background image

Bram Stoker 

Dracula 

 

 

background image

Rozdział 1 

 

Notatnik Jonathana Harkera (zapis stenograficzny) 

3 maja, Bystrzyca 

Pierwszego  maja  o  godz.  20:30  opuściłem  Monachium  i  wczesnym  rankiem 

przybyłem  do  Wiednia.  Pociąg  miał  godzinne  opóźnienie.  Z  Wiednia  pojechałem  do 

Budapesztu. Tam, wykorzystując krótki postój, zwiedziłem okolice dworca. Wszystko, 

co  ujrzałem,  świadczyło,  iż  posuwam  się  w  kierunku  wschodnich  obrzeży  Europy.  Po 

przebyciu  mostu  nad  Dunajem,  znalazłem  się  nagle  w  otoczeniu  licznych  śladów 

niedawnego zaboru tureckiego. Przed zmrokiem nasz pociąg zatrzymał się na całonocny 

postój  w  mieście  Kluż.  Postanowiłem  spędzić  noc  w  hotelu  „Royal”.  Na  kolację 

zamówiłem paprykarz z drobiu. To pyszna potrawa (muszę zdobyć dla Miny przepis), z 

tym,  iż  później  trudno  ugasić  pragnienie.  Kelner  pouczył  mnie,  że  danie  ma  nazwę 

„paprika hendl”. Tę narodową potrawę można spotkać wzdłuż Karpat wszędzie. Oj! jak 

bardzo  przydawała  mi  się  znajomość  niemieckiego;  mogłem  się  jako  tako 

porozumiewać z obsługą hotelu. 

Jeszcze  będąc  w  Londynie  odwiedziłem  Muzeum  Brytyjskie,  gdzie 

przestudiowałem wszystkie znajdujące się tam książki i mapy dotyczące Transylwanii; 

zakładałem  bowiem,  iż  podczas  spotkania  z  tamtejszym  szlachcicem  przydadzą  mi  się 

chociażby  podstawowe  wiadomości  o  jego  ojczyźnie.  Dowiedziałem  się,  że  cel  mojej 

podróży  znajduje  się  na  pograniczu  Transylwanii,  Mołdawii  i  Bukowiny,  w  samym 

sercu  Karpat  -  w  jednym  z  najdzikszych  i  najmniej  znanych  zakątków  Europy.  Nie 

natrafiłem  jednakże  na  żadną  mapę,  ani  na  żadną  książkę,  ani  w  ogóle  nic,  co  by  mi 

pomogło  bliżej  zlokalizować  zamek  hrabiego  Draculi.  Dowiedziałem  się  tylko  tyle,  iż 

miasto Bystrzyca (w pisowni oryginalnej „Bistrica”), które hrabia Dracula podaje jako 

ostatnią pocztę, znane jest szeroko i daleko. 

W  tym  miejscu  pragnę  zanotować  kilka  uwag,  które  odświeżą  pamięć,  gdy  będę 

Minie opowiadać o mojej podróży. 

W  skład  mieszkańców  Transylwanii  wchodzą  przedstawiciele  czterech  różnych 

narodów:  na  południu  żyją  Sasi  i  zmieszani  z  nimi  Wołosi,  którzy  są  potomkami 

Draków;  na  zachodzie  Węgrzy,  a  na  wschodzie  Sekele.  Udaję  się  do  tych  ostatnich, 

którzy twierdzą o sobie, iż są potomkami Attyli i Hunów. Myślę, że jest w tym trochę 

prawdy, albowiem kiedy w jedenastym wieku ziemie te zdobyli Madziarzy  - zastali tu 

background image

Hunów. Czytałem gdzieś, że w tej karpackiej podkowie przetrwały wszystkie przesądy, 

jakie  wymyślono  od  początku  świata.  Jeżeli  to  prawda,  moja  podróż  zapowiada  się 

ciekawie. (Muszę o to wszystko wypytać hrabiego.). 

Pomimo wygodnego łoża nie wyspałem się dobrze. Miałem dziwne, męczące sny, 

a  poza  tym  pod  moim  oknem  wyło  jakieś  paskudne  psisko.  Na  dodatek  miałem  po 

paprykarzu nieustanne pragnienie: wypiłem cały dzban wody i wciąż chciało mi się pić. 

Zasnąłem  dopiero  nad  ranem.  Na  śniadanie  znów  był  paprykarz,  jakaś  kukurydziana 

kasza zwana „mama liga”, bakłażan faszerowany mielonym mięsem, czyli „impletata” 

(i  na  to  wziąć  receptę!).  Musiałem  się  spieszyć,  ponieważ  pociąg  miał  odchodzić  o 

ósmej. Miał... Na stacji byłem już o wpół do ósmej, lecz jeszcze godzinę przesiedziałem 

w  wagonie,  zanim  ruszyliśmy  w  dalszą  drogę.  Zdaje  się,  że  im  dalej  na  wschód,  tym 

gorzej  z  punktualnością  pociągów.  Jak  w  takim  razie  muszą  kursować  w  Chinach? 

Przez cały dzień oglądałem cudowne krajobrazy. Mijaliśmy miasteczka i wsie, niektóre 

z nich jakby przylepione do stromych zboczy, na wysokich wzgórzach widniały zamki i 

pałace, twierdze i prastare warownie, przejeżdżaliśmy nad rzekami i bystrymi potokami, 

które  -  sądząc  po  podmytych  brzegach  -  często  wylewają.  Na  stacjach  można  było 

obserwować  grupy  ludzi  w  bardzo  kolorowych  strojach.  Niektórzy  wyglądali  zupełnie 

jak nas chłopi, albo jak ci, których widziałem we Francji i w Niemczech: mieli na sobie 

krótkie  szuby,  okrągłe  kapelusze  i  własnoręcznie  załatane  spodnie,  wyglądali  bardzo 

oryginalnie.  Kobiety,  z  większej  odległości,  mogły  się  nawet  podobać,  ale  z  bliska 

uwidaczniał  się  ich  brak  elegancji  i  jakaś  niemrawość  w  ruchach.  Miały  długie,  białe 

rękawy,  szerokie  fartuchy  z  mnóstwem  kolorowych  wstążek,  fruwających  na  wietrze 

jak  spódnica  baleriny.  Wśród  tłumu  wyróżniali  się  Słowacy,  którzy  przedstawiali  się 

bardziej  barbarzyńsko  niż  cała  reszta:  nosili  duże,  pasterskie  kapelusze,  szerokachne, 

zwisające luźno i brudne jak nieszczęście spodnie, białe, lniane koszule i masywne, na 

pięść  szerokie  pasy,  nabijane  mosiężnymi  ćwiekami.  Na  nogach  wysokie  buciory  z 

cholewami,  zaś  włosy  i  wąsy  mieli  długie  i  czarne,  zawsze  w  okropnym  nieładzie.  Na 

scenie  można  by  ich  wziąć  za  bandę  wschodnich  zbójców,  ale  ja  wyczuwałem,  iż  są 

raczej nieszkodliwi i że brak im bojowości. 

Ś

ciemniało się, kiedy dotarliśmy do Bystrzycy, ciekawego, historycznego miasta. 

Bystrzyca  leży  właściwie  tuż  nad  granicą  -  przez  przełęcz  Borsza  (tutaj  piszą:  Borsa) 

można stąd przedostać się bezpośrednio do Bukowiny. W mieście do dziś widać liczne 

ś

lady  burzliwej  przeszłości.  Przed  pół  wiekiem  szalało  tu  kilka  dużych  pożarów.  Na 

background image

początku siedemnastego stulecia, podczas oblężenia, życie straciło tu trzynaście tysięcy 

osób, przy czym pewna liczba mieszkańców zginęła wskutek głodu i chorób. 

Zgodnie  z  instrukcją  hrabiego  skierowałem  się  do  zajazdu  „Golden  Krone”.  Ku 

mojemu zadowoleniu zajazd był przyzwoicie wiekowy: pragnąłem przecież poznać jak 

najwięcej tutejszych osobliwości. Jeśli o to chodzi, pewnie się nie zawiodę. Gdy tylko 

zbliżyłem  się  do  wejścia,  wyszła  mi  na  spotkanie  starsza  kobieta,  odziana  w  ludowy 

strój  chłopski:  białą,  luźną  kieckę  i  długą,  podwójną  zapaskę,  z  przodu  i  z  tyłu  ciasno 

przylegającą do ciała. 

-  Czy  pan  raczy  być  Anglikiem?  - zapytała,  wykonując  komiczną  figurę,  mającą 

być chyba reweransem. 

- Tak - odpowiedziałem - odwzajemniając ukłon. Nazywam się Jonathan Harker. 

Gospodyni  uśmiechnęła  się  do  mnie,  odwróciła  się  do  stojącego  w  progu 

mężczyzny  i  w  jakimś  niezrozumiałym  języku  wydała  mu  krótkie  polecenie.  Chłopina 

zniknął w środku i po chwili wrócił, wręczając mi list: 

 

Drogi przyjacielu! 

 

Witam  w  Karpatach.  Nie  mogę  się  pana  doczekać.  Proszę  się  dobrze  wyspać. 

Jutro  o  trzeciej  odchodzi  dyliżans  do  Bukowiny,  ma  pan  w  nim  zarezerwowane 

miejsce. Na przełęczy Borsza będzie na pana oczekiwał mój kocz, który przywiezie 

pana do mnie. Ufam, iż miał pan dobrą podróż z Londynu i że spodoba się panu 

moja ojczyzna. 

 

Z przyjacielskim pozdrowieniem 

Dracula 

 

4 maja 

Dowiedziałem  się,  że  mąż  gospodyni  otrzymał  od  hrabiego  list,  a  w  nim 

polecenie,  żeby  mi  w  dyliżansie  zapewnił  najlepsze  miejsce,  lecz  gdy  zacząłem 

wypytywać o szczegóły, człowiek ten przejawiał niezrozumiałą wprost powściągliwość 

i  udawał,  iż  wcale  nie  rozumie  mojego  niemieckiego.  Byłem  zdumiony,  albowiem 

przedtem  rozumiał  doskonale,  poprawnie  odpowiadając  na  wszystkie  moje  pytania. 

Spojrzał  bojaźliwie  na  swoją  żonę,  ową  starszą  kobietę,  która  mnie  powitała. 

Wymamrotał  tylko,  że  razem  z  listem  otrzymał  pieniądze  i  że  niczego  więcej  nie  wie. 

background image

Następnie  zapytałem,  czy  zna  hrabiego  Draculę  i  czy  mógłby  mi  opisać  jego  zamek. 

Wtedy  oboje  się  przeżegnali,  oświadczając,  że  o  zamku  nic  im  nie  wiadomo  i 

zwyczajnie  odmówili  rozmowy  na  ten  temat.  Wkrótce  musiałem  udać  się  w  dalszą 

drogę,  nie  miałem  więc  czasu  wypytać  kogoś  jeszcze.  W  każdym  razie  zachowanie 

gospodarzy oddziaływało na mnie dziwnie przygnębiająco. 

Zanim wyszedłem, starsza pani wpadła do mojego pokoju, zwracając się do mnie 

niemal histerycznie: 

- Czy koniecznie musi pan tam jechać? Mój Boże, młodzieńcze, czy to naprawdę 

konieczne?! 

Była tak zdenerwowana, iż od razu plątała swój mierny niemiecki z jakimś innym, 

niezrozumiałym  dla  mnie  językiem.  Chcąc  wiedzieć  o  czym  gada,  musiałem  jej 

przerywać  pytaniami.  Kiedy  jej  wyjaśniłem,  że  moja  wizyta  w  zamku  ma  charakter 

zawodowy, klasnęła w dłonie i zapytała troskliwie: 

- A czy pan wie, jaki dziś dzień? 

Odpowiedziałem, że czwarty maja. Kiwnęła potakująco głową. 

-  Jutro  będzie  świętego  Jerzego.  Czy  pan  się  orientuje,  że  dzisiejszej  nocy,  gdy 

zegar  wybije  północ,  świat  opanują  wszelkie  złe  moce?  Czy  pan  w  ogóle  wie,  dokąd 

jedzie i do kogo? 

Bez  wątpienia  bardzo  się  o  mnie  martwiła.  Próbowałem  ją  uspokoić,  ale  bez 

skutku.  W  końcu  padła  przede  mną  na  kolana,  prosząc  w  imię  wszystkich  świętych, 

bym nigdzie się nie wybierał, żebym zaczekał chociaż dwa dni. Sytuacja była po trosze 

komiczna,  a  ja  czułem  się  zażenowany.  Nie  mogłem  przecież  dopuścić,  żeby  coś 

przeszkodziło w wykonaniu mojej misji. Przybrałem poważną minę i oświadczyłem, że 

moja  sprawa  wymaga  natychmiastowego  załatwienia,  i  dlatego  muszę  do  zamku  udać 

się bezzwłocznie. Kobieta, widząc moją zdecydowaną postawę, wstała z podłogi, zdjęła 

ze  swojej  szyi  krzyżyk  i  zawiesiła  mi  go  na  piersi.  Nie  bardzo  wiedziałem  jak  się 

zachować,  ponieważ,  jako  członek  Kościoła  Anglikańskiego,  uważałem  wszystkie 

dewocjonalia za bałwochwalstwo - ale nie mogłem obrazić tak szczerze przejętej moim 

losem kobiety, działała w jak najlepszej wierze! Myślę, że zauważyła moje wątpliwości, 

gdyż powiedziała: „Na pamięć pańskiej matki” - i z tymi słowami wyszła. 

Notuję  to  zdarzenie  czekając  na  dyliżans,  który  oczywiście  się  spóźnia.  Krzyżyk 

wciąż  wisi  na  mojej  szyi.  Nie  wiem,  czy  tylko  z  powodu  wyrażonych  przez  starszą 

panią obaw, jakoś nielekki mi na duszy. Nadjeżdża dyliżans. 

 

background image

5 maja, w zamku 

Poranna, siwa mgiełka opadła, nad horyzontem pojawiło się słońce. Nie czuję się 

senny, a ponieważ mogę spać jak długo zechcę, będę pisał do chwili, dopóki nie zmorzy 

mnie  sen.  Muszę  zanotować  wiele  dziwnych  rzeczy.  Zacznę  od  mojego  wyjazdu  z 

Bystrzycy. 

Po obfitym śniadaniu, na które składała się specjalność tamtejszej kuchni, potrawa 

zwana  „zbójecką”,  a  przypominającą  londyńską  koninę  przyrządzoną  specjalnie  dla 

kotów,  wsiadłem  w  dyliżans.  Woźnica  jeszcze  przez  chwilę  rozmawiał  z  właścicielką 

zajazdu. Co chwila zerkali w moją stronę, wkoło nich zebrało się kilka osób i wszyscy 

bez  wyjątku  kierowali  ku  mnie  litościwe  spojrzenia.  A  zatem,  z  niewiadomych 

przyczyn,  dyskutowano  o  mnie.  Niektóre  słowa  często  się  powtarzały,  ale  nie 

rozumiałem  ich  znaczenia.  Sięgnąłem  po  zabrany  z  Londynu  słownik,  odnalazłem 

angielskie  odpowiedniki  i  dech  mi  zaparło.  Stwierdziłem  bowiem,  że  ludzie  ci  mielą 

językami  takie  paskudztwa,  jak  diabeł,  piekło,  strzyga,  wilkołak.  Te  dwa  ostatnie 

terminy  oznaczają  mniej  więcej  to  samo  -  upiora  czy  wampira.  (Muszę  o  to  wypytać 

hrabiego.). 

Kiedy  wreszcie  mieliśmy  ruszyć,  tłum  przed  zajazdem  był  już  dość  spory. 

Wówczas  nastąpiło  w  nim  dziwne  poruszenie,  wszyscy  się  żegnali  znakiem  krzyża  i 

wysuwali w moim kierunku dwa palce. Zwróciłem się do jednego z współpasażerów o 

wyjaśnienie  tego  symbolu,  lecz  nie  chciał  o  tym  rozmawiać.  Dopiero  kiedy 

powiedziałem,  iż  jestem  Anglikiem,  przełknął  ślinę  i  bąknął  półgębkiem,  że  ludzie 

wypowiadają  zaklęcie  przeciwko  złym  duchom.  Nie  była  to  dla  mnie  przyjemna 

informacja.  Przecież  udaję  się  do  obcego  kraju,  gdzie  mam  mieć  do  czynienia  z 

nieznanym mi bliżej człowiekiem - a wszyscy dookoła okazują mi wprost wzruszające 

współczucie z oznakami sympatii. Nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Jeszcze 

raz  zerknąłem  w  stronę  zebranych  przez  zajazdem  postaci.  Wszyscy  żarliwie  kreślili 

znak Krzyża i wypowiadali swoje zaklęcia. 

Zajazd zniknął za zakrętem, woźnica - którego szerokie płócienne spodnie, zwane 

tu  gaciami,  zasłaniały  cały  przód  kozła  -  teraz  strzelił  z  bata,  a  czterokonny  zaprzęg 

ruszył z kopyta, unosząc mnie ku przeznaczeniu. 

Droga  była  wyboista,  pędziliśmy  z  diablim  pośpiechem.  Widocznie  woźnica 

chciał  jak  najprędzej  dotrzeć  do  przełęczy  Borsza.  Po  prawej  i  po  lewej  ciągnęły  się 

urocze  pagórki,  za  które  powoli  chowało  się  popołudniowe  słońce.  Na  horyzoncie 

bieliły się malownicze, zaśnieżone szczyty. Tu i tam srebrzyły się górskie wodospady. 

background image

Od  czasu  do  czasu  mijaliśmy  grupki  Czechów  i  Słowaków.  Odziani  byli  w  barwne 

stroje  ludowe  i  prawie  wszyscy  -  co  stwierdziłem  z  prawdziwą  przykrością  -  byli 

garbaci. Wzdłuż drogi stało wiele krzyży, na widok każdego z nich pasażerowie żegnali 

się  z  powagą.  Przy  kapliczkach  Męki  Pańskiej  klęczeli  wieśniacy,  tak  pogrążeni  w 

ż

arliwych  modlitwach,  iż  nie  zwracali  na  nas  najmniejszej  uwagi.  Mijaliśmy  wozy 

drabiniaste  -  zwykłe  chłopskie  wozy  o  podługowatym  szkielecie.  Siedzieli  na  nich 

ludzie  w  barwnych  kożuchach.  Mężczyźni  mieli  zarzucone  na  plecy  długie  jak  lanca 

ciupagi.  Wieczór  był  chłodny.  W  gęstniejącej  szarości  mgła  opadała  na  dęby,  buki, 

sosny. Z jasną jeszcze zachodnią połacią nieba dziwnie kontrastowały ciemne chmury o 

poczwarnych  kształtach.  Doliny  zaczęły  tonąć  w  ciemnościach,  w  Karpaty  wkraczała 

noc. Droga stawała się miejscami tak stroma, że konie tylko z największym wysiłkiem 

posuwały się do przodu. Chciałem, zanim ściemni się na dobre, zejść z kocza, by ulżyć 

zziajanym  koniom  i  trochę  rozprostować  kości,  ale  woźnica  nie  chciał  o  tym  nawet 

słyszeć. 

-  Proszę  tego  nie  robić  -  zawołał  do  mnie  z  kozła.  -  Pełno  tu  wałęsających  się 

wściekłych  psów!  -  Następnie,  niby  żartem,  ponieważ  odwrócił  się  od  pasażerów, 

wymuszając na ich twarzach aprobujący uśmiech, dodał: - Zanim się pan dzisiaj położy, 

będzie miał przygód po dziurki w nosie! 

Zatrzymaliśmy się tylko raz, i to na krótko, by woźnica mógł zapalić latarnie. Po 

zapadnięciu  nocy  wśród  pasażerów  zapanował  niepokój.  Nieustannie  ponaglali 

woźnicę, który i tak wyciskał z koni siódme poty, strzelał z bata i pokrzykiwał wściekle. 

Hen przed nami błysnęło jakieś zielone światełko i prawie natychmiast zgasło. Niepokój 

pasażerów wzrastał z każdą chwilą. Dyliżans - w szalonym pędzie - kołysał się na boki 

niczym łódka miotana sztormem. Musiałem mocno trzymać się uchwytu, by nie wypaść 

na zewnątrz. Droga przez chwilę prowadziła równiną i wtedy wydawało się, że lecimy 

ponad nią. Nagle, z obu stron, wyrosły wysokie góry. Wjechaliśmy w przełęcz Borsza. 

Kilku  pasażerów  zaczęło  mi  wręczać  dziwaczne  prezenty.  Robili  to  z  taką  powagą,  że 

bez słowa przyjmowałem wszystko,  co i dawali. Tym bardziej, że obdarowywali mnie 

w dobrej wierze, z przyjaznym słowem i tym dwupalcowym symbolem, jakim żegnano 

mnie przed zajazdem w Bystrzycy. Wszyscy, razem z woźnicą, rozglądali się bojaźliwie 

naokoło,  jakby  w  tym  ciemnościach  można  było  cokolwiek  wypatrzyć.  Wpijali 

wytężony  wzrok  w  czarną  knieję,  a  kiedy  ich  zapytałem  o  źródło  tego  niesamowitego 

zatrwożenia, unikali odpowiedzi. 

background image

W  ponurych  nastrojach  wjechaliśmy  w  przełęcz.  Gdzieś  tutaj  powinien  na  mnie 

czekać  kocz  hrabiego  Draculi.  Od  teraz  i  ja  zacząłem  się  wpatrywać  w  ciemność, 

spodziewając  się  w  każdej  chwili  zobaczyć  światło  lamp  zapowiedzianego  powozu. 

Czas  mijał,  a  żadnego  kocza  jak  nie  było,  tak  nie  było.  Podróżni  odetchnęli  z  ulgą. 

Sprawiali  wrażenie,  jakby  cieszył  ich  taki  właśnie  stan  rzeczy  i  jakby  mój  zawód  był 

ź

ródłem  ich  radości.  Woźnica  spojrzał  na  zegarek,  odwrócił  się  do  moich 

współtowarzyszy i powiedział przytłumionym głosem: 

-  Jesteśmy  o  godzinę  za  wcześnie  -  po  czym  zwrócił  się  do  mnie  po  niemiecku: 

Nikt tu na pana nie czeka, nie ma żadnego powozu. Najlepiej pan zrobi, jeżeli pojedzie 

z nami do Bukowiny i wróci tu jutro, albo pojutrze. Lepiej pojutrze. 

Ledwie  skończył,  konie  niespodziewanie  zadrżały  i  zaczęły  się  płoszyć.  W  tej 

samej chwili usłyszeliśmy zbliżający się turkot kół. Pasażerów ogarnęła trwoga, zaczęli 

kreślić  znak  krzyża  i  -  w  tym  dziwnym  języku  -  odmawiać  modlitwy,  czy  może 

zaklęcia,  nie  wiem.  Nie  wiedzieć  jak  dopędził  nas  czterokonny  zaprzęg,  zrównał  się  z 

nami,  wyprzedził  i  ostro  zahamował.  Był  to  kocz.  Od  razu  odgadłem,  że  będę  miał 

ostatnią przesiadkę na mojej trasie z  Londynu. W świetle latarń zauważyłem, że konie 

w  tamtym  zaprzęgu  są  czarne  jak  węgiel.  Powoził  nimi  wysoki  mężczyzna  z  długą 

brodą,  którego  twarzy,  ukrytej  pod  szerokim  kapeluszem,  nie  można  było  dostrzec. 

Zauważyłem tylko błysk jego oczu, które - w bladym świetle kilku lamp - miały jakby 

czerwonawy odcień. Przybysz odwrócił się w stronę naszego woźnicy, wołając: 

- Dzisiaj przyjechałeś grubo przed czasem, przyjacielu! 

- Temu Anglikowi bardzo się śpieszy - odrzekł woźnica, wskazując mnie końcem 

bata. 

-  I  dlatego  chciałeś  go  odstawić  do  Bukowiny?  -  warknął  nieznajomy.  -  Mnie, 

bracie  nie  oszukasz!  Wiem  wszystko,  a  konie  mam  szybkie  -  roześmiał  się  i  latarnie 

oświetliły  jego  usta  o  grubych,  jasnoczerwonych  wargach,  zza  których  na  moment 

błysnęły ostre i białe jak kość słoniowa zęby. Jeden z moich współpasażerów wyszeptał 

fragment z „Leonory” Bürgera: 

- Tylko śmierć ściga się z wiatrem... 

Nieznajomy  to  chyba  usłyszał,  bowiem  podniósł  wzrok  na  recytującego 

mężczyznę  i  uśmiechnął  się  szyderczo.  Pasażer  odwrócił  głowę,  przeżegnał  się  i 

podniósł w górę dwa palce. 

- Podajcie mi bagaże tego pana - zawołał rozkazująco tajemniczy przybysz, na co 

wszyscy  moi  towarzysze  podróży  zareagowali  bardzo  żywo,  pomagając  mi  ochoczo 

background image

przełożyć walizy do drugiego powozu. Ponieważ kocz niemalże dotykał  boku naszego 

dyliżansu,  mógłbym  bez  trudu  przejść  z  jednego  powozu  do  drugiego  nie  dotykając 

ziemi, lecz nieznajomy wychylił się z kozła, złapał mnie w pół, uniósł w górę jak piórko 

i  miękko  posadził  w  swoim  koczu.  Potem  potrząsnął  lejcami,  konie  zawróciły  i 

skierowały  się  w  ciemną  przełęcz.  Obejrzałem  się  za  siebie:  pasażerowie,  jeszcze 

widoczni  w  blasku  latarń,  wciąż  żegnali  się  trwożliwie.  Woźnica  strzelił  z  bata  i 

dyliżans wyruszył w dalszą drogę do Bukowiny. 

Poczułem  się  nagle  bardzo  senny.  Drżałem  na  całym  ciele,  nie  mogłem  się 

uspokoić,  słowem  bałem  się.  Nieznajomy  zarzucił  mi  na  plecy  płaszcz,  na  kolana 

położył ciepły pled i czysto po niemiecku powiedział: 

-  Noc  jest  chłodna,  mein  Herr,  a  hrabia  polecił,  żebym  pana  przywiózł  nie  tylko 

całego,  ale  i  zdrowego.  Gdyby  miał  pan  ochotę,  to  pod  siedzeniem  jest  flaszka 

ś

liwowicy. 

Zrobiło mi się niedobrze. Gdybym miał jakąkolwiek inną możliwość, chętnie bym 

zrezygnował  z  tej  nocnej  przejażdżki.  Kocz  przez  chwilę  jechał  na  wprost,  potem 

nawrócił i znów popędził przed siebie. Zdawało mi się, że już drugi raz przemierzamy 

ten sam odcinek drogi. Kiedy minęliśmy powtórnie zapamiętany przeze mnie uprzednio 

charakterystyczny  punkt,  byłem  tego  pewien.  Miałem  ochotę  zapytać,  co  znaczy  ten 

manewr,  lecz  bałem  się  otworzyć  usta.  Zakładałem  zresztą,  że  ów  nieznajomy  i  tak 

moje uwagi puści mimo uszu. Przy świetle zapałki spojrzałem na zegarek: za parę minut 

północ.  Przeszył  mnie  dreszcz.  Ostatnie  wydarzenia  nie  pozwoliły  mi  ani  na  chwilę 

zapomnieć o przesądach, związanych z tą nocną godziną. 

Gdzieś  w  oddali,  pewnie  w  jakiejś  chłopskiej  zagrodzie,  zaszczekał  pies. 

Zaszczekał raz jeszcze i przeraźliwie zawył, jakby się bał. Na to odezwały się inne psy i 

po  chwili  wściekłe  ujadanie  i  jego  tysiąckrotne  echo  wypełniło  całą  przełęcz.  Konie 

zarżały,  szarpnęły  i  stanęły  dęba,  ale  nieznajomy  szybko  je  uspokoił.  Zaczęły  biec 

równo,  chociaż  nieustannie  strzygły  uszami  i  nerwowo  prychały.  Potem  gdzieś  w 

okolicy zawyły wilki, co w jednakowym stopniu wystraszyło i konie, i mnie - chciałem 

wyskoczyć  z  kocza  i  pobiec  w  nieznane.  Całkiem  oszalałem  konie  rżały  ze  strachu  i 

każdy  z  nich  szarpał  w  inną  stronę.  Nieznajomy  z  najwyższym  trudem  zatrzymał 

powóz, zszedł z kozła, poklepywał konie po szyjach i coś do nich mówił. Uspokoiły się 

na tyle, że mogliśmy jechać dalej, niemniej bez przerwy drżały jak w febrze. Pędziliśmy 

teraz  jak  z  wiatrem  w  zawody  i  niedługo  osiągnęliśmy  przeciwną  stronę  przełęczy, 

gdzie konie ostro skręciły w prawo, w boczną, o wiele węższą, leśną ścieżkę. Pochylone 

background image

nad dróżką drzewa łączyły się koronami, tworząc jakby długi, ciemny tunel. Z obu stron 

jeżyły  się  strome  skały,  a  za  nimi  wyrastały  wysokie  szczyty.  Ochłodziło  się  jeszcze 

bardziej.  Wysoko  nad  konarami  zahuczał  ostry  wiatr  i  zaczął  padać  śnieg.  Dochodziło 

nas jeszcze słabnące ujadanie psów, za to wzmocniło się wycie wilków;  wydawało mi 

się,  że  te  bestie  otaczają  nas  z  wszystkich  stron.  Konie  -  a  mnie  także  -  znów  ogarnął 

paniczny strach. Tajemniczy stangret zdawał się być niewzruszony. Rozglądał się tylko 

na prawo i lewo, jakby czegoś szukał. 

Nagle  z  lewej  strony  błysnął  płomyczek.  Stangret  dostrzegł  go  także.  Ostro 

zatrzymał  zaprzęg,  zeskoczył  z  kozła  i  wtopił  się  w  mrok.  Czułem  się  bezsilny,  wycie 

wilków  było  coraz  bliższe.  Zanim  zdążyłem  ocenić  swoje  tragiczne  położenie,  z 

ciemności wynurzył się mój towarzysz, wskoczył na kozioł i kontynuowaliśmy podróż. 

Zatrzymywaliśmy się kilkakrotnie, tam, gdzie tylko zabłysło światełko. Raz płomyczek 

błysnął  tuż  przy  drodze,  wówczas  pomimo  ciemności,  mogłem  śledzić  poczynania 

mojego  przewodnika.  Pobiegł  tam,  gdzie  pojawił  się  ów  płomyczek  i  ułożył  w  tym 

miejscu  z  kamieni  coś  na  kształt  piramidki.  Na  nic  się  to  zdało,  blady  płomyk  hasał 

nadal,  co  mnie  wielce  zdziwiło.  Pędziliśmy  dalej,  wycie  wilków  dochodziło  już  z 

wszystkich  stron.  Wydawało  mi  się,  iż  kręcimy  się  w  kółko.  Kolejne  światełko,  i 

kolejny postój. Tym razem nieznajomy zapuścił się o wiele dalej. Konie znów zaczęły 

rżeć  i  parskać,  a  nawet  wierzgać  kopytami.  Nie  rozumiałem,  co  je  tak  zaniepokoiło, 

gdyż  od  jakiegoś  już  czasu  nie  słychać  było  wilków.  Nagle,  zza  czarnych  chmur, 

wyszedł księżyc, zalewając okolicę bladą poświatą. To, co ujrzałem, ścięło mi krew w 

ż

yłach.  Kocz  otoczony  był  przez  sforę  wilków.  Szczerzyły  zęby,  wywalały  czerwone 

jęzory,  a  na  wygiętych  grzbietach  jeżyła  się  gęsta  sierść.  Na  widok  tego  milczącego 

stada omalże nie postradałem zmysłów. 

Jak  na  komendę  bestie  zaczęły  wyć  do  księżyca.  Oddając  się  wiecznemu 

rytuałowi,  nie  zwracały  uwagi  ani  na  mnie,  ani  na  szalejące  konie.  Wilków  było  tak 

dużo, że otaczały kocz gęstym kołem. O ucieczce nie było zatem mowy, żaden desperat 

nie przedostałby się przez ich oblężenie. 

Krzycząc, wzywałem nieznanego. Potem waliłem pięścią w bok kocza, myśląc, że 

tym wilki odstraszę i umożliwię woźnicy powrót do bryki. Wtem usłyszałem jego głos. 

Zobaczyłem  go  stojącego  na  drodze  i  machającego  długą  ręką.  Coś  wołał,  jakby 

wydawał  rozkazy.  To  niewiarygodne,  ale  wilki  od  razu  się  uspokoiły!  W  tej  samej 

chwili księżyc znów zasłoniły chmury i zapanowała okropna ciemność. A gdy znów się 

wynurzył,  stangret  wdrapywał  się  na  kozioł,  a  po  wilkach  ani  śladu!  Wszystko  to 

background image

zrobiło na mnie tak niesamowite wrażenie, że bałem się odezwać, bałem się poruszyć. 

Strach  unieruchomił  mnie  jak  kaftan  bezpieczeństwa  i  zamurował  mi  usta.  Księżyc 

znów zniknął na chmurami, a droga zdawała się nie mieć końca. Ścieżka wiła się coraz 

to wyżej i wyżej. W końcu konie stanęły na drodze. Stwierdziłem, że znaleźliśmy się na 

dziedzińcu dużego, częściowo zburzonego zamku. Wszystkie okna były ciemne, nigdzie 

nie  zauważyłem  ani  jednego  promyka  światła.  Na  wpół  rozwalone  mury  obronne 

ciemniały  wysoko  na  tle  jaśniejszego  skrawka  nieba,  na  kształt  grzebienia  z 

powyłamywanymi zębami. 

 

 

background image

Rozdział 2 

 

Notatnik Jonathana Harkera (ciąg dalszy) 

5 maja 

Musiałem  się  zdrzemnąć,  bowiem  wcale  nie  zauważyłem  kiedy  wjechaliśmy  do 

zamku. W mroku podwórze wydawało mi się być o wiele większe, niż w rzeczywistości 

było. Za dnia jeszcze go nie widziałem. 

Kocz  zatrzymał  się,  nieznajomy  zeskoczył  z  kozła  i  pomógł  mi  wysiąść.  Raz 

jeszcze doznałem jego niezwykłej siły. Palce woźnicy miały uchwyt stalowego imadła, 

aż  dziw,  że  nie  zmiażdżył  mi  ramion.  Następnie  wyładował  moje  bagaże  i  ustawił  je 

przed  masywną,  obitą  różnym  żelastwem  i  obsadzoną  w  kamiennym  obramowaniu 

bramą. Pomimo panującego mroku zauważyłem wyciosane w kamieniu jakieś symbole, 

nadgryzione  zębem  czasu  i  erozją,  wywołaną  zapewnie  surowym  klimatem. 

Nieznajomy  wrócił  na  miejsce  woźnicy,  szarpnął  lejcami,  konie  ruszyły  i  bryka 

zniknęła w jakimś ciemnym otworze. 

Stałem  przed  bramą  jak  przykuty,  nie  wiedząc  co  robić.  Nie  widziałem  żadnego 

dzwonka,  ani  kołatki;  nawet  gdybym  zawołał,  mój  głos  nie  byłby  w  stanie  przeniknąć 

przez ponure mury i ciemne otwory okienne. Wydawało mi się, że stoję już wieki całe i 

znów  opadły  mnie  wątpliwości  i  strach.  Gdzież  to  się  znalazłem?  Do  jakich  ludzi 

przybyłem?  Jakaż  przygoda  stała  się  moim  udziałem?  Czyżby  i  to  miało  należeć  do 

zwykłych  obowiązków  adwokata,  który  otrzymał  zlecenie  pośredniczenia  w  kupnie 

pewnej  londyńskiej  nieruchomości  na  rzecz  nieznajomego  obcokrajowca?  Adwokat! 

Mina nie byłaby zachwycona. Adwokat! No właśnie... Tuż przed wyjazdem z Londynu 

otrzymałem wiadomość, że mój egzamin końcowy oceniany został pozytywnie, a zatem 

zostałem pełnoprawnym adwokatem! 

Przecierałem oczy i szczypałem się w policzek, by ostatecznie stwierdzić, czy nie 

ś

nię. Wszystko to wydawało mi się być senną  marą i wciąż miałem nadzieję, że nagle 

obudzę  się  w  swoim  pokoju,  do  którego  przez  okno  wpadają  pierwsze  promienie 

porannego  słońca.  Ale  ani  moje  ciało,  ani  oczy  nie  kłamały.  Naprawdę  nie  śniłem  i 

naprawdę znajdowałem się w Karpatach. Nie pozostało mi nic innego oprócz uzbrojenia 

się w cierpliwość i czekania, co ranek przyniesie. 

background image

Nagle moje myśli zostały przerwane... Zza bramy dały się słyszeć ciężkie kroki, w 

szparze  zabłysło  światełko,  zabrzęczały  łańcuchy,  zazgrzytały  ciężkie  zasuwy.  W  od 

dawna nie używanym zamku zaskrzypiał klucz i brama się uchyliła. 

Za  progiem  stał  wysoki  starzec  z  długą  siwą  brodą,  od  stóp  do  głów  odziany  na 

czarno.  W  ręku  trzymał  staroświecką  latarnię  bez  żadnych  osłonek,  tak  że  drgający  w 

przeciągu  otwarty  płomyk  rzucał  na  ściany  kamiennego  korytarza  dziwaczne  cienie. 

Starzec eleganckim ruchem ręki zaprosił mnie do środka, po czym poprawną, lecz nieco 

dziwnie akcentowaną angielszczyzną rzekł: 

- Witam pana w moim domu! Proszę dalej! 

Nie  wyszedł  do  mnie.  Stał  w  półmroku  jak  posąg  jakby  w  swoim  powitalnym 

geście nagle skamieniał. Ledwie przekroczyłem próg, podał mi rękę. Była trupio zimna, 

lodowata. Uścisk miał tak silny, że aż przeszył mnie ból. Powtórzył raz jeszcze: 

-  Witam  pana  w  moim  domu!  Proszę  dalej!  I  proszę  przynieść  mi  okruch 

szczęścia, które z panem tu wkracza. 

Jego stalowe palce przypominały mi woźnicę, którego twarzy ani razu dobrze nie 

widziałem. 

Przez chwilę uległem wrażeniu, że mam do czynienia z tym samym człowiekiem. 

Zapytałem grzecznie: 

- Czy pan hrabia Dracula? 

Skinął głową na znak, że tak jest. 

- Hrabia Dracula. I serdecznie witam w moim domu, panie Harker. Proszę wejść, 

noc mamy chłodną, a pan pewnie głodny i zmęczony. 

Odstawił latarnię na kamienną półkę, wyszedł przed bramę i zanim zdążyłem mu 

w  tym  przeszkodzić,  wniósł  moje  bagaże  do  środka.  Na  moje  protesty  odpowiedział 

dobrodusznie: 

- O, nie mój panie. Pan raczy być moim gościem. Jest późno i nie mam pod ręką 

służby. A zatem proszę przyjąć moją osobistą pomoc. 

Podniósł moje walizy jak gdyby nic nie ważyły. Polecił jak gdyby nic nie ważyły. 

Polecił mi iść za sobą wzdłuż długiego, kamiennego korytarza. Na jego końcu otworzył 

ciężkie  drzwi.  Ujrzałem  jasną  komnatę  z  rozpalonym  kominkiem  i  nakrytym  stołem. 

Widok  ten  prawdziwie  mnie  ucieszył.  Hrabia  odstawił  bagaże,  przeszedł  przez  całą 

komnatę  i  otworzył  drugie  drzwi,  prowadzące  do  sąsiedniego,  ośmiokątnego  pokoiku, 

chyba pozbawionego okien, oświetlonego tylko jedną latarnią. Dał mi znak ręką, żebym 

background image

podszedł.  Z  przyjemnością  stwierdziłem,  że  to  sypialnia,  dobrze  ogrzana  własnym 

kominkiem. 

Hrabia przeprosił mnie na chwilę, ale zanim zamknął za sobą drzwi, odwrócił się 

w moim kierunku mówiąc: 

- Proszę się rozgościć. Po tak długiej podróży musi się pan odświeżyć i odpocząć. 

Mam nadzieję, że znajdzie tu pan wszystko, co mu potrzeba. Wieczerza czeka obok w 

komnacie. 

Ś

wiatło,  ciepło  i  wyszukane  maniery  hrabiego  rozwiały  uprzednie  moje 

wątpliwości  i  towarzyszący  mi  nieustannie  strach.  Kiedy  już  otrząsnąłem  się  z 

pierwszych,  mocno  mieszanych  uczuć,  uświadomiłem  sobie  jak  bardzo  jestem  głodny. 

Pośpiesznie dokończyłem toaletę i wkroczyłem do przyległej do mej sypialni komnaty. 

Kolacja  już  stała  na  stole.  Mój  gospodarz,  opierając  się  plecami  o  surową 

obudowę okazałego kominka, jakby od niechcenia wskazał ręką w kierunku nakrytego 

stołu: 

- Pan łaskawie zajmie miejsce i naje się do syta.  Proszę wybaczyć, nie zasiądę z 

panem razem, jestem bowiem po sutym obiedzie i z zasady nie wieczerzam. 

Podałem  mu  opieczętowany  list,  który  mu  przywiozłem  od  pana  Hawkinsa. 

Złamał  pieczęcie  i  czytał  z  powagą.  Kiedy  skończył,  uśmiechnął  się  do  mnie 

zachęcająco, bym i ja zapoznał się z treścią tego pisma. Jeden akapit połechtał mnie w 

sposób szczególny: 

 „Niestety, ale ostatnie ataki mojego chronicznego artretyzmu uniemożliwiają mi 

podróżowanie, lecz na szczęście mam pod ręką bardzo zdolnego zastępcę, którego 

wysyłam  w  moim  imieniu.  To  człowiek  ze  wszech  miar  godny  zaufania.  Tego 

młodziana  rozpiera  energia,  posiada  ogromny  talent,  doskonałe  maniery  i 

umiejętność dotrzymywania danego słowa. Jest przy tym dyskretny i kiedy trzeba 

potrafi  milczeć  jak  grób  -  sam  go  wykształciłem.  Na  pewno  wykona  wszystkie 

pana polecenia”. 

Hrabia podszedł do stołu i zdjął pokrywę z dużego srebrnego półmiska. Pieczone 

kurczęta! Wbrew temu co zostało napisane w liście o moich manierach, rzuciłem się na 

jadło  z  zapałem  wygłodniałego  wilka.  Po  kurczętach  kosztowałem  wybornego  sera, 

pysznej  sałatki,  zapijając  wszystko  wspaniałym,  starym  tokajem.  Podczas  gdy  z 

przyjemnością  popełniałem  grzech  obżarstwa,  hrabia  wypytywał  mnie  o  szczegóły 

podróży,  a  ja  -  kawałek  po  kawałku  -  odpowiadałem  mu  wszystkie  swoje  przygody  i 

spostrzeżenia. 

background image

Kiedy zaspokoiłem głód, hrabia zaprosił mnie bliżej kominka. 

Usiedliśmy w staroświeckich, lecz bardzo wygodnych fotelach. Zaproponował mi 

cygaro, usprawiedliwiając się jednocześnie, że on sam nie pali. Wreszcie miałem okazję 

przyjrzeć  mu  się  bliżej.  Stwierdziłem,  że  hrabia  ma  bardzo  ciekawą  fizjonomię.  Jego 

twarz  jest  pociągła,  noc  cienki  z  wysoko  wzniesioną  nasadą  i  wydatnymi  nozdrzami, 

czoło  znaczne,  a  włosy  -  poza  skroniami  -  raczej  gęste.  Podobnie  gęste  miał  i  brwi, 

niemalże łączące się nad nosem. Usta - o ile były widoczne spod bujnych wąsów - miał 

przeważnie  zaciśnięte,  jak  u  osobników  bezwzględnych;  jaśniały  w  nich  białe, 

anormalnie  ostre  zęby,  ba,  niektóre  z  nich  nawet  wystawały  zza  warg,  warg 

nienaturalnie  czerwonych.  Uszy  zaś  blade,  spiczaste.  Brodę  miał  szeroką  i  mocną, 

policzki raczej chude. Najbardziej rzucała się w oczy jego niezwykła bladość. Do tego 

momentu widziałem dłonie hrabiego tylko z wierzchu - tak jak trzymał je na kolanach. 

W świetle kominka wydawały się białe i delikatne, ale kiedy  przyjrzałem im się nieco 

bliżej, zauważyłem, że w rzeczywistości są one szorstkie, szerokie, o chudych palcach. 

A co najdziwniejsze - wnętrza obu dłoni miał porośnięte włosami. Wrażenie wywierały 

także  jego  długie  i  ostre  paznokcie.  Kiedy  pochylał  się  ku  mnie  i  dotykał  mnie  ręką 

odczuwałem  odrazę,  połączoną  z  nieprzyjemnym  mrowieniem.  W  dodatku  ten  jego 

niezdrowy,  cuchnący  chuch,  przyprawiał  mnie  o  mdłości,  czego  nie  potrafiłem  przed 

nim ukryć, chociaż bardzo się starałem. Hrabia w trakcie rozmowy musiał to zauważyć, 

ponieważ w pewnej chwili uśmiechnął się gorzko i wycofał się na swój fotel po drugiej 

stronie  kominka.  Przez  jakiś  czas  w  milczeniu  patrzyliśmy  na  płomienie.  Kiedy 

zerknąłem  w  kierunku  okna  zobaczyłem,  że  już  świta.  Otaczała  nas  cisza,  na  dworze 

panował błogi spokój. Nagle, gdzieś w dolinie, odezwały się wilki. W oczach hrabiego 

pojawił się błysk. 

- Słyszy pan? To dzieci nocy. Co za cudowna muzyka! 

Zauważył moją niewyraźną minę, bo dodał: 

- No tak. Wy, ludzie z miasta, nigdy nie zgłębicie duszy myśliwego. 

Znów zapadła cisza. Hrabia uniósł się z fotela i rzekł: 

-  No,  pan  pewnie  zmęczony.  Łóżko  przygotowane,  może  się  pan  położyć,  kiedy 

tylko zechce. Ja pojawię się dopiero po południu. Życzę przyjemnych snów! - rzucił na 

pożegnanie i uprzejmie otworzył przede mną drzwi do ośmiokątnej sypialni... 

Co  krok  to  niespodzianka,  wątpliwości,  obawy.  Przychodzą  mi  do  głowy 

przedziwne myśli, których nie ważę się nawet wypowiedzieć. 

 

background image

7 maja 

To  drugi  już  ranek.  Przez  ostatnie  dwadzieścia  cztery  godziny  tylko 

odpoczywałem.  Spałem  długo,  bardzo  długo,  aż  obudziłem  się  w  sposób  naturalny, 

rześki i wspaniale wypoczęty. Wykonawszy poranną toaletę ubrałem się i zajrzałem do 

sąsiedniej  komnaty,  w  której  jadłem  kolację.  Z  przyjemnością  stwierdziłem,  że 

ś

niadanie już na mnie czeka. Dzbanek z kawą stał na kominku, żeby nie wystygła zanim 

wstanę. Na stole leżał bilecik z następującym tekstem: 

 „Musiałem wyjść. Proszę na mnie nie czekać. D”. 

Usiadłem do śniadania, a kiedy zaspokoiłem głód chciałem zadzwonić na służbę, 

lecz  nigdzie  nie  znalazłem  dzwonka.  Pomyślałem,  że  w  zamku  istnieją  jednak  pewne 

mankamenty,  które  -  w  porównaniu  z  ogromnym  bogactwem  naokoło  -  sprawiają 

wrażenie  niefortunnego  błędu  w  sztuce.  Sztućce,  wykonane  ze  szczerego  złota,  muszą 

przedstawiać  ogromną  wartość.  Zasłony,  tapicerka  mebli  i  baldachim  nad  moim 

łóżkiem  -  to  najdroższe  i  najpiękniejsze  tkaniny,  których  ceny  nawet  sobie  nie 

wyobrażam;  chociaż  liczą  sobie  kilka  stuleci,  wyglądają  na  nowe.  Coś  podobnego 

widziałem  kiedyś  w  Hampton  Court,  ale  tam  wszystko  było  zużyte,  obszarpane, 

przeżarte przez nieprzeliczone generacje moli. Ani w komnacie, ani w sypialni nie było 

lustra.  Nie  było  go  nawet  w  wyposażeniu  stolika  toaletowego,  więc  chcąc  się  golić, 

musiałem wygrzebać z walizy małe, podręczne lusterko. Jak dotąd, nie dostrzegłem ani 

jednego  lokaja,  czy  innego  służącego,  a  dookoła  zamku  -  oprócz  okresowego  wycia 

wilków  -  panowała  nieustanna,  cmentarna  cisza.  Wstałem  od  stołu  i  postanowiłem 

rozejrzeć  się  za  czymś  do  czytania,  ponieważ  nie  chciałem  zwiedzać  posiadłości  bez 

uprzedniej  na  to  zgody  mojego  gospodarza.  Sądziłem,  że  biblioteka  powinna  się 

znajdować  gdzieś  w  rejonie  głównego  korytarza,  to  znaczy  niedaleko  mojej  kwatery. 

Wyszedłem  więc  z  komnaty,  badawczym  wzrokiem  omiotłem  cały  korytarz  i 

przystąpiłem do sprawdzenia, co znajduje się za poszczególnymi drzwiami. Niczego się 

nie dowiedziałem, bo wszystkie były zamknięte na głucho. Wszystkie, z wyjątkiem tych 

ostatnich, w samym końcu niezbyt jasnego korytarza. Te były lekko uchylone, jakby w 

zapraszającym  geście.  Kiedy  je  otworzyłem  szerzej  ujrzałem  wspaniałe  regały  pełne 

woluminów. Trafiłem do zamkowej biblioteki. W życiu nie widziałem tak wspaniałych 

zbiorów!  Istny  raj  dla  każdego  bibliofila.  Mnie  najbardziej  ucieszyła  duża  kolekcja 

angielskich  książek.  Pośrodku  sali  stał  duży  stół,  zawalony  różnymi  angielskimi 

czasopismami  i  gazetami,  wszystkie  niestety  starszej  daty.  Leżało  tu  także  kilkanaście 

książek dotyczących różnych dziedzin - historii, geografii, polityki, ekonomii, geologii, 

background image

prawa  -  wszystkie  odnosiły  się  do  Anglii,  życia  tego  kraju,  jego  obyczajów  i  tradycji. 

Dostrzegłem  tu  także  materiały  informacyjne,  jak:  książkę  adresową,  wykaz 

szlachciców,  protokoły  z  posiedzeń  parlamentu,  Almanach  Whitakera,  katalogi 

wojskowe i morskie, ba, nawet bliski mojemu sercu Kodeks Praw. 

Zanim na dobre zanurzyłem się w lekturze do sali bezszelestnie wkroczył hrabia 

Dracula.  Pozdrowił  mnie  serdecznie,  po  czym  wyraził  nadzieję,  że  wyspałem  się 

dobrze. 

- To dobrze, że pan tu trafił. Na pewno wiele z tych książek pana zainteresuje. Te 

oto  -  wskazał  na  kilka  woluminów  -  to  moi  długoletni  przyjaciele.  Od  czasu,  kiedy 

zdecydowałem się przenieść do Londynu, sprawiają mi wiele przyjemności. To właśnie 

za ich pośrednictwem zapoznaję się z waszym wielkim krajem, a poznać Anglię znaczy 

pokochać ją. Marzę z spacerze po ruchliwych ulicach Londynu, bardzo pragnę znaleźć 

się w tym wirze ludzkiej codzienności, chcę uczestniczyć w życiu tego miasta, w jego 

wzlotach,  upadkach,  przemianach  i  w  tym  wszystkim,  co  sprawia,  że  jest  ono  takie, 

jakie  jest.  lecz  uwaga!  Wasz  język  znam  li  tylko  z  tych  oto  książek.  Pan,  przyjacielu, 

musi mnie nauczyć biegłego władania waszym językiem. 

- Ależ pana angielski jest doskonały - odrzekłem. 

- Dziękuję za miły komplement, przyjacielu, ale obawiam się, że jestem dopiero w 

połowie drogi. Znam gramatykę i wiele słówek, lecz nie umiem się posługiwać żywym 

językiem. 

- Słowo honoru - oponowałem - że mówi pan bezbłędnie. 

- Ależ nie - sprzeciwiał się hrabia uparcie. - Gdybym w ten sposób, jak obecnie, 

odezwał  się  w  Londynie,  to  każde  dziecko  pozna  od  razu,  żem  obcokrajowiec.  A  to 

mnie nie zadawala. Tutaj jestem szlachcicem, bojarem; lud mnie tu zna i wie, żem ich 

pan,  ale  u  was  obcokrajowiec  nic  nie  znaczy.  Nie  znają  go,  a  więc  i  nie  szanują. 

Zadowolony będę wtedy, kiedy będę mówił jak wszyscy; żeby mnie nikt nie zaczepiał, 

ż

ebym  -  kiedy  tylko  otworzę  usta  -  nie  dostrzegł  uśmieszków  i  wytykania 

cudzoziemskiego  pochodzenia.  Pan  przybył  do  mnie  nie  tylko  jako  przedstawiciel 

mojego przyjaciela Petera Hawkinsa z Exeteru, nie tylko w charakterze adwokata, który 

ma  udzielić  wyczerpujących  informacji  dotyczących  mojej  nowej  posiadłości  w 

Londynie. Jestem przekonany, że zechce pan przez jakiś czas tu wypocząć, a ja podczas 

naszych  rozmów  spróbuję  sobie  przyswoić  również  poprawny  akcent  angielski.  Będę 

wdzięczny za zwracanie  mi uwagi na każdy błąd  lingwistyczny. Przykro  mi z powodu 

background image

mojej  dzisiejszej  dłuższej  nieobecności,  ale  wierzę,  że  stać  pana  na  wybaczenie 

człowiekowi mającemu tak wiele nie cierpiących zwłoki obowiązków. 

Zapewniłem  go,  że  może  na  mnie  liczyć  i  poprosiłem  o  zgodę  na  korzystanie  z 

jego biblioteki. 

- Ależ to oczywiste - odrzekł i dodał: - Wolno się panu poruszać po całym zamku, 

z  wyjątkiem  tych  pomieszczeń,  które  są  zamknięte.  Mam  ku  temu  ważne  powody  i 

sądzę,  że  gdyby  pan  rozpatrywał  całą  rzecz  z  mojego  punktu  widzenia,  przyznałby  mi 

pan rację. 

Odpowiedziałem,  że  w  pełni  rozumiem  jego  polecenie,  które  zapewne  wynika  z 

troski o moje bezpieczeństwo. Hrabia chrząknął i kontynuował: 

-  Jesteśmy  w  Transylwanii,  a  Transylwania  to  nie  Anglia.  Panują  tu  inne 

zwyczaje,  zasady.  Rozumiem,  że  wiele  rzeczy  może  tu  pana  zaskoczyć,  a  nawet 

wprowadzić  w  zdumienie.  Dotychczasowe  doświadczenia  zapewne  wystarczająco 

przekonały pana, że można tu napotkać wiele dziennych zjawisk i sytuacji. 

Tak gawędziliśmy. Kiedy już stało się dla mnie oczywiste, że hrabia rozmawia ze 

mną  z  samej  tylko  potrzeby  konwersacji,  zacząłem  go  wypytywać  o  wszystko,  czego 

dotychczas  byłem  świadkiem.  Wtedy  zmieniał  temat,  bądź  umiejętnie  kierował 

rozmowę  na  inne  tory,  niekiedy  udawał,  że  nie  rozumie,  czasem  odpowiadał  mniej 

więcej  szczerze  na  zadane  pytania.  Wreszcie  odważyłem  się  skierować  rozmowę  na 

dziwne  zjawiska,  jakie  towarzyszyły  mojej  nocnej  podróży  do  zamku.  Zapytałem  na 

przykład  o  te  blade  ogniki,  które  tak  bardzo  zainteresowały  mojego  przewodnika. 

Hrabia  wyjaśnił,  że  według  pradawnych  podań  raz  w  roku,  nocą,  kiedy  złe  moce 

obejmują  nie  ograniczoną  władzę,  blade  płomyki  ukazują  się  wszędzie  tam,  gdzie 

zakopano  jakiś  skarb.  W  okolicach,  przez  które  przejeżdżaliście  owej  nocy  -  wyjaśnił 

ochoczo  -  ukryto  wiele  skarbów.  Kraina  ta  była  świadkiem  stuletnich  walk  między 

Wołochami,  Sasami  i  Turkami.  Trudno  było  by  panu  znaleźć  tu  skrawek  ziemi,  który 

nie byłby przesiąknięty ludzką krwią - wszystko jedno, czy miejscowych patriotów, czy 

też  najeźdźców.  Kiedy  wtargnęli  tu  Austriacy  i  Węgrzy,  miejscowa  ludność  - 

mężczyźni, kobiety, starcy i dzieci - czatowała na nich w skałach nad przełęczami, aby 

spuszczać na najeźdźców lawiny kamieni. Wróg - w przypadku zwycięstwa - niewiele 

miał  korzyści,  bowiem  wszystko,  co  przedstawiało  jakąkolwiek  wartość,  zostało 

pieczołowicie  ukryte  -  zakopane.  Płomyki  zdradzają  te  miejsca.  Wystarczy  mieć  oczy 

otwarte - podkreślił - i wyszczerzył wystające zębiska, po czym dodał z przekonaniem. 

background image

- Okoliczni chłopi, to w zasadzie tchórze i durnie. Ogniki ukazują się tylko raz w 

roku.  I  tej  właśnie  nocy  nikt  nie  wystawia  nosa  z  chałupy.  Nawet  gdyby  ten  czy  ów 

zobaczył  blady  płomyk  i  tak  by  nie  wiedział,  co  należy  robić.  Zaś  nazajutrz  nikt  w  to 

samo  miejsce  nie  trafi.  Idę  o  zakład,  że  pan  nie  potrafi  odnaleźć  miejsc,  gdzie  widział 

pan hasające płomyki. 

-  To  prawda,  panie  hrabio  -  przyznałem  szczerze.  -  Pojęcia  nie  mam,  gdzie 

powinienem ich szukać. 

-  A  widzi  pan  -  pokiwał  głową  hrabia,  po  czym  zmienił  temat:  -  Może  mi  pan 

opowiedzieć coś o Londynie i o zakupionym domu? 

-  Ależ  oczywiście,  panie  hrabio  -  odpowiedziałem  ochoczo.  -  Przyniosę  tylko  z 

mojego pokoju odpowiednie dokumenty. 

Podczas,  gdy  kompletowałem  w  mojej  sypialni  akta,  z  sąsiedniej  komnaty 

dochodził brzęk porcelany i srebra. Gdy wróciłem stół w komnacie był już uprzątnięty, 

a nad nim paliła się naftowa lampa. Biblioteka została także dobrze oświetlona; hrabia 

leżał  na  kanapie  i  studiował  podręcznik  angielskiego  Bredshawa.  Po  moim  wejściu 

wstał  i  sprzątnął  se  stołu  wszystkie  książki,  czasopisma  i  gazety.  Pochyliliśmy  się  nad 

planami,  szkicami,  umowami  i  kolumnami  cyfr.  Hrabiego  interesowały  najdrobniejsze 

szczegóły,  więc  zadawał  mi  mnóstwo  pytań.  Widocznie  już  wcześniej  przestudiował 

wiele spraw, wiedział bowiem o swoim nowym nabytku i jego okolicy więcej niż ja. Na 

wyrazy mojego uznania odpowiedział rzeczowo: 

-  Bo  tak  właśnie  trzeba.  Kiedy  już  znajdę  się  w  Londynie  nie  będzie  komu 

prowadzić mnie za rękę. Mój przyjaciel Harker,  przepraszam, Jonathan Harker, będzie 

już  w  Exeterze,  odległym  o  ładne  kilka  mil  i  najprawdopodobniej  mojemu  kolejnemu 

przyjacielowi, Peterowi Hawkinsowi, zleci zupełnie inne dokumenty prawne. Takie już 

ż

ycie! 

Omówiliśmy kolejno  wszystkie problemy, wynikające z kupna domu w Purfleet. 

Kiedy  hrabia  wreszcie  podpisał  umowę  kupna  i  dołączył  do  niej  swój  osobisty  list  do 

pana  Hawkinsa,  zapytał  mnie,  w  jaki  sposób  udało  mi  się  znaleźć  dla  niego  tak 

odpowiedni  dom.  Odczytałem  mu  zatem  swoje  notatki,  sporządzone  jeszcze  w 

Londynie, i które tutaj załączam: 

 „W Purfleet, przy jednej z bocznych uliczek, zauważyłem na ogrodzeniu pewnego 

domu tabliczkę, że obiekt jest na sprzedaż. Dom otaczał starodawny wysoki mur, 

od dawna nie naprawiany. Okucia ciężkiej, dębowej bramy zżarte były przez rdzę. 

Posiadłość ta nazywa się Corfax, co jest niewątpliwie przekręconą wersją dawnej 

background image

nazwy  Quatre  Face.  Dom  ma  bowiem  cztery  alkierze,  zwrócone  dokładnie  w 

cztery geograficzne strony świata. Posiadłość zajmuje teren o powierzchni ośmiu 

hektarów.  W  ogrodzie  rośnie  wiele  drzew,  które  miejscami  sprawiają 

przygnębiające  wrażenie,  a  głęboki  staw,  czy  jeziorko  zasila  jakiś  strumyk.  Sam 

dom jest stosunkowo obszerny, o średniowiecznej architekturze. Jedno skrzydło - z 

grubo  ciosanego  kamienia  z  zakratowanymi  oknami  -  przypomina  fragment 

umocnionej baszty. Przy nim znajduje się stara kapliczka. Nie miałem kluczy, więc 

nie  byłem  w  środku  budowli,  ale  sfotografowałem  ją  ze  wszystkich  stron.  W 

sąsiedztwie  znajduje  się  zaledwie  kilka  domów,  a  największy  z  nich  został 

niedawno przebudowany na prywatny szpital psychiatryczny.” 

- Z pańskiej posiadłości zakład ten nie jest widoczny - dodałem na zakończenie. - 

Czy pan hrabia chce o coś zapytać? 

- Na razie nie - odpowiedział hrabia z nutką zadowolenia w głosie. - Cieszę się, że 

dom  jest  wiekowy  i  taki  duży.  Pochodzę  ze  starego  rodu  i  gdybym  nie  mieszkał  w 

historycznych  murach,  byłaby  to  moja  śmierć.  Rad  jestem,  że  znajduje  się  tam  także 

kaplica.  My,  transylwańscy  szlachcice,  nie  godzimy  się  z  myślą,  że  nasze  kości 

mogłyby leżeć pospołu z prochami zwykłych śmiertelników. Nie jestem już młody. Nie 

pociągają  mnie  hulanki,  ani  zabawy,  czy  inne  swawole,  nie  tęsknię  za  słońcem,  nie 

potrzeba  mi  ani  blasku,  ani  światła.  A  mojego  serca,  któremu  już  tęskno  do  krainy 

umarłych, już nic nie jest w stanie pocieszyć. Kocham szarość, mrok i ciemność nocy, 

lubię być sam, a za najodpowiedniejsze towarzystwo uznaję własne myśli. 

Nagle  hrabia  rzekł,  że  musi  jeszcze  coś  załatwić,  ukłonił  się  i  wyszedł. 

Postanowiłem,  że  podczas  jego  nieobecności  przejrzę  niektóre  z  jego  częstych  lektur. 

Pierwszy wpadł mi w oko atlas, otwarty oczywiście w tym miejscu, gdzie zamieszczona 

była  mapa  Anglii.  Od  razu  zauważyłem  naniesione  ma  mapę  trzy  kółeczka:  jedno 

zakreślało miejsce nowej posiadłości hrabiego Draculi na wschodnim obrzeżu Londynu; 

pozostałe dwa lokalizowały Exeter i port Whitby na wybrzeżu yorkshirskim. 

Hrabia wrócił mniej więcej po godzinie. 

-  Hej!  -  zawołał  do  progu.  -  Jeszcze  pan  szpera  w  tych  książkach?  Przecież  nie 

może  pan  tak  bez  przerwy  pracować.  Proszę  za  mną.  Właśnie  mi  oznajmiono,  że 

wieczerza na stole. 

W  znajomej  jadalni  znów  czekały  na  mnie  wspaniałe  dania.  Hrabia  i  tym  razem 

wymówił  się  od  kolacji,  powiedział,  że  już  jadł  poza  domem.  Przysiadł  się  tylko  do 

stołu i podczas gdy jadłem zadawał mi mnóstwo pytań. Po kolacji przypalił mi cygaro, 

background image

usiedliśmy przy kominku wdając się w wielogodzinną rozmowę. Po uprzednim długim 

odpoczynku nie czułem się senny. Odczuwałem tylko chłód, jaki ogarnia człowieka nad 

ranem. Nagle gdzieś w pobliżu zapiał kogut, hrabia żwawo uniósł się z fotela i zawołał: 

-  Ojej,  znów  mamy  ranek!  Przepraszam,  że  nie  daję  panu  spać!  Ale  pan  tak 

ciekawie opowiada o swoim kraju, że nawet nie zauważyłem, jak czas szybko mija. 

Kurtuazyjnie zapewniłem hrabiego, że cała przyjemność po mojej stronie, on zaś 

złożył mi uprzejmy ukłon i wyszedł. Udałem się do swojej sypialni. Rozsunąłem ciężką 

kotarę zasłaniającą jedyne okno, którego poprzednio nie zauważyłem. Nie zobaczyłem 

przez  nie  niczego  ciekawego.  Wychodziło  na  podwórze.  Niebo  już  nie  było  takie 

ciemne.  Lada  chwila  zacznie  świtać.  Zaciągnąłem  kotarę  z  powrotem  i  usiadłem  nad 

swoim notatnikiem. 

 

8 maja 

Z  początku  miałem  obawy,  że  opisuję  wszystko  zbyt  rozwlekle,  ale  teraz 

doceniam notowanie wszelkich szczegółów. Coś mi się tu nie widzi - czuję się jak nagi 

w  pokrzywach.  Najchętniej  i  ja  najszybciej  chciałbym  znajdować  się  daleko  stąd.  A 

może  wcale  nie  powinienem  tu  przyjeżdżać?  Skonstatowałem,  że  wyczerpują  mnie  te 

dziwne  nocne  rozmowy.  Gdybym  chociaż  mógł  zmieniać  partnerów...  ale  rozmawiać 

wyłącznie  z  hrabią?  Obawiam  się,  że  hrabia  -  poza  mną  -  jest  w  całym  zamku  jedyną 

ż

ywą istotą. 

Spałem  tylko  kilka  godzin.  Kiedy  wstałem  zawiesiłem  przy  oknie  swoje 

podręczne  zwierciadełko  i  przystąpiłem  do  golenia.  Nagle  poczułem  na  ramieniu  rękę 

hrabiego  i  usłyszałem  jego  kordialne  „Dzień  dobry!”.  Byłem  kompletnie  zaskoczony, 

bo  w  lusterku,  które  przecież  odbijało  całe  wnętrze  pokoju  za  moimi  plecami,  nie 

zauważyłem  Draculi.  Odwzajemniłem  jego  pozdrowienie  i  szybko  raz  jeszcze 

spojrzałem  w  lusterko,  by  się  upewnić  co  do  mojego  pierwszego  spostrzeżenia. 

Rzeczywiście!  Nie  mogłem  się  mylić.  Tym  razem  także  nie  było  widać  postaci 

hrabiego, chociaż stał wyprostowany tuż za moimi pochylonymi plecami! Widziałem w 

lusterku  cały  pokój,  ale  bez  hrabiego.  Zdumiałem  się  bezgranicznie,  uczułem  mdłości, 

jakie  towarzyszyły  mi  zawsze,  kiedy  tylko  hrabia  Dracula  znajdował  się  zbyt  blisko. 

Ręka  mi  zadrżała,  zaciąłem  się.  Cienki  strumyczek  krwi  spływał  mi  po  policzku, 

zatrzymując się na brodzie. Złożyłem brzytwę i rozglądałem się za jakimś tamponikiem. 

Kiedy  hrabia  ujrzał  moją  zakrwawioną  twarz,  w  jego  oczach  pojawiły  się  dziwne 

błyskawice,  a  jego  prawa  ręka  wystrzeliła  w  kierunku  mojego  gardła.  Zrobiłem  unik. 

background image

Dłoń hrabiego natrafiła  na wiszący na mojej szyi krzyżyk. W tym momencie nastąpiła 

w hrabim  gwałtowna przemiana - ręka się cofnęła, oczy złagodniały, a ja - całkowicie 

osłupiały - nie bardzo mogłem uwierzyć w to, co przed chwilą zaszło. 

- Niechże pan będzie ostrożny  - odezwał się hrabia z naciskiem. Trzeba uważać, 

jeżeli już się pan skaleczy. W tych stronach jest to o wiele niebezpieczniejsze, niż pan 

myśli  -  pouczał  mnie  dalej.  -  A  wszystko  za  przyczyną  tego  oto  idiotycznego 

przedmiotu! Tego nędznego wymysłu ludzkiej próżności. Precz z nim! 

Hrabia  otworzył  okno  i  jednym  błyskawicznym  ruchem  swojej  straszliwej  ręki 

wyrzucił  lusterko.  Potem  wyszedł  bez  słowa  pożegnania.  Utrata  lusterka,  które  na 

kamiennym  podwórzu  roztrzaskało  się  na  tysiące  kawałków,  stało  się  dla  mnie  wielce 

przykre. Na szczęście koperta mojego zegarka i dno miseczki do golenia wykonane są z 

doskonale  wypolerowanego  metalu.  W  przeciwnym  razie  miałbym  trudności  z 

goleniem. 

Kiedy  wszedłem  do  jadalni  śniadanie  stało  na  stole,  ale  hrabiego  w  jadalni  nie 

było.  Jadłem  więc  w  samotności.  Właściwie  dotychczas  jeszcze  nie  widziałem,  by 

hrabia  cokolwiek  jadł  lub  pił.  Po  posiłku  udałem  się  na  zwiedzanie  zamku.  Wszedłem 

po  stromych  schodach  na  wyższe  piętro,  gdzie  znalazłem  jedną  komnatę  zwróconą  na 

południe.  Widok  z  jej  okien  był  przecudowny,  nie  mogłem  się  napatrzeć.  Zamek  stoi 

nad  straszną  przepaścią.  Gdybym  przez  okno  wyrzucił  kamień,  to  leciałby  on  w  dół 

trzysta metrów i jeszcze by nie osiągnął dna. Gdzie okiem sięgnąć wszędzie strzelały w 

niebo wierzchołki drzew, zaś tam, gdzie ich nie było, rysowały się głębokie wąwozy o 

stromych zboczach. Gdzieniegdzie błyszczały wąskie nitki bystrych górskich potoków. 

Nie  będę  dalej  opisywał  uroków  przyrody.  Kontynuowałem  penetrację  wnętrz 

zamku.  Drzwi,  drzwi  same  drzwi  -  i  wszystkie  pozamykane,  wszystkie  zaryglowane. 

Nie znalazłem żadnego wyjścia na zewnątrz. 

Jakby zamek był więzieniem, a ja w nim więźniem! 

 

 

background image

Rozdział 3 

 

Notatnik Jonathana Harkera (ciąg dalszy) 

Kiedy stwierdziłem, że jestem więźniem, wpadłem w szał. Biegałem schodami w 

górę i w dół, szarpałem się z klamkami, dobijając się do każdych drzwi, wychylałem się 

przez każde dostępne mi okno, aż w końcu stwierdziłem, że jestem bezsilny. Czułem się 

jak  szczur  w  pułapce.  Potem  usiadłem  w  milczeniu,  zastanawiając  się,  co  dalej,  jak 

powinienem postępować, co mam robić? Wciąż myślę o tym samym, ciągle analizując 

swoją  nieciekawą  sytuację.  Jak  dotąd  nic  rozsądnego  nie  przychodzi  mi  do  głowy. 

Wiem tylko jedno: w żadnym przypadku nie mogę zdradzić się przed hrabią ze swoimi 

podejrzeniami.  On  dobrze  wie,  że  mnie  tu  uwięził  i  pewnie  ma  ku  temu  sobie  znane 

powody. Gdybym na ten temat coś mu napomknął, pewnie by mnie próbował uspokoić 

nowymi  bajeczkami.  Na  razie  muszę  zachować  w  tajemnicy  swoje  odkrycie,  nie 

zdradzać się ze swoimi obawami i mieć oczy szeroko otwarte. Albo moje podejrzenia są 

fałszywe, albo znajduję się rzeczywiście w beznadziejnej sytuacji. Jeżeli prawdą jego to 

drugie, będę musiał wytężyć wszystkie swoje siły, by w miarę cało wyjść z opresji. 

Usłyszałem  zgrzyt  dużej  bramy  i  zaraz  się  domyśliłem,  że  hrabia  wrócił.  Nie 

przyszedł  od  razu  do  biblioteki,  tak  więc  na  palcach  skradałem  się  do  mojej  kwatery. 

Przez  uchylone  drzwi  zobaczyłem,  jak  hrabia  zaściela  moje  łóżko.  To  potwierdziło 

moje  wcześniejsze  przypuszczenia,  że  w  zamku  nie  ma  żadnej  służby.  Ostatnim 

dowodem  na  to  był  fakt  -  co  również  teraz  spostrzegłem  -  że  hrabia  sam  nakrywa  do 

stołu.  Tak  jest!  Wszystkie  czynności  porządkowe  wykonywał  osobiście  pan  i  władca 

tego ponurego zamczyska. 

Zadrżałem  na  myśl,  że  skoro  nikogo  innego  tu  nie  ma,  to  koczem,  którym  tu 

przybyłem, musiał powozić także sam hrabia. Myśl ta napawa mnie zgrozą, bo znaczyło 

to, że Dracula jednym gestem ręki panował nad sforą wilków! Ludzie z Bystrzycy, jak 

również  moi  towarzysze  podróży  z  dyliżansu,  przejawiali  jakieś  szczególne  obawy  o 

mnie.  Dawali  mi  krzyżyki,  czosnek,  dzikie  róże,  olchowe  kołki.  Niechaj  Bóg  ma  w 

opiece  tę  dobrą  kobiecinę,  która  zawiesiła  mi  na  szyi  krzyżyk!  Zawsze,  kiedy  go 

dotykam,  czuję  wewnętrzne  uspokojenie  i  napływ  nowych  sił.  Może  dziś  wieczorem 

uda  mi  się  w  jakiś  sposób  skłonić  hrabiego,  by  mi  opowiedział  cokolwiek  o  sobie. 

Muszę podejść go ostrożnie, aby nie wzbudzić podejrzeń. 

 

background image

Północ 

Odbyłem  z  hrabią  długą  rozmowę.  Wypytywałem  go  o  dzieje  Transylwanii. 

Temat  bardzo  go  ożywił.  Kiedy  opowiadał  o  dawnych  czasach,  o  ludziach,  a 

szczególnie  o  wojnach,  sprawiał  wrażenie  bezpośredniego  uczestnika  tamtych 

wydarzeń.  Wyjaśnił  mi,  że  bojar  dumę  ze  swojej  ojczyzny  i  dumę  ze  swojego  rodu 

utożsamia z własną dumą, sławę swoich przodków z własną sławą, ich losy z własnym 

losem.  Gdy  tylko  napomknął  o  sobie  i  ojczyźnie,  od  razu  używał  liczby  mnogiej, 

niczym  król.  Chciałbym  zapisać  jego  opowieść  jak  najdokładniej.  Niczym  w  iluzjonie 

przewijały  się  przede  mną  obrazy  z  historii  tutejszego  regionu.  Hrabiego  niezwykle 

poruszyła  własna  opowieść.  Długimi  krokami  przemierzał  komnatę  wzdłuż  i  wszerz, 

szarpał  swoje  bujne  wąsy,  brał  w  rękę  różne  przedmioty,  ściskając  je  w  mocnych 

dłoniach, jak gdyby chciał je rozgnieść. 

-  My,  Szeklerzy,  mamy  się  czym  chwalić;  w  naszych  żyłach  płynie  krew 

dzielnych narodów, które walczyły jak lwy w imię przyszłego losu tej ziemi. To właśnie 

tu, do tygla narodów europejskich, mężny szczep wniósł walecznego ducha, dajego mu 

do kołyski przez Thora i Wodyna. Na terenach europejskich, azjatyckich i afrykańskich 

wojownicy  postępowali  z  takim  okrucieństwem,  że  wszystkie  narody  uważały  ich  za 

stada  wilkołaków.  A  kiedy  waleczny  ten  lud  dotarł  w  te  strony,  zastał  tu  Hunów. 

Hunowie  także  przewalali  się  przez  kontynent  jak  burza  -  wymierające  narody 

twierdziły, że w żyłach Hunów płynie krew starych czarownic, wypędzonych ze Scytii, 

gdzie  parzyły  się  z  diabłami.  Nonsens!  Który  bowiem  diabeł,  albo  która  czarownica, 

posiada tak potężną moc jak Attyla, praojciec naszego ludu! 

Hrabia machnął ręką i kontynuował z zapałem: 

-  A  zatem,  czy  można  się  dziwić,  że  waleczność  jest  podstawową  cechą  naszej 

natury?  Gdy  do  naszych  granic  zbliżali  się  Madziarzy,  Lombardczycy,  Awarowie, 

Bułgarzy  albo  Turcy,  pędziliśmy  ich  z  powrotem.  Nawet  Arpad  ze  swoimi  legionami 

nie  przeszedł  przez  nasze  tereny.  Pokonaliśmy  wielu  najeźdźców.  Zwycięzcy 

Madziarzy  przez  wieki  całe  uznawali  Szeklerów  za  swoich  krewnych,  a  nawet 

powierzali  nam  strzeżenie  granic  z  Turcją.  Gdy  tylko  rozlegał  się  głos  trąbki  polowej, 

jako  pierwsi  stawaliśmy  pod  królewskim  sztandarem.  A  wtedy,  kiedy  i  Wołosi,  i 

Węgrzy  cofnęli  się  przed  półksiężycem,  jeden  z  naszych  ziomków  ze  swoimi 

oddziałami śmiało przekroczył Dunaj, bijąc Turków na ich własnym terenie. Wódz ten 

nazywał się Dracula! To właśnie Dracula ustawicznie zagrzewał rodaków do walki, a ci 

-  również  w  czasach  późniejszych  -  wciąż  od  nowa  formowali  szyki,  przeprawiali  się 

background image

przez  wielką  rzekę  i  tłukli  się  z  Turkiem.  Ile  razy  Draculę  stamtąd  wyganiano,  on 

uparcie  wracał.  Wracał  i  wtedy,  kiedy  wybito  mu  wszystkich  wojowników  i  tylko  on 

jeden uszedł z życiem. Wracał, bo wiedział, że tylko on może odnieść zwycięstwo. Po 

bitwie pod Mohaczem wojownicy z rodu Draculów nie ulegli, walczyli dalej, ponieważ 

nasz  duch  nie  znosi  niewoli.  My,  Szeklerzy,  możemy  się  poszczycić  tak  chwalebną 

historią, o jakiej  ani Habsburgom,  ani Romanowom, nawet się nie śni. Czasy wojenne 

skończyły się. Nastąpił pokój haniebny. Krew teraz jest bardzo cenna, a sława narodów 

wielkich duchów wydaje się być bajką. 

Tak  rozprawiał.  Tymczasem  zaczęło  świtać.  Wtedy  dopiero  poszliśmy  się 

położyć. (Notatnik ten niejednemu kojarzył się będzie z „Arabskimi Nocami”; tam i tu 

wszystko przerywa pianie koguta). 

 

12 maja 

Zacznę  od  faktów  -  gołych,  suchych  faktów.  Wczoraj  wieczorem  hrabia  Dracula 

wszedł  do  mojej  komnaty  z  dużym  pakietem  pytań  na  tematy  prawnicze.  Musiałem 

więc  spędzić  cały  dzień  nad  książkami,  jak  gdybym  powtarzał  niedawny  egzamin  na 

fakultecie.  W  pytaniach  hrabiego  zawarty  był  pewien  charakterystyczny  rys,  dlatego 

przedstawię dokładniej przebieg rozmowy. 

Najpierw  hrabia  zapytał,  czy  w  Anglii  można  mieć  dwóch  albo  i  więcej 

przedstawicieli  prawnych?  Odpowiedziałem,  że  każdy  może  wynająć  chociażby  tuzin 

prawników,  ale  że  w  zupełności  wystarczy,  jeżeli  w  sprawę  zaangażuje  się  jeden 

adwokat.  Gdyby  człowiek  zbyt  często  zmieniał  swoich  przedstawicieli,  działałby  na 

własną  szkodę.  Hrabia  zdawał  się  rozumieć  mój  punkt  widzenia  i  zadał  następujące 

pytanie:  czy  gdyby  powierzyć  jednemu  adwokatowi  finansowanie,  a  drugiemu 

przeprawę  statkiem  morskim,  wynikną  z  tego  jakieś  praktyczne  problemy?  Prosiłem  o 

bliższe wyjaśnienie. Wtedy hrabia powiedział: 

-  Podam  panu  taki  przykład:  nasz  wspólny  przyjaciel,  pan  Peter  Hawkins,  który 

mieszka  daleko  od  Londynu,  w  cieniu  katedry  exeterskiej,  kupi  dla  mnie  -  za 

pośrednictwem  pańskiej  szanownej  osoby  -  dom  w  Londynie.  W  porządku.  Pragnę 

jednak  w  tym  miejscu  zaznaczyć  w  sposób  jak  najbardziej  szczery,  że  dlatego  nie 

obrałem sobie przedstawiciela spośród londyńczyków, by moje życzenie nie kolidowało 

z jakimś lokalnym interesem; człowiek stale mieszkający w Londynie mógłby mieć na 

względzie  interes  swój,  albo  swoich  przyjaciół.  Dlatego  zdecydowałem  się  na  takiego 

adwokata,  który  będzie  bronił  mojego  interesu.  A  teraz,  na  przykład,  gdybym  chciał 

background image

przeprawić jakiś towar powiedzmy do Newcastle, Durham, Harwich, albo Dover - czy 

nie  byłoby  prościej,  gdybym  do  tej  sprawy  wynajął  adwokata  bezpośrednio  w 

odpowiednim porcie? 

Przyznałem, że tak być może, lecz dodałem, że prawnicy i tak najczęściej pracują 

systemem  agencji  i  jakikolwiek  adwokat,  poprzez  przekazanie  mu  odpowiednich 

instrukcji, spełni każde życzenie swojego klienta. 

-  Rozumiem  -  odrzekł  hrabia.  -  Ale  gdybym  tam  miał  swojego  adwokata, 

mógłbym mu wydawać polecenia osobiście, prawda? 

- Oczywiście - przytaknąłem. - W tej sposób często postępują handlowcy, którzy 

niechętnie składają wszystkie swoje interesy na barki jednemu adwokatowi. 

- Wspaniale! - zawołał hrabia i obsypał mnie pytaniami o formalności uwiązane z 

wysyłką  towarów  i  ewentualne  trudności,  których,  których  -  jeśli  się  je  przewidzi  - 

można ich uniknąć. 

Wyjaśniłem mu wszystko najlepiej jak umiałem. Przy tej okazji zauważyłem, że z 

hrabiego  byłby  całkiem  niezły  adwokat,  myślał  bowiem  o  każdym,  najdrobniejszym 

szczególe. Jak na człowieka, który nigdy nie był w Anglii i nie miał kontaktu z prawem, 

jego  wiadomości  były  zadziwiająco  szerokie.  Na  zakończenie  podparłem  swoje 

wywody odpowiednią literaturą. Kiedy skończyłem hrabia zmienił temat rozmowy. 

-  Czy  pan  już  napisał  list  do  naszego  przyjaciela,  Petera  Hawkinsa,  lub 

kogokolwiek innego? - zapytał troskliwie. 

Z  przykrością  mu  wyznałem,  że  jeszcze  nie,  ponieważ  nie  widzę  sposobu 

wysłania stąd korespondencji. 

- To niechże pan nie czeka, młody przyjacielu - rzekł, kładąc mi rękę na ramieniu. 

-  Proszę  napisać  do  pana  Hawkinsa  i  do  kogo  pan  tylko  zechce.  Proszę  łaskawie 

zawiadomić adresatów swoich listów, że zostaje pan u mnie jeszcze przez miesiąc. 

- Aż tak długo? - zdziwiłem się, a serce moje wypełnił niepokój. 

-  Takie  jest  moje  życzenie,  a  pan  nie  może  mi  odmówić.  Jako  przedstawiciel 

mojego  przyjaciela,  a  pańskiego  pracodawcy,  przyjął  pan  na  siebie  obowiązek 

spełnienia  wszystkich  moich  życzeń  i  poleceń.  Z  pewnością  nie  wymagam  od  pana 

więcej niż on, nieprawdaż? 

Nie  pozostawało  mi  nic  innego,  prócz  biernego  przytaknięcia.  Istotnie, 

wykonywałem  przecież  zadanie,  powierzone  mi  przez  pana  Hawkinsa.  Pilnowałem 

zatem  jego  interesu,  a  nie  swojego.  Co  więcej,  upiorny  wzrok  hrabiego  Draculi  i  całe 

background image

jego zachowanie nie pozwalały mi ani na chwilę zapomnieć, że jestem tu w charakterze 

więźnia, którego zdanie zupełnie się nie liczy. 

Hrabia  potraktował  moją  uległość  jako  swoje  zwycięstwo  i  kontynuował  głosem 

nie znoszącym sprzeciwu: 

-  Muszę  prosić,  młody  przyjacielu,  żeby  pan  w  swoich  listach  poruszał  li  tylko 

sprawy służbowe. Pańskich przyjaciół wystarczająco ucieszy ogólne zdanie, że powodzi 

mu się dobrze i zapowiedź rychłego powrotu do domu. 

Podał mi trzy kartki papieru listowego i trzy koperty. Zauważyłem jego znaczący 

uśmiech,  którym  dawał  mi  do  zrozumienia,  że  powinienem  uważać  na  każde  słowo, 

ponieważ  i  tam  koje  listy  przeczyta.  Postanowiłem  napisać  do  pana  Hawkinsa  list 

czysto  służbowy,  zaś  prywatny  dopiero  przy  nadarzającej  się  po  temu  okazji,  w 

tajemnicy. Wtedy spróbuję tak samo dyskretnie napisać i do Miny, ale stenograficznie, 

co  hrabiego  z  pewnością  wyprowadzi  z  równowagi.  Zabrałem  się  więc  do 

korespondencji.  Po  napisaniu  dwu  suchych  listów  zaczytałem  się  w  jakiejś  książce, 

czekając  aż  hrabia  skończy  swoje.  Skreślił  on  kilka  krótkich  listów,  czerpiąc  do  nich 

dane z książek leżących na stole. Gdy skończył moje listy dołączył do swoich, schował 

przybory  do  pisania  i  wyszedł.  Nachyliłem  się  nad  stołem,  chcąc  zobaczyć,  do  kogo 

hrabia  pisze.  Nie  odczuwałem  przy  tym  najmniejszych  wyrzutów  sumienia.  W 

zaistniałej sytuacji musiałem ratować się w każdy możliwy sposób. 

Pierwszy  list  był  adresowany  do  niejakiego  Samuela  F.  Billingtona  w  Whitby, 

Crescent  nr  7;  drugi  do  pana  Lautnera,  w  Warnie;  trzeci  do  firmy  Coutts  i  spółka,  w 

Londynie;  czwarty  przeznaczony  był  dla  banku  Klopstock  i  Billrauth  w  Budapeszcie. 

Drugi i czwarty nie były zapieczętowane. Już miałem w nie zajrzeć kiedy zauważyłem, 

ż

e  drzwi  się  uchylają.  Szybko  przyjąłem  poprzednią  pozycję  i  udawałem,  że  czytam. 

Hrabia wszedł do biblioteki z jeszcze jednym listem w ręku. Sięgnął po koperty, nakleił 

na nie znaczki i zwrócił się do mnie ze słowami: 

-  Ufam,  że  mi  pan  wybaczy,  jeśli  się  oddalę  -  ale  dziś  wieczorem  mam  jeszcze 

sporo obowiązków. Z pewnością niczego specjalnego pan nie potrzebuje. 

Stojąc już w drzwiach zawahał się, po czym powiedział z naciskiem: 

-  Muszę  pana  ostrzec,  i  to  bardzo  poważnie,  pod  żadnym  pozorem  proszę  nie 

kłaść  się  do  snu  w  innej  części  zamku.  Jest  to  prastara  posiadłość,  różne  rzeczy  tu  się 

działy, mogłyby pana prześladować, powiedzmy, złe sny. proszę pamiętać o przestrodze 

i mieć się na baczności! Gdy poczuje się pan senny, proszę udać się do swojej sypialni. 

background image

Tylko tam może pan spokojnie i bezpiecznie odpocząć. W przeciwnym razie, no cóż - 

wykonał gest, jakby umywał ręce. 

Zrozumiałem  go  dobrze;  czy  jednak  jakiś  sen  mógłby  być  straszniejszy  od  tych 

okropnych, ponurych i tajemniczych sideł, które na mnie zastawiono, i w które - czułem 

to - oplatały mnie coraz silniej. 

 

Później 

Po  odejściu  hrabiego  udałem  się  do  swojej  sypialni.  Zawiesiłem  nad  łóżkiem 

krzyż - sądzę, że uchroni mnie przed koszmarnymi snami. Po chwili wyszedłem z mojej 

izby  i  udałem  się  kamiennymi  schodami  do  okien  skierowanych  na  południe.  Chociaż 

lasy  na  horyzoncie  były  dla  mnie  obecnie  niedostępne,  jednak  ich  widok  stanowił  dla 

mnie  namiastkę  wolności,  w  porównaniu  z  zacienionym  ponurym  podwórzem. 

Ogromnie pragnąłem kilku łyków świeżego powietrza. Czułem, jak bardzo wyczerpują 

mnie  nocne  rozmowy.  Działają  mi  an  nerwy.  Boję  się  własnego  cienia,  ulegam 

rozmaitym urojeniom, miewam halucynacje. Mam nieodparte wrażenie, że znajduję się 

w zaklętym zamku, dosłownie i w przenośni. 

Wychyliłem  się  z  okna  aż  do  pasa.  Cała  okolica  widoczna  była  jak  za  dnia. 

Zauroczony  oglądałem  skąpaną  w  poświacie  księżyca  scenerię.  Nagle  zauważyłem, 

piętro niżej, z lewej strony,  gdzie prawdopodobnie ma swoje pokoje hrabia, że coś się 

poruszyło. 

Zobaczyłem wystającą z okna głowę. 

Nie  widziałem  twarzy,  ale  kształt  szyi  i  znajome  ruchy  nie  budziły  żadnych 

wątpliwości: to musiał być on. Ogarnęła mnie zgroza: przez okno wypełzła cała postać i 

- głową w dół, w pelerynie przypominającej wielkie, czarne skrzydła - opuszczała się po 

murze w głęboką otchłań. 

Z  początku  nie  wierzyłem  własnym  oczom.  Przez  chwilę  myślałem,  że  uległem 

dziwnemu  złudzeniu  optycznemu,  wywołanemu  w  bladej  poświacie  księżyca  grą 

ś

wiateł  i  cieni.  Im  dłużej  się  jednak  przypatrywałem,  tym  nabierałem  mocniejszego 

przekonania,  że  nie  mogę  się  mylić.  Wytężonym  wzrokiem  dostrzegałem  bardzo 

wyraźnie,  jak  szponiaste  palce  czepiają  się  każdego  wystającego  kawałka  muru,  jak 

wbijają się w liczne szpary po odpadniętym tynku. 

Hrabia Dracula, niczym wielka jaszczurka, osuwał się coraz to niżej. 

background image

Na  Boga!  Cóż  za  człowiek,  cóż  to  za  stworzenie  o  ludzkich  kształtach!  Ogarnął 

mnie okropny lęk; rosło potworne przerażenie - doznawałem paraliżującej myśli, iż nie 

ma dla mnie ratunku. 

Jestem osaczony przez zło, które boję się nawet nazwać... 

 

15 maja 

Ponownie  widziałem  hrabiego  Draculę  wychodzącego  przez  okno  i  pełzającego 

po  kamiennych  murach  zamku  niby  wielka  jaszczurka.  Opuścił  się  on  kilkadziesiąt 

metrów  w  dół  i  zniknął  w  jakiejś  dziurze,  czy  oknie.  Odległość  od  mojego  punktu 

obserwacyjnego była zbyt duża, a kąt zbyt ostry, bym mógł zobaczyć cokolwiek więcej. 

Widziałem natomiast, że na pewno wyszedł z zamku i że oto nadarzyła mi się okazja na 

dokładniejszą niż do tej pory penetrację ponurej budowli... 

Wróciłem do swojej komnaty po latarnię i wyruszyłem na obchód, szarpiąc się po 

drodze z kolejnymi drzwiami. Tak jak przypuszczałem, wszystkie były pozamykane, a 

zamki przy nich stosunkowo nowe. Zszedłem kamiennymi schodami do głównego hallu 

na  parterze.  Stwierdziłem,  że  ciężkie  łańcuchy  można  z  łatwością  zdjąć,  aliści  brama 

pozostała zamknięta. 

Klucz  do  bramy  -  pomyślałem  -  znajduje  się  prawdopodobnie  w  komnacie 

hrabiego;  trzeba  będzie  sprawdzić.  Obszedłem  wszystkie  dostępne  klatki  schodowe  i 

korytarze,  mocując  się  z  każdymi  drzwiami.  Wreszcie  natrafiłem  na  jedne,  które  pod 

naporem  moich  barków  ustąpiły.  Nie  były  bowiem  zamknięte  na  klucz,  nieco  tylko 

opadły  na  starych  zawiasach  i  dlatego  przy  otwieraniu  stawiały  duży  opór.  Okna 

komnaty  wychodziły  na  zachód  i  na  południe.  Za  nimi,  po  obu  stronach,  ciemniały 

urwiska  przerażająco  strome  i  głębokie  niczym  piekielne  otchłanie.  Przez  trapezowate 

szybki  okienne  przenikało  miękkie  światło  księżyca  -  oświetlało  wyraźnie  zakurzone, 

dosyć współczesne meble. Latarnia nie była tu właściwie konieczna, ale cieszyłem się, 

ż

e  ją  mam,  gdyż  bałem  si  otaczających  mnie  zewsząd  ciemnych  czeluści.  Ponura 

obecność  murów  zamczyska  wywoływała  w  moim  mózgu  tak  niemiłe  skojarzenia,  iż 

stygło mi serce, a nerwy odmawiały posłuszeństwa. Wyjątkowo w tej komnacie czułem 

się  lepiej.  Moją  sypialnię,  bibliotekę  i  jadalnię  przez  częstą  w  nich  bytność  hrabiego, 

bez reszty znienawidziłem. 

Usiadłem  przy  dębowym  stoliczku,  nad  którym  -  kiedyś  tam  -  pewnie  pochylała 

się jakaś piękność, w zadumaniu i z wypiekami na policzkach układając z serca płynące 

liściki  miłosne.  Ja  natomiast  rozłożyłem  się  tu  ze  swoim  notatnikiem  i  próbuję 

background image

stenograficznie  zapisać,  co  wydarzyło  się  od  chwili,  kiedy  otworzyłem  go  po  raz 

ostatni. 

Mamy  dziewiętnasty  wiek.  Lecz  -  jeśli  zmysły  mnie  nie  mylą,  a  rozum  nie 

zawodzi - dawne stulecia tu i ówdzie utrzymują swoje władanie, a nasza współczesność 

jeszcze długo nie będzie w stanie im go odebrać. 

 

16 maja, rano 

Niech Bóg mnie zachowa przy zdrowych zmysłach! 

Moja  jedyna  nadzieja  w  tym,  że  mimo  wszystko  zdołam  zachować  niczym  nie 

zmącony umysł (jeżeli dotąd nie jestem wariatem!) - w przeciwnym razie już nic mi nie 

pomoże. Jestem przekonany, że ze wszystkich otaczających mnie potworności, najmniej 

obawiam  się  hrabiego  Draculi.  Jak  to  możliwe? Otóż  na  nim  mogę  jako  tako  polegać, 

dopóty,  dopóki  służę  jego  zamiarom.  Mój  Boże!  Muszę  za  wszelką  cenę  kierować  się 

rozsądkiem; innej drogi nie ma, gdyż naprawdę jestem bliski szaleństwa. Wiele rzeczy, 

które  -  jak  dotąd  -  wprowadzały  mnie  li  tylko  w  zdumienie,  zaczyna  mi  się  jawić  w 

zupełnie innym świetle. Przekonałem się, że hrabia, udzielając mi ostrzeżenia, miał po 

stokroć rację! 

Wczoraj,  gdy  zakończyłem  notatki  i  z  zadowoleniem  chowałem  do  kieszeni 

brulion  i  przybory  do  pisania,  opanowała  mnie  okropna  senność.  Wprawdzie 

pamiętałem  dokładnie  dziwne  ostrzeżenie  hrabiego,  ale  postanowiłem  je  zlekceważyć. 

Sama  myśl  o  buncie  sprawiała  mi  przyjemność,  a  dokonanie  -  rozkosz.  Dlaczego 

miałbym  wracać  do  swojej  sypialni,  skoro  zupełnie  dobrze  mogę  się  wyspać  tu,  w  tej 

komnacie, w której zapewne przesiadywały i pośpiewywały dawne mieszkanki zamku, 

gdzie  samotne  żony  tęskniły  do  swoich  mężów,  wezwanych  w  pole  przez 

bezwzględnego boga wojny. 

Położyłem się na zakurzonej kanapie i powoli zasypiałem. Chciałbym wierzyć, że 

zasnąłem na dobre, że wszystko należało do złego snu, ale mam uzasadnione obawy, że 

co nastąpiło działo się na jawie i rzeczywiście miało miejsce. 

Opiszę to: 

W  półśnie  odniosłem  nagle  dziwne  wrażenie,  że  nie  jestem  sam,  chociaż  w 

komnacie niby nic się nie zmieniło: na podłodze pokrytej grubą warstwą wieloletniego 

kurzu  odznaczały  się  tylko  moje  ślady,  oświetlone  blaskiem  księżyca.  Odruchowo 

podniosłem  wzrok  nieco  wyżej  i...  zobaczyłem  stojące  nad  moją  kanapą  trzy  młode 

koniety  -  sądząc  po  strojach  -  szlachcianki.  W  pierwszej  chwili  myślałem,  że  śnię, 

background image

ponieważ  -  chociaż  blask  księżyca  był  bardzo  jasny  -  ich  ciała  nie  rzucały  żadnego 

cienia.  Wpatrując  się  we  mnie  szeptały  coś  między  sobą.  Dwie  z  nich  miały  długie, 

kruczoczarne  włosy,  orle  nosy,  jak  hrabia  i  duże  oczy  czerwonawo  połyskujące  w 

blasku  księżyca.  Trzecia  była  blondynką  o  oczach  lśniących  niczym  jasne  szafiry. 

Wszystkie  trzy  szczerzyły  do  mnie  błyszczące,  białe  i  ostre  zęby.  Zęby  niczym  perły 

jaśniały  zza  pełnych,  rubinowych  warg,  rozchylonych  w  jak  gdyby  namiętnym 

półuśmiechu. Ogarnęła  mnie śmiertelna zgroza,  ale jednocześnie i dziwne pragnienie - 

ba,  dzika  żądza!  Chryste  Panie!  Przecież  ja  pragnąłem,  żeby  mnie  tymi  rubinowymi, 

pożądliwymi  ustami  całowały!  Wiem,  że  nie  powinienem  tych  słów  zapisywać, 

ponieważ któregoś dnia mój notatnik pewnie wpadnie w ręce Miny i to moje wyznanie 

sprawi jej ból - ale taka jest prawda. Kobiety znów zaczęły między sobą coś szeptać, po 

czym  wybuchły  srebrzystym  śmiechem,  brzmiał  on  jednakowoż  zimno,  trupio. 

Blondynka  kokieteryjnie  przeczyła  ruchem  głowy,  podczas  gdy  pozostałe  dwie 

niewiasty usilnie ją do czegoś namawiały. W końcu jedna z nich zawołała zachęcająco: 

- No, idź! Jesteś pierwsza, masz prawo zacząć, a my będziemy po tobie. 

Druga czarnulka zachichotała: 

- Jest młody i silny. Wystarczy mu całusów dla nas wszystkich. 

Leżałem bez ruchu. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu, by zapytać kim są i skąd 

się  wzięły?  Przeszywałem  je  wzrokiem,  czując  ogarniającą  mnie  falę  gorąca,  błogiego 

preludium do oczekującej mnie niepohamowanej rozkoszy. Blondynka pochyliła się nad 

moją  twarzą,  czułem  jej  oddech.  Bałem  się  szerzej  otworzyć  powieki,  ale  i  bez  tego 

widziałem  wszystko.  Blondyna  uklękła,  wprost  połykając  mnie  oczami.  Emanujące  z 

nich pożądanie wzbudziły we mnie naprzemian rozkosz i odrazę. Zbliżyła usta do mojej 

twarzy,  oblizując  wargi  niczym  zwierzę.  Na  ustach  i  na  języku  perliła  się  gęsta, 

spieniona  ślina.  Pochylała  swoją  twarz  coraz  niżej,  bliżej...  swoich  ust  nie  kierowała 

jednak  ku  moim,  lecz  zbliżała  je  coraz  bardziej  do  szyi!  Poczułem  jej  gorący  oddech, 

raptem ostre zęby dotknęły mojej tętnicy szyjnej. Zacisnąłem powieki i z walącym jak 

młot sercem czekałem, co będzie dalej... Ogarnęło mnie trudne do określenia uczucie... 

I  w  tym  momencie  stanął  nade  mną  hrabia.  Nie  posiadał  się  z  e  złości,  wściekle 

wykrzywiał twarz, a jego oczy miotały błyskawice. Zobaczyłem, jak jedną ręką chwycił 

blondynkę za delikatny kark, drugą podniósł ją na nogi i cisnął w kąt. Potem zabrał się 

do obu czarnul, odrzucając je na boki. Wykonał przy tym gest, którego użył odpędzając 

wilki.  W  jego  oczach  pojawiły  się  czerwone  błyski,  gdy  surowo  karcił  nieznane  mi 

kobiety: 

background image

-  Zabroniłem  wam  go  dotykać!  Zabroniłem  wam  nawet  na  niego  spojrzeć!  Wy 

jędze  przeklęte!  Precz,  co,  jazda  stąd!  Ten  człowiek  należy  do  mnie!  Jeszcze  raz  was 

przyłapię, a zobaczycie, co z wami zrobię, niewdzięcznice! 

Blondynka uśmiechnęła się bezczelnie i zawołała: 

- Tyś nigdy nie kochał! Tyś nigdy nie kochał! 

Dołączyły do niej dwie pozostałe i śmiejąc się upiornie zgłaszały jakieś pretensje. 

Był to istny sabat czarownic. 

Wtedy hrabia Dracula złożył im straszną, złowróżbną dla mnie obietnicę: 

- Przyrzekam, że kiedy nim się nasycę, pozwolę wam zacałować go na śmierć. A 

teraz precz! Już was tu nie ma! Muszę go obudzić! 

-  A  na  dzisiejszy  wieczór  nic  nie  dostaniemy?  -  zapytała  jedna.  Wskazała  na 

leżący  na  podłodze  wór,  w  którym  się  coś  poruszało.  Hrabia  skinął  głową 

przyzwalająco. Kobieta jednym susem doskoczyła do worka i zajrzała do jego wnętrza. 

Jeżeli  słuch  mnie  nie  mylił  usłyszałem  słabe  szlochanie,  jakby  na  wpół  uduszonego 

dziecka.  Pozostałe  dwie  zjawy  doskoczyły  do  tej  pierwszej  i  chichocząc  grzebały  w 

worku.  Nagle  wszystkie  trzy  zniknęły,  a  razem  z  nimi  tajemniczy  wór.  Dziwne,  ale  w 

tamtej  części  komnaty  nie  było  żadnych  drzwi,  a  przecież  obok  mnie  przechodziły! 

Jakby  po  prostu  rozpłynęły  się  w  świetle  księżyca.  Moje  nerwy  nie  wytrzymały. 

Zemdlałem... 

 

 

background image

Rozdział 4 

 

Notatnik Jonathana Harkera (ciąg dalszy) 

Obudziłem  się  w  swoim  łóżku.  Jeżeli  nie  śniłem,  to  moich  przenosin  mógł 

dokonać  tylko  hrabia.  Szukałem  dowodów  tego,  ale  wyniki  nie  były  jednoznaczne. 

Znalazłem  kilka  mało  istotnych  faktów:  inaczej  niż  zwykle  ułożone  ubranie,  nie 

nakręcony zegarek, chociaż przed snem zawsze go nakręcałem. Takie drobnostki mogły 

równie  dobrze  świadczyć  o  moim  roztargnieniu.  Muszę  zatem  zaczekać  na 

potwierdzenie prawdy o ubiegłej nocy. Jeżeli przyjąć, iż przeniósł mnie tu, a następnie 

rozebrał  do  snu  hrabia,  całe  szczęście,  że  nie  ma  on  w  zwyczaju  grzebać  ludziom  po 

kieszeniach.  Bo  gdyby  znalazł  mój  notatnik,  z  pewnością  by  mi  go  zarekwirował,  a 

może i zniszczył. Sypialnia którą zajmowałem, dotąd pełna strachu, teraz wydawała się 

być  bezpiecznym  azylem  -  cóż  bowiem  może  być  straszniejsze  od  zjaw,  chcących  z 

człowieka wyssać krew. 

 

18 maja 

Poszedłem  obejrzeć  ową  zagadkową  komnatę  za  dnia,  by  ostatecznie 

rozszyfrować  dręczącą  mnie  zagadkę.  Lecz  nic  z  tego  nie  wyszło,  gdyż  drzwi  były 

zamknięte na klucz. Obawiam się jednak, że to nie był sen. Postanowiłem dostosować 

swoje  postępowanie  do  zaistniałej  sytuacji  i  działać  zgodnie  z  instynktem 

samozachowawczym. 

 

19 maja 

Jestem w klatce! 

Wczoraj  wieczorem  hrabia  poprosił  mnie  uprzejmie,  żebym  napisał  trzy  listy:  w 

jednym  mam  zawiadomić,  że  swoje  zadanie  już  wykonałem  i  wkrótce  wracam  do 

domu;  w  drugim  mam  podać,  że  już  opuściłem  zamek  i  dotarłem  do  Bystrzycy;  w 

trzecim mam donieść o wyjeździe z Transylwanii w kierunku Londynu. Moja odmowa 

nie miałaby sensu - narażać się na gniew hrabiego i wzbudzać jego podejrzenia, jakżeż 

dla  mnie  niebezpieczne.  Przecież  hrabia  Dracula  musi  być  świadom  tego,  iż  wiem 

wystarczająco  dużo,  by  go  zdemaskować  -  zapewne  już  obmyśla  sposób  zadania  mi 

ś

mierci.  Jedyną  szansą  jest  gra  na  zwłokę  i  spokojne  szukanie  możliwości  wydostania 

się z opresji. A nuż nadarzy się okazja wydostania się z jego szponów. 

background image

Kiedy przytaknąłem skinieniem głowy, hrabia wyjaśnił mi sens swojej prośby: w 

okolicy  niewiele  jest  urzędów  pocztowych,  ponadto  działają  opieszale,  tymczasem  on, 

udzielając mi gościny, nie może dopuścić, aby z braku wieści ode mnie, moich bliskich 

dręczył jakikolwiek niepokój. Dodał jeszcze, że moje listy złoży w Bystrzycy i zadba o 

to, żeby odsyłano zawsze ten aktualny. 

Udawałem  zrozumienie  dla  jego  troski,  zagadnąłem  tylko,  jak  te  listy  datować. 

Hrabia zastanowił się i rzekł: 

-  Pierwszy  powinien  nosić  datę  dwunastego  czerwca,  drugi  dziewiętnastego,  a 

trzeci dwudziestego dziewiątego. 

Dowiedziałem  się  zatem,  ile  mi  życia  pozostało.  Boże!  Miej  mnie  w  swojej 

opiece! 

 

28 maja 

Sądziłem, że wreszcie nadarzyła mi się okazja do wysłania sekretnych listów. Do 

zamku przybyła  grupa Cyganów. W tej części świata żyje ich wielu, na  Węgrzech i w 

Transylwanii  kilkadziesiąt  tysięcy,  albo  i  więcej.  Prawie  wszyscy  oni  lawirują  na 

pograniczu  prawa,  albo  i  poza  nim.  Cyganie  zwykle  trzymają  się  jakiegoś  bogatego 

szlachcica lub bojara, a niektórzy nawet przywłaszczają sobie jego nazwisko. Odważni 

bywają  tylko  w  dużej  grupie.  Są  bezbożni,  tkwią  po  uszy  w  przesądach,  między  sobą 

rozmawiają wyłącznie własnym językiem. 

Postanowiłem  skorzystać  z ich  wizyty  i  wysłać  w  świat  prawdziwą  informację  o 

moim  położeniu.  Błyskawicznie  napisałem  dwa  listy:  do  Miny  stenograficznie, 

natomiast do pana Hawkinsa normalnie, lecz tylko tyle, żeby się skontaktował z Miną. 

Opisując  Minie  swoją  sytuację  unikałem  dramatycznych  szczegółów,  które  by  ją 

ś

miertelnie  przeraziły.  Gdyby  nawet  hrabia  te  listy  przechwycił,  nic  z  nich  by  nie 

zrozumiał! 

Podszedłem  do  okna  i  próbowałem  nawiązać  z  Cyganami  bliższy  kontakt. 

Zauważyli  mnie,  zdjęli  kapelusze,  kłaniali  się  i  wykonywali  w  moim  kierunku  jakieś 

gesty,  których  znaczenia  nie  rozumiałem  tak  samo,  jak  ich  języka.  Rzuciłem  przez 

zakratowane  okno  kilka  monet,  w  ślad  za  nimi  poszybowały  oba  listy.  Rozpaczliwie 

gestykulując  dawałem  Cyganom  do  zrozumienia,  żeby  oddali  listy  na  pocztę. 

Wyglądający  na  przywódcę  zgrabnie  złapał  je  w  locie,  przycisnął  do  serca,  wykonał 

ukłon, po czym schował oba listy pod czapkę. 

background image

Więcej  uczynić  nie  mogłem.  Potem  udałem  się  do  biblioteki  i  zająłem  się 

czytaniem. 

Po pewnym czasie pojawił się hrabia. Usiadł przy mnie, wyjął z kieszeni oba moje 

listy i powiedział znacząco: 

- Odebrałem Cyganom te oto listy. Nie mam pojęcia, jak weszli w ich posiadanie. 

Proszę  spojrzeć,  jeden  jest  pisany  przez  pana,  a  zaadresowany  do  mojego  przyjaciela, 

Petera  Hawkinsa.  Ten  drugi  zaś  -  hrabia  przybrał  marsową  minę,  a  gdy  spoglądał  na 

stenograficzne  znaki  oczy  iskrzyły  mu  się  nienawistnym  błyskiem  -  ten  jest  jakimś 

paskudztwem.  Ufam,  że  ten  rebus  nas  nie  dotyczy,  inaczej  trzeba  by  to  uznać  za 

nadużycie przyjaźni i gościnności. 

Z zimną krwią stenogram wraz z kopertą przysunął do płomienia lampy, zaczekał 

aż papier zamienił się w popiół, a potem kontynuował: 

- List do pana Hawkinsa oczywiście wyślę, ponieważ pańska korespondencja jest 

dla  mnie  -  tu  głośno  przełknął  ślinę  -  świętą.  Proszę  tylko  o  wybaczenie,  w 

roztargnieniu rozerwałem kopertę. Proszę inną, czystą, niechaj pan wypisze adres. 

Zrobiłem,  o  co  prosił  i  list  mu  zwróciłem.  Gdy  wychodził,  przekręcił  klucz  w 

zamku. Opadłem na kanapę i zasnąłem. 

Po około dwóch godzinach obudziło mnie wejście hrabiego. Odnosił się do mnie 

bardzo uprzejmie, ze zrozumieniem pokiwał głową i powiedział troskliwie: 

-  Zmordowany  pan  jest  przyjacielu.  Proszę  iść  do  siebie,  położyć  się  i  dobrze 

wyspać. Dziś wieczorem nie będę mógł panu towarzyszyć, gdyż mam wiele zajęć. 

Udałem się do swojej sypialni. To dziwne, ale tej nocy nic mi się nie śniło. Nawet 

rozpacz trafia niekiedy na martwą falę. 

 

31 maja 

Rano, ledwie otworzyłem oczy, wpadłem na pomysł, by zawsze nosić w kieszeni 

kilka kopert i papier listowy. Tak na wszelki wypadek, gdyby nadarzyła się jakaś okazja 

do  wysłania  nielegalnej  wiadomości.  Czekała  mnie  nowa  niespodzianka!  Z  walizy 

podróżnej  zniknęły  wszystkie  papiery  -  nawet  notatki  z  rozkładu  jazdy  pociągów. 

Musiałem  na  chwilę  przysiąść,  by  zebrać  myśli.  Potem  dokładnie  przejrzałem  swoje 

bagaże  oraz  szafę,  w  której  miałem  złożoną  odzież.  Ubranie,  w  którym  przyjechałem, 

płaszcz i peleryna także zniknęły bez śladu. 

Widocznie hrabia knuje jakiś diabelski plan... 

 

background image

17 czerwca 

Słońce  stało  już  wysoko,  gdy  obudziło  mnie  trzaskanie  z  batów  i  tętent  kopyt. 

Rzuciłem  się  ku  oknu  i  zobaczyłem  wjeżdżające  na  dziedziniec  dwa  duże  wozy 

drabiniaste,  każdy  zaprzężony  w  ósemkę  rosłych  koni  pociągowych.  Obok  zaprzęgów 

uwijali się Słowacy w szerokich kapeluszach, brudnych kożuchach, w wysokich butach 

z  cholewami,  przepasani  charakterystycznymi  rzemieniami,  nabijanymi  mosiężnymi 

ć

wiekami. Wozacy pokrzykiwali i okładali konie długimi batami. 

Oto szansa jedna na tysiąc! 

Dopadłem drzwi, chcąc zbiec na dół i uciec przez otwartą bramę. Nie doceniłem 

jednak przebiegłości hrabiego. Przewidział on i taką okoliczność. Byłem zamknięty na 

klucz. 

Wróciłem  do  okna  i  zacząłem  do  tych  ludzi  rozpaczliwie  krzyczeć.  Patrzyli  na 

mnie  zdumieni,  potem  adresowali  w  moim  kierunku  jakieś  znaki,  gesty.  Wtem 

wynurzył  się  skądś  znajomy  mi  już  przywódca  Cyganów,  coś  do  Słowaków  zagadał  i 

wszyscy  gromko  się  roześmiali.  Od  tej  chwili  moje  nawoływania  nie  robiły  na  nich 

ż

adnego wrażenia, przestali mnie dostrzegać i zajmowali się swoją robotą. Zdejmowali 

z  wozów  duże  skrzynie,  mające  z  obu  stron  uchwyty  z  grubych  sznurów.  Sądząc  po 

odgłosach  skrzynie  były  puste.  Składali  je  pod  murem.  Gdy  skończyli  Cygan  wręczył 

im kilka srebrnych monet - splunęli na nie - na szczęście, i zaraz wskoczyli na wozy. Po 

chwili trzask batów ucichł gdzieś w dolinie. 

 

24 czerwca, nad ranem 

Wczoraj  wieczorem  hrabia  pożegnał  mnie  wcześniej  niż  zwykle  i  udał  się  do 

siebie.  Odczekałem  chwilę,  po  czym  pobiegłem  krętymi  schodami  do  „mojego”  okna, 

wychodzącego na południe. Spodziewałem się zobaczyć coś nowego, ponieważ ostatnio 

działy się w zamku dziwne rzeczy i panował ożywiony ruch. Cyganie jeździli w tę i z 

powrotem, od czasu do czasu dobiegał mnie stukot czekanów i pobrzękiwanie szpadli. 

Zdaje się, że następowało urzeczywistnianie jakiegoś diabelskiego planu. 

Już od pół godziny stałem w oknie, lecz w moim polu widzenia nie działo się nic 

nadzwyczajnego.  W  końcu  jednak  w  oknie  hrabiego  coś  się  poruszyło.  Po  chwili 

wynurzyła  się  z  niego  postać  mojego  ciemiężyciela.  Jakie  było  moje  zdziwienie,  gdy 

zobaczyłem, że hrabia ma na sobie moje ubranie, w którym tu przybyłem. Przez plecy 

miał  przewieszony  ów  straszliwy  wór,  o  który  pamiętnej  nocy  szarpały  się  trzy 

koszmarne  kobiety.  Mój  klient  -  pomyślałem  z  wisielczym  humorem  -  niewątpliwie 

background image

udaje  się  na  łów,  i  to  jeszcze  w  moim  ubraniu.  A  zatem  przygotował  następną  chytrą 

sztuczkę:  chce  stworzyć  dowody,  że  widziano  mnie  tu  i  ówdzie,  w  miejscowościach 

wymienionych  w  listach,  jakie  napisałem  pod  przymusem.  Ach  więc  po  to  ta  cała 

maskarada  -  dla  stworzenia  odpowiednich  pozorów.  Co  gorsza  -  myślałem  -  jeżeli 

hrabia Dracula zrobi jakieś świństwo, okoliczni mieszkańcy gotowi przypisać to mnie! 

Ogarnia mnie dreszcz kiedy myślę, ile zła zdolny jest wywołać Dracula, podczas 

gdy siedzę jak więzień i w przeciwieństwie do prawdziwego przestępcy nie korzystam z 

ochrony, jaką daje prawo. 

Byłem  zdecydowany  tkwić  w  oknie  aż  do  powrotu  hrabiego.  Pogrążyłem  się  w 

myślach i  czekałem.  Znagla zobaczyłem na tle nieba wirujący i połyskujący  w świetle 

księżyca  obłok  drobnego  pyłku.  Obok  lśnił  wszystkimi  kolorami  tęczy,  unosił  się  i 

opadał,  rozdzielał  się  na  kilka  mniejszych  części,  to  znów  łączył  się  w  całość. 

Urzekające zjawisko. Napawało mnie jakimś wewnętrznym spokojem, wprowadzało w 

pogodny  nastrój.  Usadowiłem  się  w  oknie  jak  najwygodniej  i  z  przyjemnością 

obserwowałem niecodzienne harce światła. 

Raptem,  gdzieś  z  doliny,  odezwało  się  przeciągłe,  żałosne  psie  wycie.  Przeszył 

mnie  dreszcz.  Wycie  wzmagało  się,  sprawiało  moim  uszom  wprost  fizyczny  ból, 

wwiercało się w mózg, podczas gdy - zależnie od jego intonacji i intensywności - obłok 

dziwnego  pyłu  zdawał  się  poruszać  w  takt  psiego  koncertu,  tańcząc  to  wolniej,  to 

szybciej,  zmieniając  swoją  długość,  szerokość,  wysokość  i  tworząc  cudaczne 

konfiguracje.  Czułem  się  jak  zahipnotyzowany.  Wtem  obłok  rozdzielił  się  na  trzy 

kawałki,  a  każdy  z  nich  z  wolna  przybierał  kształt  jednej  z  owych  kobiecych  zjaw, 

którym  -  wcześniej  czy  później,  zgodnie  z  wolą  hrabiego  -  mam  zostać  rzucony  na 

pożarcie.  Krzyknąłem  i  rzuciłem  się  do  ucieczki.  Lotem  błyskawicy  pokonałem  i 

rzuciłem  się  do  ucieczki.  Lotem  błyskawicy  pokonałem  odległość  dzielącą  mnie  od 

bezpiecznego  zacisza  mojej  sypialni.  Tu  nie  docierało  światło  księżyca,  tylko  płomień 

lampy tańczył wesoło, rzucając na ściany miękkie cienie. 

Minęły  dwie  godziny,  gdy  usłyszałem  dochodzący  od  strony  komnaty  hrabiego 

dziki zgiełk,  jakieś  popiskiwania  i  śmiechy,  oraz  -  o  zgrozo  -  cienkie,  przenikające  do 

szpiku  kości,  dziecięce  kwilenie.  Po  chwili  wszystko  ucichło.  Z  walącym  jak  dzwon 

sercem  rzuciłem  się  do  drzwi...  Zamknięte  od  zewnątrz!  O  Boże,  znów  byłem  li  tylko 

więźniem!  Bezsilnie  usiadłem  na  łóżku,  chowając  rozpaloną  twarz  w  chłodnych 

dłoniach. 

background image

Z  odrętwienia  wyrwał  mnie  dochodzący  od  strony  podwórza  rozpaczliwy  krzyk. 

Podszedłem  do  zakratowanego  okna  i  zobaczyłem  stojącą  przed  bramą  wieśniaczkę. 

Była cała roztrzęsiona. Jedną rękę trzymała na sercu, jakby ją skrajnie wyczerpał długi 

bieg. Gdy zobaczyła moją twarz zawołała błagalnie, ale i groźnie: 

- Potworze! Oddaj moje dziecko! 

Rzuciła się na kolana, uniosła ręce w górę i wciąż powtarzała jedno i to samo: 

- Potworze! Oddaj moje dziecko! 

Wyrywała sobie włosy z głowy, pięściami waliła się w piersi, bliska postradania 

zmysłów. Słyszałem uderzenia gołych pięści w mocną bramę. Serce mi pękało, ale nic 

nie mogłem zrobić. 

Wysoko,  skądś  z  wieży,  zabrzmiał  donośnie  metalowy,  ostry  głos  hrabiego.  Ze 

wszystkich  stron  -  jakby  w  odpowiedzi  -  odezwały  się  wilki.  W  mgnieniu  oka  zaroiło 

się od bestii na przedmurzu zamku. Przystanęły na chwilę, zawyły, potem rzuciły się ku 

bramie  i...  głos  wieśniaczki  umilkł.  Umilkł  na  wieki.  Niebawem  wilki  merdając 

ogonami  i  oblizując  długimi  jęzorami  zakrwawione  pyski,  odchodziły  gdzieś  w 

niezbadaną dal. 

Nawet nie pożałowałem nieszczęsnej kobiety. Dobrze wiedziałem, co spotkało jej 

dziecinę. Może to i lepiej, że zginęła, zanim dowiedziała się prawdy. 

Co  stanie  się  ze  mną?  Co  robić?  Jak  tu  wymknąć  się  z  okropnej  niewoli  nocy, 

ciemności i zgrozy? 

 

25 czerwca, rano 

Nikt, kto nie został poddany podobnym do moich nocnym torturom, nie zrozumie 

nigdy,  jakim  błogosławieństwem  jest  ranek.  Ledwie  się  rozwidniło,  opadł  ze  mnie 

wszystek strach. To tak, jak gdyby moje obawy i trwogi utkane zostały ze szronu, który 

topnieje już w pierwszych promieniach porannego słońca. 

Muszę  się  wreszcie  zdecydować  na  jakiś  czyn.  Dwa  z  moich  upozorowanych 

przez  hrabiego  listów,  mających  niewątpliwie  zadanie  zatarcia  po  mnie  wszelkich 

ś

ladów, być może już wysłano. Nie mogę się bez przerwy wyłącznie zadręczać. Muszę 

coś przedsięwziąć! 

Niebezpieczeństwo i strach czyhają na mnie zawsze w nocy. Za białego dnia nie 

widziałem  hrabiego  ani  razu.  Być  może  śpi,  gdy  inni  czuwają,  być  może  czuwa,  gdy 

inni śpią. Gdyby tak dostać się do jego komnaty! Ale ona jest bez przerwy zamknięta. 

Wstęp  wzbroniony  -  i  kwita...  A  gdyby  zdobyć  się  na  odwagę  i  zastosować  jego 

background image

karkołomny sposób wychodzenia na spacer? Jeżeli on może łazić po murach, to może i 

mnie się uda... Pewnie, że to szalony pomysł, ale innej drogi nie widzę. Muszę wejść do 

jego pokoju przez okno! W najgorszym wypadku runę w dół i stracę życie, które i tak 

wisi na włosku. 

Jeżeli mi się nie uda, to żegnaj, Mino! 

Ż

egnajcie wszyscy. 

 

Tego samego dnia, później 

Podjąłem ową próbę, a teraz - dzięki Bogu - znów siedzę w bezpiecznym zaciszu 

swojej sypialni. Muszę opisać każdy szczegół mej próby. 

Z  okna  wychodzącego  na  południe  opuściłem  się  na  wąski  kamienny  gzyms, 

który po tej stronie biegł wzdłuż całego muru. 

Zdjąłem  buty  i,  dosłownie  przyklejony  do  ściany,  rozpocząłem  desperacką 

wędrówkę.  Tylko  raz  spojrzałem  w  dół,  by  się  przekonać,  czy  aby  na  pewno 

wytrzymam ten okropny widok niesamowitej głębi pode mną. Od razu przeszła mi chęć 

spojrzenia  w  otchłań  po  raz  drugi.  Dobrze  zapamiętałem,  którędy  powinienem  się 

posuwać  i  jaką  odległość  muszę  pokonać,  żeby  znaleźć  się  przy  oknie,  przez  które  w 

sposób  tak  niecodzienny  opuszczał  zamek  hrabia  Dracula.  Nie  odczuwałem  zawrotów 

głowy  -  byłem  tylko  mocno  podekscytowany.  po  kilku  próbach,  ciągnących  się  w  jak 

wieczność,  osiągnąłem  obramowanie  upragnionego  okna.  Nacisnąłem  rany  -  jedno 

skrzydło  otworzyło  się  do  wewnątrz,  a  ja  -  z  duszą  na  ramieniu  i  nogami  naprzód  - 

wsunąłem się do pokoju. Był ponury, wyposażony raczej skąpo, jak wszystkie izby od 

strony południowej; gdzie spojrzeć ścieliły się grube warstwy kurzu. 

Szukałem  klucza,  ale  nigdzie  go  nie  znalazłem.  W  jednym  kącie  spostrzegłem 

kupkę  złota  -  rzymskie,  angielskie,  austriackie,  węgierskie  i  tureckie  monety,  każda  z 

nich  miała  przynajmniej  ze  trzysta  lat.  Zauważyłem  tu  także  złote  łańcuszki  i  stare 

klejnoty,  wysadzane  drogimi  kamieniami.  W  pobliżu  jednego  z  narożników  odkryłem 

okazałe  drzwi.  A  ponieważ  nigdzie  nie  znalazłem  klucza  do  bramy  głównej,  który 

stanowił przedmiot moich poszukiwań, postanowiłem odważnie brnąć dalej, w nadziei 

znalezienia jakiegoś innego wyjścia. 

Nacisnąłem  klamkę.  Drzwi  były  otwarte.  Za  nimi  znajdował  się  mroczny, 

kamienny  korytarz,  prowadzący  do  krętych  schodów.  Schodząc  w  dół  ostrożnie 

stawiałem stopy, bowiem mrok rozjaśniały li tylko skąpe promienie światła dziennego, 

wpadające  przez  szczeliny  w  murze.  Pod  schodami  znajdował  się  tajemniczy  korytarz 

background image

na  kształt  tunelu.  Wydobywał  się  stamtąd  nieznośny,  trupi  zapach,  pomieszany  z 

zapachem  świeżo  spulchnionej  ziemi.  W  miarę  jak  posuwałem  się  korytarzem  zapach 

stawał  się  coraz  bardziej  intensywny,  bardziej  przygnębiający,  przyprawiający  o 

mdłości.  W  końcu  natknąłem  się  na  masywne,  lecz  lekko  uchylone  drzwi,  i znalazłem 

się w starej, na wpół rozwalonej kaplicy, która najwidoczniej spełniała funkcję krypty. 

Dach  jej  świecił  dziurami,  a  ziemia  była  wszędzie  świeżo  przekopana.  Część  ziemi 

znajdowała  się  w  dużych,  drewnianych  skrzyniach,  przywiezionych  przez  Słowaków. 

W  pobliżu  nie  było  nikogo,  więc  dokładnie  zbadałem  każdą  piędź  ziemi.  W  dwóch 

miejscach krypty odnalazłem zejścia do podziemi. Zszedłem do katakumb. W pierwszej 

i  drugiej  wnęce  znalazłem  tylko  jakieś  poniewierające  się  stare  trumny  i  kupę  kurzu, 

natomiast w trzeciej... Tu stało chyba z pięćdziesiąt trumien i różnych skrzyń. W jednej 

z nich leżał hrabia Dracula! Trudno określić, czy leży martwy, czy tylko śpi. Jego oczy 

były otwarte, kamienne, ale nie trupio szklane; jego twarz - pomimo kredowej bladości 

-  emanowała  życiem,  a  jego  usta  jak  zawsze  rysowały  się  ostrą  czerwienią.  Tyle,  że 

wcale  się  nie  poruszał,  nie  oddychał,  jak  gdyby  zatrzymało  mu  się  serce.  Nachyliłem 

się,  chcąc  odkryć  jakikolwiek  znak  życia,  lecz  daremnie.  Tuż  obok  skrzyni,  w  której 

spoczywał hrabia, leżało przedziurawione jej wieko. 

Przyszło  mi  do  głowy,  że  klucz  do  bramy  hrabia  może  mieć  przy  sobie.  Ledwie 

jednak  zacząłem  przeszukiwać  jego  kieszenie  zatrzymałem  się  pod  wpływem 

nienawistnego  spojrzenia,  jakim  przeszył  mnie  Dracula.  Wolałem  wycofać  się  w 

pośpiechu. Wróciłem tą samą drogą, którą tu dotarłem. Zdyszany rzuciłem się na łóżko i 

intensywnie myślałem... 

 

29 czerwca 

Dzień dzisiejszy nosi datę trzeciego i ostatniego  z moich upozorowanych listów. 

Hrabia  dostosowuje  się  do  dat  niebywale  aktualnie,  bowiem  raz  jeszcze  widziałem  go 

wychodzącego, czy raczej wypełzającego w moim ubraniu. Zawsze wtedy, kiedy widzę 

Draculę  ześlizgującego  się  po  murze,  marzę  o  strzelbie,  albo  o  innej  śmiercionośnej 

broni,  dzięki  której  mógłbym  usunąć  go  z  tego  świata.  Obawiam  się  jednak,  że  żadna 

ludzka broń na nic się tu nie zda. 

Kiedy hrabia opuści zamek, ja - zrezygnowawszy z wyglądania przez południowe 

okno  -  zaszyłem  się  w  bibliotece.  Czytając  czułem  jak  kleją  mi  się  oczy,  nie  wiedzieć 

kiedy  zasnąłem.  Obudził  mnie  dopiero  hrabia.  Położył  mi  rękę  na  ramieniu,  a  kiedy 

otworzyłem oczy, oświadczył: 

background image

- Jutro musimy się rozstać, przyjacielu. Pan wróci do swojej ukochanej Anglii, a 

ja do swojej pracy. Chyba już nigdy się nie zobaczymy. Pański list wysłałem. Jutro nie 

będzie mnie w zamku, ale wszystko przygotowałem. Rano przyjdzie kilku Słowaków i 

Cyganów, mają tu coś do zrobienia. Po ich odejściu mój kocz odstawi pana na przełęcz 

Borsza.  Tam  się  pan  przesiądzie  do  dyliżansu  z  Bukowiny  do  Bystrzycy.  Może  to  z 

mojej strony zbytni optymizm, ale ufam, że jeszcze kiedyś będę miał okazję gościć pana 

na zamku Draculów. 

Nie  bardzo  mu  dowierzałem.  Chcąc  się  przekonać  o  szczerości  jego  słów, 

zapytałem: 

- Czy nie mógłbym wyjechać jeszcze dziś wieczorem? 

- Nie ma na miejscu ani woźnicy, ani kocza, mój drogi. 

-  Mogę  iść  nawet  piechotą,  hrabio,  byle  zaraz  -  powiedziałem  możliwie 

przekonująco. 

Uśmiechnął się tak, jak gdyby znów knuł coś podłego. 

- A pański bagaż? 

- To nic pilnego - odrzekłem spokojnie. - Za parę dni przyślę po niego umyślnego. 

Hrabia wstał i powiedział pojednawczo: 

-  Wy,  Anglicy,  macie  przysłowie,  które  i  mnie  jest  bliskie,  my,  bojarzy,  często 

kierujemy  się  jego  duchem:  „Przychodzącego  powitaj,  odchodzącego  ponaglaj”.  Pan 

raczy pójść za mną, drogi przyjacielu. Wiem, jak cenny jest pański czas. Proszę za mną. 

Wziąłem  w  rękę  lampę  i  z  powagą  schodził  do  głównego  holu.  W  pół  drogi  się 

zatrzymał, odwrócił się do mnie i powiedział: 

- Słyszy pan? 

Gdzieś w pobliży wyły wilki. Te bestie reagują na jego uniesioną w górę dłoń, jak 

orkiestra na batutę dyrygenta. Umilkły tak nagle, jak nagle się odezwały. Doszliśmy do 

głównej bramy. Hrabia zdjął żelazne zasuwy, odpiął ciężkie łańcuchy i uchylił bramę. 

Ku  mojemu  zaskoczeniu,  brama  nie  była  zamknięta.  Szybko  zrobiłem  pierwszy 

krok  ku  wolności  i  jeszcze  szybciej  -  cofnąłem  się  z  powrotem.  Za  bramą  czekało 

bowiem  na  mnie  mnóstwo  rozwartych  paszcz  i  łap  uzbrojonych  w  potężne  pazury, 

iskrzące  ślepia  wilków  i  najeżone  grzbiety  świadczyły  o  ich  gotowości  do  ataku  i 

wieczornej  uczty.  Zrozumiałem,  że  każda  walka  z  hrabią  jest  z  góry  przegrana.  A  on 

stał jak posąg i przyglądał mi się beznamiętnie. Wiedział, jaką podejmę decyzję. 

background image

- Proszę zamknąć bramę! - zawołałem, chowając się za plecami hrabiego. Bałem 

się,  by  nie  rzucił  mnie  wilkom  na  pożarcie...  I  to  na  moje  własne  życzenie!  -  Wolę 

zaczekać do rana! 

Hrabia  zatrzasnął  uchylone  skrzydło  bramy,  założył  zasuwy  i  łańcuchy.  W 

milczeniu  wracaliśmy  na  górę.  Udałem  się  bezpośrednio  do  mojej  sypialni.  Właśnie 

miałem  się  położyć,  gdy  usłyszałem  pod  moimi  drzwiami  jakieś  głosy.  Jeden  z  nich 

należał do hrabiego: 

-  Odejdźcie  stąd!  Wróćcie  do  siebie!  Wasz  czas  jeszcze  nie  nadszedł. 

Cierpliwości. Jutro wieczorem. Jutro wieczorem będzie należał do was! 

Rozległ  się  upiorny  śmiech.  Doprowadzony  do  wściekłości  szarpnąłem  klamką  i 

ostro  otworzyłem  drzwi.  Za  nimi  stały  trzy  znajome,  straszne  kobiety.  Z  ich  oczu  biła 

namiętność,  oblizywały  wargi.  Rzuciłem  im  w  twarz  jakieś  wulgarne  przekleństwo, 

wiedźmy  się  roześmiały  i  rozpłynęły  w  powietrzu.  Pozostałą  po  nich  lekką  mgiełkę 

wchłonął  kamienny  mur.  Okropność!  I  jak  tu  walczyć  z  monstrualnymi  mieszkańcami 

straszego zamku, kiedy dosłownie przepływają między palcami... 

Powróciłem  do  swojego  łóżka  i  padłem  przy  nim  na  kolana.  Pozostał  mi  tylko 

jeden dzień. 

A zatem jutro... 

 

30 czerwca, rano 

Być może pisane teraz słowa będą ostatnim zapisem w moim notatniku. 

Spałem  aż  do  świtu.  Pianie  kogutów  dodało  mi  pewności  siebie.  Otworzyłem 

drzwi i zbiegłem w dół, do głównego lochu. Wieczorem zauważyłem, że brama nie była 

zamknięta;  może  uda  mi  się  uciec.  Ręce  mi  drżały,  kiedy  zdejmowałem  łańcuchy  i 

wyjmowałem z uchwytów potężne zasuwy. Lecz brama ani drgnęła. Wpadłem w czarną 

rozpacz. Muszę odnaleźć klucz. Wiedziałem, gdzie należy go szukać, ale to wymagało 

powtórzenia  karkołomnej  eskapady.  Nawet  gdyby  mnie  hrabia  podczas  tej  próby 

przyłapał  i  zabił,  to  śmierć  nie  może  być  gorsza  od  tej  ciągłej  niepewności  i 

nieustannego strachu. 

Do  komnaty  hrabiego  przedostałem  się  tak  samo,  jak  poprzednim  razem.  I  tym 

razem  nikogo  w  niej  nie  było.  W  kącie  leżało  kilka  garści  złota,  ale  klucza  nie 

znalazłem  nigdzie!  Krętymi  schodami  zszedłem  do  kaplicy.  Domyślałem  się,  gdzie 

znajdę poszukiwanego potwora. 

background image

Skrzynia znajdowała się w tym samym miejscu, tuż przy ścianie. Wieko leżało na 

niej  luźno,  wystawało  z  niego  kilka  gwoździ,  które  wystarczyło  li  tylko  zatłuc. 

Wiedziałem, że chcąc znaleźć klucz, muszę przeszukać całe ciało. Uniosłem pokrywę i 

oparłem  ją  o  ścianę.  Widok  wnętrza  skrzyni  wstrząsnął  mną  do  głębi.  Leżący  w  niej 

hrabia  Dracula  jakby  odmłodniał,  siwizna  sczerniała,  lica  miał  pełne,  a  skórę  różową. 

Na wargach i na brodzie widniały krople skrzepłej krwi. Leżał bez ruchu, jak nasycona 

pijawka. Z ogromnym wstrętem pochyliłem się nad nim i przeszukałem jego kieszenie. 

Klucza nie znalazłem. Kiedy mój wzrok ponownie padł na jego twarz, hrabia zdawał się 

uśmiechać.  Byłem  wściekły.  To  tego  potwora  mam  sprowadzić  do  Londynu?  Żeby 

wyczyniał  tam  być  może  jeszcze  gorsze  rzeczy...  O,  nie!  Pochwyciłem  leżącą  obok 

łopatę,  chcąc  wymierzyć  mu  cios  prosto  w  jego  ohydną,  zakrwawioną  gębę...  w  tej 

samej  chwili  głowa  hrabiego  odwróciła  się  w  moją  stronę,  a  jego  oczy  wpiły  się  we 

mnie nienawistnym spojrzeniem. Łopata zahaczyła o wiszącą na  gwoździu pelerynę,  a 

ta, spadając na skrzynię, nakryła całą postać hrabiego. Morderczy cios minął celu. 

W  tej  samej  chwili  usłyszałem  nawoływania  Cyganów  i  Słowaków,  których 

przybycie  hrabia  wczoraj  wieczorem  zapowiedział.  Wybiegłem  z  kaplicy,  stanowiącej 

noclegownię, a raczej przytułek dzienny dla grzesznego ciała Draculi, pokonałem kręte 

schody i schowałem się w komnacie znienawidzonego gospodarza. Mój plan był prosty. 

W  chwili,  kiedy  przybysze  otworzą  bramę,  wyskoczę  z  ukrycia,  kilkoma  susami 

pokonam podwórze, wypadnę za bramę i tyle mnie tu będą widzieli! 

Czekałem, aż usłyszę zgrzyt klucza w zamku masywnej bramy. 

Teraz! 

Pomknąłem  jak  strzała  do  głównego  holu  i  w  chwili  gdy  dopadałem  drzwi 

prowadzących na podwórze, z drugiej strony zgrzytnęła zasuwa! Mój plan diabli wzięli. 

Znów byłem uwięziony. 

Mój los chyba się dopełnił. 

Gdy piszę te słowa na dole panuje duży ruch. Ludzie wynoszą skrzynie z ziemią. 

Słyszę  stukot  młotków.  Zabijają  skrzynie  gwoździami.  Zgrzyt  bram,  trzask  batów, 

turkot kół ciężko obładowanych wozów. Odjechali... 

I  znów  jestem  w  zamku  sam,  nie  licząc  tych  trzech  przeklętych  upiorzyc.  Teraz 

już  muszę  podjąć  desperacką  próbę  pokonania  murów.  Jeżeli  się  uda,  dobiegnę  do 

najbliższego  pociągu.  Pode  mną  zieje  głęboka  przepaść.  Jeżeli  w  nią  runę,  to  zginę 

przynajmniej  jak  człowiek.  Na  wszelki  wypadek  żegnam  cię,  ukochana  Mino,  żegnam 

wszystkich? 

background image

Wyruszam... 

 

 

background image

Rozdział 5 

 

List panny Miny Murray do panny Lucy Westenry 

19 maja 

Kochana Lucy! 

 

Przepraszam za długie milczenie, miałam ostatnio zbyt wiele zajęć. Moja praca w 

szkole  nie  pozwala  mi  nawet  marzyć  o  tym,  żeby  Cię  w  najbliższym  czasie 

odwiedzić u was nad morzem, pójść z Tobą na spacer i porozmawiać tak od serca 

o  tym  wszystkim,  o  czym  zwykle  nie  opowiada  się  ludziom  postronnym.  Ostatnio 

wiele się uczę, ponieważ stenografuję. Gdy się pobierzemy, będę mogła prowadzić 

dokumentację  stenograficzną  i  pisać  na  maszynie.  Właśnie  otrzymałam  od 

Jonathana  dość  skąpą  wiadomość  z  Transylwanii.  Pisze  tylko  tyle,  że  ma  się 

dobrze, prowadzi dziennik, oczywiście stenograficznie, i że mniej więcej za tydzień 

powinien  wracać.  Wiesz,  Lucy,  ja  też  mam  zamiar  zacząć  prowadzić  osobisty 

dziennik, to dla wprawy. Będę starała się zanotować wszystko, co dzieje się wokół 

mnie:  to  poprawia  zdolność  zapamiętywania  i  interpretowania  wydarzeń  i 

rozmów  -  no  i  bardzo  przyda  się  w  mojej  przyszłej  współpracy  z  Jonathanem. 

Boże, jakie on zwiedza ciekawe kraje! Kto wie, może kiedyś mnie do nich zabierze. 

 

Twoja Mina 

 

PS.  Napisz,  co  u  ciebie.  Wiesz,  ostatnio  słyszałam  coś  o  Tobie  i  jakimś 

przystojnym, kędzierzawym dżentelmenie...!!! 

 

List Lucy Westenry do Miny Murray 

Chatham Street, środa 

Droga Mino! 

 

To prawda, że nie pisujemy do siebie zbyt często, ale - przynajmniej u mnie - nie 

dzieje  się  nic  specjalnie  ciekawego.  Okolica  jest  dość  przyjemna,  chodzę  na 

wystawy,  często  spaceruję  po  parku  i  jeżdżę  konno.  Jeżeli  zaś  chodzi  o  tego 

„kędzierzawego  dżentelmena”,  to  przypuszczam,  że  masz  na  myśli  pana 

background image

Holmwooda, który towarzyszył mi na ostatnim koncercie. Ktoś sieje jakieś plotki. 

Ten  dżentelmen,  owszem,  bywa  u  nas,  godzinami  rozmawia  z  moją  mamą,  mają 

wiele wspólnych tematów. 

Niedawno  poznałam  pewnego  mężczyznę,  który  pasowałby  do  Ciebie  jak  ulał  - 

gdybyś  nie  była  zaręczona.  Wyobraź  sobie,  że  mając  dopiero  29  lat  już  kieruje 

dużym zakładem dla umysłowo chorych. Zostałam mu przedstawiona dzięki panu 

Holmwoodowi. Od czasu do czasu przychodzą do nas razem, niekiedy zaś osobno. 

Podziwiam  jego  opanowanie,  bezpośredniość  w  zachowaniu  i  ogromną  wiedzę 

lekarską.  Jest  zamożny,  pochodzi  z  dobrej  rodziny.  Niekiedy  odnoszę  wrażenie, 

jakoby  potrafił  odczytywać  ludzkie  myśli.  Podejrzewam,  że  próbował  zajrzeć  i  w 

moją duszę, ale ja jestem twardy orzech do zgryzienia. 

O miejscowej modzie niewiele mogę Ci powiedzieć - stroje mnie nigdy zanadto nie 

interesowały.  Nawet  Artur  mówi,  że  modę wymyślono  dla  ogłupienia  ludzi.  No,  i 

już się zdradziłam! Słuchaj, Mina, zawsze byłyśmy wobec siebie szczere, to i teraz 

powiem Ci z ręka na sercu - zakochałam się w Arturze. Rumienię się, gdy piszę te 

słowa.  Odnoszę  wrażenie,  że  on  także  mnie  kocha,  chociaż  mi  tego  jeszcze  nie 

powiedział.  Mój  Boże,  Mina,  jak  ja  strasznie  go  kocham!  Módl  się  za  moje 

szczęście. 

 

Lucy 

 

PS. Wieżę, że to zostanie tylko między nami Lucy. Do zobaczenia. Porozmawiamy 

o tym kiedyś przy kominku. 

 

L. 

 

List Lucy Westenry do Miny Murray 

24 maja 

Droga Mino! 

 

Bardzo dziękuję za twój list. Cieszę się, że mnie rozumiesz. 

Jeżeli  to  prawda,  że  nieszczęścia  chodzą  parami,  to  muszę  powiedzieć,  że 

szczęście, jakie mnie spotkało, pojawiło się w trzech osobach - jak Trójca Święta. 

We  wrześniu  będę  miała  dwadzieścia  lat  i  do  dnia  dzisiejszego  jeszcze  nikt  nie 

background image

poprosił  mnie  o  rękę.  A  dziś,  w  ciągu  jednego  dnia,  otrzymałam  aż  trzy  oferty 

matrymonialne!  To  niesamowite,  prawda?  Zaraz  Ci  wszystko  opiszę,  ufając,  że 

zostanie to między nami. 

Pierwszy  kawaler  przyszedł  przed  południem.  Już  ci  wspominałam  o  lekarzu  z 

zakładu  psychiatrycznego,  Johnie  Sewardzie.  Na  ogół  pan  doktor  jest  zawsze 

opanowany,  ale  tym  razem  zdradzał  wyjątkowe  objawy  roztargnienia.  O  mały 

włos  usiadłby  na  swoim  cylindrze,  czego  zrównoważeni  mężczyźni  raczej  nie 

robią.  Długo  nie  wiedział,  od  czego  zacząć,  nerwowo  bawił  się  lancetem,  aż  się 

przestraszyłam. Wreszcie zaczął mówić o tym, jak bardzo mnie kocha i jaki byłby 

szczęśliwy,  gdybym  zechciała  połączyć  się  z  nim  na  ślubnym  kobiercu.  Kiedy 

zobaczył, że płaczę, przepraszał za swoją śmiałość, obwiniał siebie za brak taktu, 

ż

ałował,  iż  przedtem  nie  zapytał,  czy  moje  serce  jest  wolne.  Potem  mnie 

zapewniał,  że  w  każdej  sytuacji  mogę  być  pewna  jego  przyjaźni  i  szczerego 

oddania,  i  że  z  całego  serca  życzy  mi  szczęścia.  Płakałam  jak  małe  dziecko,  że 

musiałam dać kosza tak wspaniałemu człowiekowi, którego lubię jak mało kogo, i 

o którym wiem, że kocha mnie całym sercem. Muszę na chwilę przerwać. Jest mi 

ciężko na sercu, chociaż jestem taka szczęśliwa. 

 

Wieczór 

Był  u  mnie  Artur,  co  pokrzepiło  mi  i  duszę,  i  serce.  Teraz  -  już  spokojniejsza  - 

opowiem Ci, co było dalej. 

Drugi  kawaler  przyszedł  po  obiedzie.  Miły  chłopiec,  z  Teksasu.  Ten  Amerykanin 

wcale nie wygląda na takiego, który przewędrował pół świata i przeżył niezliczone 

przygody. Pan Quincey P. Morris - bo o nim mowa - usiadł przy mnie, ujął moją 

dłoń  w  swoje  dłonie  i  oświadczył  mi  się  w  taki  sposób:  „Panno  Lucy,  nie  chcę 

pani  radzić,  lecz  ten,  kto  długo  wybiera,  w  końcu  przebierze.  Co  pani  na  to, 

ż

ebyśmy nasze głowy wsadzili w jedno, wspólne chomąto?” 

Tryskał  humorem,  czuł  się  swobodnie,  niczym  w  jakimś  salonie  w  Texas  City. 

Ułatwiło  mi  to  w  znacznym  stopniu  odrzucenie  już  drugiej  w  tym  dniu  oferty.  Z 

równą wesołością odpowiedziałam mu, że jeszcze nie jestem na tyle poskromiona, 

by bez oporu pakować głowę w jarzmo. Na to on zalał mnie istnym wodospadem 

wyznań i oświadczeń, obnażając przede mną całe serce i całą duszę. Nie pozwalał 

sobie przerywać, tak więc musiałam go przekrzyczeć, że pokochałabym go nawet 

background image

od  razu,  gdybym  nie  nosiła  w  sercu  innego,  który  o  tym  zdaje  się  nie  wiedzieć, 

albo udaje ślepego, bo jeszcze mi się nie oświadczył. 

Nie pomyśl, Mina, że jestem kokietką, ale byłam przez chwilę naprawdę dumna, iż 

dwóch  panów  jeden  po drugim,  tego  samego  dnia  wyznało  mi  swoją  miłość!  Ale 

posłuchaj dalej. 

Pan Quincey także zapewniał mnie o swojej dozgonnej przyjaźni, po czym dodał: 

-  Moja  droga,  dzielna  dziewczyno.  Przyjmuję  pani  odmowę  z  podniesioną 

przyłbicą,  lecz  jeśli  ten  pani  ulubieniec  nie  doceni  swojego  szczęścia,  to  będzie 

miał ze mną do czynienia, chyba że otworzą mu się oczy. Dobry przyjaciel trafia 

się rzadziej, niż kochanek.  W  każdym bądź razie  przyjaźń jest szlachetniejsza, bo 

pozbawiona  samolubstwa.  Da  mi  pani  buziaka  na  pożegnanie?  Będzie  mnie 

ochraniał  w  ciemności. Jeszcze  pani  wolno,  ponieważ  ów  kochanek  -  a  musi  być 

on  człowiekiem  szlachetnym,  inaczej  nie  zasłużyłby  na  pani  uczucie  -  dotąd  nie 

wpadł na pomysł, by się oświadczyć. 

Widząc, że posmutniał, dałam mu kilka strzelających jak furmański bicz całusów. 

Uśmiechnął  się,  uścisnął  mi  dłoń,  sięgnął  po  swój  kapelusz  i  wyszedł  bez  słowa. 

Wiem, że nie ma do mnie żalu. 

To  stuprocentowy  dżentelmen,  Mino.  Czuję  się  strasznie  rozbita.  Jestem 

roztrzęsiona i znów mam łzy w oczach. Nie mogę pisać dalej, wybacz. 

 

Twoja Lucy 

 

PS. Chyba nie muszę Ci mówić, kim był ten trzeci. Zanim zdążyłam otworzyć usta, 

objął mnie i całował namiętnie. Jaka jestem szczęśliwa i zupełnie nie wiem, czym 

na to zasłużyłam. 

 

Dziennik dr. Stewarda 

25 maja 

Nie  mam  apetytu,  nie  mogę  spać,  a  zatem  nagram  coś  na  swoim  fonografie. 

Wczorajsza  odmowa  panny  Lucy  wywołała  we  mnie  uczucie  próżni,  jakby  już  nic  na 

tym  świecie  nie  miało  dla  mnie  znaczenia.  Jedynym  lekarstwem  na  takie  stany 

psychiczne  jest  praca.  Wiedząc  o  tym,  udałem  się  do  moich  pacjentów.  Jeden  z  nich 

interesuje mnie szczególnie. Ma on dość osobliwy sposób myślenia i znacznie różni się 

od  zwykłych  wariatów.  Muszę  go  w  końcu  rozgryźć.  Zadaję  mu  coraz  to  mniej 

background image

przyjemne  pytania.  Przyznaję,  iż  traktuję  go  surowiej  niż  innych.  Jak  gdybym 

ś

wiadomie  utrzymywał  go  na  pograniczu  szaleństwa,  czego  w  kontaktach  z  innymi 

pacjentami unikam jak diabeł święconej wody. 

R.  M.  Renfield,  aetat.  59:  sangwinik,  bardzo  silny  fizycznie,  chorobliwa 

pobudliwość;  okresy  nieokreśloną  ideé  fixe.  Prawdopodobnie  niebezpieczny  dla 

otoczenia, jeżeli chwilowo nie jest egoistą. Egoistów cechuje ostrożność, która im i ich 

przeciwnikom stwarza jakby tarczę ochronną. Kiedy dla człowieka główną sprawą staje 

się  własne  ja,  wtedy  siła  odśrodkowa  wyrównuje  się  z  siłą  dośrodkową,  bodźce 

wewnętrzne  z  bodźcami  zewnętrznymi;  jeżeli  zaś  główną  sprawą  jest  coś  innego,  to 

łagodność takiego osobnika może być dziełem przypadku. 

 

List Quinceya P. Morrisa do szanownego Artura Holmwooda 

25 maja 

Drogi Arturze, 

 

pewnie  sobie  przypominasz  nasze  pogawędki  przy  ognisku  na  prerii;  jak 

opatrywaliśmy  sobie  nasze  rany  po  dramatycznym  przybiciu  do  brzegu  na 

Markizach; jak popijaliśmy nad brzegiem jeziora Titicaca w Andach. Przed nami 

jeszcze wiele przygód, wiele ran i wiele toastów. Czy moglibyśmy się spotkać jutro 

wieczorem  przy  moim  ognisku?  Proszę  Cię  bez  skrupułów,  gdyż  wiem,  że  pewna 

dama udaje się jutro na jakiś wieczorek towarzyski, a ty będziesz wolny. Przyjdzie 

także  nasz  dawny  przyjaciel,  z  którym  zapoznaliśmy  się  w  Korei  -  John  Seward. 

Powspominamy  stare,  dobre  czasy  i  wzniesiemy  kilka  toastów  na  zdrowie 

najszczęśliwszego  człowieka  na  świecie,  który  potrafił  zaskarbić  sobie  to 

najszlachetniejsze  serce,  jakie  Bóg  kiedykolwiek  stworzył.  Obiecuję,  że  będziesz 

się  czuł  jak  u  siebie  w  domu,  a  jeżeli  wypijesz  więcej,  niż  możesz,  osobiście 

zaniosę Cię do łóżka. Przyjdź! 

 

Twój  

Quincey P. Morris 

 

Telegram Artura Holmwooda do Quinceya P. Morrisa 

26 maja 

PRZYJADĘ STOP MAM DLA WAS INTERESUJĄCE WIADOMOŚCI STOP 

background image

ARTUR 

 

 

background image

Rozdział 6 

 

Notatnik Miny Murray 

24 czerwca, Whitby 

Przyjechałam  do  Lucy.  Oczekiwała  na  stacji  i  zawiozła  mnie  do  ich  domu  w 

dzielnicy Crescent. Podoba mi się tu. Rzeka Esk płynie tu w głębokie, poszerzającej się 

w  stronę  morza  dolinie.  Jej  brzegi  spina  monumentalny  most,  wsparty  na  wysokich 

filarach. Cała dolina kipi zielenią. Starą część miasta charakteryzują czerwone dachy, a 

nad nimi, na wzniesieniu, sterczą ku niebu ruiny opactwa whitbyskiego, splądrowanego 

kiedyś  przez  Duńczyków.  To  tu  właśnie  rozgrywa  się  fragment  „Marmionu”.  Krąży 

legenda,  że  w  tych  ruinach  pojawia  się  biała  pani.  Między  opactwem  a  miastem  stoi 

jeszcze jeden kościół - farny. Otacza go duży cmentarz z mnóstwem nagrobków. Sądzę, 

iż jest to najbardziej malowniczy zakątek Whitby. A że usytuowany jest on na wzgórzu, 

można z niego doskonale obserwować całe miasto, port, zatokę i dobrze stąd widoczny 

przylądek Kettleness. Cmentarz sięga aż do samego skraju urwiska nad portem. Kiedyś 

część  stromego  zbocza  urwiska  obsunęła  się  tak,  że  kilkanaście  grobów  runęło  do 

morza.  Po  przeciwległej  stronie  prowadzi  w  dół  do  miasta  żwirowa  alejka,  wijąca  się 

wśród  co  okazalszych  pomników.  Cmentarz  jest  dobrze  utrzymany,  wzdłuż  alejek  i 

ś

cieżek  ustawiono  wiele  ławek,  więc  spełnia  również  funkcję  parku,  chętnie 

odwiedzanego przez mieszkańców miasta. Wiem, że będę przychodzić tu często. Można 

tu  poczytać  i  popracować  nad  swoim  notatnikiem.  W  tej  chwili  mam  na  kolanach 

otwartą  książkę,  robię  różne  zapiski  i  tak  trochę  z  ciekawości  podsłuchuję  siedzących 

obok  trzech  gadatliwych  staruszków.  Pewnie  nie  mają  nic  do  roboty,  ponieważ 

wysiadują w tym samym miejscu codziennie i snują swoje opowieści. 

Z mojej ulubionej ławki widzę cały port i daleko w morze wysunięty przylądek, a 

na  jego  czubku,  zbudowaną  na  kamiennym  nabrzeżu,  latarnię  morską.  Druga  latarnia 

usytuowana  jest  na  końcu  kamiennego  mola.  Obie  razem  wytyczają  wejście  do  portu, 

już  na  otwartym  morzu,  wystaje  niebezpieczna  dla  żeglugi  skała,  oznaczona  dużymi 

pławami, które podczas złej pogody kołyszą się i dzwonią ostrzegawczo. Powiadają, że 

gdy statek zabłądzi, to całe morze jakby się rozdzwaniało. Muszę o to zapytać sąsiada z 

ławki obok. On powinien coś wiedzieć. 

Ten  dziadek  wygląda  dość  komicznie.  Jest  w  wieku  Matuzalema,  twarz  ma 

kanciastą  i  pomarszczoną  jak  kora  drzewa.  Podobno  ma  blisko  sto  lat  i  służył  w 

background image

grenlandzkiej flotylli rybackiej w czasach bitwy pod Waterloo. Pewnie to jakiś sceptyk, 

bo kiedy go zapytałem o te dzwony i o białą panią z opactwa, odpowiedział mi sucho: 

-  Ja  bym  sobie  takimi  głupstwami  głowy  nie  zawracał,  panienko.  Takie  bzdury 

tylko denerwują. Nie twierdzę, że coś podobnego nie istnieje i nigdy nie miało miejsca, 

ale odkąd żyję, z czymś takim się nie spotkałem. Za tego rodzaju sensacjami mogą się 

uganiać  włóczykije,  albo  zawodowi  podróżnicy  -  ale  tak  nobliwej  panience  nawet  nie 

przystoi.  Szczury  lądowe  z  Yorku  albo  z  Leeds,  którzy  przez  całe  życie  jedzą  solone 

ś

ledzie  i  wędzone  szproty,  żłopią  herbatę  i  kupują  tani  bursztyn,  gotowi  uwierzyć  w 

każdy nonsens. Tym bardziej, że i gazety pełne są podobnych idiotyzmów. 

Uważam go za ciekawego człowieka, dlatego poprosiłam, żeby mi opowiedział o 

dawnych  wyprawach  na  wieloryby.  Lecz  wtedy  na  wieży  kościoła  wybiła  szósta, 

staruszek wolno podniósł się z ławki i powiedział: 

- Czas na mnie, panienko. Muszę podnieść kotwicę. Moja wnuczka nie lubi, kiedy 

herbata  stygnie.  A  ja  długo  dryfuję  do  domu,  mija  cała  wieczność.  No,  i  już  mi  w 

brzuchu burczy. 

Pokuśtykał  w  stronę  schodów,  ciekawie  uzupełniających  okoliczną  scenerię. 

Biegną  one  od  ulicy  aż  do  samego  kościoła.  Są  ich  setki.  Zaokrąglone  zębem  czasu, 

szerokie  i  niskie,  tak,  że  można  by  po  nich  bez  trudu  wjeżdżać  konno.  Dawno  temu 

pewnie miały jakiś związek z opactwem. 

Chyba i ja już pójdę do domu. Lucy i jej matka wybrały się gdzieś z wizytą; może 

niedługo wrócą. 

 

1 lipca 

Dzisiaj,  razem  z  Lucy,  wybrałyśmy  się  na  wzgórze,  by  pogawędzić  z  moim 

przyjacielem  -  staruszkiem  i  jego  dwoma  kompanami,  którzy  -  tak  mi  się  wydaje  - 

uważają  go  za  swojego  lidera.  Nie  wiem  kim  był  kiedyś,  ale  do  dziś  wykazuje  cechy 

przywódcze.  Nie  lubi  sprzeciwu,  wszystko  ma  w  pogardzie.  Gdy  w  dysputach  ze 

swoimi towarzyszami brakuje mu argumentów, próbuje ich przekrzyczeć i zastraszyć, a 

kiedy oni milkną, uważa ich milczenie za aprobatę dla swoich poglądów. 

Lucy  wyglądała  ślicznie  w  swojej  białej,  batystowej  sukni.  Odkąd  tu  ze  mną 

przychodzi  ma  ładne,  różowe  policzki.  Zauważyłam,  że  staruszkowie  już  od  pewnego 

czasu  jakby  na  nas  czekali  i  zawsze  chętnie  się  do  nas  przysiadają.  Lucy  traktuje  ich 

bardzo serdecznie, a oni odpłacają jej swoim szacunkiem. Jej urokowi uległ nawet mój 

staruszek  i  nigdy  się  z  nią  nie  sprzecza.  Znów  spróbowałam  wyciągnąć  z  niego  coś  z 

background image

dawnych czasów, jakieś legendy czy dziwne wydarzenia, lecz i tym razem nie wypuścił 

steru z ręki i popłynął własnym kursem. Powiedział: 

Wszystko  to  bujdy  do  straszenia  małych  dzieci  i  starych  histeryczek.  Te  bzdury 

wymyślili  kaznodzieje  i  policjanci,  żeby  utrzymać  ludzi  w  ryzach.  Kiedy  słyszę  takie 

wymysły, biorą mnie diabli. Wszystkie te nonsensy i oczywiste blagi trafiają na szpalty 

gazet, rozgłasza się je z ambony, a nawet bywają wykuwane na płytach nagrobkowych. 

Proszę  spojrzeć  naokoło,  wszędzie  panienka  przeczyta:  „Tu  spoczywa  ciało...”,  albo: 

„Na  wieczną  pamiątkę...”  -  a  przecież  co  najmniej  w  połowie  tych  grobów  nie  ma 

ż

adnego  ciała.  Czy  panienka  potrafi  sobie  wyobrazić  ten  bałagan,  gdy  w  dniu  Sądu 

Ostatecznego  zlecą  się  tu  wszyscy  w  całunach,  aby  zabrać  swoje  nagrobki,  którymi 

będą  chcieli  udokumentować  swoje  nieskazitelne  życie  na  ziemi.  Na  miłość  Boską, 

przecież  niektórzy  tych  kamieni  nie  utrzymają  -  po  tak  długim  pobycie  na  dnie  morza 

ich palce muszą stać się cholernie śliskie! 

Staruszek  wykazywał  samozadowolenie  z  wrażenia,  jakie  na  nas  zrobiła  jego 

wypowiedź.  Wykorzystałem  to  i  próbowałem  pobudzić  go  do  wyrażenia  głębszych 

refleksji. 

- Potrafi pan żartować, panie Swales. Ale dlaczego robiono by tu pustogroby? Po 

co stawiałby kto fałszywe nagrobki? 

-  O,  Boże!  Pewnie,  że  niektóre  są  prawdziwe,  ale  w  większości  chodzi  o 

oszustwo, zwykły kamuflaż. Proszę przeczytać na przykład ten napis - wskazał palcem 

na jedną z kamiennych płyt 

Podeszłam do nagrobka i przeczytałam epitafium: 

„Tu leży kapitan żeglugi, Edward Spencelagh, lat 30, zamordowany przez piratów 

na wybrzeżu Andros, w kwietniu 1854 roku”. 

Kiedy wróciłam na naszą ławeczkę, pan Swales kontynuował: 

-  Chciałbym  wiedzieć,  kto  go  tu  przywiózł!  Zamordowany  gdzieś  na  dalekiej 

wyspie Andros i pani chce wierzyć, że leży tu pod tym kamieniem? Mógłbym wymienić 

dobrą  kopę  ludzi,  których  kości  spoczywają  gdzieś  w  rejonie  Grenlandii  -  pokazał  na 

północ - albo tam, gdzie topielców zawlokły prądy morskie. Niechże się pani rozejrzy. 

Młode  oczy  lepiej  odczytają  te  kłamliwe  napisy.  O,  proszę:  „Braithwaite  Lowrey”. 

Znałem  jego  ojca.  Ten  zginął  w  roku  1777  na  Lively  w  pobliżu  Grenlandii;  albo 

Andrew  Woodhouse  -  utopił  się  w  tym  samym  rejonie  w  rok  później;  albo  John 

Rawlings  -  utonął  w  Zatoce  Fińskiej  w  roku  pięćdziesiątym.  Czy  wszyscy  ci  faceci 

background image

przybiegną  na  dźwięk  trąby  do  Whitby?  Powstanie  piekielne  zamieszanie,  powiadam 

pani. 

-  Tak  do  końca,  to  nie  ma  pan  racji  -  powiedziałam  -  ponieważ  wychodzi  pan  z 

założenia,  że  ci  nieszczęśnicy,  albo  ich  dusze,  nie  obejdą  się  w  dzień  ostateczny  bez 

swoich  nagrobków.  Czy  naprawdę  jest  pan  przekonany,  że  będą  im  koniecznie 

potrzebne? 

- To po co one są? - No, proszę mi powiedzieć, panienko! 

- Uważam, że ze względu na krewnych. 

-  Ze  względu  na  krewnych?  -  odrzekł  z  dużą  pogardą.  -  A  co  by  ci  krewni 

powiedzieli,  gdyby  do  nich  dotarło,  że  an  tych  pomnikach  wypisano  kłamstwa?  - 

wskazał na płytę u naszych stóp. Właśnie przy tym grobie stała nasza ławka. 

- Przeczytajcie która, co napisano na płycie? 

Lucy, siedząca najbliżej, pochyliła się i głośno odczytała napis: 

-  „Na  pamiątkę  Georgey'a  Canona,  który  zginął  śmiercią  tragiczną  w  dniu  29 

czerwca  1873  roku.  Spadł  ze  skały  koło  Kettleness.  Odpoczywa  oczekując 

zmartwychwstania.  Ten pomnik  zbudowała  swojemu  ukochanemu  synowi  pogrążona  w 

smutku matka. Był on jedynym synem swojej matki - wdowy”. 

Lucy skończyła czytać, po czym odwróciła się do pana Swalesa: 

- Nie widzę w tym nic śmiesznego. 

-  Nic  śmiesznego?  Cha,  cha,  cha!  Bo  panienka  nie  może  tego  wiedzieć...  Ta 

„pogrążona  w  smutku  matka”,  to  straszna  jędza,  nienawidziła  syna,  ponieważ  George 

Canon  był  zwykłym  łotrem,  oczywistym  wyrzutkiem.  I  on  jej  nienawidził.  W  końcu 

jednak popełnił samobójstwo, żeby mamuśka mogła wykorzystać jego polisę na życie. 

Niby spadł ze skały! A co do zmartwychwstania, na własne uszy słyszałem jak mówił, 

ż

e  chce  pójść  do  piekła,  ponieważ  jego  mama,  stara  dewotka,  pewnie  trafi  do  nieba,  a 

on nie chciałby się z nią spotkać. Tak więc, czy ten nagrobek to nie łgarstwo? 

- Dlaczego pan nam to opowiedział? - zapytała Lucy. - To moje ulubione miejsce 

i nagle się dowiaduję, że siadam nad mogiłą samobójcy. 

-  Nie  szkodzi,  śliczna  panienko.  George  pewnie  się  cieszy,  że  mu  tak  piękna 

kobieta  siada  na  kolanach.  Nie  trzeba  się  tym  przejmować.  Ja  sam  przesiaduję  w  tym 

miejscu już od dwudziestu lat i - jak pani widzi - nic mi się nie stało. - Wstał i powlókł 

się do domu. 

background image

Pozostałyśmy  tam  jeszcze  przez  chwilę.  Lucy  opowiadała  mi  o  Arturze  i  o  ich 

przyszłym  małżeństwie.  Posmutniałam,  ponieważ  już  od  miesiąca  nie  mam  żadnej 

wiadomości od Jonathana. 

 

Tego samego dnia 

Wróciłam  tu,  ponieważ  mi  smutno.  Dziś  także  nie  otrzymałam  listu.  Mam 

nadzieję, że Jonathana nie spotkało nic przykrego. Właśnie wybiła dziewiąta. Patrzę na 

ś

wiatła  poszczególnych  ulic  i  lampy  wzdłuż  rzeki  Esk.  Po  lewej  częściowo  zasłania 

widok  czarny  dach  starego  domu  sąsiadującego  z  opactwem.  Gdzieś  z  tyłu,  na 

wzgórzach,  pobekują  owce  i  jagnięta,  po  brukowanej  drodze  dzwonią  końskie 

podkowy.  Na  molo  kapela  wygrywa  walczyka,  a  kawałek  dalej,  na  nabrzeżu,  odbywa 

się  zgromadzenie  Armii  Zbawienia.  Kapele  nawzajem  siebie  nie  słyszą,  ale  ja  ze 

swojego miejsca widzę i słyszę obie. 

Któż  wie,  gdzie  jest  w  tej  chwili  Jonathan  i  czy  o  mnie  myśli?  Pragnę,  żeby  już 

był przy mnie. 

 

Dziennik dr. Sewarda 

5 czerwca 

Przypadek  Renfielda  staje  się  coraz  ciekawszy.  Pacjent  ma  bardzo  rozwinięte 

niektóre  cechy  jak:  egoizm,  małomówność,  konsekwencja  w  dążeniu  do  upatrzonego 

celu.  Chciałbym  znać  jego  zamiary.  Jak  gdyby  zgodnie  z  jakimś  planem,  którego 

założeń  nie  mogę  się  dopatrzyć.  Przejawia  zamiłowanie  do  zwierząt,  chociaż  i  tu 

dochodzi u niego do nieoczekiwanych zmian w nastrojach do tego stopnia, iż można by 

go  posądzić  o  sadyzm.  Ma  anormalne  upodobania.  Teraz  zajmuje  się  łapaniem  much. 

Ma ich już tyle, że muszę mu tego zabronić. Zwróciłem mu na to uwagę i - ku mojemu 

zdumieniu - wcale go to nie rozgniewało. Przyjął moje perswazje z powagą, zastanowił 

się i powiedział: 

- Czy mogę jeszcze tylko przez trzy dni? Potem się ich pozbędę. 

Oczywiście, że się zgodziłem. Muszę go bacznie obserwować. 

 

18 czerwca 

Obecnie  zainteresował  się  pająkami.  Trzyma  w  pudełku  już  kilkanaście 

większych  okazów.  Karmi  je  muchami,  których  w  ten  sposób  szybko  ubywa,  chociaż 

połowę tej paszy zużywa jako przynętę. 

background image

 

1 lipca 

Pająki  rozpleniły  mu  się  tak,  jak  za  poprzednio  muchy,  więc  dziś  kategorycznie 

zażądałem, by się ich pozbył. Bardzo posmutniał, zrobiło mi się go żal i sformułowałem 

moje  ultimatum  nieco  łagodniej,  prosząc  go  uprzejmie,  żeby  wyzbył  się  przynajmniej 

niektórych.  Przyjął  to  z  radością.  Nagle  do  pokoju  wleciała  duża,  tłusta  mucha  - 

ś

cierwica.  Renfield  złapał  ją  w  locie,  przez  sekundę  trzymał  ją  w  palcach  i  zanim 

zdążyłem mu w tym przeszkodzić - włożył ją do ust i zjadł. Złajałem go za to porządnie, 

lecz on mnie spokojnie przekonywał, że to wyborny i zdrowy delikates, że to jest życie, 

które  daje  życie.  Muszę  uważać,  w  jaki  sposób  będzie  chciał  zlikwidować  pająki. 

Prawdopodobnie chodzi tu o przemyślane działanie, ponieważ bez przerwy coś notuje w 

swoim zeszyciku. Całe strony zapisuje kolumnami cyfr, jak gdyby opracowywał jakieś 

rozliczenie. 

 

8 lipca 

W jego szaleństw jest pewna metoda. Przez kilka dni mojego pacjenta świadomie 

unikałem, by lepiej i ostrzej zauważyć, czy dochodzi u niego do stałych lub okresowych 

zmian,  a  jeśli  tak,  to  do  jakich.  Stwierdziłem  tylko  jedną  zmianę:  pożegnał  się  z 

niektórymi  swoimi  ulubieńcami,  znajdując  sobie  w  ich  miejsce  innych.  Udało  mu  się 

złapać  wróbla  i  już  go  właściwie  oswoił.  Jego  metody  treserskie  są  bardzo  proste, 

albowiem pająków wydatnie ubywa. 

 

19 lipca 

Mój  przyjaciel  ma  już  istny  rezerwat  wróbli  i  much,  natomiast  pająki  zniknęły 

właściwie  wszystkie.  Gdy  podczas  rutynowego  obchodu  wstąpiłem  do  jego  pokoju, 

wybiegł naprzeciwko i oświadczył, że bardzo mnie prosi o małego kociaka. 

-  Panie  doktorze  -  błagał  żarliwie  -  nie  żądam  chyba  za  wiele,  tylko  małego, 

pulchnego kociaka, którego mógłbym głaskać, uczyć i karmić... i karmić, i karmić! 

Na  taką  prośbę  nie  miałem  z  góry  przygotowanej  odpowiedzi.  Jego  zwierzyniec 

wzbogacał  się  o  nowe  gatunki  i  było  mi  całkowicie  obojętne,  czy  podobny  los,  jaki 

spotkał muchy i pająki, czeka stadko oswojonych wróbli. Dałem mu do zrozumienia, iż 

uczynię  wszystko  co  w  mojej  mocy  i  tak  z  czystej  ciekawości  zapytałem,  czy  nie 

wolałby kota, zamiast małego kociaka. 

background image

-  Jasne,  że  wolałbym  dużego  kota  -  zawołał  radośnie.  -  Lecz  nie  byłem  pewny, 

czy pan doktor się zgodzi. Prosząc o kocię, miałem więcej szans, nieprawdaż? 

Pokiwałem  głową  i  uprzedziłem  Renfielda,  że  prawdopodobnie  tego  kota  nie 

dostanie do ręki, ale że poczynię odpowiednie kroki. Zachmurzył się i spojrzał na mnie 

tak, jakby ostrzegał przed swoim gniewem. Sądzę, że ten maniak byłby zdolny nawet do 

popełnienia mordu. Będę odwlekał spełnienie tego życzenia i obserwował jego reakcję. 

Muszę wiedzieć, co ten wariat zamierza. 

 

Godz. 22.20 

Odwiedziłem  go  raz  jeszcze.  Siedział  zadumany  w  kącie  pokoju,  a  kiedy  mnie 

zobaczył,  rzucił się na kolana i błagał o kota; podobno od tego zależy jego zbawienie. 

Powiedziałem,  że  chyba  nic  z  tego,  więc  usiadł  z  powrotem  w  kącie  i  obgryzał 

paznokcie. 

 

20 lipca 

Zajrzałem  do  Renfielda  wczesnym  rankiem,  jeszcze  przed  obchodem  starszego 

pielęgniarza.  Pacjent  był  już  na  nogach  i  podśpiewując  sobie,  sypał  na  parapet  okna 

cukier  -  pewnie  znów  będzie  łapać  muchy.  Zwróciłem  uwagę,  że  nigdzie  nie  ma  jego 

wróbli.  Kiedy  o  nie  zapytałem,  nawet  na  mnie  nie  spojrzał  i  tylko  zamamrotał  pod 

nosem,  że  wszystkie  wyfrunęły.  Po  pokoju  rozsianych  było  kilka  ptasich  piór,  a  na 

poduszce widniała plamka krwi. Bez słowa opuściłem jego pokój, kierując się prosto do 

dyżurnego  pielęgniarza.  Wydałem  mu  polecenie,  żeby  mnie  natychmiast  zawiadomił, 

gdyby z Renfieldem działo się coś niezwykłego. 

 

Godz. 11.00 

Właśnie  otrzymałem  od  pielęgniarza  wiadomość,  że  Renfieldowi  zrobiło  się 

niedobrze i zwymiotował kupę pierza. 

- Jestem przekonany - ekscytował się pielęgniarz - że ten imbecyl pożarł te ptaki - 

i to na surowo! 

 

Godz. 23.00 

Dziś  wieczorem  zaaplikowałem  Renfieldowi  silny  środek  nasenny,  żebym  mógł 

zabrać  mu  jego  zeszyt  i  dokładnie  go  przestudiować.  Moja  teoria  znalazła 

potwierdzenie.  Chodzi  o  maniaka  ze  skłonnościami  do  mordowania  wszystkiego,  co 

background image

ż

ywe,  opanowanego  dziką  żądzą  krwi.  Muszę  wymyślić  zupełnie  nowy  termin  dla 

określenia  jego  przypadku.  Chyba  go  nazwę  maniakiem  zoofagicznym.  Karmił  pająka 

muchami, ptaki pająkami, a potem chciał kota, z kolei karmiłby ptakami. A następnie...? 

 

Notatnik Miny Murray 

26 lipca 

Ogarnia mnie coraz większy niepokój. Może przyniesie mi ulgę przelanie swego 

ż

alu  na  kartki  notatnika.  Martwię  się  o  Lucy  i  o  Jonathana.  Mój  ukochany  już  od 

dłuższego  czasu  nie  daje  żadnych  oznak  życia,  co  wpędza  mnie  w  rozpacz.  Dopiero 

wczoraj  pan  Hawkins,  zawsze  mi  wielce  przychylny,  przekazał  na  mój  adres  skąpą 

wiadomość  od  Jonathana.  Była  to  zaledwie  jedna  linijka,  pisana  na  zamku  Draculi. 

Wynika  z  niej,  że  Jonathan  wybiera  się  do  domu.  Co  się  dzieje?  Jonathan,  mistrz 

barwnych opisów, pełnych najdrobniejszych szczegółów - nagle zdobywa się zaledwie 

na kilka słów, mieszczących się w jednej linijce tekstu! To i się w głowie nie mieści! 

Kłopoty sprawia mi także  Lucy. Od kilku dni występuje u niej nawrót dawnego, 

przykrego  zwyczaju  -  chodzenia  podczas  snu.  Zawiadomiłam  o  tym  jej  matkę. 

Uzgodniłyśmy, że będziemy na noc zamykać na klucz drzwi od naszego pokoju. Lady 

Westenra  jest  przekonana,  iż  lunatycy  spacerują  nocą  po  dachach  i  na  krawędziach 

niebezpiecznych urwisk. W razie nagłego przebudzenia mogą runąć na dół. Bardzo ją to 

martwi, albowiem na to samo schorzenie cierpiał jej zmarły mąż. Ojciec Lucy wstawał 

w  nocy  z  łóżka  -  oczywiście  nieświadomie  -  ubierał  się  i,  jeżeli  mu  w  tym  nikt  nie 

przeszkodził, wychodził z domu. 

Lucy tej jesieni wychodzi za mąż. Bez przerwy mówi tylko o tym, jak się wystroi 

do  ślubu  i  jak  urządzi  dom.  Doskonale  ją  rozumiem,  ponieważ  myślę  o  tym  samym. 

Tyle,  że  my  z  Jonathanem  rozpoczniemy  nowe  życie  bardzo  skromne,  licząc  się  z 

każdym  pensem.  Wkrótce  powinien  odwiedzić  nas  pan  Holmwood,  jedyny  syn  lorda 

Goldalminga. Lord ostatnio choruje, więc Artur zwleka z przyjazdem do czasu, gdy stan 

zdrowia  jego  ojca  na  to  pozwoli.  Lucy  chce  zaprowadzić  Artura  na  naszą  ławkę  na 

cmentarzu  i  pokazać  mu  te  wspaniałe  widoki.  Uważam,  że  jej  lunatyzm  ma  jakiś 

związek z tęsknotą za Arturem. Z chwilą jego przyjazdu, dolegliwość ta powinna minąć 

bez śladu. 

 

27 lipca 

background image

Od  Jonathana  ani  słowa.  Jestem  zrozpaczona.  Dlaczego  nie  daje  znać  o  sobie? 

Lucy  już wstaje  co noc.  Budzą mnie jej kroki. Całe szczęście, że jest ciepło. Mogłaby 

się  przeziębić.  Tęsknota  i  częste  budzenie  odbija  się  na  moim  zdrowiu.  Mam  złe 

samopoczucie  -  jestem  wciąż  rozdrażniona,  cierpię  na  bezsenność.  Dzięki  Bogu,  że 

Lucy  nic  innego  nie  dolega.  Widzę  jak  jej  przykro  z  powodu  odwlekającego  się 

przyjazdu  Artura.  Jego  ojcu  znów  się  pogorszyło.  Lucy  jednak  trzyma  się  dzielnie, 

policzki ma różowe, wygląda bardzo zdrowo. Żeby tak dalej. 

 

3 sierpnia 

Minął jeden tydzień, a Jonathan przepadł jak kamień w wodę. Od pana Hawkinsa 

także  żadnej  wiadomości.  Mam  nadzieję,  że  ten  dobry  człowiek  nie  zaniemógł. 

Doniósłby mi o tym. 

Kolejny  raz  patrzę  na  tę  ostatnią  wiadomość  od  Jonathana,  na  tę  jedną  jedyną 

linijkę,  przysparzającą  mi  tyle  zmartwień.  Niby  pismo  jest  jego,  ale  jakby  nie  on  to 

pisał. 

Lucy co noc próbuje otworzyć drzwi, a kiedy stwierdza, że są zamknięte, chodzi 

po pokoju i szuka klucza. 

 

6 sierpnia 

Następne trzy dni - i żadnej wiadomości. Boże, w jakim ja żyję napięciu! Dokąd 

pójść,  do  kogo  się  zwrócić,  gdzie  szukać  ulgi?  Jonathan  jakby  zapadł  się  pod  ziemię. 

Muszę uzbroić się w cierpliwość. 

Lucy  coraz  bardziej  nerwowa.  Przeżyłyśmy  okropną  noc.  Rybacy  mówią,  że 

nadchodzi  sztorm.  Muszę  się  od  nich  nauczyć  czytania  zjawisk  atmosferycznych  i 

innych  objawów  w  przyrodzie,  świadczących  o  zmianie  pogody.  Dzisiejszy  dzień  jest 

szary,  słońce  chowa  się  za  gęstymi  chmurami,  mgła  przesłania  Kettleness.  Wszystko 

jest  szare  -  oprócz  zielonej  trawy,  lśniącej  niby  szmaragd.  Szare  są  urwiska  i  morze. 

Kutry rybackie pośpiesznie wracają do zacisznej przystani. Miota nimi wysoka fala. 

Znienacka  nadszedł  pan  Swales.  Bez  ceregieli,  zresztą  jak  zawsze,  przysiadł  się 

do mnie i powiada: 

- Czemu to dzisiaj taka smutna? Widzę, że tymi głupimi historyjkami o zmarłych 

porządnie  panienkę  wystraszyłem.  Stary  człowiek  nie  lubi  myśleć  o  rzeczach 

ostatecznych.  Żeby  dodać  odwagi  samemu  sobie,  mówi  o  nich  czasem  dość 

lekceważąco.  Nie,  nie  boję  się  śmierci,  ale  jeszcze  mi  nie  pilno  na  tamten  świat.  Lecz 

background image

czuję,  że  moje  dni  już  są  policzone.  Mam  prawie  setkę,  to  i  przyszłość  przede  mną 

ż

adna. Kostucha już na mnie ostrzy swoją kosę. Jeżeli przyjdzie po mnie chociażby tej 

nocy, bez oporu poddam się jej woli. Przecież życie, to nieustannej czekanie, a jedyne, 

na  czym  można  polegać,  to  śmierć.  Być  może  nadchodzi  z  tym  wiatrem  znad  morza, 

który  zresztą  sprawia  wrażenie  posłańca  nieszczęścia,  cierpienia  i  śmierci.  Proszę 

spojrzeć!  -  zawołał  przeraźliwym  głosem.  -  Na  tym  wietrze  jedzie  kostucha!  Czuję  ją. 

Boże, dodaj mi się, bym ją przyjął godnie. 

Stary  człowiek  obnażył  głowę,  splótł  dłonie  i  poruszał  wargami  w  cichej 

modlitwie.  Po  chwili  wstał  z  ławki,  uścisnął  im  dłoń,  żegnał  się  ze  mną  dłużej  i 

serdeczniej  niż  zwykle,  jak  czynią  to  ludzie  wypływający  w  daleki  rejs,  spojrzał  mi  w 

oczy, po raz pierwszy uśmiechnął się do mnie i powoli dokuśtykał w kierunku długich, 

kamiennych schodów. 

Jego  zachowanie  wywarło  na  mnie  ogromne  wrażenie  i  tylko  pogłębiło  mój 

smutek. Chyba rozumiem, jak czują się żony marynarzy. 

Z  zadumy  wyrwało  mnie  dopiero  pojawienie  się  tuż  przy  mnie  dozorcy 

cmentarza.  Przystanął  za  moją  ławką  i  przez  lornetkę  obserwował  jakiś  obiekt  na 

otwartym morzu. Zapytałam go, co to za statek. Wzruszył ramionami i odpowiedział: 

- Sam chciałbym wiedzieć. Sądząc po kształtach wygląda na rosyjski szkuner - ale 

jakoś  dziwnie  manewruje.  Jakby  nie  wiedział,  co  dalej.  Pewnie  się  tam  zastanawiają, 

czy  zdążą  przed  sztormem  wejść  do  portu,  czy  lepiej  przeczekać  burzę  na  otwartych 

wodach.  Bardziej  na  północ  morze  bywa  spokojniejsze.  Niech  pani  sama  spojrzy. 

Prawda,  że  wygląda  jak  bez  sternika?  Zmienia  kierunek  zależnie  od  wiatru.  Zaraz  się 

ś

ciemni. Rano będziemy mądrzejsi. 

 

 

background image

Rozdział 7 

 

Wycinek z Daily Telegraph, 

8 sierpnia (wklejony w notatnik Miny Murray) 

(Whitby - Od naszego stałego korespondenta) 

Właśnie  przeżyliśmy  jeden  z  największych  i  najostrzejszych  sztormów,  jakie 

kiedykolwiek  miały  miejsce  w  tym  rejonie.  Od  dłuższego  czasu  panowała  upalna 

pogoda, co w sierpniu nie bywa rzadkością. Sobota była przepiękna, parowiec „Emma” 

i  „Scarbrough”  wykonywały  rejsy  spacerowe  wzdłuż  wybrzeża,  w  Whitby  panował 

ożywiony  ruch  turystyczny.  Lecz  od  południa  zaczęły  się  pojawiać  na  północno-

zachodnim  widnokręgu  wąskie,  ciemne  chmury.  Kapitanat  partu  ostrzegł  wszystkie 

statki i kutry rybackie. Większość kapitanów i szyprów schroniła na czas sztormu swoje 

statki i łajby za bezpiecznym falochronem portu.  Pod wieczór wiatr całkowicie ucichł, 

nastąpiła  przysłowiowa  cisza  przed  burzą.  Na  morzu  migotało  tylko  kilka  światełek 

zapóźnionych  barek.  Zaobserwowano  jednak  nieznany  szkuner,  który  pod  pełnymi 

ż

aglami szedł w kierunku zachodnim. Szalona odwaga lub niewiedza jego oficerów, to 

główny  temat  rozmów  zgromadzonych  na  nabrzeżu  obserwatorów.  Straż  portowa 

sygnalizowała załodze szkunera, by przynajmniej zwinęła kilka żagli. 

Na  krótko  przed  dziesiątą  zapanowała  cisza,  iż  wyraźnie  słychać  było  beczenie 

owiec  i  szczekanie  psów,  a  kapela  na  molo,  co  nieco  fałszując,  zakłócała  błogą  ciszę 

milczącej  natury.  Po  północy,  hen  nad  morzem,  nagle  zagrzmiało.  Nadeszła  burza.  W 

oka mgnienia spokojne dotąd morze rozbujało się, coraz większe fale wściekle uderzały 

o  falochron,  białe  grzbiety  potężnych  bałwanów  zalewały  plażę,  a  światła  obu  latarń 

morskich  z  trudem  przebijały  się  przez  gęstą  mgiełkę  milionów  cząsteczek 

rozpryśniętych  fal.  Zerwał  się  potężny  wiatr,  który  przewracał  nawet  najsilniejszych 

mężczyzn.  Strażnicy  przepędzali  z  nabrzeża  licznie  zgromadzonych  gapiów,  nie 

zdających  sobie  sprawy  z  grożącego  im  niebezpieczeństwa.  Wichura  gnała  w  stronę 

lądu  ogromne  kłęby  gęstej  mgły  o  upiornych  kształtach,  a  każdy  człowiek,  nawet  o 

znikomym  stopniu  wyobraźni,  mógł  je  kojarzyć  z  duszami  topielców.  Nad  morzem 

szalały błyskawice, którym towarzyszyły potworne grzmoty. 

Dyżurny  oficer  kapitanatu  portu  zapalił  dodatkowy  reflektor,  by  ostatnie  kutry 

trafiły  w  stosunkowo  wąskie  wejście  do  portu,  nie  rozbijając  się  na  falochronach.  W 

pewnej chwili mgła nieco się rozpłynęła i wtedy światło reflektora wyłowiło na morzu 

background image

sylwetkę szkunera, który wzbudził tyle sensacji już wieczorem. Obserwatorzy nie omgli 

zrozumieć,  dlaczego  szkuner  ma  w  tak  trudnej  sytuacji  rozwinięte  wszystkie  żagle. 

Przecież  to  istne  samobójstwo!  Pomiędzy  szkunerem  a  portem  znajdowała  się  owa 

skała,  na  której  rozbiło  się  już  wiele  statków.  Jeżeli  wiatr  nie  zmieni  kierunku,  to 

kapitan  tajemniczego  szkunera  nie  ma  żadnych  szans  dotarcia  do  portu.  Szkuner  szedł 

wzdłuż  wybrzeża  w  tak  szalonym  tempie,  jakby  pędził  prosto  do  piekła.  Zrazu  znów 

wszystko  zginęło  w  gęstej  mgle,  a  światło  reflektora  zatrzymało  się  nieruchomo  na 

wystającej  z  morza  skale.  Wszyscy  obserwatorzy  wstrzymali  oddech,  oczekując 

nieuchronnego zderzenia szkunera z ową śmiertelnie niebezpieczną przeszkodą. - Lecz - 

mirabile dictum - szkuner bezpiecznie wszedł do portu. Reflektor omiótł jego pokład i... 

wszystkich  świadków  wydarzenia  zmroziło!  Cóż  za  koszmarny  widok.  Do  koła 

sterowego  przywiązane  było  martwe  ciało  sternika!  Jego  głowa  kiwała  się  zależnie  od 

przechyłów  statku.  Poza  tym  trupem  na  pokładzie  nie  było  nikogo.  Zdziwienie 

potęgował niewytłumaczalny fakt, że szkuner - sterowany martwą ręką - trafił do portu. 

Wszystko  rozegrało  się  o  wiele  szybciej,  niż  trwa  napisanie  tych  słów.  Szkuner  nie 

zatrzymał  się  przy  kotwicowisku,  cze  w  szalonym  pędzie  przemknął  przez  cały  port, 

wbijając się w wydmę przy południowo-wschodnim końcu mola, w punkcie położonym 

bezpośrednio  pod  Wschodnim  Urwiskiem.  Miejsce  to  zwie  się  od  niepamiętnych 

czasów Tate Hill Pier. 

Wszyscy  oniemieli  na  widok  potwornego  wypadku.  Zderzenie  było  ostre  -  kilka 

masztów  złamało  się  jak  zapałka.  Nagle  na  pokładzie  pojawił  się  rosły  pies,  nabrał 

rozpędu,  zeskoczył  an  piaszczysty  brzeg  i  pobiegł  w  kierunku  zbocza,  na  którym 

usytuowany jest cmentarz. Pochłonęła go ciemność. 

W tym czasie na Tate Hill Pier nie było żywej duszy. Wszyscy gapie zgromadzeni 

byli na wzgórzu. Strażnik pełniący służbę we wschodniej części portu, pierwszy wszedł 

na  pokład  rozbitego  szkunera.  Oficer  dyżurny  skierował  światło  reflektora  tak,  by 

oświetlić  możliwie  cały  statek.  Widać  było,  jak  strażnik  pochylił  się  nad  martwym 

sternikiem i z obrzydzeniem odwrócił głowę. Coś go przeraziło. Wywołało to ogromne 

zainteresowanie  całej  publiczności.  Wszyscy  rozbiegli  się  w  kierunku  szkunera.  Lecz 

strażnicy  i  policja  zdążyli  już  otoczyć  rozbitą  łajbę  gęstym  kordonem.  Mnie, 

dziennikarza,  jednak  przepuszczono.  Przekonałem  się  na  własne  oczy,  że  martwy 

marynarz  jest  rzeczywiście  przywiązany  do  koła  sterowego.  Nieszczęśnik  miał  wokół 

obu  nadgarstków  owinięty  różaniec.  Lina,  którą  był  przywiązany,  wskutek 

gwałtownego uderzenia wpiła mu się w ciało aż do kości. Pośpiesznie wezwany lekarz, 

background image

doktor  J.  M.  Caffyn,  po  wstępnej  obdukcji  zwłok,  stwierdził,  że  ten  człowiek  nie  żyje 

już od dwóch dni. W kieszeni spodni miał zakorkowaną butelkę, w której znajdował się 

zwitek zapisanego papieru. Stwierdzono, iż jest to dodatek do dziennika pokładowego. 

Ciało przewieziono do kostnicy. Zostanie wykonana sądowa sekcja zwłok. 

W następnym numerze podam więcej szczegółów. Był to pierwszy statek-widmo. 

 

(Whitby - 9 sierpnia

Wczorajsze wejście do portu opuszczonego statku, i to podczas potwornej burzy, 

wciąż  jest  żywo  komentowane.  Stwierdzono,  że  jest  to  rosyjski  szkuner  „Demeter”, 

nieduży  ładunek  -  kilka  drewnianych  skrzyń  wypełnionych  ziemią.  Przesyłka  jest 

zaadresowana na nazwisko miejscowego adwokata, pana S. F. Billingtona, Crescent nr 

7.  Pan  Billington  dziś  rano  wszedł  na  pokład  i  oficjalnie  przejął  przesyłkę.  Zgodnie  z 

przepisami statek formalnie przejął rosyjski konsul, regulując opłaty portowe. 

Duże zainteresowanie wzbudza tajemniczy pies, który wyskoczył ze statku. Kilku 

członków Towarzystwa Ochrony Zwierząt, bardzo popularnego w Whitby, pragnie psa 

przygarnąć.  Lecz  jak  dotąd  nikt  go  jeszcze  nie  znalazł.  Zdaje  się,  że  zwierzę  opuściło 

miasto. Być może, wystraszone stworzenie schowało się gdzieś w zaroślach na bagnach. 

Słychać także obawy, iż pies może być niebezpieczny. Dziś rano znaleziono w pobliżu 

Tate  Hill  Pier  dużego  doga,  należącego  do  miejscowego  węglarza.  Prawdopodobnie 

został  napadnięty  przez  jakąś  dziką  bestię.  Miał  rozszarpaną  całą  szyję  i  rozerwany 

brzuch. Mogły tego dokonać tylko duże, silne i ostre szpony. 

Później  inspektor  z  ministerstwa  handlu  udzielił  mi  swojej  łaskawej  zgody  na 

zapoznanie  się  z  dziennikiem  pokładowym.  Z  wyjątkiem  ostatnich  trzech  dni  zawiera 

wszystkie  potrzebne  dane.  O  wiele  więcej  interesujących  szczegółów  przynosi  jednak 

ów zwitek, znaleziony w butelce. Ponieważ sprawa nie stanowi tajemnicy, przedkładam 

czytelnikom  te  dokumenty  tak,  jak  mi  je  przetłumaczył  i  podyktował  pracownik 

rosyjskiego konsulatu. 

 

Dziennik pokładowy statku „Demeter” 

Rejs z Warny do Whitby 

Niniejszego  zapisu  dokonuję  w  dniu  18  lipca.  Jestem  świadkiem  dziwnych 

wydarzeń  i  muszę  je  wobec  tego  jak  najdokładniej  opisywać  do  samego  zakończenia 

rejsu. 

background image

6  lipca  załadowano  na  statek  skrzynie  z  ziemią. W  południe  podnieśliśmy  żagle. 

Wiatr  był  świeży,  wschodni.  Załogę  stanowiło  pięciu  majtków,  dwóch  oficerów, 

kucharz i ja - kapitan. 

11  lipca  nad  ranem  przeszliśmy  przez  Bosfor.  Na  pokład  weszli  tureccy  celnicy. 

Dostali  bakszysz  i  wszystko  jest  w  porządku.  Od  godz.  16.00  wyruszyliśmy  w  dalszą 

drogę. 

12 lipca przechodziliśmy przez Dardanele. Znów celnicy, bakszysz i po kontroli. 

Już po ciemku mijamy archipelag. 

13  lipca  załogę  opanował  dziwny  niepokój.  Ci  ludzie  nie  płyną  ze  mną  po  raz 

pierwszy.  Nawet  oficer  nie  wie,  co  ich  tak  niepokoi.  Zamiast  odpowiadać,  podnoszą 

oczy  ku  niebu  i  żegnają  się.  Oficerowi  puściły  nerwy  i  zbeształ  jednego  z  marynarzy. 

Myślałem, że to wywoła ostry spór, ale nic się nie stało. 

16  lipca  oficer  mi  zameldował,  że  brakuje  jednego  członka  załogi  - 

Piotrowskiego.  Nie  potrafię  sobie  tego  wytłumaczyć.  Piotrowski  miał  wczoraj  wachtę. 

Zmienił go Abramow, lecz Piotrowski już nie zajął swojej koi. Niepokój załogi wzrasta. 

Wszyscy  mówią,  że  spełniły  się  ich  najgorsze  oczekiwania.  Oficer  traci  cierpliwość. 

Coś wisi w powietrzu. 

 

Wczoraj, 17 lipca 

Marynarz  Olgaren  wszedł  do  mojej  kabiny  i  zameldował,  że  na  statku  jest  jakiś 

obcy człowiek. Stojąc na wachcie, dojrzał spod daszka wachtówki wysokiego, chudego 

chłopa,  nie  przypominającego  sylwetką  nikogo  z  członków  załogi.  Ostrożnie  go 

obserwował, ale zanim cichaczem zakradł się na dziób, by przyjrzeć się nieznajomemu 

z  bliska,  chłopisko  jakby  się  rozpłynęło  w  powietrzu.  Wachtowy  sprawdził  wszystkie 

otwory  do  ładowni.  Były  pozamykane.  Ogarnął  go  zabobonny  strach.  Obawiam  się 

wybuchu paniki. By do niej nie dopuścić, dzisiaj osobiście zbadam cały statek. 

Zwołałem  załogę  i  nakazałem  przeszukanie  całego  szkunera,  ponieważ  -  jak 

tłumaczyłem  -  niektórym  wydaje  się,  że  mamy  na  pokładzie  czarnego  pasażera. 

Pierwszy  oficer  był  oburzony.  Jego  zdaniem  nie  powinienem  ulegać  tak  wątpliwym 

domysłom, gdyż osłabia to morale załogi. Oświadczył, że w przeszukiwaniu nie weźmie 

udziału, woląc zostać przy sterze. Rozdałem ludziom lampy i udaliśmy się pod pokład. 

Przeszukaliśmy  każdy  kąt,  ale  po  obcym  ani  śladu.  W  samej  ładowni  były  tylko 

skrzynie z ziemią, ani tu nie było gdzie się ukryć. Po tej skrupulatnej penetracji załoga 

background image

odetchnęła  z  ulgą  i  znów  sumiennie  wykonywała  swoje  obowiązki.  Pierwszy  oficer 

oczami miotał błyskawice, lecz nie powiedział ani słowa. 

 

22 lipca 

Od  trzech  dni  panuje  zła  pogoda.  Marynarze,  zajęci  żaglami,  nie  mają  czasu  na 

strach.  Znów  są  weseli,  pogodni,  dobrze  ze  sobą  współpracują.  Udzieliłem  im 

pochwały. Przeszliśmy przez Cieśninę Gibraltarską. Wszystko jest w porządku. 

 

24 lipca 

Nad  naszym  statkiem  jakby  zawisła  jakaś  klątwa.  Straciliśmy  już  jednego 

marynarza: wchodzimy w Zatokę Biskajską, pogoda uparcie utrzymuje się w granicach 

znaczenia  żargonowego  określenia  „psiej”  i...  zniknął  następny  majtek.  Tak  samo  jak 

ten pierwszy - nie powrócił po wachcie do swojej koi. Marynarze, ogarnięci strachem, 

żą

dają, by wyznaczyć wachtę po dwóch. Oficer jest wściekły. 

 

28 lipca 

Już  czwarty  dzień  przeżywamy  istne  piekło.  Jakbyśmy  wpadli  w  jakiś  zaklęty 

krąg nieustannych sztormów. Nikt nie może zmrużyć oka. Wszyscy są wyczerpani. Już 

sam  nie  wiem,  według  jakich  zasad  wyznaczać  ludzi  na  wachty.  Drugi  oficer 

dobrowolnie  przejmuje  ster  i  pełni  wachty.  Wiatr  zdaje  się  ustawać;  morze  jeszcze  się 

kotłuje, ale statek wyraźnie mniej kołysze. 

 

29 lipca 

Następna  tragedia!  Dzisiejszej  nocy  wachtę  pełnił  jeden  marynarz,  ponieważ  z 

powodu  zmęczenia  załogi  nie  mogłem  wystawić  dwóch  jednocześnie.  A  rano 

stwierdziliśmy brak sternika. Dokładnie przeszukiwanie łajby nic nie dało. Drugi oficer 

zniknął bez śladu, a załogę znów opanowała panika. Po naradzie z pierwszym oficerem 

postanowiłem wydać ludziom broń. 

 

30 lipca 

To już ostatnia noc. Cieszy nas, że wreszcie zbliżamy się do Anglii. Pogoda znów 

się poprawiła, możemy  płynąć pod pełnymi żaglami. Mogłem sobie pozwolić na kilka 

godzin snu. Spałem jak suseł, gdy - z niemałym trudem - obudził mnie oficer. Miał dla 

background image

mnie  bardzo  przykry  meldunek:  brakuje  wachtowego  i  sternika.  Obaj  przepadli  jak 

kamień w wodę. Cała robota spadła teraz na mnie, na oficera i dwóch marynarzy. 

 

1 sierpnia 

Już drugi dzień płyniemy w gęstej mgle. Nie spotkaliśmy żadnego statku. Jest nas 

za mało, by sprawnie prowadzić nasz szkuner. Nie możemy zredukować żagli, gdyż nie 

bylibyśmy  w  stanie  ich  podnieść.  Zmierzamy  do  pewnej  zguby.  Zaistniała  sytuacja 

najbardziej  drażni  oficera.  Jego  twarda  natura  nie  może  pogodzić  się  z  zaistniałymi 

faktami.  Pozostałych  dwóch  marynarzy  zupełnie  flegmatycznie,  bez  szemrania  i 

cierpliwie wykonuje rozkazy, przygotowani na najgorsze. Oficer jest Rumunem, reszta, 

to Rosjanie. 

 

2 sierpnia, północ 

Z krótkiego snu wyrwał mnie krzyk. W gęstej mgle nic nie było widać. Pobiegłem 

do  oficera.  On  też  usłyszał  ten  krzyk,  obszedł  cały  pokład,  lecz  nigdzie  nie  znalazł 

wachtowego.  A  zatem  zginął  jeszcze  jeden  majtek.  Oficer  twierdzi,  że  właśnie 

przeszliśmy  przez  Cieśninę  Dover.  Jakby  na  potwierdzenie  jego  słów  mgła  uniosła  się 

nieco, a my ujrzeliśmy North Foreland. 

 

3 sierpnia 

Koło  północy  chciałem  zamienić  przy  sterze  jednego  już  marynarza.  Sterówka 

była  pusta!  Wiatr  wiał  równo,  lecz  mimo  to  obawiałem  się  zostawić  ster  bez  opieki. 

Krzykiem wezwałem oficera. Wybiegł na pokład w samej tylko bieliźnie, a wyraz jego 

twarzy świadczył o tym, jak bliski jest utraty zmysłów. Podszedł do mnie i - jakby się 

bał, że go kto usłyszy - szepnął mi na ucho: 

-  On  rzeczywiście  jest  na  statku.  Późnym  wieczorem,  gdy  stałem  na  wachcie, 

zauważyłem wysokiego, chudego i bardzo bladego człowieka. Stał on na pokładzie przy 

samym  dziobie  i  jakby  coś  oglądał.  Podszedłem  go  od  tyłu  i  wbiłem  mu w  plecy  nóż. 

Lecz ostrze przeszło przez niego jak przez mgłę - tu wyjął zza pazuchy groźny sztylet, 

szaleńczo  prujący  powietrze.  -  Znajdę  ja  drania!  Pewnie  ukrywa  się  w  jednej  z  tych 

skrzyń.  Zaraz  wszystkie  pootwieram.  Niech  pan  łaskawie  pozostanie  przy  sterze  - 

położył palec na ustach i zszedł pod pokład. 

Zaczęło mocno wiać i nie mogłem opuścić steru. Widziałem, jak oficer wyszedł z 

latarnią  i  skrzynią  narzędzi,  a  następni  zniknął  w  ładowni.  Niewątpliwie  oszalał, 

background image

pomieszały  mu  się  zmysły,  a  zatem  nie  ma  sensu  odwodzić  go  od  zamiaru.  Wiele 

szkody  ładunkowi  nie  wyrządzi;  według  listy  przewozowej  skrzynie  zawierają  tylko 

glinę.  Stoję  przy  sterze  i  jednocześnie  piszę  te  słowa.  Muszę  tu  tkwić  dopóty,  dopóki 

mgła nieco się podniesie. Wtedy spróbuję doprowadzić szkuner do najbliższego portu... 

Tracę wszelką nadzieję. Wierzyłem, że praca fizyczna w ładowni uspokoi oficera 

na tyle, że będzie on mógł być dalej moją prawą ręką, ale stało się zupełnie odwrotnie. 

Z  ładowni  odezwał  się  niesamowity,  mrożący  krew  w  żyłach  krzyk  pełen  grozy.  Po 

chwili  pierwszy  oficer  dosłownie  wyleciał  z  ładowni  niczym  kula  armatnia,  blady, 

ś

miertelnie przerażony i - kompletnie oszalały - krzyczał wniebogłosy: 

- Ratujcie mnie! Pomocy! Jest tam! Widziałem go! Niech go pan zniszczy, zanim 

będzie za późno. Jedyny ratunek w morzu, kapitanie! Innego wyjścia nie ma! 

Wykrzyczał to wszystko z furią ciężkiego wariata i zanim mogłem coś powiedzieć 

- przeskoczył poręcz i rzucił się w morze. 

Chyba  wreszcie  zrozumiałem.  To  właśnie  on,  zwariowawszy,  pozbywał  się 

swoich kolegów i podwładnych z załogi, wyrzucał ich za burtę, a teraz sam podążył ich 

ś

ladem. Boże! Jak ja się wytłumaczę przed Izbą Morską? Wracam sam, a wypłynęło nas 

tylu. Kto mi uwierzy, że wchodziły tu w grę siły nadprzyrodzone, kiedy nie będę miał 

ani jednego świadka? Jako kapitan - jestem skończony... Lecz, żeby stanąć przed sądem 

Izby Morskiej, muszę dobić do jakiegoś portu. Czy zdołam? Bóg wie... 

 

4 sierpnia 

Mgła jest tak gęsta, że można by wbić w nią siekierę. Nie mam odwagi zejść pod 

pokład, boję się również opuścić ster. Czuwałem całą noc i sam GO zobaczyłem. Niech 

Bóg  mi  wybaczy,  ale  oficer  miał  rację,  rzucając  się  za  burtę.  Zawsze  to  lepiej  zginąć 

normalnie, śmiercią marynarza. Tylko że ja jestem kapitanem. Kapitanowi nie wypada 

porzucić swojego statku. Jest jedna możliwość: opuścić statek jako ostatni. Jest wszakże 

jeszcze  inna  możliwość; uważam,  że  bardziej  honorowa:  pójść  na  dno  razem  ze  swoją 

łajbą.  Postanowiłem  przyjąć  takie  rozwiązanie,  jakie  uważam  w  tej  sytuacji  za 

stosowne.  A  ponieważ  nie  będę  już  mógł  pisać  -  przekazuję  ostatnią  informację: 

przywiązuję  się  liną  do  koła  sterowego,  biorę  w  dłonie  to,  czego  ON  nie  odważy  się 

dotknąć.  Niech  się  stanie,  co  ma  się  stać.  Skoro  nie  mogę  uratować  życia,  staram  się 

ratować  przynajmniej  honor  kapitana  i  własną  duszę.  Siły  mnie  opuszczają,  zbliża  się 

noc. Jeżeli mój szkuner roztrzaska się, to czy ktoś odnajdzie tę butelkę? Jeżeli tak, może 

uwierzy.  Boże!  Ty  jeden  znasz  całą  prawdę.  A  wy  -  ludzie  -  spróbujcie  zrozumieć 

background image

nieszczęsną  duszę  starego  wilka  morskiego,  który  do  ostatniego  tchnienia  próbuje 

wykonywać swoje obowiązki zgodnie z Kodeksem Morskim... 

Tyle zapiski. Cała sprawa jest wciąż otwarta. Nie ma komu dać świadectwo. Nie 

ma jak udowodnić, czy chodzi o wypadek, czy o zbrodnię. 

Ludzie uznają kapitana za bohatera. Miasto chce wyprawić uroczysty pogrzeb. Z 

tego,  co  wiem,  kondukt  żałobny  ma  wytyczoną  następującą  marszrutę:  trumnę  ze 

zwłokami kapitana przewiozą kawałek rzeką Esk, następnie starsi miasta i kapitanowie 

przeniosą  ją  na  ramionach  na  wzgórze  po  niezliczonych  schodach  i  złożą  do  grobu  na 

cmentarzu w pobliżu opactwa. Wybrano miejsce, z którego rozpościera się przepiękny 

widok  na  miasto,  port  i  otwarte  morze.  O  udział  w  uroczystościach  żałobnych  były 

niemalże przetargi. O niesienie trumny ubiegają się wszyscy właściciele barek, kutrów i 

frachtowców oraz co zacniejsi obywatele portowego miasta Whitby. Pogrzeb odbędzie 

się jutro. Może na tym skończy się jeszcze jedna z niewyjaśnionych morskich tajemnic. 

Notatnik Miny Murray 

 

8 sierpnia 

Lucy przez całą noc spała bardzo niespokojnie. Była okropna burza, w kominach 

aż  huczało,  grzmoty  przypominały  salwy  armatnie.  Lucy  dwa  razy  wstała  i  ubrała  się. 

Na szczęście była bardzo czujna. Budziłam się, rozbierałam ją i kładłam z powrotem do 

łóżka, a ta biedaczka o tym nie wiedziała. 

Pomimo  to,  wstałyśmy  dość  wcześnie  i  poszłyśmy  do  portu,  by  -  gnane  zwykłą 

kobiecą  ciekawością  -  same  zobaczyć,  czy  nocna  burza  spowodowała  jakieś  większe 

spustoszenie  na  kotwicowisku  przy  nabrzeżu  i  na  przyległych  do  portu  plażach. 

Przedtem widziałam wiele marynistycznych obrazów - i łagodnych i dramatycznych - a 

tu mam okazję do konfrontacji sztuki z rzeczywistością. Zainteresowania Lucy w dużej 

mierze  zgodne  są  z  moimi.  W  porcie  było  już  wielu  ludzi,  albowiem  mieszkańcy 

kortowego  miasta  i  turyści  interesują  się  -  jakby  tu  powiedzieć  -  „krajobrazem  po 

burzy”,  chociaż  i  jedni,  i  drudzy,  z  całkowicie  innych  powodów.  Było  już  spokojniej, 

wiatr  ustał,  lecz  fala  była  wciąż  wysoka,  grzebienie  bałwanów  białe  jak  śnieg, 

przypominały plamę na ciemnym piwie. Cieszę się, że Jonathan nie przeżył wczorajszej 

nocy  na  morzu,  lecz  na  lądzie.  Chociaż  -  licho  wie,  gdzie  on  ją  przeżył.  Ani  znaku 

ż

ycia. Jonathanie! Gdzie jesteś? Jak ci się powodzi? Wracajże, kochany! Martwię się o 

Ciebie  i  nie  wiem,  co  robić.  Czy  w  ogóle  mogę  cokolwiek  zrobić  dla  Ciebie? 

Kompletna beznadzieja... Jonathanie!!! 

background image

 

10 sierpnia 

Pogrzeb biednego kapitana był wzruszający. Wzięły w nim udział wszystkie statki 

przebywające  w  porcie.  Trumnę  nieśli  -  od  Tate  Hill  Pier  aż  do  grobu  w  cmentarnym 

parku  -  sami  kapitanowie  żeglugi  wielkiej.  Razem  z  Lucy  przyglądaliśmy  się  całej 

ceremonii  z  naszej  ławki,  obok  której  zresztą  został  pochowany.  Lucy  była  tym 

wszystkich  bardzo  przejęta.  Prześladuje  mnie  wciąż  jedna  myśl,  że  -  czego  jestem 

pewna - Lucy miewa złe sny. Co więcej, podejrzewam, że coś z nią nie jest w porządku. 

Ż

e z nią, lub w niej, dzieje się coś dziwnego. 

Dziś  rano  znaleziono  przy  naszej  ławce  starego  pana  Swalesa.  Nie  żył.  Miał 

złamany  kark,  a  jego  pośmiertna  twarz  wyrażała  bezgraniczną  zgrozę.  Jego  oczy  -  jak 

mówili  świadkowie  -  pełne  były  strachu,  a  zawsze  mi  się  wydawało,  że  strach  jest 

ostatnim  uczuciem,  o  które  by  można  go  podejrzewać.  Biedny  staruszek!  Wiem 

przecież,  że  przewidywał  swoją  rychłą  śmierć.  Sam  mi  o  tym  mówił,  a  Lucy  o  tym 

wiedziała.  Dziewczynę  wzrusza  każda  drobnostka.  Jeden  z  kolegów  pana  Swalesa 

zawsze przychodził ze swoim pieskiem. Podczas pogrzebu był z nim także. Piesek był 

łagodny i jeszcze nie słyszałem, żeby szczekał lub na kogoś warczał. Jakże więc byłam 

zdziwiona,  gdy  podczas  ceremonii  pogrzebowej  ów  piesek  odbiegł  na  bok,  usiadł  i 

ż

ałośnie  wył  i  poszczekiwał.  Jego  pan  próbował  go  przywołać  i  uspokoić  -  lecz  nic  z 

tego. Pies jakby oszalał. Jeżył sierść, wył w zapamiętaniu i szczekał na trumnę. Starszy 

pan siłą przyciągnął go z powrotem do naszej ławki. Piesek dotknął nosem nagrobka u 

naszych stóp i zaczął się trząść jak w agonii. Głaskałam go, wiedząc, że mnie lubi, ale i 

to niewiele pomogło. Lucy, która też znała i lubiła tego pieska, nawet go nie dotknęła, 

patrząc na niego inaczej niż zwykle, w jej wzroku było coś przerażającego i - muszę tak 

powiedzieć  -  lubieżnego.  Obawiam  się,  że  ten  pies  przyśni  jej  się  dzisiejszej  nocy. 

Dlatego  postanowiłam  Lucy  przed  snem  nieco  zmęczyć,  aplikując  jej  dłuższy  spacer 

wzdłuż klifowego wybrzeża. 

 

 

background image

Rozdział 8 

 

Notatnik Miny Murray 

Tego samego dnia, godz. 23.00 

Jestem  bardzo  zmęczona.  Gdybym  prowadzenie  swojego  dziennika  nie  uważała 

za swój obowiązek, nawet bym  go dziś wieczór  nie otworzyła. Spacer był długi.  Lucy 

jakby  odzyskała  dobre  samopoczucie.  Nie  opodal  latarni  morskiej  napotkałyśmy  kilka 

krów.  Trochę  nas  wystraszyły.  Wstąpiłyśmy  na  herbatę  do  starej,  istniejącej  tu  od 

niepamięci  herbaciarni.  Lucy  była  już  zmęczona.  Postanowiliśmy  iść  spać.  W  domu 

zastałyśmy  młodego  kapitana,  którego  matka  Lucy  zaprosiła  na  kolację.  Myślę,  że 

biskup  powinien  zająć  się  wychowywaniem  młodych  kapłanów,  by  ci  wychodzili 

natychmiast po zobaczeniu dwóch śpiących panienek. 

Lucy już śpi, oddycha równomiernie, policzki ma czerwone. Wierzę, że najgorsze 

już  minęło  i  że  przestaną  ją  prześladować  złe  sny.  Do  pełnego  szczęścia  brakuje  mi 

tylko wiadomości od Jonathana. 

 

11 sierpnia, godz 3.00 

Znów  otwieram  swój  notatnik.  Trudno  będzie  mi  zasnąć  ponownie,  mogę  więc 

pisać.  Przeżyłyśmy  okropną  przygodę.  Przebudziłam  się,  mając  dziwne  uczucie,  że 

jestem w pokoju sama. Podeszłam do łóżka Lucy i stwierdziłam, że łoże jest puste. Nie 

było  jej  w  pokoju.  Drzwi  były  zamknięte,  lecz  nie  na  klucz,  chociaż  byłam  pewna,  że 

wieczorem  przekręciłam  klucz  w  zamku.  Sprawdziłam,  co  Lucy  na  siebie  włożyła. 

Jeżeli tylko szlafrok - będzie w domu. Jeżeli suknię - wyszła na zewnątrz. Lecz w szafie 

wisiał i szlafrok, wisiały też jej wszystkie sukienki. „Bogu dzięki” - pomyślałam. „Nie 

może być daleko, ponieważ ma na sobie tylko nocną koszulę” - pomyślałam. Zbiegłam 

na dół, do pokoju gościnnego. Nikogo! Potem zajrzałam do wszystkich pokoi. Lucy nie 

było w domu. Sprawdziłam drzwi wyjściowe. Otwarte. Potem furtkę do ulicy - również 

nie zamknięta! Przestraszyłam się, albowiem Lucy musiała wyjść na miasto tak jak była 

-  tylko  w  nocnej  koszuli!  Wskoczyłam  szybciutko  w  wełnianą  kurtkę  i  wybiegłam  na 

poszukiwanie Lucy. Dokąd mogła pójść?! Na wieży wybiła właśnie pierwsza w nocy i 

nigdzie  ani  żywej  duszy.  Pobiegłam  wzdłuż  North  Treeace  -  po  kimś  w  białej  koszuli 

ani śladu, potem biegłam wzdłuż klifowego pobrzeża - znów nikogo! Wtedy  wpadłam 

na myśl, czy Lucy może poszła do naszej ławki na cmentarzu, gdzie tak bardzo lubiła ze 

background image

mną  przesiadywać.  Właśnie  na  chwilę  wyszedł  zza  chmur  srebrny  księżyc,  a  w  jego 

blasku dojrzałam białą postać na wzgórzu. To musiała być tylko Lucy. Zdawało mi się, 

ż

e  nie  była  sama.  Tuż  przy  niej  widniała  jeszcze  jedna  sylwetka,  a  z  tej  odległości 

trudno  mi  było  określić  jej  charakter.  Może  człowiek,  może  zwierzę?  Księżyc  znów 

znikł  za  chmurą,  a  ja  pobiegłam  w  znajomym  kierunku.  W  mig,  jak  nigdy  przedtem, 

pokonałam te liczne schody, biegnąc prosto do naszej ławki. Tylko tam spodziewałam 

się  odnaleźć  Lucy,  zanim  ktoś  obcy  ją  dojrzy  i  sprawa  jej  lunatyzmu  przestanie  być 

tajemnicą.  Pokonując  już  ostatnie  stopnie,  znów  dojrzałam  białą  sylwetkę.  „Lucy, 

Lucy” - krzyknęła i towarzyszący jej cień podniósł się i jakby rozpłynął. Zastałam Lucy 

na  naszej  ławce.  Siedziała  nieruchomo,  a  jej  głowa  oparta  była  o  brzeg  ławki.  Spała... 

Usta miała lekko rozchylone i cicho jęczała. W śnie podniosła rękę, kładąc dłoń na szyi. 

Cała się trzęsła, jakby z zimna. Otuliłam ją swoją kurtką. Żeby jej było bardziej ciepło, 

zapięłam  jej  agrafką  golf  przy  szyi.  Pewnie  ją  ukłułam,  ponieważ  przyłożyła  dłoń  do 

szyi i lekko westchnęła. Próbowałam ją delikatnie obudzić, wkładając na jej stopy swoje 

trzewiki.  Wreszcie  otworzyła  oczy,  ale  wcale  nie  była  zdziwiona  tym,  że  mnie  widzi. 

Prawdą jest i to, że nie miała świadomości, gdzie się znajduje. Prowadziłam ją do domu. 

Po  drodze  specjalnie  weszłam  w  gęste  błoto,  żeby  przypadkowy  przechodzień  nie 

zauważył, że jestem bosa. 

Na  szczęście,  nikt  nas  nie  spotkał.  Tylko  raz  mijał  nas  jakiś  nietrzeźwy 

przechodzień.  Przystanęłyśmy  w  bramie,  zanim  nie  przeszedł.  Chodziło  mi  przede 

wszystkim  o  dobre  imię  Lucy.  W  domu  odmówiłyśmy  modlitwę  i  położyłyśmy  się 

spać.  Postanowiłam,  że  o  tej  przygodzie  nie  powiem  jej  matce.  Starsza  pani  mogłaby 

przeżyć  duży  wstrząs.  Zamknęłam  drzwi  na  klucz,  a  ten  przywiązałam  sobie  do 

nadgarstka. Nad morzem już świtało. Lucy zasnęła twardo. 

 

Tego samego dnia, po południu 

Lucy  spała  jak  niemowlę,  jej  nocna  wycieczka  zdawała  się  nie  pozostawiać 

ż

adnego  śladu.  Wręcz  odwrotnie  -  wyglądała  zdrowiej  niż  zwykle.  Było  mi  bardzo 

przykro,  że  ją  ukłułam.  Że  ją  skaleczyłam  agrafką  w  szyję...  Miała  bowiem  na  gardle 

widoczny  ślad  ukłucia,  a  na  nocnej  koszuli  widniała  kropelka  zastygłej  krwi. 

Próbowałam się jej wytłumaczyć, ale ona - śmiejąc się - powiedziała, że to nic takiego. 

Całe  szczęście,  że  to  nakłucie  jest  nieduże  i  żadnego  śladu  nie  powinno  po  nim 

pozostać. W każdym razie nie będzie najmniejszej blizny. 

 

background image

Tego samego dnia, noc 

Przeżyłyśmy  szczęśliwy  dzień.  Powietrze  było  czyste,  słońce  jasne,  wiał  świeży 

wiaterek.  Kolację  zjadłyśmy  w  lasku  Mulgraw,  dokąd  odstawiła  nas  swoim  koczem 

lady Westenra. Starsza pani bardzo lubi, że wszędzie chodzimy z Lucy razem. Mówi, że 

moje  towarzystwo  wpływa  na  Lucy  pozytywnie.  Ja  jednak  odczuwam  dotkliwie  brak 

Jonathana.  Spać  poszłyśmy  dość  wcześnie.  Dzisiaj  Lucy  powinna  być  spokojna.  Lecz 

na  wszelki  wypadek  przywiązałam  sobie  klucz  do  nadgarstka.  Tej  nocy  chyba  nic  się 

nie przytrafi. 

 

12 sierpnia 

Przeliczyłam  się,  ponieważ  Lucy  dwa  razy  w  nocy  wstawała,  chcąc  wyjść  na 

zewnątrz.  Była  jakby  bardzo  niezadowolona,  kiedy  nie  mogła  odnaleźć  klucza. 

Obudziła  się  wcześnie,  położyła  się  obok  mnie  w  moim  łóżku  i  opowiadała  mi  o 

Arturze.  Powiedziałam  jej,  jak  bardzo  martwię  się  o  Jonathanie.  Zaczęła  mnie 

pocieszać. Nawet jej się poniekąd udało. Jestem spokojniejsza. 

 

13 sierpnia 

Dzień  przebiegł  dość  spokojnie,  ale  ja  i  tak  położyłam  się  z  kluczem 

przywiązanym  do  nadgarstka.  W  nocy  coś  mnie  obudziło.  Kiedy  otworzyłam  oczy, 

zobaczyłam Lucy siedzącą na łóżku - i oczywiście śpiącą - zapatrzoną w okno. Wstałam 

cichutko,  podeszłam  i  odsłoniłam  kotarę.  Noc  była  jasna,  księżyc  lśnił  jak  nowa 

pensówka.  Za oknem krążył duży nietoperz. Dwa razy lekko musnął skrzydłem szybę, 

ale  kiedy  mnie  zobaczył  przestraszył  się  i  odleciał  ponad  portem  w  kierunku  opactwa. 

Lucy znów się położyła i do rana spała spokojnie. 

 

14 sierpnia 

Cały  dzień  spędziłam  na  Wschodnim  Urwisku.  Lucy  kocha  to  miejsce.  Tylko  z 

trudem udaje mi się namówić ją do powrotu na obiad, podwieczorek, czy kolację. Dziś 

po południu rzuciła dziwną uwagę. Właśnie wracałyśmy do domu, kiedy już na końcu 

schodów zatrzymała się, by jeszcze raz spojrzeć na tę cudowną scenerię nadmorskiego 

wieczoru.  Słońce  powoli  chowało  się  za  Kettleness;  na  Wschodnie  Urwisko  i  na  stare 

opactwo  padały  czerwone  już  promienie  zachodzącego  słońca  i  cała  okolica  tonęła  w 

różowej poświacie. W milczeniu napawałyśmy się wspaniałym widokiem, kiedy Lucy, 

ni to do mnie, ni to do siebie, zaszeptała: 

background image

- Znów te czerwone oczy. Takie same. 

Powiedziała  to  całkiem  bez  związku.  Ukradkiem  spojrzałam  w  jej  twarz  i 

zauważyłam,  że  Lucy  znajduje  się  jakby  w  półśnie.  Nic  jej  na  to  nie  odpowiedziałam, 

tylko powiodłam wzrokiem w ślad za jej spojrzeniem. Lucy patrzyła w kierunku naszej 

ławki, na której teraz siedziała samotna postać, wysoka i chuda, z oczyma - zdawało się 

-  całkiem  czerwonymi.  Tłumaczyłam  Lucy,  że  ma  tu  miejsce  tylko  zwykłe  złudzenie 

optyczne,  wywołane  czerwonawą  poświatą  zachodzącego  słońca,  ale  ona  jakby  mnie 

nie  słuchała.  Chyba  myślała  o  tej  straszliwej  nocy,  a  ja  postanowiłam  nigdy  jej  o  tym 

zdarzeniu nie przypominać. Po chwili byłyśmy już w domu. Lucy dokuczał ból głowy, 

więc  położyła  się  wcześnie.  Ja,  myśląc  nieustannie  o  Jonathanie,  wyszłam  jeszcze  na 

przechadzkę wzdłuż klifowego pobrzeża. Księżyc był w pełni, widoczność była jak za 

dnia.  Spojrzałam  w  kierunku  naszego  okna  i  zobaczyłam  Lucy,  wychylającą  się  na 

zewnątrz. Myśląc, że już mnie wygląda, pomachałam jej ręką, ale ona nie reagowała na 

moje  gesty.  Wówczas  księżyc  wyraźnie  oświetlił  nasze  okno,  a  ja  dokładnie 

zobaczyłam,  że  Lucy  ma  głowę  opartą  o  framugę  i  śpi  jak  zaklęta.  Przy  niej  siedziało 

coś, co przypominało wielkiego ptaka. Bałam się, że Lucy gotowa się przeziębić, więc 

co  sił  pobiegłam  do  domu.  Kiedy  wstępowałam  do  naszego  pokoju,  Lucy  -  wciąż  we 

ś

nie  -  kładła  się  właśnie  z  powrotem  do  łóżka,  trzymając  się  dłonią  za  gardło.  Nie 

budziłam  jej.  Sprawdziłam  tylko,  czy  okna  i  drzwi  są  dobrze  zamknięte.  Lucy  śpi  jak 

niemowlę, ale wydaje się bledsza niż zwykle. Pewnie bardzo tęskni za Arturem. 

 

15 Sierpnia 

Wstałam  później,  niż  zwykle.  Lucy  też  spała,  dopóki  nie  wezwano  nas  na 

ś

niadanie.  Podczas  posiłku  otrzymałyśmy  miłą  wiadomość.  Ojcu  Artura  znacznie  się 

poprawiło i obaj pragną, by ślub odbył się jak najwcześniej. Matka  Lucy  także bardzo 

się z tego cieszy, ale wszyscy, oprócz niej, wiemy, że nieboga ma dni policzone. Lekarz 

powiedział mi wcześniej w zaufaniu, że serce starszej pani wytrzyma jeszcze zaledwie 

kilka miesięcy. Wszystko zależy od spokoju. To dobrze, że nic jej nie wspominałam o 

tej dziwnej i strasznej nocy. Wierzę, że ślub córki przedłuży matce życie. 

 

17 sierpnia 

Przez dwa dni nie otwierałam swojego dziennika. Nad naszym szczęściem jakby 

uniósł się dzień bezlitosnego przeznaczenia. Jonathana jak nie pisał, tak  nie pisze. Nie 

potrafię  sobie  wytłumaczyć  stanu  Lucy.  Z  każdym  dniem  traci  kolor,  jest  senna,  dusi 

background image

się. Co noc śpię z kluczem na nadgarstku, a Lucy wciąż wstaje, ubiera się i wysiaduje 

przy  otwartym  oknie.  Wczorajszej  nocy  zastałam  ją  wychyloną  z  okna,  budziłam  ją,  a 

ona  sprawiała  wrażenie  zemdlonej.  Kiedy  się  wreszcie  ocknęła,  była  jakby 

nieprzytomna i cichutko płakała. Zapytałam, jak to się dzieje, że wciąż chodzi do okna, 

ale  ona  tylko  pokręciła  głową  i  odwróciła  się  w  drugą  stronę.  Ślad  na  jej  gardle  po 

moim  nieszczęśliwym  ukłuciu  agrafką  nie  chce  się  goić.  Co  gorsza,  zdaje  się 

powiększać. Jeżeli nie zagoi się w ciągu najbliższych dni, wezwę lekarza. 

 

Pismo  kancelarii  adwokackiej  Samuel  F.  Billington  i  syn,  Whitby,  do  panów  Cartera, 

Patersona i spółki w Londynie 

17 sierpnia 

Szanowni Panowie, 

 

za  pośrednictwem  Wielkiej  Kolei  Północnej  odesłaliśmy  Wam  przesyłkę,  którą 

należy dostarczyć ze stacji King Cross do posiadłości Carfax w Purfleet. Budynek 

jest  obecnie  nie  zamieszkany,  lecz  w  załączeniu  przesyłamy  klucz  z  dokładnym 

oznaczeniem. 

Przesyłka  składa  się  z  pięćdziesięciu  skrzyń,  które  prosimy  złożyć  łaskawie  w  tej 

części  domu,  która  oznaczona  jest  na  załączonym  szkicu  literą  „A”.  Wasz 

przedstawiciel  znajdzie  to  miejsce  bez  trudu,  jest  to  bowiem  stara  kapliczka, 

należąca  do  posiadłości.  Przesyłka  odjeżdża  dziś  wieczorem  o  godz.  21:30,  na 

Kings  Cross  powinna  być  jutro  o  16:30.  Bylibyśmy  wdzięczni,  gdyby  Wasz 

przedstawiciel 

czekał 

na 

przesyłkę 

podstawionymi 

wozami, 

by 

przetransportować  skrzynie  na  miejsce  przeznaczenia.  Jeżeli  zaś  chodzi  o  opłatę 

transportu,  przesyłamy  zaliczkę  w  wysokości  10  funtów,  której  przyjęcie  prosimy 

łaskawie  potwierdzić.  Gdyby  opłata  była  niższa,  prosimy  o  łaskawe  zwrócenie 

nadwyżki.  Jeżeli  zaś  koszty  byłyby  wyższe,  różnicę  uregulujemy  od  ręki.  Po 

złożeniu  skrzyń,  klucze  prosimy  zostawić  w  głównym  holu.  Jesteśmy  przekonani, 

ż

e  nie  wykroczymy  poza  ramy  przyjętej  kurtuazji  handlowej,  jeżeli  zwrócimy 

Waszą łaskawą uwagę na fakt, że przesyłka jest pilna. 

 

Z wyrazami najwyższego szacunku, oddani Wam szczerze i zawsze gotowi do 

współpracy 

Samuel F. Billington i syn 

background image

 

Pismo  panów  Cartera,  Patersona  i  spółka,  Londyn,  do  kancelarii  adwokackiej 

Bellington i syn, Whitby 

21 sierpnia 

Drodzy Panowie, 

 

potwierdzamy  otrzymanie  sumy  10  funtów  i  według  załączonego  rachunku 

zwracamy Wam kwotę 1 funta, 17 szylingów i 9 pensów. Przesyłkę dostarczyliśmy 

dokładnie według Waszych wskazań, a klucze zostawiliśmy w holu głównym. 

 

Z wyrazami szacunku oddani Wam 

Carter, Peterson i spółka 

 

Notatnik Miny Murray 

18 sierpnia 

Stan  zdrowia  Lucy  poprawia  się.  Całą  noc  przespała  spokojni,  ani  razu  nie 

wstawała. Jej policzki zbyt często jednak bywają blade, jak u człowieka, który cierpi na 

anemię. Ostatnio miewa  przebłyski dobrego humoru. Napomknęła nawet  o owej nocy, 

ujmując to w słowach: 

-  Przynajmniej  bosymi  stopami  nie  narobiłam  za  wiele  hałasu  i  nie  obudziłam 

tych nieboszczyków. 

Zapytałam, czy wtedy coś jej się śniło. 

-  Coś  niecoś.  Lecz  wszystko  w  tym  śnie  było  takie  realne.  Czułam  ogromną 

wewnętrzną potrzebę pójścia na naszą ławkę. Nie wiem dlaczego. Pamiętam, jak szłam 

ulicami  i  przez  most.  Gdy  zbliżałam  się  do  schodów,  słyszałam  wycie  psów. 

Przypominam sobie coś wysokiego, czarnego o czerwonych oczach. Wydawało mi się, 

jakbym  się  zanurzała  w  głębokiej,  zielonkawej  wodzie.  W  uszach  mi  huczało.  Nagle 

wszystko  się  rozpłynęło,  czułam,  jak  moja  dusza  opuszcza  ciało i  wiruje w  powietrzu. 

Cudowne, błogie bycie - nie bycie przerwało mi coś w rodzaju gwałtownego trzęsienia 

ziemi. Myślałam, że pod naszą ławką uaktywnił się wulkan, ale to tylko ty próbowałaś 

mnie delikatnie obudzić. 

Jej dziwna reakcja dała  mi wiele do myślenia. Postanowiłam unikać tego tematu 

jak ognia. 

Rześki wiatr znów zaczerwienił policzki Lucy. Spędziłyśmy przyjemny wieczór. 

background image

 

List siostry Agaty ze szpitala św. Józefa i Panny Marii, Budapeszt, do panny Wilhelminy 

Murray 

12 sierpnia 

Droga Pani, 

 

piszę na prośbę pana Jonathana Harkera, który nie ma jeszcze na tyle sił, by pisać 

samemu,  chociaż  -  chwała  Jezusowi  Chrystusowi,  św.  Józefowi  i  Pannie  Marii  - 

czuje  się  znacznie  lepiej.  Pan  Jonathan  leży  u  nas  już  szósty  dzień  na  ciężkie 

zapalenie  opon  mózgowych.  Prosił  o  przekazanie  pani  serdecznych  pozdrowień. 

Jednocześnie  piszę  i  do  pana  Petera  Hawkinsa  z  Exeteru,  któremu  przekazuje 

ukłony  i  zapewnienie,  że  powierzone  mu  zadanie  wykonał  zgodnie  ze  zleceniem. 

Panu Jonathanowi jest ogromnie przykro, że spóźnia się do domu, lecz jego stan 

zdrowia  wymaga  jeszcze  kilkutygodniowego  pobytu  w  naszym  sanktuarium. 

Dopiero  po  wyzdrowieniu  pozwolimy  mu  na  kontynuowanie  podróży.  Pacjent 

prosił, by panią zawiadomić, iż nie ma przy sobie odpowiedniej gotówki, a bardzo 

chciałby za swój pobyt zapłacić, by - jak sam powiedział - nie okradać tych, którzy 

bardzo potrzebują naszej bezpłatnej pomocy. 

Proszę  przyjąć  wyrazy  mojego  szczerego  szacunku  i  życzenia  wszelkiej 

pomyślności. 

 

Siostra Agata 

 

PS. Mój pacjent właśnie zasnął, dlatego ośmielam się otworzyć ten list i dopisać 

kilka słów od siebie. Dużo mi o Pani opowiadał i wiem, że macie zamiar wkrótce 

się  pobrać.  Niech  dobry  Bóg  Wam  błogosławi.  Nasz  doktor  powiedział,  że 

Jonathan przeżył ogromny szok - w sanie delirium okropnie bluźnił, ale ja wiem, 

ż

e było to majaczenie w stanie kompletnej nieświadomości - nieustannie mówił o 

wilkach, truciźnie, o krwi, o demonach i duchach, i takich rzeczach, które boję się 

nawet  wymienić.  Niech  Pani,  na  miłość  Boską,  w  przyszłości  nie  dopuszcza,  by 

wpadał w podobny stan psychiczny; należy oszczędzać mu sytuacji wstrząsowych i 

zbyt  wielkich  emocji.  Choroba  ta  bowiem  pozostawia  w  psychice  człowieka 

długotrwałe ślady. Nie mogliśmy do Pani napisać wcześniej, ponieważ niczego nie 

wiedzieliśmy  o  tym  człowieku.  Przyprowadzono  go  do  nas  prosto  z  pociągu,  a 

background image

zawiadowca stacji twierdził, że człowiek ten wbiegł na dworzec, wpadł do kasy i 

krzyczał,  żeby  mu  dać  bilet  do  domu.  Kiedy  stwierdzono,  że  jest  Anglikiem, 

wydano  mu  bilet  do  najodleglejszej  stacji  kolei  kalusenbrigskiej.  Zapewniam 

Panią, że jest u nas pod dobrą opieką. Swoim miłym zachowaniem pozyskał serca 

nas wszystkich. Powodzi mu się dobrze i za kilka tygodni stanie na nogach. Modlę 

się  do  Boga,  do  św.  Józefa  i  do  Panny  Marii,  prosząc  o  szczęśliwe  dni  dla  Was 

obojga. 

 

Dziennik dr. Sewarda 

U  Renfielda,  wczoraj  w  nocy,  nastąpiła  dziwna  i  nieoczekiwana  zmiana.  Około 

ósmej zaczął się denerwować i pociągał nosem jak pies, który coś zwietrzył. Pielęgniarz 

zwrócił  na  to  uwagę  i  wiedząc,  że  ten  przypadek  mnie  interesuje,  starał  się 

sprowokować pacjenta do rozmowy. Renfield zwykle słucha pielęgniarza, odnosząc się 

do niego uprzejmie, ale tym razem zupełnie go zlekceważył. Powiedział buńczucznie: 

-  Z  panem  nie  mam  o  czym  rozmawiać.  Nie  zasługuje  pan  na  rozmowę  ze  mną. 

Mistrz nadchodzi. 

Pielęgniarz  uważa,  że  Renfield  popadł  w  fanatyzm  religijny.  Musimy  bardzo 

uważać, albowiem silne chłopisko, opanowane przez fanatyzm religijny, jest ogromnym 

zagrożeniem dla otoczenia, odkąd wykazuje manię zabijania. O dziewiątej odwiedziłem 

go  osobiście.  Zachowywał  się  wobec  mnie  tak  samo,  jak  względem  pielęgniarza. 

Jeszcze trochę i nabierze przekonania, że jest Bogiem. 

W  ciągu  następnej  pół  godziny  nerwowość  Renfielda  jakby  wzrastała. 

Obserwowałem  go  z  ukrycia.  Nagle  w  jego  oczach  pojawiła  się  niepewność,  jakże 

charakterystyczna dla szaleńców, opanowanych przez ideé fixe. Złagodniał jak baranek, 

pełen  rezygnacji  usiadł  na  brzegu  łóżka  i  patrzył  w  jeden  punkt.  Chciałem  się 

dowiedzieć, czy ta apatia nie jest li tylko udawana, czy nie powiela metody stosowanej 

przez  symulantów,  a  więc  próbowałem  go  naciągnąć  na  rozmowę  o  jego  ulubieńcach. 

Temat  ten  zawsze  podejmował  z  wyraźnym  ożywieniem.  Długo  milczał,  a  potem 

warknął: 

- Do diabła z tym paskudztwem! To mnie nic nie obchodzi! 

-  Co  takiego?  -  zawołałem.  Już  pana  nie  obchodzą  pająki?  (Na  pewno  zajął  się 

pająkami, a jego zeszyt znów zapełniają kolumny cyfr). 

background image

- Druhny oczekują nadejścia panny młodej, wypatrując jej błagalnym wzrokiem - 

odpowiedział  zagadkowo.  Lecz  gdy  panna  młoda  nadchodzi,  spełnione  oczekiwanie 

sprawia druhnom zawód. 

Więcej nie powiedział ani słowa, siedział nieruchomo na łóżku i patrzył w jeden 

punkt. 

Zażyłem chloral, ów nowoczesny środek nasenny, rzucający człowieka w objęcia 

Morfeusza - i położyłem się spać. Zegar wybijał drugą, kiedy obudził mnie pielęgniarz, 

zawiadamiając,  że  Renfield  uciekł.  Szybko  wskoczyłem  w  to,  co  miałem  pod  ręką  i 

pobiegłem  na  dół.  Mój  pacjent  jest  na  tyle  niebezpieczny,  iż  nie  może  przybywać  na 

wolności.  Pielęgniarz  opowiedział  mi  pośpiesznie,  że  jakieś  dwadzieścia  minut  temu 

zaglądał przez wizjer (zwany judaszem) do pokoju Renfielda, ale ten wydawał się spać 

spokojnie.  Przed  chwilą  natomiast,  kiedy  przechodził  koło  jego  drzwi,  usłyszał  brzęk 

szkła. Szybko wszedł do pokoju i zobaczył, jak pacjent wyskakuje przez okno. spojrzał 

tylko,  w  jakim  kierunku  ten  wariat  podąża,  potem  czym  prędzej  mnie  obudził. 

Podążaliśmy śladem uciekiniera. Rychło ujrzeliśmy białą postać, przesadzającą wysoki 

mur,  oddzielający  naszą  placówkę  od  opuszczonej  posiadłości.  Powiedziałem 

pielęgniarzowi,  żeby  szybko  sprowadził  jeszcze  ze  trzech  czy  czterech  ludzi,  sam 

przystawiłem  do  muru  drabinę  i  przeszedłem  na  drugą  stronę.  Znów  dojrzałem  postać 

Renfielda.  Śledziłem  go  aż  do  odległego  krańca  budowli.  Renfield  zatrzymał  się  przy 

dębowych  drzwiach,  prowadzących  do  kaplicy.  Przylgnął  do  nich  całym  ciałem. 

Najwidoczniej z kimś rozmawiał. Nie zrozumiałem ani słowa, ale bałem się zbliżyć, by 

pacjenta  nie  przestraszyć;  prawdopodobnie  znów  uciekł.  Gonić  wariata  to  gorsze,  niż 

gonić  rój  pszczół.  Renfield  wcale  nie  zwracał  uwagi  na  otoczenie.  Kiedy  dołączyli  do 

mnie  pomocnicy  i  otoczyliśmy  pacjenta,  podszedłem  wtedy  bliżej  i  usłyszałem  jak 

Renfield mówi: 

-  Przyszedłem  wykonać  Twoje  rozkazy,  Mistrzu.  Jestem  Twoim  niewolnikiem  i 

wiem,  że  szczodrze  mnie  wynagrodzisz  za  wierną  służbę.  Już  od  dawna  czczę  Ciebie. 

Wreszcie jesteś w pobliżu. Rozkazuj! Wiem, że mnie wynagrodzisz. 

A więc Renfield to egoista. Bez przerwy myśli tylko o własnej korzyści. 

Kiedy  się  na  niego  rzuciliśmy  bronił  się  jak  tygrys.  Zaskoczyła  mnie  jego 

ogromna siła. Dotąd nie widziałem jeszcze żadnego wariata w tak dzikim paroksyzmie. 

Całe szczęście, że jego siłę i przewrotność odkryliśmy na czas. 

Odezwał  się  dopiero  wtedy,  kiedy  spętaliśmy  go  kaftanem  bezpieczeństwa  i 

zamknęli w pokoju o miękkich, wytapicerowanych ścianach. 

background image

- Będę cierpliwy, Mistrzu - powiedział. - Wiem, żeś przyszedł. 

 

 

background image

Rozdział 9 

 

List Miny Harker do Lucy Westenry 

Budapeszt, 24 stycznia 

Droga Lucy! 

 

Wiem, jak niecierpliwie oczekujesz wiadomości o tym, co wydarzyło się od czasu 

naszego  pożegnania  na  dworcu  w  Whitby.  Szczęśliwie  dotarłam  do  Hull,  gdzie 

wsiadłam na statek do Hamburga. Stamtąd pojechałam pociągiem do Budapesztu. 

Jonathana  zastałam  bardzo  wymizerowanego.  Jest  jeszcze  bardzo  słaby  i  jakby 

niczego  nie  pamiętał.  Przeżył  jakiś  okropny  wstrząs,  więc  nawet  nie  chcę,  żeby 

sobie przypominał, co właściwie spowodowało to, że znalazł się o krok od śmierci. 

Siostra Agata mówi, iż Jonathan majaczył o strasznych rzeczach, ale ona nigdy mi 

tego  nie  powtórzy,  ponieważ  -  jak  twierdzi  -  majaczenie  chorego  stanowi  bożą 

tajemnicę, a ona musi respektować zasady swojego powołania. Następnego dnia, 

kiedy widziała, jak bardzo wszystko to mnie martwi, dodała: 

-  Mogę  pani  ujawnić  tylko  tyle,  iż  nie  dopuścił  się  niczego  takiego,  co  przyszła 

ż

ona  mogłaby  mieć  za  złe  przyszłemu  mężowi.  Cały  czas  o  pani  myśli,  a  nawet 

przez sen wymawia jej imię. Przeraziły go rzeczy, o których zwykły śmiertelnik nie 

ma pojęcia. 

Ta  dobra  kobieta  chyba  myślała,  że  jestem  o  Jonathana  zazdrosna.  Ależ  ja  ufam 

mu  bezgranicznie,  chociaż  muszę  przyznać,  że  poczułam  się  szczęśliwa, 

dowiadując, iż przyczyną złego stanu Jonathana nie była kobieta. 

Dziś  rano,  jak  zwykle,  siedziałam  przy  jego  łóżku.  Kiedy  się  przebudził  poprosił 

mnie, żeby mu podać jego marynarkę, bo musi coś wyjąć z kieszeni. Wyjął z niej 

notatnik.  Pomyślałam,  że  właśnie  w  nim  można  by  znaleźć  klucz  do  obecnego 

złego  stanu  zdrowia  Jonathana.  Być  może  wyczuł  moje  myśli,  bowiem  kazał  mi 

po-wyglądać  przez  okno,  ponieważ  chce  być  przez  chwilę  sam.  Wkrótce  znów 

mnie przywołał i powiedział: 

- Wilhelmino - a ja od razu wiedziałam, że mówi śmiertelnie poważnie, ponieważ 

nigdy  nie  zwracał  się  do  mnie  pełnym  imieniem  -  wiesz  dobrze,  że  między 

małżonkami powinno panować absolutne zaufanie. Nie powinny nas dzielić żadne 

tajemnice. Przeżyłem okropny wstrząs, a kiedy myślę o tym, co mi się przydarzyło, 

background image

w głowie mi się kręci i sam już nie wiem, czy to prawda, czy tylko wymysł chorego 

mózgu.  Miałem  przecież  zapalenie  opon  mózgowych  i  bliski  byłem  szaleństwa. 

Być może niewiele się różnię od zwykłego wariata. Moja tajemnica ukryta jest w 

tym  oto  notatniku,  a  ja  nie  mam  ochoty  jej  poznać.  Zabierz  go,  proszę,  a  jeśli 

chcesz  przeczytaj,  ale  nigdy  przy  mnie  nie  wspominaj  o  jego  treści.  Chyba,  że 

jakiś  ważny  powód  zmusi  mnie  do  powrotu  ku  tym  złowrogim  stronicom,  które 

zapisałem przy zdrowych i przy chorych zmysłach. 

Mówienie wyraźnie go męczyło. Schowałam mu notatnik pod poduszkę. Zaraz też 

poprosiłam  siostrę  Agatę,  by  porozmawiała  z  ordynatorem,  żeby  zezwolił  na 

udzielenie mi w szpitalu ślubu z Jonathanem, i to jeszcze dzisiaj po południu. 

Siostra  Agata  wróciła  z  wiadomością,  że  już  posłano  po  angielskiego 

duchownego. Za godzinę będziemy małżeństwem... 

Chwila  ta,  jak  szybko  przyszła,  tak  i  minęła.  Jonathan,  wsparty  na  poduszkach, 

zdecydowanie i głośno wypowiedział swoje sakramentalne „TAK”. A ja, mając od 

szczęścia ściśnięte gardło, ledwie wydałam głos. Gdy pastor i siostrzyczki opuścili 

salę, wyjęłam spod poduszki Jonathana jego notatnik, owinęłam go w biały papier 

i przewiązałam jasną wstążeczką, zapieczętowałam węzeł i na pieczęci odcisnęłam 

swoją  ślubną  obrączkę.  Pocałowałam  pieczęć  i  pokazałam  paczuszkę  swojemu 

mężowi. Mój Boże, Lucy! Po raz pierwszy używam określenia „mojemu mężowi”. 

Przyrzekłam mu, że bez bardzo ważnego powodu pieczęci tej nie złamię. Milcząc 

uścisnął mi dłoń. 

Cóż  jeszcze,  Moja  Droga,  mogę  napisać?  Jestem  najszczęśliwszą  kobietą  na 

ś

wiecie. Daj Ci Boże, żebyś i Ty była taka szczęśliwa. Kończę ponieważ Jonathan 

już się budzi. 

 

Kochająca Cię 

Mina Harker 

 

List Lucy Westenry do Miny Harker 

Whitby, 30 sierpnia 

Droga Mino, 

 

proszę  przyjąć  najserdeczniejsze  pozdrowienia  i  milion  całusów.  Chciałabym, 

ż

ebyście  czym  prędzej  wrócili.  Musicie  trochę  pomieszkać  u  nas.  Tutejsze 

background image

powietrze  pomoże  Jonathanowi  stanąć  na  nogach.  Mnie  wyraźnie  się  poprawiło. 

Mam dobry apetyt, kipię życiem, śpię spokojnie. Somnambulizm chyba już minął, 

Artur mówi, że przybieram na wadze. Aha, zapomniałam Ci powiedzieć, że Artur 

jest  u  nas.  Chodzimy  razem  na  długie  przechadzki,  jeździmy  konna,  wiosłujemy, 

gramy w tenisa i wędkujemy. Coraz bardziej go kocham. A on powiada, że kocha 

mnie jeszcze bardziej. Znów mnie woła. Na razie tyle. 

 

Twoja Lucy 

 

PS. Pozdrowienia od mamy. Czuje się nieco lepiej. I jeszcze jedno: ślub mamy 28 

września. 

 

Dziennik dr Sewarda 

20 sierpnia 

Renfield  ostatnio  zachowuje  się  tak  spokojnie,  iż  niekiedy  sprawia  wrażenie 

normalnego.  Jeszcze  tydzień  po  swoim  ataku  przejawiał  agresję,  ale  pewnej  nocy, 

podczas pełni księżyca, nagle się uspokoił. Pielęgniarz mówi, że od tego czasu pacjent 

nieustannie powtarza: „Już czekam. Już czekam”. 

Poszedłem go obejrzeć. Jeszcze wciąż był w kaftanie bezpieczeństwa i przebywał 

w  pokoju  o  wytapicerowanych  ścianach.  Mętne  dotąd  spojrzenie  zastąpił  wzrok  pełen 

służalczej  pokory.  Kazałem  uwolnić  go  z  kaftana.  Pielęgniarze  przez  chwilę  byli 

niezdecydowani,  ale  w  końcu  wykonali  moje  polecenie.  Pacjent  zauważył  ich 

zawahanie, a gdy zbliżył się do mnie, powiedział: 

-  Zdaje  się  ci  gamonie  myślą,  że  mógłbym  panu  wyrządzić  krzywdę.  Pan  sobie 

wyobraża? Ja - i zrobić panu krzywdę. Głupcy! 

Miło mi, że i chory umysł odróżnia mnie od pozostałych. Lecz i tak nie rozumiem 

go do końca. Czyżby chciał dać mi do zrozumienia, że mamy jakieś wspólne interesy i 

dlatego  musimy  trzymać  razem?  Nie  udało  mi  się  z  niego  niczego  wyciągnąć. 

Proponowałem mu kociaka i dorodną kocicę, lecz nie wykazał zainteresowania. 

-  Kicham  na  koty  -  powiedział  z  powagą.  -  Muszę  teraz  dużo  myśleć  i  czekać, 

czekać. 

Poszedłem  do  siebie.  Rano  pielęgniarz  zameldował,  że  Renfield  aż  do  świtu 

zachowywał  się  normalnie,  lecz  potem  opanował  go  niepokój  i  znów  nawiedziła  go 

background image

agresja,  następnie  miotały  nim  spazmy,  które  go  na  tyle  wyczerpały,  że  padł 

nieprzytomny. 

To  samo  powtarzało  się  przez  trzy  następne  doby  -  w  ciągu  dnia  pacjent  był 

agresywny,  a  od  wschodu  księżyca  do  wschodu  słońca  zupełnie  spokojny.  Należy  to 

rozwikłać. Widocznie działa na niego  coś zewnętrznego, mające ograniczone w czasie 

działanie. Wymyślę jakiś fortel. Niedawno uciekł bez naszej pomocy; dziś w nocy musi 

uciec  przy  naszym  współudziale.  Stworzymy  mu  po  prostu  okazję  i  będziemy  go 

ś

ledzić. 

 

23 sierpnia 

Zawsze  stanie  się  to,  czego  się  najmniej  spodziewamy.  Kiedy  nasz  ptaszek 

stwierdził,  że  jego  klatka  jest  otwarta  -  nie  wyfrunął.  Nasz  wysiłek  poszedł  an  marne. 

Nabranego  tylko  przekonania,  że  jego  „normalność”  ma  głębsze  korzenie.  Wydałem 

pielęgniarzom  dyspozycję,  by  nocą  dawano  pacjentowi  więcej  swobody.  Pragnąłem 

temu  nieborakowi  ulżyć  przynajmniej  w  chwilach,  gdy  jego  świadomość  jest  w  stanie 

fakt ten odebrać. No i co? Właśnie po mnie przysłano, bo pacjent znów ciekł. 

 

Później 

Przeżyłem  następną  nocną  przygodę.  Renfield  chytrze  zaczekał  do  rozpoczęcia 

nocnego obchodu, sprytnie wyminął otwierającego drzwi pielęgniarza i popędził przez 

korytarz.  Nakazałem  pielęgniarzom,  by  go  śledzili.  Raz  jeszcze  musieliśmy  wejść  na 

teren  opuszczonej  posiadłości  w  sąsiedztwie.  Pacjenta  zastaliśmy  znów  przy  drzwiach 

starej  kapliczki.  Gdy  mnie  spostrzegł,  wpadł  we  wściekłość  i  rzucił  się  na  mnie. 

Kiedyśmy go krępowali, stało się coś wyjątkowego. Renfield na chwilę podwoił swoje 

siły,  by  nagle  całkowicie  spokornieć.  Instynktownie  się  obejrzałem,  lecz  niczego 

specjalnego nie zauważyłem. Podążyłem za wzrokiem pacjenta. Renfield wpatrywał się 

w  gwieździste  niego.  Nagle  dostrzegłem  dużego  nietoperza.  Trzepotał  skrzydłami 

niczym  jaka  zjawa,  oddalając  się  w  kierunku  zachodnim.  Nietoperze  zwykle  zataczają 

mniejsze czy większe koła, lecz ten leciał prosto jak strzała, jakby do upatrzonego celu. 

Pacjent szybko się uspokoił i po chwili rzekł: 

- Nie musicie mnie wiązać, pójdę z wami jak baranek. 

Do zakładu wróciliśmy bez żadnych komplikacji. Tej dziwnej nocy jednak długo 

nie zapomnę. Z pokoju Renfielda powiało czymś złowieszczym... 

 

background image

Dziennik Lucy Westenry 

Hillingham, 24 sierpnia 

Postanowiłam  naśladować  Minę  i  wszystko  sobie  notować.  Gdy  wreszcie  znów 

się  spotkamy,  będzie  temat  do  rozmowy.  Chciałabym,  żeby  już  tu  była.  Wczorajszej 

nocy męczyły mnie podobne sny, jakie miewałam w Whitby. Wynika to - być może - ze 

zmiany  powietrza.  Dokucza  mi  jakiś  bliżej  nieokreślony  strach,  jestem  słaba,  ciągle 

zmęczona. Artura bardzo mój wygląd martwi.  Może powinien dzisiejszej nocy spać  w 

pokoju mamy. 

 

25 sierpnia 

Znów zła noc. Mam nie przystała na moją propozycję. Sama czuje się źle. Bałam 

się  zasnąć  i  przez  cały  czas  jakiś  nawet  udanie  walczyłam  ze  snem,  lecz  o  północy  z 

lekkiej  drzemki  wyrwało  mnie  delikatne  skrobanie,  czy  stukanie  w  okno.  Więcej  nie 

pamiętam,  a  zatem  musiałam  zasnąć.  Miałam  ciężkie  sny,  ale  nie  mogę  sobie 

przypomnieć  ich  treści.  Rano  byłam  słaba  jak  mucha.  Twarz  mam  trupio  bladą,  coś 

mnie  boli  na  szyi.  Pewnie  coś  stało  się  z  moimi  płucami,  gdyż  nie  mogę  swobodnie 

oddychać. Muszę wziąć się w garść, ponieważ wkrótce ma przyjechać Artur i gotów się 

mnie przestraszyć. 

 

List Artura Holmwooda do dr Sewarda 

Hotel „Albermarle”, 31 sierpnia 

Drogi Jack, 

 

pragnę prosić Cię o przysługę. Lucy zachorowała; trudno powiedzieć, czy chodzi 

tu  o  konkretną  chorobę,  ale  wygląda  coraz  gorzej  i  bardzo  źle  się  czuje.  O 

przyczyny boję się zapytać tak samo Lucy, jak i jej matkę. Starszej pani nie wolno 

się  denerwować.  Sama  mi  wyznała,  że  jej  serce  już  długo  nie  wytrzyma,  o  czym 

Lucy  nic  nie  wie.  Zaproponowałam  ukochanej,  żeby  poddała  się  badaniom,  o 

których  przeprowadzenie  zwrócę  się  do  Ciebie.  Na  początku  nie  chciała  -  wiesz 

dlaczego,  stary  -  ale  w  końcu  ją  przekonałem.  To  pewne,  nie  jesteś  tym 

zachwycony, lecz ufam, że mi nie odmówisz. Przyjdź jutro o drugiej do Hillingham 

na obiad, żeby pani Westenry czegoś nie podejrzewała. Po obiedzie zostawię was 

z  Lucy  samych,  a  wrócę  dopiero  na  podwieczorek.  Boję  się  i  bardzo  pragnę 

porozmawiać z Tobą w cztery oczy. Nie możesz zawieść! 

background image

 

Telegram Artura Holmwooda do Sewarda 

MUSZĘ  WRACAĆ  DO  DOMU  STOP  OJCU  SIĘ  POGORSZYŁO  STOP 

JESZCZE  DZIŚ  WIECZOREM  NAPISZ  DO  RINGU  STOP  ALBO 

ZATELEFONUJ STOP 

 

List dr Sewarda do Artura Holmwooda 

2 września 

Drogi Przyjacielu, 

 

jeżeli  chodzi  o  zdrowie  panny  Westenry,  muszę  Cię  poinformować,  że  nie  chodzi 

tu - moim zdaniem - ani o zaburzenia funkcji głównych organów, ani o żadną ze 

znanych mi chorób. Jednakże przyznać muszę, że jej wygląd i mnie się nie podoba. 

Od tego czasu, kiedy widziałem ją po raz ostatni, bardzo się zmieniła. CO prawda 

nie  mogłem  jej  zbadać  tak  dokładnie,  jak  sztuka  lekarska  tego  wymaga  -  nasza 

przyjaźń  stanowi  pewną  barierę,  której  nie  odważyłem  się  przekroczyć.  Na  razie 

opiszę Ci wszystko po kolei, żebyś mógł wyciągnąć własne wnioski. Jednocześnie 

coś Ci zaproponuję. 

Kiedy przyszedłem do Hillingham, panna Westenra udawała wesołość. Przyjąłem, 

ż

e robiła tak ze względu na swoją matkę.  Dostroiłem się więc do jej gry  i razem 

udało nam się stworzyć przy stole miły nastrój. Po obiedzie starsza pani udała się 

na poobiednią drzemkę, a ja wykroczyłem za panną Lucy do jej buduaru. Ledwie 

zamknęliśmy  za  sobą  drzwi  panna  Lucy  opadła  na  fotel  i  zanurzyła  twarz  w 

dłoniach.  Udawany  humor  prysnął  jak  bańka  mydlana.  Postawiłem  jej  kilka 

pytań. Nie patrząc na mnie odpowiedziała: 

-  Pan  sobie  nie  wyobraża,  jak  bardzo  brzydzę  się  sobą.  I  jak  tu  opowiadać  o 

swoich kłopotach? 

Nadmieniłem  coś  o  dyskrecji  lekarskiej  i  o  tym,  jak  bardzo  martwisz  się  o  nią. 

Zawołała bez namysłu: 

Proszę Arturowi powiedzieć, że nie chodzi tu o mnie, ale o niego. 

Twierdzę,  że  Lucy  cierpi  na  niedokrwistość,  chociaż  nie  stwierdziłem  zwykłych 

symptomów. Przez przypadek udało mi się zbadać jej krew. Przeciąg wybił szybę 

w  oknie,  a  panna  Lucy  skaleczyła  się  lekko  w  palec.  Zabrałem  odłamek  szkła  ze 

ś

ladem  jej  krwi  i  w  swoim  laboratorium  przeprowadziłem  analizę.  Wynik 

background image

wskazuje na to, że panna Lucy jest fizycznie zupełnie zdrowa. Ponieważ wszystko 

musi  mieć  swoją  przyczynę,  źródła  dolegliwości  Twojej  narzeczonej  należałoby 

doszukiwać  się  -  to  tylko  moja  hipoteza  -  w  sferach  psychicznych.  Narzeka  na 

trudności  z  oddychaniem  i  ma  ciężki,  letargiczny  sen.  Śnią  jej  się  koszmary,  ale 

rano nic z nich nie pamięta. Podobno w dzieciństwie cierpiała na somnambulizm, 

czy coś zbliżonego. W każdym razie chodziła w śnie, a przypadłość ta nawiedziła 

ją  ponownie  niedawno  w  Whitby.  Pewnej  nocy  zawędrowała  we  śnie  aż  na 

Wschodnie  Urwisko,  gdzie  znalazła  ją  panna  Murray.  Podobno  ostatnio  jej 

lunatyzm minął i żadne nocne wycieczki już się nie zdarzają. Mimo to dręczą mnie 

jednak liczne wątpliwości, dlatego uznałem za wskazane napisać do Amsterdamu, 

do  mojego  byłego  profesora  Van  Helsinga,  który  jest  chyba  największym 

autorytetem  na  świecie  w  dziedzinie  zagadkowych  chorób.  Poprosiłem  go  o 

przyjazd,  a  skoro  Ty  deklarowałeś  pokrycie  wszelkich  wydatków  -  wspomniałem 

mu  o  Tobie  i  Twoich  związkach  z  panną  Westenrą.  Pan  Helsing  może  wydawać 

się  despotą,  ale  to  tylko  dlatego,  iż  jest  mocno  przekonany  o  słuszności  swoich 

poglądów.  Jest  filozofem,  metafizykiem,  jednym  z  najbardziej  postępowych 

naukowców. Cechują go: stalowe nerwy, zimna krew, zdecydowanie w działaniu, 

opanowanie,  umiejętność  współżycia  z  otoczeniem,  no  i  szlachetne  serce. 

Wspominam  o  tym  wszystkim  dlatego,  żebyś  zrozumiał  moje  bezgraniczne 

zaufanie  do  tego  człowieka.  Jutro  spotykam  się  z  panną  Lucy  raz  jeszcze,  ale  na 

mieście, by jej matka czegoś się nie domyśliła, widując mnie u nich zbyt często. 

 

Oddany Ci 

John Seward 

 

List prof. dr. Abrahama Helsinga do dr. Sewarda 

2 września 

Drogi przyjacielu! 

 

Otrzymałem  twój  list  i  niezwłocznie  wybieram  się  do  Ciebie.  Proszę  powiedzieć 

swojemu przyjacielowi, że dla człowieka, który  -  ryzykując własne życie - wyssał 

mi  z  rany  truciznę,  zrobię  wszystko.  To  samo  odnosi  się  do  przyjaciela  mojego 

przyjaciela. Proszę zarezerwować mi pokój w hotelu „Great Eastern”, żebym był 

w  pobliżu.  Tę  damę  proszę  przygotować  do  badania  na  jutrzejsze  popołudnie, 

background image

ponieważ  wieczorem  muszę  wracać.  Jeżeli  będzie  taka  potrzeba,  po  kilku  dniach 

powrócę raz jeszcze i pozostanę dłużej. 

Do zobaczenia, kolego. 

 

Van Helsing 

 

List dr. Sewarda do Artura Holmwooda 

3 września 

Drogi Arturze, 

 

Profesor  Van  Helsing  przyjechał  w  południe,  a  już  wieczorem  mógł  odjechać  z 

powrotem,  tak  się  bowiem  szczęśliwie  złożyło,  że  matka  Lucy  była  na  obiedzie 

poza  domem,  a  zatem  Van  Helsing  mógł  pacjentkę  dokładnie  zbadać.  Mnie  - 

oczywiście  -  przy  tym  nie  było.  No  i  obawiam  się,  że  przypadek  wielce  go 

zaniepokoił.  Kiedy  mu  opowiedziałam  o  naszej  przyjaźni  i  o  tym,  jakie  masz  do 

mnie w tej sprawie zaufanie, odrzekł: 

- Powiedz mu wszystko, co o tym myślisz. Nawet swoje przypuszczenia. Wcale nie 

ż

artuję. Mówię to ze śmiertelną powagą. 

Zapytałem,  co  chce  przez  to  powiedzieć,  ponieważ  profesor  rzadko  mówi 

zagadkami.  Lecz  nie  udzielił  mi  żadnych  wyjaśnień.  Znam  go.  Takim  bywa  tylko 

wtedy, kiedy o czymś usilnie myśli. A jeśli on myśli głęboko - to sprawa na pewno 

nie należy do tuzinkowych. Bardzo mu zależy na znalezieniu właściwej diagnozy i 

jestem  święcie  przekonany,  że  ratowanie  zdrowia  Lucy  uznał  za  swój 

pierwszoplanowy obowiązek. Obaj możemy być pewni, Arturze, że w odpowiedniej 

chwili profesor wszystko nam wyjaśni. 

A  teraz  co  do  przebiegu  naszej  wizyty:  Lucy  zdawała  się  być  w  lepszej  kondycji. 

Już  nie  wyglądała  tak  mizernie,  oddech  miała  dość  równy.  Wobec  profesora 

zachowywała  się  bardzo  miło,  serdecznie  i  było  widać,  iż  dokłada  wszelkich 

starań, by czuł się On jak u siebie w domu. Owszem, obaj zauważyliśmy, ile ją to 

kosztuje.  Van  Helsing  to  doskonały  psycholog.  Na  początku  rozmawiał  o 

wszystkim,  tylko  nie  o  nas,  ani  o  żadnych  chorobach.  Dopiero  wtedy,  kiedy 

wprowadził  pannę  Lucy  w  doskonały  -  jak  na  jej  stan  -  nastrój,  poprowadził 

rozmowę w interesującym nas, a zwłaszcza jego, kierunku: 

background image

- Miła panno - zaczął ciepło - cieszę się niezmiernie, iż mogę poznać tak cudowną 

dziewczynę.  Słyszałem  od  doktora  Sewarda,  że  ma  panienka  trudności  z 

pozbyciem się bladości na swoich policzkach. To młokos, nie zna się na urodzie, 

ale jeśli chcemy policzki mieć czerwone, bardzo proszę, żadna w tym sztuka. 

W  tym  miejscu  rzucił  mi  spojrzenie,  które  tak  dobrze  pamiętam  jeszcze  z  jego 

wykładów i kontynuował: 

-  Jak  on  może  coś  wiedzieć  o  młodych  damach,  skoro  całymi  dniami  przebywa 

tylko ze swoimi wariatami. Nie powiem, to także praca trudna i odpowiedzialna. 

Jest  on  młody  i  na  widok  ślicznej  panny  traci  głowę.  Nie  ma  ani  żony  ani  córki, 

brakuje mu więc doświadczenia. Jest na to rada. Trzeba go wysłać do ogrodu na 

papierosa, a my tymczasem pogadamy sobie w cztery oczy. 

Zrozumiałem  sugestię  i  wycofałem  się  z  pokoju.  Po  dłuższej  chwili  profesor 

zawołał mnie przez okno. Minę miał bardzo poważną. 

- Zbadałem ją dość dokładnie - westchnął ciężko - lecz nie stwierdziłem żadnego 

schorzenia.  Zgadzam  się  z  tobą,  iż  ostatnio  straciła  wiele  krwi.  A  jednak  to  nie 

anemia.  Muszę  jeszcze  zadać  kilka  pytań  jej  służącej,  ale  chyba  wiem,  co  mi 

odpowie.  Nie  ma  skutku  bez  przyczyny,  a  więc  musimy  dojść  do  sedna  sprawy. 

Przemyślę  to.  Proszę  mnie  codziennie  informować  telegraficznie,  a  jak  tylko 

zajdzie potrzeba, przyjadę ponownie. 

To  wszystko,  czego  się  od  niego  dowiedziałem.  Mam  nadzieję,  iż  Twojemu  ojcu 

zdrowie  się  poprawiło.  To  straszne,  jeśli  na  raz  chorują  dwie  ukochane  osoby. 

Jeżeli Cię telegraficznie zawezwę, wiedz o tym, że będziesz musiał przyjechać. 

Nie martw się na zapas. 

 

John Seward 

 

Dziennik dr Sewarda 

4 września 

Mój  zoofagiczny  pacjent  znów  miał  atak,  i  to  w  dość  nietypowym  czasie. 

Wczoraj,  na  krótko  przed  południem,  zaczął  przejawiać  oznaki  niepokoju.  Pielęgniarz 

spostrzegł  znajome  symptomy  i  wezwał  posiłki.  Ludzie  przybiegli  w  ostatniej  chwili, 

bowiem wraz z wybiciem dwunastej agresja pacjenta wzrosła do tego stopnia, iż trudno 

go  było  utrzymać.  Po  pięciu  minutach  uspokoił  się  i  popadł  w  melancholię,  w  której 

tkwi  do  teraz.  Według  relacji  pielęgniarza  pacjent  wydawał  w  paroksyzmie  straszne 

background image

okrzyki,  którymi  wystraszył  resztę  pacjentów.  Jest  po  wizytacji,  a  pacjent  siedzi  w 

kącie, strojąc marsowe miny. 

 

Później 

Następna  zmiana.  O  piątej  poszedłem  skontrolować  stan  pacjenta.  Ku  mojemu 

zdziwieniu  kipiał  szczęściem,  będąc  zadowolony  jak  dawniej.  Znów  łapał  muchy, 

połykał  je,  a  liczbę  złowionych  okazów  odnotowywał  gwoździem  na  drzwiach,  w 

szparze między obiciami. 

Ledwie mnie spostrzegł  podbiegł z przeprosinami. Następnie błagał o powrót do 

swojego  pokoju,  gdyż  koniecznie  musi  mieć  dostęp  do  swojego  zeszytu.  Udzieliłem 

zezwolenia i już jest u siebie. Sypie na parapet cukier. W ten sposób złowił całą chmarę 

much. Już ich nie zjada, lecz jak dawniej umieszcza w pudełku. I znów łapie po kątach 

pająki. Podjąłem próbę wciągnięcia go w rozmowę, by dowiedzieć się o powodach jego 

niedawnego  zachowania,  ale  nic  z  tego  nie  wyszło.  przez  chwilę  patrzył  przed  siebie, 

następnie powiedział bardziej do siebie niż do mnie: 

- Znów go nie ma! Przepadł! Opuścił mnie. Jeżeli sam się do tego nie zabiorę, to 

nie ma nadziei. 

Potem odwrócił się ku mnie i zapytał: 

- Panie doktorze, czy mógłbym prosić o jeszcze jedną porcję cukru? Może mi się 

przydać. 

- A muchom? 

- Muchom też. Muchy lubią cukier, a ja lubię muchy. 

No  i  kto  tu  mówi,  że  wariaci  nie  mają  swojego  rozumu?  Kazałem  mu  przynieść 

podwójną porcję cukru, a kiedy odchodziłem, wyglądał na najszczęśliwszego człowieka 

na świecie. 

 

Północ 

I  jeszcze  jedna  zmiana.  Właśnie  wracałem  od  panny  Westenry.  Zatrzymałem  się 

przy  bramie  zakładu,  by  jeszcze  przez  chwilę  popatrzeć  na  cudowny  zachód  słońca. 

Wtem usłyszałem jego krzyk. Ponieważ okno pokoju Renfielda wychodzi właśnie na tę 

stronę, słyszałem go jeszcze wyraźniej niż rano. W chwili, kiedy wchodziłem do pokoju 

mojego niesfornego pacjenta, słońce całkowicie schowało się za horyzontem. Renfield 

umilkł  i  całkowicie  bez  sił  padł  na  podłogę.  Po  kilku  minutach  sam  się  podniósł, 

rozglądając  się  wokół  siebie,  jakby  się  nic  nie  stało.  Byłem  ciekaw,  co  teraz  zrobi. 

background image

Podszedł do okna i zmiótł z parapetu wszystek pozostały tam cukier. Następnie sięgnął 

po  swoje  pudełko  z  muchami,  wytrzepał  jego  zawartość  za  okno,  zamknął  okiennice  i 

usiadł na brzegu łóżka. Zapytałem go, czy już nie będzie łapać much. 

- Nie! - warknął gniewnie. - Mam tego świństwa po dziurki w nosie. 

Nie  rozumiem  dlaczego  jego  paroksyzm  nawiedza  go  właśnie  w  południe  i 

podczas  zachodu  słońca.  Czyżby  słońce,  tak  samo  jak  księżyc,  miała  na  niektórych 

ludzi zgubne działanie? Zobaczymy. 

 

Telegram dr. Sewarda do Van Helsinga 

4 września 

PACJENTKA CZUJE SIĘ LEPIEJ STOP 

 

Telegram dr. Sewarda do Van Helsinga 

5 września 

STAN  PACJENTKI  ZNACZNIE  SIĘ  POPRAWIŁ  STOP  MA  APETYT  STOP 

SYPIA  SPOKOJNIE  STOP  JEST  W  DOBRYM  NASTROJU  STOP  NA  JEJ 

POLICZKI POWRACA KOLOR STOP 

 

Telegram dr. Sewarda do Van Helsinga 

6 września 

OKROPNA  ZMIANA  STOP  PROSZĘ  PRZYJECHAĆ  ZARAZ  STOP  DO 

HOLMWOODA  WYŚLĘ  TELEGRAM  AŻ  PO  PAŃSKIM  PRZYJEŹDZIE 

STOP 

 

 

background image

Rozdział 10 

 

List dr. Sewarda do Artura Holmwooda 

6 września 

Drogi Arturze, 

 

nie  mam  dla  Ciebie  dobrych  wiadomości.  Dzisiejszego  ranka  u  panny  Lucy 

nastąpiło  coś  w  rodzaju  nawrotu  zaburzeń.  Ma  to  tylko  jedną  dobrą  stronę: 

starsza pani Westenra zwróciła się do mnie o radę. Skorzystałem zatem z okazji i 

powiedziałem jej, że właśnie oczekuję wizyty mojego byłego profesora, dużej klasy 

specjalisty,  Van  Helsinga  z  Amsterdamu,  i  że  razem  zajmiemy  się  jej  córką.  A 

zatem  od  teraz  możesz  spokojnie  wchodzić  do  ich  domu.  Dotknęło  nas 

nieszczęście,  przyjacielu,  ale  ufam,  iż  wszystko  dobrze  się  skończy.  Jeżeli 

zaistnieje potrzeba wezwę Cię bezzwłocznie. 

 

Twój 

John Seward 

 

Dziennik dr. Sewarda 

7 września 

Powitałem Van Helsinga na Liverpool Street. Jego pierwsze pytanie brzmiało: 

- Czy zawiadomiłeś już naszego przyjaciela, jej narzeczonego? 

-  Jeszcze  nie  -  odpowiedziałem  zgodnie  z  prawdą.  -  Chciałem  się  najpierw 

naradzić z panem profesorem. Dałem mu tylko znać, że panna Lucy nie czuje się dobrze 

i  że  pan  do  niej  przyjedzie.  Dodałem  także,  iż  będę  z  nim  w  kontakcie  i  że  go 

ewentualnie wezwę. 

-  To  dobrze,  kolego  -  rzekł  z  aprobatą  Van  Helsing.  -  Lepiej  żeby  jeszcze  nie 

wiedział.  Może  nawet  nie  będzie  potrzeby,  żeby  informować  go  o  szczegółach.  Daj 

Bóg, by tak było. Później ci wytłumaczę. 

-  Dlaczego  nie  teraz?  Gdybym  znał  całą  prawdę,  może  wtedy  razem  wcześniej 

doszlibyśmy do konkretnych wniosków. 

Profesor milczał przez chwilę, po czym rzekł z powagą: 

background image

- Drogi kolego. Zawsze byłeś uważnym studentem, każdy przypadek szczegółowo 

opisywałeś.  Wierzę,  że  notowanie  weszło  ci  w  krew.  Dlatego  proszę  z  zapisywanie 

każdego szczegółu, gdyż jesteśmy świadkami niezwykłego wydarzenia. Uczymy się na 

błędach, nie zaś na powodzeniach. 

Po  drodze  opowiadałem  mu  o  stanie  Lucy  i  o  objawach,  które  były  tym  razem 

wyraźniejsze,  niż  ostatnio.  Van  Helsing  spoważniał,  ale  milczał.  Niósł  dużą  torbę 

lekarską z różnymi instrumentami i mnóstwem lekarstw. 

W  Hillingham  przywitała  nas  pani  Westenra.  Była  wielce  przejęta.  Od  razu 

wprowadziła nas do pokoju  Lucy. Ostatnio widziałem ją wczoraj i uznałem jej stan za 

alarmujący.  Lecz  to,  co  ujrzeliśmy  z  profesorem  dzisiaj,  napawało  zgrozą!  Lucy  byłą 

potwornie  blada,  jej  wargi  i  dziąsła  były  niemalże  białe  jak  śnieg,  kości  policzkowe 

wyraźnie  jej  wystawały,  oddychała  ciężko,  a  jej  twarz  przepełniona  była  bólem.  Van 

Helsing stanął jak wryty, ściągnął brwi i szybko skinął głową, żebym z nim wyszedł za 

drzwi. 

-  Mój  Boże!  -  powiedział  podekscytowany.  -  Coś  strasznego.  Nie  wolno  stracić 

ani sekundy. Straciła tyle krwi, że w każdej chwili może ustać akcja serca. Tu potrzebna 

jest natychmiastowa transfuzja. Kto będzie dawcą? Ty, czy ja? 

- Jestem młodszy i silniejszy, panie profesorze. 

-  To  proszę  się  szybko  przygotować.  Mam  w  torbie  wszystko,  co  do  tego 

potrzeba. Szybko! 

Nagle  dało  się  słyszeć  energiczne  kołatanie  do  drzwi.  Służąca  zbiegła  na  dół, 

otworzyła, a do holu wbiegł Artur, wołając w progu: 

-  Przyjacielu,  tak  się  bałem!  Ojcu  się  cokolwiek  poprawiło,  więc  od  razu 

przyjechałem.  A  to  chyba  doktor  Van  Helsing,  nieprawdaż?  Jestem  panu  niezmiernie 

wdzięczny, że zechciał pan przyjechać profesorze. 

Van Helsing jednym spojrzeniem ocenił nową sytuację. Widząc młodego, silnego 

mężczyznę, rzucił prosto z mostu: 

- Zjawił się pan w ostatniej chwili, kochany. Stan Lucy jest więcej niż zły. Musi 

jej pan pomóc. Teraz wszystko zależy od pana! 

- A co mogę uczynić? - zapytał Artur, opadając  na fotel. - Moje życie należy do 

niej. Oddałbym jej ostatnią kroplę krwi. 

- Nie żądam aż tyle, ale chętnie trzymam pana za słowo. 

- A zatem, cóż powinienem zrobić? 

background image

- Pannie Lucy właśnie potrzeba jest krew. Jeżeli jej nie dostanie - umrze. Musimy 

wykonać transfuzję. Musimy przelać nieco krwi z żył pełnych w żyły puste. Pan do tego 

nadaje się najbardziej. Już mieliśmy skorzystać z uprzejmości obecnego tu Johna, który 

chętnie się zgodził, lecz pan ma do tego większe prawo, czy tak? 

Artur rzucił nam dziękczynne spojrzenie i pośpiesznie zawijał rękaw koszuli. 

-  Wspaniały  chłopiec  -  mruknął  Van  Helsing.  Jeszcze  będzie  pan  szczęśliwy,  iż 

własną krwią uratował swoją miłość. A teraz do roboty, ale starszej pani o całej sprawie 

ani słowa. Chodźmy! 

W  trójkę  weszliśmy  do  pokoju  Lucy.  Usłyszała  nas  i  lekko  odwróciła  głowę  w 

naszą stronę, ale nie była w stanie wypowiedzieć jednej zgłoski. Jej siły znajdowały się 

u  kresu.  Profesor  rozłożył  na  stoliku  swoje  instrumenty  i  przystąpił  do 

przygotowywania  narkozy.  Uwinął  się  z  tym  bardzo  szybko,  podszedł  do  Lucy,  podał 

jej „Morfeusza”, mówiąc łagodnie: 

-  Lekarstwo,  proszę  panienki.  Trzeba  grzecznie  wypić,  o  tak,  zaraz  panienka 

poczuje się lepiej, przyrzekam. 

Kiedy Lucy zasnęła, Van Helsing powiedział: 

-  Pan  Artur  jest  młodym,  silnym  i  zdrowym  mężczyzną.  Jego  krwi  nie  trzeba 

będzie filtrować. Do roboty, panowie! 

Już  podczas  przebiegu  transfuzji  widać  było,  jak  pannie  Lucy  powraca  róż  na 

policzki. Za to Artur bladł, ale z jego oczu i wyrazu całej twarzy tryskała jedna wielka 

radość. Profesor z kamienną miną patrzył na zegarek, zerkając od czasu do czasu to na 

pannę Lucy, to zaś na Artura. Wreszcie wyszeptał: 

- Wystarczy. Proszę się przez chwilę nie ruszać. John, opatrz dawcę, ja zajmę się 

panną Lucy. 

Dopiero  wtedy  spostrzegłem,  jak  Artur  osłabł.  Profesor  poprawił  panience 

poduszki, a kiedy układał ją wygodniej, na jej szyi obsunęła się aksamitna chusteczka, 

odsłaniając  dwie  małe,  czerwone  ranki.  Artur  wcale  tego  nie  zauważył,  lecz  Van 

Helsing westchnął głęboko. Potem odwrócił się ku mnie i rzekł: 

-  Proszę  odprowadzić  tego  młodzieńca  na  dół,  dać  mu  szklankę  porto,  coś 

dobrego  do  jedzenia  i  niech  się  na  chwilę  położy.  Musi  odzyskać  tyle,  ile  ofiarował 

ukochanej. Tu zostać nie może. 

Odprowadziłem  Artura  i  wróciłem  do  profesora  na  górę.  Lucy  spała  spokojnie, 

oddychała  nieregularnie.  W  nogach  jej  łóżka  siedział  Van  Helsing  i  obserwował  ją  w 

skupieniu. Czerwone ranki znów zakrywała aksamitna chusteczka. 

background image

-  Co  pan  sądzi  o  tym  skaleczeniu  na  gardle?  -  zapytałem  profesora,  starając  się 

mówić jak najciszej. 

- A kolega? - odpowiedział pytaniem na pytanie. 

-  Jeszcze  się  temu  dokładnie  nie  przyjrzałem  -  odrzekłem  zgodnie  z  prawdą,  i 

delikatnie odchyliłem chusteczkę na jej szyi. Tuż przy tętnicy widniały dwie małe ranki, 

jakby  ukłucia.  Pomyślałem,  że  może  to  jest  przyczyna  tak  znacznego  ubytku  krwi. 

Zaraz  jednak  od  tej  hipotezy  odstąpiłem,  gdyż  na  pościeli  nie  było  nawet  śladu 

krwawienia. 

- No i? - zagadnął mnie Van Helsing. 

- Szczerze mówiąc - odpowiedziałem - nie bardzo wiem, co o tym sądzić. 

Profesor wstał. 

-  Jeszcze  dziś  wieczorem  muszę  wrócić  do  Amsterdamu  -  rzekł  głosem  nie 

znoszącym  sprzeciwu.  -  Mam  tam  potrzebne  rekwizyty  i  odnośną  literaturę.  Będziesz 

przy pannie Lucy czuwać przez całą noc? 

- Czy nie lepiej wezwać pielęgniarkę? 

-  Najlepszymi  pielęgniarzami  jesteśmy  my  dwaj.  Nie  wolno  ci  ani  na  chwilę 

zmrużyć oka. Wrócę tak szybko, jak tylko będę mógł. A potem zaczniemy. 

- Zaczniemy? Na Boga, co zaczniemy? 

-  Ciszej,  proszę.  Zobaczymy.  Nie  zapominaj,  proszę,  że  powierzyłem  pacjentkę 

twojej opiece. Jeżeli coś się wydarzy, nie zaznasz spokoju do końca życia. Żegnam cię. 

 

Dziennik dr. Sewarda - ciąg dalszy 

8 września 

Całą  noc  siedziałem  przy  Lucy.  Środek  nasenny  działał  aż  do  zmroku.  Obudziła 

się  sama.  Wyglądała  jak  niegdyś,  pełna  życia  i  dobrego  nastroju.  Poprzednie 

wyczerpanie pozostawiło jednak na jej twarzy  pewne ślady. Musiałem wyjaśnić matce 

Lucy, iż zgodnie z zaleceniem profesora muszę i tej nocy czuwać przy jej córce aż do 

rana.  Pani  Westenra  starała  się  mnie  odwieść  od  tego  postanowienia,  podkreślając 

zupełnie  dobre  samopoczucie  córki.  Nie  dałem  się  jednak  przekonać.  Usadowiłem  się 

na  swoim  stanowisku  i  udawałem,  że  nie  dostrzegam  wdzięcznych  spojrzeń  panny 

Lucy.  Morzył  ją  sen,  ale  ona  wyraźnie  się  przed  nim  broniła.  Zapytałem  dlaczego  to 

robi? 

- Gdyby pan był an moim miejscu... Gdyby dla pana sen znaczył okropność... 

- Okropność? Jak to? Co panienka chce przez to powiedzieć? 

background image

-  Nie  wiem.  Boże  drogi!  Naprawdę  nie  wiem.  To  straszne,  ale  siły  opuszczają 

mnie właśnie zawsze podczas snu - nawet myśleć o tym się boję! 

- Panno Lucy, dzisiejszej nocy możesz wypoczywać spokojnie. Przyrzekam, że w 

razie jakichś oznak męczącego snu, zaraz panienkę obudzę. 

Na  pewno?  Obudzi  mnie  pan,  doktorze?  W  takim  razie  mogę  spać  spokojnie  - 

powiedziała z ulgą i po chwili już nie wiedziała o bożym świecie. 

Przez  całą  noc  nie  spuściłem  z  niej  oka.  Lucy  nawet  się  nie  poruszyła,  spała 

głębokim, przywracającym siłę i zdrowie snem. Usta miała lekko rozchylone, jej pierś 

unosiła  się  i  opadała  regularnie.  Uśmiechała  się  nawet,  to  znaczy,  że  sny  miała 

spokojne. 

Wczesnym  rankiem  przyszła  służąca.  Oddałem  Lucy  pod  jej  opiekę  i 

pośpieszyłem  do  zakładu,  ponieważ  przez  te  dwa  ostatnie  noce  dyżury  u  panny  Lucy 

zaniedbałem  poniekąd  własne  obowiązki.  Wysłałem  krótkie  telegramy:  jeden  do  Van 

Helsinga,  a  drugi  do  Artura.  Informowałem  ich  o  doskonałych  wynikach 

przeprowadzonej  transfuzji.  Przez  cały  dzień  miałem  wiele  zajęć,  tak  że  dopiero 

wieczorem mogłem zapytać o mojego zoofaga. Raport, jaki otrzymałem w jego sprawie, 

był  zadowalający.  Renfield  zachowywał  się  ponoć  spokojnie  i  dniem,  i  nocą.  Przy 

kolacji otrzymałem telegram z Amsterdamu. Profesor życzy sobie, bym i dzisiejszą noc 

spędził przy łóżku Lucy. On zaś wsiada w nocny pociąg i rano będzie w Londynie. 

 

9 września 

Do Hillingham przyszedłem zmęczony jak koń. Przez dwie ostatnie noce oka nie 

zmrużyłem.  Zaczęła  mnie  ogarniać  apatia  -  oznaka  przepracowania  mózgu.  Lucy 

jeszcze nie spała, a jej nastrój był wyjątkowo dobry. Witając się ze mną, omiotła mnie 

wzrokiem od stóp do głów, zajrzała głęboko w oczy, po czym stwierdziła z przekąsem: 

- Dzisiejszej nocy nie wolno panu czuwać przy moim łóżku. Jest pan kompletnie 

wyczerpany. Za to ja czuję się wyśmienicie. Może to ja właśnie powinnam w rewanżu 

czuwać dziś przy panu? 

Nie  byłem  w  nastroju  do  żartów,  by  się  z  nią  przekomarzać.  Do  kolacji  -  ku 

mojemu  zadowoleniu  -  podano  wyśmienite  porto,  które  znakomicie  mnie  pokrzepiło. 

Potem  Lucy  zaprowadziła  mnie  do  pokoju  przylegającego  do  jej  sypialni,  wskazała 

leżankę i udzieliła mi przyjacielskiej rady: 

-  Pan  zostaje  tutaj.  Drzwi  do  mnie  zostaną  otwarte,  a  gdybym  czegoś 

potrzebowała - zawołam. 

background image

Musiałem  się  zgodzić,  ba!  nawet  -  przy  mojej  kondycji  -  bardzo  mi  to 

odpowiadało.  Z  całej  mojej  garderoby  zdjąłem  li  tylko  buty,  wyciągnąłem  się  na 

kozetce - i zasnąłem snem sprawiedliwego... 

 

10 września 

Nagle  poczułem,  że  ktoś  dotyka  mojego  czoła.  Otworzyłem  oczy  i  zobaczyłem 

pochylonego nade mną profesora. 

- Jak się ma nasza pacjentka? 

-  W  momencie  naszego  rozstania  czuła  się  całkiem  nieźle  -  odpowiedziałem, 

wskakując pośpiesznie w buty. 

Wkroczyliśmy  do  sypialni  Lucy.  Podczas  gdy  ja  poszedłem  rozsunąć  kotary, 

profesor  na  plecach  podszedł  do  łóżka  panny.  Pokój  został  zalany  porannym  słońcem. 

Van  Helsing  pochylił  się  na  pacjentką  i...  jego  „Gott  im  Himmel!”  -  nie  wymagało 

ż

adnych wyjaśnień. 

Lucy leżała zemdlona! Była bardziej blada niż kiedykolwiek. Nawet wargi miała 

niemalże białe, a jej zęby zdawały się wychodzić z dziąseł. 

- Prędzej, brandy! - wykrzyknął Van Helsing. 

Pobiegłem do jadalni i wróciłem z butelką. Profesor zwilżył alkoholem usta Lucy, 

masował jej dłonie, nadgarstki i klatkę piersiową w okolicy serca. Potem zbadaliśmy jej 

puls. Sytuacja była krytyczna, lecz nie beznadziejna. 

-  Jeszcze  nie  jest  za  późno,  kolego!  -  zawołał  profesor.  A  ponieważ  nie  ma  pod 

ręką Artura, musisz ty podarować jej nieco krwi. Szybko! 

Van  Helsing  przygotował  instrumenty,  a  ponieważ  Lucy  była  nieprzytomna,  nie 

trzeba było zastosować opium. Transfuzja przebiegała sprawnie, lecz w pewnej chwili - 

w miarę jak policzki Lucy nabierały rumieńców - dziewczyna zaczęła się budzić. Wtedy 

profesor  wstrzyknął  jej,  przygotowanego  na  wszelki  wypadek  „Morfeusza”.  Lucy 

znieruchomiała, a my już bez przeszkód dokończyliśmy zabieg. 

-  Teraz  proszę  zjeść  obfite  śniadanie  i  napić  się  wina  -  powiedział  mój  mistrz  z 

wyraźną  ulgą.  -  Lucy  oddycha  regularnie,  ja  przy  niej  jeszcze  posiedzę,  a  ty  musisz 

wypocząć. Potem wróć. I jeszcze jedno: o tej transfuzji nikomu ani słowa. Artur mógłby 

być zazdrosny, albo co? Jasne? 

Jak  zawsze  i  tym  razem  posłuchałem  go  bez  słowa  sprzeciwu.  Po  posiłku 

wyciągnąłem  się  na  kanapie  i  usilnie  myślałem  o  tym,  jaka  mogła  być  przyczyna 

nawrotu  dolegliwości  Lucy.  To  nie  do  pomyślenia,  by  człowiek  utracił  tyle  krwi  -  i 

background image

nigdzie  nie  powstał  ślad  po  obfitym  krwawieniu.  Przyłapałem  się  na  tym,  że  coraz 

częściej kojarzę jej stan z małymi rankami na szyi. 

Lucy  spała  spokojnie  i  twardo,  a  kiedy  się  obudziła,  była  różowiutka  jak 

noworodek,  chociaż  o  wiele  słabsza,  niż  wczoraj.  Van  Helsing  okazywał  widoczne 

zadowolenie  z  jej  stanu,  co  podkreślił  udając  się  na  spacer.  Przed  wyjściem  zapytał  o 

najbliższą pocztę, ponieważ potrzebuje wysłać telegram. 

Lucy rozmawiała ze mną o różnych sprawach i wcale nie była świadoma tego, co 

przed  chwilą  miało  tu  miejsce.  Odwiedziła  nas  jej  matka,  która  także  niczego  nie 

zauważyła.  Starsza  pani  zwróciła  mi  tylko  uwagę,  bym  się  bardziej  oszczędzał,  bo  w 

oczach blednę! 

-  Powinien  się  pan  ożenić  -  dodała,  a  po  tym  słowach  Lucy  jakby  się  lekko 

zarumieniła, położyła porozumiewawczo palec na wargach i opadła na poduszkę. 

Chyba  po  godzinie  wrócił  Van  Helsing.  Uprzedził  mnie,  że  od  teraz  będziemy 

czuwać przy pannie Lucy na zmianę, ponieważ wytrzymałość ludzkiego organizmu jest 

ograniczona,  a  ryzyko  zbyt  wielkie.  Dodał,  iż  całą  sprawę  musimy  trzymać  w 

tajemnicy, gdyż istnieją po temu ważkie powody. 

- Kolego, proszę naprawdę nie lekceważyć nawet tych najbardziej fantastycznych 

domysłów - powiedział na pożegnanie profesor i zwolnił mnie do domu. 

W  holu  na  dole  zatrzymały  mnie  dwie  służące.  Prosiły  by  załatwić  im  u  „tego 

obcego  pana”  zgodę  na  opiekowanie  swojej  chlebodawczyni.  Wróciłem  do  mojego 

zakładu,  odwiedziłem  pacjentów  i  z  zadowoleniem  stwierdziłem,  że  wszystko  jest  w 

porządku. 

 

11 września 

Kiedy  po  południu  wróciłem  do  Hillingham,  zastałem  Van  Helsinga  w 

doskonałym nastroju. Profesor otrzymał właśnie dużą paczkę z zagranicy. Na stole leżał 

spory bukiet białych kwiatów. 

- Te kwiaty są dla pani - powiedział, wręczając bukiet pannie Lucy. 

- Dla mnie? - Jak to, panie profesorze? Za co? 

-  Nie  za  co,  ale  na  co,  słodka  panno.  Nie  wręczam  tych  kwiatów  li  tylko  ku 

obopólnej przyjemności. To lekarstwo. 

Na twarzy Lucy odmalowało się zakłopotanie. 

- Proszę się nie obawiać - uspokoił dziewczynę Van Helsing. - Nie mam zamiaru 

sporządzać  jakiegoś  wstrętnego  naparu.  Może  panna  spokojnie  wyprostować  swój 

background image

pomarszczony  nosek.  Jest  to  lekarstwo,  jakiego  świat  nie  widział!  Rozłożymy  je  na 

oknie,  zrobimy  ładny  wianuszek  na  szyję  panienki,  a  wszystko  po  to,  by  panna  Lucy 

mogła  spać  spokojnie.  Te  kwiaty  mają  podobne  właściwości  co  lotos  -  powodują,  że 

człowiek  zanurza  się  w  bycie-niebycie,  przynoszą  ulgę,  a  między  nimi  śpi  się  na 

wszystkie cztery boki. 

Lucy zanurzyła nosek w bukiecie i roześmiała się serdecznie. 

- Doskonały z pana żartowniś, panie doktorze! To przecież zwyczajny czosnek! 

Van Helsing powoli uniósł się z fotela, mówiąc ze śmiertelną powagą: 

- Ja nigdy nie żartuję, panno Lucy. Wszystko co robię, ma swój sens. Proszę się ze 

mną nie przekomarzać. Jeżeli już nie ze względu na siebie, to ze względu na innych. 

Zauważywszy, że Lucy ściągnęła brwi, dodał już łagodniej: 

-  Proszę  się  niczego  nie  obawiać,  gdyż  działam  wyłącznie  w  pani  interesie.  Te 

kwiaty mogą się okazać wielce pomocne w naszej terapii. Muszę je pozostawić w pani 

pokoju. Uwinę wieniec i zawieszę go na szyi panienki. Ale nikomu o tym ani mru-mru. 

Nie możemy prowokować pytań ciekawskich osób. Kolega pomoże mi przystroić pokój 

tym  czosnkiem.  Nadszedł  on  aż  z  Haarlemu,  od  mojego  przyjaciela  Vanderpoola. 

Wczoraj wysłałem telegram, a dziś już mamy przesyłkę. A teraz, do dzieła! 

Profesor najpierw uszczelnił okno i zawiesił na jego ramie kilka kwiatów. Potem 

porozmieszczał kwiaty czosnku wszędzie tam, gdzie były jakiekolwiek szpary, zarówno 

przy drzwiach, jak też przy kominku. Zacząłem pytać, czy wygania złe duchy? 

- Może i tak - burknął autorytet światowej sztuki medycznej, następnie spoczął w 

fotelu i zaczął wić wianek. 

Kiedy Lucy już się przyszykowała do spania, Van Helsing zawiesił jej ów wieniec 

na szyi i powiedział: 

-  Przez  całą  noc  nie  wolno  go  zdejmować.  Nie  wolno  także  do  samego  rana 

otwierać okna lub drzwi, nawet gdyby było panience nie wiem jak duszno. 

- Obiecuję - odrzekła Lucy z powagą. 

Wsadziłem  profesora  do  mojej  bryczki  i  powiozłem  go  do  hotelu.  Po  drodze 

cieszyliśmy  się  obaj,  iż  wreszcie  można  będzie  odespać  zarwane  ostatnio  noce. 

Umówiliśmy  się  na  spotkanie  wczesnym  rankiem,  by  się  czym  prędzej  przekonać,  jak 

działają owe niekonwencjonalne lekarstwa. 

Stary  doktor  był  pewny  siebie,  lecz  mnie  krążyły  po  głowie  liczne  wątpliwości. 

Jak także byłem do wczoraj pewny siebie - i wiadomo, czym to się skończyło. Ogarnęła 

background image

mnie  zgroza,  kiedy  pomyślałem,  że  takie  imperatywy  jak:  na  pewno,  zawsze,  nigdy  - 

mało są praktyczne w życiu codziennym. 

 

 

background image

Rozdział 11 

 

Dziennik Lucy Westenry 

12 września 

Wszyscy są wobec mnie bardzo mili. Także Van Helsing. Któż wie, dlaczego tak 

bardzo mu zależy na tych kwiatach!  Zdaje się, że jednak ma  rację. Odczułam bowiem 

znaczną  ulgę,  przestałam  się  bać  samotności.  Z  tym  wieńcem  na  szyi  czuję  się  jak 

Ofelia.  Nigdy  nie  lubiłam  czosnku.  Lecz  dzisiejszej  nocy  pachnie  mi  rozkosznie.  Jego 

woń  wypełnia  sypialnię  jakimś  spokojem.  Chyba  już  zmaga  mnie  sen.  Dobranoc 

wszystkim... 

 

Dziennik dr Sewarda 

13 września 

Wstąpiłem  do  hotelu  „Berkley”.  Van  Helsing  był  już  gotów,  a  przed  hotelem 

czekał kocz. Profesor, jak zwykle, zabrał ze sobą swoją torbę, z którą ostatnio nie może 

się rozstać. 

Do  Hillingham  przybyliśmy  o  ósmej.  Był  śliczny,  słoneczny  ranek,  w  powietrzu 

wyczuwało  się  nadchodzącą  jesień.  Liście  mieniły  się  wszystkimi  kolorami,  chociaż 

jeszcze  nie  opadły.  Na  progu  domu  spotkaliśmy  panią  Westenrę.  Zawsze  wstawała 

wcześnie. Przywitała nas serdecznie, po czym powiedziała: 

-  Mam  dla  was,  panowie,  dobrą  nowinę!  Lucy  czuje  się  lepiej.  Zajrzałem  do  jej 

pokoju. Śpi jak suseł. 

Profesor uśmiechnął się i zatarł dłonie. 

- Aha! - zawołał tonem pogromcy golfowego mistrza Anglii. - A jednak udało mi 

się postawić właściwą diagnozę! I znaleźć właściwe lekarstwo! 

- Niechże pan nie będzie taki nieskromny - przerwała mu pani Westenra. - To, że 

córka czuje się lepiej jest po części i moją zasługą. 

-  Niewątpliwie,  madame  -  przytaknął  stary  dżentelmen.  -  Można  wiedzieć,  jak 

pani dochodzi to tak wspaniałych wyników? 

- Serce matki, panie profesorze, to najlepszy podręcznik medycyny. Zajrzałam w 

nocy  do  córki,  wiadomo,  boję  się  o  nią,  ale  spała  tak  twardo,  że  wcale  mnie  nie 

usłyszała.  W  pokoju  było  strasznie  duszno,  pełno  porozrzucanych  śmierdzących 

kwiatów  wydzielało  potworny  zapach,  a  nawet  wkoło  jej  szyi  miała  to  paskudne 

background image

zielsko. Jakże można spać w takim smrodzie? Lucy  gotowa się udusić.  Powyrzucałam 

te  śmiecie  i  otworzyłam  okno,  by  przewietrzyć.  Świeże  powietrze  dobrze  jej  zrobiło. 

Pewnie was ucieszy jej widok. 

Pożegnała  nas  i  udała  się  do  swego  buduaru.  Spojrzałem  na  profesora.  Był  siny 

jak trup. W obecności lady starał się opanować,  ale kiedy zostaliśmy sami, całkowicie 

się  załamał.  Pociągnął  mnie  za  sobą  do  przedpokoju,  opadł  na  fotel  i  dosłownie 

zajęczał: 

-  Mój  Boże!  Za  co  ta  dziewczyna  tak  cierpi?  Matka  chcąc  dobrze,  wystawiła 

córkę  na  śmiertelne  niebezpieczeństwo.  To  straszne,  że  lady  nie  może  o  niczym 

wiedzieć, ale przy stanie jej serca, mogłoby ją to zabić. A teraz, szybko do Lucy! 

Tym  razem  jej  kredowobiała  twarz  wcale  nas  nie  zaskoczyła.  Van  Helsing,  z 

ogromnym żalem, wyszeptał: 

- Tego właśnie mogłem się spodziewać. Dzisiaj dam krew ja, ty już jesteś zanadto 

wyczerpany. Prędzej do roboty! 

Jeszcze  jedna  transfuzja,  jeszcze  jedna  narkoza.  I  znów  powrót  różowego  koloru 

na  jej  policzki.  I  znów  regularny  oddech.  Van  Helsing  zszedł  na  dół,  by  nieco 

wypocząć. Spotkawszy po drodze panią Westenrę, wytłumaczył jej, że bez konsultacji z 

nim nie wolno w pokoju Lucy niczego ruszać. Te kwiaty były lecznicze, a wąchanie ich 

zapachu jest elementem kuracji. Gdy powrócił, postanowił, że następne dwie noce sam 

będzie czuwał przy Lucy, a jeśli zajdzie potrzeba, przyśle po mnie. 

Po  godzinie  panna  Lucy  odzyskała  świadomość.  Była  świeża  i  wesoła,  jakby 

nigdy  nic.  Co  to  wszystko  może  znaczyć?  Obawiam  się,  czy  aby  długotrwałe 

przebywanie wśród chorych umysłowo, nie padło mi na mózg. 

 

Dziennik Lucy Westenry 

17 września 

Cztery  spokojne  dnie  i  noce.  Ponownie  czuję  się  silna.  Jak  gdybym  dopiero  co 

obudziła  się  z  koszmarnego  snu;  patrzę  na  cudowne  słońce  i  oddycham  świeżym, 

porannym  powietrzem.  Z  niejasnych  wspomnień  wyłaniają  mi  się  godziny  męczącego 

oczekiwania  i  strachu,  godziny  ciemności  bez  najmniejszego  promyka  nadziei  oraz 

godziny  powrotu  do  życia,  gdy  czułam  się  jak  nurek,  walczący  z  niesamowitym 

ciśnieniem  wody.  Odkąd  czuwa  przy  mnie  Van  Helsing  wszystkie  złe  sny  gdzieś 

odeszły.  Jakby  ustał  reszcie  ten  łoskot  na  szybach  i  zamilkł  ów  odległy  głos  - 

nadchodzący nie wiadomo skąd - i każący mi robić to, czego wcale nie pamiętam. Już 

background image

nie  boję  się  zasypiać.  A  nawet  polubiłam  czosnek.  Codziennie  nadchodzi  paczka  z 

Haarlemu. Dziś wieczorem profesor odjeżdża na jeden dzień do Amsterdamu. Opiekun 

już  mi  niepotrzebny.  Czuję  się  tak  dobrze,  że  spokojnie  mogę  być  sama.  Wczorajszej 

nocy Van Helsing dwa razy przysnął na swoim krzesełku i nic mi się nie stało, spałam 

sobie dalej, chociaż o szyby coś stukało. Może gałęzie, może nietoperz? 

 

Pall Mall Gazette 

18 września 

Wilk - uciekinier 

Niebezpieczna przygoda naszego reportera 

Thomas  Bider,  pracownik  ogrodu  zoologicznego,  jest  dozorcą  w  sektorze,  w 

którym eksponowane są m. in. wilki. Mieszka w niskiej chatce, tuż za pawilonem słoni. 

Państwo  Bider  przyjęli  mnie  w  porze  tradycyjnej  herbaty.  Kiedy  już  sprzątnięto  ze 

stołu, dozorca przypalił sobie fajeczkę i powiedział: 

- Teraz, mój panie, można pytać o wszystko, co pana interesuje. Przepraszam, że 

przed  lunchem  nie  byłem  zbyt  rozmowny.  Widzi  pan,  łaskawco,  ja  na  przykład  i 

wilkom i hienom daję najpierw pożreć, a dopiero potem z nimi konwersuję. 

-  W  jaki  sposób,  na  Boga,  pan  to  czyni?  - zapytałem  zaciekawiony,  gdyż  trudno 

mi było sobie wyobrazić dialog pomiędzy człowiekiem i dzikimi bestiami. 

-  A  wie  pan,  głaskam  je  po  łbach,  drapię  za  uszami,  albo  coś  w  tym  rodzaju... 

Postępuję zupełnie jak z ludźmi. Zaraz od progu zarzucił mnie pan tysiącem pytań. To i 

nic  dziwnego,  że  trochę  na  pana  warczałem.  Natomiast  teraz,  kiedy  już  pojadłem  i 

popiłem,  może  mnie  pan  drapać  za  uchem  i  wypytywać,  o  co  pan  chce.  Jeżeli  się  nie 

mylę, chodzi o tego wilka, co nam uciekł. 

-  Nie  myli  się  pan.  Chodzi  mi  dokładnie  o  to,  co  pan,  jako  doświadczona  i 

kompetentna osoba, myśli o ucieczce dzikiego zwierzęcia. 

- No, dobrze, jaśnie panie. Tego wilka nazwaliśmy Bójkarz. Pochodzi z Norwegii 

i  zakupiliśmy  go  cztery  lata  temu.  Zawsze  zachowywał  się  spokojnie,  był  bardzo 

przyzwoitym podopiecznym, nigdy nam nie sprawiał kłopotu. Tym większe było nasze 

zaskoczenie,  że  uciekł  właśnie  Bójkarz.  Powinien  pan  się  orientować,  że  wilkom  nie 

można udać więcej niż kobietom. Tak jakoś w dwie godziny po karmieniu zauważyłem, 

ż

e  z  Bójkarzem  coś  nie  tak.  Był  rozdrażniony.  Ponieważ  mam  i  inne  obowiązki,  więc 

poszedłem  do  małpiarni  i  tam  akurat  usłyszałem  głośne  warczenie,  a  następnie  wycie 

wilków. Pobiegłem do nich. Bójkarz rzucał się na kratę i szarpał ją zębami. O tej porze 

background image

bywa  już  tylko  niewielu  zwiedzających.  Przy  jego  klatce  stał  tylko  jeden  człowiek  - 

wysoki  i  bardzo  chudy  chłop,  miał  krzywy  nos,  posiwiałą  brodę  i,  o  dziwo,  czerwone 

oczy.  Od  razu  mi  się  łobuz  nie  spodobał,  bo  to  pewnie  on  rozdrażnił  moje  wilczki, 

najbardziej irytując Bójkarza. Dłonią, wbitą w białą rękawiczkę, wskazał an zwierzęta i 

powiedział do mnie tak: 

- Panie dozorco, te wilki coś denerwuje. 

- Chyba pan - odpaliłem ze złością, bo nie znoszę takich mądrali. Chłop wcale się 

nie obraził, wyszczerzył tylko białe, ostre zębiska w bezczelnym uśmieszku i odparł: 

- Nie byłbym dla nich zbyt smaczną przekąską, proszę pana. 

-  A  to  się  pan  mylisz  -  palnąłem  prosto  z  mostu  i  dalej  mu  wyjaśniać,  że  takie 

wilki  lubią  po  obiedzie  schrupać  jeszcze  parę  kości,  by  sobie  oczyścić  paszczę,  a 

patrząc na takiego chudzielca pewnie nabierają apetytu... Dobrze mu powiedziałem, no 

nie? Zwierzęta, widząc, że tego gościa nie walę po pysku, uspokoiły się i pochowały po 

kątach, a Bójkarz, pan sobie wyobraża nadstawił ucho do podrapania. Wie bestia, że tak 

delikatnie  jak  ja  nie  pieści  go  nikt.  Wtedy  ten  cholerny  drab  także  wsadził  swoją 

tykowatą łapę za kraty i dalej drapać wilka - chlubę królestwa Norwegii - po karku. 

- Ostrożnie! - zawołałem ostrzegawczo. - Bójkarz jest ostry! 

- Nie szkodzi! - uśmiechnął się chudzielec kpiąco. - Znam się na wilkach. 

Całkowicie  mnie  tym  zastrzelił,  proszę  jaśnie  pana,  ponieważ  człowiek,  który 

także  zajmuje  się  wilkami,  nie  może  nie  być  moim  przyjacielem.  Uchyliłem  zatem 

kapelusza i zapytałem już grzecznie: 

- Pan zapewne też pracuje w Zoo? 

-  Nie,  panie  dozorco  -  odrzekł.  -  W  Zoo  nie,  ale  chowałem  wilki  dla  własnej 

przyjemności  -  i  sądzę,  że  ku  ich  także.  Tak  powiedział,  ukłonił  mi  się,  łaskawco,  i 

odszedł. 

Stary cwaniak, Bójkarz, patrzył za nim, dopóki typ nie zniknął a zakrętem, potem 

zamruczał  i  polazł  do  kąta.  Wieczorem,  jak  tylko  wzeszedł  księżyc,  wilki,  ma  się 

rozumieć zaczęły wyć. Noc była spokojna, łaskawco, cicha, tylko gdzieś od strony Park 

Road jakiś człowiek nawoływał swojego psa. Ze dwa razy wyszedłem na obchód, by się 

przekonać,  że  wszystko  jest  -  jak  zwykle,  u  mnie,  jaśnie  panie  łaskawco  -  w 

stuprocentowym,  a  nawet  ponad,  porządku.  Nawet  wilki  już  były  spokojne  i  przestały 

wyć. Następny  obchód zrobiłem - ja tak zawsze  chodzę, łaskawco - o północy. Wtedy 

trzeba  było  widzieć  moją  gębę:  wytrzeszczyłem  gały,  bo  w  klatce  Bójkarza  wyłamane 

background image

zostało  kilka  prętów,  a  po  zwierzęciu  ani  śladu.  I  tyle,  jaśnie  panie  łaskawco.  W  tej 

sprawie więcej nic mi nie wiadomo. 

- Czy ktoś może zauważył Bójkarza po jego ucieczce? 

- W tym czasie, łaskawco, wracał z knajpy pewien ogrodnik. Podobno widział on 

dużego,  siwego  psa,  jak  przeskakuje  żywopłot.  Lecz  nie  przykładamy  do  jego 

ś

wiadectwa zbyt dużej wagi, ponieważ ogrodnik nikomu, nawet swojej starej, o tym nie 

wspomniał,  a  ze  swoją  relacją  wyskoczył  dopiero,  kiedy  rzecz  cała  przestała  być 

tajemnicą, proszę łaskawcy. Chyba, ma się rozumieć, za dużo wypił. 

- Panie Bider, mógłby się pan pokusić o wyjaśnienie, dlaczego Bójkarz uciekł? 

-  Myślę,  że  tak  -  odpowiedział  z  podejrzaną  skromnością,  drapiąc  się  w  brodę.  - 

Pewnie zapragnął wydostać się z klatki na wolność. 

-  Nie  mam  ochoty  na  żarty,  panie  Bider  -  rzekłem  surowo.  Wiedząc  jednak,  jak 

rozwiązać mu język, dodałem łagodniej: - Powiedzmy, ze te pół funta, które dostał pan 

na  początku  naszej  rozmowy,  już  pan  odpracował.  Druga  połówka  czeka  w  mojej 

kieszeni i zapewniam, tęskni do tej pierwszej. 

- Prawdę powiedziałem, łaskawco. Wcale z pana nie kpię. Natura ciągnie wilka do 

lasu, powiadają - w tym przypadku trudno coś konkretnego ustalić. Zwierzę zbyt długo 

przebywało  w  niewygodnej  dla  niego  niewoli.  Sądzę,  że  Bójkarz  gdzieś  się  ukrył. 

Ogrodnik  twierdził  jakoby  zwierzę  galopowało  na  północ,  szybciej  niż  koń.  Temu  nie 

można wierzyć, jaśnie panie łaskawco, ponieważ wilki, tak samo jak psy, galopować nie 

mogą. TO nie mieści się w ich naturze. Wilki są groźne tylko w bajkach, albo w dużej 

sforze.  W  rzeczywistości  wilk  jest  dość  gapowatym  stworzeniem,  ani  w  połowie  tak 

odważnym  i  mądrym  jak  pies,  proszę  jak  łaskawcy,  a  już  bez  porównania  mniej  od 

niego walecznym. Wiem to na sto procent, a nawet i ponad. Bójkarz, ma się rozumieć, 

właściwie nigdy się nie bił, gdyż sam nie musiał się o nic starać, a co dopiero walczyć. 

Prawdopodobnie  ukrył  się  gdzieś  w  parku,  trzęsie  się  jak  osika  i  łamie  sobie  łeb  tym, 

kto mu da jakie śniadanie. Albo też wlazł był do jakiejś piwnicy, leży na kupie węgla i 

duma  o  swojej  pragmatycznej  wolności.  Oho!  łaskawco,  już  widzę  tę  służącą,  jak 

wpada  do  piwnicy  z  kubełkiem,  a  tu  coś  na  nią  łypie  zielonym  ślepiem!  Tu  nie  ma, 

jaśnie  panie,  niczego  do  śmiechu,  go  jeżeli  Bójkarz  nie  dostanie  niczego  na  ząb,  to 

będzie  zmuszony  sam  coś  upolować.  Być  może  napadnie  na  rzeźnika  i  ogołoci  mu 

wędzarnię  albo  na  niańkę,  która  -  ratując  własną  skórę  -  porzuci  na  pastwę  Bójkarza 

wózek razem z dzidziusiem. Tak do wygląda, łaskawco. 

background image

Właśnie  podawałem  dozorcy  obiecane  drugie  pół  funta,  kiedy  coś  wskoczyło  na 

zewnętrzny parapet okna. Twarz pana Bildera wydłużyła się co najmniej dwukrotnie. 

- A niechże mnie licho! - krzyknął radośnie. - Bójkarz! 

Podbiegł  do  drzwi,  otwierając  je  na  oścież.  Jakby  wcale  nie  słyszał  moich, 

pełnych  grozy  protestów.  Kto  słyszał,  by  wpuszczać  do  mieszkania  dziką  bestię!  Lecz 

państwo  Biderowie  witali  Bójkarza  niczym  pieska  pokojowego,  on  zaś,  merdając 

ogonem, sprawiał wrażenie wilka w bajce o Czerwonym Kapturku udającego babcię. 

Cała  scena  miała  coś  z  tragikomedii.  Wilka,  który  przez  pół  dnia  trzymał  w 

szachu  cały  Londyn  i  wymiótł  z  ulic  wszystkie  dzieci...  jakby  się  kajał,  a  Biderowie 

witali  go  niczym  syna  marnotrawnego.  Poczciwy  dozorca  obejrzał  podopiecznego  ze 

wszystkich stron, pogłaskał go pieszczotliwie i powiedział z troską: 

-  Wiedziałem,  że  ta  wycieczka  nie  wyjdzie  mu  na  zdrowie.  Cały  łeb  ma 

pokaleczony  odłamkami  szkła.  Musiał  przełazić  przez  jakiś  mur.  Że  też  ludziom  nie 

wstyd rozkładać na murach rozbite flaszki. Chodź no, malutki. Dobry wilczek, dobry! 

Zaprowadził  Bójkarza  do  klatki,  rzucił  mu  kawał  mięsa  i  poszedł  złożyć  raport. 

Pożegnałem  się  pośpiesznie  i  pobiegłem  do  redakcji,  bym  mógł  was  -  Drodzy 

Czytelnicy  -  natychmiast  poinformować  o  szczęśliwym  zakończeniu  niecodziennego 

wydarzenia w naszym ogrodzie zoologicznym. 

 

Dziennik dr. Sewarda 

17 września 

Po  kolacji  postanowiłem  trochę  poczytać.  Nawał  innych  obowiązków  i  częste 

wizyty  w  Hillingham  nie  zostawiły  mi  czasu  na  studiowanie  fachowej  lektury.  I  tym 

razem  nic  z  mojego  zamiaru  nie  wyszło.  Drzwi  gabinetu  rozwarły  się  z  hukiem,  a  do 

pokoju  wbiegł  Renfield.  Tego  jeszcze  nie  było,  żeby  pacjent  wtargnął  do  pokoju 

dyrektora. CO  gorsza, był on uzbrojony  w nóż kuchenny i z  groźną miną sunął prosto 

na mnie. Widząc, że jego zamiary są jednoznaczne, osłoniłem się odręcznym stolikiem. 

Moja  obrona  okazała  się  an  tyle  skuteczna,  że  odniosłem  li  tylko  lekkie  obrażenia  - 

skaleczenie ramienia, ale za to obficie krwawiące. Po zadaniu mi rany pacjent opadł na 

ziemię  jak  ścięty.  Myślałem,  że  zemdlał.  Na  dywanie  zaległa  tymczasem  spora  plama 

krwi.  Wbiegli  pielęgniarze.  Pochyliliśmy  się  nad  Renfieldem,  by  go  związać  i  wtedy 

zobaczyliśmy  coś  okropnego.  Pacjent,  będąc  całkowicie  przytomny,  niczym  pies 

zlizywał z dywanu krew. Bez trudu założyliśmy mu kaftan bezpieczeństwa, gdyż wcale 

background image

z nami nie walczył. Oblizywał tylko czerwone od mojej krwi usta i powtarzał: - Krew, 

to życie! Krew, to życie! 

 

Telegram Van Helsinga do Sewarda 

17 września 

PROSZĘ  PRZYJŚĆ  DZIŚ  WIECZOREM  DO  HILLINGHAM  STOP  KWIATY 

MUSZĄ  BYĆ  NA  MIEJSCU  STOP  TO  BARDZO  WAŻNE  STOP  ZARAZ  PO 

TWOIM PRZYJŚCIU MUSZĘ SIĘ Z TOBĄ ZOBACZYĆ STOP 

 

Dziennik dr. Sewarda 

18 września 

Niezwłocznie  udaję  się  na  stację.  Telegram  Van  Helsinga  został  mi  doręczony  z 

dwudziestoczterogodzinnym  opóźnieniem  i  bardzo  mnie  przestraszył.  Przez  to 

opóźnienie straciłem całą noc, a dotychczasowe gorzkie doświadczenia nauczyły mnie, 

jak wiele może się wydarzyć w ciągu zaledwie jednej nocy. Być może nic się nie stało, 

ale  licho  przecież  nie  śpi.  Czułem  unoszące  się  nad  nami  bezlitosne  przeznaczenie, 

które  niweczy  wszystkie  wysiłki.  Zabieram  ten  wałem  z  sobą  i  dokończę  zapisu  na 

fonografie panny Lucy. 

 

Oświadczenie Lucy Westenry 

17 września, wieczorem 

Pragnę  oświadczyć,  co  następuje:  relacja  ta  jest  -  na  miarę  moich  możliwości 

fizycznych  i  psychicznych  -  wiernym  opisem  tego  wszystkiego,  co  miało  miejsce 

dzisiejszego  wieczora.  Czuję  się  śmiertelnie  zmęczona,  ale  wiem,  że  muszę  złożyć 

ś

wiadectwo prawdzie, chociażbym miała przez to umrzeć. 

Wieczorem  skontrolowałam,  czy  kwiaty  znajdują  się  wszędzie  tam,  gdzie 

porozmieszczał  je  Van  Helsing,  założyłam  na  szyję  swój  czosnkowy  wieniec  i 

położyłam się do łóżka. Z zaśnięciem nie miałam kłopotu. 

Obudził  mnie  trzepot  skrzydeł  o  szyby  okienne.  Prześladuje  mnie  on  od  czasu 

moich  lunatycznych  dolegliwości  w  Whitby,  a  konkretnie  od  pamiętnej  wyprawy  na 

wzgórze cmentarne. Nie odczuwałam strachu, jednak muszę przyznać, że zapragnęłam 

nagle, by w sąsiednim pokoju znajdował się teraz doktor Seward, którego mogłabym w 

każdej chwili zawołać. Przecież Van  Helsing zapewniał mnie przed swoim wyjazdem, 

ż

e doktor na pewno przyjedzie wieczorem, wysłano do niego telegram. 

background image

Próbowałam od nowa zasnąć, ale daremnie - znów zaczął krążyć mi po głowie lęk 

przed  przykrymi  snami.  Postanowiłam  zatem  czuwać,  chociaż  oczy  mi  się  kleiły.  Nie 

chciałam zostać sama, dlatego otworzyłam drzwi i zawołałam: jest tam kto? 

Nikt mi nie odpowiedział. Natomiast na zewnątrz, zza okna, odezwało się czyjeś 

wycie. Podeszłam do okna. Zobaczyłam dużego nietoperza, który skrzydłami uderzał o 

szybę.  Wróciłam  do  łóżka,  lecz  niepokój  nie  pozwalał  mi  zasnąć.  Przepełniły  mnie 

bliżej nieokreślone podejrzenia. Po chwili weszła mama. 

-  Jak  się  czujesz,  kochanie?  Usłyszałam,  że  chodzisz  po  pokoju.  Potrzebujesz 

czegoś? - zagadnęła z troską i usiadła w nogach mojego łóżka. 

Przez  chwilę  gawędziliśmy  sobie  o  tym  i  o  owym,  gdy  znów  odezwało  się 

szuranie po szybie. Mama zadrżała i zawołała: „Co to się dzieje?” 

Ledwie zdążyłam ją uspokoić, gdzieś z krzaków odezwało się wycie i w następnej 

chwili na podłogę posypało się rozbite szkło. Wiatr uniósł kotarę, a my zobaczyłyśmy w 

potłuczonym  oknie  wyszczerzoną  paszczę  szarego  wilka.  Mama  krzyknęła  z 

przerażenia, opadła na łóżko, a przewracając się zahaczyła ręką o mój wieniec, kwiaty 

spadły  pod  łóżko.  Jeszcze  raz  uniosła  się,  drżącą  ręką  wskazała  na  wilka,  w  gardle  jej 

dziwnie zacharczało i bezwładnie upadła na mnie. Przez rozbite okno wdzierały się do 

pokoju  miliardy  drobnych  punkcików,  wirujących  niczym  trąba  powietrzna.  Nie 

mogłam  się  ruszyć,  gdyż  martwiejące  ciało  mamy  całkowicie  mnie  unieruchomiło. 

Wtedy  musiałam  na  krótko  zemdleć.  Gdy  się  ocknęłam  usłyszałam  ujadające  i  wyjące 

psy całej okolicy. Ten hałas obudził nasze służące. Rozległ się tupot 

 

 

background image

Przypisy: 

001. Słynna w historii bitwa, w toku której wojska sułtana Sulejmana  II zadały druzgoczącą 

klęskę armii Ludwika II. Na polu walki zginęło około dwudziestu tysięcy Węgrów. Bitwa 

ta przesądziła o upadku politycznym Węgier (przyp. wydawnictwa). 

002. Zoofagia - żywienie się zwierzętami; mięsożerność.