background image

Andrzej Stuglik

BOMBY NA TARENT

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1986

Projekt okładki i strony tytułowej: Jerzy Rozwadowski

Redaktor: Wanda Włoszczak

Redaktor techniczny: Danuta Wdowczyk

Korektor: Barbara Szmagalska

background image

Rok 1940 w Europie nie zapowiadał się spokojnie. Wprawdzie w pierwszych miesiącach żadna ze stron 

znajdujących się w stanie wojny nie rozpoczęła nowych działań, ale atmosfera napięcia wzrastała i rządy 
państw zachodnich przestały się łudzić, że faszystowskie Niemcy zadowolą się osiągniętymi zdobyczami.

W kwietniu 1940 roku zaczęło się. Padła Dania i Norwegia, a potem przyszła kolej na Francję. Na placu 

boju   pozostała   Wielka   Brytania,   która   długo   nie   mogła   ochłonąć   po   ciosie   zadanym   jej   przez   stalowe 
kolumny Wehrmachtu na piaskach Dunkierki. Nie miała zresztą na to zbyt wiele czasu, gdyż na brytyjskim 
niebie   pojawiły  się   samoloty  z   czarnymi   krzyżami,   a   w  portach   położonych  po  drugiej   stronie   Kanału 
Niemcy zaczęli gromadzić sprzęt desantowy. Dla każdego było oczywiste, w jakim celu to czynią. Wielkiej 
Brytanii groziła inwazja. Nad porty francuskie, do których Niemcy ściągali sprzęt desantowy, ruszyły więc 
samoloty brytyjskie. Nie było ich wiele, ale przeprowadzone przez nie ataki okazały się skuteczne. Z trudem 
gromadzony sprzęt był niszczony, a barki płonęły.

Sytuacja   ta   budziła   niepokój   admirała   Raedera,   twórcy   planu   inwazji   na   Wyspy   Brytyjskie,   i 

spowodowała, iż niemieccy sztabowcy doszli do wniosku, że nie pokona się Albionu, jeśli nie zniszczy się 
brytyjskiego lotnictwa i nie przetnie jego morskich komunikacji. Termin operacji desantowej przesunięto, a 
tym samym w miarę upływu czasu z rąk niemieckich zaczęła się wymykać inicjatywa strategiczna — Hitler i 
jego armie utraciły raz na zawsze możliwość uderzenia na nie przygotowanych i oszołomionych niedawną 
klęską Brytyjczyków.

W tym czasie Wielka Brytania miała nieliczne i niezbyt nowoczesne lotnictwo, a jej flota broniąca 

interesów   kolonialnego   imperium   była   zaangażowana   w   odległych   częściach   kuli   ziemskiej.   Zarówno 
wojskowi, jak i cywilni przywódcy tego kraju zdawali sobie sprawę z groźby, jaka zawisła nad Wyspami w 
przypadku długotrwałej blokady morskiej i przecięcia szlaków wiodących z kolonii do metropolii. Państwa 
osi dysponowały przecież dużą liczbą okrętów, których stale im przybywało na skutek zdobyczy wojennych 
oraz   pracujących   na   pełnych   obrotach   stoczni.   Szczególnie   poważny   problem   wyłonił   się   przed 
Brytyjczykami po klęsce Francji, kiedy to okręty niedawnych sojuszników schroniły się w afrykańskich 
portach i nie było wiadomo, po czyjej stronie staną do walki. Najwięcej jednostek francuskich znalazło się w 
porcie Mers el-Kebir. Dowodzący flotą francuską wiceadmirał Gensoul dysponował czterema pancernikami, 
sześcioma niszczycielami, transportowcem lotniczym oraz kilkunastoma mniejszymi jednostkami. Brytyjska 
Admiralicja bez trudu zdołała przekonać Churchilla o potrzebie neutralizacji tak poważnej siły, która mogła 
znaleźć się w rękach przeciwnika.

Trzeciego lipca eskadra brytyjska, nosząca taktyczną nazwę ,,Force H”, pod dowództwem wiceadmirała 

J. F. Somerville'a zablokowała port Mers el-Kebir. Brytyjczycy zażądali, aby Francuzi przystąpili do walki u 
boku floty brytyjskiej, odeszli do brytyjskich portów i tam podporządkowali się  „Wolnym Francuzom”, 
popłynęli do Indii Zachodnich lub zatopili własne jednostki. Wiceadmirał Gensoul nie wyraził zgody na 
żadną   z   tych  propozycji  i  wówczas   eskadra   brytyjska   otworzyła   ogień   z   dział   artylerii   pokładowej.   W 
wyniku ostrzału trafiony został pancernik  „Bretagne” i zatonął wskutek wybuchu własnej amunicji, a dwa 
inne, uszkodzone, by uniknąć podobnego losu, wyrzuciły się na mieliznę. Jedynie pancernik „Strasbourg”, 
osłaniany przez pięć niszczycieli, podjął nierówną walkę, przerwał się przez kordon brytyjski i zawinął do 
Tulonu. W wyniku tego ataku zginęło 1279 marynarzy z niedawnej armii sojuszniczej.

Admiralicja Brytyjska uznała, że atak na Mers el-Kebir nie załatwił do końca sprawy floty francuskiej. 

Ósmego lipca zaatakowali Brytyjczycy port w Dakarze i uszkodzili francuski okręt liniowy „Richelieu”. We 
wrześniu  ponownie   pojawili   się  pod  Dakarem, ale   tym  razem  napotkali   twardy,   zdecydowany opór.   W 
rezultacie musieli wycofać się.

Te dość wątpliwe z wojskowego i politycznego punktu widzenia sukcesy nie zmieniły nastrojów w 

społeczeństwie   brytyjskim,   które   w   tym   właśnie   czasie   przeżywało   nieustanne   naloty   niemieckich 
bombowców. Toczyła się bowiem bitwa o Wielką Brytanię, bitwa zacięta, na śmierć i życie.

Przystąpienie   wojsk   włoskich   do   działań   wojennych   po   stronie   Hitlera   dodatkowo   skomplikowało 

trudną sytuację Wielkiej Brytanii, zmieniając niekorzystnie dla niej układ sił w rejonie Morza Śródziemnego. 
Na   jednym   tylko   jego   krańcu   Brytyjczycy   zachowali   zdecydowaną   przewagę   nad   wszystkimi 
przeciwnikami. Strzegła go twierdza gibraltarska, niezatapialny okręt armady admirała Cunninghama. U 
podnóży wyniosłej skały Gibraltaru rozsiadły się zabudowania portu wojennego, a jej wnętrze zryte było 
korytarzami i umocnionymi platformami, w których oczekiwały na ewentualny atak dobrze wyekwipowane 
oddziały brytyjskie, jak dotąd nikt nie kwapił się specjalnie do ataku na Gibraltar. Hitler przez pewien czas 
przewidywał takie działanie, a niemiecki wywiad, przedstawiciele dyplomacji i sztaby czynili przygotowania 
do przechwycenia brytyjskiego przyczółka na Półwyspie Pirenejskim (operacja „Izabella Felix”), jednak na 
szczęście   dla  Wielkiej   Brytanii plany  tego  przedsięwzięcia  spoczęły na  półkach  naczelnego  dowództwa 
Wehrmachtu.

Na przeciwległym krańcu basenu śródziemnomorskiego kontradmirał A. L. Lyster, dowodzący eskadrą 

background image

aleksandryjską, nie miał tak dogodnej sytuacji. Flota brytyjska i okręty sojusznicze były tu narażone na ataki 
włoskiego lotnictwa, a lądowe zaplecze nie dawało takich gwarancji jak gibraltarska skała. Te dwa rejony 
ześrodkowania sił brytyjskich w tym rejonie świata uzupełniała Malta położona niemal w centrum Morza 
Śródziemnego.   Mimo   niewielkiego   obszaru   ta   skalista   wysepka   odegrała   doniosłą   rolę   w   zmaganiach 
wojennych tamtego okresu.

Już następnego dnia po przystąpieniu Włoch do wojny silna eskadra brytyjska znalazła się w rejonie 

wód   wewnętrzych   nowego   przeciwnika.   Brytyjczycy   nie   ograniczyli   się   do   demonstracji   siły   i 
zaakcentowania wszechobecności najpotężniejszej dotychczas floty świata, ale dokonali ataku na port w 
Tobruku.   W   wyniku   bombardowania   artyleryjskiego   został   zniszczony   krążownik  „San   Giorgio”. 
Współpracujące jeszcze wówczas z Brytyjską Admiralicją dowództwo francuskiej floty wysłało eskadrę, 
która otworzyła ogień z dział pokładowych do urządzeń portowych w Genui i Vado, a następnie ten sam los 
spotkał północnoafrykański port Bardia. Po obu stronach zaczęły tonąć okręty.

Był to jednakże dopiero początek wielkich zmagań, jakie niebawem miały rozegrać się na tych wodach. 

Zarówno doświadczona Admiralicja Brytyjska, jak i znająca doskonale ten akwen włoska Supermarina nie 
były pewne, jaką mają obrać taktykę wobec przeciwnika. Włoski admirał Campioni, mimo iż dysponował 
liczną   i   silną   flotą   oraz   miał   możliwość   wykorzystywania   lotnictwa   wspierającego   jego   operacje,   czuł 
wyraźny respekt przed Brytyjczykami. Tego stosunku do brytyjskiej floty nie zmieniło nawet włączenie się 
do   działań   lotnictwa   niemieckiego.   Ta   rezerwa,   a   może   raczej   przyjęta   taktyka   była   dość   nieudolnie 
realizowana   przez   szefa   sztabu   Supermariny   admirała   Cavagnari,   co   spowodowało,   że   zarówno 
głównodowodzący, jak i jego szef sztabu musieli podać się do dymisji. Nowi admirałowie kierujący włoską 
flotą — głównodowodzący admirał A. Jachino i szef sztabu admirał Ricardi — nie byli w stanie zmienić na 
korzyść Włoch przebiegu morskich zmagań na Morzu Śródziemnym.

*

Latem 1940 roku pierwszy lord Admiralicji, Dudley Pound, wiele uwagi poświęcił rozwojowi sytuacji 

w   rejonie   Morza   Śródziemnego,   gdzie   flota   brytyjska   miała   do   wykonania   poważne   zadania.   Jej   rola 
polegała nie tylko na trzymaniu w szachu Włochów i niedopuszczeniu do pojawienia się na tych wodach 
okrętów  niemieckich,  ale  miała  również  blokować  wojskom osi  dostęp  do  bogatych   złóż  surowców na 
terenie swych kolonii, a przede wszystkim do arabskich źródeł ropy naftowej.

Jak wspomnieliśmy, zadania to były poważne, a ich wykonanie nie należało do łatwych, gdyż flota 

włoska   na   Morzu   Śródziemnym   dysponowała   czterema   okrętami   liniowymi,   siedmioma   ciężkimi   i 
czternastoma   lekkimi   krążownikami,   stu   dwudziestu   dziewięcioma   niszczycielami   i   torpedowcami   oraz 
niepokojącą aliantów liczbą stu piętnastu okrętów podwodnych.

Tymczasem   dowodzący   brytyjską   flotą   admirał   Cunningham   mógł   wystawić   przeciwko   włoskiej 

armadzie zaledwie sześć okrętów liniowych, trzy lotniskowce, piętnaście krążowników, trzydzieści sześć 
niszczycieli i osiemnaście okrętów podwodnych operujących z trzech baz na Morzu Śródziemnym. Cóż to 
znaczyło   wobec   potęgi   Włochów,   którzy   mogli   przecież   w   czasie   przeprowadzania   morskich   operacji 
wykorzystywać również lotnictwo, operujące z dogodnie położonych baz. Mieli wprawdzie i Brytyjczycy 
swoje   mocne   punkty  —   skałę   gibraltarską   i   małą   skalistą   Maltę,   ale   na   tej   ostatniej   Admiralicja   nie 
przygotowała należycie garnizonu do działań, jakie miały być prowadzone w tym rejonie. O tym, że mimo 
wszystko sztab brytyjski przywiązywał duże znaczenie do tej wysepki, świadczy fakt zainstalowania tam 
ściśle tajnych stacji podsłuchowych do przechwytywania radiowej korespondencji nieprzyjaciela. Zdobyty w 
ten sposób materiał był niezwłocznie przesyłany samolotami kurierskimi do Bletchley pod Londynem, gdzie 
mieścił się centralny ośrodek deszyfrażu. Specjaliści kryptologii odczytywali jego treść, znając już tajemnicę 
niemieckiej  „Enigmy”.  Funkcjonowała  tam  jej  odwzorowana   kopia   pod nazwą  „Ultra   Secret”.  Do  tego 
ośrodka   trafiały  również   skrycie   rejestrowane   radiogramy   z   włoskiej   sieci   łączności,   ale   ten   szyfr   był 
wielokrotnie zmieniany i jego złamanie było niemożliwe.

Wróćmy jednak do problemów, jakie wyłoniły się przed Brytyjczykami z chwilą przystąpienia Włoch 

do  wojny.   Na Morzu  Śródziemnym  zakorkowanym  twierdzą   gibraltarską   znajdowało  się  wiele   okrętów 
przeciwnika, z których szczególnie groźne mogły się okazać okręty podwodne. Pierwszy lord Admiralicji 
Dudley Pound, nie mógł przestać o nich myśleć. Wiedział, że we włoskich portach znajduje się ich znacznie 
więcej niż w bazach brytyjskich, i zdawał sobie sprawę, że gdyby zostały równie skutecznie wykorzystane 
jak niemieckie, to brytyjska flota na Morzu Śródziemnym wkrótce przestałaby istnieć. Wprawdzie ten akwen 
nie sprzyjał operowaniu okrętów podwodnych, gdyż wody były nazbyt przejrzyste i stosunkowo płytkie, ale 
mimo   to   zagrożenie   istniało.   Lord   Pound   denerwował   się,   kiedy  jego   oficerowie   przypominali   mu,   że 
błękitne wody śródziemnomorskie to nie ponury Atlantyk, ale on nie mógł zlekceważyć niebezpieczeństwa.

background image

Lord patrzył na wolno sunące po niebie punkciki eskadry lotniczej. Był zmęczony poranną naradą i nie 

chciało mu się opuszczać swego gabinetu. Z niechęcią myślał o tym, że po wyjściu z tego w gruncie rzeczy 
zacisznego pokoju mógłby spotkać któregoś z uczestników porannej odprawy.

—   Ciekawe   —   mruknął   do   siebie   odchodząc   od   okna  —   czy   byłby   to   przedstawiciel   obozu 

defensywnego czy ofensywnego.

Z   westchnieniem   zasiadł   za   potężnym   biurkiem   i   zabrał   się   do   studiowania   leżących   na   nim 

dokumentów.   Praca   szła   mu   niesporo.   Wyraźnie   odczuwał   ciągły  brak   snu   i   ruchu.   Po  kilku   minutach 
oderwał   wzrok   od  zapisanych  drobnym   drukiem  kartek,   znów   spojrzał   w   okno  i  zamyślił   się   głęboko. 
Sytuacja na Morzu Śródziemnym była niepokojąca, członkowie Admiralicji nie potrafili zająć jednolitego 
stanowiska co do formy przyszłych działań na tym akwenie, a on ciągle nie mógł się zdecydować, kto ma 
rację. Czy ci, którzy przekonywali, że brytyjska flota może jedynie przyjąć pozycję defensywną, czy ci, co 
twierdzili,   że   należy   przejść   do   ataku.   Wprawdzie   jako   pierwszy   lord   Admiralicji   powinien   słuchać   i 
analizować wypowiedzi innych dowódców, ale w końcu będzie musiał podjąć jakąś decyzję, będzie musiał 
zająć   zdecydowane   stanowisko   w   tej   sprawie.   Tymczasem   w   trakcie   sztabowych   narad   i   podczas 
indywidualnych   spotkań   ciągle   mieszano   argumenty  natury  wojskowej   i   politycznej,   brano   pod   uwagę 
elementy mogące wpłynąć na rozwój wydarzeń w tym rejonie świata w ciągu najbliższych kilku tygodni lub 
miesięcy, a także zastanawiano się nad sytuacją, jaka może wytworzyć się w kolejnych latach wojny. Bo 
teraz w Wielkiej Brytanii nikt już się nie łudził, że ta wojna trwać może krócej niż kilka lat. Państwa 
faszystowskie   prezentowały  zaszokowanemu  światu   swoją   zbrodniczą   potęgę,   a   alianci,   jak   dotąd,   byli 
ciągle w odwrocie i mogli poszczycić się zaledwie kilkoma zwycięskimi epizodami. Faszyści parli naprzód 
na wszystkich frontach, a sztabowcy brytyjscy dyskutowali zawzięcie i ciągle zastanawiali się, w którym 
rejonie świata można by było powstrzymać zwycięski pochód wroga. Alianci mieli w swych rękach wiele 
atutów,   ale,   jak   dotąd,   zawodziła   koordynacja   działań   i   stale   powtarzał   się   jeden   błąd  —   brak   było 
właściwego przygotowania kampanii na wielu szczeblach dowodzenia.

Lord Pound ocknął się z zamyślenia, zjadł szybko przyniesiony mu do gabinetu posiłek i poprosił do 

siebie   dowodzącego   siłami  morskimi  na   Morzu   Śródziemnym   admirała   Cunninghama,   z   którym   chciał 
spokojnie porozmawiać na temat najwłaściwszej taktyki działań w rejonie śródziemnomorskim.

Przez moment w gabinecie panowała cisza. Pound pragnął, aby ta rozmowa przybrała półprywatny 

charakter, toteż zaczął od niewiele znaczącego pytania.

— Czy miał pan spokojny lot, admirale? — zapytał, biorąc do cęki leżącą na biurku fajkę.
— O tak, dziękuję, sir. — Cunningham uśmiechnął się lekko, wiedząc jak zresztą wszyscy z otoczenia 

Pounda o jego niechęci do latania. — Pogoda była dobra, ale teraz raczej należy wypatrywać chmur i szybko 
znikać przed każdą maszyną, która pojawi się w zasięgu wzroku pilota.

Gospodarz   ze   zrozumieniem   pokiwał   głową.   Chętnie   by   jeszcze   porozmawiał   o   samej   podróży   i 

warunkach życia w tak bezpiecznym miejscu jak Gibraltar, gdzie nie lecą na głowę bomby, jednak nie po to 
przecież zapraszał do siebie admirała.

— A na morzu? — nawiązał do wypowiedzi swego rozmówcy. — Czy uważa pan, że i tam powinniśmy 

znikać z pola widzenia ludzi Campioniego? — Uważnie obserwował reakcję Cunninghama na to sięgające 
sedna sprawy pytanie.

— Ależ, sir, nigdy nasze okręty tego nie robiły, o ile mnie pamięć nie myli.  — W głosie admirała 

zabrzmiała nuta oburzenia. — Ani na tym akwenie, ani na żadnym innym — dodał.

—   Ale   Włosi   zgromadzili   w   swych   portach   wiele   ciężkich   jednostek.   Mają   nad   nami   przewagę 

ilościową i jakościową — dalej sondował Pound.

— Zawsze byłem zdania, sir, że większa liczba okrętów przeciwnika daje gwarancję, że wystrzelone 

przez   nas   pociski   i   torpedy   znajdą   jakiś   cel.  —   Obaj   panowie   uśmiechnęli   się   po   tym   żartobliwym 
stwierdzeniu Cunninghama.  — Jestem zdania — już z powagą dodał admirał  — że powinniśmy walczyć. 
Wypływać w morze na tym, co mamy. I w żadnym wypadku nie oddawać Campioniemu inicjatywy.

Zapadło krótkie milczenie.
— A ich pancerniki? — zaczął z wahaniem Pound. — A ich lotnictwo? Przecież samoloty startują z baz 

lotniczych   rozmieszczonych   w   wielu   dogodnych   do   działań   punktach   półwyspu   i   wysp.   Całe   zaplecze 
techniczne mają w zasięgu ręki. — Pierwszy lord Admiralicji wypowiedział wreszcie to, co mu od pewnego 
czasu nie dawało spokoju i co jego zdaniem stanowiło o faktycznej przewadze przeciwnika w tym rejonie.

— Nie mam zamiaru wystawiać swoich jednostek pod ich bomby. Ale przecież obaj wiemy, że duże 

formacje   okrętów   muszą   mieć   właściwie   przygotowane   działanie,   a   także   wymagają   odpowiedniego 
kierowania w czasie samej akcji.

— Tak, oczywiście  — mruknął lord po przetrawieniu tego, co jego gość zawarł w podtekście swej 

wypowiedzi. Nie musiał słuchać dalszych argumentów, które mógł lub chciał przytaczać admirał. To, co 

background image

powiedział dotychczas,  dostatecznie jasno świadczyło, że jest  on zwolennikiem ofensywnej  postawy sił 
morskich Wielkiej Brytanii w rejonie Morza Śródziemnego. Ale czy jego poglądy wynikają z obiektywnej 
oceny faktów. Może po prostu ambicja wzięła górę nad rozsądkiem. Pound przez moment zastanawiał się, co 
jest   gorsze:   nadmiernie   ambitny  czy  nierozsądny  dowódca  —   Potrzeba   nam   wielu   okrętów   na   innych 
akwenach, gdzie sytuacja jest równie trudna  — przytoczył jeden z koronnych argumentów zwolenników 
defensywy.

Tym razem admirał nie pozwolił mu dokończyć rozpoczętej kwestii:
— I uważa pan, że Gibraltar spełni rolę strażnika? — Odrobinę podniesiony głos, jakim Cunningham 

zadał to pytanie, i sam fakt, że przerwał lordowi, świadczyły, iż mocno przeżywa tę rozmowę. — Mogę pana 
zapewnić — kontynuował już spokojnym, rzeczowym tonem — że Włosi nie wypłyną na Atlantyk, ale na 
tym swoim, wewnętrznym bajorku będą robili, co tylko zechcą. A będą przede wszystkim zatapiali nasze 
statki transportowe. A ich armia w Afryce? Jeśli nie będziemy im przeszkadzali na morzu, to ją dobrze 
wyekwipują i uzyskawszy wsparcie niemieckich sojuszników ruszą na Egipt. I wtedy może się okazać, że 
nasze okręty mają niewiele do strzeżenia na Bliskim i Dalekim Wschodzie.  — Admirał Cunningham nie 
spuszczał wzroku z twarzy lorda Pounda.

— Tego nie można wykluczyć — westchnął lord.
— Może  się  okazać,  że  stracimy  dostęp  do  ropy  naftowej,  a  co  gorsza  nasze  imperium  zniknie   z 

umysłów tamtejszej ludności, a potem zostanie wymazane z mapy świata.

Admirał Cunningham nie odzywał się. Milczał też lord Pound. Właściwie to mógł już zakończyć tę 

rozmowę, gdyż zorientował się, jakie poglądy reprezentuje admirał, ale chciał jeszcze dowiedzieć się, czy 
ma jakiekolwiek wątpliwości.

— Jednak możemy stracić zbyt wiele jednostek potrzebnych gdzie indziej, a Włosi wtedy będą i tak 

spokojnie  przerzucali  przez  morze  zaopatrzenie  dla swoich wojsk  w Afryce  — zawiesił głos  i spojrzał 
wymownie na swego gościa.

— Znamy dobrze te wody i tych, którzy uważają je za swe wewnętrzne morze. Mamy u nich swoich 

ludzi. Aby jednak zbytnio nie prowokować losu, powinniśmy uderzać tylko tam, gdzie nasza przewaga 
będzie   oczywista.   W   ten   sposób   my   będziemy   zwycięzcami.   Poza   tym   takie   uderzenia   nie   wymagają 
znaczącej   przewagi   w   ilości   lub   jakości   sprzętu.   Zresztą   obaj   dobrze   wiemy,   że   w   marynarce   niemal 
najważniejszą rolę odgrywają ludzie. Nie tylko ich zapał do walki, ale również przygotowanie i wyszkolenie. 
Tutaj jest to ważniejsze niż w innych rodzajach broni. No, może jeszcze tak samo jest w lotnictwie — dodał 
po chwili.

— Zapewne ma pan rację — mruknął Pound. — Czyli proponuje pan zadać cios i odskoczyć?
— Tak, sir. Mamy już przecież pierwsze wyniki.
— Tak, tak, przypominam sobie. — Lord Pound chciał podkreślić, że orientuje się w sytuacji.  — 

Słyszałem o zatopieniu w pobliżu przylądka Matapan włoskiego niszczyciela „Espero”, a w kilka dni później 
niszczyciela „Zeffiro” w Tobruku. Znał pan trasę ich eskadry? — zapytał.

— Tak, sir — odpowiedział Cunningham i obaj dżentelmeni uśmiechnęli się; należeli do ścisłego grona 

oficerów   armii   brytyjskiej,   którzy  nie   tylko   wiedzieli,   co   się   robi   w   Bletchley,   ale   wykorzystywali   w 
praktyce informacje płynące z tego tak pilnie strzeżonego źródła. — Otrzymujemy rozszyfrowane depesze z 
Malty — dodał po chwili — mamy swoich ludzi na półwyspie, a poza tym nasze lotnicze rozpoznanie też nie 
próżnuje. Nad Włochami zazwyczaj jest pogodne niebo. Bezchmurne.

— Wspomniał pan o Malcie — wtrącił Pound. — Obawiam się o tę wyspę. Czy nasza załoga zdoła się 

tam utrzymać?

W   gmachu   Admiralicji   coraz   częściej   szeptano,   że   zbyt   późno   zaczęto   myśleć   o   możliwości 

bezpośredniego starcia w rejonie Morza Śródziemnego, że nie wyposażono garnizonu Malty w odpowiedni 
sprzęt i nie zgromadzono zapasów umożliwiających długotrwałą obronę. I teraz ta wyspa mogła jedynie 
liczyć na hart swych obrońców i twardość pokrywających ją skał. Lotnictwo włoskie i współdziałająca z 
nimi marynarka wojenna nie dopuszczały do portu w La Valletta jednostek nawodnych, a nawet największe 
okręty podwodne nie mogły zabierać wiele na swoje pokłady, a raczej pod pokłady. Sytuacja obrońców 
wyspy była trudna, a mogła stać się tragiczna, jeżeli przez dłuższy czas nie zdoła dotrzeć do wyspy większy 
konwój.

— Będziemy łączyli wypady naszych zespołów bojowych z konwojami, chociaż ze względu na różne 

prędkości współdziałanie między tymi jednostkami jest utrudnione. Co gorsza, Morze Śródziemne to tak 
mały obszar, że wszystko można wytropić. — Cunningham mówił to pewnym głosem.

— Ale czy mamy inne wyjście? Po zdobyciu Malty Włosi zyskaliby jeszcze jedną bazę dla swego 

lotnictwa, a ich okręty podwodne znacznie zwiększyłyby zasięg efektywnego pływania  — głośno myślał 
Pound. — A nie obawia się pan desantu powietrznego?

background image

— Sir, taka operacja wymaga odpowiednich sił i zgrania wielu czynników. Nie sądzę, aby admirał 

Campioni zdecydował się na tak ryzykowne posunięcie. To starej daty oficer i w jego sposobie dowodzenia 
nie ma miejsca na takie wyczyny. A my mamy niezawodnych informatorów, którzy w porę by nas ostrzegli o 
niebezpieczeństwie. Jestem pewien, że garnizon Malty zdążyłby się przygotować do przyjęcia gości.

Admirał Cunningham, który podczas porannej narady nie doczekał się wypowiedzi Pounda, teraz, po tej 

szczerej rozmowie, wiedział, że może liczyć na poparcie Pierwszego Lorda Admiralicji. Gdy uświadomił 
sobie ten fakt, jego samopoczucie znacznie się poprawiło. Spojrzał na lorda i dostrzegł jakby cień uśmiechu 
na jego twarzy. A więc i gospodarz był zadowolony. Cóż, każdy z nich osiągnął zamierzony cel.

Po rozstaniu się z przełożonym admirał Cunningham opuścił zwalisty budynek Admiralicji i wsiadł do 

samochodu, by udać się na lotnisko. W miarę jak jego wóz przemierzał ulice Londynu, dobre samopoczucie 
opuszczało admirała. Nie poznawał tego miasta. Zaciemnione ulice, zburzone domy,  leje po bombach i 
dająca się wyczuć nerwowość przechodniów, wszystko to sprawiało niezwykle przygnębiające wrażenie. W 
głębi  duszy admirał stwierdził, że  w jego ciasnym gibraltarskim królestwie  jest o wiele bezpieczniej,  i 
zapragnął   znaleźć   się   tam  jak   najprędzej,   by  natychmiast  przystąpić   db   nękania   podwładnych   admirała 
Campioniego.

— Z morza i powietrza — mruknął do siebie, patrząc na ludzi krzątających się przy usuwaniu tego, co 

pozostało ze zbombardowanego budynku.

Myśl o wykorzystaniu możliwości, jakie daje mu pozostające pod jego rozkazami lotnictwo morskie, 

zaprzątnęła całkowicie jego umysł. Przestał zwracać uwagę na otoczenie. Należy wykorzystać  lotnictwo 
bombowe, szczególnie zaś samoloty torpedowe i myśliwskie, zaczął snuć konkretne plany. Przecież bazy 
przeciwnika   leżą   w   ich   zasięgu.   Coraz   bardziej   podobał   mu   się   ten   pomysł.   A   baza   to   nie   tylko 
unieruchomione okręty wroga, ale zniszczone jego zaplecze.

Celne bomby, a od morza salwy ciężkiej artylerii mogą przynieść pożądane wyniki, a przede wszystkim 

skłonić Włochów do przyjęcia taktyki defensywnej. Trzeba to będzie dokładnie przemyśleć i szczegółowo 
opracować.

*

Od momentu przystąpienia Włoch do wojny flota tego kraju musiała stanąć oko w oko z groźnym i 

doświadczonym przeciwnikiem. Admirał Cavagnari będący szefem sztabu włoskiej marynarki wojennej nie 
miał łatwego zadania. Z materiałów analitycznych i dziennych meldunków wynikało, że jego okręty znajdują 
się w stałej defensywie, że pomimo przewagi liczebnej i znajdujących się w pobliżu baz lotniczych nie 
przejawiają   ochoty   do   działań   zaczepnych.   Nie   starają   się   też   szukać   dość   ruchliwego   przeciwnika,   a 
ograniczają się jedynie do konwojowania statków wiozących zaopatrzenie dla armii marszałka Grazianiego 
prowadzącej walki na kontynencie afrykańskim. Wychodziły wprawdzie w morze, by patrolować rejony, 
którymi powinny iść konwoje alianckie, nie zapędzały się jednak pod główne porty brytyjskie — Gibraltar i 
Aleksandrię.   Wszystko   to   było   niepokojące   i   admirał   Cavagnari   zdawał   sobie   sprawę,   że   nie   mogło 
przynieść sukcesów.

Jedynym jaśniejszym punktem na Morzu Śródziemnym była Malta. Tylko w tym rejonie działo się coś, 

co można było uznać za osiągnięcie. Położona w pobliżu podeszwy włoskiego buta znajdowała się w zasięgu 
włoskiego lotnictwa i była niemal bezkarnie zasypywana bombami. Mieszkańcy wyspy powoli zmieniali się 
w ludzi jaskiniowych, szukających schronienia pod skalistymi zboczami. Ale czy mogli wszystko ukryć pod 
ziemią?   Admirał   Cavagnari   nie   mógł   pojąć,   dlaczego   ci   przezorni   Anglicy   wykazali   taki   brak 
przewidywania, dlaczego nie zgromadzili na wyspie odpowiednich zapasów sprzętu i żywności? A teraz nie 
będą mieli innego wyjścia, tylko kierować w stronę Malty konwoje. A konwoje to łatwa zdobycz i na nią 
właśnie liczył Cavagnari przygotowując plan działań na najbliższy okres.

*

Sztab admirała Cunninghama z zadowoleniem przyjął wiadomość, że Admiralicja ostatecznie odrzuciła 

strategię   defensywną.   Można   było  przystąpić  do działań  nękających  przeciwnika,  zadawać  mu  ciosy w 
wybranym przez siebie momencie i miejscu. Niebawem nadarzyła się okazja do pierwszej tego rodzaju akcji.

Na początku lipca 1940 roku obie walczące strony wyprawiły w morze statki wiozące zaopatrzenie dla 

swych walczących armii. Szóstego lipca z Neapolu wypłynął składający się z pięciu statków konwój włoski. 
Transportowce wiozły zaopatrzenie dla marszałka  Grazianiego, którego armia z coraz większym trudem 
opierała się brytyjskim oddziałom dowodzonym przez generała Wavella. Sztab włoskiej floty zdawał sobie 
sprawę, jak wielkie znaczenie ma ten konwój dla walczących piechurów, toteż w jego osłonie znalazło się 

background image

wiele ciężkich okrętów pod dowództwem admirała Campioniego. Wolno płynące transportowce osłaniane 
były  przez   dwa   pancerniki  „Conte   di   Cavour”   i   „Giulio   Cesare”,   siedem  ciężkich   i   dwanaście   lekkich 
krążowników oraz przez dwadzieścia cztery niszczyciele.

W tym samym czasie na wody Morza Śródziemnego wyszły brytyjskie okręty wojenne, mające osłaniać 

dwa konwoje opuszczające port La Valletta. Na wychodzących z Malty statkach znajdowała się ludność 
cywilna, gdyż zdaniem admirała Cunninghama silnie bombardowana wyspa nie była odpowiednim miejscem 
dla kobiet i dzieci. Poza tymi humanitarnymi względami istotne znaczenie miał również fakt, że z uwagi na 
trudności z zaopatrzeniem na wyspie powinni znajdować się tylko jej obrońcy i ludzie świadczący usługi na 
rzecz   obrony.   Flotą   brytyjską   stanowiącą   osłonę   konwojów   dowodził   osobiście   admirał  Cunningham,   a 
składała się ona z trzech pancerników:  „Warspite”, „Royal Sovereign” i „Malaya”, lotniskowca „Eagle”, 
pięciu lekkich krążowników i siedemnastu niszczycieli.

Na Marginesie chcielibyśmy dodać, że wśród osłaniających  konwoje niszczycieli  znalazł się polski 

„Garland” dowodzony przez komandora podporucznika A. Doroszkowskiego. „Garland” od maja znajdował 
się w rękach Polaków j stacjonował na wodach śródziemnomorskich w bazie aleksandryjskiej. Polska załoga 
objęła ten okręt po Brytyjczykach i spotkała się tam z wieloma nie znanymi jej urządzeniami. Nie stanowiło 
to jednak problemu dla doświadczonej i świetnie wyszkolonej załogi. Szybko opanowała wszelkie tajniki 
nowej jednostki, ale o dziwo, co wszystkich niepokoiło i denerwowało, nie mogła sobie poradzić z działami 
artylerii pokładowej. Mimo ćwiczeń i odrębnych studiów prowadzonych przez oficerów-artylerzystów salwy 
„Garlanda” nie trafiały do celu.

Ta   sytuacja   wzbudziła   zainteresowanie   oficera   łącznikowego   floty   brytyjskiej,   Pattersona.   Anglik 

najpierw ze zdziwieniem, a następnie ze wzrastającą z dnia na dzień podejrzliwością obserwował fontanny 
wody tryskające wokół celów podczas treningowych strzelań. Zawsze zbyt blisko lub zbyt daleko. Poza tym 
poszczególne działa nie były w stanie oddać ześrodkowanej salwy. Było oczywiste, że taka jednostka nie 
może   wykonywać  zadań  bojowych.  Patterson  w  swych   raportach  zaczął  sugerować,  że  Polacy robią  to 
celowo.  Sztab  brytyjski  po zapoznaniu  się z  tymi  stwierdzeniami zaczął  domagać się zmiany dowódcy 
„Garlanda”.  Sztab polskiej marynarki wojennej w Londynie przychylił się do tych  żądań i polecił,  aby 
komandor podporucznik Konrad Niemieśniowski przygotowywał się do objęcia dowództwa.

W tym czasie zdesperowana i urażona w zawodowej ambicji załoga postanowiła znaleźć przyczynę 

braku celności obsługiwanych zgodnie z instrukcją dział. Rozbierano wszystko, co rozebrać się dało, i po 
dokładnym obejrzeniu oraz oczyszczeniu składano ponownie. Okazało się, że nie był to daremny wysiłek. 
Wykryto  przyczynę   braku   celności   dział  „Garlanda”.  Był   nią  drucik,  który  pozostawili   w  mechanizmie 
angielscy   robotnicy,   a   który   uniemożliwiał   prawidłową   pracę   przyrządów   celowniczych.   Usunięcie   tej 
usterki sprawiło, że Polacy szybko wykazali się sprawnością bojową i załoga „Garlanda” mogła uczestniczyć 
w akcjach floty brytyjskiej.

Siódmego lipca, polska załoga znalazła się wśród okrętów płynących w kierunku skalistej Malty.
Brytyjski dowódca, aby zapewnić maksymalne bezpieczeństwo konwoju, podzielił swój zespół na trzy 

grupy.  Zadaniem pierwszej,  złożonej  z pięciu  krążowników  i flotylli niszczycieli, było  rozpoznanie.  Tą 
szybką   eskadrą   dowodził   admirał   J.   C.   Tovey.   Grupa   podstawowa,   w   skład   której   weszły   pancernik 
„Warspite” z admirałem Cunninghamem na pokładzie oraz pięć niszczycieli, miała charakter uderzeniowy. 
Natomiast stosunkowo powolne pancerniki, „Royal Sovereign” i „Malaya”, lotniskowiec „Eagle” i pozostałe 
niszczyciele tworzyły grupę ubezpieczenia.

Konwój włoski szczęśliwie pokonał trasę Neapol — Benghazi i okręty admirała Campioniego wracały 

do bazy. Takiego szczęścia nie miała flota brytyjska. Zaledwie jednostki admirała Cunninghama zdołały 
opuścić Aleksandrię, a już zostały dostrzeżone przez włoski wodnosamolot, którego pilot przekazał swoim 
przełożonym   meldunek   określający   kurs,   prędkość   i   skład   sił   brytyjskich.   Admirał   Campioni 
poinformowany   o   pojawieniu   się   w   pobliżu   jednostek   przeciwnika   nie   uczynił   nic,   aby   przeszkodzić 
Brytyjczykom w wykonaniu zadania. Jedynie włoskie lotnictwo wykorzystując swoje bazy na Dodekanezie 
rozpoczęło wściekłe ataki. Podczas jednego z nich bomba zrzucona z wysokiego pułapu trafiła i uszkodziła 
krążownik „Gloucester”.

Jednak   Brytyjczycy   mieli   nie   tylko   pecha.   Tego   samego   dnia,   ósmego   lipca,   jeden   z   brytyjskich 

samolotów rozpoznawczych dostrzegł włoską eskadrę. Admirał Cunningham został poinformowany, że w 
odległości   stu   mii   od   Benghazi   znajdują   się   okręty  włoskie,   płynące   najkrótszą   drogą   do   swojej   bazy. 
Cunningham uznał, że nie ma chwili do stracenia. Brytyjskie ugrupowanie zwiększyło prędkość i zmieniło 
kurs,  by przeciąć   drogę  Włochom.  Następnego  dnia  o świcie  rozpoznanie  lotnicze  meldowało,   że  flota 
włoska płynie nie zmienionym kursem, tyle tylko, że wzmocniła się o kilka krążowników i niszczycieli.

Admirał Cunningham miał już pewność, że dojdzie do kontaktu bojowego, gdyż eskadra wroga nie 

miała szansy ominięcia jego okrętów. Jedynym problemem było położenie przypuszczalnego miejsca starcia. 

background image

Z wyliczeń brytyjskich nawigatorów wynikało, że do spotkania dojdzie w rejonie przylądka Stilo, a więc 
niepokojąco blisko wybrzeży włoskich. To z kolei oznaczało, że lotnictwo włoskie będzie mogło atakować 
brytyjskie okręty niemal w poligonowych warunkach.

W południe dziewiątego lipca odległość pomiędzy obiema flotami wynosiła około dziewięćdziesięciu 

mil. Admirał Cunningham doszedł do wniosku, że jeśli Włosi będą nadal płynęli z taką jak dotychczas 
prędkością, zdołają dotrzeć do baz nie nawiązując z Brytyjczykami kontaktu bojowego. Postanowił więc 
spowodować   zwolnienie   marszu   jednostek   nieprzyjaciela.   Z   pokładu   lotniskowca   „Eagle”   wystartowały 
samoloty torpedowe, by zaatakować włoską flotę. Niestety, atak nie przyniósł oczekiwanych wyników i 
Włosi umykali dalej w kierunku ojczystych wybrzeży.

W   kilka   godzin   później   grupa   krążowników   włoskich   otworzyła   ogień   do   jednego   z   okrętów 

dowodzonych przez admirała J. Toveya. Ostrzelaną jednostką był niszczyciel  „Neptune”, który nie mógł 
podjąć walki, gdyż Włosi znajdowali się poza zasięgiem jego artylerii. Jednostka brytyjska szukała ratunku 
w raptownych zmianach kursu i w ten sposób uniknęła nakrycia którąś z salw. Dopiero około piętnastej 
dwadzieścia pięć przyszło ocalenie. Do nierównej walki włączył się pancernik  „Warspite”. Teraz role się 
zmieniły. Kilka salw z jego ośmiu dział o kalibrze ponad trzysta milimetrów oraz pociski mniejszego kalibru 
sprawiły,   że   włoskie   okręty   raptownie   zwiększyły   prędkość   i   wyszły   z   zasięgu   dział   pancernika.   W 
kilkadziesiąt minut później, o godzinie piętnastej pięćdziesiąt trzy, marynarze z  „Warspite'a” i „Malaya” 
dostrzegli  wyłaniające  się zza linii horyzontu  górne  fragmenty nadbudówek włoskich  pancerników.  Dla 
wszystkich stało się oczywiste, że starcie głównych sił jest nieuniknione. Na brytyjskich okrętach narastało 
napięcie.   Artylerzyści,   szczególnie   ci   w   wieżach   dział   najcięższego   kalibru,   zastygli   w   oczekiwaniu   na 
rozkazy,   a   oficerowie   artylerii   głównej   prowadzili   gorączkowe   zliczanie   kursów.   Nie   tylko   najcięższa 
artyleria   była   gotowa   do   walki.   Z   pokładu   lotniskowca  „Eagle”   poderwały   się   ponownie   samoloty 
torpedowe. Brytyjczycy wiedzieli, że przeciwnik w każdej chwili może wprowadzić do akcji lotnictwo, a 
wtedy samoloty na pokładzie lotniskowca byłyby kulą u nogi.

Wprawdzie obie eskadry dzieliła olbrzymia przestrzeń wodna, gdyż okręty miały do przebycia jeszcze 

dwadzieścia pięć tysięcy metrów, ale dla artylerii „Warspite'a”, której pociski miały kaliber 381 milimetrów, 
nie był to zbyt wielki dystans. Osiem dział tego kalibru zainstalowanych w wieżach-warowniach otworzyło 
ogień. Po chwili zagrzmiały też działa pancernika „Malaya”. Jedna z kolejnych salw „Warspite'a” była celna. 
Na   burtach   i   pokładach   potężnego   pancernika   włoskiego  „Giulio   Cesare”   wykwitły  płomienie,   którym 
wkrótce zaczął towarzyszyć dym. Włoch wyraźnie zwolnił, a to oznaczało, że niebawem znajdzie się w 
zasięgu dział mniejszego kalibru.

Ten  nieoczekiwany rozwój sytuacji mocno  zaniepokoił admirała Campioniego. Jego zadaniem było 

doprowadzenie pięciu statków do Benghazi i zadanie to zostało wykonane. A teraz groziła mu utrata jednego 
z   najwartościowszych   okrętów.   Nie   widząc   innego   wyjścia   wydał   rozkaz,   by   podległe   mu   jednostki 
postawiły gęstą zasłonę dymną. Manewr ten utrudnił prowadzenie ognia przeciwnikowi, ale jednocześnie 
wykluczał celność własnych salw. Jedyną szansą była ucieczka. Ponieważ jednak sama zasłona dymna nie 
gwarantowała oderwania się od znajdujących się coraz bliżej jednostek brytyjskich, admirał Campioni rzucił 
do   walki   niszczyciele.   Zdecydowany  atak   szybkich   i   zwinnych   okrętów   sprawił,   że   pękł   szyk   bojowy 
eskadry brytyjskiej. To zadecydowało o dalszym przebiegu i ostatecznym rezultacie bitwy.

Po uporządkowaniu szyku admirał Cunningham podjął pościg za Włochami, ale już nie zdołał nawiązać 

z nimi bojowego kontaktu. Do akcji weszło włoskie lotnictwo, które nękało znajdujących się w pościgu 
Brytyjczyków. W końcu zapadł zmrok i pod jego osłoną płynąca zaledwie z prędkością osiemnastu węzłów 
eskadra włoska dotarła do portu. Okręty brytyjskie zawróciły, aby podjąć osłonę konwoju maltańskiego.

Dopiero następnego dnia Brytyjczycy mogli poszczycić się pewnym sukcesem, choć nie był to sukces 

brytyjskiej marynarki. W sycylijskim porcie Augusta ofiarą bomb RAF padł niszczyciel „Pancaldo”. Został 
on zatopiony.  Tym  razem los  uśmiechnął  się  również  do admirała  Campioniego.  Mógł  on  zameldować 
swojemu duce, że okręt podwodny o nazwie  „Marconi” dostrzegł wracającą z pościgu flotę brytyjską i 
przywarował na jej kursie. W odpowiednim momencie wystrzelił celną torpedę i z szeregów brytyjskich ubył 
niszczyciel  „Escort”.   Włoscy   podwodniacy   zdołali   szczęśliwie   przeczekać   zarządzone   przez   okręty 
nieprzyjaciela   polowanie.   W   ten   sposób   bitwa   nie   została   rozstrzygnięta,   choć   Brytyjczycy   odnieśli 
zwycięstwo moralne, zmuszając przeciwnika do ucieczki.

Ta nie rozstrzygnięta bitwa potwierdziła wcześniejsze przypuszczenia Brytyjczyków, że dowództwo 

włoskie   będzie   unikało   bezpośrednich   starć   na   wodach   Morza   Śródziemnego.   Kolejnym   dowodem,   że 
admirał Campioni jest zwolennikiem taktyki uników, były wydarzenia z dziewiętnastego lipca w rejonie 
przylądka Spatha.

Osiemnastego   lipca   4   niszczyciele   brytyjskie,   („Hyperion”,   „Hero”,   „Hasty”,   i   „Ilex”),   dowodzone 

przez komandora podporucznika Nicholsona, patrolowały wody w rejonie Krety. Dzień minął spokojnie i 

background image

komandor podporucznik Nicholson z ulgą obserwował kryjące się za horyzontem słońce. Wraz z nim znikały 
z nieboskłonu nieprzyjacielskie samoloty. Noc gwarantowała pewien wypoczynek i spokojniejszą służbę. 
Przynajmniej dla części załogi. Sprawdziwszy, czy jego polecenia zostały wykonane, Nicholson udał się do 
swojej kabiny. On też pragnął nieco odpocząć, by następnego dnia być w pełnej formie. Zaledwie zasnął, a 
przynajmniej tak mu się wydawało, w stalowe drzwi jego kabiny zaczął stukać dyżurny marynarz.

— Panie komandorze, na horyzoncie nieprzyjaciel! — usłyszał podniecony głos podwładnego.
W   jednej   chwili   oprzytomniał,   zerwał   się   na   nogi,   chwycił   kurtkę,   sięgnął   po   leżącą   na 

przyśrubowanym do podłogi krześle czapkę oraz wiszącą na jego oparciu lornetę. Po chwili był już wśród 
swoich oficerów na pomoście bojowym. Nawet nie musiał pytać, w którym sektorze dostrzeżono okręty 
przeciwnika. W szkłach lornety wycelowanej w tym samym co pozostałe kierunku ujrzał groźny widok. Zza 
horyzontu wyłaniały się nadbudówki i wieże dwu włoskich okrętów.

— To chyba krążowniki, sir — przerwał ciszę jeden z młodszych oficerów.
Nicholson jeszcze przez chwilę obserwował zbliżające się jednostki. Nie ulegało wątpliwości, że oficer 

miał rację. Sytuacja była groźna. Starcie z Włochami to sprawa z góry przegrana. Zasięg dział krążowników 
włoskich, szczególnie ośmiu z nich mających kaliber 152 milimetry, nie dawał niszczycielom żadnej szansy. 
Pozostawały wprawdzie  manewry i  torpedy,  ale  czy w  ten  sposób  uda  się  uratować   okręty?   Nicholson 
zastanawiał się przez moment, jak wybrnąć z opresji, w końcu podjął decyzję. Jego zespół nie może stanąć 
do walki z mającym zdecydowaną przewagę przeciwnikiem, ale przecież w tym samym sektorze powinien 
znajdować się krążownik „Sydney” z towarzyszącymi mu niszczycielami „Garlandem” i „Havockiem”. Jeśli 
zdołają się połączyć, będą mogli myśleć o skutecznym przeciwstawieniu się wrogowi. Szybko sprawdził na 
mapie rejon operacyjny komandora Collinsa, dokonał błyskawicznych wyliczeń i jego zespół z maksymalną 
prędkością ruszył w stronę, w której powinni znajdować się przyjaciele.

Włoskie okręty dostrzegły uciekającego przeciwnika i rozpoczęły pościg. Wkrótce też przemówiły ich 

działa.   Ciężkie   pociski   ze   złowrogim   szumem   pruły   powietrze   i   znikały   w   morzu,   nie   wyrządzając 
umykającym żadnych szkód. Trwał wyścig ze śmiercią.

O godzinie ósmej dwadzieścia pięć na krążowniku  „Sydney” dostrzeżono cztery niszczyciele, które 

gęsto   ostrzeliwując   się   uciekały  przed   ścigającymi   ich   krążownikami   włoskimi.   Komandor   Collins   nie 
zastanawiał  się  ani  chwili.  Już  w  trzy  minuty  później  w  kierunku  jednostek   wroga  pomknęły pierwsze 
pociski. Rozpoczął się pojedynek artyleryjski, w którym obie strony miały jednakowe szanse. Oficerowie z 
krążownika „Sydney”, kierujący ogniem artylerii, pokazali wielką klasę. Już trzecia salwa była celna. Ofiarą 
brytyjskich pocisków padł idący na czele zespołu krążownik „Giovanni delle Bande Nere”.

Na mostku bojowym wokół komandora Nicholsona rozległy się radosne okrzyki. Skończył się trwający 

od ponad dwóch godzin wyścig ze śmiercią, w jednej niemal chwili zmieniła się sytuacja. Włosi stracili 
ochotę do dalszej walki, zmienili kurs i rzucili się do ucieczki. Niszczyciele Nicholsona zatoczyły ciasne łuki 
i   poszły,   by   przeciąć   im   drogę.   Teraz   one   były   myśliwymi.   Przygotowywały   się   do   wykonania   ataku 
torpedowego.

Tymczasem krążownik  „Sydney” przeniósł ogień swej ciężkiej artylerii na drugi krążownik. Był nim 

„Bartolomeo Colleoni”. Dobrze wstrzelana artyleria w ciągu kilku minut nakryła okręt jedną, a następnie 
kolejnymi salwami. Okręty włoskie płynęły coraz wolniej, mimo iż zagrożenie wzrastało z każdą chwilą, 
gdyż biły do nich wszystkie działa artylerii sześciu niszczycieli, zbliżających się do rubieży pozwalającej na 
oddanie skutecznej salwy torpedowej.

W końcu jeden z pocisków uszkodził urządzenia napędowo-sterowe „Bartolomeo Colleoni”. O godzinie 

dziewiątej   okręt   znieruchomiał.   Jego   załoga   nie   mogła   liczyć   na   pomoc   swoich   ziomków,   którzy   na 
uszkodzonym  „Giovanni   delle   Bande   Nere”   wolno   znikali   za   horyzontem.   Do   stojącego  „Bartolomeo 
Colleoni” zbliżały się niszczyciele. Odpalone z ich pokładów torpedy przypieczętowały los nieszczęsnego 
krążownika.   Drugi   okręt   włoski   miał   więcej   szczęścia.   Mimo   uszkodzeń   zdołał   umknąć  „Sydneyowi”. 
Dopiero   w   dwa   lata   później,   pierwszego   kwietnia   1942   roku,   został   zatopiony   przez   brytyjski   okręt 
podwodny  „Urge”.  Załogi okrętów brytyjskich zadowolone z odniesionego  sukcesu wracały do bazy w 
Aleksandrii. Ale radość z niedawnego zwycięstwa nie trwała długo, bo oto nad sunącym spokojnie zespołem 
pojawiły się  włoskie  bombowce.  Grad  bomb posypał  się  na  zygzakujące  okręty.   Samoloty  nadlatywały 
falami, schodziły w dół w ostrym nurkowaniu, atakowały zawzięcie, ale bez skutku. Ten dzień należał do 
Brytyjczyków. Zwycięska eskadra z „Sydneyem” na czele nie poniosła żadnych strat i szczęśliwie dotarła do 
bazy.

Dowódcy   poszczególnych   jednostek   zameldowali   się   w   sztabie.   Ze   złożonych   przez   nich   relacji 

sztabowcy   wyciągnęli   konkretne   wnioski   i   dwudziestego   lipca   nad   Tobrukiem   ukazały   się   brytyjskie 
samoloty   z   lotniskowca  „Eagle”.   Otrzymały   one   zadanie   zbombardowania   portu,   w   którym,   zdaniem 
brytyjskiego   dowództwa,   mógł   schronić   się   uszkodzony  poprzedniego   dnia   krążownik.   Woda   w   porcie 

background image

zagotowała się od spadających z błękitnego nieba bomb i torped. Ich ofiarą padły dwa niszczyciele „Ostro” i 
„Nembo” oraz kilka mniejszych jednostek. Dla admirała Campioniego stało się jasne, że w przyszłości nie 
może korzystać z tobruckiej redy.

*

Z czasem flota brytyjska, pomimo że nie tak liczna jak włoska, wypracowała sobie dogodne pozycje i 

wyraźnie przechodziła do ofensywy. Brytyjczycy nie tylko że nie obawiali się opuszczać swoich baz w 
Gibraltarze i Aleksandrii, ale śmiało patrolowali prawie cały akwen śródziemnomorski.

Z wytycznych, jakie spoczęły na biurku admirała Cunninghama, wynikało jasno, że teraz podstawowym 

zadaniem jego zespołu jest paraliżowanie zaopatrzenia armii włoskiej w Afryce, które było przerzucane 
drogą   morską,   i   to   dość   regularnie   oraz   stosunkowo   łatwo   z   uwagi   na   niewielką   odległość   Półwyspu 
Apenińskiego od kontynentu afrykańskiego. Po otrzymaniu nowych rozkazów admirał Cunningham spotkał 
się z kontradmirałem A. L. Lysterem, dowodzącym okrętami brytyjskimi stacjonującymi w Aleksandrii. Nie 
była to zresztą pierwsza narada dowódców brytyjskich. W ciągu ostatnich miesięcy często rozmawiali ze 
sobą i niekiedy wspólnie planowali konkretne posunięcia skierowane przeciwko Włochom.

— Jak pan widzi, admirale, w Londynie o nas nie zapominają. — Admirał Cunningham uścisnął dłoń 

swego gościa.

— Ma pan rację, sir. — Lyster skinął głową i zajął wskazane mu przez gospodarza miejsce — Jeszcze 

niedawno mieliśmy tylko trzymać się mocno w naszych bazach, a dziś oczekuje się od nas, że będziemy 
szachowali flotę włoską i rozbijali konwoje.

— Trafnie pan to ujął — podchwycił admirał Cunningham. — Mamy ich szachować. A osiągniemy to 

tylko wtedy, gdy przejdziemy do ataku. Optymalne byłoby niszczenie ich we własnych bazach.

— Zanim wyjdą w morze — Lyster rozwijał myśl swego przedmówcy — i to wtedy i tam, gdzie tego 

nie oczekują.

— Tak, to jest podstawowa zasada. Szkoda tylko,  że jesteśmy zmuszeni do operowania z odległych 

pozycji wyjściowych. Najkorzystniejszym punktem byłaby Malta. Niestety jest ona bezużyteczna.

— Nie zgadzam się z panem, sir  — ostro zaprotestował Lyster.  — Zupełnie bezużyteczna to ona nie 

jest. Pan wie najlepiej, admirale, ile samolotów odciąga znad naszych głów. Jej obrońcy przeżywają piekło. 
A nie mogą wykonywać uników, jak my na naszych okrętach.

—   Ma   pan   rację  —   westchnął   Cunningham.  —   Gdyby   w   porę   ta   baza   otrzymała   zaopatrzenie   i 

wyposażenie, mielibyśmy o wiele mniej kłopotów.

W pokoju zapadło milczenie. Obaj admirałowie zgadzali się co do tego, że we właściwym momencie 

nie zwrócono uwagi na atuty, jakie dawało położenie Malty, ale mieli odmienne zdania na temat powodów 
tego stanu rzeczy, a już zupełnie nie mogli dojść do porozumienia, kiedy rozpatrywali kwestię personalnej 
opowiedzialności za to, delikatnie mówiąc, niedopatrzenie. Ponieważ wiele razy omawiali już te sprawy, 
teraz nie chcieli poruszać drażliwego tematu. W końcu admirał Cunningham podszedł do mapy, aby jakoś 
przerwać panującą ciszę.

— Z rozpoznania naszego wywiadu wynika — zaczął  —  że ten rejon ma podstawowe znaczenie dla 

przerzutu zaopatrzenia materiałowego i uzupełnień stanu osobowego. — Zakreślił łuk wokół kilku punktów 
będących w rzeczywistości portami.

— Gdybyśmy mieli w tym rejonie silne lotnictwo, to moglibyśmy niszczyć cele nawet w głębi lądu — 

rozmarzył się Lyster.

— Ale nie mamy tych samolotów i nie będziemy ich mieli. — Cunningham był realistą. — Popatrzmy 

zatem na to, czym obecnie dysponujemy. Przede wszystkim ciężkie działa i celne torpedy. Zresztą mamy już 
pewne doświadczenia w tego rodzaju działaniach. — Spojrzał w oczy swemu gościowi.

— Na szczęście tym razem nie będziemy bombardowali okrętów naszych sojuszników  — zauważył 

zgryźliwie Lyster, ale admirał Cunningham nie zareagował na tę uwagę.

—   Proponuję,   abyśmy   zaczęli   od   Bardii  —   kontynuował   swą   myśl.  —   Atak   ten   powinien   nam 

przynieść podwójną korzyść. Zniszczymy ważny port nieprzyjaciela, a jednocześnie będzie to sprawdzian 
tego typu działań.

— Jestem tego samego zdania, sir. — Lyster skwapliwie wyraził zgodę, gdyż jego okręty cumujące w 

bazie aleksandryjskiej nie brałyby w tej akcji udziału, a tym samym on nie miałby żadnych kłopotów. Byłby 
po prostu obserwatorem.

Niemal natychmiast po zakończeniu tej rozmowy zapadły konkretne decyzje i Brytyjczycy przystąpili 

do   przygotowań.   Z   rozpoznania   lotniczego   i   innych   źródeł   informacji   wynikało,   że   port   Bardia   jest 
odpowiednim   obiektem   do   bombardowania   od   strony   morza.   Nic   więc   nie   stało   na   przeszkodzie   do 

background image

przeprowadzenia planowanej akcji.

Rankiem   siedemnastego   sierpnia   1940   roku   mieszkańcy   Bardii   ujrzeli   na   linii   horyzontu   niezbyt 

wyraźne sylwetki okrętów. Z tak dużej odległości nie byli w stanie stwierdzić, do której z walczących stron 
należą   te   jednostki,   ale   w  miarę   upływu   czasu   nadzieja,   że   do  portu   zmierza  grupa   włoskich   okrętów, 
rozwiała się. A nikt już nie miał żadnych wątpliwości, kiedy pojawiły się pierwsze błyski i rozległ się huk 
odpalanych dział. Brytyjskie pancerniki, bo one to były, zasypywały port i jego najbliższe otoczenie lawiną 
ciężkich   pocisków.   A   potem   nadleciały   samoloty  rozpoznawcze,   aby   utrwalić   na   błonie   fotograficznej 
zrujnowany, płonący port.

Te zdjęcia, jeszcze mokre, zostały doręczone admirałowi Cunninghamowi, a kolejne odbitki stały się 

przedmiotem dokładnej analizy, którą przeprowadzili specjaliści od lotniczej fotografii. Wkrótce każde z 
nich zostało zaopatrzone w odpowiedni opis.

Rezultaty bombardowania były właśnie takie, jakich oczekiwali sztabowcy. Sprawa była jasna. Z tego 

portu Włosi w najbliższym czasie nie zdołają wyprawić w morze nawet niewielkiego statku.

Po tym udanym ataku sztab admirała Cunninghama przystąpił do prac nad przygotowaniem kolejnej 

akcji.  Tym  razem ofiarą  floty  brytyjskiej   padł  port  o nazwie  Bomba.  Na jego  nadbrzeżne  urządzenia  i 
zacumowane przy brzegu jednostki posypały się ciężkie pociski kanonierki  „Ladybird” wspieranej przez 
lotnictwo brytyjskie. W tym przypadku testowano nowy wariant ataku. Ze zdjęć lotniczych i informacji 
wywiadowczych wynikało, że podczas tej akcji poważnie ucierpiały urządzenia portowe i wiele jednostek 
bojowych przeciwnika, między innymi niszczyciel i dwa okręty podwodne.

*

Sierpień 1940 roku był dla admirała Cunninghama okresem nie tylko udanych operacji zaczepnych, 

które obnażyły słabości i niedowład operacyjny sztabu włoskiego kierowanego przez admirała Cavagnari, 
ale w tym właśnie czasie należało podjąć poważne decyzje, mogące mieć wpływ na dalszy przebieg działań 
wojennych na śródziemnomorskim akwenie.

Brytyjczycy z niepokojem obserwowali postępy włoskich budowniczych wykańczających w stoczniach 

dwa nowoczesne, potężne pancerniki  — „Littorio” i „Vittorio Veneto”. Właściwie prace przy tych dwóch 
kolosach były już zakończone i jednostki te mogły w każdej chwili włączyć się do działań bojowych. Co 
gorsza, w tym samym czasie we włoskich stoczniach były modernizowane  dwa inne pancerniki:  „Caio 
Duilio” i „Andrea Doria”.

Ze skrupulatnie zbieranych przez wywiad brytyjski informacji wynikało, że nowo budowane pancerniki 

mają ponad czterdzieści tysięcy ton wyporności, a na ich pokładach  zamontowano  po dziewięć dział  o 
kalibrze 381 milimetrów, dwanaście dział o kalibrze 152 milimetry i masę lżejszego uzbrojenia.

Stare   pancerniki,   zmodernizowane   w   tym   samym   roku,   były  wprawdzie   mniejsze,   bo  nie   osiągały 

trzydziestu tysięcy ton wyporności, ale na ich pokładach zainstalowano po dziewięć dział o kalibrze 320 
milimetrów i kilkadziesiąt mniejszych. Okręty te w istotny sposób zmieniły układ sił w tym rejonie, rzecz 
jasna na niekorzyść aliantów, a to wymagało natychmiastowej reakcji Admiralicji.

W gabinecie admirała Cunninghama zebrali się oficerowie jego sztabu. Wszyscy oni od dłuższego już 

czasu   z   uwagą   wpatrywali   się   w   sylwetki   pancerników   starannie   wyrysowane   na   planszach.   Sztabowi 
kreślarze   przedstawili   je   w   poszczególnych   rzutach,   z   pietyzmem   oddając   charakterystyczne   rysy   ich 
budowy. Był to przeciwnik, z którym mogli zetknąć się każdej chwili, a zatem ich wygląd powinien utrwalić 
się w pamięci oficerów, marynarzy i lotników, aby nie doszło do pomyłki na polu walki. Nie mogło być też 
błędów   na   mapach-planszach,   na   które   nanoszono   aktualną   sytuację   na   poszczególnych   akwenach.   A 
przecież   takie   mapy   były   opracowywane   zarówno   w   Admiralicji,   jak   i   w   sztabach   gibraltarskich   i 
aleksandryjskich.

Brytyjscy oficerowie wiedzieli, że włoskie okręty osiągają większą prędkość od jednostek brytyjskich i 

to stwarza im duże możliwości operacyjne. Jak dotąd, Włosi wykorzystywali tę przewagę do szybkiego i 
skutecznego  opuszczania  rejonów  walki,  ale  to się  przecież  mogło  zmienić. Z rozpoznania  tzw.  dobrze 
uplasowanych źródeł informacji, czyli agentów mających kontakty z członkami sfer rządzących i wyższymi 
oficerami, wynikało, że niebawem należy spodziewać się zmian na najwyższych stanowiskach dowódczych. 
Coraz częściej powtarzało się nazwisko admirała A. Jachino i admirała Ricardiego, a to mogło oznaczać 
jednocześnie zmianę stosowanej przez Włochów taktyki.

Admirał Cunningham uznał, że wezwani przez niego oficerowie mieli dość czasu na zapoznanie się z 

sylwetkami nowych okrętów wroga.

— Panowie — zaczął i przerwał, aby dać czas zebranym na zajęcie przygotowanych dla nich miejsc. — 

Panowie — powtórzył.  — Włoskie okręty są na wodzie i tego faktu nikt nie zmieni. Ale Admiralicja nie 

background image

została tym faktem zaskoczona. Do naszej dyspozycji zostanie wydzielona specjalna eskadra, która powinna 
zniwelować przewagę, którą uzyskali Włosi  — przerwał i czekał, kiedy ucichnie przechodzący przez salę 
pomruk   zadowolenia.  —   Nowe   jednostki   powinny  wejść   w   nasz   rejon   w   ostatnich   dniach   sierpnia  — 
kontynuował admirał. — Chciałbym, abyśmy ten fakt odpowiednio wykorzystali. Mam na myśli potrzebę, i 
to pilną potrzebę  — powtórzył z naciskiem  — poprawy zaopatrzenia naszej bazy na Malcie. Jak panom 
wiadomo, lotnictwo nieprzyjaciela panuje w powietrzu i bombarduje wyspę prawie bezkarnie. Gdyby nie 
okresy niepogody, to Włosi byliby w stanie całkowicie wyłączyć jej obrońców z walki. Dlatego chciałbym w 
najbliższym czasie przerzucić na Maltę jak najwięcej sprzętu i żywności. Do operacji musimy wykorzystać 
poza transportowcami pokłady niektórych okrętów. Proszę, aby teraz przedstawiciele poszczególnych służb 
poinformowali nas o stanie przygotowań do tej operacji.

Narada w sztabie na terenie Gibraltaru trwała dość długo, ale i zadanie, jakie postawiła Admiralicja 

flocie operującej na Morzu Śródziemnym, miało doniosłe znaczenie, i to nie tylko dla tego rejonu. Gdyby 
alianci zostali wyparci z północnej Afryki, w sposób radykalny zmieniłaby się sytuacja na innych frontach. 
Jednocześnie pomyślne zrealizowanie zaplanowanych działań floty przyczyniłoby się do istotnej poprawy 
położenia   aliantów   w   tej   części   świata.   Zarówno   Admiralicja,   jak   i   sztabowcy  admirała   Cunninghama 
zdawali sobie sprawę, że ten stan rzeczy utrzyma się do chwili, kiedy Hitler rzuci w ten rejon swoje dobrze 
wyszkolone jednostki lotnicze i lądowe. Dla marynarki brytyjskiej szczególnie niebezpieczni mogli okazać 
się hitlerowscy piloci.

*

Trzydziestego   sierpnia   przez   wrota   gibraltarskie   na   błękitne   wody   śródziemnomorskie   wpłynęła 

zapowiadana   przez   admirała  Cunninghama   eskadra.   W   jej   skład   wchodził   pancernik  „Valiant”,   którego 
charakterystyki bojowe były zbliżone do „Warspite'a” i „Malaya”, dwa krążowniki, „Coventry” i „Calcutta”, 
oraz   lotniskowiec   „Illustrious”.   Admiralicja   Brytyjska,   przysyłając   w   ten   rejon   jednostki   mogące 
przeciwstawić się lotnictwu przeciwnika, liczyła na istotny wzrost aktywności sił własnych na tym akwenie. 
I rzeczywiście. W ciągu tygodnia wzmocnione siły brytyjskie przejęły inicjatywę w zachodniej i częściowo 
w   centralnej   części   Morza   Śródziemnego.   W   okresie   od   trzydziestego   sierpnia   do   piątego   września 
pomyślnie wykonały postawione przed nimi zadania.

Przede wszystkim wysłano w kierunku Malty konwój ze sprzętem i żywnością. Statki z zaopatrzeniem 

dotarły do wyspy, mimo iż włoskie lotnictwo próbowało im w tym przeszkodzić. Gęsto lecące bomby na 
skutek sprawnej i zmasowanej obrony przeciwlotniczej były niecelne i do nadbrzeża w porcie La Valletta 
przybiły wszystkie jednostki z wyjątkiem jednego transportowca. Sprawnie przebiegł również rozładunek 
przybyłych  na  Maltę   statków.  Opróżnione  jednostki  szybko  dołączyły do krążących w  pobliżu   okrętów 
wojennych,   które   trzymały  w  odpowiednie   odległości   od  portu   samoloty  włoskie.   W   drodze   powrotnej 
jednostki brytyjskie przepłynęły razem najbardziej niebezpieczny odcinek trasy i później rozdzieliły się. 
Część  okrętów  popłynęła  do portu  w  Aleksandrii,  podstawowe   siły  piątego   września   rzuciły kotwice  u 
podnóża gibraltarskiej skały.

W tym czasie silna flota włoska nie wykonała żadnego ruchu. Okręty kryły się w dobrze strzeżonych 

bazach   rozrzuconych   wzdłuż   wybrzeża.   Trudno   stwierdzić,   co   było   przyczyną   tej   wyraźnie   pasywnej 
postawy.   Być   może   decydowały  o   tym   nie   tylko   możliwości   dowódcze   admirałów   włoskich.   Alianccy 
sztabowcy byli zdania, iż w siłach zbrojnych faszystowskich Włoch brakowało woli walki. Potwierdzały tę 
tezę potyczki i bitwy, które rozegrały się w okresie letnim oraz na początku jesieni. Obawiano się jednak, że 
włoskie okręty w końcu wyjdą w morze.

W nocy z 11 na 12 października brytyjski krążownik  „Ajax” podczas rutynowego rejsu patrolowego 

natknął   się   na   zespół   włoski,   składający  się   z   czterech   niszczycieli   i   trzech   torpedowców.   Brytyjczycy 
korzystając   z   tego,   że   dysponowali   znacznie   potężniejszą   artylerią,  natychmiast  otworzyli  ogień   i   dość 
szybko   zdołali   wstrzelać   się   w   jednostki   przeciwnika.   Dwa   okręty  —   niszczyciel   „Artigliere”  oraz 
torpedowiec „Airone” — zaczęły tonąć. To łatwe zwycięstwo Anglicy osiągnęli tylko dlatego, że Włosi nie 
wykorzystali swego podstawowego atutu. Nie przystąpili do koncentrycznego ataku torpedowego. W końcu 
zostawili na łaskę losu dwie tonące jednostki i zniknęli w ciemnościach nocy.

Ucieczka spod dział krążownika  „Ajax” nie oznaczała jednak końca bitwy. Uszkodzony i dość wolno 

płynący torpedowiec „Ariel”, następnego dnia natknął się na inny krążownik brytyjski — „York”. Ale teraz 
samotna i okaleczona jednostka nie miała żadnej szansy i wkrótce znalazła się na dnie morza.

Okręty włoskie nie czuły się zbyt pewnie w pobliżu swych macierzystych baz, gdzie mogły liczyć na 

osłonę   własnego   lotnictwa,   ale   znacznie   gorzej   wyglądała   sytuacja,   gdy  przyszło   im   działa   na   innych 
akwenach oddalonych od gotowego do pomocy zaplecza. Otóż w drugiej połowie 1940 roku włoskie wojska 

background image

lądowe zaczęły domagać się od marynarki osłony od strony Morza Czerwonego. Na próżno. Skierowane na 
te wody jednostki nawodne i podwodne niechętnie opuszczały swoje bazy i nie reagowały nawet wtedy, gdy 
niemal w zasięgu ich dział pojawiały się alianckie konwoje wiozące zaopatrzenie dla armii generała Wavella. 
Nieliczne   wypady  włoskich   okrętów   nie   stwarzały  zagrożenia   dla   floty  sprzymierzonych   i   Brytyjczycy 
uważali je po prostu za wybiegi mające  usprawiedliwić dekowanie się Włochów na tym akwenie. Jeśli 
dochodziło   do   starć   między   jednostkami   walczących   stron,   to   na   ogół   zwycięsko   wychodzili   z   nich 
Brytyjczycy. I tak na przykład dwudziestego pierwszego października angielski niszczyciel  „Kimperley” 
pokonał w pojedynku artyleryjskim należącego do Włochów niszczyciela  „Nullo”, który spoczął na dnie 
Morza   Czerwonego.   Równie   mało   aktywne   były   włoskie   okręty   podwodne.   Jesienią   1940   roku 
wyeliminowały one zaledwie jeden statek z brytyjskiego konwoju.

*

Pomyślna w gruncie  rzeczy dla sprzymierzonych  sytuacja w rejonie Morza Śródziemnego  i Morza 

Czerwonego nie pokrywała się z rozwojem wydarzeń na lądzie. Silna armia dowodzona przez marszałka 
Grazianiego stanowiła poważne zagrożenie dla brytyjskiego korpusu generała Wavella. Marszałek Graziani 
zdołał przegrupować swoje siły i trzynastego września jego oddziały przekroczyły granice Egiptu. Włosi, 
mający  zdecydowaną  przewagę,  konsekwentnie  posuwali  się  naprzód  i  szesnastego  września  zajęli  Sidi 
Barrani. Tu natarcie utknęło. Ku zdumieniu i zadowoleniu sztabu brytyjskiego oddziały włoskie przerwały 
swój  zwycięski  marsz i przystąpiły do umacniania  zdobytych  pozycji.  Korpus brytyjski  mógł  nareszcie 
przystąpić do organizowania obrony, a przede wszystkim do uzupełnienia i gromadzenia zapasów, sprzętu 
bojowego oraz wprowadzenia świeżych sił.

Dość zagadkowa decyzja marszałka Grazianiego, nakazująca powstrzymanie ofensywy i okopanie się w 

rejonie   Sidi   Barrani,   początkowo   mogła   być   niezrozumiała   dla   dowódców   korpusu   generała   Wavella, 
roztrząsających tę sprawę przy filiżance herbaty lub kuflu piwa. Wkrótce jednak wyżsi oficerowie brytyjscy 
znaleźli odpowiedź na to istotne pytanie. Stanowisko marszałka Grazianiego stawało się zrozumiałe, gdy 
dysponowało się informacjami na temat całokształtu wydarzeń polityczno-militarnych w tym rejonie świata.

W  październiku  1940 roku  rząd  włoski  wystosował  do swego sąsiada  — Grecji  — bardzo  ostre  i 

jednoznacznie sformułowane ultimatum, w którym żądał bezwarunkowego oddania dla celów militarnych 
Krety, Korfu oraz Salonik. Rząd grecki nie miał innego wyjścia, jak stanowczo i jednoznacznie odmówić. 
Ultimatum zostało odrzucone.

Dwudziestego ósmego października wojska włoskie przekroczyły granice państwa greckiego. Nie było 

to jednak do końca przemyślane posunięcie ani pod względem militarnym, ani politycznym. Włosi, podobnie 
jak w przypadku najazdu na Abisynię, spodziewali się łatwego zwycięstwa, tymczasem napotkali bitne, 
dobrze   wyszkolone   oddziały  greckie,   które   zażarcie   broniły  ojczystej   ziemi.   Rychło   okazało   się,   że   ta 
kampania będzie drogo kosztowała Mussoliniego. Po długich i zaciętych walkach natarcie włoskie utknęło. 
Wojska agresora zaległy na zajmowanych pozycjach i czekały na posiłki i uzupełnienia. A zatem w tryby 
włoskiej machiny wojennej sypał się nie tylko piasek afrykańskich pustyń, ale i greckie kamienie.

Taki rozwój sytuacji okazał się bardzo korzystny dla Brytyjczyków. Mogli oni stosunkowo skromnymi 

siłami podtrzymywać prestiż Imperium, a jednocześnie udało im się zapobiec nadmiernemu zbliżeniu wojsk 
państw osi do bazy aleksandryjskiej i oskrzydleniu aliantów w tym rejonie.

W tym czasie dla obydwu walczących stron coraz większego znaczenia nabierała Kreta. Ze względu na 

swoje   położenie,   rozwinięte   drogi,   bazy   wojskowe.   oraz   porty   była   niezwykle   ważnym   punktem 
strategicznym. Wprawdzie Włosi w skierowanym do rządu greckiego ultimatum zażądali przekazania im 
Krety,   ale   rozpoczynając   działania   wojenne   zaangażowali   całe   swe   siły   na   kontynentalnym   terytorium 
Grecji, mając nadzieję, że wyspę zajmą w następnym etapie. Tymczasem ich oddziały na lądzie doznały 
porażki i oczekiwały na wsparcie, i to wsparcie niebagatelne. Sztab włoski ocenił, że prowadzenie dalszej 
walki z Grekami będzie możliwe tylko wtedy, jeśli na ten kierunek działań przerzuci się siedemset tysięcy 
ton zaopatrzenia i skieruje się sześćset tysięcy żołnierzy. I te właśnie fakty były powodem raptownego i 
niezrozumiałego utknięcia wojsk marszałka Grazianiego pod Sidi Barrani.

Admiralicja   Brytyjska   dość   szybko   zareagowała   na   wyżej   wspomniane   posunięcia   przeciwnika   i 

umiejętnie zdyskontowała jego błędy. Już trzydziestego października u wybrzeży Krety pojawiły się okręty 
alianckie   z   oddziałami   desantowymi   na   pokładach.   Brytyjczycy   zdobyli   przyczółek   w   dogodnie 
ukształtowanej zatoce Suda i wkrótce cała wyspa znalazła się w rękach korpusu, który niebawem rozrósł się 
do   prawie   stutysięcznej   armii.   Zdobywcy   przystosowali   istniejące   na   Krecie   urządzenia   do   obsługi 
brytyjskich jednostek i w ten sposób powstała potężna baza lotniczo-morska.

A zatem włoskie dowództwo zamiast przysporzyć przeciwnikowi kłopotów samo znalazło się w trudnej 

background image

sytuacji.   Na   licznych   wysepkach   Dodekanezu   znajdowały   się   przecież   oddziały   włoskie,   dla   których 
zaopatrzenie   musiało   iść   drogą   morską,   poprzez   wody   oblewające   Kretę.   Oczywiście   Brytyjczycy   nie 
patrzyli na te jednostki obojętnie i Supermarinie przybył jeszcze jeden poważny problem. I to nie ostatni.

Admiralicja Brytyjska uznała, że należy iść za ciosem i swoją przewagę w rejonie Morza Śródziemnego 

podkreślić jeszcze jakąś udaną akcją zaczepną, która poza znaczeniem propagandowym przyniesie realne 
korzyści. Dowódcy wojsk lądowych i morskich byli zgodni co do tego, że w ciągu najbliższych miesięcy 
lądowe armie włoskie nie będą zdolne do prowadzenia działań zaczepnych, a ich wszelkie poczynania w 
przyszłości   będą   zależały   od   sprawnego   i   dostatecznie   dużego   zaopatrzenia.   Aby   zapobiec   nowym 
dostawom, należało więc niszczyć konwoje morskie i utrudniać załadunek transportowców. A zatem trzeba 
było w dalszym ciągu atakować włoskie porty, w których stała na kotwicach niemal cała flota nieprzyjaciela. 
Z danych rozpoznania wynikało, że pewne ruchy o charakterze rozpoznawczo-operacyjnym wykonywały 
jedynie   mniejsze   jednostki,   natomiast   ciężkie   okręty   wojenne   kotwiczyły   w   portach   spowite   w   sieci 
zaporowe.

*

Admirał Cunningham nie miał trudności z przekonaniem lorda Pounda, że Włosi unikają walki i w 

związku z tym należy zaatakować ich we własnej bazie. Wytypował też nawet konkretny port. Miał nim być 
Tarent.

— Uważa pan, admirale, że taki atak jest możliwy?  — Pierwszy lord Admiralicji patrzył uważnie na 

swego gościa, który siedział wygodnie w fotelu po drugiej stronie kominka i wolno sączył podaną przez 
gospodarza whisky.

— Milordzie — Cunningham nie wahał się ni chwili. — Skoro pyta pan o to, czy atak jest możliwy, 

zakładam,   że   poza   dyskusją   pozostawia   pan   sprawę   celowości   tego   posunięcia.   I   słusznie.   Zniszczenie 
choćby kilku okrętów przeciwnika daje nam olbrzymie korzyści. A czy taki atak jest możliwy...

— To jest właśnie podstawowe pytanie. — Lord Pound nie pozwolił dokończyć admirałowi rozpoczętej 

kwestii. — Od tego, jak na nie odpowiemy, będą zależały nasze dalsze czynności.

Cunningham   ze   zrozumieniem   kiwał   głową,   ale   nerwowe   ruchy   jego   rąk   świadczyły   o   pewnym 

zniecierpliwieniu.

— Wstępnie mogę powiedzieć — zaczął powoli, cedząc słowa — że tak. Taki atak jest możliwy, choć 

będzie wymagał niezwykle starannych przygotowań. I do tych przygotowań chciałbym włączyć nie tylko te 
służby rozpoznania i wywiadu, które mi podlegają. — zawiesił głos i popatrzył na przełożonego.

— To zrozumiałe, sir  — zgodził się lord Pound.  — Może pan liczyć na naszą pomoc. W archiwach 

Admiralicji   jest   wiele   materiałów   dotyczących  bazy  w  Tarencie.   Nie   wykluczam,   że   nasi   specjaliści   w 
Bletchley rozgryzą tajemnicę włoskiego systemu szyfrów. Byłaby to cenna pomoc, przekaz informacji z 
pierwszej ręki.

Obaj wiedzieli, że rozszyfrowane depesze włoskiego sztabu marynarki wojennej mogą mieć ogromne 

znaczenie, że tego typu informacje, obok danych z biur meteorologicznych, mogą zadecydować o wyborze 
terminu ataku z dokładnością nie tylko co do dnia, ale i godziny.

— Mam jednak poważne obawy.  — Lord Pound nie spuszczał oczu z twarzy milczącego od dłuższej 

chwili admirała. — Przecież oni powinni spodziewać się, a raczej przewidywać możliwość takiego ataku. I 
to właśnie na Tarent. Ta baza ma wielkie znaczenie dla ich floty, podobnie jak dla nas Scape Flow.  — 
Pierwszy lord Admiralicji przerwał i czekał na wypowiedź swego gościa.

— Ma pan rację, milordzie — stwierdził Cunningham. — Ale my powinniśmy zaryzykować. To jest ich 

największa baza marynarki wojenpej i jeśli nasz atak się uda, przeżyją ogromny wstrząs. A powinien się 
udać — dodał nieskromnie — gdyż nasze dotychczasowe akcje zawsze były dobrze przygotowane i nasze 
okręty, jeśli doszło do bezpośredniego starcia, sprawowały się lepiej od włoskich jednostek. Nie mówiąc już 
o postawie i wyszkoleniu załóg. Walka jednostek tej samej klasy zawsze kończyła się naszym zwycięstwem 
— dodał z dumą w głosie.

— Tak, tak, admirale, ale ta akcja będzie miała nieco inny charakter.  — Lord Pound uśmiechnął się 

lekko, ale jego gość zdawał się tego nie widzieć.

— Tym razem także wykonamy należycie naszą pracę  — mówił z zapałem.  — Może pan zapewnić 

premiera,   że   atak   będzie   dobrze   przygotowany   i   równie   dobrze   przeprowadzony.   A   poza   tym  — 
kontynuował — taka akcja stwarza dogodną sytuację do przerzucenia sprzętu oraz zaopatrzenia na Maltę i 
ewentualnie czegoś do Aleksandrii.

— Tak, to słuszna uwaga — zgodził się lord Pound. — Powinni mieć w takiej chwili związane ręce. Ale 

trzeba się liczyć z aktywnością ich lotnictwa, które ma swoje bazy w bezpośrednim sąsiedztwie portów.

background image

— Milordzie, atak zamierzam przeprowadzić w nocy. — Admirał Cunningham z trudem panował nad 

ogarniającym go rozdrażnieniem;  miał  już  dosyć   ciągłych zastrzeżeń  i  wątpliwości   przełożonego,   który 
przecież   już   wcześniej   zaakceptował   jego   plan.  —   To   jedno   z   podstawowych   założeń   naszej   akcji  — 
uzupełnił. — Kiedy ich samoloty będą mogły wystartować, nasze okręty osiągną już pełną manewrowość. A 
w takich warunkach niejednokrotnie odpieraliśmy, i to z powodzeniem, ataki z powietrza. Nie sądzę, aby 
tym razem było inaczej.

—   Zapał   i   przekonanie   dowódcy,   że   organizowana   przez   niego   akcja   jest   celowa   i   zakończy  się 

sukcesem, to bardzo istotny czynnik, to prawie połowa powodzenia  — lord Pound zażartował, ale takim 
tonem, jakby prowadził wykład w akademii sztabu.

— Dziękuję, milordzie  — podchwycił ton swego przedmówcy admirał Cunningham.  — Jeszcze raz 

zapewniam pana,  że jestem przekonany, iż atak jest celowy i powinien zakończyć się naszym sukcesem. 
Liczę również na to, że świadkami naszego sukcesu będą również dyżurne załogi licznie zgromadzonych w 
bazie jednostek włoskich. — Obaj panowie śmiejąc się wznieśli w górę szklaneczki.

Admirał Cunningham,   sącząc  powoli  najprzedniejszą  whisky,   myślał   o tym,  jak  ciężką   pracę  będą 

musieli w najbliższym czasie wykonać jego podwładni i jak wiele on sam może stracić w razie ewentualnej 
porażki. Miał jednak nadzieję, ba, był pewien, że nie popełni takich błędów, jak jego przeciwnik dowodzący 
flotą włoską.

Teraz, kiedy decyzja już zapadła, kiedy miał już za sobą najtrudniejsze rozmowy, doszedł do wniosku, 

że   kierownictwo   polityczne   i   wojskowe   w   Londynie   właściwie   dość   szybko   dało   się   przekonać,   że 
zaproponowana przez niego akcja jest celowa i ma duże szanse powodzenia. Zdawał sobie sprawę, że poszło 
mu tak łatwo chyba tylko dlatego, iż nie żądał dodatkowych sił morskich lub lotniczych. Ale on był realistą i 
wiedział,   że   żadne   jego   prośby  by  nie   pomogły.   Na   wzmocnienie   nie   mógł   liczyć  i   nawet   o   nim   nie 
wspominał. A mówiąc szczerze oprócz pomocy w postaci wsparcia wywiadowczego rzeczywiście niczego 
więcej nie potrzebował. Z zadowoleniem opuszczał więc Londyn.

W drodze powrotnej do bazy w Gibraltarze jeszcze raz przeanalizował swój tok rozumowania i doszedł 

do wniosku, że nie popełnił żadnego błędu. Istotnie Tarent był niemal wymarzonym obiektem do ataku. 
Uświadomił sobie teraz, jak wiele już o tym mieście wiedział. Cóż, musiał poznać nawet jego historię. 
Pierwsi na miejsce położone w głębi spokojnej zatoki zwrócili uwagę Spartanie. W 705 roku przed naszą erą 
założyli tu kolonię, która nosiła nazwę Taras i stała się wielkim portem handlowym Italii. W roku 272 miasto 
zostało zdobyte przez legiony rzymskie i z wolna zaczęło tracić swe dawne znaczenie. Obecnie w Tarencie 
włoska   flota,   wykorzystując   dobre,   lądowe   położenie   portu   i   głębokie   wody   zatoki,   przekraczające 
miejscami dwa tysiące metrów, założyła swoją bazę.

Wraz z portem wojennym rozwijało się szybko prawie stutysięczne miasto. Jego mieszkańcy żyli na 

ogół z tego, co daje duży port i gromady żądnych rozrywki marynarzy.  Na brzegach Zatoki Tarenckiej 
rozsiadły   się   stocznie   budujące   nowe   jednostki   i   łatające   wracające   z   bojowych   rejsów   okręty.   W 
bezpośrednim sąsiedztwie powstały huty żelaza znajdujące popyt na swoje wyroby właśnie w stoczniach. 
Poza   tymi   dużymi   obiektami   przemysłowymi   Tarent   mógł   się   pochwalić   rafineriami   ropy   naftowej   i 
zakładami   chemiczno-ceramicznymi.   W   mieście   tym   nie   mogło,   rzecz   jasna,   zabraknąć   ludzi,   którzy 
każdego ranka dostarczali na deski straganów różnokształtne i kolorowe „frutti di mare”.. Wszystkie obiekty 
przemysłowe i port oplatała gęsta sieć kolejowa, niezbędna dla prawidłowego funkcjonowania tarenckiego 
organizmu.

Teraz, w czasie wojny, port był silnie strzeżony przez baterie dział, zapory stalowe, uniemożliwiające 

skryte wejście do basenów okrętów podwodnych, oraz obłe cielska balonów zaporowych unoszących się w 
powietrzu. Miasto zaczęło żyć wojennym rytmem. Wszystko koncentrowało się wokół wychodzących w 
morze i wracających z patrolowych rejsów okrętów.

O tym wszystkim wiedział już admirał Cunningham, ale zdawał sobie sprawę, że on i pomagający mu 

ludzie muszą poznać to miasto jeszcze dokładniej, muszą je znać lepiej od rodowitego tarentczyka. Dlatego 
też   po   jego   powrocie   do   bazy  zaczęła   się   gorączkowa   praca.   Oficerowie   sztabu   dokładnie   analizowali 
najdrobniejszą nawet informację dotyczącą portu i miasta, a potem długo i zażarcie dyskutowali, z której 
strony zaatakować Tarent, a tym samym jakiego rodzaju broni trzeba będzie użyć podczas ataku. Jak dotąd 
dobre rezultaty uzyskiwała flota brytyjska, kiedy ostrzeliwała zakotwiczone jednostki ogniem artyleryjskim. 
Zatoka   Tarencka   była   dość   obszerna   i   głęboka,   mogła   pomieścić   atakującą   eskadrę   okrętów,   toteż 
początkowo większość sztabowców była skłonna zastosować starą i sprawdzoną metodę. Wkrótce jednak 
zrezygnowano z tej koncepcji. Przeważyło zdanie tych, którzy twierdzili, że podejście dużej eskadry zostanie 
natychmiast  dostrzeżone  przez   obserwatorów  rozmieszczonych u wejścia  do zatoki,  w miejscowościach 
Cariati i Galiano del Capo. Poza tym bardzo groźne byłyby dla brytyjskich okrętów różne stateczki i łodzie 
krążące po zatoce i przed nią. Ich kapitanowie mogli podnieść alarm, a wtedy okręty włoskie nie tylko nie 

background image

byłyby   zaskoczone,   ale   mniejsze   jednostki,   niszczyciele,   a   nawet   krążowniki   zdążyłyby   opuścić   port. 
Wówczas Brytyjczykom groziłby atak torpedowy,  a następnie pościg. Wprawdzie, jak dotąd, Włosi nie 
przejawiali zbytniej ochoty do walki, nie wykazali się też inicjatywą, ale w tym przypadku nie można było 
na to liczyć.

Sporo  czasu poświęcono też sprawie  pogody,  gdyż  mogła  ona  mieć  istotny wpływ  na  powodzenie 

planowanego   przedsięwzięcia.   Atak   w   czasie   niepogody   dawał   niemal   pewną   gwarancję   zaskoczenia 
przeciwnika, ale wówczas nie mogło być mowy o wsparciu lotniczym. Groziło także niebezpieczeństwo ze 
strony własnych jednostek, czyli kolizje w sztormowych warunkach. Odwrót z miejsca  akcji stawał się 
również sprawą skomplikowaną. Ponadto w założeniach owego ataku znalazł się dość istotny punkt. Pod 
jego osłoną miał być dokonany przerzut sprzętu i zaopatrzenia na Maltę. A wejście do La Valletty nie było 
łatwe w tamtych wojennych dniach. Poza tym trzeba tam było po prostu dopłynąć, co w sztormowych 
warunkach dla ciężko załadowanych transportowców stawało się prawie nierealne.

Po rozważeniu wszelkich za i przeciw zrezygnowano ostatecznie z wariantu przewidującego ostrzelanie 

bazy tarenckiej z dział. Taki plan ataku byłby prawdopodobnie i tak odrzucony przez Admiralicję, szkoda 
więc   było   czasu   na   jego   opracowywanie,   nawet   jako   założenia   alternatywnego.   W   tej   sytuacji   admirał 
Cunningham   miał   do   dyspozycji   tylko   jeden   atut   zaczepny  —   lotnictwo   pokładowe   floty,   a   w   nim 
najczęściej stosowane samoloty Fairey  „Swordfish” w wariancie torpedowym i bombowym z udźwigiem 
ponad 800 kG. Wadą tych wysłużonych dwupłatów była niewielka prędkość, wynosząca zaledwie 220 km/h, 
ale musiał się z tym pogodzić.

Była wprawdzie jeszcze inna możliwość, obiecująca w teorii, lecz w praktyce niezbyt pewna. Do zatoki 

mogły niepostrzeżenie wejść okręty podwodne.

I   cóż   z   tego?   Aby   oddać   strzał   torpedowy,   podwodniacy   musieliby   znaleźć   się   w   odpowiedniej 

odległości od celu, a to było niemożliwe. Dostępu do zakotwiczonych okrętów włoskich broniły od strony 
wody odpowiednio rozmieszczone siatki zaporowe. Można było wprawdzie połączyć  podejście okrętów 
podwodnych   z   działaniem   grup   dywersyjnych,   jednak   wymagało   to   odrębnego   przygotowania   i   czasu, 
którym Brytyjczycy nie dysponowali.

Obrona bazy w Tarencie składała się z siatek zaporowych oraz gniazd broni przeciwlotniczej i balonów, 

które miały za zadanie utrudnić atak z powietrza. O tym wszystkim wiedzieli Brytyjczycy, gdyż samoloty 
startujące z pobliskiej Malty wykonały dokładne zdjęcia miasta i portu. W sztabie admirała Cunninghama 
przeanalizowano szczegółowo rozmieszczenie dział przeciwlotniczych i balonów zaporowych, aby ustalić 
najbezpieczniejsze fazy dolotu nad cel i określić szanse powrotu samolotów rzuconych do akcji. Okazało się, 
że te studia, żmudne i czasochłonne, nie poszły na marne. Coraz częściej ślęczący nad zdjęciami oficerowie 
dostrzegali,   początkowo   z   niedowierzaniem,   a   potem   z   coraz   większym   zainteresowaniem,   pewną 
prawidłowość.

Otóż   dowództwo   włoskie   organizując   obronę   bazy  w   Tarencie   popełniło   dość   istotny  błąd.   Osoby 

odpowiedzialne   za   jej   obronę   zbyt   dosłownie   pojmowały   pojęcie   baza   morska.   Z   analizy   źródłowych 
materiałów   dostarczonych   przez   jednostki   rozpoznania   i   wywiad   wynikało,   że   baza   potrafi   skutecznie 
odpierać   ataki   od   strony   morza.   Niemal   wszystkie   gniazda   karabinów   maszynowych,   baterie   dział 
nabrzeżnych   i   przeciwlotniczych   były   wymierzone   ku   tafli   Zatoki   Tarenckiej.   Wprawdzie   obrona 
przeciwlotnicza   mogła   prowadzić   ogień   w   dowolnym   kierunku,   jednak   rzeźba   terenu   uniemożliwiała 
swobodne   manewrowanie   ogniem   w   innych   sektorach.   Brytyjscy   sztabowcy   z   dużym   zadowoleniem 
konstatowali te fakty. Na ich mapach powstawały dziwne wzory opatrzone mnóstwem liczb. Wszystko to 
było barwne i z daleka mogło uchodzić za dzieło jakiegoś awangardowego malarza, ale znawcy przedmiotu 
wiedzieli, że były to drobiazgowo wyliczone strefy w miarę bezpiecznych podejść dla lotników, którzy mieli 
zadać śmiertelny cios włoskiej marynarce wojennej.

Admirał Cunningham i jego oficerowie  nie szczędzili trudu przygotowując  tę akcję. Zdawali sobie 

sprawę, że tak jak pot żołnierzy na poligonie, tak i ich wysiłek może zaoszczędzić krwi na polu walki. 
Pragnęli więc wykorzystać wszystkie doświadczenia zbierane przez flotę brytyjską od początku wojny. Nie 
chcieli powtarzać błędów popełnionych podczas bombardowania floty francuskiej w Mers el-Kebir czy w 
czasie ataków na włoskie porty Bardia i Bomba. Szczególnie drobiazgowo analizowano przyczyny porażki 
floty dowodzonej przez admirała Cunninghama podczas próby ataku na francuskie okręty zakotwiczone w 
Dakarze. Admirał nie chciał, aby powtórzyła się tamta historia, której wstydził się do dnia dzisiejszego. Nie 
mógłby przeżyć, gdyby jego jednostki znów zostały odpędzone z redy portu przeciwnika.

Gibraltar pozostawał w stałym kontakcie z Admiralicją i sztab admirała na bieżąco uwzględniał sugestie 

i uwagi przełożonych. Po konsultacjach z szefami określono w końcu termin, w którym atak powinien być 
przeprowadzony. Jak już wspomnieliśmy, w dużym stopniu decydowały o tym warunki atmosferyczne, gdyż 
lotnictwo   było   bardzo   wrażliwe   na   pogodę.   Tym   bardziej   że   samoloty   miały   startować   z   chwiejnych 

background image

pokładów   lotniskowców.   Z  długoterminowych   prognoz   wynikało,   że   korzystnym   okresem  powinna   być 
pierwsza dekada października. W tym okresie miały być również zakończone przygotowania sztabowe.

Wszystko zostało uzgodnione, prace trwały, ciągle jednak jeden punkt nie mógł być wyjaśniony, ale to 

już nie zależało od Brytyjczyków. Nie wiedzieli oni, jakie będą decyzje dowództwa włoskiej marynarki 
wojennej. Brytyjczycy byli jednakże optymistami. Z dotychczasowych obserwacji wynikało, że dowództwo 
włoskie trzymało trzon swych sił morskich w pobliżu tras konwojów brytyjskich zmierzających ku Malcie i 
Aleksandrii. A Tarent leżał w takim punkcie, że opuszczające go jednostki mogły szybko przeciąć akwen 
śródziemnomorski na dwie połowy. Samoloty rozpoznawcze fotografowały bazę tarencką często i okazało 
się, że zawsze znajdowały się w niej opasłe cielska pancerników i innych liczących się jednostek floty 
przeciwnika. Zakładano, że podczas ataku w porcie powinno tkwić kilka pancerników, a byłoby najlepiej, 
gdyby wraz z nimi w bazie znajdowało się jeszcze kilka krążowników i innych okrętów. Skuteczny atak 
brytyjski  wycisnąłby również trwałe piętno na psychice żołnierzy i marynarzy włoskich, a także ciężko 
doświadczonej warunkami wojennymi ludności.

*

Poranny ruch zamierał. Nie słychać już było wysokich wibrujących w uszach gwizdków i krzyków 

bosmanów. Po żelaznych pokładach majestatycznie leżącego na wodzie pancernika „Conte di Cavoure” nie 
bębniły buty drużyn gospodarczych. Marynarze zaszyli się w spokojnych zakątkach okrętu, a niektórzy z 
nich przygotowywali się do zejścia na ląd. Uzyskanie przepustki dla każego młodego człowieka odzianego w 
mundur jest wielkim przeżyciem.

— Mamy wreszcie parę godzin spokoju i nikt nie będzie nam kazał walić w dach — z zadowoleniem w 

głosie zwrócił się do swego przyjaciela Paolo, który pochodził z Rzymu, a właściwie z jego przedmieścia, i z 
trudem przystosowywał się do dyscypliny, jaka panowała na okręcie.

— W ten dach to jednak trzeba będzie walić — odpowiedział mu po chwili Mario.
Paolo spojrzał uważnie na kolegę i w głębi duszy przyznał mu rację. Wiedział, że ten pochodzący ze wsi 

chłopiec trzeźwo patrzy na życie. Od małego wdrażano go do pracy i uczono szacunku dla starszych. Takie 
prawa obowiązywały od wieków na wsi. Był powolny i trochę nieśmiały, ale to właśnie podobało się jego 
przyjacielowi.   Z   ciekawością   i   nieufnością   obserwował   życie   na   lądzie   w   dużej   bazie   morskiej.   W 
przełamywaniu pewnych barier pomagał mu pełen fantazji Paolo, on też wyjaśniał mu tajniki miejskiego 
życia. Ci dwaj młodzi chłopcy uzupełniali się i darzyli dużym zaufaniem.

— Masz rację, te patrole czasem doprowadzają mnie do szału. Dekownicy zafajdani. Ciągle włóczą się 

tam, gdzie człowiek szuka spokojnego miejsca, aby pogadać z dziewczyną.

Paolo narzekał, ale oczy jego śmiały się radośnie. Cieszył się z tego wyjścia na ląd i doprowadzał swój 

mundur do idealnego porządku, aby nie cofnięto go od trapu lub nie zatrzymano przy bramie wyjściowej z 
bazy. Chciał też, aby jego wygląd wywarł jak najlepsze wrażenie na dziewczynie, z którą spotykał się w 
mieście. Częste patrole, o których właśnie mówili również miewały zastrzeżenia co do wyglądu załóg na 
przepustkach.

— To gdzie dzisiaj idziemy? — zagadnął Mario kiedy znaleźli się już na lądzie.
— Tam gdzie zawsze — z pewnym zdziwieniem w głosie odpowiedział Paolo i uśmiechnął się, widząc 

smutny wyraz twarzy Maria. — Nie martw się, nim ona skończy pracę w tej swojej knajpie, będziemy mogli 
zabawić się we dwójkę.

Usiłował pocieszyć kolegę, ale w pewnym momencie dostrzegł, że ten go nie słucha. Mario z wyrazem 

uwielbienia patrzył na potężny okręt, z którego przed chwilą zeszli na ląd.

— Ładnie wygląda ta nasza łajba — stwierdził Paolo nie tylko po to, aby zrobić przyjemność koledze.
Mario w milczeniu skinął głową i uśmiechnął się Po chwili raźnym krokiem szli ku znanej im dobrze 

knajpce. Pracowała tam Clara, którą Paolo od pewnego czasu uważał za swoją dziewczynę i znikał z nią 
wieczorami na plaży. Gdy weszli do niewielkiego i zadymionego pomieszczenia, dziewczyna natychmiast 
ich   dostrzegła.   Uśmiechnęła   się   szeroko   i   promiennie,   ale   Mario   wiedział,   że   ten   uśmiech   nie   jest 
przeznaczony dla niego. Zajęli mały stolik stojący w rogu sali i po chwili byli już obsłużeni. Nie musieli nic 
zamawiać,   bo  Clara   znała  dobrze  upodobania  swoich  gości.  Paolo  miał  tylko krótką  chwilę   na  objęcie 
dziewczyny. Mario udawał, że tego nie widzi. Tak samo starał się nie dostrzegać tego właściciel lokalu, 
gruby Pasqualo, mający wobec Clary swoje plany i w związku z tym nie darzący sympatią Paola. Ale co 
miał zrobić właściciel lokalu z płacącymi za posiłki gośćmi. Tym bardziej że było ich zawsze dwóch i 
wyglądali na takich, z którymi najlepiej nie zadzierać. Wywalczył sobie tylko tyle, że dwaj młodzi ludzie 
mogli   siedzieć   przy   stoliku   tak   długo,   dopóki   mieli   co   zjeść   i   wypić.   Później   musieli   opuścić   lokal. 
Zazwyczaj Clara dawała im dyskretnie znać, że powinni już wyjść i poczekać na nią na świeżym powietrzu. 

background image

Mario z zadowoleniem przyjmował ten gest i zazwyczaj pierwszy kierował się do drzwi.

Lubił   te   godziny   spędzane   z   przyjacielem   na   włóczędze   po   mieście.   Łazili   wąskimi   uliczkami, 

przyglądali się ludziom i prowadzili długie rozmowy. Właściwie to mówił głównie Paolo. Opowiadał o 
wielu ciekawych rzeczach z życia dużego miasta, a Mario z uwagą słuchał tych historii. Czasami zadawał 
pytania, gdy czegoś nie rozumiał.

Tego wieczoru dość szybko minęli centrum miasta i poszli nad morze. Wkrótce znaleźli się w pobliżu 

urwistego brzegu. W dole widać było port jak na dłoni. Mario odruchowo poszukał wzrokiem ich okrętu i 
jak zwykle patrzył na niego z podziwem.

— Jest tam. Dobrze wiesz, że bez nas nie odpłynie — zażartował Paolo, który podzielał uczucia kolegi, 

ale nie rozumiał, jak można je tak demonstrować.

Chwilę milczeli, wreszcie Paolo, jak zwykle, zaczął snuć jakąś opowieść, ale widział, że Mario go nie 

słucha.

— Co się z tobą dzieje? Nie będę na próżno zdzierał gardła. Milczysz dziś jak zaklęty.
Chciał   jeszcze   dorzucić   jakąś   złośliwą   uwagę,   ale   Mario   położył   palec   na   ustach,   nakazując   mu 

milczenie. Impulsywny Paolo zniżył głos do szeptu:

—   Coś   taki   tajemniczy,   wypatrzyłeś   jakąś   parkę,   czy   co?   Gdzie   oni   są?  —   wypytywał   Paolo, 

rozglądając się dokoła, ale Mario w dalszym ciągu trzymał palec na ustach i bacznie nasłuchiwał.

Wreszcie   Paolo   zamilkł.   Oderwał   oczy   od   twarzy   kolegi   i   spojrzał   w   kierunku,   który   Mario   mu 

wskazywał. Kilkanaście metrów niżej, za występem skalnym ciemniała sylwetka siedzącego lub kucającego 
człowieka.   Tyle   Paolo   dostrzegł   w   pierwszej   chwili.   Obaj   w   dalszym   ciągu   milczeli   i   obserwowali 
mężczyznę.   Po   kilku   minutach   Paolo   zauważył,   że   obok   tajemniczego   osobnika   leży   jakiś   przedmiot. 
Wyglądało to jak książka lub zeszyt, jeszcze moment i młodzi marynarze zorientowali się, że jest to po 
prostu arkusz papieru, na którym nieznajomy co jakiś czas coś pisze.

— Uważaj teraz — szepnął Mario.
Obserwowany człowiek wychylił się zza krawędzi skały i przyłożył do oczu lornetkę wycelowaną w 

stronę portu.

— Co teraz robimy? — zapytał Mario nie odrywając oczu od ciemnej sylwetki.
Paolo nie odpowiedział od razu. Miał zamęt w głowie i, co zdarzało mu się rzadko, nie umiał podjąć 

decyzji.

— Paolo, co powinniśmy zrobić? — nalegał Mario ciągle bacznie obserwujący nieznajomego.
Mężczyzna znów siedział skulony za skałą, a oni nie mieli już żadnych wątpliwości. To był szpieg. Na 

okręcie, podczas szkolenia, często mówili im instruktorzy o angielskich agentach, wiedzieli więc, co ich 
najbardziej interesuje, orientowali się też, że są to ludzie świetnie wyszkoleni i groźni. Mają broń i potrafią 
zabijać skrycie. Paolo, choć na co dzień był impulsywny i zadziorny, w sytuacjach naprawdę trudnych nie 
podejmował decyzji pochopnie. Teraz też zastanawiał się, co robić, aby nie popełnić błędu.

— Mario, masz nóż? — zapytał w końcu przyjaciela i sam sięgnął do kieszeni.
Po chwili obaj trzymali noże w rękach. Była to dość mizerna broń, niestety, inną nie dysponowali.
— On może nas zastrzelić, jeżeli go nie zaskoczymy — szepnął Paolo.
Mario w milczeniu skinął głową i czekał na dalsze polecenia kolegi. Paolo westchnął głęboko i zaczął 

powoli zsuwać się po pochyłości. Pół kroku za nim znajdował się Mario. Przebyli w ten sposób kilka 
metrów. W panującej dokoła ciszy słyszeli tylko swoje przyspieszone oddechy. Paolo chciał coś powiedzieć, 
ale zrezygnował. Byli już dość blisko szpiega, w zapadającym zmroku mogli nawet odróżnić jasną plamę 
jego twarzy. Przesunęli się jeszcze kilka kroków, i wtedy stało się. Spod ich nóg z głośnym chrobotem 
potoczył się kamyk. Marynarze przywarli do ziemi i wstrzymali oddechy. Po kilkunastu sekundach Paolo 
podniósł głowę i popatrzył w dół. Za skałą nie było nikogo. Mężczyzna zniknął, jakby rozpłynął się w 
powietrzu.

— Szybko za nim — krzyknął Paolo zrywając się na równe nogi.
Mario stał bez ruchu, usiłował zorientować się, w którą stronę pobiegł interesujący ich człowiek. W 

pewnym momencie wydało mu się, że w oddali mignęła jakaś sylwetka.

— Chyba tam — wyszeptał przerywanym z emocji głosem.
Zaczęli   biec   we  wskazanym   przez   Maria   kierunku,   ale   po  chwili   zatrzymali   się.   Tamten   mógł   się 

przyczaić za jakąś skałą i mierzyć do nich z pistoletu. Przeszli jeszcze kilkanaście metrów, ale teraz już 
wolno, chowając się za kamieniami, wreszcie Paolo przerwał tę beznadziejną gonitwę.

— Mam tego dosyć — wychrypiał. — Mówiłem ci przecież, że złapiemy go tylko wtedy, jeśli uda się 

nam go zaskoczyć. A teraz? — zawiesił głos i czekał, co powie Mario.

— Chyba masz rację — westchnął ciężko przyjaciel.
— Co to znaczy „chyba?” — obruszył się Paolo. — Jak chcesz, to goń go dalej.

background image

Mario w milczeniu zaczął otrzepywać swój mundur. On też nie widział już szansy schwytania zbiega.
— Popatrz, która godzina. Trzeba iść po Clarę. — Paolo skierował się w stronę wąskiej uliczki.
Jakiś czas szli w milczeniu.
—  Co powiemy naszemu dowódcy — zastanawiał się głośno Paolo.  — Na pewno nas nie pochwali. 

Może nawet ukarać, jeśli dojdzie do wniosku, że źle działaliśmy. A jak posądzi nas o tchórzostwo?

Tym razem Mario zaklął głośno.
— Sam widzisz, że nie jest to prosta sprawa. — Paolo ucieszył się słysząc przekleństwo przyjaciela. — 

Posłuchaj, Mario! — Zatrzymał się i stanął przed kolegą. — Uważam, że nic się nie wydarzyło i nie ma o 
czym meldować naszemu przemądrzałemu dowódcy — krótko podsumował.

— Masz rację. — Mario roześmiał się i trzepnął przyjaciela w plecy.
Dalej szli milcząc, bo też i nie było o czym mówić. Paolo jeszcze raz w myślach przeanalizował całe 

zajście   i doszedł  do wniosku,  że  nie  popełnili  żadnego  błędu.  A  to,  że  przemilczą ów incydent...  Byli 
młodymi ludźmi, którzy chcieli wychodzić na przepustkę, a ta historia mogła spowodować, że przez długi 
czas byliby uwięzieni w stalowym pudle okrętu.

Przed lokal grubego Pasquala dotarli, zanim wyszli ostatni goście. Gdy w głębi podwórza, na które 

wychodziły tylne drzwi, zastukały obcasy Clary, Mario klepnął Paola i zniknął w ciemnej uliczce.

*

William Doyle służył na lotniskowcu od roku. Początkowo ten liczący prawie ćwierć kilometra kolos 

budził   w   nim   ogromny  respekt.   William,   który  jako   kilkunastoletni   chłopiec   był   niezłym   piłkarzem,  z 
podziwem patrzył na ogromny pokład kojarzący mu się z boiskiem do piłki nożnej. Ale po tym stalowym 
boisku kołowały samoloty i można ich było zebrać nawet czterdzieści osiem na raz.

Gdy   wcielono   go   do   wojska,   William   marzył   o   marynarce   wojennej.   Udało   mu   się.   Po 

kilkumiesięcznym przeszkoleniu stał wyprężony przed bosmanem, który ich drużynę zapoznawał z tajnikami 
służby na lotniskowcu. Stanowili cząstkę wielkiej machiny, mającej wyposażać samoloty do lotu. Musieli 
sprawdzać i konserwować rozliczne mechanizmy, uzupełniać paliwo, a przede wszystki podwieszać bomby i 
torpedy   oraz   ładować   nowe   taśmy   do   karabinów   maszynowych.   Biegali   więc   między   magazynami   a 
hangarami, gdy uzupełniali amunicję, a kiedy bosman kazał ładować na stalowe wózki bomby lub torpedy 
wówczas windy wynosiły ich aż na pokład.

Dopiero kiedy drużyna Williama kończyła swoje czynności, na pokład wychodzili lotnicy. Zajmowali 

miejsca w maszynach i startowali. Nie zwracali uwagi na kulących się z boku marynarzy z obsługi, którzy 
machali   im   rękami   na   pożegnanie,   wykrzykiwali   słowa   zachęty   i   życzyli   sukcesów.   A   potem   było 
oczekiwanie na powrót. Wszyscy dobrze wiedzieli, jak długo samolot może utrzymywać się w powietrzu, 
mimo to, gdy mijał ten okres, nikt nie miał ochoty schodzić ze stanowisk. Łudzili się, że może jednak któraś 
z maszyn dociągnie. Czasami to się zdarzało, jednak bardzo rzadko. Ale oni zawsze czekali.

Pod koniec października bosman zaczął ostro gonić ich do roboty. Bomby i torpedy były sprawdzane 

jedna po drugiej. Każda z nich miała na pojemniku różne symbole i cyfry, które marynarze wykrzykiwali 
głośno, a bosman coś sprawdzał i zapisywał w swoim notesie. W jednym z magazynów wygospodarowali 
trochę   miejsca,   które   niebawem   zostało   zapchane   nowymi   skrzyniami.   Ich   zawartość   nie   stanowiła 
tajemnicy.   Były   wypełnione   bombami   świetlnymi   na   zaczepie   spadochronowym   i   fosforowymi 
wyznacznikami celu, noszącymi nazwę  „spot-fires”. Wyglądem przypominały uskrzydloną beczkę, która 
spadała do wody podobnie jak bomba, ale w momencie uderzenia w jej lustro następowało samoczynne 
zapalenie ukrytego w skorupie ładunku. Płonąca ciecz wylewała się przez otwory, tworząc na powierzchni 
dużą plamę określonego koloru, dobrze widoczną w nocy z wysokości nawet pięciu tysięcy metrów.

— Po diabła tyle tego paskudztwa — narzekał William. — Jak nas tym oświetlą i oznaczą, to ułatwimy 

tylko robotę samolotom makaroniarzy — mędrkował, ustawiając skrzynie w uchwytach.

— Aleś wymyślił — zaśmiał się William, podając mu następną pakę. — Przecież nie będą robili tego 

fajerwerku nad nami. To właśnie makaroniarze będą się zastanawiali, czy to już świta. A nasze bomby 
jeszcze bardziej rozjaśnią im noc.

— Masz rację, Williamie — wtrącił bosman. — Radzę jednak, abyście mniej gadali, to i praca pójdzie 

szybciej. Poza tym mam dosyć słuchania tych waszych mądrych uwag.

*

Nie tylko sztabowcy i marynarze pracowali w tym okresie ze zdwojoną wydajnością. Także dowódcy 

okrętów   oraz   kierujący  eskadrami  pokładowymi   prowadzili   intensywne   przygotowania,   mające   na   celu 

background image

maksymalne zgranie działań prowadzonych z wody i z powietrza. Wprawdzie w czasie szkolenia nie podano 
im nazwy obiektu, który mieli zaatakować, ale ćwiczyli na makietach wiernie odtwarzających rzeczywiste 
rozmieszczenie systemu obrony przeciwlotniczej i artyleryjskiej bazy. W planowanym ataku kluczową rolę 
mieli odegrać piloci. Chodziło o to, aby jak największa liczba samolotów trafiła nad cel i aby ich załogi 
precyzyjnie   ulokowały   bomby   i   torpedy   w   wyznaczonych   punktach.   W   czasie   akcji   piloci   powinni 
bezbłędnie i sprawnie omijać stanowiska obrony przeciwlotniczej i zapory balonowe.

I tego mogli nauczyć się na makietach.
Niestety, nikt nie miał metody, która dawałaby stuprocentową gwarancję, że jej zastosowanie pozwoli 

wymknąć się pociskom pędzącym na spotkanie samolotów. Dlatego sztab, chcąc zapewnić maksymalną 
efektywność   wykonania   postawionego   zadania,   poza   dobrym   rozpoznaniem   i   przygotowaniem   pilotów 
zakładał przeprowadzenie kilkakrotnych falowych ataków na te same rejony portu. Wprawdzie zdawano 
sobie sprawę, że każdy kolejny nalot będzie trudniejszy i bardziej niebezpieczny dla atakujących, gdyż minie 
moment zaskoczenia i Włosi będą prowadzili silny ogień zaporowy, ale nie było innego sposobu osiągnięcia 
celu.   Doświadczeni   dowódcy   kluczy   twierdzili,   że   w   takich   sytuacjach   ostrzał   jest   silny,   ale   na   ogół 
chaotyczny, gdyż obsługujący pelotki też są tylko ludźmi i nie lubią, gdy im grad żelastwa leci na głowy.

Trwały więc w Gibraltarze i w Aleksandrii przygotowania do ataku na Tarent, a w końcu włączyła się 

też do nich dzielna załoga Malty.

I tam chyba najszybciej zorientowano się, do czego zmierza admirał Cunningham, a raczej co będzie 

przedmiotem ataku. Piloci nielicznych samolotów, wzbijających się w niebo z niszczonych systematycznie 
pasów   startowych,   byli   ostatnio   częstymi   gośćmi   nad   tarencką   bazą.   Wykonane   przez   nich   zdjęcia, 
bezpośrednio przesłane do sztabu, potwierdzały, że w porcie znajduje się znaczna liczba okrętów włoskich, a 
wśród nich te najbardziej godne ataku — pancerniki. Wprawdzie widziane na zdjęciach nie budziły żadnego 
respektu, gdyż przypominały ziarnka zboża, ale Brytyjczycy znali doskonale ich możliwości bojowe.

W okresie poprzedzającym atak na Tarent na kotwicowisku znajdowało się pięć pancerników i brytyjscy 

sztabowcy  byli  przekonani,   że   do   czasu   rozpoczęcia   działań   przez   eskadrę   admirała   Cunninghama   nie 
zmienią  one bazy.  To przeświadczenie miało  swoje realne podstawy.  Wynikało  z danych  dostarczanych 
systematycznie przez wywiad agenturalny i techniczny.

Poza pięcioma pancernikami w bazie znajdowały się trzy ciężkie krążowniki. Okręty te zacumowano w 

porcie zewnętrznym i były one chronione od strony morza  za pomocą  stalowej sieci. Przepełniony był 
również port wewnętrzny. Stały tam dwa krążowniki, cztery niszczyciele i wiele innych godnych ataku 
jednostek. A zatem niemal każda zrzucona tam bomba i torpeda trafi w cel.

Brytyjczycy nie mogli pojąć, czym się kierowało włoskie dowództwo, rozmieszczając w tak bezmyślny 

sposób swoje najcenniejsze jednostki. Wytłumaczenie było tylko jedno — beztroska lub nadmierna pewność 
siebie.

*

Zbliżał się termin ataku.
Admirał Cunningham zgromadził w Gibraltarze dowódców zgrupowań, które miały brać udział w akcji. 

Była   już   najwyższa   pora,   aby  przydzielić   poszczególnym   dowódcom  konkretne   zadania.   Podstawowym 
zespołem   uderzeniowym,   w   skład   którego   wchodził   lotniskowiec  „Illustrious”   osłaniany   przez   cztery 
krążowniki i cztery niszczyciele, miał dowodzić kontradmirał Lyster. Ta w gruncie rzeczy samodzielna grupa 
bojowa, zdolna stawić czoło silnemu przeciwnikowi, miała zająć pozycję na południowy wschód od Tarentu 
i stamtąd samoloty,  znajdujące  się na pokładzie lotniskowca,  powinny rozpocząć swój lot bojowy.  Aby 
uniknąć przykrych niespodzianek, admirał Cunningham miał zamiar wprowadzić do akcji drugi zespół, na 
czele   którego   postawił   wiceadmirała   Pridham-Wippella.   Ten   typowy   przedstawiciel   kadry   wyższych 
oficerów brytyjskiej marynarki miał dowodzić trzema krążownikami oraz dwoma niszczycielami.

Dowiedziawszy się, jakimi siłami dysponują i jakie mają do wykonania zadania, dowódcy doszli do 

wniosku, że Tarent jest odpowiednim obiektem ataku i że powinni z tej próby wyjść zwycięsko.

Admirał Cunningham był zadowolony z postawy swoich podwładnych. Stał z dyskretnym uśmiechem 

na twarzy i demonstrował na makiecie portu, jak bardzo stłoczone w nim zostały jednostki nieprzyjaciela.

Kontradmirał Lyster zainteresował się drogami podejścia do ataku samolotów, które miały startować z 

pokładu jego lotniskowca. Admirał Cunningham szybko wyjaśnił tę kwestię. Barwne strzałki na wiszącej na 
ścianie mapie pokazywały optymalne kanały przelotu kluczy bombowców i samolotów torpedowych.

Zebrani w gabinecie admirała dowódcy musieli przyznać, że sztabowcy wykonali swoją pracę na piątkę. 

Makiety i mapy zaopatrzone były w bogate legendy, mówiące o liczbie dział obrony przeciwlotniczej oraz 
pewnych   charakterystycznych   punktach   terenowych,   które   powinny  ułatwić   naprowadzenie   pilotów   nad 

background image

cele.   Wszyscy   też   byli   zgodni,   że   dla   lotników   będzie   to   ciężka   próba,   nie   tylko   z   powodu   obrony 
przeciwlotniczej   i   zapór   balonowych,   ale   ze   względu   na   ciemności   i   obecność   innych   samolotów   w 
stosunkowo niewielkim obszarze nad bazą. Mimo to byli przekonani, że piloci nie zawiodą.

*

William Doyle wraz z kolegami znalazł się wreszcie na pokładzie lotniskowca i mógł zapalić papierosa. 

Marzył o tym od dawna, ale większość pomieszczeń, w których przebywali dotychczas, była objęta zakazem 
palenia, a poza tym, jego zdaniem, papieros nigdzie tak nie smakuje, jak na świeżym powietrzu. Marynarze 
siedzieli lub leżeli za jedną z nadbudówek i spoglądali na zespół okrętów sunących różnymi kursami w ślad 
za ich kolosem. Słońce nie skryło się jeszcze za horyzontem, choć już część ognistej tarczy nurzała się w 
morskich falach.

— Mogłoby już zniknąć  — mruknął leżący obok Williama kolega.  — Nadleci jakiś makaroniarz, za 

nim inni, i będą kłopoty.

— Nie martw się  — roześmiał się William.  — Zaraz będzie ciemno i żadna większa formacja nie 

wystartuje.   Ale   byłoby  dobrze  —   spoważniał  —  żeby  nikt   się   tu   nie   zaplątał.   Gdyby  nas   spostrzegli, 
zaalarmowaliby bazy.

Pozostali   w   milczeniu   pokiwali   głowami.   Byli   zmęczeni   i   oszołomieni   całodzienną   gonitwą   pod 

pokładem i nie chciało im się rozpoczynać dyskusji.

— Ale chyba o tej porze to oni nie latają na rozpoznanie. — Williama ogarnął dziwny niepokój i byłby 

zadowolony, gdyby któryś z kolegów zechciał z nim pogwarzyć. — Najbardziej niebezpieczne są wczesne 
godziny poranne — ciągnął uparcie, licząc na to, że może ktoś się odezwie.

Jednak jego towarzysze milczeli. Nie chcieli nawet myśleć, a co dopiero mówić, o tym, jakie problemy 

mogłyby wyniknąć, gdyby Włosi zorientowali się, że flota brytyjska zmierza w kierunku ich bazy.

Zespół   opuścił   Aleksandrię   szóstego   listopada,   jednak   załogi   okrętów   już   kilka   dni   wcześniej   nie 

otrzymywały przepustek. Marynarze na pokładach i pod nimi mieli pełne ręce roboty, a wyżsi dowódcy i 
specjaliści od poszczególnych rodzajów broni znikali na wiele godzin w budynkach sztabowych. Była to 
normalna gorączka poprzedzająca wyjście w morze dużego zespołu okrętów.

— W Aleksandrii chyba nikt nie pozostał na redzie. — William obserwował zacierające się w świetle 

kończącego się dnia sylwetki towarzyszących im okrętów. Był pewien, że marynarze z tamtych jednostek 
znacznie lepiej widzą ich kolosa.

—   Martwisz   się   tym?   Przynajmniej   dziewczyn   nikt   nam   nie   będzie   pocieszał  —   wtrącił   jeden   z 

kolegów, a inni wyraźnie się ożywili.

— Zawsze znajdzie się jakaś łajza sztabowa — sceptycznie zauważył Roy.
Po chwili, podzieleni na dwa obozy reprezentujące odmienne poglądy, dyskutowali zażarcie na temat 

życia w porcie po wyjściu w morze ich eskadry.

Tymczasem okręty płynęły spokojnie nie niepokojone przez nieprzyjaciela.
Rozpoznanie lotnicze wroga nie wykryło zmierzającego ku włoskim wybrzeżom zespołu, a i agentura 

nie działała dość sprawnie, gdyż w przeciwnym wypadku Supermarina wysłałaby samoloty na zwiad. Nie 
spotkali   też   Brytyjczycy   na   swojej   trasie   okrętów   podwodnych   ani   innych   jednostek.   Szczęście   im 
dopisywało. W miarę upływających dni admirał Cunningham nabierał pewności, że podstawowy atut, jakim 
jest zaskoczenie, nie wymknie mu się z rąk.

W trakcie rejsu załogi przechodziły rutynowe szkolenie, a poza tym wykonywano normalne czynności, 

mające na celu utrzymanie wysokiej, bojowej sprawności mechanizmów i dział. Kucharze okrętowi mieli 
również   coraz   więcej   roboty.   Do   ich   pomieszczeń   nie   wracały  już   nie   tknięte   lub   zaledwie   rozpoczęte 
posiłki. Załogi przywykły do kołysania i nie musiały składać daniny Neptunowi. Po czterech dniach załogi 
czuły się na okrętach jak w domu i sprawność bojowa zespołu osiągnęła najwyższy poziom.

— Zauważyłeś, że stary coraz mniej się nas czepia?  — William z Royem siedzieli za nadbudówką i 

czekali, kiedy nadciągnie reszta ich paczki.

— Chyba masz rację. — Roy z błogim uśmiechem palił pierwszego dziś papierosa. — W końcu on też 

jest tylko człowiekiem. Ile można się wydzierać.

Nadchodzili inni marynarze i młodzi ludzie przerwali prowadzoną dla zabicia czasu rozmowę. Woleli 

posłuchać tego, co powiedzą tamci.

William i Roy należeli do drużyny obsługującej magazyny lotniskowca i u nich od wyjścia w morze nic 

się właściwie nie działo. Ale w innych zespołach zaczynał się ruch, mogący świadczyć, że wkrótce wejdą do 
akcji. Najwyraźniej widać to było w tej części okrętu, którą zajmowali lotnicy.

— Nasi pensjonariusze chyba niebawem będą chcieli wyjrzeć na świat i popatrzeć na wszystko z góry 

background image

— informował kolegów mechanik z obsługi samolotów.

Marynarze   zawsze   traktowali   lotników   jak   intruzów,   pensjonariuszy,   a   ci   chyba   wyczuwali   to 

nastawienie, bo jakby nieco zadzierali nosa i trzymali się we własnym gronie.

— Co ty powiesz? — zainteresował się Roy.  — Dlaczego ci to przyszło do głowy? Co oni takiego 

robią?

—  Tak   naprawdę,   to  szkolą   się  —  odparł  mechanik.  —  Codziennie   w  tych   swoich   mundurach,   z 

ręcznikiem na szyi maszerują do sali wykładowej i siedzą tam godzinami. Nam nie wolno tam zaglądać — 
powiedział, aby uprzedzić pytania ciekawskich.

— To czemu zawracasz głowę — żachnął się Roy, ale tym razem kolega nie pozwolił mu dokończyć.
— Do tamtej sali to my nie wchodzimy, bo tam są mapy i takie różne sztabowe dzieła. Ale — zawiesił 

głos,  zaciągnął  się papierosowym dymem i czekał  jeszcze,  by wzrosło napięcie licznej  już teraz grupy 
słuchaczy. — Ale teraz to oni się wyraźnie zmienili. — Zaczął mówić szybciej, jakby bał się, żeby mu nikt 
nie przerwał.  — Dawniej to byli strasznie ważni. Wychodzili z tej sali i udawali, że nas nie widzą. A jak 
któryś zainteresował się maszyną, to było wielkie święto. No, może przesadzam  — uzupełnił po chwili 
namysłu.  — Czasami to jakiś do nas przyszedł, ale do rozmowy na ogół się nie palił. A teraz to sami 
zagadują przy każdej okazji. Siedzą przy maszynach, na ręce nam patrzą. A jak się przy tym mądrzą.

— Ja się im nie dziwię — nie wytrzymał Roy. — W końcu to ich samoloty i żaden by nie chciał, żeby 

mu to pudło odmówiło posłuszeństwa kilkaset stóp nad ziemią albo nad wodą.

— A ty myślisz, że my byśmy chcieli? — zaperzył się mechanik.
Awantura wisiała na włosku. Młodzi ludzie gotowi byli skoczyć sobie do oczu.
— Sprawa jest oczywista, musimy być blisko celu  — zaczął spokojnie William, co ostudziło nieco i 

otrzeźwiło zapalczywych kolegów. — Oni nie latają daleko. Mają mało paliwa, a chcieliby do nas wrócić. 
Bo jakie mają wyjście. Jak się któryś za daleko zapędzi, pozostaje mu skok do zimnej wody.

— Oni to chyba przewidzieli, dlatego noszą te ręczniki na szyjach.  — Mechanik zapomniał już o 

niedawnej kłótni i pierwszy zaczął się śmiać ze swojego dowcipu.

— Co wam tak wesoło, chłopcy? — Do roześmianej grupy przyłączył się bosman.
Trudno zresztą mówić, że się przyłączył. Stał przed nimi w rozkroku, ale jego mina świadczyła, że jest 

w dobrym nastroju.

— Tak sobie rozmawiamy, panie bosmanie. Jak to po wachcie. Może pan zapali? — William wyciągnął 

w stronę bosmana paczkę papierosów.

—   Dziękuję,   chętnie   zapalę.  —   Bosman  wziął   papierosa   i   zaciągnął   się   dymem.  —   Wszyscy  po 

wachcie? — zapytał na wszelki wypadek i uważnie popatrzył po zebranych, aby upewnić się, czy w tej 
wesołej kompanii nie ma jakiegoś obiboka.

—   Myślimy   o   tej   robocie,   co   nas   czeka  —   zaczął   Roy,   aby   podsunąć   bosmanowi   temat,   który 

interesował ich najbardziej.

Pozostali patrzyli teraz z uwagą na przełożonego. Nie stał on zbyt wysoko w hierarchi wojskowej, ale 

mógł znacznie więcej od nich usłyszeć, a i doświadczenie się liczyło.

— Z tego, co wiem, to już niedługo się zacznie — powiedział bosman po chwili milczenia i uśmiechnął 

się z zakłopotaniem; chciałby sam znać dokładniej czekające ich zadanie, niestety, a właściwie na szczęście 
tajemnica   była   skrupulatnie   przestrzegana   i   każdy   ze   znajdujących   się   na   okręcie   ludzi   został 
poinformowany tylko o tym, co należało do jego bezpośrednich obowiązków.

I tym razem zalegającą na pokładzie ciszę przerwał William: — A gdzie teraz się znajdujemy, panie 

bosmanie? Obserwowałem słońce, ale nasz maluszek wykonał już tyle zwrotów, że straciłem orientację.

— A może w nocy minęliśmy Gibraltar i niebawem poczujemy zapach naszych londyńskich pubów — 

zażartował jeden z marynarzy, znany amator piwa.

— Pubów to nie zobaczycie — bosman westchnął na wspomnienie atmosfery tych lubianych przez 

większość mieszkańców Wysp  Brytyjskich miejsc.  — Ale gdzie obecnie się znajdujemy,  to mogę wam 
powiedzieć. — Marynarze zastygli w oczekiwaniu. — Z moich obserwacji i tego co usłyszałem wynika, że 
nasz maluszek, jak mówicie o tym pudle, kroi teraz wody Morza Jońskiego.

Znów   na   pokładzie   zapadła   cisza.   Marynarze   niezbyt   często   obcowali   z   mapami,   nie   było   im   to 

potrzebne,   więc   teraz   czynili   wysiłki,   by   sobie   przypomnieć   położenie   wymienionego   przez   bosmana 
akwenu.

—   Panie   bosmanie,   czy  to   blisko   włoskiego   buta?  —   William   widział   oczyma   wyobraźni   kształt 

Półwyspu Apenińskiego i otaczające go wody śródziemnomorskie, nie był  jednak pewien, czy to o nie 
właśnie chodzi.

— Masz rację, chłopcze. Morze Jońskie to wody oblewające ich terytorium — przytaknął bosman.
— Chyba nie będziemy im składali wizyty, choć ja bym chętnie poznał jakąś włoską dziewczynę  — 

background image

wyrwał się Roy, ale tym razem nikt nie zareagował na żart.

Myśleli   o   tym,   co   ich   czeka   w   najbliższej   przyszłości.   Prawdopodobnie   w   ciągu   kilku   godzin 

nadchodzącej nocy.

— To wszystko przed nami — westchnął William i zapatrzył się w ciemniejącą morską toń.
— Masz rację, chłopcze — pokiwał głową bosman. — Ale wy i tak jesteście szczęściarzami — zmienił 

ton, by przerwać zadumę swoich podwładnych.  — Przynajmniej możecie odpocząć, bo ci, co teraz mają 
wachtę, na pewno nie będą mieli czasu na odpoczynek.

— Dlaczego, przecież...  — Roy przerwał zaczętą myśl; zrozumiał, że jednak jest bardzo naiwny, że 

stawia pytania, na które bosman, choćby nawet chciał, nie może odpowiedzieć.  — To trzeba odpocząć, 
dopóki   można  —   pokrył   swoje   zażenowanie   wesołością.  —   Niech   pan   usiądzie   razem   z   nami,   panie 
bosmanie. Jeszcze się nabiegamy.

Bosman usiadł bez słowa i tak jak inni oparł się plecami o nadbudówkę.
— Ładną mamy pogodę — zaczął William. — Niedługo słońce utopi się w morzu. Piloci nie lubią latać 

w nocy. Wcale im się nie dziwię. Nic nie widać, tylko ciemności i przyrządy.

— Nie martw się o nich  — odezwał się milczący od dłuższego czasu mechanik.  — Oni są świetnie 

wyszkoleni. Widzą w nocy jak koty. Trafią do celu i powinni wrócić do nas.

— Mnie jednak ciągle nurtuje pytanie — nie dawał za wygraną Roy — gdzie uderzymy?
Zapadła   cisza.   Marynarze   patrzyli   na   szarzejące   powoli   niebo,   na   którym   pojawiały   się   coraz 

wyraźniejsze gwiazdy. Kończył się jeszcze jeden dzień wojny. Zdawali sobie sprawę, że ten dzień, jedenasty 
listopada 1940 roku, będą pamiętali długo. A właściwie nie tyle dzień, co noc z jedenastego na dwunastego. 
Tę noc po wielu latach będą też pewno wspominali Włosi, którym brytyjskie samoloty wkrótce złożą wizytę. 
Była to okrutna, twarda prawda okresu wojny.

*

Kontradmirał   Lyster   stojący   na   pomoście   bojowym   lotniskowca  „Illustrious”.   obrzucił   wzrokiem 

granatowe wody Morza Jońskiego. Jednostki płynące najbliżej widział jeszcze dość wyraźnie, ale większość 
eskadey wtopiła się w ciemności. Łączność z podległymi mu okrętami osłony utrzymywał w klasyczny, 
morski   sposób.   Wyszkoleni   marynarze   za   pomocą   krótkich,   dla   laika   nic   nie   mówiących,   błysków 
przekazywali rozkazy i polecenia przełożonych lub odczytywali to, co całej eskadrze przekazywał sygnalista 
z pomostu zajmowanego przez kontradmirała.

Lyster   polecił   dowódcy   lotniskowca,   aby   ustalił   ostatnią   ich   pozycję   i   przez   kilkanaście   minut 

porównywał te dane ze znakami naniesionymi na specjalną mapę, sporządzoną w sztabie Cunninghama. 
Dowodzona przez niego eskadra zbliżała się do punktu, który miał być początkiem bezpośredniego wejścia 
floty do akcji. Admirał wydał kilka rozkazów, które natychmiast zostały przekazane pozostałym jednostkom. 
O godzinie osiemnastej niewidoczne w mroku okręty zaczęły zmieniać kurs.

Kontradmirał   Lyster   w   milczeniu   przechadzał   się   po   mostku.   Zgromadzeni   na   pomoście   bojowym 

oficerowie   obserwowali   dowódcę.   Myśli   wszystkich   skierowane   były  ku   niezbyt   odległemu   włoskiemu 
portowi. Co się tam teraz dzieje? Czy przypadkiem nie ogłoszono alarmu? Nie, taką możliwość należało 
wykluczyć.   Gdyby   do   portu   dotarły   wieści   o   ich   akcji,   natychmiast   otrzymaliby   sygnał   radiowy   od 
czuwających na lądzie agentów. A zatem Włosi niczego się nie spodziewają.

*

W  stalowych  pomieszczeniach   okrętu  rozdźwięczały  się  dzwonki  alarmowe.  Nie  był   to wprawdzie 

alarm bojowy, ale mimo to w długich korytarzach lotniskowca zadudniły kroki marynarzy. William Doyle i 
pozostali chłopcy z jego drużyny również popędzili na wyznaczone wcześniej stanowiska. Wszyscy byli 
skupieni i spoglądali na bosmana, który wydawał krótkie i zrozumiałe polecenia. Zresztą żaden z marynarzy 
nie miał zamiaru uchylać  się od pracy,  a swoje  obowiązki znali, zbyteczne  więc  było pokrzykiwanie  i 
dodatkowe   wyjaśnienia.   Praca   szła   szybko   i   sprawnie.   W   milczeniu   ładowali   do   wind   skrzynie   pełne 
amunicji, a windy z delikatnym skrzypieniem wywoziły to wszystko na pokład, gdzie stały przygotowane do 
startu maszyny bojowe.

Wokół samolotów, które miały polecieć nad cel w pierwszej grupie, krzątali się mechanicy i specjaliści 

różnych służb. Po niezbyt długich pasach startowych biegali marynarze odpowiedzialni za przygotowanie 
pokładu do startu maszyn, a z boku stała grupka mężczyzn w skórzanych kombinezonach. To byli główni 
bohaterowie tej nocy, piloci. Stali zwartą grupą, palili papierosy, rozmawiali głośno i co chwila wybuchali 
śmiechem. Zdawali sobie sprawę, że ci wszyscy pracujący na pokładzie ludzie dyskretnie ich obserwują. Ten 

background image

wybuchający co pewien czas śmiech i ożywione rozmowy miały pokryć wzrastające napięcie.

Piloci   znali   już   dokładnie   swoje   zadanie   i   cel,   do   którego   zdążali   tej   nocy.   Wiedziała   to   również 

większość biegających po pokładzie ludzi. Nie było już potrzeby utrzymywania w tajemnicy nazwy portu, w 
którym miały być zrzucane podwieszane pod samoloty bomby i torpedy. Wiedzieli też wszyscy, że zadanie 
będzie trudne do zrealizowania, jednak ci spośród nich, którzy wrócą, będą mieli w aktach personalnych 
liczący się zapis.  Chociaż akurat o tym oni, bezpośredni wykonawcy bombardowania,  w tej chwili nie 
myśleli.   Dla   nich   sprawą   najistotniejszą   było   doprowadzenie   maszyny   nad   cel,   zrzucenie   ładowanego 
obecnie żelastwa zgodnie z otrzymanym poleceniem i odskok w zbawcze ciemności. Tam, nad Tarentem, 
właśnie noc będzie sojusznikiem. Sytuacja ulegnie zmianie, kiedy będą przygotowywali się do siadania na 
pokładzie lotniskowca.

— Mnie jest gorąco od samego ładowania — szepnął konspiracyjnym szeptem Roy do pomagającego 

mu Williama. — A co będą czuli makaroniarze, gdy to wszystko zacznie się rwać nad ich głowami?

— Zawsze mogą skoczyć do wody, to ich ochłodzi. — William uśmiechnął się lekko.
Roy zmierzył go dziwnym spojrzeniem.
— Chrzanisz, stary. Nie masz pojęcia, w co zamienia się morze, kiedy z kadłuba zaczyna wypływać 

płonąca ropa.

Nie   powiedział   nic   więcej,   mocował   starannie   kolejną   bombę  do   gładkiego   brzucha   samolotu,  ale 

Williamowi   zrobiło   się   głupio.   Był   rad,   że   zapadły   ciemności   i   Roy   nie   widzi,   jak   się   zaczerwienił. 
Odruchowo palnął o tej wodzie i dopiero odpowiedź kolegi uświadomiła mu, jaki popełnił nietakt. Roy już 
tonął,  kiedy jego  statek  został  storpedowany przez  niemiecki okręt  podwodny.   Musiało   to być  straszne 
przeżycie, bo niechętnie i bardzo rzadko mówił o tamtym konwoju i atakującym go stadzie niemieckich U-
bootów. Nikt nie miał mu tego za złe, gdyż wszyscy wiedzieli, że on i jego wyratowani koledzy przeszli 
wówczas piekło i tylko uśmiechowi losu zawdzięczają to, że jeszcze mogą pływać.

Dalej pracowali w milczeniu.
Powoli na skraju pasa startowego cichła krzątanina i padało coraz mniej komend. Samoloty załadowane 

paliwem i amunicją, z obłymi cygarami torped i bomb pod brzuchami, były gotowe do startu.

— Która godzina? — odezwał się Roy, aby w ten sposób przerwać to niezręczne milczenie.
Nie miał żalu do kolegi. Był pewien, że William po prostu nie zastanowił się nad tym, co i do kogo 

mówi.

— Już dziesięć po ósmej — poinformował go Willy. — Ale ten czas szybko leci.
Roy popatrzył w niebo.
— Mają niezłą pogodę. Ale nasz „maluch” nie ustawił się jeszcze do wiatru, więc trochę poczekamy na 

start.

Na okręcie panował pozorny spokój. Marynarze i lotnicy zdawali sobie jednak sprawę, że dowódcy 

niebawem poderwą ich do akcji. W kilkanaście minut później olbrzymi kadłub lotniskowca zaczął lekko 
wibrować   i  okręt  zatoczył  łagodny łuk.   Teraz   znajdował  się  w  odpowiednim  położeniu   w  stosunku   do 
niezbyt silnego wiatru. Piloci skupieni dotąd w dość ciasnym kole zaczęli podchodzić do swoich maszyn. Po 
drodze   mijali   grupki   marynarzy,   którzy  podnosili   kciuki   do   góry.   Lotnicy  uśmiechali   się,   dziękując   za 
życzenia, i kolejno zajmowali miejsca w samolotach. Obsługa sprawnie wybijała spod kół klocki blokujące.

Roy z Williamem, podobnie jak inni marynarze, obserwowali niecodzienne widowisko. Zafascynowani 

patrzyli   na   ciemne   sylwetki   maszyn   mknące   po   pokładzie   lotniskowca   i   ogłuszeni   rykiem   silników 
odruchowo zaciskali kciuki, kiedy samoloty znikały za krawędzią okrętu. Potem trwały długie jak wieczność 
sekundy, podczas których zapierało im dech w piersiach. Oddychali z ulgą, gdy samolot z zadartym nosem 
pojawiał się na tle nieba. Jeszcze chwila niepokoju, czy maszyna oderwawszy się od twardego pokładu nie 
przyklei się do stalowej powierzchni morza, i napięcie opadało.

Pierwsze   maszyny,   dziesięć   samolotów   bombowych,   oderwały   się   od   lotniskowca   o   dwudziestej 

czterdzieści   i   sformowawszy   szyk   trójkowy,   z   dowódcą   na   czele,   obrały   kierunek   na   Tarent.   W   tym 
momencie skończył się błogi spokój na okręcie. Na pozycje wyjściowe zaczęto wytaczać kolejne maszyny.

William z Royem nie mieli zbyt wiele czasu na wymianę wrażeń. Znów rozpoczęła się gorączkowa 

praca. Teraz do kadłubów samolotów mocowali torpedy.

— Tym to naprawdę nie zazdroszczę — William starannie zamocował uchwyty na tylnej części torpedy 

i otarł pot z czoła. — Pierwsza grupa ich na pewno zaskoczy. Będzie tam cholerne zamieszanie. Ale ci... — 
Machnął ręką i pochylił się nad obłym cielskiem wypełnionego ładunkiem żelaza.

— Czy widziałeś, jak oni muszą nisko i prosto nalatywać na cel? — zapytał go Roy i nie czekając na 

odpowiedź zaklął.

— Jak tylko włoska artyleria trochę się opanuje, to może zacząć się masakra.
— Chłopcy, dość tego krakania. Przypinajcie do następnego  — poganiał bosman, starannie oglądając 

background image

zaczepione przed chwilą torpedy.

Marynarze dość szybko zakończyli swoje czynności. Nic dziwnego, mieli je przecież opanowane do 

perfekcji. Teraz znowu przychodziła kolej na pilotów i dyspozytorów ruchu. Około dwudziestej pierwszej 
wzbiły się w niebo kolejne maszyny i po kilku minutach w oddali zamarł huk ich silników.

Teraz zaczęła się denerwująca cisza, która miała trwać aż do powrotu samolotów.
Kierujący akcją lotnictwa wiceadmirał Lyster o skutkach ataku miał dowiedzieć się znacznie później, 

kiedy flota będzie w drodze powrotnej do bazy.

— Panie bosmanie — Roy zwrócił się do zapatrzonego w ciemne niebo przełożonego.  — Jak długo 

będą lecieli do celu?

— Aż dolecą  — odpowiedział ostro bosman, ale natychmiast się zreflektował. Przecież ci chłopcy 

napracowali się solidnie i zasługują na to, aby znać prawdę, pomyślał. Teraz to już nie jest żadna tajemnica i 
tylko   nieliczni   nie   orientują   się,   dokąd   poleciały   startujące   z   ich   okrętu   maszyny.  —   Mogę   wam   to 
powiedzieć — wyraźnie zmienił ton, a widząc, że otoczyła go cała drużyna, dodał: — Tylko nie biegajcie po 
korytarzach z tą wiadomością. Nad celem będą za kilkadziesiąt minut, może nawet szybciej. Oczywiście ci, 
co poderwali się pierwsi.

— Który to będzie port, panie bosmanie? — Roy wyraźnie nie mógł się doczekać odpowiedzi.
Bosman klepnął go po ramieniu.
— Marnie skończysz przez tę ciekawość, Roy. Ale dopiero po wojnie — dorzucił.
Chłopak zaśmiał się, słysząc przepowiednię przełożonego.
— Oby pan miał rację, sir.
— Piloci wypatrują teraz wejścia do Zatoki Tarenckiej — kontynuował bosman. — A bomby polecą na 

wielką włoską bazę. Będą mieli w co celować. Albo w ogóle nie będą musieli celować, taki tam tłok.

*

Jedenasty  listopada   niczym   nie   różnił   się   od   wielu   innych   dni   spędzonych   w   bazie.   Na   okrętach 

cumujących  na redzie trwały normalne prace  konserwacyjne i porządkowe,  słychać było pokrzykiwania 
bosmanów i krzątaninę marynarzy. Nad tymi odgłosami górowały rytmiczne uderzenia młotków, którymi 
zawieszeni na linach marynarze odbijali rdzę, aby inni mogli te miejsca natychmiast pomalować ochronną 
warstwą  farby.  Oficerowie  rzadko  pojawiali  się  w  zasięgu   wzroku  tej  części  załogi,   która  akurat  miała 
wachtę. Zresztą nikt nie pragnął zbyt częstych z nimi kontaktów, gdyż zazwyczaj kończyło się to jakąś 
dodatkową pracą lub reprymendami.

Połączony z dnem potężnymi łańcuchami kotwic okręt martwo spoczywał na spokojnej wodzie Zatoki 

Tarenckiej. Cisza i spokój były zakłócane jedynie przez drużyny dyżurne, które wykonywały nigdy nie 
kończące się prace porządkowe, oraz przez te grupy marynarzy, do których należało utrzymanie okrętu w 
takim stanie, aby był gotowy do podniesienia kotwic i podjęcia walki. „Conte di Cavour” i inne pancerniki 
były  tak   potężne,   że   wypłynięcie   z   redy  należało   do   długotrwałych   i   skomplikowanych   przedsięwzięć. 
Manewry  takie   utrudniała   ciasnota,   jaka   panowała   w   porcie.   A   to   z   kolei   było   podyktowane   potrzebą 
chronienia kotwiczących okrętów przed atakami od strony morza i z powietrza. Stalowe zagrody ukryte pod 
zaoliwioną   powierzchnią   zatoki   i   łagodnie   kołyszące   się   w   powietrzu   balony   zaporowe   były   tego 
najistotniejszą przyczyną. Dowódcy dużych okrętów w razie bezpośredniego ataku mogli liczyć jedynie na 
sprawność swych załóg, które obsługiwały działa, oraz mieć nadzieję, że gruby pancerz okrętu nie zostanie 
przez   wroga   strzaskany.   Ale   większość   marynarzy,   ludzi   na   ogół   przesądnych,   była   zdania,   że   okręty 
najlepiej chroni łaskawy los.

Zapadał zmierzch i Paolo żałował, że nie dostał tego dnia przepustki. Patrzył na niknące w mroku 

zarysy domów i zastanawiał się, jak ten wieczór, wieczór bez niego, spędzi Clara. Po chwili obok stanął 
Mario.

— Ale mnie dzisiaj ciągnie do miasta — zaczął, jak gdyby czytał myśli kolegi. — Mam już dosyć tego 

ciasnego, żelaznego pudła. Ciągle się wpada na tych samych ludzi.

Paolo oderwał wzrok od ciemniejących w dali uliczek. Poklepał Maria po ramieniu i westchnął ciężko. 

Za dwie  godziny  zaczynała  się  ich  wachta.   Będą  musieli   zająć   się  konserwacją   kilku  mechanizmów,  o 
których już kilka razy przypominał im bosman. Ale teraz starali się o tym nie myśleć.

— Może wkrótce dostaniemy przepustkę z pozwoleniem na wyjazd do domu? — rozmarzył się Mario. 

— Pojechałbyś do mnie? Pokazałbym ci, jak u nas jest ładnie.

Paolo skinął głową.
— Chętnie z tobą pojadę — uśmiechnął się lekko. — Chciałbym poznać twoją rodzinę. I chyba tam u 

was nie będzie tych cholernych patroli, które w Rzymie legitymują człowieka co parę kroków.

background image

Zaśmiali się obaj, gdyż przypomnieli sobie w tym momencie marynarza, który niedawno uciekał przed 

patrolem po uliczkach Tarentu.

— Taki przyjemny wieczór. Szkoda,  że trzeba będzie włazić pod pokład. Popatrz, jakie spokojne jest 

morze, a niebo takie rozgwieżdżone.

Paolo westchnął, a Mario z uśmiechem pokiwał głową.
O godzinie dwudziestej przejęli wachtę od swoich kolegów. Czas płynął wolno. Wykonywali znane im 

dobrze czynności i wydawało się, że do końca służby nic nie zakłóci toku normalnych zajęć. Tymczasem 
mniej   więcej  po  dwóch godzinach  na  okręcie  zawyły  syreny  alarmowe  i rozdzwoniły się  dzwonki.  Na 
korytarzach rozległ się tupot wielu nóg. Paolo i Mario popatrzyli na siebie bez słowa.

— Nalot albo okręt podwodny przedarł się przez zaporę — krzyknął Paolo.
Obaj   jak   na   komendę   wybiegli   na   długą   galeryjkę   prowadzącą   na   pokład.   Obok   nich   pędzili 

zaaferowani marynarze. Usunęli się pod ścianę.

— Co się dzieje?  — wrzasnął Mario, ale zanim ktokolwiek zdążył mu odpowiedzieć, do ich uszu 

dobiegły stłumione odgłosy wybuchających bomb.

Nalot na port.
Szybko   cofnęli   się   do   kabiny,   gdzie   w   pogotowiu   stała   już   cała   ich   drużyna.   Tuż   za   nimi   do 

niewielkiego pomieszczenia wpadł bosman.

— Za mną! — rozkazał krótko.
Wybiegli za dowódcą i po chwili znajdowali się już na jednym z pomostów. Ogarnęły ich ciemności co 

jakiś   czas   rozrywane   oślepiającymi   błyskami   wybuchów.   Przez   kilka   sekund   wpatrywali   się   w   zarys 
oddalonego brzegu.

— Jakie tam piekło!  — krzyknął ktoś z przerażeniem w głosie i niemal w tym samym momencie 

olbrzymi kłąb ognia i dymu wzbił się nad portem. Niebo przybrało krwistoczerwoną barwę. Trafiony bombą 
zbiornik ropy płonął jak pochodnia.

— Za mną! — powtórzył rozkaz bosman.
Znów pędzili potykając się w ciemnościach i wpadając na siebie. Nagle uświadomili sobie, że robi się 

coraz jaśniej. Nad ich głowami rozbłysły spadające wolno bomby świetlne.

— Cholera, robi się widno, jak w dzień — Mario zwrócił się do stojącego obok Paola.
Nie zauważyli nawet, kiedy się zatrzymali. Tkwili bez ruchu przytuleni do stalowej ściany, tak aby 

osłaniał ich wiszący nad głową pomost. Z prawej i lewej strony utknęli pozostali członkowie ich drużyny. Za 
szarą,   pancerną   płytą,   albo   gdzieś   obok,   waliło   małokalibrowe   działko   sypiąc   w   niebo   świetlistymi 
paciorkami   pocisków.   Dopóki   obsługa   nie   wystrzelała   zapasu   amunicji,   mieli   spokój   i   mogli   szukać 
schronienia przed odłamkami.

*

Niewidoczne dla Włochów samoloty wykonały z powodzeniem pierwszą fazę zadania. Ich wyznaczniki 

celu i bomby sprawiły, że piloci następnej fali będą mieli o wiele łatwiejsze zadanie. Rzecz jasna tylko w 
jednym   punkcie.   Będą   widzieli   wyraźnie   połyskliwą   taflę   zatoki   i   rozrzucone   na   niej   ciemne   sylwetki 
okrętów. A jeśli obrona zostanie uporządkowana? Bo teraz Włosi są w stanie szoku. Strzelają chaotycznie, 
obsługi poszczególnych dział przeciwlotniczych wkraczają do akcji zbyt wolno i walą na oślep w ciemne 
niebo, byle z lufy działa błyskał płomień. Pociski lecą w kierunku wolno spadających bomb oświetlających, 
a   nie   ku   niewidocznym   samolotom.   Piloci   znali   ten   błąd   artylerzystów   z   teorii,   teraz   mieli   jego 
potwierdzenie w praktyce. Zanim otworzył się spadochronik i lunął pod nim snop światła, „Swordfish” był 
już o kilkadziesiąt metrów dalej i zataczał kolejny krąg. Dzięki temu pociski z dołu szły w próżnię.

Jednak ostrzał artylerii i ciężkich karabinów maszynowych nasilał się z minuty na minutę. Do akcji 

włączało   się   coraz   więcej   dział   i   wielkokalibrowych   karabinów   umieszczonych   na   pokładach   okrętów 
kotwiczących w porcie. Wprawdzie Włosi nie byli w stanie prowadzić skutecznego ognia, gdyż załogi w 
momencie nalotu były niekompletne, ale mimo to z każdą chwilą więcej dział wchodziło do walki.

*

Mario i Paolo stali przytuleni do pancernej płyty nadbudówki. Teraz w porcie zrobiło się tak jasno, że 

widzieli wyraźnie nie tylko najbliżej zakotwiczone jednostki, ale i płonący pobliski brzeg.

— Skąd te diabły się biorą? Jak do nich trafić? — wykrzykiwał przez zaciśnięte zęby Mario.
Na początku nalotu był po prostu przerażony, jednak w miarę jak bombardowanie przybierało na sile, a 

oni przyglądali się biernie szerzonej przez Brytyjczyków zagładzie, wzrastała w nim wściekłość. Mimo 

background image

grozy  sytuacji   Paolo   ze   zdziwieniem,  a   nawet   zaskoczeniem,  patrzył  na   swego   kolegę.   To   nie   był   już 
powolny, godzący się na wszystko, młody chłopak ze wsi. On chciał walczyć, podobnie jak wielu innych 
Włochów, których tej nocy los rzucił do bazy w Tarencie.

Obsługi   dział   prowadziły  już   teraz   zupełnie   skoordynowany  ogień.   Artylerzyści   zwijali   się   jak   w 

ukropie i spoceni,  zadyszani  marynarze  ledwie nadążali donosić im skrzynki z amunicją.  Po pokładach 
bębniły odłamki rozrywających się w ciemnościach pocisków.

Kilka minut po rozbłyśnięciu „żyrandoli” z nocnych ciemności wynurzyły się cztery samoloty, łudząco 

podobne do włoskich dwupłatowców Romeo Ro-37. Gdyby nie ten gwałtowny ogień z okrętów, marynarze 
na pokładzie pancernika mogliby pomyśleć, że to rzeczywiście pojawił się jakiś klucz z ich własnej Regia 
Aeronautica. Na prawie czarnych kadłubach i skrzydłach nie widać było żadnych znaków rozpoznawczych, 
posypały się natomiast bomby, dowód oczywisty, kto siedział za sterami tych samolotów. Śmiercionośny 
ładunek runął w budynki na brzegu, spowodował pożar zbiorników z ropą i zakotłował się na pokładach 
kilku okrętów.

Mario i Paolo co jakiś czas zerkali z niepokojem w podświetlone łuną niebo, ale nie przerywali pracy. 

Pomagali   teraz   kolegom   obsługującym   działa.   Nagle   Paolo   chwycił   sapiącego   pod   ciężarem   skrzyni 
przyjaciela.

— Popatrz! — krzyknął, wskazując wyciągniętą ręką brzeg. — Popatrz tam.
Nad   samą   wodą,   w   równych   odstępach,   leciały  trzy  dalsze   samoloty,   niczym   nie   różniące   się   od 

poprzednich, ale ta niewielka wysokość była sygnałem ostrzegawczym, że mogą być uzbrojone w torpedy. 
Umiejętnie wykorzystały osłonę, jaką dawała im niewielka wyspa San Pietro na środku zewnętrznego portu, 
i sunęły w stronę pancerników. Marynarze patrzyli  na nie jak zahipnotyzowani. Ustawione obok siebie 
okręty nie miały żadnej swobody manewru, na jakikolwiek ruch było już zresztą za późno.

Rozszczekały   się   ciężkie   karabiny   maszynowe,   w   kierunku   samolotów   bluznęły   świetliste   strugi 

pocisków, ale ten gwałtowny ogień nie mógł powstrzymać rosnących w oczach maszyn.

Dopiero w niewielkiej odległości od okrętu, kiedy już pilot wyrzucił torpedę, środkowy dwupłat zwinął 

się nagle jak w półwywrocie i uderzył w wodę. Dwaj pozostali lotnicy nie zmieniali jednak kursu, ścieżka 
zbliżenia malała z każdą sekundą i w pewnym momencie oni też zwolnili z zaczepów groźne cygara. Nikt 
nie widział spadających torped, sunącą w zanurzeniu śmierć zdemaskował raptowny skok samolotów w 
górę. Bez ładunku stały się lżejsze i mogły rozwinąć większą prędkość. W chwilę potem fontanny wody i 
potężny huk oznajmiły Włochom, że otrzymali pierwszy z najboleśniejszych ciosów tej nocy.

Mario i Paolo zamarli, patrząc na przechylający się kadłub „Caio Duilio”. Wyobrażali sobie, co dzieje 

się wewnątrz rozprutego torpedami pancernika. Nie mieli jednak zbyt wiele czasu na myślenie o swoich 
kolegach   i   ich   tonącym   okręcie,   z   ciemności   nocy   wynurzyła   się   bowiem   kolejna   trójka   samolotów 
torpedowych i pędziła nad wodą śladem pierwszej. W pewnym momencie lekko zboczyła z obranego przez 
poprzedników kursu, gdyż uszkodzony „Caio Duilio” nie wymagał dodatkowego ciosu, a w porcie czekały 
na swój los inne pancerniki.

Tym razem uderzenie było straszne. Wystrzelone torpedy znalazły drogę do dwu kolejnych okrętów 

liniowych. Wprawdzie potężne cielska pancerników tkwiły wciąż na powierzchni i nie zostały trafione w 
najbardziej   żywotne   miejsca,   jednak   zniszczenia   wewnątrz   kadłubów   były   ogromne.   Okręty   zostały 
wyeliminowane z walki na bardzo długi okres.

Pierwsza fala brytyjskich samolotów wykonała swoje zadanie. Pokiereszowane maszyny odlatywały w 

kierunku   czekającej   na   nich   eskadry  wiceadmirała   Lystera,   a   ich   załogi   mogły  już   wymieniać   radosne 
gratulacje i dopytywać się o kolegów biorących udział w tej fazie nalotu.

Tymczasem w Tarencie szalały pożary i dudniły działa obrony przeciwlotniczej. Mieszkańcy miasta i 

marynarze   próbowali   ratować   to,   co   jeszcze   uratować   było  można.   Na  brzegu   pojawiły  się   karetki,   do 
których po spokojnej znów tafli zatoki płynęły powoli wypełnione rannymi szalupy. Nie był to jednak koniec 
tej strasznej nocy. Spokój nie trwał długo.

Mario   podtrzymywał   słabnącego   Paola   i  ostrożnie,  powoli  odciągał   go na  bok.  Chłopak   pojękiwał 

cicho. Mario miał więcej szczęścia. W chwili gdy torpeda trafiła w burtę „Conte di Cavour”, trzymał w obu 
rękach uchwyt ciężkiej skrzyni z amunicją i dzięki temu wstrząs nie był dla niego groźny. Tymczasem Paolo 
poleciał jak wystrzelony z katapulty prosto na stalowe obramowanie drzwi. Był potłuczony, z rozbitej głowy 
ciekła mu krew. Mario szybko zorientował się w sytuacji, podbiegł do przyjaciela, chwycił pod ramiona i 
odciągnął w róg kabiny. Paolo jęczał cicho, ale nie stracił przytomności.

Gdy po pewnym czasie Mario wracał, dźwigając wraz z innymi skrzynie z amunicją, usłyszał, że woła 

go poturbowany przyjaciel. Postawił skrzynię i podbiegł do niego.

—  Mario, wynieś mnie na pokład. Tutaj czuję się jak szczur w pułapce  — prosił ranny, trzymając 

kolegę kurczowo za rękę.

background image

—  Dobrze,  dobrze,  nie  denerwuj  się,  bo  będzie  cię  bardziej   bolało.  — Mario  otarł  spocone  czoło 

przyjaciela.

Znów chwycił go pod pachy i pociągnął do wyjścia. Gdy dotarli do drzwi, wziął Paola na ręce.
— Przeniosę cię przez próg, abyś się bardziej nie potłukł — wyjaśnił.
Znaleźli się na pokładzie. Po ciemnych ścianach nadbudówek pełgało światło z płonącego okrętu. Do 

ich uszu dobiegały krzyki rannych i syk płomieni. Mario stał przez chwilę bezradny i oszołomiony.

—  Tutaj   też  nie  jest  bezpiecznie  —  stwierdził  wreszcie.  — Może  cię  trafić  jakiś  pocisk.  Musimy 

poszukać innego miejsca.

Ruszył w stronę schodów wiodących na wyższy poziom.
Potrącani przez marynarzy dotarli do zakamarka pod schodami.
— Tutaj będzie dobrze  — uznał Mario i pomógł usiąść koledze w zacisznym kącie.  — Jak twoja 

głowa?  —  Popatrzył   uważnie   na   zlepione   krwią   włosy.  —   Wszystko   będzie   dobrze  —   powtórzył, 
uspokojony widokiem krzepnącej krwi. — Nie ruszaj się stąd, żebym wiedział, gdzie cię szukać. — Przez 
moment wpatrywał się w bladą, ściągniętą  bólem twarz przyjaciela,  którego musiał  opuścić.  Westchnął 
ciężko i pobiegł w kierunku oświetlonych błękitnawym blaskiem drzwi.

Nad portem pojawiła się tymczasem kolejna grupa samolotów, powitana ogniem zaporowym. Maszyny 

leciały znowu od strony lądu, gdzie obrona była najsłabsza. Światła reflektorów i ogień armat krzyżowały się 
nad nimi, bo i tym razem atak miał nastąpić z małej wysokości. Wybór celu nie stanowił żadnego problemu. 
Fatalny dla Włochów błąd popełnił ten, kto rozstawił ciężkie okręty na niewielkiej przestrzeni w jednym — 
jak na ironię — porcie. Zlekceważyli możliwość uderzenia z powietrza i ta pewność siebie miała ich drogo 
kosztować.

Salwa trzech torped rozłupała burtę nowego pancernika  „Littorio”, kolejne trafienia otrzymały  „Caio 

Duilio” i „Conte di Cavour”. Zniszczenia poczynione w labiryncie wnętrzności tego ostatniego były tak 
poważne, że w ogóle nie kwalifikował się do dalszej służby. Remont dwóch pierwszych na wiele miesięcy 
unieruchomił je w porcie. Bez uszkodzeń wyszły z tego nalotu trzy pancerniki, ostatnie, jakimi dysponowali 
jeszcze Włosi, nie licząc budowanego dopiero okrętu tej samej klasy „Roma”. Na czarnej liście znalazły się 
także dwa uszkodzone krążowniki, spalone zbiorniki z ropą i zrujnowane budynki warsztatowe w porcie. 
Flota włoska poniosła zatem dotkliwe straty, trudne do odrobienia i godzące w jej sztucznie podnoszony 
prestiż.

Strach ma wielkie oczy, toteż dla ratowania twarzy poszła w obieg fama, że Brytyjczycy rzucili na 

Tarent   kilkadziesiąt   samolotów.   W   rzeczywistości   było   ich   tylko   dwadzieścia   jeden   w   dwóch   grupach 
podzielonych na klucze. Kontradmirał Lyster odniósł wielki sukces, zawdzięczany głównie pilotom.

*

Na pokładzie lotniskowca „Illustrious” lądowały właśnie pierwsze samoloty, odprowadzane szybko na 

stoiska rufowe, aby otworzyć pas dla następnych, które już krążyły w pobliżu okrętu. Wszystko przebiegało 
sprawnie,   każdy  „Swordfish”   stawał   po   krótkim   dobiegu,   wyhamowany   linami   gumowymi.   Z   twarzy 
wysiadających   pilotów,   obserwatorów   i   strzelców   pokładowych   biła   szczera   radość.   Wykonali   zadanie 
zgodnie z rozkazem i mogli być dumni ze swojej roboty. Trzy pancerniki kosztem jednej załogi to wynik 
godny najwyższego uznania. Na ich meldunki czekał oficer wywiadu, ale tym razem marynarze z obsługi 
pokładowej jako pierwsi dowiedzieli się o przebiegu i skutkach udanego ataku. W tej operacji oni też mieli 
swój wkład, wprawdzie skromny, choć nie bez znaczenia.

Gdy wreszcie ostatnia maszyna dotknęła kołami pokładu lotniskowca, eskadra znalazła się na kursie 

powrotnym. Poranne słońce oświetlało oddalającą się od włoskich wybrzeży flotę. Każda przebyta mila 
zmniejszała niebezpieczeństwo nalotu włoskiego lotnictwa.

*

Jedenastego   listopada,   kiedy  od   sił   głównych   brytyjskiej   floty  odłączyła   się   eskadra   wiceadmirała 

Lystera, zespół lekkich okrętów wiceadmirała Preidhama-Wippella poszedł w kierunku cieśniny Otranto. 
Wchodzące w jego skład krążowniki „Orion”, „Sydney” i „Ajax” oraz niszczyciele „Nubian” i „Mohawk” 
miały zająć pozycję na prawej flance bazy tarenckiej, aby atakować mniejsze jednostki, które w czasie nalotu 
mogły   opuścić   Zatokę   Tarencką   i   bombardowany   port.   Sztab   brytyjski   liczył   się   też   z   możliwością 
napotkania w tym rejonie włoskich okrętów lub jakiegoś zmierzającego do Tarentu konwoju.

Możliwość  taka była  o tyle  realna,  że Włosi  uważali akweny otaczające  półwysep  za  swoje  wody 

wewnętrzne   i   mimo   działań   wojennych   uznawali   je   za   bezpieczne.   Najpewniej   czuli   się   na   Adriatyku, 

background image

którego   obydwa   brzegi   znajdowały   się   w   ich   rękach.   Poza   tym   stosunkowo   płytkie   wody   i   obecność 
własnego lotnictwa dawały gwarancję, że w tym rejonie nie pojawią się okręty podwodne przeciwnika.

Zgodnie   z   założeniami   taktycznymi   jedenastego   listopada   około   dwudziestej   czwartej   zespół 

wiceadmirała   Preidham-Wippella   znalazł   się   w   wyznaczonym   rejonie   cieśniny   Otranto.   Zaczajone   w 
ciemnościach brytyjskie okręty nie musiały zbyt długo czekać.

Kilkanaście   minut   po   północy   jeden   z   marynarzy,   pełniących   wachtę   na   niszczycielu  „Nubian”, 

zauważył na linii horyzontu ciemne sylwetki sunących okrętów. Były słabo widoczne, ledwie rysowały się 
na tle granatowego nieba, ale patrzący w kierunku wskazanym przez obserwatora oficerowie z  „Nubiana” 
nie wahali się ani chwili. To była duża grupa okrętów i mogły one należeć tylko do przeciwnika.

Kilka minut później zespół otrzymał odpowiednie sygnały świetlne, przyjął szyk bojowy i popłynął na 

spotkanie wroga.

Że  był  to  wróg,  co  do  tego   wiceadmirał  Preidham-Wippell   nie   miał   żadnych  wątpliwości.   W  tym 

rejonie,   na   wodach   uznanych   przez   Włochów   za   własne,   mogły   znajdować   się   tylko   ich   okręty. 
Przypuszczenie to, a właściwie pewność, potwierdzał fakt, że płynęły w konwoju, co nie zdarzało się nigdy 
w wypadku statków należących do państw neutralnych.

Zespół Preidham-Wippella zbliżał się systematycznie do statków konwoju. Brytyjczycy na podstawie 

kształtu i wielkości widzianych coraz wyraźniej jednostek mogli już określić, że płyną na spotkanie grupy 
składającej   się   z   kilku   powolnych   transportowców,   eskortujących   ich   niszczycieli   i   kilku   mniejszych 
okrętów.

Wiceadmirał Preidham-Wippell był pewien sukcesu. Taki przeciwnik nie miał szansy w starciu z jego 

zespołem. Jedynym ratunkiem dla Włochów mogła być ucieczka w kierunku bliskiego brzegu.

Gdy oba zespoły znalazły się w odległości,  z której i Włosi musieli ich dostrzec, padła komenda: 

„Ognia!”

Huk ciężkich dział krążowników zmieszał się z wyższymi o kilka tonów odgłosami wchodzącej do akcji 

artylerii przeciwnika. Po kilku salwach Włosi nie wytrzymali. Szybkie niszczyciele i ścigacze wykonały 
ostre zwroty, przerwały ogień i zniknęły w ciemnościach. Transportowce zostały skazane na łaskę zespołu 
brytyjskiego.

Wiceadmirał   Preidham-Wippell   nie   zamierzał   zrezygnować   z   łatwej   zdobyczy.   Artylerzyści   z   jego 

okrętów bez żadnych przeszkód wstrzeliwali się w powolne, nie mogące wykonywać szybkich zwrotów 
statki. Jeden z nich otrzymał kilka bezpośrednich trafień i stanął w płomieniach. Po paru minutach nakryty 
kolejną salwą pogrążył się w wodach cieśniny Otranto. Dwa inne także ucierpiały od brytyjskich pocisków. 
Stanęły w płomieniach.

Dopiero teraz wiceadmirał wydał rozkaz wstrzymania ognia. Przeciwnik został pokonany, a strzelanie 

do bezbronnych było zakazane. Poza tym należało pomyśleć o własnym bezpieczeństwie. Przecież w każdej 
chwili mogły pojawić się w tym rejonie okręty podwodne wezwane przez jednostki osłaniające nieszczęsny 
konwój   lub   wraz   z   brzaskiem   wyłonić   się   z   chmur   eskadry   samolotów,   które   są   groźne   nawet   dla 
najcięższych okrętów.

W   tej   sytuacji   wiceadmirał   Preidham-Wippell   dał   rozkaz   wycofania   się   w   kierunku   Aleksandrii. 

Zarówno on, jak i jego podwładni odchodzili z miejsca niedawnej potyczki z uczuciem zadowolenia. Z 
zadania, które przed nimi postawiono, wywiązali się przecież bez zarzutu. Tarent był w ogniu, w kierunku 
Malty nie płynął żaden włoski okręt, a w cieśninie Otranto płonęły ostrzelane przez nich transportowce 
wroga. Poza tym wszystkim mieli jeszcze jeden powód do radości. Przeprowadzone tej nocy akcje stanowiły 
jednocześnie zabezpieczenie podążającego z Gibraltaru na Maltę własnego konwoju. Nad ranem dotarł on 
bezpiecznie do zniszczonego bombami nadbrzeża w porcie La Valletta, gdzie statki zostały błyskawicznie 
rozładowane i spokojnie, nie niepokojone przez Włochów, wróciły do bazy.

Brytyjskie dowództwo starało się wyciągnąć jak największe korzyści z ciosu zadanego Włochom w 

Tarencie.

Od   pewnego  czasu   miało   ono  problemy  z   wprowadzeniem  do  walki   we  wschodniej   części   Morza 

Śródziemnego pancernika  „Barham”, gdyż przeprowadzenie go przez Cieśninę Sycylijską, ze względu na 
operujące   w   tym   rejonie   okręty  podwodne  i   lotnictwo,   było   przedsięwzięciem  niezwykle   ryzykownym. 
Wykorzystując   swoistą   osłonę,   jaką   stanowił   cios   wymierzony   w   Tarent,   eskadra   składająca   się   z 
„Barhama”, dwóch krążowników i niszczycieli spokojnie dopłynęła do portu w Aleksandrii. Nikt wówczas 
nie wiedział, że pancernik „Barham” znalazł się w ten sposób w miejscu, z którego nigdy już nie wróci do 
Scapa-Flow. W rok później seria torped posłała go na dno aleksandryjskiej bazy.

Noc z 11 na 12 listopada dobiegała  końca. W  Tarencie  dopalały się ostatnie  pożary,  a zwycięskie 

jednostki wracały do Aleksandrii. W brytyjskim sztabie panował świąteczny nastrój.

Udany atak na Tarent sprawił, że układ sił w tym rejonie uległ zasadniczej zmianie. Włosi znaleźli się w 

background image

defensywie. Ocalałe z pogromu pancerniki wycofali natychmiast z tej dogodnej, wysuniętej w kierunku 
Afryki,   bazy   i   umieścili   je   w   Neapolu.   Wydłużyło   to   znacznie   ich   drogi   dochodzenia   do   rejonów 
operacyjnych, ale jednocześnie chroniło przed podobnym do tarenckiego atakiem. Aby wyrównać nieco 
zdecydowanie niekorzystny układ sił w rejonie Morza Śródziemnego, krążowniki skierowali do portu w 
Mesynie. Posunięcie to jednak nie przyniosło oczekiwanych efektów. Okręty te nie były w stanie zapobiec 
wzmożonej aktywności floty brytyjskiej.

W   tym   czasie   podstawowym   zadaniem   jednostek   podlegających   admirałowi   Cunninghamowi   była 

ochrona konwojów idących na Maltę. Na kontynencie afrykańskim znajdowały się też brytyjskie jednostki, 
do   których   należało   niedopuszczenie   Włochów   do   strefy   Kanału   Sueskiego   i   leżących   dalej   terenów 
roponośnych. Siły te wymagały ciągłych dostaw sprzętu. Na szczęście dla Brytyjczyków nie musieli oni 
transportować paliwa, jak to czynili Włosi oraz wspierający ich później korpus niemiecki pod dowództwem 
Rommla.

Niemal   bezpośrednio   po   ataku   na   Tarent   czujący   się   znacznie   pewniej   na   Morzu   Śródziemnym 

Brytyjczycy przerzucili na Maltę i do Aleksandrii kilka konwojów ze sprzętem oraz ludźmi. Sytuacja ta nie 
tylko zaniepokoiła Włochów, ale odebrali to jako policzek i wyzwanie dla ich marynarki wojennej. Tym 
bardziej że mimo ciężkich strat poniesionych w Tarencie dysponowali jeszcze pancernikami oraz innymi 
ciężkimi   okrętami   i   przy   umiejętnym   zsynchronizowaniu   działań   mogli   mieć   miażdżącą   przewagę   w 
lotnictwie.

Dla   admirała   Campioniego   i   Cavagnariego,   którzy   dowodzili   flotą   włoską,   pogrom,   jaki   urządzili 

Brytyjczycy w Tarencie, oznaczał zmierzch ich karier wojskowych. Wprawdzie zdawali sobie sprawę, że 
wszystko może jeszcze ulec zmianie, wszakże o tym mogła zadecydować tylko wygrana bitwa. Czekali więc 
na   dogodny   moment   i   miejsce,   w   którym   mogliby   taką   walkę   stoczyć.   Aktywność,   a   nawet   pewna 
zuchwałość,   cechująca   działania   floty  brytyjskiej,   pozwoliła   im  na   doprowadzenie   do   mającej   dla   nich 
prestiżowe znaczenie konfrontacji.

Dobrze uplasowani w rejonie Gibraltaru i na terenie Hiszpanii włoscy szpiedzy otrzymali konkretne 

zadanie. Mieli informować w trybie pilnym o przygotowaniach Brytyjczyków do formowaniu konwojów, a 
już bezzwłocznie przekazywać wiadomości o wyjściu takiej grupy w morze. W trzeciej dekadzie listopada 
dowództwo   włoskie   otrzymało   informację,   że   w   Gibraltarze   i   Aleksandrii   trwają   prace,   mogące   być 
przygotowaniami do wyjścia okrętów w morze. Rzeczywiście Admiralicja Brytyjska miała zamiar wysłać z 
Gibraltaru   na   Maltę   konwój   składający  się   z   dziewięciu   transportowców   pod   osłoną  „Force   H”,   którą 
dowodził admirał Somerville.

Z chwilą wpłynięcia na wody Morza Śródziemnego dziewięciu szybkich transportowców dołączyły do 

nich pancernik „Renown”, lotniskowiec „Ark Royal” oraz pięć krążowników i dziesięć niszczycieli. Te i tak 
znaczne siły brytyjskie na wysokości Sardynii, a więc w rejonie najbardziej niebezpiecznym, miały spotkać 
się z eskadrą z Aleksandrii, która składała się z pancenika „Ramillies”, dwóch krążowników — „Berwick” i 
„Newcastle”, oraz pięciu niszczycieli.

O ruchach brytyjskich  okrętów dowództwo włoskie było  informowane na bieżąco. Wywiad w tym 

wypadku nie zawiódł. Sztab admirała Cavagnari, powiadomiony o wyjściu w morze okrętów przeciwnika, w 
odpowiednim  momencie   wyprowadził   z   portów   własną   flotę.   Na  czele   eskadry  włoskiej   stanął   admirał 
Campioni, który uznał, że ma przed sobą szansę wzięcia odwetu za Tarent. 26 listopada dwa pancerniki: 
„Vittorio Veneto” i „Giulio Cesare”,  sześć ciężkich krążowników i aż czternaście szybkich i kąśliwych 
niszczycieli   opuściło   włoskie   porty,   aby   przechwycić   jedną   z   brytyjskich   grup.   Okręty   włoskie   miały 
liczebną   przewagę   nad   rozczłonkowanymi   eskadrami   brytyjskimi   i   było   oczywiste,   że   jeśli   admirał 
Campioni zdoła zaatakować „Force H”, nim połączy się ona z eskadrą aleksandryjską, to zada jednostkom 
Somerville'a   poważne   straty.   Tym   bardziej   że   Brytyjczycy   nie   mogli   liczyć   na   wsparcie   lotnictwa,   a 
dodatkowo   ich   ruchy   krępowało   dziewięć   transportowców.   Zagrażało   zatem   Brytyjczykom   poważne 
niebezpieczeństwo,  tym większe,  że okręty admirała Campioniego przyczaiły się  w pobliżu  Sardynii,  u 
przylądka Spartivento, mając za plecami dwie silne bazy lotnicze w Cagliari i Elmas.

Jednak wywiad włoski, który tak doskonale funkcjonował w fazie rozpoznania ruchów przeciwnika, 

zawiódł   całkowicie,   gdy  okręty  wyszły  w   morze.   Z   nie   wyjaśnionych   przyczyn   admirał   Campioni   nie 
otrzymał   lotniczego   wsparcia,   a   przede   wszystkim   nie   był  informowany  przez   samoloty  rozpoznawcze 
dalekiego zasięgu o ruchach Brytyjczyków w dniu 27 listopada. Gdy z pokładów pancerników wystartowały 
samoloty   rozpoznawcze,   okazało   się,   że   możliwość   stoczenia   walki   z   rozczłonkowaną   flotą   brytyjską 
przepadła. Jednostki z Gibraltaru połączyły się z grupą, która opuściła Aleksandrię, i znajdowały się w 
niewielkiej odległości od sił włoskich. Admirałowi Campioniemu nie pozostało nic innego, jak ruszyć do 
ataku.

W południe 27 listopada doszło do pojedynku artyleryjskiego, który rozpoczęły krążowniki. W trakcie 

background image

walki   okazało   się,   że   marynarze   brytyjscy   są   lepiej   wyszkoleni,   ich   ogień   jest   celniejszy.   Po 
kilkunastominutowej wymianie strzałów wiceadmirał L. Holland, obserwujący przebieg starcia z pomostu 
bojowego,   stwierdził,   że   włoskie   okręty   stawiają   zasłonę   dymną   i   wycofują   się   pod   osłonę   dział 
pancerników. Poinformował o tym admirała Somerville'a, który skierował do walki pancernik  „Renown”. 
Kilkanaście   kolejnych   minut   stanowiło   dla   Włochów   ciężką   próbę.   O   godzinie   dwunastej   trzydzieści 
„Renown” przerwał ogień, gdyż uciekające okręty włoskie wyszły poza zasięg jego dział. Dotychczasowa 
wałka przyniosła straty po obydwu stronach. Jeden z pocisków włoskich trafił w krążownik  „Berwick”, a 
Brytyjczycy z kolei ciężko uszkodzili niszczyciel „Lanciere”.

Włosi utracili inicjatywę taktyczną, a co gorsza z ich zasięgu wymykały się brytyjskie transportowce. 

Obie floty mniej więcej na trzydzieści minut utraciły kontakt bojowy.

O   godzinie   trzynastej   włoskie   pancerniki   znalazły  się   na   kolizyjnym   kursie   z   grupą   krążowników 

dowodzoną przez wiceadmirała L. Hollanda. Ponieważ krążowniki nie mogły podjąć walki z pancernikami, 
wiceadmirał Holland postanowił wycofać się i szukać osłony w postaci dział znajdującego się w pobliżu 
pancernika  „Renown”. Ku zdziwieniu brytyjskiego dowódcy identyczny manewr wykonała flota włoska. 
Posunięcie to było zupełnie niezrozumiałe, ale oznaczało jednocześnie utratę kontaktu z przeciwnikiem. 
Wiceadmirał   Holland   nie   namyślał   się   długo.   Ruszył   w   pościg   za   potężnymi   pancernikami  włoskimi   i 
osłaniającymi je niszczycielami, a o zaistniałej sytuacji poinformował admirała Somerville'a, który wydał 
rozkaz, aby do walki weszły samoloty z lotniskowca „Ark Royal”.

Z pokładu „Ark Royal” wystartowało jedenaście samolotów uzbrojonych w torpedy i bomby. Lotnicy 

szybko zlokalizowali umykającego przeciwnika i przystąpili do ataku. Nie było to łatwe zadanie, gdyż Włosi 
otworzyli gęsty ogień z działek przeciwlotniczych umieszczonych na okrętach, ale piloci zdołali uszkodzić 
pancernik „Vittorio Veneto” i dwa krążowniki. Mimo tych strat flota włoska nie zwolniła tempa marszu. 
Sunęła ku ojczystym wybrzeżom, mając z lewej strony brzegi Sardynii, znad której w każdej chwili mogły 
nadlecieć  samoloty.  Ten  fakt   prawdopodobnie   zaważył  na   decyzji   podjętej   przez   admirała   Somerville'a. 
Wydał on rozkaz natychmiastowego odwrotu.

Eskadra brytyjska po zmianie kursu ruszyła w kierunku płynących ku Malcie konwojom. Po pewnym 

czasie nad okrętami brytyjskimi pojawiły się samoloty. Okręty Somerville'a mogły teraz spokojnie odpierać 
ich ataki. Czyniły to tak skutecznie, że włoscy piloci nie odnotowali żadnego trafienia.

*

Obie floty nie osiągnęły tego, co leżało w zasięgu ich możliwości. Po stronie włoskiej w decydującej 

fazie zawiodły przede wszystkim podstawowe elementy dowodzenia. Zabrakło właściwego rozpoznania w 
okresie   poprzedzającym   bitwę   i   w   trakcie   jej   prowadzenia.   Lotnictwo   nie   tylko   nie   wypełniło   funkcji 
rozpoznawczej, ale zabrakło go również w czasie wymiany ognia artyleryjskiego,  kiedy mogło odegrać 
decydującą   rolę.   Niełatwo   byłoby   przecież   brytyjskiej   eskadrze   ostrzeliwać   atakujące   samoloty   i 
jednocześnie wykonywać niezbędne manewry, chroniące przed pociskami miotanymi przez potężną eskadrę 
włoską.

Również   postawa   szefa   sztabu,   admirała   Cavagnari,   była   dwuznaczna.   Informacje   napływające   do 

sztabu, który kontrolował sytuację przed starciem, a następnie przebieg bitwy na mapach i planszach, nie 
upoważniały admirała do ingerencji w decyzje głównodowodzącego, admirała Campioniego, a okazało się, 
że   nie   zostawił   mu   on   żadnej   swobody   działania.   W   rezultacie   negatywną   ocenę   otrzymali   obydwaj 
admirałowie   i   po   takiej   kolejnej   porażce   musieli   podać   się   do   dymisji.   Dowództwo   floty   włoskiej 
powierzono   admirałowi   Jachino,   który  przez   wiele   lat   był   attaché  morskim   Włoch   na   terenie   Wielkiej 
Brytanii, można więc było przypuszczać, że zna dobrze mentalność brytyjskich oficerów oraz zasady taktyki 
ich floty. Jak wykazała historia walk na Morzu Śródziemnym i ten dowódca włoski nie mógł pochwalić się 
większymi   sukcesami   w   starciach   z   najgroźniejszą   flotą   ówczesnego   świata.   Miejsce   szefa   sztabu   po 
admirale Cavagnarim zajął admirał A. Ricardi, ale on również nie był w stanie zmienić niekorzystnego dla 
Włochów rozwoju sytuacji.

Bitwa u przylądka Spartivento nie uzyskała także zbyt wysokiej noty w sztabie brytyjskim. Doceniono 

wprawdzie fakt bezpiecznego przeprowadzenia na Maltę konwoju z zaopatrzeniem, pomimo tak poważnej 
przeszkody, jaką był zespół admirała Campioniego, jednak oficerowie brytyjscy, którzy analizowali sytuację 
powstałą   w   godzinach   popołudniowych   dwudziestego   siódmego   listopada,   byli   zdania,   że   admirał 
Somerville wydał rozkaz odwrotu zbyt wcześnie. Ich zdaniem istniała możliwość kontynuowania pościgu i 
wprowadzenia do walki pozostałych samolotów z  „Ark Royal”. Mogły one obok artylerii okrętowej siać 
spustoszenie w szeregach wroga oraz wiązać walką ewentualne samoloty, które by się poderwały do boju z 
baz   na   Sardynii.   Admirał   Somerville   usprawiedliwiał   swoją   decyzję   tym,   że   lotnictwo   brytyjskie   nie 

background image

spowodowało zwolnienia tempa odwrotu floty włoskiej, a zatem jego jednostki nie mogły jej oskrzydlić i 
zniszczyć. W ten sposób spotkanie u przylądka Spartivento przeszło do historii jako bitwa nie spełnionych 
nadziei obydwu flot. A mogła przecież stać się istotnym przypieczętowaniem ataku na Tarent. W przypadku 
zwycięstwa floty brytyjskiej byłoby to podkreślenie efektów osiągniętych przez brytyjskich lotników w nocy 
z jedenastego na dwunastego listopada 1940 roku w czasie nalotu na bazę floty włoskiej w Tarencie.