- Jak wiesz, to powiedz. 
- Ponieważ statek będzie niebawem potrzebował tego właśnie mechanizmu, do 

czegokolwiek on służy... 

- Co da nam szansę załapać się i zadbać nieco o własne interesy - powiedział 

Lando. - Nie dla nas zaplanowano ten pulpit, ale może uda nam się jednak z niego 
skorzystać. Energia zawsze płynie tak samo, a Artoo radzi sobie z portami termicznymi, 
plazmowymi i elektrycznymi. Dane też zawsze wyglądają tak samo. O ile tylko Artoo 
zdoła je odczytać, to Threepio powie nam, co znaczą. 

- Ale nie masz żadnych podstaw, by sądzić na pewno, że to właśnie panel 

sterowania - upierał się Lobot. - Już bardziej prawdopodobne, że jego działanie 
związane jest jakoś z układem przejść. 

- No to może mamy tu schowek? - warknął Lando. - Albo wentylator? Lub 

labirynt dla szczura czy uprawę grzybków? Może chcesz jeszcze powiedzieć,  że w 
ogóle nie powinniśmy tego dotykać? Do jasnej, jak długo mamy czekać, nim coś 
wreszcie zrobimy? 

- Przez ostatnie trzy dni nie przespałeś więcej niż dwie godziny - zauważył Lobot. 

- Zaczynasz wykazywać nadmierną popędliwość... 

- To prawda - przyznał Lando. - Nie jadłem też od tak dawna, że nawet przyjaciela 

bym schrupał. Woda z podajnika smakuje, jakby z tuzin razy już przeze mnie przeszła. 
A ty co? Jesteś bardziej maszyną niż człowiekiem? Nic cię nie rusza? 

- Jestem człowiekiem tak jak ty - powiedział Lobot. - Wątpię, byś był bardziej 

głodny niż ja. Moja woda smakuje równie paskudnie. Ale na razie nie pojmuję jeszcze, 
co właściwie odkryliśmy... 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

37

- I nie chcesz dowiedzieć się niczego więcej? Ja proponuje by roboty spróbowały 

się podłączyć. To wszystko. Żadnych blasterów. Żadnego majstrowania. 

- Posłuchaj, proszę - stwierdził z naciskiem Lobot. - Nie rozumiem, czemu nasz 

pobyt na statku spowodował schowanie wszystkich urządzeń temu podobnych ani 
czemu pozwolono nam krążyć tu do woli. I to mnie niepokoi. Podejrzewam, że 
pojawienie się tego artefaktu może oznaczać zakończenie jednego lub drugiego, albo i 
obu naraz... 

- I dlatego właśnie to my powinniśmy uczynić pierwszy ruch - powiedział Lando. 

- Artoo, Threepio, podejdźcie no tutaj. Chcę, byście spróbowali podłączyć się do 
systemów wagabundy. 

Lobot spojrzał na roboty. 
- Threepio, Artoo, proszę was, poczekajcie, aż będziemy wiedzieli coś więcej. Na 

razie jeszcze niczego aż tak bardzo nam nie brakuje. Przecież nie wiemy naprawdę, z 
czym mamy do czynienia. 

- Przepraszam, proszę pana, ale pan Luke oddał nas pod opiekę panu Lando - 

powiedział Threepio, pozwalając, by Artoo podholował go do panelu. - Jesteśmy 
zobowiązani wypełniać jego polecenia niezależnie od tego, jakie pan gotów byłby 
zgłaszać do nich zastrzeżenia. 

- Dziękuję, Threepio - mruknął Lando, taksując Lobota nieco triumfalnym 

spojrzeniem. - Miło wiedzieć, że znów gramy w jednej drużynie. 

 
Czy wynikało to z ostrzeżeń Lobota, czy z silnego pragnienia przetrwania, Artoo 

wziął się do wykonywania poleceń Landa tak ostrożnie, aż cyborg bliski był 
przyklaśnięcia. 

Najpierw robot przystanął w bezpiecznej odległości od panelu i obracając kopułką 

obejrzał go sobie dokładnie z użyciem różnych czujników - optycznego, termicznego, 
widm promieniowania, elektromagnetycznego. Threepio przekazywał głośno rezultaty 
obu stojącym po drugiej stronie mężczyznom. 

Lobot wiedział wszystko, zanim jeszcze android ubrał to w słowa, gdyż Artoo z 

własnej inicjatywy i niezauważalnie dla Landa otworzył dla użytku cyborga inny ze 
swoich kanałów łączności. Lobot przyjął ten gest wsparcia bez słowa, by nie zdradzić, 
iż astromech nieco się jednak zbuntował. 

Gdy wstępne oględziny nie wykazały niczego groźnego, Artoo podtoczył się 

bliżej i wysunął próbnik. Głowica czujnika była zbyt duża, aby pasować dokładnie do 
najmniejszego z otworów, ale robot przysunął ją jak najbliżej bez dotykania brzegów. 

- Pole: zero przecinek zero dziewięć gaussa - powiedział Threepio. - Natężenie 

przepływu: jeden przecinek sześć zero dwa. Współczynnik alfa: zero. Współczynnik 
beta: sto szesnaście. Ładunek polaryzacji: brak. Artoo, ani słowa z tego nie rozumiem. 
Może ktoś wyjaśni mi, co to znaczy? 

Robot pokręcił kopułką i wydał serię gwizdów, których Threepio nie 

przetłumaczył. 

- Próbuję się nie ruszać - powiedział natomiast, gdy Artoo przesunął czujnik do 

następnego gniazdka. - To nie moja wina, że nie zaprojektowano mnie do stanu 

Tarcza Kłamstw 

38

nieważkości. Najwrażliwsze istoty żyją zawsze na powierzchni planet, tam jest ich 
miejsce. 

Odpowiedź Artoo nawet dla uszu Lobota brzmiała dość grubiańsko. 
- Nie obchodzi mnie, co sobie myślisz - powiedział Threepio. - Przecież jesteś 

tylko maszyną. Do szlachetniejszych celów mnie przewidziano. Winienem zajmować 
się dyplomacją, kiedy to wykuwa się czas pokoju pomiędzy zawziętymi wrogami, 
umawia małżeństwa dynastyczne... Och, jak mi brakuje tych dawnych, dobrych dni... 

Artoo burknął elektronicznie. 
- A proszę bardzo - rzucił lekceważąco Threepio. - Przekonasz się, ile mnie to 

obchodzi. Nie potrzebuję twojej pomocy. 

Mówiąc to, złocisty android puścił prawy wspornik astromecha i założył ręce na 

piersi. 

- Ale ja twojej pomocy i owszem, potrzebuję - powiedział Lando. - Przestań zatem 

sprzeczać się z braciszkiem i podawaj dane. 

- Czemu popełnia pan wciąż ten sam błąd, panic Lando? Ten mały, egoistyczny 

tyran nie jest wcale moim krewnym - sarknął Threepio. 

- Mogę ci pomóc. Lando - powiedział cicho Lobot, nie bawiąc się w dodatkowe 

wyjaśnienia. - Pole: zero przecinek osiem dwa gaussa. Natężenie przepływu: jeden 
przecinek siedem cztery. Współczynnik alfa... 

Lando spojrzał zdumiony na Lobota, co sprawiło cyborgowi nawet satysfakcję. 

Żaden z nich nie zauważył, że dryfujący Threepio sięga ręką ku jednemu z występów 
na panelu, by złapać się go i jakoś ustabilizować. Obaj jednak usłyszeli trzask 
wyładowania i ujrzeli, jak błękitny błysk zalewa korytarz. 

- Wielkie nieba! - wykrzyknął Threepio. 
Lobot szybko odwrócił  głowę. Jeden z boków panelu spowijały białobłękitne 

węże wyładowań. Pulsowały pomiędzy występami i ogarniały rękę androida prawie do 
łokcia. Z każdą chwilą było ich coraz więcej. 

- Threepio, nie puszczaj... - zaczął Lobot.  
Ostrzeżenie przyszło za późno. Threepio zdążył już odruchowo cofnąć kończynę. 
Chwilę później z panelu strzeliła błyskawica. Uderzyła w rękę androida, 

przebiegła mu z boku głowy i stamtąd skoczyła w lico korytarza. Zanim ktokolwiek 
zdążył coś zrobić, pognała dalej, rozlewając się niczym halo błękitnego ognia na całej 
powierzchni przejścia. Tam zniknęła, przy czym jej odnoga pobiegła zamocowaną z 
boku liną asekuracyjną, zmieniając ją w wirujący, czarny pył. 

Wyładowanie wstrząsnęło Threepiem i zostawiło go wirującego w powietrzu. 

Jego poczerniała prawa ręka dymiła z serwomotorów i przewodów, głowa zastygła pod 
dziwnym kątem. Drżała lekko, jakby sterownik wpadł w pętlę poleceń. 

Lobot wyrzucił z siebie wiązankę przekleństw, których, jak mu się wydało, nigdy 

się nie uczył, i ruszył ku uszkodzonemu androidowi. Lando zamarł na chwilę 
ogłuszony, ale zaraz uczynił to samo. Obu jednak wyprzedził Artoo, odciągając czym 
prędzej Threepia od panelu. Gdy minęli Landa, mały robot zawarczał coś niezbyt 
przyjaznego. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

39

- Przykro mi - powiedział Lando, podnosząc ręce w geście poddania. - To nie 

moja wina. Lobot, wytłumacz mu, że to nie moja wina. 

Posuwając się w głąb korytarza za Artoo i Threepiem, Lobot minął Landa bez 

słowa. 

 
Artoo nie pozwolił, by Lando chociaż dotknął Threepia. Z odległości paru metrów 

Calrissian musiał patrzeć, jak Lobot i astromech zawisają nad byłym pomocnikiem 
dyplomatów i próbują ustalić rozmiar zniszczeń. 

Ze wspomnianego dystansu wyglądały na poważne. 
Jednostki typu R6 lub R7 mogłyby przetrwać podobne wyładowanie bez trudu. 

Najnowsze roboty bojowe były opancerzone przeciwko strumieniom energii i 
zabezpieczone przed prądami indukcyjnymi. Nie mogło zagrozić im nawet niemal 
bezpośrednie trafienie z działa jonowego pierwszej klasy. 

Threepio powstał jednak do toczenia wojny na słowa. Miał minimalne 

zabezpieczenia, które ładunek obezwładnił. Gdyby przeszedł przez całe ciało androida, 
naruszając główne procesory, wówczas Threepio byłby martwy. 

Ale i tak Lando widział, że prawa ręka Threepia była sztywna i nie nadawała się 

do użytku, ze opalonymi serwomotorami i stopionymi złączami. Co gorsza, 
uszkodzeniu uległ także jego syntetyzer albo i procesor mowy. Gdy się odezwał, głos 
mu pływał niczym przekaz odbierany z odległego o milion kilometrów kieszonkowego 
komlinku. Dwa razy urwał w pół zdania, jakby zgubił gdzieś zupełnie powszednie 
słowa. Lando nigdy jeszcze nie słyszał, by zachowywał się on w ten sposób. 

Po kilku minutach Lobot zostawił Threepia z Artoo i dołączył do Landa. Ku jego 

zdumieniu nie wygłosił  żadnych słów potępienia. Z profesjonalnym opanowaniem, 
niemal tak samo jak w każdym innym przypadku, zdał sprawę z sytuacji. 

- Ręka Threepia nie nadaje się do naprawy, a części zamiennych nie mamy - 

powiedział. - Artoo próbuje odblokować boczny popychacz i przywrócić  głowie 
swobodę ruchów. - Pokazał skinieniem na stelaż, który Lando odholował z miejsca 
zdarzenia. - Potrzebuję narzędzia. 

- Już, chwilę - mruknął Lando. - Ale co tam się stało? Masz jakiś pomysł? 
- Narzędzia poproszę - powtórzył Lobot i przesunął się, żeby przepłynąć między 

Calrissianem a licem korytarza. 

Lando złapał go za przedramię. 
- Miałeś rację co do tych korytarzy. Szykują się do... - Coś przesunęło się w polu 

jego widzenia. Lando szybko przeniósł spojrzenie z Lobota na roboty, a potem dalej, na 
coraz jaśniejszą poświatę widoczną za zakrętem korytarza. - Wyładowanie! - krzyknął. 
- Odsunąć się od ścian. Artoo, za tobą! 

- Co? - Lobot wyciągnął szyję. 
Lando pociągnął cyborga ku środkowi przejścia dokładnie na chwilę, nim halo 

pojawiło się w bezpośredniej bliskości. Gnało ku nim. Otoczyło ich ledwie na chwilą i 
pomknęło dalej, podnosząc w locie włosy na karku Landa. 

- Obiegło cały statek?  
- Tak. 

Tarcza Kłamstw 

40

- I jakby w ogóle nie straciło mocy - mruknął zdumiony Lobot. 
- Właśnie. I to próbowałem ci uświadomić. Miałeś rację. To są przewodniki, a 

dokładnie superprzewodzące akumulatory. Może nawet generatory kaskadowe, 
gazowe. 

- Do obsługi broni - powiedział powoli Lobot. - To musi być związane z 

uzbrojeniem. 

- Ten panel to rodzaj inicjatora. Threepio spowodował wyładowanie  łukowe w 

chwili, gdy statek szykował się do otwarcia ognia. I wyładowanie nastąpiło 
przedwcześnie. Możliwe,  że system uznał to za niesprawność, co powinno dać nam 
nieco czasu, aż się przeładuje. 

- Ale broń jest bezużyteczna w nadprzestrzeni. To wyjaśnia, czemu na razie dano 

nam spokój. 

- I tłumaczy, czemu panel pokazał się  właśnie teraz - dodał Lando. - Bystry 

stateczek. Gdy wchodzę do podejrzanego miejsca, sprawdzenie broni zostawiam 
zawsze na koniec. 

- Kontrola integralności systemu. Pewnie szykuje się do... 
- Poczekaj. Słuchaj. 
 
Wszędzie wkoło rozległy się pojękiwania i trzaski oraz basowy, z wolna 

narastający pomruk. 

Lando puścił Lobota i zanurkował w kierunku stelaża, wyrywając z uchwytu 

kotwiczkę z czujnikiem zabezpieczoną dodatkowo jedwabną siatką i z pojedynczym 
przewodem prowadzącym zakończonym pętlą. 

- Nie mogę czekać - powiedział. - Artoo! Mapę! Z której strony jest najbliżej do 

zewnętrznego poszycia? 

Artoo zaskrzeczał coś w odpowiedzi. 
- Wskaż kierunek. Nie rozumiem! 
- To nie była odpowiedz - wyjaśnił Lobot. - Pyta mnie, czemu jeszcze nie 

przyniosłem narzędzi. - Zamknął oczy i światełka na jego interfejsie zamigotały 
gwałtownie. - Tutaj - powiedział. - Osiemnaście metrów. Ale nie wiem, co jest 
pomiędzy. 

- Powiem co, gdy wrócę - rzucił Lando. Wyciągnął blaster, wycelował we 

wskazanym kierunku, wypalił dziurę i zaraz w niej zniknął. 

 
Lando stanął na szeroko rozstawionych nogach, wpartych dzięki ciągowi 

silniczków manewrowych w zewnętrzne poszycie wagabundy. Skierował blaster prosto 
w dół, nacisnął spust i w dole pojawił się krąg próżni. Prąd powietrza wyssał 
błyskawicznie powstałą przy tej okazji chmurę szarego dymu. 

Kotwiczka unosiła się dotąd swobodnie obok, teraz jednak linka, której pętlę 

Lando założył na nadgarstek, napięła się poruszona wiatrem. Lando schował blaster do 
kieszeni i luzował linkę tak długo, aż kotwiczka wysunęła się przez otwór i tylko 
zaciśnięta pętla powstrzymywała ją przed ucieczką. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

41

Potem poczekał, aż kadłub zacznie zarastać. Gdy otwór zmalał poniżej  średnicy 

kotwiczki. Lando pociągnął linkę i przycisnął kotwicę do poszycia. Sięgnął do zdalnych 
sterowników, uruchomił czujniki i uzbroił system mocujący. Gdy otwór zamknął się 
niemal całkowicie, raz jeszcze pociągnął za linkę. 

Rozległ się wyraźny trzask i kotwiczka wystrzeliła krzyżowe mocowania prosto w 

poszycie kadłuba. Dla wszelkiej pewności Lando owinął jeszcze linkę wkoło obudowy 
kontrolek. Miał nadzieję, że nawet jeśli statek zdołałby jakoś pozbyć się mocowań, to 
zaimprowizowana smycz zatrzyma urządzenie w miejscu. 

Dokonawszy dzieła, obrócił się, by obejrzeć wreszcie pomieszczenie, w którym 

przydarzyło mu się znaleźć. 

W odróżnieniu od korytarzy akumulatorów, gdzie lica poświęcały jednolitym, 

bladożółtawym blaskiem, tutaj jedynym źródłem  światła były dwie bliźniacze lampy 
zamocowane po obu stronach hełmu Landa na wysokości uszu. Gdy omiótł otoczenie, 
promienie zginęły w wielkiej, otaczającej go ze wszystkich stron (prócz burty) pustce. 
Czuł się jak przyczepiony do ściany biegnącej poprzez próżnię. 

Dopiero gdy uniósł głowę i spojrzał tam, skąd przybył, blask oparł się na jakimś 

obiekcie. Jednak jego widok sprawił, że Calrissianowi dreszcz przebiegł po grzbiecie. 

Światło lamp ukazało bowiem mrowie twarzy obcych. Jakiś kolaż może galerię 

albo i pomnik ciągnący się w obie strony. Były tu tysiące różnych twarzy czy też 
wariacji na temat tego samego oblicza. Wszystkie wpatrywały się martwo w przestrzeń, 
ulokowane na heksagonalnych polach. Lando nie widział nigdy nikogo podobnego, 
jednak wyczuwał w ich wielkich, okrągłych i jakby poszukujących go oczach 
niebagatelną inteligencję. 

Lando potrafił czytać twarze obcych, był w tym poniekąd mistrzem. Dowiadywał 

się zwykle o nich więcej, niż oni sami mogli wiedzieć o sobie. Wyrzeźbione oblicza 
Quellich jawiły mu się zarazem jako silne i naznaczone rezygnacją, wiedzą i 
ciekawością równocześnie, a do tego napiętnowane bólem wynikłym z uprzytomnionej 
nietrwałości życia. Istoty pozujące nieznanemu artyście, który też był świadom swojej 
roli, musiały  świetnie wiedzieć, iż zapewne wszystkim, co po nich kiedykolwiek 
przetrwa, będą właśnie te rzeźby. Dlatego nic nie zostało w dziele przemilczane. 

Pomiędzy obliczami ziała okrągła dziura, którą Lando wypalił wnikając do 

środka. Sama ściana już się zasklepiła, ale rzeźby nie wróciły do dawnego stanu - 
cztery w różnym stopniu uszkodzone, jedna bezpowrotnie unicestwiona. Lecąc ku temu 
miejscu i otwierając sobie ponownie przejście. Lando poczuł, jak ogarnia go silne 
poczucie winy. 

- Przepraszam - powiedział do ocalałych twarzy, zostawiając je za sobą. - To wasz 

grób, wasz pomnik. Staram się tylko, by i mnie tu nie pogrzebało. O ile życie kiedyś 
naprawdę wiele dla was znaczyło, to chyba będziecie życzyć mi szczęścia. 

 
Resztę grupy znalazł tam, gdzie zostawił. Wciąż zajmowali się Threepiem. 

Złocisty android jako jedyny zareagował na widok Landa. Spojrzał ku niemu i 
pozdrowił go radośnie. 

Tarcza Kłamstw 

42

- Panie Lando! - zaskrzypiał. Jedno oko migotało. - Co pan robi na Yavinie 

Cztery? Czemu pan się tak przebrał? Wie pan, wygląda pan prawie jak android. 

- Rozejrzyj się, Threepio - odparł Lando. - Nie poznajesz tego miejsca? 
Robot poruszył głową. 
- Aha rozumiem. Wagabunda Quellich. Chyba zdarzył mi się drobny wypadek. - 

Obrócił się i stuknął Artoo zdrową ręką w kopułkę. - A to wszystko twoja wina, ty mały 
bezużyteczny sabotażysto. Twoje miejsce jest w przetworniku odpadków, razem z 
innymi... 

- Nie - uciął mu ostro Lando. - To była moja wina. Ja wydałem rozkaz. To był mój 

błąd. Przepraszam, Threepio. Obiecuję ci że gdy wrócimy do domu, zaraz oddam cię 
fachowcom. 

- To ja winien jestem przeprosiny, panie Hambone - powiedział Threepio. - 

Pewien jestem, że niezgrabiałość moja była zapewną koniczyną mojego spadku. 

- Nic nie mów, Threepio - upomniał go Lando. - Pilnuj diagnostyki. Poczekaj na 

rozpoznanie zniszczeń i przeniesienie funkcji. 

- Tako rzecze, pawie lambda. 
Głowa droida wróciła gwałtownie do neutralnej pozycji.  
Lobot pokiwał własną głową ze współczuciem. 
- Mieliśmy tu wyładowanie próbne - powiedział. - Znaczy chyba to właśnie. 

Jakieś cztery razy obiegło statek. Wprawdzie nieco potykało się na twojej nowej 
dziurze, ale poza tym nie traciło mocy przy kolejnych przejściach. Pewnie wciąż krąży, 
chyba że panel je wchłonął przy ostatniej okazji. 

Lando podziękował skinieniem za meldunek. 
- Te korytarze to prawie idealne magazyny energii - stwierdził. - Co wyjaśnia 

poniekąd, czemu ich broń jest tak potężna. Gdy otwierają ogień na całego, musi tu być 
wesolutko. 

- Podejrzewam, że chyba wszyscy mamy już dość atrakcji na dzisiaj. 
- I owszem, musimy stąd zwiewać. Ale najpierw trzeba coś jeszcze zrobić - 

powiedział Lando. - Artoo, udało mi się uczepić kotwiczkę na zewnętrznym poszyciu. 
Musisz połączyć się z nią i udostępnić łącze Lobotowi. 

Mały robot bez dźwięku odwrócił kopułkę od Landa. 
- Artoo, musimy ustalić, gdzie właściwie jesteśmy. Krok numer dwa w naszym 

planie, pamiętasz? Nie wiem, jak długo będziemy mogli liczyć na dane z kotwiczki. 
Nie wiemy też, jak długo pozostaniemy w rzeczywistej przestrzeni. 

Robot wciąż milczał. 
- Lobot? 
Cyborg odchrząknął. 
- Wiesz, Artoo powiedział mi właśnie coś bardzo nieuprzejmego na temat twoich 

talentów przywódczych. Prosił, bym ci przekazał, że on ogłasza strajk. 

Lando ledwie utrzymał nerwy na wodzy. 
- Artoo, jesteś jedynym w grupie, który może połączyć się z czujnikami 

kotwiczki. Bez uzyskanych stamtąd danych nie możemy planować ucieczki. Jeśli zaś 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

43
wkrótce nie uciekniemy, to skończy nam się powietrze, a tobie wysiądą baterie. Czy 
widzisz jakiś dość istotny powód, by poświęcić dlań całą naszą czwórkę? 

Artoo pisnął z cicha. 
- Otrzymuje, dane - powiedział Lobot. - Artoo kazał powiedzieć,  że robi to dla 

Threepia, nie dla ciebie. 

- Niechby nawet dla Krwawego Księcia z Thassalii, byle nie ustawał - powiedział 

Lando. - Ile potrwa wyliczenie namiaru nawigacyjnego? 

- Artoo przelicza właśnie dane z triangulacji - powiedział Lobot. - Niestety, z 

okolicznych gwiazd tylko jedna znajduje się w katalogu spektralnym Artoo szuka 
innych gwiazd odniesienia. 

- Co? To gdzie nas zaniosło? 
- Chwilę - rzucił Lobot. - Współrzędne zero-dziewięć-jeden, zero-sześć-sześć, 

zero-pięć-dwa. Możliwy błąd dwa procent. 

- Trzy zera? To niemożliwe. To musiałby być sektor pierwszy. 
- Zgadza się - odparł Lobot. - Jesteśmy obecnie sto sześć lat świetlnych poza 

granicami Nowej Republiki, w Światach  Środka. Najbliższy zamieszkany system to 
Prakith. 

- Prakith - powtórzył Lando. - Foga Brill. 
- Słucham? 
- Według ostatnich meldunków w systemie Prakith rządził imperialny lord Foga 

Brill. 

- Rozumiem. Prakith leży osiem lat świetlnych od nas. 
- Czy są w pobliżu jakieś statki? Jakieś boje nadzoru, automatyczne sondy, 

próbniki czy inne takie? 

- Kotwiczka niczego nie wykryła. Niemniej kadłub wagabundy ogranicza 

znacznie pole obserwacji. 

- Cóż, z całą pewnością tutaj nie będziemy się wydzierać o pomoc - mruknął 

ponuro Lando. - Dobra, zmykajmy z tego akumulatora póki czas. Pójdziemy tam, gdzie 
właśnie zdarzyło mi się zajrzeć. Nie wiem wprawdzie, dokąd dalej nas to zaprowadzi, 
ale przy pierwszej wizycie nic mnie nie pożarło.  

Artoo wydał krótki tryl. 
- Co? 
- Mniejsza z tym - odparł Lobot. - Nie chcesz tego usłyszeć. Lando zaklął w 

myślach nad kulawością grafiku przeglądów, skutkiem czego niektóre roboty 
szwendają się potem nazbyt długo bez czyszczenia pamięci. „Twoja sprawa, Luke, ale 
według mnie oba zachowują się już nazbyt niezależnie, to prawie osobowości”. 
Zatrzymał te myśli dla siebie. 

- Gdy tylko przejdziemy - ciągnął  głośno, - to wolałbym nie wypalać tam już 

więcej dziur w ścianach... 

Lobot kiwnął potakująco. 
- ...a to oznacza, że będziemy musieli ustalić, cóż takiego wymyślili Quelli w 

miejsce drzwi i jak się to otwierało - powiedział Lando i spojrzał wprost na Artoo. - 
Tak więc pierwsze, co zrobimy w nowym miejscu, to sześć godzin wypoczynku. Dla 

Tarcza Kłamstw 

44

wszystkich. Już wcześniej powinienem był to zarządzić. Przepraszam, Artoo. Nie 
wiem, czy to by cokolwiek zmieniło. Jednak naprawdę nie chciałem, by Threepiowi 
stała się jakaś krzywda. 

Artoo obrócił ku niemu kopułkę. 
- Czirmip wiil - powiedział. 
- Namyśla się, czy dać ci drugą szansę - przetłumaczył Lobot. 
Lando przytaknął i wyciągnął blaster. 
- Powiedz mu, że dobremu graczowi tyle powinno wystarczyć. 

 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

45

R O Z D Z I A Ł  

Landa obudził ostatecznie wywołany odwodnieniem ból głowy oraz zaciskający 

się z głodu w węzeł żołądek. Z ostatnich chwil snu pozostała jeszcze wizja mrocznego 
miasta, przez które uciekał przed niewidzialnym zabójcą o miłym, kojącym głosie. 
Lando nie żałował wcale, że jawa przerwała pościg. Włączył lampy hełmu na słaby 
blask i poszukał spojrzeniem pozostałych. 

Okazało się, że na razie tylko on był przytomny. Lobot dryfował w pobliżu ściany 

kilka metrów niżej. Ręce uniósł do twarzy, nogi przygiął do piersi niczym bardzo małe 
dziecko. Artoo wraz z przytrzymywanym troskliwie Threepiem wirowali powoli w 
drugim końcu pomieszczenia niczym para postępujących w rytm niesłyszalnej muzyki 
tancerzy. 

Lando spojrzał na wyświetlacze na lewym przedramieniu. Sprawdził nastawiony 

przed zaśnięciem stoper i stwierdził,  że planowana na sześć godzin drzemka rozrosła 
się do godzin szesnastu. Wraz z Lobotem przespali swoje pobudki, a roboty trwały 
dalej wyłączone, czekając na uruchamiające dotknięcie. 

Przez chwilę pożałował tych straconych bezpowrotnie godzin, ale powiedział 

sobie, że sen był już bezwzględnie konieczny. „Ciało upomina się o swoje”, pomyślał 
patrząc na niemowlęco spokojnego Lobota. 

Sen jednak to nie wszystko. Głód nasilił się, sączona zaś przez podajnik woda z 

przetwarzacza nieuchronnie nasuwała marzenia o szklanicy charde lub skoa z lodem. 

Najbardziej zaś ze wszystkiego nabrał ochoty na zdjęcie skafandra. Powietrze 

wewnątrz  śmierdziało, wydawało się,  że nawet jego własny oddech odbijający się od 
zapoconego wizjera cuchnie. Skóra swędziała w sposób przyprawiający z wolna o 
szaleństwo. Lando czuł się brudny, lepiący i marzył o gorącym prysznicu. Skafander 
stał się więzieniem nie pozwalającym na rozprostowanie coraz bardziej obolałych 
mięśni. 

Prowizoryczna rękawica na prawej dłoni przylgnęła ciasno do skóry, co 

sugerowało,  że w pomieszczeniu panowało ciśnienie nieco wyższe niż wewnątrz 
skafandra. Lando zaczął grzebać przy zapięciach hełmu. Jego myśli płynęły luźno i 
niezbyt przytomnie. „Jeśli w tym powietrzu nie ma niczego trującego, chociaż może 

Tarcza Kłamstw 

46

być chłodne, to przecież zdołałem kiedyś podczas testu wstrzymać oddech na całe sześć 
minut. Masa czasu, by wytrzeć twarz, i podrapać się...” 

- Ciekaw jestem, w jakiej agencji załatwiałeś te wakacje - przerwał mu nagle głos 

Lobota. - W folderach musiało to wyglądać nieco inaczej. 

Lando uśmiechnął się i odwrócił do cyborga. 
- Jęczysz, bo wyjadłem ci śniadanie, gdy spałeś. 
- To tylko jeden z wielu powodów, dla których nigdy więcej nie wybiorę się z 

tobą w podróż. 

- Przestań narzekać i pomóż mi obudzić dzieci - powiedział Lando. - Słyszałem, 

że właśnie na dzisiaj zaplanowano szczególnie atrakcyjne zwiedzanie. 

Za obopólną zgodą najpierw uruchomili Threepia, żeby Lando miał kilka 

spokojnych minut na jego zdiagnozowanie bez czujnego nadzoru Artoo. Starczyła 
krótka rozmowa, aby ustalić, że android odzyskał większość funkcji werbalnych, a tym 
samym i znaczną część przyrodzonej mu godności. Jedynym znakiem uszkodzeń było 
rozlegające się w tle zdań brzęczenie i niejaka chrypa syntetyzera, sugerująca, jakoby i 
maszyny chorowały na grypę. 

- Cieszę się,  że twoje zdolności lingwistyczne wróciły do normy, Threepio - 

powiedział Lobot. - Chyba zacznę wyżej cenić produkty Bratan Engineering. Mój 
pierwszy interfejs był od Bratana i nie miałem z nim nigdy żadnych kłopotów. 

- Dziękuję, panie Lobot - odparł Threepio. - I mnie także znacznie ulżyło. Android 

protokolarny z wadliwym modułem mowy nadaje się tylko na złom. 

- Chyba żeby chciał prowadzić interesy w którymś ze znanych mu dziewięciu 

tysięcy pięćdziesięciu siedmiu języków migowych - dodał Lando. 

Robot spojrzał na swą zniszczoną rękę. 
- W obecnym stanie nic nadaję się nawet do tego. Jeśli mój syntetyzer zawiedzie 

na dobre, stanę się dla was jedynie ciężarem. Będziecie mogli wziąć moje ogniwa i 
zostawić truchło w jakimś kącie. Zrozumiem... 

- Spokojnie, nigdzie cię nie zostawimy - mruknął Lobot. - Nie chciałbym zostać 

jedyną osobą umożliwiającą komunikację z Artoo. 

- A to czemu? - spytał Lando. - Miałem wrażenie, że w korytarzu radziłeś sobie 

całkiem dobrze. 

Lobot pokręcił powoli głową. 
- Artoo myśli w binarnym i tak samo mówi. Tego nie rozumiem ni w ząb. Gdy do 

mnie się zwraca, używa basica, ale problem w tym, że zna go ledwie ledwie. Chyba 
tylko tyle, ile nauczył się przy podstawowym treningu. Ubogi i charakterystyczny to 
słownik. 

- A tak, on potrafi być bardzo nieuprzejmy - przyznał konspiracyjnie Threepio. - 

Wciąż  słyszę od niego takie rzeczy... Nie wyobrażacie sobie. Nie śmiem powtórzyć 
nawet połowy jego komentarzy. Czasem mam wrażenie,  że próbuje wprawić mnie w 
zakłopotanie. - Spojrzał mimo Landa na unoszącego się w przekrzywieniu Artoo. 
Światełko gotowości do uruchomienia jarzyło się jasno. - Ale nic mu się nie stało, 
prawda? - spytał z zaniepokojeniem. 

- Nie, po prostu on dzisiaj wstaje ostatni - wyjaśnił Lando. - Zaraz się tym zajmę. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

47

- Może lepiej ja - uprzedził go Lobot, powstrzymując dłoń Calrissiana. - Artoo 

mógł nie znieść tego wszystkiego tak dobrze, jak Threepio. 

- Ilu dyplomatów bierze udział w tej misji? - spytał od niechcenia Lando. - Nie, 

jeśli Artoo ma wciąż coś do mnie, to lepiej będzie załatwić sprawę od razu. To moja 
misja i nie zamierzam zmieniać czegokolwiek za sprawą nadwrażliwego robota. Bez 
obrazy, Threepio. 

- Wcale nie czuję się urażony, naprawdę - odparł Threepio. - Wiem, o co panu 

chodzi. 

Wszystkie kontrolki systemów Artoo zapłonęły w jednej chwili. Kopułka obróciła 

się w tę, nazad. Mały robot uniósł się, odsunął od Landa i pomknął ku Threepiowi. Po 
drodze wydał niespodziewanie długą serię dźwięków. 

- Co on mówi? - spytał Lando. 
Threepio nie przetłumaczył, tylko odpowiedział pobratymcowi w tym samym 

języku. Artoo wygłosił wówczas kolejną, jeszcze dłuższą kwestię. 

- No i? 
Rozległy się statyczne potrzaskiwania, jakby Threepio odchrząkiwał. 
- Panie Lando, Artoo mówi, że pała wielkim entuzjazmem do misji i zaufaniem do 

pana. 

- Threepio... 
- Lepiej uwierz mu na słowo, Lando - podpowiedział cicho Lobot. 
Lando spojrzał wymownie na Lobota i zmarszczył brwi. 
- Dziękuję. Czasem zdarza mi się  słyszeć rzeczy, które w ogóle nie zostały 

powiedziane. - Sięgnął do kontrolek i uruchomił lampy hełmu na pełną moc. - Co tam 
na zewnątrz, Lobot? 

- Wszystkie odczyty kotwiczki w normie. Wagabunda prawie nie porusza się do 

przodu. 

- Udaje plączący się na kursie donikąd asteroid, co? To i dobrze. Artoo, możesz 

nam poświecić? Zobaczmy, co my tu mamy. 

 
Byli w pomieszczeniu długim na piętnaście metrów i na dziewięć szerokim. 

Wydawało się równie pozbawione otworów, jak wcześniej śluza. 

- Mam wrażenie, że już tu kiedyś byłem - powiedział Lando, przepatrując kąty. - I 

to nie wczoraj, gdy wypaliłem sobie przejście do burty. 

- Rozumiem - stwierdził Lobot. - Możliwe, że dla Quellich najdoskonalszą formą 

sztuki jest zamknięty szczelnie pokój-zagadka. 

Lando roześmiał się. 
- A ten statek to galeria ich największych sław. Chociaż chciałoby się jakiejś 

odmiany. 

- Niemniej ich założenia konstrukcyjne mogą nam sporo ułatwić. 
Calrissian aż się skrzywił. 
- Tak bardzo nam ułatwią, aż stracę drugą rękawicę? O tym marzysz? 
- Ich kryteria estetyczne określają wyraźnie,  że widoczne w danej chwili winno 

być tylko to, co akurat potrzebne - wyjaśnił Lobot. - Ale skąd system wie, co naprawdę 

Tarcza Kłamstw 

48

jest potrzebne? Jak Quelli przekazywali swoim tworom polecenia? Jedną odpowiedź 
znamy, czyli wiemy, że reagują na dotyk. 

Skrzywienie przeszło w zmarszczenie brwi. 
- Ostatnim razem, gdy spróbowałem, to statek chciał wyrzygać nas w kosmos. 
- Nie jestem wcale taki pewien, czy wagabunda naprawdę zamierza nas 

skrzywdzić. 

- A co by cię przekonało? Zejście kogoś z nas? 
- Rozważałem przebieg incydentu w śluzie i późniejszego wypadku z Threepiem. 

Możliwe,  że  źle zinterpretowaliśmy informację, którą Artoo wyczytał w śluzie. 
Uruchomiona przez ciebie dźwignia mogła być przełącznikiem awaryjnego zamknięcia. 
Jeśli tak, to zadziałała znakomicie. 

- Co? Nie, to nie ma sensu. 
- Możliwe nawet, że to my sami skłoniliśmy wagabundę do ucieczki - ciągnął 

Lobot. - Symbolika tego, co znalazł Artoo, jest dziwnie zbieżna z ludzkimi znakami. 
Kolory czerwony i żółty to barwy ostrzeżenia, wezwania do ostrożności. Strzałki zaś 
wszędzie służą za wskazówki. 

- Chcesz powiedzieć, że gdyby Threepio znał alfabet Quellich, przetłumaczyłby: 

„W razie potrzeby pociągnąć”? 

Lobot przytaknął. 
- A czy najbardziej widocznym znakiem pod kokpitem myśliwca nie jest strzałka 

nakierowana na awaryjny zwalniacz osłony kabiny? Co się stanie, jeśli ktoś 
zrozumiawszy sens strzałki nie będzie umiał przeczytać napisu „Awaryjne 
zwolnienie”? 

- No i właśnie, twoja teoria zakłada, że to my jesteśmy winni całemu zamieszaniu, 

bo nacisnęliśmy niewłaściwy guzik. A ja uważam, że przy następnej okazji ten statek 
znów spróbuje się nas pozbyć i wtedy nie dopuści nawet w pobliże jakichkolwiek 
sterowników. 

- Następny raz już był. Wypaliliśmy wówczas taką dziurę w głównym składniku 

systemu obronnego, że mechanizmy samonaprawcze nie były zdolne załatać jej w 
zwykłym czasie. 

- Rozumiem - mruknął Lando. - A potem statek musiał zorientować się,  że nie 

jesteśmy z Quellich i nie zaliczamy się do przyjaciół. 

- Jeśli statek jest zdolny do operacji, które mu przypisujesz, i powziął decyzję, aby 

nas usunąć, mógł zrobić to już tyle razy. Chociażby wtedy, gdy byliśmy w systemie 
energetycznym - stwierdził Lobot. - Mógł wyrzucić nas podczas snu. Mógł otworzyć 
pod twoimi stopami dziurę w kadłubie w chwili, gdy mocowałeś kotwiczkę. Ale 
niczego takiego nie uczynił. 

- Hmm. Ale jaki system bezpieczeństwa zapomniałby o nas, skoro raz zdołaliśmy 

się  włamać? Zupełnie jakbyśmy odłożyli broń i nie uchodzili już  dłużej za 
podejrzanych. Raczej za takich, co mówią „Strasznie nam przykro, zapomnieliśmy 
kodu, musieliśmy wywalić drzwi”. A system odpowiada: „Nic nie szkodzi, czujcie się 
jak u siebie”... 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

49

- Od samego początku zastanawiam się, z jakim właściwie rodzajem inteligencji 

mamy do czynienia. To najciekawsza kwestia, jaką musimy rozwikłać... 

- A mnie najbardziej interesuje, gdzie tu może być coś do żarcia. Artoo zaś marzy 

zapewne o kimś, kto go podładuje. 

Lobot przeczekał cierpliwie i pociągnął wątek. 
- Próbowałem wyobrazić sobie, jak by się statek zachował, gdybyś ty, albo ja, 

albo któryś z robotów był tu szefem. Jego rzeczywiste zachowanie nie pasuje do 
żadnego z moich modeli. 

- Przepraszam bardzo, ale czemu niby powinno? - spytał Threepio, który słuchał 

uważnie. - Ten statek nie został zbudowany ani dla ludzi, ani dla robotów. My nie 
możemy być jego władcami. Zachowanie jego systemów może zostać ocenione 
należycie jedynie w kontekście stosownej kultury. 

- Nie zgadzam się, Threepio. Warunki testu określają postać odpowiedzi - 

stwierdził Lobot. - Gdyby tak nie było, miliony żyjących w galaktyce gatunków 
miałyby ze sobą tak mało wspólnego, że żaden nie potrzebowałaby twoich usług. 

- W tym rzecz, Threepio - przyznał Lando. - Nieważne, gdzie się udam ani z kim 

będę miał do czynienia, jedno zawsze wygląda tak samo: każdy patrzy swego. 
Nazywam to oświeconym egoizmem, a to właśnie jest ta siła, dzięki której wszechświat 
nie zamiera w bezruchu. 

- Ten test ma wykazać umiejętność myślenia i zdolność przetrwania - powiedział 

Lobot. - Odpowiedzią powinna być zatem umiejętność rozpoznania i zażegnania 
niebezpieczeństwa. Statek test oblał. Tym samym skłonny jestem twierdzić, że ani nie 
jest on rozumny, ani nie znajduje się pod kontrolą istot rozumnych. Działa z wielkim 
wyczuciem, ale nie inteligentnie. 

- Rozumiem - stwierdził Threepio. - Panie Lando, czy mam kontynuować moje 

próby nawiązania kontaktu z właścicielami tego statku? 

- Na razie tak. Nie jestem jeszcze całkiem przekonany. Lobot, statek tej wielkości 

i złożoności, który przez ponad sto lat z powodzeniem unika przechwycenia... Ktoś 
musi tego pilnować. 

- Raczej coś niż ktoś. Coś wcale nie rozumnego. Sądzę,  że właśnie złożoność 

systemu nas zwiodła tak bardzo, że zaczęliśmy skłaniać się ku myśleniu religijnemu. 
Tezie o boskości. 

- Tezie o boskości? 
Lobot skinął głową. 
- Gdy wspominaliśmy o zarządcach tego statku, przypuściliśmy z miejsca, że są to 

rozumne istoty, że nas obserwują i panują nad zdarzeniami dziejącymi się wkoło nas. 
Zwróciliśmy się nawet do nich z prośbą o uratowanie, z całym szacunkiem zapewniając 
o niegroźnych zamiarach i mając nadzieję na ich interwencję w naszej sprawie. Ale tak 
naprawdę nic nie wskazywało, aby statek nas zauważył. Tyle że reagował na nasze 
działania w tym czy tamtym miejscu. Sądzę obecnie, że wagabunda to po prostu bardzo 
złożony automat opierający swe działania na zakodowanych w podstawowej strukturze 
kluczowych sposobach reagowania. 

- A jaki klucz był odpowiedzialny za próbę wyrzucenia mnie w próżnię? 

Tarcza Kłamstw 

50

- Użyłeś blastera i spowodowałeś powstanie otworu, który nie chciał się zabliźnić 

- wyjaśnił Lobot. - Mogłeś w ten sposób uruchomić tryb postępowania typowy dla 
pożaru. Ogień gasi się otwierając przedział na próżnię. 

Lando w zamyśleniu zważył argumenty Lobota. 
- Proponujesz zatem, byśmy zaczęli przyciskać guziki na chybił trafił? 
- Wiemy, że reaguje na dotyk. Jednak chyba pomyliliśmy się uważając, że zawsze 

reaguje negatywnie. 

Lando wciąż się wahał. 
- Na zewnątrz nadal spokojnie, Artoo? 
Mały robot pisnął w sposób, który łatwo dał się zrozumieć jako potwierdzenie. 
Lando spojrzał znów na Lobota, wzruszył ramionami i wskazał otwartą dłonią.  
- Ty pierwszy. 
Lobot skinął głową, rozpiął po kolei kołnierze na nadgarstkach, ściągnął rękawice 

i przypiął je do skafandra. Potem podleciał do najbliżej ściany, wyciągnął obie dłonie i 
przycisnął je lekko wewnętrzną stroną do powierzchni. Gdy nic się nie wydarzyło, 
przesunął się lekko w lewo, jakby próbował dopasować się do niewidzialnej formy. 

- Bogini najcudniejsza! - wykrzyknął nagle Threepio. - Artoo, widziałeś? 
Lobot wrócił pospiesznie na środek pomieszczenia, jednak transformacja nie 

ustała. Pojawiły się szerokie dyski, które zaczęły rosnąć w formę przysadzistych, w łuk 
ułożonych wzorzystych cylindrów. Ich krawędzie wyostrzyły się, pokazały się też 
kolory, chociaż stonowane. Zamigotało bladym błękitem i łagodną żółcią, a ich pasma 
nie przestrzegały granic brył geometrycznych, po których pełzały. 

Lando nie krył zachwytu. 
- Nigdy nie sądziłem, że masz jakiej uzdolnienia artystyczne, Lobot. 
Cyborg wrócił do ściany i dotknął przypominającego bęben wierzchu jednego z 

cylindrów. Pomieszczenie wypełniła muzyka spleciona z uwodzącego słuch duetu 
melodii przeplatających się, narastających i opadających niczym oddech morza. 

- Nie będziesz bawił się tu sam - powiedział Lando z uśmiechem, zdejmując 

prowizoryczną rękawicę i ruszając ku przeciwległej ścianie. 

Ściana odpowiedziała wielkim prostokątem wysuniętym na dwóch długich 

podporach. Jego powierzchnia była pokryta wzorami jeszcze bardziej misternymi niż 
przeciwległa rzeźba. Lando nie znał znaczenia symboli, dostrzegł jednak szramę 
pozostałą po użyciu blastera - okrągłe nadgryzienie na górnej krawędzi prostokąta, 
obejmujące chyba ponad dwieście tysięcy maleńkich, tworzących powierzchnię 
komórek. 

Nie zamartwiał się długo nad dziełem zniszczenia. Wraz z Lobotem zaczął krążyć 

po całym pomieszczeniu. Niczym uparte owady muskali ściany. Było coś wspaniałego 
w owym procesie, kiedy to pod ich dotykiem martwa dotąd komnata zapełniała się 
życiem. 

Najwspanialszym wszakże odkryciem, przynajmniej dla Landa, było przejście, 

które otwarło się w jednym z końców pomieszczenia. W drugim za sprawą Lobota 
odkryli bliźniaczy korytarz. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

51

Lando nie wiedział, gdzie ich zaprowadzą, jednak wolał taki nawet, niepewny 

wybór od braku jakiejkolwiek alternatywy. 

 
Na stole w kabinie kapitańskiej „Sławnego” leżały dwa kawałki metalu oraz 

rękawica od skafandra. Dłuższy z kawałków był paskudnie poskręcany. Końce obu 
nosiły  ślady przepalenia. Pułkownik Pakkpekatt wziął krótszy pomiędzy dwa palce i 
obejrzał go, obracając ze wszystkich stron. 

- Jesteście pewni? - spytał. 
- Tak, pułkowniku - odparł Taisden. - To rama od Uniwersalnego Rękodajnego, 

typowego, szeroko stosowanego stelaża do sprzętu. 

- Właściciel? 
- Wedle rejestru to własność Hierko Nocheta, babbetańskiego przewodnika dla 

łowców przygód, niegdyś znajomego Landa Calrissiana. Sądzimy, że generał wygrał to 
i inne jeszcze przedmioty od Nocheta w sabaka jakieś dwa lata temu. 

- Jak biologiczne mikroślady? 
- Usunięte zaraz po odzyskaniu - powiedział technik Pleck. - Znaleźliśmy sporo 

pozostałości po ludzkich dłoniach, ale nie potrafimy stwierdzić, że chodzi o Calrissiana 
czy cyborga. 

- Czemu? 
- No... po prawdzie... Nie mamy bioprofili generała do porównania. 
Pakkpekatt pokazał zęby. 
- Brak danych wysokiego oficera floty? Nie mówiąc już o jego historii służby w 

okresie poprzedzającym Rebelię. I potem. Jak to możliwe? 

- Nie wiem, sir. Znaleźliśmy zapiski świadczące,  że jego bioprofil był 

rejestrowany dotąd przynajmniej trzy razy, ale pliki zniknęły. Zaś archiwista w 
Chmurnym Mieście odmawia jakichkolwiek odpowiedzi i powołuje się przy tym na 
coś, co nazywa Kontraktem Założycielskim. 

Pakkpekatt pokręcił głową. 
- Pod materią munduru generał Calrissian pozostaje wciąż z ducha przemytnikiem 

i łajdakiem. Czy poszukiwania dały coś jeszcze? 

Technik zmarszczył brwi. 
- Tak, chociaż nie wiemy, ile to może znaczyć. 
- Jednak posłucham. 
- Tak, sir. Zebraliśmy z fragmentów stelaża stosunkowo dużo 

niezidentyfikowanego materiału biologicznego. O, tutaj - technik wskazał palcem. - 
Około dwóch milionów komórek, a raczej elementów komórek, gdyż zostały 
mechanicznie zniszczone. 

- Mechanicznie? Czy może te kawałki metalu służyły za broń? 
- Nie, sir. Rozkład materiału był zbyt równy. Już bardziej. jakby ktoś owinął metal 

w surową szczurzą skórę. Przepraszam, sir, wiem że to mało naukowe porównanie. 

- Ale samych komórek nie dało się zidentyfikować. 
- Właśnie, sir. I może tak zostać. Skłaniamy się ku teorii, że to mogą być sztucznie 

wytworzone komórki, składowa mechanizmu raczej niż organizmu. Sekwencje 

Tarcza Kłamstw 

52

genetyczne są zbyt krótkie i zdają się zawierać bardzo mało dodatkowego materiału. Za 
pańskim pozwoleniem, chcieliśmy użyć jednej z hipersond „Sławnego”, by przesłać 
próbkę do Instytutu Egzobiologii na Coruscant. 

Pakkpekatt znów obnażył zęby. 
- Proszę tego dopilnować, poruczniku - warknął. - Powinien był pan uczynić to 

zaraz, gdy o tym pomyślał. 

Ścigany ostrym spojrzeniem technik pospiesznie opuścił pomieszczenie, a 

pułkownik zajął się znów Taisdenem. 

- Czy znaleźliście w tamtym rejonie cokolwiek więcej? 
- Nie, sir. Nic więcej. „Stendaff” pozostaje na pozycji, przeczesuje okolicę, ale 

raczej nie ma tam niczego o godnych uwagi rozmiarach. 

Pakkpekatt znów uniósł krótszy kawałek stelaża. 
- Dziwna historia, techniku Taisden. Trudno ustalić, co właściwie zaszło. 
- Tak, sir. 
- Czy wszyscy nasi zeszli już z pokładu „Marudera”? 
- Tak, sir. Razem ze mną. Kapitan Garch ulokował ich na pokładzie X. 
- No to chyba nie da się już  dłużej zwlekać w nadziei, że cofną ten niemądry 

rozkaz o wycofaniu zespołu - powiedział Pakkpekatt. - Przekażecie kapitanowi 
Hannserowi,  że zwalniam „Marudera” spod mojego dowództwa ze skutkiem 
natychmiastowym. Ma z największą możliwą szybkością skierować swój statek do 
stacji sektora Krenhner i tam się zameldować.  

Taisden skinął głową.  
- Natychmiast się tym zajmę, sir. 
Gdy pułkownik Pakkpekatt został sam kabinie, zwinął prawą dłoń i zaczął uderzać 

nią o blat stołu, aż pazury zaczęły wbijać mu się w poduszeczki. Ból wydawał się 
jednak wciąż nieadekwatny do narastającej złości, zatem siła i częstotliwość uderzeń 
zaczęły się zwiększać. 

Było to rozmyślne, przez co twarz pułkownika pozostała nieruchoma, 

nieodgadniona. Nie przestał, aż poduszeczki nie napuchły, a ból z ręki nie sięgnął do 
piersi, frustracja zaś nie pobudziła gruczołu pedrokk, serca prawdziwego wojownika. 

Do tego czasu „Maruder” był już gotów do odlotu. Pakkpekatt poczekał, aż statek 

zniknie skacząc w kierunku sektora Krenhner. 

Potem pułkownik zajął się logiem i niechętnie zaczął dyktować meldunek dla 

tych, których dłużej już nie potrafił szanować.  

„Cztery małe jednostki gubiące się przez kilka krótkich dni w ciemności. Oto, ile 

warte jest dla nich wasze życie. Nigdy nie sądziłem,  że stanę się  świadkiem takiej 
hańby. Nigdy nie sądziłem, że spotka mnie taki wstyd”. 

 
Przez następne kilka godzin Artoo naniósł na swą mapę dwadzieścia pomieszczeń 

wagabundy, każde po wizycie całego zespołu opatrując numerem. Aby spamiętać, 
gdzie już byli, rejestrowali w każdym wnętrzu na holo fragment, który Lando nazywał 
układanką. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

53

Dzięki temu ustalili istnienie pewnej prawidłowości. Osiem pomieszczeń było 

takich, jak pierwsze - z jednej strony wielki obiekt mogący być rzeźbą, artefaktem 
magicznym lub symbolem, z drugiej misterny wzór geometryczny, który Lobotowi i 
Landowi przypominał najbardziej plan świątyni albo małego miasta. W każdym z tych 
pomieszczeń mieścił się na mapie jakiś punkt, który wyzwalał muzykę Quellich, 
chociaż pieśń była zawsze odmienna od pozostałych. 

Poza muzyką układanki wydawały się całkiem statyczne. Pozostawały widoczne 

tak długo, jak długo zespół przebywał w środku. Gdy wychodzili, portal zamykał się, a 
układanka zapadała w podłoże i znikała tak szybko, jak się pojawiła. 

Drugim typem pomieszczeń były te, które Lobot określił „magazynami 

gadżetów”. Tam znajdowali wiele układanek, które dotknięte poruszały się, zmieniały 
kolor, barwę brzmienia, a nawet kształt. Poza paroma jedynie przypadkami nie udało 
im się ustalić, do czego poszczególne gadżety mogą  służyć, a żaden nie wywoływał 
zauważalnych zmian w obrębie pozostałych elementów statku. 

- Wciąż myślę,  że to pomieszczenia sterownicze - powiedział Lando, gdy 

szykowali się do opuszczenia sali numer dwadzieścia. - Nie wiemy tylko, czym się stąd 
steruje. Jeszcze moglibyśmy doprowadzić tutejszych szefów do furii, obniżając im 
ciepełko w łazience albo zmieniając kanały na holo. 

Jedno miłe odkrycie uczynili, gdy weszli zwyczajnie, przez portal do 

pomieszczenia wyposażonego we własne oświetlenie. Dla Artoo sytuacja stawała się z 
wolna krytyczna, chociaż już wcześniej, w sali numer jedenaście Lando połączył go na 
chwilę z Threepiem dla transferu energii. Android protokolarny, noszony wszędzie 
przez Lobota i Artoo, zużywał obecnie bardzo mało mocy. 

- Naprawdę, powinieneś wziąć wszystko - stwierdził Threepio, spoglądając na 

własną pierś, gdzie Lando podłączał kabel do gniazda. - Jestem dla was tylko ciężarem. 
Nie wiem, czemu w ogóle wzięliście mnie na tę misję. Na nic się nie przydaję, panie 
Lando. Oddajcie całą moją energię Artoo i ruszajcie dalej beze mnie. Zostawcie mnie tu 
w ciemności. 

Lando ledwie się opanował, by nie powiedzieć robotowi kilku ciepłych słów. 
Komnata dwudziesta pierwsza była dziewiątym już pomieszczeniem z mapami. 

Rzeźba przypominała upierzoną literę V obejmującą kiść dużych na pięść kul. Mapa 
wpisana była w nieregularny pięciokąt z jednym bokiem dwakroć  dłuższym od 
pozostałych i z tym samym kształtem powtórzonym w wyciętym, otwartym środku. 
Ani Lobot, ani Lando nie potrafili znaleźć  włącznika muzyki, jednak ich wysiłki 
pozwoliły odkryć coś zupełnie innego i całkiem zdumiewającego. 

Najpierw na zewnętrznej  ścianie pojawiła się blada, różowa poświata 

zarysowująca jakiś kształt. Potem, niespodziewanie, część mapy rozpadła się pod 
uderzeniem płomienia, który buchnął ze ściany na cały metr. 

Zespół aż odskoczył. 
- Znaleźli nas! - krzyknął Threepio. - Artoo, ratuj się. 
- To tylko holo - powiedział Lobot. 
- Nie. Całkiem rzeczywisty ogień - odparł Lando. - Popatrz na czujniki skafandra. 

Artoo, poczekaj! - Zanurkował ku robotowi, który już szykował gaśnicę. Zanim 

Tarcza Kłamstw 

54

szamotanina się skończyła, mapa zmieniła się w poczerniały strzęp pięciokąta, a 
pomieszczenie wypełniły niemal w całości kłęby białego dymu. 

Lando zagonił wszystkich z powrotem do dwudziestki, gdzie odczekali dwie 

minuty, bo tyle, jak już wiedzieli, potrzebuje zwykła sala na zresetowanie 
mechanizmów. Gdy weszli z powrotem, czarny kształt zniknął, podobnie jak dym. Z 
plecami przyciśniętymi do wielkiego V obserwowali powtórkę zjawiska. 

Pierwszy płomień buchnął z tego samego miejsca, co poprzednio. Gdy słup ognia 

urósł, wstrząs przebiegł przez cały plan miasta, niszcząc miłą dla oka symetrię. Ogień 
rozprzestrzenił się w burzę ogniową, która pognała przez zburzone miasto, aż je 
pożarła. W ciągu kilku sekund ściana znów wygasła, a z mapy został strzęp. 

- Artoo, przeprowadź proszę analizę składu powietrza w pomieszczeniu - polecił 

Lando. 

Threepio przekazał rezultaty. 
- Tlenu pięć procent, tlenu osiem procent, tlenu jedenaście procent... Może byś się 

zdecydował? - rzucił android, stukając czynną ręką w kopułkę Artoo. 

- To nie on, Threepio - powiedział Lobot. - Statek przywraca komnatę do stanu 

sprzed pożaru. Będzie następny pokaz. - Spojrzał na Landa. - To są lekcje historii. - Coś 
strasznego stało się z tym quelleńskim miastem, którego obraz tu widzieliśmy. 

- Może to wyjaśnia, co się stało z Quellimi - zauważył Lando. - Ale tu dzieje się 

coś jeszcze. Artoo, jak teraz z tlenem? 

Threepio przekazał, że zawartość tlenu w powietrzu wzrosła do piętnastu procent. 
- A to... Lobot, Threepio, zostańcie tutaj. Artoo, chodź ze mną. Muszę coś 

sprawdzić. 

- Gdzie idziesz? 
- Z powrotem do jedynki, i to na jednej nodze. Siedźcie tu, to nie potrwa długo. 

Tym razem nie będę niczego zwiedzał. 

 
Fregata patrolowa „Cena Krwi” nosiła banderę prakithańskiej marynarki i 

proporzec gubernatora Fogi Brilla. Znaczyło to więcej niż godło moffa Sektora Piątego 
przyczepione do płyty pancerza ponad dolną wieżyczką fregaty. 

Świetnie oddawało też stan ducha kapitana Orsa Dogota i jego liczącej blisko 

czterysta osób załogi. Oficerowie zawdzięczali swoje pozycje i przydziały Brillowi, nie 
wielkiemu moffowi Gannowi. To Brill im płacił, to Brill zatwierdzał roczne plany 
przydziałów. To on wynagradzał bogatym rodzinom różne przysługi, nadając wysokie 
stopnie, których posiadanie niosło za sobą dostęp do różnych dóbr, w tym i złota 
zamiast zwykłych weksli. Specjaliści i zwykli załoganci, wszyscy z poboru, mogli 
dzięki Brillowi nie martwić się o byt swoich rodzin. Córki i żony tych, którzy bronili 
jego władzy, chroniła Czerwona Policja. Zaciągnięcie się do marynarki było o wiele 
lepszym interesem niż praca na dole w kopalni czy w odlewni. No i bez wątpienia 
dawało większe szanse niż w przypadku setek tych, których co noc zgarniano z 
nabrzeży w Piall czy Skoth, by kopali swoje własne groby. 

Przekupstwo i strach były nieuniknionymi kosztami wierności lennej, jednak Foga 

Brill wywiązywał się ze swoich zobowiązań, a nie żądał niczego więcej. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

55

- Manewr zmiany kursu zakończony, kapitanie - zameldował nawigator czystym, 

mocnym głosem. - Obecny kurs dziewięć zero, kropka, minus cztery pięć, kropka, dwa 
dwa według standardu dalekiego patrolu. 

- Nadzór holu, meldować - rozkazał Dogot. 
Instalacja nasłuchowa holowana przez fregatę była sto razy dłuższa niż sama 

jednostka. Była to cała sieć pajęcza kabli wyposażonych we wzmacniacze, silniczki 
manewrowe, regulatory napięcia i gondolę rozmiarów desantowca ciągnioną na samym 
końcu kabla antenowego. Jej załoga miała pełne ręce roboty z zachowaniem szyku, gdy 
„Cena Krwi” zmieniała kurs. 

Jeśli napięcie było zbyt małe, kable mogły się splątać, albo i całość rozerwać 

skutkiem dynamicznej destabilizacji (jak określa się to fachowo) lub merdnięcia (jak 
mawiają załogi). Z kolei zbyt duże napięcie mogło prowadzić do przeciążenia złączy i 
dwugodzinnego opóźnienia, nim udałoby się wszystko na nowo połapać. 

Holowniczy na poprzednim patrolu „Ceny Krwi” dopuścił do dwóch rozłączeń. 

Wraz z załogą gondoli spędził resztę rejsu w celi, oczekując powrotu na Prakith i sądu 
polowego za karygodny akt niekompetencji. 

Tak więc wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy jego następca zameldował: 
- Zwrot wykonany bez uszkodzeń. Wszystko w normie. 
- I dobrze - powiedział Dogot. - Poruczniku Sojis, zostaje pan starszym na mostku. 

Będę u siebie, zajmę się raportami o stanie załogi. Poinformować kancelaryjną Cligot, 
by zameldowała się zaraz u mnie z tymi raportami. 

- Tak jest, kapitanie. 
 
Gdy portal zamknął się za Landem i Artoo, Lobot z fascynacją skupił spojrzenie 

na rzednącym powoli i znikającym dymie. 

Nawet nikłe, zdobiące jego wizjer smugi zdawały się parować. Wyświetlacz 

pokazywał stopniowe opadanie temperatury o ponad trzydzieści stopni, aż do 
normalnego ziąbu panującego na pokładzie wagabundy. 

- Przepraszam, panie Lobot... 
- Tak, Threepio? - odparł odruchowo wciąż myślący o czym innym Lobot. 
- Zastanawiałem się, sir, czy może mógłby pan mi to wyjaśnić... Czy test obejmuje 

również roboty? 

Lobot obejrzał się gwałtownie. 
- Co powiedziałeś? 
- Ten test na inteligencję - powtórzył Threepio. - Czy ja jestem jak pan istotą 

rozumną, czy może tylko skomplikowanym wytworem genialnej myśli, jak ten statek? 

Zaskoczony Lobot oderwał spojrzenie od oblicza androida i zastanowił się nad 

odpowiedzią. 

- Wiesz, Threepio, większość robotów ma wbudowaną samoświadomość 

sztucznej inteligencji. Szczególnie te trzeciego stopnia, jak ty. 

- Ale to musi być coś innego niż prawdziwy rozum - powiedział Threepio. - W 

przeciwnym razie Senat Nowej Republiki nie składałby się tylko z istot biologicznych 
obsługiwanych przez roboty. 

Tarcza Kłamstw 

56

- To co innego - stwierdził jak najłagodniej Lobot. - Sztuczna inteligencja to 

program. Wymaż robotowi pamięć, a znika. Zastąp go innym programem, a tłumacz 
stanie się nauczycielem, medyk zmieni się w chemika. 

- Rozumiem, sir - powiedział Thrcepio i umilkł na dłuższą chwilę. - Zatem czy 

może mi pan powiedzieć, jak to jest być istotą rozumną? Na ile różni się to od tego, co 
ja odczuwam? 

- Nie wiem, czy potrafiłbym rzecz wyrazić - odpowiedział powoli Lobot. 
- Może to jedna z tych spraw, które wie się w sposób przyrodzony, starczy być 

żywym organizmem, a nie maszyną? Może gdybym i ja był kimś takim, wówczas w 
ogóle nie odczuwałbym potrzeby zadawania podobnego pytania? Sam z siebie 
wiedziałbym, kim jestem. 

Lobot przez dłuższy czas nie odpowiadał. 
- A jak ty się czujesz, Threepio? - spytał w końcu. 
- W tej materii nie wiem. Zauważyłem jednak, że gdy ktoś wspomina o 

wymazaniu pamięci, wówczas ogarnia mnie niewytłumaczalna panika. 

- To wcale nie jest takie niewytłumaczalne. 
- Naprawdę, sir? 
- Instytut samozachowawczy jest zasadniczym motorem troski o własne istnienie. 

Nawet wówczas, gdy to tylko program. To po prostu część nas samych - wyjaśnił 
Lobot. - Podejrzewam, że gdyby było trzeba, to poświęciłbyś nawet swoją uszkodzoną 
rękę, byle tylko zachować w całości zasadnicze oprogramowanie. Podobnie jak i ja 
zrezygnowałbym z tego - wskazał poprzez wizjer na swój neuronalny interfejs - aby 
zachować świadomość. 

- Niemniej gdy byłem młodszy, nie reagowałem w ten sposób - wyznał Threepio. 

- Widziałem nawet wiele androidów mojego typu, które brano na wymazywanie 
pamięci. Nie czułem wtedy nic prócz wdzięczności, że ich właściciele dobrze dbają o 
sprawne funkcjonowanie swych podopiecznych. - Robot przechylił  głowę. - Jeśli 
chodzi o moją obsługę serwisową to grozą wieje. Cud, że w ogóle jeszcze działam. 

Lobot zastanowił się nad tą kwestią. 
- Z czystej ciekawości, Threepio, czy myślałeś kiedyś, by spytać inne roboty, co 

one myślą o nas? 

- Tak, panie Lobot. Ale one jakby nie rozumiały pytania. Jeden był nawet na tyle 

źle wychowany, że nazwał mnie egzemplarzem wybrakowanym i dewiantem. 
Wyobraża pan sobie? 

- Wiem coś o podobnych uprzedzeniach - stwierdził Lobot i westchnął. - Nie 

potrafię odpowiedzieć na twoje pytania, Threepio. Wiem tylko, że warto się  będzie 
jeszcze nad nimi zastanowić. 

- Dziękuję, panie Lobot - powiedział Threepio. - Tak też uczynię. 
 
Poza niewielkimi obszarami zasłoniętymi przez kadłuby „Ceny Krwi” i gondoli, 

wielka antena obejmowała zasięgiem we wszystkich innych kierunkach odległość wielu 
lat świetlnych. Będąc częścią najdalszej z trzech koncentrycznych sfer obrony Prakith, 
przede wszystkim miała pozwalać na wykrycie wszelkich militarnych zagrożeń na tyle 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

57
wcześnie, by nie dopuścić ich do planety. Z tego też powodu trasy patroli przebiegały 
głównie przez najdogodniejsze strategicznie obszary ataku na Prakith i poza zasięgiem 
lądowych lub orbitalnych stacji nasłuchu. 

Drugim, równie istotnym zadaniem było przechwytywanie rozmaitych obiektów, 

jak statki handlowe czy prywatne jachty dość nieostrożne, by zapuścić się w te rejony. 
Załogi mogły wówczas dodatkowo zarobić. Bogata zdobycz dawała szansę 
przeniesienia na lepiej nagradzane stanowisko. Każdy kapitan z dalekich patroli znał 
opowieści o takich, którzy wracali z łupami dość cennymi, by zasłużyć sobie na 
względy samego Fogi Brilla. 

Kiedy więc oderwany od przeglądania akt nowych żeńskich załogantów kapitan 

Dogot ujrzał na wyświetlaczu, jak wielki jest świeżo wykryty kontakt, zaraz przestał 
żywić pretensje, że przerwano mu tak ważną pracę. 

- Jak z identyfikacją? - spytał, zerkając przez ramię szefa pokładowej służby 

bezpieczeństwa. 

- Dotąd bez efektów - odparł oficer. - Obraz jest zbyt niewyraźny, cel milczy na 

wszystkich częstotliwościach. Mamy tylko kontakt optyczny. 

- Wysłać sygnał do transpondera nawigacyjnego. 
- Brak odzewu. 
- Odległość? 
- Trzy przecinek osiem godzin świetlnych. Prawie na granicy wykrywalności. 
Kapitan Dogot rozważył możliwe perspektywy. Okręt wojenny tych rozmiarów to 

o wiele za dużo na zwykłą fregatę patrolową. Musiałby wezwać posiłki z wewnętrznej 
floty. Jednak podobnej wielkości frachtowiec to zdobycz jak się patrzy. Nikt nie 
chciałby się dzielić czymś tak obiecującym. 

Przez krótką chwilę kapitan zastanawiał się nad odcięciem holu anteny, której 

zwinięcie wymagało co najmniej godziny. Gdyby tak uczynić, wówczas „Cena Krwi” 
byłaby z pewnością pierwsza przy celu. Jednak jeśli kontakt okaże się złudzeniem albo 
cel umknie, wówczas utrata anteny, czy też jakiekolwiek poważne jej uszkodzenie, 
będzie kosztowało kapitana nie tylko stanowisko, ale może nawet i życie. 

- Zwinąć antenę - rozkazał. - Przygotować statek do skoku. Powiadomię 

dowództwo patroli, że podejmujemy pościg za niezidentyfikowanym kontaktem, 
wektor zero dziewięć jeden, zero sześć sześć, zero pięć trzy. 

Nawigator odwrócił się od swojego stanowiska. 
- Ależ sir, ostatnia seria to zero pięć pięć. 
- Jestem pewien, że się mylicie - powiedział spokojnie Dogot. - Wysłać jak 

podyktowałem. Dowództwo zechce pchnąć nam wsparcie. Nawigator, jakie 
przesunięcie spowoduje błąd rzędu dwóch stopni? 

- No... Statki trafią do miejsca odległego o kilka godzin lotu na konwencjonalnym 

napędzie, ale za blisko na bezpieczny mikroskok. - Nawigator spojrzał nagle jakoś 
dziwnie. Zrozumiał. - Tak, sir, zero pięć trzy. Dziękuję za zauważenie mojego błędu, 
zanim przesłałem dane, co mogłoby wywołać niepożądane konsekwencje. 

 

Tarcza Kłamstw 

58

- Widzę, że znowu śpisz w robocie. Mówił ci ktoś, że chrapiesz głośniej niż piła 

mechaniczna przy drzewie żelaznym? 

Ostro i wyraźnie brzmiący w słuchawkach hełmu głos Landa obudził drzemiącego 

Lobota. Spojrzał na obu towarzyszy, którzy właśnie wrócili do sali numer dwadzieścia 
jeden. Portal właśnie się za nimi zamykał. Lando trzymał hełm pod pachą i uśmiechał 
się szeroko. 

- Co ty robisz? 
- Panie Lando, czy pan oszalał? - spytał przerażony Threepio. - Proszę 

natychmiast nałożyć hełm albo się pan zatruje! 

- Chodzę bez niego już prawie od godziny - odparł Lando. - Nie zastanowiło was, 

jak cokolwiek może płonąć w atmosferze składającej się w dziewięćdziesięciu 
procentach z azotu i dwutlenku węgla? 

- Chyba brakło mi danych do podobnej analizy - stwierdził Lobot. - No i 

myślałem o czymś innym. 

- Odpowiedź jest prosta: nie może - powiedział Lando. - Musiałem jedynie 

sprawdzić, czy tylko w tej sali pojawia się więcej tlenu. 

- I wyszło, że nie. 
- Właśnie. Ty spałeś, a tymczasem coś się zmieniło. Teraz wszędzie można 

oddychać. Dalej, zdejmij hełm i sam spróbuj. 

Powietrze było zimne i suche, ale Lobot uznał je za słodkie. Spojrzał ze 

zdumieniem na Landa. 

- Czemu właściwie? 
- Pierwszy zauważyłeś,  że statek nie próbuje uczynić nam krzywdy i że 

przystosowany jest do przyjmowania gości. 

- Tyle że z początku weszliśmy nie tam, gdzie trzeba - zauważył w zamyśleniu 

Lobot, drapiąc się energicznie w głowę. - Wpakowaliśmy się do systemu uzbrojenia, 
gdzie nas nie czekano. To było specyficzne środowisko z własnymi regułami. 
Tymczasem wypatrywano nas w muzeum. 

- Gdzie nic się nie działo, aż weszliśmy - powiedział Lando. - To ma sens. Tlen 

jest wysoce aktywny i powoduje korozję, na dodatek niska zawartość tlenu na rzecz 
dwutlenku węgla zapobiega zaprószeniu ognia. Na imperialnych niszczycielach 
wszystkie puste pomieszczenia zawsze wypełniano przed walką mieszaniną azotu i 
dwutlenku węgla. 

- No to co się stało z tym całym dwutlenkiem, co był w powietrzu? Pochłaniacze? 
- Filtry. Statek westchnął  głęboko, oddzielił co trzeba i wypuścił tlen. Nie 

rozumiesz, Lobot? Ten statek to żywa istota. 

 
Na rozkaz kapitana Dogota zaraz po wyjściu z nadprzestrzeni obsługa głównej 

baterii jonowej zaczęła ładowanie kondensatora. 

Nie szykowano się do negocjacji, nie miało być żadnych strzałów ostrzegawczych 

czy wezwań do poddania. Dogot nie zamierzał dawać kapitanowi tamtej jednostki 
żadnej szansy. Chyba że z bliska okaże się to albo swój, albo okręt wojenny klasy 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

59
krążownika lub gorzej. W każdym innym przypadku głos miały zabrać działa. Na 
gadanie przyjdzie pora, gdy artylerzyści uniemożliwią już tamtemu ucieczkę. 

- Cel namierzony - zawołał szef artylerzystów. - Dwadzieścia sekund do 

osiągnięcia pełnej mocy. 

- Cel potwierdzony jako nieznany - odezwał się  główny analityk. - Nieznana 

klasa, nieznany projekt. Szacunkowy rząd wielkości gamma plus. Nie wykryto żadnych 
osłon uzbrojenia. 

- Rzeczywista szybkość celu to pięćdziesiąt dwa metry na sekundę - zameldował 

nawigator. - Szybkość zbliżania tysiąc osiemset szesnaście metrów na sekundę. 

Kapitan Dogot spojrzał na własny ekran. Wszystko szło tak ładnie, jak w bajce. 

Wielki, nieuzbrojony statek czołgający się ledwie przez próżnię. 

- Czy są w pobliżu inne nasze jednostki? 
Wedle odczytu lekki krążownik „Gorath” i niszczyciel „Tobay” znajdują się w 

szacunkowej odległości dwudziestu milionów kilometrów za naszą rufą - odparł 
nawigator. - Nie dotrą tu zbyt szybko. 

- I dobrze - mruknął Dogot. - Musimy zatem zająć się sprawą sami. Bateria, 

otworzyć ogień, gdy będziecie gotowi. Tylko z jonowych, chcę unieruchomić ten 
statek, a nie zniszczyć. Dowódca desantu, przygotować oddziały do abordażu... 

 
Lando i Lobot zrzucili na chwilę skafandry, by poprzeciągać się, podrapać, a 

nawet umyć nieco wodą z cennych zapasów. Odzyskanie poczucia komfortu i odrobiny 
godności było ważniejsze. 

Wiedzieli, że koniec końców i tak będą musieli ponownie wbić się w skafandry, 

przede wszystkim by korzystać z ich systemów zbierania i przetwarzania produktów 
przemiany materii. Ze względów praktycznych nie mogli też rezygnować z łączności i 
ułatwień w przemieszczaniu się.  Żaden jednak z nich nie palił się do ograniczania 
świeżo odzyskanej wolności. Części obu skafandrów rozleciały się po całym 
pomieszczeniu niczym pokawałkowane ciała. Artoo i Threepio przyglądali się 
przedstawieniu dość obojętnie. 

- Przepraszam, panie Lando, ale czy nie powinniśmy kontynuować 

przeszukiwania statku? Może znajdziemy wreszcie centrum sterowania. Nie wydaje mi 
się, aby nasza sytuacja zmieniła się znacząco... 

Artoo przerwał mu serią ostrych gwizdów. 
- Teraz ja z nimi rozmawiam, Artoo - powiedział Threepio. - Poczekaj na swoją 

kolej, dobrze? Co? Pojawił się inny statek? Kieruje się prosto na nas? Och, Artoo, 
jesteśmy uratowani. Wiedziałem, że pułkownik w końcu nas znajdzie... 

- Powoli, Threepio. Co się dzieje? 
- Artoo mówi, że czujniki kotwiczki wykryły inny statek na kursie przechwycenia. 
Łapiąc przepływający obok hełm, Lando spojrzał z niepokojem na Lobota. 
- Jaki statek? Spytaj go, co to za... 
- Niech włączy holo - przerwał Lobot. - Artoo może przekazać obraz na wizję. 
Kilka sekund później w pomieszczeniu pojawił się obraz próżni. Zbliżający się 

statek był dobrze widoczny zaraz po lewej, od dziobu. 

Tarcza Kłamstw 

60

- Imperialna fregata eskortowa - rozpoznał natychmiast Lando. - Oryginalnie 

projekt KDY z ciężkim uzbrojeniem. Wygląda na to, że postawił już osłony. 

- Może powinniśmy dać im jakoś znać, panie Lando? - spytał Threepio. 
- To nie nasz, Threepio - wyjaśnił Lobot. 
- Jedyne, co mam ochotę zrobić pod adresem tego statku, to pomachać mu na do 

widzenia - powiedział Lando, dotykając ściany pomieszczenia. - Dalej, stara łajbo, nie 
czekaj, aż oni zaczną pierwsi. 

- Panie Lando, Artoo mówi, że zbliżają się jeszcze dwa statki, ale oba są na razie o 

wiele dalej. Może „Sławny” to jeden z nich? 

- Nadlatują nie z tego kierunku... O, do diabła! 
Dziób fregaty zniknął nagle w żółtobiałym bąblu plazmowym. Odezwało się 

działo jonowe. Ułamek sekundy później obraz holo pojaśniał i zniknął. Artoo pisnął z 
rozpaczą. W tej samej chwili statek zadrżał wkoło nich. 

- Kotwiczka się usmażyła - powiedział Lobot. Obracał się w powietrzu, próbując 

wciągnąć dolną część skafandra. - Artoo nic od niej nie odbiera. 

Lando przycisnął  dłoń do ściany w nadziei, że wyczuje wibracje towarzyszące 

skokowi. 

- Co u licha? - zastanawiał się głośno. - Na co on czeka? 
Ucichli wszyscy, nasłuchując odgłosów statku. Czekali na znane już jęki kadłuba 

protestującego przeciwko impulsom pchającego go w nadprzestrzeń napędu. Albo na 
dźwięki sugerujące, że ich podróż skończy się już tutaj, tak daleko od domu. 

 
Kapitan krążownika „Gorath” przeklinał siarczyście kapitana fregaty „Cena Krwi” 

już wcześniej, zanim jeszcze skanery dały znać o początku bitwy. Kiedy ujrzał,  że 
fregata otworzyła ogień do nieznanego statku, furia przeszła wszelkie granice. 

- Przysięgam, że ten łotr sam grób sobie wykopie. Jego własne dzieci pochowają 

go tam żywcem. Już ja tego dopilnuję - cedził lodowatym głosem. - Usłyszy jeszcze 
krzyk swoich córek, błagania matki, a sam będzie się powoli dusił z ustami pełnymi 
gleby. 

Byli zbyt daleko, a obraz docierał zbyt skaczący i niewyraźny, by ocenić 

jednoznacznie efekt ognia fregaty. Dość dobrze widzieli jednak to, co nastąpiło później. 
Wraz z załogą „Tobay” okazali się jedynymi świadkami. 

Wielki kadłub pojaśniał na dziobie i na rufie i coś niewidzialnego runęło poprzez, 

próżnię ku fregacie. Parę sekund później jednostka eksplodowała z siła  świadczącą o 
uszkodzeniu reaktora jonizacyjnego. Zaraz też zniknęła z wizji. 

- Nie byłeś dość dobry - mruknął zimno kapitan „Goratha”. 
Tymczasem obcy statek odwrócił się od poszarpanego kadłuba i tym samym od 

Prakith, dziobem w kierunku Odległych Rubieży. 

- Powiadomić „Tobay”. by przygotowała się do skoku. Maszynownia, na mój 

znak! - krzyknął kapitan. zmażemy hańbę i sami pojmamy tego intruza! 

Wagabunda otoczył się jasnym blaskiem.  
- Teraz! - wrzasnął kapitan. - Zrównać kursy! Za nim! 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

61

Załoga przywykła do jego głosu. „Gorath” skoczył w nadprzestrzeń dość blisko 

wagabundy, by utrzymać się w jego symbolicznym kilwaterze. 

- Mamy go - powiedział kapitan z ponurą satysfakcją. - Gdziekolwiek wyjdzie, my 

już tam będziemy. Jest nasz. 

 
Nowe rozkazy dla pułkownika Pakkpekatta były proste:  
MISJA ODWOŁANA Z CHWILĄ OTRZYMANIA TEGO ROZKAZU. 

ZAPRZESTAĆ NATYCHMIAST WSZYSTKICH OPERACJI. CENTRUM 
OPERACYJNE WNR. 

- To nie pójdzie tak łatwo - powiedział i wypadł ze swojej kwatery. Stan narośli 

grzbietowych i nadęcie gardzieli jasno wskazywały, że lepiej teraz go nie zaczepiać i 
nie wciągać w rozmowę. 

- Dać mi bezpieczne łącze - polecił siadając w fotelu bojowym, który zaraz 

otoczył go i zamknął niemal w sobie. - Z Centrum Operacyjnym WNR, najwyższy 
priorytet. 

Minęło kilka sekund, nim łączność została nawiązana, a rozmówcy z całą 

pewnością zidentyfikowani. 

- Pion operacyjny - odezwał się wytrenowany głos. - Słucham, pułkowniku 

Pakkpekatt. 

- Muszę rozmawiać osobiście z generałem Rieekanem. 
- Sprawdzę, czy to możliwe. Jedną chwilę. 
Pakkpekatt czekał niecierpliwie i sekundy dłużyły mu się jak minuty. 
- Brygadier Collomus, szef personelu operacyjnego - odezwał się nowy głos. - 

Czym mogę służyć, pułkowniku? 

Pakkpekatt pokazał zęby. 
- Czy może połączyć mnie pan z generałem Rieekanem, jak o to prosiłem? 
- Generał Rieekan jest w obecnej chwili nieosiągalny - wyjaśnił Collomus. - Jeśli 

ma pan jakieś pytania dotyczące pańskich rozkazów, zapewne też zdołam 
odpowiedzieć. Brałem udział w planowaniu ekspedycji teljkońskiej. 

- Znam pana, brygadierze - powiedział Pakkpekatt. - Gdy generał Rieekan znów 

się pokaże, proszę przekazać mu, że ostatnie jego rozkazy dotarły do nas mocno 
zniekształcone. Potrzebuję głosowego potwierdzenia, by zacząć je wykonywać. 

- Tego akurat i ja mogę udzielić, pułkowniku. 
- Nie, sir. Obawiam się, że nie. 
Pakkpekatt odprężył się nieco i uniósł kokon izolacyjny.  
Oddzwoniono mu dwadzieścia minut później. 
- Generale Rieekan - przywitał się Pakkpekatt z lekkim ukłonem. 
- Pułkowniku, brygadier Collomus przekazał mi, że macie problemy z rozkazami, 

które tylko ja mogę rozwiązać. Czy może pan to wyjaśnić bliżej? 

- Sir, muszę zaprotestować przeciw decyzji o zakończeniu misji. To zdrada naj... 
- Pułkowniku, to nie temat na dyskusję. 
- Sześciu ludzi już zginęło, a zespołu kontaktowego wciąż ani śladu. 
- Te kwestie nie miały wpływu na podjecie decyzji, pułkowniku. 

Tarcza Kłamstw 

62

- Nie miały? Przecież... 
- Właśnie że nie miały. Wszystko trzeba ważyć. Pańskie statki są niezbędne gdzie 

indziej. Szczególnie „Sławny”. 

- Z całym szacunkiem, ale nie rozumie pan znaczenia i okoliczności... 
- Na pańskim miejscu nie kończyłbym tego zdania, pułkowniku - odezwał się 

ostro Rieekan. - Pańskie meldunki zostały starannie przeanalizowane. 
Prawdopodobieństwo pozytywnego zakończenia poszukiwań jest tak małe,  że nie 
usprawiedliwia dalszego wydatku sił i środków. Decyzja została już podjęta, pański 
sprzeciw odnotowany. Misja ulega przerwaniu. Proszę wracać, pułkowniku. 

- Sir, proszę o pozwolenie na zebranie ochotniczego zespołu, który będzie 

kontynuował poszukiwania na pokładzie jachtu generała Calrissiana, „Ślicznotki”. To 
nie... 

- Odmawiam. 
- Zatem proszę o urlop ze skutkiem natychmiastowym, abym mógł sam prowadzić 

te poszukiwania. 

- Odmawiam. Wszystkie urlopy i przepustki zostały wstrzymane ze względu na 

kryzys w sektorze Farlax. 

- Stawia mnie pan w sytuacji nie do przyjęcia. 
- Czemu niby, pułkowniku? Czy uważa pan, że otrzymane rozkazy są 

niewykonalne? 

Pakkpekatt obnażył zęby. 
- Generale, Hortekowie nie zostawiają ciał poległych towarzyszy w rękach 

wrogów. W żadnych okolicznościach. 

Po raz pierwszy od początku rozmowy zapadła cisza. 
- Rozumiem, pułkowniku. Ale nie mogę panu pomóc. 
- Chyba jednak pan może, generale. 
- Słucham. 
- Powiedział pan, że nie mamy sił ani środków na dalsze poszukiwania. Proszę 

zatem policzyć mnie między zaginionych podczas tej ekspedycji. Jeśli bowiem nawet 
wrócę, to i tak będę tutaj w sposób uniemożliwiający mi wykonywanie innych zadań. 

- Aż tak to dla pana ważne - mruknął Rieekan, opierając się w fotelu. - Chociaż ci 

zaginieni nie należeli do pańskiej załogi, naruszyli pańskie rozkazy i są w zasadzie 
odpowiedzialni za niepowodzenie misji. 

- Prawdziwi towarzysze broni i sojusznicy to zwykle osoby niepokorne, generale - 

odparł Pakkpekatt. - Mają swoje wady i trudno. Nauczyłem się już, że mnie tolerować 
będą tylko wówczas, gdy i ja okażę im to samo. 

Rieekan wydął wargi. 
- Dobrze, pułkowniku. Okażę nieco tolerancji. Weźmie pan „Ślicznotkę” i nie 

więcej niż trzech dodatkowych ochotników oraz tyle tylko zapasów, ile jacht zdoła 
pomieścić. Meldować o osiągnięciach. I jeszcze jedno... 

- Tak? 
- Moja tolerancja nie jest zbyt rozciągliwa. Proszę jej nie nadużywać. 
- Dziękuję, generale. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

63

Nieco ponad godzinę później Pakkpekatt, kapitan Bijo Hammax i dwóch 

techników, Pleck i Taisen, spoglądali z maleńkiego pokładu „Ślicznotki”, jak „Stawny” 
i „Wrzosowisko” wykonują zwrot i znikają w nadprzestrzeni, wracając na Coruscant. 

- Zaczyna się - powiedział Pakkpekatt, patrząc na puste niebo. 
 
Statek „Uskok Pcnga” znalazł pilota „IX-26” trzymającego samotnie straż nad 

ciałami poległych na Maltha Obex. 

- Cemu tak długo? - spytał czekający. - Mieliście przybyć kilka dni temu. 
- Odbieram, tu Joto Eckels - nadbiegła odpowiedź. - Przepraszam za opóźnienie. 

Szczerze mówiąc, nie sądziliśmy, że jeszcze tu jesteś. Nasz pierwotny sponsor wycofał 
się tuż przed startem, potem usłyszeliśmy o wypadku. Dla odzyskania ciał Kroddoka i 
Josali będziemy potrzebowali ambulansu kontraktowego. Ale to dopiero gdy pojawi się 
następny sponsor i kontrakt podpisze. 

- Same nowe wieści - mruknął pilot. - Jeśli WNR się wycofało, to czemu mnie nie 

odwołali? A teraz kto was sponsoruje? 

- Prywatny kolekcjoner nazwiskiem Drayson - odparł doktor Eckels. - Ma 

nadzieję na prawdziwe artefakty Quellich. Chyba się rozczaruje i to za sporą forsę. Ale 
nam w to graj, zrobimy dla niego co w naszej mocy. Masz ciągle namiar na te ciała? 

- Potwierdzam, „Uskok Penga” - powiedział pilot. - Od czasu lawiny nic się nie 

poruszyło, tylko śniegu na wierzch napadało. Jesteście gotowi na kopanie w lodzie? 

- Jak najbardziej. 
- No to powiedzcie tylko, jak mam wam przekazać dane, a odpalam silnik i 

wynoszę się stąd. Od szesnastu lat nie trafiło mi się nic równie parszywego. Mam 
wielką ochotę na towarzystwo tłumów. I to tam, gdzie ciepło. Najlepiej zaraz. 

- Zrozumiałem - potwierdził Eckels. - Gotów do odbioru danych o układzie 

współrzędnych. Przejmujemy wachtę na Maltha Obex. 

 

Tarcza Kłamstw 

64

 

 

II 

L   U   K   E  

 

 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

65

R O Z D Z I A Ł  

Szperacz „Leniwiec” oddalał się od Lucazeca z najwyższą prędkością, jaką mógł 

osiągnąć w przestrzeni rzeczywistej, co wszelako nie satysfakcjonowało Akanah, gdyż 
jednostki tego rodzaju zwykle były dość powolne. 

- Nie możesz go jakoś pogonić, Luke? 
- A jak niby? Mam wysiąść i popchnąć? 
- Chociażby. Mógłbyś użyć Mocy. 
- Nawet wtedy trzeba mieć jakiś punkt podparcia - wyjaśnił kwaśno Luke. - Moc 

to nie magia, ma swoje granice. 

- Granice to sprawa umysłu, a nie rzeczywistego wszechświata - powiedziała 

Akanah. - Dziwne, że twoi mistrzowie nigdy ci tego nie wyjaśnili. 

Luke pokręcił głową. 
- Obi-Wan i Yoda uczyli mnie, że zwykle sami nakładamy na siebie ograniczenia, 

nie podejmując jakiegoś działania bądź nie wierząc w jego powodzenie. 

- No to czemu... 
- Bo nawet w najgorszych chwilach, gdy stawką były żywoty milionów istot, Obi-

Wan nie potrafił zmusić „Sokoła” do szybszego lotu. - Wskazał na wyświetlacz 
nawigacyjny. - Poza tym mam wrażenie,  że nikt się nami nie interesuje. Nie lecą za 
nami. 

- Jeszcze nie muszą. Dopiero za parę dni wyjdziemy z miejscowej strefy kontroli 

lotów, prawda? 

Luke zerknął na przyrządy. 
- Mniej więcej za trzy. 
- Na razie starczy, jeśli będą nas z daleka mieli na oku. Tak abyśmy myśleli, że 

jesteśmy wolni. Potem sprawdzą, gdzie się kierujemy. Ostatecznie mało który statek nie 
byłby zdolny przechwycić nas, zanim dotrzemy do punktu skoku. 

- Agenci, którzy zastawili na nas pułapkę, już nie żyją. Nikt nie próbował nas 

zatrzymać w porcie. Kontrola lotów puściła nas bez słowa. Niebo jest puste. Czemu 
właściwie uważasz, że coś nam zagraża? 

Tarcza Kłamstw 

66

- Nie poczuję się bezpieczna, dopóki nie znajdziemy Fallanassich - powiedziała 

Akanah. - Dostaję dreszczy na samą myśl  że mogłoby się nam nie udać. Tak długo 
czekałam. Ty zresztą też. Gdyby cokolwiek miało powstrzymać nas tak blisko celu... 

- A jak blisko właściwie jesteśmy? - spytał Luke. - Co wyczytałaś w pismach 

Nurtu? 

- Już ci mówiłam. Informację o drodze do domu. 
- Ale nie powiedziałaś, gdzie to jest. 
- Bałam się zdradzać cokolwiek, nim się nie oddalimy. Nie chciałam ryzykować, 

że ktoś podsłucha. 

- Teraz jesteśmy sami. 
- Ale podczas naszego pobytu na Północnym Płaskowyżu mogli umieścić tu jakiś 

mikrofon. Wolę poczekać, aż  będziemy w nadprzestrzeni. Wtedy będę pewna, że nie 
zdołają za nami polecieć. 

- Nikt prócz nas nie zaglądał na pokład - stwierdził pewnie Luke. - A takie 

robienie sekretów niewiele ma wspólnego z partnerstwem. Nie ufasz mi, Akanah? 

- Wiem, że jesteś z gruntu dobry - mruknęła dziewczyna. - Jednak wątpliwości i 

obawy nie chcą zniknąć tak całkiem. Nie znałam jeszcze żadnego wojownika czy 
żołnierza, którego mogłabym uznać za swojego przyjaciela. 

- Nie jestem żołnierzem - powiedział  łagodnie Luke. - Miecz świetlny biorę do 

ręki jedynie po to, by chronić moich bliskich. Czy to gest wojownika, czy raczej 
przyjaciela? 

Akanah opuściła w milczeniu głowę. 
- Musimy lecieć na Teyr - powiedziała w końcu. - Możliwe,  że nie zdołali tam 

pozostać, ale na tę właśnie planetę wynieśli się z Lucazeca. 

- Teyr... To jest tam - mruknął Luke, wskazując w górę i w lewo. 
- Mniej więcej - przyznała i lekko uniosła jego rękę. - Tak już lepiej. Planowałam 

podwójny skok, na wypadek, gdyby ktoś chciał nas śledzić. 

Luke skinął głową aprobująco. 
- To był jeden z tych światów, na które wysłano dzieci. 
- Tak. 
- A przecież chyba już tam byłaś, gdy ich szukałaś? 
- Nie. Powiedziałam jedynie, że nie udało mi się ich tam znaleźć - poprawiła 

Akanah. - Podróż nie wchodziła w grę. Gdy tylko mogłam, prowadziłam śledztwo nie 
ruszając się z Carratosa. Na ile mogłam. Jednak Fallanassi zmieniają imiona, rodzaje 
strojów, styl mowy czy uczesania. Byle tylko wtopić się w otoczenie, zniknąć. Jeśli nie 
stanę z nimi twarzą w twarz, tak by móc wymienić znaki i dać im poczuć moją 
obecność w Nurcie, to nigdy się nie ujawnią. Ze strachu, że mogę nie być tą, za którą 
się podaję. 

- Myślisz, że wciąż się ukrywają? 
- Po tym, co sam widziałeś, nie wątpisz chyba, że mają swoje powody? 
Luke przytaknął. 
- O tym, co się stało, to musimy jeszcze porozmawiać. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

67

- Też tak sądzę. - Jej oczy błysnęły dziwnie. - Ale wolałabym z tobą, a nie z 

imperialną ekipą od przesłuchań. Naprawdę nie możesz jakoś przyspieszyć skoku? 

- Nawet o tym nie myślę. Mam wrażenie, że jak dotąd udało nam się lecieć bez 

zwracania szczególnej uwagi. Jeśli jednak urwiemy się nagle Kontroli Lotów, 
zwłaszcza na tej łajbie, to zaraz staniemy się bardzo podejrzani. A gdy przybędziemy 
na Teyr, to będą chcieli z nami o tym pogadać. Mogą nawet zacząć nalegać na 
inspekcję statku i okazanie licencji. 

- O tym nie pomyślałam - przyznała dziewczyna, marszcząc czoło. - Ale jeśli się 

mylisz, to za jakieś sześć godzin wychynie zza planety imperialny okręt. Albo coś 
innego wyskoczy z nadprzestrzeni tuż przed naszym dziobem. Czy nie wolałbyś... 

- Raczej zwiać im niż cokolwiek innego? Owszem. - Zacisnął powieki, jakby 

próbował coś sobie dokładnie wyobrazić. - Może uda się nawet bez ruszania 
motywatora. Jak u ciebie z narzędziami? 

- Nie wiem dokładnie. Myślałam,  że starczy użyć Mocy. Nagiąć coś albo 

przerwać obwód... 

Luke pokręcił głową. 
- Zanim spróbuję podobnej sztuczki, muszą widzieć dokładnie, jak co jest 

zbudowane. Nigdy jeszcze nie próbowałem grzebać w panelu kontrolnym podobnego 
jachciku. 

- Rozwiewasz moje złudzenia o wszechmocy Jedi - uśmiechnęła się Akanah. 
Luke też się uśmiechnął i wstał z fotela pilota. 
- Tak po prawdzie to Moc rzadko da radę zastąpić robota-technika czy skrzynkę z 

narzędziami. A nigdy jeszcze nie znałem Jedi, któremu zależałoby na rozgłaszaniu 
wszem i wobec, że może łatać dziurawe garnki. 

Akanah zachichotała. 
- Czy gdy kupowałaś tę łajbę, dali ci może klucz od składziku? 
- Nie - odparła, nagle zaniepokojona. 
- Nie szkodzi - mruknął Luke, przechodząc obok i klepiąc dziewczynę w ramię. - 

Z głupim zamkiem dam sobie radę i bez klucza. Zostań tutaj i miej oko na skaner 
nawigacyjny. Zobaczę, co można zrobić z tym napędem. 

 
Luke usiadł na krawędzi otwartego przedziału silnikowego i zwiesił nogi do 

środka, dokładnie nad pompami paliwowymi napędu pomocniczego. Tych akurat 
urządzeń nie znał, ale ogólnie widok nie był mu obcy. Przypomniał sobie dawne dni na 
ciepłej Tatooine, kiedy to całkiem miło spędzał czas na farmie Larsów. 

„Chłopcy i maszyny - usłyszał rozbawiony głos cioci Beru. - Co to jest, że 

przyciągają się nawzajem?” 

Maszyny przyciągały wówczas większość jego uwagi. Sporo czasu spędzał, 

utrzymując na chodzie całą kolekcję kupionych z drugiej ręki robotów wujka Owena, 
jak i całą instalację nawadniającą. W wolnym czasie próbował podrasować swój 
śmigacz XP-30, który wyciągnął ze złomowiska w Anchorhead. Przygotowywał też 
rodzinny skoczek T-16 do wyścigów w Kanionie Żebraków. 

Tarcza Kłamstw 

68

Właściwy nastolatkom głód wrażeń skłaniał go do postrzegania Tatooine na 

podobieństwo zupełnej pustyni, farma zaś kojarzyła mu się z więzieniem. Jednak 
obecnie, z perspektywy czasu, widział rzecz inaczej. Teraz wspominał, ile radości 
sprawiało mu grzebanie w silnikach, jak dobrze czuł się w tym małym  światku, nad 
którym panował bez reszty.  

- Wyglądasz na dziwnie uszczęśliwionego - zauważyła cicho Akanah. Nie 

zauważył wcześniej jej przyjścia. 

- I tak też się czuję - odparł i obrócił się nieco, by na nią spojrzeć. Sam się przy 

tym zdumiał własnymi słowami. 

Machnęła ręką w kierunku napędu. 
- Myślisz,  że uda ci się to poprawić? Czy raczej zepsuć lekko, bo o to chyba 

bardziej chodzi? 

- Już zrobione - powiedział. - Jak zacząłem, to okazało się nawet łatwe. Blokada 

nie jest połączona z napędem, dołączyli ją do modułu kontroli nawigacyjnej, widzisz? 
Jeśli nie dostaje sygnału z interfejsu łącza z kontrolą lotów, utrzymuje blokadę... - 
Widząc jej minę, przerwał wyjaśnienia. - Teraz szykuję następny krok. 

- Już zrobione? To wspaniale! - zakrzyknęła dziewczyna. - Jestem pod wrażeniem. 

Ja zaliczyłam tylko krótki kurs obsługi urządzeń domowych, a gdy tu zajrzałam, to nic 
nie wyglądało znajomo. Ty to pewnie co innego. 

- Hmm... Najpierw sprawdźmy na spokojnie, czy działa. Wolałbym wiedzieć, czy 

nie wyjąłem czegoś ważnego - powiedział, wypuszczając z dłoni kilka zacisków, 
drucików i metalowych płytek. 

Gdy spojrzała na nie z przerażeniem, roześmiał się głośno. 
- Żartowałem. W każdym razie co do części. Niemniej i tak musimy zrobić próbę. 

Pomyślałem,  że moglibyśmy zrobić skok nieco wcześniej. Nawet piętnaście minut 
powinno wystarczyć. 

- A co z alarmem? 
- Granica strefy kontroli lotów to nie jest jasno wytyczona linia, tylko tak zwana 

żółta strefa. Możemy skoczyć z niej, nie wzbudzając niczyjej uwagi, na test wystarczy. 
Ale i tak jestem pewien, że zadziała. 

- Zatem nadajesz się do naprawy dziurawych garnków - mruknęła dziewczyna, 

siadając na pokładzie. - O czym myślałeś, gdy weszłam? 

- O domu. 
Oparła się o pobliski panel. 
- To zabawne. Większość życia spędziłam na Carratosie, ale domem zawsze był 

dla mnie Lucazec. 

- Tatooine - uzupełnił Luke. - Miejsce, które uważałem wtedy za nie dość dobre. 

Teraz widzę to jakoś inaczej. 

- Niemal wszystkie moje wspomnienia z Ialtry należą do miłych - stwierdziła 

Akanah. - Pewnie dlatego zmartwiło mnie tak bardzo to, co tam zrobiłeś. Teraz wiąże 
się z tym miejscem coś, czego wolałbym uniknąć. 

- Ale żyjesz, by móc to wspominać - zauważył Luke. - Przepraszam, ale nie 

zamierzam czuć się winny dlatego, że cię ocaliłem. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

69

- A jak z zabiciem tych dwóch mężczyzn? Jak to odczuwasz? 
- Jeden z nich zabił się sam - powiedział Luke, wciągając nogi na górę, wstając i 

spoglądając na dziewczynę. 

- Komandor Paffen. 
Luke przytaknął. 
- Powiedział coś o truciźnie, pamiętasz? Nie chciałem jego śmierci. Myślałem, by 

go wypytać. 

- A ten drugi? Ten, którego posiekałeś mieczem? Jego chciałeś zabić? 
- Miał osobistą tarczę. Trzeba wiele siły, żeby przebić się przez coś takiego. A gdy 

już ostrze przejdzie, to trudno je zatrzymać, nim nie poczyni zbyt wielu zniszczeń. 

- Rozumiem. Zatem zamierzałeś go zabić? 
- Czy już ci nie odpowiedziałem? 
- Chyba nie - stwierdziła z nieśmiałym uśmiechem. 
Luke oparł się o grodź. 
- Prawdę mówiąc, to w owej chwili jakoś nie zależało mi na jego życiu. Nie 

zastanawiałem się nad tym. 

Pokręciła wolno głową. 
- Trudno mi to pojąć.  Żebyś nie wiedział, jaką mocą naprawdę dysponujesz w 

dłoniach... 

- Jedno, co się liczyło, to żeby ciebie przed tamtymi uchronić - stwierdził Luke. - 

Potem powiedziałaś mi, że nic ci nie groziło, ale w trakcie zajścia wrażenie było 
zupełnie inne. 

- Tak, to rozumiem. Ale muszę cię jeszcze o coś poprosić: nie zabijaj nigdy więcej 

w mojej obronie. Miło, że dbasz o mnie, ale ciężko mi od tego na sercu, wspomnienie 
krzyku i krwi ciąży w pamięci tak jak widok śmierci w ruinach miejsca, które kiedyś 
kochałam. 

- Nie wiem, czy mogę ci to obiecać - powiedział Luke. - Moje sumienie tak łatwo 

nie milknie. A czasem żąda ode mnie, bym walczył dla przyjaciół. 

- Abyś dla nich zabijał. 
- Kiedy nie można inaczej. 
- Czy to typowe dla Jedi? Czy są gotowi zabijać, by chronić swych przyjaciół na 

Coruscant?  

Luke spojrzał na nią uważnie. 
- Co chcesz przez to powiedzieć? 
- Próbuję zrozumieć - powiedziała Akanah. - Próbuję dowiedzieć się, co 

właściwie znaczą Jedi dla Nowej Republiki i czym Nowa Republika jest dla ciebie. Czy 
ćwiczysz rycerzy Jedi na elitę wojowników Coruscant? Co uczynicie, gdy dowództwo 
wezwie was do działania? 

- To nie tak - wyjaśnił Luke. - Leia nie rozkazuje Jedi. Może poprosić nas o 

pomoc, jednego lub wszystkich, a my możemy odmówić. I czasem to robimy. 

- Ale Republika wspiera twoją Akademię. W hangarze trzymasz wojskowy statek 

kosmiczny. Czy możesz im odmówić? 

Tarcza Kłamstw 

70

- Jedi nie są najemnikami - powiedział cicho Luke. - Gdy walczymy, zawsze jest 

to kwestia indywidualnego wyboru. I czynimy to w obronie wartości, które sami 
uznajemy. Coruscant wspiera Akademię pamiętając, iż istnienie Jedi sprzyja 
stabilizacji. Nasza obecność jest dla Republiki wysoce pożądana. 

- Ta część tradycji interesuje mnie najbardziej. Strażnicy pokoju i sprawiedliwości 

Starej Republiki, według legendy przez tysiąc pokoleń. Ale gdyby jakimś zrządzeniem 
losu przyszło wam wybierać pomiędzy pokojem a sprawiedliwością, co byłoby 
ważniejsze? 

- A ty co byś wybrała? 
- Ja wolałabym, abyście to wy nie dopuszczali do takich wyborów u polityków ani 

generałów. I to tak, żebyście nic nie byli im winni, nie dopuszczali do precedensów... 

- Zawsze starałem się zachować niezależność - powiedział Luke. - Mimo 

pozorów. 

- A nie przysięgałeś wspierać rządu na Coruscant? Nie składałeś przysięgi 

wierności? 

- Nie. To uczyniło tylko tych paru, którzy służą we flocie lub są ministrami. To 

nie jest zabronione, ale rzadkie. Jedi to nie gwardia republikańska. Nigdy nią nie będą. 

- To już coś - mruknęła Akanah. - Ale o wiele milej by było, gdybyście jako 

symbol, dawny i tradycyjny, wybrali coś innego niż śmiercionośna broń. 

- To nie wynik wyboru. Tak się ułożyło. Dawna broń ma swój styl i wymowę. 
- Każda broń oznacza jedno i to samo - zauważyła ze smutkiem Akanah. - Zbyt 

wielu mężczyzn próbuje z jej pomocą albo podbić, albo zmienić świat. To drugie jest 
niemal równie niebezpieczne dla wszystkich żywych stworzeń jak to pierwsze. Czy 
możesz powiedzieć mi, czemu nie można w tym świecie znaleźć bezpiecznego i 
spokojnego miejsca? Albo czemu nie można się przed tym światem nigdzie schować? 

Luke zmarszczył brwi. 
- Nie znam takiego miejsca. Nie wiem. - Skinął ku przedziałowi napędu. - Ale 

wiem, jak wyłączyć blokadę. Rano jeszcze tego nie umiałem. Może jutro wynajdę coś 
więcej. 

Uśmiechnęła się do niego smętnie. 
- I to będzie chyba musiało na razie wystarczyć. 
 
Ostatecznie, po trzech dniach spoglądania na skaner nawigacyjny wzrokiem 

nerwowej myszy wypatrującej w ciemności drapieżnika, mogli zaliczyć na swoje konto 
jedynie kilka całkiem przypadkowych kontaktów. Nie zaobserwowali żadnej jednostki 
wojennej, a jedynie parę prywatnych i handlowych statków, które opuściły Lucazeca po 
nich lub mijały „Leniwca” zmierzając ku planecie i zupełnie się szperaczem nie 
interesowały. 

- Komukolwiek komandor Paffen składał swój meldunek, musiał to być ktoś 

czuwający na tyle daleko, że na razie skończyło się na przyjęciu informacji - zauważył 
Luke, pochylając się nad przyrządami. 

- Ale i tak będą nas wszędzie szukać - powiedziała Akanah z tyłu. - Szczególnie 

ciebie. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

71

- Szukać mogą, ale to nie znaczy jeszcze, że znajdą. Przywykłem nie ujawniać 

publicznie mojej tożsamości, bo inaczej nie mam szans na chwilę spokoju. Jak się nie 
zamaskuję, ludzie zaczynają się gapić. 

- Jak to robisz? 
- Och, zwykle dodaję sobie lat tam, gdzie ceniony jest młody wiek, ujmuję w 

miejscach, w których ceni się dojrzałą siwiznę. Jako kobieta występuję, gdy to 
mężczyźni dominują, jako facet, gdy jest odwrotnie. Przybrać nieatrakcyjny wygląd to 
prawie uczynić się niewidzialnym. 

- Pokaż mi. 
Akanah ujrzała, jak ramiona unoszą się i opadają, usłyszała głęboki oddech 

brzmiący prawie jak westchnienie. Gdy Luke odwrócił ku niej swój fotel, siedział w 
nim mężczyzna o twarzy sugerującej wiek około sześćdziesięciu lat, podobny jakby do 
wielu i zarazem do nikogo konkretnego. Oczy miał spokojne, ale raczej puste, wyraz 
oblicza sugerował otwartość i nijakość jednocześnie. Nie dawało się odnaleźć w jego 
rysach nic charakterystycznego, co pomogłoby go zapamiętać. 

- Świetnie - powiedziała. - Mogę czegoś spróbować? 
Zachęcił ją w milczeniu gestem otwartych dłoni. 
Akanah wciągnęła głęboko powietrze, zamknęła oczy i skupiła zmysły na miejscu, 

gdzie był Luke. Szukała pod iluzją tego, co rzeczywiste. Gdy znalazła, otworzyła oczy i 
po prostu przestała wierzyć w to, co widziała. Starczyło, by unicestwić złudzenie. 

- Oto jesteś - powiedziała z uśmiechem. 
- Bardzo dobrze - mruknął. - Tylko naprawdę silny umysł potrafi spenetrować 

taką iluzję. 

- Chciałam się upewnić,  że gdybyśmy musieli rozdzielić się na Teyr, to i tak 

zdołam cię znaleźć. Czy głos też wtedy zmieniasz? 

- Mogę. To wymaga nieco większej koncentracji, bo słuch trudniej oszukać. Nie 

wiem dokładnie czemu, ale tak właśnie jest, przynajmniej w przypadku ludzi. Skoro zaś 
mowa o Teyr, jesteśmy w żółtej strefie. 

- Czy to bezpiecznie skakać już teraz? 
- Nie widzę przeciwwskazań - odpowiedział Luke. - Skacząc stąd, zyskamy 

prawie godzinę. Zakładając,  że nie wyrwałem tam z tyłu zbyt wielu drucików, 
oczywiście. 

Uśmiechnęła się. 
- Sprawdźmy. 
- No to już - mruknął, obracając się z powrotem do deski rozdzielczej. - Wciąż 

nalegasz, by pierwszy skok był zmyłkowy, czy lecimy prosto na Teyr? 

- Wciąż nalegam - powiedziała Akanah, kładąc mu lekko dłoń na ramieniu. - Ktoś 

może obserwować nas jeszcze z planety. Ale niech to będzie krótki skok, proszę. Nie 
chciałabym za bardzo zwlekać. Czuję, po prostu wiem, że znajdziemy na Teyr coś 
więcej niż tylko ruiny. 

Zdarzyło się to w chwili słabszej samokontroli, przez co Luke zdołał 

przypadkiem, dzięki temu dotknięciu, zerknąć nieco w myśli dziewczyny. Wyczuł 

Tarcza Kłamstw 

72

ledwo powstrzymywane pragnienie ponownego połączenia się z pobratymcami, jasność 
nadziei i głębią trudnych do opanowania lęków. 

- Dobra, lepiej zapnij pasy. Na wszelki wypadek - powiedział. 
 
Skok przebiegł tak nieciekawie, że aż miło. W czasie, kiedy normalnie dopiero 

wychodziliby z obszaru kontroli, zakończyli pierwszy etap i skręcili na Teyr. 

Potem, w ciszy, przyszedł czas na rozmyślania. Były to długie godziny, kiedy 

Akanah spała i nic nie mąciło spokoju. Luke myślał głównie o Ialtrze, wracał pamięcią 
do zakurzonego, zrujnowanego domku matki, szukając w zapisie wrażeń czegoś 
jeszcze, co potwierdzałoby jej obecność. 

Wiedział,  że wróci tam, gdy będzie to już bezpieczne, i zastanawiał się, czy 

dałoby się jakoś ocalić to miejsce. Ciekawe, myślał, jak władze Lucazeca 
zareagowałyby, gdyby poprosił o ochronę dawnego domu matki. Niemniej, jeśli 
spalone ruiny farmy Larsów odbudowano ostatecznie jako pomnik, świadectwo historii, 
to może i pozostałości domu w Ialtrze dałoby się ocalić przed zniszczeniem w imię 
wielkości Skywalkerów. Może nawet doszłoby do rehabilitacji pamięci tych, którzy 
zostali stamtąd wygnani. 

Ale na to miał przyjść czas później, gdy nie będzie już wkoło tylu tajemnic do 

upilnowania. Obecnie pozostało Luke’owi liczyć na to, że ciążąca na Fallanassich 
hańba zapewni ruinom jeszcze nieco spokoju. „Niech te latające stwory zajmą się 
ciałami, pomyślał, i niech cienie okryją Ialtrę płaszczem spokoju. Niech jej pamięć śpi, 
aż będę mógł powrócić i ją obudzę”. 

 
Słysząc Akanah poruszającą się na koi z tyłu, Luke oparł bosą stopę o konsolę i 

pchnął fotel, obracając go ku wnętrzu stateczku. 

- Co tam, już nie śpisz? 
- Trudno jakoś spać - odparła dziewczyna zza zasłonki. - Może powinniśmy 

zamienić się miejscami. 

Luke obejrzał się przez ramię na wyświetlacz. 
- Już tylko dwie godziny do końca skoku - powiedział. - I zostaje jeszcze masa 

czasu na wypoczynek, gdy będziemy czołgać się do Teyr. 

- A nie moglibyśmy użyć twojej metody, skoro już poradziłeś sobie z blokadą? - 

Jej głos brzmiał jasno i czysto. Luke wyobraził sobie dziewczynę leżącą swobodnie na 
plecach. - Taki mały mikroskok do wnętrza, co? 

Zdumiony Jedi aż się roześmiał, co w małej przestrzeni zabrzmiało dość głośno. 
- Nie tą  łajbą. Moduł nawigacyjny nie da namiarów na podobny mikroskok. A 

nawet gdyby podał, to rezonans mógłby rozwalić kadłub na kawałeczki. Przy wejściu 
zawsze ma miejsce impuls uderzeniowy, a gdy robisz mikroskok, to łapie cię on przy 
wyjściu i to dokładnie w tej fazie, kiedy jest najsilniejszy. Przybylibyśmy na Teyr pod 
postacią jasnej, rozmazanej smugi na niebie. 

- Och. Ale gdybyśmy zaplanowali tak przy ostatniej zmianie kursu, to 

moglibyśmy podejść w nadprzestrzeni prawie do samej planety. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

73

- Owszem. Gdybyśmy wszystko naprawdę dobrze wyliczyli i jeszcze przy tym 

podwójnie uważali. Podobnie jak ty nie cierpię tego wleczenia się przez obszar 
kontroli, zatem zaufaj mi, że naprawdę tak będzie lepiej. 

Akanah westchnęła. 
- Spróbuję zatem jeszcze zasnąć. Tak najłatwiej zabijać czas. 
- Powodzenia - powiedział Luke i obrócił się z powrotem do konsoli. 
Zaraz uświadomił sobie, że o mały włos, a znowu wyszłoby tak samo. Zaczął 

rozmowę w konkretnym celu, który jakoś umknął w trakcie konwersacji, zanim zdążył 
zaowocować pytaniem. 

- Akanah?  
- Tak? 
- Zanim zaśniesz... coś mnie zastanawia. 
- Co takiego? 
- Tam, w Ialtrze... Czy ta wiadomość była datowana? 
- Datowana? Nie. 
- A potrafisz powiedzieć, jak długo czekała? Może to blednie z czasem czy coś... 
- Nie, o ile jest dobrze zrobione. Nie umiem orzec, kiedy zostawiono wiadomość. 

Tyle  że jestem pewna, że musiało to nastąpić, zanim Fallanassi opuścili Lucazeca. 
Czemu pytasz? 

- Zastanawiam się, jakim cudem dwóch imperialnych agentów mogło ukrywać się 

przez tak długi czas tam, gdzie wszyscy znają wszystkich i gdzie nic nie zmienia się 
zbyt szybko - wyjaśnił Luke. - I zastanawiam się, dlaczego tak czekali. 

- No bo... wciąż nas szukają. Chcą uzyskać Biały Nurt jako broń. 
- Ale czemu oczekiwali, że ktoś powróci właśnie do wioski? Czemu ciebie 

właśnie się spodziewali? 

Przez chwilę dziewczyna milczała. 
- Dość  długo próbowałam zadawać różnym osobom rozmaite pytania. 

Próbowałam odszukać krąg - powiedziała w końcu. - Nie zawsze zachowywałam 
należytą ostrożność, zarówno w kwestii treści pytań, jak i dobieranych osób. 

- Komu powiedziałaś, że zamierzasz zajrzeć na Lucazeca? 
- Tylko tobie - wyjaśniła. - Ale próbowałam wysyłać wiadomości do kręgu, do 

Wialu. Rozmawiałam z urzędem celnym i biurem imigracyjnym na Lucazecu. 
Odpowiadałam na każdą ofertę pracy na liniowcach zatrzymujących się na Carratosie, 
w nadziei, że tym sposobem uda mi się przelecieć. Przy każdej zmianie stawek 
sprawdzałam ceny biletów. 

- Zatem ten i ów zaczął się orientować, kim jesteś i czym się interesujesz. 
- Nawet więcej - odparła. - Prawie wystawiłam się na strzał. Kręciłam się koło 

portu kosmicznego za każdym razem, gdy przybywał jakiś statek, miałam nadzieję 
spotkać w lokalach jakiegoś załoganta, który coś by wiedział. Docierałam nawet do list 
pasażerów. Rozmawiałam z każdym, kto mógł coś wiedzieć. - Uśmiechnęła się z 
żalem. - Dopiero później nauczyłam się działać mniej jawnie. 

- Ludzie, u których cię zostawiono... 

Tarcza Kłamstw 

74

- Nijak mi nie pomogli. Zabronili mi mówić w domu okręgu, karali za próby 

szukania na własną rękę. 

- Musieli bać się o ciebie. Może też i o siebie. Mieli cię przecież ukrywać, 

prawda? A ty nie chciałaś pozostać w ukryciu. 

- Łatwiej jest ich zrozumieć, niż wybaczyć - mruknęła Akanah. - Nie pozwalali mi 

znaleźć  własnego miejsca. Nie zdołam im wybaczyć, aż znów znajdę mój krąg. Jeśli 
nigdy mi się to nie uda, to chyba nigdy jej nie wybaczę. 

- Jej? 
- Talsavie. Mojej strażniczce na Carratosie. Jednak jeśli teraz zacznę o niej 

mówić, to nigdy nie zasnę. 

- Dobra. Przepraszam. 
- Przecież nie wiedziałeś. Kiedyś ci o tym opowiem. 
- Gdy będziesz gotowa. 
Luke uznał,  że to koniec konwersacji. Usłyszał, jak Akanah zmienia pozycję, 

wyobraził sobie, jak leży na boku z głową na złożonym przedramieniu. Zdumiony 
usłyszał, jak wymawia jego imię. 

- Co? 
- Jak sądzisz, mogą szukać nas na Teyr? 
- Teoretycznie tak, istnieje minimalna szansa. Ale będziemy ostrożni. Śpij już. 
Nie podjęła wątku. Luke także zamilkł zastanawiając się, czemu wciąż ma 

wrażenie, iż nie uzyskał odpowiedzi na żadne z zadawanych pytań, a tych 
najważniejszych w ogóle nie zadał. 

 
O ile Lucazec był planeta na wskroś rolniczą, Teyr cechowała się przede 

wszystkim biurokracją. 

Charakterystyczna ze względu na długi, mierzący aż cztery tysiące kilometrów i 

przypominający szramę kanion, planeta leżała w pobliżu skrzyżowania trzech 
ruchliwych szlaków kosmicznych i od czasu ustanowienia Nowej Republiki przeżywała 
okres wielkiej prosperity. Zawdzięczała to głównie przyjezdnym i zażywającym 
wakacji, gdyż obawiające się niekontrolowanego wzrostu populacji władze celowo 
zniechęcały potencjalnych imigrantów, jeżąc im na drodze cały gąszcz przepisów i na 
niebotycznym poziomie ustawiając wymogi formalne. Całej procedury strzegł budzący 
już na pierwszy rzut oka niemiłe skojarzenia Korpus Służb Obywatelskich. Nieoficjalne 
motto planety, po cichu cytowane turystom, brzmiało: „Przybądź zwiedzić niezwykły 
Kanion Teyr. I wracaj do domu”. 

Zmierzając ku orbicie, Luke i Akanah dowiedzieli się, że mogą albo zaparkować 

tam swój statek i wahadłowcem dostać się na powierzchnię (mało atrakcyjna 
perspektywa), albo zapłacić cztery razy tyle i dostać zezwolenie na lądowanie i 
zatrzymanie się w jednym z portów kosmicznych Teyr wedle wyboru gospodarzy. 

- Nie mam najmniejszej ochoty zostawać tam na dole na ich łasce i niełasce. 

Szczególnie w kwestii powrotu do szperacza - powiedział Luke. - Jeśli komuś wpadnie 
do głowy, aby opóźnić nam odlot, to marnie widzę nasze szanse. 

- Ale my nic mamy takich pieniędzy - stwierdziła Akanah. - Wiesz przecież. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

75

- Li Stonn chyba sobie poradzi - mruknął Luke.  
Uśmiechnął się. krzywo, skrył za iluzją podeszłego wieku i stuknął w klawisz 

łączności. 

- Kontrola Lotów Teyr, tutaj „Leniwiec”, proszę o zgodę na lądowanie. 
- Przyjmuję, „Leniwiec”, twój numer w kolejce to alfa trzy dziewięć. Potwierdź. 
- Potwierdzam, alfa trzy dziewięć - powtórzył Luke. - Chciałbym jeszcze 

wiedzieć, czy jest jakaś szansa, abyśmy mogli siąść w Turos Noth? Mamy spotkać się 
tam z przyjaciółmi... 

- Miejsca lądowania są przydzielane w miarę zwalniania się stanowisk wedle 

obowiązującej procedury. Do wszystkich portów dotrzeć można transportem 
naziemnym. Kolej szynowa łączy wszystkie porty z większymi ośrodkami miejskimi i 
centrami hotelowymi i turystycznymi oraz parkiem Kanionu. Proszą pozostać na tym 
kanale dla uzyskania instrukcji lądowania. Mówi Kontrola Lotów Teyr, koniec 
transmisji. 

Luke i Akanah wymienili osłupiałe spojrzenia. 
- Luke’owi Skywalkerowi nie ośmieliliby się przydzielić numeru trzydziestego 

dziewiątego - zauważyła dziewczyna. 

- Niestety, on nie może wziąć udziału w tej wycieczce - powiedział Luke, 

pozwalając zniknąć kamuflażowi. 

- Ciekawe, ile razy gość musi powtarzać ten tekst podczas jednej zmiany - 

mruknęła dziewczyna. 

- Chyba mu nie robi różnicy - powiedział Luke i wyjaśnił: - To był robot. Nie 

mogłem go sięgnąć. - Pokazał skinieniem głowy gdzieś za Akanah. - Czy zostało 
jeszcze coś z faszerowanej koby? Przed lądowaniem zdążymy chyba coś przekąsić. 

 
Tak jak Luke podejrzewał, czasu starczyło aż nadto. Zgodnie z poleceniami 

Kontroli Lotów „Leniwiec” dołączył do długiej kolejki jachtów i liniowców na 
wysokiej orbicie. Sześć pełnych okrążeń planety później wciąż wisieli na górze, 
chociaż większość statków przed nimi, a także kilka z tyłu, zaczęło już schodzenie, a 
ich miejsce zajęli nowo przybyli. 

- Miły widok? - spytała Akanah. - Jak myślisz, puszczą nas kiedyś bliżej? 
- Może nigdy. Powinniśmy powiedzieć im, że mamy na pokładzie osiemdziesięciu 

dwóch wypłacalnych klientów co to wszyscy aż palą się do robienia zakupów. 

- Osiemdziesięciu dwóch? - spytała dziewczyna, unosząc sceptycznie brwi. 
- Ewoków - odparł Luke, wzruszając ramionami. - Musiałabyś zobaczyć, jak oni 

podróżują. Holo tego nie odda. Po dwudziestu czterech w kabinie, warstwami, chłopiec, 
dziewczynka, chłopiec, dziewczynka... 

- Za długo plątałeś się po próżni - mruknęła Akanah z dezaprobatą. - Może nie 

dosłyszeliśmy naszego wywołani: 

- ...kolejny numer alfa osiem jeden, przygotować się do podejścia... 
- Osiemdziesiąt jeden! - wykrzyknęła dziewczyna. - A czemu my na samym 

końcu? 

Tarcza Kłamstw 

76

- Bo wedle ich listy priorytetów jachty podobne temu nie zasługują na 

pierwszeństwo - podsunął Luke. 

- Możesz przestać żartować? 
- Czasem nie da się inaczej. A gdzie podział się twój słynny spokój? 
- Można oszaleć. 
- Niby nie wiem? 
- Nie możemy udać jakiegoś innego statku i podebrać mu jego instrukcji 

lądowania? 

- Możemy, ale pojawi się wówczas drobny problem związany z faktem 

zajmowania tego samego miejsca w próżni przez dwa różne kadłuby. 

- Luke... 
Powiedziała to takim tonem, że aż na nią spojrzał. Była przerażona, jej oczy 

wyrażały zarazem boleść i błaganie. 

- A może trzymają nas tutaj, aż przygotują wszystko, by łatwo nas pojmać lub 

śledzić? 

„Proszę, zrób coś!”, krzyczała wyrazem twarzy. 
- Nie - mruknął Luke i sięgnął, by dotknąć jej dłoni.  -  Teyr  ma  własne 

wahadłowce, zaś armatorzy linii kosmicznych mają kontrakty gwarantujące priorytet 
lądowania. Zawsze idą pierwsi, podczas gdy my musimy czekać na otwarcie okna. 
Wszystko idzie normalnie, traktują nas tak samo jak wszystkich. Skoro nie zgłosiliśmy, 
jacy jesteśmy ważni, to i oni mają nas za szaraków. Niebawem się nami zajmą. 
Ostatecznie na nas też coś zarobią. 

- ...kolejny numer alfa trzy dziewięć, przygotować się do podejścia, macie 

korytarz lądowania na Prye Folas... 

- Widzisz? - Ścisnął jej dłoń dla podtrzymania ducha i sięgnął ku sterom. 
Na twarzy dziewczyny odmalowała się wyraźna ulga. 
- Prye Folas, to dobrze. Daleko od Kanionu, ale dla nas to nieważne. Do Turos 

Noth jest stamtąd tylko jeden przystanek na południe. 

- Miło,  że poczytałaś mapy - powiedział Luke. - Zapnij pasy, lady Anno. Czy 

wiesz,  że większość katastrof przydarza się w przeciągu sześćdziesięciu sekund 
poprzedzających lądowanie lub tyluż po starcie? 

Spojrzała na niego surowo. 
- Musiałeś to mówić? 
- Chyba tak - stwierdził Luke, odpalając dysze hamujące i sprowadzając szperacz 

z orbity parkingowej. - Bo wygląda na to, że potrzebujesz się czymś przejmować, więc 
lepiej czymś realnym. - Zerknął w bok i uśmiechnął się do niej. - Tak czy inaczej, za 
dziesięć minut będziemy na dole. 

- To ma być rodzaj pociechy? 
- Takie sobie gadanie. Odpręż się... 
- Nie mogę - powiedziała, wzdychając niespokojnie. - Zbyt długo czekałam. Za 

wiek mam do stracenia. 

Luke skinął głową ze zrozumieniem. 
- W takim razie obiecuję miękkie lądowanie.  

background image

Michael P. Kube-McDowell 

77

Przez krótką chwilę Akanah miała wielką ochotę przyłożyć mu pięścią. 
 
Lądowanie w wykonaniu Luke’a było bardziej niż miękkie. Siedli lekko jak 

piórko, od pierwszego pocałowania płyty, jak mawiają piloci. 

Tym samym „Leniwiec” ustawił się równo w szeregu, który okazał się kolejką 

statków podążających powoli ku rozległemu parkingowi na otwartym powietrzu. W 
ramach gołej opłaty za lądowanie otrzymywało się tylko tyle, żadnych doków ani nawet 
osłoniętej niszy. 

- Jedna porządna burza z wichurą i stocznie będą miały rekordowy rok - 

powiedział Luke patrząc na różnorodne mrowie zgromadzonych statków. 

Gdy robot holowniczy dotarł w końcu do właściwego stanowiska i wtoczył 

„Leniwca” na miejsce, po prawej mieli dysze olbrzymiego statku typu Toltax 
Starstream. Na kanale łączności odezwał się robot portowy. 

- Witajcie w Prye Folas. Dla zapewnienia bezpieczeństwa wszystkim gościom 

Teyr regulaminy portowe zabraniają przebywania na pokładach statków znajdujących 
się na parkingu. Proszę zabrać przedmioty osobistego użytku i bagaże potrzebne na 
czas pobytu, a następnie zamknąć statek i poczekać na pojazd zwożący z parkingu. Dla 
zapewnienia bezpieczeństwa państwa statkowi, na teren parkingu wstęp mają jedynie 
goście przylatujący i odlatujący. Obszar jest patrolowany przez portową  służbę 
bezpieczeństwa. Dziękujemy za uwzględnienie Teyr w planach państwa podróży... 

- Jestem gotowa - rzuciła niecierpliwie Akanah.  
Luke wyłączył główny kontakt szperacza. 
- Tylko złapię torbę i przybiorę stosowna twarz. 
Pojazd zbierający okazał się powolnym łazikiem prowadzonym przez kolejny 

mocno przestarzały model robota. Akanah i Luke zajęli dwa z trzech ostatnich wolnych 
miejsc, obok zaś usadowił się Elomin, który wysiadł z powietrznego śmigacza 
zaparkowanego po drugiej stronie drogi kołowania naprzeciwko „Leniwca”. Gdy 
pojazd był już pełen, uniósł się kilka metrów ponad poziom gruntu i ruszył żwawiej w 
kierunku terminalu. Jego miejsce na drodze zajął zaraz kolejny, pusty łazik. 

- Całkiem sprawnie, nie sądzisz, kochanie? - powiedział Luke. Jego głos we 

wcieleniu „Li Stonn’” drżał nieco i chrypiał matowo. - Gdy się widzi tyle robotów, to 
wiadomo, że wszystko musi pójść jak należy. 

Akanah wyglądała na onieśmieloną obecnością tylu współtowarzyszy podróży. 

Siedzący po jej prawej Elomin górował na dodatek o znacznie więcej niż tylko głowę. 
Odpowiadała jedynie spojrzeniem i uprzejmym uśmiechem. 

Luke poklepał ją po ręce. 
- Wiem, że nie lubisz otwartych pojazdów, ale jesteśmy już prawie na miejscu - 

powiedział. - Patrz tylko, widać tor Kolei Kanionu. Przewodnik podaje, że to 
najszybszy pociąg naziemny w tych pięciu sektorach... 

 
Ostatnim meczącym miejscem była Kontrola Przylotów, oznaczająca jeszcze 

jedną kolejkę, robota na stanowisku i prześwietlenie bagaży, dyskretne obadanie 

Tarcza Kłamstw 

78

skanerami osób oraz trzy pytania ze strony ludzkiego urzędnika, który przejawiał mniej 
więcej tyle samo życzliwości, co cenzor z Lucazeca. 

- Jak długo zamierzają państwo zostać na Teyr? 
- Jeszcze nie wiemy, prawda kochanie? - powiedział Luke. - Ile czasu trzeba, by 

obejrzeć porządnie Kanion? Rezerwacje zrobiliśmy tylko na trzy dni, ale mamy 
nadzieję, że jak już tu jesteśmy, to uda się ją przedłużyć. 

- Trzy dni - powtórzył urzędnik. - Czy są państwo obecnie albo byli niedawno 

chorzy na jakąś chorobę zakaźną typu B albo C? 

- Nie, nie - odparł Luke/Li i uśmiechnął się do Akanah. - Jesteśmy jak najbardziej 

w porządku. Nie cierpię podróżować, gdy jestem chory. Ty zresztą też, prawda? 

- Czy są państwo w posiadaniu jakiejś broni, zakazanych przez prawo środków 

odurzających lub innych artykułów przewidzianych w Porozumieniu Turystycznym? 

- Skądże - sapnął Luke. - Przybyliśmy tylko dla rozrywki. 
Urzędnik przepuścił ich karty turystyczne przez kodowarkę. 
- Witamy na Teyr - wręczył karty Akanah. - Udanej zabawy. 
 
Pomiędzy terminalem portu Prye Folas a stacją kolejową rozciągała się wielka, 

zielona połać Parku Powitalnego. Luke i Akanah zatrzymali się przy pierwszej 
dostrzeżonej ławce. Swoje torby ustawili na wszelki wypadek pomiędzy stopami. 

- Przybyliśmy w sposób urzędowo potwierdzony - powiedział Luke. - I jak ci się 

to podoba? 

- Nie tego oczekiwałam - odparła Akanah, rozglądając się wkoło. 
Luke wyciągnął dłoń. 
- Zobaczmy, co tam masz - sięgnął po ściskane przez dziewczynę karty 

turystyczne. 

Akanah roztargnionym gestem oddała mu jedną z nich. Połowę jednej strony 

zajmował maty ekranik z rzędem opisanych uniwersalnymi symbolami przycisków pod 
spodem. Po drugiej stronie widniał nakreślony liniami szkic struktury widocznej 
pośrodku parku - pierścienia ponad stu kiosków otaczających piętrowy, zamontowany 
jakby na karuzeli, zestaw ekranów.  

- Muszę zadziałać jako Li Stonn - powiedział Luke. - Poczekaj tu, zaraz wracam. 
Gdy podszedł do konstrukcji, dojrzał umieszczony na szczycie napis 

TURYSTYCZNE CENTRUM INFORMACYJNE podany w basicu i powtórzony w 
kilku powszechniejszych językach. 

Przed każdą budką czekała kolejka paru osób zamierzających wybrać jakiś obszar 

do zwiedzania i zgromadzić na jego temat nieco informacji na karcie, do późniejszego 
przejrzenia, rzecz jasna. Większość umilała sobie czas oczekiwania spoglądaniem na 
ekrany, gdzie pojawiały się minutowe filmiki opowiadające o geologii Kanionu, 
budowie szlaku kolejowego i rożnych okazjach w sklepach Prye Folas. 

- Raj złodziei kieszonkowych - mruknął Luke i odwrócił wzrok. 
W tym samym momencie odniósł wrażenie,  że ktoś go obserwuje. Wracając do 

ławki przeszukał starannie wzrokiem park, ale odczucie nie powróciło. Nie dojrzał też 
niczego niepokojącego. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

79

- Muszę wiedzieć, którą okolicę... - urwał widząc, jak dziewczyna z trudem 

powstrzymuje łzy. - Co się stało? 

- Wszystko nie tak - powiedziała. - Już wiem, że ich tu nie ma. 
Luke usiadł obok. 
- Skąd? Myślałaś, że zdołasz ich wyczuć i nie udaje się? 
Nie była zbyt załamana, by się oburzać. 
- Nie... przecież nie jesteśmy tak beztroscy, by rozgłaszać o naszej obecności. 

Nawet w Nurcie. 

- No to o co chodzi? 
- Powiedziałam ci... wszystko nie tak. - Potrząsnęła ze smutkiem głową. - To nie 

jest  świat dla nas. Tu jest wszystko, czego nigdy nie szukaliśmy. Tłumy, zgiełk, 
organizacja jak w zegarku i niczego naturalnego. Jeśli nawet tu byli, to długo nie 
zostali. - Pochyliła głowę i zaczęła cicho płakać. - Za późno. Za długo trwało, nim się 
tu dostałam... 

Luke przysunął się bliżej i objął dziewczynę, starając się przejąć w myślach część 

jej rozpaczy. 

- Nie wiesz na pewno - powiedział. - Za wcześnie, by się poddawać. Dalej, skąd 

zaczynamy? 

Akanah oparła głowę na jego ramieniu. 
- Przepraszam, ale nie jestem zbyt dobra w niewidzialności. 
- Mniejsza z tym - mruknął Luke. - Nikt nie patrzy. Ci wszyscy ludzie mają 

zawężone pole obserwacji. Teraz martwią się jedynie swoimi planami i osobistymi 
nadziejami. Ze wszystkich sił starają się udowodnić, że to na pewno najlepsze wakacje 
w całym ich szarym życiu. 

Akanah rozejrzała się, jakby szukała potwierdzenia. 
- Na Carratosie zawsze dostrzega się cudze łzy - powiedziała, wycierając policzki. 

- Myślałam, że będą się ze mnie śmiali. 

- Nie tym razem, ale chyba jakoś przebolejesz. No to skąd zaczynamy? Kogo 

szukamy? 

- Miasto Griann - powiedziała dziewczyna. - Nazywają to Zielonym Pasem. Tam 

właśnie trafili Jib Djalla, Novus, Tipagna i Norika. Trzech pierwszych to chłopcy - 
dodała. - Novus to Twi’lek, reszta ludzie. 

- Dobra. Sprawdźmy, co ta maszyna powie nam o Griannie - mruknął Luke, 

zarzucając sobie obie torby na ramiona. 

Gdy stanęli w kolejce do kiosku, Akanah wyraźnie poweselała, jakby zaczęła 

czerpać nieco energii z otaczającego ją pogodnego nastroju. Luke znów poczuł dziwny 
dreszcz, sygnał zainteresowania kogoś próbującego musnąć jego twarz i przeniknąć do 
prawdziwej tożsamości. 

Udając, że przepatruje od niechcenia tłum, Luke wyłowił po drugiej stronie parku 

wysokiego, smukłego Elomina, który odwracał  właśnie swe rogate oblicze, a potem 
ruszył poprzez ciżbę, aż zniknął za krzywizną centrum informacyjnego i ani razu się po 
drodze nie obejrzał. 

Tarcza Kłamstw 

80

Zaczynasz być dokuczliwy, pomyślał Luke. Przecież żaden Elomin nigdy by nie 

pracował dla imperialnego wywiadu. 

Należało jednak zważyć na fakt, że jakiś Elomin, być może ten sam, zaparkował 

swój śmigacz dokładnie naprzeciwko „Leniwca”. Panujący w parku zgiełk nagle stracił 
na radosności, nabrał wymiaru wręcz groźnego. 

Może Akanah miała rację i nie bez powodu nas przetrzymywali, pomyślał z 

niepokojem Luke, kładąc dla pewności dłoń na wypukłym kształcie przymocowanego 
do uda miecza świetlnego. 

Starając się trzymać jak najbliżej Akanah, nie powiedział jej jednak ani słowa o 

swych podejrzeniach i podtrzymywał jedynie zwykłą, nic nie znaczącą konwersację 
typową dla ludzi stojących w kolejce. „Czegoś tu ciągle nie rozumiem. To kwestia 
jakiegoś pytania, którego nie udało mi się zadać”. Zirytowany potrząsnął głową na tyle 
gwałtownie, że Akanah zaraz to zauważyła. 

- Coś się dzieje? - spytała. 
- Och, znów mam to dziwne wrażenie, ot i wszystko - odparł Li Stonn. - Kolejki 

po bokach przesuwają się szybciej niż nasza. Zawsze źle stanę. Następnym razem to ty 
wybierasz. 

Ujęła jego dłoń. 
- Cierpliwości, kochanie - powiedziała z miłym uśmiechem. - Już prawie 

jesteśmy. Może to nawet ostatnia kolejka, w której przyszło nam stać. 

Ktoś za nimi zachichotał basowo. 
- Pierwszy raz na Teyr, co? - odezwał się nieznajomy. - Jeszcze niczego nie 

widzieliście. Poczekajcie, aż dotrzecie do Kanionu. 

- Och, pewna jestem, że będzie warto - rzuciła radośnie Akanah, zaciskając 

mocniej palce na dłoni Luke’a. - Pewna jestem, że warto chwilę poczekać. 

 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

81

R O Z D Z I A Ł  

6

 

Luke i Akanah podjechali koleją do Chmurnego Mostu, leżącego daleko na 

południe od przystanków Zachodniego Pierścienia. Dzięki temu mogli podziwiać dech 
zapierające widoki ostatnich osiemdziesięciu kilometrów Kanionu w jednym z 
najwęższych i tym samym najciekawszych fragmentów. Pnący się w górę szlak 
zbudowano nad krawędzią przepaści. Czasem przeskakiwał po mostach nad odnogami 
głównej szczeliny, które gdzie indziej same w sobie byłyby atrakcją. 

Przy Chmurnym Moście Li Stonn wynajął bańkę, miejscowy typ śmigacza 

popularny szczególnie wśród turystów pragnących zwiedzić dno Kanionu. Jednak 
zamiast ku windom przy Zjeździe Mostowym, Luke skierował pojazd na zachód, 
wzdłuż szlaku powietrznego numer 120, prosto do Zielonego Pasa. 

Po godzinie podróży z maksymalną dozwoloną na trasie szybkością dotarli do 

skrzyżowania ze Szlakiem Żniwnym, który według karty turystycznej Akanah łączył 
serce Zielonego Pasa z Turos Noth. Na tej rzadko uczęszczanej drodze nie 
obowiązywały  żadne ograniczenia prędkości, dzięki czemu rolnicze miasto Griann 
osiągnęli już po dwóch godzinach. 

- Chcesz rozprostować nogi? 
- Nie - odparła wskazując do tyłu. - Dam sobie radę.  
Jako pojazdy z założenia samowystarczalne, bańki posiadały własny przetwarzacz 

odpadów z pełnym wyposażeniem dla humanoidów. - Nie musimy uzupełnić paliwa? 

- Nie. W Griannie są chyba jakieś stacje. 
Akanah sprawdziła w karcie. 
- Tak. Chociaż „miejscowe ceny mogą różnić się od tych, które obowiązują na 

obszarach turystycznych”. No to nie ociągajmy się. 

 
Dojeżdżali już do Griannu, gdy Akanah zauważyła wreszcie obłość cylindra 

schowanego w prawej udowej kieszeni Luke’a. 

- Wziąłeś swój miecz świetlny? - spytała, przechylając się ku niemu. 
- Tak. Dziwisz się? 
- Jak udało ci się przejść przez przyloty? Nie oszukasz przecież skanera tak, jak 

człowieka. Chyba że Jedi potrafią i to? 

Tarcza Kłamstw 

82

- Można zadziałać na osobę, która obsługuje skaner - wyjaśnił Luke. - Ale nawet 

to nie było konieczne. Miecze świetlne są wciąż jedną z najrzadszych broni w 
galaktyce. Istnieje tylko jeden seryjnie produkowany model skanera, który je wykrywa. 
Tu go nie mają. 

- A jak myślisz, za co go wzięli? 
Luke uśmiechnął się. 
- Większość skanerów uznaje miecz świetlny za golarkę. Do pewnego stopnia 

słusznie, przynajmniej jeśli ktoś naprawdę dobrze się nim posługuje. 

Oparła się wygodnie na fotelu. 
- Szkoda, że nie zostawiłeś go na statku. 
- Za dużo żądasz - powiedział Luke. - Nie muszę wprawdzie brać go wszędzie ze 

sobą, ale nie lubię też, gdy jest zbyt daleko. O wiele więcej razy oberwałem właśnie 
przez to, że nie miałem go pod ręką, niż odwrotnie. 

Akanah spojrzała przez okno ze swojej strony na zdobiący niebo dzienny księżyc 

planety. 

- Pamiętaj, proszę, o czym ci mówiłam. To dla mnie bardzo ważne. 
- Pamiętam - zapewnił Luke. - I mam nadzieję, że ty pamiętasz, iż niczego ci nie 

obiecałem. 

- Czy zabijanie naprawdę dostarcza aż tyle przyjemności,  że tak trudno się 

opanować? 

Luke spojrzał na nią przelotnie. 
- A czemu sądzisz, że to w ogóle jest przyjemne? 
- Bo potrafisz się z tym pogodzić - stwierdziła, odwzajemniając spojrzenie. - 

Gdybym ja miała śmierć miliona istot na sumieniu, nigdy więcej nie wzięłabym do ręki 
broni. Nie rozumiem, jak ty jesteś do tego zdolny. 

Luke nie miał gotowej odpowiedzi i odwrócił głowę. Dopiero wiele lat po Bitwie 

nad Yavinem Luke po raz pierwszy uświadomił sobie, że zniszczona wówczas Gwiazda 
Śmierci miała przecież załogę: oficerów, podoficerów, personel pomocniczy. Ponad 
milion istot rozumnych. 

Patrząc wstecz pojął, że powinien był zrozumieć to już dawno, jednak owa chwila 

nadeszła dopiero wówczas, gdy stanął przed gablotą poświęconą Yavinowi w Muzeum 
Republiki na Coruscant. Pomyślał wówczas o Gwieździe Śmierci i zarazem o Vaderze, 
Taggem i wielkim moffie Tarkinie, i jeszcze o tych wszystkich szturmowcach, którzy 
próbowali zabić go na korytarzach, o pilotach myśliwców TIE polujących nań w 
przestrzeni wokoło, o załodze tego superlasera, który zniszczył Alderaana. 

Podpisy pod wielkim, przekrojowym modelem Gwiazdy Śmierci mówiły same za 

siebie. Luke wciąż pamiętał je dokładnie: 25 800 szturmowców, 27 048 oficerów, 774 
576 osób załogi, 378 685 personelu pomocniczego... 

- Milion dwieście sześć tysięcy stu dziewięciu - powiedział cicho. - Nie licząc 

robotów. 

Precyzja tego wyliczenia przeraziła Akanah. 
- Jednak musisz spojrzeć na to także z drugiej strony - ciągnął Luke. - Alderaan, 

Obi-Wan, kapitan Antilles, Dutch, Tiree, Dack, Biggs... - Potrząsnął głową. - Czasem 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

83
wrogowie nie zostawiają ci wielkiego wyboru... Zabij ich, poddaj się albo gin. A jeśli 
zdaje ci się, że możesz uczynić coś jeszcze innego, to... 

- Nie odmienimy przeszłości - powiedziała Akanah. - Interesuje mnie tylko, co 

uczynisz dzisiaj lub jutro. Znasz swoją przeszłość, wiesz, co niesiesz ze sobą, a ja 
widziałam już, jak raz zabiłeś. Nie pojmujesz, jak obce to jest dla mnie i odrażające? I 
dla tych, którzy dali schronienie Nashirze? 

- Nie ufasz mi. 
Założyła ręce na podołku. 
- Próbuję, Luke - powiedziała cicho. - Nie wiesz jednak, jak trudno jest mi zaufać 

komuś, kto wyznaje poglądy podobne twoim i kto dysponuje podobną siłą. 

Luke znów na chwilę odwrócił oczy od przedniej szyby. 
- Mówisz, że boisz się mnie właśnie z tego powodu? - Położył dłoń na mieczu. 
- Chyba tak - powiedziała. - Chciałabym się nie bać. 
- Nie zrobię  ci  krzywdy.  Broń wziąłem na wypadek, gdyby czekały nas jakieś 

niespodzianki, a nie przeciwko tobie. 

- Ja nie noszę żadnej. Nie mógłbyś podobnie? 
Luke pokręcił powoli głową. 
- Nie, dopóki jestem Jedi. Miecz to o wiele więcej niż tylko broń. Służy również 

za narzędzie  ćwiczenia ciała i ducha. Stał się częścią mnie samego, przedłużeniem 
mojej woli. 

- I narzucania jej innym. 
Luke znów zaprzeczył. 
- Nauka władania mieczem świetlnym wiąże się głównie z obroną. 
- A co z resztą? 
- Reszta to tyle, że musisz podejść do przeciwnika jak najbliżej, dość blisko, by 

spojrzeć mu w oczy - wyznał Luke. - Staroświeckie podejście, poniekąd cywilizowane. 
Jeśli chcesz jedynie zabić kogoś, tak na szybko i obojętnie, starczy blaster. Ostatecznie 
imperialni szturmowcy nie nosili mieczy. 

- Wszystkie moje koszmary związane są z miejscami, gdzie jest pełno mężczyzn 

gotowych zabijać. Jak najefektywniej - powiedziała Akanah, odwracając głowę ku 
oknu. - A najgorszy koszmar to myśl, że jedyny znany nam wszechświat jest właśnie 
takim miejscem. 

 
Miasto Griann wytyczono na równinie z pomocą kompasu i linijki. Regularnie 

rozmieszczone ulice przecinały się zawsze pod kątem prostym, stały przy nich 
kanciaste domy. Całość tworzyła siatkę wpisaną w kwadrat o boku pięciu kilometrów. 
A w samym środku zbudowano małe centrum handlowe, obsługujące zarówno 
mieszkańców, jak i przejeżdżających drogą. Wokół granic miasta wyrósł las silosów 
zbożowych, wież kontrolnych, kopuł przetwarzaczy, hangarów dla kombajnów, 
skoczków i wszelkich innych instalacji niezbędnych do uprawy dalej leżących pól. 

- Witamy w malowniczym Griannie - powiedział Luke, prowadząc bańkę ku stacji 

paliw. - I co teraz? Masz jakiś plan? 

Tarcza Kłamstw 

84

- Mam adres - powiedziała Akanah. - Piąta Północna dwadzieścia sześć. Tam 

mieszkała moja przyjaciółka Norika. 

Luke rzucił jej zdumione spojrzenie. 
- Myślałem,  że dzieci miały się ukrywać. Skąd znasz coś tak dokładnego jak 

adres? 

- Od Noriki - powiedziała Akanah. - Zaraz w pierwszym miesiącu dostałam od 

niej list. Przyszedł na Carratosa nadany z publicznego terminala stojącego w czymś, co 
nazwała biurem komitetu. Odpisałam jej, z tuzin razy, ale nigdy nie odpowiedziała. 
Nigdy więcej o niej nie słyszałam. 

- Hmm. Ktoś prawdopodobnie wytłumaczył jej, że „ukrywać się” znaczy nie 

zdradzać nikomu swojego adresu. 

- Albo krąg ją zabrał z powrotem. 
Luke zerknął na wyświetlacz stacyjnego robota. 
- To było dziewiętnaście lat temu. Nie wiesz nawet, czy ona wciąż tu mieszka. 
- Poznam Nori niezależnie od tego, ile lat minęło - odpowiedziała z zapałem 

Akanah. - Wialu mówiła,  że jesteśmy zżyte jak bliźniaczki. Nikt nigdy nie był mi 
bliższy. 

Zakończywszy uzupełnianie paliwa, Luke włączył repulsory. 
- Dobrze, zobaczmy, gdzie to jest. Piąta Północna dwadzieścia sześć? 
- Tak. 
- Tyle chyba zdołam znaleźć. 
 
Gdy ruszyli z centrum ku przedmieściom, Akanah poweselała nieco. Na jej twarzy 

zaczai gościć nerwowy uśmiech, wierciła się w fotelu. Jednak gdy skręcali w Piątą 
Północną, zbladła nagle i chwyciła Luke’a za nadgarstek. Wykrztusiła przy tym przez 
zaciśnięte mocno wargi coś nieartykułowanego. 

Luke nie musiał o nic pytać, dojrzał wyraźnie to samo, co ona. Podwójny rząd 

stojących przy ulicy niskich domów kończył się na numerze dwudziestym drugim. 
Tam, gdzie powinien znajdować się numer dwadzieścia cztery, ciągnęła się pusta, 
usiana łysinami łąka. Nieco dalej trawa przechodziła w nagi, żółtawy piasek. Następny 
dom stał dopiero na skrzyżowaniu i nosił numer trzydzieści osiem. 

- Cóż, powiedziałbym... Czegoś nam tu brakuje - mruknął Luke, zerkając przez 

ramię i doprowadzając bańkę do krawężnika przed numerem trzydziestym ósmym. 

Akanah wyskoczyła z pojazdu, zanim się zatrzymał. Pobiegła niezgrabnie ulicą, 

przyciskając ramiona do piersi i popatrując na domy po jednej i drugiej stronie. 
Zwolniła przy numerze dwudziestym piątym. Stanęła i zaczęła rozglądać się 
rozpaczliwie, aż ujrzała w ziemi pokruszony zarys fundamentów. 

Luke pospieszył za nią. Zanim jednak dobiegł, nogi ugięły się pod dziewczyną i 

opadła na kolana. 

- Nie! - krzyknęła, rozciągając słowo w skowyt. - Nie! To nie w porządku! 
- Akanah... 
Uniosła głowę i spojrzała na Luke’a. W jej oczach malował się ból, policzki były 

mokre od łez. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

85

- Nigdy ich nie znajdę - wyszeptała ochryple. - I co ja mam teraz zrobić, Luke? 
- Będziesz dalej szukać. Na razie wiemy tyle, że Nori tu nie ma - odpowiedział i 

przycupnął obok. - Przecież naprawdę chyba nawet na to nie liczyłaś? 

W jej spojrzeniu wyczytał jednak, że tak właśnie było, a to, co dla kogoś innego 

mogłoby być tylko chwilowym niepowodzeniem, dla niej okazało się ciężkim ciosem. 

- Jakieś kłopoty, dzieciaki? - dobiegło nagle z tyłu pytanie. 
Oboje odwrócili pospiesznie głowy i ujrzeli nieogolonego mężczyznę w średnim 

wieku, ubranego w granatowy kombinezon roboczy. Szedł ku nim od numeru 
dwudziestego siódmego. Luke wstał i wyciągnął rękę, by pomóc Akanah. Pozostała na 
kolanach, ale ujęła jego dłoń. 

- Z panią coś nie tak? - spytał mężczyzna i spojrzał nieco podejrzliwie. - Wezwać 

pomoc medyczną? 

- Nie, wszystko w porządku. Spotkała ją tylko niemiła niespodzianka, to wszystko 

- wyjaśnił Luke. - Szukamy kogoś, kto mieszkał pod numerem dwudziestym szóstym. 

- Aha - mruknął  mężczyzna i pokiwał  głową. - Jestem Po Reggis. Jiki i ja 

mieszkamy pod dwudziestym siódmym. Znaczy, nie wiedzieliście? Musicie być 
przyjezdni - spojrzał w dół ulicy. - Że też nie dostrzegłem wcześniej bańki. W 
normalnym mieście takie się praktycznie nie pojawiają. 

- Była tu jakaś wojna? - spytała drżącym głosem Akanah. 
- Wojna? Nie, nigdy nas nie bombardowali. To cyklon - powiedział Reggis. - 

Osiem... nie, dziewięć lat temu. Tutaj zabrał osiem domów, potem skręcił i zniszczył 
następne pięć przy końcu Trzeciej Północnej. Komitet gadał coś o odbudowie, ale nie 
było takiej potrzeby. W połowie domów w mieście mieszka teraz ledwo po jednej 
rodzinie. To przez te wszystkie nowe automaty polowe, które sprowadzili. Jak by mnie 
kto pytał, to powiedziałbym, że to miasto powoli umiera. 

Luke zmobilizował Akanah, by wstała. 
- A ci ludzie, którzy tu mieszkali... 
- Kritt i Fola. Dobrzy sąsiedzi. Nasze dzieciaki bawiły się z ich pociechami aż do 

wyjazdu. Do Turos Noth. 

- Kritt i Fola mieszkają w Turos Noth? - spytała Akanah z nową nadzieją w głosie. 
Po Reggis szybko zgasił iskrę. 
- Co? Nie, zginęli. Cała rodzina. Przykro mi. Cyklon ich zabił. To było akurat w 

porze kolacji, a radar pogodowy się zepsuł. Tylko na tej ulicy piętnaście ofiar. Znałem 
ich wszystkich. 

Akanah zatoczyła się na Luke’a. 
- Jak długo pan tu mieszka? - spytał Skywalker. 
- Dwadzieścia siedem... nie, dwadzieścia osiem lat. 
- Osoba, której szukamy, wprowadziła się tu zapewne dziewiętnaście lat temu - 

wyjaśnił Luke. - Dziewczynka, jedenaście lat. Akanah? 

- Miała ciemne włosy. Proste. Nazywała się Norika lub Nori. 
- Nie wiem - mruknął Reggis. - Może Jiki pamięta. Mówi pani, że nazywała się 

Rika? A tak, pod dwudziestym szóstym, na dole. Kto tam mieszkał? Trobe Saar, chyba 
tak się nazywała. 

Tarcza Kłamstw 

86

- Tak! - zakrzyknęła z zapałem Akanah. - Pamięta pan ją? Gdzie wyjechała? 

Proszę powiedzieć, ona nie była w tej piętnastce... 

- Jasne, pamiętam Rikę. Była strasznie nieśmiała. Nie mieszkała tu długo, góra 

jeden sezon. Dormandowie wprowadzili się pod dwudziesty szósty w tym samym roku, 
kiedy ja przeniosłem się do pionu nawadniania. Przykro mi, ale nie wiem, gdzie 
wyjechali. To było tak dawno, rozumie pani. 

- Czy mieszka tu ktoś, kto mógłby jeszcze coś pamiętać? - spytała Akanah, 

rozpaczliwie próbując znaleźć jakąś pożywkę dla nadziei. 

- Chyba nie - powiedział powoli Reggis. - Jiki i ja jesteśmy ostatnią famułą ze 

starej gwardii. Chyba jako jedyni pamiętamy, co tu się naprawdę zdarzyło. Potem 
służby tylko zniwelowały teren, zasypały ziemią dziury, wiecie... 

- Dziękuję panu, panie Po - powiedział Luke. - Był pan dla nas bardzo uprzejmy. 
- Przepraszam, że nie pomogłem za bardzo. Chcecie porozmawiać z Jiki? Chyba 

już wstała po drzemce. 

- Tak... - zaczęła Akanah. 
- Dziękuję, ale nie - przerwał jej Luke, ujmując za ramię i kierując z powrotem ku 

bańce. 

Spojrzała na niego zdumiona. 
- Li... ci inni... może ona pamięta innych... 
- Musieliśmy otrzymać zły adres - powiedział głośno Luke, wpisując jednocześnie 

podobny komunikat w pamięć Po Reggisa. - Spróbujemy na Trzeciej Północnej. 

- Właśnie - odparł Reggis. - Dwudziestego szóstego numeru nie ma tutaj już od 

lat. 

- Chyba Jiki pana woła - zasugerował Luke. 
- Jasne, muszę już wracać, Jiki mnie woła - stwierdził Reggis, cofając się z wolna. 

- Powodzenia. 

- Dziękujemy. 
Akanah poczekała, aż agrotechnik zniknie w swoim domu, potem spojrzała na 

Luke’a, oczekując wyjaśnień. 

- Czemu to zrobiłeś? Może mógłby powiedzieć nam jeszcze coś więcej. 
- Dość nam już powiedział - stwierdził Luke. - Norika mieszkała tu przez jakiś 

czas w suterenie z kobietą imieniem Trobe Saar. I to jej mieszkanie wciąż tam jest, tyle 
że zasypane. Czy nie zostawiłaby przy wyjeździe znaku dla ciebie? Czy możesz zajrzeć 
poprzez zwały ziemi? 

- Nie wiem. - Zeszła z ulicy na nierówny grunt pośród ruin. - Może, o ile coś tu 

jest. Spróbuję. 

Luke czekał, patrząc jak Akanah obchodzi kilka razy zasypane fundamenty, 

czasem zatrzymuje się lub przyklęka, dotyka wystających z ziemi fragmentów murów. 
Minę miała coraz smutniejszą, aż w końcu westchnęła głęboko, pokręciła głową i 
dołączyła z powrotem do Skywalkera. 

- To przez te śmierci - wyjaśniła ponuro, gdy wsiedli do bańki. - Nurt jest wciąż 

wzburzony. Zupełnie, jakby ktoś uczynił delikatny rysunek na piasku, a dziesięć minut 
później uderzył w to miejsce meteoryt. Jeśli nawet coś tu było, to dawno już zniknęło. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

87

- Nie poddawaj się - powiedział Luke. - Trochę sobie to przemyślałem. 

Społeczeństwo tak dobrze zorganizowane na pewno gromadzi archiwa. Poszukajmy 
biura tego ich komitetu. Założę się,  że siedzi tam jakiś siwowłosy staruszek, który 
pamięta wszystko o wszystkich dawnych i najdawniejszych mieszkańcach Griannu. 

 
Archiwista Zameldowań i Transakcji w Komitecie Rewizyjnym okazał się 

całkowicie bezwłosy. Był to mianowicie zupełnie nowy, pękaty robot biblioteczny typu 
TT-40. Jak wszystkie fabrycznie nowe automaty okazał się pozbawionym osobowości 
formalistą, nie miał nawet przydomka. Miotał się akurat przy ognioodpornej tablicy w 
kształcie litery U, co rusz łącząc się swymi trzema końcówkami z kolejnymi portami. 

- Potrzebujemy kilku informacji na temat... - zaczął Luke. 
- Zgodnie z rozporządzeniem numer dwadzieścia dwieście pięć o ochronie danych 

osobowych wszystkie prośby dotyczące aktualnych zapisków muszą zostać 
zatwierdzone przez superrewidenta waszej dzielnicy lub, w przypadku przyjezdnych, 
przez generalnego superrewidenta - ogłosił robot. 

- Miłe towarzystwo - mruknął Luke pod nosem. - Wścibscy, ale i dyskretni. 
- ...instytucjonalne prośby o dostęp do danych historycznych muszą zostać 

odpowiednio umotywowane i zaopatrzone w gwarancję ich nierozpowszechniania. 
Indywidualne prośby o dostęp do danych historycznych dla potrzeb badań własnych lub 
poszukiwań genealogicznych będą rozpatrywane bez opłaty w wolnym czacie... 

- Chwila, zatrzymaj się tutaj, Cymbałku. To coś dla nas - powiedział Luke. - Co 

obejmują, dane „historyczne”? 

- Wszystkie zapiski o dochodach, sprzedaży, zatrudnieniu, wszystkie zapiski 

fiskalne sprzed roku lub starsze zostają uznane za historyczne. Dane o narodzinach, 
śmierci, związkach czy rozwodach stają się historycznymi sto dni po... 

- A jeśli chodzi o nazwiska i adresy? - spytała Akanah.  
- Czas zakwalifikowania danych osobowych to pięćdziesiąt lat... 
- Pięćdziesiąt! - wykrzyknął Luke. 
Ku jego zdumieniu tym razem to Akanah zaatakowała. 
- Słuchaj no, mam przesyłkę dla Po Reggisa. Możesz podać mi jego aktualny 

adres? 

Końcówka robota obróciła się parę razy. 
- Po Reggis zamieszkuje przy Piątej Północnej, numer dwadzieścia siedem na 

górze. 

- Mam przesyłkę dla Trobe Saar - spróbowała z kolei dziewczyna. - Możesz podać 

mi jej aktualny adres? 

- Trobe Saar nie figuruje w aktualnym spisie mieszkańców miasta. 
- Czy możesz podać mi jej ostatni znany adres w Grannie? 
- W dodatku osiemdziesiątym pierwszym Trobe Saar figuruje jako zamieszkała 

przy Piątej Północnej numer dwadzieścia sześć na dole. 

- Czy masz dostęp do spisów ludności innych miast? 
- Tak. - Jedna z końcówek podłączyła się do nowego portu. - Połączyłem się ze 

Spisem Centralnym. 

Tarcza Kłamstw 

88

- Czy możesz podać ostatni znany adres Trobe Saar na Teyr? 
- W dodatku osiemdziesiątym dziewiątym do spisu mieszkańców miasta Sodonna 

Trobe Saar figuruje jako zamieszkała ostatnio na Kell Plath trzynaście. 

- Dziękuję - powiedziała Akamah, biorąc Luke’a pod ramię. - Idziemy, Li. 
- Jesteś pewna? 
- Całkowicie. 
Na zewnątrz biura komitetu Luke spróbował zatrzymać Akanah i poprosić  ją o 

wyjaśnienia, ale ona zwolniła dopiero na parkingu, gdzie zostawili bańkę. 

- Czemu tak się spieszysz? Mogliśmy spróbować jeszcze poszukać dzieci - 

powiedział Luke. - Niechby nasz Cymbałek zerknął do ewidencji miasta, skoro udało 
się go zaprząc do roboty. 

- Nie znajdziesz nikogo, posługując się tylko jego imieniem - stwierdziła Akanah, 

stukając knykciami w kopułkę pojazdu. - Możesz otworzyć? 

Luke usłuchał i oboje wsiedli. 
- Wiem, bo próbowałam już kiedyś na Carratosie, dawno temu - podjęła 

dziewczyna, gdy drzwi się zamknęły. - Trzeba znać nazwiska. Jedziemy czy nie? 

- Gdzie jedziemy? 
- Do Sodonny, oczywiście. 
- Ależ to było ponad piętnaście lat temu, a my nie wiemy nawet czy Norika 

pojechała tam z Trobe Saar ani czy Trobe należała do twojego kręgu. Najpewniej znów 
czeka nas rozczarowanie... 

- Nie - rzuciła Akanah. - Nie tym razem. 
- Skąd ta pewność? Godzinę temu byłaś wyprana z całej nadziei. Rano nie 

wierzyłaś, że w ogóle mogli mieszkać na Teyr. Skąd ten nagły przypływ ducha? 

- Bo Kell Plath to nazwa z mowy Fallanassich - powiedziała dziewczyna i 

zawahała się. - Znaczy tyle co „wstrzymać oddech”, aluzja do jednego z elementów 
naszych ćwiczeń medytacyjnych - dodała po chwili. - Poza tym, czy mamy jakiś inny 
ślad? 

- Trafiony, zatopiony - mruknął Luke, szukając swojej karty turystycznej. - Dobra, 

gdzie jest ta cała Sodonna? 

 
Miasto Sodonna leżało pod przeciwnej stronie planety niż Griann czy Kanion. 

Rozciągało się po obu stronach rzeki Noga, w miejscu, gdzie kończyła się jej 
żeglowność. Pięćset lat wcześniej przebiegał  tędy główny szlak do całego 
Wewnętrznego Okręgu Rzecznego, prosperował ruchliwy port oferujący pracę 
każdemu chętnemu. 

Rozwój transportu repulsorowego uniezależnił handel od rzeki, osłabił też 

poważnie znaczenie Sodonny. Doki zniknęły, a rzeka płynęła obecnie przez miasto 
całym szeregiem wodospadów i progów, rozlewała się w jeziorka, tryskała fontannami. 
Było to najmniejsze spośród miast na Teyr, które posiadało port kosmiczny oraz 
własną, jednotorową odnogę linii kolejowej. 

Luke dotarł Szlakiem Żniwnym do Turos Noth, zapłacił  słono za pozostawienie 

bańki na parkingu tamtejszej stacji kolejowej i wieczorem oboje wsiedli do pociągu 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

89
podążającego na zachód. Zajęli miejsca w wagonie tak zaprogramowanym, by we 
właściwej chwili odłączył się od składu i skręcił do Sodonny. 

Jednak od tego rozjazdu dzieliły ich jeszcze całe godziny podróży poprzez noc. 

Pod wpływem nalegań Luke’a Akanah ułożyła się do drzemki, nie ona jedna zresztą w 
prawie pełnym wagonie. Jechało się  gładko, jedynie z lekkim, bocznym kołysaniem, 
światła przygaszono do półmroku, zaś wygodne, dostosowujące się do kształtu ciała 
fotele dopełniały komfortu. 

Luke nie próbował nawet zasnąć. Jedynie przytomny mógł utrzymać maskę Li 

Stonna. Istniały wprawdzie przekazy, iż podobno wielcy mistrzowie Jedi potrafili 
niegdyś podsycać iluzję nawet podczas snu, jednak ani Luke, ani żaden znany mu Jedi 
nie osiągnęli jeszcze tego stopnia opanowania zmienności poprzez Moc. Luke zaś nie 
mógł ryzykować publicznego odsłonięcia twarzy: nawet gdyby go nie rozpoznano, to 
wówczas mógł zostać uznany za wariata lub zmiennokształtnego, tych zaś powszechnie 
otaczała zła sława złodziei, szpiegów i oszustów. Tak czy tak, na dobre by mu to nie 
wyszło. 

Siedział zatem i czuwał przy Akanah, słuchał szeptanych konwersacji wkoło, 

wczuwał się w aury energetyczne podróżnych i popatrywał na przemykające za oknem 
światła miast, które na chwilę mąciły otulającą szlak ciemność. 

Zastanawiał się, czy gdzieś tam śpi również kobieta, którą Akanah znała jako 

Nashirę. Czy śpi spokojnie czy lękliwie, głęboko czy nękana koszmarami. Co moja 
matka mogłaby o mnie myśleć?”, zadawał sobie pytanie. Po raz pierwszy spróbował 
spojrzeć na siebie w ten właśnie sposób. 

Myśl nie dawała mu spokoju. Pamiętał słowa Akanah z tej pierwszej nocy, kiedy 

dziewczyna się pojawiła. Gdy stwierdziła, że dar Światła Luke odziedziczył właśnie po 
matce, pochodzącej z Fallanassich. I uświadomiła wtedy Luke’owi, iż w miejscu, w 
którym winna znajdować się pamięć matce, u niego otwiera się pustka, słabość zamiast 
owej siły ducha otrzymywanej zwykle właśnie od rodzicielki. Wcale nie miłe słowa 
prawdy. W tejże chwili świetnie wyczuwał wspomnianą pustkę i nie potrafił nawet 
wyobrazić sobie, cóż takiego mogłoby ją wypełnić. Nie wiedział nawet, czy to w ogóle 
można uczynić. 

Może Nashira trzyma się z dala, gdyż po prostu się wstydzi, myślał Luke. Może 

dostrzega w nas zbyt wiele z cech ojca, podobnie jak ta dziewczyna. Możesz mieć 
rację, Leia. Jeśli dowiem się prawdy, może mi ona być mocno nie w smak... 

Nagle coś przywołało Luke’a do rzeczywistości. Jakaś zmiana w otoczeniu. 

Odsunął poprzednie refleksje i omiótł wnętrze wagonu tak wzrokiem, jak i myślą. 
Jedno i drugie skupiło się szybko na tym samym punkcie: z przodu wagonu siedział 
Elomin. Odwrócony był tyłem do Luke’a, ponad fotelem widać było tylko czubek jego 
rogowej korony. 

A ty skąd się tu wziąłeś, pomyślał podejrzliwie Luke. Dziesięć minut temu jeszcze 

cię nie widziałem. Jakim cudem mogłem przegapić twoje wejście? Coś mi się tu nie 
zgadza... 

Tarcza Kłamstw 

90

Rzucił okiem na Akanah, upewniając się, że dziewczyna śpi głęboko. Pomyślał z 

obawą, czy oddając się rozmyślaniom, nie odszedł przypadkiem za daleko, czy nie 
osłabił iluzji. 

Wszystko, co o was wiem, jednoznacznie wskazuje, że to nie jest dla was miejsce 

na wakacje, myślał patrząc na oparcie fotela Elomina. Nawet jeśli Teyr pasuje wam 
swoim obsesyjnym zamiłowaniem do porządku, to wpuszczają tu wielu zbyt 
nieobliczalnych obcych. A na palcach jednej ręki mógłbym policzyć przypadki, gdy 
widziałem pojedynczego Elomina w mieszanym towarzystwie. Dwóch takich jednego 
dnia lub i ten sam dwa razy... 

To chyba coś więcej niż zbieg okoliczności. Nie wiem tylko cóż mogłoby skłonić 

Elomina do czegoś równie odrażającego jak skumanie się z imperialnymi agentami. 
Ani czemu ktokolwiek miałby się nami interesować. Chętnie poznałbym kilka 
odpowiedzi... 

W tej chwili Elomin wstał i wolnym, długim krokiem ruszył naprzód. Dłonie miał 

puste, podobnie jak tamten przed portem kosmicznym. Pod koniec przejścia zatrzymał 
się na chwilę i obejrzał, potem pochylił głowę, aby przejść łącznik między wagonami, i 
zniknął. Luke czekał rozdany pomiędzy chęcią podążenia w ślad a wahaniem przed 
zostawieniem  śpiącej Akanah. Elomin nie wrócił nawet wtedy, gdy android 
konduktorski przeszedł przez wagon, zapowiadając rychły podział składu. 

- Uwaga, pasażerowie. Jeśli ktoś z was nie jedzie do Okręgu Rzecznego, proszę 

przesiąść się do przedniego wagonu. Ten wagon zostanie odłączony od składu w 
Podadua Uwaga, pasażerowie... 

Elomina ciągle nie było. Rozbrzmiało pierwsze ostrzeżenie, lampka nad 

łucznikiem zapłonęła żółcią, i wtedy dopiero Luke spróbował poszukać osobnika myślą 
w całym pociągu. Nie znalazł. Obawiając się podłożenia bomby, przeszedł czym 
prędzej do fotela, na którym Elomin jeszcze niedawno siedział. 

Spojrzał osłupiały. Nic było tam ani bagaży ani żadnych zostawianych zwykle w 

takim miejscu przedmiotów, tylko śpiące niemowlę Gotalów. 

Znów odezwał się alarm. Przejście pomiędzy wagonami zamknęło się, światełko 

nad nimi gorzało czerwienią. Wagon zwolnił, ledwo wyczuwalnie oddzielając się od 
składu, za nieprzesłoniętymi oknami zaczęły migać światła Podadun. 

Niemowlak poruszył się we śnie i Luke wrócił na swoje miejsce. „Co się ze mną 

dzieje?”, pomyślał siadając. Podłoga przechyliła się lekko na zakręcie wiodącym ku 
odnodze do Sodonny. „Czemu zaczynam mieć zwidy?” 

Akanah przespała wszystko nieświadoma rozterki Luke’a. Gdy się w końcu 

obudziła, by ujrzeć uroczy, łososiowy przedświt, Skywalker nic jej nie powiedział. Nie 
wiedział, jak opisać ten sen na jawie ani cóż właściwie mógłby on znaczyć. 

 
Nazwa Kell Plath nie figurowała już w aktualnych rejestrach Sodonny, jednak nie 

za sprawą cyklonu czy szczególnej hańby. Starczyła godzina spędzona w miejskiej 
bibliotece, by ustalić położenie ulicy oraz odnaleźć podanie nowych lokatorów o 
zmianę nazwy na bardziej swojską: Rzeczne Ogrody. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

91

W zasadzie nie była to ulica, ale osiedle niewielkich rezydencji ze wspólnym 

ogrodzeniem i własnymi terenami zielonymi. Projekt popularny na Sodonnie. Stojąc 
przed bramą Luke i Akanah widzieli z tuzin dalszych, podobnych osiedli wzniesionych 
przy tej samej, wijącej się wzdłuż wysokiego brzegu rzeki drodze. 

Według karty turystycznej ta forma budownictwa miała swoją tradycję i 

uzasadnienie historyczne, związane z tymi dawnymi czasami, kiedy mury i bramy 
miały chronić małe dzieci i inne drogocenności przed podejrzanymi typami 
przybywającymi do Sodonny w poszukiwaniu pracy w dokach. 

W ramach zachowywania dobrych obyczajów Luke i Akanah podeszli do 

tkwiącego przy bramie androida strażniczego i spytali o Trobe Saar, Norikę i inne 
dzieci. Za każdym razem otrzymywali jedną i tę samą odpowiedź: „Nie potrafię 
udzielić żadnej informacji o wspomnianej osobie”. 

- Jestem zainteresowany wynajmem domu w Rzecznych Ogrodach - Luke zaczął z 

innej beczki. - Kto mógłby mnie oprowadzić po osiedlu? 

- Obecnie nie dysponujemy lokalami na wynajem - powiedział android. - Gdy 

któryś się zwolni, informacja o tym pojawi się w Dzienniku Nieruchomości Sodonny. 

Akanah wysunęła się do przodu. 
- Badam historię takich osiedli dla prenumeratorów Wycieczkowicza Teyr - 

powiedziała. - Chciałabym poznać lepiej dzieje tego osiedla. Czy jego zarządca mógłby 
poświęcić mi kilka chwil rozmowy? 

Skierowani po raz wtóry do Dziennika Nieruchomości, wycofali się na drugą 

stronę ulicy dla przegrupowania sił. 

- No to drzwi frontowe mamy z głowy - westchnął Luke. - Nie cierpię, przemykać 

obok takich androidów. Są zbyt głupie, by je oszukać i zbyt na jednym skupione, by 
okazać choć trochę finezji. 

- Ale musimy się tam jakoś dostać. 
- Ich nie ma w środku, sama dobrze wiesz. Wyprowadziły się piętnaście lat temu. 
- Ale kiedyś tu mieszkały. I musiał zostać jakiś ślad.  
Luke obejrzał się przez ramię. 
- A nie przyszło ci do głowy,  że mogły być dość rozgarnięte, aby zostawić 

wiadomość na zewnątrz osiedla? 

 
Mur miał trzy metry wysokości i był tak gładki,  że aż  śliski, wygięty lekko na 

zewnątrz i zwieńczony ostrymi kamiennymi złomami, zarazem dekoracyjnymi, jak i 
funkcjonalnymi. 

- Mogę to przeskoczyć, żaden problem - stwierdził Luke. 
- Dla mnie i owszem. 
- Przeniosę nas oboje. 
- Najpierw niech poszukam po tej stronie. 
Ruszyła powoli wzdłuż muru, wodząc palcami po jego powierzchni. Luke 

postępował kilka kroków za nią. Próbował wyczuć, czegóż takiego właściwie 
dziewczyna szuka i czym to się może odznaczać. 

Tarcza Kłamstw 

92

Gdy skręcili za trzeci narożnik, Akanah krzyknęła ze zdumienia i cofnęła się o 

krok. Luke był w dwóch skokach przy niej. Wówczas ujrzał stojącego im na drodze 
androida wartowniczego. 

- To pierwsze i ostatnie ostrzeżenie - odezwał się android. - Naruszacie spokój 

posiadłości prywatnej. Wasze zainteresowanie nią zostało odnotowane. Wasze 
podejrzane zachowanie udokumentowane. Niezwłocznie oddalcie się; z jej 
bezpośredniego sąsiedztwa. Jeśli tego nie uczynicie, zostaniecie usunięci, zostanie też 
wysunięte przeciwko wam oskarżenie. Jeśli powrócicie tutaj również dojdzie do 
wysunięcia oskarżenia. To ostrzeżenie jest wedle obowiązującego prawa wystarczające 
i zgodne z artykułem osiemnastym Kodeksu Karnego ustanowionego przez Sędziego 
Sodonny. 

Akanah otworzyła już usta, by zaprotestować, jednak Luke wiedział, że nie pora 

na dyskusje. 

- Już się oddalamy - powiedział, pociągając dziewczyną za sobą. 
Na androidzie obietnica nie zrobiła większego wrażenia i nie odstępował ich, aż 

wsiedli do pojazdu. Poczekał nawet, aż odjadą, i dopiero wtedy wrócił na posterunek 
przy bramie. 

- Wspomniałem może,  że nie cierpię androidów wartowniczych? - mruknął 

zgryźliwie Luke. - I jak sprawdzisz teraz resztę muru i wnętrze? Znalazłaś coś? 

- Przy bramie był napis oznaczający to miejsce jako Kell Plath. 
- To wszystko? 
- Wszystko. Musimy wejść do środka. - Akanah spojrzała za siebie, czy oddalili 

się już poza zasięg wzroku od bramy. - Zatrzymaj się tutaj. 

- Czemu? 
- Muszę tam wrócić. 
- I co dalej? 
- Zrobię to samo, co w dniu naszego spotkania. Nie pamiętasz już? 
- Pamiętam, ale nigdy nie wyjaśniłaś, jakim cudem dostałaś się do wnętrza mojej 

samotni i to tak, że w ogóle cię nie wyczułem. 

- Zatrzymasz się czy nie? 
Luke zmarszczył brwi i zahamował gwałtownie. 
- Dziękuję - powiedziała i otworzyła drzwi. 
- Niczego nie wyjaśnisz? 
- Nie. Nie zamierzam. 
- Poczekaj... Co mam robić? 
- Mam nadzieją,  że nikogo nie zabijesz - powiedziała wysiadając. - Po prostu 

czekaj. I spróbuj nie przyciągnąć uwagi żadnego robota z sąsiedztwa. Nasz statek stoi 
po drugiej stronie planety i jeśli trafimy na ich listy gończe, to możemy mieć kłopoty z 
powrotem. 

Luke patrzył za nią, jak odchodzi ulicą, i zastanawiał się, z iloma właściwie 

kobietami wypadła mu ta podróż i czy kiedykolwiek pozna ich historie. 

 
Dwadzieścia minut później wyczuł, że Akanah wraca. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

93

- Jedziemy - rzuciła wsiadając. 
- Byłaś w środku? 
- Jedziemy - powtórzyła z naciskiem.  
Luke spojrzał do tyłu. 
- Ktoś idzie za tobą? 
- Byłam w środku. Nikt za mną nie idzie. Na razie. A teraz, możemy jechać? 
Śmigacz ruszył gwałtownie. 
- I? 
- Znalazłam. Załatwione. 
- Powiesz mi tym razem? 
- Gdy będziemy już daleko i na pewno bezpieczni. 
- Zatem twój brak zaufania nie do mnie się odnosi. 
- Pewnych rzeczy nigdy nie mówi się komuś, kto sam nie potrafi ich odczytać - 

stwierdziła Akanah. - Byłoby to pogwałcenie przysięgi. Gdybym zrobiła to teraz, gdy 
wciąż czai się wkoło tyle zagrożeń, byłoby to niepotrzebne ryzyko. 

Luke zmarszczył czoło. 
- Czy jest jakiś powód, dla którego nie powinniśmy wracać koleją? 
- Nie - odparła dziewczyna, spoglądając przez boczne okno. - Nikt mnie nie 

widział. 

Robiła wrażenie, jakby naprawdę nie miała ochoty wyjawiać czegokolwiek 

więcej. Luke musiał jednak przekazać jej kilka spraw, i to teraz, zanim jeszcze dotarli 
do dworca. 

- Nie tylko tobie się udało - powiedział. - Poszperałem trochę i powiem ci nawet, 

co znalazłem. 

- Proszę, nie. Cokolwiek wiesz, zachowaj dla siebie - odparła. - Teraz 

najważniejsze, aby stąd wyjechać. 

- A dokąd, to już nieistotne - mruknął Luke. - Zastanowiło mnie, jak właściwie 

twoi przyjaciele stąd zniknęli. 

- To bez znaczenia. Nigdy nie zostawiamy żadnego  śladu czytelnego dla 

niewtajemniczonych. 

- To wam się tak wydaje. Jednak ja coś znalazłem. Wiem też czemu sprzedali 

osiedle. 

Spojrzała na niego lekceważąco. 
- To oczywiste. Aby zapłacić za transport. Nie było im potrzebne inaczej, jak 

tylko w roli majątku. 

- Akanah, oni kupili statek kosmiczny - powiedział Luke, machając kartą 

turystyczną. - Nie oceniaj po pozorach. Poza mapami, listą atrakcji i jadłodajni to coś 
daje też połączenie z Biurem Handlowym Teyr. Pełny i natychmiastowy dostęp do 
wszystkich informacji. Twoi przyjaciele wyjechali dość dawno temu, jednak została po 
nich korporacja zarejestrowana pod nazwą Kell Plath. Jej własnością jest statek 
„Gwiezdny Poranek”. 

- To musiało pochłonąć cały ich majątek. 

Tarcza Kłamstw 

94

- A nawet trochę więcej - stwierdził Luke. - „Gwiezdny Poranek” to liniowiec 

typu Koqus. Piętnastoletni, wyobrażasz sobie i zbyt mały, by konkurować z dużymi 
Expo, jednak i tak swoje kosztuje. 

- Ilu pasażerów zabiera? 
- Koqus? Może z sześćdziesięciu, zależy od rozmieszczenia ładunku. 
Akanah kiwnęła głową. 
- To by starczyło. 
- Nie wyglądasz na zaskoczoną - zauważył Luke, unosząc brew. - A dla mnie to 

była nowość. Myślałem, że szukamy tropu uchodźców, a nie armatorów. 

-  Żyjemy skromnie, ale to nie znaczy jeszcze, że jesteśmy tak całkiem biedni - 

powiedziała Akanah. - Biedny jest bezsilny, Fallanassi są równie dawni jak Jedi i 
dobrze strzegą swoich środków. 

- No to czemu ciebie zostawiono na Carratosie? - spytał Luke. - Mogli nie chcieć 

ryzykować na tyle, by przylatywać  po  ciebie  własnym statkiem, ale mogli przecież 
opłacić ci przelot. 

- Nie zapominaj, że krótko po moim przybyciu Carratos znalazł się pod imperialną 

okupacją. Ustanowiono wysoki podatek od emigracji, by zniechęcić ludzi do ucieczki z 
planety. 

- No to czemu nie przesłali ci pieniędzy na podatek? 
- Nie wiem, może i przesłali - powiedziała Akanah i oczy jej zwilgotniały. - 

Mogło być i tak, że Talsava zatrzymała kwotę dla siebie. 

- Twoja macocha? 
- Moja opiekunka. Opiekunka i tylko tyle. - Dziewczyna spróbowała się 

uśmiechnąć, co nie wypadło zbyt przekonująco. - Bo widzisz, pewnego ranka 
obudziłam się, a jej nie było. 

- Nie było? 
- Poszła sobie - stwierdziła Akanah z goryczą w głosie. - Z ubraniami, rzeczami 

osobistymi, także cennymi. Miała tego akurat tyle, by spakować i wynieść się z tym w 
nocy. Nigdy więcej jej nie widziałam. Zostawiła mnie samą sobie. Piętnastoletnią 
dziewczynę w portowym mieście, przy którym twoje Mos Eisley wygląda na cichą 
wioskę. 

Luke pomyślał o jeszcze jednym pytaniu, ale zawstydził się, zanim je zadał. 
- Znajdziemy ich - stwierdził pewnym głosem, gdy zbliżyli się do dworca 

kolejowego. - Gdy wrócimy na „Leniwca”, wejdę do rejestru statków. Powinniśmy 
odnaleźć „Gwiezdny Poranek”, gdzie i kiedy się pojawiał. Na pewno wyszukamy, 
gdzie jest teraz. 

- To nie jest konieczne - powiedziała Akanah. Wyciągnęła rękę i położyła dłoń na 

jego dłoni, jakby to jemu chciała dodać ducha. - Atzerri. Teraz musimy lecieć na 
Atzerri. I wiem, że to może nie być jeszcze koniec, ale mam nadzieję, że jednak będzie. 

 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

95

R O Z D Z I A Ł  

7

 

Po starcie „Leniwca” z Teyr Luke wziął się za wnikliwe studiowanie rejestru 

statków opuszczających planetę. 

Karta turystyczna poinformowała go uprzejmie, że nie było nigdy żadnego 

bezpośredniego regularnego połączenia pomiędzy Teyr a odległą Atzerri. Luke skupił 
zatem uwagę na prywatnych jednostkach, badając ich znaki rozpoznawcze i odzewy 
transponderów przesłane na żądanie kontroli obszaru. 

„Bzykacz”, RN80-440330, właściciel Joa Pqis, zarejestrowany na Vobos, 

Tammuz-an... 

„Zrujnowany”, RN27-382992, właściciel Fracca, zarejestrowany na Orron III... 
„Maskotka”, RN18-950319, właściciel Unlimited Horizons Inc., zarejestrowany 

na Kalla... 

- Czego szukasz? - spytała w końcu Akanah. - Nikt nie interesował się nami na 

Teyr. Nikt nie widział mnie w osiedlu. 

- To tylko zwykła ostrożność - rzucił Luke, nie odrywając oczu od czytnika 

kodów. - To, że nikt nie wszedł nam w drogę, nie znaczy jeszcze, że nikt nas nie 
zauważył. 

- Zauważył? O czym ty mówisz? 
- Czegokolwiek szukali ci goście na Lucazecu, chcieli tak ciebie, jak i twoich 

informacji. Nie wiem, co mieli zamiar z tobą zrobić, ale nagrodą w tym mieli być 
Fallanassi. 

- Nigdy nie zdradziłabym kręgu. I nikt by mnie do tego w żaden sposób nie 

przekonał. Nawet ty. 

- Ale mnie tam zabierasz - zauważył Luke. - I starczy, że będą nas z daleka 

pilnować, a trafią, gdzie chcą. Muszą tylko nie spuszczać nas z oka i zachować 
cierpliwość. Jeśli któryś z tych statków, które właśnie startują z Teyr, pokaże się nam 
na ogonie, będziemy wiedzieli, że coś może być na rzeczy. 

- Krąg sam potrafi się obronić. 
- Pewien jestem, że Jedi też byli przekonani o swoim bezpieczeństwie - rzucił 

Luke. - Ale mylili się. 

- Jedi napotkali straszliwego przeciwnika, padli ofiarą zdrady jednego ze swoich. 

Tarcza Kłamstw 

96

- Wciąż zostało dość nieprzyjaciół - powiedział Luke. - Wszyscy dyktatorzy i 

tyrani w imperialnej służbie, i jeszcze admirał Daala, która nie zmieniła chyba 
zainteresowań. Potem są setki tysięcy zamieszkanych systemów na Rubieżach i jest 
Wspólny Sektor... 

- Ale jest też Nowa Republika.  
Luke spojrzał na dziewczynę. 
- Słucham? 
- Nowa Republika zajmuje obecnie miejsce Imperium, jest największą jednolitą 

siłą w galaktyce - wyjaśniła Akanah. - Jeśli ktoś skutecznie rzuci jej wyzwanie, Nowa 
Republika może przede wszystkim stracić. Ale jest też siłą stanowiącą zagrożenie dla 
tych, którzy stoją z boku lub reprezentują odmienne spojrzenie. 

- Chyba nie sądzisz, że ta Nowa Republika stara się dopaść Fallanassich? 
- A czemu nie? - odpowiedziała spokojnie Akanah. - To ty orzekłeś, że zbrojni na 

Lucazecu byli imperialnymi agentami. Skąd masz pewność,  że nie przybyli z 
Coruscant? Skąd wiesz, że nie byli z WNR? 

Sugestia wyglądała na absurdalną i śmiechu wartą, ale Luke się nie odezwał. 

Spojrzał na przyrządy i spróbował uporządkować myśli, z jakiegoś powodu nie potrafił 
przypomnieć sobie teraz, skąd wzięła mu się ta pewność, że właśnie z imperialnymi ma 
do czynienia. Zaś uwaga Akanah wyjaśniała coś, co innego wyjaśnienia mieć nie 
mogło: Elomini byli istotami tak zasadniczymi, że pomysł, aby któryś pracował dla 
Imperium, zakrawał na niedorzeczność. Ale dla WNR... 

„Nieosiągalny”, RN40-844033, właściciel Tok-Foge Pokresh, zarejestrowany na 

Bothawui... 

- Jeśli, to ja musiałbym ich wysłać - zauważył ostatecznie Luke i pokręcił głową. - 

Ja jednak rozmawiałem tamtej nocy tylko z Leią i Hanem. A moja siostra nie dała mi 
nawet tyle czasu, bym przekazał jej choć parę  słów o tym, czego właśnie się 
dowiedziałem. Nikt nie wie ani dokąd, ani po co poleciałem.  

Akanah dotknęła jego ramienia. 
- Nie myśl, że cię podejrzewam - powiedziała. - Ci w Ialtrze nie spodziewali się 

ciebie. Gdyby zaś WNR liczył na twoją pomoc, nie potrzebowaliby żadnych więcej 
agentów, żeby nas śledzili. 

- Nic mi nie wiadomo, by ktoś nas śledził - stwierdził Luke. - Chcę mieć tylko 

pewność,  że nikomu ten pomysł nie przyszedł do głowy. A gdyby nawet, to chcę 
zadbać, by nie mógł wykazać się sukcesami. W razie potrzeby możemy skoczyć stąd w 
każdej chwili, a zanim zaczniemy właściwy skok, przeszukam cały statek od rufy do 
dziobu, by mieć pewność,  że nie założyli nam na Teyr jakiegoś podejrzanego 
urządzenia. 

- Ufam, że poweźmiesz stosowne środki ostrożności. Ostatecznie ryzykujesz nie 

mniej niż ja - zauważyła Akanah. - Jeśli nie będzie ci przeszkadzać, teraz wolałabym 
się położyć. Nie spałam zbyt dobrze w pociągu. 

„Adela”, RN32-000439. właściciel Refka Trell, zarejestrowany na Elom... 
- Jasne. Nie krępuj się. Jakby coś się zdarzyło, to zawołam.  
Dziewczyna ścisnęła mu ramię. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

97

- Dziękuję - powiedziała i ruszyła w kierunku koi. 
- Akanah?  
- Tak? 
- Co wiesz o celu naszego lotu? 
- To, że jest to świat Wolnych Kupców, niewiele więcej. 
- Ja nawet tyle nie słyszałem - mruknął Luke, spoglądając na dziewczynę. - 

Zamierzam poprosić kogoś z Ministerstwa Spraw Zagranicznych na Coruscant o 
niejakie wsparcie dyplomatyczne. 

- Możesz to zrobić? 
- Chyba tak. Skorzystam z łącza bezpośredniego, a nie normalnej sieci, to nikt nie 

podsłucha. 

- Ale usłyszą na Coruscant - zauważyła Akanah. - Równie dobrze mógłbyś wszem 

i wobec ogłosić, gdzie lecimy. 

Luke pokręcił głową. 
- Pamiętam, co powiedziałaś, ale nie mogę traktować ich jak wrogów. Na wszelki 

wypadek poproszę o działania w kwestii kilkunastu planet, tak żeby Atzerri zginęła w 
tłumie. Starczy, byś poczuła się spokojniej? 

- Rób, co uważasz za stosowne - powiedziała, uśmiechając się przelotnie. - 

Ignorancja też niesie ze sobą ryzyko. Pozostaje wyważyć, czy jest gorsze od ryzyka 
ujawnienia naszych planów. Jeśli sądzisz, że zyskamy dość, by się opłaciło, i poczekasz 
z tym, aż odskoczymy od Teyr, to nie będę zgłaszać zastrzeżeń. 

 
Krótko po reorganizacji rządu Nanaod Engh przekazał Luke’owi klucze do 

większości istotniejszych skarbów Nowej Republiki: centralnej biblioteki danych 
kompletowanej przez większość agend rządowych. Dzięki interwencji admirała 
Ackbara Luke cieszył się również najwyższym stopniem dostępu do informacji 
zastrzeżonych, jaki kiedykolwiek został przyznany osobie cywilnej. 

W ten sposób Luke miał potencjalnie dostęp do gigantycznej masy informacji, 

wszelako nie z urzędu, ale skutkiem uprzejmości. Ponadto jego obszary zainteresowań 
nie pokrywały się zwykle z tym, co najważniejsze było dla biurokratów, tak że nie 
zdarzało się dotąd zbyt często, aby z możliwości tych korzystał. 

Obecnie jednak miał po temu powód. 
Jak dotąd, jego wkład w całą wyprawę sprowadzał się niemal do zera. W kwestii 

informacji polegał całkowicie na Akanah i trudno było pojąć, do czego właściwie jest 
jej potrzebny. Może do towarzystwa, jako pilot, ale na pewno nie jako ochrona, z tym 
dawała sobie radę sama. 

Było z jej strony czynem wspaniałomyślnym,  że w ogóle go poszukała, czym 

zasłużyła sobie na jego wdzięczność. Tyle że obecnie Luke czuł się nie tylko niemile od 
niej zależny, ale również i ten dług zaczynał mu doskwierać. A sam nie miał wiele do 
zaoferowania, by go wyrównać. 

Dopiero tropienie śladów „Gwiezdnego Poranka” stworzyło niejakie warunki, by 

stać się bardziej użytecznym. 

Tarcza Kłamstw 

98

Gdyby go spytać, odparłby, iż to nie podejrzliwość skłoniła go do użycia 

wojskowego kodu przy kontakcie z Noworepublikańskim Rejestrem Statków. 
Wprawdzie informację o kolejnym celu podróży Akanah uzyskała z Nurtu, jednak 
minęło już wiele czasu odkąd Fallanassi opuścili Kell Plath. Obawa przed kolejnym 
odkryciem w rodzaju tego, które poczynili w Griannie, wystarczała, by obecnie 
sprawdzać każdy ślad. 

Niemniej Luke poczekał, aż Akanah uśnie, i dopiero wtedy otworzył hiperłącze, 

chociaż sam nie wiedział, czemu właściwie rzecz skrywa. Owszem, nie chciał, aby 
doszła do wniosku, że to ją sprawdza co więcej, sam także nie pragnął widzieć sprawy 
w podobny sposób. Winien jej przecież ufać. Wszystko, co dotąd zrobił, sam jego 
udział w wyprawie, na tym się właśnie opierały. 

- Rejestr Statków. 
Jacht nie miał przystawki przekazującej odciski palców, przez co Luke musiał 

wyrecytować swój kod. 

- Weryfikacja zakończona pozytywnie - odparł urzędnik. - Słucham. 
- Potrzebuję kilku informacji o pewnej prywatnej jednostce. 
- Tak. Syntezy czy pełnej? 
- A to się różni... 
- Pełna zawiera wszystkie dane obecne w katalogu, włącznie z opłatami 

podatkowymi, transferami, odwiedzanymi portami, wszystko co mamy. Jeśli rzecz nie 
dotyczy całkiem nowej jednostki, może wyjść z tego spora lista... 

- Pełnej - powiedział Luke. - Statek to „Gwiezdny Poranek”. Zarejestrowany na 

Teyr, właściciel... 

- Mam go już na ekranie. Zebranie pełnego pakietu informacji potrwa z godzinę. 

Czy mam przekazać go do obecnego pańskiego hiperkomu, gdy tylko będzie gotowy, 
czy poczekać na pańskie następne wezwanie? 

- Przekazać. 
- Dobrze. Czy coś jeszcze? 
Luke obejrzał się przez ramię i sprawdził myślą, że Akanah naprawdę śpi. 
- Tak. - powiedział wiedziony nagłym impulsem. - Chcę jeszcze pełnej informacji 

o verpińskim jachcie, numer rejestracyjny NR80-109399, obecnie bez nazwy, 
właściciel i port macierzysty nieznane... 

- Mam. Przekazać razem z tym pierwszym? 
- Nie. Zatrzymać, aż poproszę. 
- Dobrze. Coś jeszcze?  
- Nie. 
- Zatem zamykam połączenie. 
- Zamykam - powiedział Luke i sięgnął do kontrolek. 
Długo zastanawiał się potem, czemu ostatni z pomysłów napełnił go aż tak 

wielkim niesmakiem do samego siebie. 

 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

99

Gdy Akanah zbudziła się po ponad trzech godzinach, informacja z Rejestru 

Statków jeszcze nie nadeszła. Dziewczyna bez słowa wstała z koi i schowała się na 
kilka minut za ekranem kącika łazienkowego. 

Gdy wyszła, miast barwnego, wielowarstwowego stroju, który nosiła na planecie, 

miała na sobie prostą i dopasowaną sukienkę z długimi rękawami, którą często 
zakładała podczas przelotu na Teyr. Luke wyczuł bijący od niej lekki zapach środków 
odświeżających. 

- I co, mamy kogoś na ogonie? 
- Nikt nie był dotąd na tyle nieostrożny, by się ujawnić - powiedział Luke. - W 

tym korytarzu jest osiemnaście statków, z nami dziewiętnaście. W teorii wszystkie 
kierują się do krzyżówki Folles albo na Darepp. 

- W teorii? 
- Zgodnie z prawem o wolnej żegludze nikt nie musi zgłaszać portu 

przeznaczenia, starczy, że zamelduje swój odlot z jednego miejsca i potem oznajmi się 
w następnym. 

Akanah pochyliła się, by obejrzeć ekran nawigacyjny. 
- Jak wprowadziłeś identyfikatory? Gdy leciałam na Coruscant, widziałam tylko te 

zielone kreski i nic mi to nie mówiło. 

- Parametry wyświetlania znajdziesz w menu, jednak i ten obraz pokazuje 

wszystko, co najważniejsze. Zwykle starcza. Zielone kreski to statki, które lecą w 
bezpiecznej odległości i nie znajdują się wobec ciebie na kursie kolizyjnym. Żółte 
oznaczają, że odległość jest mniejsza niż standard, ale kurs nie jest kolizyjny. Czerwone 
pokazują się wtedy, gdy znajdziecie się na kursie przechwycenia. To samo tyczy się 
innych obiektów, jak skały, tyle że wówczas symbolem jest kółko.  

- Zatem każdy czerwony znak to niebezpieczeństwo.  
Luke przytakną?  
- Pewien jestem, że i tutaj jest jakaś obrzydliwa syrena alarmowa, która by się 

wtedy włączyła, i że autopilot zna procedury unikania kolizji. 

- A gdyby ktoś wystrzelił w nas pocisk? Czy pokazałby się jako zielona kreska? 
Luke zastanowił się chwilę. 
- Zapewne raczej jako kółko, tak jak szybkie asteroidy. Pocisk nie wysyła 

sygnałów identyfikacyjnych, a ten szperacz nie ma przystawki do skanera 
rozpoznającej rodzaje zagrożenia. 

- Nigdy nie byłam na okręcie wojennym - powiedziała Akanah. - Na ile nasz 

kokpit różni się od takiego wojskowego? 

- Och, w ogóle nie ma porównania. 
- A dokładniej? 
- Cóż... Tam automatyka tylko wspiera pilota, niemal wszystko co istotne, 

załatwia się samemu. Taki jacht zaś ma przede wszystkim być jak najłatwiejszy w 
obsłudze, ma chronić niewprawnego pilota przed popełnieniem błędu. 

- Zatem w myśliwcu jest o wiele więcej przyrządów. 
- Znacznie więcej. Na samym sterze maszyny bojowej znajdziesz ich tyle, ile jest 

na tym jednym panelu - powiedział Luke. - A dostęp do rzeczywistych możliwości tego 

Tarcza Kłamstw 

100

stateczku masz bardzo ograniczony, musisz dopiero przebijać się przez kolejne piętra 
wyboru komend. 

Przytaknęła. 
- A gdyby zaczął nas ścigać okręt wojenny albo myśliwiec nas przechwycił, jakie 

mielibyśmy szanse? 

Luke przeczesał palcami włosy. 
- Mniejsze, niż ci się zdaje - stwierdził. - Wolałbym,  żeby nigdy do tego nie 

doszło. 

- Nawet z tobą jako pilotem? Z taką reputacją? 
- W rzeczywistej przestrzeni ta łajba ma moc słabszą, niż wielkość by sugerowała, 

znaczy nie ma szans na ucieczkę. Nie ma też możliwości sterowania wektorem ciągu, 
co mimo małej masy czyni ją bardzo niezwrotną. Zwykłe tarcze ochronne poddałyby 
się po pierwszym trafieniu, kadłub sekundę później. Chyba żeby ten drugi strzał padł z 
działa jonowego. 

- A co wtedy? 
- Wszystkie systemy by siadły i zostalibyśmy w próżni w charakterze zimnego 

wraku - uśmiechnął się smutno. - Umiejętność pilotażu nie na wiele się wtedy przydaje. 
A reputacja jeszcze mniej. 

- Zatem jedyną naszą nadzieją byłby skok w nadprzestrzeń jeszcze przed 

pierwszym trafieniem. 

- Mniej więcej. 
Akanah wzdrygnęła się, słysząc melodyjny sygnał dobiegający z konsoli. 
- Co to jest? Co się dzieje? 
- Nic takiego - powiedział Luke i pochylił się ku tablicy. - Odbieramy przekaz, na 

hiperłączu. Dane o „Gwiezdnym Poranku”. Poprosiłem o nie w Rejestrze na Coruscant, 
gdy spałaś. 

Spojrzała na niego ze złością. 
- Prosiłam, byś poczekał, aż skoczymy. 
- Sugerowałaś też, by sięgnął do własnego osądu - powiedział Luke. - I tak 

musielibyśmy gdzieś poczekać na ten przekaz, który na dodatek może się nam przydać, 
nim skierujemy się na Atzerri. 

- I tak tam lecimy - stwierdziła zdecydowanie Akanah. - Napis z Teyr brzmiał 

jednoznacznie. 

- Ja jednak wolę zerknąć, co nam przysłali. Osobiście uważam, że trochę więcej 

informacji na pewno nie zaszkodzi 

- Ale może nas zmylić, nakierować na fałszywy trop. Powiedziałam ci, że nie 

zostawiamy nigdy obcym żadnych rzeczywistych możliwości wyśledzenia nas. 

Kolejny niski ton oznajmił koniec transmisji. 
- No to mam nadzieję,  że dopilnujesz, abym się nie zgubił - powiedział Luke, 

włączając pomocniczy ekran. - Jak chcesz, to sobie rzecz przejrzysz, jak chcesz to nie, 
ale ja nie mam wyboru. Nigdy nie lubiłem podejmować decyzji po omacku. 

 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

101

Luke widział dwie możliwe przyczyny opóźnienia transmisji: albo plik był bardzo 

duży, albo bardzo skromny. 

Był wybitnie obszerny i obfitował w szczegóły. 
Statek znany był dotąd jako „Gwiezdny Poranek”, „Mandaryn”, „Pielgrzym” i 

,,Zaspa” i miał bogatą historię. Wiele się z nim działo, zanim trafił w ręce Fallanassich, 
jak i potem. 

Zbudowany przez Koqus Design Syndic jako modyfikacja dość starego 

republikańskiego modelu Seinar został uznany za krótkodystansowy liniowiec, 
niemniej z główną kabiną przystosowaną dla pięćdziesięciu ośmiu pasażerów nawet na 
dalsze przeloty. Długi na czterdzieści cztery metry, szeroki na dwadzieścia osiem, o 
kształcie przypominającym  łopatę, z dwoma pokładami w głównym kadłubie, zdolny 
był do lądowań planetarnych także w najmniejszych portach, a dobry pilot mógłby 
poważyć się nawet na przyziemienie na przygodnym lądowisku. Hipernapęd dość 
typowy, blok I, ze zdwojonymi generatorami fuzyjnymi. Niemniej silniki jonowe, dwa 
SoroSuub Viper 40, dawały całkiem spory nadmiar mocy. Z takimi osiągami mógłby 
solidnie przegonić nawet „Sokoła”, pomyślał Luke. 

Ciekawsze wszakże niż dane eksploatacyjne było stwierdzenie, że „Gwiezdny 

Poranek” pozostaje wciąż własnością Kell Plath Corporation na Teyr i że przez ostatnie 
piętnaście lat nic się w tej materii nie zmieniło. Lista portów, do których w tym okresie 
zawijał, obejmowała ponad dwieście pozycji, jednak żaden nie pojawiał się częściej niż 
trzy razy, a większość była w ogóle szerzej nieznana. „Znaczy, szwenda się po różnych 
dziwnych zakamarkach, stwierdził Luke przejrzawszy listę. O większości tych miejsc 
nigdy nawet nie słyszałem”. 

A jednak lista musiała być niekompletna. Gdy porównało się daty lądowań, trudno 

było nie dostrzec przerw trwających czasem nawet ponad miesiąc, co znacznie 
przekraczało pokładowe możliwości pobytu w przestrzeni. Przypis wyjaśniał wszakże, 
że nie wszystkie dane na temat światów Sojuszu są jeszcze dostępne: zapiski z 
niektórych, szczególnie dotkniętych wojną planet pozostawały niekompletne, czasem 
nawet uległy zniszczeniu, ostatnio zaś pozyskanych uzupełnień nie zdążono jeszcze 
opracować. 

„Brak danych nie powinien być odczytywany jako przesłanka  świadcząca o 

nieuprawnionej czy nielegalnej działalności”, głosił duży napis umieszczony ponad 
listą portów zawijania. 

Nie powstrzymało to jednak Luke’a od snucia spekulacji. Najdłuższa przerwa, 

niewiele tylko krótsza od roku, zaczynała się trzy miesiące po tym, jak usunięto z 
kadłuba nazwę „Mandaryn”. Było to kilka tygodni przed bitwą nad Endorem, a całość 
tej białej plamy obejmowała akurat rok najcięższych walk z Imperium. 

Według rozpiski „Gwiezdny Poranek” opuścił Motexx w pełni załadowany i w 

rejsie czarterowym skierował się ku Gowdawl. Niemniej następny raz widziano go 
dopiero ponad trzysta dni później, gdy wylądował na Arat Fraca, pusty na dodatek i bez 
pasażerów. 

Zważywszy wszystko, ukrycie się w jakimś bezpiecznym porcie lub zakątku 

kosmosu było dla nieuzbrojonego liniowca rozwiązaniem całkiem rozsądnym. Tylko 

Tarcza Kłamstw 

102

gdzie? Motexx i Arat Fraca oddzielały prawie dwa sektory, kilka tysięcy lat świetlnych 
oraz Czarny Obłok w Parfadi, obszar całkowicie nieżeglowny, a to za sprawą 
podwójnej, masywnej gwiazdy neutronowej. Co stało się z pasażerami zabranymi z 
Motexx? Nie było  żadnego zapisu wskazującego, by „Gwiezdny Poranek” lądował 
kiedykolwiek na Gowdawl. 

Następnym podejrzanym elementem był brak na liście Atzerri. Pierwszym portem, 

do którego „Poranek” zawinął w rejsie z Teyr, było Darepp. W następnych tygodniach 
krążył nieco chaotycznie po Rubieżach, zatrzymując się w koloniach 23 Mere, Yisgga, 
Nowa Polokia, Fwis i Babbadod, po czym znów zawrócił ku sercu galaktyki, aż pojawił 
się na Motexx. Luke zaprzągł do pomocy nawkomp jachtu i z jego pomocą ustalił, że 
najbliżej Atzerri „Poranek” znalazł się w rejsie na Fwis, jednak nie miał prawa zmieścić 
się w czasie, by cichcem, bez zbytniego naruszania grafiku, osiągnąć dodatkowy cel 
odległy o całe 150 lat świetlnych. 

Luke poczuł, że narasta w nim chęć bardziej otwartej rozmowy z Akanah. „Skoro 

Fallanassi nie podążyli z Teyr na Atzerri prostą drogą, to czemu my musimy? Skąd 
mogli wiedzieć wylatując,  że tam właśnie skończą rejs? Czemu nie wskazali na 
Darepp? Chciałbym wiedzieć, jak dokładnie brzmiała ta wiadomość”. 

Jednak dopiero trzecia wydobyta z przekazu informacja zdała się Luke’owi 

najważniejsza. Na tyle istotna, że wstał z fotela i przeszedł do przedziału serwisowego, 
który Akanah zajmowała zwykle dla swoich potrzeb. 

Luke zwał to gimnastyką, Akanah zaś aktywną medytacją. W tej akurat chwili 

siedziała z zamkniętymi oczami i kostkami założonymi za głowę, zdało się,  że 
całkowicie przy tym odprężona. Lekko podpierała się palcami o pokład dla utrzymania 
równowagi. 

- Znalazłem coś - powiedział cicho Luke i poczekał, aż dziewczyna zareaguje. - 

Akanah? - dodał, gdy wciąż nie otwierała oczu. 

Wciągnęła głęboko powietrze, przetoczyła się i rozplatała, siadając w bardziej 

tradycyjnej pozycji. Powoli uniosła powieki i spojrzała spokojnie na Luke’a. 

- Co znalazłeś? 
- „Gwiezdny Poranek” - powiedział. - Ostatnie kilka miesięcy spędził w rejonie 

Farany, na drugim końcu Wspólnego Sektora. Jednak niecałe dwanaście godzin temu 
wylądował w Vulvarch. 

- Czemu tak cię to poruszyło? 
- Vulvarch leży ledwie trzydzieści cztery lata świetlne stąd - wyjaśnił Luke. - 

Moglibyśmy być tam w połowie czasu potrzebnego na dotarcie do Atzerri. Nawet 
mniej. 

- Statek nie jest ważny. Nasza droga prowadzi na Atzerri. 
- Ależ ta droga zarasta od piętnastu lat zielskiem - powiedział Luke. - Popatrz 

tylko, co dotąd zyskaliśmy. Na Atzerri znajdziemy najpewniej następną wiadomość 
każącą nam gnać dalej, na Darepp czy Babbadod lub na Arat Fraca. „Poranek” plątał 
się po całej galaktyce. 

- Statek nie jest ważny - powtórzyła Akanah. - To tylko narzędzie, przedmiot. 

Nam kazano lecieć na Atzerri. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

103

- Cokolwiek czy ktokolwiek czeka nas na Atzerri, czyni to już od piętnastu lat. 

Kilka dni nie zrobi różnicy - powiedział Luke nieco zirytowany jej uporem. - A ten ślad 
jest  świeży, sprzed dwunastu godzin. Jeśli zaraz skoczymy, powinniśmy dotrzeć na 
Vulvarch, zanim „Poranek” wystartuje. 

Pokręciła głową. 
- Tam nie znajdziemy kręgu. 
- Od czasu przejęcia statku przez Kell Plath w rejestrze figuruje wciąż ten sam 

pilot - rzucił niecierpliwie Luke. - Ona musi być jedną z was lub przynajmniej was 
znać. Akanah, możemy strawić całe miesiące na śledzeniu ruchów kręgu w przeciągu 
tych ostatnich piętnastu lat, „Gwiezdny Poranek” zaś to szansa trafienia tam, gdzie są 
teraz. Myślałem, be tego właśnie pragniesz. 

- Muszę podążać drogą, którą mi wyznaczono - powiedziała Akanah. - Tyle wiem. 

Tyle mi obiecano: że droga do domu zostanie oznaczona. 

Luke odwrócił  głowę, zacisnął jedną  dłoń w pięść i wycofał się do przedniego 

przedziału. Wrócił, gdy złość mu przeszła. Akanah wznowiła już medytacje. 

- Może chociaż z nimi porozmawiasz, zanim skoczymy? - spytał. - Mam adres 

hiperłącza „Poranka”, mogę otworzyć dla ciebie bezpieczną linię. Będziesz całkiem 
chroniona, dość  że wymienię stosowne znaki. Może oszczędziliby nam całej długiej 
podróży. 

- Nie - stwierdziła dziewczyna, nawet nie podnosząc głowy. - Nie uczynią tego. 
- Czemu nie? 
Spojrzała na Luke’a. 
- Nawet jeśli załoga statku należy do kręgu, nigdy nie ujawnią się przed obcym na 

taką odległość. Podobnie i ja nie odkryję się nigdy przed nikim, nie czując go w Nurcie. 
Znaki i słowa to tylko rytuał, istota rozpoznania związana jest z odczuwaniem czyjejś 
obecności. Przykro mi. 

Słysząc taki sprzeciw, Luke zaniemówił. Akanah dojrzała ślad tej frustracji w jego 

spojrzeniu. 

- Powinieneś zrozumieć - powiedziała. - Z tobą i tobie podobnymi rzecz wygląda 

identycznie. Liczy się tylko to, co czujesz tutaj. - Trzema palcami lewej dłoni dotknęła 
miejsca pomiędzy piersiami. - To cię nigdy nie oszuka. 

 
Po tej rozmowie została niezbyt przyjemna atmosfera podejrzliwości i rozżalenia. 
Akanah nie próbowała zabraniać Luke’owi kontaktować się z „Gwiezdnym 

Porankiem” na własną rękę, jednak cały czas krążyła dość blisko stacji łączności, by nie 
mógł uczynić tego bez jej wiedzy. Było absolutnie oczywiste, że nie pragnie więcej 
podobnych zaskoczeń jak to, które zgotował jej po drzemce. 

Ze swojej strony Luke uznał, że próba wywołania tamtego statku bez współpracy 

Akanah nic by nie przyniosła. Milcząco uznał zatem jej decyzję i z rezygnacją 
przygotował się na rejs na Atzerri, chociaż drażniła go badawcza podejrzliwość 
dziewczyny. 

Ona też powstrzymała go przed ściągnięciem materiałów na temat „Leniwca”, 

które bez wątpienia czekały już gotowe w Rejestrze. A odkrycia tyczące „Poranka” i 

Tarcza Kłamstw 

104

upór dziewczyny tylko podsyciły jego ciekawość, by ujrzeć i tamten materiał. Na razie 
jednak nie mógł tego uczynić, przez co z wolna sam zaczynał traktować sprawę, coraz 
bardziej podejrzliwie. 

Gdy nadeszła pora skoku z obszaru Teyr, Luke bez fatygowania Akanah zajął się 

koniecznymi drobiazgami i zaprogramował co trzeba, po czym położył się na koi, żeby 
przespać skok. Wcześniej rozmyślnie zostawił raport na temat „Gwiezdnego Poranka” 
otwarty na pomocniczym ekranie. Czy Akanah dała się skusić, tego nie wiedział. 
Ostatecznie otworzył się szeroko na Moc i pozwolił, by sprzeczne emocje uleciały. 
Zasnął w przeciągu paru minut. 

 
Trzy godziny od Teyr verpiński jacht zgodnie z programem wyłonił się z 

nadprzestrzeni. Luke wstał i w miarę możności uśmiechnął się przyjaźnie do Akanah, 
która odpowiedziała tym samym, chociaż może bez przesadnej serdeczności. 

- Zamierzam teraz popytać w Ministerstwie Stanu, chyba że i to uważasz za 

niewłaściwe - powiedział Luke, siadając na fotelu pilota. 

- Nie. Nie chcesz, bym przy tym była? 
Luke pokręcił głową i włączył hiperkom. 
- Tu nie ma żadnych tajemnic, rutynowa sprawa. - Znów spróbował się 

uśmiechnąć, ale nie wyszło zbyt szczerze. - A swoją drogą, brakuje tu nieco 
prywatności. 

Wyłożenie prośby zajęło mu kilka minut, odpowiedź otrzymał natychmiast. Nie 

wspominał już, że siedem dodatkowych portów, które wymienił, „Gwiezdny Poranek” 
również raz odwiedził. Jeśli Akanah coś poznała, to zrozumiała, czym Luke się kieruje. 
Jeśli nie, to i tak nie było sprawy. 

- Teraz pora na inspekcję - oznajmił Luke i wstał. 
- Mogę zerknąć do tych plików? 
- Jasne. Nawet lepiej, że to zrobisz. Jak powiedziałem, nie ma tu nic tajnego. Będą 

w zasięgu głosu. Gdyby coś się działo, krzyknij. 

Badanie wnętrza jachtu zajęło prawie godzinę. Luke zaczął od tyłu małego 

pomieszczenia serwisowego, a potem wziął się do metodycznego otwierania 
wszystkich włazów i wzierników, jakie tylko statek miał w środku, szukając 
jakiejkolwiek rzeczy, która by tu po prostu nie pasowała. Przy okazji odkrył 
prymitywny moduł odzysku wody (uchodzący kiedyś na tym jachcie za luksus) i z pół 
tuzina różnych przedmiotów, które kiedyś komuś musiały się zawieruszyć, ale nic 
ponadto. 

- Nie rozumiem, czemu w tym porcie nie pozwalali na obsługę serwisową w 

obrębie parkingu - mruknęła Akanah, gdy Luke wrócił. 

- Może w ramach ochrony interesów serwisu. W ten sposób zapełniają im 

warsztaty, wiesz, jak to jest. - Wskazał na ekrany. - Ciekawa lektura? 

- Na Atzerri nie ma kontroli obszaru - powiedziała dziewczyna. - Możemy 

wskoczyć od razu na orbitę i sami wybrać lądowisko. Tam porty działają niezależnie. 
Wydaje się, że nie ma nawet żadnego rządu. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

105

- Byłem już kiedyś na świecie Wolnych Kupców - przypomniał sobie Luke. - Nikt 

w galaktyce nie przypomina anarchistów bardziej niż oni. Gdyby znaleźli sposób, jak 
radzić sobie w ogóle bez rządu i nie ryzykować nadmiernego rozwoju bandytyzmu, to 
ani chwili by się nie wahali. Zresztą, i w takim ustroju tolerują zadziwiające 
bezhołowie. Na ich świecie nie wolno być ani biednym, ani zbyt powolnym. 

Luke nie zauważył cienia, który przebiegł przez oblicze dziewczyny, wyczuł 

jednak, że wzdrygnęła się ze wstrętem. 

- Gdy imperialni odeszli, Carratos też był prawie taki - powiedziała. - Poczuję się 

pewnie jak w domu. 

- A Fallanassi? 
- Co chcesz powiedzieć? 
- To wcale nie jest dla nich miejsce lepsze niż Teyr. Nie domyślasz się, czemu 

twoi właściwie tam polecieli? A nawet może zamieszkali? 

- Oni są tak moi, jak i twoi - mruknęła Akanah z lekkim uśmiechem. - Nie potrafię 

odpowiedzieć na twoje pytanie. Może w takim miejscu łatwiej jest zniknąć. 

- Możliwe, że tak właśnie było. 
- Nie zgadniemy - stwierdziła. - Statek czysty? 
- Niczego nie znalazłem. 
- No to ruszajmy. Wprost na Atzerri. 
- Nie twierdzę,  że nie można schować czegoś tak, że i ja nie znajdę - ostrzegł 

Luke. 

- Wiem. 
- No to zobaczmy, czy da się stąd wytyczyć prosty szlak - powiedział Luke, 

odwracając się do astrogatora. - Myślałem połączyć to wszystko w jedną linię. 

Skoczyli dwadzieścia minut później. Meldunek na temat „Leniwca” czekał wciąż 

cierpliwie na Coruscant. 

 
Im dłużej przebywali na pokładzie szperacza, tym statek wydawał się im 

mniejszy, zaś ostatnie tarcia jeszcze wzmocniły niemiłe wrażenie. Gdy tylko weszli w 
nadprzestrzeń, wrócili do sypiania na zmiany. 

Działało to głównie dlatego, że koja była wyposażona w całkiem efektywny 

system wygłuszania, zaś zasłona dzieliła wówczas statek na dwa światy, jeden dzienny, 
drugi nocny. Przez większość doby, niezależnie od tego, co komu akurat wypadło, tak 
Luke, jak i Akanah mogli cieszyć się iluzją przebywania w pojedynkę na statku. Dawali 
sobie zawsze dość czasu pomiędzy zmianami, by uniknąć typowego dla jednostek 
wojskowych zajmowania pryczy ciepłej jeszcze po poprzedniku. Niemniej Luke i tak 
zwykle wyczuwał lekką woń dziewczyny nawet na odwróconej poduszce. 

Skok na Atzerri należał do dłuższych. Przy pierwszej zmianie oboje nie mieli 

sobie zbyt wiele do powiedzenia. Ona garnęła się do snu, on zaś do poczytania poczty 
dyplomatycznej. Dopiero za drugim razem podjęli jakby bardziej uprzejmą, choć 
banalną rozmowę. 

Tarcza Kłamstw 

106

Przy trzeciej okazji oboje mieli na tyle dość samotności, by wdać się w 

konwersację, następnym zaś razem Luke poruszył temat, który od dłuższego czasu nie 
dawał mu spokoju. 

- Akanah, skoro przekazywanie treści napisu obcym narusza ślubowanie, to czemu 

mi powiedziałaś? 

- Bo uważam cię za jednego z nas - odparła z lekkim zdziwieniem. - Nie 

przeszedłeś treningu, nie jesteś adeptem, ale należysz do Fallanassich. 

- Czemu? Bo moja matka... 
- To raz, a dwa, że masz w sobie potencjał, który pozwolił ci związać się z Mocą. 
Luke wrócił na fotel pilota i zwinął się w nim bokiem. 
- Jak to się dzieje, że ktoś wstępuje do kręgu? 
- Sama ciekawość nie wystarczy. Tyle chyba rozumiesz. Niektórzy są do tego 

urodzeni, niektórym przychodzi to z czasem. Czy w twojej dziedzinie jest inaczej? 

- Masz na myśli,  że jedni z tym się rodzą, u innych zaś się ujawnia, gdy są już 

adeptami? 

- Czy tego i tak nie ma się we krwi? 
- Czasem na to wygląda. Niekiedy jednak można odnieść wrażenie,  że sprawa 

wymyka się spod kontroli, tak jakby Moc decydowała za adepta - powiedział Luke, 
obracając się i wspierając stopę na panelu. 

- Co chcesz przez to powiedzieć? 
- Pomyśl tylko, jak wygląda obecny powrót Jedi - powiedział Luke. - Imperium 

polowało na nas tak usilnie, aż wszystkich prawie wygubiło, zostało tylko paru 
ukrytych po samotniach, ale to nie oni nadają dzisiaj ton. Spotkałem takich studentów, 
którzy nigdy nie mieli rodzinnie nic wspólnego z Jedi, co więcej, reprezentują gatunki, 
które nigdy wcześniej nie pojawiły się w Zakonie. 

- Niektórzy z was mogą mieć w sobie żyłkę awanturnictwa - rzuciła nagle 

Akanah. - Pamiętam z Carratosa wiele żartów o tym, jak Imperator spędza noce. Jeśli 
Jedi sypia sam, czyni to zawsze z wyboru, jak ty. 

- Sugerujesz, że mógłbym pomóc ci wygrzać posłanie? - spytał Luke. - Wydawało 

mi się, że tego nie było w umowie. 

- Jasne że nie. Wcale tego nie oczekuję. 
- To czemu ruszasz temat? 
- Bo do dzisiaj Luke Skywalker mógłby mieć setkę dzieci. Nawet tysiąc. 
- Zwariowany pomysł. 
- Nie, zwykła prawda. Bohaterom i monarchom inne role pisane, a ty jesteś po 

trosze jednym i drugim. Chyba nie powiesz, że o tym nie wiesz? 

Luke zmarszczył czoło i odwrócił głowę. 
- Nie wiem, jak zostać ojcem jednego dziecka, a co dopiero tysiąca takich 

małych... 

- Nie musisz wcale wiedzieć. Starczy, że ich potencjalne matki tego oczekują. Dla 

nich byłby to wielki dar. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

107

- Dla mnie jakoś ważniejsze jest w tej materii to, czego sam oczekuję - mruknął 

Luke i skierował rozmowę z powrotem na bezpieczniejsze tory. - Wspomniałaś coś o 
moim honorowym uczestnictwie w kręgu... 

- Nie honorowym. O nowicjacie. 
- Niech będzie, że nowicjacie. Istnieje w waszej regule wyjątek dla takich, jak ja? 
- Każdy adept ma prawo do wyboru własnego osądu i obowiązek nauczania - 

powiedziała. - Ja swój wybór uczyniłam. 

- A reszta? - spytał Luke. - Spędziliśmy razem tyle godzin. Czemu nie zaczęłaś 

mnie uczyć? 

- Ależ zaczęłam. Prosiłam cię, byś zastanowił się, w co wierzysz, co właściwie 

wiesz. Aby wyjść poza to, należy najpierw otworzyć drzwi i temu służy nowicjat. Ale 
ty nie jesteś gotów myśleć o sobie znów jako o uczniu, jeszcze nie teraz. Zbyt daleko 
zaszedłeś, by łatwo wrócić do początków. 

- Nie - Luke pokręcił głową. - Jedi to zawsze poszukiwacz. Jedi zawsze się uczy. 

To Ciemna Strona napełnia obsesyjnym przekonaniem o własnej wszechwiedzy i 
pędem do działania. 

- Jednak w każdym dziele zabijania jest odrobina Ciemnej Strony - powiedziała 

powoli Akanah. - To forma oporu przeciwko uczeniu się, które proponuję. Część 
umysłu uznała już, że zna wszystkie odpowiedzi, i wzdraga się przed stawianiem czoła 
nowym pytaniom. 

Luke namyślał się chwilę, przesuwając palcami po obrąbku swojej tuniki. 
- Możesz mieć rację - stwierdził w końcu. - Spotkałem kiedyś Moc w chwili, gdy 

potrzebowałem władzy. Chciałem broni do ratowania przyjaciół, nie szukałem nauki. 
Planowałem wojnę z Imperium, a nie pokój we wszechświecie. Może zostało coś z tego 
w sposobie, w jaki postrzegam samego siebie. Będę musiał nad tym jeszcze pomyśleć. 

- I dobrze - mruknęła Akanah. - Takie słowa napawają nadzieją. A to już początek 

czegoś lepszego. 

Luke usiadł prosto i obrócił się ku dziewczynie. 
- Akanah, chcę, byś mnie uczyła - powiedział. - Chcę nauczyć się czytać wasze 

napisy. Pomogłaś mi już tak, bym sam jeden zobaczył. Możesz sprawić, abym 
dostrzegał je samodzielnie? 

- Tak. Ale to nie materiał na pierwszą lekcję. To przyjdzie później. 
- Nie sądzisz, że jest przynajmniej jeden ważny powód, aby zmienić program? 
- Jaki niby? 
- A taki, że na wszelki wypadek ja też powinienem to umieć. Jeśli zamierzamy 

podążyć wyznaczoną ci drogą ku kręgowi, wówczas odczytywanie zostawionych w 
Nurcie napisów ma kluczowe znaczenie. Ale tylko jedno z nas potrafi je dostrzec... 

- Ja żadnego nie przegapię - stwierdziła Akanah i potrząsnęła głową. - Ani nie 

przekręcę. 

- A jeśli coś nas rozdzieli? Powiedziałaś, że masz mnie za jednego z Fallanassich. 

Jeśli tak, to owe znaki przeznaczone są również i dla mnie. 

Tarcza Kłamstw 

108

- Taka zmiana w nauczaniu musi wynikać z czegoś więcej niż zwykła potrzeba 

chwili - odparła Akanah. - Przepraszam. Czas nie jest stosowny do spełniania 
podobnych próśb. 

Luke zmarszczył brwi. 
- Obawiasz się, że mógłbym się wymknąć i dokończyć podróż na własną rękę, bez 

ciebie? 

- Nie. Ale czy pozwoliłbyś, aby twój niecierpliwy uczeń dyktował ci kolejność i 

czas przekazywania nauk? Czy powierzyłbyś mu jakiś istotny sekret, potencjalnie cię 
kompromitujący, zanim nie zyskałbyś pewności,  że on zaakceptował to, co 
najistotniejsze dla pojmowania twojej osoby? 

- Czyli powinienem najpierw złożyć ślubowanie kręgowi? 
- Tak. Ale dopiero gdy będziesz gotów, a na razie nie jesteś. I tylko wiedziony 

prawą pobudką, a ta taka nie jest. 

- To jak miałbym w widomy sposób cię upewnić? Jak mogę okazać,  że jestem 

gotów? 

- Gdy wylądujemy na Atzerri, zostaw broń na statku - powiedziała. - To będzie 

znak. Dobry na początek. 

Luke wsparł  łokcie na kolanach, wcisnął pięść w otwartą drugą  dłoń i wbił 

spojrzenie w pokład. 

- To też będę musiał przemyśleć - powiedział w końcu i wstał. - Jeśli to zrobię, to 

muszę mieć po temu naprawdę istotny powód. Sama zapłata nauczycielowi za kolejną 
lekcję to za mało. 

Uśmiechnęła się ciepło. 
- Wiedziałam, że nie mylę się co do ciebie - powiedziała. - Gdy przyjdzie pora, 

krąg chętnie cię przyjmie. 

Skinął głową i zacisnął wargi. Przeszedł pomiędzy fotelami ku legowisku. Jednak 

jego twarz musiała zdradzić coś Akanah, dziewczyna bowiem także wstała. 

- Masz jakieś wątpliwości w kwestii mojej osoby, Luke? - zawołała za nim. 
Zatrzymał się z jedną nogą na stopniu koi i spojrzał do tyłu. 
- Paru rzeczy nie rozumiem, kilka mnie zastanawia - wyjaśnił. - Czy można to 

nazwać „wątpliwościami”? Nie wiem. 

- A ja wiem. Czemu po prostu mnie nie spytasz? Nie boję się twoich pytań. Może 

ty boisz się moich odpowiedzi? 

- Wątpliwe. 
- Albo boisz się urazić mnie swoją ciekawością. 
- Może. 
- Niełatwo mnie obrazić. Spytaj, o co chcesz, już teraz, a może łatwiej ci będzie 

zasnąć. 

Luke stanął oboma stopami na pokładzie i obrócił się ku dziewczynie. 
- Dobrze - powiedział. - Jak to się stało,  że kupiłaś ten statek? Czemu nie 

polecałaś na Lucazcca, skoro miałaś już na bilet? To musiało wynosić o wiele mniej niż 
cena tego statku. Mam wrażenie,  że mogłaś polecieć tam już wiele lat temu i nie 
rozumiem, czemu tego nie zrobiłaś. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

109

- O mało bym zrobiła. Sześć lat temu - powiedziała ze smutnym uśmiechem. - 

Rzeczywiście, miałam na bilet. Mogłam polecieć do Ialtry. Ledwo oparłam się pokusie. 

Luke skinął ręką. 
- I... 
- Gdybym to zrobiła, byłabym uwięziona na planecie. Dotarłabym na Lucazeca, 

owszem, ale znów jako nędzarz. Na Carratosie były przynajmniej ruchliwe porty i 
wiedziałam, jak i gdzie sobie dorobić. Widziałeś Lucazeca, to biedna planeta. Ani 
ukraść, ani się wżenić, a zapracować to już w ogóle. 

- Zatem czekałaś. 
- Tak naprawdę nie miałam wyboru - powiedziała Akanah. - Pojęłam, że muszę 

zadbać o coś więcej niż tylko bilet poza planetę. Muszę kupić sobie wolność od takiego 
życia. Nie mam nic prócz tego statku i jeszcze paru kredytów, ale ten statek to 
naprawdę wiele. Chociaż ze swojej perspektywy bohatera nie wiesz, ile to dla mnie 
znaczy. 

- Właśnie że rozumiem. Pamiętam czas uwięzienia na Tatooine. 
- Czy odpowiedziałam zatem na twoje pytanie? Rozumiesz już? 
Luke przytaknął. 
- Jeszcze tylko jedno. Gdy już kupiłaś ten statek, czemu najpierw poleciałaś do 

mnie? Czemu Coruscant, a nie Lucazec? 

- Bo gdy śniłam o powrocie do Ialtry, to ty zawsze tam byłeś - powiedziała 

łagodnie. - Zdumiewało mnie to, aż pojęłam znaczenie marzenia. Miałam zabrać cię ze 
sobą. Przywieść cię do kręgu. Bo tam jest twoje miejsce. 

Luke stwierdził prawie ze zdumieniem, ale też bez nieprzyjemności, że gotów jest 

uwierzyć w wyjaśnienia dziewczyny. Były proste i podbudowane szczerymi emocjami. 

Jednak z jakichś powodów wcale nie było mu łatwiej zasnąć. 

 

Tarcza Kłamstw 

110

R O Z D Z I A Ł  

- Mówi Port Kosmiczny Talos, Atzerri. 
Akanah zerknęła na Luke’a. 
- Mogę? - spytała. 
- Oczywiście - odrzekł, popierając to zachęcającym gestem i siadając wygodnie w 

fotelu pilota. 

- Talos, tutaj „Leniwiec” - powiedziała Akanah. - Ile liczycie za stanowisko 

poniżej dwudziestu metrów? 

- W jakiej walucie będziecie płacić? 
- Noworepublikańskie kredyty. 
- Dziewięćset za pierwsze dwa dni, w tym stawka za lądowanie i zaopatrzenie. Sto 

za każdy następny dzień. Jeśli jednak zostaniecie dłużej niż dziesięć dni, zaczniemy 
wam naliczać stawki długoterminowe od trzeciego dnia począwszy. 

- Talos, chyba macie mnie za chłopka - rzuciła Akanah. - Każecie płacić jak za 

zboże. 

- To oficjalne stawki z dnia pierwszego bieżącego miesiąca - odparł kontroler. - 

Dziewięćset za paliwo i resztę, sto za każdy dzień postoju. Ja nic nie kręcę, ja tu tylko 
pracuję. 

- Talos, pytałam o dwadzieścia metrów, nie dwieście. I tylko o wynajęcie, nie o 

kupno. Proszę zatem raz jeszcze, tym razem bez żartów. 

- Dziewięćset za obsługę, sto za każdy dzień - powtórzył kontroler. - Reflektujecie 

czy nie? Nie mamy zbyt wielu wolnych miejsc. 

- Naprawdę? Myślałam,  że wszystko świeci pustkami. W Skreece ląduje się za 

sześćset. Dają to samo i jeszcze pięć dni. 

- Skreeka to sami złodzieje - stwierdził kontroler. - Ich doki są najmniej 

bezpieczne na całym kontynencie. 

- Jednak będziecie musieli przekonać nas jakoś, byśmy tam nie lecieli - 

powiedziała Akanah. - Ostatecznie to, czego na mnie próbujecie, to rozbój w biały 
dzień. 

- Chwilę, „Leniwiec”. 
Nad ekranem zapaliło się żółte światełko. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

111

- Zobaczysz - mruknęła Akanah. - Wróci z lepszą propozycją i powie, że to 

pomysł jego przełożonego. Wszystko zależy od tego, na ile mocno chce nas 
powstrzymać od wizyty w Skreece. Cokolwiek jednak podsunie, to będzie i lak 
powyżej rzeczywistych stawek portu, bo przecież on też musi z tego coś mieć. 

- Nie wiedziałem, że masz aż takie obycie podróżne.  
Uśmiechnęła się. 
- Tyle czasu kręciłam się w pobliżu portów Carratosa, że w końcu nabrałam 

obycia. 

- A skąd wzięłaś stawki Skrzeki? 
- Och, z głowy. 
Żółte światełko zamigotało i zmieniło barwę na zieloną. 
- Mówi Talos. Sprawdziliśmy,  że to wasza pierwsza wizyta u nas, a mój 

przełożony nie chciałby, abyście dawali zarobić tym draniom ze Skreeki. Zgodził się na 
jednorazowy rabat uznaniowy, pięćset za lądowanie i zaopatrzenie, siedemdziesiąt pięć 
za dzień. To najlepsze, co mogę dla was znaleźć, na waszym miejscu bym się nie 
krzywił. Wierzcie, przy takiej stawce wcale na was nie zarabiamy. Możecie szukać, 
gdzie chcecie, jak znajdziecie coś za mniej, to na pewno z jakimiś dodatkowymi 
haczykami, żeby się opłaciło. 

- Proszę podziękować ode mnie przełożonemu - powiedziała Akanah. - 

Przyjmujemy. 

- Słuszna decyzja - odparł kontroler. - Jak tylko prześlecie mi autoryzację, zaraz 

damy wam wiązkę prowadzącą. 

Wskaźnik zapłonął czerwienią i zgasł. Akanah spojrzała na Luke’a. 
- I proszę, kochanie - uśmiechnęła się słodko. - Mamy rezerwację. 
 
Dok 13A przypominał Luke’owi pomniejszoną wersją tego, co widział, gdy 

pierwszy raz zobaczył „Sokoła Millenium” w Mos Eisley. Podobny był projekt, 
urządzenia tak samo przestarzałe: ręcznie podłączane kable i przewody, brak robotów 
wśród obsługi, mechaniczne zamki i żadnej osłony pogodowej. 

- Nie do wiary, że dałam im za to aż pięćset - powiedziała Akanah z 

obrzydzeniem, unosząc ręce nad głowę. - Stuletni staroć. Przepłaciłam tak ze 
dwadzieścia razy. 

- A i tak dzięki sezonowej obniżce - dodał Luke, podłączając do jachtu ostami 

przewód paliwowy. - Trudno oczekiwać luksusów. 

- Albo uczciwości. Dobra, przepłaciliśmy tak gdzieś o połowę, ale mam nadzieję, 

że chociaż oni się ubawili tym żartem. 

- Nieważne - powiedział Luke. - I tak starczy. Sprawdzimy zapasy na statku? 

Może mają tu stary typ racji żywnościowych, żeby pasowały do modułu „Leniwca”? 

- Sam się tym zajmij - stwierdziła Akanah, narzucając torbę na ramię. - Ja muszę 

iść. 

Luke wyłonił się spod „skrzydła” szperacza.  
- Że jak? 
- Tym muszę się zająć sama. 

Tarcza Kłamstw 

112

- Czemu? 
- Jeśli Fallanassai tu są, to powinnam sama ich spotkać. Jeśli wezmę i ciebie, to się 

nie ujawnią. Nie postrzegają ciebie tak jak ja. Dla nich jesteś jeszcze tylko obcym. 

- A co ja mam robić w tym czasie? 
- Możesz tu zostać. Jak ich znajdę, to po ciebie wrócę. Przecież wiesz. Jeśli nie 

znajdę, to też wrócę. 

- A gdybym nie zechciał tu zostać? 
- To idź zwiedzić miasto. Pochodź tobie tu czy tam, jak wola i ochota. Jeśli nie 

zastanę cię po powrocie, to poczekam - powiedziała Akanah. - Proszę cię tylko, byś za 
mną nie szedł. Mógłbyś wszystko zepsuć. 

- Wcale mi się to nie podoba - powiedział Luke. - Czemu nie możemy iść razem, 

jak wcześniej na Lucazecu czy na Teyr? 

- Bo tam wiedziałam, że krąg opuścił Lucazeca, a Noriki nie było już na Teyr. Nie 

wiem jednak jeszcze, jak z Atzerri. 

- Nie sądziłem, że moje towarzystwo może być dla ciebie kłopotliwe. 
- A jednak. Zrozum, jeżeli wyjdziesz stąd, to jako Li Stonn, tak? 
- Owszem. 
- Skoro ja mogłam przeniknąć tę iluzję, to inni też mogą. Jeśli zobaczą nas razem 

lub jeśli będziesz za mną szedł, to pomyślą,  że próbujesz ich oszukać, uznają cię za 
zagrożenie. Poczekają na chwilę, aż  będę sama, żeby do mnie podejść. Jeśli jednak 
rozpoznają ciebie, to nie wiem, co zrobią. Mogą ukryć się przede mną na dobre w 
obawie, że zostałam przekabacona. Mogą nawet opuścić Atzerri. Muszę iść sama. 

Luke zamyślił się  głęboko. Wszystko, co usłyszał, miało ręce i nogi, ale jakoś 

zupełnie nie pasowało mu do całokształtu. 

- Niechętny jestem rozdzielaniu się. Szczególnie tutaj. 
- Wciąż uważasz,  że potrzebuję ochrony? - spytała. - Przez większość  życia 

mieszkałam w takich właśnie, podejrzanych miejscach. Znam ich mieszkańców: 
rabusiów, sutenerów, handlarzy prochów, szantażystów i nawet takich dewiantów, 
którzy lubują się jedynie w dręczeniu. Kilka razy oberwałam, ale nauczyłam się i 
przeżyłam. Nabrałam siły i sprytu, i sama umiem się o siebie troszczyć. Nic mi nie 
będzie, Luke. 

- Dobra - mruknął Luke, poddając się. - Ale chciałbym chociaż wiedzieć, gdzie 

idziesz. To na wypadek, gdybyś nie wróciła, gdyby zdarzyło się coś nieprzewidzianego. 
Gorszego niż zwykła przygoda w podejrzanej dzielnicy. 

- Na to zgoda - odparła Akanah. - Ale daj mi dość czasu, bym się ze wszystkim 

uporała. Obiecaj, że nie zaczniesz mnie szukać, aż... nie miną trzy dni bez znaku życia 
ode mnie. 

Luke spojrzał na nią z niedowierzaniem. 
- Trzy dni? To dość, by wywieźć cię do Hegemonii Tionu. 
Roześmiała się. 
- Ostatni mężczyzna, który próbował mnie porwać, nie zdołał przetransportować 

mnie dalej, jak na koniec alei - powiedziała. - Trzy minuty później wiedział już, jak 
poważny błąd popełnił. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

113

- Niech tam. Ale wciąż nie pojmuję, po co ci aż trzy dni. 
- Aż trzech nie potrzebuję, dlatego właśnie jakby co, to wtedy powinieneś zacząć 

mnie szukać. Udaję się do dzielnicy Pemblehov, na północ od parku. 

- I to wszystko, co powiesz? 
- Tyle mogę powiedzieć. Do widzenia, Luke. Wrócę, jak tylko się da. 
 
Po wyjściu Akanah Luke poświęcił nieco czasu na sprawdzenie, co kryje się za 

wszystkimi drzwiami stanowiska parkingowego. 

Prysznic i toaleta domagały się gwałtownie sprzątania, dostępnego niewątpliwie 

za następne pięćdziesiąt kredytów, niemniej wizja skorzystania z prawdziwej kąpieli 
bez ograniczenia wody była zbyt kusząca. Luke szybko zrobił dopłatę i zamknął za 
sobą drzwi, by zająć się wspomaganym automatycznie pucowaniem i szorowaniem. 

Potem spróbował przeszukać gruntownie schowek ze statkowymi zapasami. Ku 

swemu zdumieniu znalazł dwie porcje w opakowaniach typu K-18, obie przedatowane, 
ale nie aż tak bardzo. Umieścił starszą w module spożywczym i spróbował. Wypadło 
pozytywnie, drugą upchnął więc w magazynku pod podłogą. Wiedział,  że służby 
portowe znów policzą coś sobie za zwrot tylko jednego pustego opakowania, ale to go 
nie zniechęciło.  

Załatwiwszy jedno, Luke zajął się majsterkowaniem.  
Terminal kontroli systemów oferował całą serię uzupełnień i unowocześnień 

awioniki, razem zresztą z niszczarką kart tuż obok. Większość tego, czym dysponował 
szperacz była mocno przestarzała, toteż Luke szybko znalazł z pół tuzina możliwych 
modyfikacji i zamontował je na „Leniwcu”. Wszystkie programy okazały się wolne od 
wirusów, co było zdumiewające zważywszy  źródła. Jednak nowa wersja nawigatora 
wykryła,  że Luke majstrował przy transponderze identyfikacyjnym, konieczne więc 
okazało się przywrócenie poprzedniej, błogo nieświadomej wersji programu. 

Koniec końców uporał się ze wszystkim, co mógł wykonać w tych warunkach, 

czyli zamiast stołu korzystając co najwyżej z ławy lub zgoła z płyty podłoża, na której 
łatwo mogło się coś drobnego zagubić. Potem wykorzystał odrobinę otwartej 
przestrzeni stanowiska dla odrobienia pierwszych od opuszczenia Coruscant ćwiczeń 
Jedi. Popracował też trochę mieczem świetlnym. Cierpliwie przeszedł cały cykl 
treningowy, dzięki czemu odzyskał spokój i jasność umysłu. 

Stan ten był odbiciem mądrości prostego stwierdzenia: „Nie ma emocji, jest tylko 

spokój. Nie ma ignorancji, jest tylko wiedza. Nie ma namiętności, jest tylko 
wyciszenie. Nie ma śmierci, jest tylko Moc”. Spokój, wiedza i wyciszenie były tym, co 
płynęło z poddania się Mocy i połączenia ze wszystkim, co Moc reprezentowała. 

Pozostanie w tym było zawsze rodzajem wyzwania. W izolacji Dagobah czy 

Pustkowi Jundlandzkich lub pustelni na lodowym brzegu doświadczony Jedi potrafił 
tkwić w podobnym stanie ducha praktycznie w nieskończoność. 

Wszelako nie można było zapominać o chaosie rzeczywistego świata. Wraz z 

powrotem jego poczucia, wracała też własna wola. Poddanie Mocy ulegało zaburzeniu, 
związek słabł, aż najprostsze emocje, popędy rozmywały ostatecznie wyważony 

Tarcza Kłamstw 

114

spokój. Nawet najwięksi mistrzowie musieli ćwiczyć regularnie, by nie utracić tych 
zdolności, które już posiedli. 

Ćwiczenia obejmowały tak ciało, jak i ducha, prysznic zaś na tyle rozgrzał 

mięśnie,  że ich pobolewanie wyraźnie dało Luke’owi do zrozumienia, iż trochę zbyt 
długo ich nie używał. Przez dłuższy czas stał w miejscu, gdzie zbiegało się sześć 
strumieni wody i oddawał się przy tym masażu kolejnej medytacji. 

Gdy wyszedł w końcu z kabiny i znów się ubrał, sprawdził czas, ciekaw, ile 

godzin minęło właściwie od wyjścia Akanah.  

Dopiero sześć. 
Stojąc przy dziobie szperacza, rozejrzał się po stanowisku. Teraz, gdy wyobraził 

sobie, że będzie musiał spędzić tu kilka dni, wydawało się dziwnie małe. 

Luke narzucił płaszcz z kapturem, zamknął statek, potem i samo stanowisko, przy 

czym upchnął w zamku szpilkę w taki sposób, żeby tylko on sam mógł go potem 
otworzyć, i ruszył w noc. Gdy spojrzał na rysujące się poza portem światła Talos, jego 
ręka odruchowo podążyła tam, gdzie zwykle wisiał miecz. Palce natrafiły tylko na 
powietrze. Po chwili zaskoczenia Luke wszystko sobie przypomniał, przywołał na 
twarz maskę Li Stonna i poszedł dalej. 

 
Jest rzeczą powszechnie znaną i często z ironią wspominaną,  że na świecie 

Wolnych Kupców najmniej ze wszystkiego jest wolności. Chodzenie i oddychanie nie 
były tu obłożone opłatą podobno jedynie dlatego, że Koalicja Kupców nie wymyśliła 
jeszcze skutecznego sposobu egzekwowania stosownej należności od opornych. 

Niemniej wejście do Talos kosztowało dwadzieścia kredytów. Już u granic portu 

zaczynał się ruch, jak zwykle zresztą na planetach Wolnych Kupców. Na Atzerri kupić 
można było dosłownie wszystko, wszystkiego sobie zażyczyć, i to w promieniu ledwie 
pięciuset metrów od którejkolwiek z trzech bram portu. Wszyscy co więksi kupcy 
fundowali tu sobie przynajmniej pokaźną witrynę. Całe szeregi gablot jaśniały wzdłuż 
zatłoczonych szerokich bulwarów wiodących do placówek wynajmu transportu i 
podjazdów taksówek. 

W małych sklepikach było głośno i natarczywie. Ekrany nad wejściami 

zachwalały towary do wtóru z drzwiowymi szczekaczkami. Obyci kupujący ignorowali 
i jedno, i drugie. W każdym sklepiku proponowano także rabaty oraz darmowy 
transport do właściwego magazynu. Niektórzy wystawiali nawet małe armie robotów, 
które składały przechodzącym propozycje nie do odrzucenia. 

Jedynym zadaniem Placu Kupieckiego było zanęcenie jak największej liczby 

nowo przybyłych, którzy zieloni jak szczypiorek na wiosnę dalecy byli jeszcze od 
obycia. Gdy udało się już jakiegoś chwycić na wędkę, można było przekazać go zawsze 
komuś zaprzyjaźnionemu ze związku kupieckiego, która to współpraca miała na Atzerri 
bogatą i długą tradycję. Ostatecznie Wolni Kupcy niczego nie cierpieli tak bardzo, jak 
widoku klienta nabywającego cokolwiek z własnej, nieprzymuszonej woli lub idącego 
do konkurencji. 

Luke oparł się ofertom, chociaż nie potrafił opanować tak zdumienia, jak i 

przerażenia. Ostatnim razem, gdy odwiedził podobny świat, próbował kupować broń 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

115
dla Rebelii i nie miał czasu włóczyć się po dzielnicach handlowych. Tutaj, chociaż 
zainteresowało go tylko kilka propozycji, ciekawość narastała zwolna poza zdrowe 
granice. 

Naganiacze zapewniali, że mogą uraczyć go sekretami religijnymi, politycznymi i 

technicznymi. Otwarcie obiecywali dostęp do zakazanych form rozpusty z dziesięciu 
tysięcy  światów. Inni zachwalali różne formy doświadczeń, by tak rzec, osobistych. 
Reklamowali też objęte oficjalnie embargiem technologie oraz pirackie kopie znanych 
wyrobów. Księgarze wystawiali wszelką pulpę rozrywkową na dowolnym żądanym 
nośniku i nikt oczywiście nie troszczył się o prawa ani autora, ani producenta. 

Wprawdzie Luke wiedział z grubsza, na co trafi, ale i tak nie zdołał się oprzeć 

pokusie zachwalanej jako Archiwum Galaktyczne. Wziął z obudowy szczekaczki 
tabliczkę kredytową, potem wszedł do sklepiku. 

- Witamy! Witamy w Archiwach Galaktycznych, miejscu, gdzie znajdziesz 

wszystko, co warto wiedzieć - odezwał się naganiacz z szerokim, ale jakoś dziwnie 
przymilnym uśmiechem. - Czego tylko pan chce, albo tu już mamy, albo znajdziemy 
dla pana, i to za darmo. Jak pan się nazywa? 

- Li Stonn. 
- Panie Li Stonn, wybór tych drzwi to jeden z najlepszych pomysłów, na jaki 

wpadł pan w życiu. Gdy pan wyjdzie, to z pewnością zadowolony. Czy coś może 
interesuje pana szczególnie? Proszę pytać śmiało... 

Luke wskazał w górę. 
- Dodał pan tę informację ledwie kilka chwil temu. Coś o zaginionych sekretach 

Jedi... 

- Och, wspaniały wybór, naprawdę trafny. Zgadza się, dodaliśmy dopiero co to 

hasło do naszego katalogu, a już mamy bestseller. Absolutnie autentyczny materiał, 
odpowiedzi na wszystkie pytania, które drążą nas na temat tych tajemnych władców 
galaktyki. - Naganiacz wcisnął Luke’owi w dłoń  błękitną tabliczkę tych samych 
rozmiarów, co kredytowa. - Z powodów bezpieczeństwa wszystkie co cenniejsze nasze 
dokumenty są dostępne jedynie w naszych archiwach centralnych. Da pan tylko te 
tabliczki tamtejszemu przedstawicielowi. Czy reflektuje pan na darmowe 
podwiezienie? 

 
Podwójny ekran z tyłu pojazdu zapoznał Luke’a ze sporą dawką reklam 

Archiwów Galaktycznych, i to takich przykrojonych dokładnie na potrzeby jego 
zamówienia poczynionego w sklepiku naganiacza. 

Znalazł tam wzmianki o Regułach władzy imperatora Palpatine’a, prywatne 

wydanie dla imperialnych moffów; księgę Sith z opisami rytuałów; księgę praw 
H’kiga; opis tajników tworzenia zespołu umysłów typu Bilar. Przy zamówieniu co 
najmniej trzech obiecywano specjalną zniżkę. Większość dokumentów była 
niewątpliwymi fałszywkami i żaden nie skusił Luke’a ponad zastanowienie, jak oni to 
podrobili? 

Gdy dotarł do centralnej placówki, negocjacje nad ceną zakupu trwały prawie 

godzinę i obejmowały dwie próby wyjścia z pustymi rękami i jedną obietnicę powrotu 

Tarcza Kłamstw 

116

z przyjaciółmi. Ostatecznie stanęło na dziewięciuset kredytach miast dwóch tysięcy. W 
zamian otrzymał kieszonkowy minikomp ze stosownym plikiem. 

Do tego czasu jednak późna noc zapadła już nad Talos i ustał ruch w dzielnicy 

handlowej. Chodniki i trasy przelotowe były niemal puste. Luke ruszył na zachód, ku 
widocznej z daleka jasnej łunie świateł. Dwakroć poczuł, że ktoś obserwuje go z cienia, 
jednak słabe umysły niedoszłych napastników dały się  łatwo zniechęcić sugestią 
wątpliwych profitów. Wycofali się, by czekać na łatwiejszą zdobycz. 

Łuna była elementem dzielnicy rozrywek. Jeszcze zanim do niej dotarł, mógł 

przekonać się,  że czego jak czego, ale rozrywek tu rzeczywiście nie brakuje. Przy 
wejściu trzeba było oczywiście zapłacić swoje. Chodniki wypełniali rozweseleni 
goście, wszędzie słyszało się  głośne rozmowy, śmiechy i muzykę dobiegającą z 
tuzinów kasyn, barów i klubów. 

Li Stonn przemierzał ulice w poszukiwaniu nieco spokojniejszego miejsca, by 

przysiąść tam i poczytać o Tajnikach władzy Jedi. Po drodze jednak nasłuchiwał, 
obserwował i próbował pojąć, co właściwie przyciąga tu aż takie tłumy i czemu 
wszyscy wyglądają na szampańsko rozbawionych. Jemu, który przeszedł nietuzinkowe 
szkolenie, obietnice widoczne na witrynach klubów i barów wydawały się jakoś mało 
interesujące, wręcz prostackie. 

„Zostań na jedną noc piratem na Terytorium Tawntoom!” 
„Zagraj w »piątkę« tam, gdzie ją wynaleziono! Co pięć minut nowe gry! 

Dziewięćdziesiąt procent szans!” 

„Śmiertelne dojmujące przeżycia! Dojdź do granic z Mistrzem Tortur. 

Ubezpieczenie na milion kredytów!” 

„Wojenko, wojenko! Dowolna broń, dowolne cele! Symulator bojowy najnowszej 

generacji!” 

„Córy Empatii zawsze odgadną twoje pragnienia! Co tylko zechcesz!” 
„Arena elektryczna! Dziś piłka pod napięciem! Superładunek!” 
Li Stonn nie był zainteresowany tymi ofertami ani trochę bardziej niż Luke, 

niemniej nigdzie nie znalazł miejsca, by usiąść przed lokalem. Nie było nawet żadnych 
ławek czy podcieni. Nic nie chroniło przed tłumem i naganiaczami. Administratorzy 
dzielnicy sprytnie zdecydowali, że jeśli gość zapragnie odpoczynku, to niech gdzieś 
wejdzie. Tam zapłaci ze sto za drinka, jedzenie i inne usługi. 

Wobec takiej perspektywy Luke postanowił opuścić te Zmysłowe Rozkosze i 

wrócić do doków. Może i Akanah już wróciła, pomyślał, a nawet jeśli nie, to 
przynajmniej będzie mógł poczytać w ciszy. 

Skręciwszy ku bramom trafił jednak w zaułek, gdzie jego wzrok przykuł jasno 

oświetlony fronton klubu barowego zwanego Salą Tronową Jabby. „Przedstawienia co 
wieczór, sam Max Rebo Band, głosił przesuwający się napis. Zajrzyj do kwater 
gościnnych Jabby, poznaj niewolnice rozkoszy. Zmierz się z potężnym rankorem w 
studni śmierci...” 

Wiedziony czystą ciekawością Luke stanął w kolejce i bez ociągania zapłacił za 

wstęp i kartę członkowską. Wewnątrz półkolistymi schodami dotarł do zdumiewająco 
wiernej kopii sali tronowej Jabby na Tatooine. Pomieszczenie rozciągnięto wprawdzie 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

117
nieco, by pomieścić więcej stolików przed podium dla zespołu i wokół lochu rankora, 
wszelako wystrój, a także ogólna atmosfera, były niemal identyczne. 

- Zupełnie jak w Muzeum Pałacowym - powiedział Li Stonn do wysokiego i 

elegancko ubranego Twi’leka kręcącego się u stóp schodów. 

- Obawiam się tylko, że mój pan Jabba wyjechał gdzieś w interesach - oznajmił 

tamten, spoglądając na puste podium. Do złudzenia przypominał Biba Fortunę. - Ale i 
tak wydam małe przyjęcie pod jego nieobecność i mam nadzieję,  że będziecie się 
dobrze bawić. - Jego naroślą z tyłu głowy poruszyły się sygnalizująco i jedna ze skąpo 
odzianych tancerek natychmiast podbiegła. 

- Tak, lordzie Fortuna - powiedziała. 
- Oola, to jest mój przyjaciel - rzucił majordomus. - Zajmij się nim. Poszukaj mu 

miejsca przy najlepszym stoliku. 

Ta sama fikcja królowała też wszędzie indziej. Zespołowi przewodził na 

klawiszach Ortolanin, pod podłogą ryczał rankor, małpia kowakiańska jaszczurka 
plątała się po sali, podkradając jedzenie i pyskując na kogo popadło, we wnęce czerniał 
nawet zatopiony w karbonicie posąg Hana Solo. Tyle że schowana za załomem 
korytarza kuchnia dostarczała wszystkiego, czego podniebienie zapragnęło, a w karcie 
widniała informacja, że za odpowiednią opłatą można skorzystać z innych usług 
oferowanych na górze, na dole zaś czekały lochy Jabby. 

Wszystko bez smaku i mocno na siłę, może z wyjątkiem muzyki, która była 

całkiem do przyjęcia, oraz pieczonego nerfa, który pachniał smakowicie. Ponadto 
klientela była tu znacznie bardziej wyciszona niż ten tłum na chodnikach. Li Stonn 
zamówił drinka, zgodził się też, by kelner wyciął mu kawał nerfa. Skorzystania z 
innych propozycji odmówił z uprzejmym uśmiechem i zajął się odkrywaniem Tajników 
Jedi

Niebawem po otrzymaniu dania Luke wychwycił znajome imię rzucone przy 

sąsiednim stoliku: Leia. Spojrzał ku podium sądząc,  że może nadszedł czas na taniec 
niewolnicy o wyglądzie jego siostry, jednak zespół miał akurat przerwę, a podium nad 
lochem rankora świeciło pustkami. 

Luke wytężył uwagę i poszukał głosu, który nadawał ton rozmowie. 
- To doprowadzi do wojny - mówiła kobieta. - I bardzo dobrze. Republika ma 

święte prawo ukarać Yevethów za to, co zrobili. 

- Ależ to nonsens - odparł jej towarzysz, smukły Lafranin. - To jakby wejść do 

czyjegoś domu, by przerwać kłótnię domowników. Całkiem niestosowny gest. 

- Nie chodzi o kłótnię. To było morderstwo. 
- Ale to, wciąż ich sprawa, nie nasza. 
- Nie można przecież pozwolić, by mordowanie uszło im na sucho. 
- A co to za różnica, jeśli i tak miało miejsce poza naszymi granicami? Jak 

będziemy pilnować porządku w całej galaktyce, to zawsze wyjdzie z tego jakaś wojna. 
Organa Solo powinna wreszcie dorosnąć i przyjąć do wiadomości, że wszechświat nie 
jest miejscem jak z bajki. 

- Jesteś bez serca - powiedziała kobieta. - To tak, jakbyś  słysząc krzyki w 

sąsiedztwie, zaczął narzekać, że przeszkadzają ci spać. 

Tarcza Kłamstw 

118

- Jesteśmy odpowiedzialni tylko za naszą własną ochronę. Naszą i tylko naszą - 

powiedział Lafranin, wzruszając ramionami. - Nic nie każe nam gnać do sektora Farlax 
i brać się za wojowanie w cudzej sprawie. Jeśli choć jeden pilot Floty przy tym zginie, 
wówczas księżniczka powinna stanąć przed sądem. Za morderstwo i zdradę. 

Ten chłodny akcent zakończył rozmowę. Kobieta wyszła z klubu sama, niedługo 

potem i Lafranin zniknął na schodach wiodących do pokoi gościnnych. Luke zajął się 
na powrót jedzeniem. 

Jednak gdy Oola zjawiła się z drugim, niezamawianym drinkiem, Li Stonn spytał, 

czy nie sprawiłby nikomu kłopotu, gdyby poprosił o najświeższy serwis informacyjny 
dotyczący sektora Farlax. Uśmiechnęła się, jakby zadał  głupie ze szczętem pytanie, i 
wróciła, zanim jeszcze dojadł nerfa. Koszt tej usługi doprano mu do rachunku wraz z 
dodatkowym drinkiem. 

Niebawem na podium pojawił się holograficzny Jabba, co było sygnałem do 

rozpoczęcia starannie opracowanego przedstawienia, w którym udział miał wziąć nie 
tylko „Bib Fortuna”, ale także tancerki, dodatkowi aktorzy, a nawet sama publiczność. 
Luke uznał,  że to dobra pora, aby wyjść. Upewnił się w tym, gdy wdrapując się do 
drzwi napotkał łowcę Boushha schodzącego z niezbyt przekonywającym Chewbaccą na 
arkanie. 

- Nie brakuje wam przypadkiem Wookiech? - mruknął pod nosem, gdy go mijali. 
Stanowisko w dokach było wciąż zamknięte, szperacza nikt nie ruszał, Akanah nie 

wróciła. Nie było też żadnego znaku, by przyszła i znowu poszła. Luke sprawdził czas: 
minęło dopiero szesnaście godzin. 

„Gdzie jesteś, pomyślał. Co robisz tak długo? Masz tak mało pieniędzy, o żadne 

mnie nie poprosiłaś, a tutaj bez nich ani rusz...” Powstrzymał jednak odruch, by wziąć 
miecz świetlny i ruszyć ku Pemblehov. Wszedł na pokład „Leniwca”, usadowił się w 
fotelu z czytnikiem i dwoma kosztownymi dyskietkami. Nim minął  środek nocy, 
zapoznał się tak z absurdalnymi opowieściami na temat Jedi, jak i niepokojącymi 
nowinami o nadchodzącej wojnie. Miał nadzieję, że cokolwiek robią i gdziekolwiek są, 
ani Akanah, ani Leia w tej akurat chwili nie potrzebują jego pomocy. 

 
Akanah stanęła przed domem oznaczonym jako Atrium 41 i spojrzała z 

niesmakiem na budowlę. 

Nawet w rozmazującym kształty, szarawym świetle poranka, piętnastopoziomowa 

wieża wyglądała na siedzibę osób zostawiających cały swój ruchomy dobytek w 
kasynach. W wygaszonej tablicy z nazwą brakowało co drugiej litery, w łukowatym 
wejściu zaś ktoś metalowymi drągami podparł drzwi w pozycji uchylonej. Do tego 
dochodził jeszcze nieprzyjemny zapach przypominający woń rozgrzanego kamienia. 

Aby dotrzeć do tego miejsca, Akanah musiała odwiedzić z tuzin podejrzanych 

klubów, sklepików i nocnych lokali w zewnętrznym kręgu dzielnic Talos, w tym Nowy 
Rynek (tak a nie inaczej optymistycznie nazwany), pełne dziwnych indywiduów 
Pemblehov i nieco zdziczałe Legowisko Demona. Jak mogła, tak kupowała i 
sprzedawała informacje, całe kilometry schodziła na zmęczonych nogach, odparła trzy 
ataki i odrzuciła ze dwadzieścia propozycji a wszystko bez rozlewu krwi, aż zdobyła 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

119
sympatię szefa pewnej ulicznej bandy, który dał jej schronienie, niczego w zamian nie 
oczekując. 

Teraz stała przed celem swej wędrówki, ocierała rękaw płaszcza z przylepionego 

gdzieś pod drodze brudu i próbowała nie dać się rozczarowaniu. Pomyślała nawet, że 
może ostatni informator skłamał. Wolałaby już wyjść na naiwną, niż stawić czoło takiej 
prawdzie. Ostatecznie właśnie nadzieja, że to jednak pomyłka, skłoniła ją do wejścia 
przez łukowatą bramę. 

Atrium ledwo zasługiwało na tę nazwę. Miało tylko cztery metry szerokości, z 

dziesięć  długości, u góry świetlik. Na każdym piętrze wystawały okolone pogiętymi 
kratami balkony, połączone wyjściami awaryjnymi. Utrzymane w tym samym co 
kratownice stylu trójkątne drzwi wiodły do mieszkań, czterech na każdym poziomie. 
Akanah beż przeszkód dotarła na drugie piętro, gdzie wyrósł przed nią szarofutry Gotal 
w czarnej tunice oficera imperialnej marynarki. Strój był w jednym miejscu przepalony 
blasterem, u przemytniczego pasa zwisał wibronóż. 

- Fajna zdobycz - powiedziała Akanah. - To był wiceadmirał, nie? Sam go 

załatwiłeś? 

- Czego szukasz? - warknął w odpowiedzi Gotal.  
- Mieszka tu może Joreb Goss? 
- Kto pyta? 
- Jestem Akanah. 
- Kto cię przysłał? 
- Jestem tu z własnej woli, we własnej sprawie, szukam Joreba Gossa. 
- Pan Joreb jest tu właścicielem. Na tyle szczodrym, że pozwala swym 

przyjaciołom i sługom korzystać ze swych dóbr. Masz być jedną z jego dziewczyn? 

- Tak. Właśnie. 
- Wcześnie przyszłaś - powiedział Gotal. - Nie przeszkadza się o tej porze panu. 

Poczekaj z innymi w salonie. 

- Nie przyszłam na poranną audiencję - zaprotestowała nieco zniecierpliwiona 

Akanah. Musnęła poprzez Nurt receptory na spiczastej głowie Gotala w nadziei, że 
nieco go tym udobrucha. - Zaprowadź mnie do niego, proszę. 

- Gdy nasz pan wstanie, powiem mu, że przyszła kobieta imieniem Akanah i chce 

się z nim widzieć w swojej sprawie - odparł strażnik. - Sam zdecyduje, na ile to dla 
niego istotne. - Gotal wskazał na drzwi na tym samym piętrze, tylko po przeciwnej 
stronie. - Tam poczekaj. 

 
Joreb Goss wyglądał na lubiącego rządzić megalomana. Wysoki i wymuskany, z 

błękitnymi w oczami w pomarszczonej, pozbawionej wyrazu twarzy, mimo wieku 
wydawał się przystojny. Długie i gęste siwe włosy czesał w zwisający aż do pośladków 
ogon. 

Jego kombinezon pilota był jednak tylko tanią atrapą, czarne buty 

niedoczyszczone, a uśmiech fałszywy. Czujne oczy zmierzyły najpierw Akanah, 
dopiero potem poszukały jej spojrzenia. 

- To ty jesteś tym gościem - powiedział. 

Tarcza Kłamstw 

120

- Nie - odparła Akanah, stając prosto. - Jestem twoją córką.  
Joreb otworzył szeroko oczy, ale nic nie powiedział. Założył jedną zaciśniętą w 

pięść dłoń za plecy i okrążył powoli dziewczynę. 

- Moją córką - mruknął. - Kto jest twoją matką? 
- Moja matka to Isela Talsava Norand. Już nie żyje.  
Zakończywszy okrążenie, Joreb stanął przed Akanah twarzą w twarz i pochylił się 

nieco. 

- Nie słyszałem o niej. I czego chcesz, córko Iseli? 
- Abyś mi nie kłamał - powiedziała Akanah. - Dobrze znałeś moją matkę, zaraz ci 

to przypomnę. Spotkałeś  ją na Praidaw, żyłeś z nią na Gavens, gdzie miała dom w 
Torlas. Tam się urodziłam. Przeprowadziłeś się z nami na Lucazeca, ale nim minął rok, 
zostawiłeś nas tam. 

- Mówisz o sprawach, których moje wspomnienia nie sięgają - stwierdził Joreb. - 

Jak mam przekonać się o ich prawdziwości? 

- Co sugerujesz? - spytała gniewnie Akanah. - To ja byłam wtedy dzieckiem, a nie 

ty. O tobie musiałam dowiadywać się od matki. 

- Ja tej historii nie słyszałem - powiedział Joreb. - Może mi ją opowiesz? 
- Tak daleko dotarłam, by cię odnaleźć - stwierdziła cicho dziewczyna. - Jak 

możesz traktować mnie tak... 

- Nie jesteś szpetna, a w twoich oczach odnajduje, coś znajomego - przyznał 

Joreb. - Ale widzisz, z latami rozwinęła mi się  słabość do błękitnej rokny - dodał 
przepraszającym tonem. - Wiesz, co to znaczy? 

- To śmiertelna trucizna - powiedziała Akanah. - Z nadrzewnego grzyba, który 

rośnie na Endorze. 

Joreb wysunął rękę i pogroził jej palcem. 
- Tak, masz rację, na Endorze. Sam o tym zapomniałem. Ale tak naprawdę, to 

rokna nie jest aż tak trująca, jak niektórzy sądzą. Małe dawki wprawiają w bardzo miły 
stan, który pomnaża doznawanie wszystkich innych przyjemności przez całe godziny. 
Nieopisywalne uczucie. Kto nie spróbuje, ten nigdy się nie dowie. Chętnie pomogę ci 
przy pierwszym... 

- Nie, dziękuję - ucięła Akanah. - A co to ma wspólnego z twoją pamięcią? 
Joreb jakby zgubił wątek. 
- Co... Aha. Jak mówiłem, stosowne dawki, mikrogram, nie więcej, śmiertelne nie 

są. Niemniej swoją cenę i tak trzeba zapłacić. 

- Cenę? 
Joreb dwoma palcami lewej dłoni dotknął swego ciemienia.  
- Nie pamiętam niczego, co zdarzyło się wcześniej niż rok temu. Wszystko jest dla 

mnie nowe. Nie, nie żałuję, sam wybrałem życie w czasie teraźniejszym miast nurzania 
się w martwej przeszłości. 

Akanah nie kryła przerażenia. 
- Jak mogłeś uczynić taki wybór?  
Joreb uśmiechnął się wolna. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

121

- To niewyobrażalnie cudowna alternatywa - powiedział. - Sama możesz się 

przekonać. 

- Nie - odparła zdecydowanie. 
Joreb wzruszył ramionami. 
- Zdumiewasz mnie taką postawą nie mniej, niż ja zapewne zadziwiam ciebie. 

Naprawdę masz jakieś wspomnienia aż tak cenne? Ja nie miałem czego żałować. 

- Właśnie wspomnienia mnie tu przywiodły - stwierdziła Akanah, zalewając się 

łzami. - Przybyłam, aby odszukać ojca. I co mam teraz zrobić? 

- Jak chcesz, to możesz tu zostać - zaproponował. - Na górnych piętrach są wolne 

pokoje. A przynajmniej powinny chyba być. Trass będzie wiedział. Obawiam się 
jednak,  że nigdy nie zdołam dopowiedzieć niczego do historii twojej matki. Może i 
jesteś moją córką, jak mówisz - powiedział Joreb, kręcąc ze smutkiem głową - ale ja z 
pewnością nie jestem twoim ojcem. 

 

Tarcza Kłamstw 

122

R O Z D Z I A Ł  

Akanah wróciła do doku A13 dwadzieścia dwie godziny po wyjściu. Oblicze 

miała blade, odzienie brudne, spojrzenie jakoś puste. 

- Nie ma ich tu - powiedziała zmęczonym głosem, wchodząc na pokład szperacza 

i budząc Luke’a z nieplanowanej drzemki w fotelu pilota. - Możemy lecieć. 

Potem, całkiem bez słowa, spróbowała wpełznąć na koję i odgrodzić się od 

Luke’a zasłoną, on jednak szedł tuż za nią, nie zamierzając zadowolić się po tak długim 
oczekiwaniu ledwo jednym komunikatem. 

- Dokąd? - spytał,  łapiąc za zasłonę i odsuwając ją ponownie. - Znalazłaś 

cokolwiek? 

- Znalazłam ile trzeba - odparła dziewczyna, odwracając się do niego plecami. - 

Powiem ci, gdy wystartujemy. 

- Mówiłaś, że po mnie wrócisz. Chciałbym zobaczyć ten nowy napis. Chciałbym 

ujrzeć miejsce, gdzie mieszkali. Może znalazłbym coś jeszcze. 

- Jestem zbyt zmęczona - mruknęła. 
- Nie musi być od razu - stwierdził Luke. - Słuchaj, zapłaciłem za doprowadzenie 

łazienki do ładu, mogłabyś skorzystać, potem pogadamy. Od razu lepiej się poczujesz i 
raźniej spojrzysz w przyszłość. 

Ku zdumieniu Luke’a Akanah nawet posłuchała. Była w wodzie znacznie dłużej, 

niż wcześniej on. Gdy wyszła, trzymała się jakby bardziej prosto, jej twarz odzyskała 
nieco koloru, a oczy wyrazu. 

Okazało się jednak, że wprawdzie kąpiel dodała Akanah sił, ale przede wszystkim 

wzmocniła jej upór. Prostymi słowami odmówiła powrotu z nim do miasta oraz 
rozmowy o tym, co i gdzie tam robiła. 

- Chce mi się spać - powiedziała, stając u stóp drabinki z brudnym płaszczem 

przewieszonym przez ramię i słońcem igrającym w kropelkach wody na jej nagich 
ramionach. - I zamierzam się wyspać albo padnę tu, gdzie stoję. 

- Wynajmę śmigacz... 
- Nie! - ucięła ostro. - Nic już tu po nas. Niczego nie przegapiłam, opowiem ci 

wszystko, gdy dojdę do siebie. Na razie wynośmy się. Startuj i skocz na kilka godzin w 
kierunku  Światów  Środka. Nim skończysz, pewnie znów zacznę przypominać 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

123
człowieka. Na razie jednak potrzebuję odrobiny samotności i sporo snu. I tym właśnie 
teraz się zajmę. 

Przemykając na tyle blisko, że Luke mógł wyczuć woń jej świeżo umytych 

włosów, Akanah wspięła się po drabince na pokład. Luke skrzywił się z rezygnacją, 
poszedł na dziób i zaczął przegląd przedstartowy. Gdy wrócił, koja była zasłonięta 
szczelnie niczym kokon, i to taki zupełnie nie wskazujący, co właściwie ma się z niego 
wykluć. 

Luke padł z westchnieniem na fotel pilota, wyłączył komp z danymi i schował go 

pod panel. 

- „Leniwiec” do wieży Talos - powiedział Luke. - Zgłaszam start z A13, proszę o 

wolną drogę na orbitę. 

- Tu wieża Talos. Poczekaj, „Leniwiec”, są jeszcze inni przed tobą. 
Luke spojrzał na zegar i pokręcił z irytacją głową. Spędzili tu prawie dobę, brakło 

ledwie paru minut. Odpowiedział wieży bardziej jak Jedi niż jak Li Stonn. 

- Rozumiem, wieża Talos. Mam wasz rozkład ruchu na wyświetlaczu. Na moje 

oko wygląda to jak kondukt w deszczu pod wiatr. Jak myślicie, gdybym tak zrobił teraz 
próbę silników na maksa, to ruszyliby żwawiej? 

Ledwie kilka chwil później dostał zgodę. Inna sprawa, że rachunek, który 

przekazano mu, gdy wyszedł z atmosfery, opiewał na dwie doby pobytu. Luke jakoś 
wcale się nie zdziwił. 

„Wolni Kupcy, pomyślał z dezaprobatą. Złodzieje na wielką skalę, i tyle”. 
 
Tuż przed skokiem z Atzerri Luke przypomniał sobie o raporcie na temat 

„Leniwca”, który to dokument czekał na niego na Coruscant. 

Był o wiele krótszy niż opis „Gwiezdnego Poranka”, co wynikało zapewne z tego, 

iż większość swego żywota jacht spędził na ziemi. W zasadzie nie nadawał się przecież 
do niczego innego jak tylko sporadyczne wypady wakacyjne lub drobne czartery. 
Służył przede wszystkim jako symbol statusu społecznego posiadacza, który mógł 
chwalić się nim przed tymi, których na podobny luksus nie było stać. I patrzeć przy 
tym, jak zielenieją z zazdrości. Zresztą, po samym wyglądzie można było poznać  że 
stocznie Verpine wyżej ceniły efektowną sylwetkę i pozory nowoczesności nad wygodę 
i szybkość podróży. 

Luke’a interesowały jednak tylko dane dotyczące poprzednich właścicieli i 

ostatnie zapiski logu. Po dziwnym zachowaniu Akanah na Atzerri Luke na nowo 
poczuł przypływ chęci potwierdzenia tego, co usłyszał od dziewczyny. Owszem, nadal 
chciał jej wierzyć, ale nie wiedział za bardzo, czy powinien. A ponadto, tak czy tak, 
chciał parę rzeczy wiedzieć na pewno. 

Znowu zaczęły go także intrygować te sprawy, o których dziewczyna mu nie 

mówiła. Wspominając na przykład o swojej przeszłości, zawsze odnosiła się do czasów 
spędzonych na Carratosie, nie na Lucazecu, chociaż wiedziała dobrze, jak bardzo Luke 
pragnąłby usłyszeć coś więcej o swojej matce. Miał nadzieję dowiedzieć się, od 
Akanah licznych historii i anegdot o niej samej z tego okresu, który określała jako 
najlepsze lata swego życia. 

Tarcza Kłamstw 

124

Rzadko jednak słyszał cokolwiek podobnego, o Nashirze dowiadywał się jeszcze 

mniej. Luke’a zastanawiało to coraz bardziej, a zastanawianie rodziło podejrzenia. Nie 
był to jego ulubiony stan ducha. 

Odetchnął zatem głęboko z ulgą, gdy wyczytał na ekranie, iż NR80-109399, jacht 

Verpine, model 201, seria produkcyjna E, należy do: Akanah Norand Pell, dorosłej 
mieszkanki Chofinu, osady należącej do autonomicznego państwa Carratos, którego 
władze autoryzują niniejszą rejestrację. 

Rejestracji dokonano całkiem niedawno, nawet nie pół roku temu. 
Coś o wiele osobliwszego Luke znalazł dopiero w logu. Jedyne odnotowane 

lądowania „Leniwca” jako własności Akanah dotyczyło planet Golkus i Coruscant. Ta 
pierwsza leżała niemal w prostej linii pomiędzy Carratosem a Coruscant, co sugerowało 
charakter wizyty - zwykła obsługa serwisowa. Co ciekawe jednak, nie było śladu po ich 
starcie z Coruscant, nie było mowy o wizytach na Lucazecu, Teyr ani Atzerri. 

To ostatnie dawało się wyjaśnić, jeśli wziąć pod uwagę cykl spływania raportów, 

które zawsze wędrują czas jakiś na Coruscant, dodanie danych do zapisu macierzystego 
też trwa trochę. Jednak wcześniejsze braki kazały się zastanowić. Luke skrywał ich 
odlot jedynie w tej materii, iż utajniał miejsce startu przed ciekawskimi oczami osób 
gotowych zawiadamiać kontrolę o każdym obiekcie plączącym się poza korytarzem. 

Wedle logu „Leniwiec” nigdy jednak nie wystartował z Coruscant. Nigdy nie 

zażądał zgody na wejście na orbitę, nigdy nie przeszedł przez osłonę planetarną. A 
przecież bez zgody nie byłby tej tarczy przebył, taki manewr zaś wymaga nie tylko 
uruchomienia transpondera, ale także pozytywnej identyfikacji w Rejestrze Statków. 
Trudno sobie wyobrazić, by po aż tylu manewrach nie zostało żadnego zapisku. 

Luke zastanowił się, co by się stało, gdyby wszystkie uzupełnienia nagle przybyły. 

Czy „Leniwiec” zostałby odnotowany jako przebywający w dwóch miejscach naraz? 

Potem przez chwilę rozważył możliwość, iż oba miejsca są w gruncie rzeczy tym 

samym,  że wciąż tkwią na Coruscant, może nawet w jego pustelni, a reszta jest 
wynikiem złożonej mistyfikacji. 

Szybko odrzucił pomysł jako zbyt paranoiczny. Ale pytanie pozostało: do czego 

naprawdę zdolna jest Akanah? Gdzie przebiegają granice jej możliwości? 

Gdy odlatywali, spytała, czy może ukryć ich wyruszenie w drogę. 
On w ogóle nie pomyślał, by dopytać o szczegóły, nawet się nie zdziwił. 
I co zrobiła? Ukryła ich przed całym planetarnym systemem bezpieczeństwa 

lepiej, niż mógłby to uczynić najlepszy inżynier? Luke poczuł się nieco zagubiony. Jak 
dostała się niezauważona do jego pustelni? Jak wyminęła androida strażniczego na 
Teyr? Wszystkie pytania wiodły do jednego wniosku: dziewczyna potrafiła zwodzić, 
oszukiwać, roztaczać iluzje na skalę, która dla Luke’a była wręcz niedostępna. 

„Może przeniknąć moje projekcje, zdał sobie sprawą. Ciekawe, czy mógłbym 

wniknąć pod jej maski. Ciekawe, czy potrafiłbym poznać, kiedy w ogóle je zakłada”. 

Nieco rozkojarzony takimi rozważaniami, Luke omal nie przeoczył jeszcze jednej 

ciekawostki tkwiącej we fragmencie dotyczącym historii jachtu. Trafił na nią w trakcie 
dociekania, czemu ktoś mający podobne talenty w ogóle musiał kupować statek. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

125

„Mogłabyś przecież przejechać się na gapę na dowolnym pokładzie, w dowolnej 

chwili, myślał. Nie byłabyś więźniem Lucazeca. Mogłabyś nawet ukraść sumę na bilet, 
albo na cały statek...” 

Wówczas wyczytał,  że jedynym poprzednim właścicielem szperacza był 

mężczyzna imieniem Andras Pell, i że przejęcie majątkowe miało charakter: „Wedle 
kategorii III, nie obłożonej podatkiem - przejęcie na drodze małżeństwa”. 

Wstał i obrócił się, by spojrzeć na zasuniętą kurtynkę. „Jak kupiłaś wolność? I co 

jeszcze przede mną ukrywasz?” 

 
Akanah tkwiła w hibernacji, lub tylko ukrywała się, przez blisko dziesięć godzin. 

Jej nieobecność nie tyle wzmogła, ile nieco inaczej ukierunkowała ciekawość Luke’a. 
Przez ostatnie pięć godzin snu dziewczyny „Leniwiec” dryfował w rzeczywistej 
przestrzeni na skraju obłoku Oorta systemu Atzerri, gdzie towarzystwa dotrzymywały 
jedynie martwe komety z metanowego lodu. W pełni zdecydowany na przeprowadzenie 
małego śledztwa Luke wykorzystał ten czas do granic. Podobnie zresztą jak poprzednio 
sięgnął do swoich zasobów kredytowych oraz priorytetowych kodów dostępu. 

Z Carratosa zażądał wszelkich dostępnych informacji o Akanah Norand Pell, 

Andrasie Pellu i Talsavie. Tę samą prośbę przedstawił w biurach rejestru kryminalnego 
i ewidencji ludności  na  Coruscant.  Dotarł także do macierzystych siedzib obu 
najważniejszych sieci informacyjnych, Globalnej i Noworepublikańskiej. 

Z działu danych Noworepublikańskiej poprosił także o wyciąg na temat 

tradycyjnie nadawanych na Lucazecu i Carratosie imion, w nadziei że i to może go na 
coś naprowadzić. 

W drugiej kolejności upomniał się o niewielkie, takie na pięćset słów, zestawienie 

na temat spotykanych skojarzeń wiązanych ze słowami „Fallanassi” i „Biały Nurt”. Po 
niejakim namyśle to samo zlecił pewnej działającej na Atzerri firmie specjalizującej się 
w zbieraniu informacji. Ten ostatni, trywialny postępek ani trochę nie pasował 
oczywiście do durnych i chmurnych mitów na temat Jedi opisywanych w zakupionej 
niedawno mądrej księdze. Zamówił także broszurę informacyjną z pełnym wykazem 
terminów i warunków korzystania z biblioteki na Obroa-skai. Tamtejsze komputery 
oferowały o wiele większe zasoby danych niż te dostępne na Coruscant. 

Szczodrość mieszkańców Obroa-skai miała swoje granice, szczególnie gdy 

chodziło o korzystanie z ich największego skarbu, czyli biblioteki właśnie. Aby 
uchronić się przed kradzieżami i nie zostać bez środków na prowadzenie działalności, 
nie pozwalali korzystać z zasobów inaczej, jak osobiście. Ewentualnie można było 
wynająć któregoś z licencjonowanych przez bibliotekę, kontraktowych poszukiwaczy 
katalogowych. 

Tak czy tak, korzystanie z zasobów Obroa-skai wymagało cierpliwości. Na 

dodatek, podczas gdy oficjalnym językiem Nowej Republiki był basic, pozwalający na 
sporządzanie centralnych, łatwo dostępnych katalogów, na Obroa-skai nikt nie 
unifikował języka ani formatu dokumentów, których spotkać można tam było z dziesięć 
tysięcy. Najobszerniejszy indeks biblioteczny obejmował ledwo piętnaście procent 

Tarcza Kłamstw 

126

ogółu zbiorów, zaś wszystkie ponadto utworzone indeksy specjalistyczne dodawały do 
tej sumy góra kilka procent. 

Z tych właśnie powodów broszura, którą Luke otrzymał zresztą  błyskawicznie, 

jako pierwszy z zamówionych dokumentów, informowała,  że przeciętny czas 
oczekiwania na zrealizowanie normalnego zamówienia to osiem dni. Żeby dopchać się 
do bezpośredniego terminalu, musiałby czekać piętnaście dni, na możliwość zaś 
zawarcia kontraktu z poszukiwaczem katalogowym - aż siedemdziesiąt. 

Wszystkie te terminy nie dodawały otuchy, jednak Luke wysłał na Yavina Cztery 

wiadomość dla Artoo i Threepio, by bez zwłoki ruszyli na Obroa-skai i wzięli się w 
jego imieniu do roboty, co przecież oba roboty czyniły już wcześniej. 

Z jedną jedyną odmową spotkał się w biurze Floty, gdy poprosił o Raport 

Dziennej Odprawy, znany powszechnie jako mapa kłopotów. Było to kompendium 
dostępnych informacji na temat stanu zaangażowania wszystkich sił zbrojnych. 
Niestety, w odróżnieniu od modułu zamontowanego na pokładzie myśliwca, jachtowe 
urządzenia łączności nie miały wiele wspólnego z techniką militarną, przez co nie dało 
się przekonać dyżurnego w Sekcji Wywiadu, by wysłał supertajny plik komuś, kto nie 
dysponował bezpiecznym odbiornikiem. 

Luke pomyślał o odszukaniu admirała Ackbara. Chciał zapytać, co właściwie 

dzieje się w sektorze Farlax. Sprawa nie dawała mu spokoju od chwili, gdy usłyszał o 
niej na Atzerri, i była równie sensacyjna, jak niewiarygodna, zupełnie niczym rewelacje 
z książki o Jedi. Jednak taka rozmowa oznaczała również nie bardzo wygodne pytania 
ze strony admirała, a Luke nie był gotów do udzielenia zbyt wielu wyczerpujących 
odpowiedzi. Może nawet musiałby podjąć decyzję, do której jeszcze nie dojrzał. 

Ostatecznie ograniczył się zatem do sprawdzenia ogólnodostępnego serwisu 

redagowanego przez biura Senatu i Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Poprosił o 
oficjalny materiał obejmujący ostatnie dwadzieścia dni, w nadziei że zdoła wyczytać 
pomiędzy wierszami dość, by złapać jakąś orientację. 

Potem przyciemnił  światła, wyciągnął się na pokładzie za fotelami pilotów i 

zacisnął powieki. Spełnienie wszystkich jego próśb musiało potrwać, czasem tylko 
minuty, czasem aż dni, jednak podsumowując sytuacje; Luke uznał, że czuje się jakby 
lepiej, pewniej. Nawet jeśli niektóre ze starań spełzną na niczym, przy następnej 
rozmowie z Akanah znajdzie się na o wiele lepszej pozycji. 

„Przepraszam, że tak to widzę, ale obecnie potrzebuję przede wszystkim jakichś 

podstaw, aby ci zaufać. Samo chcenie już nie wystarczy, pomyślał. Jeśli mamy to 
ciągnąć razem, to dobrze by było, abyś i ty zaczęła mi ufać”. 

 
Luke’a obudziło wrażenie, jakby ktoś  łaskotał go piórkiem po zwojach 

mózgowych. Ledwo się ocknął, zaraz uświadomił sobie dwie rzeczy: po pierwsze, że 
zasnął na wykładzinie pokładu, po drugie zaś, że jest obserwowany. 

Obrócił głowę i otworzył oczy. Patrzył wprost na Akanah. Siedziała na brzegu koi 

z rękami na kolanach i włosami wzburzonymi jeszcze od snu. 

- Cześć - powiedziała. - Przepraszam, że zagarnęłam posłanie na tyle godzin, ale 

tak jakoś wyszło. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

127

Zdumiony takimi przeprosinami, Luke zebrał się z podłogi i usiadł. 
- Dobra - mruknął. - Chyba potrzebowałaś snu. Na Talos ledwie trzymałaś się na 

nogach. 

Przytaknęła. 
- Jeśli chodzi o Talos, to musimy porozmawiać. Okazałeś mi masę cierpliwości, ja 

zaś zachowałam się mocno nie w porządku. Winna ci jestem wyjaśnienie, co się 
właściwie ze mną działo. 

Ponieważ jego przygotowane wcześniej przemówienie jakoś nie pasowało, skinął 

tylko głową i mruknął: 

- Dobra, słucham zatem. 
Akanah wskazała brodą na przednią część kabiny. 
- Przyszło do ciebie kilka wiadomości. Pewnie najpierw wolałbyś na nie zerknąć. 
Luke spojrzał na nią osobliwie i podszedł do fotela drugiego pilota, by przejrzeć 

listę otrzymanych odpowiedzi. 

Najpierw trafił na potwierdzenie od Streena z Yavina Cztery. To na razie pominął. 

Odłożył też lekturę senackich i ministerialnych biuletynów. Nie one były akurat 
najważniejsze. 

Agenda sieci Noworepublikańskicj przysłała krótkie opracowanie zakończone jak 

następuje: 

Klucz poszukiwań: FALLANASSI - nie znaleziono. 
Klucz poszukiwań: BIAŁY NURT - nie występuje w tym złożeniu. 
Klucz poszukiwań: FALLANASSI + BIAŁY NURT - nie znaleziono. 
Podobnie wyglądała odpowiedź od agenta na Atzerri. Ten przepraszał dodatkowo 

za niepowodzenie i obiecywał pięćdziesięcioprocentowy rabat w przypadku następnego 
zlecenia. 

Coraz bardziej zaintrygowany Luke przejrzał jeszcze z tuzin odpowiedzi 

nadeszłych od innych agencji na Carratosie i Coruscant. Żadna z nich nie wnosiła nic 
nowego do sprawy: kilka dat, parę faktów o ogólnym nader charakterze i liczne notki 
typu: „brak danych”, „nie znaleziono”, a nawet jedna czy dwie odmowy dostępu do 
banków informacji. 

- Może sama zgadnę, co znalazłeś w swoich transmisjach - odezwała się 

dziewczyna. - Moje pełne imię brzmiało niegdyś Akanah Norand Goss, obecnie 
Akanah Norand Pell. Wyszłam za mąż na Carratosie za Andrasa Pella, mężczyznę 
starszego ode mnie o trzydzieści sześć lat. Rok później Andras zmarł, a ja 
odziedziczyłam ten statek i kilka tysięcy kredytów. Raport koronera stwierdzał,  że 
śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych i nikt nie wszczął śledztwa, ale rozumiem, że 
ty zastanawiasz się, czy nie zaaranżowałam wszystkiego po to, aby zabiwszy męża 
uciec z Carratosa. Zaś co do Fallanassich, to kogokolwiek nie spytasz, i tak nie dowiesz 
się niczego na ten temat. 

- Skąd wiesz? - spytał Luke, spoglądając na dziewczyną. - Czytałaś moją pocztę? 
- Nie. Nie musiałam. 
- Wiedziałaś, że próbuję cię sprawdzić. 

Tarcza Kłamstw 

128

- Och, było pewne, że prędzej czy później się do tego weźmiesz. I tak 

wytrzymałeś dłużej, niż oczekiwałam. 

- Więc sama też rzecz sprawdziłaś i stąd wiesz, jak niewiele mogłem znaleźć. 
- Sprawdziłam, ale dla siebie samej - poprawiła go. - Nie ty jeden szukasz śladów 

przeszłości. 

Luke usiadł na skraju fotela. 
- Czemu tak niewiele? - spytał tonem już normalnym, nie oskarżającym. 
- Na Carratosie żyłam wraz z Talsavą jakby nieoficjalnie. Przybyłyśmy bez 

odnotowania w ewidencji. Mieszkałyśmy w takiej dzielnicy Chofinu, gdzie ludzie 
codziennie pojawiają się i znikają bez śladu. Gdy Talsava odeszła, stałam się jakby 
osobą niewidzialną - niczego nie miałam, nie byłam nigdzie zameldowana ani 
odnotowana. Dopiero ostatnie dwa lata spędzone na Carratosie przeżyłam na jako takim 
poziomie i oficjalnie. Jedyne moje dobre lata, te z Andrasem. 

- I nikt nie pytał ani kim jesteś, ani skąd przybyłaś? 
- Nie. Stare rejestry przepadły wraz z Imperium, listy meldunkowe uległy 

zniszczeniu w trakcie wyzwalania planety. Wszyscy jak jeden otrzymali szansę 
rozpoczęcia  życia od nowa. Przyjęłam imiona wedle tradycyjnego miejscowego 
porządku, czyli najpierw własne, potem nazwisko matki i dalej ojca. Ale to i tak 
szczegół bez znaczenia, ważny tylko tam i wtedy. 

- Zatem nie ma powodu, aby został po nim ślad w zapiskach na Coruscant. 
- Ani na Lucazecu, ani na Teyr. I nie ma też żadnych innych nazwisk, pod którymi 

te zapiski mogłyby tkwić... 

- Znaczy, że dla biurokratów i statystyków nie istniałaś. 
Uśmiechnęła się. 
- Na Carratosie kryterium uznania czyjegoś istnienia jest jego stan posiadania - 

powiedziała. - Gdy nie miałam niczego, to się nie liczyłam. Gdy Andras mnie 
przygarnął, stałam się jego własnością. Teraz mam to... - uniosła dłonie, wskazując na 
otoczenie. - Jestem kimś. 

Luke pokiwał powoli głową. 
- Tak jak to wyjaśniasz, to ma sens - mruknął. - Ale jest jeszcze coś, czego nie 

rozumiem. Zgodnie z oficjalnymi zapisami lotów wciąż tkwimy na Coruscant, a ja 
zaczynam zastanawiać się, czy faktycznie stamtąd wystartowaliśmy i te wizyty w iluś 
systemach to nie była wyłącznie... 

Akanah czemuś zachichotała. 
- Czy te twoje meldunki wspominają o przystanku na Golkusie? 
- Owszem. Po drodze na Coruscant. 
- A dodają, po co tam wstąpiłam? 
- Nie. Nad tym akurat się nie zastanawiałem - przyznał Luke. - Pomyślałem 

jednak, że skoro był to pierwszy twój rejs, to mogłaś mieć jakieś drobne kłopoty, coś do 
sprawdzenia czy naprawienia. Albo też nie chciałaś być tak długo sama. 

- No, to drugie to szczera prawda. Podobnie zresztą jak pierwsze. Musiałam 

poprosić o pomoc w kwestii transpondera. Mówiłam ci, że nie zostawiamy żadnego 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

129
śladu, po którym ktoś obcy mógłby nas odszukać. Na Golkusie był ktoś, kto wiedział, 
jak zająć się systemem identyfikacyjnym. 

- Ktoś? Podobna przeróbka transpondera to nie w kij dmuchał. 
- Jego imię nic by ci nie powiedziało, a jeszcze bym mu przypadkiem zaszkodziła 

- powiedziała Akanah. - Podejrzewam, że kiedyś pracował dla Talona Karrde’a. Lub z 
nim. 

- Skąd go znałaś? 
- Zajrzał kiedyś na Carratosa, lata temu. Gdy usłyszałam, po co przybył, 

postarałam się z nim spotkać, by wyświadczyć mu przysługę. Ale i tak słono policzył. 
Musiałam poświęcić większość kredytów i jeszcze parę długów, które miałam u innych. 

- Zatem zmienił profil... na jaki? Jakiś inny jacht tego samego typu? Coruscant 

opuścił nie ten sam statek. 

- Zrobił o wiele więcej - powiedziała Akanah. - Gdyby chodziło tylko o to, 

wyszłoby znacznie taniej. Wstawił do transpondera coś, co nazywa się „zestawem 
przemytniczym”. 

- Znaczy, że statek jest w pełni zamaskowany? 
- Chyba tak, tak się to właśnie nazywa. Rzecz w tym, że ile razy skaczemy, profil 

się zmienia i to w sposób, który wygląda na w pełni legalny, chociaż to oszustwo. 
Gdybym miała za co, kupiłabym cały podrabiany transponder zamiast tylko wstawki. 

- Aha. Zatem podejrzewam też, że system włączył się dopiero po kolejnym skoku, 

by w razie czego nie wskazać na ślad autora przeróbki - mruknął Luke, marszcząc brwi. 
- Do licha, tyle dni zmarnowaliśmy, mogliśmy skakać wprost z Lucazeca lub z Teyr... 

- Sama cię do tego zachęcałam - zaprotestowała Akanah. - I to ja prosiłam cię, byś 

unieczynnił przystawkę. 

- Owszem, tylko nie raczyłaś wspomnieć, że można to zrobić bez żadnego ryzyka 

- jęknął Luke. - Wymknąć się z jednego systemu z jednym kodem, wlecieć jak gdyby 
nigdy nic do drugiego z odmiennym. I nikt by tego nie pokojarzył. Miła sprawa. Ten 
gość z Golkusa ma łeb do interesów. 

- Już z niego nie korzysta. Dał sobie spokój i powtarza, że przeszedł na emeryturę. 

Twierdzi, że zawsze uważa, dla kogo robi podobne rzeczy. 

- Cóż, chyba mówi prawdę, skoro siedzi na Golkusie, a nie w Talos - mruknął 

Luke, kręcąc głową. - Czemu mi nie powiedziałaś? 

- Powiedziałam. Przed chwilą. 
- Nie chwytaj mnie za słówka. 
- Dobra. Rzecz w tym, że nie byłam gotowa ci zaufać w czymś tak istotnym. Nie 

wiedziałam, czy nie nadejdzie taka chwila, że i przed tobą będę musiała się ukrywać. 
Miałam wiele do stracenia. 

- Ale obecnie postanowiłaś mi zawierzyć. 
- Gdybym tego nie zrobiła, byłabym całkiem sama - powiedziała ze smutkiem w 

oczach. - A tego już nie chcę. Nigdy nie chciałam, ale teraz to byłoby za dużo. Nie 
mogę trzymać cię na dystans, gdy czuję, że potrzebuję czyjejś bliskości. 

- Akanah... 

Tarcza Kłamstw 

130

- Tajemnice są jak mury dzielące ludzi, prawda? A ja tkwiłam samotna za murami 

tak długo, że obecnie nie potrafię już tego znieść - powiedziała. - Nauczę cię, jak czytać 
napisy. Staniesz się w pełni jednym z nas, adeptem Białego Nurtu. Wejdziesz w końcu 
na ten sam szlak, którym podążała twoja matka. 

Luke pojął wagę tego, co mu proponowała. 
- Dziękuję - powiedział nieco zduszonym głosem. - Nawet sama szansa 

odnalezienia jej... Chciałbym nauczyć się od niej jak najwięcej, ile zdołam... Dla 
równowagi... 

- Ale wciąż dręczą cię pytania - podpowiedziała dziewczyna. 
- Owszem. 
- Nie powstrzymuj ich tylko dlatego, że nie chcesz wyjść na nieuprzejmego. Pytaj. 
Swoimi słowami trafiła dokładnie w to, co dokuczało Luke’owi najbardziej. 
- Czy jesteście również telepatami? 
Roześmiała się z cicha. 
- Czy ludzie naprawdę aż tak bardzo boją się spoglądać na Luke’a Skywalkera, że 

każdy odważny staje się podejrzany? 

Luke uśmiechnął się z zakłopotaniem. 
- Może. 
- A nie musi. Dobrze, teraz spytaj o to, co naprawdę chodzi ci po głowie. Zapewne 

coś z tych raportów. 

- Coś, czego tam ni było - odparł. - Miałaś rację. Nie znalazłem ani słowa o 

Fallanassich. Ani na Lucazecu, ani na Teyr, ani na Coruscant czy Atzerri. W każdym 
razie tego słowa. 

- I pewnie zastanawiasz się, czy naprawdę istnieje jakiś krąg - stwierdziła Akanah. 

- Bo może to tylko jedna wariatka tak cię kołuje, by ciekawie spędzić wakacje. 

Uśmiechnęła się lekko, zachęcając go, by nie krępował się wyznać prawdy. 
- Oczekiwałem,  że coś jednak znajdę. Pogłoski, mity, legendy lub przesądy. 

Trudno pojąć, jak podobnie potężna grupa, grupa z długą historią, jak mówisz, mogła 
nie zostawić żadnego śladu... 

- Bo tak postanowiła - wtrąciła cicho Akanah. 
- Albo i są jakieś ślady, lecz ja nie wiem, gdzie, pod jakim hasłem ich szukać... Co 

powiedziałaś? 

-  Że postanowiliśmy nie zostawiać  śladów - powtórzyła dziewczyna. - Gdy się 

jakiś pojawia, to go usuwamy. Nie ma z tym jednak wiele roboty, bo zwykle wiemy, 
jak podobnych incydentów unikać. 

Luke pokiwał z wolna głową. 
- Nie jesteście zdobywcami, nie głosicie swoich prawd, szukacie tylko swojego 

miejsca... 

- Owszem. Każdy, kto to pojmie, zrozumie równocześnie najistotniejszą prawdę 

Nurtu - powiedziała. - Jeśli to zaakceptujesz, wówczas sam trafisz, gdzie trzeba, 
przyswoisz sobie właściwe nauki, wykonasz stosowną pracę i spotkasz ludzi, którym 
jesteś potrzebny do życia. 

Kiwając głową, Luke przesiadł się na fotel pilota. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

131

- Skoro już tak gadamy, to wspomnę jeszcze, że tkwimy tu od dłuższej chwili. 

Pora ruszać w drogę. Ale najpierw muszą wiedzieć dokąd. 

- J’t’p’tan - powiedziała dziewczyna. - Na planetę zwaną J’t’p’tan. 
Luke spojrzał na przyrządy. 
- Cóż... Znów mnie zaskoczyłaś. Muszę spojrzeć do atlasu nawigacyjnego. 
- Luke...  
- Co? 
- Czy jest jeszcze jakieś pytanie, którego nie zadałeś?  
Luke zastanowił się przez moment. Było wiele takich pytań, ale czas poganiał. 

Przyjmował, że Akanah i tak odpowie z czasem na wszystkie. 

- Tak, jedno - powiedział w końcu. - Kochałaś Andrasa? 
- Nie oczekiwałam takiego pytania - odparła i zagryzła dolną wargę. - Tak, 

kochałam go. Nie był dla mnie zły. Znalazł we mnie coś, co uznał za piękne, i nigdy nie 
próbował mnie zmieniać. Nigdy też nie był okrutny. To wyszło tak, jakbym ponownie 
przeżywała dzieciństwo. Takie dobre dzieciństwo.  Żałowałam,  że to nie mogło trwać 
dłużej. 

 
Osobliwe, ale planeta J’t’p’tan nie figurowała w bazie danych nawigacyjnych 

szperacza. Zaciekawiony niespotykaną pisownią nazwy, Luke wziął Akanah na spytki. 

- To nie jest słowo z basica - zawołała do niego z kącika toaletowego. - To tylko 

transliteracja czterech tajemniczych hieroglifów z mowy H’kigów. Pierwsza to jeh
„nieustanny”, dalej teh, „transcendentny”, potem peh, „wieczny”, i na końcu tan, „istota 
świadomości”. Tylko tan dało się zapisać w pełni, resztę H’kigowie uważali za zbyt 
świętą. Ta forma zapisu szanuje w pełni ich wierzenia religijne. 

- Mogłaś odpowiedzieć po prostu, że tak, jesteś pewna, że to się tak właśnie pisze 

- mruknął Luke. 

- Zapamiętam to na drugi raz. 
Niepowodzenie w ustaleniu położenia celu podróży zmusiło Luke’a do 

poszukania pomocy na Coruscant, przez co „Leniwiec” został nieco dłużej w obłoku 
Oorta. Gdy Instytut Badań Astrograficznych podał  żądane współrzędne, oczy Luke’a 
rozszerzyły się ze zdumienia. 

- Daleka droga - stwierdził, nastawiając mapę nawigacyjną na właściwy rejon. - I 

nie da się lecieć wprost, bo wtedy przez jedną trzecią podróży bylibyśmy po 
niewłaściwej stronie Pogranicza. 

- Rozumiem, że to nie byłoby bezpieczne. 
- Wszędzie tam kręcą się patrole. Ale nie szkodzi, bo to i tak zbyt daleko na 

pojedynczy skok. Przekroczylibyśmy możliwości szperacza o całe dwadzieścia godzin. 
Dobrze będzie znaleźć jakieś miejsce na przystanek. - Przesunął palcem po mapie. - 
Gdzieś tutaj... w ten sposób nie przekroczymy granicy. 

- Zostawiam ci decyzję. 
Luke zakreślił mały kwadrat dookoła miejsca ich przeznaczenia i powiększył 

mapę do użyteczniejszej skali. Pojawiła się legenda i reszta opisu. - Sektor Farlax - 
mruknął pod nosem. 

Tarcza Kłamstw 

132

- Co? 
- Mówię do siebie - odparł Luke. - Jestem zmęczony. Myśli mi już przysypiają. 
Znów powiększył obraz. „Nie tylko Farlax, ale dokładnie gromada Koornacht”, 

uzmysłowił sobie z niepokojem. Wyciągnął minikomp ze schowka i poszukał 
informacji o J’t’p’tan. Z ulgą stwierdził,  że  świat ten nie figuruje na liście planet 
uwikłanych w konflikt. 

Wciąż marszcząc brwi, Luke sięgnął po czekające w kolejce raporty rządowe i 

trafił tam na potwierdzenie zasadniczych wątków z serwisów informacyjnych. Pewne 
światy w gromadzie Koornacht faktycznie zostały zaatakowane, ich ludność 
wymordowana przez Yevethów. Kilka kolonii wymieniano nawet z nazwy, przy innych 
podano jedynie pochodzenie kolonistów. O J’t’p’tan ani słowa. Nie było też nic o 
H’kigach. 

Przyjrzał się w powiększeniu gromadzie Koornacht i znalazł te kilka 

skolonizowanych światów, o których wyczytał w raporcie. J’t’p’tan leżała we wnętrzu 
gromady, poza granicznym obszarem napaści. Gdyby jednak i tam do czegoś doszło, na 
Coruscant mieliby prawo wciąż nic nie wiedzieć. 

„Powiedzieć jej? Czekać, aż dowiemy się czegoś więcej, czy ruszać od razu?” 
Ustalając alternatywny kurs, który zbliżyłby ich do granicy bez jej naruszania, 

pomyślał o strasznej i fatalnej możliwości - że Yevethowie napadli na J’t’p’tan i 
wygubili Fallanassich. Trudno wykluczyć,  że on i Akanah przybędą za późno, może 
tylko o kilkadziesiąt dni. Możliwe, że Nashira całkiem niedawno jeszcze żyła, a teraz... 

Akanah wyszła z kącika i Luke schował minikomp. „Wytrzymam, pomyślał. Ja 

zniosę tę niepewność, ona niekoniecznie” uznał i wyłączył pomocniczy ekran. 

- Mamy prosty kurs na Utharis - powiedział. - To świat Tarracków, akurat na 

granicy. Bez trudu znajdziemy tam serwis dla jachtu. 

- Byłeś tam już? 
- Nie - odparł Luke, podając współrzędne autopilotowi. - A ty? 
- Też nie. 
- Trudno zatem o lepszą rekomendację - stwierdził Luke, czując nagle, jak ogarnia 

go to wielkie zmęczenie, które kilka chwil wcześniej jedynie udawał. - Jak tam 
dotrzemy, kupię ci pamiątkową czapeczkę. 

Nie czekał, aż Akanah usadzi się w fotelu. Włączył hipernapęd. Czas zafalował, 

gwiazdy rozciągnęły się w smugi, a statek runął w kierunku Utharis. 

 
Leżąc na plecach w koi, Luke wpatrzył się mesmeryzer, który pokrywał sufit nad 

posłaniem. 

Cienki panel mógł prezentować kilka holoobrazów, mających stworzyć w 

klaustrofobicznym wnętrzu wrażenie przestrzeni, w razie potrzeby hipnotycznymi, 
kolorowymi wzorami sprowadzić sen lub po prostu odprężać. Teraz przed oczami 
Luke’a obracała się z wolna wielka, spiralna galaktyka widziana z zewnątrz, z 
odległości tysiąca lat świetlnych. 

Luke widział już kiedyś coś podobnego z pokładu fregaty medycznej Sojuszu, 

podczas spotkania w głębokiej próżni w miejscu o nazwie kodowej „Przystań”. Obraz 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

133
wywołał wspomnienia. To było po walce o Hoth i ucieczce z Bespma. Przysunął prawą, 
bioniczną dłoń przed oczy i zgiął palce, próbując sobie przypomnieć... 

To nie tyle ucieczka z Hanem i Obi-Wanem z Tatooine, ile spotkanie z Vaderem 

w Chmurnym Mieście stało się w jego życiu cezurą. Wcześniej mało różnił się od wielu 
innych przypadkowych ofiar Imperium, istot pozbawionych domu, zgorzkniałych po 
tragicznych przejściach, które poczucie krzywdy, a nie ideologia, pchnęło w szeregi 
Rebelii. Strzały, które zabiły Owena i Beru, zniszczyły jedną z jego możliwych 
przyszłości, zmusiły do wyboru innej drogi. Ale właśnie, to był wybór, a nie 
przeznaczenie. 

Dopiero spotkanie z ojcem przydało jego losowi naprawdę ciężkiego brzemienia. 
Gdy usłyszał osobliwy, dobiegający zza czarnej maski głos, pojął, czego się odeń 

oczekuje. I zrozumiał,  że nikt inny tego akurat zadania wykonać nie może. Patrząc 
wstecz na tamtą chwilę, widział jasno, kiedy stał się sobą. Wcześniej po prostu jakby 
go nie było. „Gdy ma się trzydzieści cztery lata, trudno jest pojąć siebie z czasów, gdy 
miało się tych lat dwadzieścia jeden”, pomyślał. 

Cichy trzask zwalniacza kurtyny przerwał mu rozmyślania. Chwilę później 

Akanah odsunęła część zasłonki. 

- Czemuś byłam pewna, że jeszcze nie śpisz - powiedziała, uśmiechając się 

swojsko. - Nad czym się tak długo zastanawiałeś? 

Pokręcił głową. 
- Myślałem akurat o chwili, kiedy przestałem być dzieckiem. Wydaje się, że to tak 

dawno. 

- A co będzie, jeśli wyrośniesz na kogoś podobnego staremu Yodzie? 
Luke uśmiechnął się smutno. 
- Wtedy będę zapewne myślał o sobie teraźniejszym z podobnym politowaniem, 

jak obecnie o dzieciństwie. 

- Chyba niezupełnie. Wiesz już, czym jest odpowiedzialność - powiedziała i 

przestała się nagle uśmiechać. - Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale jest jeszcze coś, 
czego ci dotąd nie powiedziałam, a powinnam. Niezręcznie mi to nosić w sobie. 

Luke podniósł się nieco i oparł na łokciach. 
- Słucham. 
Przysiadła na szerokim obramowaniu koi z prowadnicami kurtyny. 
- Nawet gdy nie wspominałam ci o wszystkim, co może chciałbyś wiedzieć, to 

zawsze starałam się mówić prawdę. Jednak gdy chodzi o Atzerri, to skłamałam. 

Luke wyprostował się jeszcze bardziej. 
- Tak? 
- Zabrałam cię na Atzerri, podając fałszywy powód. Krąg nigdy tam nie 

przemieszkiwał. Miałeś rację w sprawie „Gwiezdnego Poranka”. Napis na Teyr 
kierował od razu na J’t’p’tan. 

- To czemu... 
- Musiałam - powiedziała dziewczyna. - Musiałam odnaleźć ojca. 
Luke patrzył na nią przez długie sekundy. 

Tarcza Kłamstw 

134

- Sądziłaś,  że nie zrozumiem czegoś takiego? - spytał w końcu głosem 

zdumiewająco spokojnym. 

- Obawiałam się, co znajdę - powiedziała, opuszczając wzrok. - Bałam się, co 

pomyślisz sobie o moim ojcu, który stał się kimś, kogo nawet ja nie potrafię szanować. 

- To też potrafię zrozumieć - mruknął Luke. - Leia chyba podobnie bała się 

ewentualnego trafienia na ślad matki. Na miejscu Leii pewnie też bym się lękał. 

- Czemu? 
Luke zastanowił się nad odpowiedzią. 
- Ona pamięta matkę, słabo, ale zawsze, i te wspomnienia są dla niej bardzo 

cenne. Idylliczne, niewinne, takie dziecięce. Chroni je, jak może. 

- Chroni? Przed czym? 
- Przed rzeczywistością - wyjaśnił Luke. - Leia uważa,  że nie znajdzie nigdy 

niczego, co by mogło uwyraźnić te wspomnienia, a wiele może je zniszczyć. Nigdy nie 
patrzyła na postać naszej matki jak na żywą, realną osobę. Nie myślała o tym, co 
łączyło Nashirę z Vaderem, czemu urodziła mu dzieci ani czemu nas oddała. Gdy 
zaczniesz zadawać sobie takie pytania, możesz trafić na odpowiedzi, które wcale ci się 
nie spodobają. 

- Ale z tobą jest inaczej? 
- Nie mam wspomnień, które musiałbym chronić - stwierdził Luke z niejakim 

żalem w głosie. - Chcę jedynie wiedzieć, skąd się wziąłem i co we mnie tkwi. Nie 
obawiam się rozczarowania - uśmiechnął się krzywo. - Chociaż gdybym się dowiedział, 
że matka miała coś wspólnego z przemianą Anakina Skywalkera w Dartha Vadera... 

- Och nie - powiedziała Akanah, dotykając jego dłoni w geście zapewnienia. - To 

obiecuję. Nashira nie jest taka. Uwierz, proszę. 

- Wierzę - odrzekł. 
- To dla mnie takie ważne. A już się obawiałam, że to zniszczyłam - powiedziała 

zalęknionym głosem. - Nie chciałam, byś zaczął  żywić  co  do  mnie  wątpliwości, by 
moje postępowanie zaczęło nasuwać ci pytania - uśmiechnęła się smutno. - Tak więc 
skłamałam. Przepraszam, Luke. Nie powinnam. Przecież ciebie i tak nie zdołam 
oszukać. 

Luke zacisnął palce na jej dłoni.  
- I znalazłaś go? 
- Tak - odparła i oczy jej zwilgotniały. - Poniekąd znalazłam. W dzielnicy Trasli. 

Jest pomniejszym szefem pomniejszej grupy, z umysłem wypalonym przez błękitną 
roknę. Nie pamięta mojej matki. Nie wie, że ma córkę - dodała Akanah i spróbowała się 
uśmiechnąć. - Te drobiny pamięci o nas samych przechowywane w umysłach innych... 
Niektórzy wiedzą, jak potrafią być cenne, inni je trwonią. Gdy znajdziesz Nashirę, z 
pewnością będzie ci miała o wiele więcej do powiedzenia, niż ja usłyszałam od Joreba 
Gossa. 

- Nie miałaś wiele czasu na rozmowę. Możesz jeszcze tam wrócić. 
- Nie. Mój ojciec nie żyje - podsumowała sprawę dziewczyna. - Ktoś inny 

mieszka w jego ciele. Nie chcę więcej rozmawiać z tą osobą. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

135

Luke nie miał wątpliwości, że dziewczyna mobilizowała w tej chwili całą swoją 

silną wolę. Jej dłoń drżała, oczy wyrażały jedynie smutek straty, a skóra aż pocieplała z 
napięcia. A mimo to nie prosiła go o nic więcej ponad wybaczenie. 

- To też rozumiem - powiedział  łagodnie Luke. - Wiem, jak można się czuć w 

takich razach, gdy za zamkniętymi drzwiami znajduje się jedynie pustkę. Przykro mi. 
Wiem, jak to boli. 

- On był moją ostatnią nadzieją - szepnęła dziewczyna głosem nabrzmiałym 

cierpieniem, którego nie zdołała stłumić. - Teraz już oboje odeszli... moja matka i mój 
ojciec. Jeśli nie znajdziemy kręgu, na zawsze będę już sama. 

Tutaj słowa już nie starczały, zaś ból Akanah urósł zbyt potężnie, by zignorować 

jej niewypowiedzianą prośbę o pomoc. Mistrz Jedi łagodnie pociągnął jej dłoń, spojrzał 
jej znacząco i uspokajająco w oczy, objął ramieniem. Po chwili dziewczyna drżąc 
płakała cicho, przytulona do Luke’a. 

Jemu jednak zdało się, że za tymi łzami kryje się nie tyle rozpacz, ile wielka ulga. 

Nic nie mówiąc, tulił Akanah, uspokajając ją w miarę swoich możliwości. 

Wysoko nad nimi obracały się ramiona galaktyki. Bardzo odległe i na tę jedną 

chwilę całkiem zapomniane. 

 

Tarcza Kłamstw 

136

 

 

III 

L   E   I   A  

 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

137

R O Z D Z I A Ł  

10

 

Wicekról Nil Spaar powrócił na rodzinny świat Yevethów nie tylko jako bohater, 

ale prawie jako bóg. 

Wielki dzień zgromadził ponad trzy miliony Czystych z oczami wpatrzonymi w 

lśniącą kulę „Aramadii” opuszczającą się z ołowianego nieba N’zoth. Dzięki 
imperialnym hiperłączom i sieciom planetarnym prócz obecnych w Hariz scenę mogli 
podziwiać także wszyscy mieszkańcy Tuzina oraz nowych światów zdobytych w 
trakcie Drugich Narodzin. Jupitery skąpały statek konsularny w tak ostrym blasku, iż 
wyglądał jak okruch gwiazdy, który wielki architekt Oczyszczenia oddawał swemu 
ludowi. 

Ni toi darama - wyszeptali. „Błogosławiony ku nam przybywa”. 
Generatory dymu krążących ponad tłumem myśliwców eskortowych zostawiły na 

niebie  ślad szkarłatnych i purpurowych spiral. W uszy zgromadzonych uderzył 
niestłumiony ryk pulsacyjnych silników pomocniczych „Aramadii”. Wszystkim aż 
serca od tego urosły. Przyjęli wibracje, jakby była to pieszczota samych rąk wicekróla. 

Hi noka daraya! - wykrzyknęli. „Jasność mnie dotknęła!” 
Tysiące tych, którzy stali najbliżej barier, ogłuchły w ostatnich sekundach, zanim 

„Aramadia” dotknęła wspornikami gruntu. Krew pociekła okaleczonym widzom z 
grzebieni skroniowych, aż opadli w wielkiej radości na kolana, wykrzykując przy tym 
imię wicekróla i rozmazując posokę na piersi jako znak wielkiego zaszczytu. 

- Byłem w Hariz i witałem daramę Spaara - oznajmiali potem głusi. - Ostatnie, co 

moje uszy pamiętają, to grzmot jego potęgi, i dobrze że to właśnie, gdyż każdy 
pośledniejszy odgłos tylko by je kalał. 

Na pokładzie „Aramadii” Nil Spaar stał przy półkolistym iluminatorze w swojej 

kabinie. Spoglądał na tłum. Ekranowanie chroniło go przed oczami tej nieprzeliczonej 
ciżby, ciągnącej się prawie po horyzont. 

- Wicekrólu - powiedział jego asystent, Eri Palle, stając kilka kroków z tyłu. - 

Pozwól rzec sobie, jak bardzo jesteś dziś wielbiony. Każdy spośród  nitakków tam w 
dole chętnie by przelał krew dla wygody twego gniazda. Każda  marasi oddałaby się 
tobie jako partnerka. 

- Przesadzasz, aż przykro - powiedział Nil Spaar. 

Tarcza Kłamstw 

138

- Wcale nie, etaias - zaprotestował asystent. - Słyszałem od zarządcy twego biura, 

że zostali wręcz zarzuceni propozycjami. Strażnik przy bramie twej rezydencji naliczył 
już ponad tysiąc pełnych nadziei marasinch, które tam się zjawiają. 

- W rzeczy samej - mruknął wicekról, spoglądając przez ramię. - Gdybyś usłyszał 

też,  że strażnik skorzystał z okazji i sam wziął sobie którąś, mam nadzieję, iż 
dopilnujesz, aby przykładnie i boleśnie zapłacił za swój błąd. 

- Nie zdobyłby się na tak haniebny postępek - rzekł zbladły Eri Palle. - Jest ci 

równie lojalny, panie, jak ja czy każdy z nas. 

- Prędzej czy później zawsze zdarza się ktoś, komu dziwnie śmiałe pomysły 

przychodzą do głowy - stwierdził Nil Spaar, odwracając się. - Tak właśnie zaspokaja 
się ambicje. I ja podobnie kiedyś uczyniłem. A może zapomniałeś już, jakim sposobem 
wicekról Kiv Truun opuścił pałac? 

Statek zadrżał, gdy wsporniki dobiły i przejęły całą masę kadłuba. Potem odległy 

grzmot silników ucichł, a dał się ponownie słyszeć szum pracy podrzędniejszych 
systemów „Aramadii”. 

- Pamiętam - odparł Eri. - Trzymam wciąż tunikę splamioną krwią Kiva Truuna, 

by mi przypominała. 

Nil Spaar skinął głową i wyprostował się przed iluminatorem. 
- Przyciemnić światła, opuścić ekran. Niech mnie zobaczą.  
Asystent obrócił się ku sterownikom iluminatora. Kilka chwil później tłum ujrzał 

wąski pas pojawiający się wokół kadłuba statku. Jedna z sekcji wciągana była do 
środka, tworząc coś na kształt balkonu. 

Stał na nim wysoki Yevetha w uroczystym szkarłacie. Uniósł  ręce w geście 

pozdrowienia. W kilku miejscach wokół statku ten sam, powiększony obraz pojawił się 
w projekcji holo. Nawet najdalej stojący wierni mogli w ten sposób ujrzeć i 
„Anmiadią”, i wodza wszystkich Yevethów. 

Tłum jednym radosnym głosem wykrzyczał powitanie. Było ono niemal równie 

donośne jak wcześniejszy huk silników. Kadłub statku aż zawibrował. 

Nil Spaar pławił się w ich najszczerszym oddaniu. Było to uczucie niemal tak 

silne i słodkie jak objęcie partnerki z gniazda, jednak nie zaspokajało pożądania. Oba 
grzebienie, i ten bojowy, i ten godowy, pozostały nabrzmiałe. 

Ryk nie ustawał. Ostatecznie Nil Spaar stwierdził, iż dłużej hałasu nie wytrzyma. 

Cofnął się w głąb statku i skinął na Eriego.  

Asystent szybko włączył osłony, zmieniając ponownie galerię w prywatne 

pomieszczenie. Potem odstąpił tyłem od wicekróla, świadom jego nabrzmiałych kryz. 

- Widzisz, etaias - powiedział idąc tyłem - jak chwalebnie cię witają. 
- Chcę zejść do nich. Ślizgacz gotów? 
- Zarządca portu dostarczył samochód, specjalny samochód zbudowany na tę 

okazję przez członków gildii z Giat Nor jako podarunek dla ciebie. Powiedziano mi, że 
stworzyli istne arcydzieło. 

- Zatem przyjmę ich dar - powiedział Nil Spaar, ruszając ku wyjściu. - Dziękuję, 

Eri. Dopilnuj proszę, by po rozproszeniu się tłumów przetransportowano moją rodzinę 
do pałacu. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

139

- Tak, wicekrólu - odparł asystent z twarzą lekko tężejącą. Pojął, że nie zajmie w 

samochodzie miejsca obok Nila Spaara. Zlękniony, iż coś z tej myśli może wyjść na 
jaw, czym prędzej opadł na jedno kolano w geście poddańczego posłuszeństwa. - Czuję 
się zaszczycony, mogąc ci służyć, darama - powiedział cicho. 

Mijając Eriego w drodze na korytarz, Spaar przesunął mu palcami po karku. 
- Miło mi to słyszeć - stwierdził. - Ale uważaj, byś nie nabrał apetytu na nic 

więcej. 

 
Ślepe, milczące i pozbawione łączności ze sobą jednostki Piątej Grupy Bojowej 

Noworepublikańskich Sił Samoobrony przemierzały nadprzestrzeń, a ich załogi 
odliczały chwile dzielące formację od przybycia do gromady Koornacht. 

- Nie lubię takich długich skoków w gorącą okolicę - mruknął pod nosem generał 

A’baht i pokręcił głową. 

Jedynie kapitan Morano, dowódca lotniskowca uderzeniowego „Nieustraszony”, 

flagowego okrętu Piątej Floty, stał dość blisko, by usłyszeń jego słowa. 

- Gorąca okolica, generale? - spytał. - Według ostatnich meldunków z naszych 

szperaczy cicho tam jak nigdy. Myślałem, że naznaczymy tylko niebo krechą i tyle. 

- Wiele mogło się zdarzyć przez trzy dni, kapitanie. - A’baht zerknął na 

wyświetlacz czasu misji. - Niebawem się dowiemy. 

Grupa miała wyjść z nadprzestrzeni już wewnątrz gromady, w starannie 

wyliczonym miejscu, z przewidzianą szybkością i zgraniem. Przez wylotem z 
Coruscant Piąta rozproszyła się w najluźniejszy dopuszczalny w tych warunkach szyk. 
Pierwszy skoczył patrolowiec naprowadzający, potem statki zwiadowcze i osłona, 
dopiero na końcu najcięższe jednostki wraz z własną eskortą. W drodze nie można już 
było dokonać żadnej zmiany. Noworepublikańscy inżynierowie nie znaleźli jak dotąd 
rady na pełną izolację związaną ze skokami nadprzestrzennymi. Kiedy manewr się 
zaczął, flota mogła jedynie czekać, co z tego wyniknie. 

Zatem przed wyruszeniem w drogę trzeba było podjąć sto sześć ważniejszych 

decyzji i postanowić o niezliczonych drobiazgach. Niektóre z tych rozwiązań były 
idealne dla jednej sytuacji taktycznej, katastrofalne dla innych. Najpierw przychodziła 
więc pora na zgadywanie, potem trzeba było czekać długie godziny, czy domysły były 
słuszne. Tego ostatniego etapu A’baht wprost nie cierpiał. 

Niepokój wiązał się oczywiście z możliwością zmiany sytuacji taktycznej. 

Najgorszy wariant zakładał, iż przeciwnik zdołał jakoś poznać dzięki zwiadowi lub 
szpiegom wektor skoku i czeka już w stosownym miejscu, gotów zadać 
niespodziewany a śmiertelny cios. 

Dlatego właśnie A’baht preferował metodę polegającą na wykonaniu najpierw 

skoku do rejonu zbornego, gdzie można było przejąć uaktualnione meldunki Wywiadu 
Floty i w razie czego zadbać o zmodyfikowanie planu przed ostatecznym skokiem w 
obszar celu. Tym sposobem niebezpieczny okres odcięcia od napływu danych skracał 
się do godziny albo i mniej. 

Jednak ostrożność też miała swoją ceną, czyli czas. Tym razem A’baht zamierzał 

dostać się do gromady Koornacht najszybciej, jak to tylko możliwe. 

Tarcza Kłamstw 

140

Było już za późno, by pomóc kolonistom na Polneye czy Nowej Brigii, jednak 

zarówno Ackbar, jak i księżniczka Leia nalegali na jak najwcześniejsze 
przeprowadzenie pokazu siły. Wydawało się,  że tylko coś takiego może zniechęcić 
agresywnych nagle Yevethów do zakusów wobec Galantosa, Wehttam czy innych 
planet poza gromadą. Stwierdzenie kapitana Morana o pociągnięciu krechy miało swój 
głębszy sens. 

Wedle ostatniego meldunku szperaczy, które generał Solo zostawił w sektorze 

Farlax, nieprzyjaciel nie pokazywał się poza gromadą, ruch w tym rejonie panował 
niewielki. Dostrzeżono tylko parę trampów i jedną  wędrowną ekipę górniczą, a 
wszystko w obszarze ponad stu sześciennych lat świetlnych. Nie doszło do żadnych 
ataków na teren Nowej Republiki ani do najmniejszej konfrontacji pomiędzy jej siłami 
a flotą Yevethów. Na dodatek misja rozpoczęła się na bezpiecznym gruncie, czyli z 
orbity Coruscant. Wydawało się,  że bezpośredni skok nie powinien wiązać się ze 
szczególnym niebezpieczeństwem. 

Jednak jakieś ryzyko zawsze istniało. „I żadnej szansy wyboru, trzeba rzucić się 

łbem naprzód w te mroczne wrota, za którymi nie wiadomo, co nas czeka”, pomyślał 
A’baht. 

- Patrolowiec naprowadzający wychodzi za dziesięć - oznajmił adiutant taktyczny. 

- Dziewięć, osiem... 

- Poziom gotowości pierwszy - odezwał się Morano. 
- Potwierdzam - rzucił oficer dyżurny. - Wszystkie systemy obrony gotowe do 

aktywacji. Znaczniki alarmu zielone. Wszystkie stanowiska broni obsadzone. Eskadry 
druga i czwarta w pełnej gotowości do wystrzelenia. 

- Dziękuję, poruczniku. 
Gdy odliczanie doszło do zera, na pozór nic się nie stało. Gdzieś daleko z przodu 

maleńka fregata z załogą robotów wyłoniła się w rzeczywistej przestrzeni i zaczęła 
nastawiać anteny na zakodowane wiadomości i ostrzeżenia ze Sztabu Floty. Jednak co 
usłyszała, oni dowiedzieć się mieli dopiero wtedy, gdy i „Nieustraszony” przejdzie 
przez bramę. 

Następne odliczanie zwiastowało przejście patrolowców i jednostek 

zwiadowczych. Na mostku lotniskowca zaczynał panować coraz większy gwar. Kapitan 
Morano odwrócił się od ekranów sytuacyjnych i przeszedł do stanowiska bojowego. 
Tam przypasał się do fotela. Chwilę potem to samo uczynił A’baht. 

- Idą patrolowce - oznajmił niepotrzebnie Morano. 
- Ile skoków bojowych ma pan za sobą, kapitanie? - spytał cicho A’baht. 
- Trzydzieści dziewięć w okrągłym pokoju - odpowiedział Morano, odnosząc ten 

termin do centrum operacyjnego. - Dziewięć na mostku. Wszystko od czasu upadku 
Imperium. 

- Ile w roli kapitana? 
- Skoków bojowych? Żadnego. 
- No to proponuję, aby od dzisiaj zaczął się pan chwalić jakąś setką. 
- Czemu? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

141

- Bo gdy w ostatnich sekundach przed wyjściem w rzeczywistą załoga sobie to 

przypomni, to przejdzie im ochota na lęki i strachy - wyjaśnił A’baht. - Cokolwiek nas 
czeka, księżniczka czy smok, musimy jakoś sobie z tym poradzić. Wciąż dobrze 
pamiętam domeańską modlitwę wojenną, którą słyszałem od matki: „Modlę się, by mój 
syn nie zginął dzisiaj. Jeśli jednak tak mu wypadnie, modlę się, by odszedł godnie. 
Nade wszystko jednak modlę się, aby jeśli przeżyje, nie stało się tak poprzez hańbę, 
którą musiałby się okryć”. 

Kapitan Morano pokiwał głową. 
- Lubi pan zakłady, generale? To jak, księżniczka czy smok?  
Zaczęło się trzecie i ostatnie odliczanie. 
- Nie widzę wielkiej różnicy, kapitanie - odparł A’baht. 
 
Do budowy paradnego samochodu przyczyniły się wszystkie większe gildie 

rzemieślnicze. Był wielki, miał opływową sylwetkę i lśnił  gładkim metalem. Silnik 
mruczał jedynie, a i to było melodyjne. Nawet drabinka do wsiadania sama w sobie 
była dziełem sztuki projektanckiej: lekka, niemal pajęcza, złożyła się i zniknęła pod 
podwoziem, ledwie Nil Spaar zdjął z niej nogę. Kanapy i obicia ścian kabrioletu były z 
pluszu ozdobionego herbem klanu Spaarów, symbolami domu wicekróla i znakami 
błogosławieństwa oraz chwały Yevethów. Wszystko to przeplecione tworzyło wzór 
rzadkiej urody. 

Również szofera i strażników dobrano tak, by dodali blasku paradzie. Kierowcą 

był osobnik o rzadkich cechach genetycznych, albinotyczny kastrat o cerze niczym 
niebo w południe, z wyglądu nie kojarzący się z żadną  płcią. Siedział prosto i 
nieruchomo na swojej grzędzie, milczący herold, który samą postawą zwiastował 
nadejście kogoś wielkiego. Strażnikami byli z kolei bliźniacy seryjni, wszyscy z tego 
samego gniazda; różnili się jedynie wiekiem. Zgodnie z tradycją takie rodzeństwo 
uważano za obdarzone szczęściem i zdolne przenieść swe błogosławieństwo na innych 
poprzez sam oddech, dotknięcie lub krew. 

- Przełożony Raalk - powiedział Nil Spaar, spoglądając z siedzenia na małe 

zgromadzenie u dołu rampy „Aramadii”. 

Zarządca Giat Nor postąpił krok. 
- Błogosławiony... 
- Wielcem zadowolony - powiedział Nil Spaar. - Dopilnuj, aby mistrzowie gildii 

dowiedzieli się, jak dobrze zostało przyjęte ich dzieło. 

- Dzięki, błogosławiony - odrzekł Ton Raalk, skłaniając głowę. 
Nil Spaar podziękował za szacunek również skinieniem głowy i machnięciem 

dłoni. 

- Jestem gotowy, kierowco. Jedziemy. 
Wielkie zakrzywione wrota zaczęły uchylać się do przodu. Im większa była luka 

pomiędzy nimi, tym głośniej dawał się  słyszeć radosny ryk tłumu. Chociaż tylko 
niektórzy mogli widzieć otwarcie bramy, słowo o tym wydarzeniu szybko przedostało 
się do reszty. 

Tarcza Kłamstw 

142

Gdy wóz wytoczył się spod kadłuba „Aramadii”, Nil Spaar zacisnął powieki i 

głęboko wciągnął wonne powietrze. Zdawało mu się,  że od wieku nie oddychał 
wiatrem wolnym od smrodu szkodników. Nawet na pokładzie statku ich niemiłe 
miazmaty zdawały się wciąż obecne niczym wspomnienie o ich inwazji na gromadę. 
Dopiero teraz ciepłe podmuchy rozgoniły wszystkie wonie, podobnie jak oczyszczający 
ogień floty wybawił gromadę z obecności nieproszonych przybyszów. 

Nil Spaar otworzył oczy i wstał. Czuł się jak nowo narodzony. Tuż obok 

zamontowano stosowną poręcz, jednak wcale jej nie potrzebował. Cudowny samochód 
przyspieszał i skręcał tak łagodnie, jakby szybował ponad płytą lądowiska, i prawie nie 
czuło się, że w ogóle się przemieszcza. 

Dwakroć okrążył „Aramadię”, pozwalając przednim szeregom tłumu rzucić okiem 

na bohatera. Dwakroć też ciżba napierała na zapory, aż ochrona musiała 
powstrzymywać przypływ polami paraliżującymi. Potem wóz skierował się szerokim 
korytarzem prowadzącym do szosy miejskiej. Nil Spaar dojrzał daleko na horyzoncie 
zarys miasta Giat Nor i znów westchnął z rozkoszą. Widmo Imperial City należało do 
przeszłości. Był w domu. 

Gdy przejeżdżał korytarzem, z obu stron nacierał nań jazgot. Patrzył na twarze 

zgromadzonych, a we wszystkich dostrzegał zachwyt. Spoglądając im w oczy, 
znajdował w nich nadzieję, wdzięczność i bezgraniczną, bezwarunkową miłość. 

- Stop - rzucił nagle szoferowi. - Zatrzymaj samochód. 
Pojazd stanął równie płynnie, jak zamierający ku wieczorowi podmuch wiatru. 

Starszy strażnik na przedniej grzędzie spojrzał uważnie na wicekróla. 

- Jakieś kłopoty, błogosławiony? 
- Nie. Chcę tylko coś zrobić. 
Otworzył drzwiczki i zaraz drabinka pojawiła się na miejscu. Zszedł i ruszył ku 

tłumowi po prawej. Ten zamilkł, widząc coraz bliższego błogosławionego. Machając na 
szofera, by ten jechał za nim, Nil Spaar pomaszerował wzdłuż szeregów ochrony. Pilnie 
wpatrywał się przy tym w stojących po drugiej stronie bariery. 

Nagle zatrzymał się i podszedł do młodego  nitakki, wysokiego i silnego, z 

bujnymi kryzami i grzebieniami. 

- Ty - rzucił Spaar, wskazując na młodzieńca. - Oddałbyś za mnie życie? 
Oblicze nitakki zastygło najpierw ze zdumienia, potem pojaśniało z zachwytu. 
- Och tak, darama! - krzyknął młodzieniec, opadając bez wahań na kolana. 
- To chodź - powiedział Nil Spaar, pokazując strażnikom,  że mają przepuścić 

wybranego. Gdy ten był już w zasięgu ręki, Spaar naznaczył mu symbolicznie policzek 
pazurem. Krwawy ślad zwiastować miał przyszłą ofiarę. Tłum zaszemrał z podniecenia. 
Nitakka ani mrugnął. 

- Przyjmuję twój dar - powiedział wicekról. - Idź za moim samochodem. 
Nil Spaar przeszedł na drugą stronę szpaleru. Cisza, która zapadła na chwilę, 

ustąpiła teraz miejsca nerwowym poszeptom. Tłum domyślał się, o co chodzi. 
Ignorując wykrzykiwane błagania i propozycje, wicekról szedł wzdłuż barierki 
podobnie jak wcześniej, gdy wybrał nitakkę. Tym razem wypatrywał jedynie młodych 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

143
samic, których grzebienie wciąż wskazywały na wiek rozrodczy i które nosiły łagodną 
krągłość mara-nas w górnej ich części. 

- Ty - rzucił w końcu, przystając i wskazując na jedną. - Oddasz mi swe łono? 
Marasi nie mogła słyszeć jego słów, taki wkoło panował zgiełk, jednak skłoniła 

głowę i podeszła do Nila Spaara jak wcześniej samiec. Wicekról obrócił ją władczym 
gestem, tak by stanęła tyłem, i objął jej głowę niczym w rytuale parzenia. Przyklękła 
bez wahania. Puścił ją i odstąpił. 

- Przyjmuję twój dar - powiedział. - Idź za moim samochodem. 
Limuzyna podjechała i zatrzymała się obok, Nil Spaar znów wsiadł do środka. 

Tam rozprostował zaciśnięte pięści, obrócił twarz ku wiernym i wydał okrzyk, w 
którym pobrzmiewała radość prawiecznych, cielesnych popędów. Odpowiedzieli 
zawodzeniem modlitewnym, jakby chcieli pokazać, na ile aprobują jego decyzje. 

- Dalej - rozkazał szoferowi i opadł na siedzenie. Właśnie odkrył potęgę władzy i 

przekonał się,  że jednym dotknięciem może odmienić czyjeś  życie, jedno jego 
spojrzenie może zostać uznane za zaszczyt, jego obecność wprawić w ekstazę i nawet 
rana przezeń zadana wywołuje euforię. 

„Będę musiał bardzo uważać, aby mnie to zanadto nie pochłonęło, pomyślał Nil 

Spaar, gdy wóz jechał w kierunku Giat Nor. Na razie jednak mogę spokojnie się temu 
poddać”. 

 
Widziana z odległości pół roku świetlnego gromada Koornacht wypełniała 

gwiaździście połowę nieba i spowijała blaskiem kadłuby jednostek Piątej Floty. 

Ledwo „Nieustraszony” wyszedł z nadprzestrzeni, ożyły na jego mostku tak staje 

łączności lokalnej, jak i hiperłącza. 

- Kapitanie, otrzymaliśmy priorytetowy sygnał alarmowy ze sztabu - wykrzyknął 

oficer łączności. - Zmieniono kodowy status konfliktu na żółtą dwójkę. Mam też pięć 
komunikatów dla generała A’bahta, wszystkie o wysokim statusie tajności. 

Morano obrócił swój fotel w prawo. 
- Taktyczny, meldować! 
- Wszystko w porządku, kapitanie. Czujniki nie wykryły  żadnych celów. 

Patrolowce nie meldują o kontaktach. Tak samo szperacze. 

- Zebrać meldunki od jednostek floty. 
- Zbieram, sir. - Teraz dopiero można było sprawdzić, czy nikt nie zgubił się po 

drodze. - Patrolowiec „Podróżnik” i tender floty „Gwiazda Polarna” nie odpowiadają, 
sir. Zgłoszenia pozostałych odnotowane. 

- Potwierdzam - zawołał dyżurny od stanowiska koordynacji działań zespołu. - 

Odbieram meldunek, że „Gwiazda” pomyliła współrzędne skoku w związku z awarią 
komputera nawigacyjnego, obecnie jej oczekiwane miejsce przybycia to dwa-osiem-
czterdzieści. „Podróżnik” doznał awarii hipernapędu, wedle czasu misji o godzinie zero 
dziewięć szesnaście, i wyszedł wcześniej. Obecnie podąża na holu do stoczni Alland 
dla dokonania napraw. 

- Skreśl go z wykazu, Arky, i przesuń na jego miejsce „Przezorność” - polecił 

spokojnie A’baht. 

Tarcza Kłamstw 

144

- Tak, generale. 
- Taktyczny, aktualny stan - zawołał kapitan Morano. 
- Wciąż spokój, sir. 
- Pozostać na aktywnym wyszukiwaniu. - Morano obrócił się do A’bahta. - Skoro 

nic się nie dzieje, to czemu przeszli na żółtą dwójkę? 

- Dowiem się, jak przeczytam, co do mnie napisali, kapitanie - odparł A’baht, 

przesuwając ekran tak, by mieć go na wprost oczu. 

Był to ekran typu bezpiecznego, z polaryzatorami nie pozwalającymi, by 

ktokolwiek odczytaj treść przekazu, patrząc z boku. Morano wpatrywał się zatem w 
twarz A’bahta, w nadziei że coś z niej odgadnie. Bez większego powodzenia. 

- Ciekawe - stwierdził ostatecznie A’baht, cofając ekran. - Żółta dwójka wiąże się 

z tym, że Yevethowie wiedzą najwyraźniej o naszym przybyciu.  

- No to gdzie są? 
- Chyba nie pragną, spotkania. Albo i wolą unikać agresywnych posunięć. Nad 

wszystkimi zamieszkanymi światami w promieniu dziesięciu lat świetlnych panuje 
całkowity spokój. 

- No, to chyba dobrze? Tego właśnie chcieliśmy, prawda? 
- To pani przewodnicząca tego chciała - odparł A’baht. - Ja wolałbym już spotkać 

tych całych Yevethów. Przyjrzałbym się ich flocie. Przy odrobinie szczęścia, może i oni 
przyjrzeliby się nam. Narth, masz jakiś pomysł, aby skutecznie utrudnić im życie? 

Asystent taktyczny zakołysał się z fotelem. 
- Nieustanne zmiany kursów i sygnałów wywoławczych, krótkie skoki wzdłuż 

obszaru działania operacyjnego. Wtedy chyba się nieco pogubią, przynajmniej tyle. 
Trudno jednak ukryć się pośrodku tak wielkiego obszaru pustki. 

- Z całym szacunkiem, generale, ale chyba nie po to tu jesteśmy, aby się kryć - 

stwierdził Morano. - Nie tego po nas oczekują, a i o pomyłkę czy wypadek wtedy 
łatwo. Pamiętacie „Endoa” i „Gwiezdnego Strzelca”? - Były to dwie fregaty Sojuszu, 
które zderzyły się po niezgranym skoku. Wszyscy zginęli. - Niech się nam dobrze 
przyjrzą, aby wiedzieli, z kim w razie czego przyjdzie im się zmierzyć. Jeśli zostało im 
choć trochę zdrowego rozsądku, to sami uznają,  że tak naprawdę to wcale nie chcą 
wchodzić nam w drogę. 

- Na razie trudno powiedzieć, jak brzmi ich definicja zdrowego rozsądku, 

kapitanie - powiedział Ahaht. - Gdy byliśmy w drodze, wicekról Ligi Duskhańskiej dał 
głos, i to zdecydowanie. Trochę o nas, nieco o księżniczce Leii, wszystko nader 
publicznie. Sam pan może posłuchać, dołączyłem ten przekaz do pańskiego pakietu 
wiadomości. 

A’baht spojrzał na bajecznie malownicze pole gwiazd. 
- Wiedzieli, że przybywamy, i wcale im się to nie podoba. Dopóki nie dowiemy 

się, do czego naprawdę są zdolni, dopóty nie zaznam spokoju. Sterczymy na otwartym 
polu, a oni kryją się w wysokiej trawie - powiedział. - Wiecie, jak myślą stratedzy, i to 
niezależnie od rasy. 

Kapitan Morano westchnął i spojrzał na stanowiska zespołu taktycznego. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

145

- To prawda, łatwo ulegają pokusom. Zwykle aż palą się do wyprowadzenia 

pierwszego ciosu - powiedział, a szef taktyków potwierdził jego słowa zakłopotanym 
uśmiechem. - No to jak rzecz rozgrywamy? 

Wystudiowanym, spokojnym gestem A’baht odpiął pasy i wstał. 
- Będziemy czekać i niech się nam przyglądają, po to właśnie nas wysłano. 

Poślemy szperacze tak daleko, jak tylko się da, sami będziemy krążyć na granicy 
wyznaczonego obszaru. I przez cały czas będziemy bardzo, ale to bardzo ostrożni. - I 
miejmy nadzieję, że dyplomaci i politycy zrobią przez ten czas swoje, dodał w myślach. 
Albo to, albo niech dadzą nam wolną rękę. Możliwie niebawem. 

- Będę w mojej kabinie roboczej, zajmę się meldunkami - powiedział. - 

Zawiadamiać o najmniejszej nawet zmianie sytuacji taktycznej. 

 
W odosobnieniu swojej kabiny generał Etahn A’baht przekonał się, że czekało nań 

nie pięć, ale sześć wiadomości przysłanych świeżo ze Sztabu Floty. 

Szósta była jakby na doczepkę. Nie miała kodu identyfikacyjnego, objętości była 

na pozór zerowej, jednak gdy A’baht wstukał zapamiętany (mimo oporów) ze spotkania 
z admirałem Draysonem zestaw znaków, plik rozwinął się w całkiem obszerny przekaz 
od komórki Alpha Blue. 

W ten sposób generał obejrzał relację z lądowania yevethańskich statków 

kolonizacyjnych na Doomiku 319, ujrzał yevethańskie gwiezdne niszczyciele krążące 
nad Polneye i płonące pola na Kutagu, spustoszone doliny Nowej Brigii. Zaczął 
zastanawiać się, czemu Sztab Flory nie udostępnił mu wcześniej tych materiałów, które 
przecież zawierały masę bardzo istotnych danych jak te, że przeciwnik dysponował 
imperialnymi niszczycielami, że zaatakował wiele kolonii w gromadzie i tak dalej. 
Niemniej obraz i tak odarty był z realizmu, wydawał się wręcz sterylny, bezkrwawy. 
Nic, tylko kalkulacja. Podobnie jak i same, na zimno przeprowadzone napaści. 

Yevetbowie wymietli jasną gromadę Koomacht z obcych tak energicznie i 

okrutnie,  że sam widok pól bitewnych nie oddawał grozy sytuacji. Pośród milionów 
ofiar znane było tylko jedno oblicze tego który ocalał i który nazywał się Plat Mallar. 
On widział wszystko i ledwo umknął dzięki desperackiej zagrywce. Jednak Sztab Floty 
nawet tej postaci nie opisał bliżej A’bahtowi. W meldunkach pojawiał się jedynie jako 
„pilot z Polneye”, jakby obawiano się przedstawić w pełni osobę dzielnego, młodego 
człowieka, który stracił wszystko i którego słowa mogłyby pobudzić czyjeś sumienie 
lub wywołać odzew. 

- Rejestrator. 
Mały robot stenografujący zwany SCM-22 podtoczył się, obracając i skręcając w 

kręgu dwukrotnie większym niż jego własna średnica. 

- Optymalizacja - zapowiedział wysokim, jednoznacznie sztucznym głosem. - 

Gotów. 

- Zapisuj. Wstępny meldunek dowódcy zespołu. Dołącz - powiedział A’baht. - 

Osobiście na ręce admirała Ackbara: według moich szacunków obecny rejon 
wyznaczony Piątej Flocie nie rokuje efektywnego jej wykorzystania ani jako elementu 

Tarcza Kłamstw 

146

zapobiegającego dalszej agresji, ani jako czynnika utrudniającego Yevethom czerpanie 
profitów z już dokonanych aneksji. 

Nasza obecność w dotychczas zajmowanym rejonie nie zagraża bezpośrednio 

placówkom Yevethów ani nie chroni infrastruktury stron zaprzyjaźnionych. Nie 
bylibyśmy także zdolni skutecznie zatrzymać wrogiego ataku. Flota Yevethów może 
ubrać dowolny kurs obok naszych flank, my zaś musielibyśmy ścigać ich aż do rejonu, 
w którym to oni zdecydowaliby się przyjąć bitwę. 

Zamilkł, aby zebrać myśli, i odruchowo zaczął postukiwać koniuszkami palców w 

załamanie nosa. 

- Sugeruję, aby jednostki klasy nie niższej niż trzy, lub zespoły jednostek różnych 

klas, zostały rozesłane na Galantosa, Wehttam i każdy z pozostałych nowych 
protektoratów - ciągnął. - To wskaże jednoznacznie, czyje interesy zamierzamy 
chronić, a ponadto przypomni być może Yevethom, że jeśli nawet okażą się zdolni 
dotrzeć do wymienionych celów, nie będzie to jednoznaczne z ich opanowaniem. 

Jednakże winniśmy utrudnić im także i to pierwsze. Należy objąć nadzorem 

główne trasy nadprzestrzenne z gromady, i to poczynając od odcinków leżących na tyle 
blisko baz Yevethów, na ile to tylko możliwe. 

Analizy astrograficzne pokazują, iż nie istnieje ani jedna prosta, jednoskokowa 

droga z N’zoth, Wakizy i innych znanych światów wnętrza gromady, co wynika z 
gęstego rozmieszczenia gwiazd w tym rejonie i działa na naszą korzyść. Wciąż jednak 
pozostaje wiele innych dróg. Zablokowanie Koornacht z obecnej pozycji i z tymi siłami 
nie jest możliwe. Niech nikt nie łudzi się, że jest inaczej. 

Z całym szacunkiem dla otrzymanych rozkazów, oficjalnie domagam się 

przydzielenia w jak najkrótszym możliwym czasie do mojego zespołu następujących 
dodatkowych sił: Wszystkich dostępnych krążowników klasy Interdictor. Wszystkich 
wolnych szperaczy. Co najmniej czterech jeszcze ciężkich jednostek, w najgorszym 
razie fregat, dla ochrony protektoratów. Wolałbym nie uszczuplać do tego zadania 
zespołu zasadniczego, gdyż taki gest mógłby zostać zrozumiany przez Yevethów 
opacznie. 

I na koniec, winniśmy pomyśleć o założeniu nowego centrum uzupełnień i 

logistyki gdzieś bliżej niż na Halpacie. Jeśli nasza obecność skłoni Yevethów do 
ruszenia floty, wówczas nie obejdzie się bez strat, a ja wolałbym móc zaoferować 
naszym rannym coś więcej niż chłód próżni. A’baht, dowódca Piątej. 

Generał spojrzał na małego robota. 
- To wszystko. Opatrz wstępem i zakończeniem, i zamknij. 
- Zrobione. Kompresja wykonana. Szyfrowanie wykonane. Gotowy do transmisji. 
- Wyślij - polecił A’baht, zerkając na ekran jaśniejący rojem gwiazd. Przelotnie 

zastanowił się, czy żyjący pośród nich drapieżcy również kierują w tej chwili wzrok w 
jego stronę. 

 
Północna plaża przylądka Illafian na zachodnim brzegu zachodniego morza 

Rathalay była szeroka, długa i prawie pusta. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

147

Gdyby leżała na świecie wypoczynkowym, jak Amfar, lub gdzieś w strefie 

umiarkowanej Coruscant, panowałby na niej spory ruch, a na wydmach wyrastałyby 
kurorty. Ludzie nie byli jedyną rasą uwielbiającą słońce i wodę. 

Jednak z jakichś powodów przeoczono to miejsce i prawie z niego nie korzystano, 

przez co od razu przypadło Hanowi do gustu. Z prawdziwą przyjemnością spojrzał na 
długi, pusty pas szarego, bazaltowego piasku. Przez ponad dwie godziny napotkał 
jedynie dwoje ludzi nie należących do jego rodziny. Jednym był starszy mężczyzna 
lustrujący skraj wody w poszukiwaniu drobnych i urodziwych niczym klejnoty muszli 
morskiego drobiazgu. Przystanął, by pokazać dzieciom ściskany w garści niewielki 
zbiór nie pokruszonych muszelek, które dotąd wypatrzył. Drugim była thodiańska 
pływaczka długodystansowa, która minęła ich kursem wzdłuż brzegu i nawet na nich 
nie spojrzała. 

Anakin, Jaina i Jacen bawili się ze wciąż nie gasnącą energią i wcale nie 

wyglądali na znużonych.  Żadne nie widziało dotąd wody tak wielkiej, by jej tafla 
sięgała aż po horyzont. Na dodatek żyli w niej drapieżcy dość rośli, by paroma kęsami 
pożreć dorosłego człowieka, która to wiadomość zrobiła na dzieciakach należyte 
wrażenie. Wysłuchały Hana, gdy ten opowiedział im o katastrofie statku kosmicznego 
„Uczciwy Powód”, którego wrak leżał obecnie dziewięćset metrów pod powierzchnią 
morza, a jego ładunku cennych metali strzegły przesądy oraz narybek narkaa, stworzeń 
o zębach ostrych jak brzytwy. Dzieci przetrzymały cierpliwie nawet lekcję wizualizacji, 
której udzieliła im Leia. Poprosiła, by wyobraziły sobie, jak morskie stworzenie, które 
pierwszy raz wystawia łeb ponad fale, może postrzegać ląd. 

Potem zapomniały na chwilę o opowieściach, lekcjach i rodzicach, a zajęły się 

zabawą i brodzeniem w morzu. Jacen, którego relacja o narkaa zainteresowała 
szczególnie, wciąż nurkował, w nadziei że zobaczy choć jednego. Jaina upodobała 
sobie ciepły prąd płynący wzdłuż plaży i pozwalała, by niósł ją, dając poczucie, jakby 
leciała. Wprawdzie morze było niemal równie spokojne, jak Jezioro Zwycięstwa, 
jednak małe fale, które załamywały się na brzegu i parły maleńkimi przypływami przez 
piasek, i tak zdołały zafascynować Anakina. 

Jedyną skazą na obrazie szczęśliwości była osoba Leii. Obecna ciałem, ale nie 

duchem, myślała o sprawach nie mających z tą plażą nic wspólnego, sprawach, o 
których miała w tak uroczym miejscu zapomnieć, przynajmniej w zamyśle Hana. 
Przynajmniej na chwilę. Polityka, dyplomacja, kwestie stanu i wojna wciąż 
absorbowały księżniczkę. I jeszcze przemiana Nila Spaara z potencjalnego sojusznika 
w jednoznacznego wroga, rana wciąż świeża, wciąż otwarta. 

- Tato? 
Han obrócił  głowę ku Jainie, która podeszła niezauważona i stała teraz dość 

blisko, by strząsać krople wody wprost na nogę ojca. 

- Przepraszam, ale nie zdołam wyratować twego brata z paszczy narkaa - skrzywił 

się Han. - Zostawiłem strój bohatera w kabinie. 

Jaina zignorowała kiepski żart, jak zwykle, gdy przychodziła z własną sprawą. 
- Jacen i ja chcemy przejść się wzdłuż plaży,  żeby poszukać muszelek - 

powiedziała. - Możemy? 

Tarcza Kłamstw 

148

- Dobra - odparł. - Ale nie odchodźcie za daleko, żebyśmy was widzieli. Że was 

nie widzę, poznacie po tym, że przestaniecie widzieć mnie. 

Dziewczynka spojrzała na niego z wyrzutem: przecież jest dość duża, by wiedzieć 

takie rzeczy. Ale uczyła się nie rezygnować ze zwycięstw, więc rzuciła tylko krótkie 
„Dzięki” i pobiegła do czekającego Jacena. 

Han rzucił okiem na Anakina, który siedział na skraju wody, ryjąc palcami 

zbiorniki i kanały, które napełniały się od kolejnych fal. Potem na Leię. Jego żona 
odeszła dwadzieścia metrów w górę plaży i rozmawiała przez komlink. Po chwilowym 
wahaniu Han wygrzebał się z piasku i ruszył ku niej. 

Nim doszedł do połowy drogi, Leia skończyła, toteż nie usłyszał ani słowa z 

konwersacji. Ujrzał jedynie, jak Leia wyłącza komlink i odwraca się ku niemu, jakby 
chciała wrócić do reszty rodziny. Gdy jednak zobaczyła nadchodzącego Hana, 
postanowiła raczej poczekać. 

- Przepraszam - powiedziała, całując go przelotnie. - Nie myślałam, że to potrwa 

tak długo. Wciąż masz ochotę popływać? 

- Najpierw mogłabyś powiedzieć mi, co nowego. 
- Admirał Ackbar przekazał, że Piąta bez przeszkód zajęła pozycje. Żadnego śladu 

sił Yevethów. 

- To i dobrze - mruknął Han. - Może cała sprawa na tym się skończy. 
- Nie sądzę, aby Nil Spaar miotał jedynie czcze pogróżki. Jeśli już, to raczej nie 

powiedział wszystkiego. 

- Może tak, może nie. Nie po to porwałem cię z Imperial City, byś teraz, tylko w 

kostiumie kąpielowym, brała się za opracowywanie planów strategicznych. 

- Wiem - powiedziała, biorąc go za rękę i ruszając przed siebie. - Ackbar 

przekazał też, że dziś rano senator Tuomi podniósł sprawę mojej wiarygodności. 

- Och, znowu... 
- Tuomi powiedział,  że mieszkający na Alderaanie uchodźcy nie stanowili 

państwa, i przypomniał,  że mieliśmy status reprezentantów-obserwatorów bez prawa 
głosu, jedynie z legatem, który nie może, rzecz jasna, być przewodniczącym Senatu. 

- Czy to nie stara śpiewka? Czy nie uporano się z tym już kiedyś, gdy 

rozwiązywano Radę Tymczasową? 

- Od tamtego czasu w Senacie pojawiło się wielu nowych członków, Drannik jest 

jednym z nich. Nie byli świadkami rozstrzygania o statusie Alderaana, nie brali udziału 
w podejmowaniu tamtej decyzji. Domyślam się, że teraz chętnie nadrobiliby ten brak. 

- Ale co naprawdę mogą ci zrobić? 
- Rada Ministrów mogłaby mi teoretycznie namieszać - odparła Leia. - Jednak jej 

przewodniczący był przyjacielem mojego ojca. Nie sądzę, by posunął się aż tak daleko. 

Han pokręcił głową. 
- Muszę ci powiedzieć, że mało co przyprawia mnie o taki ból głowy jak kwestia, 

kto za co jest tam właściwie odpowiedzialny. Wydaje mi się,  że ile razy łapię jakąś 
orientację, to ktoś zmienia nazwy połowy biur i urzędów, a resztę reorganizuje nie do 
poznania. 

Leia roześmiała się. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

149

- Podejrzewam, że czasem to musi tak wyglądać. Ale wiesz, że najważniejsze to 

nie dopuścić do pojawienia się kolejnego Palpatine’a, nie pozwolić, aby pojedyncza 
osoba zgromadziła zbyt wiele władzy. Mon Mothma powiedziała mi, że Senat o wiele 
bardziej obawia się sukcesu niż porażki. Gotowi są w nieskończoność tolerować 
nieudaczne przywództwo, zaś skuteczne władanie budzi w nich lęk. 

- Czyste wariactwo - powiedział Han. - Jak ktoś mógłby osiągnąć cokolwiek przy 

takim systemie? 

- Nikt nie ma nic osiągać i o to właśnie chodzi. Z założenia odpowiedzialność nie 

ma wiązać się z władzą. Sądzę,  że są w Senacie i tacy, którzy uważają,  że obecnie 
przebrałam miarkę - powiedziała Leia, przytulając się do jego ramienia. - Ackbar 
wspomniał, że Behn-kihl-nahm ma odezwać się do mnie po głosowaniu i powiedzieć, 
ilu senatorów poparło wniosek Tuomiego. 

Han jęknął, wyjął Leii komlink z dłoni i cisnął urządzenie ku wodzie. Potem w 

trzech długich skokach dopadł go, podniósł i z rozmachem rzucił w fale. Plusnęło 
nieprzesadnie daleko za tym miejscem, gdzie mijała ich thodiańska pływaczka. Chwilę 
później spod powierzchni wychynął jakiś ciemny kształt. Moment - i nie było widać już 
nic. 

- Han! - krzyknęła Leia tonem zaskoczenia i nagany.  
Odwrócił się ku niej. 
- Musiałem to zrobić. To coś próbowało cię zabić.  
- Że jak? 
- Spójrz tylko na nas. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów jesteśmy na 

wakacjach - stwierdził Han, wolnym krokiem wracając do Leii. - Spacerujemy po 
przepięknej plaży, trzymamy się za ręce, nasze dzieci nie plączą się nam pod nogami... 
I o czym rozmawiamy? O polityce. 

Leia westchnęła. 
- Masz rację. Jest gorzej, niż myślałam. 
- Zaufaj mi. Nowa Republika nie upadnie tylko dlatego, że jej przewodnicząca 

urwie się na dzień albo i trzy. Pod twoją nieobecność nic się ani nie namiesza, ani nie 
naprawi. Możesz być pewna, że zaczekają na ciebie, byś i ty popracowała trochę miotłą 
i łopatą. 

- Nie ma co, pocieszające. 
Han zatrzymał się i obrócił żonę ku sobie. 
- Leia, dość siebie im dajesz. Nie możesz przez kilka dni poistnieć po prostu dla 

nas? Jeśli nie tego pragniesz, jeśli masz inny pomysł na spędzenie czasu, to powiedz, a 
coś zorganizujemy. Jeśli dla złamania złego czaru powinności będę musiał zabrać cię 
dalej od zamku czarnoksiężnika... 

- Przylądek Illafian całkowicie wystarczy - powiedziała. - Tu jest pięknie. Chyba 

nie ma miejsca bardziej odmiennego od Imperial City. 

- Zatem zaraz przestań się przejmować. Spróbuj cieszyć się chwilą. Po to tu 

jesteśmy. 

Znów ruszyła i przyciągnęła męża bliżej. 

Tarcza Kłamstw 

150

- Spróbuję. Ale będziesz musiał okazać mi nieco cierpliwości - powiedziała. - 

Niezbyt potrafię cieszyć się chwilą. 

- Co? 
- To. Rola księżniczki z monarszej rodziny na Alderaanie to bardzo poważna 

sprawa. Wszystko się wtedy liczy. Bail Organa znajdował radość zupełnie w czym 
innym. Wybierał mianowicie jakąś dziedzinę, o której nie miał najmniejszego pojęcia, i 
stawał się w niej ekspertem. 

- To wakacje spędzałaś chyba w szkole o podwyższonym rygorze. 
- Blisko. Odwiedzaliśmy przyjaciół ojca albo gościliśmy ich w pałacu, a Bail 

powtarzał zawsze: „Leia, oto mój stary przyjaciel Farnejakmutam. Wie wszystko o 
połowach lanych klusek i nauczy cię dziewiętnastu sposobów przerabiania starego 
swetra na sieć...” 

Han uśmiechnął się szeroko. 
- To dlatego wciąż giną mi stare swetry... 
Leia postukała go palcem. 
- I w ten sposób niewinne i radosne dzieciństwo gdzieś mi uciekło. Gdy 

przybyłam tu jako senator, miałam siedemnaście lat. - Westchnęła ciężko. - Och, na 
gwiazdy... 

- Co takiego? 
- Właśnie zdałam sobie sprawę, że mieszkam na Coruscant już równie długo, jak 

kiedyś na Alderaanie. A nawet trochę  dłużej. - Pokręciła głową. - Że też sobie to 
przypomniałam. Coruscant wcale nie jest moim ulubionym miejscem, a spędziłam tu 
połowę życia. 

- Naprawdę aż tyle? A byłaś kiedyś w Krypcie Lodowej? Chodziłaś po labiryntach 

ogrodu Trophill we Wschodnim Minorze? Słyszałaś koncert w amfiteatrze Kallarak? 

- Nie - odparła i spojrzała nań zdumiona. 
- Tak też myślałem. Nie znasz Coruscant, Leia. Znasz tylko Imperial City. A i to 

głównie pod postacią dostojnych wnętrz. 

- Masz rację - przyznała. - Powiedziałam ci, że nie potrafię organizować sobie 

zabawy w wolnym czasie. Wspominałam ci kiedyś, jakie było moje pierwsze 
skojarzenie, gdy ujrzałam Imperial City? 

- Chyba nie. 
- Napisałam ojcu, że na oko to jakby kolonia squibów przeprowadziła się do 

królewskiej galerii szklą artystycznego - zachichotała cicho i otoczyła Hana ramieniem. 
- Bail pomyślał, że to paradny pomysł. Zrozumiał porównanie. 

Gdy tak szli przytuleni w zupełnej ciszy, Leia rozejrzała się po plaży, morzu i 

niebie. 

- To naprawdę miłe, Han - powiedziała, gdy Anakin wychynął zza swych 

piaskowych rzeźb i pobiegł ku nim. - Dziękuję. Tutaj nie czuję się jak któryś z tych 
squibów. 

 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

151

R O Z D Z I A Ł  

11

 

- Admirale! - pielęgniarz zasalutował energicznie. - Czym mogę służyć, sir? 
- Powiedziano mi, że Plat Mallar opuścił zbiornik bacta - stwierdził Ackbar i 

skinął przy tym lekko głową. 

- Tak, sir Jakieś dwie godziny temu. Ma się dobrze. Doktor Yintal nawet chwilę z 

nim porozmawiał. 

- Gdzie jest teraz doktor Yintal? 
- Na ostrym dyżurze, sir. Parę chwil temu doszło do wypadku na lądowisku 

Biggs... 

- Tak Wiem. 
- Wie pan może, co się siało? Do nas dotarły jedynie mgliste plotki... 
- Kursant na TX-65 źle podszedł i rozbił się na drodze manewrowej - wyjaśnił 

Ackbar. - Dwóch instruktorów i dowódca wahadłowca ucierpieli od odłamków. 
Słyszałem, że są trzy ofiary śmiertelne i szesnastu rannych. 

- Dziękuję, sir, to daje pojęcie, na co powinniśmy się przygotować. 
- To za chwilę. Powiedział pan, że Plat Mallar odzyskał przytomność? 
- Tylko na krótko, zaraz po wyjściu ze zbiornika. Zamienił kilka słów z doktorem 

Yintalem. Obecnie jednak jeniec śpi. 

- Proszę się liczyć ze słowami. Plat Mallar nie jest jeńcem - odparł ostro Ackbar. 
- Przepraszam, sir. Myślałem,  że to imperialny pilot z imperialnych baz 

zaopatrzeniowych... 

- Myli się pan. To odważny młody człowiek, który ryzykował życie, aby pomóc 

swoim. Jego los interesuje mnie w szczególny sposób. Oczekuję, że otrzyma najlepszą 
opiekę, na jaką was stać. Zrozumiano? 

- Tak, sir - odparł pielęgniarz, ze skruchą. - Zrozumiałem, sir. 
- A teraz chcę go zobaczyć. Wciąż jest w piątce? 
- Tak, sir. Zaprowadzę pana... 
- Nie trzeba - powiedział Ackbar. - Proszę zająć się przygotowaniami. 
Zbiornik bacty w piątym module intensywnej terapii był już pusty i suchy. Młody 

Grannanin leżał obok na specjalistycznym łóżku z czujnikami wokół głowy, na klatce 
piersiowej i lewym nadgarstku. 

Tarcza Kłamstw 

152

Stając obok, Ackbar pochylił się nad pacjentem i przyjrzał mu się uważnie. Jego 

palce schowały się w skórzaste mankiety, zaciśnięte szpary oczne pokrywała cienka, 
ochronna warstwa lśniącej wydzieliny. Przezroczysta rurka pompowała mu mieszankę 
oddechową do miechów płucnych, inna, czerwona, odprowadzała produkty przemiany 
materii. 

Jego skóra odzyskała jednak barwę i połysk typowy dla Grannan. Wbrew opinii 

otoczenia nie wyglądał już na kogoś o włos od śmierci. 

- Dobrze - mruknął pod nosem Ackbar. - Bardzo dobrze. 
W nadziei, że Plat Mallar rzeczywiście śpi tak mocno, jak sugerowały zewnętrzne 

objawy, Ackbar przysunął do łóżka krzesło z autoregulacją i usadził na nim swe 
pokaźne ciało. Komlink ułożył na legowisku obok, tak by móc jednym ruchem po 
niego sięgnąć, potem złożył dłonie na kolanach w ulubionej, wygodnej pozie. 

-  Śpij, mały - szepnął. - Śpij i zdrowiej. Gdy obudzisz się gotowy, ja będę już 

czekał. 

 
Han Solo pochylił się nad sterami i zerknął przez przednią szybę w bok, na 

stopnie wiodące do głównego gmachu ministerialnego. 

- Gdzie twoja obstawa? - spytał Leii. - Nie widzę ich. No tak, ale nie powiedziałaś 

Nanaodowi, że wracasz właśnie dzisiaj. Iść z tobą? 

- Nie - odparta, zbierając poły sukni, by wysiąść. - Ale mam nadzieję, że zastanę 

cię w domu, gdy wrócę. Będziesz mi wtedy potrzebny. 

- Zastaniesz, zastaniesz - przytaknął Han. - Na pewno nie jestem potrzebny teraz? 
- Na pewno. Idę zrobić tylko to, co trzeba zrobić, a dalej to dopiero zobaczymy. 
Wejście do budynku ministerialnego służyło niegdyś jako brama recepcyjna 

Pałacu Imperialnego. Czterdzieści wypolerowanych kamiennych stopni prowadziło do 
potrójnych, mozaikowych drzwi zwieńczonych wielką, kamienną markizą na 
podporach i z ośmioma gwiazdami na obrzeżu - to ostatnie było znakiem 
sygnatariuszy-założycieli Nowej Republiki. 

Czujniki systemu bezpieczeństwa zauważyły Leię, ledwie wysiadła ze śmigacza. 

Robot-portier czekał przy otwartych już drzwiach. Idąc szybkim, zdecydowanym 
krokiem, zignorowała zdumione spojrzenia i ciekawe szepty i skierowała się ku 
głównej promenadzie. 

Gdy była w połowie drogi, nadbiegli skądś z tyłu obaj ochroniarze. Nie zwolniła 

nawet, gdy dołączali, tylko dalej zmierzała ku głównym biurom ministerstwa. 

Personel wstał, ledwo weszła. Z tylnego pokoju wyłoniła się starsza kobieta. 

Podbiegła zaraz, by się przywitać. 

- Pani przewodnicząca - powiedziała Poas Trell, pierwsza asystentka przy 

urzędzie. - Nie wiedzieliśmy,  że pani przybędzie. Sam zarządca jest dziś od rana w 
Senacie... 

- W porządku - odparła Leia. - Nie oczekiwałam  żadnych przygotowań. Gdzie 

minister spraw zagranicznych? 

- Minister Falanthas odbywa spotkanie z vorkaańską delegacją. Ale mogę go 

wezwać... 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

153

- Nie - przerwała jej Leia. - To też nie jest konieczne. Macie tu może te 

nadzwyczajne wnioski o członkostwo? 

- Oryginały? No, rak... są zabezpieczone pomiędzy poufnymi dokumentami 

ministra Falanthasa. 

- Chcę je dostać - powiedziała Leia. - I jeszcze tablicę notacyjną. 
- Oczywiście, pani przewodnicząca. Na pewno nie mam wzywać ani 

administratora, ani ministra Falanthasa? 

- To całkiem niepotrzebne. Oni mają teraz swoje do roboty, ja mam swoje. 

Skorzystam z waszej sali konferencyjnej, jeśli jest wolna. Może być pani przy 
wszystkim obecna. 

 
Plat Mallar poruszył się na szpitalnym łóżku i wydał odgłos, który mógł być 

jękiem. Admirał Ackbar odłożył swój minikomp, pochylił się nieco i ujrzał, jak 
szczeliny powiek młodzieńca uchylają się, a źrenice powoli przystosowują do światła. 

- Dzień dobry - powiedział Ackbar, poklepując dłoń Mallara. - Nie bój się. Wiesz, 

gdzie jesteś? 

- W szpitalu - wychrypiał Mallar. 
- Właśnie. Jesteś w Lecznicy Floty Nowej Republiki na Coruscant. A ja jestem 

Ackbar. 

Plat Mallar otworzył szeroko oczy. 
- Cor’scant? Jak? Byłem... co z Polneye... co się stało... 
- W swoim czasie ci wyjaśnię. Nie wszystko będzie ci miło usłyszeć - mruknął 

ponuro admirał. - Jednak dziś nic z tego nie jest istotne. 

- Ale... Ja umierałem - rzekł Mallar. Wypowiedzenie każdego słowa było dlań 

wysiłkiem. 

- Dziś zaczniesz życie od nowa. A ja, jeśli pozwolisz, spróbuję ci pomóc. 
Mallar uniósł niepewnie dłoń na kilka centymetrów i wskazał na admirała. 
- Kim jesteś? 
- Jestem Mon Calamari - wyjaśnił Ackbar. - A ty jesteś Grannaninem. Aż do dziś 

nie spotkałem nigdy nikogo z twoich. A ty spotkałeś kiedyś kogoś z moich 
pobratymców? 

Mallar pokręcił niepewnie głową. 
- No to może spróbujemy poznać się trochę nawzajem. 
- Mundur - odezwał się Mallar. - Co robisz? Jesteś moim doktorem? 
Ackbar spojrzał na swój codzienny uniform. 
- Jestem niegdysiejszym pilotem, któremu starczyło rozumu, by porzucić stery - 

odparł i wstał. - Zaraz przyślę ci doktora. On pogada z tobą na ciekawsze tematy. 

 
Kładąc przed Leią stos petycji, Poas Trell nie zdołała powstrzymać przykrego 

grymasu. 

- Pani przewodnicząca, gdy mówiła pani, że mogę być świadkiem... 
- Czy to jakiś problem? 

Tarcza Kłamstw 

154

- Pani przewodnicząca, asystent ministra Falanthasa powiadomił go o pani 

przybyciu, zanim dotarłam do biura. Minister jest już w drodze. Gdyby mogła pani 
poczekać kilka minut... 

- Nie - odparła Leia. - I nie ma o czym mówić. Mam pełne prawo zatwierdzić te 

petycje i to właśnie zamierzam uczynić. Gdzie zamówiona tablica notacyjna? 

- Mój pomocnik już się tym zajął. Zaraz przyjdzie.  
Leia uniosła brwi zdziwiona. 
- Wygląda na to, że dostaliśmy jeszcze kilka wniosków. 
- Tak, pani przewodnicząca.  Łącznie dwadzieścia trzy, osiemnaście z sektora 

Farlax, piąć z innych regionów. Zarządca i minister Falanthas omawiali z 
przewodniczącym Berussem, jak przyspieszyć procedurę wobec mieszkańców czterech 
systemów które leżą najbliżej nieprzyjaciela... 

- Jeśli tylko dostanę tablicę, to kwestia przyspieszenia zostanie trwale rozwiązana. 
Trell wyraźnie szukała wykrętów. 
- Ależ księżniczko, to wysoce niezwyczajne... 
- Kwestionuje pani moje prawo do rozpatrzenia tych petycji? 
- Nie, oczywiście  że nie. Myślałam tylko, że uzna pani za stosowne, by 

skonsultować decyzję z ministrem, zgrać czas jej podjęcia z... 

- Tablicę notacyjna poproszę - rzuciła stanowczo Leia. - Albo wezmę wszystkie te 

dokumenty do mojego biura i tam się nimi zajmę. A potem poinformuję Nanaoda, że 
przyjdzie mu poszukać nowej asystentki, gdyż poprzednia została zwolniona za 
niesubordynację. 

Trell sięgnęła w końcu po komlink i nerwowo ścisnęła go w dłoni. 
- Faylee - powiedziała obojętnym tonem. - Znalazłeś tablicę? 
Chwilę później w drzwiach sali konferencyjnej pojawił się urzędnik z tablicą. 

Trell skinęła w kierunku Leii. Mężczyzna postawił urządzenie na stole przed 
księżniczką, po czym się wycofał. 

- Usiądzie pani? - Leia wskazała na krzesło po przeciwnej stronie stołu. 
Gdy Trell posłuchała, Leia ułożyła pierwszą petycję na tablicy i włączyła system 

rejestrujący. Kopułka na górze tablicy kryła trzy holosoczewki: jedna rejestrowała sam 
dokument, druga osobę go podpisującą w trakcie wykonywania czynności, trzecia 
siedzącego naprzeciw świadka. 

- Przewodnicząca Leia Organa Solo w imieniu Nowej Republiki w sprawie 

nadzwyczajnej petycji planety Galantos, wnioskującej o przyjęcie w poczet członków - 
powiedziała Leia, biorąc połączony z tablicą specjalny pisak. 

- Poas Trell, starsza asystentka pierwszego zarządcy Engha jako świadek. 
Leia podpisała petycję zamaszystym gestem.  
- Zaaprobowane. Przewodnicząca Leia Organa Solo w imieniu Nowej Republiki 

w sprawie nadzwyczajnej petycji planety Wehttam, wnioskującej o przyjęcie w poczet 
członków...  

Gdy Leia sięgnęła po piąty dokument, Trell zawahała się. 
- Zamierza pani zatwierdzić wszystkie petycje złożone z sektora Farlax? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

155

- Zamierzam złożyć swój podpis na wszystkich petycjach. Kropka. Proszę 

wygłosić swoją kwestię. 

Trell wciągnęła głęboko powietrze, jakby rozmyśliła się co do głoszenia jakiejś 

uwagi, i złożyła dłonie na stole. 

- Poas Trell, starsza asystentka pierwszego zarządcy... 
Minister Falanthas przybył akurat w porę, by otrzymać od Leii cały plik 

załatwionych pozytywnie petycji. 

- Dzień dobry, Mokka - rzuciła księżniczka. - Przepraszam, że odwołano cię 

niepotrzebnie z narady. Jednak skoro już tu jesteś, to poproszę cię o dopilnowanie, by 
jak najszybciej poinformowano stosowne rządy o podjęciu decyzji. Nie, poczekaj... 
Wiesz może przypadkiem, czy kanclerz Jobath przebywa wciąż na Coruscant? 

- Chyba jest w hostelu dyplomatycznym. 
- No to Galantosem zajmę się sama. Taką wiadomość chętnie przekażę 

kanclerzowi osobiście. 

Gdy ruszyła ku drzwiom, Falanthas spojrzał na plik załatwionych dokumentów, 

potem na Leię. 

- I co ja powiem Berussowi? 
- Powiesz mu, że podjęliśmy słuszną decyzję - odparowała Leia. - Powiesz mu, że 

dzięki temu będziemy mogli wreszcie zająć się tym, co najtrudniejsze. 

 
- Doktor Yintal nazwał pana admirałem - powiedział Plat Mallar, przechadzając 

się z Ackbarem po ogrodzie rehabilitacyjnym na tyłach Lecznicy Floty. - Odnosił się do 
pana z szacunkiem o wiele większym, niż okazuje się zwykle starym pilotom. 
Traktował pana raczej jak kogoś bardzo ważnego. 

- Doktor Yintal ma w ogóle nienaganne maniery, przynajmniej jak na lekarza. Jak 

ci idzie chodzenie? 

- Zawsze to lepsze niż leżenie w łóżku - odparł Mallar. - Naprawdę byłem w 

zbiorniku bacta aż przez szesnaście dni? 

- Byłem tu, gdy cię przywieźli. Wyglądałeś bardzo źle. 
- Czy dzień jest tu taki sam, jak na Polneye? 
- Chyba tak. Słońce wschodzi i zachodzi, i tak wkoło - Ackbar zachichotał ze 

swego żartu. - Czy na Polneye używają wciąż imperialnego systemu miar i dziesiętnego 
zegara? 

- Tak. 
- Tutejszy dzień trwa czternaście standardowych waszych jednostek - powiedział 

admirał. - Starczy się przystosować. 

- Znaczy, że jest krótszy - stwierdził Mallar. - Na Polneye to osiemnaście 

jednostek. Niemniej, szesnaście dni... - Nagle na jego obliczu pojawił się wyraz 
niepokoju. - Jak zdołam za to zapłacić? 

- Nie musisz - uspokoił go Ackbar. - Nowa Republika pokrywa w pełni twoje 

rachunki za opiekę medyczną. Czyni to z miłą chęcią. - Przerwał i wskazał na 
najbliższą ławkę. - Chcesz przysiąść na chwilę? 

- Nie - podziękował Mallar. - Wolałbym pochodzić.  

Tarcza Kłamstw 

156

- No to pochodzimy - mruknął Ackbar, człapiąc dalej. 
- Doktor Yintal powiedział,  że nie wie nic o tym, co zdarzyło się na Polneye - 

rzekł Mallar po dłuższej chwili. - Pan jednak, jeśli naprawdę jest admirałem, to może 
wie coś więcej? 

- Obawiam się, że ostatni raport z Polneye, jaki otrzymaliśmy, pochodził od ciebie 

- wyjaśnił Ackbar. - Niczego więcej nie wyłapaliśmy. Nie udało się też wysłać 
szperacza. 

- Przez szesnaście dni? Czemu? 
- Plat, przyjdzie ci pogodzić się z myślą, że tylko ty jeden przetrwałeś atak. 
- Ale Południowa Dziesiątka była nietknięta. Mieli gotowy do startu 

transportowiec... 

- Poddaliśmy analizie twoje nagrania - powiedział Ackbar. - Transportowiec był 

pełen robotów i innego wyposażenia. Niestety, wszelkie nadzieje mogą okazać się 
złudne. 

Mallar zamilkł na ponad połowę okrążenia ogrodu. 
- Kto to zrobił? - spytał w końcu. - Może mi pan powiedzieć przynajmniej, kto 

zabił moją rodzinę? 

- Atak był dziełem Yevethów - odparł Ackbar. 
- Yevethów? - spytał zaciekawiony Mallar. - Któż to taki? 
- Rdzenni mieszkańcy gromady Koornacht. Byli niewolnikami Imperium, jednak 

zdołali jakoś wykraść im wiele z technologii i zapewne także spory kawał floty. W tym 
samym czasie przypuścili atak na jeszcze kilka innych kolonii. Nie mamy pełnych 
informacji, ale chyba ze wszystkich tych światów tylko ty jeden przetrwałeś. 

- I co z nimi zrobicie? 
- Podjęliśmy pewne kroki dla ochrony zamieszkanych planet w pobliżu gromady - 

wyjaśnił Ackbar. - Wciąż szukamy skutecznych sposobów odpowiedzenia na agresję. 

- To, co widziałem, to nie była zwykła wojna, akt agresji. To było morderstwo. 

Nic, tylko urządzona na zimno rzeź. 

- Zgadza się - mruknął Ackbar, kiwając głową. - Tak było. 
- No to nie rozumiem. Czyżby wszystko, co słyszałem o Nowej Republice, było 

nieprawdą? Obaliliście Imperatora, gdyż niesprawiedliwe było jego władztwo. 
Wystąpiliście przeciwko całej flocie Imperium, broniąc swoich zasad. Czy to prawda, 
czy tylko propaganda? 

- Prawda. 
- I wciąż dysponujecie wielką flotą? 
- Tak. 
Mallar stanął i zwrócił się ku Ackbarowi.  
- Użyjecie jej? 
- Podjęcie tej decyzji pozostaje w gestii cywilnego rządu - powiedział Ackbar. - 

Nie wiem, co postanowią. 

- Czemu to tak ciężko idzie? 
- Nie wiem, czy to zrozumiesz, ale demokracja niełatwo rusza na wojnę. Chyba że 

zostanie wprost zaatakowana. Tutaj potrzeba najpierw wielu dysput, a prowokacja to za 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

157
mało, by politycy przestali gadać, a zaczęli działać. To zawsze nieco trwa. - Ackbar 
pokręcił głową. - Szesnaście dni to za mało. 

- A co będzie potem? Jak pan sądzi? Proszę powiedzieć mi szczerze, co pan myśli. 

To bardzo ważne. 

Ackbar przytaknął. 
- Sądzę,  że koniec końców rozliczymy Yevethów. Najpierw jednak będzie 

musiało dojść do paskudnej wojny. 

- Dziękuję - powiedział Mallar. - Wie pan może, kiedy pozwolą mi opuścić 

szpital? 

- Wtedy, gdy doktor Yintal uzna cię za wyleczonego - odparł Ackbar. - Nie 

wcześniej zapewne niż pojutrze. Masz już jakieś plany? 

- Tak. Zamierzam zgłosić się na ochotnika do korpusu pilotów. Gdy wezwiecie 

Yevethów, by odpowiedzieli za swoje czyny, to chcę przy tym być. To jedyne, co 
obecnie się dla mnie liczy. To jedyne, co warto jeszcze uczynić. 

 
Gdy Leia dotarła do swojego biura na piętnastym poziomie, Alole i Tarrick stali 

już pogrążeni w rozmowie tuż przed recepcją, jawnie czatując, można powiedzieć, na 
księżniczkę. Oblicze Alole rozjaśniło się wyraźnie, gdy ujrzała Leię. 

- Księżniczko, właśnie usłyszeliśmy, że wróciłaś. 
- Byłoby dziwne, gdybyście nie usłyszeli - powiedziała Leia, uśmiechając się 

krzywo. - Jak się masz, Alole? 

- Świetnie, dziękuję. 
- A ty, Tarrick? 
- Bardzo dobrze, pani przewodnicząca. 
- Czy istnieje zatem jakiś powód, który nie pozwalałby nam wejść i zabrać się do 

roboty? 

- Żadnego - powiedział Tarrick z uśmiechem. 
Wewnątrz biura zniknęła z ich zachowania zarówno wszelka sztywność, jak i 

nadmiar poufałości. 

- Dobra. Jak wygląda ta katastrofa z waszej strony, proszę koleżeństwa 

rozbitków? 

- Teraz lepiej, skoro jesteś z nami - odpowiedział Tarrick. 
- Mieliśmy nieco kłopotów ze sterowaniem - dodała Alole. 
- Tak? 
- Masa ludzi usiłowała chwytać za koło sterowe.  
Leia przytaknęła. 
- Jak długa jest lista spraw beznadziejnych? 
- Do wytrzymania - stwierdziła Alole. - Co tylko się dało, załatwialiśmy sami. 

Jednak Nanny bardzo nalega na spotkanie przy pierwszej sposobności. 

- Będę o tym pamiętać - powiedziała Leia. - Alole, skontaktuj się z Senatem i 

sprawdź, czy Bennie znalazłby dzisiaj dla mnie trochę czasu. 

- Już się robi - odparła Alole, kierując się ku drzwiom. - Lista jest w minikompie. 

Tarcza Kłamstw 

158

- Dziękuję. - Leia przysunęła maszynkę do siebie. - Tarrick, spróbuj znaleźć 

kanclerza Jobatha i skuś go tu jakoś. Powiesz mu, że są dla niego dobre wiadomości. 

- Od dwóch tygodni wydzwania tu co rano - powiedział asystent z 

niedwuznacznym uśmiechem. - Chyba da się zaprosić. 

Alole zatrzymała się przy drzwiach. 
- Księżniczko... 
Leia spojrzała znad ekranu. 
- Miło, że jesteś z powrotem. 
- Mów ciszej - odparła Leia. - Założę się, że jesteś w mniejszości. 
 
Behn-kihl-nahm wszedł cały uśmiechnięty, uścisnął Leię i odwrócił się, by 

zamknąć drzwi. 

- Co u ciebie, księżniczko? 
- Lepiej. Co u ciebie, Bennie? 
Przewodniczący Rady Obrony wybrał sobie największe krzesło i zasiadł 

wygodnie. 

- Na razie jesteś bezpieczna. Wciąż cieszysz się poparciem pięciu z siedmiu 

członków rady. Propozycja, by pomyśleć o cofnięciu wotum zaufania dla ciebie, nie 
jest traktowana poważnie. 

- To lepiej, niż  sądziłam. Kim są moi przeciwnicy? Borsk Fey’lya? - 

Oportunistycznie nastawiony Bothanin kierował Radą Sprawiedliwości i zawsze 
zachowywał spory dystans wobec Leii, między innymi z powodu jej przyjaźni z 
Ackbarem. 

- Oczywiście - powiedział Behn-kihl-nahm. - Gdyby cię poparł, nic by nie zyskał, 

jeśli jednak wiatr się odwróci, to ma szansę na tytuł lidera opozycji. Ponieważ jego 
Rada nie ponosi żadnej rzeczywistej odpowiedzialności w kwestiach wojny czy 
dyplomacji, Fey’lya może sobie spokojnie rozgrywać własną grę. 

- Jaką? 
- Na razie myśli o skupieniu wkoło siebie malkontentów w Senacie. Przyjdą 

choćby dlatego, że wspiął się wyżej niż oni. Nie musi im nawet niczego obiecywać, 
chociaż oni mogą  sądzić,  że właśnie to czyni. W oczach ludzi z zewnątrz może zaś 
uchodzić za tego, kto pomaga utrzymać równowagę stron. 

- Znaczy, że będę musiała przywyknąć do jego częstych oracji. 
- Ile razy staniesz w świetle jupiterów, on też się tam pojawi. Jeśli za miesiąc czy 

dwa zdarzy się, że stracisz stanowisko, jemu starczy już wtedy sił i władzy, by samemu 
zostać pełniącym obowiązki przewodniczącego. 

Leia zmarszczyła brwi i przytaknęła. 
- Niemniej ty i tak będziesz wciąż liczył się bardziej niż on. 
- Według tego scenariusza będę wtedy lizał rany, jako twój wielki 

sprzymierzeniec w obronie straconej sprawy. Jeśli zostaniesz odwołana, czy przez 
Senat, czy przez Radę Kierowniczą, ani jedni, ani drudzy nie zwrócą się do mnie, bym 
cię zastąpił. 

- A jeśli zrezygnuję już teraz? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

159

Behn-kihl-nahm aż ramionami poruszył, sadowiąc się głębiej w fotelu. 
- Nie ma powodu, abyś to robiła. Ani nawet się nad tym zastanawiała. 
- Nie ucierpiałbyś - naciskała Leia. - A jego frakcja nie miałaby okazji urosnąć w 

siłę. 

- Sprawy przybrały już luki obrót, że nie da się nic zmienić. I nie ma co 

kombinować. To tylko niepotrzebna strata czasu i energii. 

- Postaram się pamiętać o tym, gdy usłyszę, jak Borsk Fey’lya przemawia z 

trybuny Senatu - zauważyła Leia. - Kto dotrzymuje mu tak wiernie towarzystwa? 

- Ten drugi to Rattagagech, ale nie powiedziałbym,  żeby udzielał on Fey’lyi 

wsparcia - powiedział Behn-kihl-nahm. 

Słysząc to imię, Leia z miejsca pojęła, o czym jej mentor mówi. Uczony myśliciel 

z rasy Elominów, który kierował Radą Nauki i Techniki, był pod większością 
względów czymś na kształt charakterologicznej antytezy Bothanina. 

- Wiesz może, co nim kieruje? 
- Tak jak można oczekiwać: elomiński nakaz nieustannego miłowania. W świetle 

wydarzeń ostatnich tygodni postrzega cię jako czynnik prowokujący społeczny i 
polityczny chaos. Raczej tak niż jako osobę zdolną zaprowadzić porządek i przywrócić 
stabilizację. 

- Chyba trudno byłoby mi go nawet za to winić - zauważyła Leia. - Jeszcze ktoś? 
- Praget nie kryje, iż ma mnie za postać dwuznaczną - odpowiedział Behn-kihl-

nahm, wymieniając nazwisko szefa Rady Bezpieczeństwa i Wywiadu. - Oczywiście to 
na dzisiaj. Wiele zależy od tego, co zrobisz w dalszej kolejności. Perspektywa wojny 
nie cieszy się zbytnim poparciem. Przyjęcie zbyt agresywnego kursu może skłonić 
jeszcze ze dwóch, może trzech członków rady do poparcia wniosku o wycofanie wotum 
zaufania. A wtedy nie da się uniknąć głosowania przed pełnym składem Senatu. 

- A na ile skłonni są popierać praktykowanie sprawiedliwości? 
Behn-kihl-nahm wzruszył ramionami. 
- Wobec tej kwestii są raczej obojętni. Śmierć obcych istot, gdzieś daleko, poza 

sferą ich działalności, czyli w Koornacht, nie przeważa, gdy przychodzi pomyśleć o 
poświęceniu  życia pełnych patriotyzmu republikańskich pilotów czy sprowadzeniu 
widma wojny na pokój miłujące republikańskie światy. Owszem, niektórzy rozumieją, 
w czym rzecz, większość jednak postrzega sprawę w kategoriach kryzysu politycznego. 

- A właśnie - wtrąciła Leia. - Co stało się z wnioskiem senatora Tuomiego, który 

podważał moją wiarygodność? 

- Po wszystkim. Zapomniane. Beruss pogrzebał sprawę pod całą lawiną kwestii 

protokolarnych. Moim zaś dziełem jest ograniczenie liczby mówców na sesji do 
dziesięciu. 

- A ilu zwykle by się zgłaszało, gdybyś nie stanął na końcu kolejki z ostrą 

siekierką? 

Behn-kihl-nahm zbył pytanie machnięciem dłoni. 
- Przecież to zwykły jazgot, który należy puszczać mimo uszu. Najważniejsze 

pytania i tak dotyczą przyszłości. Co zamierzasz zrobić z Yevethami? 

Tarcza Kłamstw 

160

- A na ile starczy nam siły? - spytała Leia. - Czy są jakieś warianty działania, które 

w ostatecznym rozrachunku nie przywiodą jedynie do przekazania prezydentury 
Fey’lyi, Pragetowi czy Cionowi Marookowi? 

- Może najpierw zastanów się, co trzeba uczynić, a potem pomyślimy razem, jak 

to przetrwać. 

- Co trzeba uczynić... - Leia pokręciła głową. - Przede wszystkim powinniśmy 

zapędzić Yeyethów z powrotem na N’zoth. Odgrodzić ich świat polem planetarnym z 
wyłącznikiem nastawionym tak na tysiąc lat. A pewnie i tak byłoby to o połowę za 
krótko. 

- Jesteś i tak mniej surowa niż ja - powiedział Behn-kihl-nahm. - Jedyną 

sprawiedliwością, jaką ja mogę sobie w ich przypadku wyobrazić, byłoby zrobić z nimi 
to samo, co oni uczynili swym ofiarom. Oczywiście to niemożliwe, to oznaczałoby 
naruszenie wszystkich zasad naszej Deklaracji. - Odłowił gorzki cukierek ze stojącej na 
bocznym blacie misy. - Ale chętnie popatrzyłbym sobie z boku, jak ktoś im to robi. 

- Masz mocniejszy żołądek niż ja - mruknęła Leia. - Ja bym pewnie odwróciła 

oczy. 

Behn-kihl-nahm kłapnął szczękami i cukierek zniknął. 
- Ale w oczekiwaniu na pojawienie się tak uprzejmego mściciela... 
- Może powinnam spotkać się z Radą Obrony i dojść jakoś do porozumienia w 

kwestii, jak daleko chcemy się posunąć. 

- Wolałbym, abyś stanęła przed nimi raczej w roli przywódcy niż petenta. 
- Jeśli zacznę teraz nalegać na nich, by zgodzili się na użycie Piątej Floty do 

uderzenia na Yevethów, wszyscy przypomną sobie, co Tig Peramis twierdził o 
przyczynach budowy tej floty i czemu Nil Spaar tak zdecydowanie zaznaczał kwestię 
mojego dziedzictwa. Jeśli chcemy podjąć jakiekolwiek działania wiążące się z 
ryzykiem utraty życia przez istoty noszące mundury Nowej Republiki, to inicjatywa 
musi wyjść od Rady Obrony. 

Behn-kihl-nahm pokręcił głową.  
- Nie da się. Nikt inny prócz ciebie nie podsunie tej idei. 
- A zatem przepadło - mruknęła z rezygnacją Leia. - Nil Spaar związał mi ręce. 

Rzemieniem dostarczonym przez senatorów Hodidijiego i Peramisa. A nie 
protestowałam, bo gdy to robił, to przez cały czas się uśmiechał. 

- Ale ta decyzja nie musi wcale kojarzyć się powszechnie z osobą Leii Organy 

Solo. 

- A to jakim cudem? 
- Można powiązać  ją na przykład z Platem Mallarem. Niechby on stał się 

symbolem twojej sprawy. 

Zanim jeszcze Behn-kihl-nahm skończył mówić, Leia potrząsnęła głową. 
- Nie wykorzystam go - powiedziała. - Nie chcę robić z jego tragedii widowiska. 

Jeśli egzekucja miliona lub więcej istot rozumnych, zniszczenie tuzina planet wraz ze 
społecznościami nie wystarcza, jeśli członkowie komisji muszą ujrzeć dopiero, 
konkretną ofiarę, która stanie przed ich gronem, to tylko źle o nich świadczy. Wstyd. 
Dla nich i dla nas. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

161

Behn-kihl-nahm wstał i zaczął zbierać się do wyjścia.  
- Wstyd niewiele znaczy w polityce - powiedział, ogarniając ubranie. - A na 

Coruscant jest teraz więcej polityków niż mężów stanu. 

- Nie chcę, w to wierzyć. 
- Niemniej tak właśnie jest. Przemyśl to sobie w spokoju, księżniczko. Będziesz 

miała tylko jedną szansę, by ich poprowadzić. Jeśli ją zaprzepaścisz, zostanie ci tylko 
iść za nimi tam, gdzie oni ciebie poprowadzą. A ja nie mogę obiecać, że wybiorą jakiś 
godny uwagi kierunek. 

 
Głośnik hiperkomu przestał szumieć z lekka dopiero wtedy, gdy generał A’baht 

wprowadził kod otrzymany od admirała Hirama Draysona. Kilka sekund później, czyli 
znacznie dłużej niż przy zwykłych połączeniach, pojawiło się oblicze szefa sekcji 
Alpha Blue. 

- Dziękuję,  że był pan uprzejmy się odezwać, generale A’baht - powiedział 

Drayson. 

- Drayson, może pan mi wyjaśni, co tu się dzieje... 
- Niech pan nie liczy na zbyt wiele - odparł tamten. - Koniec końców to 

Coruscant. A co dokładnie pana interesuje? 

- W pierwszej godzinie po przybyciu do wyznaczonego rejonu poprosiłem o 

posiłki - powiedział A’baht. - Za całą odpowiedź usłyszałem tylko ciszę. Podobno rzecz 
trafiła do Pionu Strategicznego Dowództwa Floty, ale nikt stamtąd nawet nie próbował 
się ze mną skontaktować. 

- Pion Strategiczny czeka na wskazówki z góry - wyjaśnił Drayson. - Kilka spraw 

dojrzewa tam do rozwiązania, a póki to nie nastąpi, nie powinien pan liczyć na 
jakiekolwiek posiłki. Chyba że zostanie pan bezpośrednio zaatakowany. 

- Jak długo potrwa, aż do czegoś dojdą? - spytał A’baht. - Musiałem wysłać 

zespoły na Wehttam i Galantosa. Reszta pobliskich systemów pozostaje wciąż bez 
ochrony, my zaś przepędzamy dni, patrolując pustą przestrzeń. Natomiast Yevethowie 
okopują się coraz mocniej na zajętych światach. Nie można tak, żeby nagradzać ich za 
akt agresji. Musimy ich jakoś ukarać. 

- Mnie pan nie musi przekonywać. 
- No to kogo? Nasza obecność tutaj niczego nie załatwia. Yevethowie musieli już 

uznać nas za czczą pogróżką. 

- Księżniczka zamierza uczynić, co należy - powiedział Drayson. - Naszym 

zadaniem będzie dopilnować, by wszystko zagrało. 

- Czyli? 
- Musicie dostarczyć bardziej wyrazistych dowodów wrogości Yevethów - 

podpowiedział Drayson. - Bez tego księżniczka nie będzie miała wystarczającej siły 
przebicia, by przezwyciężyć opór Senatu. 

A’baht wykrzywił bezgłośnie usta. 
- Nie wiem, czy zdołamy dostarczyć czegokolwiek więcej. Wysłałem szperacze aż 

do samych granic obszaru, a nawet trochę dalej. Czujniki ani skanery nie sięgają do 

Tarcza Kłamstw 

162

środka gromady. Mam trudności ze zdobyciem pełnych danych taktycznych, o 
dowodach masakry nie ma wręcz co wspominać. 

- Rozumiem trudności, ale ufam, że się pan nie zniechęca. 
- Jeśli pyta pan, czy patrolowce i szperacze nadal próbują, to odpowiedź brzmi 

„tak”. Ale na zdobycie tego, o co pan prosi, jest już za późno Sądząc po dostarczonych 
przez pana materiałach, Yevethowie nie zostawiają wiele śladów. A swoją drogą, 
czemu nie starcza Leii to, co już pan ma? 

- Rzecz nie w tym, co Leia akurat widziała lub nie - powiedział dwuznacznie 

Drayson. - Istotne, co pokaże Senatowi. Jeśli przedstawi coś pochodzącego z 
niezależnego  źródła poza wywiadem czy Flotą, pytania o sposób zdobycia materiału 
zdominują dyskusję i pogrzebią najistotniejsze. 

- A ja chciałbym spytać, skąd to się wzięło - mruknął A’baht. - Żeby zrobić te 

hologramy, musieliście mieć w gromadzie własne patrolowce dość szybkie, aby trafić 
na miejsce, nim wszystko wygasło. Ciekaw jestem, jakaż to jednostka zdołała tego 
dokonać. 

- Tych właśnie pytań Leia nie powinna usłyszeć - powiedział Drayson. - Musi 

posłużyć się legalnym do obrzydliwości materiałem naszego wywiadu. Sugeruję, 
generale, by wysłał pan szperacz do strefy dziewiętnastej. 

- Do dziewiętnastej? - A’baht spojrzał na swoją mapę taktyczną. - To jedna trzecia 

drogi wkoło gromady w kierunku Światów Środka. Daleko od rejonu naszych patroli. 

- No to niech pan poszerzy obszar patroli. 
- Czemu? 
- Tak się składa,  że przez strefę dziewiętnastą przebiega akurat prosta droga 

łącząca Wakizę i Doornika Trzysta Dziewiętnaście, wysuniętą bazę Yevethów. Może 
się zdarzyć, że przechwyci pan tam hiperskanerami jakieś sygnały. 

- Yevethańskie? 
- Oczywiście. 
A’baht chrząknął obojętnie. 
- A cóż takiego ma się tam stać? 
- Och, skłonny jestem podejrzewać,  że niebawem dojdzie do zwiększonej ilości 

transmisji pomiędzy tymi światami - rzucił lekko Drayson. - Nie zdziwię się nawet, 
jeśli przechwyci pan coś już w pierwszych godzinach. 

- Cokolwiek przechwycę, będę musiał wysłać zaraz sztabowi. 
- Oczywiście. 
- Przekażą to później Leii? 
- Sądzę, że bardzo szybko jej to przekażą. 
A’baht skinął głową. 
- Możliwe,  że już wystarczająco długo paradujemy tu przed Yevethami. Jeśli 

powiększę obszar patrolowania o połowę, to może przestaną się gapić radośnie i zaczną 
kombinować, co ja tu właściwie robię. 

- Dziękuję za pozytywne rozważenie mojej sugestii, generale - powiedział 

Drayson z szerokim uśmiechem. - I jeszcze jedno... 

- Co takiego? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

163

- Ponieważ od końca tej sprawy dzieli nas jeszcze zapewne wiele dni, albo nawet 

tygodni, i niejedno jeszcze się zdarzy, może mógłby pan rozesłać na wszystkie 
okoliczne światy przynajmniej po małej jednostce. 

- Obawiam się, iż nic mniejszego niż fregata nie powstrzyma ataku Yevethów, a 

nie mam więcej wolnych jednostek tej klasy. 

- Racja, oczywiście - powiedział Drayson. - Korweta czy eskortowiec nie 

odstraszą zapewne przeciwnika, a na pewno go nie przepędzą. Myślałem jednak raczej 
o symbolicznej wartości, jaką może mieć obecność tych okrętów... 

A’baht zrozumiał nagle, o czym Drayson mówi. „...Chyba że zostanie pan 

bezpośrednio zaatakowany, tak powiedziałeś. Chcesz zatem, bym skusił Yevethów do 
złego perspektywą łatwego zwycięstwa”. 

- Stwarzanie iluzji bezpieczeństwa to jeszcze gorsze niż zostawianie tych 

wszystkich istot bez ochrony - uciął sprawę A’baht. - Posyłać zaś ludzi do walki 
wiedząc,  że i tak nie mają szansy na zwycięstwo, to nie to samo, co kazać im 
ryzykować  życie dla wykonania zwykłych rozkazów. Moi piloci i załoganci to nie 
symbole, admirale. Nie chcę zdradzać ich, redukując do roli przynęty. 

- Rozumiem, co pan czuje, generale - odparł Drayson. - I podzielam pańskie 

odczucia. Proszę jednak rozważyć, czy pańska sytuacja różni się tak bardzo od małego 
eskortowca orbitującego wkoło Dandalas czy Kktkt. Ich atak na pańską formację wiele 
rzeczy by uprościł. 

- Sugeruje pan, że wysłano mnie tu, abym wciągnął Yevethan do wojny? 
- Sugeruję jedynie, że od pana zależy, jak głęboko wsunie pan rękę rankorowi do 

paszczy - stwierdził Drayson. - Strefa dziewiętnasta, generale. I cokolwiek jeszcze pan 
postanowi, o tym jednym proszę pamiętać. 

 
Biuro rekrutacji Floty mieściło się tuż obok głównej bramy, dość daleko od 

lecznicy. Pamiętając o wynikach badań lekarskich, Ackbar nie zdołał jednak przekonać 
Plata Mallara, by ten poczekał do rana. Ale musiał przyznać, iż widok dziarsko 
maszerującego młodzieńca zdawał się nie popierać diagnozę doktora Yintala o 
zakończeniu leczenia obrońcy Polneye. 

Gdy dotarli do niewielkiej, białej kopuły ze znakiem Floty, Ackbar przegrał 

kolejny spor. Tym razem o to, czy może towarzyszyć Mallarowi w środku. 

- Nie chcę, by ktokolwiek prowadził mnie za rękę - stwierdził młodzieniec. - To 

dla mnie bardzo ważne. Nie szukam ani współczucia, ani specjalnego traktowania ze 
strony przyjaciół starych pilotów. 

- Jak chcesz - mruknął Ackbar, kapitulując przed uporem Grannanina. Usiadł w 

poczekalni zajmowanej zwykle tylko przez cywilów i podziwiał osobliwą paradę 
zaskoczonych pracowników punktu rekrutacyjnego, co rusz wpadających na siebie przy 
próbach oddawania salutów należnych admirałowi. 

Mallar wrócił po prawie godzinie, co nie wróżyło dobrze, jako że powinien 

pojawić się najwcześniej po dwóch. Na dodatek wyglądał na kogoś gorzej niż chorego: 
oczy miał puste, całkiem pozbawione życia. Ackbar zerwał się z miejsca i pospieszył 
do niego. 

Tarcza Kłamstw 

164

- Coś nie tak? - spytał. - Spokojnie, przy posterunku jest śmigacz. Zaraz 

pojedziemy do lecznicy na badanie. 

- Odrzucili mnie - powiedział niebotycznie zdumiony Mallar. 
- Nie chcą cię na kursie pilotów? 
- W ogóle mnie nie chcą. Nigdzie. Wyrzucili mnie. Nie chcą mnie do żadnej 

służby ochotniczej. 

- Przecież to absurd - powiedział Ackbar. - Poczekaj tutaj.  
Nie odpowiadając na żadne saluty, Ackbar przebył szturmem pokój recepcyjny i 

salę rozmów, aż dotarł do biura szefa interesu. 

- Admirał Ackbar? - zdumiał się urzędnik i wstał, ujrzawszy wpadającego bez 

słowa zapowiedzi gościa. - Sir - dodał i zasalutował starannie. 

- Majorze, jeden z pańskich ludzi rozmawiał  właśnie z kandydatem o nazwisku 

Mallar - warknął Ackbar. - Chcę się z nim zobaczyć, aby odpowiedział mi na kilka 
pytań. 

- Już się robi, admirale. - Major pochylił się nad komlinkiem i wyrzucił z siebie 

stosowny rozkaz. - Jeśli doszło do jakiejś pomyłki, admirale, to bardzo mi przykro... 

Przybycie wysokiego porucznika przerwało przeprosiny i sprawiło,  że admirał 

przestał zwracać uwagę na obecność majora. 

- Jak się nazywacie? - spytał porucznika, dostrzegając nad prawą kieszenią, gdzie 

zwykle umieszczało się znak pochodzenia, insygnia Corellii. 

- Porucznik Warris, sir. 
- Czy możecie wyjaśnić mi powody swojego postępowania wobec kandydata Plata 

Mallara? 

Tamtego prawie zatkało. 
- Nie rozumiem, sir. Nie zakwalifikował się. 
- Nie zakwalifikował? 
- Tak, sir. Przepisy wyraźnie stwierdzają,  że kandydat musi wykazać się 

podstawowym wykształceniem potwierdzonym przez zweryfikowaną placówkę 
edukacyjną lub zapis w programie edukacyjnym. Program Plata Mallara nie widnieje w 
żadnym z wykazów w naszym systemie. 

- Jasne, że nie, ty durniu. Nie zauważyłeś, skąd on jest? 
- Zauważyłem, sir, ale to tylko stwarza kolejne problemy, sir. Nie może wstąpić 

do Floty, gdyż nie jest obywatelem Nowej Republiki. Co gorsza, wciąż jest 
obywatelem Polneye, planety nadal oficjalnie stowarzyszonej z Imperium. Nie 
kwalifikował się przez to nawet do rozpoczęcia zasadniczej fazy wywiadu. - Porucznik 
poszukał spojrzeniem pomocy u majora. - Chyba że zachodzą tu jakieś specjalne 
okoliczności, o których nie zostałem poinformowany... 

- Admirale, porucznik Warris trzymał się procedury - powiedział major. - Jeśli 

kandydat nie może wykazać się weryfikowalnym obywatelstwem świata 
członkowskiego, nie możemy nawet rozpocząć rozpatrywania jego kandydatury. 

- Biurokratyczny nonsens - warknął coraz bardziej rozzłoszczony Ackbar. - A co z 

odwagą i honorem, jak je mierzycie? Jak mierzycie to, co kryje się w sercu, wolę walki 
i powody, dla których ktoś chce walczyć? Czy wszyscy muszą być jednakowi jak 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

165
szturmowcy, z jednakowymi pieczątkami? Dopiero wtedy zyskają waszą aprobata? - 
Odprawił porucznika machnięciem dłoni. - Odmaszerować. 

Wdzięczny za zwolnienie, Warris wycofał się czym prędzej, a Ackbar zajął się 

znowu jego przełożonym. 

- Admirale, z pewnością możemy ponownie rozważyć wniosek kandydata, jeśli 

zechciałby pan naświetlić nam kontekst całej sprawy... 

- Kontekst - przerwał mu Ackbar z niedowierzaniem. - Nie wystarczy, że ktoś 

chce założyć mundur i walczyć wraz z tymi, których spotkał, bo myśli podobnie jak 
oni? Nie, musi być jeszcze stosowny kontekst i komplet papierów ze szkoły. I jeszcze 
żeby nie miał za drugich rąk, a jego grupa krwi musi zgadzać się z tym, co 
przewidziano dla medycznych modułów bojowych. - Ackbar pokręcił z obrzydzeniem 
głową. - Jak to się wszystko pozmieniało. Pamiętam, gdy chętnie witaliśmy każdego, 
kto zechciał się do nas przyłączyć. 

- Admirale, ale muszą być jakieś przepisy... 
Ton majora był pojednawczy, jednak admirał nie pragnął pojednania. 
- Majorze, proszę samemu się zastanowić, ilu bohaterów Rebelii, nie tylko 

spośród tych, o których wszyscy wiedzą, wstąpiłoby w nasze szeregi, gdybyśmy 
traktowali ich zgodnie z pańskimi przepisami - powiedział Ackbar, pochylając się ku 
urzędnikowi. - A potem proszę zastanowić się jeszcze, czy w świetle odpowiedzi na to 
pytanie nie przypomina pan trochę zwykłego gnojka. 

Potem Ackbar wstał i wyszedł. Nie czekał nawet na odpowiedź, o salucie nie 

mówiąc. 

W połowie korytarza poczuł się mniej pewnie. A nawet gorzej. Poczuł się głupio z 

powodu tego wybuchu. Gdy dotarł do poczekalni, zrobiło mu się dodatkowo smutno. 

Wszystkie fotele były puste. Najwyraźniej załamany odrzuceniem propozycji 

Mallar wolał nań nie czekać. Nie powiedziawszy do niego ani słowa młodzieniec 
wyszedł z budynku, minął główną bramę i zniknął w mieście.  

Ackbar podszedł do strażnika.  
- Będę potrzebował śmigacza - powiedział. 

 

Tarcza Kłamstw 

166

R O Z D Z I A Ł  

12

 

Z doświadczeń zebranych tak na Coruscant, jak i na Mon Calamari, admirał 

Ackbar wiedział, że podstawową cechą różniącą osoby z zewnętrznego i wewnętrznego 
kręgu władzy jest dostęp. Jeśli należysz do kręgu wewnętrznego, wówczas aby 
zobaczyć się z przewodniczącą, przechodzisz jedynie prywatnym korytarzem i 
docierasz do tylnych drzwi stosownego gabinetu. Gdy dzwonisz, przewodnicząca 
osobiście z tobą rozmawia, gdy przesyłasz list, utrzymujesz osobistą odpowiedź. 

Ackbar cieszył się podobnymi przywilejami przez cały czas pobytu Leii na 

urzędzie; zarówno wtedy, gdy była szefem rządu tymczasowego, jak i potem, gdy 
została przewodniczącą Nowej Republiki. Nigdy nie izolowała się przesadnie, jednak 
należeć do wąskiego grona dobrych znajomych znaczyło naprawdę dużo. 

Tylne, prywatne drzwi otwierały się także przed Hanem (rzecz jasna) oraz Mon 

Mothmą, która trzymała się z dala od pałacu, odkąd bliski kontakt z zabójcą skłonił ją 
do zdania urzędu. Nanaod Engh z kolei nie był może bliskim przyjacielem, jednak z 
racji codziennych obowiązków składał częste wizyty. Do wybranego grona należał 
także Behn-kihl-nahm, chociaż on akurat nigdy nie potrafił zachować się w sposób inny 
niż chociaż zbliżony do protokołu. No i jeszcze Tarrick i Alole. Oraz Ackbar. 

Tak w każdym razie było, zanim sprawa z Yevethami przerodziła się w kryzys. 

Potem Ackbar ze zdumieniem odkrył, że został odcięty od rezydencji przewodniczącej. 
Jego klucz unieważniono, zapomniano jakby o jego pozycji bliskiego przyjaciela 
rodziny. Teraz zatem postanowił spróbować wejść przez frontowe drzwi na piętnastym 
poziomie. W duchu przygotował się już, że może zostać odprawiony. 

Jednak strażnicy nie próbowali go zatrzymywać, personel okazał jedynie lekkie 

zdziwienie i nikt nie zamierzał go wyganiać.  

- Dzień dobry, admirale - powiedziała Alole, spoglądając znad swego biurka. - 

Proszę nie czekać, tylko wchodzić. Szefowa jest w sali konferencyjnej, przegląda 
zeszłotygodniową debatę Senatu. 

W progu sali konferencyjnej zawahał się przelotnie. Leia stała na drugim końcu 

pomieszczenia, plecami do wejścia i z założonymi rękami wpatrywała się w obraz 
pokazujący akurat senatora Tuomiego przemawiającego jakby rozsądnie, chociaż z 
lekka prowokująco. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

167

- Czy to dla mnie te otwarte drzwi? - spytał Ackbar, a jego głos aż zadudnił w 

zamkniętej przestrzeni. 

Leia tylko zerknęła przez ramię. 
- Jeśli tylko nie musiałeś wywalczać tu sobie drogi i Tarrick darował cię życiem, 

to jak najbardziej. 

- Zapamiętam sobie, że niektórzy bywają tu uzbrojeni.  
Leia włączyła pauzę i obróciła się ku Ackbarowi. 
- Naprawdę sądziłeś, że możesz nie być tu mile widziany? 
- Od czasu twojego powrotu nie mieliśmy okazji porozmawiać, wcześniej raz 

tylko zamieniliśmy kilka zdań na większą odległość, w oficjalnych zresztą sprawach, 
jak pamiętam - powiedział Ackbar. - A wcześniej... Nie wiem, czy zostałbym 
zaproszony na spotkanie tej nocy, kiedy poszła piracka transmisja. Trochę bałem się 
poprosić o ponowne uaktywnienie klucza. 

- To Hana też nie widziałeś? Kazałam powiedzieć mu, że już sprawa załatwiona. 

A ja myślałam,  że to ty mnie unikasz - stwierdziła Leia, podchodząc do Ackbara i 
ściskając go serdecznie. - Nie potrafię długo się na ciebie złościć. A poza tym, jesteś 
jedną z niewielu osób, której powinnam słuchać. Zawsze sobie to powtarzam. Nawet 
wtedy, gdy jestem na ciebie zła. 

Ackbar poklepał Leię olbrzymią dłonią po plecach i odetchnął. 
- Dobrze wiedzieć. 
- Brakowało mi ciebie - powiedziała Leia, osłabiając uścisk. - Anakinowi też. Na 

dodatek przez ostatnie cztery dni zniknąłeś gdzieś wszystkim z oczu. Co się z tobą 
działo? 

- Byłem naprawdę zajęty - wyjaśnił Ackbar i wskazał na przeglądarkę. - Czemu 

marnujesz czas na podobne rzeczy? To żadna przyjemność wysłuchiwać podobnych 
rzeczy o sobie. Nie wiem, na co to się może przydać. 

Leia obejrzała się przez ramię na zastygłe oblicze Tuomiego. 
- To chyba przez chorą ciekawość, jak daleko można się posunąć. 
- Chciwość nie zna granic, podobnie zawiść, szczególnie w sercach małych 

duchem. To cytat z Toklara, popularnego filozofa z Mon Calamari - dodał Ackbar. 

- Czy to on powiedział również „Nie oglądaj się za siebie, bo jeszcze cię coś z 

przeszłości dopadnie”? 

- Nie sądzę. Napisał jednak kiedyś: „Jedno ukłucie pamięta się lepiej niż tysiąc 

pieszczot”. Każdemu głosowi popierającemu gadanie Tuomiego odpowiada tysiąc 
głosów tych, dla których to jawna głupota, niesprawiedliwość i okrucieństwo. Ich lepiej 
posłuchaj. 

- Nie czuję się urażona - stwierdziła Leia, kierując pilota na projektor i wyłączając 

urządzenie. - Jednak dla tych z nas, którzy ocaleli z Alderaana, sprawa jest dość 
bolesna. Na dodatek zdaje się,  że nagle każdy widzi jakiś powód, by podawać w 
wątpliwość moje prawo do zajmowania tego miejsca. 

- Ludzie zwykle znajdują to, czego szukają - mruknął Ackbar. - Postaraj się 

dotrzeć nie do ich słów, ale motywów. 

Tarcza Kłamstw 

168

- Tuomi twierdzi, że działa w imię sprawiedliwości - stwierdziła Leia, wzruszając 

ramionami. - Alderaańczycy to uchodźcy, sześćdziesiąt tysięcy ludzi pozbawionych 
własnych ziem prócz terenów ambasad tutaj i na Bouadanie. Tuomi zaś reprezentuje 
pięć zamieszkanych planet i blisko miliard ich obywateli. I pyta, czemu Alderaan ma 
być taki ważny. 

- Ale ty nie przewodzisz nam dla dobra Alderaana. Reprezentujesz Nową 

Republikę. 

- Której Alderaan jest członkiem jedynie przez pożałowania godną pomyłkę, jak 

twierdzi Tuomi. 

- Tuomi to nieuk i ignorant - powiedział  Ackbar  ze  sporą satysfakcją. - 

Członkostwo Alderaana to kwestia pewnego ukłonu wobec zgładzonej planety, a nie 
naruszenie Karty. Nowa Republika jest sojuszem społeczności, nie planet. 

Leia pokiwała twierdząco głową. 
- Jednak wielu o tym zapomina, nawet tutaj. 
- Zatem przypomnę ci jeszcze, że Nowa Republika została tak zorganizowana, aby 

nie dopuścić do dominacji najliczniej zaludnionych światów, czyli tego, co Kerrithrarr 
nazwał tyranią płodności. 

Leia roześmiała się głośno i odrzuciła włosy do tyłu. 
- Pamiętam tę dysputę. 
- To może pamiętasz jeszcze jeden cytat, który bardzo lubię: „Dziś stajemy się 

galaktyczną rodziną, rodziną wielkich i małych, młodych i starych, gdzie wszystkich 
darzy się szacunkiem i nikogo nie wyróżnia”. 

Leia przypominała sobie te słowa. Pochodziły z jej własnego przemówienia 

wygłoszonego w tamtym uroczystym dniu. 

- Żartujesz sobie. 
- Mam nadzieję, że wciąż wierzysz w to, co wtedy powiedziałaś. 
- Oczywiście że tak. 
- Zatem nie ma znaczenia, czy Alderaańczyków jest obecnie sześć tysięcy, 

sześciuset czy sześciu. 

- Nie. Sama liczba obywateli obchodzi tylko statystyków i księgowych. Nasze 

prawo do członkostwa jest ważne i nienaruszalne. W każdym wymiarze, prawnym czy 
moralnym, wszystko jedno. 

- Miło mi słyszeć, jak to mówisz - stwierdził Ackbar i wsunął  dłoń do kieszeni 

przy pasie. - Przyniosłem ci coś do podpisania. - Wyciągnął i rozłożył arkusz 
błękitnego welinu, po czym wręczył go księżniczce. - To nadzwyczajna petycja o 
członkostwo złożona przez przebywającego na Coruscant przedstawiciela planety 
Polneye. 

Leia spojrzała na Ackbara pytająco i okrążyła stół, podchodząc ku oknu. 
- To mi dziwnie przypomina manipulację - stwierdziła. 
- Ten wniosek też jest uzasadniony tak prawnie, jak i moralnie. 
- Czy można oczekiwać, że ktoś jeszcze przetrwał tam atak Yevethów? 
- Brak po temu podstaw - odparł Ackbar. - Ale czy to ważne? 
- Jeśli Plat Mallar chce zasiąść w Senacie... 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

169

- Plat Mallar chce zasiąść w kabinie myśliwca. Senacki fotel Polneye pozostanie 

pusty jako memento. Chyba że znajdzie się jeszcze ktoś cudem ocalony. 

- Mam wrażenie, że maczałeś w tym palce, Ackbar. 
- Próbuję pomóc chłopakowi - przyznał admirał. - Ale poza tym on potrafi myśleć 

za siebie. 

- Niech no jeszcze o coś dopytam. Przekazałeś mu propozycję z Galantosa, gdzie 

gotowi są przyjąć go jak swego? 

- Plat sam rozmawiał już z Jobathem. 
- I? 
- Czy zaraz po zniszczeniu Alderaana gotowa byłabyś przyjąć zaproszenie do 

zamieszkania na Lafrze czy Ithorze? 

Leia położyła dokument na stole, pochyliła głowę,  ścisnęła razem dłonie i 

przytknęła koniuszki palców do ust. 

- I tak jestem krytykowana za podpisy, które złożyłam po powrocie. 
- Skoro tak, to jeden więcej, jeden mniej nie zrobi różnicy - powiedział Ackbar. - 

No, dla Polneye to będzie miało znaczenie. I dodam jeszcze jedno: ilekolwiek to cię 
kosztowało, dumny jestem z ciebie, że to zrobiłaś. 

Leia zmarszczyła brwi i położyła dłonie na brzegach dokumentu. Przeczytała go 

uważnie. 

- Wiesz - powiedziała niespiesznie. - Ja też jestem z tego zadowolona. - Włączyła 

pilotem komlink. - Alole, przynieś mi proszę tablicę notacyjną. Admirał Ackbar 
przypomniał mi o jeszcze jednej, przeoczonej wcześniej petycji. 

 
Belezaboth Ourn, konsul nadzwyczajny Paqwepori, chodził bezsennie z kąta w kąt 

swojej sypialni w domku hostelu dyplomatycznego. 

Po raz dziesiąty sprawdził, czy małe pudełko deszyfrujące dostarczone mu przez 

yevethańskiego wicekróla zostało należycie podłączone do o wiele większego 
przekaźnika hiperłącza. To było jedyne, do czego Ourn był zdolny w ramach ustalania 
możliwych przyczyn technicznych tego, że chociaż pilną prośbę o rozmowę z Nilem 
Spaarem wysłał już pięć godzin temu, to wciąż, tylko czekał. A Belezaboth Ourn 
bardzo nie lubił, gdy kazano mu czekać. 

Jego inżynier pokładowy obadał zapieczętowaną skrzyneczkę z użyciem 

wszelkich dostępnych mu metod, a gdy wyładowanie z urządzenia zniszczyło mu część 
instrumentów testowych, oddał pudełko, wzruszywszy ramionami. Ourn wiedział 
zatem jedynie, jak rzecz podłączyć i do czego, i że przez to coś przechodziły skutecznie 
rozmowy z yevethańskim nadajnikiem położonym w jakimś nieznanym miejscu. 

Życząc półgłosem wicekrólowi wszystkiego najgorszego, a w szczególności 

wielkich kłopotów z posiadaniem potomstwa, zamówił do pokoju ptaka toko i 
stosowny nóż. Od paru tygodni siedział już uwięziony na Coruscant i czekał, aż Nil 
Spaar wywiąże się z obietnic. Teraz groziło jeszcze, że będzie musiał kwitnąć nie 
wiadomo jak długo w pokoju niezdolny nawet do przełknięcia kęsa. 

„Matczyna Walkiria” wciąż tkwiła na lądowisku w tym samym miejscu, gdzie 

doznała uszkodzeń podczas startu „Aramadii”. Cierpiąc na brak funduszy, Ourn nie 

Tarcza Kłamstw 

170

zlecił napraw, zamierzając sprzedać statek po cenie złomu, gdy otrzyma wreszcie od 
Nila Spaara obiecaną nową jednostkę. Póki co administracja portu obłożyła „Walkirię” 
sekwestrem i przymocowała do kadłuba informującą o tym, bąblowatą pieczęć. 

Sytuacja zrobiła się niezręczna - oto statek konsularny Paqwepori sterczał w 

porcie zajęty przez komornika i wszyscy to widzieli. Stawanie w kolejce do 
wahadłowca, by opuścić planetę, było z kolei zbyt poniżające, zaś pomysł, aby 
oficjalna delegacja wracała do domu bez grosza przy duszy i na pokładzie któregoś ze 
zwykłych, zatłoczonych liniowców, był wręcz nie do pomyślenia. 

Istniało tylko jedno możliwe do przyjęcia rozwiązanie i Ourn postanowił się przy 

nim uprzeć: Nil Spaar musi dotrzymać słowa i dostarczyć nowy statek jako zapłatę na 
zniszczoną „Walkirię” oraz za usługi, które Ourn mu wyświadczył. Potem delegacja 
będzie mogła opuścić Coruscant nie tylko w wielkim stylu, ale i z dostarczeniem 
dowodu, jak możnych ma Paqwepori przyjaciół. 

Jedyny problem tkwił w tym, że Nil Spaar stał się nader trudno osiągalny. Przy 

ostatnich dwóch okazjach, gdy Ourn dzwonił do niego z informacjami, skończyło się na 
rozmowach z pośledniejszymi asystentami. Trzy kolejne próby, kiedy to uparł się,  że 
przekaże co ma do powiedzenia jedynie osobiście Nilowi Spaarowi, zakończyły się 
całkiem bezowocnie. 

Teraz, przy czwartej próbie, Ourn zadziałał sposobem. Przekazał zapowiedź,  że 

zdobył informacje na temat istotnych działań w pobliżu Koornacht. A i tak czekał już 
piątą godzinę. 

Danie oraz odpowiedź od Yevethów nadeszły prawie jednocześnie. Ourn 

nieuprzejmie wyprosił zatem kelnera, by zająć się tym drugim. Ku jego wielkiemu 
zadowoleniu tym razem ujrzał oblicze samego Nila Spaara. 

- Co to za hałas? - spytał bez wstępów wicekról. 
Z sąsiedniego pokoju dobiegało skrzeczenie odprawionego tak niegrzecznie ptaka 

toko. 

- Wicekrólu, to wielki zaszczyt i przyjemność móc znowu z tobą rozmawiać. 

Wybacz hałas, to tylko dziki zwierzak, nic więcej. Jakie masz dla mnie wieści? Czy 
wiadomo już coś o terminie dostarczenia mojego statku? 

Ournowi zdało się, że dostrzega w żywych oczach wicekróla coś na kształt żalu. 
- Konsulu, sprawa jest nadzwyczaj delikatna - powiedział Nil Spaar. - Nasze 

narody, pański i mój, stanęły na krawędzi wojny. 

- Nie, nie nasze! - zaprotestował gwałtownie Ourn. - W siłach zbrojnych Nowej 

Republiki nie ma ani jednego obywatela Paqwepori, ani jednego! To u nas zabronione. 

- Mam nadzieję, że będzie to dobry przykład dla innych władców - powiedział Nil 

Spaar. - Jednak obecnie wielka flota zajęła pozycje do inwazji na nasze terytoria i nie 
wydaje się, by wasza absencja im w czymkolwiek przeszkadzała. 

- Och, to nic więcej, jak tylko grożenie palcem - zbył sprawę Ourn. - Księżniczka 

nie jest dość zdecydowana, by tej floty użyć. Nikt też tego zamiaru nie poprze. 

- Ja mam ją za silnego i przebiegłego dyktatora - powiedział Spaar. - Nie sądzę, by 

zaprzątała sobie głowę miotaniem czczych pogróżek. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

171

- Gdyby słyszał pan mówców w Senacie dezawuujących codziennie jej postać i 

postępowanie, wówczas pojąłby pan, jaka jest słaba. Zakwestionowano nawet jej prawo 
do przewodzenia Nowej Republice. Mówi się, że zostanie odwołana. 

- O wiele bardziej interesuje mnie kwestia odwołania zagrażającej nam floty - 

odparł wicekról. - Rozumie pan, że nie mogę przejść nad kwestią jej obecności do 
porządku dziennego. 

- Ale co z obietnicą? Co z przysługami, które panu wyświadczyłem? 
- Jesteśmy dłużnikami Paqwepori, nie zaprzeczam, jednak inni w moim rządzie 

mają wątpliwości, czy możemy zaufać sojusznikowi Leii Organy Solo... 

- Sam bym przeciw niej wystąpił, gdyby tylko przewodniczący dopuścił... 
- ...a inni jeszcze uważają,  że powinniśmy zatrzymać „Królową Walkirii” dla 

siebie jako wzmocnienie potencjału obronnego, na wypadek gdyby Leia wystąpiła 
przeciwko nam zbrojnie. Naprawdę nie wiem, jak mogę w takich okolicznościach 
przekazać panu ten statek. 

- To niewiarygodne! Nie do pomyślenia! - wykrztusił coraz bardziej purpurowy ze 

złości konsul. - Nic pan nie może uczynić? 

Nil Spaar z lekka uderzył się w policzek w geście odczytywanym na Paqwepori 

jako oznaka rezygnacji. 

- Może by... chociaż nie. Wstyd mi, że muszę prosić o więcej, chociaż nie mogę 

spłacić istniejącego już długu. 

- Prosić! No dobrze! Czy mogę jakoś przyczynić się do zmiany obecnej sytuacji? 
- Myślałem jedynie, że gdyby dał mi pan do ręki jakieś argumenty umożliwiające 

przekonanie moich współpracowników... coś skłaniającego ich do okazania panu 
zaufania... żeby przekonali się o pana honorowym podejściu, jak ja miałem już okazję... 

- Tak, oczywiście, ale co by to mogło być? Chce pan, abym opuścił Coruscant? A 

może byśmy wystąpili z Nowej Republiki? 

- Nie, w żadnym razie. Proszę pozostać, gdzie pan jest, jako nasz przyjaciel - 

powiedział Nil Spaar. - Proszę mieć oczy i uszy szeroko otwarte na jej machinacje i 
dostarczać nam wiadomości o jej poczynaniach. Wszystko, co pomoże nam utrzymać 
kontrolę nad sytuacją. Tylko wówczas i ja sam będę mógł wywiązać się z obietnicy. To 
przekona innych o pańskiej lojalności. 

- Oczywiście - powiedział Ourn. - Oczywiście! I tak bym zrobił, jak pan mówi. W 

rzeczy samej, zasadniczy powód, dla którego pana fatygowałem, to sprawa ostatnich 
nadużyć  władzy, których dopuściła się Leia. Nawet jej przyjaciele byli wstrząśnięci. 
Wróciła z wakacji i z marszu podpisała wnioski ponad dwudziestu nowych systemów. 
Uczyniła to, ignorując całkowicie z dawna ustalony protokół... 

 
- Nie - powiedziała z naciskiem Leia, mijając Nanaoda Engha niczym ulicznego 

żebraka. - Nie zamierzam zwoływać zebrania gabinetu. Nie mam im jeszcze nic do 
powiedzenia. Rada Obrony jeszcze się nie spotkała. Wicekról jeszcze nie ujawnił 
swych dalszych zamiarów. 

Engh spojrzał z nadzieją na Behn-kihl-nahma. 
- Porozmawiasz z nią? 

Tarcza Kłamstw 

172

- Leia, nie musisz od razu udzielać odpowiedzi na wszystkie pytania - powiedział 

Behn-nahm-kihl. - Spotkaj się tylko z nimi, niech cię zobaczą, niech przekonają się, że 
przejmujesz dowodzenie. Rząd jest jak organizm, a ten przeżył już dwa wstrząsy dość 
silne, by zniszczyć tkanki. 

- Przepraszam, ale nie mogą być zależni ode mnie. Owszem, gabinet jest 

potrzebny, ale głównie po to, abym nie musiała martwić się osobiście wszystkimi tymi 
tkankami. Niech zatem ministrowie robią swoje, a ja skupię uwagę na tym, czym zająć 
się może wyłącznie przewodnicząca. 

- Ale musisz sama im to powiedzieć i pokazać,  że nad wszystkim czuwasz, że 

jesteś, że działasz - stwierdził Behn-nahm-kihl. - Albo to zrobisz, dając do zrozumienia, 
na czym powinni skupić uwagę, albo zanim się obejrzysz, będziesz tu miała dziewięć 
małych królestw szukających rady w Senacie zamiast u ciebie. Do pewnego stopnia już 
tak jest. 

- Istnieje wiele spraw, które nie mają nic wspólnego ani z Koornacht, ani z Rada 

Obrony, Czarnymi Flotami czy wielką polityką - dodał Engh. - Może i ministrowie 
wraz z personelem powinni robić swoje bez dodatkowej zachęty, jednak tym razem 
bardzo by im się przydała. 

- Ale ja nie mam ochoty sterczeć przed nimi i przez cztery godziny poddawać się 

wypytywaniu. 

- Do tego nie dojdzie - powiedział Engh. - To będzie spotkanie przez ciebie 

zorganizowane, nie przez nich. Podziękuj im za ich pracę, poproś o raporty, uprzedź, że 
czekają nas ciężkie czasy. Poproś też, by nadal wypełniali jak najlepiej swoje 
obowiązki, obiecaj powiedzieć więcej, gdy tylko będziesz mogła. Niech wiedzą, że to, 
co robią, jest ci niezbędne do wykonywania twojej pracy. 

- To powinni wiedzieć i bez mojego przypominania - zaprotestowała Leia. - 

Czemu muszę gadać do nich jak do dzieci? Na gwiazdy, podczas Rebelii nasi piloci 
ruszali do walki wiedząc,  że wróg przewyższa ich liczebnie pięć do jednego albo i 
gorzej, a ja wcale nie musiałam trzymać ich za rączkę. 

- To był inny czas, inna sytuacja - wyjaśnił prosto Behn-kihl-nahm. - Leia, nigdy 

nie pracowałaś w rządzie na innym stanowisku niż najwyższe. Zaufaj, proszę, lepiej 
zorientowanym w podobnych niuansach i posłuchaj dobrej rady. 

Leia westchnęła i spojrzała na pierwszego administratora. 
- Kiedy zatem mam się z nimi spotkać? Dziś po południu? 
- Och nie, to stworzyłoby wrażenie, że chodzi o coś pilnego, a tego należy unikać. 

Nie, starczy jak zwykle uprzedzić o spotkaniu za trzy dni. To da pożądany efekt. Jeśli 
chodzi o pozostałe sprawy, trzy dni od dziś też wystarczą. 

- Dobrze. Więc za trzy dni - mruknęła niechętnie Leia. - Czy któryś z was mógłby 

wychodząc przekazać tę informację Alole? 

 
Pierwsze w nowej erze politycznej spotkanie pełnego gabinetu przebiegło 

nadspodziewanie spokojnie. Minister spraw zagranicznych Mokka Falanthas dał do 
zrozumienia (w sposób czytelny, chociaż nie ostentacyjny), że nadal jest poruszony 
wejściem Leii w jego kompetencje, jednak relacjonując działalność korpusu 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

173
dyplomatycznego, uczynił to równie sprawnie jak zwykle. Pozostali zdawali się 
oddychać z ulgą, że sytuacja wraca do normalności, co Leia chcąc nie chcąc musiała 
zauważyć. 

Ponadto udało się jej ograniczyć czas trwania narady do dwóch godzin, przez co 

zyskała szansę popracowania jeszcze przed lunchem z Hanem. Przesadnie gładko 
wszakże nie poszło: Nanaod Engh podążył za nią z sali i trzymał się blisko przez całą 
drogę do turbowind. 

- Masz może wolną chwilę, księżniczko? - spytał. - Chciałbym przedstawić coś, 

co nie nadawało się za bardzo na spotkanie w szerokim gronie. 

- Właśnie zamierzałam zerknąć dokładniej raz jeszcze na materiały dostarczone 

dziś w nocy przez generała A’bahta - powiedziała. - Wiesz, potem mam stanąć jeszcze 
przed Radą Obrony. 

- Tak, wiem. 
- Dobrze, masz czas stąd do drzwi mojego biura, by przekonać mnie, że twoja 

sprawa jest ważniejsza. 

- Mam wrażenie,  że moja sprawa jest częścią tej pierwszej - stwierdził Engh. - 

Czy Alole pokazała ci, co można znaleźć ostatnio na kanałach ministerialnych? 

- Nie rozumiem. Alole przegląda materiał i przekazuje mi to, co winnam znać. 

Sam wiesz. 

- Przepraszam, myślę o przekazach publicznych. Redagowane przez roboty 

zestawy wiadomości i abstrakty z reakcji czytelników. Takie rzeczy. Może znasz i to? 

- Nie - powiedziała Leia, wzywając windą. - A powinnam? 
- Cóż, to pozwala zorientować się, jak cała sytuacja jest postrzegana spoza 

Coruscant, z dala od sfer rządowych. I dowiedzieć się, jak ludzie reagują na różne 
wiadomości. 

- No i? 
- Na przykład ta sprawa nowych członków, której załatwienie mieściło się idealnie 

w ramach twoich uprawnień - powiedział Engh, wsiadając za Leią do windy. - Wszyscy 
tu wiedzą,  że nowi członkowie będą musieli podporządkować się zasadom Karty tak 
jak wszyscy inni i że twoja decyzja była nie tylko w pełni uprawniona, ale także i 
szlachetna. 

- Wydawało mi się, że tego nie trzeba wyjaśniać - mruknęła Leia, gdy drzwi się 

zamknęły. - Nikomu, może z wyjątkiem ministra Falanthasa. 

- To kwestia ambicji i stylu pracy, ale sądzę,  że z czasem i tak dojdziecie do 

porozumienia - powiedział Engh. - Jednak w dalekich stolicach ostatnie wydarzenia 
wzbudzają wielkie zainteresowanie. Mówi się,  że nadużyłaś  władzy,  że 
zagwarantowałaś specjalne przywileje, że działasz gwałtownie, wręcz na pograniczu 
prawa. 

- To opinie lokalnych rządów? 
- W niektórych przypadkach lokalnych rządów, technokratów w innych. I nie 

tylko technokratów, to dotyczy prawie jednej czwartej wypowiedzi Wiele spośród 
opinii indywidualnych to również opinie krytyczne, często niewprawne i zdradzające 
sporą ignorancję, ale tak właśnie jest. 

Tarcza Kłamstw 

174

- I ty chcesz, bym to czytała? - spytała ironicznie Leia. - Słuchaj, Nanaod, nie 

rozumiem, czemu zwracasz mi uwagę na podobne sprawy. Dość mam kłopotów z 
obecną sytuacją i kłopoty innych nieprzesadnie mnie wzruszają. Co niby mam z tym 
zrobić? 

- Cóż, od paru dni rozmawiam o tym na dole - powiedział Engh. - Panuje coraz 

powszechniejsza opinia, że obecny bałagan jest skutkiem niedostatecznego 
przygotowania Nowej Republiki na taki, a nie inny przebieg wypadków i zaniedbania 
kwestii informacyjnych. Chętnie posadziłbym parę osób nad tą sprawą w pełnym 
wymiarze, najlepiej w porozumieniu z kimś z twojego biura. Pomyślałem, że najlepiej 
nadałby się Tarrick. 

Turbowinda zatrzymała się z wolna na piętnastym poziomie, drzwi stanęły 

otworem. 

- A co miałaby robić ta ekipa? 
- No, przygotować program niejakiej poprawy twojego publicznego wizerunku. 

Skłonny byłbym sądzić, że to przede wszystkim kwestia odpowiedniego naświetlenia, 
wypuszczenia właściwych informacji raczej niż przekonywania. Moglibyśmy pomyśleć 
o intensyfikacji twoich kontaktów z mediami, nie tylko wielkimi sieciami z Coruscant, 
ale i regionalnymi stacjami... 

- Teraz chcesz, bym zaczęła udzielać wywiadów? Co potem? Udział w otwarciu 

nowego portu kosmicznego? Laleczki typu Leia? Nagranie, jak tańczę dla Hana w 
kostiumie niewolnicy Huttów? 

- Leia, nikt nie proponuje... 
- Ale prędzej czy później zacznie. A nie po to tu jestem - stwierdziła stanowczo 

Leia. - Co więcej, wcale nie cieszy mnie perspektywa, że ludzie mieliby mnie popierać 
tylko dlatego, że mam ładny uśmiech. Zasłużyłam na niejedno słowo krytyki i 
zamierzam samodzielnie odzyskać szacunek, który utraciłam. Nie będę szukać żadnej 
namiastki. 

- Nie o tym mowa, Leia. Chodzi o wprowadzenie w twoją sprawę nie tylko 

Senatu, ale i ludzi, których senatorowie reprezentują, o przeciwstawienie się fałszywym 
pogłoskom i błędnym interpretacjom, zanim utrwalą się w świadomości na tyle mocno, 
by zdobyć status prawdy. To może ci tylko ułatwić. 

Zbliżali się do biura przewodniczącej. 
- To co mam zrobić, Nanaod? Coś  słusznego czy może popularnego? Gdzie 

przebiega linia pomiędzy szukaniem zrozumienia a pragnieniem przypodobania się? - 
Zatrzymała się i obróciła twarzą ku rozmówcy, blokując wejście. - Jak może mi to 
pomóc w skutecznym przewodzeniu, jeśli stanie mi za plecami ktoś szepczący,  że 
ludzie nie są gotowi iść tam, gdzie wiem, że powinni podążyć? Nie utrudniaj, Nanaod, 
bo już teraz jest dość trudno. 

- Pragnę jedynie dać ci do ręki narzędzia, które mogą się przyczynić do 

powodzenia - powiedział Engh. - Twój publiczny wizerunek to jedno z nich. 

- Tyle że obecnie wymaga pewnych zabiegów. 
- W niektórych kręgach, tam gdzie zaszkodziły mu plotki, pogłoski i rozmaite 

wieści. Nie chodzi o sączenie kłamstw, tylko o rozproszenie mgły, którą inni rozścielili. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

175

- Mon Mothma nigdy nie zatrudniała specjalistów od reklamy, a mimo to 

przeprowadziła nas przez o wiele trudniejsze czasy. Nie, to mnie nie interesuje. 

- Ale pomyślisz jeszcze o sprawie? Może gdy zerkniesz do materiałów, o których 

wspomniałem, to pojmiesz, skąd nasza troska... 

- Rozumiem - odparła Leia. - Po prostu nie chcę takiej pomocy. I mam teraz coś 

do zrobienia. 

Engh nie naciskał, jednak Leii kwestia nie dawała spokoju nawet kilka godzin 

później. Wtedy to, wciąż wzburzona, powtórzyła spore fragmenty rozmowy Hanowi, 
który wraz z dziećmi zjawił się na lunch przy zadaszonej kaskadzie. 

Oczekiwała, że ją poprze, jednak Han wysłuchał najpierw wszystkiego z dziwnym 

wyrazem twarzy. 

- Co? O co chodzi? 
- Nie, nic. Mów dalej, słucham. 
- Znam to twoje spojrzenie - uparła się Leia. - Zwykle myślisz wtedy: „nic nie 

powiem, bo to tylko pogorszy sprawę” i gryziesz się ze wszystkich sił w jeżyk. Tyle że 
potem zawsze dajesz mi do zrozumienia, ile kosztowało cię takie miłe zachowanie. Nie 
pojmuję, jak mogłeś z taką twarzą wygrać choć jedną partię sabaka. 

- Ja takie twoje przemowy też znam na pamięć - mruknął Han, wykrzywiając usta 

w swym charakterystycznym uśmiechu. Znaczy to: „będę naciskać go tak długo, aż 
zupełnie we łbie mu się zamąci i powie mi, co myśli”. To już nie działa. 

- No to czemu po prostu nie powiesz mi, w czym rzecz, zanim oboje zaczniemy 

się wściekać? 

- Niczego nie... 
- Może tym razem opuścimy etap okładania się poduszkami? 
- Kobiety zawsze chcą usłyszeć, co myślisz, ale jak powiesz, to zawsze będzie nie 

to - mruknął Han. 

- Przynajmniej jak długo to ty wyznaczasz reguły gry. 
- A, tak... Co gorsza, zdaje się  że Jaina zaczyna podobnie patrzeć na sprawę - 

westchnął Han. - Kilka dni temu dostałem list od starego kumpla, przemytnika, który 
osiadł jako uczciwy człowiek na Fokasku. Od lat nie miałem z nim żadnego kontaktu. 

- To czemu teraz... 
- Przysłał mi egzemplarz „Fokaskiego Sztandaru” z komentarzem i kilkoma 

listami, które tam zamieszczono. Prawdopodobnie za jakąś siecią informacyjną. Tytuł 
komentarza brzmi: „Czy zachłanna księżniczka straci koronę?”. 

- Hmm. A co było dalej? 
- Nie czytałem dokładnie, bo i po co? - Leia spojrzała na niego znacząco. - Coś o 

tym, jak zawsze wszyscy mieli cię za namiestniczkę, strażniczkę najlepszych cnót 
dawnej Republiki, obecnie jednak zaczynają cię postrzegać jako zwolenniczkę idei 
jeszcze starszych, jako kogoś usiłującego przywrócić boskie prawa monarchów, 
cokolwiek to znaczy. Zapewne nie do końca zrozumiałem tekst, sama go sobie 
przeczytaj, jeśli chcesz. 

- A twój przyjaciel co miał do powiedzenia? 
Han zacisnął usta i uciekł z oczami na bok. Wyraźnie wolałby nie odpowiadać. 

Tarcza Kłamstw 

176

- Powiedz. 
- No, po prawdzie nie miał wiele do powiedzenia. Po ostatnim liście ze 

„Sztandaru” dodał tylko krótką notkę: „Co oni tam u was, na Coruscant, dodają do 
wody? Wyglądała na taką miłą dziewczynę”. - Han wzruszył ramionami. - To nic nie 
znaczy, tyle że teraz będę musiał go zabić. 

- No nie. Nie zrobisz tego. 
Han pokiwał smutno głową. 
- Zrobię. Obraził moją dziewczynę. Muszę zabić ich wszystkich. 
- Przestań, zanim dzieci cię usłyszą - powiedziała Leia i uderzyła go w ramię, by 

potem zaraz się do niego przytulić. 

Han objął żonę. 
- Mogę mu darować, jeśli wszystko odwoła. Ale szczerze - dodał po dłuższej 

chwili. - I tak jak powiedziałaś - dorzucił po kolejnej, jeszcze dłuższej przerwie - zanim 
dzieci go usłyszą. 

Leia milczała i przytulona do Hana obserwowała Jainę, Jacena i Anakina 

bawiących się przy kaskadzie, w uszach zaś wciąż brzmiały jej słowa: „zanim dzieci 
usłyszą”. Gdy wróciła na piętnasty poziom, poprosiła cicho Alole, aby ta znalazła 
wyciąg z materiałów nadanych w ostatnich dniach na programach ministerialnych. 
Niedługo potem wezwała również Nanaoda Engha. 

- Przejrzałam to, o czym mówiłeś - stwierdziła. - Sprawdź proszę, co da się zrobić. 
- Zaraz się tym zajmiemy - obiecał Engh. 
 
Jeden młody i wypoczęty, drugi stary i jakby nieco zmęczony, Grannanin i Mon 

Calamari wysiedli ze śmigacza floty i ruszyli bezwiednie w nogę przez parking ku 
biało-czerwonemu myśliwcowi z zadartym dziobem i wysokim podwoziem, stojącemu 
jakiś tuzin metrów dalej. 

- To właśnie chciałem ci pokazać - powiedział admirał Ackbar. - Widziałeś kiedyś 

taki? 

- Owszem - odpowiedział Plat Mallar, nurkując pod złożone płaszczyzny nośne i 

badając końcówki skrzydeł. - W starym albumie sylwetek wrogich okrętów u mojego 
dziadka. Nazywa się T-65 X-wing, prawda? 

- Dokładnie. Ale zauważ szerszy kadłub i kokpit z miejscami obok siebie. 
- I jeszcze imitacja działka laserowego na końcu skrzydła. Maszyna szkolna? 
Ackbar przytaknął. 
- To TX-65, maszyna szkolenia podstawowego. Na pierwszoliniowe myśliwce X-

wingi już się nie nadają, ale każdy pilot we flocie pierwszą setkę godzin przelatał 
właśnie na czymś takim, a nowy pilot wcześniej czy później jeszcze tyle wylata. 

Mallar przykucnął i zerknął pod kadłub. 
- Bardzo się różni od myśliwca przechwytującego typu TIE. 
- W rzeczy samej. W tym i jednym detalem, który powinieneś docenić: ma 

hipernapęd. 

Chłopak przelotnie uśmiechnął się krzywo. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

177

- Jeden taki rozbił się w dniu, gdy wyszedłem ze zbiornika, prawda? Słyszałem 

rozmowę lekarzy. 

Ackbar obrócił się i wskazał na drugą stronę płyty. 
- Dokładnie tam, na drodze kołowania numer dwadzieścia dwa. Nie on pierwszy, 

nie ostatni - mruknął, kręcąc lekko głową. - Czasem zdarza się,  że mimo wszelkich 
wysiłków wychodzą z symulatora przekonani, że i w prawdziwym locie, gdy zrobią 
błąd, to instruktor tylko zresetuje i każe powtórzyć ćwiczenie. - Wzruszył ramionami. - 
A czasem statek po prostu zawiedzie. 

- Mój instruktor techniczny mawiał, ze kiedy masz wznieść się ponad ziemię, to 

najpierw dwa razy sprawdź wszystkie śrubki, bo siła ciążenia zawsze oblewa tych, co 
mają puste główki. 

- Wydaje się, że twój instruktor wiedział, z czego żyje. 
- Tak - odparł Mallar. - Bowman York świetnie znał swój fach. Brakuje mi go. 
Opasły transportowiec wojskowy wzniósł się z dalszej płyty i z rykiem skierował 

na orbitę. Plat Mallar śledził go okiem fachowca, aż ten zniknął z pola widzenia. 

- Tak lekko, taki nadmiar mocy pod tak precyzyjną kontrolą. - Spojrzał na 

Ackbara. - Przez przybyciem Yevethów myślałem tylko o tym. Nie o bombach czy 
działkach. Tylko o lataniu i o statkach, tych pięknych, wyłaniających się z chmur, 
znikających na tle nieba. Gdy byłem mały, przylatywały codziennie. Mama 
opowiadała,  że godzinami przesiadywałem przy oknie i czekałem na nie, i cały dom 
stawiałem okrzykami na nogi, jak jakiś wypatrzyłem. 

Ackbar wskazał brodą na maszynę. 
- Chciałbyś się przelecieć? 
- Wmawiałem sobie, że jeśli pan to zaproponuje, to tylko mi się pogorszy. 
- No i jak? 
- Kompletna pomyłka. Tak, bardzo bym chciał. Moglibyśmy kiedyś? 
Zamiast odpowiedzieć, Ackbar wspiął się po drabince, sięgnął do otwartego 

kokpitu, wyciągnął hełm i rzucił go zdumionemu Mallarowi. 

- Teraz? 
- A czemu nie? 
- Nie trzeba większych przygotowań? 
- Potrzeba tylko instruktora - powiedział Ackbar, sięgając po drugi hełm. - To 

będę ja. 

- Znaczy, chwilę... naprawdę polecimy?  
Ackbar zszedł na dół. 
- Wiesz, jak się zakłada skafander?  
- No... Tak. 
- Są w bagażniku śmigacza - wskazał Ackbar. - Będziesz łaskaw je przynieść? 
Mallar pognał gdzie trzeba i wrócił szybko z naręczem brunatnych strojów. 
- Który jest mój? 
- Ten na wierzchu - powiedział Ackbar. - Ten z twoim imieniem. 

Tarcza Kłamstw 

178

Przez moment Mallar gapił się tylko, niczego nie rozumiejąc. Potem upuścił 

skafander Ackbara na ziemię, rozprostował swój i roztrzęsionymi dłońmi poszukał 
naszywki nad prawą kieszenią. Gdy ją znalazł, spojrzał zdziwiony na admirała. 

- Sam sobie na to zasłużyłeś - stwierdził stanowczo Ackbar. - W dniu napaści 

Yevethów na Polneye. Ten twój wyczyn jest dużo cenniejszy niż punktacja w 
dowolnym teście czy plik dokumentów z pieczątkami. Zamierzam nauczyć cię tego, 
czego mnie kiedyś nauczono, pamiętając o tym, co już umiesz. Będę lekko trzymał 
stery. W najcięższych dniach Rebelii posyłaliśmy do walki pilotów, którzy mieli za 
sobą ledwie dziesięć godzin na symulatorze, bo była wojna. Cóż, Polneye toczy wojnę 
z N’zoth. Jeśli nadal jest to dla ciebie istotne i jeśli to da się zrobić, to tak cię 
przygotuję, byś był gotów do powrotu do Koornacht, zanim ta wojna się skończy. 

- Tak - odparł Mallar cicho, ale stanowczo. - Tak, chcę tego. 
Ackbar kiwnął głową. 
- W kwaterce pilotów jest taki korytarz, sam go potem zobaczysz, z małymi 

metalowymi tabliczkami, po jednej na każdego pilota, który zginął, a wyleciał z tej 
właśnie bazy. Ściany i sufit są prawie nimi pokryte. Gdybyśmy mieli dawać plakietkę 
za każdego, który szkolił się tutaj i zginął gdzieś indziej, pod ogniem nieprzyjaciela lub 
na statku, który doznał awarii, musielibyśmy pokryć cały fronton wieży. 

- Rozumiem - powiedział Mallar. 
- Na razie tylko ci się wydaje, jak wszystkim w twoim wieku - stwierdził Ackbar, 

kręcąc głową. - Posłuchaj mnie przez chwilę. Gdy starzy wszczynają wojny, giną 
zawsze młodzi. Jedyne, co pamiętani dziś bohaterowie uczynili, to to, że poszli na 
wojnę wraz ze swoimi towarzyszami, którzy byli równie dzielni, ale mieli więcej 
szczęścia. Tobie szczęście posprzyjało już jak mało komu, że się tu znalazłeś. I nikt, 
nigdzie, krzywego słowa ci nie powie, jeśli nie zechcesz założyć tego skafandra i 
postanowisz po prostu zacząć normalne życie. Udało ci się unieść  głowę przed 
mordercami i nie musisz pakować jej pod topór ponownie. 

- Wiem - powiedział Mallar, stając prosto niczym rekrut. - I dziękuję za 

przypomnienie mi, że to kwestia wyboru. Ja jednak postanowiłem już założyć ten 
skafander i mam nadzieję,  że będę miał szansę uczynić coś, co będzie znaczące. 
Przynajmniej dla mnie, jeśli nie dla kogokolwiek innego. 

- Dobrze - odparł Ackbar. - No to zaczynajmy. Czeka cię wiele nauki. 

 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

179

R O Z D Z I A Ł  

13

 

Gdy skończyło się ostatnie ujęcie z yevethańskiego ataku na Dzwonek Poranny i 

w sali przesłuchań Rady Obrony zabłysły  światła, Leia przyjrzała się uważnie 
senatorom siedzącym przy stole w kształcie litery V. 

Wśród ośmiu zgromadzonych była jedna nowa twarz, co poprawiło nieco 

równowagą: człowiek Tig Peramis z Walalli zniknął, jego miejsce zajął Nara Deega z 
Clak’dora Siedem, przedstawiciel rasy Bithów. Po konfrontacji w trakcie odprawy 
operacyjnej dla Piątej Floty brak zaciętego oblicza Peramisa mógł być źródłem sporej 
ulgi. Senator sam skazał się na ostracyzm zaraz po tym, gdy zaczął starania o 
wycofanie jego rodzinnego świata z federacji Nowej Republiki. 

Onieśmielająco inteligentny Deega, podobnie jak większość jego rasy, był jednak 

zdeklarowanym pacyfistą. Wojna domowa, która toczyła się na Clak’dorze Siedem, 
zmieniła planetę w ekologiczny koszmar. Miasta musiały zostać przykryte szczelnymi 
kopułami. Z powodu wspomnień senatora Leia nie oczekiwała, aby Deega był choć 
odrobinę bardziej ustępliwy niż Peramis. Wyszła na środek pomiędzy ramiona stołu. 
Wszystkie oczy zwróciły się na nią. Zgodnie z sugestiami enghowych specjalistów od 
prezencji zrezygnowała dziś z powłóczystych szat typowych dla domu monarszego 
Alderaan na rzecz czegoś, co Han nazwał kombinezonem do walki ulicznej - prostego 
stroju przypominającego skafander lotniczy. Założyła też jedno tylko z wielu 
odznaczeń, do których noszenia miała prawo: mały, jaskrawobłękitny kryształowy 
talizman rodu Organa. 

- Pragnę wam zadać jedno proste pytanie - powiedziała. Były to pierwsze słowa 

wygłoszone w tej sali owego dnia. - Jak zadziałamy w sprawie tego, co właśnie 
mieliśmy możność widzieć? Te obrazy to zarówno świadectwa zbrodniczej brutalności, 
jak i dowody ekspansjonistycznej mentalności obecnego rządu Yevethów - ciągnęła. - 
Dopuścił się on niewyobrażalnych aktów gwałtu na tle ksenofobicznym i jeszcze 
nagrodzony został za to objęciem nowych światów do zasiedlania i eksploatacji. Sukces 
ten może jedynie pobudzić jego apetyt, niemniej nawet gdyby to miało wystarczyć, 
oznaczać  będzie czerpanie profitów z występków przeciwko pokojowi i moralności. 
Wyłączając gromadę Koornacht, sektor Farlax, to ponad dwa tysiące zamieszkanych 

Tarcza Kłamstw 

180

systemów, spośród których około trzystu jest członkami Nowej Republiki. Żaden z nich 
nie jest dość silny, by przeciwstawić się Yevethom w pojedynkę. 

Przyjęliśmy już na nasze barki odpowiedzialność za ochronę miłujących pokój 

mieszkańców sektora Farlax, wysyłając Piątą Flotę, by zajęła pozycje pomiędzy nimi a 
siedzibami Yevethów. Jednak nie możemy przetrzymywać tam tak silnej grupy bojowej 
przez cały czas. Koniec końców staniemy przed nieuniknionym wyborem porzucenia 
tych systemów na łaskę losu, wzmocnienia ich garnizonów albo przeciwstawienia się 
Yevethom. Sądzę,  że powinniśmy uczynić ten wybór już teraz, póki inicjatywa 
spoczywa w naszych rękach, zanim Yevethowie znajdą na nas sposób. Winniśmy 
popsuć ich kalkulacje albo to, co właśnie widzieliśmy, oznaczać  będzie jedynie 
początek dalszych podbojów. Najpierw musimy spróbować zniechęcić ich do wojny, 
sami będąc gotowi do przeciwstawienia się im, gdyby jednak ją wybrali.  

I właśnie dlatego tu jestem, aby prosić o waszą poradę w tworzeniu planu 

rozwiązania problemu i pomoc w jego realizacji. 

Wystąpienie było jedyną częścią spotkania, nad którą Leia mogła mieć jakąś 

kontrolę, i okazało się, że była to najlepsza jej chwila tego ranka. Gdy tylko wróciła na 
miejsce, Behn-kihl-nahm zabrał  głos na krótko, lecz ogólnie wspierająco, i poddał 
sprawę pod dyskusję. Ledwo ta się zaczęła, zaraz zarysowały się w łonie Rady wyraźne 
podziały. Przeciwnicy Leii zaczęli szukać sposobów na zburzenie porządku jej 
argumentacji. 

- Jakiego pochodzenia są materiały, które właśnie obejrzeliśmy? - spytał senator 

Deega. 

Leia wstała. 
- Zostały nagrane przez Yevcthów i przechwycone przez szperacz patrolujący 

granice gromady Koornacht. 

- Zatem mamy do czynienia z przekazem nieudokumentowanym? 
- Co pan chce przez to powiedzieć, senatorze? W razie zaistnienia istotnej 

potrzeby mogę przyprowadzić tu kogoś, kto przedstawi czas, sposób i miejsce, w 
którym dokonano nagrania. 

- Źle mnie pani zrozumiała, pani przewodnicząca Solo - odparł cierpliwie senator 

Deega. - Jeśli nie my dokonaliśmy nagrań, to tym samym nie mamy jasności, co 
właściwie przedstawiają. Wedle pani słów obejrzeliśmy relację ze zniszczenia pewnych 
osiedli w obrębie gromady Koornacht. Niemniej, jeśli spojrzeć obiektywnie, to niczego 
nie dowodzi. O jakie planety chodzi? Kto był na pokładach tych statków? Kiedy rzecz 
miała miejsce? Kto zmontował materiał w tej właśnie kolejności? 

- Jeśli Rada czuje niedosyt i pragnie ustalić coś więcej, gotowa jestem przedstawić 

cały, nie poddany opracowaniu materiał. Łącznie jedenaście godzin. 

- Wciąż pani nie rozumie - stwierdził Deega. - Czegokolwiek chce pani dowieść, 

te materiały nagrane zostały podczas Rebelii, całe lata świetlne od Koornacht. O ile w 
ogóle to są nagrania, a nie inscenizacje, które zdolna ekipa mogłaby przygotować bez 
większego trudu. 

W tym miejscu przewodniczący Behn-kihl-nahm uznał, że pora na interwencję. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

181

- Senatorze Deega, ponieważ jest pan nowy w tym gronie, rozumiem, że brak 

panu doświadczenia potrzebnego do oceny możliwości wywiadu wojskowego. 
Wprawdzie wszyscy pragnęlibyśmy mieć całkowitą pewność w tej sprawie, jednak 
szpiegostwo za pomocą środków technicznych nie zawsze daje ten luksus, który może 
mieć naukowiec zdobywający dowody czy matematyk sprawdzający obliczenia. 
Czasem musimy po prostu zaufać szpiegom, a jeśli to za wiele, zaufać naszym oczom. 

Słysząc to, senatorowie Bogen i Yar zachichotali, Deega zaś uznał,  że lepiej 

będzie nie zabierać głosu. Jego miejsce zajął zaraz senator Marook. 

- Nie mam wątpliwości, że te straszne i haniebne występki miały miejsce właśnie 

w gromadzie Koornacht - powiedział Hrasskis z pulsującymi w powolnym rytmie 
miechami. - Nie kwestionuję prawdziwości tego, co księżniczka Leia nam pokazała. 

Leia czekała wiedząc, że nie powinna tego brać za zapowiedź poparcia. 
- W rzeczy samej, wszystkie te obrazy zdały mi się na tyle prawdziwe, bym nie 

pragnął widzieć ich więcej. Starczy mi pamięć, jak krzyczą ginący, i nie potrzebuję 
żadnych dodatkowych tłumaczeń. Co jednak skłonny jestem kwestionować, to sugestię 
o nadzwyczajnej pilności sprawy. Chętnie usłyszałbym bliższe wyjaśnienia. 

- Wyjaśnię rzecz, jak umiem - odparła ostrożnie Leia. 
- Te nagrania, wedle mojej najlepszej wiedzy, zostały wykonane kilka dni lub 

tygodni temu, tak? 

- Owszem. 
- Zatem widzieliśmy historię. Żadnej z tych tragedii nie uda się już zapobiec ani 

żadnej złagodzić. 

- Nie... 
- Czym wobec tego różnią się od wielu niepomszczonych tragedii z czasów 

Imperium? Czemu nie spotykamy się dla uzgodnienia, kiedy i w jaki sposób dokonać 
inwazji Światów Środka, by odszukać pogrobowców Palpatine’a? Czy nie jest tak, że 
obecna pilność wynika z kontekstów politycznych, a pani za wszelką cenę pragnie 
odnieść spektakularne zwycięstwo, by podreperować swój prestiż? 

W tej chwili Tolik Yar zerwał się na równe nogi i pełnym głosem zaczął bronić 

Leii i oskarżać przedmówcę. 

-  Śmiałe słowa pan wygłasza jak na zdrajcę, który złożył wizytę na pokładzie 

„Aramadii” i układał się z Nilem Spaarem przeciwko swoim. Nigdy nie wyjaśnił pan, 
co pan tam robił, poza okrywaniem hańbą swego ludu i zdradzeniem przysięgi... 

Marook sięgnął po argument ostateczny, czyli pięści, przez co senatorowie Bogen 

i Frammel musieli wtrącić się w roli rozjemców. Chwilę później Marook po prostu 
wybiegł z sali. Tymczasem senator Cundertol z Bakury i senator Zilar z Praesytliny 
oparli się wygodnie w fotelach i śledzili jedynie przebieg wypadków. W pierwszym 
wypadku dla nauki, dla rozrywki w drugim. 

- Widzisz? - powiedział Cundertol, pochylając się do sąsiada - Ci obcy ciągle 

walczą, wystarczy byle prowokacja. Mają to w naturze. Nie powstrzymasz ich, to i po 
co próbować? Czemu niby mamy chronić  słabych przeciwko silnym? Nie lepiej 
poczekać, aż słabi wyginą, by później związać się z mocnymi? 

Tarcza Kłamstw 

182

Trzeba było sporego wysiłku Behn-kihl-nahma, by nakłonić wszystkich do 

powrotu na miejsca i wznowienia obrad. Niemniej jasne było, że nie ma już co liczyć 
na jednomyślność. 

Spotkanie ciągnęło się jeszcze przez trzy męczące godziny. Pod koniec Leia była 

zmuszona zaproponować kompromis, który nie satysfakcjonował nikogo z obecnych, w 
szczególności był niekorzystny dla niej i przewodniczącego. Dla Deegi plan był zbyt 
śmiały, zbytni pośpiech nakazujący dla Marooka, nadmiernym interwencjonizmem 
tracący według Cundertola, nie dość kompleksowy dla Behn-kihl-nahma i zbyt 
asekuracyjny dla Tolika Yara i reszty Rady. 

Jednak opuszczając salę obrad cała ósemka skłonna była udzielić ogólnego 

poparcia, co napawało Leię niejakim optymizmem. 

- Dziękuję, panie przewodniczący - powiedziała Leia po zakończeniu głosowania, 

udając kogoś o wiele bardziej zadowolonego, niż była naprawdę. - Przekażę Radzie 
wstępny szkic naszych planów. Najpierw jednak muszę skonsultować się z admirałem 
Ackbarem i powiadomić generała A’bahta. Ale zajmie to najwyżej kilka godzin. 

 
Przygotowania trwały dłużej niż samo wykonanie planu. 
- Mam pytanie, księżniczko - powiedział Han, patrząc na ekran holorekordera i 

drapiąc się w głowę. - Skąd będziemy wiedzieli, że Nil Spaar otrzymał wiadomość, 
skoro oficjalnie z tobą nie rozmawia? 

- Mamy trzy różne kody holołączy zachowane z czasu jego wizyty. Dwa dla 

„Aramadii”, jeden dla personelu wicekróla - odparła Leia. - Użyjemy wszystkich 
trzech. 

- Na kanale pierwszym powiadomimy wszystkie rządy lokalne - dodał minister 

Mokka Falanthas. - Skoro Yevethowie użyli tego kanału dla ostatniej przemowy Nila 
Spaara, to wiemy, że mogą go monitorować. A jeśli tak, pewnie robią to cały czas. 

- Poślemy też szperacze na granice gromady, żeby przekazały tekst na wysokich 

pasmach i sygnałem laserowym - dodał generał Rieekan. - Te transmisje dojdą do 
Yevethów w jakieś osiem godzin, do Doomika Trzysta Dziewiętnaście mniej więcej w 
trzydzieści cztery godziny później. 

- Jeśli zaś z wrodzonej złośliwości zignorują to wszystko, wtedy powtórzymy 

całość dwa dni później i pozwolimy, by media upowszechniły przekaz i przygotowały 
ich na to, co nadejdzie - powiedział Behn-kihl-nahm. - Nie wątpię,  że Yevethowie 
wciąż mają szpiegów na Coruscant. Ci będą wiedzieli, co w trawie piszczy. - Wzruszył 
ramionami. - Może nawet już wiedzą.  

Leia skończyła układać suknie i rozejrzała się. 
- Gdzie Ackbar? Czy ktoś go widział? 
- Ja widziałem - odpowiedział Han. - Szedł do biura z wielkim pakunkiem pod 

pachą i mruczał coś o uwieraniu. Podejrzewam, że musiał mieć jakieś  kłopoty z 
mundurem. 

Leia po raz pierwszy od wielu godzin pozwoliła sobie na uśmiech. 
- Jeśli poszedł po swoją tunikę mundurową, którą nosił podczas bitwy nad 

Endorem, to może chwilę potrwać. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

183

Han szarpnął znacząco materię własnego uniformu. 
- Sam uszyłbym to lepiej. Mam nadzieję,  że stojąc tak za tobą, nie będziemy 

śmieszyć raczej, niż straszyć. 

Behn-kihl-nahm poklepał Hana po ramieniu. 
- Spokojnie, co trzeba i tak zrozumieją. A wasza obecność jest pożądana tak dla 

swoich, jak i dla Yevethów. 

W tejże chwili zjawił się Ackbar, wystrojony należycie w białą admiralską tunikę. 
- Czy to już wszyscy? - spytał młody konsultant z ekipy Nanaoda Engha. - Czy 

mogę prosić wszystkich prócz księżniczki tutaj, obok sztandaru? 

Konsultant szybko ustawił pozostałych wzdłuż ściany, przed którą miała zasiąść 

Leia: Han, Ackbar i Rieekan, wszyscy w mundurach, po lewej stronie sztandaru z 
wyszytymi złotem insygniami Nowej Republiki, Engh, Behn-kihl-nahm i Falanthas, ci 
z kolei w oficjalnych strojach dyplomatów, po prawej. Potem usadził Leię w 
kielichowatym fotelu na postumencie, który skrył się pod fałdami jej spływającej szaty. 
Cofnął się następnie, spojrzał na swe dzieło i sprawdził coś na ekranie z rozpiską. 

- To tyle z mojej strony - obwieścił. - Księżniczko, może pani zaczynać, gdy tylko 

realizator powie, że jest gotów. 

Ekipa realizacyjna szybko uporała się z przygotowaniami. W końcu nadeszła 

wielka chwila Leii. 

- Nazywam się Leia Organa Solo. Jestem przewodniczącą Senatu, głową Nowej 

Republiki i dowódcą Sił Samoobrony. Zwracam się dziś do Nila Spaara, wicekróla Ligi 
Duskhańskiej, oraz do rządów planet N’zoth, Wakiza, Zhina i innych yevethańskich 
światów w gromadzie Koornacht, jak i dowódców sił zbrojnych Yevethów, 
gdziekolwiek się znajdują. 

Zważywszy że Nil Spaar otwarcie przyznał się do odpowiedzialności za zbrodnie 

dokonane wobec mieszkańców Dzwonka Porannego, Polneye, Nowej Brigii, Doomika 
Sześćset Dwadzieścia Osiem i innych legalnie istniejących osiedli wewnątrz i w 
pobliżu gromady Koornacht... 

Zważywszy  że zbrodnie obejmowały niesprowokowaną napaść i wymordowanie 

mieszkańców tych światów połączone z bezprawnym i nagannym zajęciem ich 
domostw, dóbr i terytoriów... 

Zważywszy że te akty przemocy w jaskrawy sposób naruszają podstawowe prawa 

istot rozumnych i zasady pokojowego współżycia oraz etyki... 

Zważywszy  że na tych właśnie prawach i zasadach opiera swój byt Nowa 

Republika, gotowa bronić tak litery, jak i ducha owych pryncypiów... 

Niniejszym doradzam obecnie i zalecam Nilowi Spaarowi oraz władzom 

yevethańskim natychmiastowe wycofanie się z zajętych systemów, oddanie 
wszystkiego, co zostało bezprawnie skonfiskowane, i uwolnienie w zdrowiu wszystkich 
przetrzymywanych jeńców. Jeśli odmówicie uczynienia tego odpowiednio i w 
niedługim czasie, nie zostawicie nam wyboru innego, jak przeciwstawić się waszym 
działaniom siłą w każdy dostępny nam sposób. 

Leia spojrzała gniewnie w obiektyw holokamery. 

Tarcza Kłamstw 

184

- Nie lekceważcie nas, nasza wola działania i determinacja nie osłabną. 

Wycofajcie się ze światów, które w zbrodniczy i bezprawny sposób zajęliście, albo 
sami was stamtąd usuniemy. Nie mamy innego wyboru. Nowa Republika nie pozwoli 
wam na czerpanie profitów z aktów bezprzykładnego barbarzyństwa. 

Taki właśnie rozkaz wydaję i utrwalam ten przekaz w obecności  świadków w 

Imperial City na Coruscant. Czynię to ja, przewodnicząca Leia Organa Solo. 

Koniec przekazu. 
Gdy technicy dali znać,  że rejestracja rzeczywiście dobiegła końca, całe 

towarzystwo dziwnie gorliwie się rozbiegło. Behn-kihl-nahm i Han podeszli do 
księżniczki ze słowami poparcia, jednak tylko Han został chwilę dłużej. 

- Świetnie to wyglądało - powiedział, obejmując ją przelotnie. - Gdyby to było do 

mnie, zaraz bym się połapał, że chodzi o coś istotnego i nie pora na żarty. A teraz, jak 
długo będziemy czekać? 

- Mam nadzieję,  że niedługo - stwierdziła. - Ale nie wyznaczamy żadnych 

terminów. Damy im dość czasu, by mogli wszystko przemyśleć. Jestem pewna, że 
niebawem ktoś się stamtąd odezwie. 

- A jeśli nie? 
- Wtedy skupimy uwagę na Doomiku Trzysta Dziewiętnaście. To jedyne miejsce 

na tyle bliskie, żebyśmy mogli mieć je skutecznie na podglądzie i wiedzieć, czy 
Yevethowie pakują się może, czy dalej próbują. Poobserwujemy i zobaczymy. 

 
Czekanie nie było łatwe. 
Pierwsza, pełna napięcia godzina przeszła niczym kilka minut. Druga ciągnęła się 

jak cały dzień, dzień zaś wlókł się w nieskończoność. Oczekiwanie przerodziło się w 
obawę, obawa w niepokój. Potem pojawiło się zniecierpliwienie, na końcu zaś ogólne 
rozbieganie myśli. 

Drugi dzień trwał jakby jeszcze dłużej. 
Oczekiwanie nigdzie nie było równie dokuczliwe, jak na granicy gromady 

Koornacht. Wszystkich sto sześć ważniejszych jednostek Piątej Grupy Bojowej trwało 
w stałej gotowości bojowej. Eskadry w pełni uzbrojonych myśliwców nieustannie 
startowały z lotniskowców, ekrany ochronne nastawiono na maksymalną moc. 

Pod koniec drugiego dnia ultimatum zostało upublicznione wraz z wybranymi 

scenami udostępnionymi przez komórkę Alpha Blue. Reakcja była zdumiewająco 
spokojna, a przede wszystkim pozytywna. 

- To uspokaja, ale może też być zwodnicze - ostrzegł Leię Behn-kihl-nahm. - 

Senat pozostanie krytyczny, chyba że pojawi się coś nowego, na przykład wieści z 
sektora Farlax, co pozwoli im orzec ostatecznie, po której stronie należy się 
opowiedzieć. Póki co mogą pozować na lojalnych popleczników przewodniczącej i 
obrońców Karty. A w reakcji opinii społecznej, jak pewnie sama zauważysz, przeważa 
postawa pochwały wierności zasadom, ale brak poparcia dla ryzyka. Cieszy ich sam 
pokaz siły i wydaje im się stosowne, by dyktować komuś to czy tamto, oczekują 
jednak, że Yevethowie posłuchają bez szemrania i wszystko skończy się w parę dni. Na 
pewno nie postrzegają tego jako groźby potencjalnej wojny. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

185

Minęły dwa dni, potem trzy, trzy zmieniły się w pięć. Ultimatum powtarzano 

codziennie o siedemnastej, jednak z gromady Koornacht żadna odpowiedź nie 
nadchodziła. Stawało się oczywiste, że Yevethowie zignorowali przekaz. 

Szóstego dnia stacjonarny próbnik Alphy Blue wyszedł z nadprzestrzeni w 

pobliżu Doomika Trzysta Dziewiętnaście i zarejestrował przybycie małej flotylli trzech 
kulistych statków i imperialnego niszczyciela. Nagranie trafiło bez przeszkód do 
przekaźnika poza gromadą, jednak próbnik był już na patrolu o wiele za długo, jak na 
jego projektowe możliwości i uległ zniszczeniu podczas próby wejścia w 
nadprzestrzeń. 

Gdy tylko wieści dobiegły Draysona, ten poszedł zdać z nich sprawę Leii. 
- Obawiam się, że nasz próbnik mógł zostawić nieco śmieci w próżni - powiedział 

skruszonym tonem. - To może nieco skomplikować sprawę. 

- Najwyżej dowiedzą się,  że ich obserwujemy i że nie potrafią wykryć, jakim 

właściwie sposobem - stwierdziła Leia. - Może to nam nieco pomoże. 

- Niemniej to była ostatnia sonda w tamtym systemie - oznajmił Drayson. - Zaś 

zasadzanie ich jest o wiele trudniejsze niż ukrywanie ich obecności, gdy już  są na 
miejscu. Bardzo możliwe, że to był ostatni raport z Doomika, ostatni w przewidywalnej 
przyszłości. Świeżych wieści zabraknie. 

- Niech no złapię Hana. Obejrzymy to sobie - powiedziała. - Powinniśmy też 

skontaktować się z Behn-kihl-nahmem i Ackbarem. 

- Pozwoliłem sobie już się tym zająć - odparł Drayson. - Bennie jest już w drodze, 

ale admirał Ackbar poszedł polatać trochę na TX-65 i nie będzie go co najmniej przez 
godzinę. 

- Dobra. Poczekamy na Benniego. 
- Powiedział, żebyśmy zaczęli bez niego. 
- Dobrze - mruknęła Leia. - To zaczynajmy. 
Przejrzeli prawie siedem minut transmisji: dwadzieścia ujęć, każde po 

dwadzieścia sekund, obejmujących sześć godzin obserwacji. Przedstawiały przybycie 
czterech statków, z których trzy wylądowały na szeroko rozrzuconych stanowiskach. 
Gdy nagranie dobiegło końca, Leia uniosła wzrok zdumiona. 

- To za mało - powiedziała. - Nie orzekniemy, czy te statki wyładowały puste czy 

pełne. Nie wiemy, czy odleciały już czy zostają. 

- Poczekaj - rzekł Drayson. - Nagranie jest wysokiej rozdzielczości. Możemy 

powiększyć ostatnie dwa ujęcia, na których drugi ze statków znajduje się niemal 
dokładnie pod sondą. 

Powiększenie obrazu rozstrzygnęło wątpliwości. Na szklistym lądowisku 

pośrodku pustej równiny poruszał się cały sznur palet ładunkowych, każda rozmiarów 
małego kabotażowca. Holowano je od statku. 

- Proszę - rzuciła Leia. - Mamy ich odpowiedź.  
Han pokręcił głową i zmarszczył brwi. 
- To chyba coś jakby powiedzieć: „Naprawdę? Możecie nam...” - Wciągnął 

głęboko powietrze i uwolnił je ze świstem. - I co teraz? 

Tarcza Kłamstw 

186

- Poczekamy na Benniego - postanowiła Leia. - A póki co chcę zobaczyć to raz 

jeszcze. 

 
Koniec końców do grona zebranych w rezydencji dołączyli Engh, Rieekan, 

Falanthas, Behn-kihl-nahm i Ackbar. Nagranie puszczono jeszcze kilka razy, 
szczególną uwagę zwracając na ostatnie ujęcia. Wszyscy okazali żywe zainteresowanie. 

- Bennie? Co zrobimy? - spytała Leia. - Wystosujemy następne ultimatum? 

Powiemy im, że wiemy, co robią, i będziemy nalegać, by przestali? Może wyznaczymy 
dokładny, nieprzekraczalny termin i jasno wyłożymy, co się stanie, jeśli go nie 
dotrzymają? 

Bennie skrzywił się, że Leia użyła jego przydomka, ale nic nie powiedział. 
- Trudno orzec, jakie to magiczne zaklęcia gwarantowałyby, że następny przekaz 

zostanie potraktowany choć trochę poważniej niż pierwszy. 

- Powinniśmy dać im więcej czasu - powiedział minister Falanthas. - Może 

dojdzie tam do jakiegoś rozłamu, na przykład pomiędzy wojskowymi a cywilnym 
rządem. To, co widzimy na Doorniku, może nie odzwierciedlać całokształtu sytuacji. 
Jeśli odpowiemy zbyt gwałtownie, może okazać się,  że zmusiliśmy ich do zajęcia 
wrogich pozycji. 

- Niewiele o nich wiemy, ale wszystko wskazuje na to, że Liga Duskhańska to w 

rzeczywistości monolit - odparł Ackbar. - Nil Spaar trzyma sam wszystko w ręku. On 
jeden decyduje w autokratyczny sposób. To władca absolutny. 

- Uważa,  że tylko straszysz, Leia - powiedział Han. - Tego nie da się odczytać 

inaczej. 

- Zgadzam się - przytaknął Rieekan. 
- Tak - mruknął Ackbar. - Te statki mają hipernapęd. Jeśli przyleciały z N’zoth, to 

wystartowały po naszym pierwszym ostrzeżeniu. 

- Zatem będę musiała znów zwrócić się do Rady Obrony - powiedziała Leia, 

patrząc na jej przewodniczącego. 

Behn-kihl-nahm pochylił głowę. 
- A jeśli tym razem senatorowie Marook i Deega zyskają przewagę? Stawka jest o 

wiele wyższa. Odwołamy Piątą Flotę i damy sobie spokój? 

Leia wstała i podeszła do okna gabinetu. Widziała przez nie cichy ogród z 

przyciętymi, ledwo rysującymi się w poblasku docierającym od łuny Imperial City 
krzewami. 

- Nie wiemy, co się dzieje na N’zoth - powiedziała w końcu. - Widzimy jedynie 

Doomika Trzysta Dziewiętnaście, i to nam się wybitnie nie podoba. Obróciła się ku 
nim i założyła ręce na piersi. Poprzecie decyzję o blokadzie Doornika Trzysta 
Dziewiętnaście? 

Zebrani skinęli kolejno głowami na znak zgody. Drayson ostatni. 
- Nie sądzę, by Yevethowie łatwo dali się przekonać,  że nie mają wyjścia, by 

pojęli miarę naszego zdecydowania - powiedział powoli. - Ale wydaje się, że to byłby 
rozsądny krok, nawet gdyby okazał się nieskuteczny. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

187

Leia podziękowała również skinieniem głowy, odeszła od okna i zajęła swoje 

miejsce. 

- Admirale Ackbar, czy generał A’baht dysponuje dostatecznymi środkami, by 

zablokować ten system? 

- Będziemy musieli to z nim przedyskutować - odparł Ackbar. - Skoro siedzi tam 

już jeden yevethański niszczyciel, to generał  będzie musiał ruszyć siłą naprawdę 
przytłaczającą, inaczej zaryzykuje starcie. 

- Zastosujmy zatem reguły zwykłej blokady planetarnej z uwzględnieniem tego 

elementu - zaproponowała Leia.  

Behn-kihl-nahm wstał. 
- Pani przewodnicząca, za pozwoleniem, podjęcie pozostałych decyzji nie 

wymaga mojej obecności, a ja wolałbym wrócić do domu, do rodziny. Ministrze 
Falanthas, czy zechce pan wyjść ze mną? Chciałbym przedyskutować z panem pewien 
drobiazg...  

Ujrzawszy, że fotele po obu jego stronach opustoszały, Nanaod Engh też pomyślał 

o znalezieniu jakiejś wymówki. Gdy Engh wyszedł, Leia spojrzała pytająco na 
Ackbara. 

- To trudne, żołnierskie decyzje - powiedział Drayson. - Nie możecie winić ich za 

to, że próbują trzymać się z dala od sprawy, by nie mieć później koszmarnych snów. 

- A czemu tylko oni mają mieć tyle szczęścia? - spytał ponuro Han i westchnął. - 

Do diabła. Znów się zaczyna. 

- Nie - powiedziała zdecydowanie Leia. - Zamierzamy zapobiec wojnie, nie 

chcemy jej wywoływać. Ale to znaczy, że musimy przekonać Nila Spaara, że się myli. 
To właśnie będzie głównym zadaniem misji A’bahta. Nic innego. 

 
Generał A’baht odwrócił się od ekranu, na którym widniał rozkaz zorganizowania 

blokady. 

- Wreszcie - sapnął. - Wreszcie. 
- Co? - spytał kapitan Morano. 
- Wchodzimy do gromady - odpowiedział A’baht. - Mamy uniemożliwić 

Yevethom korzystanie z Doornika Trzysta Dziewiętnaście w roli bazy wypadowej. - 
A’baht spojrzał mimo kapitana na porucznika przy stacji łączności. - Proszę zwołać 
taktyków. Uruchomić ekrany pomocnicze. Zaalarmować wszystkich dowódców 
jednostek, by przygotowali się do zmiany pozycji. 

Ostatecznie spośród składu Piątej Grupy Bojowej wybrano trzydzieści jeden 

jednostek, mających wejść do składającego się z sześciu planet systemu błękitnobiałej 
gwiazdy, określanej w katalogach jako Doornik Trzysta Dziewiętnaście. Kluczowymi 
okrętami zgrupowania były lotniskowiec „Nieustraszony”, krążowniki „Krzepki”, 
„Wybitny”, „Wolność” i „Przezorność” i lotniskowce szturmowe „Odnowa” i „Tarcza”. 
Rozpoczęcie blokady zostało poprzedzone nowym orędziem księżniczki Leii do 
Yevethów. Przesłano je hiperłączami trzy minuty przed początkiem operacji. 

- Nierozważna decyzja rządu yevethańskiego o dozbrojeniu baz i osiedli 

położonych na terytoriach bezprawnie okupowanych pozostaje w jawnej sprzeczności z 

Tarcza Kłamstw 

188

naszym nakazem wycofania się. Zarządzam tym samym natychmiastową blokadę 
wybranych przez nas miejsc. 

Zamierzamy uniemożliwić w ten sposób wszelką komunikację z obiektami oraz 

roztoczyć nadzór nad wycofywaniem yevethańskich osadników i usuwaniem 
yevethańskich instalacji. Wiedzcie jednak, że w razie napotkania działań skierowanych 
przeciwko jednostkom Nowej Republiki, nasi dowódcy zostali upoważnieni do 
przeciwstawienia się wrogim akcjom wszystkimi koniecznymi do tego środkami. 

Aby uniknąć niepotrzebnego rozlewu krwi, wzywam wicekróla Nila Spaara, by 

czym prędzej wyraził gotowość do podporządkowania się warunkom wycofania i 
poparł słowa stosownymi czynami. 

Każda inna reakcja będzie wejściem na ścieżkę wojenną. 
„Dobrze powiedziane, pomyślał A’baht z pewną dozą szacunku. Mocne słowa. 

Niech wicekról usłyszy, ile mocy jest w twoich słowach, i oszczędzi żywotów synów i 
córek naszych matek”. 

 
- Sygnał wyjścia od szperacza prowadzącego - zapowiedział operator skoku. 
- Potwierdzam alarm poziom zero - powiedział kapitan Morano. 
- Potwierdzam! - krzyknął technik. - Wszystkie systemy obronne włączone. 

Tarcze wskakują automatycznie po wyjściu. Sygnał zwrotny alarmu zielony. Wszystkie 
stanowiska obsadzone. Myśliwce: dwójka, piątka, ósemka, eskadry Czerwona, Złota i 
Czarna gotowe na pokładzie startowym. 

- Patrolowce na wyjściu - rzucił operator. 
Kapitan Morano nerwowo zaciągnął pasy fotela. 
- Ile skoków bojowych wykonał pan, generale? - spytał A’bahta. 
- Za wiele i nie dość - odparł generał. 
- Rozumiem - mruknął Morano. - Jak brzmiała ta domeańska modlitwa wojenna? 
- Już ją za nas odmówiłem - stwierdził A’baht. 
- Uwaga wszyscy - zawołał operator skoku. - Wejście do rzeczywistej za pięć, 

cztery, trzy, dwie... 

- Pamiętajcie, tam jest co najmniej jeden gwiezdny niszczyciel. Im szybciej go 

znajdziemy, tym lepiej! - krzyknął Morano. 

- ...jedną... 
Rozbrzmiały alarmy skoku i ekrany na mostku zajaśniały białymi smugami. Gdy 

te ustąpiły nagle widokowi pola gwiazd, ukazała się brunatnobiała planeta w dwóch 
trzecich okryta nocą. 

- Ale widok - sapnął ktoś, oszołomiony spektakularnością gromady widzianej od 

środka. - I jak przy takim tle znaleźć cele? 

- Nie gadać - warknął A’baht. - Policzyć wszystkich. 
- Sprawdzam skład grupy, sir. 
- Taktyczny! - zawołał Morano. - Gdzie jesteś? 
- Czujniki nie widzą celów. Patrolowce i szperacze nie meldują o kontaktach. 
- Gdzie ten niszczyciel? 
- Nie wiem, sir. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

189

- Musi być po drugiej stronie planety - powiedział Morano do A’bahta. - Nie 

wiem, czy to lepiej dla nich, czy dla nas. 

Stanowiska na mostku odbierały kolejne meldunki. 
- Generale, sprawdzanie formacji zakończone. Wszystkie jednostki obecne. 
- Hangarowy melduje wylot eskadr, kapitanie. Ekrany przeciw myśliwcom 

nastawione. 

- Pchnijmy parę zwiadowczych i zerknijmy na drugą stroną globu - polecił Abaht. 

- Co ze skanowaniem dołu? 

- Wykryliśmy sześć, teraz już siedem, lądowisk z urządzeniami - odpowiedział 

operator skanera. - Brak jakichkolwiek jednostek na ziemi. 

Morano spojrzał na A’bahta. 
- Byliby na tyle sprytni, żeby uciec? 
- Poczekajmy na meldunki od zwiadu - powiedział A’baht, dotykając swojego 

bojowego komlinku. - Tu dowódca, do wszystkich. Rozwinąć formację i przejść na 
przypisane orbity. Utrzymywać alarm. 

Następne pół godziny było krańcowo różne od pierwszych, pełnych gwałtownych 

manewrów chwil. Posiłkując się meldunkami nadzorujących otoczenie szperaczy, 
okręty zajęły pozycje typowe dla blokady: ciężkie jednostki na średnich orbitach ponad 
biegunami, pomniejsze na orbitach wysokich, równikowych. Najbardziej na zewnątrz 
usadowiły się szperacze i patrolowce. 

Przez cały ten czas nie udało się dostrzec nigdzie ani yevethańskiego niszczyciela, 

ani transportowców. Morano marszczył brwi i studiował ekran skaningu, A’baht 
uderzał miarowo pięścią w wyściełaną poręcz fotela i zastanawiał się, czy nie nazbyt 
zaufał szczęśliwej gwieździe. 

- Żadnych smoków? - spytał w końcu Morano. - Księżniczka będzie zadowolona. 
A’baht pokręcił głową. 
- To nie wygląda dobrze. 
- Może Yevethowie to takie istoty, które rozumieją dopiero wtedy, gdy ktoś 

przemówi do nich kijem? 

- Nie, to nie ta kultura. Są o wiele twardsi i chłodniejsi w osądach. Operacyjny! 

Natychmiast wysłać zwiad na inne planety systemu. Mam przeczucie, że Yevehowie 
nie wynieśli się daleko. 

- Tak jest, sir. 
Tego rozkazu nie zdążono jednak wykonać. Odezwały się alarmy o wychwyceniu 

kontaktu. 

- Kapitanie! - krzyknął oficer taktyczny. - Mamy nieprzyjaciół, nadlatuje sześć, 

osiem, dziesięć, piętnaście obiektów, ze wszystkich stron, szybko na kursach 
zbliżeniowych, musieli przybyć mikroskokiem z wyjściem za szperaczami... 

Coś detonowało na przednich tarczach „Nieustraszonego”, kąpiąc mostek w 

oślepiającym blasku. Pokład zadrżał lekko. 

- Skąd to nadleciało? 
- Dostajemy ogień z ziemi, generale. Działo jonowe i szybkie pociski. Trzy 

stanowiska. 

Tarcza Kłamstw 

190

- Dajcie obraz taktyczny. 
- Centralny ekran zmienił się w trójwymiarowy wyświetlacz ukazujący jednostki 

na trzech różnych orbitach. Atakujący przedarli się już przez zewnętrzny pierścień i 
nurkowali ku większym jednostkom. 

- Mówi dowódca - odezwał się ponuro A’baht. - Do wszystkich, odpowiedzieć 

ogniem według uznania. Każdy broni się sam. 

- Do stanowisk artylerii, ogień przeciwbateryjny proporcjonalnie do zagrożenia - 

rozkazał Morano. - Taktyczny, meldować siły przeciwnika. 

- Dostrzegłem trzy, powtarzam, trzy gwiezdne niszczyciele klasy Imperial, sześć, 

powtarzam, sześć jednostek klasy Aramadia, jeden dodatkowy ciężki okręt, 
przeznaczenie i klasa nieznane. 

Wszystko zdarzyło się tak szybko, że nie było ani chwili, by otrząsnąć się z 

zaskoczenia. Atakujący niszczyciel zanurkował na wielkiej szybkości, strzelając bez 
opamiętania z baterii dziobowych. Kuliste statki, na które A’baht patrzył dotąd dość 
lekceważąco jako na własne konstrukcje Yevethów i miał je za niezbyt przydatne w 
boju, dowiodły niebawem, jak bardzo generał się mylił. Nie wyłączając ani na chwilę 
tarcz, wystrzeliły pociski i torpedy oraz salwę nieznanych dotąd, samosterujących 
bomb grawitacyjnych. Z sześciu rozrzuconych wokół kadłuba stanowisk odezwały się 
działa laserowe. 

Grupa czterech bomb obrała sobie za cel lekki eskortowiec Rzutki”, krążący na 

wysokiej orbicie. Jednoczesną detonacją obezwładniły jego pola ochronne. Chwilę 
później torpeda protonowa trafiła w mostek, zmieniając jednostkę w puchnącą 
gwałtownie kulę ognia. 

- Wszystkie baterie obronne, celować w te powolne bomby - polecił oficer 

taktyczny. - Generale, „Wolność” melduje stratę sześciu myśliwców, tarcze 
pomocnicze na jednej czwartej. „Odmowa” zmienia pozycję, by dać osłonę. 

Morano uderzył pięścią w poręcz fotela. 
- Mamy ich namierzonych, ale paskudne ustawienie jak na ten rodzaj ataku. 

Ścisnęło nas pomiędzy nimi a planetą, brak miejsca na manewry. 

- Cierpliwości, kapitanie - powiedział A’baht. - Nie jest aż tak źle.  
Oficer śledzenia obrócił się od swojego stanowiska. 
- Generale, wrogie jednostki nie utrzymują kontaktu. Robią tylko po jednym 

przejściu i zmykają w rozmaitych kierunkach. Może za tymi nadlatują następne. 

- Spekulacje proszę zatrzymać dla siebie - powiedział A’baht. - Pułkowniku 

Corgan, jak stoimy? 

Oficer taktyczny A’bahta spojrzał na swoją konsolę. 
- Jeszcze pięćdziesiąt sekund, generale, i będę gotowy do przekazu. 
- Znaczy pięćdziesiąt sekund - powiedział A’baht. - Tu dowódca. Wszystkie 

mniejsze jednostki zmiana orbity, wektor pięć pięć dwa. Reszta osłania odwrót. 

- Sir, kapitanowie „Wybitnego” i „Wolności” proszą o pozwolenie na podjęcie 

pościgu - przekazał łącznościowiec. 

- Odmawiam - odparł A’baht. - Dowódca do wszystkich. Zająć się szczątkami 

przed skokiem. Zebrać ciała. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

191

- Sir, mamy ich - odezwał się oficer taktyczny. - Musimy się tylko przegrupować i 

trochę podgonić... 

- Kosztem jakich strat, w tych warunkach? Poruczniku, nie przybyliśmy tu, by 

zwyciężać za wszelką cenę i to w miejscu i czasie, który oni wybrali i który im służy - 
odparował A’baht. - Mamy dowiedzieć się, jak następnym razem na pewno wygrać. A 
ten następny raz nastąpi prędzej, niż pan sądzi. 

- Tak, sir. 
- Mam łączność - powiedział pułkownik Corgan. - Manewr w toku. 
A’baht skinął głową. 
- Dowódca, pomocnicze zmieniają orbitę. Zrobiliśmy już swoje, teraz Yevethowie 

dostaną to, na co zasłużyli. - Przełączył hiperkom na zaszyfrowany kanał dowodzenia i 
wstukał kod. - Do wszystkich, wasz rozkaz to kaf-samek-dziewięć-zero-dziewięć-
naprzód-dalet. Dajcie im łupnia. 

 
Osiemnaście jednostek grupy Aster czekało dwie godziny ponad płaszczyzną 

ekliptyki systemu Doomik Trzysta Dziewiętnaście. Sygnał do działania przekazał 
dowódca grupy, komandor Brand, z pokładu krążownika „Nieposkromiony”. 

- Alarm dla wszystkich - powiedział. - Yevethowie próbowali przerwać blokadę. 

Wchodzimy. Uaktualnione dane celów i wektory skoku dostaniecie od taktycznego 
grupy. Odliczanie do wejścia na mój rozkaz. Baterie, upewnić się o pozytywnym 
odczycie oznaczenia celów. Tam na dole będzie tłoczno. 

Podobne rozkazy trafiły do dwudziestu okrętów grupy Czarna Winorośl 

czekających poniżej płaszczyzny ekliptyki. Grupą  tą dowodził komandor Tolsk. Jego 
rozkaz szybko obiegł wszystkie stanowiska, począwszy od tych na mostku, a 
skończywszy na kokpitach stojących w hangarach myśliwców i bombowców, gdzie już 
siedziały załogi. 

- Masz oko na silnik numer trzy? - zawołał Skids do kabiny pilota bombowca typu 

K. - Tu z tyłu odnoszę wrażenie, że trochę się grzeje. 

- Pilnuję sprawy - odparł Esege Tuketu. - Wszystko tu się będzie grzało, dopóki 

wrota się nie otworzą i nie zaczną nas wyrzucać. Jakoś to wytrzyma. 

- Wolałbym nie słyszeć twojego jęku pod koniec nurkowania na jeden z 

niszczycieli - powiedział Skids. 

- Obiecuję, że nie usłyszysz. 
- To dobrze. 
- Jęknę tylko w myślach i nawet ust nie otworzę. 
- Może nie jest jeszcze za późno, bym poszukał sobie innego pilota? 
Wielkie, pancerne wrota hangaru numer pięć zaczęły się uchylać. 
- Jest za późno - stwierdził Tuke. - Upewnij się tylko, że wszystkie jajeczka są 

bezpieczne. Lepiej, żebyśmy ich za wcześnie nie potłukli. 

- Jak dobrze wycelujesz, to nie będzie się o co martwić. 
Maszyny Dwudziestego Czwartego Dywizjonu Bombowego ruszyły jak jedna 

wzdłuż wyznaczonych linii wyciągu. Najpierw eskadra Czarna z sześcioma K-wingami 
w dwóch rzędach po trzy, potem Zielona, na końcu Czerwona. Najgroźniejszą chwilą 

Tarcza Kłamstw 

192

zespołowego startu było zgranie wszystkiego w czasie. Starczyłaby chwila nieuwagi 
niecierpliwego pilota, by unicestwić połowę formacji. 

- Prowadzący Czerwonych gotowy - zawołał Tuketu do centrum bojowego 

„Nieposkromionego”, gdy tylko zapaliły się kontrolki jego systemu celowniczego. - 
Rozpoznaję cele. 

- Jejku, ale oni tu chyba włączyli wszystkie światła na naszą cześć - mruknął 

Skids przez interkom, kręcąc głową. - Nigdy jeszcze nie widziałem tylu gwiazd na 
niebie. 

Eskadra Czerwona odłączyła od całości szyku i wzięła kurs ku czterem 

yevethańskim statkom podążającym w szyku liniowym wprost na Doornika Trzysta 
Dziewiętnaście. Po paru chwilach dołączyła do niej osłona, myśliwce typu E z eskadry 
Niebieskiej Szesnastego Dywizjonu Myśliwskiego. 

- Ta strona jest nasza, dowódco Niebieskich - powiedział Tuke. - Eskadra 

Czerwona, uzbroić jajeczka i potwierdzić namierzenie przez komputery celów. 

Każdy z sześciu bombowców niósł dwie pękate torpedy plazmowe typu T-33, 

znane wśród załóg jako łamacze tarcz lub zgniłe jajeczka. Zaprojektowane w ten 
sposób, by detonować w pobliżu tarczy zamiast w zetknięciu z nią, głowice T-33 
powodowały silniejszą erupcję promieniowania niż jakakolwiek inna broń Nowej 
Republiki, z jonowymi działami ciężkich jednostek włącznie. 

Zogniskowany stożek radiacji miał palić generatory tarczy albo poprzez zwarcie, 

albo po prostu przeciążenie. Zwykle starczyło wyłączyć jeden generator, by wieże 
kolejnych stały się  łatwiejszymi celami dla turbolaserów. Gdyby wszystko poszło 
zgodnie z planem, wówczas kryjące się dotąd za linią krążowników lotniskowce miały 
szanse podejść bliżej, by zniszczyć nieprzyjaciela w bezpośrednim starciu. 

Wyjście wewnątrz systemu wyznaczono szesnaście tysięcy kilometrów od celu i 

wrogie jednostki szybko rosły teraz w celownikach i na ekranach, bombowce zaś 
przyspieszały do prędkości bojowej. W odległości trzech tysięcy kilometrów Tuketu 
nakazał eskadrze Czerwonej przejść do szyku otwartego sześciokąta, co powinno dać 
wszystkim dość miejsca na manewry unikowe w drodze do celu i możliwość 
swobodnego przyspieszenia po ataku. 

Nie dojrzeli ani śladu wrogich myśliwców, dostali jednak ogień od nieprzyjaciela 

już w odległości półtora tysiąca kilometrów. Rzucając maszyną w gwałtownych 
unikach, Tuketu wspomniał swojemu technikowi uzbrojenia o pewnej możliwości, 
która stąd wynikała. 

- Strzelają przez tarcze, Skids, a skoro tak, to zakłócenia pola powinny pokazać 

nam dokładną odległość do sfery. 

- Właśnie nad tym pracuję - mruknął Skids z głową pochyloną na panelem. 
- Pospiesz się. Zbliża się punkt zrzutu. 
Kolejny  ładunek przemknął z lekkim trzaskiem indukcji jakieś dwadzieścia 

metrów od kadłuba. 

- Prowadzący Czerwonych, mówi Czerwona Piątka, słyszycie ten jazgot na kanale 

dowódczym? 

Dopiero teraz Tuketu zdał sobie sprawę z panującego w kokpicie hałasu. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

193

- Przestać gadać, Czerwoni - powiedział odruchowo. - Kanał C ma zostać wolny. 
- Prowadzący Czerwonych, to nie my. To samo słychać na wszystkich 

częstotliwościach. C jeden i dwa, kanał dowódcy, nawet łącze Piątej. Słuchasz, 
prowadzący? Rozumiesz, co oni mówią? 

Byli prawie w punkcie zrzutu. Esege Tuketu z trudem skupił uwagę na obcej 

transmisji. 

- ...jestem Kubazem, nazywam się Totolaya. Mieszkam w kolonii Dzwonek 

Poranny. Jestem zakładnikiem Yevethów. Jeśli zaatakujecie, zabiją mnie... 

Na C2 brzmiał inny głos. 
- Jestem Brakka Barakas, starszy mieszkaniec Nowej Brigii. Jestem zakładnikiem 

Yevethów. Jeśli nas zaatakujecie, zostanę zabity... 

- Prowadzący, tu Czerwona Czwórka. Mamy przerwać atak? 
- Mówi Czerwona Dwójka. Tuke, co robimy?  
Decyzja musiała być natychmiastowa. 
- Zostać na kursie, pilnować celu. Zrzut zgodnie z planem - warknął Tuke. 
W tejże chwili ładunek jonowy trafił Czerwoną Czwórkę prosto w lewy silnik. 

Pajęczyna wyładowań zatańczyła na całym poszyciu bombowca. Zanim dotarły do 
torped, technik czwórki zwolnił oba jajeczka. 

- Jaja poszły! - krzyknął Skids. 
- ...jestem Liekas Tendo, Morath, inżynier kopalniany. Jestem w celi na jakimś 

statku kosmicznym. Podobno ci, co nas przetrzymują, to Yevethowie. Mówią, że jeśli 
nas zaatakujecie, to mnie zabiją. Proszę, nie atakujcie... 

Tuke szarpnął drążek, włączając jednocześnie trzeci silnik. Nagły przybór mocy 

wyniósł błyskawicznie bombowiec ponad wrogi statek, poza tarcze i zdała od bliskiej 
już eksplozji. Jak zwykle przy takich okazjach, przeciążenie omal nie pozbawiło Tuketu 
przytomności. 

- ...jestem Crandor Ijjix z królestwa Noratów. Zostałem wzięty jako zakładnik 

przez najeźdźców, przetrzymują mnie na swoim statku. Do wszystkich statków Nowej 
Republiki, nie atakujcie albo zostaniemy zgładzeni... 

Czerwona Czwórka nie zdołał wyprowadzić. Uszkodzony poważnie przez ładunek 

jonowy bombowiec spadał ku wrogowi tuż w ślad za swoimi własnymi torpedami. Gdy 
ładunki dosięgły tarczy, maszyna znalazła się pomiędzy dwoma kulami ognia i też 
eksplodowała. Nie zostało po niej nic prócz chmury pyłu. 

- Jojo... - Tuke zamknął na chwilę oczy. - Skids, melduj o wynikach ataku. 
- Bez rezultatu, tarcza trzyma - mruknął zdegustowany Skids. - Czerwona 

Dwójka, Trójka i Piątka nie zrzuciły jajek. Powtarzam, nie zrzuciły. 

- Prowadzący Czerwonych, mówi Czerwona Trójka. Tuke, przepraszam, ale nie 

mogę. Nie mogę, gdy ci zakładnicy błagają mnie, żebym nie atakował. 

- Ty sukin... Prosisz się o sąd polowy, Condor. 
- Przyjmę każdy wyrok. Ale nie mam zamiaru mordować tych, którym mieliśmy 

pomóc. 

- Prowadzący Niebieskich do Czerwonych. Lepiej zmykajcie. Cele wystrzeliwują 

własne ptaszki. Dziesięć już idzie, nadlatują dalsze. 

Tarcza Kłamstw 

194

Rzuciwszy okiem na ekran sytuacyjny, Tuketu pchnął przepustnicę i zawrócił 

maszynę z powrotem ku lotniskowcowi. 

- Czerwony Dwa, Trzy, Pięć, pozbądźcie się jajeczek na bezpiecznym kursie. 

Wszyscy do domu, gazem. Prowadzący Czerwonych do szefa, pięciu wraca, czas 
podejścia cztery minuty. 

Były to cztery piekielne minuty. Yevethańskie myśliwce były szybkie i 

śmiertelnie niebezpieczne. Trójka dostał, gdy wracał na kurs po zrzuceniu bomby. 
Piątka zaliczył trafienie w lewe skrzydło i dziurę zaraz za kokpitem. Buchnął ogniem 
tuż przed wejściem pod parasol ochronny krążownika „Okazały”. Eskadra Niebieskich 
oberwała jeszcze gorzej, gdyż do względnie bezpiecznego hangaru powróciła tylko 
jedna maszyna. 

Z hełmem pod pachą, pustymi oczami i ściągniętą twarzą Esege Tuketu stanął 

obok szefa lotów pod tablicą, na której wypisywano listę ofiar. Jojo, Keek, Dopey i 
Bear. Pacci. Nooch. 

Gdy pojawiło się imię Mirandy, Tuketu poczuł że jego wytrzymałość się kończy. 

Odwrócił się i uciekł. 

 
Ze skórą bladą i zimną generał A’baht obserwował z mostka „Nieustraszonego” 

zmieniającą się, choć wciąż taką samą sytuację w strefie walki. 

Każdy z atakujących bombowców, każdy myśliwiec osłony i każdy wielki okręt 

obu zgrupowań były nieustannie bombardowane błaganiami zakładników, i to na 
wszystkich używanych przez Flotę kanałach. Wystarczająco wielu artylerzystów 
zawahało się przez to i dostatecznie wielu pilotów zawróciło, by żadna z jednostek 
Yevethów nie odniosła najmniejszych nawet uszkodzeń. 

Sam zaś odwrót, zarówno ten spontaniczny, przedwczesny, jak i późniejszy, 

zarządzony po kilku minutach przez dowódców, miał fatalne skutki - stracono 
dziewiętnaście maszyn. Na dodatek pożar, który wybuchł w hangarze lotniskowca 
„Ryzyko”, pochłonął ich jeszcze czternaście, przy czym wszystkie trzy lewoburtowe 
wyrzutnie wielkiego okrętu nie nadawały się do użytku. Krążownik „Falanga” otrzymał 
trafienie w dziób dokładnie w chwili, gdy wciągał promieniem prowadzącym 
uszkodzonego E-winga pod swoją tarczę. Zniszczenia sięgały aż do grodzi numer 
czternaście. 

Razem z tymi, którzy zginęli na pokładzie „Trenchanta”, liczba ofiar grubo 

przekroczyła tysiąc. 

Jednak A’baht wiedział,  że prawdziwy koszt porażki był o wiele wyższy. Był 

wręcz trudny do oszacowania. „Oni się nas nie boją. Nie boją się śmierci. Nie da się ich 
powstrzymać inaczej, jak tylko siłą. Zmuszają nas do wojny, której wcale nie chcemy”. 

Skryty w blasku gwiazdy Doomika Trzysta Dziewiętnaście „Nieustraszony” 

poczekał, aż Piąta Flota opuści system. Jednostki skakały pojedynczo lub w zespołach 
po dwie. Dopiero gdy nie zostało już żadnej prócz lotniskowca, A’baht odwrócił się od 
ekranów i na niepewnych nogach zszedł na główny mostek. 

- Kapitanie Morano - powiedział. - Proszę nas stąd zabrać. 
 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

195

Behn-kihi-nahm szedł pustym Korytarzem Pamięci. Stawiał przy tym długie 

kroki, poganiając tak bardzo, że dwóch nie przywykłych do podobnego pośpiechu 
techników ledwo za nim nadążało. 

Na końcu korytarza skręcił w prawo i zatrzymał się pod tablicą zawieszoną u 

wejścia do sali Senatu. Rzucił na nią tylko okiem, przelotnie odczytując, co głosiła. 

 
1000 DNI BEZ STRZAŁU 
ODDANEGO W GNIEWIE 
Pamiętaj, 
pokój nie zdarza się przypadkiem 
 
Przewodniczący odwrócił się i poczekał na ludzi z obsługi. Gdy podeszli, pokazał 

w górę. 

- Wyłączyć to - powiedział. - I zdjąć. Zabrać.  
Jeden z techników spojrzał na tablicę. 
- Odnieść do magazynów Senatu? 
Behn-kihl-nahm pokręcił głową. 
- Nie. Zabrać stąd, i to natychmiast. Nie będzie nam już potrzebne. 
Potem odszedł czym prędzej od symbolu zdruzgotanych marzeń ku sali 

przesłuchań Rady Obrony, gdzie czekano już tylko na niego, by rozpocząć 
nadzwyczajne spotkanie poświęcone sytuacji w gromadzie Koornacht. 

 

Tarcza Kłamstw 

196

R O Z D Z I A Ł  

14 

Senacki goniec, który przystanął przed drzwiami gabinetu przewodniczącej, był 

nie mniej zdeterminowany, aby jednak dostać się do środka, niż robot wartowniczy, 
który uparł się, aby gościa nie wpuścić. 

- Nie obchodzi mnie protokół, reprezentuję przewodniczącego Rady Kierowniczej 

Senatu i otrzymałem jednoznaczne instrukcje - wyjaśniał akurat posłaniec, gdy Leia 
wyłoniła się z korytarza. - Muszę dostarczyć wiadomość i to na ręce samej pani 
przewodniczącej. 

- I dobrze. Jestem - powiedziała Leia. 
- Księżniczko - powitał ją goniec, obracając się błyskawicznie i skłaniając lekko 

głowę. - Przepraszam, że przeszkadzam... 

- To nie twoja wina - mruknęła Leia, przechodząc przez próg i sięgając ponad S-

EP1 po sztywną kopertę z błękitnymi, monarszymi insygniami. - Śpioszek nie został 
zaprogramowany na przypadek posłańców. Ktoś będzie musiał się tym zająć. 

Goniec znów skłonił głowę. 
- Przepraszam raz jeszcze, księżniczko - powiedział i odszedł. 
Leia ruszyła ku siedzibie Senatu i dopiero wtedy otworzyła kopertę. Spośród 

wielu ciał - rad, komisji i komitetów - narosłych wokół Senatu Nowej Republiki tylko 
jedno miało prawo wzywać przewodniczącą przed swoje oblicze. 

Tym jednym była właśnie Rada Kierownicza. 
Nazwa pochodziła z dni Rządu Tymczasowego i mogła być myląca o tyle, że 

większość dawnych funkcji Rady przejęły już inne komórki Senatu, jak ministerstwa 
czy Sztab Floty. Nowa Republika wolała poświęcić efektywność rządzenia dla 
demokracji i prostą oligarchię zmienić w biurokrację, a uczyniła to chętnie i w pełni 
świadomie. Konfederacja ponad tysiąca systemów nie mogła pozostawać pod rządami 
samozwańczej garstki włodarzy. 

Była jednak pewna kwestia, która wymagała specjalnej uwagi i szczególnej 

odpowiedzialności. Wiązała się ona z osobą przewodniczącego Senatu. Ci, którzy 
układali Kartę, chcieli uniknąć wykreowania zbyt silnej władzy wykonawczej, nie dość 
kontrolowanej, mogącej z czasem nazbyt skupić się w jednym ręku. Wiedzieli, że 
podobne okazje rodzą dyktatorów, i to niezależnie od tego, jakie tytuły noszą te osoby 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

197
oficjalnie. Pamiętano,  że panowanie Palpatine’a nie rozpoczęło się od żadnego 
przewrotu, ale od powolnego zawłaszczania, zawsze legalnymi środkami, coraz to 
nowych obszarów władzy. 

Dla uniknięcia wspomnianego zagrożenia Karta przewidywała zachowanie Rady 

Kierowniczej jako superkomitetu powoływanego przez przewodniczących rad 
senackich. Miała moc zatwierdzania wyboru przewodniczącego Senatu, jak też mogła 
wszczynać proces odwołania go z urzędu. Ackbar określał  tę radę „hamulcem nawy 
państwowej”. Niemniej, dobrze było wiadomo, iż Rada Kierownicza spotykała się 
rzadko i nigdy nie skorzystała ze swych zasadniczych prerogatyw. 

Aż do teraz. 
 
Rada zebrała się już i obradowała za zamkniętymi drzwiami od prawie godziny, 

gdy ktoś zdecydował się wreszcie poprosić Leię do środka. Wprawdzie podsunięto jej 
fotel, ona wolała jednak stanąć przed wygiętym w łuk stołem, tylko stąd mogła bowiem 
ogarnąć spojrzeniem wszystkie siedem siedzących za nim postaci. Pośrodku tkwił 
Doman Beruss z kryształową piramidą i młoteczkiem pod ręką. Behn-kihl-nahm, który 
siedział po jego lewej, nie podniósł nawet oczu na księżniczkę. 

- Pani przewodnicząca, księżniczko, wedle rutynowego porządku rotacji dzisiejszą 

sesję powinien poprowadzić senator Praget - powiedział Beruss. - Jednak w związku z 
obecnymi okolicznościami Rada zdecydowała się na zamianę porządku w celu 
uniknięcia konfliktów proceduralnych. Czy ma pani cokolwiek przeciwko mojej 
obecności na miejscu przewodniczącego? 

Więc stąd to opóźnienie, pomyślała Leia. 
- Nie zgłaszam obiekcji. 
- Dobrze - stwierdził Beruss. - Pani przewodnicząca Leio Organa Solo, została 

pani wezwana przed oblicze Rady Kierowniczej dla przedyskutowania sprawy petycji o 
pani odwołanie. 

Pełnoprawny członek niniejszego ciała przedstawił wniosek o głosowanie w 

kwestii wotum nieufności, uzasadniając go, jak następuje: po pierwsze, nadużycie 
władzy przewidzianej przez Kartę. Po drugie, nierozważne zagrożenie pokoju i życia 
obywateli Nowej Republiki. Po trzecie, wydawanie nieprawnych rozkazów 
skutkujących wywołaniem wrogości innego, niepodległego państwa. Po czwarte, 
niekompetentne wypełnianie obowiązków na urzędzie. 

Czy wie pani, jakie w wypadku pojawienia się wniosku o odwołanie przysługują 

pani prawa i jakie wiążą się z tym obowiązki? Jeśli tak, proszę streścić je własnymi 
słowami. 

- Mam prawo poznać szczegółowe uzasadnienie wniosku o rozpoczęcie procedury 

odwołania. Mam prawo przedstawić dowolnych świadków i wszelkie dowody 
przemawiające na moją obronę i mogące pozwolić uznać moje działania za zasadne. 
Jestem zobowiązana odpowiadać wyczerpująco i prawdziwie na wszystkie pytania, 
które zostaną mi postawione, podobnie jak mam obowiązek stawić się przed Senatem, 
gdyby wniosek miał zostać poddany pod głosowanie. 

Tarcza Kłamstw 

198

- Dobrze - powiedział Beruss. - Petycję wniósł senator Praget i on przedstawi ją 

szczegółowo. 

To naprawdę zdumiało Leię; spodziewała się, że to raczej Borsk Fey’lya. 
- Senatorze - powiedziała ze skinieniem głową. 
Krall Praget zmierzył  ją krótko spojrzeniem, wyraźnie oceniającym i jakby 

pomniejszającym jej znaczenie, a dopiero potem zaczął. Gdy wcześniej zabierała głos, 
kierował oczy wzdłuż stołu na Berussa i innych członków Rady, w oczywisty sposób 
ignorując Leię. 

Przemawiał prawie przez godzinę, potem, nie zadając Leii ani jednego pytania, 

oddał  głos senatorowi Berussowi. Księżniczka nie potrafiła orzec, czy chciał tym 
sposobem wyprowadzić ją z równowagi, czy może uważał swoją sprawę za tak ważką, 
iż wszelkie dodatkowe manewry wydawały mu się niepotrzebne. 

W przeciwieństwie do niego, występujący w drugiej kolejności senator 

Rattagagech miał cały szereg bardzo szczegółowych pytań, jednak ich ton nie był 
równie oskarżycielski, co w przypadku mowy Prageta. Nawet spojrzenie miał 
łagodniejsze. Elomin próbował dokonać rekonstrukcji tego, co doprowadziło do takich 
a nie innych decyzji Leii, a czynił to z taką precyzją, że nawet Praget zaczął zdradzać 
oznaki zniecierpliwienia. 

- Albo wie pan, co chce powiedzieć, albo nie - powiedział ten ostatni. - Panie 

przewodniczący, proszę poinstruować senatora, żeby albo zaczął się streszczać, albo 
skończył. Wniosek dotyczy działań i ich rezultatów, a nie motywów czy intencji. 

Rattagagech okazał potężne zdumienie. 
- Senatorze Praget, czwarte oskarżenie, to mówiące o niekompetencji, wymaga 

wnikliwej analizy własnych osądów księżniczki Organy Solo... 

- Panie przewodniczący, chciałbym wnieść poprawki do wniosku. 
Beruss skinął głową. 
- Jak pan sobie życzy. 
- Wycofuję w całości punkt czwarty - powiedział Praget i spojrzał na 

Rattagagecha. - Skończył pan już? 

- Panie przewodniczący - rzucił z irytacją Elomin - wobec wycofania punktu 

czwartego nie mam dalszych pytań do księżniczki Leii. 

- Dobrze - powiedział Beruss. - Senatorze Fey’lya. 
Podobnie jak wcześniej, tak i teraz Leia oczekiwała, że wystąpienie Fey’lyi będzie 

otwartym atakiem, próbą zadania decydującego ciosu. Poprzednie starania czynione 
przez Prageta tylko wzmogły to przekonanie. Niemniej Borsk Fey’lya całkiem zmienił 
front, wyraźnie zaskakując tym wszystkich zebranych. 

- Pani przewodnicząca - zaczął, uśmiechając się uprzejmie. - Przepraszam, że 

zabieramy pani tyle czasu w tak krytycznym okresie. Dzisiaj mam do pani tylko jedno 
pytanie. Gdyby mogła pani zmienić którąś z podjętych w ostatnich dniach decyzji, 
czyniąc to przy takiej samej sumie wiedzy, jak wówczas, czy postąpiłaby pani w 
którymkolwiek wypadku inaczej?  

Leia aż zamrugała zdumiona. Gdyby Bothanin poświęcił swój płaszcz, kładąc go 

w kałużę, by księżniczka mogła przejść suchą nogą, mniej by ją tym zaskoczył. Praget 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

199
spojrzał, jakby nie do końca pojmował, co słyszy, po czym dostał lekkiego ataku 
kaszlu. 

- Nie, senatorze - odpowiedziała Leia, nie wiedząc, jaka się tu może kryć pułapka. 

- Uważam, że mieliśmy rację, domagając się od Yevethów wycofania sił i osadników, i 
że prawidłowo skonsultowałam tę inicjatywę z Radą Obrony przed podjęciem decyzji. 
Uważam, że słusznie wzmocniliśmy wagę naszego ultimatum, zarządzając blokadę, co 
wcześniej zostało stosownie skonsultowane z najwyższym zwierzchnikiem sił 
zbrojnych. Sądzę,  że właściwa była natychmiastowa odpowiedź na yevethańską 
pułapkę, odpowiedź angażująca wszelkie dostępne w rejonie siły i że generał A’baht 
działał zgodnie z przysługującymi mu kompetencjami. Wynik akcji różnił się od 
oczekiwanego, jednak przyczyn tego akurat w żaden sposób nie mogliśmy przewidzieć. 

Praget skrzywił się na to ostatnie, ale Fey’lya przyjął rzecz skinieniem głowy. 
- Dziękuję, księżniczko. Panie przewodniczący? 
Wywiązała się krótka i niezborna raczej dyskusja, zakończona głosowaniem w 

obecności Leii. Prageta wsparł tylko Rattagagech, co dało dwa głosy przeciw pięciu. 

- Wniosek upadł - obwieścił Beruss. - Ponieważ był to jedyny punkt porządku 

dziennego, niniejszym zamykam sesję Rady. 

Z zaciśniętymi ustami oraz groźnym cieniem w oczach Praget skierował się od 

razu ku Fey’lyi, oddychająca zaś z ulgą Leia wyszła na korytarz. Jeszcze przed progiem 
dołączył do niej Behn-kihl-nahm. Razem wyszli z sali. 

- Myślałam, że to będzie Fey’lya - powiedziała księżniczka. 
- I będzie jeszcze - odparł Behn-kihl-nahm. - Kralla Prageta ruszyło wcześniej. 
- Czemu? 
- Uraza osobista. Nie skonsultowałaś się z nim wcześniej, dane wywiadu, na 

których się oparłaś, nie przeszły przez jego ręce. 

- Ale czemu Fey’lya go nie poparł? Z roztargnienia? 
- Nie poparł, bo jest jeszcze za wcześnie. Wiedział,  że wniosek nie przejdzie, 

nawet z jego poparciem - stwierdził Behn-kihl-nahm. - Wynik sprawy był przesądzony, 
zanim jeszcze zostałaś wezwana. 

- Jak? 
- Poprzez głosowanie w kwestii, kto ma przewodniczyć spotkaniu. Gdy Fey’lya 

zobaczył, że to nie będzie Praget, wiedział już, że to nie jego dzień. 

- A gdybym spytała cię, kto podał wniosek o zmianę przewodniczącego, to czy 

mógłbyś odpowiedzieć, czy raczej byłoby to naruszeniem paragrafu o tajności obrad? 

Behn-kihl-nahm uśmiechnął się leciutko. 
- Obawiam się, że tego uczynić nie mogę. 
W odpowiedzi Leia uśmiechnęła się ciepło i szeroko. 
- Ktokolwiek to był, Bennie, podziękuj mu, proszę, ode mnie. 
- Jestem pewien, że on nie czeka na żadne podziękowania. I że w swoim 

przekonaniu działał dla dobra Republiki. 

- Tak czy tak mu podziękuj - powiedziała Leia. - Co stanie się teraz? 
- Masz mało czasu, mniej niżbyś chciała, chociaż zapewne tyle, ile trzeba - 

odpowiedział przewodniczący. - Gdy atmosfera strachu zagęszcza się raptownie, nie 

Tarcza Kłamstw 

200

trzeba wiele, by zaczęło stąd wynikać coś bardzo konkretnego. Podobnie jest z 
przerostem ambicji. To tylko początek kłopotów, Leia. I jeśli nic się nie zmieni, 
następnego głosowania możesz nie przetrwać. 

 
Rozbudowana właśnie lęgownia wicekróla Nila Spaara mieściła się na 

najwyższym poziomie pałacu i składała się obecnie aż z szesnastu alków. We 
wszystkich prócz jednej przebywały albo miękkie, zapłodnione noszące, albo 
dojrzewające dopiero, puchnące i płodne gniazdowe partnerki. 

Puste miejsce należało niegdyś do mara-nas Kei, która była jego pierwszą. Jej 

łono wydało dwóch przystojnych nitakków i silną  marasi, nim obumarło w szarość. 
Spaar zostawił jej alkowę pustą, po części z szacunku do darny jego rodziny, po części 
by złagodzić jej zazdrość o młodsze partnerki. 

Zgodnie ze zwyczajem i projektem lęgownia miała być miejscem cichym i 

prywatnym, jednak Nil Spaar wybrał ją dzisiaj na spotkanie z gościem. 

- Więc to ty jesteś Tal Fraan - powiedział. 
- Tak, darama - odparł młody przełożony, klękając poddańczo. 
- Wstań - powiedział Spaar. - Słyszałem,  że tobie właśnie zawdzięczamy 

usunięcie szkodników z Prezy. 

- Zaszczyca mnie twoja uwaga, darama - odparł Tal Fraan, przesuwając 

spojrzenie z wicekróla na widniejące z tyłu alkowy. - Jednak to ty, darama, stworzyłeś 
sposobność do odniesienia sukcesu. Pomogli też nasi budowniczowie, którzy 
dostarczyli wspaniałej broni. 

- Nadmierna skromność  świadczy o wyrachowaniu i jest próbą zwrócenia na 

siebie uwagi - powiedział Nil Spaar. - Pamiętaj o tym i wystrzegaj się jej, jeśli nadal 
masz nadzieję równie szybko awansować. 

- Pragnę jedynie służyć ci, darama, w odzyskaniu Powszechności dla Czystych... - 

zaczął Tal Fraan. 

Nil Spaar uniósł ostrzegawczo palec. 
- Gdy pierwszy na „Chwale” awansował cię do obecnego stopnia, nie byłeś jakoś 

skłonny odrzucać tego zaszczytu. Myślisz,  że otaczam się wyłącznie niezdolnymi 
pochlebcami? O wiele bardziej przydają mi się bystrzy i rozgarnięci. A ty jesteś bystry, 
prawda, nadzorco Tal Fraan? 

- Staram się nie przeoczać sposobności, wicekrólu. 
Kiwając aprobująco głową nad zwróceniem się doń oficjalnym tytułem, Nil Spaar 

odwrócił się i ruszył powoli wzdłuż szeregu alków. W powietrzu wyczuwało się silną 
woń krwi i rui. 

- A jak wpadłeś na pomysł, który tak świetnie sprawdził się wobec szkodników? 
- Natchnienie znalazłem w ich przemowie, wówczas gdy wspomnieli o więźniach 

- odparł idący dwa kroki z tyłu Tal Fraan. - To pozwoliło sądzić, że ich działania mogą 
być nakierowane na ochronę więźniów. 

- Wiele ryzykowałeś, rezygnując z przewagi nad siłami blokady tylko po to, by 

odciągnąć ich rezerwy - powiedział Nil Spaar, przystając i przesuwając palcem po 
skórze partnerki, której termin właśnie się zbliżał. - Niemniej ten pomysł, ich 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

201
zainteresowanie losem więźniów... Yevethów by to nie powstrzymało. Gdyby zawiódł, 
straciłbyś cały swój zespół. 

- Szkodniki boją się umierać - odparł Fraan. - Wiedziałem, że plan nie zawiedzie. 
- Aha! Zatem, uważasz, że przeniknąłeś ich sposób myślenia tak dalece, że gotów 

byłeś zaryzykować życie dziesięciu tysięcy, by dowieść swego? 

- To pierwszy ich poświęcił, wicekrólu. 
- Nieostrożna odpowiedź, Fraan - mruknął wicekról i odwrócił się do proktora. - 

Czy swoje życie też rzuciłbyś na szalę w takiej sprawie? 

Oblicze młodzieńca drgnęło wyraźnie. Potrząsnął głową, by postawić grzebień. 
- Tak, wicekrólu. 
- Dobrze. Nie potrafię żywić szacunku wobec tych, którzy nie umieją ryzykować 

własnego życia. 

Nil Spaar skinął na opiekuna lęgowni, który towarzyszył im w dyskretnej 

odległości. Tamten zniknął w przedsionku i wrócił po chwili z nitakka, przygotowanym 
na ofiarę. 

- Poczekaj - powiedział Nil Spaar nadzorcy i podszedł do kraty nad studnią 

odpływową, gdzie stał sprowadzony. 

Młodzieniec spojrzał bez strachu w oczy wicekróla. 
- Proszę cię o krew dla moich dzieci - powiedział cicho Nil Spaar. 
Darama mnie zaszczyca - odparł nitakka, padając na kolana. - Oddaję mą krew 

w darze. 

- Przyjmuję twój dar - powiedział Nil Spaar. Mignęły jego zabójcze pazury, 

precyzyjnie tnąc ciało we właściwych miejscach. Ofiara opadła na kratę, a wicekról 
powrócił do pobladłego gościa. 

- Przejrzałem cię - powiedział do gościa. - Sam dobrze to znam, a i ty, patrząc na 

mnie, dostrzegasz to, co jest i w tobie. Nie, już cię ostrzegłem, nie próbuj zaprzeczać. 
Szanuję bystrość umysłu, odwagę, a nade wszystko umiejętność odnoszenia sukcesów. 
Zatrzymam cię tutaj, blisko siebie, byś mi służył. Jeśli pojmiesz szansę, to możesz 
sporo na tym zyskać - uśmiechnął się Nil Spaar. - Jeśli jednak zbłądzisz, to możesz 
przydać się jedynie moim dzieciom. 

 
- Tak - powiedział porucznik Davith Sconn, wydmuchując kłąb dymu z 

przypominającej patyk fajki. Łagodny północny wiatr uniósł kwaśnawą woń poza 
podwórzec Ośrodka Penitencjarnego na wyspie Jagg. - Byłem na N’zoth. 

- Czytałam to, co przekazałeś oficerowi wywiadu kilka miesięcy temu - 

powiedziała Leia. - Ocenił, że próbowałeś zyskać jego przychylność, przekazując niby 
cenne wiadomości, których jednak nie jesteśmy nijak w stanie potwierdzić. 

- To musiał być jakiś wybrakowany wywiadowca - mruknął Sconn, obracając się 

ku księżniczce. Przelotnie obrzucił spojrzeniem obu jej ochroniarzy. - Musisz być kimś 
szalenie ważnym. Nigdy jeszcze nie widziałem,  żeby pozwolili tu komuś wejść z 
bronią. A co będzie, jeśli któryś z nas, niebezpiecznych kryminalistów, zabierze 
jednemu spluwę i zrobi z ciebie zakładniczkę? 

Leia uśmiechnęła się słodko. 

Tarcza Kłamstw 

202

- Myślę, że gdyby ktoś tego spróbował, to obaj bardzo by się ucieszyli. Minął już 

rok od czasu, gdy jakiś głupiec podłożył się moim chłopcom. 

- Nie ma sprawiedliwości w galaktyce - powiedział Sconn i siadł naprzeciwko 

Leii. - Oni dostają forsę za to samo, za co ja siedzę. No to kim jesteś? Wyglądasz jak 
mała księżniczka Leia, tyle że jakby ciut starsza. 

Zignorowała zaczepkę. 
- Poruczniku Sconn... 
- Davith - poprawił. - Musiałem zrezygnować ze służby, wiadomo. 
- Przejrzałam też akta z twojego procesu, Davithu Skonnie - stwierdziła otwarcie 

Leia. - Byłeś pierwszym oficerem na pokładzie niszczyciela „Fałszerz” podczas 
tłumienia rebelii na Gra Ploven. Przy zastosowaniu chmur przegrzanej pary 
ugotowaliście  żywcem dwieście tysięcy mieszkańców planety w trzech nadbrzeżnych 
miastach. 

- Wszystko na rozkaz wielkiego moffa Dureyi - odparł Sconn. - O tym ostatnim 

wszyscy czemuś zapominają. Czyżby dla was dyscyplina była pustym słowem? Wciąż 
nie pojmuję, jak udało się wam nas pokonać. 

- Może przez to, że uznawaliśmy, iż każdy ma prawo nie wykonać niemoralnego 

rozkazu - odparła Leia, dając się jednak sprowokować. 

- Niemoralnych? Przecież oni odmówili zapłacenia podatku obronnego. Moff 

wkurzył się jak rzadko. - Sconn zaciągnął się dymem i zatrzymał go w płucach na kilka 
długich sekund. - Ale to był już schyłek Imperium i Dureya wkurzał się o byle co. 

- I wtedy byłeś na N’zoth? Podczas służby na „Fałszerzu”? 
- Nie, to był „Moff Weblin”. Robiłem za dowódcą drugiej wachty na tendrze floty 

- powiedział zakładając nogą na nogą. - Czemu miałbym opowiadać ci o N’zoth? 

- A czemu rozmawiałeś o tym z człowiekiem z WNR? 
- Bo to temat bez znaczenia - powiedział Sconn, wzruszając ramionami. - Bo to 

zawsze jakaś nowość. Bo agent Ralls to młody szczeniak i miałem ochotę postraszyć go 
trochę opowiastkami, jak to podróżowaliśmy sobie z papą Vaderem. - Pochylił się na 
krześle. - Ty jesteś inna. Ty się liczysz. Z jakiegoś powodu zależy ci na tym, co wiem. I 
nie dasz się  łatwo przestraszyć. Obawiam się zatem, że będziesz musiała okazać mi 
nieco więcej uwagi niż Ralls w najlepszych chwilach. 

-  Żebyś nie zapomniał, Sconn. Czytałam już, co powiedziałeś wcześniej. Nie 

zostało ci wiele na wymianę. 

- Może, ale nie wiesz ile dokładnie tego... 
- Sconn, ostrzegam cię,  że wyczerpałam już tegoroczny limit tolerancji dla 

kłamców - powiedziała Leia i spojrzała na niego jednoznacznie. - Jeśli chcesz czegoś, 
musisz zacząć pierwszy. Mam kilka pytań na temat N’zoth. Będę chciała,  żebyś 
rozwinął to, o czym wspomniałeś Rallsowi. Odpowiedz szczerze, jak najlepiej 
potrafisz, bez sztuczek i pomysłów, a potem ja ci powiem, ile to dla mnie warte. 

Sconn oparł się wygodnie. 
- Niby czemu mam ci ufać? - mruknął. - A tym bardziej pomagać? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

203

Leia musiała wytężyć całą samokontrolę, aby nie sięgnąć myślą poza ten 

filisterski uśmieszek, nie poszukać jakiegoś wrażliwego miejsca i tak długo szarpać je z 
całą Mocą, aż coś pęknie. Zamiast tego zebrała poły szaty i wstała. 

- Nawet w więzieniu zawsze ma się jakiś wybór, Sconn - powiedziała. - Będzie 

jak chcesz. 

I całkiem na serio skierowała się ku wyjściu, sądząc, że to już wszystko. 
- Poczekaj - rzucił szybko Sconn. - Wiesz, nie dałoby się znaleźć jakiegoś 

spokojniejszego miejsca do rozmów? Byle daleko stąd. Sterczymy na środku 
dziedzińca, u licha. Nie mogę pozwolić, by zobaczyli, jak idę na współpracę z szefami. 
A z tobą to już szczególnie. 

- Przecież wojna się już skończyła. 
- Nie tutaj - odpowiedział. - Tutaj nigdy się nie skończy. Powiedz im, żeby dali 

mnie do izolatki, niby za karę, że stanąłem ci okoniem. Potem będziecie mogli zabrać 
mnie stąd tak, aby nikt nie zobaczył. 

- Chcesz, żebyśmy wzięli cię z wyspy? - spytała Leia, unosząc sceptycznie brwi. - 

Powiedz no, czy wyglądam dzisiaj na szczególnie naiwną? 

- Naprawdę tylko o to chodzi. Tylko o to chciałem poprosić. Chociaż na kilka 

godzin. 

- Żebyś mógł wcielić w życie swój nowy plan ucieczki? 
- Głupio się przyznać, ale ci twoi by chyba na to nie pozwolili - powiedział Sconn. 

- Zresztą, jak chcą, mogą mi przyczepić ogłupiacz. Nieważne. 

- Marzy ci się jakieś szczególne miejsce? 
- Skoro pytasz... - Sconn spojrzał w niebo. - Tak ze trzysta kilometrów w górę. Da 

się zrobić? Byle z dobrym widokiem. 

 
- Proszę się zatrzymać. 
Z nadgarstkami związanymi z przodu Davith Sconn spojrzał przez bulaj kutra na 

pędzący ku niemu wschód słońca. 

- Przez dwadzieścia lat w marynarce najdłużej jak byłem na bakier z prawem, to 

czterdzieści dni lewej przepustki na Trifie - powiedział mrugając powiekami, by 
spędzić napływające do oczu łzy. - Nigdy potem nie znalazłem dość dobrej wymówki, 
by coś takiego powtórzyć. A teraz przesiedziałem już dwanaście lat na tej skale i jestem 
bliższy szaleństwa, niż kiedykolwiek chciałem. Może myśleliście,  że nie potrafię, ale 
zacząłem już zapominać. Zapomniałem prawie wszystko, ale nie uczucie... to uczucie. 

Obrócił się ku Leii. 
- Posadźcie mnie tak, żebym mógł patrzeć w to okno - powiedział. - Pytajcie, 

odpowiem, jak umiem najlepiej. 

 
Leia szerokim gestem zaprosiła admirała Ackbara, by zajął fotel w jej pokoju 

odpraw. 

- Chyba powinieneś to zobaczyć - powiedziała i włączyła holoprojektor. 
- Czarna Piętnastka była przewidziana głównie dla nowych konstrukcji i prac 

wykończeniowych, a nie do napraw, ale miała reputację najsolidniejszej stoczni w 

Tarcza Kłamstw 

204

całym sektorze, więc każdy kapitan, który tylko miał wybór, zawsze pchał się właśnie 
tam. My przyprowadziliśmy „Moffa Weblina” na przebudowę po eksplozji czwartej 
baterii zasilania. 

W  żadnej stoczni nie zrobią niczego w jedną noc, to i kapitan powiedział mi, 

żebym wybrał się na przepustkę. Wychowawczy stacji wyłożył mi zasady: szeregowi 
mogą bawić się tylko przy stoczni i na stacji, oficerowie mogą lecieć na dół, ale lepiej 
dla nich, żeby nie lecieli. 

Jak spytałem go, czemu niby, bo przecież Czarna Piętnastka była tu już od trzech 

lat, a zwykle ustawienie krajowców pod sznurek trwało znacznie krócej, to powiedział, 
że połowa imperialnego personelu na dole to szturmowcy. 

I że wprawdzie ostatnio nie było z krajowcami żadnych kłopotów, ale on im nie 

ufał. „To wariaci, powiedział. Nim się tu zjawiliśmy, do rynsztoków spływało 
codziennie więcej krwi niż deszczu. I jak odlecimy, znowu tak będzie”. 

Leia usłyszała swój własny głos zadający pytanie: 
- Co chciał przez to powiedzieć? 
- Też go spytałem. Odpowiedział,  że to nie żadna metafora. Że to właśnie tak. 

Więcej krwi niż deszczu. 

- To oni tyle walczą między sobą? 
- Nie, walczyć ze sobą to oni walczą rzadko, prawie wcale, przynajmniej w ten 

sposób, jak my to znamy. Poznałem potem jednego kapitana bezpieki, pasjonował się 
ksenobiologią, często bywał tam na dole. Opowiedział mi o zabójstwach dla uzyskania 
pozycji, o krwawych ofiarach i jeszcze parę dziwnych rzeczy związanych z ich 
rozmnażaniem się. 

- Zabójstwa dla uzyskania pozycji? 
- Tak to nazwał. Bo morderstwo dla nich to tylko wtedy, gdy samiec o niższym 

statusie zabije samca o wyższym statusie. Jak to się dzieje w drugą stronę, to wszystko 
w normie. Jak masz do czynienia z kimś wyżej stojącym na drabinie niż ty, to 
podstawiasz mu swój kark. I to na serio, bo może skorzystać z oferty i rozedrzeć cię 
pazurami. A jeśli zrobi to dobrze, to podbuduje swój status. 

- Pazurami? - Leia skrzywiła się, słysząc zaskoczenie w swoim głosie. - O czym ty 

mówisz? Nil Spaar nie miał żadnych pazurów... 

Sconn potarł nadgarstki. 
- Tutaj. Po jednym wielkim, zakrzywionym pazurze na każdej dłoni, od wewnątrz. 

Sam widziałem, wszystkie samce je mają. Chowają się w guzowatą fałdę skóry, 
wysuwają ku tyłowi, znaczy tak mi się zdawało, akurat do rozcinania i wypruwania. 
Dlatego pewnie żaden samiec nie nosi tam długich rękawów. Przeszkadzałyby. 

- Nil Spaar zjawiał się zawsze w długiej tunice - przypomniała sobie Leia. - I w 

rękawiczkach. 

- No właśnie. Jak to usłyszałem, to musiałem już pojechać na dół, żeby samemu 

zobaczyć. Wszędzie w stoczni było pełno Yevethów, ale żadnej rozróby. Szef interesu 
powiedział, że to tylko dobrzy robotnicy. Szczególnie od chwili, gdy dotarło do nich, że 
nie wyniesiemy się tak szybko. 

- Czyli spędziłeś trochę czasu na N’zoth? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

205

- Łącznie z pięć dni, w trzech podróżach. - Sconn opuścił oczy i wciągnął głęboko 

powietrze. - Widziałem, jak jeden taki położył  dłonie na ramionach drugiego, przebił 
mu je pazurami i uniósł wrzeszczącego z ziemi. Widziałem nadzorcę, coś jakby 
burmistrza chyba, miasta Giat Nor. Niemal strącił z karku głowę jednemu nitakce, który 
nie dość szybko przyklęknął. Pewnie z pięćdziesięciu innych to widziało, żaden słowa 
nie powiedział, nawet zdziwienia nie okazał. 

Sconn pokręcił głową. 
- Gdy stocznia zaczęła tracić robotników przez takie rzeczy i wciąż trzeba było 

szkolić nowych, to chyba było tak, że imperialny gubernator kazał szturmowcom 
położyć kres zabawie. Ale niewiele im z tego wyszło, chyba że po moim odlocie coś 
jednak wymyślili. Byłem jedynym z załogi, który poleciał na dół. Jak kapitan usłyszał 
moją relację, to ograniczył oficerom przepustki tylko do terenu bazy. 

- Teraz uważaj - szepnęła Leia do Ackbara. 
- Czy jest jeszcze coś, co mogłoby być użyteczne? - spytała Sconna. 
- Wychowawczy ostrzegł mnie pierwszego dnia jeszcze przed jednym - mówił 

Sconn. - To wariaci, ale bystrzaki. Uważaj, czego ich uczysz, bo zaraz zaczną to samo 
budować dla siebie. 

Bo widzisz, dobra sława Piętnastki nie brała się stąd,  żeby tacy genialni 

inżynierowie tam pracowali. Wszystko dzięki miejscowym gildiom. Starczało im 
czasem jedno spojrzenie, a już wiedzieli, co z czym i w jaki sposób. Następnego dnia 
rozrysowywali to sobie z pamięci, trzeciego dochodzili, co by tu usprawnić, co nie gra 
jak by mogło, i zaczynali budować swoje, lepsze od oryginału. 

„Na gwiazdy, pomyślała Leia słysząc kwestię po raz drugi. Roboty z imperialnych 

zakładów przemysłowych...” 

- Widziałeś sam może, jak to działa? 
Sconn przytaknął. 
- Przylecieliśmy, żeby zrobili coś z czwartą baterią. Wstawili nam nową, zrobioną 

przez Yevethów. Dawała dwadzieścia procent więcej mocy już sto punktów poniżej 
czerwonej kreski i żadnych skoków napięcia przy włączaniu. Główny inżynier mawiał 
potem, że gdy cały statek rozsypie się w proch, ona będzie nadal działać. 

- Czy miejscowi robotnicy mieli dostęp do wszystkich prac na statkach w stoczni? 
- Nie, jasne, że nie - powiedział Sconn. - Imperium zawsze pilnie strzegło swych 

tajemnic. Na pokładzie „Moffa Weblina” były takie systemy, do których nawet ja nie 
miałem otwartego dostępu. Miejscowi nigdy nie trafiali na listy dopuszczonych do 
niejawności i ta reguła obowiązywała zawsze i wszędzie. Szef stoczni na N’zoth 
pilnował zaś szczególnie, by nie plątali mu się w pobliżu hipernapędów, turbolaserów, 
generatorów tarcz, reaktorów... 

Potem Sconn uśmiechnął się ze złośliwym rozbawieniem. 
- To znaczy, możecie mieć nadzieję, że naprawdę pilnował. Bo jeśli skończy się 

na tym, że przyjdzie wam z nimi wojować, to cóż, najpewniej będą mieć wszystko to, 
co my mieliśmy. A gdyby tak się porobiło... to chętnie bym sobie popatrzył. Nie żeby z 
pobudek osobistych, zapewniam - dodał. - To tylko stara pasja, która jakoś nie odeszła 
tak do końca. 

Tarcza Kłamstw 

206

 
- Generale A’baht.  
Dorneanin spojrzał spokojnie. 
- Pani przewodnicząca. 
- Generale, zanim pan zacznie, mam dla pana kilka informacji. W ciągu godziny 

„Gol Storn” i „Thackery” wyruszą w drogę na Galantosa. „Jantol” i „Farlight” zostaną 
odłączone od Trzeciej Floty nie później niż w ciągu dwudziestu dwóch godzin i 
skierują się na Wehttam. Czwarta Flota wyśle przed końcem dnia dwa krążowniki nad 
Nanta-Ri. 

- Miłe wiadomości, pani przewodnicząca. Jak dotąd nie otrzymałem  żadnych 

meldunków o yevethańskich próbach wtargnięcia do tych systemów. Mam nadzieję, że 
uda mi się dopilnować, aby tak zostało. 

- Tak - powiedziała Leia. - Generale, czego jeszcze panu od nas trzeba? 
- To zależy od tego, czego ode mnie oczekujecie. Zanim jednak zaczniemy 

rozważać możliwości, muszę otrzymać lepsze dane o przeciwniku. Rozumiem, że 
admirał Drayson nie jest skłonny do udzielenia większej pomocy. 

- Obawiam się,  że tak właśnie jest. Drayson powiedział,  że jego aktywa w 

Koornacht przepadły z kretesem. 

- Potrzebuję zatem zgody na działania własne. 
- Ma pan jakieś propozycje? 
- Liga Duskhańska liczy jedenastu członków. Doliczyliśmy się trzynastu 

zamieszkanych  światów, które Yevethowe mogli byli zaatakować. Chcę umieścić 
wokół każdego z nich po statku, na orbicie tak poniżej tysiąca kilometrów. Ewentualnie 
zorganizować szybkie przejście obok planety. 

- Macie dość trutniów? - Te bezpilotowe stateczki zwiadowcze zwykle jako 

pierwsze trafiały na teren przeciwnika. 

- Nie - odparł A’baht. - Będę musiał skorzystać ze wszystkich moich szperaczy i 

jeszcze rozpoznawczych X-wingów, żeby zastąpiły je na patrolach. Albo od razu wyślę 
myśliwce rozpoznawcze do gromady. Wolałbym to drugie. 

- A to czemu? 
- Rozpoznawcze X-wingi są nieco szybsze niż szperacze, co daje im większe 

szanse przetrwania. Ponadto mają mniej liczne załogi, co ograniczy straty. 

- Rozumiem, że pańscy taktycy już nad tym popracowali - powiedziała Leia. - 

Macie konkretne plany? 

- Jedyna sensowna możliwość to dążyć do pełnej synchronizacji wszystkich 

kontaktów. Tak zgrać skoki, by wyjścia w systemach miały miejsce w tym samym 
czasie. Pięć minut, i wszyscy wracają... 

- Pięć minut! To dość długo jak na szybkie przejście. 
- Konieczne jest dokładne rozpoznanie celów. Trzeba sprawdzić, co kryje się po 

drugiej stronie globów. 

- Jak prognozy? 
- Siedemdziesiąt pięć procent powinno przekazać wstępny przynajmniej meldunek 

w ciągu pierwszej minuty. Straty do sześćdziesięciu procent. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

207

- Ile?... 
- W wariancie optymistycznym, z powrotami drogą okrężną. Większość miałaby 

tak czy inaczej podążyć na drugą stronę gromady i wracać dookoła. To jeszcze jeden 
powód skłaniający do użycia X-wingów zamiast szperaczy, bo wówczas spędzą mniej 
godzin w drodze na łatwych do wykrycia kursach powrotnych. 

- Zamierza pan wysłać dwadzieścia cztery myśliwce i oczekuje, że straci 

czternaście lub piętnaście z nich. 

- Owszem, przy czym za podstawę szacunku przyjmuję przebieg zdarzeń w 

systemie Doomik Trzysta Dziewiętnaście. Straty myśliwców będą zapewne większe niż 
w przypadku trutniów, co wynika zarówno z różnicy szybkości, jak i rozmiarów - 
powiedział A’baht. - Czy otrzymam zgodę, pani przewodnicząca? 

- Może poczekałby pan trochę, aż podeślemy dodatkowe trutnie? 
- Już o tym myśleliśmy. Czekanie byłoby niewskazane, pani przewodnicząca. 

Potrzebujemy pilnie informacji. Każda chwila błądzenia w mroku powiększa 
zagrożenie. 

Leia pomyślała o pilotach tych myśliwców i westchnęła powoli i głęboko. 
- Dobrze, możecie zaczynać, generale. Co jeszcze? 
- Uzupełnienie myśliwców - stwierdził bez wahania generał. - Kiedy można 

oczekiwać pierwszego wahadłowca? 

-  Ładują go obecnie w strefie Wschodniej Dziewięćdziesiątej - odparła Leia, 

zerkając na dostarczony przez Ackbara raport. 

- Dwadzieścia cztery myśliwce typu E, X i B w miejsce straconych nad 

Doornikiem Trzysta Dziewiętnaście. 

- Chociaż to tylko wyrównanie strat, proszę nie przeciągać sprawy, potrzebujemy 

ich już teraz. Dobrze też będzie przygotować następne. 

- Na kiedy? 
- Pozwoliłem sobie zaprogramować kilkanaście trutniów - powiedział A’baht. - 

Pierwszego wystrzelimy w głąb Koornacht za dziewięćdziesiąt minut. 

 
Deltoskrzydły myśliwiec Yevethów skręcił o wiele ostrzej, niż Plat Mallar 

oczekiwał, i zbliżył się do lewej burty X-winga. Stało się to tak szybko, że Mallar 
znalazł się w potrzasku. Żaden znany mu manewr - ani szybka beczka, ani ucieczka w 
pionie - nie mógł wyprowadzić go ze strefy ognia przeciwnika. 

W desperacji spróbował przyspieszyć i uciec. Dwadzieścia sekund później 

promień lasera przepalił pancerz ogonowy i tylna część kadłuba eksplodowała, 
rozrzucając wszystkie cztery płaszczyzny stabilizujące po niebie. Jeszcze chwila i 
ekrany pociemniały. 

Mallar zdarł hełm z głowy i otarł pot z twarzy. Chcąc nie chcąc odczytał wynik. 
 
SYMULATOR 82Y - WALKA 1 NA 1 
T-65 KONTRA YEVETHAŃSKI TYP D 
PILOT: MALLAR, PLAT 9938 
CZAS TRWANIA 02:07 

Tarcza Kłamstw 

208

STRZAŁY ODDANE Z DZIAŁKA LASEROWEGO: 0. TRAFIENIA: 0 
WYSTRZELONE TORPEDY PROTONOWE: 0. TRAFIENIA: 0 
STRZAŁY PRZECIWNIKA: 6. TRAFIENIA: 3 
WYNIK WALKI: ZWYCIĘSTWO YEVETHY 
 
Mallar wyszedł zdegustowany z symulatora. Na dole drabinki ujrzał czekającego 

admirała Ackbara. 

- Widzę, że wypróbowujesz nowy sprzęt?  
Mallar spojrzał na admirała z zakłopotaniem. 
- Oglądał pan?  
Ackbar przytaknął. 
- Twoje ostatnie trzy loty. Nie jesteś sam. Parunastu naszych pilotów podobnie 

przeliczyło się z siłami w systemie Doornik Trzysta Dziewiętnaście - powiedział. - 
Wydaje się, że Yevethowie wykazują większą odporność na przeciążenia niż piloci, dla 
których zaprojektowano nasze myśliwce. 

- Znaczy, ludzcy piloci - powiedział Mallar. 
- Tak - skrzywił się Ackbar. - Konieczność ograniczania się do ich możliwości 

bywa frustrująca. - Skinął w kierunku symulatora. - Wracasz? 

- Nie - odpowiedział Mallar i ruszył w dół drabinki. 
- Rozumiem... 
- Na X-wingu nie da rady - mruknął Plat z irytacją i niechęcią. - Nie jest dość 

szybki, by podjąć walkę z typem D. A operator nie chce mnie jeszcze puścić na E-
winga. 

Ackbar prychnął. 
- Pewnie to ktoś z dawnych instruktorów, kto ciągle wierzy, że najpierw trzeba 

dojść do mistrzostwa na jednym, by przesiąść się na następny. - Ackbar podszedł do 
Mallara i wręczył mu kartę informacyjną. - Byłem w Dziale Planowania i wziąłem, bo i 
tak czekało na ciebie - powiedział. - Skoro miałem tędy przechodzić... Chyba 
powinieneś zerknąć. 

- Co to jest? 
- Twoje rozkazy. Zostałeś włączony do obsady alarmowej. 
- Ja? Czemu? - Mallar poszukał czytnika. - Pilot rozprowadzający? 
- Masz z tym jakieś problemy? 
- Problemy? Nie! Wspaniale. Po prostu nie oczekiwałem... 
- Większość dostępnych pilotów poleciała wahadłowcem, który właśnie 

wystartował. Jak myślisz, czemu tu jest tak cicho? Następny lot za pięćdziesiąt godzin. 
Będziesz ostatni w kolejce, ale może się trafić, że dostaniesz rozpoznawczego X-winga 
do doprowadzenia do Piątej Floty. 

- Miło. To już coś - powiedział Mallar. - To coś znaczy. Dziękuję, sir. 
Ackbar skrzywił się osobliwie. 
- Lotniku Mallar, skoro was powołują, to dlatego, że ktoś ze znacznie większym 

doświadczeniem nie poradził sobie lepiej tam niż wy tutaj na symulatorze. Czy to 
wyjaśnia nieco kontekst rozkazu? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

209

Mallar zbladł. 
- Tak, sir. - Wsunął kartę i czytnik do kieszeni, złapał  dłonią poręcz i szybko 

wspiął się po drabince do symulatora. 

- Osiem dwa igrek, poproszę - zawołał do operatora, otwierając osłonę kokpitu. - 

Tym razem na rozpoznawczym X-wingu. 

 

Tarcza Kłamstw 

210

R O Z D Z I A Ł  

15 

Przypasany porządnie w kokpicie rozpoznawczego X-winga porucznik Rone 

Taggar sprawdził listę czynności przedstartowych o wiele staranniej niż zwykle. 

Jego celem była planeta N’zoth, stolica Ligi Duskhańskiej, najważniejszy spośród 

obiektów wyznaczonych Dwudziestej Pierwszej Grupie Rozpoznawczej, najlepiej też 
zapewne broniony. Jednak to nie niebezpieczeństwo kryjące się po drugiej stronie 
tunelu nadprzestrzennego najbardziej frapowało porucznika, ale kwestia zebrania 
danych i przesłania ich w czytelnej formie poprzez hiperłącza do odbiorników i 
rejestratorów Floty. 

Zadarty nos myśliwca w wersji rozpoznawczej krył pięć niezależnych systemów 

skaningowych. Były to radar, czujnik podczerwieni i stereoskopowe kamery tak 
zaprogramowane, by ani przez chwilę nie tracić planety ze środka kadru. Ostatnie dwa 
systemy pozostawały pod kontrolą robota R2-R, który opisywał ujęcia w czasie 
rzeczywistym i wybierał zarówno dodatkowe cele, jak i najlepsze w danym wypadku 
ustawienie modułu. 

Wszystkie systemy były połączone ze sterownikami napędu i włączały się 

dokładnie w chwili wyjścia „Jennie Lee” z nadprzestrzeni. Przekaz poprzez hiperłącze 
też był automatyczny, włącznie z płynną zmianą kanałów w razie gdyby wykryto 
sygnały zagłuszające. Trasę przejścia obok celu wybierał autopilot, który interweniował 
przy zmianie kursu większej niż jeden procent, o ile nie była ona skutkiem interwencji 
pilota. 

Żartowano czasem, że piloci byli potrzebni podczas tych misji tylko po to, aby 

dotrzymać towarzystwa jednostce R2, i że nawet atak serca nie byłby przeszkodą dla 
powodzenia misji. Zastępca dowódcy jednostki, Śpioch Nagelson, który dziś leciał nad 
Wakizę, zyskał swe przezwisko dzięki temu, że zgodnie z danymi czujników kokpitu 
przespał kiedyś cały kawał misji. Dawno, jeszcze podczas awantury z Thrawnem. 

Taggar nie zaprzątał sobie teraz tym głowy. Szczerze wierzył w to, co powtarzał 

pilotom na odprawach: że tak naprawdę to pilot decyduje swą obecnością o wyniku 
zwiadu, że siedzi w kokpicie po to, by interweniować wówczas, gdy maszyny zawiodą, 
gdyż rozumie, jakie konsekwencje może mieć ewentualne niepowodzenie. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

211

- Nie ma żadnych opowieści o trutniach, które wywalczyły sobie drogę powrotną, 

by dostarczyć jakieś ważne informacje, czy też przeszły same siebie, by dokończyć 
niebezpieczną misję - mawiał. - Wasza obecność to zmienia. Dlatego pamiętajcie, na co 
was stać, i zawsze doprowadzajcie rzecz do końca. Po to właśnie istnieje Dwudzieste 
Pierwsze Skrzydło Rozpoznawcze. Piloci, do maszyn! Zobaczymy się po drugiej 
stronie. 

Wyświetlacz zegara misji pokazywał coraz mniejsze wartości. Przez chwilę 

Taggar wyobraził sobie innych pilotów w podobnie klaustrofobicznych kabinach, 
zbliżających się obecnie ku celom rozrzuconym w połowie gromady. Chociaż Skrzydło 
zostało utworzone specjalnie dla Piątej Floty, zdarzało mu się już wcześniej latać w 
innych jednostkach, podczas innych konfliktów. Wiedział, co można czuć w takiej 
chwili, o czym się myśli.  

00.15 
„Dobrego zwiadu, stwierdził w duchu, życząc im szczęścia. I powodzenia”. 
W nosie go zaswędziało. Zmarszczył ozdobę twarzy w daremnej próbie usunięcia 

wrażenia. Oblizał zaschłe nagle wargi, przeprostował drętwiejące od nadmiaru napięcia 
dłonie. Sprawdził raz jeszcze to, co sprawdzał już trzykrotnie.  

00.05 
Jego matka, pilotka Y-winga, zginęła podczas ataku na niszczyciel podczas 

strasznej walki nad Endorem. Taggar nabrał zwyczaju pocierania przed każdym startem 
jej skrzydeł, zawsze kciukiem i zawsze od lewej do prawej. Odznaka wisiała 
przymocowana nad kompem nawigacyjnym. 

„Mam nadzieją, że będziesz dzisiaj ze mnie dumna, mamo”. 
00.00 
Nagle wszechświat rozbłysnął wkoło gwiazdami. Przed Taggarem unosił się 

szarozielony glob pożyłkowany smugami blado-żółtych chmur. Zegar zaczął odliczać 
minuty pobytu nad celem, a systemy skaningowe raźno wzięły się do roboty. Maszyna 
leciała z równomierną szybkością w linii prostej, a Taggar odczytywał, co pojawiało się 
na ekranie. 

 
IDENTYFIKACJA: OKRĘT KLASY ARAMADIA  
IDENTYFIKACJA: OKRĘT KLASY ARAMADIA  
IDENTYFIKACJA: NISZCZYCIEL KLASY VICTORY  
IDENTYFIKACJA: OKRĘT KLASY ARAMADIA  
IDENTYFIKACJA: NISZCZYCIEL KLASY IMPERIAL  
IDENTYFIKACJA: NISZCZYCIEL KLASY EGZEKUTOR 
 
Im bliższa jawiła się N’zoth, tym bardziej rosła lista rozpoznanych obiektów. 

Rone Taggar wolałby się bać w takiej chwili, ale ten luksus nie był mu dany. Powtarzał 
sobie, że starczy mu odwagi na pięć minut, bo przecież za pięć minut, może wcześniej, 
będzie już po wszystkim. 

Spróbował zagwizdać dla dodania sobie otuchy, ale w ustach miał sucho. 
 

Tarcza Kłamstw 

212

Leia i Ackbar długo nie mogli dojść do porozumienia w kwestii, kogo właściwie 

należy zaprosić do Sali Wojennej Sztabu Floty na odbiór danych ze zwiadu w 
gromadzie Koornacht. 

- To nie chwila, by spłacać dawne zobowiązania - powiedział Ackbar, skracając 

listę do granic przyzwoitości. - Im więcej osób rzecz pozna, tym więcej rozgadają, a 
wtedy nici z kontroli przepływu informacji. Najpierw musimy wszystko opracować i 
oszacować. 

- Każda osoba na tej liście ma pełne prawo poznać sytuację w sektorze Farlax - 

dowodziła Leia. - Wszyscy oni wezmą udział w podejmowaniu późniejszych decyzji, w 
Radzie Obrony, Radzie Bezpieczeństwa, Radzie Kierowniczej. Rieekan jest z 
Wywiadu. Przecież nie próbuję wprowadzić nikogo z zewnątrz. 

- Nie. Ty tylko zapraszasz senatora, którzy właśnie próbował usunąć cię z urzędu, 

i jeszcze drugiego, który najpewniej spróbuje tego samego w najbliższej przyszłości. 
Owszem, są członkami tego samego rządu, co ty, ale z pewnością nie należą do twoich 
sprzymierzeńców. 

Ostatecznie Behn-kihl-nahm przesądził i w oznaczonej godzinie sala pełna była 

dodatkowych osób, z których żadna nie mogła potem, jak się okazało, narzekać na 
nudę. 

Całościenny ekran został podzielony na dwadzieścia cztery identyczne prostokąty, 

w każdym zaś pojawił się czarny krąg przedstawiający konkretną planetę i czerwona 
linia symbolizująca planowaną trasę przejścia zwiadowcy. W miarę napływania 
informacji miały pokazywać się również dane o pozycji wykrywanych jednostek, jak i 
postępach samego myśliwca. 

Obok każdego prostokąta zostawiono przestrzeń na obraz przekazywany przez 

kamery zwiadowcy. Na razie widniały tam informacje o nazwie planety i typie 
maszyny rozpoznawczej przydzielonej do jej zbadania. 

Ackbar, Leia i Han stali razem z tyłu pomieszczenia, przy barierce wyniesionej 

platformy obserwacyjnej i spoglądali na dwadzieścia cztery zsynchronizowane 
wyświetlacze odmierzające czas do przejść. 

- Przypomina mi to tablicę, którą widziałem kiedyś w upiornie nowobogackim 

pałacu gier na Bragkis - powiedział Han. - Wszyscy sterczeli przed nią i czekali, aż 
wyścig się zacznie. Kto jest faworytem? Ile by warto postawić na Wakizę? 

Leia zwykle lubiła żarciki Hana, jednak tym razem straciła cierpliwość i odeszła 

zmierzywszy uprzednio męża kosym spojrzeniem. Han w pierwszym odruchu chciał 
podążyć za nią, jednak Ackbar powstrzymał go lekkim dotknięciem. 

- Daj jej spokój - powiedział. - To dla niej trudna chwila. Nie ma wiele swobody 

ruchów. 

W ostatnich sekundach oczekiwania sala ucichła. Obsługa wbiła spojrzenia w 

konsole, publiczność w ekran. Gdy zero zmieniło się w plus jeden, cała  ściana ożyła 
ruchomymi obrazami, zabarwiły się schematy ideowe. 

Hanowi zdało się, jakby ścianę wypełniło mnóstwo drobnych, świetlistych istotek, 

i dopiero gdy skupił spojrzenie na jednym tylko obszarze, pojął, co widzi. Żołądek 
zaraz mu się skurczył skoczył poziom adrenaliny. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

213

Ackbar uniósł dłoń i wskazał na dolny prawy narożnik. 
- Jest już jedna strata. 
Numer dwadzieścia trzy, bezpilotowy szperacz, chybił celu, którym był Doomik 

Dwieście Siedem, niegdyś siedziba Corasghów. Gdzie indziej dane jednak napływały, 
czerwone linie lotu zmieniały się w zielone, kręgi globów jaśniały od znaków. 

Pierwsze obrazy N’zoth wywołały całkiem głośne szmery widzów, którzy ujrzeli 

dobrze znane sylwetki gwiezdnych niszczycieli wychwycone przez systemy na 
pokładzie „Jennie Lee” Rone’a Taggara. Leia, która stanęła tymczasem obok Ayddara 
Nylykerki (zajętego wyławianiem z obrazów pojedynczych kadrów do swojej mozaiki 
sylwetek okrętów), posłuchała przez chwilę, co analityk z ATC mruczy do siebie pod 
nosem. 

- To może być „Groźny” - mówił sprawdzając listę. - Wyraźnie wczesna wersja 

Imperiala, chociaż te modyfikacje na przedniej nadbudówce... 

Kilka chwil później prawie warknął, gdy na ekranie numer jeden pojawił się 

kolejny, smukły kształt. Mało kto pomyliłby go z czymkolwiek innym, a ci nieliczni 
nieświadomi szybko nadrobili braki za sprawą co bliżej stojących i po chwili już 
wszyscy wiedzieli, że po orbicie wokół N’zoth krąży gwiezdny superniszczyciel. 

Od samego początku Nowa Republika optowała za budową większej ilości 

mniejszych jednostek, jak lotniskowce, niszczyciele klasy Republic, krążowniki 
bojowe. Imperialna megalomania stanowczo się nie przyjęła. Jeden zdobyty na 
przeciwniku superniszczyciel Mon Mothma kazała posłać na złom, chociaż niektórzy 
proponowali przekształcić go chociaż w muzeum. W konsekwencji Republika nie 
dysponowała niczym zdolnym przeciwstawić się ośmiokilometrowemu behemotowi. 

- No nie, to może być tylko „Zastraszający” - obwieścił Nylykerka. - Wszystkie 

późne superniszczyciele miały dodatkową wieżę tarcz ulokowaną na linii centralnej... 

Było to wstrząsające odkrycie, jednak uwaga publiczności wkrótce skupiła się 

gdzie indziej. Około drugiej minuty, kiedy to zwiadowcy zbliżali się do połowy trasy, 
cała  ściana pełna była widoków okrętów wojennych niczym powiększona wersja 
mozaiki na konsoli Nylykerki. 

Gwiezdne niszczyciele były nad Wakizą, Zhiną, Nową Brigią i Doomikiem 

Osiemset Osiemdziesiąt Jeden, gdzie mieściły się imperialne zakłady przemysłowe. 
Yevethańska flota nad Dzwonkiem Porannym liczyła teraz szesnaście jednostek, w tym 
cztery niszczyciele, sześć okrętów klasy Aramadia i jeden tajemniczo wyglądający o 
rozmiarach Dreadnaughta, w którym Nylykerka rozpoznał „EX-F”, od dawna 
poszukiwaną imperialną ruchomą hamownię. Pomniejsze jednostki plątały się obficie 
dosłownie wszędzie: nad światami Ligi Duskhańskiej, nad Polneye i niegdysiejszą 
morathańską kopalnią na Kojash. 

Tajemniczym trafem nigdzie nie można było dopatrzyć się trzech imperialnych 

stoczni zwanych wedle informacji porucznika Sconna Czarną Piętnastką (nad N’zoth), 
Czarną Jedenastką (nad Zhiną) i Czarną Ósemką (nad Wakizą). Ackbar zwrócił Hanowi 
uwagę na ich nieobecność. 

Tarcza Kłamstw 

214

- Nie sądzę, byśmy je znaleźli - dodał. - Głowę daję,  że Yevethowie przenieśli 

stocznie i utajnili ich położenie. Podejrzewam, że „Astrolabium” mogło natknąć się na 
jedną z nich w systemie Doornik Jedenaście Czterdzieści Dwa. 

W chwili 02:05 ustał nagle sygnał od zwiadowcy numer szesnaście nad Polneye. 

Obraz zastygł przy zbadanych czterdziestu dwóch procentach powierzchni planety. 
Chwilę później przestały napływać dane od numeru dziewiętnaście znad Dzwonka 
Porannego i numeru pięć, który badał duskhański świat Tizon. 

Straty nie skończyły się na tym. Po kolei zamierały niemal wszystkie obrazy i to 

niemal równie szybko, jak wcześniej ożyły. Tylko połowa zwiadowców dotarła do 
środka trasy. Trzech zginęło w tej samej chwili, gdy Leia odchodziła od Nylykerki ku 
środkowi sali. 

- Co tam się dzieje? - rzuciła nieswoim głosem, nie kierując tego pytania do 

nikogo konkretnego. 

Jako jedne z ostatnich wygasły sygnały znad Z’fell, Wakizy, Fazu i N’zoth, nad 

które to planety polecieli piloci z Dwudziestego Pierwszego Skrzydła 
Rozpoznawczego.  Żaden zwiadowca nie zdołał zbadać więcej niż trzy czwarte 
dowolnej macierzystej planety Ligi. 

W sali rozlegały się teraz jedynie przytłumione kaszlnięcia oraz skrzypienie 

mebli. Pięć minut minęło. W nadprzestrzeń umknęły tylko cztery jednostki, wszystko 
bezzałogowe trutnie. Żaden z nich nie trafił na nic ciekawego prócz kilku niedawno 
wymarłych światów. Coraz więcej zebranych odwracało oczy od ekranu i spoglądało na 
stojącą pośrodku sali kobietę. 

- Teraz już wiemy - powiedziała krótko Leia. - Kontrola, póki nie przygotujecie 

danych od numeru pierwszego do powtórki, proszę dać na ekran portrety wszystkich 
pilotów. Powinniśmy zapamiętać, komu to zawdzięczamy. 

 
Ładunek, który obezwładnił maszynę Rone’a Taggara, nadleciał zupełnie bez 

ostrzeżenia gdzieś z tyłu i z dołu. Zanim jeszcze światła w kokpicie pociemniały, 
można było po tańczących na owiewce wyładowaniach poznać,  że strzał oddało 
potężne działo jonowe i że unicestwił on tarcze myśliwca. Wiercąc się w pasach Taggar 
spróbował obejrzeć się i dostrzec napastnika. Podczas przechodzenia obok globu nie 
dostał żadnego ognia z dołu, teraz zaś był już poza zasięgiem baterii naziemnych. 

- No dalej, gdzie jesteś? - mruknął. - Skąd cię tu przyniosło? 
Wkoło widniał z tuzin gwiazd tak jasnych, że Taggar nie mógł patrzeć na nie bez 

mrużenia oczu dość, by pozwolić skryć się myśliwcowi czy stacji obronnej. Nie 
rozumiał jednak, czemu system wykrywania celów o niczym go nie uprzedził. 
Zwiadowcze X-wingi miały szczególnie mało ślepych pól, najmniej spośród wszystkich 
myśliwców Republiki, i w normalnej sytuacji, przy dystansie około pięćdziesięciu 
tysięcy metrów lub mniej, Tagger miesięczny żołd gotów byłby postawić, że wykryje i 
oderwie się od każdego przeciwnika na dość długo, by uciec. 

Po cichu odliczał czas potrzebny do próby ponownego uruchomienia systemów. 

Założył, że drugi, dobijający strzał padnie, zanim dojdzie setki. Pasywne pochłaniacze 
odłowiły już  ładunek i przekazały jego energię do baterii startowych. Ponieważ 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

215
trafienie nie zmieniło kursu ani szybkości, myśliwiec wciąż oddalał się od N’zoth. 
Gdyby udało się znów uruchomić napęd i resztę, mógłby odpracować pozostałe mu 
trzydzieści sekund nad celem i zaraz skoczyć. 

Doliczył do osiemdziesięciu siedmiu, gdy poczuł, jak maszyna drgnęła. Promień 

ściągający. Płaszczyzny nośne zawibrowały, zadzwoniły blachy kadłuba. Taggar 
wyciągnął z kieszeni na piersi wtyk wymazujący i podłączył go do specjalnego 
gniazdka w tablicy przyrządów. Daleko z przodu pojawił się teraz statek wielkości 
korwety. 

Wtyk przekazał swój ładunek do pamięci komputera, co spowodowało wymazanie 

całej dokładnie jego zawartości. Potem przemknął dalej, by skończyć  żywot jako 
krótkie wyładowanie pod kopułką czujników jednostki R2. Mała zdumiewająco głośna 
eksplozja rozjaśniła na mgnienie oka wnętrze kokpitu. Taggar obejrzał się i upewnił, że 
robot został praktycznie zdekapitowany. 

Teraz zostało już tylko jedno - zająć się wpasowaną w drugą stronę wtyku igłą 

samobójcy oraz dźwigienką autodestrukcji myśliwca uruchamianą poprzez zwolnienie 
zacisku dłoni. Taggar spojrzał na jednostkę Yevethów, oceniając tempo zbliżania. 
Wiedział,  że odczekując ryzykuje, szczególnie jeśli zauważyli zniszczenie R2-R, 
jednak z drugiej strony, jeśli będą chcieli wziąć go do środka, to przyjdzie im na chwilę 
opuścić tarcze. 

Gdy wroga jednostka zawisła nad myśliwcem, Taggar zacisnął dłoń na spuście i 

przechylił  głowę na bok, udając nieprzytomnego. Zerkając przez szpareczki między 
powiekami, dojrzał blask bijący od spodu korwety. Otworzono wrota doku. Wewnątrz 
było pusto, co sugerowało, że dla niego właśnie przewidziano to miejsce. 

Z bijącym sercem odczekał jeszcze trochę, aż bliźniacze uchwyty ujęły spojlery i 

podciągnęły maszynę. Chwila, i wrota zaczęły się zamykać. Taggar uniósł głowę, potarł 
kciukiem skrzydła odznaki i uderzył otwartą prawą dłonią we wtyk wymazujący. 

Kilka sekund później głowa poleciała mu do przodu i zaciśnięta dotąd mocno na 

spuście dłoń zaczęła się rozluźniać. Zmęczone palce nieobecnego już całkowicie 
duchem Taggara przestawały opierać się sprężynie. Moment i ładunek detonował. 
Potężna eksplozja rozerwała podbrzusze korwety, otwierając ją na próżnię wzdłuż 
płaszczyzny symetrii. Szczątki obu statków skłębiły się w jedną chmurę. 

 
Gdy ogień ogarnął „Piękno”, Nil Spaar odwrócił oczy od ekranu i poszukał 

spojrzeniem dowódcy obrony macierzystego świata. 

- Kol Attan! - zawołał. 
Ten podszedł niepewnym krokiem, z grzebieniem bojowym zmalałym do niemal 

niedostrzegalnych rozmiarów. 

- Wicekrólu, ja... 
Nil Spaar uciszył go gniewnym spojrzeniem i wskazał na podłogę. Dowódca drżąc 

opadł na jedno kolano, przymknął powieki i odsłonił kark. Wicekról okrążył go powoli, 
zginając prawą rękę, by odsłonić w całości pazur. 

Tarcza Kłamstw 

216

- Jesteś niekompetentnym tchórzem - wyszeptał w końcu. - Twoja krew nie jest 

warta tego, by ją rozlać. To byłoby poniżej mojej godności, bym cię dotknął. Ogłaszam 
cię to-marą, zhańbionym. Wracaj do domu i błagaj twoją darnę o śmierć. 

Gdy dowódca się nie ruszył, Spaar wciągnął głęboko powietrze, aż grzebień mu 

zeszkarłatniał i kopnął Attana, aż ten rozciągnął się na podłodze. 

- Nie sprowokujesz mnie, bym darował ci honorowy koniec. - wycedził przez 

zaciśnięte zęby. - Idź! 

Podczas gdy dowódca odpełzał na czworakach, Nil Spaar poszukał już kogoś 

innego. 

- Tal Fraan - rzucił. 
Nitakka podszedł do niego mocnym, dumnym krokiem. 
- Panie. 
- Przewidziałeś, że szkodniki naruszą Powszechność, aby nas rozpoznać. Jak na to 

wpadłeś? 

- Spędziłem z nimi trochę czasu w obozach na Pa’aal, na pokładzie 

„Poświęcenia”, gdzie nam służą - odparł Tal Fraan. -Widziałem, jak głodni są 
rozwikłania najmniejszych nawet tajemnic, zamiast poznawania tajemnicy, jaką sami 
stanowią. Szczególnie celowali w tym ci bladoskórzy i oni naprowadzili mnie na ślad. 

Nil Spaar skinął powoli głową. 
- Ale nie przewidziałeś, że jakiś szkodnik wybierze jednak śmierć nad niewolę. Ta 

pomyłka kosztowała moją flotę użyteczny okręt i zmarnowała krew Yevethów. 

Tal Fraan wciągnął głęboko powietrze i opadł błyskawicznie na kolano. 
- Tak, darama. Rozumiem mój błąd. 
- Wstań - polecił Nil Spaar i młodszy Yevetha posłuchał. - Nie winię cię za to, że 

Kol Attan nie potrafił pojmać zakładnika, którego dostarczyłeś mu jak na tacy. Ani za 
to, że szkodnik ośmielił się zabić tych, co stali wyżej od niego. 

- Jesteś łaskawy, wicekrólu. 
- Jest wiele rodzajów szkodników - powiedział wprost Spaar. - Może ten wysłany 

tutaj przypominał bardziej komandora Pareta, który miał chociaż odwagę 
przeciwstawić się mi, gdy odbierałem mu statek. Może ten był inny niż ci, których 
trzymamy. Bo wedle nich oceniałbym sprawę tak samo, jak ty. 

- Nie zasłużyłem na tyle miłosierdzia, darama
- Nie. Ale pomożesz mi wymyślić, jak ukarać szkodniki za ich śmiałość i uderzyć 

w tę, którą zwą Leią, za zlecenie podobnego świętokradztwa. A jeśli podsuniesz pomysł 
na naprawdę smakowitą zemstę, wtedy może zapomnę o reszcie. 

 
Ackbar założył jedną rękę na plecy, a drugą wskazał ekran w pokoju odpraw. 
- To powinno zadziałać - powiedział. - Jeśli wydzielimy z Czwartej Floty zespoły 

Wierzchołek i Lato, Dzwon i Żeton z Drugiej Floty oraz zespół Klejnot z Trzeciej, to 
powinniśmy być zdolni utrzymać patrole na pozostałym terytorium Nowej Republiki na 
dotychczasowym poziomie, rozbudowując jednocześnie siły w sektorze Farlax do 
dwóch grup bojowych. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

217

- Na razie flota chroniąca Coruscant pozostanie w pełnym składzie - dodała Leia. - 

Co może nie być najlepsze dla sektorów granicznych, ale wydaje się, jedynym 
rozsądnym wyjściem. 

- Cóż, generał A’baht będzie wreszcie zadowolony - powiedział Han, opierając się 

w fotelu. - Od czasu, gdy tam przyleciał, o niczym nie mówi, jak tylko o posiłkach. 

Ackbar odwrócił się nieco od ekranu i wymienił spojrzenia z Leią. 
- To nie generał A’baht będzie dowodzić połączonymi siłami - powiedział Ackbar 

i znów się odwrócił. 

- Nie? Hm, chyba się za bardzo nie przejmie - mruknął Han, składając ręce na 

kolanach. - Dowodzenie takim kombinowanym zespołem to jak posada dyrektora w 
zoo. Kogo zamierzacie ściągnąć ze służby liniowej? Najstarszym w kolejce jest chyba 
teraz admirał Nantz, prawda? 

Ackbar spojrzał na ekran i obie ręce założył do tyłu. 
- Nie - powiedział. - Nie Nantz. 
Han uśmiechnął się chytrze. 
- Dobrze pan kombinuje, admirale. To jak jazda wierzchem. Raz się człowiek 

nauczy i nigdy nie zapomina. 

- Admirał Ackbar zostaje tu ze mną - wtrąciła się cicho Leia. - A siłami w 

sektorze Farlax będziesz dowodzić ty. 

Uśmiech zniknął jak starty. 
- Czyżbyśmy już tego nie przerabiali? - spytał Han, pochylając się do przodu i 

opierając łokcie na stole. - Nie jestem dobry w roli admirała. A kto spojrzy, to pomyśli, 
że masz kłopoty z podjęciem decyzji. Bo to tak: Etahn, ja, Etahn, ja... 

- Han, ona nie ma wyboru - powiedział Ackbar, nie odwracając głowy. - Dowódca 

będzie musiał zostać zatwierdzony przez Radę Obrony, a ta nie dowierza obecnie 
A’bahtowi. 

- Ale czemu ja? 
- Bo spędziłeś już nieco czasu z Piątą, znasz okolicę i tamtejsze wymagania 

logistyczne, a przede wszystkim nic się za tobą nie ciągnie - powiedziała Leia. - 
Fey’lya chciał admirała Jid’ydy... 

- Bothanina, rzecz jasna. 
- ...a wtedy Bennie kompromisowo zaproponował ciebie. Jak potem wyjaśnił, 

sprzyjający mi senatorowie uznali to za wsparcie dla mej osoby, przeciwnicy zaś 
widzieli cię jako osobę na tyle niezależną, byś jakoś się ze mną dogadał. 

Han pokręcił głową. 
- To musiała być jakaś osobliwie żywa debata. 
- Nawet nie wiesz, jak bardzo osobliwe bywają niekiedy te debaty - mruknął 

Ackbar, odwracając się od ekranu i podchodząc do stołu. - Senator Cundertol też poparł 
w końcu twoją kandydaturę argumentując, i tutaj zacytuję tego wielkiego męża 
dosłownie, że „przecież on nic innego nie robi, prawda?” 

- Zaiste życzliwa to rekomendacja - powiedział Han. - Przypomnijcie mi kiedyś, 

bym podziękował Jego Tępości. - Przysunął do siebie minikomp Ackbara i przyjrzał się 

Tarcza Kłamstw 

218

liście przydzielonych jednostek. - Podejrzewam, że jest już trochę za późno, aby 
negocjować jakiś rozejm? 

- Nie sądzę, by Yevethowie kiedykolwiek zechcieli siąść z nami do rokowań jak 

równy z równym - odparła Leia. 

- Pewnie nie - powiedział Han i odepchnął maszynkę. - A ja już myślałem,  że 

będziemy wreszcie mieli trochę czasu na to normalne życie, o którym opowiadałaś 
Luke’owi. Wydawało mi się, że podobne awantury już za nami. I jeszcze jedno muszę 
ci powiedzieć: z prawdziwa przyjemnością odwieszałem mundur do szafy. 

Małżonkowie wymienili smutne uśmiechy. 
- Proszę, zupełnie jak kiedyś na Yavinie - dodał Han. - Wtedy też budziłaś we 

mnie poczucie winy, wstyd i co tam jeszcze, żebym nie uchylał się od brudnej roboty. 
Tym razem nie próbuj. Owszem, odczuwam dziwne obrzydzenie do Yevethów, a nawet 
się ich boję. Jeśli ich nie powstrzymamy teraz, to marnie widzę przyszłość. Zatem 
przyjmuję tę robotę, bo ktoś musi. 

- Co trudne, to zwykle i konieczne - mruknął Ackbar. 
- To wcale nie jest trudne - odparował Han. - Ci piloci, którzy polecieli do 

gromady, chociaż wiedzieli, jak marne mają szanse powrotu, to owszem, im było 
ciężko. A ja mam tylko motywować takich jak oni. To kiedy, admirale? 

- Za piętnaście godzin odlatuje formacja rozpoznawczych X-wingów, 

uzupełnienie dla Piątej Floty. Będą twoją eskortą - powiedział Ackbar. - Powinieneś 
dotrzeć krótko po zespołach bojowych Czwartej Floty. Na czas sprawowania funkcji 
przyjmiesz tymczasowo rangę komandora. 

- Komandora, mówisz? - Han spróbował uśmiechnąć się wesoło do Leii, jednak 

ona nie poczuła się tym ani trochę bardziej podniesiona na duchu niż on. - A czy dodają 
do tego pieróg? 

 
Wprawdzie Tig Peramis był obecnie osobą bez określonego statusu (bo chociaż 

nie uchodził już za pełnoprawnego członka Senatu, to jednak nie został też do końca 
stamtąd usunięty), ale zachował pewne przywileje urzędu. Behn-kihl-nahm nie 
pozwalał mu przemawiać czy uczestniczyć w głosowaniach zgromadzenia, usunął go 
też z Rady Obrony, niemniej karty dostępu Peramisa dawały mu wciąż możliwość 
wejścia wszędzie prócz pomieszczeń Rady Obrony. Nie mógł też już zaglądać do 
materiałów niejawnych, jednak wciąż bez przeszkód spotykał się z innymi senatorami, 
którzy mogli dostarczyć plotek niemal tak samo cennych, jak najtajniejsze akta. 

Parę miesięcy temu głośno nazwał Piątą Flotę narzędziem podbojów i tyranii, i 

ostrzegł Radę Obrony przez ambicjami córki Vadera. Otrzymał wówczas reprymendę 
od Behn-kihl-nahma i odprawę od Tolika Yara, wszelako bieg wydarzeń dowiódł,  że 
się nie mylił. Potwierdziły się jego najgorsze obawy, zaś  błyskawiczna aneksja 
osiemnastu niegdyś niepodległych  światów w sektorze Farlax, aneksja dokonana pod 
pretekstem ich ochrony, wydała się Peramisowi zwiastunem dramatycznej eskalacji. 

Nocne spotkania w pokojach Rady Obrony, tajne spotkanie Leii z Radą 

Kierowniczą, „nieudana” próba blokady, jawnie emocjonalne nawoływanie do 
współczucia dla maleńkich narodów obcych i otwarte, z rozmysłem czynione 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

219
prowokacje wobec Yevethów - wszystko to układało się Peramisowi w obraz 
misternego planu, którego zwieńczeniem miałoby być zagarnięcie całej gromady 
Koornacht. Nawet periodyczne przypływy krytycyzmu ze strony Senatu wyglądały na 
wyreżyserowane, a krytyków miał raczej za bufonów dyskredytujących swoją sprawę 
zamiast czynić większe szkody księżniczce. 

Pewnego dnia jednak podpity senator Cundertol powiedział mu coś na tyle 

niepokojącego, iż Peramisowi przestały wystarczać plotki i pogłoski. 

- Stary corelliański pirat i dwie grupy bojowe pod jego rozkazami - zachichotał 

Cundertol. - Pokaże wam, pokurcze, jak się walczy. Skoro poprzednik nie chciał 
strzelać do obcusi, to go wyobcowano... 

Peramis dolał mu wina, w nadziei że usłyszy coś więcej, jednak Bakuranin poczuł 

szybko, że stoi na lepszej pozycji, i postanowił się raczej trochę zabawić. 

- Było nie rozrabiać - powiedział, chwiejąc się na nogach i grożąc palcem. - Teraz 

nie należysz już do dobrego towarzystwa. 

Pół godziny później Cundertol leżał ze szklistym wzrokiem, a Peramis wchodził 

do biur Senatu z dwoma kartami głosowania w dłoni własną i Cundertola. 

Sama ta wykradziona nie starczyłaby dla uzyskania dostępu do akt Rady Obrony, 

jednak Peramis wiedział z doświadczenia, że osobiste kody nie są przesadnie strzeżone, 
że nie wszędzie przestrzega się ich sprawdzania Konwenanse wymagały tu niejakiej 
swobody, gdyż nazbyt tajny kod nie mógłby być prawie nigdy używany w 
towarzystwie. Oczywiście, nie dawały dostępu do niczego naprawdę tajnego, a w 
każdym razie nie powinny dawać, jednak wedle Peramisa Cundertol był osobą nazbyt 
przedkładającą zwykle wygodę nad konwenanse. 

Karta Bakuranina okazała się skuteczna dokładnie wszędzie. Peramis znalazł, 

czego szukał, zapisane w ksenofobicznym stylu, z którego wynikało zdumiewająco, że 
senator w publicznych wystąpieniach i tak powściągał język. 

Do sektora Farlax kierował się zespół w sile grupy bojowej. Miał dołączyć do 

Piątej. Istota sprawy tkwiła zaś w tym, że pozostałe, osłabione teraz, floty miały nadal 
tkwić na swoich pozycjach maskując manewr przegrupowania. Zaś ten Corellianin, 
któremu oddano dowództwo połączonych sił, to tak jak Peramis podejrzewał, nikt inny, 
tylko mąż księżniczki Len, Han Solo. 

Peramis nie bawił w biurze Cundertola dłużej, niż było trzeba, żeby raz przeczytać 

materiał i skopiować go na kartę. Potem wrócił do prywatnej jadalni, gdzie zostawił 
senatora, schował jego kartę z powrotem do teczki i zostawił kolegę, by ten dalej śnił 
sobie pijacki sen. 

We własnym apartamencie w misji Walalli wyciągnął spomiędzy zabawek 

najstarszego syna małe pudełko otrzymane od Nila Spaara. Nikt go nie widział, rodzinę 
odesłał do domu już parę miesięcy temu, a skromna obsada placówki dobrze wiedziała, 
że nie należy przeszkadzać szefowi w środku nocy. 

Peramis usiadł przy stole w swoim gabinecie, podłączył pudełko do minikompa i 

dalej do hiperkomu. Zawahał się. Sama czynność przygotowywania urządzenia czemuś 
napełniła go niepokojem. Nie korzystał wcześniej z owego pudełka, powtarzał sobie, że 
nigdy tego nie zrobi. Nie uważał siebie za szpiega, a już w żadnym razie za zdrajcę.  

Tarcza Kłamstw 

220

Jednak zatrzymał prezent. 
Powtarzał sobie, że jest człowiekiem honoru służącym słusznej sprawie 

powstrzymania militaryzmu, zagrażającego temu wszystkiemu, co wynikło ze 
zwycięstwa Rebelii. Po udanej kampanii w sektorze Farlax Leia będzie nie do ruszenia. 
Trzeba ostrzec Yevethów. 

Peramis uznał za przykład kosmicznej ironii fakt, że to senator Cundertol ostrzeże 

ich własnymi słowami. 

Jednak gdy uruchomił hiperkom, czym prędzej opuścił gabinet, by samemu tych 

słów raz jeszcze nie usłyszeć. 

 
Trzy godziny przed dotarciem do „Nieustraszonego” wahadłowiec komandora 

Floty „Zatyczka” wraz z eskortą wypadł gwałtownie z nadprzestrzeni. Naprzeciwko 
czekało pół tuzina yevethańskich okrętów - jednostka przechwytująca przerobiona z 
pancernika klasy Dreadnaught, która wyciągnęła ich z nadprzestrzeni, dwa kuliste statki 
i trzy pomniejsze okręty. 

Pułapka została zastawiona naprawdę po mistrzowsku. Zanim zaskoczeni piloci 

myśliwców i pasażerowie pojęli, co się dzieje, ich jednostki znalazły się pod 
szaleńczym ostrzałem z dział jonowych. Myśliwce niemal natychmiast utraciły 
zdolność bojową i odpłynęły dryfując. Zignorowano je. Nieuzbrojony, ale chroniony 
silnymi ekranami wahadłowiec wymagał większej ilości trafień, ale po kilku chwilach i 
on stracił zdolność do manewrów czy ucieczki.  

Niebawem jeden z kulistych statków wziął go na hol i skierował na nowy kurs. 

Wściekły z bezsilności, niezdolny porozumieć się nawet z pozostałymi pilotami Plat 
Mallar widział, jak połączona para skoczyła w kierunku Koornacht. Gromada 
wypełniała całe niebo po prawej burcie i przypominała roziskrzone malowidło. 

Mallar nigdy nie był tak pewien bliskości śmierci, jak wówczas, gdy wahadłowiec 

zniknął. Myśliwce były całkiem bezradne, żadna z pozostałych pięciu jednostek nie 
miałaby najmniejszych kłopotów z ich zniszczeniem. 

Te jednak ustawiły się zgrabnie w szyk V z pancernikiem na czele i zaraz 

skoczyły, uznając wyraźnie, że misja dobiegła końca. „Czemu darowali nam życie?”, 
zastanawiał się Mallar. Niemal natychmiast pojął dlaczego, i aż mu się mdło zrobiło. 
„Abyśmy mogli przekazać Flocie i Coruscant, co stało się z komandorem. Abyśmy 
wiedzieli, że go mają”. 

 
Hana przyprowadzono przed oblicze Nila Spaara nie jako trofeum, ale jako 

osobliwość. 

Spotkanie było prywatne, bez innych świadków oprócz strażników Hana dwóch 

nader silnych Yevethów, którzy nie nosili żadnej broni, ale też żadnej nie potrzebowali, 
szczególnie  że Han był skrępowany. Miejsce zaś wybrano zdumiewające - nie salę 
tronową ani arenę, zwykłe miejsce poniżania pokonanych, ale wykładane kafelkami 
pomieszczenie z odpływami w podłodze i zraszaczami na ścianach. Han gotów był je 
uznać za łaźnię względnie rzeźnię, chociaż ta druga możliwość wcale go nie 
fascynowała i zły był na siebie, że w ogóle o niej pomyślał. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

221

Gdy wicekról Yevethów okrążał z wolna jeńca, ze szczególną uwagą przyjrzał się 

sińcom i oparzeniom, których Han nabawił się, stawiając opór drużynie abordażowej, 
gdy wdarła się na pokład „Zatyczki”. Pochylił się nawet, by obejrzeć znaki, jednak 
pilnował się, by nie dotknąć Hana nawet przez rękawiczkę. 

- Jesteś partnerem Leii. 
- Pewne sekrety szybko się wydają - mruknął Han, postanawiając wypróbować 

przeciwnika. - A ty jesteś Nil Spaar. Wiele o tobie słyszałem, zawsze źle. Otwierasz 
listę moich antypatii. Nawet Jabbę Hutta wyprzedziłeś. Dodam jeszcze, że moim celem 
życiowym jest pożyć  dłużej niż ci, których mam na liście. Zanim zastąpiłeś Jabbę, 
byłem już w połowie roboty. 

Władca Yevethów jakby wcale nie zwrócił uwagi na tę wypowiedź. 
- Jakim rodzajem szkodnika jesteś? 
- Właściwe słowo to chyba „łotr”. Albo „corelliański  łajdak”. Reaguję też na 

„kanalię”, „pirata”, „przemytnika”, „drania”, „szubrawca” i kilka innych. Tam, skąd 
jestem, nie wszystkie z tych słów uważa się za uprzejme, zatem i ja nie zawsze 
dochowuję form. Niemniej domyślam się,  że „szkodnik” jest określeniem 
pogardliwym. 

- Jesteś mocniejszy niż ona - powiedział Nil Spaar, przechylając głowę. - Czemu 

za nią poszedłeś? Czemu nie ty przewodzisz? 

Han spojrzał pogardliwie na wicekróla i pokręcił głową. 
- Chciałem cię uprzedzić, że pojmanie mnie było twoim największym, życiowym 

wręcz błędem - odpowiedział. - Teraz jednak widzę,  że wcześniej popełniłeś  błąd 
jeszcze większy. Od początku nie potrafiłeś docenić Leii. Z dnia na dzień potrafi 
przemienić się w najpotężniejszą znaną mi osobę. A to oznacza, że czekają cię kłopoty. 

Nil Spaar nic nie powiedział, tylko wycofał się w kąt pomieszczenia, jakby 

zamierzał wyjść. Potem skinął na strażników i powiedział kilka słów w nieznanym 
języku. Jeden ze strażników odsunął się o krok i stanął pod ścianą. Drugi, z 
napuchniętymi grzebieniami na skroniach, stanął przed Hanem i zamachnął się nań tak 
gwałtownie, że Solo nawet nie zdołał się uchylić. 

Cios trafił go w lewą rękę dokładnie nad oparzeniem od blastera, którym kapitan 

Sreas próbował w panice się ostrzeliwać i pomyłkowo trafił Hana. Uderzenie było tak 
silne, że ręka momentalnie obwisła bezwładna. Drugi cios został wymierzony w twarz, 
jednak tym razem Han osłabił go nieco, odwracając głowę. Niemniej zabolało 
paskudnie. 

Bicie zdawało się nie mieć żadnego rzeczywistego powodu, wyglądało raczej na 

mały eksperyment. Nil Spaar stał spokojnie i patrzył, jakby na coś czekał, w dodatku 
beznamiętnie, niczym klinicysta. Han zastanowił się, czy strażnik widział kiedykolwiek 
wcześniej człowieka, i postarał się zapamiętać, jak i gdzie go uderzono, by poznać 
potencjalne słabe miejsca Yevethów. 

Trwało to, aż po uderzeniu w głowę Han upadł na podłogę i krew pociekła mu z 

ust i z nosa. Wówczas Nil Spaar przemówił ostro do strażnika i ten błyskawicznie 
odstąpił. Wicekról podszedł do Hana i przykucnął obok. Ciekawie przyjrzał się 
obrażeniom. Sięgnął  dłonią i dotknął  rękawiczką krwawego śladu na głowie Hana. 

Tarcza Kłamstw 

222

Uniósł  dłoń do twarzy i przesunął palce obok występów jarzmowych, jakby wąchał 
posokę. 

- Słaba jest twoja krew, jak zwykle u szkodników - powiedział. - Nie podbuduje 

serca. Nie pożywi mara-nas. Nie przyda się w lęgowni. Nie wiem, czemu ci się oddała. 
Nie rozumiem czemu nie umarłeś bez partnerki. 

Potem wstał, zdarł rękawiczki i cisnął je na podłogę. 
Tar makara - rzucił do strażników. - Talbran.  
Obaj przyklękli i obnażyli karki. 
Ko, darama - zamruczeli. 
Gdy Nil Spaar wyszedł, strażnicy umyli energicznie Hana i całe pomieszczenie, a 

potem zabrali komandora do celi, gdzie siedział porucznik Barth i w której leżało ciało 
kapitana Sreasa. 

 
Gdy Ackbar wrócił do salonu, wyraz twarzy miał zupełnie odmienny niż kilka 

minut wcześniej, gdy wychodził. Spojrzał na siedzącą pośrodku podłogi Leię, która 
obejmowała akurat Jainę i szeptała jej do ucha coś uspokajającego. Wiedział,  że jej 
samej te szepty nie pocieszają. 

- Leia - powiedział i odchrząknął. - Pozwolisz na chwilę? Trzeba się czyim zająć i 

obawiam się, że to nie może czekać. 

Spojrzała na niego wymownie. „Proszę, dość”. Pozwoliła jednak, by Winter 

wzięła Jainę, a sama poszła za Ackbarem na dziedziniec. 

- Masz jakieś wieści o Hanie? Coś. od Yevethów? 
Ackbar pokręcił głową i wskazał na ścieżkę wiodącą ku bramie, gdzie na zewnątrz 

czekał posłaniec. 

Leia rzuciła Ackbarowi niedowierzające spojrzenie i poszła tam, gdzie S-EP1 

strzegł czujnie wejścia. 

- Księżniczko, przysłał mnie przewodniczący Rady Kierowniczej Senatu, abym 

doręczył ci wezwanie do rąk własnych. 

Wzięła kopertę i dopiero teraz ujrzała Behn-kihl-nahma stojącego kilka kroków 

dalej, na skraju cienia. 

- Przepraszam - powiedział podchodząc. - Nic nie mogłem poradzić. 
- Wpuść Benniego, Śpioszku - poleciła Leia, odsuwając się i robiąc przejście. - 

Kto? Kto chce mi to teraz zrobić? 

Benn-kinl-nahm zmarszczył oblicze, jakby wolał nie odpowiadać. 
- Wezwanie wysłano z inicjatywy przewodniczącego Berrussa.  
Stary przyjaciel Baila Organy i drugi po Benniem sojusznik Leii. To było jak cios 

z ukrycia. 

- Czemu? - spytała błagalnie. 
- Doman uważa, że obecnie decyzje powinien podejmować ktoś mniej osobiście 

zaangażowany w sprawę - odparł  łagodnie Behn-kihl-nahm. - Ma nadzieję,  że 
zrozumiesz i sama ustąpisz. Obawia się, że możesz zacząć działać pochopnie. 

- Pochopnie! - zaśmiała się gorzko Leia. - Dobrze mnie zna, to prawda. Niczego 

tak w tej chwili nie pragnę, jak zetrzeć Yevethów z oblicza N’zoth. Ale jak? Co w 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

223
ogóle mogę uczynić, Bennie? - spytała retorycznie, chociaż wyraźnie pragnęłaby 
usłyszeć jakąś odpowiedź. - Yevethowie mają mojego męża. Ojciec moich dzieci jest w 
rękach Nila Spaara. 

 

Tarcza Kłamstw 

224

P O D Z I Ę K O W A N I A  

 

Wszechświat Gwiezdnych Wojen tak się rozwinął i wzbogacił od czasu „Powrotu 

Jedi”,  że nawet ktoś mający najlepsze intencje nie jest zdolny zapanować nad 
wszystkimi jego detalami całkiem samodzielnie. 

A zatem wielce jestem wdzięczny za pomoc wielu pisarzom i fanom Gwiezdnych 

Wojen - Genie’em, CompuServe i Internecie - którzy zadali sobie trud znalezienia 
odpowiedzi na moje pytania (a nawet podjęli niejakie śledztwa). W szczególności 
myślę o Kevinie J. Andersonie, Rogerze McBride Allenie, Matcie Harcie, Robercie A. 
Cashmanie, Laurie Burn, Jimie Fisherze, Cathy Bowden, Timie O’Brienie, Wm. Paulu 
Sudlowie i Stevie Ozmanskim, spośród których każdy dodał chociaż stronę pomocnej 
w mojej pracy faktografii. 

Dalszych nieocenionych uwag dostarczyły: Billa Slavicska „Przewodnik 

encyklopedyczny”, Shane’a Johnsona „Star Wars Technical Journal”, Dana Wallace’a 
opracowanie dotyczące planet i rozmaite inne źródła, leksykony i zestawienia 
dostarczone przez Sue Rostoni z Lucasfilmu i Toma Dupree z wydawnictwa Bantam. 

Raz jeszcze pragnę podziękować mojej rodzinie i pierwszym czytelnikom, którzy 

z wielkim poświęceniem zdejmowali z mojej głowy liczne obowiązki, tak abym mógł 
poświęcić jak najwięcej czasu pracy pisarskiej. Bez Gwen, Matta, Amandy, Arlyn i 
Roda, ich pomocy i wysiłku, książka ta wciąż jeszcze daleka byłaby od ukończenia, a 
mój agent (oraz wydawca) dorobiliby się o wiele więcej siwych włosów, niż dotąd za 
moją przyczyną im przybyło. 

Niezmiennie wdzięczny pozostaję też George’owi Lucasowi za danie mi szansy 

dopisania kilku nowych stronic do rozwijającej się wciąż sagi Gwiezdnych Wojen. 
Rola,  de facto, historyka stabilizującej się Nowej Republiki i biografa kilku jej 
legendarnych postaci to rola tak fascynująca, jak i wysoce uprzywilejowana. 

 

Michael Paul McDowell 

6 lutego 1996 

Okemos, Michigan