background image

Tadeusz Dytko

BITWA NA KRÓTKICH FALACH

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1989

Okładkę projektował: Grzegorz Niewczas

Redaktor: Wanda Włoszczak

Redaktor techniczny: Anna Lasocka

Korektor: Krystyna Stachowiak

background image

ŚLADY W BESKIDACH

Tego   dnia   była   wyjątkowo   zmęczona.   Wcześniej   wyszła   z   redakcji   i   pobiegła   wprost   do   metra. 

Wysiadła na trzecim przystanku, w pobliskim sklepie zrobiła zakupy, miała jeszcze wstąpić do przyjaciółki, 
ale   tknięta   jakimś   przeczuciem   zrezygnowała.   Poszła   do   domu.   Na   podwórku   kamienicy,   pamiętającej 
początek wieku, wpadła na listonosza.

— Dzień dobry,  pani Aleksandro  — powiedział i z dużej torby wyjął  białą,  mocno  ostemplowaną 

kopertę. — Proszę, to dla pani.

Poznała nadawcę. Krótki uśmiech rozjaśnił jej twarz.
— To z Polski — rzekła. — Od moich przyjaciół. Prawdziwych przyjaciół — dodała.
Nerwowo rozdarła kopertę i szybkim krokiem zaczęła wchodzić na drugie piętro. Zdyszana wpadła do 

mieszkania. Zaczęła głośno czytać po polsku, chociaż z rosyjskim akcentem. Ależ to za tydzień, stwierdziła i 
natychmiast podeszła do biurka, na którym obok wielu papierów leżał kalendarz.

— Nie zdążę, nie zdążę — szeptała zrezygnowana. — To długa podróż, bardzo długa.
Już do końca dnia nie wrócił jej spokój. Nie mogła sobie znaleźć miejsca. Błąkała się po mieszkaniu, 

które nagle wydało jej się dziwnie obce. Parokrotnie zabierała się do napisania odpowiedzi, ale za każdym 
razem ręce odmawiały jej posłuszeństwa. Długo nie mogła zasnąć. Leżała w ciemności, a przed oczyma 
przesuwały się postacie, których, niestety, już nigdy nie spotka, a które pozostaną w jej sercu na zawsze. 
Dochodziła dwudziesta druga.

Tam, w Beskidach, pod Czantorią, pewnie jeszcze świeci słońce. A tu, nad Moskwą, ciemna, wiosenna 

noc, rozmarzyła się i raptem zrobiło jej się jakoś lżej. Kojące wspomnienia sprowadziły sen. A we śnie 
znowu widziała leśnych ludzi, młodych, odważnych i szalenie uczynnych.

Nazajutrz podjęła decyzję; musi tam pojechać, za wszelką cenę. Wiedziała, że w Polsce będą na nią 

czekali. Nie chciała sprawić im zawodu. Zaufanie — rzecz święta. Ona im także kiedyś zaufała.

Przez dwa dni biegała od urzędu do urzędu, aby załatwić potrzebne dokumenty. Odwoływała się do 

różnych znajomości. Udało się. Nawet było jeszcze wolne miejsce w samolocie.

W Warszawie była przed południem. Miasta nie znała, ale przypomniała sobie, że przecież nie najgorzej 

włada   językiem   polskim.   Szybko   więc   zasięgnęła   potrzebnych   informacji.   Autobus.   Gorąca   herbata   na 
dworcu centralnym. Jedynie skrawek wielkiego miasta widziała z okna pociągu. Na więcej nie miała czasu. 
Od Częstochowy wlepiała nos w szybę, aby przypomnieć sobie niegdyś poznane miejscowości. Od Katowic 
czuła się jak w domu. Znajome krajobrazy i coraz większy niepokój. Bitwa myśli. Pod wieczór dotarła do 
celu podróży, do małego uzdrowiskowego miasteczka Ustroń.

— Pan wie, jak dojechać do Jaszowca? — spytała miejscowego taksówkarza.
—   Oczywiście,   wiem  —   odparł   kierowca.  —   Jaszowiec   należy   do   najładniejszych   kompleksów 

wypoczynkowych w Polsce. Powstał na stokach Równicy.

— Ach! Równica, dorogaja Równica — westchnęła.
— Rosjanka? Skąd pani zna Równicę?
— Z wojny. O, widzi pan tę polanę?
— Widzę.
—   Tam  stał   drewniany  dom.  Tam  Niemcy...  —  zamilkła,   jakby  nie   chciała   wspominać  przykrych 

przeżyć. — A tu — wskazała leśny zagajnik — przedzieraliśmy się pod silnym ogniem broni maszynowej.

— Pani jest — zawahał się. — Pani jest Aleksandrą Anisimową? Naszą Asią radiotelegrafistką?
— Tak się nazywam.
— Tyle o pani słyszałem, o majorze, o was wszystkich...
Mocniej   nacisnął   pedał   gazu.   już   wiedział,   że   są   spóźnieni,   że   uroczystości   z   okazji   czterdziestej 

rocznicy wyzwolenia Śląska Cieszyńskiego rozpoczęły się przed kwadransem.

Aleksandrze   wszystko   wydawało   się   tu   znajome,   a   zarazem   obce.   Patrzyła   na   nowoczesne   domy 

wczasowe, aleje spacerowe, ujarzmione koryto Wisły, kolejkę linową.

— Jakże tu teraz pięknie!  — zachwycała się podczas wspinaczki serpentynową szosą pod górę. Całą 

dolinę mieli jak na dłoni.

Sala   konferencyjna   Domu   Kultury  była   odświętnie   przybrana.   Biało-czerwone   flagi,   majowe   róże. 

Równe rzędy zajętych przez starszych ludzi krzeseł. Nieco z tyłu młodzież. Starszy pan w okularach akurat 
przemawiał, kiedy do środka weszła Aleksandra. Poznał ją, inni także. Jej również przypomniały się te 
twarze. Jakże by mogła ich nie poznać: to przecież było tak niedawno, zaledwie czterdzieści lat temu.

Zerwali się z krzeseł i ciasnym wianuszkiem otoczyli drogiego gościa. Łzy wzruszenia stanęły im w 

oczach. Patrzyli na siebie w milczeniu. Słowa były zbędne. Szeroką falą wracały wspomnienia zdarzeń, w 
których uczestniczyli przed laty.

background image

— Asiu! To naprawdę ty?
— Janku! Jakiś ty się zrobił... — Pamięć podsuwała jej młodego, przystojnego partyzanta z cieniutkim 

wąsikiem pod nosem.

— Józek — szepnęła, ściskając rękę wysokiego starca.
— Franka już nie ma — poinformował ktoś z tyłu. — Nie doczekał.
— Wiem, słyszałam. Był wspaniałym człowiekiem.
I zaczęło się. Wspomnieniom nie było końca.
A potem poszli w góry. Wspinali się stromą Orłową, co kilka minut odpoczywając. Nie mogli pojąć, że 

kiedyś   tę   trasę   pokonywali   niemal   biegiem.   Kiedy  znaleźli   się   przy  bunkrze   na   Diablim   Młynie,   byli 
zupełnie wyczerpani. Czyste, górskie powietrze wypełniło ich płuca. Aleksandra usiadła na pniu powalonego 
drzewa, obok niej, jak dawniej, partyzanci. Majowe słońce mocno grzało. Sterta kamieni zakrywała wejście 
do bunkra. W ciągu tych czterdziestu lat niewiele się tu zmieniło. Teraz miejscem tym opiekują się harcerze. 
Po kolei wchodzili do ziemianki. Było tam wilgotno i zimno. Znów ożyły wspomnienia. Ileż dramatycznych 
chwil przeżyli w tym ciasnym pomieszczeniu? Ileż razy niemal cudem umknęli śmierci? Wszędzie szukali 
śladów swojej obecności. Ktoś znalazł zardzewiałą łuskę, ktoś inny poznał leśną ścieżkę. Niewielka grupa 
byłych   partyzantów   zatrzymała   się   przy  tablicy  upamiętniającej   tamte   wydarzenia.   Józef   zaczął   głośno 
czytać:

— Tu  w sierpniu  tysiąc  dziewięćset   czterdziestego  czwartego  roku  lądowali  radzieccy  zwiadowcy: 

major   Anisimow,   Wasyl,   Mikołaj   i   radiotelegrafistka   Asia,   którzy   połączyli   się   z   grupami   polskich 
partyzantów w Brennej i Ustroniu dla prowadzenia wspólnej walki z hitlerowcami.

— Asiu, to nasze ślady w Beskidach — powiedział Jan Zawada.
—   Tak,   tak   —   westchnęła.  —  Nas   już   nie   będzie,   a   pamięć  o   naszej   wspólnej   walce   i   przyjaźni 

przetrwa.

OBOK CELU

Brzęczyk telefonu obudził pułkownika. Ziewając i przeciągając się wstał z drewnianej pryczy, pociągnął 

haust zimnej herbaty, podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę. Aparat milczał. Fałszywy sygnał. Zaklął 
siarczyście i spojrzał na zegarek. Dochodziła piętnasta. A więc drzemał zaledwie kilkanaście minut. To za 
mało   po   kilku   nie   przespanych   nocach   ostatniego   tygodnia.   Nachylił   się   nad   sztabówką   i   palcem 
wskazującym zaczął zataczać nierówne koła.

—  Górny Śląsk  — mruknął.  — Zdobyć go będzie niezwykle ciężko.  — Następnie kazał wezwać do 

siebie majora Anisimowa. Kilka minut później w ciosanych z surowego drewna drzwiach ziemianki prężył 
się major Wasilij Stiepanowicz Anisimow. Średniego wzrostu, krępy, o twarzy zaciętej, nieco przygaszonej. 
Sprawiał wrażenie doświadczonego oficera, człowieka, na którym można polegać.

— Towarzyszu pułkowniku, major...
— Dziękuję.  — Pułkownik nie dał mu skończyć.  — Siadajcie. — Wskazał krzesło, wyjął  butelkę 

samogonu   i   dwa   aluminiowe   kubki.   Nalał   do   połowy   i   podsuwając   naczynie   pod   nos   Anisimowa, 
powiedział:  —   Wypijmy,   towarzyszu   majorze,   dowódco   grupy  wywiadowczo-dywersyjnej.   Za   miękkie 
lądowanie.

— Za zwycięstwo! — podchwycił major i jednym pociągnięciem opróżnił kubek.
— Widzę, że z was, majorze, nie tylko dobry wywiadowca, ale i tęgi... — uśmiechnął się. — Dobrze, 

teraz już serio. Ludzie gotowi do zrzutu?

— Tak jest.
— A ta młoda radiotelegrafistka? Nie mogę zapamiętać jej nazwiska.
— Aleksandra Bykowska.
— No właśnie.
— Da sobie radę. Młoda, ale już doświadczona.
— Pamiętajcie o bezpieczeństwie radiostacji. I nie wdawajcie się w niepotrzebną strzelaninę. Macie 

obserwować i meldować. Nie muszę wam mówić, majorze, jak cenne są dla nas wiadomości o sytuacji 
wroga w strefie przyfrontowej. Nie muszę także mówić o obiektach przemysłowych Górnego Śląska.

— Nie. Znam swoje zadanie.
— To dobrze. Być może będzie to wasze ostatnie zadanie w tej wojnie.
— Czyżby?
— Tak. Koniec wojny już blisko.
Major   Anisimow   odmeldował   się   i   opuścił   ziemiankę.   Na   placu   spotkał   kilku   oficerów,   którzy, 

background image

podobnie  jak  on,  tej   nocy  mieli   przekroczyć   linię   frontu.   Zamienił z   nimi   parę   słów,  później   poszukał 
swoich. Byli w baraku. Wasyl grał na harmonii, Mikołaj pisał list, pozostali odpoczywali. Tylko Piotr był 
jakiś niespokojny: spacerował po izbie i co chwila rzucał spojrzenie na radiostację.

— A gdzie Aleksandra? — spytał major.
— Tam, pod drzewem.
Młodziutka radiotelegrafistka, Aleksandra Bykowska, leżała na trawie pod dębem i patrzyła na zachód 

słońca. Był  ciepły sierpniowy wieczór. Komary bzykały jej nad głową. Lekki wietrzyk unosił puszyste, 
dopiero   co   umyte   włosy.   Rozmarzona,   zachwycona   ceglanym   krążkiem   chowającym   się   w   ziemi,   nie 
zauważyła, że od kilku minut przygląda się jej dowódca.

— Jakaś ty młoda i piękna — wyszeptał major.
Aleksandra wzdrygnęła się. Szybko podniosła się z ziemi, poprawiła mundur i ze spuszczonymi oczyma 

rzekła:

— Przestraszyliście mnie, towarzyszu majorze. A ponadto wygadujecie takie rzeczy...
— Młodość i piękno to nie grzech. Widzisz, moją młodość zabrała wojna. Wszystko zabrała: żonę, 

dziecko, dom, pracę.

— Proszę tak nie mówić, zwłaszcza dzisiaj, i tak mi smutno.
— Boisz się?
— Trochę.
— Każdy na swój sposób przeżywa strach. Chyba że... — Nie dokończył. Zapalił papierosa. Zaciągnął 

się.

— Siebie mieliście na myśli, majorze? Swoje doświadczenie?
— Nie, chyba nie — zamyślił się. — Moje doświadczenie to odniesione rany.
— Nie bądźcie tacy skromni. Słyszałam o waszych wyczynach.
Major   spojrzał   do   góry.   Słońce   już   skryło   się   za   horyzontem.   Pojedyncze   gwiazdy   rozświetlały 

ciemniejący z każdą chwilą nieboskłon.

— Jasna noc sprzyja załodze samolotu — stwierdził. — Ale dla nas mogłoby być trochę ciemniej — 

dodał i rozchylił wargi w uśmiechu, a uśmiechał się bardzo rzadko, od wielkiego święta.

Był środek nocy. Ciepłej, letniej nocy z 23 na 24 sierpnia 1944 roku. Zastygła w letargu baza wojskowa 

przebudziła się nagle. Warknęły silniki samolotów. Światła reflektorów rozjaśniły mrok. Kilka pochylonych 
sylwetek   przemknęło   w   kierunku   gotowej   do   drogi   maszyny.   Z   kabiny   wyjrzała   pyzata   twarz   pilota. 
Wyciągnięty w górę kciuk znaczył, że wszystko w porządku.

Było ich dziesięcioro. Jako pierwszy wdrapał się do transportowca Anisimow. Za nim byli: Klimowski, 

Klimaszyn, Korniluk, Dziuba, Kowalew, Wierblak, Bożek, Sajko i Aleksandra.

Nikogo nie brakowało. Objuczeni sprzętem wojskowym, opasani szelkami spadochronów, z trudem 

gramolili się do wnętrza samolotu. Bezradni i skrępowani, poruszali się jak żółwie. Kilka par rąk wyciągnęło 
się w stronę Aleksandry. Poczuła wdzięczność, ale nie powiedziała ni słowa. Inni też milczeli. Samolot 
kołował na start. Przez iluminatory widzieli tych, którzy przyszli ich pożegnać. Wyciągnięte ramiona, czapki 
rzucane w górę. Z maszyny nikt nie odpowiedział. Byli zajęci swoimi myślami.

Samolot powoli oderwał się od ziemi. Silniki wyły na pełnych obrotach. Strzałka wysokościomierza 

leniwie pokonywała kolejne podziałki. Lampki wskaźników paliły się mdłym, usypiającym światłem. Na 
razie lot przebiegał spokojnie.

Lecieli   nad   Ukrainą.   Ogromne   połacie   spalonej,   dopiero   co   wyzwolonej   ziemi   świeciły   pustką. 

Sprawiały wrażenie zupełnie wyludnionych. Major parokrotnie wchodził do kabiny pilotów, o czymś z nimi 
rozmawiał, po czym wracał i siadał na swoim miejscu. Od czasu do czasu pochylał się w kierunku swego 
zastępcy,   Wasyla   Klimowskiego,   i   przekazywał   mu   informacje   dotyczące   przebiegu   lotu.   Ten   z   kolei 
powtarzał je sąsiadowi.

— Wkrótce będziemy przelatywać nad linią frontu. — Do uszu Aleksandry doleciały stłumione słowa 

Antoniego. Spojrzała w czarną otchłań. Ogarnęło ją przerażenie.

Wtem krótkie błyski rozświetliły czerń nocy. Jasnożółte nitki biegły od ziemi i ginęły gdzieś poniżej 

samolotu. To ogień broni maszynowej. A zatem już ich dostrzegli. Po chwili świetlne smugi rozdarły ciemną 
kurtynę nieba i zaczęły zbliżać się do transportowca. Pilot poderwał maszynę, ale ogniste macki chwyciły ją 
mocno i nie miały zamiaru puścić. Zaraz potem gruchnęła artyleria przeciwlotnicza. Ciężkiego i lekkiego 
kalibru. Samolotem rzucało jak piłeczką pingpongową.

Spadochroniarze skulili się na swych miejscach. Z zapartym tchem czekali na finał tych zmagań, w 

których   stawką   było   również   ich   życie.   Tylko   major   był   nadal   spokojny.   On   takie   chwile   przeżywał 
dziesiątki razy.

Wreszcie minęli linię frontu. Znowu ciemności.

background image

Nawigatorowi   nie   zgadzały  się   wyliczenia.   Po   krótkiej   naradzie   z   pilotem   doszli   do   wniosku,   że 

prawdopodobnie mają uszkodzony żyrokompas.

Zbyt   długo   nie   mogli   szukać   celu.   Kilka   minut   krążyli   bezradnie,   ale   wskaźniki   paliwa   mówiły 

wyraźnie, że  pora  wracać.  Kiedy znaleźli  się  nad większym leśnym obszarem,  major  Anisimow  podjął 
decyzję.

—   Będziemy  skakać!  —   krzyknął,   lecz   jego   głos   utonął   w   warkocie   pracujących   na   pełnej   mocy 

silników.

Zwiadowcy zrozumieli jednak intencje dowódcy. Zaczęli poprawiać swoje oporządzenie.
Teraz o powodzeniu decydują sekundy.
Samolot schodzi z wysokości, pilot redukuje obroty, nawigator opuszcza swoje miejsce i otwiera właz 

desantowy.  Zimne  powietrze wpada do wnętrza  maszyny.  Czerwona lampka i buczek. Ułamek  sekundy 
wahania. Idą. Klimowski, Korniluk, Dziuba. Znikają w czarnej otchłani. Samolot wykonuje następny krąg. 
Kolejni skoczkowie opuszczają jego pokład. Teraz do włazu podchodzą: major, Aleksandra, Mikołaj i Wasyl.

— Skacz, będzie dobrze — dowódca zachęca radiotelegrafistkę.
Aleksandra czuje narastający łomot własnego serca. Zamyka oczy i stara się nie myśleć, co będzie 

dalej... Już jest w powietrzu. Pod nią głęboka przepaść. Koziołkuje, wiruje i jednocześnie stara się pozbyć 
obezwładniającego ją przerażenia. Gdzie ten wyzwalacz, myśli w popłochu, jest! Odnalazła. Teraz musi się 
zdobyć na jeden mocny ruch. Czy starczy jej sił? Mija kilka cennych sekund. A może nie, może tylko się jej 
wydawało? Gwałtowny szelest jedwabiu i nagłe szarpnięcie. Spojrzała do góry. Biała czasza spadochronu 
zaczęła swój taniec. Wyprostowana w brezentowych szelkach Aleksandra powoli odzyskiwała równowagę 
ducha. Zaczęła logicznie myśleć. Gdzieś w oddali słyszała warkot oddalającego się samolotu, ale go nie 
widziała. Zresztą nie widziała nic. Jakaś ciemna chmura zasnuła księżyc. Gdzie ziemia? Gdzie towarzysze? 
Gdzie major? Znów ogarnęło ją przerażenie. Przypomniała sobie swój pierwszy skok. Kiedy to było? Miała 
wrażenie, że dawno, bardzo dawno. Chyba przed wiekami. Przecież nie była nowicjuszką. Skąd zatem ten 
niepokój i czarne myśli chodzące po głowie?

Wytężała wzrok i podświadomie podkurczała nogi. Wokoło panowała cisza, zdradliwa, tajemnicza. I 

ciemność,   gęsta,   niemal   namacalna.   Wiedziała,   że   ziemia   jest   blisko,   bardzo   blisko.   Po   raz   ostatni 
spróbowała oczami przebić mrok. Gdzie oni są?

A potem nastąpiło upragnione lądowanie. Gęsty las. To zauważyła. Spływa prosto na wysoką sosnę. 

Szarpnęła linkę. Czasza spadochronu pomknęła dalej. Buty zahaczają o drzewo, łamią jego wierzchołek. 
Nagły ból w udzie. Coś ostrego smagnęło po plecach i żebrach. Trzask łamanych gałęzi. Świst rozrywanego 
jedwabiu.

I już wisi na drzewie. Ciężka radiostacja ciągnie ją ku ziemi, ale brezentowe szelki trzymają mocno. 

Szarpnęła raz i drugi. Na nic. Daremny trud. Może ktoś mnie odnajdzie, dodaje sobie otuchy. Po godzinie 
oczekiwania traci nadzieję. Wytęża słuch, lecz nie dociera do niej żaden ludzki głos. Nie ma pojęcia, gdzie 
się znajduje. A ból w nodze dokucza coraz bardziej. Strużki potu spływają po twarzy.

Powoli szarzeje. Zaczyna się nowy dzień. Drzewa wydają się jej jeszcze wyższe niż w ciemnościach, 

ale teraz widzi, że do ziemi ma nie więcej jak dwa, może trzy metry. Musi zaryzykować i uwolnić się od 
spadochronu. Gdzieś powinna być sprzączka, zaczep? Bolą ją mięśnie rąk, nie czuje ramion. Przytroczony 
do pleców balast utrudnia ruchy. Zrezygnowana przypomina sobie o nożu. Wsuwa prawą dłoń do kieszeni 
kombinezonu. Mocno ujmuje rękojeść noża i z grymasem bólu na twarzy, z zaciśniętymi zębami, wymierza 
równe ciosy w brezentowe pasy. Po kilkunastu minutach szelki ustępują i Aleksandra ląduje na krzaku 
jałowca.   Czuje   dziesiątki   drobnych,   bolesnych   ukłuć   w   szyję,   twarz   i   dłonie.   Machinalnie   obmacuje 
kończyny. Na szczęście są całe. Westchnienie ulgi.

Niebo jest już czyste. Opadła poranna mgła. Przedzierające się przez korony drzew promienie słońca 

rozświetlają las. Ale nie zdążyły jeszcze osuszyć rosy pokrywającej trawę, gałęzie drzew i wijące się po 
ziemi potężne korzenie. Ogarnął ją przejmujący chłód. Dlaczego drżę z zimna, zastanawiała się. Przecież jest 
letni ranek. A może to przemęczenie, może gorączka?

Sięgnęła po pistolet. Odbezpieczyła go i trzymała w pogotowiu. Co dalej? Błądziła oczyma po leśnych 

zagajnikach. Za każdym krzakiem, za każdym drzewem mógł czaić się wróg. Radiostacja. Tak, trzeba ukryć 
radiostację.   Odeszła   kilkadziesiąt   metrów   od  miejsca   niefortunnego   lądowania.   Znalazła   jamę   w   ziemi. 
Starannie   ułożyła   w   niej   aparat   radiowy  i   plecak.   Zdjęła   kombinezon  i   przykryła   nim   schowek.   Teraz 
zgrabiałymi palcami zaczęła zgarniać leśną ściółkę. Po chwili jama była już przysypana liśćmi i chrustem. 
Przed odejściem raz jeszcze obejrzała to miejsce, aby trafić tu później i zabrać konieczny do pracy sprzęt. 
Wróciła do owej sosny, na której spędziła kilka godzin, ale nie miała już siły ściągnąć z niej spadochronu. 
Kurczowo ściskając pistolet ruszyła przed siebie, łudząc się, że spotka któregoś z towarzyszy.

Las   wydawał   się   nie   mieć   końca.   Aleksandra   brnęła   po   kolana   w   trawie,   kaleczyła   nogi   o   kolce 

background image

ostrężyn. Kiedy dostrzegła wąską ścieżynę, była zupełnie wyczerpana. A leśna dróżka, nie szersza od pary 
stóp, pięła się serpentyną w górę. Szła nią ledwie powłócząc nogami.

Nie wiedziała, jak długo kluczy po lesie. Czy w ogóle ten las ma początek i koniec. Jednego była 

pewna: zabłądziła i straciła kontakt z pozostałymi członkami grupy. Zamyślona nie zauważyła nawet, kiedy 
znalazła się na zielonej łące. Zaskoczona rozejrzała się dokoła. Dalej, w głębi rozległej połaci, jakiś chłopiec 
pasł krowy. Zaczęła biec w jego stronę. Tak się jej wydawało. W rzeczywistości ledwie ciągnęła za sobą 
opuchnięte nogi. W pamięci szukała polskich słów. Nie mogła przecież się zdradzić, że jest radzieckim 
skoczkiem. Pistolet schowała do kieszeni kurtki i w myślach prowadziła dialog w języku polskim.

Chłopiec, pasący dwie łaciate krowy, nie miał więcej niż dziesięć lat. W jednej ręce trzymał końcówkę 

powroza, w drugiej  wystruganą  z kawałka olchy piszczałkę.  Był  chudy,  o dużych, ciemnych  oczach. Z 
zainteresowaniem obserwował zbliżającą się dziewczynę.

— Dzień dobry, panienko — powiedział pierwszy, patrząc na jej wysokie, skórzane buty. On był boso.
— Co to za wzniesienie, jak nazywa się ta okolica? — zaryzykowała.
— Równica.
— A góry, jakie to góry?
— Beskidy.
— Na Górny Śląsk daleko?
— Oj, daleko, daleko. Tu same granie i wierchy. — Piszczałką zatoczył szeroki łuk.
— A więc lądowaliśmy obok celu — szepnęła Aleksandra.
Nie wiedziała, gdzie leżą Beskidy, i w ogóle nic nie wiedziała o tych stronach. W rozmowie z chłopcem 

była   ostrożna.   Starannie   dobierała   polskie   słowa,   a   że   znała   ich   mało,   to   temat   rozmowy   szybko   się 
wyczerpał. Wreszcie pastuszek pognał krowy do wioski, a ona wróciła do lasu. Miała nadzieję, że tam spotka 
kogoś ze swoich. Musi spotkać. Przecież nie mogli rozpłynąć się we mgle. A może powinna była poprosić o 
pomoc tego chłopca? Nie, to zbyt niebezpieczne. Malec mógłby się wygadać.

Po kilku godzinach dreptania znowu znalazła się na skraju lasu. Lecz tym razem szczęście uśmiechnęło 

się do niej. Zobaczyła samotną chatkę. Z komina sączył się dym. Widok ten przypomniał jej o jedzeniu. 
Poczuła ssanie w żołądku i ogromna zmęczenie. Dowlokła się do obejścia, dostrzegła stojącą w pobliżu 
stodoły ławkę i przysiadła na niej, gdyż siły opuściły ją zupełnie. Odpoczywała. Zamknęła oczy i zaczęła 
zapadać w sen, kiedy nagle uświadomiła sobie, że obok niej usiadł jakiś człowiek. Z trudem otworzyła oczy i 
zobaczyła wielkiego mężczyznę.

— Ty kto? Co tu robisz? — zapytał nieznajomy głębokim basem, a jego mięsista, owłosiona dłoń 

dotknęła głowy Aleksandry. Dziewczyna milczała.

— Rosjanka? — Mężczyzna patrzył na nią uważnie.
— Nie — odpowiedziała spokojnie, ale czuła, jak serce przyspieszyło rytm, a gorąca fala krwi uderzyła 

do głowy.

— To kim jesteś? — W głosie pytającego wyczuła złość i nienawiść. — Pokaż dokumenty!
— Aniela, Polka — odpowiedziała i wstała z ławki, by odejść jak najszybciej.
Mężczyzna jednak chwycił ją za rękę i głośno zarechotał.
— W takich butach? Z takim akcentem? — Wielka łapa coraz mocniej zaciskała się na przedramieniu. 

— Spadochroniarka, bolszewicka spadochroniarka — wychrypiał.

Domek znajdował się na poboczu wzniesienia i widać go było z doliny. A właśnie w dolinie wiejską 

drogą maszerował niemiecki patrol. Żołnierze szli wolno i bacznie rozglądali się po okolicy. Można było 
przypuszczać, że kogoś szukają.

Na widok Niemców Aleksandra znów chciała się zerwać. Ale mężczyzna był szybszy. Z kieszeni jej 

bluzy wyjął nóż i przykładając jego ostrze do szyi dziewczyny zawołał:

— Willi! Willi! Pędź do żołnierzy i powiedz im, że schwytałem bolszewicką spadochroniarkę.
Zaledwie ucichł tubalny głos gospodarza, z chałupy wyskoczył kilkunastoletni chłopak i pomknął jak 

strzała w kierunku szosy.

Aleksandra   poczuła   nagły   przypływ   energii.   Nie   będą   mnie   mieli   żywej,   postanawia.   Zginę   albo 

uwolnię się od tego typa. Jestem żołnierzem, a żołnierz nie poddaje się bez walki. Już wie, co ma robić. 
Prawa dłoń sięga do spodni. Za pasem tkwi pistolet. Chwyta go mocno, odciąga zamek. Drży cała. Trzęsie 
się jak w febrze. Nic dziwnego: jeszcze nigdy nie strzelała do człowieka, jeszcze nigdy wróg nie był tak 
blisko. Teraz musi to uczynić. Musi, gdyż w przeciwnym razie zginie. Nie ma wyboru.

Jeszcze   się   waha.   Spogląda   na   drogę.   Chłopiec   już   dotarł   do   niemieckiego   patrolu,   już   przekazał 

informację, bo żołnierze biegną pod górę, pędzą w stronę samotnej zagrody.

— Nie! Nie dostaniecie mnie! — krzyczy Aleksandra i nagłym szarpnięciem ręki dobywa zza pasa 

pistolet.

background image

Przez   ułamek   sekundy  widzi   oczy  trzymającego   ją   mężczyzny:   przestraszone   i   wściekłe   zarazem. 

Naciska spust. Huk wystrzału. Na wpół przytomna biegnie do lasu. Przed oczami ma mroczki, a płuca 
pracują   jak  miech   kowalski.  Słyszy  świst   pocisków.  Skulona  dopada  pierwszych  smreczków.   Staje  pod 
jednym z nich. Z trudem łapie oddech i widzi, że pościg jest tuż-tuż. Znowu zrywa się do biegu. Serie z 
pistoletów maszynowych kaleczą drzewa. Odstrzelone gałązki spadają na głowę Aleksandry. Dziewczyna 
pada na ziemię i nie ma już sił, aby podnieść się i biec dalej.

Piotr leży w gorączce. Z połamanych nóg sączy się krew. Nie ma  sił krzyczeć ani nawet podnieść 

głowy. Majaczy, co jakiś czas prosi o picie. Nie wie, że w lesie jest zupełnie sam. Bezwiednie grzebie 
palcami   w   podmokłej   ściółce,   jakby  chciał   się   czegoś   przytrzymać.   Może   podświadomie   czuje,   że   nie 
powinien tu zostać? A może to odruchy konającego człowieka, który toczy swoją ostatnią walkę: walkę ze 
śmiercią.

Jego nagie piszczele sterczą z rozerwanych i przesiąkniętych krwią spodni kombinezonu. On jednak o 

tym   nie   wie.   Nie   wie   zresztą   o   niczym.   Jedyne   co   zdołał   zobaczyć   po   skoku   to   kilka   wierzchołków 
strzelistych sosen i skrawek nieba. W miarę upływu czasu, w miarę jak gorączka wzrastała, zatracał poczucie 
istnienia. Niekiedy tracił przytomność, niekiedy atak bólu wyrywał go ze stanu odrętwienia. Przez chwilę 
skręcał się w straszliwej męce, by znowu zapaść w nicość.

W   takim  stanie   znaleźli  go  dwaj  mężczyźni.   Dostrzegłszy  z  daleka  bielejący jedwab  spadochronu, 

przypadli do ziemi. Kryjąc się za krzakami ostrożnie podpełzli w stronę rannego. Gdy upewnili się, że 
skoczek nie może im zagrażać, wyszli z ukrycia.

— Zobacz, jak sobie gnaty pogruchotał — zauważył wysoki blondyn.
— Żałujesz tego bolszewika? — splunął z odrazą drugi, rudy grubas o chytrych, rozbieganych oczach.
— Skąd wiesz, że to ruski?
—   A   co,   może   Anglicy  strzelają   z   pepeszy?   Słyszałem  warkot   samolotu   i   od   razu   pomyślałem  o 

spadochroniarzach. I zobacz, mamy jednego. A to się ucieszy nasz komendant. Inni mają wyniki, mają 
osiągnięcia,  a   on ciągle  nic.   Jeszcze   trochę,   a  ci  z  Cieszyna  przestaną  mu  ufać.   Wokoło   aż   roi   się  od 
partyzantów, a biedny Szulc żadnego jeszcze nie złapał.

— Masz rację, Rudolfie. Nagroda nas nie minie.
Szybko uwinęli się przy rannym. Zabrali mu bagaż, zwinęli spadochron, następnie wykonali z choiny 

prowizoryczne nosze. Kiedy podnosili Piotra, oprzytomniał. Jęknął z bólu i potoczył wzrokiem po twarzach 
nieznajomych, po czym znowu zamknął oczy.

— Franz, pospiesz się, bo nam po drodze wyzionie ducha.
— Nie wyzionie. Ruscy są twardzi.
Sobie tylko znanymi ścieżkami zmierzali konfidenci do miasteczka. Spieszno im było odebrać nagrodę, 

i usatysfakcjonować komendanta posterunku żandarmerii Szulca.

Komendant był szczęśliwy. Dosyć długo oglądał rannego spadochroniarza, jakby widokiem tym chciał 

nacieszyć oczy, a potem usiadł przy biurku i popadł w zadumę.

— Panie komendancie, należy wezwać lekarza. — Pełniący dyżur żandarm wykazał inicjatywę.
— Nie trzeba. Sam z niego wszystko wydobędę.
— A jeśli umrze?
Szulc gładził pałkę, chociaż teraz nie była mu ona potrzebna. Wbił wzrok w ścianę i myślał. Nagle wstał 

i nachylił się nad rannym.

— Jak się nazywasz? — Uszczypnął go w policzek.
Piotr syknął z bólu.
— Wody! — rozkazał Szulc.
Po chwili strumień stęchłych ścieków spłynął po twarzy spadochroniarza. Na moment oprzytomniał. 

Otworzył oczy i jak przez mgłę zobaczył niemieckie mundury. Wzdrygnął się i przełknął ślinę.

— Stopień, nazwisko, przydział służbowy, ilu was było? — Komendant zaczął od rutynowych pytań.
Ranny milczał. Szulc czekał. A kiedy z ust spadochroniarza nie padło ani jedno słowo, ogarnęła go 

złość. Prawą pięścią uderzył Piotra w podbródek. Głowa leżącego odskoczyła, z kącików ust popłynęła krew. 
Zakaszlał i zemdlał. Żandarm znowu polał go brunatną cieczą. Teraz jednak Piotr nawet nie otworzył oczu. 
Wściekły komendant kazał wezwać lekarza.

— Tu bardziej przyda się grabarz niż lekarz — miejscowy medyk rozkładał ręce, nie wiedząc od czego 

zacząć opatrywanie rannego.

— Wnioski zostaw mnie — skrzywił się Szulc. — Rób swoje. On ma mówić. Rozumiesz! Ma mówić!
— Rozumiem, panie komendancie — odparł lekarz i sięgnął do swojej torby. Wyjął butelkę z ciemnego 

background image

szkła, kilka wacików, szczypce i paczkę gazy. Właśnie miał przystąpić do przemywania rozległych ran, 
kiedy drzwi otworzyły się z trzaskiem i do pokoju weszło dwóch gestapowców.

— Ładnie urządziłeś tego bolszewika, Szulc — stwierdził jeden z nich ubrany po cywilnemu.
— To nie ja.
— Już go zacząłeś przesłuchiwać. To widać.
— W takim stanie go znaleźli robotnicy leśni.
— My się nim zaopiekujemy.  — Gestapowcy nie słuchali tłumaczeń komendanta posterunku. — Wy, 

żandarmi, nie macie doświadczenia.

Piotra umieszczono w sąsiednim pokoju. Lekarz podał mu jakiś środek znieczulający i natychmiast 

został wyrzucony za drzwi. Chwilę później do uszu zaniepokojonego takim obrotem spraw komendanta 
dobiegł krzyk, przeciągły, niesamowity. A potem już nie było ani chwili ciszy. Wrzaski oprawców mieszały 
się z jękami ofiary. Szulc był wściekły. Przecież to on miał zbierać laury, a teraz wszystkie zasługi przypisze 
sobie gestapo. Skąd oni wiedzieli o skoczku, zastanawiał się. W jaki sposób wywęszyli tego rosyjskiego 
spadochroniarza? Kto im zameldował?

Z drugiego pomieszczenia wyszedł gestapowiec. Był zlany potem, ciężko oddychał, ale w jego oczach 

widać było radość.

— Nie żyje — stwierdził.
Szulc zbladł.
— Proszę się uspokoić. Zanim wyzionął ducha, coś niecoś nam powiedział.
— Ach tak, powiedział? — Uśmiech powrócił na twarz komendanta posterunku.
— Majaczył coś o majorze. Albo sam nim był, albo ten major gdzieś się ukrywa?
— Należy go schwytać.
— Właśnie, Szulc. Major jest na wolności, chyba że nasi już go dopadli. Major, ten w drugim pokoju, 

dziewczyna. Ilu ich zrzucono? Jakie mają zadanie? Co to za grupa? Tego musimy się dowiedzieć. To także 
twoje zadanie, Szulc. Tu twój rejon. — Wskazał na okno, przez które widać było ciemne beskidzkie granie.

ŚLĄSK CIESZYŃSKI WALCZY O POLSKOŚĆ

Wesołe świergotanie ptaków przebudziło wartownika, który do tej pory drzemał na stojąco, oparty o 

stalowe   wrota   wiodące   do   fabryki.   Wielki   dziewiętnastowieczny   zegar   na   wieży   głównego   budynku 
wskazywał, że jest za piętnaście szósta. Strażnik uchylił drzwi wartowni i w tym samym momencie dwaj 
jego koledzy zerwali się na równe nogi.

Na krótko przed szóstą cała trójka z karabinami na ramionach spacerowała przed głównym wejściem do 

zakładu. Na zakręcie szosy pojawił się żandarm na rowerze. Mijał tłum robotników, spieszących na pierwszą 
zmianę. Ludzie ci zobaczywszy go przerazili się. Sądzili, że coś ważnego musiało się w nocy wydarzyć.

Żandarm  dotarł   do   bramy  i   po   krótkiej   rozmowie   ze   strażnikami  rozwiesił   na   drzwiach   wartowni 

olbrzymie ogłoszenie. Obok kilku niemieckich zdań znajdowała się na nim podobizna młodej dziewczyny.

W  grupie tłoczących  się  przed  obwieszczeniem mężczyzn  wyróżniał  się  dobrze zbudowany kowal, 

Jakub Cymbala. Uważnie przyjrzał się fotografii oraz widniejącym nieco niżej cyfrom: 500 RM.

— Nagrodę wyznaczyli — mruknął pod nosem.
Spojrzał do tyłu. Z grona stojących przed ogłoszeniem ludzi starał się wyłowić któregoś z donosicieli, 

jednego z tych, co pracują w fabryce jedynie po to, aby węszyć i donosić na Polaków. Jakub wiedział, że 
tacy są gorsi od żandarmów, że wszędzie ich pełno.

— Szukają rosyjskich skoczków — powiedział po polsku ślusarz Macura.
— Cicho bądź — upomniał go Jakub. — Chcesz na siebie zwrócić uwagę?
Stara   kuźnia   tętniła   życiem.  Wielkie   młoty  spadowe,   ustawione   w  jednym  szeregu,   pracowały  bez 

przerwy. Głuchy łomot wypełniał całą fabrykę i rozchodził się hen, daleko, za jej bramy. Kuźnia była sercem 
zakładu,   jego   najważniejszym   działem.   To   tutaj   powstawały   półfabrykaty,   które   po   dalszej   obróbce   w 
ślusarni czy tokarni stawały się gotowymi częściami do niemieckich samolotów, okrętów podwodnych, broni 
pancernej i pojazdów samochodowych. Ta fabryka  mechaniczna, zwana też  „Kuźnią Ustroń”, stanowiła 
ważne ogniwo w niemieckim przemyśle zbrojeniowym. Tysiące ton jej wyrobów wędrowało do zakładów 
Kruppa,  Messerschmitta,   Volkswagenwerku.   Codziennie  dziesiątki  wagonów  z   lufami przeciwlotniczych 
karabinów   maszynowych,   z   tłokami   do   silników   dla   okrętów   podwodnych,   z   korpusami   do   dział 
przeciwlotniczych  i kołami talerzowymi  do samochodów, z szynami i narzędziami opuszczało bocznicę 
fabryki, kierując się w głąb Rzeszy.

Robotnicy „Kuźni” zdawali sobie sprawę z przeznaczenia tych wyrobów. Dlatego też w miarę swych 

background image

możliwości starali się opóźniać proces produkcji. Niszczyli narzędzia, uszkadzali młoty i prasy, wykonywali 
wadliwe detale.

Teraz był przed nimi kolejny wojenny dzień. Usmarowani, w przepoconych koszulach, wypalonych 

skórzanych fartuchach i długich rękawicach przystąpili do pracy. Przy rozgrzanych piecach kręcili się już 
Jurij,   Stiepan  i   Wołodia  — radzieccy jeńcy wojenni,   którzy wykorzystywani   byli do  najcięższych  prac 
fizycznych. Nieustanna harówka i nędzne lagrowe wyżywienie powodowały, że jeńcy często chorowali, a 
śmierć dziesiątkowała ich szeregi. Zupa z brukwi, czarna kawa i odrobina stęchłego, starego chleba  — to 
całe ich pożywienie. Zbyt skromne, aby zregenerować siły.

Krótko   po   napaści   hitlerowskiej   na   Związek   Radziecki   zaczęły   przybywać   na   Śląsk   transporty   z 

radzieckimi jeńcami wojennymi. Pierwszą grupę ponad 60 osób skierowano do Ustronia już pod koniec 1941 
roku. W następnych miesiącach przybywały kolejne transporty. Największą grupę sprowadzono tu w 1943 
roku. Liczba jeńców zatrudnionych w kuźni, tartaku i nadleśnictwie dochodziła wówczas do 300. Byli wśród 
nich inżynierowie, robotnicy z Moskwy i kołchoźnicy z Kaukazu. Zakwaterowano ich na terenie fabryki w 
ogrodzonym zasiekami obozie, składającym się z 4 drewnianych baraków. Nieco dalej, poza zasiekami, stały 
2 wieże wartownicze oraz barak dla obozowej straży.

Kiedy w hali fabrycznej pojawił się Jakub Cymbala, trzej jeńcy żwawiej zabrali się do pracy. Rozgrzane 

do białości wnętrze pieca połknęło kolejną porcję półproduktów.

Brygadzista stał na środku hali i obserwował poczynania robotników. Szczególną uwagę zwracał na 

Rosjan. No cóż, oni byli więźniami i nie mieli prawa nawet do chwilowych przerw w pracy.

Poszły w ruch koła napędowe młotów. Jakub Cymbala przez kosz pełen odkuwek dostrzegł brygadzistę, 

który zainteresowany  jeńcami  nie  zwracał   uwagi  na   pozostałą   część  kuźni.   Postanowił  to  wykorzystać. 
Szybko ściągnął kluczem dolną śrubę szabotu, a górną poluzował. I puścił młot w ruch. Zaczęła się normalna 
praca.   Szczypce,   rozpływające   się   żeliwo,   trzask   młota   i   gotowa   odkuwka   wędrowała   do   kosza.   Po 
wykonaniu kilkunastu odkuwek Jakub zauważył, że szabot młota jest pęknięty. Natychmiast zgłosił się do 
brygadzisty i zameldował o awarii. Ten wściekły pobiegł po inżyniera.

Jakub znów wykorzystał chwilę, w której nie czuł na sobie wzroku „szefa”. Szybkim krokiem podszedł 

do   pojemnika   z   surówką,   wyjął   z   kieszeniu   małą   paczuszkę   i   cisnął   ją   pomiędzy   żeliwne   sztabki. 
Jednocześnie   poszukał   wzrokiem   któregoś   z   jeńców.   Wszyscy   trzej   patrzyli   na   niego.   Kowal   mrugnął 
przyjaźnie powiekami i dyskretnie pokazał palcem pojemnik. Pierwszy zrozumiał ten gest Wołodia. Wkrótce 
paczuszka znalazła się w jego kieszeni. Natychmiast wyszedł do ubikacji, i odwinął papier. Oczom jego 
ukazały się trzy grube pajdy chleba i trzy porcje salcesonu. Zjadł swoją część. Resztę zawinął i schował w 
przemyślnej skrytce. Zaraz potem ubikację odwiedzili jego dwaj koledzy.

Tymczasem   wrócił   już   brygadzista   z   inżynierem.   Byli   zdenerwowani,   przeklinali   głośno   i   grozili 

Jakubowi.   Długo  oglądali   uszkodzony  szabot   młota.   Inżynier   kręcił   głową   i   w   żaden   sposób   nie   mógł 
zrozumieć, w jaki sposób doszło do pęknięcia szabotu. Jakub stał z tyłu  i śmiał  się w duchu. To była 
wspaniała robota, skoro nawet fachowiec nic nie podejrzewał.

— Dobrze to zrobiłeś — pochwalił Jakuba w czasie przerwy Tomasz Szubert. — Takich akcji musimy 

przeprowadzić więcej.

— Masz rację, ale trzeba działać bardzo ostrożnie. Każdy sabotaż musi być dokładnie przemyślany i 

przygotowany. Tylko różnorodność uszkodzeń da nam jaką taką pewność, że nie zostaniemy posądzeni o 
celowe działanie. Myślę, że i jeńcy nam pomogą. Wiesz, że Wołodia jest inżynierem? Może się nam przydać 
jego fachowa wiedza.

— Skoro już mowa o jeńcach, to kto się nimi dzisiaj opiekuje? — przypomniał sobie Szubert.
— Ja.
— Dobrze. Jutro przyniosę im trochę pierogów, a Franek zajmie się nimi w sobotę.
Do dwójki rozmawiających podszedł ślusarz Macura. Rozejrzał się dokoła, aby sprawdzić, czy nie jest 

obserwowany, i ściszonym głosem zwrócił się do Jakuba:

— Musisz powiadomić tych z lasu. Jest pilna sprawa.
— Jaka sprawa? Z byle błahostką do nich nie pójdę.
— Chodzi o rosyjską spadochroniarkę — szepnął Macura.
I zaczął opowiadać, jak to jego jedenastoletni syn, pasący krowy, spotkał tajemniczą dziewczynę, która 

wypytywała go o te strony i o Niemców. Chłopiec był pewien, że nie znała okolicy. Był bardzo przejęty tym 
spotkaniem.

— Wysłuchałem dzieciaka  — mówił cichym głosem Macura  — ale nie przywiązywałem wagi do tej 

opowieści. Dopiero dzisiaj, kiedy zobaczyłem na drzwiach wartowni ogłoszenie, skojarzyłem te fakty. To ta 
dziewczyna, głowę daję — zaklinał się na wszystkie świętości.

Jakub obiecał, że sprawdzi tę informację i, jeśli okaże się prawdziwa, pójdzie do lasu.

background image

Było   jeszcze   kilka   minut   do   końca   przerwy  i   Cymbala   postanowił   wykorzystać   je   na   rozmowę   z 

kilkoma zaufanymi robotnikami. Wszyscy oni potwierdzili przypuszczenia Macury. Nie miał więc innego 
wyjścia. Musiał pójść do lasu.

Zaledwie   przebrzmiał   jęk   syreny   oznajmiający   zakończenie   zmiany,   Jakub   przebrał   się   i   szybkim 

krokiem ruszył w kierunku bramy. Kiedy ją minął, zaczął biec prawie. Spieszyło mu się. Do domu wpadł 
tylko na moment. Wypił kubek kwaśnego mleka, do kieszeni wcisnął kilka kartofli, żonie oznajmił, że wróci 
późnym wieczorem, i już go nie było.

Szedł lasem, omijając uczęszczane trakty i wiejskie gospodarstwa ciągnące się wzdłuż koryta rzeki i na 

łagodnym stoku wzniesienia. Znał rodziny sprzyjające Niemcom, a także te, które, aby zachować polskość, 
gotowe   były   oddać   wszystko,   nawet   życie.   Ale   dzisiaj   nie   chciał   spotkać   nikogo.   Nawet   żadnego   z 
przyjaciół. Po godzinie forsownej wspinaczki przysiadł na trawie, wyjął z kieszeni kartofle i zaczął się 
posilać.

Wtem do jego uszu doleciały ludzkie głosy: jakby fragment rozmowy. Znieruchomiał. Zamienił się w 

słuch, a wzrokiem starał się przebić leśną gęstwinę. Wreszcie pomiędzy smreczkami, gdzieś w odległości 
około   stu   metrów,   zauważył   jakieś   postacie.   Po   chwili   rozpoznał   mundury,   głębokie   hełmy   i   pistolety 
maszynowe.

— Niemcy! — szepnął przerażony.
Skoczył do najbliższego zagajnika, położył się na ziemi i czekał na rozwój wypadków. Niemcy szli 

wprost   na   niego.   Jakubowi   serce   podeszło   do   gardła.   Zamknął   oczy,   przekonany,   że   jeszcze   chwila   i 
nadejdzie to najgorsze. Ale oto, ku jego zdziwieniu, niemiecki patrol skręcił w prawo. Był uratowany.

Słońce   chyliło   się   ku   zachodowi,   gdy   dotarł   do   celu.   Zanucił   uzgodnioną   melodię   i   po   chwili 

prostokątny  płat   darni   uniósł   się   nieco   i   z   ciemnego   otworu   w   ziemi   wyłoniła   się   twarz   zmęczona   i 
zarośnięta.

— Wejdź! — zabrzmiał basowy głos.
Ziemianka była mała. Z trudem mogła pomieścić sześciu mężczyzn. Drewniane prycze, stolik, długa 

ława, lampa naftowa i kilka blaszanych misek to całe jej wyposażenie. Kiedy oczy przywykły do panującego 
w ciasnym wnętrzu półmroku, Jakub dostrzegł komendanta, Franciszka Zawadę, mężczyznę w sile wieku, 
który   czyścił   zdobyczny   pistolet.   Pochylony,   wyglądał   na   znacznie   niższego   i   starszego,   niż   był   w 
rzeczywistości. Przywitał Jakuba dosyć chłodno. Nie lubił nieproszonych gości. Nawet jeśli tym gościem był 
kolega, z którym przez wiele lat pracował w fabryce.

— Ostrożności nigdy za wiele, Jakubie — rzekł na powitanie.
Kowal z zainteresowaniem rozglądał się po ziemiance i nie zazdrościł jej mieszkańcom. Jednocześnie 

podziwiał ich. Partyzanci! Kilku z nich znał jeszcze z fabryki, innych widział po raz pierwszy.  O tych 
ludziach, nękanych przez okupanta, ściganych przez szpiegów i konfidentów, za głowy których wyznaczono 
wysokie nagrody, nasłuchał się wiele, ale jeszcze nigdy nie miał okazji widzieć ich razem. Nędznie odziani, 
przedwcześnie dojrzali mężczyźni. Zahartowani w boju i bardzo nieufni. Do przesady ostrożni. W tym lesie 
znali   każde   drzewo,   każdy  kamień.   Człowiekiem   najbardziej   doświadczonym   w   tej   grupie   był   właśnie 
Franciszek   Zawada,   ps.  „Franek”.   Współorganizator   ruchu   oporu   na   Śląsku   Cieszyńskim,  jeden   z   jego 
przywódców, jeden z pierwszych Ślązaków, którzy stanęli do walki z Niemcami.

Już drugiego września 1939 roku Niemcy wkroczyli na Śląsk Cieszyński. Polacy musieli złożyć broń, 

ale nie wszyscy pogodzili się z klęską. Do pierwszych wystąpień antyniemieckich doszło już jesienią tegoż 
roku. W kilku miejscowościach zerwano hitlerowskie flagi, a ich miejsce zajęły biało-czerwone. Był to ruch 
raczej żywiołowy, któremu przewodzili głównie harcerze i uczniowie szkół średnich. Sytuacja zmieniła się 
dopiero wtedy, kiedy zaczęli wracać z wrześniowej tułaczki polscy żołnierze. Ci, którzy uniknęli śmierci i 
nie dali się zamknąć w obozach jenieckich.

Do Ustronia wrócił także Franciszek Zawada, przedwojenny działacz PPS, długoletni przewodniczący 

Okręgowego Komitetu PPS, członek Naczelnej Rady PPS-Lewica w Warszawie. Pod koniec sierpnia 1939 
roku ewakuowano go wraz z kilkudziesięcioma innymi robotnikami  „Kuźni” do Ursusa. Wybuch wojny 
zastał ich w podróży. Do celu nie dotarli. Przez kilka tygodni Zawada tułał się po wschodniej Polsce i 
dopiero na początku października udało mu się powrócić do domu. Swoją rodzinę, a więc żonę, córkę i 
dwóch synów, zastał w stanie zupełnego załamania psychicznego.

Był drugi  miesiąc  wojny.  Spora część  miejscowej  ludności  czuła się zagubiona  i zdezorientowana. 

Znaleźli się i tacy, którzy zdecydowanie opowiedzieli się za współpracą z okupantem. Zaledwie garstka 
śmiałków myślała o walce.

Od   chwili   powrotu   do   Ustronia   Zawada   miał   same  kłopoty.   Codziennie   musiał   się   meldować   na 

posterunku żandarmerii, poza tym nie mógł znaleźć pracy — w czasie spisu narodowościowego wpisał do 
odpowiedniej rubryki słowo „Polak” i od tej pory znajdował się na „czarnej liście”. Na początku 1940 roku 

background image

nawiązał kontakt z Janem Wiznerem, Janem Mazurem, Pawłem Berkiem i wieloma innymi działaczami 
socjalistycznymi. Wkrótce prawica socjalistyczna powołała do życia Centralne Kierownictwo Ruchu Mas 
Pracujących   Miast   i   Wsi  —   Wolność,   Równość,   Niepodległość   (WRN).   Na   Śląsku   przewodniczącym 
Okręgowego Komitetu WRN został doktor Franciszek Ziółkiewicz.

Na początku maja 1940 roku w mieszkaniu Karola Szrajbera zebrała się grupa ludzi zdecydowanych 

podjąć walkę o wyzwolenie Śląska spod hitlerowskiego jarzma. Nie interesowała ich działalność polityczna. 
Nie   należeli   do   żadnych   ugrupowań.   Po   prostu   pragnęli   walczyć.   Oprócz   gospodarza,   który   przyjął 
pseudonim „Jastrząb”, w grupie tej znaleźli się: Józef Glajc, Klemens Starzyk, Emil Banach i trzej bracia 
Pilchowie. Utworzona przez nich organizacja zbrojna przybrała nazwę  „Zwycięstwo albo Grób” (ZaG) i 
spośród wielu stawianych sobie zadań wysunęła na czoło werbowanie ludzi, przygotowywanie ich do walki 
zbrojnej, obserwację szpiegów i zdrajców, zdobywanie broni.

Gęste beskidzkie lasy, dziesiątki wzniesień, jarów i dolin, wszystko to sprzyjało rozwojowi leśnych grup 

partyzanckich. Pierwsze oddziały powstawały samorzutnie, a ich członkowie byli uciekinierami ściganymi 
przez władze okupacyjne. Do lasu szli ludzie uchylający się od wcielenia do Wehrmachtu i od wyjazdu na 
przymusowe roboty.

W  czasie  gdy  w mieszkaniu  „Jastrzębia”  obmyślano  pierwsze  akcje,   a  u  Jana  Cichego  obradowali 

socjaliści, w rejonie Koniakowa, Jaworzynki oraz Istebnej powstawały partyzanckie grupy. Pierwsze cztery 
niewielkie   oddziały   podporządkowano   ZWZ,   a   nieco   później   połączono   w   jedno   ugrupowanie,   które 
przybrało nazwę Orzeł Biały.  Na Zaolziu,  w rejonie od Przełęczy Jabłonkowskiej  po Stożek, rozpoczął 
działalność   dziesięcioosobowy   oddział   partyzancki   Karola   Pszczółki,   ps.  „Lipa”,   podporządkowany 
Związkowi Odwetu. Karol Pszczółka był absolwentem Polskiej Szkoły Wywiadowczej w Budapeszcie, miał 
więc dobre przygotowanie do prowadzenia akcji dywersyjno-sabotażowych. I w tym kierunku prowadził 
swoich ludzi. Pierwsze akcje na kolei i w zakładach przemysłowych zaskoczyły zarówno Niemców, jak i 
miejscową ludność.

Trudno   także   nie   wspomnieć   o   cieszyńskim   Inspektoracie   ZWZ,   o   jego   pracy   konspiracyjnej 

prowadzonej na terenie całego powiatu. Członkowie komórek ZWZ zajmowali się kolportowaniem prasy 
podziemnej oraz ratowaniem polskich bibliotek i dóbr kulturalnych. Wkrótce dotarli również do wszystkich 
większych   fabryk   Śląska.   Cieszyński   Inspektorat   ZWZ   miał   w   planie   wiele   akcji   sabotażowych   i 
dywersyjnych, niestety przypadkowa wpadka sprawiła, że nigdy nie zdołano ich zrealizować. Stało się to 28 
sierpnia 1940 roku. W Wiśle przebywał właśnie komendant Okręgu Śląskiego ZWZ Józef Korol. Mieszkał w 
niewielkiej willi, którą postanowili przejąć Niemcy. Kiedy przyszli i zastukali do drzwi, komendant wpadł w 
panikę — sądził, że został zdradzony — i zaczął się ostrzeliwać. Zginął na miejscu. A dokumentacja, której 
nie zdążył zniszczyć, trafiła w ręce gestapo. Wkrótce zaczęła się seria aresztowań. Niemcy zdołali ująć 
niemal  wszystkich   członków   cieszyńskiego   Inspektoratu   ZWZ.   Nieliczni,   którzy  pozostali   na   wolności, 
rozproszyli się, przeszli do głębokiej konspiracji lub dołączyli do leśnych grup.

Franciszek   Zawada   znał   te   fakty.   Chciał   uniknąć   losu   kolegów   z   ZWZ,   dlatego   przedsięwziął 

szczególne środki  ostrożności. Wolał  dysponować mniejszą  liczbą  ludzi,  ale  za  to pewnych,  całkowicie 
oddanych. Trzy miesiące montował pieczołowicie sieć łączników, organizował skrytki, punkty kontaktowe, 
meliny, dobierał ludzi. Całą swoją rodzinę wciągnął do konspiracji. Córka Joanna została łączniczką, zaś 
dwaj synowie mieli utworzyć niewielkie partyzanckie grupy. Również i brat Stanisław otrzymał określone 
zadanie. Miał więc z kim pracować Franciszek Zawada.

Stary pepeesowiec orientował się doskonale, że w okolicznych lasach kryją się kilkuosobowe oddziały 

uzbrojone w noże, czasem mające jeden pistolet czy starą strzelbę. Zdawał też sobie sprawę, że działając w 
odosobnieniu nie mają one szans przetrwania ani odegrania większej roli w walce z hitlerowskim najeźdźcą. 
Tylko stworzenie kilku dużych oddziałów, dobrze uzbrojonych, kontrolujących poszczególne partie gór, z 
rozbudowaną siecią łączników i informatorów wśród ludności cywilnej mogło przynieść sukces.

W   nawale   pracy   konspiracyjnej   Franciszek   Zawada   zapomniał   o  „czarnej   liście”,   na   której   go 

umieszczono na początku wojny. I oto nagle pewnego wrześniowego poranka 1940 roku przyszło po niego 
gestapo.   Został   wywieziony   na   roboty   przymusowe   do   Wirtembergii.   Wyczerpująca   praca   w   fabryce 
bawełny spowodowała, że zachorował ciężko. Na rekonwalescencję przyjechał do domu. Czas zwolnienia 
lekarskiego biegł szybko, zbliżał się termin wyjazdu z rodzinnych stron, tym razem do Hamburga. Mógł, 
oczywiście,   Zawada   pójść   do   lasu,   ale   słaby   jeszcze   i   wyczerpany   długo   by   ciężkich   warunków 
partyzanckiego   życia   nie   wytrzymał.   Na   szczęście   w   urzędzie   zatrudnienia   znalazł   się   znajomy,   który 
pomógł mu załatwić skierowanie do pracy w „Kuźni”. Od tej pory mógł legalnie poruszać się po miasteczku 
i okolicy, mógł nareszcie nawiązać współpracę z robotnikami i zachęcać ich do wstępowania do tworzonych 
na terenie śląska oddziałów Gwardii Ludowej WRN. Mógł też przystąpić do realizacji nakreślonego przed 
rokiem planu konspiracyjnych działań.

background image

W tym też okresie w celu zapoznania się z wytycznymi kierownictwa WRN i aktualną sytuacją w kraju 

odbyła się w Wiśle narada działaczy socjalistycznych. Wzięli w niej udział: Franciszek Ziółkiewicz, Helena 
Urbańska, Roman Motyka, Piotr Kornuta, Jan Kubica oraz Franciszek Zawada. W czasie burzliwych obrad 
uznano konieczność tworzenia oddziałów zbrojnych. Dwa miesiące później, na kolejnym zebraniu już w 
szerszym   gronie,   wyznaczono   komendantów   powstającej   Gwardii   Ludowej.   Franciszek   Zawada   został 
komendantem, któremu podlegał powiat cieszyński i Zaolzie.

Organizacja   socjalistyczna   w   Ustroniu   rozbudowywała   swoje   szeregi.   Komendant   okazał   się 

człowiekiem energicznym i rzutkim. W stosunkowo krótkim okresie udało mu się wciągnąć do aktywnej 
działalności wielu robotników, którym nie był obojętny los kraju, a do tej pory nie mieli prawdziwego 
przywódcy.

Zawada rozpoczął od akcji charytatywnej. Organizował w fabryce zbiórki pieniężne dla sierot i wdów 

po zamordowanych oraz dla ludzi ukrywających się przed okupantem. Jednocześnie prowadził działalność 
uświadamiającą i był inicjatorem pierwszych w zakładzie aktów sabotażu. Od momentu pojawienia się w 
fabryce Franciszka Zawady zaczęły się tam dziać dziwne rzeczy: spłonął pas transmisyjny, psuły się prasy 
mimośrodowe,  długie  tygodnie  stały bezczynnie  uszkodzone  młoty,  zakład  opuszczały wyroby z  ukrytą 
wadą. Każda akcja sabotażu była tak zorganizowana, aby wyglądała na normalną, przypadkową usterkę. 
Tylko wąskie grono wtajemniczonych wiedziało, jaka była przyczyna przestoju maszyny.

Przedsięwzięcia   podejmowane   w   zakładzie   to   jednak   zaledwie   skromny   wycinek   działalności 

komendanta Zawady. Główny wysiłek skierował bowiem na tworzenie leśnych oddziałów, które pod koniec 
1941 roku zaczęły powstawać masowo na górskich terenach Śląska Cieszyńskiego. Jeszcze w 1941 roku 
doszło do spotkania socjalistów z Ustronia z grupą Karola Szrajbera. Jej przywódca, były powstaniec śląski, 
uważał, iż należy dążyć do scalenia ruchu oporu na tym terenie. Podobne stanowisko prezentował Zawada, 
toteż   obaj   przywódcy  szybko   doszli   do   porozumienia,   na   mocy  którego   Karol   Szrajber   miał   zająć   się 
formowaniem oddziału partyzanckiego działającego na stokach Czantorii.

Nowa grupa przyjęła nazwę  „Czantoria”. Jako pierwsi przeszli pod rozkazy  „Jastrzębia”: powstaniec 

śląski Alojzy Badura, Karol Faruga, Jan Polok, doktor Władysław Michejda i Józef Pieter. To był trzon 
oddziału.   Później   dołączyli   do   nich:   Jan   Niemczyk   i   Emil   Banach.   10   maja   1941   roku   był   dniem 
szczególnym dla  „Czantorii”. Tego dnia dowódca oddziału przyjął od podwładnych przysięgę. Partyzanci 
ślubowali walczyć z okupantem, pomścić zamordowanych, bić wroga aż do ostatniej kropli krwi. Pragnęli 
walczyć w sojuszu z Czechami, Jugosłowianami i Rosjanami.

Wieść o powstaniu regularnego oddziału partyzanckiego lotem błyskawicy rozeszła się po okolicznych 

wioskach   i   robotniczych   familokach.   Dotarła   do   fabryki   i   tartaku.   Znowu   w   sercach   Polaków   Śląska 
Cieszyńskiego odżyły nadzieje i tęsknoty. Od wrześniowej klęski była to pierwsza radosna wiadomość.

Nastało lato 1941 roku. Partyzanci szkolili się na stokach Czantorii. Zawada systematycznie wysyłał do 

lasu nowych, sprawdzonych ludzi. W ten sposób do oddziału dołączył Jerzy Krzok, Jan Śliż, Stanisław 
Rucki   i   Klemens   Starzyk,   przedwojenny  kapral.   Ten   ostatni,   obdarzony  zdolnościami   dowódczymi,   na 
pewno bardzo by się przydał w lesie, ale dowództwo oddziału doszło do wniosku, że jako woźny w fabryce 
powinien pełnić rolę informatora. Odesłano go zatem z powrotem do miasteczka, gdzie miał zdobywać 
potrzebne dla ruchu oporu wiadomości. Przeglądał więc codziennie dziesiątki listów i pism sygnowanych do 
dyrekcji fabryki i uzyskane informacje przekazywał do lasu.

Niebawem oddział  „Czantoria” zorganizował kilka udanych zasadzek na niemieckie patrole. Zdobytą 

broń rozdzielono między partyzantów.

Ostrą zimę członkowie oddziału spędzili w dolinie u znajomych i krewnych. W tym okresie udało im 

się pozyskać cennych łączników i współpracowników. Ale i donosiciele nie próżnowali. Niemcy mieli coraz 
więcej materiałów dotyczących działalności „polskich bandytów”.

Wiosna zaczęła się niepomyślnie. Kilku współpracowników i byłych członków ZaG otrzymało karty 

powołania do Wehrmachtu. Wśród nich znaleźli się także Józef Glajc i Michał Gomola, którzy nie zdążyli 
schronić się w lesie. Odjeżdżając, przyrzekli sobie, że przy pierwszej sprzyjającej okazji zdezerterują.

Tymczasem Franciszek Zawada postanowił tworzyć kolejne oddziały partyzanckie. Pierwszym krokiem 

wiodącym do tego celu było odwołanie z grupy „Czantoria” jej dowódcy, „Jastrzębia”, który wraz z bratem 
Zawady, Stanisławem, udał się na Baranią Górę, aby nawiązać kontakt z tamtejszymi partyzantami. Nowym 
dowódcą oddziału  „Czantoria” został Klemens Starzyk. Ten były kapral ostro wziął się do pracy. Przede 
wszystkim umocnił dyscyplinę w oddziale, rozwinął sieć łączników oraz zorganizował punkty kontaktowe i 
punkty zbiorcze, w których ukrywano rannych kolegów i chroniono się przed obławami.

Synowie Zawady, Franciszek i Jan, zostali łączniami do zadań specjalnych. Krążyli po beskidzkich 

stokach   i  przekazywali   ważne  rozkazy  oraz   meldunki.  Często  umykali  przed  niemieckimi   patrolami.  A 
trzeba pamiętać, że był to okres, w którym okupant wzmagał działalność przeciw partyzantom. Powstawały 

background image

nowe siedziby gestapo, a do już istniejących napływały posiłki. Przeprowadzane coraz częściej aresztowania 
i egzekucje miały odstraszyć i zahamować rozwój ruchu oporu na tych ziemiach. W rezultacie jednak wróg 
osiągnął   wynik   zupełnie   przeciwny.   Liczba   ludzi   uciekających   do   lasu   stale   rosła   i   powstawały   nowe 
oddziały   („Barania-Istebna”,   Czantoria”,   „Równica-Orłowa”,   „Kończyce-Zebrzydowice”)   nieustannie 
nękające Niemców.

Od wiosny 1942 roku oddziały partyzanckie były już dosyć dobrze uzbrojone (przede wszystkim w 

zdobyczną broń), mogły zatem prowadzić otwartą walkę nawet z przeważającymi siłami wroga. Partyzanci 
mieli nad hitlenowcami przewagę, gdyż znali teren, trudny teren górski, który dla przybysza zawsze jest 
wielką niewiadomą.

Zawada nawiązał także kontakt z bielskimi komunistami. I stało się. Komendant Gwardii Ludowej na 

Śląsk Cieszyński, zafascynowany radykalnym programem powstałej właśnie Polskiej Partii Robotniczej, bez 
wahania wstąpił w jej szeregi. I na tym tle nastąpił pewien rozdźwięk pomiędzy nim a członkami oddziału.

Tymczasem rozpoczęło się scalanie grup partyzanckich pod dowództwem Armii Krajowej. Któregoś 

dnia do oddziału przybył łącznik z rybnickiego Okręgu AK i zakomunikował, że odtąd  „Czantoria” jest 
plutonem Armii Krajowej. I to był jedyny kontakt z nowymi przełożonymi w Rybniku. Byli plutonem AK, 
ale nic się u nich nie zmieniło. Ciągle też korzystali z rad Franciszka Zawady.

Kilka udanych partyzanckich akcji sprawiło, że okupanci powiększyli obsadę posterunku żandarmerii w 

Ustroniu do 45 funkcjonariuszy. Przybyła też z Cieszyna kompania wojska. Od 1943 roku nastąpiła fala 
masowych aresztowań Polaków ze wsi Beskidu Śląskiego. W dużej mierze przyczyniły się do tego aktywnie 
działające zastępy niemieckich szpiegów. W połowie 1943 roku partyzantom udało się schwytać jednego z 
nich, Kubitza, przy którym znaleziono listę z nazwiskami 36 Polaków. Po zlikwidowaniu owego szpiega i 
zniszczeniu listy na jakiś czas ustały aresztowania. Jednak nasilanie się akcji partyzanckich oraz rozbicie 
przez ruch oporu siatki konfidentów sprawiło, że hitlerowcy postanowili przystąpić do frontalnego ataku. Od 
połowy lipca 1943 roku w terenach górskich Podbeskidzia zaczęły się grupować większe oddziały wroga. 
Niedługo potem ruszyła wielka obława. Niemcy szli od Zwardonia poprzez Baranią Górę, Istebną i Wisłę do 
Czantorii Wielkiej.

Tylko przypadek sprawił, że oddział „Czantoria” zdołał wyjść cało z okrążenia. Otóż Niemcy otworzyli 

ogień do jednego z partyzantów, znajdującego się w pobliżu bunkra, i strzelanina zaalarmowała pozostałych. 
Pod osłoną ulewnego deszczu i gęstej mgły wyszli poza linę obławy, przeczekali jakiś czas  bezpiecznym 
miejscu i wkrótce znów wrócili do Ustronia.

Coraz odważniejsze akcje na posterunki żandarmerii spowodowały, że Niemcy aresztowali 70 Polaków 

z   rejonu   Śląska   Cieszyńskiego   i   trzymali   ich   jako   zakładników   (wśród   aresztowanych   był   Franciszek 
Zawada   i   jego   dwaj   synowie).   W   Cieszynie,   w   siedzibie   gestapo,   zapowiedziano   im,  że   jeśli   w   ciągu 
najbliższych trzech miesięcy partyzanci zorganizują chociaż jedną akcję, wtedy wszyscy zakładnicy zginą. 
Tymczasem wywieziono ich do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu.

Członkowie oddziału „Czantoria” wiedzieli o zakładnikach i dlatego nie podjęli żadnej akcji. Podzielili 

się na trzy grupy i zeszli do miasteczka. Po kilku tygodniach znów skupili się na Czantorii. Ostatniego 
września   1943   roku   doszło   do   tragedii.   Hitlerowcy   zorganizowali   wielką   obławę   na   zdekonspirowany 
bunkier. W wyniku walki zginął dowódca oddziału Klemens Starzyk wraz z pięcioma partyzantami. Bunkier 
zniszczono, a ciała zabitych partyzantów Niemcy zabrali ze sobą. Pozostali przy życiu członkowie oddziału 
rozproszyli się. Ukryli się w stodołach, piwnicach. Oddział „Czantoria” był rozbity, ale nie zlikwidowany.

W listopadzie zwolniono zakładników. Franciszek Zawada, chory na tyfus, do wiosny następnego roku 

przeleżał w  szpitalu.  Działalność konspiracyjną wznowili jego dwaj synowie.

Tymczasem na czele reaktywowanego oddziału „Czantoria” stanął Karol Faruga. Partyzanci przenieśli 

się wysoko w góry.

Niepowodzenia   okupanta   w   walce   z   leśnymi   grupami   i   fiasko   akcji   przeprowadzonej   przeciw 

„Czantorii” sprawiły, że Niemcy zmienili metody walki mającej na celu zlikwidowanie ruchu oporu. Wrócili 
do stosowanych uprzednio zbiorowych egzekucji. Egzekucje w Mostach, w Istebnej oraz koło Jabłonkowa 
spowodowały rzeczywiście chwilowe załamanie się ludności polskiej. Tym bardziej że oddziały  „Barania 
Góra” i „Czantoria” zostały zmuszone do głębokiego odwrotu.

Mniej więcej w tym samym czasie po drugiej stronie wzniesienia Równica działał oddział partyzancki 

„Brenna”. „Czantoria” i „Brenna” powstały w tym samym roku i one odegrały największą rolę w historii 
działań śląskiej partyzantki. W lutym 1942 roku organizacja ZWZ we wsi Brenna została rozbita, ale niemal 
natychmiast   po   tej   tragedii   w   Bukowej,   dzielnicy   Brennej,   przystąpił   do   organizowania   oddziału   były 
powstaniec   śląski,   Karol   Heller.   Wkrótce   dołączyli  do   niego   następni:   Stanisław   Heller,   Józef   Paluch, 
Bronisław   Szwarc   i   Gustaw   Górniok.   Jeden   karabin   i   pistolet   stanowiły  początkowo   uzbrojenie   grupy. 
Pierwsze   akcje   przyniosły  im  kilka   sztucerów   oraz   pokaźną   liczbę   amunicji.   Na   zimę  zdecydowali   się 

background image

wybudować sobie ziemiankę. Po wielu dniach poszukiwań Karol Heller postanowił, że stanie ona w pobliżu 
strumyka na stoku Małego Beskidka, na granicy Brennej i Szczyrku. Tuż obok rosły dwa potężne drzewa, 
które nadawały się na punkty obserwacyjne.

Rejon działania oddziału „Brenna” rozciągał się od Skoczowa poprzez Jasienicę, Jaworze, Wapienicę aż 

do   Szczyrku.   I   podobnie   jak   partyzanci   z   Ustronia   ci   z   Brennej   zorganizowali   sieć   łączników   i 
współpracowników. Wiosną 1943 roku oddział liczył już trzydzieści osób.

Ludźmi   Karola   Hellera   zainteresowała   się   Armia   Krajowa.   Do   Brennej   przybył   przedstawiciel 

rybnickiego Inspektoratu AK, Wiktor Kania, ps. „Felek”. Partyzanci z oddziału „Brenna” podporządkowali 
mu   się.   Nowy  dowódca   wprowadził   pewne  zmiany  organizacyjne  —   w   oddziale   przyjęto   pseudonimy, 
zrewidowano działalność cywilnej siatki, podjęto budowę nowych kryjówek — po czym poprowadził ludzi 
do   walki.   Rozpoczęto   od   atakowania   górskich   schronisk,   w   których   przebywali   niemieccy   turyści.   W 
krótkim czasie zdobyto sporą liczbę broni, amunicji, mundurów i żywności.

Oddział  „Brenna”  poczynał sobie  coraz  śmielej.  Pod koniec  1943  roku dokonał  śmiałego  rajdu  na 

niemieckich osadników w Szczyrku. Akcja ta sprawiła, że ponad 40 niemieckich rodzin opuściło ten teren.

Na początku 1944 roku ruch oporu w Brennej poniósł poważną stratę. Twórca oddziału, Karol Heller, i 

dwaj   jego   towarzysze   zostali   zamordowani   przez   oddział   niemieckiej   żandarmerii.   Zaczęła   się   seria 
aresztowań   i   egzekucji.   Ogółem   zginęło   13   osób   należących   do   siatki   łączników.   Jednak   nikt   z 
aresztowanych   i   uwięzionych   nie   zdradził.   I   mimo   narastającego   terroru,   mimo   licznych   zasadzek, 
partyzanci z Brennej nie zostali rozbici. Przeciwnie. Zintensyfikowali swoje akcje. Napadali na konwoje, 
uwalniali jeńców wojennych, nękali patrole zapuszczające się w góry.

Po drugiej stronie Równicy, w Ustroniu, Franciszek Zawada znów przystąpił do tworzenia oddziału 

Gwardii Ludowej. Powstała nowa grupa, w której znaleźli się ludzie zbiegli do lasu. Sam Zawada wobec 
groźby kolejnego aresztowania też poszedł w góry. Towarzyszyli mu dwaj synowie, a później dołączyli do 
nich Karol Szrajber i dwaj uciekinierzy z niemieckiej armii: Józef Glajc i Michał Gomola.

W czerwcu 1944 roku doszło do spotkania grupy Franciszka Zawady z oddziałem „Brenna”. Dowódcy 

omówili   zasady   współpracy,   zaplanowali   wspólne   akcje   i   dokonali   podziału   rejonów   działania   obu 
partyzanckich ugrupowań.

Franciszek   Zawada   poczerwieniał   na   twarzy,   chwycił   go   ostry,   męczący   kaszel.   Jakub   patrzył 

przerażony na tego wyniszczonego człowieka, który jego zdaniem w ciągu ostatniego roku zgarbił się i 
postarzał, którego oczy straciły dawny blask.

— Co wam, komendancie? — zapytał z niepokojem w głosie.
— To Oświęcim swoje zrobił — wyjaśnił Glajc.
— Wybaczcie, nie przypuszczałem.
— Nieważne. — Zawada machnął ręką. — Powiedz, co cię do nas sprowadza?
— Rosyjscy skoczkowie — szepnął kowal.
— Mów spokojnie, bez obaw. — Komendant klepnął go po ramieniu. — Tu sami swoi.
I Jakub Cymbala opowiedział wszystko, czego zdołał się dowiedzieć o skoczkach i o dziewczynie.
— Dziewczyna jest z pewnością radiotelegrafistką  — stwierdził Szrajber, kiedy Cymbala umilkł.  — 

Niemcom chyba bardziej zależy na radiostacji niż na niej samej.

—   Pewnie   masz   rację  —   mruknął   Zawada.  —   Radiotelegrafistka   jest   zapewne   członkiem   grupy 

wywiadowczej. A skoro zaczynają pojawiać się wywiadowcy, to front niebawem ruszy.

— Naprawdę? — podniecił się Jakub. — A to się ucieszą nasi jeńcy, kiedy przekażę im tę wiadomość.
— Nic im nie mów! — przykazał Glajc. — My tylko tak głośno myślimy. Na razie ograniczajcie się do 

pomocy żywnościowej. Nic więcej nie możemy dla nich zrobić, przynajmniej w tej chwili, więc po co 
budzić niepotrzebne nadzieje.

—   To   polecenie!   —   dodał   Zawada.  —   Dożywiajcie   radzieckich   towarzyszy   i   kontynuujcie   akcje 

sabotażowe. To wszystko. Gdy zajdzie potrzeba, skontaktuję się z wami. Wkrótce ojczyzna będzie wolna i 
będzie was potrzebować.

— Oby stało się to jak najszybciej, komendancie — powiedział wzruszony do łez kowal.
Uściskali sobie serdecznie dłonie i Jakub opuścił ziemiankę.
Franciszek Zawada od razu przystąpił do działania. Zdawał sobie sprawę z sytuacji, w jakiej znalazła się 

radziecka spadochroniarka, i wiedział, że nie mają chwili do stracenia. Jeśli chcieli ją uratować, musieli 
natychmiast wyruszyć w teren. Miał nadzieję, że jeszcze nie jest za późno. Dobrze by było, gdyby przy 
okazji odnaleźli też pozostałych wywiadowców. Bo na pewno było ich więcej. Przynajmniej pięciu. W 
związku z tym należało przeczesać lasy od Wisły po Skoczów, od Brennej po Równicę i Dobkę. Zachowując 

background image

jak najdalej idące środki ostrożności do akcji powinno się włączyć sieć cywilnych łączników oraz rodziny 
współpracujące z partyzantami. I powiadomić oddział  „Brenna”. Tylko akcja zakrojona na szeroką skalę 
mogła przynieść sukces.

Deszcz zaczynał siąpić, kiedy partyzanci  Franciszka Zawady wyszli z bunkra. Było zimno, ciemne 

chmury zawisły nisko nad doliną Ustronia. Pod wieczór gęsta mgła zaczęła siadać na polanach na skraju 
lasu.

— Nawet niebiosa nam sprzyjają — mruczał Glajc, dotykając mokrzuteńkich już zupełnie spodni.

URATOWAĆ RADIOTELEGRAFISTKĘ

Aleksandra   ciągle   uciekała.   Powiew   górskiej   wichury  zdmuchnął   jej   z   głowy   chustkę,   wpadła   do 

jakiegoś   rowu,   odpoczęła   kilka   minut   i   znów   pięła   się   pod   górę.   Las   gęstniał,   zapadał   także   zmrok. 
Nadchodziła noc, o której myślała ze strachem i nadzieją jednocześnie. Nocne ciemności stwarzały szansę 
zgubienia pościgu. Wreszcie ochłonęła po przeżytych emocjach i zaczęła logicznie myśleć. Postanowiła 
wrócić do wsi, z której uciekła. Miała nadzieję, że tam Niemcy nie będą jej szukali. Z trudem powłóczyła 
opuchniętymi nogami, w końcu usiadła na skraju lasu, głowę położyła na kamieniu jak na poduszce. Zasnęła.

We śnie widziała Moskwę, swoje rodzinne miasto. Znowu była dzieckiem, małą dziewczynką, która 

wspólnie z rówieśnikami poznawała świat. Najpierw było podwórko i na nim toczyło się dziecięce życie. 
Były więc zabawy na placu, na schodach i w ciemnym korytarzu szarej kamienicy. Przebierali się za damy i 
za przywódców rewolucji. Deklamowali wiersze i marzyli o wielkiej przygodzie. Stopniowo, jak dorastali, 
podwórko stawało się za ciasne. Z bijącym sercem, z duszą na ramieniu, wychodzili za bramę. Tam była 
szeroka ulica, fabryka i teatr, dużo sklepów. Z czasem jednak i ta ulica znudziła im się. Szli dalej, dalej... 
Szkoła tylko w części odpowiedziała Aleksandrze na nurtujące ją pytania. Marzyła o dalekich podróżach. W 
miarę jak dorastała, marzenia  przekształcały się w konkretne plany. Postanowiła, że zostanie kapitanem 
żeglugi wielkiej, będzie pływała po oceanach. Wysłała podanie do Szkoły Morskiej. I przyszło pierwsze 
życiowe rozczarowanie — dziewczyn nie przyjmują.

Była wiosna 1941 roku. Aleksandra otrzymała świadectwo ukończenia szkoły podstawowej. Czuła się 

bardzo dorosła. Co dalej, zastanawiała się. Odpowiedź przyszła 22 czerwca.

Wojna!
Słowo to niewiele wtedy jej mówiło. Widziała niemieckie naloty, setki pożarów, bała się alarmów. 

Swobodę ograniczały zapory przeciwczołgowe i głębokie okopy. Moskwa walczyła, broniła się dzielnie. 
Ojciec Aleksandry pracował  w zakładzie zbrojeniowym,  matka wraz z dziećmi została  ewakuowana na 
wschód.   Aleksandra   znalazła   się   na   zauralskiej   wsi.   Zaczęła   pracować   w   kołchozie.   Praca   ciężka,   ale 
potrzebna.   Jednak   jej   to   nie   wystarczało.   Chciała   się   uczyć   i  pomóc   ojczyźnie.   Postanowiła   wrócić   do 
Moskwy,   do   ojca.   Naczelnik   kołchozu   odmówił   kategorycznie.   Ona   jednak   twardo   broniła   swego 
stanowiska.   Powiodło   się.   Mogła   pojechać   do   domu.   Zatrudniono   ją   w   zakładach   odzieżowych, 
produkujących dla wojska. Pracowała po dwanaście godzin dziennie. Wieczorami chodziła do szkoły. Do 
domu wracała bardzo późno i od razu zasypiała. Najgorzej było zimą. Spała w ubraniu, głodowała.

Wiosną zapisała się do Komsomołu. Z polecenia tej organizacji zaczęła chodzić do szpitala na nocne 

dyżury. Rannym żołnierzom czytała książki, pisała listy, rozmawiała z nimi. Kiedy skończyła szesnaście lat, 
poszła do kierownika działu w fabryce i oznajmiła, że chce iść do wojska, koniecznie do szkoły morskiej. 
Kierownik zmarszczył brwi i długo się zastanawiał. Następnie zaproponował jej szkołę radiotelegrafistów. 
Dodał, że radiotelegrafiści są bardzo potrzebni na froncie. Służba niebezpieczna, często na tyłach wroga. 
Wyraziła zgodę. I, jak się później okazało, nie żałowała swej decyzji.

Wkrótce   opuściła   miasto.   Założyła   mundur.   Była   słuchaczką   wojskowej   szkoły   radiotelegrafistek. 

Zajęcia odbywały się od rana do późnych godzin wieczornych. Mnóstwo nowych terminów i jeszcze więcej 
nauki. Poznawała budowę nadajników radiowych, uczyła się podstaw łączności, szyfrowania meldunków, 
walki wręcz, konspiracji. Trenowała skoki spadochronowe. Po miesiącach intensywnego szkolenia nastąpiły 
egzaminy. Zdała celująco.

Wyruszyła   na   front.   Przydzielono   ją   do   sztabu   1   Frontu   Ukraińskiego.   Była   radiotelegrafistką 

specjalnego przeznaczenia. Długo nie musiała czekać na swoje pierwsze zadanie. Pewnego dnia komendant 
ośrodka przygotowania wywiadowców zapoznał ją z nowym dowódcą. Był to major Wasilij Stiepanowicz 
Anisimow.   Wkrótce   skompletowano   grupę   wywiadowczą   i   po   krótkim   przeszkoleniu   wysłano   ich   na 
Lubelszczyznę.   Gdy  tereny  te   zostały  wyzwolone,   zakończyli  pracę   na   tyłach   wroga.   Wrócili   do  bazy. 
Przygotowywano ich do nowego zadania. Tym razem mieli lądować na Górnym Śląsku. I wtedy nastąpiło to 
niefortunne lądowanie w Beskidach.

background image

Aleksandra  spała bardzo długo,  a kiedy przebudziła  się,  była  głodna  i zziębnięta.  Poszła  poszukać 

plecaka z żywnością i rzeczami. Ale go nie znalazła. Znowu ruszyła w las. Szukała towarzyszy, nie spotkała 
jednak nikogo.

Po ciepłym dniu nadeszła zimna noc. Aleksandra przykryła się gałązkami choiny i zasnęła. Wczesnym 

rankiem zerwała się z koszmarnego snu. Była u kresu sił. Dojmujący głód i pragnienie doprowadzały ją do 
rozpaczy. Jednak ciągle się nie poddawała. Próbowała szukać wody w wyschniętym strumyku, wreszcie 
zwilżyła  suche,   spękane   wargi   poranną   rosą.   I   znów   ruszyła   w   drogę.   Wędrowała   starając   się   omijać 
posterunki żandarmerii i ludzkie osiedla. Straciła zaufanie do ludzi. Bała się, że będą ją znowu ścigać. 
Piątego dnia kluczenia po lesie, chyba było to piątego dnia, bo już straciła rachubę czasu, wyszła na polanę. 
Z daleka zobaczyła kobietę pasącą krowy. Podeszła do niej z płaczem. Ale kobieta, widząc jakieś straszydło 
z pistoletem w dłoni, pognała zwierzęta do wioski. Aleksandra znowu była sama. Głodna i na półżywa. 
Szóstego dnia stanęła na ścieżce. Czekała. Było jej wszystko jedno, kogo spotka. Nie miała już sił, aby się 
ukrywać.

Wczesny ranek. Na gościńcu pojawił się człowiek — cywil z zawiniątkiem w ręce. Szedł w stronę lasu. 

Aleksandra   wysunęła   się   zza   drzewa,   stanęła   na   drodze   obcego   mężczyzny.   Ten   zaskoczony  lustrował 
dziewczynę od stóp do głowy. Po chwili nie miał już wątpliwości.

— Co tu robisz? — spytał szeptem.
—   Proszę   pana,   proszę...  —   zaczęła   Aleksandra,   lecz   była   tak   słaba,   że   nic   więcej   nie   zdołała 

powiedzieć.

— Cicho, nic nie mów — uspokoił ją i odsunął w krzaki. — Wiem, kim jesteś.
Aleksandra była przerażona. Sądziła, że za chwilę zostanie aresztowana. Zastanawiała się, czy zaraz ten 

człowiek założy jej kajdanki, czy dopiero w dolinie, na posterunku. A może zastrzeli? Wszystko jej było 
jedno. Byle ten koszmar dobiegł wreszcie końca.

—   Cała  miejscowa   żandarmeria   cię   szuka  —   mężczyzna   mówił   to   szybko,   ale   tonem   łagodnym, 

uspokajającym.  —   Gestapo   z   psami  łazi   po   lasach.   Twoje   podobizny  znajdują   się   na   każdym   słupie. 
Wyznaczono za ciebie nagrodę.

Zamilkł   na  chwilę,  sięgnął  do  płóciennego   woreczka,  wyjął  dwie  kromki   chleba  z białym serem  i 

wręczył je Aleksandrze.

— Ja pracuję w lesie. To moje  pożywienie na cały dzień.  Więcej nie mogłem przemycić.  Niemcy 

kontrolują. Czekają na granicach wsi. Uważają, że w końcu głód cię zaprowadzi do ludzi.

Aleksandra wreszcie zrozumiała. Ten człowiek chce jej pomóc. Nie jest wrogiem. Oczy zapłonęły jej ze 

szczęścia, odzyskała siły i wprost rzuciła się na kanapkę.

— Czy wie pan coś o moich towarzyszach, o majorze? — spytała, gdy skończyła ten skromny posiłek.
— Nic. Podobno Niemcy schwytali jednego z waszych.
— A są tu partyzanci? Czy Niemcy odnaleźli radiostację?
Na samą myśl, że odbiornik radiowy mógłby się dostać w ręce wroga, skóra jej cierpła na plecach.
— Do partyzantów daleko. O radiostacji nie słyszałem.
— Co będzie ze mną? — Znowu ogarnęło ją przygnębienie.
— Proszę się nie martwić. Teraz nie mogę cię zabrać. Dużo Niemców. Ale nocą... Czekaj cierpliwie w 

ukryciu.

Dobroczyńca zniknął po chwili w ciemnym lesie, Aleksandra jednak nie traciła humoru. Krzepiła ją 

nadzieja,   że   spotka   towarzyszy.   Nocą   przyszły   dzieci   Michała,   bo   tak   miał   na   imię   ów   mężczyzna, 
przyniosły stare ubranie i coś do jedzenia. Rankiem zjawił się sam Michał. Wręczył dziewczynie pajdę 
chleba, kubek mleka i wskazał dom, do którego miała pójść wieczorem.

— A gdzie partyzanci? — ponowiła pytanie.
— Wszystko w swoim czasie. Tylko proszę uważać. Wkoło aż roi się od szpiegów i donosicieli.
Gdy ciemność spowiła wzniesienie, a lekka mgła otuliła wieś, Aleksandra chyłkiem, przeskakując od 

krzaczka do krzaczka, zbliżała się do wskazanego zabudowania. Czuła, jak wali jej serce i krew pulsuje w 
żyłach, kiedy wchodziła do chaty. Tam jednak przywitano ją serdecznie. Gospodyni, przygotowując kolację, 
obserwowała   z   zainteresowaniem   rosyjską   dziewczynę.   Nie   dziwiło   to   Aleksandry  i   nie   denerwowało. 
Widziała troskę w oczach kobiety i czuła, jak powoli mija lęk i napięcie. Po smacznym posiłku położyła się 
na sianie i od razu zasnęła. W tym czasie dzieci gospodyni obserwowały drogę i pobliskie zabudowania. 
Czuwały, aby nikt nie zakłócił snu radzieckiej spadochroniarce.

— Panno Asiu, proszę wstać!  — Obcy głos wyrwał ją z głębokiego snu. Przetarła oczy i zobaczyła 

przed sobą wielkiego mężczyznę.  — Zaraz idziemy — ponaglał olbrzym.  — Do partyzantów — dodał 
ściszonym głosem.

Był  środek nocy.  Na niebie ani jednej gwiazdy.  Księżyc schowany za zwałami ołowianych  chmur. 

background image

Przejmujące zimno. Wielki człowiek, Jan Bojda, szedł przodem. Za nim, w odległości kilku kroków, utykała, 
opierając   się   na   kiju   w   kształcie   laski,   Aleksandra.   Nic   nie   mówili.   Droga   stale   pięła   się   w   górę. 
Przeskakiwali jakieś potoki, weszli w niewielki parów, stąpali po twardej, kamienistej ziemi, a potem po 
trawie. W końcu przed nimi wyrósł płot. Przeskoczyli go i rozejrzawszy się dokoła weszli do domu. Zamiast 
partyzantów Aleksandra dostrzegła dobrze zbudowaną, postawną kobietę.

— Gdzie oni są?  — spytała patrząc to na przewodnika, to na gospodynię, przed którą czuła pewien 

respekt.

— Przyjdą, przyjdą — uspokoiła ją kobieta.
Jakiś czas w izbie panowała cisza. Gospodyni postawiła na krześle miednicę z gorącą wodą, a w ręce 

Aleksandry wetknęła ręcznik i mydło. To była wspaniała rzecz, umyć się porządnie po tylu dniach tułaczki. 
Od   razu   poczuła   się   lepiej.   Dopiero   teraz   gospodyni   powiedziała   jej,   że   Niemcy   za   nią   i   za   majora 
wyznaczyli wysoką nagrodę pieniężną.

—   Ale   i   partyzanci   nie   byli   gorsi.   —   Na   twarzy  postawnej   kobiety  pojawił   się   uśmiech.  —   Po 

okolicznych wioskach rozpowszechnili wiadomość, że ten, kto uratuje radiotelegrafistkę i doprowadzi ją do 
partyzantów, otrzyma worek mąki i worek cukru.

Na stół powędrował dzban mleka, ogórek kiszony, dwa dorodne pomidory, domowy chleb i jakieś nie 

znane Aleksandrze wypieki.

— Proszę, czym chata bogata. — Kobieta wskazała półmiski.
Grono kilkuletnich dzieci siedziało na ławie pod oknem i Aleksandra widziała, jak obserwują ją i co 

jakiś czas szepczą coś sobie do ucha. Uśmiechnęła się do nich i w odpowiedzi usłyszała  przytłumiony 
śmieszek. I jakoś lekko zrobiło jej się na sercu. Dopiero teraz poczuła, że jest wśród dobrych, gościnnych 
ludzi, że jest wśród swoich.

Wtem w pobliżu stołu, przy którym siedziała, deski podłogowe uniosły się. W kwadratowym otworze 

pokazała się najpierw głowa, a później cała postać. Niemiecki mundur! Zamarła z przerażenia. Chwyciła za 
pistolet i kurczowo ściskając go w dłoniach celowała w przybysza.

Gospodarze  wybuchnęli   gromkim,  długim  śmiechem.  Nawet  dzieciaki  zachichotały głośniej.  A  Jan 

Bojda omal nie spadł z krzesła.

— Proszę się nie bać, panno Asiu!  — Gospodyni  zbliżyła się do Aleksandry.  — To właśnie nasz 

partyzant. — Wskazała na równie przejętego mężczyznę w niemieckim mundurze.

Ten wyciągnął do radiotelegrafistki rękę.
— Karol — przedstawił się.
— Aleksandra — odpowiedziała, patrząc z zachwytem na partyzanta.
Z piwnicy wygramoliło się jeszcze kilku ludzi i zaraz zabrali Aleksandrę w dalszą drogę.
Szli krokiem równym, miarowym, raz wspinali się w górę, to znów schodzili w dół. Partyzanci dobrze 

znali teren, widać było od razu, że to tutejsi, że tu spędzili całe życie. Aleksandra starała się dotrzymać im 
kroku,   ale   nie   było   to   łatwe   dla   dziewczyny   z   wielkiego   miasta,   która   nigdy   jeszcze   nie   widziała 
prawdziwych   gór;   a   nawet   rzadko   bywała   w   lesie.   Po   dwugodzinnej   wędrówce   dotarli   do   bunkra   w 
Diabelskim   Młynie.   Było   to   miejsce   wymarzone   na   kryjówkę,   oddalone   od   uczęszczanych   szlaków, 
zapomniane, ponure. Takie, gdzie diabeł mówi dobranoc. Z jednej strony głęboki jar, na dnie którego sączył 
się strumyk, z drugiej pokaźne skały. A bunkier ukryty na lekkim wygarbieniu wzniesienia.

Aleksandra   weszła   do   ziemianki.   Było   tam   ciepło   i   panował   półmrok.   Mdły   dym   unosił   się   z 

karbidówki. Rozejrzała się po wnętrzu i nagle dostrzegła znajomą twarz.

— Wasyl!
Uściskali   się   serdecznie,   uszczęśliwieni   tym   cudownym   spotkaniem.   I   jednocześnie   pomyśleli   o 

majorze   i   pozostałych   członkach   grupy.   Wasyl   nic   o   nich   nie   wiedział.   Słyszał   jedynie,   że   Niemcy 
zakatowali na śmierć Piotra.

— Piotr? — powtórzyła radiotelegrafistka, posmutniała i raptem zamilkła.
— A było nas dziesięcioro — westchnął Wasyl.
— Nie martwcie się.  — Karol  starał się pocieszyć nowych towarzyszy.  — Odnajdziemy ich. Teren 

duży, pofałdowany, to może trochę potrwać. Ale wyślemy łączników, damy ogłoszenia.

Od   razu,   jak   na   komendę,   podniosło   się   kilkanaście   rąk.   To   zgłaszali   się   chętni   do   pomocy   w 

odnalezieniu  pozostałych skoczków.  Dopiero  teraz  Aleksandra przyjrzała  się ludziom zgromadzonym w 
ziemiance. Wyglądali na twardych i odważnych. Nędznie odziani. Uzbrojeni w zdobyczną broń. Twarze 
pokryte kilkudniowym zarostem. Oczy podkrążone, nieufne, ale harde, zadziorne.

— Jak się tu znalazłeś? — zwróciła się do Wasyla.
— Spadłem pod nogi kobiety o imieniu Helena. A ta bez słowa, jakby już wiedziała, kim jestem, 

zaprowadziła mnie do bunkra w Diabelskim Młynie.

background image

— Tu nie wszyscy są tacy dobrzy  — zauważył Józef.  — Wśród miejscowych zdarzają się kanalie. 

Wielu sprzyja Niemcom.

—   Już   się   o   tym   przekonałam  —   odrzekła   radiotelegrafistka;   słowem   jednak   nie   wspomniała   o 

człowieku, którego musiała zastrzelić.

Ziemianka była kwadratowa. W jednym kącie mieściły się drewniane prycze, służące także za stół, w 

drugim wielka skrzynia z żywnością, na której tkwił stary odbiornik radiowy. Z tyłu stał prymitywny żelazny 
piecyk.

Wasyl zauważył, że w bunkrze zrobiło się jakoś smutno. Wyjął z kieszeni harmonijkę ustną i zaczął 

grać. Tupał nogą, odkładał instrument i śpiewał. Po rosyjsku i po polsku. Partyzanci zawtórowali mu.

— A wasz dowódca też taki wesoły? — jeden z partyzantów przerwał Wasylowi.
— Tak, wesoły.
— Ale nigdy tego nie okazuje — dodała Aleksandra.
— Jest małomówny, lecz to wspaniały oficer, sami zobaczycie. — Wasyl przyłożył harmonijkę do ust i 

zagrał skoczną melodię ludową.

Natomiast Aleksandra zasępiła się. Na samą myśl o tym, że majorowi mogło się coś przydarzyć, skóra 

jej cierpła, w piersiach brakowało tchu. Kim jest grupa bez dowódcy? Chyba tylko garstką uzbrojonych 
ludzi. Odczuwała jakąś pustkę. Brakowało jej życzliwych rad majora, spojrzenia jego dobrych, niebieskich 
oczu. I w tym momencie przypomniała sobie o radiostacji i reszcie pozostawionego sprzętu. Musi tam pójść. 
Odnaleźć to miejsce.

— Bez radiostacji nie możemy pracować  — próbowała wyjaśniać dowódcy oddziału.  — Muszę tam 

pójść, i to jak najszybciej.

— Trafisz do tego miejsca? — zainteresował się Karol.
Dziewczyna zawahała się. Wzruszyła ramionami. Nie pamiętała miejsca lądowania.
— Wszystkie drzewa są podobne do siebie — wybąkała wreszcie.
— A jednak nie. — Młody chłopiec w zielonym uniformie uśmiechnął się filuternie.  — Ja znam to 

miejsce. Tam Niemcy znaleźli spadochron. Zaprowadzę was.

Po   krótkiej   naradzie   stwierdzili   zgodnie,   że   do   miejsca   lądowania   radiotelegrafistki   będzie   około 

dwudziestu kilometrów, a zatem nie uda się załatwić sprawy w ciągu jednej nocy. Mimo to pójść musieli. 
Wybrano ochotników.

Następnego dnia po zapadnięciu zmroku grupa pod dowództwem Karola wyszła z bunkra. Prowadził 

chłopiec  w  zielonym  uniformie.  Szli   szybko  i  bezszelestnie,   prawie  jak  koty.   Pierwsze  promyki   słońca 
zastały ich w ciemnym lesie. Przewodnik dał znak, aby się zatrzymali.

— Jesteśmy na miejscu. — Wskazał na smukłą sosnę. — Tu wisiał spadochron.
Aleksandra podeszła bliżej. Dość długo patrzyła na wskazane drzewo, potem rozejrzała się dokoła. 

Chyba   poznawała   to   miejsce.   Odmierzyła   kilka   kroków,   przykucnęła,   zaczęła   grzebać   w   ziemi.   Spod 
warstwy   choiny   i   darni   wyjęła   skrzynkę   z   radiostacją.   Baterie   leżały   o   trzy   metry   dalej.   Pogłaskała 
odbiornik, odetchnęła z ulgą. Niepokój minął. Dokładnie obejrzała aparat i uznała, że powinien być sprawny.

Cały dzień spędzili w lesie. Po skromnym posiłku ukryli się pod rozłożystym świerkiem i w napięciu 

czekali   wieczora.   Późną   nocą   dotarli   do   bunkra.   Był   jedenasty  dzień   pobytu   radzieckich   skoczków   w 
Beskidach. Najwyższa pora, aby nawiązać kontakt i centralą. Aleksandra od razu przygotowała radiostację. 
Podłączyła baterie, wyciągnęła antenę, uziemiła, sprawdziła potencjometry i zasilanie. Partyzanci otoczyli ją 
ciasnym wianuszkiem. Zamienili się w słuch. Patrzyli to na tajemniczą skrzynkę, to na dziewczynę, która 
przygotowywała   aparat   do   seansu.   I   wreszcie   nadszedł   najważniejszy   moment:   nawiązanie   łączności. 
Aleksandra   wcisnęła   na   głowę   słuchawki,   delikatnie   dotknęła   główki   klucza   i  lekko   naciskając   zaczęła 
wywoływać centralę: W eter płynęły tajemnicze dźwięki: ti-ta-ta-ti.

Za moment odebrała odpowiedź. Usłyszeli ją! Chciała krzyczeć z radości. Z jeszcze większą energią 

przystąpiła   do   nadawania.   Meldowała   o   swoim   położeniu,   o   dotychczasowych   kłopotach,   o   zaginięciu 
członków grupy, o Piotrze.

— Nawiązać kontakt z ruchem oporu, obserwować ruchy wojsk nieprzyjaciela, meldować o ich liczbie 

— brzmiały wytyczne.

— Dobrze mówić ze sztabu Frontu — westchnęła ściągając słuchawki. — Bez majora nie damy rady.
—  Bądź   spokojna,   Asiu  —  Wasyl   przytulił   ją   mocno.  —  Major   się   odnajdzie.   Nasi   wywiadowcy 

pomogą. Spójrz. — Wskazał na ciasny krąg skamieniałych ludzi wpatrzonych w aparat.

— I jak, panno Asiu?
— Czy rozmawiałaś z Moskwą?
— Kiedy ruszy front?
Posypały się pytania. Aleksandra milczała. Cóż im mogła odpowiedzieć: że cieszy się z nawiązania 

background image

kontaktu, że nie może pohamować radości, że myśli o majorze i o innych członkach grupy. Czy oni to 
zrozumieją? Czy przejmą się losem obcych ludzi?

Wtem   po   dachu   ziemianki   zadudniły   kroki.   Niemcy,   pomyśleli   partyzanci.   Zamilkli   i   tkwili   w 

odrętwieniu, spodziewając się najgorszego.

Major wiedział, że wylądował obok celu, nie wpadł jednak w panikę, nie poniosły go nerwy.  Był 

spokojny. Zaraz po zetknięciu z ziemią ściągnął spadochron. Zwinął go i zakopał. Zatarł pozostawione przez 
siebie ślady i chowając się za drzewami ruszył do przodu. Bacznie obserwował okolicę, nasłuchiwał. Każdy 
szelest, każdy podejrzany odgłos przyciągał jego uwagę.

Tak minął pierwszy dzień. Na noc zaszył się w głębokim jarze. Spał czujnie. Gdzieś w środku nocy 

zbudził go deszcz. Wstał i skrył się pod drzewem. Rankiem ruszył dalej. A może któryś z towarzyszy jest 
ranny i potrzebuje pomocy, niepokoił się. Co z Aleksandrą? To prawie dziecko. Jak sobie sama poradzi?

Otaczał go gęsty las. Jodły, dostojne sosny i rzadkie buki. Strome wzniesienia, a zatem znajduje się w 

górach. Góry, ale jakie? Na Górnym Śląsku nie ma takich wzniesień. Gdzie więc wylądowali?

Słońce   stało   nisko,   przesłonięte   strzępami  chmur.   Tu   jest   zachód,   tam  wschód.   Przypomniał  sobie 

wykłady z topografii. A jeżeli znajduje się w Tatrach? W takim razie powinien pójść na północ.

Wieczorem dokończył puszkę tuszonki. Blaszane opakowanie starannie ukrył pod krzakiem. I wtedy na 

zroszonej trawie zobaczył świeże ślady. Zgnieciona trawa. Ktoś tu niedawno odpoczywał. Może nawet kilka 
osób. Jego wywiadowcy? Czy wróg? Odbezpieczył pistolet i ruszył wolno, ostrożnie, bezszelestnie. Pod 
jednym z drzew zobaczył jakiś kształt. To mógł być człowiek. Uskoczył do najbliższego smreczka. Odczekał 
chwilę, a kiedy w pobliżu nie dostrzegł nic, co mogłoby go zaniepokoić, padł na ziemię i zaczął się czołgać. 
Gdy był już blisko, rozpoznał w śpiącym Mikołaja.

Konspirator, pomyślał major, śpi w środku dnia.
Stanął nad podwładnym i przykładając mu kawałek kija do skroni krzyknął:
— Hände hoch!
Mikołaj automatycznie chwycił pepeszę i zerwał się na równe nogi. Jakże się zdziwił, kiedy zobaczył 

obok siebie Anisimowa.

— Przestraszyliście mnie, towarzyszu majorze. — Stał wyprężony, oddech miał szybki, urywany.
— Tak wypełniasz zadanie?
— Darujcie, dowódco! Od dwóch dni krążę po lesie, nie bardzo wiedząc, co z sobą począć.
— Gdzie pozostali, gdzie radiostacja?
— Nikogo nie spotkałem.
Teraz było ich dwóch. Zawsze raźniej i łatwiej poruszać się po obcyrn, nie znanym.terenie. Przez trzy 

dni kluczyli po beskidzkich lasach, starając się odszukać kogoś z grupy. Bez skutku. Czwartego natknęli się 
na niemiecki patrol. Nie podjęli walki. Wycofali się i obserwowali wroga. W ten sposób trafili na skraj lasu. 
Tam w dole ciągnęła się wioska. A w niej aż roiło się od żandarmów.

— Kogo oni szukają? — zastanawiał się Mikołaj.
— Sądzę, że to myśmy ich sprowokowali.
Wrócili do lasu. Byli zmęczeni, brakowało im żywności. Pod wieczór nagła jasność uderzyła majora w 

twarz. To ostry promień słońca przedarł się przez zagajnik. Anisimow rozchylił gałęzie, wyjrzał. Przed nim 
roztaczała się szeroka zielona łąka. I nagle zamarł z przerażenia. Naprzeciw niego, w odległości nie większej 
niż sto metrów, stał oddział wojska z wycelowanymi w jego stronę lufami karabinów.

Dyskretnie   wycofał   się.   Dopiero   teraz   spostrzegł   kilka   tekturowych   sylwetek   zawieszonych   na 

drewnianych palach.

— Strzelnica — odetchnął z ulgą. — Urządzili sobie ćwiczenia.
Kiedy celne strzały dziurawiły tekturę, a głośne komendy echem leciały po dolinie, majora i Mikołaja 

już nie było w niebezpiecznym miejscu. Umknęli. W górskim strumyku obmyli rozgrzane emocjami głowy i 
przeprowadzili krótką naradę. Tym razem postanowili udać się na wschód.

Leśna ścieżka stale opadała, wijąc się między wiekowymi  bukami. W pewnym momencie wyrosły 

przed nimi skały. Stroma ściana z kilkudziesięcioma szczelinami oraz otworami w kształcie jam i rozpadlin 
zagrodziła   im   drogę.   Wspięli   się   na   najwyższy  głaz.   W   dole   dostrzegli   rzekę,   a   na   jej   zakręcie   kilka 
drewnianych chat.

— Wioska — szepnął major schodząc z kamienia.
Postanowili poczekać do wieczora. Usiedli w jednej ze szczelin i podzielili ostatnią paczkę sucharów. 

Od strony lasu zbliżała się jakaś grupka ludzi. Pewnie zauważyli skoczków, bo nagle przyspieszyli kroku. Po 
chwili jednak zatrzymali się. Znajdowali się teraz w odległości strzału. Przykucnęli, czekali.

background image

Mikołaj podał dowódcy lornetkę, a sam z ramienia zdjął pepeszę i trzymał ją w pogotowiu.
— Zaczekaj! — Powstrzymał go major. — Może nas nie zauważyli.
— Chodźcie do nas, majorze! — rozległy się głosy. — Jesteśmy partyzantami. Wasyl i Asia są z nami.
— Nareszcie — uradował się Mikołaj i już miał wyjść z ukrycia, ale major chwycił go za ramię.
— To pułapka  — jęknął.  — Zobacz — wręczył Mikołajowi lornetkę.  — Jest ich czterech. Trzej w 

niemieckich mundurach, a ten czwarty to chyba Wasyl. Przy jego pomocy chcą nas zwabić w pułapkę. A 
gdzie Asia? Co jej zrobili?

Ludzie podający się za partyzantów szli wolno w stronę skoczków i cały czas krzyczeli, że są polskimi 

partyzantami. Wasyl szedł razem z nimi i wołał po rosyjsku:

— Towarzyszu majorze, to swoi, partyzanci!
Lecz major nie słuchał. Razem z Mikołajem otworzył ogień do zbliżających się postaci i korzystając z 

zapadających ciemności wycofał się za skalną ścianę. Po chwili wchłonął ich ciemny las.

MELDUNEK PŁYNIE DO MOSKWY

W   bunkrze   w   Diabelskim   Młynie   panował   radosny   nastrój.   Partyzanci   cieszyli   się   ze   sprawnie 

przeprowadzonej akcji, podczas której zdobyli żywność i lekarstwa. W pewnej chwili któryś z nich zanucił 
„Góralu, czy ci nie  żal”, a inni podchwycili. Śpiewali tęskną piosenkę i przyglądali się, jak Aleksandra 
przygotowuje radiostację do pracy. Naraz Józef włączył stary odbiornik radiowy. Dostroił stację, pogłośnił. 
Zamilkli i zaczęli wsłuchiwać się w głos spikera polskiej audycji z Londynu. I raptem ten sielski nastrój 
przerwały uderzenia w strop ziemianki. Trzy uderzenia — umówiony znak, Swój! Odetchnęli z ulgą. Jeszcze 
moment i na wiodącej do ziemianki drabinie dostrzegli młodego chłopca. Za nim schodził major i Mikołaj.

Wasyl pierwszy ocknął się ze zdumienia. Rzucił się w kierunku majora. Przywarli do siebie jak dwie 

drogie sobie osoby. Aleksandra krzyknęła coś po rosyjsku i zaczęła płakać. Partyzanci stali jak wryci i nic z 
tego nie rozumieli. Czyżby ten krępy, odziany w łachmany mężczyzna był tym osławionym majorem Armii 
Czerwonej, zastanawiali się.

Major   Anisimow   uwolnił   się   z   objęć   Wasyla,   zrzucił   z   pleców   worek,   podchodził   kolejno   do 

partyzantów, wyciągał dłoń i mówił coś łamaną polszczyzną.

Oficer, a taki równy, pomyślał Józef.
Po tym powitaniu potoczyła się długa, szczera rozmowa.
— A ci Niemcy, co prowadzili Wasyla? — dopytywał się major.
— To nasi ludzie, panie majorze.
— Jaki tam ze mnie pan. Przed wojną pracowałem w lesie, jestem technikiem leśnym. Dopiero wojna 

zrobiła ze mnie oficera.

— Tak, tak, wojna nas zmieniła — rzekł Karol.
Wnet stos placków ziemniaczanych przekładanych cienkimi plastrami słoniny znalazł się na blaszanej 

misce. Obok dzban czarnej kawy, torebka cukru i kilka kubków.

— Taka gościna. — Mikołaj oblizywał palce. Po kolacji wrócono do przerwanej rozmowy.
— Jesteście partyzantami? — Anisimow chciał pozbyć się dręczącej go niepewności.
— Oczywiście — potwierdził Karol.
— Komu podlegacie, z kim macie kontakty?
— My tutaj, majorze, sami sobie jesteśmy panami — zaczął wyjaśniać Józef. — Nie chcieliśmy służyć 

w niemieckiej armii, więc pognaliśmy w góry.

— Ale przecież ktoś wam wysyła rozkazy — nie ustępował major.
— Przyjeżdża do nas taki jeden z Armii Krajowej.  — Józef miał zakłopotaną minę.  — Mówi,  że 

jesteśmy plutonem Armii Krajowej.

— Armii Krajowej — powtórzył major. — To w Warszawie giną wasi ludzie.
— No właśnie, panie majorze. — Do radzieckiego oficera zbliżył się młodziutki partyzant. — Oni giną, 

a my niewiele robimy. My, ludzie prości, na prowadzeniu wojny się nie znamy. Może byśmy tak razem coś 
zorganizowali?

— Zobaczymy. W potyczki wdawać się nie mogę, mam inne zadania. Ale nie wykluczam wspólnych 

akcji wywiadowczych.

Interesująca   dla   obu   stron   rozmowa   toczyła   się   do   późnych   godzin   nocnych.   Majora   szczególnie 

interesowało   rozlokowanie   niemieckich   jednostek   wojskowych,   ich   siła,   rodzaj   uzbrojenia,   fortyfikacje, 
zakłady  produkcyjne.   Nic   nie   mogło   ujść   jego   uwagi.   Wszystko   było   ważne,   godne   omówienia,   a   po 
odpowiedniej selekcji i zakodowaniu nadawało się do sporządzenia meldunku dla centrali.

background image

— Zatem jesteśmy we wsi Brenna, w Beskidach  — major zwrócił się do Aleksandry.  — Będziesz 

musiała nadać meldunek.

— Już to zrobiłam, przed kilkoma dniami.
— Świetnie. — Na jego poważnej zazwyczaj twarzy pojawił się krótki uśmiech. — Podałaś wszystkie 

współrzędne? O Piotrze informowałaś?

— Według rozkazu!
— Dobrze. Od jutra bierzemy się ostro do pracy — zakomunikował.
Major wypalił jeszcze papierosa i zaczął układać się do snu. Właśnie wchodził pod koc, kiedy jakaś 

ręka spoczęła na jego ramieniu. Obejrzał się i zobaczył Józefa.

—   Panie   majorze,   zapomniałem   powiedzieć,   że   w   Ustroniu   są   komuniści.   Czasem   mamy   z   nimi 

kontakt.

— Daleko to? — Anisimow wyraźnie się ożywił.
— Niedaleko, po drugiej stronie Równicy.
Major długo nie mógł zasnąć. Niepokoił się o pozostałych wywiadowców, myślał także o tutejszych 

komunistach.  Musi nawiązać  z nimi kontakt.  Ale  co na  to powiedzą  jego  dobroczyńcy?  Chyba  się nie 
pogniewają. Z wieczornej rozmowy prowadzonej z tymi ludźmi wywnioskował, że dla nich najważniejszą 
sprawą jest walką z wrogiem. Podziały polityczne i dyskusje na ten temat to nie ich domena.

Rankiem w bunkrze zrobiło się zimno. Wszystkie rzeczy przesiąkły wilgocią. W powietrzu unosił się 

zapach igliwia i stęchłych liści. Aleksandra została sama. Partyzanci wraz z majorem, Mikołajem i Wasylem 
wyruszyli w teren na pierwszy rekonesans. Wrócili bardzo późno, ale w dobrym nastroju. Major trzymał w 
ręku kartkę papieru. Zawierała ona kilkanaście rzędów gęsto naniesionych liter i cyfr.

— Będziemy nadawali — oświadczył.
Aleksandra szybko przygotowała radiostację i starannie zaszyfrowała meldunek. Rozpoczęła się długa, 

monotonna praca klucza.

„Do   wsi   przybyła   kompania   SS,   40   km  od  Trzyńca   mieści   się   fabryka   czołgów,   w   Kuźni   Ustroń 

produkują części do samolotów i broni maszynowej. Do Skoczowa przybył transport wojska. W rejonie 
Żywca i Szczyrku przeprowadza się prace obronne. W okolicach Bielska pojawiła się jednostka czołgów”.

Po zakończeniu seansu radiowego major podziękował partyzantom za dostarczone wiadomości, a oni 

zobowiązali   się,   że   w   tok   pracy   wywiadowczej   dla   radzieckiej   grupy   zaangażują   sieć   łączników   i 
informatorów.   W   ten   sposób   uzyskają   dokładne   i   wiarygodne   dane   o   jednostkach   wojskowych   wroga 
stacjonujących na terenie Śląska Cieszyńskiego.

Kilka   dni   później   doszło   do   spotkania   radzieckich   wywiadowców   z   komunistami   z   Ustronia.   Do 

usytuowanego   na   stoku   Równicy   bunkra,   zwanego  „Kanada”,   przybyli   zainteresowani   działacze: 
schorowany Franciszek Zawada wraz z synami, Michał Gomola, Franciszek Moskała, Jan Rudzicki, Rudolf 
Szubert, Jan Cichy i Józef Glajc. Ze strony radzieckiej stawili się wszyscy oprócz radiotelegrafistki. Po 
zapadnięciu nocnych ciemności skulone postacie zaczęły podchodzić do bunkra. Wartownicy sprawdzali 
hasła i kierowali zaproszonych gości do ziemianki.

Partyzanci   byli   ogoleni,   w   czystych   koszulach,   a   nawet   w   odprasowanych   spodniach.   Franciszek 

Zawada założył krawat, a poniemieckie oficerki Glajca błyszczały jak chrom. Szubert nie wiadomo skąd 
wytrzasnął starą mapę Śląska Cieszyńskiego.

— Zachowujcie się godnie — instruował Zawada synów. — Tak, jakbyście rozmawiali z dostojnikami 

państwowymi.

— Jeszcze nigdy nie widziałem prawdziwego majora — powiedział Janek Zawada.
— A niemieccy? — parsknął śmiechem Glajc.
— Miałem na myśli sojuszniczego majora.
Spadochroniarze   zjawili   się   punktualnie.   Byli   po   cywilnemu   i   w   przeciwieństwie   do   ich   polskich 

towarzyszy nie wyglądali zbyt elegancko. Zawada przyjrzał im się uważnie. Domyślił się od razu, który z 
nich jest dowódcą.

Ubogi zasób polskich słów Anisimowa uzupełniał Wasyl, który dosyć dobrze radził sobie z konwersacją 

w języku polskim. Początkowo major mówił ostrożnie o swoich zadaniach. Ważył i dobierał słowa, jakby 
jeszcze nie dowierzał ludziom tu zgromadzonym.

— Czym się teraz zajmujecie? — spytał wprost, kiedy uznał, że partyzanci wiedzą wystarczająco dużo 

o nim i jego ludziach.

—   Po   trosze   wszystkim   —   odpowiedział   stary   Zawada.  —   Pomagamy   radzieckim   jeńcom 

zatrudnionym   w   fabryce,   zdobywamy   broń,   likwidujemy   konfidentów,   pomagamy   rodzinom 
pomordowanych.

— Niewielu was.

background image

— Takich grup jak nasza jest w tych górach kilkanaście — wtrącił Józef Glajc.
— To prawda — potwierdził Zawada. — Na każdym wzniesieniu można się natknąć na leśny oddział. 

Często o różnych orientacjach politycznych, ale tu nikt nikomu nie wchodzi w drogę. Nie jesteśmy sobie 
wrogami. A nawet niekiedy współpracujemy ze sobą.

— To interesujące  — stwierdził major.  — Jakby was połączyć w jeden oddział, stanowilibyście dużą 

siłę. Jesteście u siebie. A kto zna teren, ma broń i dużo ludzi, może z powodzeniem kontrolować całą Ziemię 
Cieszyńską.

— Już próbowałem scalenia. Nic z tego nie wyszło.
— W takim razie spróbujcie jeszcze raz, towarzyszu „Franek” — powiedział zachęcająco major.
— A pomożecie? — wymknęło się jednemu z synów Zawady.
— Pomogę.
Majorowi wydawało się, ba, był nawet pewien, że tym ludziom powinien zaufać, powinien z nimi 

współpracować. Nawet nie przypuszczał, do jakiej rangi urosną powzięte tutaj decyzje, jak ogromny wpływ 
będą   miały   na   wyzwolenie   Śląska   Cieszyńskiego.   Późniejsze   wydarzenia   miały   udowodnić,   że   ludzie 
różniący się poglądami politycznymi w obliczu wspólnego wroga mogą się zjednoczyć, mogą walczyć ramię 
w ramię.

Franciszek Zawada, który podczas owej narady zobowiązał się dostarczać radzieckim wywiadowcom 

ważnych strategicznie informacji, rozpoczął działalność od pozyskania naczelnika stacji PKP. Odtąd płynęły 
za   linię   frontu   dane   o   niemieckich   transportach   na   trasie   Katowice—Kraków   i   Katowice—Cieszyn. 
Codziennie też kilkunastu partyzantów narażając swe życie schodziło z gór, zaszywało się w wioskach i 
miasteczkach, w pobliżu koszar, obiektów wojskowych, zakładów przemysłowych. Całymi godzinami leżeli 
plackiem  w  pobliżu  nasypu  kolejowego,  ciągnęli   za  język  miejscowych,   przechodzili  przez  ogrodzenia, 
podsłuchiwali   w   knajpach,   gdzie   pijani   Niemcy   rozmawiali   o   ważnych   sprawach.   Cenne   informacje 
napływały także z Zaolzia, gdzie partyzanci również mieli swoich ludzi. Kilkuosobowe patrole penetrowały 
Śląsk Cieszyński od Skoczowa, Ochab i Pawłowic aż do Ostrawy. Nic nie uszło ich uwagi.

Aleksandra miała pełne ręce roboty.  Meldunki  szły regujarnie i były coraz dłuższe.  Jednak majora 

Anisimowa zaczęły niepokoić niemieckie posiłki, które jesienią 1944 roku przybywały do Ustronia, Brennej, 
Skoczowa   i   Wisły.   Niemcy   prawdopodobnie   przygotowywali   zakrojoną   na   szeroką   skalę   obławę   na 
wywiadowców   i   partyzantów.   Poza   tym   wozy   pelengacyjne   wroga   coraz   częściej   pojawiały   się   na 
beskidzkich drogach, widać Niemcy szukali radzieckiej radiostacji.

Łącznikiem między grupą Zawady a radzieckimi wywiadowcami był syn Franciszka, Jan, ps. „Lunach”. 

Tylko on miał prawo do kontaktowania się z majorem Anisimowem. Któregoś dnia „Lunach” przedstawił 
majorowi przygotowany przez Rudolfa Szuberta plan ucieczki jeńców z obozu w Ustroniu. Plan dobry, ale 
na realizację musiał poczekać. Tak zadecydował Anisimow. Młody Zawada wrócił do Ustronia i przekazał 
odpowiedź majora. Partyzanci musieli uzbroić się w cierpliwość.

Dla ludności Ustronia i okolicznych wiosek nastały teraz ciężkie czasy. Szerzył się niemiecki terror, 

mnożyły aresztowania, wiele gospodarstw spłonęło. Ginęli niewinni ludzie, mordowani w bestialski sposób. 
Niemal każdego dnia zjawiali się w lesie nowi ludzie. Oddziały partyzanckie rozrastały się, ale zaczynało 
brakować   w   nich   broni,   żywności,   lekarstw,   odzieży.   Partyzanci   byli   zniecierpliwieni,   żyli   w   ciągłym 
napięciu   nerwowym.   Pojedyncze   akcje   nie   sprawiały   im   satysfakcji   i   nie   przynosiły   niemal   żadnych 
korzyści.   Cóż   bowiem   znaczyły   dwa—trzy   karabiny   i   stary,   zużyty   mundur,   kiedy   ich   potrzeby   były 
przeogromne. W dodatku te drobne wypady wyprowadzały Niemców z równowagi, a to oznaczało nowe 
represje. Przykładem chociażby zamach na komendanta żandarmerii w Ustroniu, po którym znowu więzienia 
zapełniły się niewinnymi Polakami, a kompanie karnych ekspedycji ruszyły w góry.

W tej sytuacji wywiadowcy majora Anisimowa zmuszeni zostali do zmiany miejsca postoju. Przenieśli 

się do innej grupy partyzanckiej i do nowego bunkra.

Zbliżała się zima. Dni biegły szybko, wieczory były coraz dłuższe, noce zimne. Leśne dukty zmieniły 

się w rdzawozłote kobierce. Często zrywały się wichury i siąpił deszcz. Życie w lesie stawało się coraz 
trudniejsze, ale na to nie było rady.  Jednocześnie trzeba było nadal wykonywać wywiadowcze zadania. 
Odpoczywali więc partyzanci w dzień, a nocą wychodzili na zwiad. Wszyscy, w bunkrze zostawała tylko 
Aleksandra.

Szumiały nagie gałęzie, skrzypiały drzewa, strach ogarniał samotną dziewczynę. Kuliła się wówczas na 

swojej pryczy, przykrywała starym kożuchem i wsłuchiwała się w odgłosy wrogiego lasu. Rankiem robiło 
się gwarno jak w ulu. Ale nie trwało to długo. Wkrótce partyzanci  zasypiali, aby regenerować  siły po 
nocnych   wypadach.   Wtedy   znowu   była   samotna,   samotna   wśród   kilkunastu   mężczyzn.   Jedynie   w 
towarzystwie majora czuła się dobrze. Jego oczy działały tak kojąco, tak wiele było w nich ciepła, dobroci. 
Nawet nie musiał z nią rozmawiać. Wystarczyło, że siedział w kącie i palił papierosy, że był. Coraz częściej 

background image

zaglądał   do   niego   syn   Zawady,   Jan.   Prowadzili   wówczas   długie   rozmowy,   po   których   twarz   majora 
rozjaśniała się. I Aleksandra wiedziała, jaki był tego powód. To łącznik Zawada przyniósł ważne informacje.

Zaczynały migać żółte światełka nadajnika. Opuszek palca dotykał delikatnie klucza. W eter, za linię 

frontu, płynęły kolejne meldunki: „W Cieszynie stacjonuje jednostka Hitlerjugend. Samodzielne dywizjony 
w   Jeleśni,   10   km   na   południowy   wschód   od   Żywca,   20   km   na   północny   wschód   od   Bielska.   Koło 
Oświęcimia ciężka artyleria. Do Bielska przybył transport wojska: 3 oddziały SS w liczbie kilkunastu tysięcy 
żołnierzy”.

Teraz rozmowy radiowe prowadzono o różnych porach. Posunięcie to miało zdezorientować wroga.
Po kilku tygodniach ciągłej, nieprzerwanej pracy Aleksandra czuła się bardzo zmęczona. Brakowało jej 

dziennego światła, brakowało kontaktu ze zwykłymi ludźmi. Od dawna marzyła, aby przejść się po wsi i nie 
myśleć o radiostacji, o pistolecie. W bunkrze czuła się jak więzień.

Któregoś ranka major przyprowadził wywiadowcę Antoniego.
— To już ostatni z naszej grupy — poinformował, wskazując na wymizerowanego człowieka.
— A co z pozostałą czwórką? — spytała Aleksandra. — Czy nie ma już nadziei?
— Nie — odparł, ale zaraz potem dodał: — Oni żyją, połączyli się z innym oddziałem partyzanckim. Są 

o wiele kilometrów stąd.

— Najważniejsze, że żyją — ucieszyła się.
Zapadły ciemności i partyzanci wyruszyli na zwiad. Aleksandra nie chciała być sama, poszła w ich 

ślady. Biegła, aby za nimi nadążyć. Nagle jeden z nich zauważył, że jakaś postać skrada się za grupą. 
Przykucnął za drzewem. Gdy tajemnicza zjawa podeszła bliżej, wyszedł z ukrycia. Jakże się rozczarował: 
zobaczył zmarzniętą, dyszącą Aleksandrę. A potem był gniew majora.

— Znasz rozkaz? Znasz swoje miejsce? — krzyczał.
Wróciła do ziemianki. Zrozumiała. Major miał rarcję. Ona jedna potrafi obsługiwać radiostację. Ona 

jedna zna szyfry, hasła, długość fal.

Pogodzona z losem zasnęła.
Następnego   ranka   przyszedł   Jan   Zawada.   Był   bardzo   zdenerwowany.   Ledwie   uszedł   z   życiem   z 

zastawionej przez Niemców pułapki. Jak wynikało z jego relacji, hitlerowcy zapuszczają się coraz wyżej w 
góry. Organizują śmiałe akcje.

— Trzeba coś zrobić, towarzyszu majorze, bo inaczej wykurzą nas z gór.
Anisimow zafrasował się.
— Chciałbym wam pomóc, ale rozkaz jest rozkazem — odrzekł. — Nie mogę narażać życia ani moich 

ludzi, ani waszych.

Nie była to szczera odpowiedź. Prawdę powiedziawszy on także myślał o walce, chciał poprowadzić 

ludzi do zwycięstwa. Już miał dosyć obserwacji, czekania, przyglądania się ludzkim cierpieniom. Gdzieś w 
głębi   duszy,   w   najskrytszych   myślach,   snuł   plany  o   stworzeniu   dużego   partyzanckiego   oddziału:   kilka 
kompanii, może batalion.

—   Widzisz,   Janku,   front   stoi   już   trzy  miesiące.   Na   razie   więc   musimy  poprzestać   na   przesyłaniu 

informacji   dla   jednostek   frontowych.   Są   niezwykle   cenne.   Lecz   zapewniam   cię,   że   kiedy   nadejdzie 
odpowiedni moment, staniemy otwarcie do walki. Pokażemy hitlerowcom, gdzie raki zimują, oj, pokażemy. 
Będziesz moim adiutantem.

I na razie walki unikał, choć nie zawsze to było możliwe. Jeszcze tego samego dnia, kilka godzin po 

rozmowie z Jankiem Zawadą, major z Wasylem i dwoma Polakami natknęli się na niemiecki patrol, który ni 
stąd, ni zowąd pojawił się na szczycie Równicy. W bezpośrednim starciu nie mieli żadnych szans. Niemcy 
dysponowali dwoma karabinami maszynowymi i było ich dziesięciu. Ponadto Anisimow miał przy sobie 
najnowsze informacje, które jak najszybciej należało przesłać do sztabu 1 Frontu Ukraińskiego. Musieli 
zatem oderwać się od wroga.

Wasyl grzał z pepeszy ogniem ciągłym, osłaniał odwrót majora i dwu partyzantów. Tylko na moment 

niemiecki atak załamał się. Potem wróg przeszedł do pościgu. Na domiar złego Wasylowi zaciął się pistolet. 
Nie zastanawiając się ni chwili sięgnął po granat. Niemcy zalegli, a Wasyl  uszedł w las i dołączył  do 
towarzyszy. Po chwili obserwowali z ukrycia wycofujące się z lasu sylwetki esesmanów.

— Zobaczycie, oni tu wrócą — stwierdził major i zaraz po przybyciu do bunkra zarządził ewakuację.
Kilka   minut   później   wywiadowcy   wspólnie   z   partyzantami   opuścili  „Kanadę”.   Pod   osłoną   nocy 

przedzierali się na Orłową, do innej kryjówki, o której istnieniu wiedziało jedynie wąskie grono ludzi ze 
ścisłej   konspiracji.   Major   zamierzał   tam   przezimować.   Stamtąd   chciał   prowadzić   szeroką   działalność 
wywiadowczą na terenie Ustronia, Wisły i Skoczowa. Myślał też, że wreszcie uda mu się zrealizować od 
dawna przygotowywaną ucieczkę radzieckich jeńców. Nie przypuszczał, że wypadki potoczą się nie po jego 
myśli, że będzie musiał zrezygnować ze swoich planów.

background image

Dwudziestego dziewiątego października 1944 roku gestapo urządziło na terenie Ustronia zasadzkę. Sieć 

konfidentów rozpoznała niektóre kontakty partyzantów i ich szlaki zaopatrzeniowe. I tego właśnie dnia pod 
wskazany adres zajechał Mercedes na cywilnej rejestracji. Gestapowcy szybko opuścili wóz, by skryć się w 
kamienicy, na rogu ulicy i w ogrodzie. Obstawiono najbliższe podwórka i wyloty ulic.

Jesienny   zmrok   zapadł   dość   szybko.   Mleczna   mgła   spowiła   dolinę   Ustronia.   Niemcy   przeklinali 

pogodę, ale tkwili na swoich stanowiskach.

Wtem skrzypnęły drzwi w sieni. Do obserwowanego mieszkania wśliznęły się dwie postacie. W pokoju 

błysnęła latarka.

— Hans, to ty? — padło pytanie.
— Kocioł! — szepnął jeden z wchodzących mężczyzn.
Zamiast odpowiedzi padł strzał z pistoletu, zaraz potem drugi, trzeci... Ktoś zapalił żyrandol i znów 

zagrała niemiecka broń. Dwaj mężczyźni legli na podłodze ścięci seriami pocisków.

— To oni! — Konfident rozpoznał w zastrzelonych partyzantów z Ustronia.
Okazało się, że w zasadzkę wpadli Jan Cichy i Rudolf Szubert. Jeden z nich żył jeszcze, kiedy dopadli 

do niego gestapowcy. Zaczęły się tortury, mające na celu wyduszenie z rannego zeznań. Wkrótce zmarł w 
męczarniach.   Zmasakrowane   zwłoki   wystawili   Niemcy   na   widok   publiczny.   Żaden   z   mieszkańców 
miasteczka nie zdradził się jednak, że znał tych ludzi. Wszyscy pytani przecząco kręcili głowami.

Franciszek  Zawada mocno ubolewał  nad stratą towarzyszy.  Cały dzień nie odzywał się do nikogo. 

Pogrążony   w   smutku   medytował,   w   jaki   sposób   udowodnić   mordercom,   że   popełnione   przez   nich 
bestialstwa nie są w stanie złamać ducha tych, którzy walczą o wolność swoją i ojczyzny. Wieczorem napisał 
kartkę, zaszył ją w czapce Janka i natychmiast wysłał go do majora. Młody Zawada schował pistolet za 
pazuchę i w milczeniu ruszył sobie tylko znaną drogą. Jeszcze przed północą w umówiony sposób walił 
pięścią   w   pokrywę   bunkra   na   Orłowej.   Posągowa   twarz   młodego   człowieka   zaniepokoiła   majora.   Nie 
spodziewał się łącznika o tak późnej porze.

Janek wręczył meldunek, usiadł na ławie i zapalił papierosa.
— Odpowiedzi nie będzie  — westchnął ciężko major.  —  Nie będzie też akcji na obóz jeniecki w 

Ustroniu.

— Nie odbijemy naszych towarzyszy? — zerwał się Mikołaj.
— Szubert nie żyje! — wyjaśnił major. — A on jeden miał kontakty, znał plan, ba, był jego twórcą. Bez 

niego nie damy rady.

Zawada wrócił do swoich następnej nocy. W Ustroniu aż wrzało od oburzenia. Żaden z przywódców 

ruchu oporu nie był w stanie opanować ogólnej nienawiści i rosnącej z godziny na godzinę żądzy krwi. W 
odwecie za śmierć towarzyszy partyzanci dokonali zamachu na groźnego hitlerowca, członka SA, który miał 
na swoim koncie kilku zamordowanych Polaków. Pech chciał, że zamachowcy zaledwie lekko go ranili i 
pewni, że zginął, opuścili jego dom.  Ten zaraz ich wyjściu sięgnął do aparatu telefonicznego, wykręcił 
numer centrali i poprosił o połączenie z gestapo.

Przyjechali późną nocą. Przez uśpione uliczki miasta na przytłumionych światłach pędziła ciężarówka, a 

w niej uzbrojona po zęby kompania SS. Sami ochotnicy, zaprawieni w tego typu akcjach. W knajpie u Kudzi 
czekali   już   miejscowi   volksdeutsche.   Krótkie   słowa   powitania.   Jeszcze   krótsza   odprawa.   I   szybko 
sporządzona lista 34 Polaków, mieszkańców Ustronia, szczególnie niebezpiecznych dla okupanta. Na stoły 
powędrowały   butelki   wódki.   Zaczęło   się   pijaństwo.   O   godzinie   czwartej   przystąpiono   do   akcji. 
Półprzytomni, pijani esesmani ruszyli w teren. Towarzyszyli im jako przewodnicy trzej konfidenci.

Wiatr hulał po dolinie, strącając z drzew ostatnie już liście. Pogrążeni w głębokim śnie mieszkańcy 

miasteczka nie przewidywali tragedii, jaka wkrótce miała się tu rozegrać. Głośne okrzyki i ciężkie kroki 
obudziły ludzi. Przestraszeni nie śmieli nawet podejść do okien. Esesmani tłukli kolbami w drzwi. A gdy te 
otwierały się, wpadali z furią do wnętrza.

Przebudzonego   robotnika,   Rudolfa   Krystę,   wywlekli   przed   dom.  Był   w   bieliźnie,   drżał   z   zimna  i 

strachu. Poganiany kopniakami i wyzwiskami potknął się o wystający kamień. Kiedy wstawał, podkute buty 
grzmociły w jego głowę. Wreszcie powlekli go za dom i tam zastrzelili.

Do budynku, w którym mieszkał Jakub Cymbala, podeszli znienacka. Drzwi otworzyła żona Emilia. 

Była w ciąży. Gorzko załkała. Błagała, prosiła. Na nic się to zdało. Odepchnęli ją. Upadła na podłogę. Jakub 
zerwał się z łóżka i wtedy dwóch esesmanów wymierzyło mu kolbami ciosy w brzuch. Zwinął się z bólu. I 
tak   go   wywlekli.   W   chwilę   później   do   uszu   jego   żony  dotarł   odgłos   strzałów.   Zamarła   z   przerażenia. 
Zrozpaczona wybiegła na podwórze. Pędziła ścieżką aż nad brzeg Wisły. Tam, przy kładce, leżał on, jej mąż, 
ojciec nie narodzonego jeszcze dziecka.

background image

Przed szóstą mordercy zakończyli akcję. W ciągu półtorej godziny poległo 32 Polaków (jeden zginął 

wcześniej, drugiego nie zastali w domu), których jedyną zbrodnią był fakt, że nie podpisali „volkslisty”. W 
Urzędzie Miejskim obok nazwisk pomordowanych wpisano do księgi zgonów:  „zmarł na serce”. A datę 
dziewiątego listopada, kiedy to dokonano tej straszliwej zbrodni, próbowano w dokumentacji przerobić na 
siedemnastego listopada.

Ludzie w miasteczku byli przerażeni, smutni i zrezygnowani. Dlaczego tak straszny los spotkał ich 

znajomych i sąsiadów, zastanawiali się. Niektórzy z członków ruchu oporu zaczęli wątpić w sens dalszej 
pracy w konspiracji. Ci, którzy pozostali w lesie, poczuli się nagle słabi i bezradni.

Ale rozpacz i zniechęcenie nie trwały długo. W ludzkich sercach znów obudziła się nadzieja, znów 

chętni do walki z wrogiem zaczęli masowo napływać do lasu. Przypuszczali, że koniec wojny jest blisko, 
bardzo blisko, zaledwie o kilkadziesiąt kilometrów stąd. Tak, bo przesunięcie się frontu oznaczało koniec 
wojny.

Przyczółek   na   podgórzu   Beskidu   Śląskiego   miał   duże   znaczenie   strategiczne.   Górzysty   teren, 

naszpikowany licznymi szczytami, sprzyja prowadzeniu walk obronnych. Stosunkowo niewielkie siły mogły 
dosyć długo powstrzymywać ataki całych dywizji. Tutaj front mógł stanąć na dobre, utknąć pod ogniem 
prowadzonym ze szczytów wzniesień. Nic więc dziwnego, że do Ustronia, Brennej i Skoczowa docierały 
coraz   to   nowe   oddziały   SS   i   Wehrmachtu,   a   kilkusetosobowe   grupy   specjalne   przystąpiły   do 
systematycznego przeczesywania lasów i wiosek. Partyzanci mieli coraz mniejszą swobodę działania. Mimo 
to udało im się przeprowadzić kilka udanych akcji, w czasie których zginęło około trzydziestu Niemców, 
zdobyto znaczną liczbę broni, amunicji oraz ważne informacje.

W POTRZASKU

Szła   zima,   ciężka   beskidzka   zima.   Czapy   wzniesień   pokryły   się   śniegiem,   zniknęły   leśne   dukty. 

Głębokie jary, teraz niewidoczne, stały się wyjątkowo niebezpieczne. Mróz ścisnął drzewa i krzewy, skuł 
lodem górskie potoki. Po oblodzonych stokach, przykrytych metrową warstwą zbitego śniegu, ciężko się 
było poruszać.

Partyzanci i wywiadowcy majora Anisimowa mieszkali w bunkrze na Orłowej. Rzadko wychodzili na 

zwiad. Przymierali głodem, zębami szczękali z zimna. Jedyny kontakt ze światem zapewniała im radiostacja. 
Toteż   z   utęsknieniem   i   w   nabożnym   skupieniu   słuchali   rozgłośni   z   Moskwy.   Z   niepokojem   śledzili 
wydarzenia   na   froncie.   Czekali   na   ofensywę.   Na   święta   Bożego   Narodzenia   dołączyło   do   nich   kilku 
partyzantów z mniejszych oddziałów z terenu Brennej. Ciasno, ale i trochę cieplej zrobiło się w bunkrze. Nie 
zawiedli też łącznicy. Cała rodzina Herzyków przyszła do nich w odwiedziny. Przynieśli podarki i jedzenie. 
Dużo jedzenia. Pojedli, pośpiewali.

W dobrym nastroju, z nadzieją, powitali też nowy 1945 rok. Były życzenia, łzy, toasty.
Kilkanaście dni później Aleksandra odebrała ważny komunikat. 12 stycznia 1945 roku ruszyła wielka 

ofensywa! Hura! Wszyscy podskoczyli z radości. Z centrali nadszedł rozkaz: zintensyfikować działalność 
wywiadowczą. Więc znów partyzanci zeszli z gór.

Na   beskidzkich   szosach   panował   wzmożony   ruch,   podobnie   było   na   kolei.   Ciągnęły   na   wschód 

niemieckie   posiłki  —   zmotoryzowane   kolumny   wydawały   się   nie   mieć   końca,   pędziły   ciężarówki   z 
żywnością i ciepłą odzieżą, ośnieżonymi poboczami maszerowały całe dywizje. Szły w eter zaszyfrowane 
radiogramy, cenne dla 1 Frontu Ukraińskiego informacje.

Partyzanci przygotowywali się do spotkania z armią wyzwoleńczą. Grupa Gwardii Ludowej z Ustronia 

rozdzieliła się. Franciszek Zawada dołączył do majora  — jego syn nadal pełnił funkcję łącznika  — nad 
pozostałymi   objął   dowództwo   Józef   Glajc,   który   w   stosunkowo   krótkim   okresie   przeprowadził   szereg 
udanych akcji: przeciął druty telefoniczne i uszkodził tor kolejowy na trasie Ustroń—Cieszyn, zniszczył 
transformator, wskutek czego fabryka w Ustroniu na jakiś czas wstrzymała swoją produkcję. Kilka dni 
później partyzanci zniszczyli druty telefoniczne na linii Skoczów—Ustroń.

Jeszcze jesienią 1944 roku hitlerowcy opracowali plan demontażu i wywozu w głąb Rzeszy maszyn i 

części   z  „Kuźni”.   Aktywnie   działający   w   zakładzie   członkowie   ruchu   oporu   dowiedzieli   się   o 
przygotowywanej   przez   wroga   akcji   ewakuacyjnej   i   w   tych   ostatnich   miesiącach   okupacji   chowali 
szczególnie wartościowe części maszyn i urządzeń oraz zastanawiali się, jak uratować fabrykę.

Tymczasem na Orłowej doszło do niezwykle dramatycznych wydarzeń. Któregoś styczniowego dnia 

jeden z partyzantów, Moskała, opuścił bunkier i udał się po wodę. Kiedy zbliżał się do źródełka, dostrzegł w 
pobliżu   jakiegoś   człowieka,   który   szybko   zniknął   za   drzewem.   Moskała   przekonany,   że   to   jeden   z 
wartowników, nie poinformował nikogo o owym  „spotkaniu”. W bunkrze  życie toczyło  się normalnym 

background image

trybem. Wieczorem część partyzantów szykowała się do snu, inni gotowi byli, by pójść na zwiad. Major 
słuchał radia, Aleksandra szyfrowała meldunek.

Nagle do wnętrza wpadł zdyszany wartownik.
— Niemcy! Niemcy! — krzyczał.
Zerwali   się   do   wyjścia.   W   pośpiechu   chwytali   za   broń   i   wyskakiwali   na   zewnątrz.   Aleksandra 

zapakowała radiostację i przy pomocy młodego partyzanta opuszczała bunkier. Moskała strzelał z pepeszy, 
osłaniając ucieczkę towarzyszy.

A Niemcy znajdowali się blisko, niebezpiecznie blisko. Na szczęście dla zaskoczonych partyzantów na 

drodze zbliżających się nieprzyjaciół wyrosła wielka zaspa i to nieco opóźniło ich marsz. Moskała przerwał 
ogień. Czekał, aż wróg podejdzie jeszcze bliżej. I wtedy wygarnął długą serię. Dwóch żołnierzy zostało na 
śniegu, inni rozbiegli się po najbliższych zagajnikach. Gała Orłowa była w ogniu. Grzechot karabinów 
maszynowych, wybuchy granatów, niemieckie okrzyki.

—   Poddajcie   się!  —  zawołał   ktoś   po   polsku.  —   Chcemy  wziąć   tylko   majora   i   radiotelegrafistkę. 

Pozostałym gwarantujemy wolność.

Emil cisnął granatem w kierunku, z którego dobiegał ten głos.
— Macie za majora, za dziewczynę! — krzyczał wściekły.
Pierścień okrążenia zaciskał się. Niemcy atakowali ze wszystkich stron.
Major pierwszy wybiegł na polanę, za nim podążali inni. Błysnął ogień wystrzału. Padli na ziemię. 

Zimny śnieg chłodził ich rozpalone twarze. Aleksandra starała się trzymać blisko majora, ale kiedy zerwali 
się do dalszej ucieczki, osłabła i została w tyle.

Nie zdawała sobie z tego sprawy aż do momentu, w którym zorientowała się, że dokoła panuje dziwna 

cisza. Rozejrzała się. W pobliżu nie było nikogo. Ruszyła dalej, brnęła po kolana w śniegu i coraz bardziej 
się denerwowała. Noc taka jasna, myślała. Na pewno na tle białego śniegu widać mnie z daleka.

Nagle   na   skraju   polany   pojawili   się   Niemcy.   Szli   głośno   rozmawiając.   Aleksandra   zamarła   z 

przerażenia. Zmierzali wprost na nią. Z każdą sekundą byli coraz bliżej. Jeszcze jej nie zauważyli, ale lada 
moment musiało to nastąpić. A ona nie miała dokąd uciec. Szybko podjęła decyzję. Przystawiła pistolet do 
skroni, pociągnęła spust. Nie pojmowała, dlaczego broń nie wypaliła. Przeznaczenie! W tej samej sekundzie 
Niemcy skręcili w bok. Była uratowana.

Jasna łuna rozjaśniała ciemności. Odgłosy walki dochodziły z doliny. Postanowiła pójść w przeciwnym 

kierunku, a więc na szczyt Orłowej. Na skrawku polanki dostrzegła dwa domy. W jednym mieszką zdrajca, 
w drugim łącznik oddziału, przypomniała sobie zasłyszaną kiedyś informację. Ale kto w którym? Nie mogła 
się zdecydować. Wreszcie zaryzykowała. Zastukała do drzwi. Z zapartym tchem czekała, kto jej otworzy. I 
nagle obawy prysnęły. W drzwiach stała Herzykowa. Nim dziewczyna zdążyła otworzyć usta, jakieś ciepłe 
ręce   wciągnęły  ją   do   środka.   W   izbie   był   młody  partyzant,   ten,   który  miał   się   nią   opiekować   i   ukryć 
radiostację.

— Gdzie major, gdzie pozostali towarzysze? — pytała nerwowo.
— Wszyscy żywi. Uciekli z okrążenia! — wyjaśnił uradowany chłopiec.
Herzykowa   podała   filiżankę   gorącej   herbaty,   a   młody   partyzant   zaczął   opowiadać,   w   jaki   sposób 

wydostali   się   z   podwójnego   pierścienia   okrążenia.   Uratowały   ich   dwie   skrzynki   granatów.   Cała   seria 
wybuchów utorowała im drogę, rozerwała tyralierę wroga. Niemcy, nie znając dokładnie partyzanckich sił, 
uciekli do Brennej-Leśnicy, a ludzie majora rozproszyli się i wkrótce dotarli do bunkrów pod Hetnołką i nad 
Kempkowym.

— Zdradził nas gajowy Pilch — dodał chłopiec. — Ale my go dostaniemy.
Aleksandra jeszcze tej nocy opuściła dom Herzyków. Było tu zbyt niebezpiecznie.
Chłopiec   prowadził.   Szli   krętymi   ścieżkami,   skradając   się   koło   posterunków   żandarmerii.   Po 

godzinnym marszu znaleźli się na peryferiach Ustronia. Tu radiotelegrafistka udała się do domu jednej z 
łączniczek,   a   chłopiec   poszedł   po   pomoc.   Kiedy  Aleksandra   siedziała   już   spokojnie   w   ciepłej   kuchni, 
gospodyni zauważyła Niemców.

— Chyba idą po naszych śladach? — domyśliła się Aleksandra.
Nie chcąc narażać życia gospodyni, postanowiła wyjść hitlerowcom na spotkanie. Mocno ściskała w 

dłoni pistolet, odważnie szła ku drzwiom wejściowym. Ale jeszcze spojrzała w okno. I własnym oczom nie 
mogła uwierzyć. Żołnierze podreptali w miejscu i ruszyli w innym kierunku.

Wieczorem zabrali ją dwaj Zawadowie: Franciszek i Jan. Poszli do miasteczka. Prowadził ojciec. Pod 

jakimś okazałym domem kazał im się zatrzymać, a sam wszedł do środka. Po chwili wyskoczył z drzwi jak 
strzała.

— Niemcy! — krzyczał w biegu.
Aleksandra i Jan pędzili za nim.

background image

— I co teraz będzie? — ciężko westchnęła dziewczyna.
— Nic, nic — machnął ręką.  — Mam dla ciebie meldunek. — Wręczył jej zgnieciony nieco świstek 

papieru. — To dane o jednostkach wojskowych, które wczoraj przybyły do Ustronia.

Dziewczyna uśmiechnęła się i pocałowała go w policzek.
— Dziękuję wam, komendancie. Co byśmy bez was zrobili.
— A dla mnie buziak? — upomniał się Jan Zawada.
— Musisz sobie zasłużyć.
Nagle młody Zawada przypomniał sobie o Anisimowie.
— Wracam do majora — zakomunikował ojcu.
— Idź, idź, synu. Powiedz towarzyszowi Anisimowowi, że Asia jest pod dobrą opieką.

Major już wiedział, że Warszawa jest wolna, że wkrótce i inne polskie miasta zostaną wyzwolone. Nie 

zamierzał dłużej czekać, tkwić bezczynnie w bunkrze. Stał oparty o belkę podtrzymującą drewniany strop i 
ważył decyzję.

W ostatnim czasie twarz mu  się wydłużyła, oczy miał ciągle podkrążone. Stał się nerwowy,  coraz 

więcej palił. W jego głowie rodził się pewien pomysł. A może pomysł ten powstał już dawno, ale dopiero 
teraz major zamierzał go zrealizować?

Kim mógł dysponować, na kogo mógł liczyć, zastanawiał się.
Uciekinierzy i dezerterzy  — trochę niepewni. Żołnierze Armii Krajowej? Wiedział już, że w swych 

poglądach są zróżnicowani, łączy ich natomiast wielokrotnie dowiedziona nienawiść do okupanta i na tej 
płaszczyźnie   znajdował  z   nimi   wspólny język.   Na takich   ludziach   mógł  polegać,   wykazywali   lojalność 
wobec oficera Czerwonej Armii, dobrze pojmując, że przybył tu we wspólnym celu  — walki z wrogiem. 
Mieli   zresztą   prawo   swobodnego   wyboru,   kto   chciał   respektować   rozkazy   wyższych   przełożonych   z 
Komendy Okręgu Śląskiego AK, mógł odmówić współdziałania i przyłączyć się do własnego oddziału czy 
placówki. Komunistów i socjalistów, dokładniej mówiąc ludzi o lewicowych zapatrywaniach, było niewielu, 
stanowili jednak element zahartowany w walce i dostrzegający przeobrażenia, które z ich udziałem nastąpią 
po   wyzwoleniu   tego   regionu   Polski.   Pozostawali   jeszcze   jeńcy,   ci   ze   zrozumiałych   względów   w   pełni 
uznawali zwierzchnictwo majora.

Wkrótce Anisimow zwołał naradę dowódców grup partyzanckich z rejonu Brennej i okolicy. Przybyli 

wszyscy, którzy w obliczu nadciągających wydarzeń, licząc się z faktem, że Czerwona Armia stoi już u 
podnóża Beskidów, opowiadali się za współpracą pod jego dowództwem. Wraz z nimi przychodzili żołnierze 
AK, rozbitkowie z Gwardii Ludowej, ludowcy i prości robotnicy, nie brakowało dezerterów z Wehrmachtu i 
zbiegłych z niewoli jeńców radzieckich. Zebrał się w końcu liczny oddział, który mógł przystąpić — zgodnie 
z  zamiarem  majora  — do walki  na  większą  skalę  w różnych rejonach  Śląska  Cieszyńskiego.   Wszyscy 
podchwycili tę myśl, zdając sobie sprawę, że zadanie nie będzie łatwe.

Konkretne działania zaczęły się od likwidowania konfidentów niemieckiej żandarmerii. Na czele listy 

zdrajców był gajowy Pilch, znaleziono go w starej leśniczówce. Wyrok mógł być tylko jeden: za śmierć 
niewinnych ludzi sam poniósł śmierć.

Później poszli do drugiego konfidenta. W domu go nie zastali. Wrócili więc nocą. Tym razem nie zdołał 

się ukryć. Był przestraszony, błagał o litość, tłumaczył, że nie on informował Niemców, że to Pilch. Wszyscy 
jednak   dobrze   wiedzieli,   że   kłamał.   Jeden   z   partyzantów   już   miał   wykonać   wyrok   śmierci,   kiedy 
powstrzymał go major.

— Zobacz. — Wskazał na gromadkę małych, szlochających w kącie izby dzieci. — Szkoda ich.
Darowali mu życie.
Następnego dnia kolejna akcja: likwidacja niemieckiego szpiega, agenta gestapo w Cieszynie.
W ciągu kolejnych tygodni partyzanci dowodzeni przez Anisimowa wykazywali niezwykłą aktywność. 

Któregoś dnia ostrzelali  jadącą drogą kolumnę  wojska. Zdobyli  samochód  sztabowy wraz z kierowcą  i 
oficerem, przy którym znaleźli ważne dokumenty. Ich treść natychmiast przetłumaczono i drogą radiową 
przekazano do sztabu Frontu. Kiedy indziej odbili grupę włoskich jeńców wojennych. Oddział liczył już 
wtedy około stu ludzi. Wasyl rozkładał bezradnie ręce. Skąd wziąć tyle broni i amunicji, zastanawiał się.

— Żaden problem — powiedział major. — Należy zdobyć.
Jeszcze   tej   samej   nocy   zwiadowcy   donieśli,   że   w   pobliskim   schronisku   stacjonuje   niemiecka 

żandarmeria. Major natychmiast wydał dyspozycje. Podzielili się na dwie grupy. Z dwóch stron zaatakowali 
schronisko. Najpierw obsypali je granatami, następnie strzelali z pistoletów maszynowych. Niemcy wpadli w 
panikę. Wyskakiwali z płonącego budynku. Kilku, rażonych pociskami, zginęło od razu. Część próbowała 
się przedzierać. Pozostali zawrócili.

background image

Do majora dotarł łącznik ze wsi, który zameldował o dużej kolumnie wojsjca podążającej w góry.
— Mogą tu być za godzinę — stwierdził zaniepokojony.
Major   popatrzył,   co   dzieje   się   wokół   schroniska.   Sytuacja   nie   wyglądała   najlepiej.   Na   jednego 

partyzanta przypadało przynajmniej pięciu Niemców, a na ściągnięcie posiłków nie było czasu. Co więcej, 
po pierwszych niepowodzeniach, spowodowanych zaskoczeniem, hitlerowcy przeszli do kontrataku. Kilka 
ciężkich karabinów maszynowych zaterkotało z okien wyższych kondygnacji, nie objętych jeszcze pożarem. 
Partyzanci zostali zmuszeni do odwrotu. Pobiegli w kierunku lasu. Większość jednak, zgodnie z rozkazem 
majora, skryła  się w zagajniku  i za drzewami. Przywarli  do ziemi, znieruchomieli. Żandarmi ruszyli w 
pościg. Biorąc majaczące w dali sylwetki za resztki partyzanckich sił zapuścili się w leśną gęstwinę. I tu 
powitał ich gęsty ogień z karabinów i pistoletów maszynowych. Padały pojedyncze strzały i długie serie. 
Przed zagajnikiem poległo kilkunastu Niemców. Major rozkazał zabrać zabitym broń i szybko odejść do 
swoich. Zdobyte karabiny i amunicję podzielono między nowych członków oddziału.

Wczesnym   rankiem   zbudził   majora   łącznik   Zawada.   Był   zmarznięty,   twarz   miał   czerwoną,   w 

niektórych miejscach nawet fioletową.

— Co u Aleksandry? — Anisimow skoczył ku chłopakowi.
— Jest bezpieczna.
— To dobrze.
Major przechadzał się po ziemiance. Myślał. Nagle podniósł zmęczone oczy, zatrzymał je na łączniku. 

Ten stał wyprężony i szczękał zębami. Zrobiło mu się żal młodego człowieka. Podniósł z ławy szklankę, z 
brezentowego wora wyjął butelkę francuskiego koniaku, odkręcił, nalał, podał Zawadzie.

— Masz, wypij, rozgrzejesz się.
Zawada wypił. Po chwili poczuł, jak przyjemne ciepło rozchodzi się po całym ciele.
— A to skąd? — Wskazał na koniak.
— Zdobyczny. — Major uśmiechnął się, znowu sięgnął do worka, wyjął drugą butelkę. — Daj ojcu, na 

lekarstwo. — Wręczając koniak Jankowi, zasępił się. — Zamiast tego trunku wolałbym mieć worek mąki lub 
kaszy — stwierdził. —- tymi kilkoma butelczynami alkoholu ludzi nie nakarmię. A przecież z dnia na dzień 
jest nas więcej. Wczoraj była setka. Dzisiaj znowu zgłosiło się kilku dezerterów. Przyszli w mundurach i z 
bronią. Gorzej jest z jeńcami. Nie mają ani jedzenia, ani pukawki, ani ubrania. A rwą się do walki, że hej...

— Myślę, towarzyszu majorze, że w sprawie żywności będę mógł pomóc.
— Naprawdę? — Niebieskie oczy Anisimowa błysnęły żywiej.
— Tylko byłby mi potrzebny niemiecki mundur.
— Załatwione.
Major natychmiast wezwał jednego z partyzantów i kazał mu przynieść porzucone przez dezerterów 

umundurowanie. Młody Zawada długo przymierzał i bez przerwy grymasił. Ten za ciasny, ten za krótki, inny 
zbyt zniszczony.

— Przydałby się oficerski — westchnął.
— Będzie na jutro — przyrzekł major. — Kapitański.
I słowa dotrzymał. Z samego rana Zawada paradował po bunkrze w nowiuteńkim mundurze kapitana 

Wehrmachtu. Pasował na niego jak ulał.

Wieczorem Anisimow i Zawada ruszyli do Ustronia. Major był w cywilnej kurtce przepasanej paskiem, 

w wewnętrznej kieszeni ukrył pistolet i dwa zapasowe magazynki, łącznik miał na sobie zdobyczny mundur. 
W   miasteczku   poszli   wprost   do   restauracji.   Przy  kilku   suto   zastawionych   stolikach   siedzieli   niemieccy 
oficerowie. Pijani, nie zwracali uwagi na wchodzącego do lokalu kapitana w towarzystwie krępego cywila.

Zawada podszedł do bufetu i ostrym tonem zwrócił się do tkwiącego nieruchomo barmana:
— Chcę natychmiast rozmawiać z szefem, z Jamrozem.
Kupiec zjawił się błyskawicznie. Dobrze znał młodego Zawadę, lecz w tym przebraniu go nie poznał. 

Trząsł się więc ze strachu i wolniutko zbliżał się do groźnie wyglądającego niemieckiego oficera.

— Pozwólcie na krótką rozmowę!
Mimo iż Janek powiedział to głosem nie znoszącym sprzeciwu, Jamroz nie zareagował. Stał przerażony, 

spodziewając się najgorszego.

— No chodź — szepnął zniecierpliwiony Zawada. — Nie poznajesz mnie?
Dopiero teraz Jamroz zorientował się, z kim ma do czynienia. Odetchnął z ulgą i zwrócił się do Janka z 

szacunkiem i powagą.

—   Proszę,   kapitanie,   do   mojego   gabinetu.   Zgłupiałeś,   Janku  —   wybuchnął,   kiedy  znaleźli   się   na 

zapleczu. — W tym stroju, tutaj, pod nosem Niemców.

background image

— Właśnie tutaj i w tym mundurze. Tak jest bezpieczniej.
— A pan? — Właściciel restauracji zatrzymał wzrok na milczącym dotychczas majorze.
Zawada przysunął się do gospodarza i szepnął mu do ucha:
— To major Armii Czerwonej, Anisimow.
— Ten słynny major?  — Jamroz wybałuszył oczy.  — Jezus Maria! Czy wy zwariowaliście? Mnie 

Niemcy szanują, ja z nimi handluję. Dzięki temu i wam pomagam. Ale jeżeli oni coś wywęszą? To po mnie.

— Potrzebujemy dużo żywności — wyznał szczerze Zawada.
— Ile?
— Wagon.
— To nie będzie łatwe.
— Mamy dużo gąb do wykarmienia — włączył się major.  — Mogę dać pokwitowanie. Przyjdą nasi, 

zapłacą.

—   Kwitków   nie   potrzebuję  —   obruszył   się   Jamroz.  —   Po   co   mi   one.   A   pieniędzy   od   armii 

wyzwoleńczej też nie wezmę. Nie. Dam za darmo. Dla zwycięstwa.

Po chwili zastanowienia Jamroz obiecał, że postara  się o mąkę, kaszę, cukier i słoninę. Pod jakimś 

pretekstem miał wysłać do Brennej cały wagon.

— Jak go odbijecie, nie moja sprawa — zakończył i dla przypieczętowania zawartej umowy postawił 

„gościom” po lampce wina.

Korzystając z ciemności wywiadowcy przemknęli niepostrzeżenie przez centrum Ustronia i dotarli do 

domu, w którym przebywała Aleksandra. Major koniecznie chciał zobaczyć dziewczynę, poza tym musiał jej 
przekazać ważny meldunek.

— Wy, tutaj, majorze? — Aleksandra nie wierzyła własnym oczom.
Zażenowana poprawiała fryzurę, obciągała spódniczkę i coraz to promienne spojrzenie kierowała na 

majora. Ten zaś posępny był jakiś, zafrasowany,  spięty.  Jakby myślami był gdzieś daleko, jakby chciał 
odwlec jakąś ważną sprawę.

— Co u ciebie? — zadał to pytanie, bo inne mu się nie nasunęło.
— Dobrze, dobrze. — Dziewczyna śmiała się perliście. — Gospodarze otaczają mnie opieką jak własną 

córkę. Jedzenie tu dobre i ciepło. Nareszcie ciepło. Ale jakoś smutno. — Uśmiech zniknął z jej twarzy. — 
Tęskno mi za wami, za Wasylem, Mikołajem, Antonim, tęskno za karbidówką i zapachem igliwia.

— Asiu, Asiu, ja ciebie...
— Nic nie mówicie, majorze — przerwała mu w pół słowa. — Na razie jest wojna, przeklęta wojna. — 

Zamyślona spoglądała w okno, za którym odcinały się wyraźnie ośnieżone beskidzkie kopce.

Major tego wieczoru niewiele mówił. Za to Jankowi Zawadzie usta się nie zamykały. Opowiadał o 

Brennej, o ludziach, którzy masowo napływają do oddziału, wychwalał pod niebiosa majora.

Aleksandra słuchała Janka z zapartym tchem, a kiedy skończył, zwróciła się do Anisimowa:
—   Zabierzcie   mnie.   Wasiliju   Stiepanowiczu,   zabierzcie!   —  Łzy  stanęły  jej   w   oczach,   a   w   głosie 

brzmiało błaganie.

— Nie mogę, twoje miejsce jest tutaj  — powiedział stanowczym tonem i w tym samym momencie 

wręczył jej małą zapisaną kartkę. — Weź się w garść i szybko to nadaj.

— Dobrze. — Wierzchem dłoni otarła łzy i zniknęła w drugiej izbie.
Major dał znak do wyjścia.
— Ona zrozumie, że tak trzeba. To dzielna dziewczyna.

WYWIADOWCY KAPITANA „ORŁOWA”

Ze   względu   na   ogromne   znaczenie   strategiczne   Beskidu   Śląskiego,   na   którym   okupant   rozlokował 

swoje jednostki liniowe i tyłowe, sztab 1 Frontu Ukraińskiego postanowił skierować tam jeszcze jedną grupę 
wywiadowczą. Miała ona uzupełniać dane przekazywane przez majora Anisimowa, a jednocześnie zapewnić 
stały dopływ informacji w wypadku, gdyby jedna radiostacja dostała się w ręcę wroga.

Na   dowódcę   owej   drugiej   grupy   wyznaczono   kapitana   Andrieja   Andriejewicza   Anisimowa   o 

pseudonimie „Orłow” (zbieżność nazwisk obydwu radzieckich wywiadowców była zupełnie przypadkowa). 
Kim był ten człowiek, zanim został dowódcą dwunastoosobowego oddziału spadochroniarzy?

Urodził się w Moskwie. Tam skończył szkołę i tam zastała go wojna. Miał wówczas 17 lat. Zgłosił się 

na ochotnika do wojska. Inteligentny,  spostrzegawczy,  o niepospolitej urodzie,  zwrócił na siebie uwagę 
przełożonych. Został wywiadowcą. Pierwsze przeprowadzone przez niego akcje świadczyły, że był jakby 
stworzony   do   prowadzenia   walki   konspiracyjnej.   Skierowano   go   zatem   do   szkoły   oficerskiej.   Po   jej 

background image

ukończeniu został zastępcą dowódcy oddziału rozpoznawczego 6 dywizji piechoty WP. Szybko awansował. 
Liczył niespełna dwadzieścia lat, a już był kapitanem. W październiku 1944 roku wezwano go do sztabu 1 
Frontu Ukraińskiego.

— Polecicie, kapitanie, do Polski — powiedziano mu wówczas i scharakteryzowano ludzi, z którymi 

miał   wykonywać   zadanie.   Poznał   też   miejsce   zrzutu.   Na   mapie   sztabowej   czerwonym   krzyżykiem 
zaznaczono miejscowość Ustroń, cel lądowania.  — Działa tam już grupa majora Anisimowa — wyjaśniał 
pułkownik, ten sam, który przed dwoma miesiącami żegnał Wasilija Stiepanowicza.  — Będziecie grupą 
kontrolną, weryfikującą dane tej pierwszej.

Kapitan  „Orłow” miał do dyspozycji jedenastu doświadczonych ludzi. Pierwszym jego zastępcą był 

Aleksiej Ilczuk, drugim — miner Jura Parszyn. Wywiadowcy to Nikołaj Nikiforow, Kola Piegasin, Timofiej 
Poczenkow, Iwan Krasnosiełow, Fiodor Łapuszkin, Sasza Gorszkow i niemiecki antyfaszysta Gustaw Liberc. 
I   radiotelegrafiści:   Nikołaj   Michałoczkin   oraz   Anastazja   Tonkich.   Warto   słów   kilka   powiedzieć   o 
radioteiegrafistce, gdyż, jak się później okaże, spisywała się dzielnie w najtrudniejszej fazie wywiadowczego 
spektaklu rozgrywanego w Beskidach w ostatnich dniach wojny.

Anastazja Tonkich była rówieśniczką kapitana  „Orłowa”. Wysoka, zgrabna, o ładnej buzi i gęstych 

blond   włosach.   Kiedy  jej   ojciec   poszedł   na   front,   postanowiła   ruszyć   w   jego   ślady.   Wkrótce   opuściła 
rodzinny Woroneż. Osiem miesięcy spędziła w szkole radiotelegrafistek, potem przyszło pierwsze zadanie. 
Znalazła   się   w   grupie   kapitana   Rusajewa,   zrzuconej   na   tyłach   wroga   w   okolicach   Lwowa,   pod 
miejscowością Drohobycz. Był maj 1944 roku, kiedy przystąpili do pracy wywiadowczej. A była to praca 
niezwykle ciężka. Mieli do czynienia nie tylko z hitlerowcami, ale także z wyjątkowo okrutnymi ukraińskimi 
nacjonalistami.   Na   ogół   dni   spędzali   w   lesie,   a   nocą   wychodzili   na   drogi.   Obserwowali   i   meldowali. 
Niekiedy zatrzymywali niemieckich żołnierzy, aby zasięgnąć języka. Uwieńczeniem ich działalności było 
rozpoznanie  lotniska  Luftwaffe.  Jego  dokładny plan  trafił   drogą   radiową  do  dowództwa  radzieckich   sił 
powietrznych. Lotnisko zbombardowano. Półtora miesiąca pracowali na tyłach wroga. Wreszcie ruszył front. 
Grupa kapitana Rusajewa wyszła na spotkanie swoich wojsk. Lwów był wolny.

Wtedy Anastazja Tonkich ciężko zachorowała. Grupa Rusajewa otrzymała nowe zadanie i przydzielono 

jej inną radiotelegrafistkę. Natomiast Anastazję, kiedy wyzdrowiała, skierowano do kapitana „Orłowa”.

Siódmego listopada 1944 roku warkot silników samolotowych znów zmącił nocną ciszę Podbeskidzia. I 

tak   jak   poprzednio   nawigator   niezbyt   precyzyjnie   naprowadził   na   cel.   Pilot   wziął   Wisłę   za   Ustroń. 
Wywiadowcy opuścili maszynę. Skoczyli w czarną otchłań i minął czas jakiś, nim zdołali wzajemnie się 
odszukać. Ale grupa liczyła już tylko ośmiu ludzi. Czterej skoczkowie zginęli bez śladu.

Poszli w stronę wsi. Z bronią gotową do strzału zapukali do stojącego na skraju samotnego domku. 

Wywiadowca Liberc zapytał gospodarzy, jaka to miejscowość.

— Wisła — usłyszał w odpowiedzi.
— Do Ustronia daleko? — wypytywał dalej.
— Będzie z dziesięć kilometrów.
— To dobrze! — stwierdził kapitan.
— Panie, tu niebezpiecznie — Gospodarz złapał oficera za rękę i wskazał niezbyt odległe zabudowania, 

— We wsi kwaterują esesmani, przybyli prosto z frontu, odpoczywają.

Później gospodarz wyjaśnił, że niedaleko jest wieś Brenna i tam znajdą partyzantów. Wskazał też drogę, 

którą mają pójść, aby nie natknąć się na Niemców. Wywiadowcy kapitana „Orłowa” poszli w góry. I tam 
spotkali nieprzyjaciela.

Rozgorzała zacięta walka, w której zginęli Parszyn i Michałoczkin. Od tej pory w grupie była tylko 

jedna radiotelegrafistka. Kapitan  „Orłow” zostawił  ją w lesie, a sam ze swoimi ludźmi poszedł  do wsi 
wyjaśnić, w jakiej odległości od miejsca ich postoju znajdują się drogi i ważne szlaki komunikacyjne. W 
pobliżu Brennej natrafił na mały domek, w którym mieszkał Moskała. Dzięki niemu nawiązali kontakt z 
ruchem   oporu.   I   odtąd   mieli   stały   dopływ   cennych   informacji   dotyczących   dyslokacji   obiektów   i   sił 
nieprzyjaciela.   Stale   nękani   przez   niemieckich   szpiegów   często   musieli   zmieniać   miejsce   postoju. 
Najbardziej zagrożona była radiostacja. Jednak o wyłączeniu jej z pracy, chociażby na krótko, nie mogło być 
nawet mowy. Dlatego Anastazja Tonkich wciąż przenosiła się z miejsca na miejsce. Któregoś dnia znalazła 
schronienie w starym, opuszczonym szałasie na Czyżuli. Spała na stryszku w sianie.

Pewnego   mroźnego,   styczniowego   wieczora   cała   grupa   pozostała   w   szałasie.   W   pewnej   chwili 

wywiadowcy usłyszeli ludzkie głosy.

— Niemcy! — krzyknął jeden z nich.
Anastazja nadawała w tym czasie meldunek. Kiedy usłyszała przerażające słowo: Niemcy, zamierzała 

natychmiast   przerwać   seans.   Ale   kapitan   ostro   zaprotestował.   Zezwolił   na   zwinięcie   sprzętu   dopiero 
wówczas, gdy skończyła nadawać.

background image

Tymczasem gestapowcy próbowali wedrzeć się do szałasu przez rozbite okno. Kapitan cisnął granat, 

potem drugi i trzeci. Pozostali zeszli ze stryszku i prowadzili ogień z pistoletów maszynowych. Pierwszy 
wyskoczył z szałasu Aleksiej Ilczuk. Ściągnął na siebie ogień wroga i został natychmiast trafiony. Za nim 
wybiegł Iwan Krasnosiełow. Osłaniany przez kolegów przebiegł kilka metrów, ale i jego sięgnął niemiecki 
pocisk. Determinacja wywiadowców sprawiła, że Niemcy nie czuli się już tak pewni jak na początku ataku. 
Ich ogień osłabł. Ludzie kapitana „Orłowa” przerwali okrążenie i przejęli inicjatywę. Pędzili hitlerowców aż 
do Brennej-Leśnicy. W czasie pościgu za wrogiem zmarł niesiony przez kolegów na noszach ciężko ranny 
Ilczuk. Pochował go później Franciszek Moskała.

Przez   pewien   czas   Anastazja   ukrywała   się   na   krańcach   Brennej   u   młodej   Polki,   Elizy.   Następnie 

„Orłow”   zabrał   ją   do   Ustronia   i   umieścił   u   Anny   Śliwkowej,   współpracującej   z   partyzantami.   Tutaj 
radiotelegrafistka naprawiła uszkodzoną w czasie marszu radiostację. Zaraz po usunięciu usterki podłączyła 
baterię i dostroiła. Działa! Uradowana przystąpiła do pracy. Z centrali otrzymała rozkaz:  „Rozpoznać siły 
wroga w rejonie Wisły”. Wywiadowcy od razu ruszyli w teren. Z Anastazją pozostał Iwan Krasnosiełow, 
który zdążył już zaleczyć ranę odniesioną w czasie walki obok szałasu, i Sasza Gorszkow.

Pewnego dnia na podwórku pojawił się nieznajomy człowiek. Wyszła mu na spotkanie Anna Śliwkowa. 

Mężczyzna   podawał   się   za   zbiegłego   jeńca   radzieckiego,   choć   w   rzeczywistości   był  agentem   gestapo. 
Gospodyni   poprosiła   Anastazję,   aby  pogadała   sobie   z   rodakiem  i   pomogła   mu.   Radiotelegrafistka   była 
jednak ostrożna. Uważnie przyglądała się przybyszowi i miała coraz więcej wątpliwości. Jak na jeńca to ten 
człowiek za dobrze wyglądał. Ponadto miał na sobie nowy płaszcz i nowe rękawiczki. On nie jest tym, za 
kogo   się   podaje,   stwierdziła   w   duchu   i   zdwoiła   czujność.   A   kiedy   ten   zapytał   ją,   czy   jest   Rosjanką, 
odpowiedziała, że uciekła z kraju przed władzą radziecką. Na to usłyszała, że nie takich Rosjan ten osobnik 
szuka.

Nastał wieczór. Pora seansu radiowego. Zaledwie Anastazja zdążyła zakodować meldunek, usłyszała 

głos Saszy:

— Niemcy! Uciekajcie! Będę was osłaniał!
Iwan Krasnosiełow chwycił na rękę dziecko gospodyni, w drugą złapał radiostację i przez rozbite okno 

wyskoczył z budynku. Za nim pędziła Anna Śliwkowa i Anastazja. Krasnosiełow nie oglądając się za siebie 
pobiegł  do najbliższego  budynku,  tam  zostawił  dziecko,  machnął  głową  Śliwkowej,   wskazując   jej  dom 
sąsiadów, i pognał za radiotelegrafistką, która boso, w cienkiej sukience, brnęła po śniegu w góry. Dogonił ją 
i oboje zaszyli się w lesie. Po pewnym czasie po własnych śladach zeszli w dół i zobaczyli ze zgrozą, że dom 
Śliwkowej dopala się. W płomieniach zginął Sasza Gorszkow i jedenastoletni syn gospodyni. Tutaj nie mogli 
się schronić. Poszli do najbliższej wsi i zatrzymali się u znajomego, który nakarmił ich i namawiał, aby 
zostali na noc. Odmówili. Nie chcieli narażać życia kolejnej polskiej rodziny. Anastazja przyjęła jedynie 
stare ubranie i buty i razem z Iwanem udała się do lasu, do swojej dawnej kryjówki.

— Jak przyjdzie kapitan, powiedzcie mu, że jesteśmy w lesie, on będzie wiedział gdzie — powiedział 

przed wyjściem Krasnosiełow.

Znowu sypnęło śniegiem i znowu mróz skuł ziemię. W lesie, w prymitywnej ziemiance, trudno było 

wytrzymać. A przecież mieli chorych i rannych. „Orłow” nie miał prawa skazywać ich na śmierć z głodu i 
zimna. I tak już stracił zbyt wielu ludzi. Czterech przepadło bez wieści, dwóch poległo, jeden był ranny. 
Zaledwie piątka była zdolna do dalszej pracy. Musiał tych ludzi oszczędzać, a przede wszystkim zapewnić 
im   jakie   takie   warunki   życia.   W   rozwiązaniu   tej   niezwykle   ważnej   kwestii   pomogli   mu   partyzanci   z 
Ustronia.

Jan Zawada zabrał Anastazję do Janiny Żertkowej, u której od dłuższego czasu ukrywała się Aleksandra 

z grupy majora Anisimowa.  „Orłow” zamieszkał po sąsiedzku u Ewy Kędzior. Nie zamierzał tam długo 
pozostać.   Pragnął   przedostać   się   do   Brennej   i   dołączyć   do   majora   Anisimowa.   Decyzja   ta   była   o  tyle 
uzasadniona,   że   właściwie   z   chwilą   uszkodzenia   radiostacji,   a   stało   się   to   w   momencie   ucieczki 
Krasnosiełowa z domu Anny Śliwkowej, jego praca wywiadowcza dobiegła końca. Choć niezupełnie, bo 
przecież działała jeszcze radiostacja Aleksandry.

A zatem radiotelegrafistki mieszkały teraz razem. I razem pracowały. Do bunkra mieszczącego się pod 

podłogą   szopy   przylegającej   do   domu   Janiny   Żertkowej   często   przychodzili   partyzanci   z   cennymi 
informacjami. Anastazja szyfrowała. Aleksandra nadawała. Niekiedy zamieniały się rolami. A gospodyni 
dbała o nie jak o własne dzieci. Przynosiła świeże jaja, domowy chleb, wiejską kiełbasę, pitrasiła dla nich 
wspaniałe zupy, czasem upiekła śląski kołacz. Dziewczynom buzie się zarumieniły i wyraźnie poprawił im 
się nastrój. Tym. bardziej że front był już coraz bliżej, a razem z nim zbliżał się koniec wojny.

Któregoś dnia przed domem Żertkowej zatrzymały się furmanki z żołnierzami niemieckimi. Oficer 

background image

obejrzał gospodarstwo. Podobało mu się.

— Będziemy tu kwaterowali  — oświadczył przerażonej gospodyni.  — Przyjechaliśmy odpocząć w 

górach — dodał.

Radiotelegrafistki znalazły się w niezwykle trudnej sytuacji, bowiem Niemcy rozlokowali się również w 

szopie, pod którą mieścił się bunkier. W dodatku przebywał z nimi Janek Zawada, który przyniósł ważny 
meldunek i już nie zdążył opuścić kryjówki. Tymczasem zbliżała się pora kolejnego seansu radiowego. Nie 
było czasu na zastanawianie się. Decyzję trzeba było podjąć natychmiast.

— Będziemy nadawać — zdecydowały zgodnie.
Lampa naftowa oświetlała przygotowany tekst, nadajnik migał światełkami. Zawada nasłuchiwał, nie 

spuszczając oczu z wyjścia. W jego dłoniach tkwiła przygotowana do strzału pepesza. Ale nikt do nich nie 
zajrzał.

Upłynęły dwie doby. Byli głodni i spragnieni. Coraz częściej myśleli o tym, w jaki sposób opuścić 

kryjówkę. Omawiali właśnie opracowany wspólnie plan, kiedy nagle drewniane wieko uniosło się. Zawada 
złapał   pepeszę.   Na   drabinie   pokazały   się   niemieckie   oficerki.   Radiotelegrafistki   zamarły   w   bezruchu. 
Zawada już miał pociągnąć za spust, gdy w schodzącym po drabinie człowieku rozpoznał Józefa Glajca.

— Zawału mogłem przez ciebie dostać — wybuchnął.
— O co chodzi? — zdziwił się Glajc.
— O twoje niemieckie buty!
— Dziękuję, nawet wygodne. — Józek udawał, że nie rozumie przyczyny gniewu towarzysza.
— Gdzie Niemcy? — szepnęły dziewczyny.
—   Pijani.  Śpią   jak   zabici.   Żertkowa   poczęstowała   ich   samogonem   i   spili   się   do   nieprzytomności. 

Przyniosłem wam jedzenie.

—   W   samą   porę,   bo   właśnie   mieliśmy   zamiar   skonsumować   radiostację  —   zażartował   Zawada, 

odbierając od kolegi prowiant.

Cała trójka szybko uporała się z bochenkiem chleba i kawałkiem wędzonej słoniny. Pragnienie ugasili 

kawą zbożową z pękatego dzbanka. Potem partyzanci opuścili bunkier. Dziewczyny zostały same.

Niemcy wynieśli się od Żertkowej dopiero po kilku dniach.

WE WSPÓLNEJ WALCE

Do ziemianki wpadały odgłosy kanonady artyleryjskiej. Major Anisimow poznawał te dźwięki. Jakże 

mógł ich nie poznać? To przecież biły „katiusze”. Czy rzeczywiście koniec wojny jest tak bliski, zastanawiał 
się. Nie mógł w to uwierzyć. A jednak wywiadowcy meldowali zgodnie, że Niemcy czynią przygotowania 
do ewakuacji z Brennej.

— Widzisz, Janku, doczekaliśmy  — mówił do swojego adiutanta.  — Nareszcie będziesz miał wolną 

Polskę.

— Pójdziemy na spotkanie z Armią Czerwoną? — spytał Zawada.
— Nie. Tu będziemy strzec naszej wolności.
Zaraz   też   polecił,   aby   Janek   powiadomił   wszystkie   podległe   pododdziały,   żeby   rozpoczęły 

przygotowania do opuszczenia dotychczasowych kryjówek. Gdy tylko Zawada oddalił się, major wezwał do 
siebie dwóch miejscowych partyzantów.

— Pójdziecie do wioski i rano zameldujecie się z dwoma sztandarami: biało-czerwonym i czerwonym 

— rozkazał.

— Ale jak je zdobyć? — zastanawiali się.
— Poproście kobiety, niech uszyją.
Po wyjściu partyzantów zaczął się wpatrywać w zdobyczną niemiecką sztabówkę. Od czasu do czasu 

zapalał papierosa, z kieszeni wyjmował duży notes i coś w nim pisał. Z nikim nie chciał tej nocy rozmawiać. 
Wasyl parokrotnie usiłował dostać się do niego, lecz wartownik był nieprzejednany.

—   Nie   wolno!   —   mówił   z   nutką   wyższości   w   głosie,   stawał   w   drzwiach   ziemianki,   poprawiał 

przewieszoną przez szyję pepeszę i kręcił głową.

Nawet Zawada, który dość szybko wykonał swoje zadanie, musiał długo prosić partyzanta-służbistę, 

żeby wpuścił go do dowódcy.

Anisimow ucieszył się z przybycia Janka. Posadził go za stołem, zaparzył herbatę, nalał po odrobinie 

koniaku. Potem usiadł przy nim i zaczął wypytywać o ludzi, o ich samopoczucie, o nastroje,  o broń i 
amunicję, o wyżywienie. Nic nie uszło jego uwagi. Troszczył się o każdą błahostkę związaną z partyzancką 
egzystencją.

background image

Gdzieś nad ranem, gdy wszyscy smacznie spali, a nawet wartownikowi powieki się kleiły, do majora 

zgłosił się wywiadowca z Brennej z niezwykle ważną wiadomością. Otóż tej nocy Niemcy wynieśli się ze 
wsi i z miasteczka. Opuścili wszystkie urzędy i posterunki.

Anisimow tylko na to czekał. Natychmiast zerwał się z drewnianej ławy, szybko się ubrał, spakował 

dokumentację i pobiegł do Zawady.

— Janku, wstawaj, idziemy do Brennej!
— Na front? — spytał adiutant nieprzytomny ze zmęczenia.
— Na żaden front, Brenna jest wolna.
Jeszcze  przed południem leśne grupy zebrały się na  polanie  w pobliżu  ziemianki majora.  Przybyli 

wszyscy, na których liczył, którzy w ciągu ostatnich dni przeszli pod jego rozkazy. Na ośnieżonej połaci 
ziemi stanęło w dwuszeregu stu pięćdziesięciu ludzi. Polacy, Rosjanie, Jugosłowianie, Włosi i niemieccy 
antyfaszyści.   Dowódcy   poszczególnych   grup   złożyli   meldunek   majorowi   Anisimowowi.   Przywitał   ich 
serdecznie, ciepło. Po krótkiej odprawie adiutant tego międzynarodowego oddziału, Jan Zawada, dokonał 
przeglądu   żołnierzy.   Nie   prezentowali   się   najlepiej:   wynędzniali,   z   licznymi   odmrożeniami,   w   starych 
łachmanach,   jeszcze   gorzej   uzbrojeni.   Ale   twarze   mieli   zacięte,   oczy   harde,   spojrzenie   zadziorne. 
Zdecydowani na wszystko.

Tak, major nie miał wątpliwości; mógł na nich liczyć.
Wreszcie   zarządzono   wymarsz.   Szara   kolumna  pięła   się   po   wzniesieniach   jak   gąsienica,   zakręcała 

schodząc w dolinę, na moment skryła się w ciemnym lesie, by znowu wyjść na otwartą przestrzeń. Po dwóch 
godzinach dotarli do Brennej.

Był mroźny ranek. Gospodarze kręcili się koło domów, psy ujadały zawzięcie, pomiędzy zawianymi 

śniegiem   zagrodami  przemknęły  sanie.   Ludzie   jeszcze   nie   wierzyli,  że   Niemcy  odeszli.   Z   ciekawością 
przyglądali się tej dziwnej grupie wkraczającej do wsi. Przodem szedł krępy mężczyzna w łaciatej kurtce, 
omotanej paskami i brezentowymi szelkami, na których wisiały mapnik, pistolet i skromny plecak. Za nim 
postępował   wysoki  partyzant  potrząsający dwoma  sztandarami.  Parę  metrów   za  tą  dwójką  maszerowali 
pozostali partyzanci. Była to przejmująca scena. Od ponad pięciu lat nie widziano tu biało-czerwonego 
sztandaru. Ludzie stojący za opłotkami i dyskretnie zerkający zza oszronionych szyb nie bardzo wiedzieli, 
jak reagować na ten widok. To stało się tak nagle, że jeszcze nie zdołało dotrzeć do ich świadomości.

Od 23 stycznia 1945 roku szkoła podstawowa nr 1 w Brennej stała się siedzibą partyzanckiego oddziału. 

W salach lekcyjnych rozlokowali się partyzanci, a pokój nauczycielski major przeznaczył na pomieszczenie 
dla   sztabu.   Dowódca   natychmiast   rozesłał   patrole   po   całej   okolicy,   aby  oczyściły  teren   z   niemieckich 
maruderów.   Odtąd   kontrolowały   one   wszystkie   szlaki   wiodące   do   Brennej,   staczały   liczne   potyczki   z 
nieprzyjacielskimi pododdziałami  i likwidowały je.  W  Brennej-Leśnicy partyzanci  rozbili  kilkuosobowy 
patrol niemieckich zwiadowców, który przybył tu, aby rozpoznać siły Anisimowa. W tym okresie rozbrojono 
też oddział niemiecki w Szczyrku i wzięto do niewoli kilkunastu żołnierzy SS. Pod koniec stycznia  do 
majora przyłączył się kapitan „Orłow” ze swoimi wywiadowcami. Obie radiotelegrafistki nadal przebywały 
w Ustroniu, gdzie Niemcy wciąż się jeszcze trzymali. Na razie dziewczyny były bezpieczne, a łącznicy bez 
większych przeszkód przedostawali się przez góry z meldunkami.

Błyskawiczna   ofensywa   Armii   Czerwonej   spowodowała   szybkie   wycofanie   się   nieprzyjaciela   z 

ufortyfikowanych pozycji obronnych i skoncentrowanie dużej liczby wojsk i sprzętu na Podbeskidziu. Z 
uwagi na ukształtowanie terenu mogli tam stawiać zacięty opór. Walka o te ziemie miała trwać ponad trzy 
miesiące.

Niemcy nie zamierzali zrezygnować z Brennej. W chwili zatrzymania się frontu na linii Jaworze  — 

Bielsko   znowu   ruszyli   do   szturmu.   Lecz   tym   razem   do   boju   wprowadzili   nowe   jednostki   wojskowe, 
wypoczęte, zaprawione w działaniach w górskim terenie.

Do Anisimowa docierały niepokojąco wieści. Coraz więcej niemieckich wojsk napływało na Śląsk. I nie 

były to drobne oddziały wroga, kilkuosobowe patrole, lecz wielotysięczna regularna armia.

Dosyć długo toczyły się rozmowy w pokoju nauczycielskim, gdzie major zebrał dowódców grup, z 

którymi chciał wspólnie podjąć jakąś decyzję. Różne były propozycje, różne zdania na temat przyszłych 
działań, lecz co do jednego większość była zgodna — w bezpośrednim starciu nie mają szans.

—   Z   Centrali   nadszedł   rozkaz,   żebyśmy   się   wycofali  —   wyjaśnił   kapitan  „Orłow”.  —   Ze   stu 

pięćdziesięcioma ludźmi nie możemy wiązać dywizji i pułków. Będziemy kąsali wroga jak żmija, będziemy 
atakowali znienacka.

— Ale skąd, gdzie się rozlokujemy? — padały pytania.
— Idziemy znowu w góry — zadecydował major.
I jeszcze tego samego dnia opuścili Brenną. Wyszli nocą, bez rozgłosu, po cichu. W samą porę, bo już 

następnego   dnia   w   wiosce   byli  Niemcy.   Pozostawieni   w   Brennej   wywiadowcy  z   oddziału   Anisimowa 

background image

natychmiast   przystąpili   do   pracy.   Kilka   godzin   spędzili   na   mrozie,   aby   uzyskać   jak   najdokładniejsze 
wiadomości o sile wroga. Zdobyte dane natychmiast przekazali do majora, a ten z kolei wysłał meldunek do 
radiotelegrafistek. W ten sposób w ciągu kilku godzin ważne informacje dotyczące sytuacji przyfrontowej 
znalazły się na biurku szefa sztabu 1 Frontu Ukraińskiego. A były to niepokojące wieści. Generał nie mógł 
pojąć, w jaki sposób Niemcy zdołali w ciągu ostatniej doby przerzucić w Beskidy aż taką liczbę wojska. W 
samej tylko Brennej znalazły się oddziały dywizji górskiej, kałmucka formacja ochotnicza oraz jednostki 
zmotoryzowane  i   spora   liczba   żandarmerii.   Szef   sztabu   zrozumiał,   że   Niemcy  będą   się   tam  bronili   do 
ostatniego żołnierza, że Armię Czerwoną czeka ciężkie zadanie. Przez beskidzkie kopce nie przejdą przecież 
czołgi ani wozy pancerne, nie przedrze się artyleria. Pozostaną więc piechurzy, zwiad i partyzanci. Front 
będzie musiał przetoczyć się przełęczą, omijając góry. Zatem główne siły należy kierować na Bielsko i dalej 
na linię Strumień — Skoczów.

W   tej   sytuacji   partyzanci   majora   Anisimowa   podzielili   się   na   kilka   mniejszych   oddziałów.   Część, 

dowodzona   przez   kapitana  „Orłowa”,   wycofała   się   na   Biały   Krzyż.   W   tamtejszym   schronisku   ludzie 
kapitana   natknęli   się   na   trzydziestoosobowy   oddział   SS.   Doszło   do   zaciętej   walki,   w   trakcie   której 
schronisko spłonęło. Niemcy zostali rozbici. Połowa z nich zginęła, pozostali umknęli do lasu. Kapitan 
„Orłow”, posuwając się szczytami wzniesień, dotarł do Wisły-Malinki. Tam zarządził postój. W rejon ten 
napływało coraz więcej Niemców. Obsadzali oni ważniejsze górskie przejścia i szlaki. „Orłow” postanowił 
wycofać się do Brennej.

Tymczasem   partyzanci   pozostający   pod   rozkazami   majora   Anisimowa   realizowali   plan   taktyki 

zaczepnej. Napadali na niemieckie pododdziały, wysadzali w powietrze pojazdy samochodowe, brali jeńców. 
Po   każdej   akcji   znikali   na   dzień   lub   dwa,   by   znowu   zaatakować   w   zupełnie   innym   miejscu.   Byli 
nieuchwytni.   Zjawiali   się   nocą,   przeprowadzali   akcję   i   wycofywali   się   błyskawicznie.   Nic   nie   mogły 
zdziałać specjalne ekspedycje dywizji górskiej, mające na celu zniszczenie partyzanckich sił.

Któregoś dnia wartownicy strzegący partyzanckiego obozu zatrzymali mężczyznę w średnim wieku. 

Człowiek ten nie wzbudzał zaufania. Wyglądał na wystraszonego, oczami przewracał na wszystkie strony i 
powtarzał z uporem, że chce rozmawiać z dowódcą.

— Lepiej od razu go rozwalić — zaproponował jeden z partyzantów.
— Nie, nie możemy. Musimy dać znać majorowi — sprzeciwił się kolega.
— To szpieg, niemiecki szpieg. Wilkiem patrzy i pewnie chce majora wciągnąć w jakąś pułapkę — nie 

ustępował pierwszy.

Usłyszał   tę   wymianę   zdań   Jan   Zawada   i   zainteresował   się   sprawą.   Zażądał   dokładnej   relacji   od 

wartowników, a później popatrzył na podejrzanego.

— Pokaż swoje dokumenty — powiedział ostrym tonem.
Mężczyzna wzruszył ramionami i powtórzył swoją śpiewkę.
— Chcę rozmawiać z dowódcą, chcę rozmawiać z dowódcą.
—   Coś   za   jeden,   gdzie   masz   dokumenty?  —   naciskał   Zawada.   Mężczyzna   spuścił   oczy  i   nic   nie 

odpowiedział.

— Panie sierżancie, załatwmy go zaraz, zanim jeszcze nie jest za późno.
— Niech major zadecyduje — postanowił Zawada i osobiście doprowadził zatrzymanego przed oblicze 

Anisimowa.

Major jeszcze nie spał, choć było już po północy. Na kawałku paska, przeciągniętego od belki do ławy, 

ostrzył brzytwę.

— Kim jesteś? — zainteresował się. — Niemiec? A może Polak?
—   Jesteś   dowódcą   tego   oddziału?  —   zapytał   mężczyzna   patrząc   na   Anisimowa   przenikliwym 

wzrokiem.

— Słucham — odparł basowym głosem major.
— Rozmowa w cztery oczy — zaproponował zuchwale domniemany szpieg.
— To mój adiutant, przed nim nie mam tajemnic.
— Majorze, mogę mówić tylko w cztery oczy. To ważne, bardzo ważne — podkreślił ostatnie słowa.
Anisimow chwilę się wahał. Potem ustąpił.
— Jestem major „Józef”, oficer radzieckiego wywiadu — wyjaśnił mężczyzna, kiedy zostali sami w 

ziemiance,   i   dla   potwierdzenia   swoich   słów   wyjął   z   obcasa   buta   zwiniętą   kartkę.  —   Proszę,   to   mój 
dokument.

Anisimow kątem oka spojrzał na okrągłą pieczątkę i równe rzędy rosyjskich liter.
— Jeżeli rzeczywiście jesteście tym, za kogo się podajecie, słucham. W czym mogę pomóc?
— Muszę przejść przez linię frontu, majorze.
Anisimowowi nie podobał się ten pomysł. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie naraża się 

background image

śmiałek, próbujący przejść przez fortyfikacje wroga. Oczywiście nie wiedział nic o misji majora „Józefa” i o 
zadaniach, które wykonał on na tyłach wroga. A tamten z kolei nie miał obowiązku mówić o swojej pracy 
wywiadowczej. Czy można mu zaufać, zastanawiał się major. Czy naprawdę ten stojący przed nim człowiek 
jest radzieckim oficerem? Papiery przecież można podrobić, sfałszować. A jeżeli to szpieg? Taką możliwość 
też trzeba wziąć pod uwagę. Zaczął więc wypytywać o wszystko, co mogłoby potwierdzić tożsamość owego 
mężczyzny.   Okazało   się,   że   zna   on   nazwiska   radzieckich   dowódców,   wymienił   swoich   przełożonych, 
bezbłędnie   wyrecytował   urywki   z   radzieckich   regulaminów   wojennych,   a   przy   tym   posługiwał   się 
najczystszym językiem rosyjskim. Ale i to nie przekonało do końca majora. Przecież znał również język 
polski i niemiecki. Jeżeli to swój, to musi być ważna persona, stwierdził Anisimow. Aby rozwiać nurtujące 
go wciąż wątpliwości, wysłał  do Ustronia łącznika, który niezwłocznie  miał zgłosić się do Aleksandry. 
Następnego dnia łącznik wrócił z meldunkiem. Major Anisimow rozszyfrował go i w chwilę potem wezwał 
adiutanta.

— Janku, daję ci dwie godziny na przygotowanie do drogi przewodnika, najlepszego z najlepszych.
— Czy to w związku z tym nieznajomym?
— Tak. On istotnie musi przejść przez linię frontu. Takie polecenie otrzymałem ze sztabu Frontu.
— To chyba ktoś ważny?
— Z pewnością, Janku. Ale sam wiesz, jak bywa w takiej robocie. Im mniej osób zna szczegóły, tym 

większe powodzenie misji.

Zawada o nic już nie pytał. Zrozumiał. Przewodnika musiał szukać wśród partyzantów pochodzących z 

Brennej. Tylko oni znali ten rejon Podbeskidzia, każdą jego ścieżkę, każdy parów.

Na  ochotnika  zgłosił  się  Gustaw  Górniok,  jeden  z  założycieli  oddziału  „Brenna”,  dobry  żołnierz   i 

znakomity przewodnik.

Wyruszyli   nocą,   jasną   i   mroźną.   Śnieg   skrzypiał   im  pod   nogami.  Byli   dobrze   uzbrojeni:   pistolety 

maszynowe, zapasowe magazynki, granaty, materiały wybuchowe. Gustaw Górniok zadecydował, że przejdą 
przez   Magórę   w   rejonie   Klimczoka.   Posuwali   się   ostrożnie,   omijając   niemieckie   patrole   i   stanowiska 
ogniowe. Niekiedy czołgali się, a niekiedy przeskakiwali od drzewa do drzewa, od krzaczka do krzaczka. Na 
Magórze   zobaczyli   bunkier.   Był   dobrze   strzeżony   i   w   żaden   sposób   nie   można   go   było   ominąć. 
Zaryzykowali. Podłożyli ładunek wybuchowy na przedpolu. Eksplozja zdezorientowała niemiecką załogę. W 
kilku   kierunkach   na   chybił   trafił   posypały   się   strzały.   Górniok   i   major  „Józef”   krótkimi   skokami   i 
czołganiem się wyminęli strefę chaotycznego ognia, szczęśliwie docierając do swoich.

W Bystrej pomogli im partyzanci, którzy już od dłuższego czasu współdziałali z Armią Czerwoną, 

likwidując   drobne   oddziały  niemieckie   w   rejonie   przyfrontowym.   Oni   to   skierowali   majora  „Józefa”   i 
Górnioka do sztabu 27 dywizji generała Pietrowa. Tam polski partyzant otrzymał podziękowanie za pomoc. 
Z pewnością dane przekazane przez majora  „Józefa” przyczyniły się w znacznym stopniu do wyzwolenia 
ziemi bielskiej i cieszyńskiej.

Dziewiątego lutego 1945 roku wojska radzieckie rozpoczęły szturm, którego celem było wyzwolenie 

Bielska. W ataku tym brały bezpośredni udział pułki 121 dywizji piechoty pułkownika Daniła Busztruka z 
52 korpusu generała Sergiusza Buszewa, 241 dywizja piechoty generała Iwanowskiego z 67 korpusu Iwana 
Szmygi oraz oddziały 276 dywizji generała Piotra Bieżki i 271 dywizji pułkownika Iwana Chomicza z 11 
korpusu piechoty generała Zaporoszczenki. Toczono ciężkie boje o poszczególne ulice i domy. 12 lutego 
zostały zniszczone ostatnie punkty oporu. Bielsko było wolne, ale w nawet niezbyt odległych od niego 
rejonach  Niemcy mieli  jeszcze  spore  siły.  I mścili  się za ostatnie  niepowodzenia.  W Brennej  łapali  po 
domach   Polaków,   zwłaszcza   tych,   którzy   nie   podpisali   volkslisty.   Zatrzymanych   rozstrzeliwano,   a   ich 
gospodarstwa   puszczano   z   dymem.   W   ten   sposób   zginął   Jan   Moskała   i   Adam   Gawlas.   Urządzali   też 
polowania na zbiegłych jeńców wojennych. Któregoś dnia spędzili do stodoły jedenastu Włochów i czterech 
Polaków.   Następnie   stodołę   zamknęli,   oblali   benzyną   i   podpalili.   Podobnych   zbrodni   dokonali   jeszcze 
dwukrotnie.

Major Anisimow nie dawał za wygraną. Staczał zacięte boje z ekspedycjami, które zapuszczały się w 

góry. O ile w dolinach, w miasteczkach i niektórych wsiach Niemcy czuli się jeszcze dosyć pewnie, to w 
górach nie mieli czego szukać, tam władali niepodzielnie partyzanci. Ale i czas działania grupy majora 
Anisimowa dobiegał końca. Brenna znalazła się w strefie bezpośrednich walk frontowych, zatem istniało 
ryzyko, że partyzanci mogą ucierpieć od własnej artylerii. Major postanowił przejść przez linię frontu. Taki 
radiogram wysłał w eter. Wkrótce ze sztabu Frontu Ukraińskiego otrzymał zgodę.

Na początku marca wywiadowcy majora Anisimowa zeszli do Ustronia, aby pożegnać się z ludnością 

cywilną, która przez tyle miesięcy dostarczała im żywność i ważne informacje, która pomagała przetrwać.

— Zbierajcie się, dziewczyny  — powitał major Anastazję i Aleksandrę.  — Przechodzimy na drugą 

stronę frontu.

background image

Radiotelegrafistki rzuciły się na szyję gospodyni, ściskały ją i całowały. Potem długo patrzyły sobie w 

oczy i nic nie mówiły. A później popłynęły łzy. Nic dziwnego  — zżyły się ze sobą, zaprzyjaźniły. I ta 
przyjaźń, poddana najcięższym próbom, miała przetrwać wiele, wiele lat.

— A wy — major zwrócił się do partyzantów dowodzonych przez Józefa Glajca — idziecie z nami?
— Mamy tu jeszcze coś do zrobienia — oświadczył Glajc. — Musimy zgotować wam, waszej armii, 

przyjęcie powitalne.

W gruncie  rzeczy myślał  jednak o uratowaniu  fabryki  przed wysadzeniem w powietrze oraz przed 

ograbieniem jej z maszyn i urządzeń.

— To jedyne  źródło naszego utrzymania  — wyjaśnił później, żegnając się z majorem.  — Wolna i 

niepodległa Polska będzie potrzebowała narzędzi i części przez nas wyprodukowanych.

Wywiadowcy Anisimowa wrócili z Brennej. Przez dwa ostatnie dni czyścili broń, pakowali się, strzygli 

i golili. Przygotowywali się do spotkania z Armią Czerwoną. Radiostacja też była gotowa do drogi. Niektóre 
dokumenty  zniszczyli,   pozostałe   starannie   ukryli   w   płóciennych  workach.   Nie   zapomnieli   zabrać   około 
sześciuset niemieckich książeczek wojskowych, zabranych zatrzymanym żołnierzom. Było to namacalne 
świadectwo ich działalności, jeden z owoców ośmiomiesięcznej pracy wywiadowczej, oczywiście jeśli nie 
liczyć meldunków, przekazywanych do centrali.

Major wyznaczył zbiórkę 5 marca 1945 roku w Grapach. Od samego rana schodzili się ludzie.
Była odwilż. Śnieg leżał już tylko w wyższych partiach gór. Nagie polany odsłaniały swą szarobrunatną 

brzydotę. Partyzanci byli dziwnie poruszeni. To fakt, że mieli przejść przez linię frontu, wyzwalał w nich 
takie emocje. Mimo to byli wyjątkowo zdyscyplinowani i ślepo wierzyli majorowi. Aleksandra ściskała 
radiostację i szukała wzrokiem dowódcy. Lecz on nie zwracał na nią uwagi. Miał pilniejsze sprawy na 
głowie. Do obiadu, ostatniego partyzanckiego obiadu, zasiadło trzydziestu ludzi. Przy kolacji major doliczył 
się   pięćdziesięciu.   Z   Ustronia   przyszło   pięciu   ze   starym   Zawadą   na   czele.   Ojciec   i   syn   uściskali   się 
serdecznie.

Wreszcie   adiutant   dał   rozkaz   do   wymarszu.   Początkowo   szli   wszyscy   razem.   Pierwszy   postój 

zarządzono koło domu Elżbiety Holeksy, u której przez kilka dni ukrywała się Aleksandra.

Góry stawały się coraz bardziej strome, a ścieżka zwężała się. Teraz mogli iść tylko gęsiego. Po ciepłym 

dniu nastała chłodna noc. Temperatura spadła poniżej zera. Kałuże zamieniły się w białe tafle, ziemię pokrył 
szron,   kamienie   stały   się   śliskie,   niebezpieczne.   Aleksandra   i   Anastazja   dzielnie   dotrzymywały   kroku 
mężczyznom. Niejednokrotnie było im bardzo ciężko, ale zaciskały zęby i szły dalej, dalej i wyżej.

W Snowańcu dołączyło jeszcze kilku partyzantów, a pod Cisową trzecia grupa z przewodnikiem. Teraz 

było  ich około stu.  W szpicy posuwali się wywiadowcy,  którzy utrzymywali  stałą  łączność  z majorem 
Anisimowem oraz z jego zastępcą kapitanem „Orłowem”. Aleksandrze pomagał Janek Zawada, Anastazją 
opiekował się kapitan.

Front był już bardzo blisko, obok, w zasięgu dłoni. Odczuwali to wszyscy. Koło trzeciej nad ranem 

wywiadowcy donieśli o niemieckiej kolumnie, która posuwała się równolegle z oddziałem partyzanckim w 
kierunku frontu. Major rozkazał, aby zdwoili uwagę. Potem natknęli się na zaminowany las. Całą godzinę 
stracili na znalezienie bezpiecznej drogi. W pewnym momencie, gdy byli już zupełnie wyczerpani, gdy 
wspinali się resztkami sił, spotkała ich radosna niespodzianka. Stanęli na szczycie wzniesienia. Chwila ulgi i 
znów   problem.   Musieli   pokonać   stromy   odcinek   drogi,   prowadzący   po   oblodzonym   stoku,   do   doliny 
górskiego potoku. Schodzić się nie dało. Więc prawie wszyscy zjeżdżali na siedzeniach. Raptem w oddali 
błysnęły  ogniki   wystrzałów.   Stanęli,   rozglądali   się   wokół.   Nic   szczególnego.   Ponownie   ustawili   się   w 
kolumnę marszową. Szli, momentami próbowali biec.

Już   było   widno,   zupełnie   widno,   kiedy  zatrzymali   się   na   skraju   lasu.   Major   zarządził   kilka   minut 

odpoczynku.   Partyzanci   posilali   się,   tupali   nogami,   zacierali   ręce.   Starali   się   rozgrzać.   Nawet   nie   byli 
zmęczeni, tak przynajmniej im się wydawało. Świadomość, iż uczestniczą w wydarzeniach o historycznym 
znaczeniu, dodawała im sił. Major z kapitanem i Wasylem oraz przewodnikiem poszli zbadać teren. Wrócili 
po godzinie. Na szczycie sąsiedniej góry znajdowało się stanowisko ogniowe wroga z ciężkimi karabinami 
maszynowymi. Polanę, która znajdowała się pod stałą obserwacją Niemców, należało pokonać bezszelestnie, 
szybko i w małych grupkach. Tak uczynili. Nie zastukał ani jeden karabin.

Aleksandra nie czuła nóg. Były ciężkie i w pewnym momencie odmówiły posłuszeństwa. Na szczęście 

w pobliżu znajdował się Zawada, który natychmiast przyszedł jej z pomocą. Chwycił dziewczynę pod rękę i 
tak dotarli do skraju lasu. A tam stali żołnierze. W białych półkożuszkach, z pepeszami na piersiach.

I nagle Aleksandra zrozumiała.
— Nasi! Pojmujesz, Janku. Nasi żołnierze. Armia Czerwona...
Byli   bezpieczni.   Stali   na   wolnej   już   ziemi.   Ogarnęło   ich   wzruszenie.   Ściskali   się   z   radzieckimi 

żołnierzami jak z kimś drogim, bliskim, od dawna oczekiwanym.

background image

A potem padła komenda:
— Baczność!
Stali w zwartym czwórszeregu z majorem na czele. Chwila ciszy.
Anisimow podszedł na regulaminową odległość do pułkownika, by złożyć meldunek.
— Towarzyszu pułkowniku, major Anisimow melduje przybycie grupy wywiadowców i partyzantów z 

rejonu Brenna—Ustroń.

Zabrzmiało to niezwykle uroczyście.
Znajdowali   się   w   Jaworzu.   Rozlokowano   ich   po   domach,   nakarmiono,   a   potem   przewieziono   do 

Bielska.

Miasto od miesiąca było wolne. A oni chodzili jego ulicami i nie wierzyli własnym oczom. Polskie 

mundury, orły na czapkach, sztandary i polskie urzędy. To była prawda, radosna prawda. Po kilku dniach 
spisano   ich   personalia.   Niektórzy  wstąpili   do  polskiego   wojska,   inni   zasilili   organa   powstającej   Milicji 
Obywatelskiej. Kilku powróciło do Brennej.

Front dosyć długo trzymał się na granicy Brennej i Ustronia, biegł z Górek do Lipowca i dalej poprzez 

Równicę   na   Orłową.   Blisko   dwa   miesiące   trwały  walki   o   te   ziemie.   Wyzwolenie   Brennej   nastąpiło   6 
kwietnia, Ustronia jeszcze później — 1 maja, Cieszyna — 3 maja. Ostatnią walkę z Niemcami stoczono na 
Śląsku   Cieszyńskim   na   wzniesieniu   Pietrula   14   maja   1945   roku.   Zlikwidowano   wówczas   oddział 
niemieckich   spadochroniarzy.   Od   tego   momentu   nie   notowano   już   potyczek   z   Niemcami   na   Śląsku 
Cieszyńskim.

A jakie były powojenne losy naszych bohaterów?
Aleksandra Bykowska wróciła do Moskwy i zaraz po wojnie wyszła za mąż za majora Anisimowa. Ale 

po kilku latach ich drogi się rozeszły. Major wyjechał na Daleki Wschód i objął tam kierownictwo robót 
leśnych. Aleksandra została w Moskwie. Pracowała i kształciła się. Była nauczycielką, a obecnie pracuje w 
rozgłośni radiowej i w stacji telewizyjnej. Często bywa u swoich przyjaciół na Śląsku Cieszyńskim.

Anastazja Tonkich mieszka w Woroneżu. Jest inżynierem-mechanikiem. Często wspomina lata wojny, 

Wisłę i Ustroń, koresponduje z polskimi partyzantami.

Kapitan Andriej Anisimow „Orłow”, emerytowany pułkownik, mieszka w Moskwie i mimo upływu lat 

ciągle jest elegancki i przystojny.

Franciszka Zawadę (ojca) zaraz po wyzwoleniu Ustronia władze wojewódzkie powołały na naczelnika 

gminy; potem był prezesem Spółdzielni Spożywców. W 1966 roku przeszedł na emeryturę. Zmarł w 1983 
roku, w wieku 85 lat.

Jego   syn,   Jan   Zawada,   przez   jakiś   czas   służył   w   organach   MO,   później   pracował   w   gospodarce 

uspołecznionej. Obecnie jest emerytem, działaczem ZboWiD.