background image

 

George R.R. Martin 

Retrospektywa Tom II 

Żeglarze nocy 

Przekład: 

Michał Jakuszewski 

Arkadiusz Nakoniecznik 

Darosław J. Toruń 

 

2008 

background image

 

Dla Phipps, oczywiście, 

 

jest taka ścieżka, nie zwyczajna droga, 

między świtem a ciemną nocą. 

 

Cieszę się, że wędrujesz nią ze mną. 

background image

O George’u R.R. Martinie 

Gardner Dozois 

Choć George R.R. Martin już od z górą trzydziestu lat jest ważną postacią w kilku 

różnych gatunkach literackich, zdobywał nagrody Hugo, Nebula i World Fantasy, dopiero w 
tej chwili można bez cienia wątpliwości stwierdzić, że odniósł wielki sukces. 

Z całą pewnością świadczy o tym fakt, że niedawno powieść innego autora reklamowano 

jako „utrzymaną w tradycji George’a R.R. Martina”. Gdy książki jakiegoś pisarza sprzedają 
się na tyle dobrze, że wydawcy próbują przekonać czytelników do kupowania książek innych 
autorów, mówiąc, iż  są podobne do nich, znaczy to, że stał się on naprawdę  sławny. Nie 
sposób temu zaprzeczyć. 

Jeśli wątpicie w moje słowa, przypomnijcie sobie innych pisarzy, których nazwisk używa 

się w takim kontekście: J.R.R. Tolkiena; Roberta E. Howarda; H.R Lovecrafta; Stephena 
Kinga; J.K. Rowling. To naprawdę imponująca lista, ale nie ma wątpliwości,  że George – 
który dzięki swej epickiej serii Pieśń lodu i ognia stał się jednym z najpopularniejszych, a 
jednocześnie najwyżej ocenianych przez krytykę współczesnych pisarzy fantasy – zasłużył na 
miejsce wśród nich... choć gdyby ktoś powiedział młodemu George’owi, pełnemu entuzjazmu 
nowicjuszowi, który nic jeszcze nie opublikował, że pewnego dnia jego nazwisko znajdzie się 
wśród takich sław, z pewnością by w to nie uwierzył... nie odważyłby się uwierzyć w 
spełnienie podobnie nierealnego marzenia. 

Młody George z pewnością nie uwierzyłby też w coś, o czym wielu spośród legionów 

jego obecnych fanów nawet nie wie, a mianowicie w to, że odniesie sukces w kilku różnych 
dziedzinach literatury. To między innymi ma zademonstrować niniejszy zbiór. George 
osiągnął powodzenie jako autor science fiction, horrorów, fantasy, scenarzysta i producent 
telewizyjny, a także redaktor, kompilator i pomysłodawca ukazującej się już od dłuższego 
czasu serii Wild Cards. Składa się ona z powieści i nowel wielu różnych autorów. Wydano 
już szesnaście tomów, a wkrótce ma się ukazać siedemnasty. Osiągnięcia George’a w każdej 

background image

z tych dziedzin z osobna wielu twórców uznałoby za satysfakcjonujący dorobek całego życia, 
a nawet powód do chwały. 

Ale nie George, ta chciwa świnia – on koniecznie musiał zdobyć zasłużoną  sławę na 

wszystkich tych polach! 

George R.R. Martin urodził się w Bayonne w stanie New Jersey, pierwsze opowiadanie 

sprzedał w roku 1971 i wkrótce został jednym ze stałych autorów „Analogu” pod redakcją 
Bena Bovy, gdzie ukazały się barwne, pobudzające wyobraźnię i poruszające utwory, takie 
jak Mgły odpływają o świcie, Nie wolno zabijać człowieka, Drugi rodzaj samotności, Planeta 
burz – 
to napisane na spółkę z Lisą Tuttle opowiadanie stało się zaczątkiem ich powieści 
Przystań wiatrów, Override, oraz wiele innych, choć Martin sprzedawał też opowiadania do 
„Amazing”, „Fantastic”, „Galaxy”, „Orbit”, a także innych magazynów i antologii. Za jeden z 
opublikowanych w „Analogu” tekstów, znakomitą mikropowieść Pieśń dla Lyanny, George 
otrzymał w roku 1974 swą pierwszą nagrodę Hugo. 

Pod koniec lat siedemdziesiątych osiągnął szczyt powodzenia jako autor science fiction. 

Wtedy właśnie powstały jego najznakomitsze utwory w tej kategorii, a niektóre z nich 
należały do najlepszych opowiadań fantastycznonaukowych napisanych w owych latach – na 
przykład sławne  Piaseczniki,  być może najbardziej znane opowiadanie George’a, za które 
otrzymał w roku 1980 nagrody Hugo i Nebula, Droga krzyża i smoka, która zdobyła nagrodę 
Hugo w tym samym roku (George był pierwszym autorem, który otrzymał w jednym roku 
dwie nagrody Hugo za utwory literackie), Mroźne kwiaty, Kamienne miasto, Gwiezdna pani 
inne. Te opowiadania weszły w skład zbioru Piaseczniki,  jednego z najlepszych w tamtym 
okresie. George właściwie opuścił już wówczas „Analog”, choć w latach osiemdziesiątych, 
gdy naczelnym tego magazynu był Stanley Schmidt, miała się w nim jeszcze ukazać  długa 
sekwencja opowiadań o zabawnych międzygwiezdnych przygodach Havilanda Tufa (później 
wydana w formie książkowej pod tytułem Tuf Wędrowiec), a także kilka innych znakomitych 
utworów, takich jak mikropowieść  Żeglarze nocy. Większość tekstów pisanych przez 
George’a na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ukazywała się jednak w 
„Omni”. W owych czasach to właśnie pismo płaciło najlepiej za opowiadania SF i 
znajdowało się na szczycie łańcucha pokarmowego tej gałęzi literatury. W późnych latach 
siedemdziesiątych ukazała się również zapadająca w pamięć książka  Światło się mroczy, 
jedyna powieść SF, którą Martin napisał samodzielnie. 

W latach osiemdziesiątych kariera George’a wkroczyła jednak na inne ścieżki, dalekie od 

tych, których można było od niego oczekiwać w poprzedniej dekadzie. We wczesnych latach 
osiemdziesiątych horror zdobył popularność jako odrębna kategoria wydawnicza i to właśnie 
George stworzył dwie najoryginalniejsze powieści w okresie wielkiego boomu na ten gatunek 
literatury. W roku 1982 ukazał się Ostatni rejs Fevre Dream”, inteligentna i pełna napięcia 
książka osadzona w realistycznie oddanym historycznym tle. Nadal jest to jedna z najlepszych 
nowoczesnych powieści o wampirach. W roku 1983 wydano natomiast Rockowy Armagedon, 

background image

„rockandrollowy horror apokaliptyczny”. Choć niektórzy nadal uważają  tę książkę za 
kultową, pod względem komercyjnym była poważnym rozczarowaniem i właściwie położyła 
kres karierze George’a jako autora powieści z tego gatunku, choć przez pewien czas nadal 
tworzył on krótkie formy i zdobył nagrodę Brama Stokera za opowiadanie Człowiek w 
kształcie gruszki 
oraz nagrodę World Fantasy za mikropowieść o wilkołakach  Obrót skórą. 
Mimo  że większość horrorów napisanych przez George’a zawierała elementy nadnaturalne, 
stworzył on również trochę interesujących hybryd horroru z science fiction, w tym dwa wyżej 
wymienione opowiadania – Piaseczniki  i  Żeglarze nocy. Oba należą do najlepszych tego 
rodzaju hybryd, jakie kiedykolwiek napisano, i znakomicie sprawdzają się zarówno jako 
literatura grozy, jak i jako fantastyka naukowa. 

Wielki boom na horror już się wówczas kończył, w księgarniach demontowano odrębne 

półki na literaturę tego gatunku, które umieszczono tam kilka lat wcześniej, a wydawcy 
likwidowali poświęcone jej serie. Fakt ten zapewne pomógł George’owi w podjęciu decyzji o 
rezygnacji z pisania horrorów. W coraz większym stopniu odchodził on w ogóle od słowa 
drukowanego, zwracając się ku światu telewizji. W latach osiemdziesiątych stał się 
scenarzystą nowej serii Strefy mroku, a później również producentem bardzo popularnego 
serialu fantasy Piękna i bestia. 

George odniósł spory sukces jako scenarzysta oraz producent i miał w owych latach tylko 

niewielki kontakt ze światem słowa drukowanego (choć w roku 1985 zdobył kolejną nagrodę 
Nebula za Portrety jego dzieci). Sytuacja ta utrzymywała się przez większą część lat 
dziewięćdziesiątych, choć George był wówczas redaktorem serii umieszczonych we 
wspólnym  świecie antologii Wild Cards, która dotarła do piętnastu tomów, nim w późnych 
latach dziewięćdziesiątych zaprzestano jej wydawania. W nowym stuleciu seria ożyła jednak i 
po siedmioletniej przerwie Wild Cards wróciły do życia. Martin zniechęcił się do telewizji, 
gdy nie udało się zrealizować zaprojektowanego przez niego serialu Nie z tego świata  i w 
roku 1996 wrócił do książek, wydając powieść fantasy Gra o tron, która zdobyła ogromną 
popularność. 

Reszta, jak mówią, należy do historii. Ściśle mówiąc, do historii literatury fantasy. 
Popularność powieści i opowiadań należących do cyklu Pieśń lodu i ognia nie 

przestawała rosnąć przez końcówkę lat dziewięćdziesiątych oraz pierwsze lata nowego 
stulecia. Wszystkie trzy tomy cyklu zdobyły nagrodę Locusa dla najlepszej powieści fantasy 
oraz były nominowane do nagrody Nebula. Gra o tron otrzymała również nominację do 
nagrody World Fantasy, a Nawałnica mieczy do nagrody Hugo. W roku 1997 Martin zdobył 
też kolejną nagrodę Hugo za opublikowaną w „Asimov’s Science Fiction” mikropowieść 
Blood of the Dragon, która jest fragmentem Gry o tron. 

Co pozwoliło George’owi zdobyć uznanie czytelników tak wielu różnych gałęzi 

literatury? Jakie cechy jego prozy zyskują sympatię odbiorcy bez względu na rodzaj 
opowiadanej historii? 

background image

Przede wszystkim George zawsze był głęboko romantycznym autorem. Gdy ktoś sięga po 

napisany przez niego utwór, nie znajdzie tam suchego minimalizmu ani chłodnych 
ironicznych gierek postmodernizmu, tak lubianych przez wielu współczesnych pisarzy i 
krytyków, lecz opartą na konflikcie emocji opowieść o świetnie skonstruowanej fabule, 
skomponowaną przez urodzonego narratora. Opowieść, która przykuje jego uwagę już od 
pierwszej strony i nie uwolni jej aż do samego końca. Znajdzie przygodę, akcję, konflikt, 
romantyzm oraz pełne, barwne ludzkie uczucia: obsesyjną, beznadziejną miłość, 
nieprzejednaną nienawiść, niezaspokojone pożądanie, wierność obowiązkowi nawet w 
obliczu śmierci, niespodziewane perły humoru... a także coś rzadko spotykanego w dzisiejszej 
science fiction i fantasy (nie wspominając już o głównym nurcie) – miłość do przygody dla 
samej przygody, zachwyt barwną niezwykłością, dziwaczne rośliny i zwierzęta, egzotyczną 
scenerię, obce kraje i jeszcze bardziej obce ludy, a wszystko to wsparte nienasyconym 
pragnieniem ujrzenia, co kryje się za najbliższym wzgórzem albo na innym świecie. 

George z całą pewnością jest dziedzicem tradycji „Planet Stories”. Zapewne 

podstawowym  źródłem inspiracji byli dla niego Jack Vance i Leigh Brackett, choć można 
zauważyć również wpływ takich pisarzy jak Roger Zelazny i Poul Anderson. Choć przez 
wiele lat był stałym autorem „Analogu”, nauka i technika nie grają w jego utworach zbyt 
wielkiej roli. Nacisk położony jest na barwę, przygody, egzotykę i wybujały romantyzm. Jego 
wszechświat pełen jest obcych gatunków oraz ludzkich społeczeństw, które ewoluowały w 
izolacji, nabierając niezwykłych cech. Dramat często opiera się na fakcie, że jedna z tych 
kultur nie jest w stanie pojąć psychologii, wartości i motywacji innej. „Barwny” jest słowem, 
którego nie sposób użyć zbyt często, gdy opisuje się któryś ze stworzonych przez George’a 
światów. Jeśli czytelnik pozwoli mu się porwać, Martin zaprowadzi go do niektórych z 
najbardziej zapadających w pamięć miejsc we współczesnej SF i fantasy: do Odpływu Mgieł 
w Zamku Chmur na Świecie Widm, na bezkresne wietrzne stepy zwane Morzem Dothraków, 
do zimnego starożytnego labiryntu Kamiennego Miasta, na śmiercionośne oceany Namoru, 
nad spowite w półmroku Górskie Jeziora Kabaraijianu... 

Najważniejszym powodem, dla którego utwory George’a tak silnie oddziałują na wielu 

czytelników, są jednak występujące w nich postacie. Udało mu się stworzyć całą galerię 
bohaterów – czasami wzruszających, innym razem groteskowych, a jeszcze innym i takich, i 
takich – o bogactwie nieosiągalnym dla większości innych autorów, tak urozmaiconą,  że 
przywodzi na myśl Dickensa: Damien Har Veris, rozdarty, udręczony inkwizytor Wojującego 
Zakonu Rycerzy Jezusa Chrystusa z Drogi krzyża i smoka i jego szef, ogromny, żyjący w 
wodzie, czwororęki, wielki inkwizytor Torgathon Dziewiąty Klariis Tün; Shawn z Mroźnych 
kwiatów, 
zdesperowana uciekinierka, kryjąca się przed lodowymi wilkami i wampirami, która 
wędrowała przez posępny krajobraz wiecznej zimy ku bardziej niezwykłemu i 
subtelniejszemu niebezpieczeństwu; Tyrion Lannister, makiaweliczny karzeł, który kształtuje 
przeznaczenie narodów w Starciu królów; obsesyjny, bezlitosny gracz, Simon Kress z 

background image

Piaseczników, smętny duch z Pamiątki po Melody, groteskowy, niesamowity, niezapomniany 
człowiek w kształcie gruszki z opowiadania pod tym samym tytułem; Lya i Robb, skazani na 
klęskę telepatyczni kochankowie z Pieśni dla Lyanny; Haviland Tuf, sprytny, neurotyczny 
albinos, inżynier ekolog dysponujący boską mocą z opowiadań zebranych w Tufie Wędrowcu; 
Daenerys Zrodzona w Burzy, córka królów i niechętna  khaleesi khalasaru dothrackich 
władców koni, zmierzająca ku swemu przeznaczeniu Matki Smoków... oraz dziesiątki innych. 

George czuje się  głęboko związany ze wszystkimi swoimi postaciami, nawet 

trzecioplanowymi czy czarnymi charakterami. Dlatego właśnie potrafi sprawić, że czytelnik 
również się z nimi identyfikuje. 

Gdy już autor opanuje tę magiczną sztuczkę, właściwie nie potrzebuje innych. To przede 

wszystkim ona zapewniła George’owi miejsce wśród wyżej wymienionych pisarzy, w których 
„tradycji” powstają kolejne książki. I to ona powoduje, że bez względu na to, jakiego rodzaju 
literaturę tworzy, ludzie pragną ją czytać i do niej wracać. 

 

Przełożył Michał Jakuszewski 

background image

Część V 

Hybrydy i horrory 

background image

Hybrydy i horrory 

W dzieciństwie nigdy nie czytałem horrorów. A przynajmniej nigdy ich tak nie 

nazywałem. Ale opowiadania o potworach... te kochałem. Kiedy wyruszaliśmy na miasto w 
Halloween, zawsze chciałem być duchem albo potworem, a nie kowbojem, trampem bądź 
klaunem. 

The Plaza była najobskurniejszym z trzech stałych kin w Bayonne, ale nigdy nie 

opuszczałem filmów o potworach pokazywanych tam w sobotnie popołudnia. Bilet kosztował 
tylko dwadzieścia pięć centów. W bardziej eleganckich kinach, DeWitt i Lyceum, widziałem 
efekciarskie filmy Williama Castle’a, The Tingler 13 duchów. Tylko raz postawiłem nogę w 
Victory, starym, ogromnym, walącym się gmachu opery w Bayonne, który przez większą 
część mojego dzieciństwa był zamknięty, i wtedy również oglądałem film o potworach. 
Siedzenia cuchnęły stęchlizną, pokrywał je kurz, a jak się potem okazało, pełno w nich było 
pcheł. Wróciłem do domu ze śladami ukąszeń, a wkrótce potem Victory znowu zamknięto. 

W telewizji również nadawano straszne filmy. Nocami mogłem oglądać stare horrory z 

wytwórni Universal, jeśli matka nie zagoniła mnie do łóżka. Moim ulubionym potworem był 
Wilkołak, chociaż lubiłem też hrabiego Drakulę i Frankensteina (to zawsze był dla nas 
„Frankenstein”, a nie „potwór Frankensteina” czy „potwór”). Potwór z Czarnej Laguny ani 
Niewidzialny Człowiek nie mogli się równać z tą wielką trójką, a Mumia była po prostu 
głupia. Poza starymi filmami od czasu do czasu udawało mi się też obejrzeć jakiś szczególnie 
straszny odcinek Strefy mroku albo  Alfred Hitchcock przedstawia... ale seria Thriller  
Borisem Karloffem była straszniejsza od obu tamtych razem wziętych. Nakręcona na 
potrzeby tego serialu adaptacja Pigeons from Hell Roberta E. Howarda budziła grozę większą 
niż wszystko, co widziałem w telewizji przed wojną wietnamską... a nawet relacje z wojny 
nie pokazywały, jak facet schodzi po schodach z siekierą wbitą w głowę. 

Pożerałem też komiksy o potworach, choć urodziłem się za późno na te naprawdę dobre – 

Opowieści z krypty i całe to gnijące towarzystwo z EC. Później przeczytałem o nich w 
fanzinach, ale nigdy nie udało mi się dostać egzemplarza. Pamiętam, jak kiedyś natrafiłem u 
miejscowego fryzjera na wytarty komiks, znacznie straszniejszy od tych, które wówczas 

background image

kupowałem. Niemal na pewno był to stary komiks z EC, który uchował się do owej pory w 
zakładzie fryzjerskim; leżały tam również całe stosy Blackhawków z czasów poprzedzających 
DC. Zanim jeszcze Marvel stał się Marvelem, wydawał mnóstwo nieszczególnie strasznych 
komiksów o potworach. Wszystkie te potwory miały głupie imiona i przybywały z kosmosu. 
Kupowałem je, choć nie były zbyt dobre i nigdy nie lubiłem ich nawet w połowie tak bardzo 
jak komiksów o superbohaterach. 

Śmieszne książeczki, filmy i telewizja zasiały we mnie potworne nasienie... ale moja 

miłość do prawdziwej literatury grozy zaczęła się dopiero w roku 1965, gdy zapłaciłem 
pięćdziesiąt centów (skandalicznie wysoką cenę, jak na owe czasy) za wydaną przez Avon w 
miękkiej oprawie antologię  Boris Karloffs Favorite Horror Stories i przeczytałem 
opowiadanie H.P. Lovecrafta Duch ciemności.  Były tam też inne znakomite utwory, takich 
autorów jak Poe, Kornbluth i Robert Bloch, ale to Lovecraft złapał mnie za gardło i nie chciał 
puścić. Tamtej nocy bałem się zasnąć, a następnego dnia zacząłem szukać innych książek z 
opowiadaniami HPL, który skoczył  aż na szczyt mojej osobistej listy przebojów, dzieląc 
przodownictwo z RAH i JRRT. 

Piszemy takie utwory, jakie czytamy. Nie czytałem w młodości Zane’a Greya i nigdy nie 

napisałem westernu. Czytałem Heinleina, Tolkiena i Lovecrafta, było więc nieuniknione, że 
któregoś dnia spróbuję stworzyć własne potwory. Jeśli zaś chodzi o hybrydy... 

...na długo przed tym, gdy do mojego życia wkroczył H.P. Lovecraft, znalazłem pod 

choinką zestaw małego chemika. 

Takie zestawy były w latach pięćdziesiątych bardzo modne i można je było znaleźć pod 

wieloma choinkami, podobnie jak kolejki Lionela albo pasy Roya Rogersa z dwoma 
sześciostrzałowcami (jeśli było się chłopcem; dziewczynki dostawały stroje Dale Evans albo 
zestawy do pieczenia Betty Crocker zamiast małego chemika). To była era Sputnika, era 
Charlesa van Dorena, era atomu, i Ameryka chciała,  żeby wszyscy jej chłopcy wyrośli na 
specjalistów od rakiet. Tylko w ten sposób mogliśmy pokonać cholernych Ruskich w wyścigu 
na Księżyc. 

Zestawy małego chemika, jakie wówczas sprzedawano (być może zresztą sprzedaje się je 

po dziś dzień), były wielkim metalowym pudełkiem z pokrywą na zawiasach, w którym 
znajdowały się stojaki pełne szklanych buteleczek z rozmaitymi chemikaliami, kilka 
probówek i zlewek oraz książeczka z instrukcją  użytkowania, opisująca różne pouczające 
doświadczenia, jakie można było wykonać. Pokrywę z reguły zdobił obrazek przedstawiający 
schludnego chłopaka (nigdy nie była to dziewczynka) w białym fartuchu laboratoryjnym. 
Chłopak trzymał w dłoni probówkę, wykonując jedno z tych pouczających doświadczeń 
(białych fartuchów nie dołączano). Nie wątpię,  że gdzieś faktycznie były dzieci, które 
posłusznie przestrzegały wszystkich instrukcji, wykonywały pouczające doświadczenia, 
nauczyły się wielu cennych rzeczy i wyrosły na chemików. 

background image

Ja jednak nigdy takich nie spotkałem. Wszystkie znane mi dzieciaki, które dostały na 

Gwiazdkę zestaw małego chemika, były zainteresowane wyłącznie produkcją substancji, 
które eksplodowały. Albo przybierały dziwaczne kolory. Albo bąbelkowały i produkowały 
kłęby dymu. 

„Sprawdźmy, co się stanie, jeśli zmieszamy to z tamtym” – mówiliśmy, marząc o 

odkryciu tajemnej formuły, która zmieni nas w superbohatera albo przynajmniej w pana 
Hyde’a. Niewykluczone, że nasi rodzice sądzili, iż dzięki małym chemikom zostaniemy w 
przyszłości Jonasami Salkami albo Wernherami von Braunami, nas jednak bardziej 
interesowała kariera jednego z wielkich Victorów... von Frankensteina albo von Dooma. 

W większości przypadków mieszanie tego z tamtym prowadziło jedynie do powstania 

paskudnej mazi. Zapewne tak było lepiej. Gdyby udało nam się wyprodukować substancję, 
która przybierałaby dziwaczne kolory albo bąbelkowała i produkowała kłęby dymu, 
moglibyśmy spróbować  ją wypić... albo przynajmniej sprawdzić, czy uda się namówić 
młodszą siostrę do jej wypicia. 

Mój mały chemik szybko wylądował w głębi szafy, obrastając kurzem za kolekcją starych 

numerów „TV Guide”, ale pasja mieszania tego z tamtym mnie nie opuściła. W późniejszych 
latach dałem jej wyraz w swej twórczości. Współczesny przemysł wydawniczy uwielbia 
dzielić tworzone przez nas opowieści na kategorie, ustawiając półki z książkami 
przypominające stojaki z buteleczkami w zestawie małego chemika, wyposażone w małe 
etykiety z napisami KRYMINAŁY, ROMANSE, WESTERNY, POWIEŚCI 
HISTORYCZNE, SCIENCE FICTION, KSIĄŻKI DLA MŁODZIEŻY. 

Też coś. Pozwólcie nam zmieszać to z tamtym i zobaczyć, co się stanie. Pozwólcie 

przekraczać granice gatunków i zamazywać je, tworzyć historie, które należą do obu i do 
żadnego z nich. To prawda, że czasami wyjdzie z tego tylko paskudna maź... ale innym razem 
może uda się uzyskać coś, co eksploduje! 

Ponieważ wyznaję taką filozofię, nie ma nic dziwnego w tym, że w ciągu wieloletniej 

kariery stworzyłem sporo dziwacznych hybryd. Jedną z nich jest Ostatni rejs „Fevre Dream”. 
Choć na ogół uważa się go za horror, ta powieść mówi nie tylko o wampirach, lecz również o 
parowcu. Rockowy Armagedon jeszcze trudniej jest sklasyfikować: fantasy, horror, kryminał, 
powieść rockowa, powieść o latach sześćdziesiątych, powieść polityczna. Występuje w niej 
też Gremlin Żabcio. Nawet mój cykl fantasy, Pieśń lodu i ognia, jest swego rodzaju hybrydą, 
gdyż inspiracją do jego napisania była nie tylko fantasy Tolkiena, Howarda i Fritza Leibera, 
lecz również powieści historyczne Thomasa B. Costaina i Nigela Trantera. 

Dwa gatunki, które najczęściej ze sobą mieszałem, to horror i science fiction. 
Zrobiłem to już w drugim opowiadaniu, które udało mi się sprzedać. Mimo że Zjazd do 

San Breta jest osadzony w scenerii science fiction, pozostaje przede wszystkim opowieścią o 
duchach, choć muszę przyznać, że nieszczególnie straszną. Moje pierwsze dwa opowiadania 
o operatorach trupów Nobody Leaves New Pittsburg Override były kolejnymi nie do końca 

background image

udanymi próbami tego rodzaju krzyżówki, przedstawiającymi fantastycznonaukową wizję 
naszego starego przyjaciela ze świata horroru, zombie. Starałem się wywołać uczucie grozy 
również w opowiadaniu Dark, Dark Were the Tunnels, a także – ze znacznie lepszym 
rezultatem – w późniejszym, lepszym utworze, mikropowieści W domu robaka. 

Niektórzy krytycy utrzymują, że horror i science fiction są swymi przeciwieństwami. Ich 

argumenty brzmią przekonująco, zwłaszcza w wypadku horroru lovecraftowskiego. 
Fantastyka naukowa opiera się na założeniu,  że wszechświat, jakkolwiek tajemniczy i 
przerażający może się nam wydawać, jest w ostatecznym rozrachunku poznawalny, podczas 
gdy Lovecraft sugeruje, że wystarczy jedno spojrzenie na prawdziwą naturę rzeczywistości, 
by doprowadzić człowieka do obłędu. Nic nie mogłoby być dalsze od Campbellowskiej wizji 
kosmosu. W książce Billion Year Spree, która jest wnikliwą historią science fiction, Brian W. 
Aldiss umieścił Johna W. Campbella na „biegunie myśli” gatunku, a H.P. Lovecrafta na jego 
„biegunie marzeń” – na drugim końcu literackiego spektrum. 

Obaj ci autorzy tworzyli jednak opowiadania, które można opisać jako hybrydy horroru i 

science fiction. W gruncie rzeczy, można zauważyć zdumiewające podobieństwa między 
górach szaleństwa  
autorstwa HPL a Kim jesteś?  napisanym przez JWC. Obie te 
mikropowieści sprawdzają się zarówno jako horror, jak i jako science fiction. Co więcej, Kim 
jesteś? 
to zapewne najlepszy utwór Campbella, a W górach szaleństwa z pewnością mieści się 
w pierwszej piątce dzieł Lovecrafta. 

W tej części zamieściłem kilka hybryd i horrorów mojego autorstwa. 
Najstarsze z tych opowiadań, Trupiarz, było trzecim z serii o operatorach trupów, i jak się 

okazało, ostatnim. Groza ma w nim raczej charakter psychologiczny i seksualny, nie krwawy, 
niemniej jednak jest to hybryda SF i horroru. Z pewnością to najmroczniejszy utwór, jaki w 
życiu napisałem, a zdarzyło mi się popełnić sporo mrocznych kawałków. Miał być moim 
wkładem do antologii Harlana Ellisona The Last Dangerous Visions. Jego nowatorskie 
antologie  Niebezpieczne wizje i  Again, Dangerous Visions, wywarły na mnie ogromny 
wpływ, podobnie jak na większość czytelników z mojego pokolenia. Gdy po raz pierwszy 
spotkałem Harlana, w Nowym Jorku podczas Lunaconu 1972, niemal natychmiast zapytałem 
go, czy mógłbym mu wysłać opowiadanie do TLDV, lecz odpowiedział mi, że antologia jest 
już zamknięta. 

Ale w następnym roku otworzyła się znowu... przynajmniej dla mnie. Poznałem już 

wówczas lepiej Harlana, za pośrednictwem naszej wspólnej znajomej Lisy Tuttle. Wydano mi 
też więcej opowiadań, co mogło pomóc w przekonaniu go, że zasługuję na miejsce w książce, 
która miała być monumentalnym zbiorem, antologią nad antologiami. Z takiego czy innego 
powodu zmienił zdanie i w roku 1973 poprosił mnie o przysłanie opowiadania. Byłem 
zachwycony... ale też bardzo zaniepokojony. W TLDV  miało się znaleźć wiele sław. Czy 
zdołam im dorównać? Czy potrafię być wystarczająco „niebezpieczny”? 

background image

Walczyłem z tym opowiadaniem przez kilka miesięcy i w końcu wysłałem je do Harlana 

na początku roku 1974. Nosiło tytuł Trupiarz, ale z zamieszczonym tu Trupiarzem łączyło je 
tylko tło i nazwiska bohaterów. Było znacznie krótsze, mniej więcej jedna trzecia długości 
późniejszego utworu, i zdecydowanie bardziej powierzchowne. Ze wszystkich sił starałem się 
być niebezpieczny, ale w tamtej wersji Trupiarz  pozostał zaledwie intelektualnym 
ćwiczeniem. 

Harlan odesłał mi tekst 30 marca 1974 roku, dołączając list zawiadamiający o jego 

odrzuceniu, który zaczynał się od słów: „To niezłe opowiadanie, pomijając fakt, że autor 
uchyla się od odpowiedzialności podjęcia tematu, który stanowi serce utworu”. Następnie 
zniszczył je całkowicie, rzucając mi jednocześnie wyzwanie, próbując mnie skłonić do 
wyprucia flaków z tekstu i napisania go na nowo. Przeklinałem, wściekałem się i kopałem w 
ścianę, ale nie mogłem zaprzeczyć prawdziwości jego słów. Zabrałem się więc do roboty, 
wyprułem flaki z opowiadania i napisałem je od nowa. Tym razem otworzyłem również żyłę i 
pozwoliłem, by na papier spłynęła krew. Choć lata 1973 i 1974 były wspaniałe dla mojej 
kariery, z całą pewnością nie czułem się wówczas szczęśliwy. Jako pisarzowi układało mi się 
znakomicie, ale w życiu osobistym znacznie gorzej. Czułem się zraniony i cierpiałem. 
Przelałem cały ten ból w Trupiarza i wysłałem opowiadanie Harlanowi. 

Nadal mu się nie podobało. Tym razem potraktował je znacznie uprzejmiej, ale uprzejma 

odmowa nadal pozostaje odmową. 

Miałem ochotę zapomnieć o Trupiarzu.  Nawet teraz, po prawie trzydziestu latach, jego 

lektura nadal sprawia mi ból. Włożyłem jednak w to opowiadanie zbyt wiele pracy, żeby o 
nim zapomnieć, postanowiłem więc sprzedać je gdzie indziej. Wysłałem je Damonowi 
Knightowi, do Orbit. To był jedyny utwór, który udało mi się umieścić w tej prestiżowej serii 
antologii. Ukazał się w roku 1976, w Orbit 18. 

Pamiątka po Melody, która powstała jakieś trzy lata później, była moim pierwszym 

współczesnym opowiadaniem grozy. Odpowiedzialna za nią jest Lisa Tuttle. Gdy 
zaczynaliśmy pracować nad Upadkiem w roku 1979, poleciałem na kilka tygodni do Austin, 
żeby naradzić się z nią osobiście i przystąpić do pisania mikropowieści. Pracowaliśmy na 
zmianę przy jej maszynie. Kiedy ona tłukła w klawisze, ja siedziałem w pokoju i czytałem 
kopie jej ostatnich tekstów. Lisa tworzyła wówczas mnóstwo współczesnych opowiadań 
grozy. Były wśród nich cudownie niesamowite utwory i ich lektura nasunęła mi myśl, że sam 
mógłbym spróbować napisać coś takiego. 

Tak właśnie zrodziła się  Pamiątka po Melody. Mój agent próbował sprzedać  ją do 

któregoś z dużych, ilustrowanych, oferujących wysokie stawki magazynów dla mężczyzn, ale 
nic z tego nie wyszło. „Twilight Zone” przyjęło jednak utwór z radością i ukazał się on w 
numerze kwietniowym w 1981 roku. 

Miłość Hollywood do horroru sięga czasów Nosferatu  Murnaua, jeszcze w dniach kina 

niemego, nie powinno więc być niespodzianką,  że aż trzy z sześciu opowiadań 

background image

zamieszczonych w tej sekcji mają wersje kinowe bądź telewizyjne. Ale Pamiątka po Melody 
nie tylko była moim pierwszym sfilmowanym utworem, lecz pozostaje jedynym, który 
sfilmowano dwa razy – najpierw jako krótki studencki filmik z obsadą złożoną ze studentów 
aktorstwa, a potem jako odcinek serialu Autostopowicz realizowanego przez HBO. 

Jeśli choć trochę znacie moją twórczość, to zapewne słyszeliście o Piasecznikach. Przed 

powstaniem Pieśni lodu i ognia był to mój zdecydowanie najpopularniejszy utwór. 

Piaseczniki  są trzecim z opowiadań, jakie napisałem podczas ferii zimowych na 

przełomie lat 1978-1979. Inspiracją dla niego stał się pewien człowiek, którego poznałem w 
college’u. Co sobota urządzał on pokazy filmów o potworach. Miał też akwarium z piraniami 
i między pierwszym a drugim filmem zwykł wrzucać do niego złotą rybkę, by dostarczyć 
gościom rozrywki. 

Piaseczniki  również miały być pierwszym opowiadaniem z serii. Niezwykły sklepik w 

zaułku, oferujący na sprzedaż tajemnicze, niebezpieczne towary, już od dawna był 
standardowym tropem fantasy i pomyślałem sobie, że nieźle byłoby wykorzystać go w 
science fiction. Mój „niezwykły sklepik” miał być franszyzą posiadającą oddziały na 
rozmaitych planetach odległych od siebie o wiele lat świetlnych. W każdym opowiadaniu 
mieli występować jego tajemniczy właściciele, Wo i Shade, ale ich bohaterami byliby 
kupujący, tacy jak Simon Kress. (Tak, zacząłem drugie opowiadanie o Wo i Shadzie, 
rozgrywające się na Emerelu p.i., planecie, o której często wspominam w mojej historii 
przyszłości, ale nigdy jej nie pokazałem. Miało tytuł  Protection  i napisałem osiemnaście 
stron, nim odłożyłem je na bok z powodów, których już nie pamiętam). Gdyby w styczniu 
1979 ktoś mnie zapytał o trzy opowiadania, które właśnie ukończyłem, odpowiedziałbym, że 
Lodowy smok zrobi absolutną furorę. Uważałem,  że to jeden z najlepszych utworów, jakie 
napisałem w życiu. Miałem wrażenie, że Droga krzyża i smoka również jest cholernie dobra i 
może nawet zdobyć jakieś nagrody. A Piaseczniki? Niezłe, niezłe. Nie tak dobre, jak tamte 
dwa, ale, no wiecie... nikt nie może za każdym razem trafiać w dziesiątkę. 

Nigdy nie myliłem się bardziej, jeśli chodzi o własne teksty. Piaseczniki sprzedały się do 

„Omni”, które było wówczas najlepiej płacącym magazynem, i okazały się 
najpopularniejszym opowiadaniem w jego historii. Uhonorowano je Hugo i Nebulą i były 
jedynym moim opowiadaniem, które zdobyło obie te nagrody. Przedrukowano je w tak wielu 
antologiach,  że straciłem już ich rachubę, i zarobiłem za nie więcej pieniędzy niż za dwie 
moje powieści i większość scenariuszy telewizyjnych. DC Comics przerobiło je na powieść 
graficzną a wkrótce może powstać też gra komputerowa. Producenci z Hollywood również 
interesowali się nim masowo. Sprzedałem kilka opcji i widziałem kilka różnych scenariuszy, 
nim opowiadanie w końcu sfilmowano jako dwugodzinnego pilota serialu telewizyjnego Po 
tamtej stronie. 
Adaptacji dokonała moja przyjaciółka Melinda M. Snodgrass. 

Czy to jest najlepsza rzecz, jaką w życiu napisałem? Oceńcie sami. 

background image

Sukces Piaseczników skłonił mnie do stworzenia kolejnych hybryd fantastyki naukowej i 

horroru. Najbardziej udaną z nich byli Żeglarze nocy, opowiadanie o nawiedzanym statku 
kosmicznym. 

Zdarzało mi się już umieszczać duchy w przyszłościowym tle, jak w opowiadaniu Zjazd 

do San Breta, ale to były prawdziwe duchy zmarłych. W Żeglarzach nocy postanowiłem 
stworzyć dla nich fantastycznonaukowe uzasadnienie. 

Oryginalna wersja Żeglarzy nocy, opublikowana w „Analogu” z ładną okładką Paula 

Lehra, miała około 23 000 słów... uważałem jednak, że jest stanowczo zbyt skrótowa, 
zwłaszcza gdy chodziło o drugoplanowe postacie – nie miały nawet nazwisk, tylko nazwy 
zawodów. Dlatego gdy Jim Frenkel z Dell Books zaproponował, że kupi rozszerzoną wersję 
do swej nowej serii książkowej Binary Star, która była próbą wskrzeszenia dawnej idei Ace 
Doubles, zgodziłem się natychmiast. Znajdziecie tutaj tę dłuższą wersję. 

Żeglarze nocy wygrali w plebiscycie „Locusa” na najlepszą mikropowieść, ale na 

Denvention przegrali nagrodę Hugo. Zwycięzcą został utwór Gordona R. Dicksona Zaginiony 
Dorsaj.  
Wkrótce Hollywood zakupiło opcję i Żeglarze nocy stali się moim pierwszym 
utworem sfilmowanym dla kina. W Żeglarzach nocy główne role zagrali Catherine Mary 
Steward i Michael Praed. Film był tak beznadziejny, że reżyser wycofał swoje nazwisko. 
Można w nim rozpoznać spore kawałki mojej opowieści, ale najstraszniejszy fragment z 
jakiegoś powodu pominięto. 

Małpia kuracja i  Człowiek w kształcie gruszki wywodzą się z okresu, gdy byłem 

zafascynowany twórczością Gerolda Kersha. Był on ważnym pisarzem z okresu lat 
czterdziestych i pięćdziesiątych, autorem świetnych powieści głównonurtowych, takich jak 
Mroki miasta, a także mnóstwa znakomitych, dziwacznych, niepokojących opowiadań, 
zebranych w kolekcjach On an Odd Note, Nightshades and Damnations oraz  Men without 
Bones. 
Ponieważ jego opowiadania z reguły ukazywały się w takich pismach jak „Collier’s” i 
„Saturday Evening Post”, a nie w „Weird Tales” czy „Fantastic Stories”, nawet w swoich 
czasach był mało znany miłośnikom fantastyki, a obecnie zapomniano o nim chyba 
całkowicie. To wielka szkoda, gdyż Kersh był znakomitym pisarzem o niepowtarzalnej wizji, 
który posiadał dar prowadzenia swych czytelników do niezwykłych zakamarków świata, 
gdzie dochodziło do tajemniczych, niepokojących wydarzeń. Naprawdę przydałoby się, żeby 
jakieś niskonakładowe wydawnictwo zebrało wszystkie opowiadania tego autora w książce 
tak obszernej jak ta, by przedstawić go nowemu pokoleniu czytelników. 

Małpia kuracja to starsze z tych dwóch opowiadań. Napisanie go przyszło mi łatwo, ale 

sprzedaż okazała się trudna. Wydawało mi się,  że jest to utwór, który może trafić do 
szerszego grona czytelników, spróbowałem więc umieścić je w którymś z wielkich 
magazynów ilustrowanych, jak „Playboy”, „Penthouse” albo „Omni”. Nic z tego nie wyszło. 
Opowiadanie wszędzie spotykało się z życzliwymi komentarzami, ale nikt nie uważał, żeby 
było „odpowiednie dla nas”. Mówili, że jest za dziwne. Nazbyt niepokojące. Ellen Datlow z 

background image

„Omni” napisała do mnie: „Kurczę, ależ to obrzydliwe”. W tym samym liście wyrażała 
jednak żal, że nie może kupić opowiadania. 

Spróbowałbym potem szczęścia w „Collier’s” albo w „Saturday Evening Post”, ale, 

niestety, oba te czasopisma już dawno przestały wychodzić, byłem więc zmuszony zwrócić 
się do moich tradycyjnych odbiorców, pism specjalizujących się w fantastyce. Sprzedałem 
opowiadanie do „The Magazine of Fantasy and Science Fiction”. Choć mogło być dziwne i 
obrzydliwe, uzyskało nominację do Hugo i Nebuli, ale nie zdołało zdobyć  żadnej z tych 
nagród. 

Z  Człowiekiem w kształcie gruszki poszło mi łatwiej, być może dlatego, że  Małpia 

kuracja  przetarła mu szlak. Ellen Datlow była tylko młodszym redaktorem w „Omni”, gdy 
Robert Sheckley odrzucił  Małpią kurację,  ale kiedy skończyłem  Człowieka w kształcie 
gruszki,  
została już kierownikiem działu literatury i bezzwłocznie kupiła opowiadanie. 
Ukazało się w „Omni” w roku 1987 i zdobyło jedną z pierwszych nagród Brama Stokera, 
przyznawanych przez nowo powstałe stowarzyszenie Horror Writers of America (HWA), 
jako najlepsze opowiadanie grozy. 

Powstanie HWA (pierwotnie stowarzyszenie miało się nazywać HOWL, skrót od Horror 

and Occult Writers League, lecz, niestety, ta znacznie bardziej interesująca nazwa spotkała się 
z wyciem protestu spragnionych poważania członków) zbiegło się z wielką hossą na horror, 
jaka nadeszła w latach osiemdziesiątych. W późniejszym okresie nastała jednak jeszcze 
większa bessa. Gatunek padł ofiarą nadprodukcji. Dzisiaj wielu profesjonalnych wydawców 
utrzymuje, że horror jest martwy, a niektórzy z nich dodają: „I bardzo dobrze”. 

Jako kategoria komercyjna? Tak, horror jest martwy. 
Ale opowiadania o potworach nigdy nie zginą dopóki będziemy pamiętali, co to znaczy 

się bać. 

W roku 1986 redagowałem antologię opowiadań grozy Night Visions 3 dla wydawnictwa 

Dark Harvest. We wstępie napisałem: 

„Ci, którzy twierdzą,  że czytamy opowiadania grozy z tych samych powodów, dla 

których jeździmy kolejką górską w wesołym miasteczku, nie rozumieją, w czym rzecz. Z 
kolejki górskiej wysiadamy w najlepszym razie napakowani adrenaliną, ale w literaturze 
chodzi o coś więcej. Naprawdę złe opowiadanie grozy może spowodować wymioty, podobnie 
jak jazda kolejką górską, ale na tym podobieństwa się kończą. W literaturze szukamy rzeczy, 
których nie znajdziemy w parkach rozrywki. 

To prawda, że dobry horror budzi w nas lęk. Nie pozwala nam spać w nocy, sprawia, że 

przechodzą nas ciarki, zakrada się do naszych snów i nadaje ciemności nowe znaczenie. 
Strach, przerażenie, groza; nazwijcie to, jak chcecie, horror pije ze wszystkich tych pucharów. 
Proszę jednak, nie mylcie tych uczuć ze zwykłymi zawrotami głowy. Wielkie utwory, te, 
które zapadają nam w pamięć i zmieniają nasze życie, zawsze mówią o czymś więcej niż 
opisywane wydarzenia. 

background image

Złe opowiadania grozy skupiają się na sześciu sposobach na zabicie wampira i na 

drastycznych opisach tego, jak szczury zjadły genitalia Billy’ego. Dobre mówią o 
ważniejszych sprawach. O nadziei i rozpaczy. O miłości i nienawiści,  żądzy i zazdrości. O 
przyjaźni, dorastaniu, seksualności i gniewie, samotności, wyobcowaniu i psychozie, o 
odwadze i tchórzostwie, o ludzkim umyśle, ciele i duchu przeżywających stres i cierpienia, o 
ludzkim sercu pogrążonym w wiecznym konflikcie z samym sobą. Dobre opowiadania grozy 
zmuszają nas do przyjrzenia się własnej twarzy w mrocznym krzywym zwierciadle. Możemy 
tam dostrzec rzeczy, które nas niepokoją, rzeczy, na które wolelibyśmy nie patrzeć. Horror 
zagląda w kryjące się w ludzkiej duszy cienie, patrzy na lęki i nienawiści, które żyją w nas 
wszystkich. 

Ale ciemność nic nie znaczy bez światła, a groza bez piękna jest pozbawiona sensu. 

Najlepsze opowiadania grozy są przede wszystkim opowiadaniami, a dopiero potem grozą. 
Bez względu na to, jak bardzo się ich boimy, wywierają też inne działanie. Jest w nich 
miejsce nie tylko na krzyki, lecz również na śmiech, nie tylko na tragedię, lecz również na 
triumf i czułość. Opowiadają nie tylko o strachu, lecz również o życiu z jego nieskończoną 
różnorodnością, o miłości, śmierci, narodzinach, nadziei, pożądaniu i transcendencji, o całym 
spektrum doświadczeń i emocji składających się na ludzką kondycję. Występujące w nich 
postacie są ludźmi, ludźmi, którzy zostają na stałe w naszej wyobraźni, ludźmi takimi 
samymi, jak ci, którzy nas otaczają, ludźmi, którzy nie istnieją jedynie po to, by brutalnie ich 
zarżnięto w rozdziale czwartym. Najlepsze opowiadania grozy mówią nam prawdę”. 

Minęło już prawie dwadzieścia lat, odkąd to napisałem, ale nadal podpisuję się pod 

każdym słowem. 

 

Przełożył Michał Jakuszewski 

background image

Trupiarz 

W sklepie mięsnym

 

Za pierwszym razem przyszli prosto z pól rudy, Trager i inni, starsi chłopcy, prawie-

mężczyźni, którzy sterowali trupami razem z nim. Najstarszym z nich był Cox, który był też 
najbardziej doświadczony i powiedział, że Trager musi z nimi iść, nawet jeśli nie chce. Jeden 
z pozostałych parsknął  śmiechem i stwierdził,  że Trager nawet nie wiedziałby, co trzeba 
zrobić, ale Cox, który był czymś w rodzaju przywódcy, szturchnął go i kazał mu się zamknąć. 
A gdy nadszedł dzień wypłaty, Trager poszedł z całą grupą do sklepu mięsnego. Bał się, ale z 
jakiegoś powodu był też podekscytowany. Zapłacił człowiekowi przy wejściu i dostał od 
niego klucz. 

Wszedł do ciemnej izby, drżący i podenerwowany. Jego towarzysze poszli do innych 

pokojów, zostawiając go sam na sam z nią. („Z tym, nie z nią, tylko z tym”, powtórzył sobie, 
ale natychmiast znowu o tym zapomniał.) W szarej, obskurnej izbie paliła się jedna, 
przymglona lampa. 

Cuchnął potem i siarką, jak wszyscy ludzie na ulicach Skrakky. Na to jednak nic nie 

można było poradzić. Poczułby się lepiej, gdyby mógł się przedtem wykąpać, ale w pokoiku 
nie było łazienki. Tylko zlew, dwuosobowe łóżko z pościelą, która nawet w słabym świetle 
wyglądała na brudną, i trup. 

Kobieta leżała nago, wpatrzona w pustkę. Oddychała płytko, a nogi miała rozrzucone. 

Była gotowa. Trager zastanawiał się, czy zawsze tak leży, czy też ułożył ją tak mężczyzna, 
który korzystał z niej przed nim. Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Wiedział, jak to się robi 
(och, tak, wiedział, przeczytał książki, które dał mu Cox, a były też filmy i inne rzeczy), ale 
poza tym nie miał pojęcia prawie o niczym. Poza być może pracą z trupami. Z tym radził 
sobie dobrze, został najmłodszym operatorem trupów w Skrakky. Nie miał innego wyjścia. Po 
śmierci matki zmusili go do pójścia do szkoły operatorów. Kazali mu się tego nauczyć i 

background image

okazało się, że jest w tym dobry. Jednak tej drugiej rzeczy nigdy nie robił (ale wiedział, jak to 
się robi, och, tak). To był jego pierwszy raz. 

Podszedł powoli do łóżka i usiadł na nim przy akompaniamencie skrzypienia sprężyn. 

Dotknął jej. Ciało było ciepłe. Oczywiście. Nie była prawdziwym trupem, nie, nie, ciało było 
żywe, a ukryte pod ciężkimi, białymi piersiami serce biło, oddychała. Tylko mózgu nie było. 
Usunięto go i zastąpiono syntamózgiem martwiaka. Była teraz mięsem, kolejnym ciałem 
kontrolowanym przez operatora, tak jak brygada, z którą pracował codziennie pod siarkowym 
niebem. Nie była prawdziwą kobietą, nie miało więc znaczenia, że Trager był tylko chłopcem 
o obwisłych policzkach i żabiej gębie, który śmierdział Skrakky. Nic jej („Nie jej, temu, 
pamiętasz?”) nie przeszkadzało. Nie mogło przeszkadzać. 

Ośmielony tą myślą chłopak poczuł twardość wzwodu. Ściągnął strój operatora i położył 

się w łóżku obok kobiecego mięsa. Był bardzo podekscytowany. Ręce mu drżały. Głaskał ją, 
przyglądając się jej uważnie. Skórę miała bardzo białą, a włosy długie i ciemne, ale nawet 
taki chłopak jak on nie mógłby nazwać jej ładną. Twarz miała zbyt płaską i szeroką, usta 
rozdziawione, a kończyny tłuste. 

Na wielkich piersiach wokół ciemnych, wydatnych sutek pozostały  ślady zębów 

poprzedniego klienta. Trager dotknął ich niepewnie i przesunął po nich palcem. Potem, 
zawstydzony swym niezdecydowaniem, złapał za pierś, ścisnął ją mocno i uszczypnął sutkę 
tak gwałtownie, że prawdziwa dziewczyna na pewno pisnęłaby z bólu. Trup nawet nie drgnął. 
Nie zwalniając uścisku, chłopak wtoczył się na wierzch i wziął drugą pierś w usta. 

Wtedy trup zareagował. 
Przycisnął się mocno do Tragera i objął jego pryszczate plecy tłustymi ramionami, 

przyciskając go do siebie. Chłopak jęknął, sięgając ręką między nogi kobiety. Była gorąca, 
wilgotna, podniecona. Zadrżał. Jak to zrobili? Czy mogła naprawdę się podniecić, nie mając 
umysłu, czy może wtykali w nią specjalne rurki ze smarem albo coś? 

Potem przestało go to obchodzić. Sięgnął  ręką do członka, wsadził go w nią i pchnął. 

Trup otoczył go nogami i zaczął się poruszać razem z nim. To było przyjemne, znacznie 
przyjemniejsze niż wszystko, co robił sam ze sobą. Z jakiegoś nieokreślonego powodu czuł 
się dumny, że kobieta jest tak wilgotna i podniecona. 

Skończyło się po kilku ruchach. Był zbyt młody, niedoświadczony i podekscytowany, 

żeby wytrzymać  dłużej. Kilka ruchów wystarczyło jemu, ale wystarczyło również jej. Jej 
skórę oblał rumieniec ekstazy, wygięła się w łuk i zadrżała bezgłośnie. 

Potem znowu znieruchomiała jak trup. 
Trager czuł się zaspokojony i usatysfakcjonowany, ale zostało mu jeszcze trochę czasu i 

postanowił go wykorzystać. W końcu za niego zapłacił. Zbadał dokładnie kobietę, wtykał 
palce wszędzie, gdzie chciały wejść, obmacywał ją, przetaczał, przyglądał się wszystkiemu. 
Ciało było martwe i bezwładne. 

background image

Zostawił  ją tak, jak ją znalazł: leżącą na plecach, na łóżku, z rozrzuconymi nogami. 

Uprzejmość ze sklepu mięsnego. 

 

* * * 

 

Cały horyzont był  ścianą fabryk, wyłącznie fabryk, ogromnych i buchających kłębami 

dymu. Dobywający się z nich blask pokrywał czerwoną łuną ciemne od oparów siarki niebo. 
Chłopak to widział, ale prawie tego nie zauważał. Siedział na wysokości dwóch pięter, 
przypięty do fotela autoprzetwórni, monstrualnej maszyny z przerdzewiałego, pomalowanego 
na żółto metalu o straszliwych zębach z diamentów i ultratwardego stopu. Troiło mu się przed 
oczyma. Widział wyraźnie tablicę rozdzielczą przed sobą kierownicę, przełącznik dopływu 
paliwa, jaskrawą rączkę podajnika rudy, szeregi świateł, które poinformują go, jeśli dojdzie 
do jakichś kłopotów w rafinerii, którą miał pod nogami, hamulec i hamulec bezpieczeństwa. 
Ale to nie było wszystko, co widział. Postrzegał też blade echa dwóch innych, niemal 
identycznych kabin kontrolnych, w których trupy dotykały tablic niezgrabnymi dłońmi. 

Trager poruszał tymi dłońmi, powoli i ostrożnie, podczas gdy inna część jego umysłu 

pilnowała, żeby jego prawdziwe ręce pozostawały całkowicie nieruchome. Sterownik trupów 
za jego pasem bzyczał cienko. 

Dwie pozostałe autoprzetwórnie zajęły pozycje po jego bokach. Dłonie trupów nacisnęły 

hamulce i maszyny zatrzymały się z łoskotem na krawędzi wielkiego wykopu o pochyłych 
ścianach; trzy przerdzewiałe, obskurne lewiatany, gotowe zjechać w mrok. Wykop z każdym 
dniem stawał się większy, w miarę, jak usuwano kolejne warstwy skały i rudy. 

Ongiś piętrzył się tu łańcuch górski, ale Trager go nie pamiętał. 
Reszta była już  łatwa. Autoprzetwórnie zostały zsynchronizowane. Jednoczesne 

poruszanie całą brygadą było proste, każdy operator trupów to potrafił. Sterować kilkoma 
trupami, z których każdy wykonywał inne zadanie, to była prawdziwa sztuka, ale dobry 
fachowiec umiał sobie poradzić również z tym. Weterani kierowali niekiedy ósemkowymi 
brygadami – ośmioma trupami połączonymi w jedną całość i sterowanymi przez jeden umysł 
i osiem syntamózgów. Każdy z martwiaków był dostrojony tylko do jednego sterownika. 
Operator, który nosił ten sterownik i myślał trupie myśli w jego polu sąsiedztwa, mógł 
kierować ruchami martwiaka, jakby był on jego drugim ciałem. Albo pierwszym. O ile był 
dobry. 

Trager sprawdził pośpiesznie maskę filtracyjną i zatyczki w uszach, po czym włączył 

dopływ paliwa i uruchomił laserowe noże oraz wiertarki. Trupy powtórzyły jego ruchy i w 
półmroku Skrakky rozbłysły impulsy światła. Pomimo zatyczek słyszał straszliwe 
zawodzenie podajników rudy, które opuściły się do wykopu i rozwarły paszcze przerastające 
szerokością wysokość maszyny. 

background image

Trager i jego brygada trupów zjechali do wykopu w idealnie równej formacji. 

Towarzyszyły im zgrzyty i łoskot. Zanim dotrą do fabryk położonych po drugiej stronie 
równiny, wydobędą z ziemi wiele ton metalu, przetopią go, oczyszczą i przetworzą, a 
bezwartościową skałę zamienią na proszek, który następnie rozproszą w i tak już nie 
nadającym się do oddychania powietrzu. Wieczorem dostarczy się do fabryk na horyzoncie 
gotową stal. 

Gdy autoprzetwórnie zjeżdżały na dno wykopu, Tragerowi nasunęła się myśl,  że jest 

dobrym operatorem trupów, ale kobieta, która wykonuję  tę pracę w sklepie mięsnym, musi 
być prawdziwą artystką. Wyobraził sobie, jak siedzi ona gdzieś w piwnicy, obserwując swoje 
trupy przez holowizję albo obwód psioniczny i poruszając nimi tak, by zadowolić klientów. 
Czy więc był to przypadek, że pierdoliła się z nim tak świetnie? A może zawsze była taka 
dobra? Ale jak, jak poruszać kilkunastoma trupami, kiedy nawet nie jest się blisko nich, kazać 
im robić różne rzeczy, pilnować, żeby były podniecone, tak dokładnie dopasowywać się do 
rytmu każdego klienta i spełniać jego pragnienia? 

Powietrze za jego maszyną było czarne od skalnego pyłu, uszy wypełniał mu hałas, a 

daleki horyzont był złowieszczą, czerwoną ścianą, pod którą pełzały żółte mrówki pożerające 
skałę. Mimo to Tragerowi stanął i nie opadł mu aż do końca jazdy trzęsącą się 
autoprzetwórnią przez równinę. 

 

* * * 

 

Trupy były własnością kompanii i przechowywano je w przeznaczonym do tego celu 

składzie. Trager miał jednak własny pokój, swój skrawek przestrzeni w magazynie ze stali i 
betonu, jeden z tysiąca podobnych. Znał tylko nielicznych sąsiadów, ale można powiedzieć, 
że znał ich wszystkich. Byli operatorami trupów. Żyli w świecie milczących, mrocznych 
korytarzy oraz niekończących się szeregów zamkniętych drzwi. Hol, pełen powietrza i 
plastiku, był zakurzony i opustoszały. Mieszkańcy nigdy się tam nie gromadzili. 

Wieczory były tu długie, a noce ciągnęły się bez końca. Trager kupił do swego pokoiku 

dodatkowe płyty  świetlne. Kiedy włączył wszystkie, świeciły tak jasno, że rzadko go 
odwiedzający goście mrugali powiekami i skarżyli się na oślepiający blask. Zawsze jednak 
nadchodziła chwila, gdy nie mógł już  dłużej czytać i musiał wyłączyć  światło. A wtedy 
wracała ciemność. 

Ojciec, który dawno już umarł i Trager prawie go nie pamiętał, zostawił mu w spadku 

mnóstwo książek i taśm. Chłopak zatrzymał je po dziś dzień. Zapełniały półki na ścianach i 
tworzyły wielkie stosy u podnóża  łóżka oraz po obu stronach drzwi do łazienki. Z rzadka 
wychodził z Coksem i innymi, żeby pić,  żartować i wypatrywać prawdziwych kobiet. 
Naśladował ich najlepiej, jak potrafił, ale zawsze czuł się wśród nich obco. Dlatego większość 
nocy spędzał w domu, na czytaniu i słuchaniu muzyki, na wspomnieniach i rozmyślaniach. 

background image

W tym tygodniu nie przestawał myśleć jeszcze długo po zgaśnięciu płyt. Głowę 

wypełniał mu chaos obaw. Zbliżała się kolejna wypłata i Cox znowu będzie chciał zaciągnąć 
go do sklepu mięsnego. Tak, tak, chciał tam pójść, to było przyjemne, ekscytujące. Choć raz 
poczuł się  męski i pewny siebie. Ale z drugiej strony, to było takie łatwe, tanie, brudne. 
Musiało być coś więcej, prawda? Miłość, co znaczyło to słowo? Z prawdziwą kobietą musiało 
być lepiej, na pewno, a w sklepie mięsnym nie znajdzie prawdziwych kobiet. Nigdy nie 
poznał też  żadnej na mieście, ale właściwie nigdy nie miał odwagi spróbować. Ale musiał 
znaleźć tę odwagę, musiał, bo inaczej jakie życie go czeka? 

Onanizował się pod kołdrą, niemal o tym nie myśląc. Postanowił, że nie wróci do sklepu 

mięsnego. 

 

* * * 

 

Ale po kilku dniach Cox go wyśmiał i Tragerowi nie pozostało nic innego, jak z nim 

pójść. Z jakiegoś powodu uważał, że w ten sposób czegoś dowiedzie. 

Tym razem był to inny pokój i inny trup. Gruba, czarna kobieta o 

jaskrawopomarańczowych włosach, jeszcze mniej atrakcyjna od pierwszej, o ile to w ogóle 
było możliwe. Trager jednak był chętny i gotowy. Tym razem wytrzymał dłużej i trup znowu 
spisał się znakomicie. Dostosował się do jego rytmu i osiągnął spełnienie razem z nim. 
Wydawało się, że zna wszystkie pragnienia chłopaka. 

Kolejne wizyty; dwie, cztery, sześć. Był teraz stałym klientem, podobnie jak jego 

towarzysze. Przestał już się tym gryźć. Cox i inni zaakceptowali go, choć bez entuzjazmu, ale 
on darzył ich jeszcze mniejszą sympatią niż przedtem. Uważał, że jest od nich lepszy. Potrafił 
sobie poradzić w sklepie mięsnym, kierował trupami i autokoparkami nie gorzej od nich, a 
oprócz tego nadal myślał i marzył. Pewnego dnia zostawi ich wszystkich, opuści Skrakky i 
zostanie kimś. Oni całe  życie będą trupiarzami, mężczyznami uprawiającymi seks tylko w 
sklepie mięsnym, ale Trager wiedział, że jego stać na coś więcej. Wierzył, że znajdzie miłość. 

W sklepie mięsnym jej nie znalazł, ale seks stawał się coraz lepszy i lepszy, choć przecież 

od początku był doskonały. Z trupami zawsze znajdował zadowolenie. Robił z nimi wszystko, 
o czym kiedykolwiek czytał, słyszał czy marzył. Odgadywały jego pragnienia, nim zdążył je 
sobie uświadomić. Kiedy chciał powolnego seksu, były powolne. Gdy chciał to robić szybko, 
ostro i brutalnie, również perfekcyjnie spełniały jego życzenia. Wykorzystywał ich wszystkie 
otwory, a one zawsze wiedziały, który mu udostępnić. 

Jego podziw dla operatorki ze sklepu mięsnego narastał z miesiąca na miesiąc, aż 

wreszcie przerodził się niemal w uwielbienie. W końcu przyszło mu do głowy,  że może 
mógłby jakoś  ją poznać. Nadal był beznadziejnie naiwnym chłopcem i nie wątpił,  że ją 
pokocha. Potem zabierze ją ze sklepu mięsnego do czystego, wolnego od trupów świata i 
będą razem szczęśliwi. 

background image

Pewnego dnia, w chwili słabości, wspomniał o niej Coksowi i pozostałym. Ten popatrzył 

na niego, potrząsnął głową i uśmiechnął się szeroko. Ktoś inny zachichotał. Potem wszyscy 
ryknęli śmiechem. 

– Ale z ciebie dureń, Trager! – zawołał wreszcie Cox. – Kurwa, tam nie ma żadnej 

operatorki! Nigdy nie słyszałeś o sprzężeniu zwrotnym? 

Wyjaśnił mu ze śmiechem wszystko, wytłumaczył,  że każdy trup jest podłączony do 

wbudowanego w łóżko sterownika i klienci sami nimi kierują. Dlatego właśnie klienci, którzy 
nie są operatorami trupów, skarżą się, że kobiety ze sklepu mięsnego są martwe i nieruchome. 
Chłopak uświadomił sobie nagle, czemu dla niego seks zawsze był doskonały. Był lepszym 
operatorem, niż sobie dotąd uświadamiał. 

Nocą, gdy był sam w pokoju, a wszystkie płytki paliły się białym, gorącym blaskiem, 

Trager przyjrzał się uważnie samemu sobie. I ogarnęły go mdłości. Był dobry w tym, co robił, 
i czuł się z tego dumny, ale poza tym... 

Doszedł do wniosku, że to wszystko przez sklep mięsny. To on stanowił pułapkę, 

pułapkę, która mogła stać się jego zgubą, mogła zniszczyć jego życie, marzenia i nadzieje. 
Nie wróci tam, to by było zbyt łatwe. Pokaże Coksowi, pokaże im wszystkim. Wybierze 
trudniejszą drogę, podejmie ryzyko, nawet narazi się na ból, jeśli to będzie konieczne. I być 
może zazna też radości, zazna miłości. Zbyt długo już wędrował łatwą ścieżką. 

Trager nie wrócił już do sklepu mięsnego. Przesiadywał w swym pokoju, czując się silny, 

zdecydowany i lepszy od innych. Mijały lata, a on czytał, marzył i czekał, aż zacznie się 
życie. 

 

Kiedy miałem dwadzieścia jeden lat 

Pierwsza była Josie. 
Była piękna. Zawsze była piękna i zawsze o tym wiedziała. To ją ukształtowało, 

zdefiniowało. Była swobodnym duchem, agresywnym, pewnym siebie, zdobywczym. 
Podobnie jak Trager, miała tylko dwadzieścia lat, kiedy się spotkali, ale przeżyła więcej niż 
on i wydawało się, że zna wszystkie odpowiedzi. Pokochał ją od pierwszego wejrzenia. 

A Trager? Trager przed spotkaniem z Josie, ale całe lata po sklepie mięsnym? Był teraz 

wyższy, szerszy w barach i masywniej zbudowany. Przybyło mu zarówno mięśni, jak i 
tłuszczu. Często popadał w mroczny nastrój, stał się cichy i zamknięty w sobie. Kierował na 
polach rudy brygadą  złożoną z pięciu trupów, liczniejszą niż Cox i reszta ich towarzystwa. 
Nocami czytał książki, czasami w pokoju, a czasami w holu. Dawno już zapomniał,  że 
wychodził tam po to, żeby się z kimś spotkać. Był spokojny, solidny, nie ulegał emocjom. Nie 

background image

wpływał na nikogo i nikt nie wpływał na niego. Nawet męczarnie się skończyły, choć 
wewnątrz pozostały mu blizny. Prawie nie zdawał sobie sprawy z ich istnienia, nigdy się im 
nie przyglądał. 

Dopasował się do swoich trupów. 
Ale nie do końca. Wciąż żyło w nim marzenie. Coś, co wierzyło, pragnęło, tęskniło. Było 

wystarczająco silne, by powstrzymać go przed powrotem do sklepu mięsnego, do życia 
rośliny, jakie wybrali dla siebie pozostali. Czasami, podczas pustych, samotnych nocy, 
tęsknota narastała. Trager wstawał wtedy z łóżka, ubierał się i godzinami łaził po korytarzach 
z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie, a jego trzewiami targało jakieś wypaczone 
pragnienie. Podczas takich spacerów zawsze podejmował postanowienie, że coś zrobi, że od 
jutra zmieni swe życie. 

Ale gdy jutro nadchodziło, prawie już nie pamiętał o cichych, szarych korytarzach, 

demony znikały, a on musiał kierować sześcioma ryczącymi, trzęsącymi się 
autoprzetwórniami. Zatracał się w rutynowych czynnościach i mijało wiele miesięcy, nim 
pragnienie wracało. 

A potem była Josie. Oto jak się spotkali... 
To było nowe pole, bogate i jeszcze nietknięte, wielka połać spękanej skały i gruzu 

pokrywającego równinę. Przed kilkoma tygodniami były tu jeszcze niskie wzgórza, ale 
śmigacze kompanii wyrównały teren za pomocą małych wybuchów nuklearnych. Potem do 
pracy przystąpiły autoprzetwórnie. Złożona z pięciu trupów brygada Tragera przybyła tu jako 
jedna z pierwszych. Początkowo zmiana wydała mu się fascynująca. Starą kopalnię 
wyeksploatowano już niemal całkowicie, a tutaj musiał się zmierzyć z terenem świeżym, 
pełnym głazów i wyszczerbionych okruchów skalnych, kamieni wielkości piłki baseballowej, 
które przeszywały pełne pyłu powietrze niesione gwałtownym wiatrem. Wszystko to było 
ekscytujące i niebezpieczne. Trager wkładał skórzaną kurtkę, maskę filtrującą i gogle, wtykał 
do uszu zatyczki, a potem brał się do pracy. Gdy kierował sześcioma maszynami i sześcioma 
ciałami, wypełniała go duma. Zmieniał  głazy w proszek, torując drogę następnym 
autoprzetwórniom. Posuwał się naprzód metr po metrze, by dotrzeć do rudy. 

Pewnego dnia jedno ze wzrokowych ech przyciągnęło nagle jego uwagę. W jednej z 

kierowanych przez trupy autoprzetwórni rozbłysło czerwone światełko. Trager wyciągnął 
rękę, a za pośrednictwem umysłu również ręce pięciu trupów. Sześć maszyn zatrzymało się 
raptownie, ale zapaliło się kolejne światełko. Potem trzecie i czwarte. Później cała tablica, 
wszystkie dwanaście światełek. Jedna z autoprzetwórni przestała działać. Zaklął, spojrzał na 
uszkodzoną maszynę i kazał trupowi włączyć  ją na nowo. Światełka nie zgasły, Trager 
wezwał więc technika. 

Kobieta przybyła w jednoosobowym śmigaczu, który wyglądał jak kropla czarnego, 

skorodowanego metalu. Trager zdążył już rozpiąć pasy, zejść po metalowych pierścieniach 
zamontowanych na kadłubie autoprzetwórni i dojść do zepsutej maszyny. Chciał już na nią 

background image

wejść, gdy zjawiła się Josie. Spotkali się u stóp góry z pomalowanego na żółto metalu, w 
cieniu gąsienic. 

Natychmiast się zorientował,  że dziewczyna potrafi się poruszać po polu rudy. Miała 

kombinezon operatora, grube gogle i zatyczki w uszach, a twarz pokryła sobie warstwą 
smaru, by zapobiec otarciom od pyłu. Mimo to była piękna. Obcięte w krótki czub, 
jasnobrązowe włosy potargał wiatr, a gdy zdjęła gogle, okazało się,  że ma jaskrawozielone 
oczy. W jednej chwili przejęła kontrolę nad sytuacją. Przedstawiła się rzeczowo, zadała mu 
kilka pytań, a potem otworzyła właz naprawczy i wgramoliła się do środka, do trzewi silnika, 
pieca i rafinerii. Nie trwało długo, może dziesięć minut, nim wróciła. 

– Nie wchodź do środka – ostrzegła go, odrzucając włosy mchem głowy. – Regulator 

przestał działać. Reakcja łańcuchowa wyrwała się spod kontroli. 

– Aha – odezwał się Trager. Nie w głowie mu była autoprzetwórnia, ale musiał 

powiedzieć coś inteligentnego, żeby zrobić na dziewczynie dobre wrażenie. – Czy to znaczy, 
że będzie wybuch? – zapytał i natychmiast uświadomił sobie, że to wcale nie było 
inteligentne pytanie. Nie mogło być żadnego wybuchu. Przecież wiedział, że niekontrolowany 
wzrost mocy reaktora niczym takim nie grozi. 

Josie jednak uśmiechnęła się tylko – po raz pierwszy ujrzał wtedy jej charakterystyczny, 

ulotny uśmieszek. Wydawało się, że widzi jego, Tragera, a nie tylko operatora trupów. 

– Nie – uspokoiła go. – Rdzeń się stopi, to wszystko. Na zewnątrz nawet nie zrobi się 

cieplej, bo w ścianach są zamontowane osłony. Tylko nie wchodź do środka. 

– Dobra... – przerwał. Co mógł teraz powiedzieć? – To co mam zrobić? 
– Pewnie wrócić do pracy z resztą brygady. Maszynę trzeba będzie zdać na złom. Dawno 

już należał się jej generalny remont. Wygląda na to, że często ją łatano. To głupota. Coś w 
kółko nawala, a oni wciąż zaczynają od nowa. Powinni sobie uświadomić, że coś tu nie gra. 
Po tak wielu wpadkach tylko szaleniec mógłby sądzić, że następnym razem wszystko pójdzie 
jak trzeba. 

– Pewnie masz rację – przyznał Trager. 
Josie znowu uśmiechnęła się do niego, zamknęła klapę włazu i zaczęła się odwracać. 
– Zaczekaj – zawołał. To słowo wydostało mu się z gardła, nim zdołał je powstrzymać, 

niemal wbrew jego woli. 

Josie odwróciła się, uniosła głowę i poparzyła na niego pytająco. Trager poczuł nagły 

przypływ siły zrodzonej ze stali, kamienia i wiatru. Pod siarkowym niebem jego marzenia nie 
wydawały się już tak nierealne. „Być może” – pomyślał. „Być może”. 

– Hm, jestem Greg Trager. Czy jeszcze się spotkamy? 
Uśmiechnęła się. 
– Jasne. Przyjdź wieczorem. 
Podała mu adres. 

background image

Kiedy odleciała, wdrapał się z powrotem do autoprzetwórni. Radował się swymi 

sześcioma silnymi ciałami, pełnymi ognia i życia. Przegryzał się przez skałę z uczuciem 
bliskim radości. Ciemnoczerwona łuna w oddali wyglądała niemal jak wschód słońca. 

 

* * * 

 

Gdy przyszedł do domu Josie, spotkał tam innych ludzi, jej znajomych. Było to swego 

rodzaju przyjęcie. Dziewczyna urządzała mnóstwo imprez i od tej pory Trager przychodził na 
wszystkie. Chętnie z nim rozmawiała, śmiała się razem z nim, lubiła go. Nagle jego życie nie 
było już takie jak przedtem. Z Josie zobaczył części Skrakky, których nigdy jeszcze nie 
widział, robił rzeczy, jakich dotąd nie robił: stał z nią w tłumach zbierających się nocą na 
ulicach, stał na niosącym pył wietrze, oświetlony niezdrowym, żółtym blaskiem między 
betonowymi budynkami bez okien, stał, zakładał się i krzyczał ile sił w gardle, dopingując 
brudnych od smaru mechaników ścigających się na żółtych, warczących ciągnikach; chodził z 
nią po niezwykle cichych, białych i czystych podziemnych biurach i po hermetycznych, 
klimatyzowanych korytarzach, gdzie mieszkali i pracowali pozaświatowcy, gryzipiórki i 
przedstawiciele kompanii; wałęsał się z nią po centrach rozrywki, ogromnych, niskich 
budynkach, które z zewnątrz bardzo przypominały magazyny, ale w środku były pełne 
wielobarwnych  świateł, pokojów gier, barów samoobsługowych, sklepów z taśmami oraz 
niezliczonych knajp, w których spotykali się operatorzy trupów; chodził z nią do sal 
gimnastycznych w hotelach robotniczych, gdzie przyglądali się, jak operatorzy gorsi od niego 
kierują okładającymi się nieudolnie pięściami trupami; siedział z nią i jej przyjaciółmi w 
cichych, mrocznych pubach, które wypełniali  śmiechem i gwarem rozmów. Pewnego razu 
zauważył,  że z drugiego końca sali gapi się na niego ktoś, kto wygląda zupełnie jak Cox. 
Uśmiechnął się do niego i przysunął lekko do Josie. 

Niemal nie zauważał innych ludzi, tłumów, którymi się otaczała. Kiedy wybierała się na 

jedną ze swych szalonych eskapad, zawsze było ich sześcioro, ośmioro albo dziesięcioro. On 
jednak powtarzał sobie, że idzie z Josie, a pozostali tylko im towarzyszą. 

Niekiedy, choć rzadko, zdarzało się,  że spotykali się sam na sam, u niej albo u niego. 

Rozmawiali wtedy. O odległych  światach, o polityce, o trupach i o życiu na Skrakky, o 
książkach, które oboje pochłonęli, o sporcie, grach albo wspólnych znajomych. Łączyło ich 
wiele. Trager bardzo często rozmawiał z Josie. I nigdy nie powiedział ani słowa. 

Kochał  ją, oczywiście. Już w pierwszym miesiącu podejrzewał,  że tak jest, a wkrótce 

potem był tego pewien. Kochał ją. To była prawdziwa miłość, ta, na którą czekał. Znalazł ją. 
Wiedział, że tak się stanie. 

Razem z miłością nadszedł jednak ból. Nie potrafił jej wyznać swego uczucia. Próbował 

kilkanaście razy, ale słowa nie chciały mu przejść przez gardło. Co, jeśli ona nie 
odwzajemniała jego uczuć? 

background image

Noce nadal spędzał w swym pokoiku, gdzie towarzyszyły mu białe światła, książki i ból. 

Czuł się bardziej samotny niż kiedykolwiek dotąd. Opuścił go spokój, jaki dawała mu rutyna 
półżycia spędzanego w towarzystwie trupów. Za dnia kierował wielkimi autoprzetwórniami, 
kruszył skałę i przetapiał rudę, raz po raz powtarzając w myślach słowa, które pragnął 
powiedzieć Josie. I marząc o tych, które od niej usłyszy. Ona również była uwięziona. Rzecz 
jasna, miewała mężczyzn, ale nie kochała ich. To jego kochała. Ale ona również nie potrafiła 
mu tego wyznać. Kiedy Trager wreszcie się przełamie, znajdzie słowa i odwagę, wszystko 
pójdzie dobrze. Powtarzał to sobie codziennie, przekopując głęboko ziemię. 

Ale kiedy wracał do domu, pewność go opuszczała, ustępując miejsca przerażającej 

rozpaczy. Uświadamiał sobie, że oszukuje sam siebie. Był dla niej tylko przyjacielem, nikim 
więcej. Nigdy nie będzie mógł stać się kimś więcej. Dlaczego się okłamywał? Dała mu 
wystarczająco wiele wskazówek. Nigdy nie byli kochankami i nigdy się nimi nie staną. 
Kilkakrotnie zdobył się na odwagę, żeby jej dotknąć, ale uśmiechała się tylko i odsuwała pod 
jakimś pretekstem. Nigdy nie był do końca pewien, że go odrzuca, ale mógł się tego domyślić 
i ta świadomość dręczyła go w ciemności. Chodził teraz po korytarzach co tydzień, 
przygnębiony i zdesperowany. Chciał z kimś porozmawiać, ale nie wiedział, jak się do tego 
zabrać. Wszystkie stare blizny otwierały się i znowu zaczynały krwawić. 

Aż do następnego dnia. Kiedy wracał do swych maszyn, odzyskiwał wiarę. Musiał 

uwierzyć w siebie. Zdawał sobie z tego sprawę, wykrzykiwał głośno te słowa, by dodać im 
wagi. Musiał przestać  użalać się nad sobą. Musiał coś zrobić. Powiedzieć Josie. Tak jest, 
powie jej. 

A ona również wyzna mu miłość, wołał dzień. 
A ona go wyśmieje, odpowiadała noc. 
Trager chodził za nią przez cały rok, rok pełen bólu i nadziei, pierwszy rok, kiedy 

naprawdę  żył. W tej jednej sprawie głos dnia i nocne lęki zgadzały się ze sobą: był teraz 
żywy. Nigdy już nie wróci do pustki z czasów przed spotkaniem Josie, nie wróci do sklepu 
mięsnego. Tyle przynajmniej osiągnął. Mógł się zmienić i któregoś dnia stanie się 
wystarczająco silny, by jej powiedzieć. 

 

* * * 

 

Josie wpadła do niego wieczorem z dwoma kolegami, ale oni musieli wyjść wcześniej. 

Zostali sami na jakąś godzinę i rozmawiali o niczym. W końcu ona również zebrała się do 
wyjścia. Trager zaproponował, że odprowadzi ją do domu. 

Gdy szli długimi korytarzami, obejmował  ją ramieniem. Patrzył na jej twarz, na grę 

światła i cienia na policzkach, gdy przechodzili z jasności w mrok. 

– Josie – zaczął. Zalało go miłe, ciepłe uczucie i słowa wyszły mu z ust. – Kocham cię. 

background image

Zatrzymała się, odsunęła od niego, cofnęła o krok. Otworzyła usta, tylko odrobinę, a w jej 

oczach pojawił się jakiś błysk. 

– Och, Greg – powiedziała. Cicho, ze smutkiem. – Nie, Greg, nie, nie. 
Potrząsnęła głową. 
Trager zadrżał lekko, wypowiadając bezgłośne słowa. Wyciągnął  rękę, ale Josie jej nie 

ujęła. Dotknął delikatnie jej policzka, lecz odwróciła się od niego bez słowa. 

Potem, po raz pierwszy, Trager zaczął dygotać. Popłynęły łzy. 
Zaprowadziła go do swojego pokoju. Usiedli naprzeciwko siebie na podłodze i zaczęli 

rozmawiać, nie dotykając się ani razu. 

 
J:...wiedziałam już od dłuższego czasu... starałam się cię zniechęcić, Greg, ale nie 

chciałam ci tak po prostu powiedzieć... nie chciałam cię zranić... jesteś dobrym człowiekiem... 
nie przejmuj się...
 

T:...zawsze wiedziałem... że nic z tego... okłamywałem samego siebie... chciałem uwierzyć, 

nawet jeśli to nie była prawda... Tak mi przykro, Josie, tak mi przykro, tak mi przykro, 
takmiprzykrotak miprzykrotakmiprzykro...
 

J:...bałam się,  że wrócisz do tego, kim byłeś... nie rób tego, Greg... obiecaj mi... nie 

możesz się poddać... musisz wierzyć... 

T:...dlaczego? 
J:...bo jeśli przestaniesz wierzyć, nie zostanie ci nic... będziesz martwy... stać cię na coś 

więcej... jesteś dobrym operatorem... opuść Skrakky, znajdź coś... tu nie ma życia... znajdź 
kogoś... uda ci się, uda, tylko musisz wierzyć, nie trać wiary...
 

T:...tylko ciebie... nigdy nie przestanę cię kochać, Josie... nigdy... jak mogę kogoś 

znaleźć... nigdy nie znalem nikogo takiego jak ty, nikogo... wyjątkowego... 

J:...och, Greg... jest mnóstwo dziewczyn... tylko szukaj... otwórz się... 
T: (ze śmiechem)...mam się otworzyć?... nigdy przedtem z nikim nie rozmawiałem... 
J:...możesz rozmawiać ze mną... jeśli tylko chcesz... miałam mnóstwo kochanków... każdy 

chce mnie zaciągnąć do łóżka... lepiej się tylko przyjaźnić... 

T:...przyjaźnić... (śmiech)... (łzy)... 

 

II  

Obietnice dnia następnego 

Ogień wypalił się już dawno i Stevens z leśniczym poszli spać, ale Trager i Donelly nadal 

siedzieli wśród popiołów na granicy oczyszczonej strefy. Rozmawiali cicho, żeby nie obudzić 
pozostałych, ale ich słowa długo wisiały w niespokojnym nocnym powietrzu. Za ich plecami 

background image

ciągnęła się ciemna ściana niewykarczowanego lasu. Panowała tam martwa cisza. Wszystkie 
vendalijskie zwierzęta uciekły przed hałasem robionym za dnia przez flotę buczków. 

– ...z brygadą sześciu trupów kierujących buczkami. Wiem coś o tym i zdaję sobie 

sprawę,  że to niełatwa sztuka – mówił Donelly. Był bladym, bojaźliwym chłopakiem, 
sympatycznym, ale przejawiającym niepewność we wszystkim, co robił. Trager słyszał w 
jego sztywnych słowach echo samego siebie. – Dobrze byś sobie poradził na arenie. 

Trager skinął  głową z zamyśloną miną, wpatrując się w popiół, w którym grzebał 

patykiem. 

– Z tą myślą przyleciałem na Vendalię. Ale poszedłem na walki gladiatorów tylko raz. 

Pomyślałem sobie, że mógłbym ich pokonać, ale na samą myśl o tym zrobiło mi się 
niedobrze. Tutaj, no wiesz, zarabiam jeszcze mniej niż na Skrakky, ale przynajmniej robota 
jest czysta. Kapujesz? 

– Chyba tak – potwierdził Donelly. – Ale, słuchaj, na arenie nie ma żywych ludzi. To 

tylko mięso. Zabijasz wyłącznie ciała, bo umysły i tak już są martwe. Trzeba na to patrzeć 
logicznie. 

Trager zachichotał. 
– Jesteś za bardzo logiczny, Don. Powinieneś więcej czuć. Posłuchaj, kiedy następnym 

razem będziesz w Gidyonie, wybierz się na walki i przyjrzyj się im uważnie. To wygląda 
paskudnie, paskudnie. Trupy łażą po arenie z toporami, mieczami albo morgenszternami i 
rąbią się nawzajem na kawałki. To zwykła rzeźnia i tyle. A widzowie, to, jak krzyczą po 
każdym ciosie. I śmieją się. Oni się śmieją, Don! Nie. – Potrząsnął stanowczo głową. – Nie. 

Donelly nigdy nie dawał za wygraną w dyskusji. 
– Ale dlaczego? Nie rozumiem, Greg. Byłbyś w tym dobry, najlepszy. Widziałem, jak 

kierujesz swoją brygadą. 

Trager uniósł wzrok i przyglądał się przez chwilę siedzącemu spokojnie chłopakowi. 

Wróciły do niego słowa Josie: „Otwórz się”. Trager z dawnych dni, ten, który nie miał 
przyjaciół i mieszkał samotnie w hotelu dla operatorów na Skrakky, dawno już zniknął. Był 
teraz kimś innym, dojrzalszym. 

– Znałem kiedyś taką dziewczynę – zaczął, cedząc powoli słowa. – Jeszcze na Skrakky. 

Kochałem ją, Don. Ale, no cóż, nic z tego nie wyszło. Pewnie dlatego tu przyleciałem. 
Szukam kogoś innego, czegoś lepszego. Wiesz, to wszystko się ze sobą wiąże... – Umilkł, 
przerwał na chwilę,  żeby się zastanowić. – Ta dziewczyna, Josie, chciałem,  żeby mnie 
kochała. Tak zwyczajnie... – Trudno mu było o tym mówić. – Żeby mnie podziwiała i tak 
dalej. No jasne, że potrafiłbym kierować tymi trupami na arenie. Ale Josie nigdy by nie 
pokochała kogoś, kto para się taką robotą. Oczywiście dawno już się rozstaliśmy, ale... 
dziewczyny, jakiej szukam, nie znalazłbym jako operator na arenie. – Wstał nagle. – Sam nie 
wiem. Ale to dla mnie ważne. Żeby poznać kiedyś kogoś takiego jak Josie. Mam nadzieję, że 
wkrótce mi się uda. 

background image

Donelly siedział bez słowa w księżycowym blasku, przygryzając dolną wargę. Nie patrzył 

na rozmówcę. Jego logika nagle stała się bezużyteczna. Trager, który nie miał tu korytarzy, 
poszedł pospacerować po lesie. 

 

* * * 

 

Stanowili zgrany zespół: trzech operatorów, leśniczy, trzynaście trupów. Każdego dnia 

karczowali kolejną połać lasu. Trager posuwał się na czele. Przeciwko vendalijskiej głuszy, 
przeciwko czarnym głogom, twardym drzewom gwoździowym o szarej korze, cebulowatym, 
gumiastym gałęziołapom, przeciwko gęstej, wrogiej puszczy, rzucał sześć swoich trupów i 
ich buczki. Maszyny były mniejsze od autoprzetwórni, które obsługiwał na Skrakky. Szybkie 
i latające, skomplikowane i trudne w obsłudze – takie były buczki. Sześcioma Trager sterował 
dłońmi trupów, a siódmym własnymi. Każdego dnia ściana kniei ustępowała przed jego 
buczącymi ostrzami i laserowymi nożami. Za nim podążał Donelly, kierując trzema wielkimi 
jak góry tartakami, które zamieniały  ścięte drzewa w drewno dla Gidyonu i innych miast 
Vendalii. Stevens, trzeci operator, zamykał kolumnę z działem ogniowym, które wypalało 
pniaki i topiło skałę, oraz z pompami glebowymi, przygotowującymi ziemię pod uprawę. 
Leśniczy był ich brygadzistą. To była naukowo opracowana procedura. 

Czysta, ciężka i wymagająca praca. Trager z dnia na dzień czuł się dzięki niej lepiej. 

Wyszczuplał, był teraz niemal atletycznie zbudowany, a jego twarz zrobiła się ogorzała i 
pobrużdżona. Pod jasnym, gorącym słońcem Vendalii brązowiał z każdym dniem. Kierował 
sterującymi buczkami trupami z taką swobodą jakby były częściami jego ciała. Tak, jak 
zwykły człowiek porusza ręką albo nogą. Niekiedy łącząca go z nimi więź stawała się tak 
silna,  że Trager czuł się nie jak operator sterujący brygadą ale jak człowiek z siedmioma 
ciałami, z siedmioma silnymi ciałami mknącymi w buczkach na parnym, leśnym wietrze. 
Radował go ich trud. 

Wieczorami, po pracy, również było przyjemnie. Znalazł tu spokój, poczucie, że jest na 

swoim miejscu. Na Skrakky nigdy tego nie zaznał. Vendalijscy leśniczowie, którzy 
przylatywali tu z Gidyonu, byli porządni i sympatyczni. Stevens był serdecznym grubasem, 
który rzadko przestawał żartować na chwilę wystarczająco długą żeby porozmawiać o czymś 
poważnie. Zawsze bawił Tragera. A Donelly, cichy, nieśmiały, wyjątkowo logiczny 
młodzieniec, został jego przyjacielem. Był dobrym słuchaczem, pełnym współczucia i 
zrozumienia, a nowy, otwarty Trager lubił mówić. Kiedy opowiedział mu o Josie i uwolnił 
swą duszę od ciężaru, w oczach chłopaka pojawiło się coś na kształt zazdrości. Trager 
wiedział – a może zdawało mu się tylko – że Donelly jest jak on, jak dawny Trager, ten 
sprzed spotkania z Josie, który nie potrafił znaleźć słów. 

background image

Z czasem jednak, po dniach i tygodniach rozmów, Donelly odnalazł  słowa. Teraz to 

Trager słuchał i dzielił ból drugiej osoby. Czuł się dobrze z tego powodu. Pomagał mu, służył 
swą siłą. Był potrzebny. 

Każdego wieczoru, siedząc przy popiołach, obaj mężczyźni dzielili się marzeniami. I tkali 

gobelin nadziei, złożony z obietnic i kłamstw. 

Ale potem nadchodziła noc. 
To jak zwykle były najgorsze chwile, godziny, gdy Trager wyruszał na długie, samotne 

spacery. Josie dała mu wiele, ale coś również mu zabrała. Pozbawiła go osobliwej martwoty, 
jaka go wtedy otulała, daru niemyślenia, który pomagał mu tłumić ból. Na Skrakky rzadko 
wędrował po korytarzach. Las poznał go znacznie lepiej. 

Gdy już rozmowy się kończyły, Donelly szedł spać i Trager zostawał sam w namiocie. 

Wtedy przychodziła do niego Josie. Było tysiąc takich nocy, gdy leżał z rękami nad głową, 
wpatrując się w plastikowy dach namiotu, i po raz kolejny przeżywał  tę ostatnią rozmowę. 
Tysiąc razy dotykał jej policzka i widział, jak się odwraca od niego. 

Myślał o tym, walczył z tym wspomnieniem i przegrywał. Potem wstawał, pełen 

niepokoju, i wychodził z namiotu. Opuszczał wykarczowany obszar i wchodził do 
milczącego, złowrogiego lasu. Odgarniał na bok nisko zwisające konary i potykał się o 
podszycie, idąc wprost przed siebie, dopóki nie znalazł wody. Potem siadał przy pokrytym 
rzęsą jeziorku albo szemrzącym strumyku, który toczył wartko swe wody, połyskujące 
oleiście w księżycowym blasku. Trager rzucał kamienie do stawu, ciskał je mocno w noc, 
czekając, aż usłyszy plusk. 

Siedział tak godzinami, ciskał kamienie i myślał, aż wreszcie udawało mu się przekonać 

samego siebie, że słońce wzejdzie. 

 

* * * 

 

Gidyon... miasto... serce Vendalii, a za jej pośrednictwem również Slagg, Skrakky, 

Nowego Pittsburga i innych trupich światów, brzydkich, surowych planet, na których ludzie 
nie chcieli pracować, a trupy musiały to robić. Potężne wieżowce z czarno-srebrnego metalu, 
unoszące się w powietrzu, latające rzeźby, które błyszczały jasno w świetle słońca, a nocą 
emitowały łagodną poświatę, wielki, ruchliwy kosmoport, w którym frachtowce startowały i 
lądowały na niewidzialnych słupach ognia, centra handlowe o nawierzchni z gładzonych płyt 
kamiennych, gwoździowe drewno o łagodnym, szarym połysku. Po prostu Gidyon. 

Miasto toczone zgnilizną. Miasto trupów. Mięsny rynek. 
Frachtowce dostarczały tu przestępców, życiowych rozbitków i wichrzycieli z kilkunastu 

światów, kupionych za twardą vendalijską walutę (a krążyły też mroczniejsze pogłoski o 
liniowcach, które znikały tajemniczo podczas rutynowych, turystycznych skoków). A 
niebotyczne wieżowce były szpitalami i trupiarniami, w których mężczyźni i kobiety 

background image

umierali, a na ich miejsce rodziły się martwiaki. Przy wszystkich pokrytych gwoździowym 
drewnem promenadach wznosiły się pawilony handlarzy trupów oraz sklepy mięsne. 

Sklepy mięsne Vendalii cieszyły się wielką  sławą. Oferowano w nich trupy o 

gwarantowanej urodzie. 

Trager usiadł naprzeciwko jednego z nich, po drugiej stronie szerokiej, szarej alei, pod 

parasolem ulicznej kawiarni, i popijał  słodko-gorzkie wino, zastanawiając się nad tym, że 
urlop minął zbyt szybko. Starał się nie spoglądać na drugą stronę ulicy. Wino rozgrzało mu 
język i jego oczy zrobiły się bardzo niespokojne. 

Na alei, między nim a sklepem mięsnym, tłoczyli się obcy ludzie. Smagli operatorzy 

trupów z Vendalii, Skrakky i Slag, tłuści kupcy, ciekawscy turyści z Czystych Światów, 
takich jak Stara Ziemia i Zephyr, oraz dziesiątki znaków zapytania, których nazwisk, zajęć i 
celu pobytu nigdy nie pozna. Siedząc w kawiarni, popijając wino i obserwując tłum, Trager 
czuł się całkowicie wyobcowany. Nie był w stanie dotknąć tych ludzi, dotrzeć do nich, nie 
wiedział, jak to zrobić, to nie było możliwe, nie uda mu się. Mógłby wstać, podejść do 
jednego z nich i złapać go, ale i tak nic by to nie dało. Nieznajomy po prostu wyrwałby się mu 
i uciekł. Wszystkie jego urlopy wyglądały tak samo. Wałęsał się po barach Gidyonu, próbując 
wymusić tysiąc kontaktów, ale nic nigdy z tego nie wychodziło. 

Wino się skończyło. Trager popatrzył  tępo na kieliszek, obracając go w dłoniach. 

Zamrugał powiekami. Nagle wstał i zapłacił rachunek. Ręce mu drżały. 

„Minęło już tyle lat” – pomyślał, przechodząc ulicę. „Josie, wybacz mi”. 

 

* * * 

 

Trager wrócił do obozu w lesie, a jego trupy kierowały buczkami jak ludzie ogarnięci 

amokiem. Przy ognisku był jednak dziwnie milczący, a wieczorem nie rozmawiał z 
Donellym. Zaskoczony i urażony chłopak poszedł za nim do lasu i znalazł go przy ospałym, 
ciemnym jak śmierć strumieniu. Siedział na brzegu, a u stóp miał stos kamieni do rzucania. 

 
T:...poszedłem tam... po wszystkim, co mówiłem, co obiecałem... i tak tam poszedłem... 
D:...nie ma się czym przejmować... pamiętaj, co mi mówiłeś... musisz wierzyć... 
T:...wierzyłem, WIERZYŁEM... nie miałem trudności... Josie... 
D:...mówiłeś, że nie powinienem dawać za wygraną, sam też tego nie rób... powtórzę ci 

wszystko, co mi powiedziałeś, wszystko, co powiedziała ci Josie... każdy kogoś znajduje... jeśli 
szuka wystarczająco długo... jeśli się poddasz, zginąłeś... wszystko, czego potrzeba... 
otwartość... odwaga szukania... przestań się użalać nad sobą... powtarzałeś mi to sto razy...
 

T:...kurwa, łatwiej mówić, niż zrobić... 
D:...Greg... nie jesteś trupiarzem... jesteś marzycielem... jesteś lepszy od nich... 
T: (wzdycha)...ehe... ale to trudne... dlaczego tak dręczę sam siebie?... 

background image

D:...wolałbyś być taki jak przedtem?... nie czuć bólu, nie żyć... jak ja?... 
T:...nie... nie... masz rację... 
 

2  

Pielgrzym, tam i z powrotem 

Miała na imię Laurel. Nie przypominała Josie w niczym poza jednym. Trager ją kochał. 
Ładna? Trager tak nie sądził, nie w pierwszej chwili. Była za wysoka, jakieś piętnaście 

centymetrów wyższa od niego, a do tego trochę przyciężka i bardziej niż trochę niezgrabna. 
Najatrakcyjniej wyglądały jej włosy, rudobrązowe zimą, a jasnoblond latem. Były proste, 
opadały poniżej ramion, a na wietrze wyprawiały cudowne, szaleńcze figle. Nie była jednak 
piękna, nie w taki sposób jak Josie. To dziwne, ale z czasem stawała się coraz piękniejsza, 
być może dlatego, że traciła na wadze, a być może dlatego, że Trager się w niej zakochiwał i 
spoglądał na nią z większą wyrozumiałością. Albo może dlatego, że powiedział jej, iż jest 
ładna, i jego słowa obróciły się w rzeczywistość. Tak samo jak Laurel powiedziała mu, że jest 
mądry, i jej słowa obdarzyły go mądrością. Bez względu na powód, po pewnym czasie ich 
znajomości rzeczywiście bardzo wypiękniała. 

Była pięć lat młodsza od niego, wymyta i niewinna, nieśmiała, tak jak Josie była pewna 

siebie. Była inteligentna, romantyczna i marzycielska, cudownie świeża i pełna zapału, a do 
tego przepełniona rozpaczliwą niepewnością i gwałtownymi pragnieniami. 

Dopiero niedawno przybyła do Gidyonu z vendalijskiej prowincji, żeby studiować 

leśnictwo. Trager, który znowu miał urlop, odwiedził college, żeby pogadać z nauczycielem, 
który kiedyś pracował w jego ekipie. Spotkali się w jego gabinecie. Trager miał dwa tygodnie 
wolnego w mieście pełnym nieznajomych i sklepów mięsnych, a Laurel była samotna. 
Pokazał jej połyskliwą dekadencję Gidyonu, zachowując się jak wielkomiejski bywalec. 
Udało mu się jej zaimponować. 

Dwa tygodnie minęły prędko. Wreszcie nadeszła ostatnia noc. Tragerem nagle zawładnął 

strach. Zabrał Laurel do parku położonego nad przepływającą przez Gidyon rzeką i usiedli 
razem na niskim, kamiennym murku przy brzegu. Siedzieli blisko siebie, ale się nie dotykali. 

– Czas upływa za szybko – stwierdził Trager. Trzymał w dłoni kamień. Cisnął go z całej 

siły nad rzekę i patrzył z zamyśloną miną, jak wpadł do wody. Potem przeniósł wzrok na nią. 
– Czuję się zmieszany – dodał ze śmiechem. – Nie... Laurel, nie chcę wyjeżdżać. 

Nie sposób było odczytać, co wyrażała jej twarz... Ostrożność? 
– Miasto jest ładne – zgodziła się. 
Potrząsnął gwałtownie głową. 
– Nie. Nie! Nie chodzi o miasto. Chodzi o ciebie, Laurel. Chyba... no wiesz... 

background image

Uśmiechnęła się do niego. W jej oczach błyszczało szczęście. 
– Wiem. 
Trager ledwie mógł uwierzyć  własnym uszom. Wyciągnął  rękę i dotknął jej policzka. 

Odwróciła głowę i pocałowała jego dłoń. Uśmiechnęli się do siebie. 

 

* * * 

 

Poleciał z powrotem do obozu, żeby zwolnić się z pracy. 
– Don, Don, musisz ją poznać – wołał. – Tylko popatrz, może ci się udać. Mnie się udało. 

Trzeba tylko wierzyć i nie dawać za wygraną. Czuję się tak cholernie szczęśliwy, że to wręcz 
obrzydliwe. 

Donelly, sztywny i logiczny, uśmiechnął się do niego, nie wiedząc, jak ma potraktować tę 

nagłą eksplozję szczęścia. 

– I co teraz zrobisz? – zapytał. – Będziesz walczył na arenie? 
Trager wybuchnął śmiechem. 
– Raczej nie. Wiesz, co na ten temat sądzę. Ale znalazłem coś podobnego. Obok 

kosmoportu jest teatr. Wystawiają tam pantomimy, w których grają trupy. Znalazłem tam 
robotę. Płaca jest do chrzanu, ale będę blisko Laurel. Tylko to się liczy. 

 

* * * 

 

Nocami nie spali prawie wcale. Rozmawiali, przytulali się i kochali ze sobą. Akt miłosny 

był dla nich radością, grą, cudownym odkryciem. Nigdy nie był tak dobry technicznie jak w 
sklepie mięsnym, ale Tragerowi to nie przeszkadzało. Nauczył Laurel otwartości. Zdradził jej 
wszystkie swoje tajemnice i żałował, że nie ma ich więcej. 

– Biedna Josie – powtarzała często Laurel nocą, tuląc do niego swe ciepłe ciało. – Nawet 

nie wie, co ją ominęło. Mam szczęście. Na pewno nie ma drugiego takiego jak ty. 

– Nie – sprzeciwiał się wtedy Trager. – To ja mam szczęście. 
Potem sprzeczali się o to ze śmiechem. 

 

* * * 

 

Donelly przyjechał do Gidyonu i znalazł pracę w teatrze. Stwierdził,  że bez Tragera 

robota w lesie już go nie bawi. Spędzali wiele czasu we troje i Trager był zachwycony. 
Pragnął dzielić się Laurel z przyjaciółmi i już przedtem często opowiadał jej o Donellym. 
Chciał też, żeby ten zobaczył jego szczęście i przekonał się, co może osiągnąć, jeśli będzie 
wierzył. 

– Lubię ją – oznajmił z uśmiechem Donelly pierwszego wieczoru, kiedy Laurel wyszła. 

background image

– To dobrze – ucieszył się Trager, kiwając głową. 
– Nie – zaprzeczył Donelly. – Greg, ja ją naprawdę bardzo lubię. 

 

* * * 

 

Spędzali razem mnóstwo czasu. 

 

* * * 

 

– Greg – powiedziała Laurel pewnej nocy w łóżku. – Myślę,  że Don... no wiesz, 

interesuje się mną. 

Trager przetoczył się na bok i wsparł głowę na łokciu. 
– Boże – wyszeptał z troską w głosie. 
– Nie wiem, jak sobie z tym poradzić. 
– Bądź ostrożna – ostrzegł  ją. – On jest bardzo wrażliwy. Jesteś zapewne pierwszą 

kobietą, jaką się zainteresował. Nie traktuj go zbyt ostro. No wiesz, nie powinien przechodzić 
przez to, przez co ja przeszedłem. 

 

* * * 

 

Seks nigdy nie był tak dobry jak w sklepie mięsnym. A po pewnym czasie Laurel zaczęła 

zamykać się w sobie. Coraz częściej zasypiała zaraz po akcie miłosnym. Skończyły się dni, 
gdy rozmawiali aż do świtu. Być może nie mieli już sobie nic do powiedzenia. Trager 
zauważył,  że Laurel ma teraz tendencję do kończenia jego historii za niego. Niemal nie 
potrafił już przypomnieć sobie nic, o czym jej dotąd nie mówił. 

 

* * * 

 

– Tak powiedział? 
Trager wyskoczył z łóżka, zapalił  światło i usiadł, marszcząc brwi. Laurel podciągnęła 

kołdrę pod brodę. 

– I co mu odpowiedziałaś? 
Zawahała się. 
– Nie mogę ci powiedzieć. To sprawa między Donem a mną. Mówił, że to nieuczciwe, że 

powtarzam ci wszystko, co zachodzi między nami. Miał rację. 

– Rację! Przecież ja mówię ci o wszystkim! Czy nie pamiętasz, jak... 
– Wiem, ale... 
Trager potrząsnął głową. Gniew słyszalny w jego głosie osłabł nieco. 

background image

– Co tu jest grane, Laurel? Nagle zacząłem się bać. Kocham cię, pamiętasz? Jak wszystko 

mogło się zmienić tak szybko? 

Jej twarz złagodniała. Usiadła, uniosła ramiona i kołdra opadła z jej miękkich, pełnych 

piersi. 

– Och, Greg – powiedziała. – Nie przejmuj się. Kocham cię. Zawsze będę cię kochała. 

Ale jego chyba też kocham. Rozumiesz? 

Udobruchany Trager pozwolił, by wzięła go w objęcia, i pocałował ją z pasją. Odsunął się 

jednak nagle. 

– Hej – zapytał z drwiącą surowością, która miała ukryć drżenie jego głosu – a kogo 

kochasz bardziej? 

– Ciebie, oczywiście. Zawsze ciebie. 
Uśmiechnął się i pocałował ją znowu. 

 

* * * 

 

– Wiem, że o tym wiesz – oznajmił Donelly. – Chyba powinniśmy porozmawiać. 
Trager skinął  głową. Byli za kulisami teatru. Trzy idące za nim trupy zatrzymały się 

nagle, krzyżując ręce na piersiach jak strażnicy. 

– Zgoda. – Patrzył prosto na Donelly’ego, a z jego twarzy zniknął nagle uśmiech, 

ustępując miejsca srogiej minie. – Laurel prosiła mnie, żebym udawał, że o niczym nie wiem. 
Mówiła, że czujesz się winny. Ale trudno mi było udawać, Don. Chyba już pora powiedzieć 
wszystko otwarcie. 

Donelly wlepił jasnoniebieskie oczy w podłogę, wpychając ręce głęboko w kieszenie. 
– Nie chcę cię skrzywdzić – zapewnił. 
– To nie krzywdź. 
– Ale nie mam zamiaru udawać umarłego. Ja również ją kocham. 
– Podobno jesteś moim przyjacielem, Don. Pokochaj kogoś innego. W ten sposób tylko 

narazisz się na cierpienie. 

– Mam z nią więcej wspólnego niż ty. – Trager patrzył tylko na niego. Donelly spojrzał 

mu w oczy, ale po chwili opuścił z zawstydzeniem wzrok. – Sam nie wiem. Och, Greg. 
Zresztą ona kocha cię bardziej. Tak powiedziała. Nie powinienem był liczyć na nic więcej. 
Czuję się, jakbym wbił ci nóż w plecy. Nie... 

Trager przyglądał mu się z uwagą. Po chwili roześmiał się cicho. 
– Cholera, nie zniosę tego. Posłuchaj, Don, nie wbiłeś mi żadnego noża. No wiesz, jeśli ją 

kochasz, to widocznie tak musi być. Mam nadzieję,  że wszystko się jakoś  ułoży – dodał 
uspokajająco, ale leżąc z Laurel nocą w łóżku, powiedział do niej: – Martwię się o niego. 

 

* * * 

background image

 

Jego twarz, ongiś opalona, przybrała kolor popiołu. 
– Laurel? – zapytał z niedowierzaniem. 
– Już cię nie kocham. Przykro mi, ale tak już jest. Wtedy wydawało mi się to rzeczywiste, 

ale teraz jest prawie jak sen. Nie jestem nawet pewna, czy w ogóle kiedykolwiek cię 
kochałam. 

– Don – powiedział martwym głosem. 
Laurel zaczerwieniła się. 
– Nie mów nic złego o Donie. Mam już dość tego, jak ciągle go umniejszasz. On zawsze 

mówi o tobie dobrze. 

– Och, Laurel. Czy o wszystkim zapomniałaś? O tym, co sobie mówiliśmy, co czuliśmy? 

Jestem tą samą osobą, do której mówiłaś te słowa. 

– Ale ja dorosłam – odparła twardym tonem. Odrzuciła rudozłote włosy, a w jej oczach 

nie było łez. – Pamiętam wszystko doskonale, ale po prostu już tak nie czuję. 

– Nie rób tego – poprosił, wyciągając ku niej rękę. 
Odsunęła się. 
– Nie dotykaj mnie. Powiedziałam ci, Greg, między nami skończone. Musisz już  iść. 

Niedługo przyjdzie Don. 

 

* * * 

 

To było gorsze niż z Josie. Tysiąc razy gorsze. 

 

III 

Wędrówki 

Przez pewien czas próbował zostać w teatrze. Lubił tę pracę i miał tu przyjaciół. Okazało 

się to jednak niemożliwe. Codziennie spotykał Donelly’ego, który uśmiechał się do niego i 
zachowywał się przyjaźnie, a czasami po przedstawieniu przychodziła do niego Laurel i 
wychodzili razem, trzymając się za ręce. Trager starał się tego nie zauważać, ale ukryte w nim 
wypaczone pragnienia budziły się do życia na ten widok. 

Zwolnił się. Nie będzie już się z nimi spotykał. Musi zachować dumę. 

 

* * * 

 

background image

Niebo było jasne od świateł Gidyonu i pełne ech śmiechu, ale w parku było ciemno i 

cicho. 

Trager stał pod drzewem, sztywno wyprostowany. Patrzył na rzekę, splatając mocno ręce 

na piersi. Był jak posąg. Wydawało się,  że niemal nie oddycha. Nawet jego oczy się nie 
poruszały. 

Klęczący przy niskim murku trup walił pięściami w kamienie, aż zrobiły się  śliskie od 

krwi, a jego dłonie przerodziły się w strzępy poszarpanego mięsa. Odgłosy uderzeń były 
głuche i płaskie. Tylko z rzadka słychać było ostry zgrzyt kości drapiącej o murek. 

 

* * * 

 

Najpierw kazali mu zapłacić, a dopiero potem wpuścili go do budki. Potem czekał 

godzinę, nim wreszcie ją odszukali i zdołali się z nią połączyć. Ale w końcu się doczekał. 

– Josie. 
– Greg – odparła ze swym charakterystycznym uśmieszkiem. – Powinnam się domyślić. 

Kto inny zadzwoniłby aż z Vendalii? Co u ciebie? 

Opowiedział jej. 
Uśmiech zniknął z jej twarzy. 
– Och, Greg. Tak mi przykro. Ale nie załamuj się. Nie dawaj za wygraną. Następnym 

razem pójdzie lepiej. Zawsze tak jest. 

Jej słowa nie sprawiły mu satysfakcji. 
– A co słychać u ciebie, Josie? – zapytał. – Tęsknisz za mną? 
– Jasne. Leci mi całkiem nieźle, ale Skrakky to Skrakky. Lepiej zostań tam, gdzie jesteś 

teraz. – Zerknęła na bok, a potem znowu spojrzała na ekran. – Muszę już kończyć, bo 
zapłacisz ogromny rachunek. Fajnie, że zadzwoniłeś, kochanie. 

– Josie – zaczął Trager, ale ekran już zgasł. 

 

* * * 

 

Czasami, nocą, nie potrafił się powstrzymać. Podchodził do domowego ekranu i dzwonił 

do Laurel. Zawsze mrużyła powieki, gdy zobaczyła, kto to, i przerywała połączenie. 

A Trager siedział w ciemnym pokoju i wspominał czasy, gdy czuła się tak bardzo 

szczęśliwa, słysząc jego głos. 

 

* * * 

 

background image

Ulice Gidyonu nie są najlepszym miejscem na samotne, nocne spacery. Światła palą się 

jasno, nawet późną nocą, i pełno tam ludzi oraz martwiaków. Są też sklepy mięsne, przy 
wszystkich bulwarach i promenadach z gwoździowego drewna. 

Słowa Josie utraciły moc. W sklepach mięsnych Trager zapominał o marzeniach i 

znajdował tanie pocieszenie. Zmysłowe wieczory z Laurel i nieudolny seks z lat chłopięcych 
należały już do przeszłości. Trager brał kobiety ze sklepu mięsnego szybko i zdecydowanie, 
niemal brutalnie, rżnął je z niemą gwałtownością dochodząc do nieuniknionego, idealnego 
orgazmu. Czasami przypominał sobie teatr i kazał im odgrywać krótkie erotyczne 
przedstawienia, żeby wprowadzić się w nastrój. 

 

* * * 

 

Nocą nadchodziło cierpienie. 
Znowu wędrował po korytarzach, niskich, mrocznych korytarzach hotelu dla operatorów 

na Skrakky, ale tym razem były one straszliwie kręte i dawno już zgubił drogę. W powietrzu 
unosiła się gęsta, szara mgła, przesycona zapachem zgnilizny. Z każdą chwilą robiła się coraz 
gęstsza. Obawiał się, że wkrótce przestanie cokolwiek widzieć. 

Chodził wciąż w kółko, to w górę, to w dół, ale zawsze natrafiał tylko na kolejne 

korytarze i wszystkie one prowadziły donikąd. Drzwi były złowrogimi, czarnymi 
prostokątami, pozbawionymi klamek i zamkniętymi przed nim na zawsze. Większość nich 
mijał bez zastanowienia, ale raz czy drugi zatrzymał się, widząc przesączające się przez 
szczeliny światło. Wytężał słuch i słyszał dobiegające ze środka dźwięki. Zaczynał wówczas 
pukać jak szaleniec, ale nikt mu nie odpowiadał. 

Ruszał więc w dalszą drogę przez coraz gęstszą i mroczniejszą mgłę, która wydawała się 

parzyć jego skórę. Mijał kolejne drzwi, aż wreszcie z oczu popłynęły mu łzy, a stopy miał 
zakrwawione i obolałe ze zmęczenia. I nagle, gdzieś w głębi niewiarygodnie długiego 
korytarza, dostrzegał otwarte drzwi. Biło z nich światło tak gorące i białe,  że aż raziło mu 
oczy. Dobiegała stamtąd piękna, radosna muzyka oraz ludzkie śmiechy. Trager zrywał się do 
biegu, choć stopy bolały go straszliwie, a płuca piekły od wdychanej mgły. Biegł i biegł, aż 
wreszcie docierał do pokoju z otwartymi drzwiami. 

A wtedy okazywało się, że to jego pokój i że jest pusty. 

 

* * * 

 

Raz, podczas krótkiego okresu, gdy byli razem, wybrali się za miasto i kochali się ze sobą 

pod gwiazdami. Potem przytuliła się mocno do niego i pogłaskał ją delikatnie. 

– O czym myślisz? – zapytał. 

background image

– O nas – odparła z drżeniem. Wiatr był silny i chłodny. – Czasami się boję, Greg. Boję 

się, że coś się stanie, coś, co wszystko zepsuje. Nie chcę, żebyś mnie opuścił. 

– Nie bój się – uspokoił ją. – Nie zrobię tego. 
Każdej nocy, nim nadszedł sen, dręczył się jej słowami. Po dobrych wspomnieniach 

został mu tylko popiół i łzy, a złe budziły niemą wściekłość. 

Sypiał z duchem, nienaturalnie pięknym duchem, pozostałością martwego marzenia. 

Budził się z nim co rano. 

 

* * * 

 

Nienawidził ich. I z tego powodu nienawidził siebie. 

 

Marzenie Duvaliera 

Jej imię nie ma znaczenia. Nieważne, jak wyglądała. Liczy się tylko to, że była, że Trager 

spróbował jeszcze raz, że zmusił się do tego, nie stracił wiary i nie dał za wygraną. 
Spróbował. 

Ale czegoś zabrakło. Magii? 
Słowa pozostały te same. 
„Ile razy człowiek może je powtarzać i wierzyć w nie, tak jak wierzył za pierwszym 

razem?” – zastanawiał się Trager. „Raz? Dwa? Trzy? A może sto razy? I czy ci, którzy 
powtarzająje sto razy, naprawdę potrafią lepiej kochać? Czy tylko skuteczniej oszukują 
samych siebie? Czyż nie są to ludzie, którzy już dawno wyrzekli się marzenia i używają jego 
nazwy na określenie czegoś innego?” 

Powtarzał jednak te słowa, obejmował ją, tulił i całował. Powtarzał je ze świadomością 

pewniejszą, cięższą i bardziej martwą niż wszelka wiara. Powtarzał je i próbował, ale nie 
potrafił już w nie uwierzyć. 

Ona również powtarzała te słowa i Trager uświadomił sobie, że nic już dla niego nie 

znaczą. Raz po raz mówili sobie to, co pragnęli usłyszeć, ale oboje wiedzieli, że tylko udają. 

Bardzo się starali. Ale kiedy wyciągał rękę – jak aktor uwięziony w swej roli, skazany na 

ciągłe odgrywanie tego samego fragmentu – by dotknąć jej policzka, skóra dziewczyny była 
gładka, miękka i piękna. I mokra od łez. 

 

background image

IV 

Echa 

– Nie chcę cię skrzywdzić – powtarzał Donelly, szurając nogami i robiąc zawstydzoną 

minę, aż wreszcie to Trager poczuł się winny, że skrzywdził przyjaciela. 

Dotknął jej policzka, a ona odwróciła się od niego. 
– Nie chciałam cię zranić – powiedziała Josie i Tragera ogarnął smutek. Dała mu tak 

wiele, a on odwdzięczył się jej poczuciem winy. Tak, zraniła go, ale silniejszy człowiek nie 
pozwoliłby, by to zauważyła. 

Dotknął jej policzka, a ona pocałowała jego dłoń. 
– Przykro mi, ale tak już jest – rzekła Laurel i Trager poczuł się zagubiony. Co takiego 

zrobił, na czym polegała jego wina, w jaki sposób wszystko zniszczył? Była tak pewna ich 
miłości. Mieli tak wiele. 

Dotknął jej policzka, a ona się rozpłakała. 
„Ile razy człowiek może je powtarzać i wierzyć w nie, tak jak wierzył za pierwszym 

razem?” – brzmiał echem jego głos. 

Wiatr niósł  gęste obłoki ciemnego pyłu, a niebo pulsowało nieprzyjemnie migotliwym, 

szkarłatnym płomieniem. W dole, w mroku, stała młoda kobieta. Miała gogle, maskę, krótko 
ostrzyżone, brązowe włosy i znała wszystkie odpowiedzi. 

– Coś w kółko nawala, a oni wciąż zaczynają od nowa. Powinni sobie uświadomić, że coś 

tu nie gra. Po tak wielu wpadkach tylko szaleniec mógłby sądzić,  że następnym razem 
wszystko pójdzie jak trzeba. 

Trup przeciwnika jest wielki i czarnoskóry. Na jego torsie uwydatniają się mięśnie, efekt 

wielu miesięcy  ćwiczeń. To najpotężniejszy rywal, z jakim Trager dotąd się mierzył. 
Zgarbiony martwiak posuwa się po wysypanej trocinami arenie powolnym, niezgrabnym 
krokiem. W jednej dłoni trzyma błyszczący pałasz. Trager obserwuje go ze swojego krzesła, 
wysoko nad jednym z końców placu walki. Drugi operator jest ostrożny. 

Trup Tragera, żylasty blondyn, stoi i czeka. Jego morgensztern spoczywa na zbroczonym 

krwią pyle. Kiedy nadejdzie czas, Trager potrafi poruszać nim wystarczająco szybko i 
sprawnie. Przeciwnik o tym wie i widzowie również. 

Czarny trup unosi nagle pałasz i rzuca się biegiem do ataku, licząc na to, że szybkość i 

większy zasięg ramion przyniosą mu zwycięstwo. Ale gdy ostrze pałasza przeszywa 
powietrze w dobrze wymierzonym ciosie, martwiaka Tragera już tam nie ma. 

Siedzący wygodnie na górze/stojący na arenie ze stopami brudnymi od krwi i trocin – 

Trager/trup – wydaje polecenie/unosi morgensztern – i wielka, nabijana kolcami kula zaczyna 
się kręcić, niemal leniwie, niemal z gracją. Uderza w potylicę przeciwnika, który właśnie 
próbuje zawrócić. Tryska fontanna krwi i mózgu, szybka i nagła. Tłum wybucha aplauzem. 

background image

Trager wyprowadza swojego trupa z areny, a potem wstaje, by wysłuchać braw. To jego 

dziesiąte zwycięstwo. Wkrótce zostanie mistrzem. Przy takim rekordzie nie będą już mogli 
mu dłużej odmawiać walki o tytuł. 

 

* * * 

 

Jest piękna, jego pani, jego ukochana. Ma krótkie blond włosy i bardzo szczupłe, pełne 

gracji, niemal atletyczne ciało o zgrabnych nogach i małych, twardych piersiach. Jej oczy są 
jaskrawozielone i zawsze witają go z radością. A w uśmiechu widać dziwnie erotyczną 
niewinność. 

Czeka na niego w łóżku, czeka, aż wróci z areny, czeka chętna, wesoła i kochająca. Kiedy 

wchodzi do pokoju, siada i uśmiecha się do niego z kołdrą owiniętą wokół talii. Trager 
zatrzymuje się w drzwiach, by podziwiać jej sutki. 

Zauważa jego spojrzenie, zawstydza się i zakrywa piersi z rumieńcem na twarzy. Trager 

wie,  że to fałszywa skromność, tylko gra. Podchodzi do łóżka, siada i wyciąga rękę,  żeby 
pogłaskać ją po policzku. Ma bardzo miękką skórę i wtula twarz w jego dłoń. Potem Trager 
rozsuwa jej dłonie na boki, całuje delikatnie obie piersi, a potem usta, już nie tak delikatnie. 
Dziewczyna odwzajemnia z pasją jego pocałunek, ich języki rozpoczynają taniec. 

Kochają się ze sobą, powoli i zmysłowo, połączeni miłosnym uściskiem, który trwa bez 

końca. Oba ciała poruszają się w bezbłędnym rytmie, znają nawzajem swoje potrzeby. Trager 
pcha, a drugie ciało odpowiada na jego ruch. Wyciąga rękę i czuje jej dłoń. Oba orgazmy 
nadchodzą w tej samej chwili – zawsze, zawsze, bo wywołuje je impuls z mózgu operatora – i 
jej piersi oraz uszy oblewa jaskrawoczerwony rumieniec. Całują się. 

Potem z nią rozmawia, ze swą panią, swą ukochaną. Zawsze powinno się potem 

rozmawiać. Nauczył się tego już dawno. 

– Masz szczęście – mówi jej czasami, gdy dziewczyna przytula się do niego i pokrywa 

jego pierś leciutkimi pocałunkami. – Ogromne szczęście. Ludzie na świecie kłamią, kochanie. 
Opowiadają ci o pięknym, promiennym marzeniu, każą w nie uwierzyć i uganiać się za nim. 
Wmawiają ci, że każdy, również ty, znajdzie kogoś dla siebie. Ale to fałsz. Wszechświat nie 
jest sprawiedliwy, nigdy taki nie był. Czemu oni wygadują takie rzeczy? Człowiek  ściga 
widmo i przegrywa, a potem przekonują go, że następnym razem się uda. Ale to wszystko 
bzdura, bzdura i głupota. Nikomu nie udało się znaleźć marzenia. Ludzie tylko oszukują 
samych siebie, wmawiają to sobie, żeby móc dalej wierzyć. To żałosne kłamstwo, które 
zdesperowani nieszczęśnicy powtarzają sobie nawzajem, licząc na to, że jakoś w nie uwierzą. 

Nie może już  dłużej mówić, bo jej pocałunki zeszły niżej i wzięła mu w usta. Trager 

uśmiecha się do swej ukochanej i głaszcze ją lekko po włosach. 

 

* * * 

background image

 

Ze wszystkich pięknych, bezlitosnych kłamstw, które powtarzają ludzie, najokrutniejsze 

jest to zwane miłością. 

 

Przełożył Michał Jakuszewski 

background image

Pamiątka po Melody 

Ted właśnie się golił, gdy zabrzmiał dzwonek. Zaskoczyło go to tak bardzo, że aż się 

skaleczył. Mieszkał na trzydziestym pierwszym piętrze i portier Jack z reguły ostrzegał go, 
gdy przyszedł jakiś gość. A więc to musiał być ktoś z budynku. Tyle że Ted nie znał nikogo, 
kto tu mieszkał. Przynajmniej nie w stopniu wykraczającym poza wymianę  uśmiechów w 
windzie. 

– Już idę – zawołał. Skrzywił się, złapał ręcznik i wytarł pianę z twarzy, a potem przetarł 

skaleczenie chusteczką higieniczną. – Cholera – powiedział  głośno, przeglądając się w 
lustrze. Musiał po południu być w sądzie. Jeśli to byli kolejni świadkowie Jehowy, tacy jak ci, 
którym udało się ominąć Jacka w zeszłym miesiącu, czekała ich bardzo nieprzyjemna 
rozmowa. Dzwonek odezwał się po raz drugi. – Idę, do cholery – zawołał. Raz jeszcze wytarł 
krew z szyi, a potem wyrzucił chusteczkę do kosza i ruszył przez położony na niższym 
poziomie salon ku drzwiom. Zanim je otworzył, wyjrzał przez wizjer. – O cholera – mruknął. 
Zdjął łańcuch i otworzył drzwi, zanim zdążyła zadzwonić po raz kolejny. 

– Cześć, Melody – powiedział. 
Uśmiechnęła się blado. 
– Cześć, Ted – odparła. Trzymała w dłoni starą, wytartą torbę w ohydną, czerwono-

czarną kratę. Ułamaną  rączkę zastąpiła kawałkiem sznurka. Kiedy Ted ostatnio widział 
Melody, ze trzy lata temu, wyglądała okropnie. Teraz wyglądała jeszcze gorzej. Jej ubranie, 
szorty i nierównomiernie farbowany T-shirt, było wymięte i brudne. Podkreślały też, jak 
bardzo schudła.  Żebra widać jej było wyraźnie, a nogi wyglądały jak zapałki. Długich, 
zwisających w strąkach blond włosów dawno już nie myła, a twarz miała zaczerwienioną i 
obrzękłą, jakby płakała. To nie było niespodzianką. Melody ciągle płakała z takiego czy 
innego powodu. – Nie poprosisz, żebym weszła, Ted? 

Skrzywił się. Z pewnością nie miał ochoty jej wpuszczać. Wiedział z doświadczenia, jak 

trudno będzie się jej potem pozbyć. Nie mógł jednak zostawić jej w korytarzu z torbą 
podróżną w dłoni. Pomyślał skwaszony, że w końcu jest jego starą przyjaciółką. 

– Jasne – zgodził się i skinął dłonią. – Wejdź. 

background image

Wziął od niej torbę i postawił ją przy drzwiach. Potem zaprowadził ją do kuchni i wstawił 

wodę. 

– Wyglądasz, jakby przydał ci się kubek kawy – zauważył, starając się, żeby jego głos 

zabrzmiał przyjaźnie. 

Znowu się uśmiechnęła. 
– Zapomniałeś, Ted? Ja nie piję kawy. Kawa jest niezdrowa, Ted. Zawsze ci to 

powtarzałam. Zapomniałeś? – Wstała z krzesła i zaczęła grzebać w jego szafkach. – Nie masz 
gorącej czekolady? – zapytała. – Lubię gorącą czekoladę. 

– Nie piję gorącej czekolady – odparł. – Tylko mnóstwo kawy. 
– Nie powinieneś tego robić. Kawa jest niezdrowa – powtórzyła. 
– Aha – zgodził się. – Chcesz soku? Mam sok. 
Skinęła głową. 
– Dobra. 
Nalał jej szklankę soku pomarańczowego i poprowadził z powrotem do stołu. Potem 

nasypał sobie trochę kawy Maxima i czekał, aż czajnik zagwiżdże. 

– Co cię sprowadza do Chicago? – zapytał. 
Rozpłakała się. Ted odchylił się do tyłu i oparł o kuchenkę, przyglądając się jej uważnie. 

Zawsze płakała bardzo hałaśliwie i jak na kogoś, kto ronił  łzy tak często, produkowała ich 
zdumiewające ilości. Nie uniosła wzroku, dopóki woda się nie zagotowała. Ted zalał sobie 
kawę i dodał  łyżeczkę cukru. Twarz Melody była bardziej czerwona i obrzęknięta niż 
kiedykolwiek. Dziewczyna przeszyła go oskarżycielskim spojrzeniem. 

– Było ze mną naprawdę bardzo kiepsko – oznajmiła. – Potrzebuję pomocy, Ted. Nie 

mam gdzie mieszkać. Pomyślałam sobie, że mogłabym się zatrzymać na chwilę u ciebie. Było 
ze mną naprawdę bardzo kiepsko. 

– Bardzo mi przykro z tego powodu – odparł Ted, popijając z namysłem kawę. – Jeśli 

chcesz, możesz tu zostać na parę dni. Ale nie dłużej. Nie potrzebuję współlokatora. 

Zawsze czuł się przez Melody jak ostatni skurczybyk, ale powtórzył sobie, że lepiej 

postępować z nią stanowczo od samego początku. 

Kiedy wspomniał o współlokatorach, rozpłakała się znowu. 
– Zawsze mówiłeś,  że jestem dobrą współlokatorką – zawodziła. – Dobrze się razem 

bawiliśmy, zapomniałeś? Byłeś moim przyjacielem. 

Ted odstawił kubek i zerknął na kuchenny zegar. 
– Nie mam w tej chwili czasu na wspomnienia – oznajmił. – Kiedy zadzwoniłaś, goliłem 

się przed wyjściem do biura. – Zmarszczył brwi. – Wypij sok i rozgość się. Muszę się ubrać. 

Odwrócił się nagle i zostawił ją płaczącą przy stole w kuchni. 
Wrócił do łazienki, skończył się golić i opatrzył porządnie skaleczenie. Cały czas jednak 

myślał o Melody. Zdążył już sobie uświadomić, że to będzie trudne. Było mu jej żal – miała 
poważne problemy, była bardzo nieszczęśliwa i nie miała do kogo się zwrócić – ale nie 

background image

zamierzał pozwolić, żeby zwaliła mu na głowę wszystkie swoje kłopoty. Nie tym razem. W 
przeszłości zdarzało się to zbyt często. 

Ted poszedł do sypialni, stanął przed szafą i przez długi czas wpatrywał się w nią w 

zadumie, nim wreszcie wybrał szary garnitur. Zawiązał starannie krawat, przeglądając się w 
lustrze. Skrzywił się z niesmakiem, spoglądając na krój ubrania. Potem sprawdził teczkę, by 
się upewnić, że zabrał wszystkie papiery dotyczące sprawy Syndio, skinął głową i wrócił do 
kuchni. 

Melody stała przy kuchence, robiąc naleśniki. Gdy wszedł do środka, odwróciła się i 

uśmiechnęła do niego radośnie. 

– Pamiętasz moje naleśniki, Ted? – zapytała. – Zawsze uwielbiałeś moje naleśniki, 

zwłaszcza z jagodami, pamiętasz? Ale nie masz jagód, zrobię bez niczego. Może być? 

– Jezu – mruknął Ted. – Niech to szlag, Melody, kto ci kazał robić śniadanie? Mówiłem 

ci,  że idę do biura. Nie mam czasu z tobą jeść. Już jestem spóźniony. Zresztą nie jadam 
śniadań. Staram się schudnąć. 

Z jej oczu znowu popłynęły łzy. 
– Ale... ale to moje specjalne naleśniki, Ted. Co mam teraz z nimi zrobić? Co mam teraz 

zrobić? 

– Zjedz je – poradził Ted. – Powinnaś trochę przybrać na wadze. Jezu, wyglądasz 

okropnie. Jakbyś od miesiąca nic nie jadła. 

Melody wykrzywiła twarz w brzydkim grymasie. 
– Ty sukinsynu – warknęła. – Podobno jesteś moim przyjacielem. 
– Nie denerwuj się – odparł z westchnieniem Ted. Zerknął na zegarek. – Posłuchaj, już 

się spóźniłem piętnaście minut. Muszę lecieć. Zjedz te naleśniki i prześpij się trochę. Wrócę 
koło szóstej. Zjemy razem kolację i pogadamy, dobra? Może być? 

– Byłoby fajnie – zgodziła się z nagłą skruchą. – Naprawdę fajnie. 

 

* * * 

 

– Powiedz Jill, żeby natychmiast przyszła do gabinetu – warknął Ted do sekretarki po 

przyjściu do pracy. – I zrób nam trochę kawy, dobra? Muszę się napić kawy. 

– Jasne. 
Jill zjawiła się parę minut po kawie. Pracowali w tej samej firmie prawniczej. Wskazał jej 

fotel i podsunął kubek. 

– Posłuchaj, dzisiejszy wieczór odpada. Mam problemy. 
– To widać – zauważyła. – Co się stało? 
– Stara przyjaciółka zwaliła się dziś rano do mojego mieszkania – wyjaśnił. 
Jill uniosła wypielęgnowaną brew. 
– Tak? Czasem przyjemnie jest wskrzesić dawną znajomość. 

background image

– Nie z Melody. 
– Melody? – powtórzyła. – Ładne imię. To dawna miłość, Ted? 
– Nie – zaprzeczył. – To nie było tak. 
– To opowiedz mi, jak to było. Wiesz, że uwielbiam drastyczne szczegóły. 
– Dzieliliśmy z Melody mieszkanie w college’u. Nie tylko we dwoje, niech ci się nie 

zdaje. Było nas czworo. Ja, chłopak nazwiskiem Michael Englehart, Melody i druga 
dziewczyna, Anne Kaye. Przez dwa lata mieszkaliśmy we czworo w wielkim, zniszczonym 
domu. Byliśmy... przyjaciółmi. 

– Przyjaciółmi? – zapytała Jill z niedowierzaniem w głosie. 
Ted łypnął na nią złowrogo. 
– Przyjaciółmi – powtórzył. – Och, do licha, spałem z Melody kilka razy. Z Anne też. A 

obie pieprzyły się też raz czy dwa z Michaelem. Ale nawet kiedy do tego dochodziło, to była 
tylko... no wiesz, przyjaźń. Nasze życie miłosne dotyczyło głównie innych. Opowiadaliśmy 
sobie nawzajem o swoich kłopotach, wymienialiśmy rady. Wypłakiwaliśmy się sobie w 
kołnierz. Cholera, wiem, że to brzmi dziwacznie, ale był rok 1970. Nosiłem włosy aż do 
dupy. Wszystko było wtedy dziwaczne. – Zakręcił fusami w filiżance z pełną zadumy miną. – 
To były dobre czasy. Szczególne. Czasami żałuję, że musiały się skończyć. Nasza czwórka 
była ze sobą blisko, naprawdę blisko. Kochałem ich. 

– Lepiej uważaj – ostrzegła go Jill. – Zaczynam się robić zazdrosna. Ja i moja 

współlokatorka nie znosiłyśmy się serdecznie. – Uśmiechnęła się. – I co się stało? 

Ted wzruszył ramionami. 
– To, co zawsze – odparł. – Skończyliśmy studia i nasze drogi się rozeszły. Pamiętam 

ostatnią noc, którą spędziliśmy w starym domu. Wypaliliśmy tonę trawy i wszyscy dostaliśmy 
głupawki. Przysięgaliśmy sobie wieczną przyjaźń. Zapewniliśmy, że nigdy nie będziemy dla 
siebie obcy, bez względu na to, co się stanie, a gdyby któreś z nas potrzebowało pomocy, 
zawsze będzie się mogło zwrócić do trojga pozostałych. Przypieczętowaliśmy tę umowę... 
hm, czymś w rodzaju orgii. 

– To wzruszające – zauważyła z uśmiechem Jill. – Nawet mi się nie śniło,  że jesteś 

zdolny do takich rzeczy. 

– Ale to oczywiście nie potrwało długo – ciągnął Ted. – Staraliśmy się, muszę to 

przyznać. Ale wszystko za bardzo się zmieniło. Ja skończyłem prawo i wylądowałem w 
Chicago. Michael znalazł pracę w wydawnictwie w Nowym Jorku. Jest teraz redaktorem w 
Random House, zdążył się ożenić i rozwieść, ma dwoje dzieci. Pisaliśmy do siebie listy, ale 
teraz wymieniamy już tylko kartki na Boże Narodzenie. Anne jest nauczycielką. Kiedy 
ostatnio o niej słyszałem, mieszkała w Phoenix, ale to było cztery, pięć lat temu. Kiedyś 
urządziliśmy spotkanie, ale jej mąż nie polubił nas za bardzo. Podejrzewam, że Anne 
opowiedziała mu o orgii. 

– A twój gość? 

background image

– Melody – westchnął. – Ona stała się problemem. W college’u była cudowna: odważna i 

ładna, prawdziwy swobodny duch. Ale potem nie potrafiła sobie poradzić. Przez parę lat 
próbowała swych sił w malarstwie, ale nie była wystarczająco dobra. Nic nie osiągnęła. Miała 
parę romansów, które źle się skończyły, a potem wyszła za jakiegoś faceta tydzień po tym, 
jak poznała go w barze dla samotnych. To było okropne. Upijał się i bił ją. Wytrzymała jakieś 
sześć miesięcy, nim w końcu się rozwiodła. Wracał  ją bić jeszcze przez jakiś rok, nim 
wreszcie udało się go przepłoszyć. Potem Melody zaczęła  ćpać, na poważnie. Spędziła 
pewien czas w zakładzie zamkniętym. Kiedy ją wypuścili, wszystko zaczęło się od nowa. Nie 
potrafi utrzymać pracy ani powstrzymać się od brania. Z żadnym facetem nie wytrzymuje 
dłużej niż kilka tygodni. Jej ciało zamieniło się w ruinę. 

Potrząsnął głową. 
Jill wydęła wargi. 
– Mam wrażenie, że ta kobieta potrzebuje pomocy – zauważyła. 
Ted zaczerwienił się. Ogarnął go gniew. 
– Wydaje ci się,  że o tym nie wiem? Myślisz,  że nie staraliśmy się jej pomóc? Jezu. 

Kiedy próbowała zostać artystką, Michael załatwił dla niej umowę na parę okładek dla 
wydawnictwa, w którym pracował. Nie tylko nie dotrzymała terminów, ale jeszcze wywołała 
awanturę z kierownikiem działu grafiki. Michaela o mało nie wylali przez to z roboty. Potem 
musiałem polecieć do Cleveland i przeprowadzić za darmo jej sprawę rozwodową. A po paru 
miesiącach poleciałem tam znowu i spędziłem w mieście pewien czas, starając się przekonać 
gliny do przydzielenia jej ochrony przed byłym mężusiem. Kiedy nie miała gdzie mieszkać, 
Anne przyjęła ją do siebie i załatwiła miejsce w ośrodku leczenia narkomanów. W zamian za 
to Melody próbowała uwieść jej chłopaka. Powiedziała, że chciała się nim z nią dzielić, jak za 
dawnych czasów. Wszyscy troje pożyczaliśmy jej pieniądze. Nigdy nie oddała nam ani 
grosza. I wysłuchiwaliśmy jej żalów. Boże, jak długo ich wysłuchiwaliśmy. Kilka lat temu 
był okres, gdy dzwoniła co tydzień, z reguły na koszt odbiorcy, żeby opowiedzieć mi kolejną 
smutną historię. Bardzo często płakała przez telefon. Gdyby jeszcze nadawali Queen for the 
Day, 
Melody na pewno by wystąpiła w tym programie! 

– Zaczynam rozumieć, czemu nie jesteś zachwycony jej wizytą – zauważyła z przekąsem 

Jill. – I co zamierzasz w tej sprawie zrobić? 

– Nie mam pojęcia – przyznał Ted. – Nie trzeba było jej wpuszczać. Przy jej kilku 

ostatnich telefonach po prostu odwieszałem słuchawkę. To najwidoczniej poskutkowało. Z 
początku czułem się winny z tego powodu, ale mi przeszło. Ale dzisiaj rano wyglądała tak 
żałośnie, że nie potrafiłem jej wygonić. Pewnie prędzej czy później będę musiał okazać się 
brutalem i urządzić scenę. Nic innego nie skutkuje. Zasypie mnie wyrzutami, przypomni, że 
byliśmy dobrymi przyjaciółmi i obiecaliśmy sobie parę rzeczy, będzie groziła, że się zabije. 
Czekają mnie upojne chwile. 

– Czy mogę ci w czymś pomóc? – zapytała Jill. 

background image

– W dojściu do siebie po tym wszystkim. Miło jest mieć potem kogoś, kto powie ci, że 

nie jesteś ostatnim sukinsynem, nawet jeśli przed chwilą wykopałeś starą przyjaciółkę do 
rynsztoka. 

 

* * * 

 

Po południu, w sądzie, szło mu okropnie. Głowę miał pełną myśli o Melody, zastanawiał 

się nad tym, jak pozbyć się jej w miarę bezboleśnie, zamiast nad prowadzoną sprawą. Melody 
zbyt często już tańczyła flamenco w jego psychice. Tym razem nie pozwoli, żeby wyssała z 
niego krew i doprowadziła go do emocjonalnego załamania. 

Kiedy wrócił do mieszkania z paczką chińszczyzny pod pachą – doszedł do wniosku, że 

nie chce iść z Melody do restauracji – siedziała pośrodku salonu, chichocząc i wąchając jakiś 
biały proszek. Spojrzała na niego z radością w oczach. 

– Hej – przywitała go. – Wykombinowałam trochę koki. 
– Jezu – warknął. Upuścił chińszczyznę i teczkę na podłogę, a potem podszedł do 

kobiety, pełen złości. – To się nie mieści w głowie – ryknął. – Jestem prawnikiem, niech to 
szlag. Chcesz, żeby mnie pozbawili uprawnień? 

Melody wysypała kokainę na kwadratowy skrawek papieru i wąchała ją ze zwiniętego w 

rulon banknotu dolarowego. Kiedy Ted wyrwał jej to wszystko, zalała się łzami. Poszedł do 
łazienki i spuścił z wodą narkotyk razem z banknotem. Ale gdy ten spływał w dół, zauważył, 
że to nie był jeden dolar, ale dwadzieścia. Rozgniewał się jeszcze bardziej. Kiedy wrócił do 
pokoju, Melody nadal płakała. 

– Przestań – warknął. – Nie chcę tego słyszeć. I włóż coś na siebie. – Nagle ogarnęła go 

podejrzliwość. – Skąd wzięłaś forsę na prochy? – zapytał. – Powiedz skąd? 

Melody jęknęła żałośnie. 
– Sprzedałam parę rzeczy – odparła bojaźliwym tonem. – Myślałam, że nie będziesz miał 

nic przeciwko temu. To była dobra koka. 

Odsunęła się trwożnie od niego, zasłaniając twarz ramieniem, jakby chciał ją uderzyć. 
Ted nie musiał pytać, czyje rzeczy sprzedała.  Świetnie to wiedział. Podobno kilka lat 

temu wykręciła taki sam numer Michaelowi. Westchnął. 

– Ubierz się – zażądał znużonym tonem. – Przyniosłem chińszczyznę. 
Potem sprawdzi, czego brakuje, i zadzwoni do towarzystwa ubezpieczeniowego. 
– Chińszczyzna jest niezdrowa – poinformowała go Melody. – Pełno w niej glutaminianu 

sodu. Od tego boli głowa, Ted. 

Wstała jednak posłusznie, choć nieco chwiejnie, i poszła do łazienki. Po kilku minutach 

wróciła, ubrana w koszulkę trykotową z wyciętymi plecami i parę obdartych, obciętych 
dżinsów. Ted podejrzewał, że nie ma na sobie nic więcej. Najwyraźniej przed paru laty doszła 
do wniosku, że bielizna jest niezdrowa. 

background image

Zignorował jej uwagę na temat glutaminianu sodu, wyjął talerze i podał chińszczyznę w 

jadalnej wnęce. Melody zjadła ją potulnie, zalewając wszystko sosem sojowym. Co parę 
minut chichotała z jakiegoś sobie tylko znanego powodu, ale potem robiła się bardzo 
poważna i wracała do jedzenia. Kiedy otworzyła ciasteczko z wróżbą, na jej ustach pojawił 
się szeroki uśmiech. 

– Zobacz, Ted – zawołała radośnie, podając mu karteczkę. 
Przeczytał ją. STARZY PRZYJACIELE SĄ NAJLEPSI. 
– Niech to szlag – mruknął. 
Własnej karteczki nawet nie otworzył. Melody zapytała go dlaczego. 
– Powinieneś  ją przeczytać, Ted – upierała się. – Nieprzeczytanie karteczki z wróżbą 

przynosi pecha. 

– Nie chcę jej czytać – oznajmił. – Pójdę zdjąć garnitur. – Wstał. – Tylko niczego nie 

ruszaj. 

Ale kiedy wrócił, na gramofonie leżała płyta. „Dobrze chociaż, że jego nie sprzedała” – 

pomyślał z ulgą. 

– Chcesz, żebym dla ciebie zatańczyła? – zapytała Melody. – Pamiętasz, jak tańczyłam 

dla ciebie i dla Michaela? Byłam naprawdę seksowna... zawsze mi mówiliście,  że jestem 
świetna. Gdybym chciała, mogłabym zostać tancerką. 

Postawiła kilka kroków pośrodku salonu, potknęła się i omal nie przewróciła. Wyglądało 

to groteskowo. 

– Usiądź, Melody – zażądał Ted, tak stanowczo, jak tylko potrafił. Posłuchała go. – Tylko 

nie płacz – zaczął. – Rozumiesz? Nie chcę, żebyś płakała. Nie możemy rozmawiać, jeśli przy 
każdym moim słowie będziesz się zalewała  łzami. Jeśli zaczniesz płakać, rozmowa 
skończona. 

Skinęła głową. 
– Nie będę płakała, Ted – obiecała. – Czuję się już znacznie lepiej niż rano. Jestem teraz z 

tobą. Przy tobie czuję się lepiej. 

– Nie jesteś ze mną Melody. Przestań. 
Jej oczy zaszły łzami. 
– Jesteś moim przyjacielem, Ted. Ty, Michael i Anne, wszyscy jesteście moimi 

najlepszymi przyjaciółmi, wyjątkowymi. 

Westchnął. 
– Co się stało, Melody? Dlaczego przyjechałaś? 
– Straciłam pracę, Ted. 
– Pracę kelnerki? – zapytał. Kiedy ostatnio ją widział, trzy lata temu, była kelnerką w 

barze w Kansas City. 

Zamrugała powiekami, zbita z tropu. 
– Kelnerki? – powtórzyła. – Nie, Ted. To było wcześniej. W Kansas City. Zapomniałeś? 

background image

– Pamiętam bardzo dobrze – zapewnił. – To jaką pracę straciłaś? 
– Gównianą-odpowiedziała. – W fabryce. To było w Iowa. W Des Moines. Des Moines 

to gówniane miasto. Nie przyszłam do roboty i mnie wylali. No wiesz, byłam przećpana. 
Potrzebowałam paru dni odpoczynku. Wróciłabym do pracy. Ale mnie wylali. – Znowu była 
bliska  łez. – Już od dawna nie miałam dobrej roboty, Ted. Mam dyplom z nauk 
humanistycznych. Pamiętasz? Wszyscy troje wieszaliście sobie w pokojach moje rysunki. 
Masz je jeszcze? 

– Mam – skłamał. – Gdzieś na pewno są. 
Pozbył się ich już przed kilku laty. Za bardzo przypominały mu o Melody, a to było zbyt 

bolesne. 

– Tak czy inaczej, kiedy straciłam pracę, Johnny powiedział,  że nie będzie mnie 

utrzymywał. Johnny to był facet, z którym mieszkałam. Musiałam znaleźć jakąś robotę, ale 
nie potrafiłam. Starałam się, Ted, naprawdę się starałam, ale nic z tego. Dlatego Johnny 
pogadał z jednym facetem i załatwił mi pracę w salonie masażu, no wiesz. Zaprowadził mnie 
tam, ale to był syf. Nie chciałam pracować w salonie masażu. Mam dyplom z nauk 
humanistycznych. 

– Pamiętam, Melody – zapewnił Ted, gdyż wyraźnie chciała, żeby coś powiedział. 
Skinęła głową. 
– Nie przyjęłam tej roboty i Johnny mnie wyrzucił. Nie miałam dokąd pójść. Dlatego 

pomyślałam o tobie, o Anne i o Michaelu. Pamiętasz tę ostatnią noc? Obiecaliśmy sobie, że 
gdyby któreś z nas potrzebowało pomocy... 

– Pamiętam, Melody – powtórzył Ted. – Nie powtarzam tego tak często jak ty, ale o tym 

pamiętam. Nigdy nie pozwoliłaś nam o tym zapomnieć, prawda? Ale mniejsza z tym. Czego 
chcesz ode mnie tym razem? – zapytał martwym, zimnym tonem. 

– Jesteś prawnikiem, Ted. 
– Tak. 
– Pomyślałam sobie... – Szczypała nerwowo twarz długimi cienkimi palcami. – 

Pomyślałam sobie, że może mógłbyś mi dać jakąś robotę. Na przykład sekretarki. W twoim 
biurze. Znowu bylibyśmy razem. Codziennie, tak jak kiedyś. Albo może... – Rozpromieniła 
się na tę myśl. – ...mogłabym zostać jedną z tych osób, które rysują obrazki na salach 
sądowych. Jak na procesie Patty Hearst i tak dalej. Widziałam to w telewizji. Byłabym w tym 
dobra. 

– Ci rysownicy pracują dla stacji telewizyjnych – wyjaśnił cierpliwie Ted. – A w moim 

biurze nie ma wolnych etatów. Przykro mi, Melody. Nie znajdę ci pracy. 

Przyjęła to zaskakująco spokojnie. 
– Trudno, Ted – odpowiedziała. – Chyba potrafię sama coś znaleźć. Tylko... tylko pozwól 

mi tu zostać, dobra? Możemy znowu być współlokatorami. 

– O Jezu. – Oparł się wygodnie i skrzyżował ręce na piersi. – Nie – oznajmił stanowczo. 

background image

Melody cofnęła dłoń od twarzy i popatrzyła na niego błagalnie. 
– Proszę cię, Ted – wyszeptała. – Proszę. 
– Nie – powtórzył. To słowo zawisło w powietrzu, zimne i nieubłagane. 
– Jesteś moim przyjacielem, Ted – nalegała. – Obiecałeś. 
– Możesz zostać tydzień – ustąpił. – Ale nie dłużej. Mam swoje życie, Melody. Mam 

własne problemy. Zmęczyło mnie użeranie się z twoimi. Wszystkich nas zmęczyło. Z tobą są 
tylko kłopoty. W college’u byłaś fajną dziewczyną, ale teraz to co innego. Pomagałem ci już 
tyle razy. Czego, kurwa, chcesz więcej? – Z każdą chwilą ogarniał go coraz większy gniew. – 
Wszystko się zmienia, Melody – oznajmił brutalnie. – Ludzie również. – Nie możesz 
wiecznie wypominać mi głupiej obietnicy, jaką złożyłem w college’u, kiedy byłem naćpany 
po dziurki w nosie. Nie jestem odpowiedzialny za twoje życie. Weź się w garść, do cholery. 
Pozbieraj się. Nie mogę tego zrobić za ciebie i chce mi się już rzygać od tego twojego syfu. 
Wcale się już nie cieszę na twój widok, wiesz? 

Jęknęła żałośnie. 
– Nie mów tak, Ted. Jesteśmy przyjaciółmi. Jesteś dla mnie kimś wyjątkowym. Dopóki 

mam ciebie, Michaela i Anne, nigdy nie zostanę sama, rozumiesz? 

– Zostałaś sama – odparł. Melody doprowadziła go do furii. 
– Nie zostałam – upierała się. – Mam przyjaciół, wyjątkowych. Oni mi pomogą. Jesteś 

moim przyjacielem, Ted. 

– Byłem twoim przyjacielem – poprawił ją. 
Spoglądała na niego, zraniona poza wszelkie słowa. Warga jej drżała. Przez chwilę sądził, 

że tama pęknie i Melody rozpocznie kolejny ze swoich maratonów płaczu. Nagle jednak jej 
twarz zmieniła wyraz. Melody wyraźnie pobladła i rozciągnęła powoli usta. Jej rysy zastygły 
w masce straszliwego gniewu. Kiedy się wściekała, wyglądała ohydnie. 

– Ty sukinsynu – warknęła. 
Ten tekst Ted również już znał. Wstał z kanapy i podszedł do barku. 
– Nie zaczynaj – ostrzegł, nalewając sobie szklaneczkę Chivas Regal z lodem. – Jak tylko 

czymś rzucisz, wykopię cię na zbity pysk. Kapujesz, Melody? 

– Ty szujo – powtórzyła. – Nigdy nie byłeś moim przyjacielem. Żadne z was nim nie 

było. Okłamaliście mnie, zdobyliście moje zaufanie, a potem mnie wykorzystaliście. A teraz 
wszyscy jesteście ważniakami, a ja jestem nikim, dlatego nie chcecie mnie znać. Nie chcecie 
mi pomóc. Nigdy tego nie chcieliście. 

– Pomagałem ci – przypomniał Ted. – Kilka razy. Jesteś mi winna prawie dwa tysiące 

dolarów. 

– Forsa – warknęła. – To wszystko, co cię obchodzi, ty sukinsynu. 
Ted pociągnął łyk szkockiej i popatrzył na Melody. 
– Niech cię diabli wezmą. 

background image

– Wcale byś się tym nie zmartwił. – Jej twarz zrobiła się zupełnie biała. – Wysłałam do 

ciebie telegram. Dwa lata temu. Do was wszystkich. Potrzebowałam was, obiecaliście, że się 
zjawicie, jeśli będę was potrzebowała, że będziecie ze mną ty też to obiecałeś i kochałeś się 
ze mną i byłeś moim przyjacielem, ale kiedy wysłałam telegram, nie przyjechałeś, sukinsynu, 
nikt z was nie przyjechał, nikt. 

Jej głos przeszedł w krzyk. 
Ted całkiem zapomniał o telegramie. Nagle przypomniało mu się wszystko. Przeczytał 

wówczas tekst kilka razy i w końcu postanowił zadzwonić do Michaela. Ale Michaela nie 
było w domu. Przeczytał więc telegram jeszcze raz, a potem zmiął go i spuścił z wodą. 
Powtarzał sobie, że tym razem pojedzie do niej któreś z dwojga pozostałych. On miał ważną 
sprawę, proces z Argrath Corporation o prawa patentowe, i nie mógł sobie pozwolić na to, 
żeby z niej zrezygnować. A telegram był naprawdę rozpaczliwy i Ted przez całe tygodnie 
czuł się potem winny z tego powodu, nim wreszcie zdołał o wszystkim zapomnieć. 

– Byłem zajęty – wyjaśnił pół gniewnym, pół obronnym tonem. – Miałem na głowie 

ważniejsze sprawy niż trzymanie cię za rączkę podczas kolejnego kryzysu. 

– To było okropne – wrzasnęła Melody. – Potrzebowałam was, a wy zostawiliście mnie 

zupełnie samą. O mało ze sobą nie skończyłam. 

– Ale tego nie zrobiłaś, prawda? 
– Mogłam to zrobić – odparła. – Mogłam się zabić, a was by to nawet nie obeszło. 
Grożenie samobójstwem było jedną z ulubionych sztuczek Melody. Ted słyszał to już ze 

sto razy. Tym razem postanowił, że nie połknie przynęty. 

– Mogłaś – przyznał ze spokojem – a nas by to zapewne nie obeszło. Chyba masz rację. 

Gniłabyś sobie tygodniami, nim ktoś by cię znalazł, a my nie usłyszelibyśmy o niczym przez 
jakieś pół roku. A kiedy bym się wreszcie dowiedział, pewnie posmuciłbym się godzinę albo 
dwie, wspominając dawne czasy, ale potem bym się urżnął, zadzwonił do mojej dziewczyny 
albo coś w tym rodzaju i szybko by mi przeszło. Wkrótce zapomniałbym o tobie całkowicie. 

– Byłoby ci mnie żal – powiedziała Melody. 
– Nie – zaprzeczył Ted. Podszedł do barku i nalał sobie więcej whisky. – No wiesz, chyba 

nie byłoby mi cię  żal. Ani trochę. I nie czułbym się też winny. Przestań mi grozić 
samobójstwem, Melody, bo nic ci to nie da. 

Gniew zniknął z jej twarzy. Jęknęła cicho. 
– Błagam, Ted – wyszeptała. – Nie mów takich rzeczy. Powiedz, że to by cię obeszło. Że 

pamiętałbyś o mnie. 

Łypnął na nią ze złością. 
– Nie pamiętałbym – warknął. Trudniej było sobie z nią radzić, kiedy robiła się żałosna, 

kuliła się, mała i bezbronna, i skomlała zamiast go oskarżać. Musiał jednak pozbyć się jej raz 
na zawsze, uwolnić swe życie od tej klątwy. 

background image

– Odejdę jutro – zapewniła potulnym tonem. – Nie będę ci się narzucać. Tylko powiedz, 

że cię obchodzę, Ted. Że jesteś moim przyjacielem. Że przyjedziesz, kiedy będę cię 
potrzebowała. 

– Nie przyjadę do ciebie, Melody – odparł. – Z tym już koniec. Nie chcę też, żebyś tu 

przyjeżdżała, dzwoniła do mnie albo przysyłała telegramy, bez względu na to, co się z tobą 
stanie. Jasne? Jasne? Chcę, żebyś zniknęła z mojego życia, a jak już cię nie będzie, zapomnę 
o tobie najszybciej, jak tylko się da, bo jesteś bardzo paskudnym wspomnieniem, moja droga. 

Krzyknęła głośno, jakby ją uderzył. 
– NIE! – zawołała. – Nie, nie mów tak, pamiętaj o mnie, musisz o mnie pamiętać. 

Zostawię cię w spokoju, obiecuję. Nigdy już się nie zobaczymy. Tylko powiedz, że będziesz 
o mnie pamiętał. – Wstała nagle. – Pójdę sobie natychmiast – oznajmiła. – Skoro tego chcesz, 
to sobie pójdę. Ale najpierw kochaj się ze mną, Ted. Proszę, chcę ci zostawić jakąś pamiątkę 
po sobie. 

Uśmiechnęła się lubieżnie i zaczęła ściągać trykotową koszulkę. Teda dopadły mdłości. 
Odstawił szklankę z głośnym stukiem. 
– Jesteś nienormalna – stwierdził. – Potrzebna ci profesjonalna pomoc, Melody. Ale ja ci 

jej nie udzielę i nie mam zamiaru dłużej tego tolerować. Idę się przejść. Wrócę za parę 
godzin. Ma cię już tu nie być. 

Ted ruszył ku drzwiom. Melody gapiła się na niego, trzymając koszulkę w dłoni. Piersi 

miała małe i skurczone. Lewą zdobił tatuaż, którego przedtem tam nie zauważył. Nie było w 
niej nic choćby w najmniejszym stopniu godnego pożądania. Jęknęła żałośnie. 

– Chciałam ci tylko zostawić jakąś pamiątkę po sobie – powiedziała. 
Ted zatrzasnął za sobą drzwi. 

 

* * * 

 

Kiedy wrócił, była północ. Był pijany i w złym nastroju. Postanowił,  że jeśli Melody 

nadal będzie w mieszkaniu, wezwie policję i na tym się skończy. Jack siedział za biurkiem. 
Niedawno rozpoczął dyżur. Ted zatrzymał się i upomniał go za to, że wpuścił rano Melody, 
ale portier stanowczo wszystkiemu zaprzeczył. 

– Nikt nie wchodził, panie Cirelli. Przecież wie pan, że nikogo nie wpuszczam, nie 

spytawszy przedtem lokatora. Pracuję tu już sześć lat i nigdy mi się to nie zdarzyło. 

Ted przypomniał mu z naciskiem o świadkach Jehowy i skończyło się na pyskówce. 
W końcu rozwścieczony Ted dał sobie spokój i pojechał windą na trzydzieste pierwsze 

piętro. 

 

* * * 

 

background image

Do drzwi miał przyklejony taśmą rysunek. 
Przez chwilę przyglądał mu się ze złością, a potem go zerwał. To była karykatura 

Melody. Nie takiej, jaką widział dzisiaj, ale takiej, jaką znał w college’u: bystrej, zabawnej i 
atrakcyjnej. Kiedy mieszkali razem, zawsze ilustrowała kartki, które dla nich zostawiała, 
małymi karykaturami samej siebie. Był zaskoczony, że nadal potrafi tak dobrze rysować. Pod 
twarzą napisała kilka słów. 

ZOSTAWIŁAM CI PAMIĄTKĘ PO SOBIE. 
Ted popatrzył ze złością na rysunek, zastanawiając się, czy powinien go zatrzymać. 

Rozgniewało go własne wahanie. Zmiął kartkę w dłoni i sięgnął po klucze. „Przynajmniej 
sobie poszła” – pomyślał. Może już na dobre. Jeśli zostawiła kartkę, to znaczyło,  że sobie 
poszła. Pozbył się jej co najmniej na parę następnych lat. 

Wszedł do środka, cisnął zgniecioną w kulkę kartką w stronę stojącego na drugim końcu 

pokoju kosza i uśmiechnął się, gdy okazało się, że trafił. 

– Dwa punkty – powiedział  głośno, pijany i zadowolony z siebie. Podszedł do barku i 

zaczął robić sobie drinka. 

Coś tu jednak nie grało. 
Ted przestał mieszać w szklaneczce i wytężył słuch. Zrozumiał, że to woda w łazience. 

Melody nie zakręciła wody. 

– Chryste – mruknął. Nagle przyszła mu do głowy straszliwa myśl. Może Melody wcale 

sobie nie poszła. Może siedziała w łazience i brała prysznic, może odbiło jej na dobre i 
płakała, albo coś w tym rodzaju. 

– Melody! – zawołał. 
Nie odpowiedziała mu. Tak jest, to była woda. To nie mogło być nic innego. Ale Melody 

mu nie odpowiedziała. 

– Melody, jesteś tam? – wrzasnął. – Odpowiedz mi, do cholery. 
Cisza. 
Odstawił szklankę i poszedł do łazienki. Drzwi były zamknięte. Zatrzymał się pod nimi. 

Woda z całą pewnością płynęła. 

– Melody, jesteś tam? – zapytał głośno. – Melody? 
Nic. Ted zaczynał się bać. 
Złapał za klamkę. Obróciła się łatwo. Drzwi nie były zamknięte na klucz. 
W środku było pełno pary. Prawie nic nie widział, zauważył jednak, że zasłona w kabinie 

prysznica jest zasunięta. Prysznic odkręcono na pełną moc, a sądząc z ilości pary, woda 
musiała być gorąca. Ted odsunął się trochę i zaczekał, aż para się rozproszy. 

– Melody? – zapytał cicho. 
Nadal nie było odpowiedzi. 

background image

– Cholera – mruknął. Starał się powstrzymać strach. Tylko o tym mówiła, powtarzał 

sobie. Nigdy by tego nie zrobiła. Ludzie, którzy o tym mówią, nigdy tego nie robią. Czytał 
gdzieś o tym. Chciała go po prostu przestraszyć. 

Postąpił dwa szybkie kroki i odsunął zasłonę. 
Była w środku, jej nagie ciało spowijały kłęby pary. Nie położyła się w wannie; siedziała 

wciśnięta bokiem między krany. Wydawała się bardzo mała i żałosna. Zwinęła się prawie do 
pozycji płodu. Prysznic był skierowany na nią, na jej dłonie. Podcięła sobie żyły jego 
żyletkami i próbowała trzymać  ręce pod prysznicem, ale to nie wystarczyło, bo cięła w 
poprzek, a przecież wszyscy wiedzieli, że trzeba to robić wzdłuż. Użyła więc żyletki w innym 
miejscu i miała teraz dwoje ust. Oba uśmiechały się do niego, uśmiechały. Prysznic spłukał 
większość krwi i nigdzie nie było plam, ale z drugich ust pod brodą nadal skapywał czerwony 
płyn. Jego strużki spływały na jej piersi, na wytatuowany tam kwiat. Spłukiwała je stamtąd 
piana wodna. Włosy opadały na policzki, mokre i pozlepiane. Uśmiechała się. Wyglądała na 
bardzo szczęśliwą. Ze wszystkich stron otaczała ją para. Ted pomyślał, że na pewno siedziała 
tu już kilka godzin. Była bardzo czysta. 

Zacisnął powieki. To nic nie zmieniło. Nadal ją widział. Zawsze już będzie ją widział. 
Otworzył oczy. Melody wciąż się uśmiechała. Wyciągnął rękę i zakręcił wodę, mocząc 

sobie rękaw. 

Uciekł do salonu, pogrążony w otępieniu. „Boże” – myślał. „Boże. Muszę kogoś 

zawiadomić. Muszę to zgłosić. Sam sobie z tym nie poradzę”. Postanowił wezwać policję. 
Uniósł słuchawkę, ale zawahał się z palcem zawieszonym nad przyciskami. „Policja nic tu nie 
pomoże” – stwierdził w myślach. Zadzwonił do Jill. 

Kiedy jej o wszystkim opowiedział, na drugim końcu linii zapanowała całkowita cisza. 
– Mój Boże – odezwała się po chwili Jill. – To okropne. Czy mogę ci jakoś pomóc? 
– Przyjedź do mnie – poprosił. – Natychmiast. 
Znalazł drinka, którego przedtem sobie zrobił, i przełknął pośpiesznie łyk. 
Jill zawahała się. 
– Hm... posłuchaj, Ted. Nie bardzo umiem się obchodzić z trupami. Może byś przyjechał 

do mnie? Nie chcę... no wiesz, nie sądzę,  żebym mogła jeszcze kiedyś wziąć u ciebie 
prysznic. 

– Jill – mówił zdruzgotany Ted. – Potrzebuję kogoś. Natychmiast. 
Z jego ust wyrwał się niepewny, przestraszony śmiech. 
– Przyjedź do mnie – nalegała. 
– Nie mogę jej tak tu zostawić. 
– Wezwij policję – zaproponowała. – Niech zabiorą ciało. Potem przyjedź do mnie. 
Ted wezwał policję. 

 

* * * 

background image

 

– Jeśli to miał być  żart, to mało  śmieszny – oznajmił policjant. Jego partner patrzył na 

Teda wilkiem. 

– Żart? – zdziwił się Ted. 
– W pańskiej łazience nikogo nie ma. Powinienem zabrać pana na posterunek. 
– Nikogo nie ma? – powtórzył Ted z niedowierzaniem w głosie. 
– Daj mu spokój, Sam – odezwał się jego partner. – Nie widzisz, że jest zalany? 
Ted popędził do łazienki. 
Wanna była pusta. Pusta. Uklęknął na podłodze i pomacał jej dno. Było suche, zupełnie 

suche. Ale rękaw koszuli nadal miał mokry. 

– Nie – powtarzał. – Nie. 
Popędził z powrotem do salonu. Obaj gliniarze przyglądali mu się z rozbawieniem w 

oczach. Torba podróżna Melody zniknęła spod drzwi. Naczynia wymyto w zmywarce i nie 
sposób było stwierdzić, czy ktoś robił dziś naleśniki. Ted przewrócił kosz do góry dnem, 
wysypując jego zawartość na kanapę. Zaczął przerzucać papiery. 

– Niech pan pójdzie się przespać – poradził starszy gliniarz. – Rano poczuje się pan 

lepiej. 

– Chodź – rzucił jego partner. 
Policjanci wyszli, zostawiając grzebiącego w papierach Teda. Rysunku nie było. Nie 

było. Nie było. 

Ted cisnął pustym koszem na drugi koniec pokoju z taką siłą, że aż zabrzęczał, odbijając 

się od ściany. Wziął taksówkę i pojechał do Jill. 

 

* * * 

 

Zbliżał się już świt, gdy Ted usiadł nagle w łóżku. Serce mu waliło. W ustach zaschło mu 

ze strachu. Jill zamamrotała coś sennie. 

– Jill – zawołał, potrząsając nią. 
Zamrugała sennie, spoglądając na niego. 
– Co się stało? 
Usiadła, zasłaniając się kocem. 
– Nie słyszysz? 
– Co mam słyszeć? – zapytała. 
Zachichotał. 
– Masz włączony prysznic. 
Rano ogolił się w kuchni, chociaż nie było tam lustra. Skaleczył się dwukrotnie. Pęcherz 

mu pękał, ale nie chciał wejść do łazienki, mimo że Jill zapewniała go wielokrotnie, iż 

background image

prysznic jest zakręcony. Słyszał go, do cholery. Zaczeka, aż przyjedzie do biura. Tam nie było 
prysznica w łazience. 

Jill spoglądała na niego jakoś dziwnie. 

 

* * * 

 

Po przyjściu do biura Ted zrobił porządek na biurku i spróbował się zastanowić. Był 

prawnikiem. Miał sprawny, analityczny umysł. Postanowił rozwikłać  tę zagadkę. Pił tylko 
kawę, całe mnóstwo kawy. 

Myślał o tym, że nie było torby. Jack nie widział Melody. Nie było trupa. Nie było 

rysunku. Nikt jej nie widział. Pod prysznicem było sucho. Nie było brudnych naczyń. Był 
pijany. Ale nie przez cały dzień, dopiero potem, po kolacji. To na pewno nie przez alkohol. 
Wykluczone. Nie było rysunku. Nie widział jej nikt poza nim. Nie było rysunku. 
ZOSTAWIŁAM CI PAMIĄTKĘ PO SOBIE. Zmiął w garści i wyrzucił telegram od niej. 
Dwa lata temu. Pod prysznicem nic nie było. 

Podniósł słuchawkę. 
– Billie – zażądał – znajdź mi numer telefonu jakiejś gazety z Des Moines w stanie Iowa. 

Wszystko jedno jakiej. 

Kiedy wreszcie się dodzwonił, kobieta z działu nekrologów nie chciała mu nic 

powiedzieć. Zmiękła dopiero wtedy, gdy jej powiedział, że jest prawnikiem i potrzebuje tych 
danych do ważnej sprawy. 

Nekrolog był bardzo krótki. Melody zidentyfikowano w nim tylko jako „pracownicę 

salonu masażu”. Zabiła się pod prysznicem. 

– Dziękuję – powiedział i odłożył  słuchawkę. Potem przez długi czas wyglądał przez 

okno. Miał stąd wspaniały widok, widział jezioro i wysoki wieżowiec Standard Oil. 
Zastanawiał się, co ma teraz zrobić. Czuł w brzuchu gwałtowny ucisk strachu. 

Mógł wrócić do Jill. Jeśli zgodzi się go przyjąć.  Po  tym,  co  wydarzyło się nocą, 

traktowała go okropnie chłodno. Kiedy jechali taksówką do biura, poradziła mu, żeby zgłosił 
się do psychiatry. Nic nie rozumiała. Nikt tego nie zrozumie... chyba że... znowu podniósł 
słuchawkę i przerzucił kołonotatnik. Nie znalazł numeru ani wizytówki. Oddalili się od siebie 
aż tak bardzo. Znowu zadzwonił do Billie. 

– Połącz mnie z Random House w Nowym Jorku – polecił. – Z panem Michaelem 

Englehartem. Jest tam redaktorem. 

Ale gdy się połączył, usłyszał w słuchawce obcy, zimny głos. 
– Pan Cirelli? Jest pan przyjacielem Michaela czy jednym z jego autorów? 
Tedowi zaschło w ustach. 
– Przyjacielem – odpowiedział. – Czy Michaela nie ma? Muszę z nim porozmawiać. To... 

pilne. 

background image

– Obawiam się,  że Michael już u nas nie pracuje – odparł  głos. – Przeżył załamanie 

nerwowe, przed niespełna tygodniem. 

– Czy...? 
– Żyje. Mam wrażenie, że zabrali go do szpitala. No wie pan. Może znajdę panu numer. 
– Dziękuję – odparł Ted. – Dam sobie radę. 
Odwiesił słuchawkę. 
W spisie telefonów miasta Phoenix nie znalazł Anne Kaye. „No pewnie” – pomyślał. 

„Przecież wyszła za mąż”. Spróbował sobie przypomnieć nazwisko jej męża. Zajęło mu to 
sporo czasu. „Było polskie” – coś zaczął sobie przypominać. W końcu odszukał je w pamięci. 

Nie liczył na to, że zastanie ją w domu. Był dzień powszedni i na pewno prowadziła 

lekcje. Ale po trzecim sygnale ktoś podniósł słuchawkę. 

– Dzień dobry – powiedział. – Anne, czy to ty? Mówi Ted, z Chicago. Anne, muszę z 

tobą porozmawiać. Chodzi o Melody. Potrzebuję twojej pomocy. 

Nie mógł zaczerpnąć tchu. 
Usłyszał chichot. 
– Anne nie ma w domu, Ted – poinformowała go Melody. – Poszła do szkoły, a potem 

ma zamiar odwiedzić męża. No wiesz, żyją w separacji. Ale obiecała, że o ósmej wróci. 

– Melody – wydyszał. 
– Oczywiście, nie jestem pewna, czy mogę jej wierzyć. Wszyscy troje zawsze mieliście 

problemy z dotrzymywaniem obietnic. Ale może wróci, Ted. Liczę na to. Chcę jej zostawić 
pamiątkę po sobie. 

 

Przełożył Darosław J. Toruń 

background image

Piaseczniki 

Simon Kress mieszkał samotnie w obracającym się w ruinę dworze, wśród suchych, 

skalistych wzgórz, pięćdziesiąt kilometrów od miasta. Nie miał więc sąsiadów, których 
mógłby, niespodziewanie zmuszony przez interesy do wyjazdu, obarczyć swoimi 
zwierzętami. Z sokołem padlinożercą nie było kłopotu – zagnieździł się w nie używanej 
dzwonnicy i zwykle sam zdobywał sobie pożywienie. Pełzacza Kress wygnał na zewnątrz i 
pozostawił  własnemu losowi – mały potworek będzie się obżerał skalnikami, ślimakami i 
ptakami. Największy problem stanowiło akwarium, wypełnione najprawdziwszymi ziemskimi 
piraniami. W końcu Kress po prostu wrzucił tam udziec wołowy. Jeżeli zostałby zatrzymany 
dłużej, niż się spodziewał, piranie mogłyby pożerać się wzajemnie. Robiły to już przedtem. 
Bawiło go to. 

Niestety, tym razem Kressa zatrzymano znacznie dłużej, niż oczekiwał. Gdy wreszcie 

wrócił, wszystkie ryby były martwe. Zginął również sokół padlinożerca. Pożarł go pełzacz, 
wspiąwszy się na dzwonnicę. Simon Kress się zirytował. 

Następnego dnia poleciał  ślizgaczem do Asgardu – podróż  długości około dwustu 

kilometrów. Asgard był największym miastem Balduru, szczycił się również posiadaniem 
najstarszego i największego kosmoportu. Kress lubił imponować przyjaciołom zwierzętami, 
które były niezwykłe, interesujące i drogie, a Asgard był miejscem, gdzie można je było 
kupić. 

Tym razem szczęście mu nie dopisało. Właściciel sklepu Ksenopieszczoszki zwinął 

interes, w t’Etherane – Sprzedaż Zwierząt Domowych usiłowano mu wcisnąć jeszcze jednego 
sokoła padlinożercę, a Tajemnicze Wody nie miały do zaoferowania niczego bardziej 
egzotycznego niż rekiny świetliste, piranie i kałamarnice pająkowate. Kress już je wszystkie 
kiedyś miał – teraz chciał czegoś nowego. 

Zmrok zastał go spacerującego po Tęczowym Bulwarze, w poszukiwaniu miejsc, których 

dotychczas nie odwiedzał. Bulwar, leżący w bezpośrednim sąsiedztwie portu kosmicznego, 
obrzeżony był szeregami sklepów należących do firm importowych. Wielkie magazyny 
wabiły długimi, imponującymi wystawami, z towarami spoczywającymi na filcowych 

background image

poduszkach na tle ciemnych, dodających tajemniczości wnętrzu zasłon. Pomiędzy nimi 
tłoczyły się kantorki ze starzyzną – wąskie, obskurne sklepiki, których okna wystawowe były 
zawalone wszelkiego rodzaju pozabaldurskimi rupieciami. Kress przejrzał ofertę zarówno 
luksusowych, jak i tych zagraconych sklepów, w jednych i drugich doznając rozczarowania. 

Potem, już bardzo blisko portu, natknął się na sklep, który wydawał się inny. Kress nigdy 

przedtem nie zaglądał w te okolice. Sklep zajmował niewielki, parterowy budynek, wciśnięty 
między euforia-bar a burdel-świątynię Sióstr Tajemnicy. Im bliżej końca, tym bardziej 
podejrzany stawał się Tęczowy Bulwar. Sklep był niezwykły. Frapujący. 

Wystawy wypełniała mgła, raz bladoczerwona, raz szara, jak prawdziwa, to znów 

połyskująca i złota. Kłębiła się, wirowała i delikatnie jaśniała od wewnątrz. Kress przelotnie 
dostrzegał na wystawie jakieś rzeczy – maszyny, dzieła sztuki, inne przedmioty, których nie 
potrafił rozpoznać, gdyż niczemu nie mógł się dokładnie przyjrzeć. Mgła krążyła wokół nich 
zmysłowo, ukazując fragment to jednej, to następnej rzeczy, potem znów osnuwając 
wszystko. To było intrygujące. 

Gdy tak patrzył, mgła zaczęła formować się w litery. Tylko pojedyncze słowa. Kress stał i 

czytał: 

WO I SHADE. IMPORT. ARTEFAKTY. SZTUKA. ZWIERZĘTA. I INNE. 
Litery się zatrzymały. Poprzez mgłę Kress dostrzegł jakiś ruch. To mu wystarczyło. To 

oraz słowo „zwierzęta” w reklamie. Przerzucił spacerową pelerynę przez ramię i wszedł do 
środka. 

Wewnątrz poczuł się zdezorientowany. Pomieszczenie wyglądało na ogromne, znacznie 

większe, niż mógłby sądzić po stosunkowo umiarkowanej wielkości ścianie frontowej. Sufit 
stanowiła panorama gwiezdna, z mgławicami spiralnymi, bardzo ciemna i realistyczna, 
bardzo piękna. Delikatne podświetlenie kontuarów podkreślało walory wyłożonych w nich 
przedmiotów. Snująca się nisko mgła wyścielała podłogę niby dywan. Miejscami sięgała 
Kressowi niemal do kolan, przy każdym kroku wirując wokół nóg. 

– Czym mogę panu służyć? 
Kobieta jakby wyłoniła się prosto z mgły. Wysoka, chuda i blada, ubrana w praktyczny, 

szary kombinezon i dziwną, małą czapeczkę, przesuniętą mocno na tył głowy. 

– Pani jest Wo czy Shade? – spytał Kress. – Czy może tylko ekspedientką? 
– Jala Wo, do usług – odpowiedziała. – Shade nie widuje się z klientami. Nie 

zatrudniamy personelu. 

– Macie całkiem spory sklep. Dziwne, że nigdy przedtem o was nie słyszałem. 
– Tutaj, na Baldurze, otworzyliśmy filię dopiero niedawno. Mamy jednak sklepy na 

innych planetach. Co mogę panu sprzedać? Może dzieło sztuki? Wygląda pan na 
kolekcjonera. Posiadamy wspaniałe rzeźby w krysztale z Nor T’alush. 

– Nie – zaprzeczył Simon Kress. – Mam już wszystkie rzeźby w krysztale, które chcę 

mieć. Przyszedłem tu rozejrzeć się za jakąś maskotką. 

background image

– Żywą? 
– Tak. 
– Obcą? 
– Oczywiście. 
– Mamy do sprzedania przedrzeźniacza. Ze Światów Celii. Milutka mała małpka. Nie 

tylko nauczy się mówić, ale po pewnym czasie będzie naśladować pański głos, jego 
modulację, również pańskie gesty, nawet mimikę twarzy. 

– Milutka – potwierdził Kress. – I pospolita. Takie cechy nie są mi potrzebne. Ja chcę 

czegoś egzotycznego. Naprawdę niezwykłego. I nie milutkiego. Nie cierpię milutkich 
zwierząt. Mam w tej chwili pełzacza. Importowanego z Cotho, za niemałe pieniądze. Od 
czasu do czasu karmię go zbędnym kocim pomiotem. Oto co myślę o milutkich stworzeniach. 
Czy wyraziłem się dostatecznie jasno? 

Wo uśmiechnęła się zagadkowo. 
– Czy miał pan kiedyś zwierzę – spytała – które by panu oddawało boską cześć? 
Kress skrzywił się. 
– Och, od czasu do czasu. Ja nie potrzebuję uwielbienia, tylko rozrywki. 
– Nie zrozumiał mnie pan – powiedziała, ciągle z tym dziwnym uśmiechem na ustach. – 

Mam na myśli boską cześć zupełnie dosłownie. 

– O czym pani mówi? 
– Sądzę, że mam coś akurat dla pana. Proszę iść za mną. 
Poprowadziła go pomiędzy świetlistymi kontuarami, potem wzdłuż długiego, zasnutego 

mgłą przejścia pod fałszywymi gwiazdozbiorami. Przez ścianę z mgły weszli do innej części 
sklepu i zatrzymali się przed dużym, plastikowym pojemnikiem. „Akwarium” – pomyślał 
Kress. 

Wo przywołała go gestem ręki. Podszedł bliżej i zobaczył,  że się mylił. To było 

terrarium. Wewnątrz znajdowała się miniaturowa pustynia o powierzchni około dwóch 
metrów kwadratowych. W słabym, czerwonym świetle jasny piasek połyskiwał 
niezdecydowanym szkarłatem. Skały: bazalt, kwarc, granit. W każdym rogu pojemnika stał 
zamek. 

Kress zamrugał, popatrzył uważniej, zrobił poprawkę – stały tylko trzy zamki. Czwarty 

obsunął się, obrócony w potrzaskaną, żałosną ruinę. Pozostałe trzy, wzniesione z kamienia i 
piasku, były nieforemne, ale nietknięte. Na ich blankach, w zaokrąglonych portykach roiły się 
maleńkie stworzenia. Kress przycisnął twarz do plastyku. 

– Owady? – spytał. 
– Nie. Ta forma życia jest znacznie bardziej skomplikowana. Również inteligentniejsza. 

O wiele mądrzejsza od pańskiego pełzacza. To piaseczniki, tak się nazywają. 

– Insekty – oświadczył Kress, odsuwając się od pojemnika. – Nie obchodzi mnie, jak 

bardzo są skomplikowane. – Zrobił niezadowoloną minę. – I niech pani łaskawie nie próbuje 

background image

mnie ogłupiać bajkami o ich inteligencji. Są zbyt małe, by posiadać cokolwiek ponad 
najprostsze zawiązki mózgowe. 

– Dzielą jedną, wspólną dla całego rojowiska świadomość – powiedziała Wo. – Dla 

jednego zamku, w ich przypadku. W tym pojemniku są w rzeczywistości tylko trzy 
organizmy. Czwarty zmarł. Widzi pan, jego zamek jest zrujnowany. 

Kress spojrzał na terrarium. 
– Wspólna świadomość, tak? Interesujące. – Znowu się skrzywił. – Mimo wszystko to nic 

innego jak tylko przesadzonych rozmiarów mrówcza ferma. Spodziewałem się czegoś 
lepszego. 

– One toczą wojny. 
– Wojny? Hm... – Kress znowu zerknął na pojemnik. 
– Proszę zwrócić uwagę na kolory – zasugerowała Wo, wskazując stworzenia na 

najbliższym zamku. Jedno z nich wspinało się na ścianę terrarium. 

Kress obejrzał je dokładnie. W dalszym ciągu widział w nim tylko owada. Maleńkiego, 

długości paznokcia, sześcionożnego, z sześcioma mikroskopijnymi oczkami osadzonymi 
wokół tułowia. Groźnie wyglądające szczypce rozwierały się i zaciskały, a para długich, 
delikatnych czułków kreśliła w powietrzu skomplikowane wzory. Czułki, szczypce, oczy i 
odnóża były smolistoczarne, dominującym kolorem był jednak ciemnopomarańczowy – 
barwa pancerza. 

– To jest owad – powtórzył Kress. 
– To nie jest owad – upierała się  łagodnie Wo. – Gdy piasecznik osiąga większe 

rozmiary, pancerny egzoszkielet jest zrzucany. Jeżeli osiąga większe rozmiary. W pojemniku 
tej wielkości jest to niemożliwe. – Wzięła Kressa pod rękę i poprowadziła wokół terrarium ku 
następnemu zamkowi. – Proszę tutaj spojrzeć na kolory. 

Spojrzał. Były inne. Te piaseczniki miały pancerz jasnoczerwony; czułki, szczypce, oczy 

i odnóża były  żółte. Kress odszukał wzrokiem trzeci zamek. Jego mieszkańcy byli biali, z 
czerwonymi dodatkami. 

– Hm... – mruknął. 
– Toczą wojny, jak już wspomniałam – powiedziała Wo. – Zawierają nawet rozejmy i 

sojusze. To właśnie dzięki sojuszowi został zniszczony czwarty w tym pojemniku zamek. 
Czarne stawały się zbyt liczne, pozostałe połączyły więc siły, by je unicestwić. 

Kress był ciągle sceptyczny. 
– Zabawne, bez wątpienia. Ale owady również toczą wojny. 
– Owady się nie modlą – odparła Wo. 
– Co? 
Wo uśmiechnęła się i wskazała zamek. Kress przypatrzył mu się uważnie. W ścianie 

najwyższej wieży była wyrzeźbiona twarz. Rozpoznał ją. To była twarz Jali Wo. 

– Jak...? 

background image

– Wyświetliłam wewnątrz pojemnika mój hologram i utrzymywałam go tam przez kilka 

dni. Oblicze boga, rozumie pan? Piaseczniki dysponują zalążkowymi zdolnościami 
psionicznymi. Telepatia o niewielkim zasięgu. Karmię je, zawsze jestem w pobliżu, a one 
mnie wyczuwają i czczą, dekorując swe budowle moją twarzą. Jest na wszystkich zamkach, 
widzi pan? 

Rzeczywiście była. Twarz Jali Wo na ścianach zamków wydawała się pogodna i 

spokojna. I pełna życia. Kress zachwycił się artyzmem tych rzeźb. 

– Jak one to robią? 
– Przednie odnóża spełniają jednocześnie funkcję rąk. Mają nawet coś w rodzaju palców: 

trzy małe, giętkie wyrostki. Poza tym piaseczniki bardzo dobrze współpracują, zarówno w 
walce, jak i w pracy. Proszę pamiętać,  że wszystkie osobniki tego samego koloru mają 
wspólną świadomość. 

– Proszę mi coś więcej o nich opowiedzieć – zażądał Kress. 
Wo uśmiechnęła się. 
– Mamka żyje wewnątrz zamku. Mamka to moje określenie; ta istota jest jednocześnie 

żołądkiem i rodzicielką. Ma wielkość pańskiej pięści i jest niezdolna do ruchu. Osobniki 
ruchome to robotnicy i wojownicy. Władcą jest mamka, królowa. Właściwie ten podział na 
płci jest trochę mylący. Każdy zamek, rozpatrywany jako całość, to jeden hermafrodyczny 
osobnik. 

– Co one jedzą? 
– Ruchomi jedzą papkę; wstępnie przetrawione pożywienie, dostępne wewnątrz zamku. 

Dostają je od mamki, która uprzednio kilka dni ów pokarm przerabia. Ich żołądki nie 
zniosłyby niczego innego, tak więc jeżeli mamka umiera, one wszystkie wkrótce również 
giną. A mamka... mamce jest wszystko jedno, co je. Nie będzie to dla pana specjalnie 
kosztowne. Resztki ze stołu zupełnie wystarczą. 

– A żywe pożywienie? 
Wo wzruszyła ramionami. 
– Tak, mamki zjadają ruchomych z innych zamków. 
– Jestem zaintrygowany – przyznał Kress. – Gdyby tylko nie były takie małe. 
– Pańskie mogą być większe. Te piaseczniki są małe, gdyż ten pojemnik jest niewielki. 

Dostosowują swój rozmiar do dostępnej przestrzeni. Gdybym je przeniosła do czegoś 
większego, zaczęłyby rosnąć. 

– Hm... Akwarium, w którym trzymałem piranie, jest dwukrotnie większe. Można by je 

oczyścić, wypełnić piaskiem... 

– Firma Wo i Shade wszystkim się zajmie. Będziemy to sobie poczytywali za 

przyjemność. 

– Oczywiście spodziewam się – powiedział Kress – że otrzymam cztery nietknięte zamki. 
– To oczywiste – odparła Wo. 

background image

Zaczęli się targować o cenę. 
Trzy dni później Jala Wo wraz z uśpionymi piasecznikami oraz robotnikami, którzy mieli 

się zająć ich osadzeniem w pojemniku, pojawiła się w posiadłości Simona Kressa. Jej 
asystenci byli obcymi, należącymi do zupełnie nie znanej Kressowi rasy – przysadzistymi, 
szerokimi dwunogami o czterech ramionach i wyłupiastych, wieloźrenicowych oczach. Ich 
skóra sprawiała wrażenie grubej i szorstkiej; na całym ciele znaczyły ją dziwne, pofałdowane, 
najeżone wyrostkami plamy. Okazało się, że są bardzo silni i dobrze pracują. Wo wydawała 
im polecenia w śpiewnym języku, którego Kress nigdy dotychczas nie słyszał. 

Wszystkie prace zostały ukończone w ciągu jednego dnia. Akwarium po piraniach 

przeniesiono na środek bardzo obszernego salonu, wyskrobano do czysta i do dwóch trzecich 
wysokości wypełniono piaskiem i odłamkami skał. Ze wszystkich stron, dla wygody 
oglądającego, ustawiono kanapy. Następnie zainstalowano oświetlenie – specjalny system, 
nie tylko zapewniający piasecznikom ich ulubione czerwone światło, ale także umożliwiający 
wyświetlanie we wnętrzu pojemnika hologramów. Na szczycie zamontowano mocną pokrywę 
wyposażoną w specjalny mechanizm, służący do podawania karmy. 

– Tędy będzie pan mógł je karmić bez konieczności zdejmowania pokrywy – wyjaśniła 

Jala Wo. – To wyeliminuje ryzyko ucieczki któregoś z nich. 

W pokrywę wbudowane było także urządzenie klimatyzacyjne, odpowiedzialne za 

utrzymywanie wewnątrz pojemnika odpowiedniej wilgotności. 

– Powietrze powinno być suche, ale nie za suche – powiedziała Wo. 
Po ukończeniu montażu jeden z czteroręcznych robotników wszedł do pojemnika i 

wykopał w każdym rogu głęboką dziurę. Jego kolega wręczył mu uśpione mamki, wyjmując 
je, jedną po drugiej, z mroźnych wnętrz kaset, w których zostały przyniesione. W królowych 
piaseczników nie było nic szczególnego. Kress uznał,  że najbardziej przypominają 
pożyłkowane, na wpół zepsute płaty surowego mięsa. Z ustami. 

Robotnik zakopał je, po jednej w każdym rogu pojemnika. Potem pokrywa została 

ostatecznie umocowana i robotnicy opuścili dom. 

– Ciepło wyrwie mamki z uśpienia – powiedziała Wo. – Za kilka dni ruchomi zaczną się 

wykluwać i wychodzić na powierzchnię. Proszę im nie żałować pożywienia. Będą 
potrzebowali dużo siły, by się przyzwyczaić do trudów życia. Sądzę,  że zamki powinny 
zacząć rosnąć za jakieś trzy tygodnie. 

– A moja twarz? Kiedy zaczną rzeźbić moją twarz? 
– Proszę włączyć hologram po upływie około miesiąca. I być cierpliwym. Jeżeli będzie 

pan miał jakieś wątpliwości, proszę do nas dzwonić. Firma Wo i Shade jest na pańskie usługi. 
– Ukłoniła się i wyszła. 

Kress ponownie zbliżył się do pojemnika i pstryknął przełącznikiem. Pustynia była cicha 

i spokojna. Niecierpliwie zabębnił palcami o plastyk, potem wzruszył ramionami. 

background image

Czwartego dnia Kressowi wydawało się, iż dostrzega ruch w głębi piasku, jakieś 

delikatne, podziemne przesunięcia. 

Piątego dnia zobaczył pierwszego piasecznika, samotnego białego. 
Szóstego dnia naliczył ich już tuzin, białych, czerwonych i czarnych. Pomarańczowe się 

spóźniały. Wrzucił do pojemnika przez podajnik w pokrywie na pół przegniłe resztki swoich 
posiłków. Piaseczniki od razu je wyczuły, ruszyły w ich stronę i zaczęły odciągać do swoich 
rogów. Nie walczyły, chociaż od razu się zorganizowały; osobniki tego samego koloru 
współpracowały ze sobą. Kress był nieco rozczarowany, ale zdecydował,  że da im trochę 
czasu. 

Pomarańczowe piaseczniki pojawiły się ósmego dnia. Do tego czasu inne już zaczęły 

znosić małe kamyki i budować niezgrabne fortyfikacje. Ciągle nie walczyły. Były jeszcze 
maleńkie, dwukrotnie mniejsze niż te, które Kress widział w sklepie Wo. Pomyślał jednak, że 
rosną bardzo szybko. 

Zamki zaczęły wyrastać w połowie drugiego tygodnia. Zorganizowane bataliony 

przyciągały do swych rogów ciężkie bryły piaskowca i granitu, inne szczypcami i 
kończynami przepychały tam piasek. Kress kupił parę powiększających gogli, dzięki którym 
mógł obserwować krzątaninę piaseczników na terenie całego pojemnika. Krążył i krążył 
wzdłuż wysokich, plastikowych ścian i patrzył. To było fascynujące. Zamki wyglądały nieco 
zbyt bezbarwnie i jednolicie w stosunku do tego, czego by sobie życzył, ale znalazł na to radę. 
Następnego dnia wrzucił wraz z pożywieniem trochę obsydianu i okruchy barwionego szkła. 
W ciągu kilku godzin piaseczniki wkomponowały to w mury. 

Pierwszy został ukończony zamek czarnych, niedługo potem stanęły fortece białych i 

czerwonych. Pomarańczowe były ostatnie, jak zwykle. Kress zabierał swoje posiłki do salonu 
i jadł, siedząc na kanapie, by móc bez przerwy prowadzić obserwacje. Lada godzina 
spodziewał się wybuchu pierwszej wojny. 

Był rozczarowany. Mijały dni, zamki wyrastały coraz wyżej, stawały się coraz 

rozleglejsze. Kress oddalał się od pojemnika jedynie po to, by załatwić potrzeby fizjologiczne 
i odpowiedzieć na pilne, dotyczące interesów telefony. Wojna wciąż jednak nie wybuchała. 
Rozdrażnienie Kressa rosło za to coraz bardziej. 

W końcu przestał je karmić. 
Dwa dni po tym, jak pożywienie przestało spadać z ich pustynnego nieba, cztery czarne 

piaseczniki otoczyły i zaciągnęły do swej mamki jednego pomarańczowego. Najpierw go 
okaleczyły, odcinając szczypce, czułki i kończyny, potem przez główną bramę wniosły do 
swego miniaturowego zamczyska. Więcej się już nie pojawił. Godzinę później ponad 
czterdzieści pomarańczowych przemaszerowało przez pustynię i zaatakowało róg czarnych. 
Były bardzo nieliczne w porównaniu z wysypującymi się z głębi zamku obrońcami. Walka 
zakończyła się rzezią napastników; zabici i zdychający stali się pożywieniem dla czarnej 
mamki. 

background image

Kress, uszczęśliwiony, gratulował sobie pomysłowości. 
Gdy następnego dnia wrzucił resztki swego obiadu, natychmiast między trzema rogami 

rozgorzała o nie walka. Białe odniosły wielkie zwycięstwo. 

Od tego dnia wojny wybuchały jedna po drugiej. 
Niemal miesiąc po dostarczeniu piaseczników przez Jalę Wo Kress włączył projektor 

holograficzny i jego twarz zmaterializowała się wewnątrz pojemnika. Obracała się powoli 
wokół osi, by wszystkie cztery zamki były równo obdzielone jej spojrzeniem. Tę swoją 
podobiznę Kress uważał za raczej udaną – wiernie odtwarzała jego szelmowski uśmiech, 
szerokie usta, pełne policzki. Błękitne oczy błyszczały, siwe włosy były starannie ułożone w 
modne półkola, brwi cienkie i zakreślone w wyrafinowany sposób. 

Wkrótce piaseczniki wzięły się do pracy. W czasie, w którym jego oblicze promieniowało 

z nieba, Kress karmił je niezwykle obficie. Wojny ustały. Wszelka aktywność została 
skierowana ku tworzeniu ołtarzy. 

Twarze Kressa wyłoniły się z murów zamków. 
Z początku wszystkie cztery rzeźby sprawiały wrażenie takich samych. Ale wraz z 

postępem robót Kress zaczął zauważać subtelne różnice w technice i wykonaniu. Czerwone 
piaseczniki okazały się najbardziej twórcze – użyły maleńkich odłamków łupka dla oddania 
siwizny jego włosów. Idol białych wydawał mu się młody i czupurny, twarz zaś wyrzeźbiona 
przez czarne, jakkolwiek doskonale, linia po linii, wierna, uderzyła go dobrocią i mądrością. 
Pomarańczowe piaseczniki jak zwykle były ostatnie i najgorsze. Wojny nie przebiegały dla 
nich pomyślnie i zamek, w porównaniu z innymi, wyglądał dość  nędznie. Podobizna, którą 
rzeźbiły, była toporna i pozbawiona życia; zanosiło się na to, że zamierzają ją taką zostawić. 
Kress poczuł się głęboko urażony, gdy zauważył, że przestały nad nią pracować, nic jednak 
nie mógł na to poradzić. 

Gdy wszystkie piaseczniki ukończyły swe rzeźby, wyłączył holograf i zdecydował, iż 

nadszedł czas, by urządzić przyjęcie. Jego przyjaciele będą zbulwersowani. Pomyślał,  że 
mógłby nawet zainscenizować dla nich wojnę. Mrucząc radośnie pod nosem, zabrał się do 
układania listy gości. 

 

* * * 

 

Przyjęcie było ogromnym sukcesem. 
Kress zaprosił trzydzieści osób: garstkę bliskich, dzielących jego upodobania przyjaciół, 

kilka byłych kochanek oraz kolekcję konkurentów w interesach i rywali politycznych, którzy 
nie mogli sobie pozwolić na zignorowanie zaproszenia od potężnego przeciwnika. Wiedział, 
że niektórych z nich pognębi czy nawet obrazi widowiskiem z piasecznikami w roli głównej. 
Liczył na to. Uważał przyjęcie za nieudane, jeżeli chociaż jeden z gości nie wyszedł z niego 
wściekły. 

background image

Pod wpływem chwili dodał do listy nazwisko Jali Wo. 
– Jeśli pani chce, proszę przyprowadzić ze sobą Shade’a – zaproponował, przekazując jej 

zaproszenie. 

Fakt, że Wo je przyjęła, nieco go zaskoczył. 
– Shade niestety nie będzie mógł przyjść. Nie bierze udziału w imprezach towarzyskich – 

dodała. – Ja natomiast chętnie sprawdzę, jak się sprawują pańskie piaseczniki. 

Zamówił bardzo wystawne potrawy. Gdy wreszcie zamarły ostatnie rozmowy, a 

większość gości była do mdłości opita winem i objedzona przysmakami, zaszokował 
wszystkich, osobiście zbierając do wielkiej miski resztki ze stołu. 

– Chodźcie wszyscy – powiedział. – Chciałbym was przedstawić moim najnowszym 

ulubieńcom. 

Niosąc miskę przed sobą, poprowadził ich do salonu. 
Piaseczniki spełniły jego najbardziej wypieszczone nadzieje. Głodził je przez ostatnie 

dwa dni i teraz były w bardzo bojowym nastroju. Na oczach stłoczonych wokół pojemnika 
gości, przewidująco wyposażonych przez Kressa w powiększające gogle, stoczyły o 
wrzucone jedzenie wspaniałą walkę. Po jej zakończeniu Kress naliczył prawie sześćdziesiąt 
trupów. Czerwone i białe, które ostatnio zawarły rozejm, zdobyły większą część łupu. 

– Kress, jesteś obrzydliwy – oświadczyła Cath m’Lane. Żyła z nim przez pewien czas 

przed dwoma laty, aż jej ckliwy sentymentalizm niemal doprowadził go do obłędu. – To 
głupota z mojej strony, że znowu tu przyszłam. Myślałam,  że może się zmieniłeś, chcesz 
przeprosić. – Nigdy mu nie wybaczyła jego zachowania po tym, jak pełzacz zjadł jej 
niezwykle milutkiego pieska. – Nigdy więcej mnie nie zapraszaj, Simon. 

Wymaszerowała, odprowadzona przez swego aktualnego kochanka i wybuchy chóralnego 

śmiechu. 

Pozostali goście zadawali mnóstwo pytań. 
– Gdzieś zdobył te stworzenia? – chcieli wiedzieć. 
– W firmie Wo i Shade, Import – odrzekł, uprzejmym gestem wskazując Jalę Wo, która 

przez większość wieczoru trzymała się na uboczu i milczała. 

– Dlaczego udekorowały mury zamków twymi podobiznami? 
– Ponieważ jestem dla nich źródłem wszelkiego dobra. Przecież mnie znacie od tej 

strony, prawda? – To oświadczenie wzbudziło wśród zgromadzonych szereg zduszonych 
chichotów. 

– Czy będą znowu walczyć? 
– Oczywiście, ale nie dzisiaj. Nie martwcie się. Będą następne przyjęcia. 
Jad Rakkis, ksenobiolog amator, zaczął opowiadać o innych społeczeństwach owadów i 

wojnach, jakie one toczą. 

– Te piaseczniki są zabawne, ale nie ma w nich nic szczególnego. Powinniście poczytać 

na przykład o ziemskich czerwonych mrówkach. 

background image

– Piaseczniki nie są owadami – zaprotestowała ostro Jala Wo, ale Rakkis skupił już na 

sobie zainteresowanie zebranych i nikt nie zwrócił na jej słowa najmniejszej uwagi. Kress 
uśmiechnął się do niej i wzruszył ramionami. 

Malada Blane zaproponowała, aby przy okazji następnej wojny robić zakłady. Wszyscy 

temu przyklasnęli i rozpoczęli ożywioną, niemal godzinną dyskusję na temat zasad i stawek. 
W końcu goście zaczęli się rozchodzić. 

Jala Wo była ostatnia. 
– A więc – oznajmił Kress, gdy zostali sami – wygląda na to, że moje piaseczniki są 

przebojem. 

– Rozwijają się całkiem dobrze. Już teraz są większe od moich. 
– Tak, z wyjątkiem pomarańczowych. 
– Zauważyłam. Wydają się stosunkowo nieliczne i ich zamek jest w opłakanym stanie. 
– No cóż, ktoś musi przegrywać – stwierdził Kress. – Pomarańczowe najpóźniej się 

wykluły i urządziły. Teraz to się na nich odbija. 

– Przepraszam – powiedziała Wo – mogę zapytać, czy wystarczająco pan karmi swoje 

piaseczniki? 

Kress wzruszył ramionami. 
– Poszczą czasami. Dzięki temu są bardziej zawzięte. 
Zmarszczyła brwi. 
– Nie ma potrzeby ich głodzić. Niech im pan pozwoli walczyć w ich własnym czasie i z 

własnych powodów. Walka leży w naturze tych stworzeń i będzie pan świadkiem niezwykle 
subtelnych i złożonych konfliktów. Ciągłe, wywoływane głodem wojny są poniżające i 
pozbawione finezji. 

Kress odpłacił jej równie wyraźnym niezadowoleniem. 
– Jest pani w moim domu, Wo, i tutaj ja decyduję, co jest poniżające. Karmiłem 

piaseczniki tak, jak pani radziła, i nie chciały walczyć. 

– Musi się pan uzbroić w cierpliwość. 
– Nie – oświadczył Kress. – Przecież jestem ich panem i bogiem. Dlaczego miałbym 

czekać, aż nabiorą na coś ochoty? Nie walczyły dostatecznie często, by mnie zadowolić. 
Skorygowałem to. 

– Rozumiem. Przedyskutuję tę sprawę z Shade’em. 
– To nie jest pani zmartwienie. Ani jego. 
– Wobec tego nie pozostaje mi nic innego, jak tylko życzyć panu dobrej nocy – 

powiedziała Wo z rezygnacją. Potem jednak, nakładając płaszcz, obdarzyła go pełnym 
dezaprobaty spojrzeniem. 

– Niech pan obserwuje swoje twarze – ostrzegła. – Niech pan uważnie obserwuje swoje 

twarze. 

background image

Po jej wyjściu Kress, zaintrygowany, podszedł do pojemnika i przyjrzał się zamkom. Jego 

podobizny tkwiły na swoich miejscach, jak zawsze. Może tylko... Szybko nałożył 
powiększające gogle. Nawet wtedy różnica była trudna do uchwycenia. Wydało mu się,  że 
wyraz wyrzeźbionych twarzy zmienił się nieco, że uśmiech został lekko wykrzywiony, tak iż 
pojawił się w nim cień podłości. Była to bardzo subtelna zmiana, jeżeli w ogóle cokolwiek się 
zmieniło. W końcu Kress doszedł do wniosku, że wrażenie to powstało pod wpływem słów 
Jali Wo i postanowił więcej nie zapraszać jej na swe przyjęcia. 

W ciągu następnych kilku miesięcy Kress wraz z garstką najbliższych znajomych 

spotykał się co tydzień na, jak lubili to nazywać, „grach wojennych”. Teraz, gdy minęła już 
początkowa fascynacja piasecznikami, Kress więcej czasu poświęcał na interesy i obowiązki 
towarzyskie – kosztem obserwacji pojemnika. W dalszym ciągu lubił jednak urządzać dla 
przyjaciół jedną czy dwie wojny. Utrzymywał swych kombatantów w ciągłej gotowości, na 
krawędzi głodu. Wyraźnie się to odbiło na pomarańczowych, których liczba tak znacznie się 
zmniejszyła, że Kress zaczął się zastanawiać, czy ich mamka jeszcze żyje. Ale inne miały się 
całkiem nieźle. 

Czasami w nocy, gdy nie mógł zasnąć, zabierał butelkę wina do ciemnego salonu, 

oświetlonego jedynie czerwoną poświatą znad miniaturowej pustyni. Pił i godzinami w 
samotności wpatrywał się w pojemnik. Zwykle gdzieś toczyła się walka, a jeżeli nawet nie, to 
z łatwością ją wywoływał, wrzucając do środka trochę jedzenia. 

Podczas cotygodniowych spotkań zaczęli, jak to sugerowała Malada Blane, robić zakłady. 

Kress wygrał sporo, stawiając na białe, które stały się najsilniejszą i najbardziej liczną kolonią 
w pojemniku. Posiadały także największy zamek. Pewnego razu Kress odsunął pokrywę i 
wrzucił jedzenie nie, jak zwykle, na znajdujące się pośrodku piaszczystej powierzchni pole 
bitewne, ale w pobliże ich zamku. W ten sposób pozostałe piaseczniki, chcąc mieć w ogóle 
cokolwiek do jedzenia, musiały ten zamek zaatakować. Próbowały. Białe broniły się 
wspaniale. Kress wygrał od Jada Rakkisa sto kredytek. 

Rakkis tracił na tych zakładach spore sumy niemal co tydzień. Rościł sobie pretensje do 

rozległej wiedzy o piasecznikach, utrzymując, iż od czasu pierwszego przyjęcia dużo na ich 
temat przeczytał. Kress podejrzewał,  że były to tylko puste przechwałki, bo kiedy 
przychodziło do zakładów, Jadowi zwykle nie dopisywało szczęście. Kress również usiłował 
dowiedzieć się czegoś o piasecznikach. W chwili nagłej ciekawości połączył się z miejscową 
biblioteką i starał się ustalić, z jakiego świata te stworzenia pochodzą. Ale w ogóle nie znalazł 
takiego hasła w katalogu. Planował zadzwonić do Wo i spytać ją o to, ale pojawiły się inne 
sprawy i kwestia pochodzenia piaseczników umknęła mu z pamięci. W końcu Rakkis, po 
miesiącu, w czasie którego jego straty sięgnęły tysiąca kredytek, zjawił się na spotkaniu, 
niosąc pod pachą małe plastikowe pudełko. W środku znajdowało się przypominające pająka 
stworzenie, pokryte delikatnym, złotym włosem. 

background image

– Pająk piaskowy – oznajmił. – Z Cathaday. Dziś po południu dostałem go w t’Etherane. 

Zwykle usuwają im worki jadowe, ale ten jest nietknięty. Przyjmujesz zakład, Simon? Chcę 
odzyskać moje pieniądze. Stawiam tysiąc kredytek, że pająk piaskowy poradzi sobie z 
piasecznikami. 

Kress przyjrzał się zamkniętemu w plastykowym więzieniu zwierzęciu. Piaseczniki 

urosły i były, jak to słusznie Wo zauważyła, dwukrotnie większe niż jej własne – niemniej 
przy tym stworzeniu wyglądały jak karły. Poza tym ono posiadało jad, a piaseczniki nie. Było 
ich jednak strasznie dużo. Ponadto ich wojny wewnętrzne ostatnio zaczęły już być nieco 
nużące. Odmiana, jaką niosło ze sobą to wyzwanie zaintrygowała Kressa. 

– W porządku – powiedział. – Jesteś  głupcem, Jad. Oddziały piaseczników będą 

napływały tak długo, aż ten twój ohydny stwór nie będzie martwy. 

– To ty jesteś głupcem, Simon – odparł Rakkis z uśmiechem. – Ten pająk piaskowy żywi 

się głównie stworzeniami, które żyją zagrzebane w jakiś norach czy szczelinach i, tylko patrz 
uważnie, pójdzie prosto do tych zamków i pożre mamki. 

Pośród ogólnego śmiechu Kress stracił nagle humor. Tego nie wziął pod uwagę. 
– Zaczynajmy już wreszcie – powiedział z irytacją. Uzupełnił sobie szklankę do pełna. 
Pająk był zbyt duży, by mógł się zmieścić w komorze podajnika karmy. Dwóch z gości 

pomogło Rakkisowi odsunąć pokrywę i Malada Blane wręczyła mu jego pudełko. Wytrząsnął 
pająka do pojemnika. Potworek wylądował na miniaturowej wydmie tuż przed zamkiem 
czerwonych. Stracił orientację i stał przez chwilę nieruchomo, tylko jego żuchwy pracowały 
bez przerwy, a odnóża podrygiwały wyzywająco. 

– No, dalej – ponaglił go Rakkis. 
Wszyscy zebrali się ciasnym kręgiem wokół pojemnika. Kress odszukał i nałożył swoje 

gogle. Jeżeli miał stracić tysiąc kredytek, chciał przynajmniej dobrze widzieć, co się dzieje. 

Piaseczniki zauważyły intruza. W całym zamku w jednej chwili zamarł wszelki ruch. 

Małe, czerwone stworzenia stały zmrożone, patrząc. 

Pająk ruszył w stronę obiecującej, zacienionej bramy. Z górującej nad wszystkim wieży 

obojętnie patrzyło na niego oblicze Simona Kressa. 

Natychmiast wybuchła burza aktywności. Najbliższe piaseczniki uformowały się w dwa 

kliny i poprzez piasek runęły ku pająkowi. Coraz więcej wojowników wysypywało się z 
wnętrza zamku i tworzyło potrójny szereg, strzegący zejścia ku podziemnej komnacie, w 
której żyła mamka. Z pustyni w pośpiechu nadciągali wezwani do walki zwiadowcy. 

Bitwa została przyjęta. 
Szarżujące piaseczniki dosięgnęły pająka. Szczypce uchwyciły odnóża, wbiły się w 

tułów, zacisnęły. Czerwoni wojownicy wbiegali po złotych nogach na plecy napastnika. 
Kąsali i darli. Jeden z nich dotarł do oka i rozciął je cieniutkimi, żółtymi czułkami. Kress 
uśmiechnął się i wskazał to Rakkisowi. 

background image

Ale piaseczniki były małe i nie miały jadu. I pająk się nie zatrzymywał. Jego nogi 

strzepywały atakujących, rozrzucając ich na wszystkie strony. Ociekające trucizną szczęki 
odnajdowały innych, wypuszczając połamane, sztywniejące zwłoki. Już przeszło tuzin 
piaseczników leżało martwych. Pająk posuwał się wciąż dalej i dalej. Przeszedł prosto przez 
potrójną linię strażników przed zamkiem. Szeregi zamknęły się wokół niego, pokryły go, 
rzucając się do desperackiej walki. Kress zauważył, że któryś z oddziałów odciął jedną z nóg 
intruza. Część obrońców wchodziła na wieże zamku i skakała, lądując na drgającym, 
falującym kłębowisku poniżej. 

Pająk, zupełnie niewidoczny pod masą rojącej się czerwieni, wpełzł jednak w ciemność 

bramy i zniknął. 

Jad Rakkis odetchnął głęboko. Wyraźnie zbladł. 
– Cudownie – oznajmił czyjś  głos. Malada Blane jakoś dziwnie, z głębi gardła 

zachichotała. 

– Patrz! – powiedziała Idi Noreddian, pociągając Kressa za rękaw. 
Byli tak pochłonięci tym, co się działo w rogu czerwonych, że nie zwracali najmniejszej 

uwagi na pozostałą część pojemnika. Teraz mury zamku ogarnął jednak spokój, piaski były 
puste – usłane tylko trupami piaseczników – i dopiero teraz to dostrzegli. 

W pobliże zamku czerwonych zostały podciągnięte trzy armie. Stały zupełnie 

nieruchomo, w idealnym porządku, szereg za szeregiem. Pomarańczowa, biała, czarna. 
Czekały, by zobaczyć, kto wyjdzie z ciemności. 

Simon Kress się uśmiechnął. 
– Kordon sanitarny – oświadczył. – Spójrz, z łaski swojej, na pozostałe zamki, Jad. 
Rakkis spojrzał i zaklął. Oddziały piaseczników piaskiem i kamieniami zalepiały bramy. 

Jeżeli pająkowi uda się jakoś wyjść cało z bitwy z wyczekującymi armiami, nie będzie miał 
łatwego dostępu do wnętrza tych zamków. 

– Powinienem był przynieść cztery pająki – stwierdził Rakkis. – Mimo wszystko i tak 

wygrałem. Mój pająk jest teraz tam, na dole, i zżera twoją pieprzoną mamkę. 

Kress nie odpowiedział. Czekał. W ciemności coś się poruszyło. 
Nagle czerwone piaseczniki zaczęły wylewać się z bramy szerokim strumieniem. Szybko 

wdrapywały się na mury zamku i rozpoczynały naprawę dokonanych przez pająka zniszczeń. 
Zgromadzone armie rozsypały się i wycofały do swoich rogów. 

– Jad – powiedział Kress – myślę, że jesteś trochę zaskoczony tym, kto zżera kogo. 
Tydzień później Rakkis przyniósł cztery cienkie, srebrne węże. Piaseczniki rozprawiły się 

z nimi bez większych trudności. 

Potem próbował z dużym czarnym ptakiem, który zjadł ponad trzydzieści białych 

piaseczników i miotając się, niemal doszczętnie zniszczył ich zamek. W końcu jego skrzydła 
się zmęczyły, a piaseczniki, ilekroć lądował, atakowały go dużymi siłami. 

background image

Następnym przeciwnikiem pupilów Kressa były owady – opancerzone żuki, niewiele 

różniące się od nich samych; tyle że głupie, okropnie głupie. Połączone siły pomarańczowych 
i czarnych złamały i rozproszyły ich szyk i wyrżnęły jednego po drugim. 

Rakkis zaczął dawać Kressowi weksle. 
Mniej więcej w tym czasie Kress znów spotkał Cath m’Lane. Zdarzyło się to podczas 

kolacji, którą jadł w swojej ulubionej restauracji w Asgardzie. Zatrzymał się na chwilę przy 
jej stoliku, opowiedział o swych grach wojennych i zaprosił  ją, by się do nich przyłączyła. 
Poczerwieniała, potem odzyskała nad sobą kontrolę. 

– Ktoś wreszcie musi cię powstrzymać, Simonie – rzekła lodowatym głosem. – Myślę, że 

to będę ja. 

Kress wzruszył ramionami, zajął się znakomitym jedzeniem i nie myślał więcej o jej 

groźbie. Aż do chwili, gdy tydzień później u jego drzwi stanęła niewysoka, tęga kobieta i 
pokazała mu odznakę policyjną. 

– Wpłynęło do nas zażalenie – powiedziała. – Czy ma pan terrarium z niebezpiecznymi 

owadami, Kress? 

– To nie są owady – odparł, gotując się wewnętrznie. – Proszę, pokażę pani. 
Gdy zobaczyła piaseczniki, potrząsnęła głową. 
– Nie da rady, to nie przejdzie. Co pan w ogóle wie o tych stworzeniach? Czy wie pan, z 

jakiego świata pochodzą? Czy zostały zatwierdzone przez radę ekologiczną? Czy ma pan na 
nie pozwolenie? Doniesiono nam, że one są mięsożerne, prawdopodobnie niebezpieczne. 
Zawiadomiono nas również, iż są obdarzone ograniczoną świadomością. A w ogóle skąd pan 
je wziął? 

– Kupiłem od Wo i Shade’a – odpowiedział Kress. 
– Nigdy o nich nie słyszałam. Prawdopodobnie przemycili je, wiedząc, że nasi ekolodzy 

nigdy by ich nie zatwierdzili. Nie, Kress, to nie przejdzie. Mam zamiar skonfiskować i dać do 
zniszczenia ten pojemnik. Może się pan również spodziewać kary pieniężnej. 

Kress zaproponował jej sto kredytek, sugerując, by zapomniała o nim i jego 

piasecznikach. Kobieta prychnęła. 

– Teraz będę musiała do zarzutów przeciwko panu dodać próbę przekupstwa. 
Nie dawała się przekonać  aż do chwili, w której podniósł ofertę do dwóch tysięcy 

kredytek. 

– Wie pan, to nie będzie  łatwe – powiedziała. – Trzeba na nowo wypełnić formularze, 

wymazać zapisy. Poza tym sporo czasu zajmie wydobycie od ekologów fałszywego 
zezwolenia. Nie wspominając już o osobie wnoszącej zażalenie. Co będzie, jeśli ona znów 
zadzwoni? 

– Ją proszę zostawić mnie – stwierdził Kress. – Ja się nią zajmę. 

 

* * * 

background image

 

Pomyślał o tym wszystkim przez chwilę. Jeszcze tego wieczoru wykonał kilka telefonów. 
Przede wszystkim zadzwonił do t’Etherane – Sprzedaż Zwierząt Domowych. 
– Chciałbym kupić psa – oznajmił. – Szczeniaka. 
Tłusty handlarz popatrzył na niego osłupiałym wzrokiem. 
– Szczeniaka? To zupełnie do ciebie niepodobne, Simon. Ale zajrzyj do nas. Mamy 

wspaniały wybór. 

– Chcę szczeniaka ściśle określonego rodzaju – dodał Kress. – Zapisuj, przedyktuję ci, 

jak on ma wyglądać. 

Następnie wywrał numer Idi Noreddian. 
– Idi – powiedział – chcę, żebyś zjawiła się dziś u mnie ze sprzętem holowizyjnym. Mam 

ochotę zarejestrować pewną walkę. Jako prezent dla jednej z moich przyjaciółek. 

Tej nocy, po zrobieniu nagrania, Kress nie kładł się do późna. Wchłonął w swym 

sensorium nowy, kontrowersyjny spektakl dramatyczny, przygotował sobie niewielką 
przekąskę, wypalił jedno czy dwa cygara i uporał się z butelką wina. Czując się bardzo z 
siebie zadowolony, powędrował ze szklanką w ręku do salonu. 

Światła były wygaszone. Cienie, zrodzone z czerwonej poświaty znad terrarium, płonęły 

chorobliwym, gorączkowym blaskiem. Podszedł, by spojrzeć na swe królestwo, ciekaw, jak 
czarne radziły sobie z naprawą zamku. Szczeniak obrócił ich gniazdo w ruinę. 

Odbudowa postępowała całkiem sprawnie. Gdy Kress przez powiększające gogle 

przyglądał się pracy, jego wzrok zahaczył o twarz na wieży. Zdumiała go. 

Odsunął się, zamrugał, pociągnął potężny łyk wina i znów spojrzał. 
Twarz, którą widział, była wciąż jego twarzą. Ale zupełnie nieprawdziwą, wykrzywioną. 

Policzki były spasione jak u wieprza, uśmiech zmienił się w złośliwy grymas. Wyglądał 
nieprawdopodobnie podle. 

Zaniepokojony, okrążył pojemnik, przyglądając się innym zamkom. Każda z twarzy 

nieco się różniła, ale wszystkie miały zdecydowanie tę samą wymowę. 

Pomarańczowe pominęły wszelkie szczegóły, ale i tak rezultatem było oblicze potwora – 

pełne brutalności usta, bezduszne oczy. 

Czerwone obdarzyły go satanicznym, krzywym uśmieszkiem. W kącikach ust czaiło się 

coś dziwnego i nieprzyjemnego. 

Białe, jego faworyci, wyrzeźbiły okrutnego boga półgłówka. 
Z wściekłością cisnął szklanką z winem o ścianę. 
– Jak śmiałyście – wysyczał resztką oddechu. – Przez tydzień nie dostaniecie nic do 

żarcia! Ja was nauczę. 

Przyszedł mu do głowy pomysł. Wybiegł z salonu, aby po chwili wrócić z zabytkowym, 

żelaznym mieczem blisko metrowej długości, o wciąż jeszcze ostrym sztychu. Uśmiechnął 
się, stanął tuż przy ścianie pojemnika i odsunął pokrywę znad jednego rogu. Sięgnął w dół i 

background image

dźgnął stojący w tym miejscu zamek białych. Potem zaczął machać mieczem tam i z 
powrotem, rozwalając mury, krużganki, wieże; gramolące się piaseczniki zostały pogrzebane 
przez piasek i kamienie. Drobnym ruchem nadgarstka unicestwił bezczelną, uwłaczającą 
karykaturę, w którą piaseczniki zmieniły jego twarz. Potem zawiesił klingę nad ciemną, 
prowadzącą ku komnacie mamki jamą i opuścił ją z całą siłą. Poczuł opór i usłyszał miękkie 
mlaśnięcie. Białe piaseczniki zadrżały i upadły. Usatysfakcjonowany, wyciągnął miecz z 
powrotem. 

Patrzył przez chwilę na swe dzieło, zastanawiając się, czy zabił mamkę. Ostrze miecza 

było wilgotne i śliskie. Ale po chwili białe piaseczniki znów zaczęły się poruszać. Chwiejnie i 
powoli, ale jednak się ruszały. 

Szykował się  właśnie, by zasunąć pokrywę nad tym rogiem i przejść do następnego 

zamku, gdy poczuł, że po jego ręce coś pełznie. 

Wrzasnął, wypuścił miecz i gwałtownie przeciągnął drugą  ręką po skórze. Piasecznik 

spadł na dywan. Zmiażdżył go obcasem, depcząc wściekle jeszcze długo po tym, jak stał się 
on tylko bezkształtną masą. Trzęsąc się z obrzydzenia, pospiesznie zamknął i zabezpieczył 
pokrywę. Wybiegł, by wziąć prysznic, i dokładnie się obejrzał. Ubranie, które tuż przed tą 
kąpielą nosił, starannie wygotował. 

Jakiś czas później, po kilku szklankach wina, wrócił do salonu. Był trochę zawstydzony 

przerażeniem, jakie ten piasecznik w nim wzbudził. Ale na ponowne otwieranie pojemnika 
nie miał najmniejszej ochoty. Od tej chwili pokrywa będzie stale zamknięta. Musiał jednak 
jakoś ukarać pozostałe zamki. 

Postanowił poszukać pomysłu w następnej szklance wina. Gdy ją skończył, spłynęło na 

niego natchnienie. Uśmiechnął się, podszedł do pojemnika i wprowadził kilka poprawek w 
systemie regulującym wilgotność powietrza. 

Zanim usnął na kanapie, ściskając w dłoni nową szklankę wina, zamki kruszyły się, 

rozmywane w strugach deszczu. 

Obudziło go gniewne walenie do drzwi wejściowych. 
Usiadł, wciąż podpity, z czaszką trzeszczącą od bólu. „Kac po winie jest zawsze 

najgorszy” – pomyślał. Wstał i chwiejnym krokiem pokuśtykał do przedpokoju. 

Przed drzwiami stała Cath m’Lane. 
– Ty bydlaku – powiedziała. Twarz miała zapuchniętą i poznaczoną  śladami  łez. – 

Płakałam przez całą noc. Ale nigdy więcej, Simon, nigdy więcej. 

– Spokojnie – szepnął, trzymając się za głowę. – Mam kaca. – Klnąc, odepchnęła go na 

bok i weszła do domu. Zza rogu wylazł pełzacz, jakby chcąc się dowiedzieć, co to za hałasy. 
Splunęła na niego i wbiegła do salonu. Kress bezskutecznie usiłował ją dogonić. 

– Stań na chwilę – wyskrzeczał Kress. – Dokąd... nie możesz... 
Zatrzymał się nagle, skamieniały z przerażenia. Cath w lewym ręku trzymała ciężki 

młotek. 

background image

– Nie – powiedział. 
Ruszyła prosto ku terrarium. 
– Bardzo lubisz te urocze stworzonka, prawda, Simon? To możesz sobie z nimi mieszkać! 
– Cath! – wrzasnął. 
Chwyciwszy młotek w obie dłonie, skierowała go z całą siłą na ścianę pojemnika. Odgłos 

uderzenia niemal rozsadził Kressowi czaszkę. Plastik jednak wytrzymał. 

Znowu się zamierzyła. Tym razem rozległ się trzask i na ścianie pojawiła się sieć 

cienkich linii. 

Kress rzucił się na nią, gdy podnosiła młotek do trzeciego uderzenia. Mocując się, upadli 

na podłogę i kilkakrotnie się przetoczyli. Cath wypuściła młotek i złapała Kressa za gardło, 
usiłując dusić. Wywinął się i ukąsił ją do krwi w ramię. 

W końcu oboje stanęli niepewnie na nogi, dysząc ciężko. 
– Powinieneś się teraz zobaczyć, Simon – powiedziała ponuro. – Krew kapie ci z ust. 

Wyglądasz jak jeden z tych twoich ulubieńców. Jak ci się podoba ten smak? 

– Wynoś się – odparł. Zauważył miecz, leżący na podłodze, tam, gdzie go wczoraj 

porzucił. Szybkim ruchem podniósł lśniącą stal. – Wynoś się – powtórzył, wywijając klingą 
dla dodania wagi słowom. – Nie próbuj podchodzić do pojemnika. 

Zaśmiała się. 
– Nie odważysz się – prychnęła i schyliła się, by podnieść młotek. 
Kress wrzasnął i pchnął. Zanim w pełni uświadomił sobie, co się stało,  żelazne ostrze 

gładko przeszło przez pierś Cath. Spojrzała na niego zaskoczona, potem opuściła wzrok ku 
mieczowi. Kress odskoczył. 

– Nie chciałem... – zaskomlił. – Ja chciałem tylko... 
Krwawiła, umierała, ale jakimś cudem utrzymywała się na nogach. 
– Ty potworze – zdołała wycharczeć pełnymi krwi ustami. Okręciła się i ostatkiem sił 

rzuciła się na pojemnik. Nadwerężona ściana pękła i Cath m’Lane runęła, przysypana lawiną 
piasku, błota i odłamków plastiku. 

Kress histerycznie, cieniutko zapiszczał i wskoczył na kanapę. 
Z rumowiska na środku podłogi zaczęły wygrzebywać się piaseczniki. Przechodziły po 

ciele Cath. Kilka z nich ruszyło na zwiad w poprzek dywanu. Za nimi poszły inne. 

Kress patrzył, jak formuje się kolumna – żywy, falujący prostokąt. Idące w jej środku 

piaseczniki coś niosły, coś  śliskiego i bezkształtnego, kawał pulsującego, surowego mięsa 
wielkości ludzkiej głowy. Kolumna ruszyła naprzód, oddalając się od pojemnika. 

Kress nie wytrzymał i uciekł. 
Aż do późnego popołudnia nie mógł zebrać dość odwagi, by wrócić. 
Uciekając, dobiegł do ślizgacza i niemal chory ze strachu, poleciał do najbliższego 

miasta, leżącego w odległości około pięćdziesięciu kilometrów. Tam, wreszcie bezpieczny, 

background image

wszedł do jakiejś małej restauracyjki, wypił kilka filiżanek kawy, zagryzając tabletkami na 
kaca, zjadł dość obfite śniadanie i stopniowo odzyskał równowagę. 

To był straszliwy poranek, ale roztrząsanie tego, co zaszło, niczego nie załatwiało. 

Zamówił jeszcze jedną kawę i z chłodnym racjonalizmem rozważył swoją sytuację. 

Cath m’Lane zginęła z jego ręki. Czy mógł o tym zameldować, broniąc się,  że było to 

niezamierzone i przypadkowe? Raczej nie. Ostatecznie przebił  ją na wylot, a poza tym 
zasugerował tamtej policjantce, żeby osobę, która wniosła zażalenie, pozostawiła jemu. Musi 
pozbyć się wszelkich obciążających dowodów. Miał nadzieję,  że m’Lane nie powiedziała 
nikomu, dokąd się tego ranka wybiera. Najprawdopodobniej nie powiedziała. Jego podarunek 
mógł do niej dotrzeć nie wcześniej niż późnym wieczorem. Była sama, gdy się u niego 
zjawiła. Twierdziła,  że całą noc płakała. Bardzo dobrze. Ma jedno ciało i jeden ślizgacz, 
których się będzie musiał pozbyć. 

Pozostawały jeszcze piaseczniki. One mogą sprawić nieco większe trudności. Bez 

wątpienia do tej pory wszystkie już zdążyły uciec. Wyobraził je sobie w całym domu, w jego 
łóżku, w ubraniach, rojące się w jego jedzeniu, i dostał  gęsiej skórki. Wysiłkiem woli 
opanował paraliżującą odrazę. Przypomniał sobie, że ich zabicie nie powinno być takie 
trudne. Nie musi przecież  ścigać każdego z osobna. Tylko cztery mamki, to wszystko. 
Powinno się udać. Mamki były duże, widział przecież. Odnajdzie je i zabije. 

Zanim poleciał z powrotem do domu, odwiedził kilka sklepów. Kupił mocny, okrywający 

całe ciało kombinezon, kilka torebek używanej przy usuwaniu skalników trucizny w 
tabletkach oraz kanister z rozpylaczem, zawierający nielegalny, silny pestycyd. Pamiętał też o 
magnetycznym urządzeniu holowniczym. 

Po wylądowaniu metodycznie zabrał się do rzeczy. Przede wszystkim holem 

magnetycznym do swojego podczepił  ślizgacz Cath. Przy jego przeszukiwaniu po raz 
pierwszy tego dnia uśmiechnęło się do niego szczęście. Na przednim siedzeniu leżał kryształ, 
zawierający zrobiony przez Idi Noreddian holograficzny zapis walki szczeniaka z 
piasecznikami. Ten właśnie kryształ podczas rozważań w mieście uznał za jedno ze swoich 
większych zmartwień. 

Gdy ślizgacze były gotowe, włożył kombinezon i wszedł do domu po ciało Cath. 
Nie było go. 
Starannie ponakłuwał szybko wysychający piasek, ale nie mogło być wątpliwości – ciało 

zniknęło. Czyżby Cath jeszcze żyła i zdołała odczołgać się gdzieś w bok? Wątpliwe, niemniej 
postanowił przeszukać dom. Pobieżna inspekcja nic nie dała – nie znalazł ciała, nie znalazł 
również piaseczników. Nie miał czasu na bardziej dokładne poszukiwania, gdyż tuż przed 
drzwiami tkwił obciążający go ślizgacz. Postanowił spróbować jeszcze raz później. 

Około siedemdziesięciu kilometrów na północ od jego posiadłości leżało pasmo 

aktywnych wulkanów. Poleciał tam, holując  ślizgacz Cath. Nad największym z dymiących 
stożków wyłączył magnesy, a potem przyglądał się, jak ślizgacz znika w jeziorze lawy. 

background image

Zmierzchało już, gdy wrócił do domu. To mu pozwalało na zrobienie przerwy. Rozważał 

przez chwilę możliwość powrotu do miasta i spędzenia tam nocy, szybko jednak z tego 
pomysłu zrezygnował. Miał przed sobą sporo pracy. Jeszcze nie był bezpieczny. 

Rozrzucił wokół domu trujące tabletki. Nikt nie będzie tego uważał za podejrzane. Kress 

zawsze miał problemy ze skalnikami. Gdy się z tym uporał, odbezpieczył kanister z 
pestycydem i wśliznął się do domu. 

Przeszedł cały budynek, pokój po pokoju, wszędzie włączając silne światła. Zatrzymał się 

w salonie, by wrzucić piasek i okruchy plastiku z powrotem do rozbitego pojemnika. Tak jak 
się obawiał, wszystkie piaseczniki uciekły. Zamki były skurczone i wykoślawione, rozmyte 
potopem, który na nie spuścił. To, co z nich zostało, wysychając, szybko się rozpadało. 

Zmarszczył brwi i szukał dalej z kanistrem przytroczonym do ramion. 
Na ciało Cath m’Lane natknął się na dnie swej najgłębszej piwnicy. 
Leżało rozciągnięte u stóp stromych schodów, z kończynami powykręcanymi jakby od 

upadku. Skóra roiła się od białych piaseczników. Gdy Kress przyglądał się tej scenie, ciało 
drgnęło, przesuwając się po zarośniętej brudem podłodze. 

Zaśmiał się i przekręcił regulator natężenia  światła do maksimum. W przeciwległym 

rogu, między dwoma stojakami na wino, przycupnął niewielki, ziemny zamek z ciemną 
dziurą u podstawy. Na ścianie piwnicy Kress zauważył niewyraźny zarys swojej twarzy. 

Ciało znów drgnęło, przesuwając się kilka centymetrów w stronę zamku. Kress nagle 

wyobraził sobie czekającą niecierpliwie, głodną białą mamkę. Może byłaby w stanie zmieścić 
w swej gębie stopę Cath, ale przecież nic więcej. Wydawało się to zbyt absurdalne. Znów się 
roześmiał i z palcem na zaworze, zamykającym wylot węża, zaczął schodzić w dół. 
Piaseczniki – setki, poruszające się niczym jeden – porzuciły ciało i sformowały linie 
obronne: pole bieli między nim a mamką. 

Nagle Kressowi przyszła do głowy inna myśl. Uśmiechnął się i opuścił uzbrojone w wąż 

ramię. 

– Cath zawsze była trudna do strawienia – powiedział, zachwycony swoim dowcipem. – 

Szczególnie dla kogoś o waszych rozmiarach. Chyba będę musiał wam pomóc. Od czego w 
końcu są bogowie? 

Pobiegł na górę i po chwili wrócił z tasakiem. Piaseczniki cierpliwie czekały i 

przyglądały się, jak Kress rozrąbuje ciało Cath m’Lane na małe, łatwe do strawienia kawałki. 

Tej nocy spał w kombinezonie, z kanistrem pestycydu w zasięgu ręki. Nie musiał go 

jednak używać. Białe, nasycone, pozostały w piwnicy, a na inne dotychczas się nie natknął. 

Rano dokończył sprzątanie salonu. Nie został w nim żaden ślad po walce, poza rozbitym 

pojemnikiem. 

Zjadł lekki lunch i na nowo podjął poszukiwania zaginionych piaseczników. W pełnym 

świetle dnia ich znalezienie nie było trudne. Czarne ulokowały się w jego skalnym ogrodzie, 
budując zamek ciężki od obsydianu i kwarcu. Czerwone osiedliły się na dnie długo nie 

background image

używanego basenu pływackiego, częściowo wypełnionego, latami nanoszonym przez wiatr, 
piaskiem. Widział piaseczniki obu kolorów, uwijające się po posiadłości, przy tym niektóre, 
całkiem liczne, niosły do swych mamek tabletki trucizny. Kress doszedł do wniosku, że 
pestycyd jest już zbędny. Nie było potrzeby ryzykowania walki, skoro mógł po prostu 
poczekać, aż trucizna zrobi swoje. Do wieczora obie mamki powinny być martwe. 

Pozostawało jeszcze odnalezienie pomarańczowych. Kress okrążył posiadłość kilka razy, 

idąc po rozszerzającej się spirali, lecz nigdzie nie natknął się na nie. Gdy zaczął spływać 
potem – dzień był suchy i gorący, a kombinezon szczelny – zdecydował, iż nie jest to aż tak 
ważne. Jeżeli gdzieś tu się przyczaiły, prawdopodobnie pożerały teraz tabletki trucizny, 
podobnie jak czarne i czerwone. 

Wracając do domu, z satysfakcją rozdeptał kilka piaseczników, które wlazły mu pod nogi. 

Wewnątrz zrzucił kombinezon, zjadł porządny obiad i położył się, by odpocząć. Wszystko 
było pod kontrolą. Dwie mamki wkrótce przestaną żyć. Trzecia znajdowała się w miejscu, w 
którym łatwo mógł ją zlikwidować, gdy już przestanie być potrzebna. Nie miał wątpliwości, 
że w końcu uda mu się odnaleźć czwartą. Sprawa Cath przestała istnieć – wszelkie ślady jej 
wizyty zostały zatarte. 

Z zadumy wyrwało go mruganie ekranu telefonu. Dzwonił Jad Rakkis, chcąc się 

pochwalić jakimiś wszystkożernymi robakami, które miał zamiar przynieść na dzisiejsze gry 
wojenne. 

Kress zupełnie o tym zapomniał, ale szybko odzyskał zimną krew. 
– Oj, przepraszam, Jad, powinienem cię wcześniej zawiadomić. Już mi się to wszystko 

znudziło i pozbyłem się piaseczników. Wstrętne małe potworki. Przykro mi, ale nie będzie 
dziś przyjęcia. 

Rakkis był oburzony. 
– To co mam zrobić z moimi robakami? 
– Włóż je do koszyka z owocami i wyślij swojej ukochanej – powiedział Kress, 

przerywając połączenie. Szybko zadzwonił do pozostałych bywalców jego przyjęć. Nie 
chciał, aby ktokolwiek pałętał mu się pod drzwiami, dopóki piaseczniki żyły i łaziły po 
posiadłości. 

Gdy dzwonił do Idi Noreddian, zdał sobie sprawę z irytującego niedopatrzenia. Ekran 

zaczął się przeczyszczać, wskazując,  że ktoś  właśnie podszedł do aparatu. Wtedy Kress się 
rozłączył. 

Idi zjawiła się godzinę później, o zwykłej porze. Była nieco zaskoczona tym, że przyjęcie 

zostało odwołane, ale jednocześnie bardzo uszczęśliwiona perspektywą spędzenia wieczoru 
sam na sam z Kressem. Rozbawił  ją opowieścią o reakcji Cath na zrobiony przez nich 
hologram. Zdołał się przy tym upewnić, iż Idi nikomu nie wspomniała o tym ich dowcipie. 
Skinął głową zadowolony, i ponownie napełnił winem kieliszki. W butelce zostało już tylko 
kilka kropel. 

background image

– Będę musiał przynieść nową – orzekł. – Chodź ze mną do piwnicy i pomóż mi wybrać 

dobry rocznik. Zawsze miałaś lepsze podniebienie niż ja. 

Wybrała się z nim na dół dość chętnie, ale na szczycie schodów, gdy otworzył drzwi i 

gestem wskazał, by weszła pierwsza, zawahała się. 

– Dlaczego światło jest wyłączone? – spytała. – I ten zapach... co to za dziwny zapach, 

Simon? 

Sprawiała wrażenie zaskoczonej, gdy ją pchnął. Wrzasnęła, spadając ze schodów. Kress 

zatrzasnął drzwi i zaczął je zabijać deskami, które wraz z gwoździami i młotkiem 
pneumatycznym przygotował i zostawił tu wcześniej. Gdy kończył, usłyszał jęk Idi. 

– Boli mnie – zawołała. – Simon, co to jest? – Nagle zapiszczała. Chwilę później rozległ 

się krzyk. 

Nie milkł przez godziny. Kress, chcąc się od niego odgrodzić, poszedł do sensorium i 

wystukał zamówienie na pieprzną komedię. 

Gdy nabrał pewności,  że Idi już nie żyje, zabrał jej ślizgacz na północ i wrzucił do 

wulkanu. Hol magnetyczny okazał się dobrą inwestycją. 

Następnego ranka, gdy zszedł na dół, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, 

usłyszał dziwne, przypominające skrobanie dźwięki, które dochodziły zza drzwi piwnicy. 
Przez kilka chwil nastawiał uszu w napięciu, zastanawiając się, czy to możliwe, by Idi 
Noreddian przeżyła i teraz drapała w drzwi, chcąc się wydostać. Mało prawdopodobne, to 
musiały być piaseczniki. Kressowi nie podobało się to, co mogło się kryć za tymi dźwiękami. 
Postanowił trzymać drzwi zabite, przynajmniej przez jakiś czas. Wziął  łopatę i wyszedł na 
zewnątrz, by pochować mamki, czerwoną i czarną, pod ich własnymi zamkami. 

Znalazł je w doskonałym zdrowiu. 
Czarny zamek, oblepiony krzątającymi się piasecznikami, połyskiwał szkłem 

wulkanicznym. Na najwyższej, sięgającej jego pasa wieży, Kress dostrzegł wstrętną 
karykaturę swojej twarzy. Gdy podszedł bliżej, czarne przerwały pracę i uformowały się w 
dwie groźne falangi. Obejrzał się i zobaczył, że inne odcinają mu drogę ucieczki. Zdumiony, 
porzucił łopatę i pospiesznie wybiegł z pułapki, krusząc pod butami kilka czarnych pancerzy. 

Zamek czerwonych wspinał się po ścianie basenu. Mamka była bezpiecznie umieszczona 

w szczelinie, otoczona piaskiem, betonem i umocnieniami. Czerwone piaseczniki łaziły po 
całym dnie basenu. Kress zauważył grupy, niosące do zamku skalnika i dużą jaszczurkę. 
Przerażony odsunął się od skraju basenu i usłyszał jakiś chrobot. Spojrzał w dół. Zobaczył 
trzy piaseczniki, wspinające się po jego nodze. Strącił je i starannie rozdeptał, ale już 
nadciągały inne. Były większe, niż je pamiętał. Niektóre osiągnęły niemal wielkość jego 
kciuka. 

Zaczął biec. Zanim znalazł się w domu, serce mu waliło jak oszalałe i ledwie łapał 

oddech. Zatrzasnął drzwi i pospiesznie zablokował je zamkami. Jego dom został tak 
zaprojektowany, by był owadoszczelny. Wewnątrz będzie bezpieczny. 

background image

Mocny drink ukoił mu trochę nerwy. „A więc trucizna im nie zaszkodziła” – pomyślał. 

Powinien był się domyślić. Wo ostrzegała go, że mamki mogą jeść  właściwie wszystko. 
Będzie musiał  użyć pestycydu. Wypił dla równego rachunku następnego drinka, włożył 
kombinezon i przytroczył kanister do pleców. Otworzył drzwi. 

Przed nimi, na zewnątrz, czekały piaseczniki. 
Stanęły przeciwko niemu obie armie, zjednoczone w obliczu wspólnego zagrożenia, 

bardziej liczne, niż mógłby sobie wyobrazić. Przeklęte mamki musiały płodzić jak skalniki. 
Piaseczniki tłoczyły się wszędzie, tworząc pełznące morze. 

Kress uniósł wylot węża i otworzył zawór. Szara mgła pokryła najbliższe kręgi. Poruszał 

ręką to w jedną to w drugą stronę. 

Tam, gdzie sięgnęła mgła, piaseczniki skręcały się gwałtownie i zdychały w drgawkach. 

Kress uśmiechnął się. To nie był przeciwnik dla niego. Rozpylił pestycyd szerokim łukiem i 
śmiało postąpił naprzód, depcząc  ściółkę z czarnych i czerwonych ciał. Armie cofnęły się. 
Kress ruszył, zdecydowany przebić się przez nie ku mamkom. 

Ucieczka natychmiast została przerwana. Tysiące piaseczników runęło ku niemu jak fala. 
Kress oczekiwał przeciwuderzenia. Utrzymał pozycję, szerokimi ruchami zamiatając 

przed sobą swym mgielnym mieczem. Piaseczniki szły na niego i umierały. Niektóre się 
przebiły – nie mógł przecież rozpylać trucizny wszędzie jednocześnie. Poczuł, jak wspinają 
się mu po nogach, jak ich szczypce daremnie usiłują przeciąć wzmocniony plastik 
kombinezonu. Zignorował je i kontynuował rozpylanie. 

Nagle coś zaczęło miękko uderzać go w kark i głowę. 
Zadrżał, okręcił się i spojrzał w górę. Ściana domu ożyła, pokryta setkami piaseczników, 

czarnych i czerwonych. Wspinały się, odbijały i jak deszcz spadały na niego i wszędzie 
wokół. Jeden ze skoczków wylądował na osłonie twarzy, usiłując przez długą straszną 
sekundę, zanim Kress strącił go na ziemię, sięgnąć szczypcami ku oczom człowieka. 

Kress uniósł wysoko wylot węża, spryskując powietrze, spryskując dom, rozsiewając 

pestycyd, aż wszystkie piaseczniki ponad nim były martwe lub zdychały. Trująca mgła 
opadała na niego, drażniąc gardło. Kaszlał i rozpylał dalej. Dopiero gdy całkowicie oczyścił 
front budynku, skierował uwagę z powrotem na ziemię. 

Mrowiły się wszędzie – wokół niego, na nim. Dziesiątki  łaziły po nim, setki innych 

spieszyły, by się do nich przyłączyć. Skierował mgłę w ich stronę. 

W chwilę później strumień pestycydu się urwał. Kress usłyszał głośny syk za plecami i 

zza jego ramion wypłynął  śmiercionośny obłok, osnuwając go, dusząc, paląc i osłabiając 
widzenie. Powiódł dłonią wzdłuż węża i cofnął ją, pokrytą zdychającymi piasecznikami. Wąż 
był przecięty, przegryzły go. Kress okryty całunem pestycydu, oślepiony, wrzasnął i 
błyskawicznie ruszył w stronę domu, po drodze strącając z siebie małe ciała. 

Wpadł do środka, zaryglował drzwi i rzucił się na dywan. Tarzał się w tę i z powrotem 

tak długo, aż upewnił się,  że zgniótł wszystkie, które jeszcze na nim zostały. Kanister, już 

background image

niemal zupełnie pusty, posykiwał  słabo. Kress zrzucił kombinezon i wbiegł pod prysznic. 
Ostry, gorący strumień poparzył go, skóra zaczerwieniła się i uwrażliwiła, ale przestała 
cierpnąć. 

Włożył swe najcięższe ubranie – gruby skórzany komplet – wytrząsając je przedtem 

nerwowo. „Cholera, cholera” – mruczał cały czas. Gardło miał zupełnie suche. Po starannym 
przeszukaniu holu wejściowego i upewnieniu się,  że nie ma w nim piaseczników, uznał, iż 
może odpocząć. Usiadł i nalał sobie drinka. „Cholera” – powtórzył. Dłoń mu drżała i część 
trunku wylała się na dywan. 

Alkohol uspokoił go, ale nie spłukał strachu. Wypił drugą szklankę i ostrożnie podszedł 

do okna. Po grubej, plastikowej szybie łaziły piaseczniki. Wzdrygnął się i wycofał ku konsoli 
łączności. Pomyślał, przerażony, że musi wezwać jakąś pomoc. Zadzwoni do władz regionu, 
przyjdą policjanci z miotaczami ognia i... 

Przerwał w połowie wystukiwanie numeru i jęknął. Nie może wezwać policji. Musiałby 

im powiedzieć o białych w piwnicy i policjanci znaleźliby tam ciała. Być może do tej pory 
mamka poradziła sobie z Cath m’Lane, ale na pewno nie z Idi Noreddian. Nawet jej nie 
pociął. Poza tym mogły tam zostać kości. Nie, policję może wezwać dopiero w ostateczności. 

Usiadł przy konsoli, marszcząc czoło. Sprzęt  łączności zajmował całą  ścianę, z jego 

pomocą mógł się połączyć z każdym mieszkańcem Balduru. Miał dużo pieniędzy i był 
sprytny – zawsze był dumny ze swojej pomysłowości. Jakoś sobie z tym wszystkim poradzi. 

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Wo, ale niemal natychmiast z tego 

zrezygnował. Wo zbyt dużo wiedziała, będzie zadawała pytania. Nie ufał jej. Nie, 
potrzebował kogoś, kto zrobi to, co zostanie mu zlecone, bez zadawania pytań. 

Zmarszczka zniknęła z jego czoła, a na twarz wypłynął  uśmiech. Simon Kress miał 

kontakty. Wystukał na klawiaturze już od bardzo dawna nie używany numer. 

Na ekranie zmaterializowała się kobieca twarz – otoczona białymi włosami, pozbawiona 

wyrazu, o długim, zakrzywionym nosie. 

– Simon – powiedziała dziarskim, energicznym głosem. – Jak tam interesy? 
– Znakomicie, Lissandro – odpowiedział. – Mam dla ciebie robotę. 
– Usunięcie? Moja cena wzrosła od twego ostatniego zlecenia. Przecież minęło już 

niemal dziesięć lat. 

– Dostaniesz, ile będziesz chciała. Wiesz przecież,  że jestem hojny. Potrzebuję cię do 

przeprowadzenia małego odrobaczenia. 

Uśmiechnęła się nieznacznie. 
– Nie musisz używać eufemizmów. Linia jest ekranowana. 
– Nie, ja mówię serio. Mam problem ze szkodnikami. Niebezpiecznymi szkodnikami. 

Uwolnij mnie od nich. Żadnych pytań. Jasne? 

– Jasne. 

background image

– To dobrze. Będziesz potrzebowała... och, trzech lub czterech ludzi, wyposażonych w 

miotacze ognia albo lasery, czy coś w tym rodzaju. Włóżcie ognioodporne kombinezony. 
Przylećcie tu do mnie. Od razu zobaczycie, w czym problem. Insekty. Bardzo, bardzo dużo 
insektów. W moim skalnym ogrodzie i w basenie znajdziecie zamki. Zniszczycie je i zabijecie 
wszystko, co w nich jest. Potem zapukacie do drzwi i wtedy wam pokażę, co jeszcze trzeba 
zrobić. Jak szybko możecie tu być? 

– Wyruszymy za godzinę – oświadczyła z kamienną twarzą. 
Lissandra dotrzymała słowa. Przyleciała czarnym, opływowym ślizgaczem, przywożąc ze 

sobą trzech pomocników. Kress przyglądał się im, bezpiecznie ukryty za oknem pierwszego 
piętra. Byli jednakowi – w ciemnych, plastikowych kombinezonach z zasłaniającymi twarz 
maskami. Dwóch z nich dźwigało przenośne miotacze ognia, trzeci działko laserowe i 
granaty. Lissandra – Kress poznał ją po sposobie, w jaki wydawała rozkazy – nie miała broni. 

Powoli, na małej wysokości, przelecieli nad posiadłością, rozpoznając sytuację. 

Piaseczniki dostały szału. Szkarłatne i hebanowe kreski biegały i kręciły się jak w amoku. Ze 
swego punktu obserwacyjnego Kress dokładnie widział wznoszący się na wysokość 
człowieka zamek czarnych. Jego mury roiły się od obrońców; nieprzerwany, smolisty 
strumień wpływał przez bramę do wnętrza. 

Ślizgacz Lissandry wylądował obok pojazdu Kressa, pomocnicy wyskoczyli na zewnątrz 

i zdjęli broń z ramion. Wyglądali jak maszyny, nieludzko, śmiertelnie groźnie. 

Czarna armia rozwinęła się między nimi a zamkiem. Czerwone... Kress nagle zdał sobie 

sprawę,  że nigdzie nie widać czerwonych. Rozejrzał się uważnie. Gdzie one się mogły 
podziać? 

Lissandra wyciągnęła rękę i krzyknęła – mężczyźni z miotaczami odwrócili się ku 

piasecznikom. Ich broń kaszlnęła głucho i zaczęła ryczeć, wypuszczając długie jęzory 
błękitnoszkarłatnego ognia. Piaseczniki skręcały się, kurczyły i zdychały. Mężczyźni zaczęli 
przesuwać ogień w prawo i w lewo sprawnymi, skoordynowanymi ruchami. Ostrożnie, krok 
po kroku, postępowali naprzód. 

Czarna armia płonęła i rozpadała się, piaseczniki uciekały we wszystkie strony – niektóre 

z powrotem ku zamkowi, inne wprost na wroga. Żadnemu nie udało się dobiec do 
trzymających miotacze mężczyzn. Ludzie Lissandry byli fachowcami wysokiej klasy. 

Nagle jeden z nich się potknął. 
Lub tak to wyglądało. Kress spojrzał uważniej i zauważył,  że grunt pod nogami tego 

człowieka się zapadł. „Tunele – pomyślał, czując nagłe ukłucie strachu – tunele, jamy, 
pułapki”. Mężczyzna zanurzył się głębiej, już niemal po pas. Nagle ziemia wokół niego jakby 
eksplodowała. Chwilę później był pokryty setkami szkarłatnych piaseczników. Odrzucił 
miotacz i zaczął gorączkowo wyszarpywać je ze swego ciała. Krzyczał, strasznie krzyczał. 

Jego kolega zawahał się, potem wykonał półobrót i wystrzelił. Kłąb płomienia pochłonął i 

człowieka, i piaseczniki. Mężczyzna, usatysfakcjonowany, odwrócił się z powrotem ku 

background image

zamkowi i zrobił krok naprzód. Jego stopa przebiła wierzchnią warstwę ziemi i zniknęła w 
niej aż po kostkę. Usiłował ją wyciągnąć i uciec, ale piaszczysty grunt wokół niego zapadał 
się, nie dając oparcia. Stracił równowagę i upadł, młócąc wkoło rękoma. Piaseczniki były 
wszędzie – żywa, falująca masa zalała go natychmiast, wijącego się, rzucającego. Miotacz 
ognia leżał obok, zapomniany i bezużyteczny. 

Kress zabębnił dziko w szybę, chcąc zwrócić na siebie uwagę. 
– Zamek! – wrzeszczał. – Zniszczcie zamek! 
Lissandra, stojąca z boku, przy swym ślizgaczu, usłyszała i gestem wydała rozkaz. Jej 

trzeci pracownik wycelował działko laserowe i wystrzelił. Promień zamigotał nad skałami 
ogrodu i odciął szczyt zamku. Mężczyzna opuścił go gwałtownie, tnąc piaszczysto-kamienne 
blanki. Wieże zwaliły się, rozpadło się oblicze Kressa. Promień lasera uderzył w ziemię, 
zataczając koła, szukając. Zamek zniknął, teraz leżała tam już tylko kupa piachu. Tyle że 
czarne piaseczniki wciąż się poruszały. Mamka była ukryta zbyt głęboko, nie mogli jej 
dosięgnąć. 

Lissandra wydała następny rozkaz. Jej podwładny odłożył laser, odbezpieczył granat i 

rzucił się naprzód. Przeskoczył dymiące zwłoki pierwszego mężczyzny, wylądował na 
pewnym gruncie wewnątrz skalnego ogrodu i szeroko machnął ręką. Granat trafił dokładnie w 
szczyt ruin zamku. Kress zmrużył oczy, dźgnięte oślepiająco białym światłem. W powietrze 
wytrysnął potężny słup piachu, kamieni i piaseczników. Przez chwilę wszystko było zasnute 
jakby kurzem – to gęstą ulewą spadały piaseczniki i kawałki piaseczników. 

Kress zobaczył, że czarne są nieruchome, martwe. 
– Basen! – krzyknął przez szybę. – Rozwalcie zamek w basenie! 
Lissandra zrozumiała natychmiast, dlaczego ziemia była usłana trupami czarnych, a 

czerwone piaseczniki żyły nadal, wycofały się i przegrupowały. Pracownik Lissandry wahał 
się przez chwilę, potem wyjął następny granat i zrobił krok naprzód. Lissandra zawołała go – 
zawrócił, szybko pobiegł w jej stronę i wskoczył do ślizgacza. 

Kress przeszedł do innego okna, w innym pokoju, by widzieć, co się będzie działo. Teraz 

już wszystko okazało się bardzo proste. Ślizgacz przeleciał tuż nad basenem i mężczyzna, 
bezpieczny na jego pokładzie, precyzyjnie zrzucił granaty. Po czwartym przelocie zamek 
zmienił się w nierozpoznawalną ruinę, a czerwone piaseczniki przestały się ruszać. 

Lissandra była bardzo staranna. Jej pracownik zbombardował każdy z zamków jeszcze 

kilkakrotnie, potem użył działka laserowego, metodycznie krojąc pozostałości, aż było 
zupełnie pewne, że pod tymi pociętymi skrawkami ziemi nie mogło już pozostać nic żywego. 

W końcu zapukali do drzwi domu. Kress wpuścił ich, szczerząc zęby w maniakalnym 

uśmiechu. 

– Cudownie – powiedział. – Cudownie. 
Lissandra zdjęła hełm. 

background image

– To cię będzie słono kosztować, Simon. Straciłam dwóch ludzi, nie wspominając już o 

zagrożeniu własnego życia. 

– Oczywiście, zapłacę ci, ile zażądasz – zgodził się skwapliwie. – Dokończ tylko robotę. 
– Co jeszcze zostało? 
– Musisz oczyścić piwnicę. Jest w niej jeszcze jeden zamek. I będziesz to musiała zrobić 

bez używania granatów. Nie chcę, żeby dom zwalił mi się na głowę. 

Lissandra skinęła na podwładnego. 
– Idź na zewnątrz – poleciła – i weź miotacz Rajka. Powinien być sprawny. 
Mężczyzna wrócił uzbrojony, milczący, gotowy. Kress poprowadził ich na dół, do 

piwnicy. 

Ciężkie drzwi były ciągle zabite na głucho, tak jak je zostawił. Wybrzuszyły się jednak 

nieco na zewnątrz, jakby spaczone jakimś ogromnym ciśnieniem. Ten widok i cisza wokół 
nich panująca, sprawiły,  że Kressa nagle ogarnął niepokój. Pracownik Lissandry zaczął 
wyrywać gwoździe i usuwać przybite przez gospodarza deski. Kress wycofał się daleko do 
tyłu. 

– Czy użycie tutaj tego przyrządu jest bezpieczne? – wymruczał, wskazując miotacz 

ognia. – Pożaru też sobie nie życzę. 

– Wzięłam laser – powiedziała Lissandra – i to przede wszystkim jego użyjemy, miotacz 

nie będzie prawdopodobnie potrzebny. Chcę jednak, żeby tu był, na wszelki wypadek. Są 
gorsze rzeczy niż pożar, Simon. 

Kress przytaknął. 
Ostatnia przybita do drzwi deska odskoczyła. Z dołu ciągle nie dochodził żaden dźwięk. 

Lissandra wydała krótki rozkaz. Mężczyzna cofnął się i zajął pozycję za jej plecami. Opuścił 
wylot miotacza, kierując go dokładnie na drzwi piwnicy. Lissandra włożyła hełm, 
przygotowała laser, zrobiła krok do przodu i otworzyła drzwi. 

Żadnego ruchu. Żadnego dźwięku. Tylko ciemność. 
– Jest tam światło? 
– Tuż za drzwiami – odparł Kress. – Po prawej stronie. Uważaj na schody, są bardzo 

strome. 

Przekroczyła próg, przełożyła laser do lewej ręki, prawą wyciągnęła, po omacku szukając 

przełącznika. Nic, spokój. 

– Czuję go – oznajmiła – ale jest jakiś... 
Nagle wrzasnęła i odskoczyła do tyłu. Na jej dłoni wisiał wielki, biały piasecznik. Przez 

kombinezon – z miejsc, w które wbite były jego szczypce – przesączała się krew. Był 
ogromny, długi jak jej przedramię. 

Lissandra przecięła pokój drobnymi, szybkimi kroczkami i zaczęła uderzać  ręką w 

najbliższą ścianę. Raz, i drugi, i trzeci. Uderzenia brzmiały jak stłumione, głuche mlaśnięcia. 
W końcu piasecznik odpadł. Lissandra zakwiliła i osunęła się na kolana. 

background image

– Zdaje mi się,  że mam połamane palce – powiedziała miękko. Krew ciągle płynęła 

obficie z jej dłoni. Laser, porzucony, leżał obok drzwi. 

– Nie mam zamiaru tam schodzić – oświadczył czystym, mocnym głosem mężczyzna z 

miotaczem. 

Lissandra podniosła głowę i spojrzała na niego. 
– Nie – potwierdziła. – Stań w drzwiach i spal je wszystkie. Zmień je w popiół. 

Zrozumiałeś? 

Skinął głową. 
– Mój dom – jęknął Kress. Poczuł ucisk w żołądku. Białe piaseczniki były takie wielkie. 

Ile ich tam, na dole, jest? – Stójcie! – krzyknął. – Zostawcie je w spokoju. Zmieniłem zdanie. 
Zostawcie je. 

Lissandra nie chciała tego przyjąć do wiadomości. Wyciągnęła pokrytą krwią i 

zielonoczarnym śluzem rękę. 

– Twój mały przyjaciel przebił mi rękawicę na wylot; widziałeś, jak trudno było się go 

pozbyć. Nie obchodzi mnie twój dom, Simon. Cokolwiek jest tam, na dole, musi umrzeć. 

Kress niemal jej nie słyszał. Wydawało mu się,  że w cieniu za drzwiami piwnicy 

dostrzega jakiś ruch. Wyobraził sobie białą armię, złożoną z osobników równie wielkich jak 
ten, który zaatakował Lissandrę, wylewającą się z ciemności, szarżującą. Ujrzał siebie, 
unoszonego przez setki cienkich odnóży; ciągniętego w dół, w mrok, ku czekającej, 
wygłodniałej mamce. Bał się. 

– Nie – powiedział. 
Zignorowali go. 
Pomocnik Lissandry stanął u wejścia do piwnicy, gotowy do otworzenia ognia i wtedy 

Kress skoczył, wbijając mu ramię w plecy. Mężczyzna jęknął, stracił równowagę i 
zanurkował w ciemność. Kress słuchał, jak ciało stacza się ze schodów. Po chwili z piwnicy 
zaczęły dochodzić inne hałasy – głośne szuranie, chrzęst i jakieś dziwne dźwięki, miękkie i 
mlaskające. 

Kress odwrócił się do Lissandry. Był zlany zimnym potem i podniecony w niezdrowy, 

niemal seksualny sposób. 

Lodowate, spokojne oczy kobiety przypatrywały mu się zza osłaniającej twarz maski. 
– Co ty wyprawiasz? – spytała ostro. 
Kress podniósł upuszczony przez nią laser. 
– Simon! 
– Wprowadzam pokój – odpowiedział, chichocząc. – One nie zrobią krzywdy swemu 

bogu, nie skrzywdzą go, póki bóg będzie dobry i szczodry. Ja byłem okrutny. Głodziłem je. 
Teraz muszę im to wynagrodzić, rozumiesz? 

– Ty jesteś chory – oświadczyła Lissandra. To były jej ostatnie słowa. Kress wypalił jej w 

piersi taką dziurę, że mógłby włożyć w nią ramię. Przeciągnął ciało ku drzwiom i zrzucił ze 

background image

schodów. Hałasy stały się  głośniejsze – drapanie, szczęk chityny i stłumione, gęstopłynne 
echa. Kress zamknął drzwi i na nowo zabił deskami. 

Gdy uciekał, wypełniło go głębokie zadowolenie, niby warstwa ochronna tłumiąca strach. 

Podejrzewał, że owo nagłe uczucie nie było jego własnym. 

Planował sobie, iż opuści dom, poleci do miasta i wynajmie pokój. Na dzień, a może na 

rok. Zamiast tego zaczął pić. Właściwie nie wiedział dlaczego. Pił bez ustanku przez kilka 
godzin, potem gwałtownie wyrzucił zawartość  żołądka na dywan w salonie. W pewnym 
momencie usnął. Gdy się obudził, cały dom był pogrążony w głębokich ciemnościach. 

Skulił się na kanapie. Słyszał dźwięki. Przesuwały się wewnątrz ścian. Czyhały wszędzie 

wokół, otaczały go. Jego słuch wyostrzył się niezwykle. Każdy najcichszy chrzęst był 
krokiem piasecznika. Zacisnął oczy i czekał, spodziewając się poczuć ich straszliwe 
dotknięcia, bojąc się najmniejszego ruchu, by nie musnąć któregoś z nich. 

Nagle załkał i natychmiast zamilkł, sztywniejąc. Leżał tak przez chwilę, ale nic się nie 

stało. 

Otworzył oczy, drżąc cały. Powoli cienie zaczęły mięknąć i rozpływać się. Przez wysokie 

okna przesączało się światło księżyca. Jego oczy przywykły do ciemności. 

Salon był pusty. Niczego w nim nie było, niczego, niczego. Poza jego pijackim strachem. 
Kress wziął się w garść, wstał i podszedł do wyłącznika oświetlenia. 
Nic, pusto. Pokój był cichy, opustoszały. 
Wytężył  słuch. Nic. Żadnego dźwięku. Cisza w ścianach. To wszystko było tylko 

produktem jego wyobraźni, jego strachu. 

Napłynęło nieproszone wspomnienie Lissandry i tej istoty, tam, w piwnicy. Zaczerwienił 

się ze wstydu i z gniewu. Dlaczego to zrobił? Przecież mógł Lissandrze pomóc w spaleniu 
piaseczników, w zabiciu ich. Dlaczego... wiedział dlaczego. To mamka go do tego zmusiła, 
zasiała w nim strach. Wo wspomniała,  że mamki posiadają zdolności psioniczne, nawet 
wtedy, gdy są małe. A ta była duża, bardzo duża. Utuczyła się ciałem Cath i Idi, a teraz miała 
tam u siebie następne dwa. Urośnie jeszcze bardziej. „I nauczyła się lubić smak ludzkiego 
mięsa” – pomyślał. 

Zaczął się trząść i musiał znów wytężyć wolę, by się opanować. Ta mamka go nie 

skrzywdzi. Był jej bogiem. Białe piaseczniki zawsze były jego ulubieńcami. 

Przypomniał sobie, jak dźgnął  ją mieczem. To wydarzyło się jeszcze przed przyjściem 

Cath, niech będzie przeklęta. 

Nie mógł tu zostać. Mamka znowu zgłodnieje. I to niedługo, przy jej rozmiarach. Będzie 

miała straszliwy apetyt. Co on wtedy zrobi? Musi uciekać z tego domu, do miasta, póki 
jeszcze piaseczniki siedząw piwnicy. Tam jest tylko kawałek  ściany i trochę ubitej ziemi. 
Mogą kopać, wygrzebywać tunele. A gdy wydostaną się na zewnątrz... Kress wolał o tym nie 
myśleć. 

background image

Poszedł do sypialni i spakował się. Wziął trzy torby. Jedno ubranie, zmiana bielizny – to 

wszystko, czego potrzebował. Pozostałą przestrzeń w torbach wypełnił kosztownościami, 
biżuterią, dziełami sztuki i innymi rzeczami, których straty nie mógłby znieść. Nie spodziewał 
się kiedykolwiek tu wrócić. 

Jego pełzacz zwlókł się za nim ze schodów, wpatrując się w niego swymi żałosnymi, 

błyszczącymi oczyma. Bardzo wychudł. Kress uprzytomnił sobie, że minęły wieki, odkąd 
ostatni raz karmił tego stwora. Zwykle pełzacz sam potrafił o siebie zadbać, ale ostatnio 
niewątpliwie miał poważne trudności z upolowaniem czegokolwiek. Gdy usiłował chwycić 
go za nogę, Kress warknął i odgonił zwierzaka kopniakiem. Pełzacz uciekł, urażony. 

Kress wyśliznął się na zewnątrz, niezgrabnie ciągnąc za sobą torby. Zamknął drzwi. 
Stał przez chwilę, oparty o ścianę domu, z sercem walącym jak oszalałe. Odległość 

pomiędzy nim a jego ślizgaczem wynosiła tylko kilka metrów, ale bał się wykonać te parę 
kroków. W jasnym świetle księżyca wyraźnie widział pobojowisko, rozciągające się przed 
frontem budynku. Ciała dwóch pracowników Lissandry leżały tam, gdzie upadły, jedno 
skręcone i spalone, drugie nabrzmiałe pod masą zdechłych napastników. Piaseczniki, czarne i 
czerwone, były wszędzie wokół. Niemałego wysiłku wymagało ciągłe pamiętanie,  że 
wszystkie są martwe. Zdawały się po prostu czekać na niego, tak jak to wielokrotnie robiły. 

„Bzdura” – powiedział sobie. „Kolejne pijackie majaki”. Widział przecież, jak rozpadały 

się ich zamki. Były martwe, a biała mamka tkwiła w pułapce, uwięziona w piwnicy. Wziął 
kilka głębokich, niespiesznych oddechów i zrobił krok naprzód, na warstwę piaseczników. 
Zachrobotały. Wgniótł je wściekle w piasek. Nie poruszyły się. 

Uśmiechnął się i powoli pomaszerował przed siebie, wsłuchując się w odgłosy swych 

kroków. 

Chrup. Chrup. Chrup. 
Postawił torby na ziemi i otworzył drzwi ślizgacza. 
Coś przesunęło się z cienia ku światłu. Blady kształt na siedzeniu, długi jak przedramię. 

Patrzył na Kressa sześciorgiem osadzonych wokół tułowia oczu. Jego szczypce klasnęły 
łagodnie. 

Kress zmoczył spodnie i powoli zaczął się cofać. 
Znów jakiś ruch, od wewnątrz  ślizgacza ku otwartym drzwiom. Piasecznik wyszedł i 

ostrożnie ruszył w jego stronę. Za nim pojawiły się inne. Dotychczas chowały się pod 
siedzeniami, leżały, zagrzebane w tapicerce foteli. Ale teraz opuściły swoje kryjówki. 
Utworzyły wokół ślizgacza nieregularny pierścień. 

Kress oblizał wargi, odwrócił się i pobiegł w stronę pojazdu Lissandry. Zatrzymał się w 

połowie drogi. Tam również coś się poruszyło. Wielkie, ledwie widoczne w świetle księżyca 
robactwo. 

Kress zaskomlił i czmychnął ku domowi. Gdy znalazł się tuż obok drzwi, spojrzał w górę. 

background image

Naliczył tuzin długich białych kształtów, pełzających tam i z powrotem po ścianie 

budynku. Cztery z nich wisiały jak grona pod szczytem nie używanej dzwonnicy, w której 
gnieździł się kiedyś sokół padlinożerca. Rzeźbiły coś. Twarz. Bardzo znajomą twarz. 

Simon Kress wrzasnął i wbiegł do domu. 
Alkohol w odpowiedniej ilości zesłał na niego upragnione zapomnienie. Obudził się, 

pomimo wszystko. Okropnie bolała go głowa,  śmierdział i był  głodny. Bardzo głodny. 
Głodny jak jeszcze nigdy dotychczas. 

Wiedział, że to nie jego żołądek się skręca. 
Ze szczytu stojącej w sypialni szafy przyglądał mu się, poruszając delikatnie czułkami, 

biały piasecznik. Był równie duży jak ten, którego zastał wczoraj w ślizgaczu. 

Kress zdusił pragnienie natychmiastowej ucieczki. 
– Ja... ja cię nakarmię – powiedział do piasecznika. – Nakarmię cię. 
Usta miał straszliwie wysuszone, język przypominał papier ścierny. Przeciągnął nim po 

wargach i wybiegł z pokoju. 

Dom był pełen piaseczników; musiał uważać, gdzie stawia stopy. Wszystkie zdawały się 

zajęte jakimiś  własnymi zadaniami. Wprowadzały zmiany w jego domu, ryły otwory w 
ścianach, rzeźbiły coś. Dwukrotnie natknął się na swoje twarze: spaczone, wykrzywione, 
skażone strachem, spoglądające na niego z zupełnie nieoczekiwanych miejsc. 

Wyszedł na zewnątrz, by przynieść gnijące tam ciała. Miał nadzieję,  że zaspokoją głód 

mamki. Nie znalazł ich, zniknęły oba. Kress przypomniał sobie, z jaką łatwością piaseczniki 
nosiły rzeczy dwukrotnie cięższe od nich samych. 

Myśl, że mamka ciągle była głodna, nawet po takim posiłku, napawała go przerażeniem. 
Gdy wśliznął się z powrotem do domu, ze schodów spływała kolumna piaseczników. 

Każdy z insektów niósł kawałek pełzacza. Odcięta głowa, przepływając obok oniemiałego 
człowieka, zdawała się spoglądać na niego z wyrzutem. 

Kress opróżnił lodówki, spiżarnie, wszystko, usypując żywność z całego domu w stos na 

środku kuchennej podłogi. Tuzin białych czekało, aż skończy. Zabrały wszystko, unikając 
jedynie produktów zamrożonych, pozostawiając je na środku wielkiej kałuży, by odtajały. 

Gdy cała żywność już zniknęła, Kress poczuł, chociaż nic nie jadł, że jego własny głód 

trochę  złagodniał. Uświadomił sobie jednak, że jest to ulga krótkotrwała. Mamka wkrótce 
znowu zgłodnieje. I on będzie musiał ją nakarmić. 

Wiedział, co powinien zrobić. Podszedł do konsoli łączności. 
– Jad, robię dziś wieczorem małe przyjęcie – powiedział swobodnym tonem, gdy odezwał 

się pierwszy z jego przyjaciół. – Zdaję sobie sprawę, że zawiadamiam cię strasznie późno, ale 
mam nadzieję, że jakoś zdołasz przyjechać. Postaraj się. 

Potem dzwonił do Malady Blane i do innych. Dziewięcioro z nich przyjęło zaproszenie. 

Miał nadzieję, że to wystarczy. 

background image

Witał swych gości na zewnątrz – piaseczniki oczyściły teren zadziwiająco szybko i jego 

posiadłość wyglądała niemal tak, jak przed bitwą – i podprowadzał ich ku frontowym 
drzwiom. Gestem wskazywał, by wchodzili pierwsi. Oczywiście nie wszedł za nimi. 

Na odwagę zdobył się dopiero, gdy już czworo z nich po kolei znalazło się wewnątrz 

domu. Zatrzasnął drzwi za ostatnim i ignorując pełne zdziwienia okrzyki, zastąpione po 
chwili przeraźliwymi wrzaskami, szybkim krokiem ruszył ku jednemu z należących do gości 
ślizgaczy. Wskoczył bezpiecznie do środka, nacisnął  płytkę startową i zaklął. Oczywiście 
panele kontrolne pojazdów zaprogramowano tak, by reagowały tylko na linie papilarne 
właściciela. 

Następnym, który się zjawił był Jad Rakkis. Kress podbiegł do niego natychmiast, gdy 

Rakkis wysiadł ze ślizgacza i złapał go za ramię. 

– Wsiadaj z powrotem, szybko – powiedział, popychając nowo przybyłego. – Zabierz 

mnie do miasta. Pospiesz się, Jad. Uciekajmy stąd! 

Ale Rakkis tylko wybałuszał na niego oczy, nie ruszając się z miejsca. 
– Dlaczego? Co się stało, Simon? Nic nie rozumiem. Co z twoim przyjęciem? 
A potem było już za późno, gdyż piasek wszędzie wokół zaczął się poruszać, spoglądały 

na nich czerwone oczy i tępo szczękały szczypce. Rakkis wydał zduszony okrzyk i chciał 
wskoczyć do ślizgacza. Para szczypiec zacisnęła się na jego kostce i nagle Rakkis opadł na 
kolana. Piasek zdawał się wrzeć podziemną aktywnością. Jad zwalił się jak worek. 
Wrzeszczał przeraźliwie, gdy piaseczniki rozszarpywały go na kawałki. Kress niemal nie 
mógł na to patrzeć. 

Po tym wydarzeniu Kress już nie próbował uciekać. Gdy było po wszystkim, osuszył 

resztę zapasów z barku, upijając się do utraty przytomności. Wiedział, że ostatni raz cieszy się 
tego typu luksusem. Jedyny alkohol, jaki jeszcze został, znajdował się w piwnicy. 

Kress nie zjadł ani kęsa przez cały dzień, zasypiał jednak całkiem syty, okropny głód 

zniknął bez śladu. Zanim zmory senne wzięły go w swe posiadanie, zastanawiał się jeszcze 
przez chwilę, kogo mógłby zaprosić jutro. 

Ranek był suchy i gorący. Kress otworzył oczy i zobaczył,  że na szafie znowu czeka 

piasecznik. Zacisnął powieki, mając nadzieję, że gdy je ponownie otworzy, sen wreszcie go 
opuści. To nie był sen. Kress zapatrzył się tępym wzrokiem na białego potworka. 

Gapił się tak niemal pięć minut, zanim wreszcie zaświtała mu myśl, iż coś jest nie w 

porządku. Piasecznik się nie ruszał. 

Oczywiście piaseczniki potrafiły trwać w bezruchu, czasem jakby nadnaturalnym. 

Tysiące razy widział, jak umiały czekać i obserwować. Zawsze jednak coś można było 
dostrzec – zaciśnięcie szczypiec, skurcz nóg, drżenie i falowanie długich, delikatnych 
czułków. Natomiast piasecznik na szafie sprawiał wrażenie skamieniałego. 

Kress wstał, wstrzymując dech, nie ośmielając się nawet wzbudzić w sobie nadziei. 

„Czyżby robal był martwy? Czy to możliwe, aby coś go zabiło?”. 

background image

Przeszedł na drugą stronę pokoju. 
Oczy piasecznika były szkliste i czarne. Insekt wydawał się spuchnięty, jakby gnił od 

wewnątrz, a wyzwalające się gazy rozpychały płyty pancerza. 

Kress dotknął go drżącą ręką. 
Piasecznik był ciepły – nawet gorący – i jego temperatura ciągle się podnosiła. Ale nawet 

nie drgnął. 

Kress odsunął dłoń, a za nią odpadła, jakby ją dotychczas podtrzymywał, część białego 

egzoszkieletu. Odsłonięta skóra również była biała, lecz wyglądała na mniej twardą. 
Opuchnięta i rozpalona gorączką zdawała się pulsować. 

Kress wycofał się i wybiegł z pokoju. 
W holu leżały trzy następne piaseczniki. Wyglądały tak samo jak ten, którego znalazł w 

sypialni. 

Gnając w dół schodów, musiał przeskakiwać przez rozrzucone na stopniach białe 

kształty.  Żaden z nich się nie poruszał. Zalegały w całym domu, martwe, zdychające, 
pogrążone w letargu... Kressa nie obchodziło, co się z nimi stało. Najważniejsze, że nie mogły 
się ruszać. 

W swoim ślizgaczu znalazł cztery. Wyjął je po kolei i odrzucił. Najdalej, jak mógł. 

Przeklęte potwory. Wskoczył do środka, usadowił się na pociętym, na wpół zjedzonym fotelu 
i nacisnął płytkę startową. 

Nic. 
Znów spróbował. I jeszcze raz. Nic. To nie było w porządku. To był przecież jego 

ślizgacz, powinien wystartować. Kress nie rozumiał, dlaczego miałby nie wystartować. 

W końcu wyszedł na zewnątrz i obejrzał pojazd, oczekując najgorszego. Nie zawiódł się. 

Piaseczniki porozrywały siatkę antygrawitacyjną. Był w pułapce. Nadal był w pułapce. 

Osowiały, powlókł się z powrotem do domu. Zajrzał do swego domowego muzeum i 

zdjął ze ściany zabytkową siekierę, wiszącą tuż obok miecza, tego samego, który kiedyś 
wypróbował na Cath m’Lane. Zabrał się do pracy. Piaseczniki nie poruszały się nawet wtedy, 
gdy rozrąbywał  je  na  kawałki. Przy pierwszym uderzeniu odwłoki nieruchomych robali, 
prawie wybuchając, bryzgały na wszystkie strony obrzydliwą mazią. Wnętrzności wyglądały 
jeszcze gorzej; dziwaczne na pół uformowane narządy, kleista, czerwona breja – niemal 
przypominająca ludzką krew – oraz żółta posoka. 

Unicestwił ich już około dwudziestu, zanim uświadomił sobie daremność tego, co robi. 

Przecież one były nieważne. A poza tym było ich tak strasznie dużo. Mógłby pracować cały 
dzień i całą noc i jeszcze wszystkich by nie zabił. 

Musi zejść na dół, do piwnicy i użyć siekiery przeciwko mamce. 
Zdecydowanym krokiem ruszył w dół schodów. Gdy drzwi piwnicy znalazły się w 

zasięgu jego wzroku, zatrzymał się jak wmurowany. 

background image

Drzwi już nie istniały.  Ściany wokół nich zostały wyżarte, otwór stał się dwukrotnie 

większy i okrągły. Jama i nic ponadto. Nie pozostał nawet ślad, świadczący, że nad tą czarną 
otchłanią znajdowały się kiedykolwiek jakieś drzwi. 

Z otworu wydobywał się ohydny, duszący smród. 
A ściany były wilgotne, zakrwawione, pokryte plamami białego grzyba. 
A najgorsze było to, że oddychały. 
Kress stał po przeciwnej stronie pomieszczenia i poczuł, jak owiewa go gorący podmuch, 

wydech dławiący go niemiłosiernie. Gdy tylko ten wyziew zawrócił, uciekł. 

W salonie zabił jeszcze trzy piaseczniki i już całkowicie upadł na duchu. Co tu się działo? 

Nic z tego nie pojmował... 

Potem przypomniał sobie jedyną osobę, która mogła to rozumieć. Znów podszedł do 

konsoli łączności, depcząc w pośpiechu po piasecznikach i modląc się żarliwie, by urządzenie 
było jeszcze sprawne. 

Gdy Jala Wo się odezwała, Kress, już zupełnie załamany, opowiedział jej wszystko. 
Pozwoliła mu mówić. Nie przerywała. Jej twarz nie zdradzała żadnych uczyć, może tylko 

lekko marszczyła brwi. Gdy skończył, lakonicznie oznajmiła: 

– Powinnam pana tam zostawić. 
Kress wybuchnął płaczem. 
– Nie może pani... Proszę mi pomóc. Zapłacę... 
– Powinnam – powtórzyła – ale tego nie zrobię. 
– Dziękuję – wymamrotał Kress. – Och, dziękuję... 
– Cicho. Niech pan mnie posłucha. Wszystko to pańskie dzieło. Dobrze traktowane 

piaseczniki są tylko rytualnymi, nadwornymi wojownikami. Pan, torturami i głodem, zmienił 
swoje w coś zupełnie innego. Był pan ich bogiem i pan je ukształtował w to, czym są teraz. 
Mamka w pańskiej piwnicy jest chora, ciągle cierpi z powodu rany, którą pan jej zadał. 
Prawdopodobnie jest obłąkana. Jej zachowanie jest... niezwykłe. Musi pan stamtąd jak 
najszybciej uciekać. Piaseczniki nie są martwe, Kress. Są  uśpione. Mówiłam panu, że gdy 
urosną, ich egzoszkielet odpada. Normalnie dzieje się to znacznie wcześniej, nie słyszałam 
nigdy o piasecznikach, które by w stadium owadopodobnym osiągnęły tak wielkie rozmiary. 
To prawdopodobnie jeszcze jeden skutek okaleczenia mamki. Ale to jest nieważne. Ważna 
jest natomiast przemiana, którą one w tej chwili przechodzą. Widzi pan, mamka w miarę 
wzrostu staje się również coraz inteligentniejsza. Jej zdolności psioniczne ulegają 
wzmocnieniu, umysł staje się subtelniejszy, bardziej ambitny. Opancerzeni wojownicy są 
przydatni, gdy jest mała i półświadoma. Potem już potrzebuje lepszych sług, ciał 
dysponujących większymi możliwościami. Rozumie pan? Wszystkie ruchome osobniki 
przepoczwarzą się i wydadzą na świat nowy rodzaj piaseczników. Nie wiem właściwie, jak 
one będą wyglądały. Każda mamka sama określa ich wygląd, dostosowując go do swych 
potrzeb i pragnień. Na pewno będą jednak dwunogie, z czterema rękoma i dłońmi o 

background image

przeciwstawnych kciukach. Będą zdolne do konstruowania skomplikowanych maszyn i 
posługiwania się nimi. Poszczególne osobniki nie będą posiadały inteligencji. Ale za to 
mamka będzie bardzo, bardzo inteligentna. 

Kress gapił się szeroko otwartymi oczyma na wypełniającą ekran twarz. 
– Pani robotnicy – wykrztusił z wysiłkiem – ci, którzy tu wtedy byli... którzy instalowali 

pojemnik... 

Jala Wo zdobyła się na blady uśmiech. 
– Shade – powiedziała. 
– Shade jest piasecznikiem – powtórzył drętwo Kress. – I sprzedaliście mi jego... jego 

dzieci, och... 

– Niech pan nie plecie bzdur. Piasecznik w pierwszym stadium rozwoju jest bardziej 

podobny do plemnika niż do dziecka. W naturalnych warunkach wojny kontrolują ich rozrost, 
ich liczebność. Tylko jeden na sto osiąga drugie stadium. Tylko jeden na tysiąc – trzecie i 
ostatnie, i staje się taki jak Shade. Dorosłe piaseczniki nie darzą małych mamek specjalnym 
sentymentem. Jest ich zbyt wiele, a ich owadopodobni ruchomi są jak plaga... – Westchnęła. – 
Cała ta rozmowa zżera czas. Biały piasecznik wkrótce się ocknie. Nie będzie pan mu już 
potrzebny, a nienawidzi pana i jest bardzo głodny. Przemiana jest bardzo wyczerpująca. 
Zarówno przedtem, jak i potem mamka powinna mieć zapewnioną ogromną ilość pożywienia. 
A więc musi pan stamtąd uciekać. Zrozumiał pan? 

– Nie mogę – jęknął Kress. – Mój ślizgacz jest zniszczony, a żadnego z pozostałych nie 

potrafię uruchomić. Nie wiem, jak je przeprogramować. Czy może pani po mnie przylecieć? 

– Tak – odpowiedziała Wo. – Wyruszymy natychmiast, oboje, ale z Asgardu do pana jest 

dwieście kilometrów, a poza tym musimy wziąć ekwipunek, potrzebny do uporania się z tymi 
zdegenerowanymi piasecznikami, które pan stworzył. Pan nie może tam na nas czekać. Ma 
pan nogi. Niech pan z nich skorzysta. Proszę iść na wschód, możliwie dokładnie na wschód. I 
możliwie jak najszybciej. Tamtejsza okolica jest niemal zupełnie pusta, odnajdziemy pana z 
łatwością. No i... im dalej znajdzie się pan od swoich piaseczników, tym będzie pan 
bezpieczniejszy. Zrozumiał pan? 

– Tak – krótko odparł Kress. – Tak, tak. 
Rozłączyli się i Kress popędził w stronę drzwi. Był w połowie drogi, gdy usłyszał jakiś 

dźwięk, coś pośredniego między pęknięciem a rozdarciem. 

Jeden z piaseczników otworzył się. Ze szczeliny wysunęły się cztery małe, wymazane 

różowo-żółtą cieczą rączki i zaczęły rozrywać martwą skórę. 

Kress błyskawicznie ruszył biegiem. 
Nie wziął pod uwagę upału. 
Wzgórza były suche i skaliste. Kress biegł tak szybko, jak potrafił, byle dalej od domu. 

Biegł, aż rozbolały go żebra i już nie mógł złapać oddechu. Potem szedł, ale gdy tylko trochę 
odpoczął, znów puścił się biegiem. Przez blisko godzinę szedł i biegł na przemian, szedł i 

background image

biegł pod palącymi promieniami jaskrawego słońca. Pocił się obficie i żałował,  że nie 
pomyślał o tym, by wziąć ze sobą trochę wody. Co chwilę wpatrywał się w niebo w nadziei, 
że zobaczy Wo i Shade’a, nadlatujących, by go zabrać. 

Nie był stworzony do takiej wędrówki. Było zbyt gorąco i zbyt sucho, a on zawsze miał 

słabą kondycję. Ale maszerował naprzód, gnany wspomnieniem tego wydechu, tam, w 
piwnicy i myślą o wijących się, małych potworkach, które do tej pory na pewno rozpełzły się 
po całym domu. Żywił nadzieję, że Wo i Shade będą umieli sobie z nimi poradzić. 

Ułożył już plany dotyczące tej pary. Zdecydował, że to wszystko ich wina i że muszą za 

nią odpokutować. Lissandra nie żyła, ale on znał jeszcze innych, którzy parali się tym samym 
rzemiosłem. Zemści się. Przyrzekał to sobie dziesiątki razy, pocąc się i wytężając siły, by iść 
naprzód, ciągle na wschód. 

Przynajmniej miał nadzieję,  że zmierza na wschód. Nie potrafił dokładnie ustalać 

kierunków, a poza tym nie był pewny, w którą stronę uciekał na początku, gdy ogarnęła go 
panika. Niemniej od chwili, gdy się opanował, starał się stosować do rady Wo i iść w stronę, 
która wydawała mu się wschodem. 

Ucieczka trwała już kilka godzin, a pomoc wciąż nie nadchodziła. Kress powoli 

utwierdzał się w przekonaniu, że mimo wszystko obrał zły kierunek. 

Gdy minęło kilka następnych godzin, zaczął się bać. A jeśli Wo i Shade nie zdołają go 

odnaleźć? Umrze na tym pustkowiu. Nie jadł od dwóch dni, był słaby i wystraszony, a gardło 
miał zdrewniałe z braku wody. Za chwilę nie będzie mógł  iść dalej – słońce chyliło się ku 
zachodowi, a w ciemnościach już całkiem się pogubi. Dlaczego oni się nie pojawiają? Może 
jednak piaseczniki ich zjadły? Strach znów do niego powrócił, wypełnił go, a wraz z nim 
ogromne pragnienie i straszliwy głód. Lecz nadal szedł. Potykał się. Dwukrotnie się 
przewrócił. Za drugim razem o kamienie skaleczył  rękę i rana wciąż krwawiła. Ssał  ją, 
martwiąc się możliwością infekcji. 

Za jego plecami słońce dotknęło horyzontu. Zrobiło się trochę chłodniej i Kress był za to 

wdzięczny. Zdecydował się iść aż do zapadnięcia zupełnych ciemności, a potem przycupnąć 
gdzieś na noc. Z pewnością oddalił się już na tyle, by nie obawiać się piaseczników, a Wo i 
Shade na pewno znajdą go, skoro tylko wstanie świt. 

Gdy wdrapał się na szczyt kolejnego wzniesienia, zobaczył przed sobą zarys budynku. 

Nie był on tak wielki, jak jego dom, ale dostatecznie duży. Oznaczał dach nad głową, 
bezpieczeństwo. Kress krzyknął i pobiegł w jego kierunku. Jedzenie i picie... Skręcało go z 
głodu. Musi coś zjeść, już teraz czuł w ustach smak potraw. Gnał w dół wzgórza, wymachując 
rękoma i krzycząc. Było już niemal zupełnie ciemno, ale jeszcze mógł dostrzec sylwetki 
kilkorga bawiących się przed domem dzieci. 

– Pomocy! – krzyknął. – Hej, pomocy! – Ruszyły biegiem w jego stronę. Zatrzymał się 

gwałtownie. – Nie – powiedział. – Och, nie. 

background image

Cofnął się kilka kroków, pośliznął na piasku, wstał i próbował uciekać. Złapały go z 

łatwością. Były upiornymi, małymi stworzeniami o wyłupiastych oczach i 
ciemnopomarańczowej skórze. Próbował się wyrwać, daremnie. Były niewielkie, ale każde 
miało cztery ręce, a Kress tylko dwie. 

Poniosły go w stronę domu. Była to smutna, nędzna budowla, sklecona z już 

obsypującego się piasku, ale drzwi do niej okazały się całkiem duże. I ciemne. I oddychały. 
To było straszne, ale nie to wyrwało z gardła Kressa wrzask przerażenia. Wrzeszczał z 
powodu małych, pomarańczowych dzieci, które wypełzały ze środka i przyglądały mu się 
beznamiętnie, gdy je mijał. 

Wszystkie miały jego twarz. 

 

Przełożył Darosław J. Toruń 

background image

Żeglarze nocy 

Gdy Jezus z Nazaretu wisiał na krzyżu, umierając, wolkryni minęli jego agonię w 

odległości mniejszej niż rok świetlny, kierując się na zewnętrz. 

Gdy na Ziemi srożyły się Wojny Płomienne, wolkryni żeglowali w pobliżu Starego 

Posejdona, na którym morza ciągle były nie nazwane i nie tknięte rybackimi sieciami. Do 
czasu, w którym hipernapęd przekształcił Zjednoczone Narody Ziemi w Imperium Federalne, 
wolkryni dotarli już do skraju przestrzeni zajmowanej przez Hrangan. Hranganie nigdy się o 
tym nie dowiedzieli. Podobnie jak my, byli dziećmi małych, jasnych światów, krążących 
wokół rozrzuconych słońc i niezbyt interesowali się rzeczami, które wędrowały w kosmicznej 
pustce i jeszcze mniej o nich wiedzieli. 

Wojna płonęła przez tysiąc lat i wolkryni przelecieli przez jej środek, nieświadomi i 

nietknięci, bezpieczni w miejscu, w którym nie mogą rozjarzyć się  żadne ognie. Później 
Imperium legło w gruzach i przeminęło, a Hranganie zniknęli w mrokach Kolapsu, dla 
wolkrynów jednak ciemności nie zgęstniały. 

Gdy Kleronomas wyleciał z Avalonu na swym statku badawczym, wolkryni znaleźli się 

w odległości dziesięciu lat świetlnych od niego. Kleronomas odkrył wiele rzeczy, jednak nie 
odkrył wolkrynów. Ani wtedy, ani podczas swego powrotu na Avalon pokolenie później. 

Gdy byłam trzyletnim dzieckiem, Kleronomas był tylko pyłem, tak odległym i martwym 

jak Jezus z Nazaretu, a wolkryni przelatywali w pobliżu Daronne. Tego roku wszyscy 
czuciowcy Kreyów zachowywali się dziwnie – siadywali wpatrzeni w niebo świecącymi, 
migoczącymi oczyma. 

Kiedy dorosłam, wolkryni wypłynęli poza Tarę, stając się niewyczuwalni nawet dla 

Kreyów i ciągle kierując się na zewnątrz. 

A teraz, gdy jestem stara i coraz starsza, wolkryni wkrótce przebiją Welon Grzesznicy, 

wiszący pomiędzy gwiazdami jak czarna mgła. A my lecimy za nimi, lecimy za nimi. Poprzez 
wypełnione ciemnością zatoki przestrzeni, w które nikt się nie zapuszcza, przez pustkę, przez 
ciszę bez końca ścigamy go, mój ŻEGLARZ NOCY i ja. 

 

background image

* * * 

 

Schodzili powoli wzdłuż przezroczystej rury, łączącej stację orbitalną z czekającym przed 

nimi statkiem, przeciągając się ręka za ręką poprzez nieważkość. 

Melantha Jhirl – jedyna wśród nich, która tutaj, w miejscu pozbawionym grawitacji, nie 

wyglądała niezdarnie i zdawała się czuć zupełnie swobodnie – zatrzymała się na chwilę, żeby 
spojrzeć na wiszącą w dole, nakrapianą kulę Avalonu, majestatyczny ogrom w czerni 
nefrytowej zieleni i bursztynie. Uśmiechnęła się i popłynęła szybko w dół rury, z 
niewymuszoną gracją wyprzedzając swych towarzyszy. Zdarzało im się już wchodzić na 
pokład statku, każdemu z nich, ale nigdy w ten sposób. Większość statków dokowała przy 
ścianach stacji, ten jednak, wyczarterowany przez Karoly d’Branina, był zbyt duży i miał zbyt 
niezwykły kształt. Wisiał przed nimi: trzy niewielkie, umieszczone obok siebie jaja, poniżej i 
pod kątem prostym dwie większe kule, pomiędzy nimi cylinder, w którym mieścił się napęd, 
a wszystko połączone odcinkami rur. Cały statek był biały i funkcjonalny. 

Melantha Jhirl przeszła przez śluzę powietrzną pierwsza. Inni gramolili się, jedno po 

drugim, aż wszyscy znaleźli się na pokładzie – pięć kobiet i czterech mężczyzn, każde z nich 
ze statusem akademickim, ich dotychczasowe drogi życiowe tak różne jak pola ich 
naukowych zainteresowań. Młody, wątły telepata Thale Lasamer wszedł ostatni. Gdy inni 
rozmawiali, czekając na zakończenie procedury wejścia, nerwowo rozglądał się wokół. 

– Jesteśmy obserwowani – powiedział. 
Zewnętrzne drzwi zamknęły się za nimi, rura komunikacyjna odpadła. Teraz otworzyły 

się drzwi wewnętrzne. 

– Witajcie na ŻEGLARZU NOCY – dobiegł zza nich miękki głos. Ale nikogo tam nie 

było. 

Melantha Jhirl weszła do korytarza. 
– Cześć – powiedziała, rozglądając się wokół z ciekawością. 
Karoly d’Branin wszedł za nią. 
– Cześć – powtórzył  głos. Dochodził zza siatki komunikatora poniżej zaciemnionego 

ekranu. – Mówi Royd Eris, właściciel ŻEGLARZA NOCY. Cieszę się, Karoly, że cię znów 
widzę i cieszę się również, że mogę powitać tu was wszystkich. 

– Gdzie pan jest? – ktoś spytał. 
– W mojej kwaterze, w pomieszczeniach zajmujących połowę tej, w której jesteśmy, czyli 

mieszkalnej części statku. – Głos Royda Erisa brzmiał przyjaźnie. – Na drugą połowę składa 
się mesa, będąca jednocześnie biblioteką i kuchnią, dwa pomieszczenia sanitarne, jedna 
kabina podwójna i jedna, dość niewielka, pojedyncza. Obawiam się, że ci, którzy się w nich 
nie zmieszczą, będą musieli rozwiesić sobie hamaki w lukach towarowych. ŻEGLARZ został 
zaprojektowany jako statek towarowy, nie pasażerski. Otworzyłem jednak wszystkie 
niezbędne przejścia i połączenia, dlatego wszędzie, również w magazynach, jest powietrze, 

background image

ogrzewanie i woda. Pomyślałem,  że będzie wam wygodniej, jeśli rozmieścicie się w ten 
sposób. Również wasz ekwipunek i system komputerowy został umieszczony w luku 
towarowym, ale zapewniam was, że jest tam jeszcze mnóstwo miejsca. Proponuję, żebyście 
teraz się rozlokowali, a potem spotkamy się w mesie na obiedzie. 

– Przyłączy się pan do nas? – spytała Agatha Marij-Black, psipsych, gderliwa kobieta o 

wąskiej, ostrej twarzy. 

– W pewnym sensie – odpowiedział Royd Eris. – W pewnym sensie. 

 

* * * 

 

Podczas obiadu pojawił się duch. 
Po rozwieszeniu hamaków i rozłożeniu rzeczy osobistych wokół miejsc, w których mieli 

spać, bez większych trudności odnaleźli mesę. Było to największe pomieszczenie w tej części 
statku. Jeden jego koniec zajmowała kompletnie wyposażona i dobrze zaopatrzona w zapasy 
żywności kuchnia. W przeciwległym końcu znaleźli kilka wygodnych foteli, dwa czytniki, 
holotank i ścianę pełną książek, taśm i kryształowych kości pamięci. Środek mesy był zajęty 
przez długi stół z przygotowanymi dla dziesięciu osób miejscami. 

Czekał już na nich lekki, gorący posiłek. Naukowcy obsłużyli się sami i zajęli miejsca 

przy stole, śmiejąc się i rozmawiając, bardziej teraz rozluźnieni niż podczas wchodzenia na 
statek. Sztuczna grawitacja była włączona, co w ogromnej mierze przyczyniło się do poprawy 
nastrojów. Własna niezdarność podczas nieważkiego przejścia na statek została szybko 
zapomniana. 

W końcu zajęto wszystkie krzesła z wyjątkiem stojącego u szczytu stołu. 
Duch zmaterializował się właśnie w nim. Wszystkie rozmowy nagle się urwały. 
– Cześć – powiedział upiór, świetlisty cień szczupłego, bladookiego młodzieńca o białych 

włosach. Ubrany był w niemodny już od dwudziestu lat strój – luźną, pastelowobłękitną 
koszulę z szerokimi, ściągniętymi w nadgarstkach rękawami i obcisłe, białe spodnie, 
stanowiące całość z butami. Mogli na wskroś przez niego widzieć, natomiast jego oczy nie 
widziały zupełnie nic. 

– Hologram – powiedziała Alys Northwind, ksenotech, niska i tęga. 
– Royd, Royd, nic z tego nie rozumiem – poskarżył się Karoly d’Branin, rozszerzonymi 

oczyma wpatrując się w upiorną sylwetkę. 

Duch uśmiechnął się nieznacznie i uniósł rękę. 
– Moja kwatera znajduje się po drugiej stronie tej ściany – powiedział. – Obawiam się 

jednak,  że między połówkami tej części statku nie ma żadnego połączenia,  żadnych drzwi. 
Większość czasu spędzam w samotności, cenię sobie odosobnienie. Mam nadzieję,  że 
wszyscy odniesiecie się do tego ze zrozumieniem i uszanujecie moją wolę. Będę jednak 
dobrym, uprzejmym gospodarzem. Tutaj, w mesie, będzie wam towarzyszył mój hologram. 

background image

Gdzie indziej, jeżeli będziecie czegoś potrzebowali lub będziecie chcieli ze mną rozmawiać, 
użyjcie po prostu komunikatora. A teraz wróćcie, proszę, do posiłku i waszych rozmów. Z 
przyjemnością będę ich słuchał. Już bardzo dawno nie miałem pasażerów na pokładzie. 

Próbowali. Ale widmo u szczytu stołu rzucało długi cień... Obiad został przez nich 

dokończony pospiesznie i w napięciu. 

 

* * * 

 

Od chwili, w której ŻEGLARZ NOCY przeszedł na hipernapęd, Royd Eris obserwował 

naukowców. 

Większość z nich w ciągu kilku dni przyzwyczaiła się do bezcielesnego głosu z 

komunikatorów i holograficznego upiora u szczytu stołu. Ale tylko Melantha Jhirl i Karoly 
d’Branin wydawali się czuć zupełnie swobodnie przy takiej jego obecności. Pozostali byliby 
pewnie jeszcze bardziej skrępowani, gdyby wiedzieli, że Royd bezustannie przy nich był. 
Zawsze i wszędzie, patrzył. Posiadał oczy i uszy nawet w pomieszczeniach sanitarnych. 

Patrzył, jak pracują, jedzą,  śpią, kopulują; niezmordowanie przysłuchiwał się ich 

rozmowom. W ciągu tygodnia poznał ich, całą dziewiątkę, i zaczął dostrzegać rzeczy, które 
były ich małymi, wstydliwymi tajemnicami. 

Lommie Thorne, cybernetyk, rozmawiała ze swymi komputerami i zdawała się 

przedkładać ich towarzystwo nad towarzystwo ludzi. Miała bystry umysł, ruchliwą, pełną 
wyrazu twarz i niewielkie, chłopięce ciało. Większość z pozostałych członków grupy uważała 
ją za atrakcyjną, ale ona nie lubiła być dotykana. Uprawiała seks tylko raz, z Melanthą Jhirl. 
Nosiła spódnice z miękko tkanego metalu i miała wszczep w przegubie, pozwalający jej na 
bezpośrednie łączenie się z komputerami. 

Ksenobiolog, Rojan Christopheris, był zgorzkniałym, kłótliwym mężczyzną, cynikiem z 

trudnością kontrolującym swą pogardę dla kolegów. Upijał się do lustra. Był wysoki, 
przygarbiony i brzydki. 

Dwoje lingwistów, Dannel i Lindran, było kochankami na pokaz, którzy w towarzystwie 

innych nieustannie trzymali się za ręce i przytulali. Gdy byli sami, kłócili się zażarcie. 
Lindran znajdowała niezdrową przyjemność w ranieniu Dannela tam, gdzie najbardziej 
bolało, kpiąc z jego zawodowej kompetencji. Oboje często uprawiali seks, choć nigdy ze 
sobą. 

Agatha Marij-Black, psipsych, była hipochondryczką, popadającą w czarne depresje, 

które nasiliły się jeszcze w zamkniętych, ciasnych pomieszczeniach ŻEGLARZA NOCY. 

Alys Northwind, ksenotech, bezustannie jadła i nigdy się nie myła. Jej kwadratowe 

paznokcie zawsze nosiły obwódki czarnego brudu, przez pierwsze dwa tygodnie podróży 
ubrana była w ten sam kombinezon, zdejmując go tylko przy uprawianiu seksu, a i wtedy na 
krótko. 

background image

Telepata, Thale Lasamer, był nerwowy i łatwo ulegał nastrojom. Bał się wszystkich 

wokół, miał jednak skłonność do ataków arogancji, podczas których prowokował swych 
towarzyszy strzępami myśli, wyłowionymi z ich umysłów. 

Royd Eris obserwował wszystkich, studiował ich, żył z nimi i poprzez nich. Nie 

zaniedbywał nikogo, nawet tych, których uważał za najbardziej odrażających. Zanim jednak 
upłynęły dwa tygodnie zagubienia ŻEGLARZA w mętnym potoku hipernapędu, dwoje z nich 
zaczęło absorbować większość jego uwagi. 

 

* * * 

 

– Ze wszystkich pytań, które można na ich temat zadać, najbardziej chcę wiedzieć 

dlaczego – powiedział mu Karoly d’Branin pewnej fałszywej nocy, podczas drugiego 
tygodnia od wylotu z Avalonu. 

Świetlisty duch Royda siedział w zaciemnionej mesie obok d’Branina, przyglądając się, 

jak naukowiec popija słodko-gorzką czekoladę. Pozostali członkowie grupy już spali. Na 
statku pojęcia dnia i nocy straciły swoje znaczenie, chociaż  ŻEGLARZ utrzymywał 
tradycyjny cykl i większość pasażerów stosowała się do niego. Stary d’Branin, administrator, 
koordynator i dowódca wyprawy był wyjątkiem. Trzymał się własnego rozkładu czasu, wolał 
pracować niż spać, a najbardziej lubił rozmawiać na temat swojej obsesji – rasy wolkrynów, 
na którą polował. 

– Jeżeli jest równie ważne, Karoly – powiedział Royd. – Czy możesz być zupełnie 

pewny, że ci twoi obcy naprawdę istnieją? 

– JA mogę być pewny – odpowiedział d’Branin, puszczając oko. Był szczupłym, 

niewysokim mężczyzną jego stalowoszare włosy były zawsze starannie ułożone, tunika 
niemal pedantycznie schludna, tylko ta szeroka gestykulacja podczas rozmowy i wybuchy 
niekontrolowanego entuzjazmu zaprzeczały jego rzeczowemu, trzeźwemu wyglądowi. – To 
wystarczy – ciągnął. – Gdyby wszyscy inni byli tak pewni, mielibyśmy tutaj, zamiast twego 
małego  ŻEGLARZA, całą flotę statków badawczych. – Wypił  łyk czekolady i westchnął z 
zadowoleniem. – Czy wiesz coś o Nor T’alush, Royd? 

Royd nigdy nie zetknął się z tą nazwą ale uzyskanie informacji z pokładowej biblioteki 

zajęło mu zaledwie chwilę. 

– Rasa obcych, żyjąca po przeciwnej w stosunku do zajętej przez człowieka stronie 

przestrzeni, poza światami Fyndii i Damoosh. Najprawdopodobniej legendarna. 

D’Branin zachichotał. 
– Nie, nie, nie! Twoja biblioteka jest przestarzała, musisz ją uzupełnić podczas następnej 

wizyty na Avalonie. To żadne legendy, nie. Oni są najzupełniej realni, chociaż tak odlegli. 
Niewiele posiadamy informacji na temat Nor T’alush, jesteśmy jednak pewni, że istnieją 

background image

chociaż ty czy ja najpewniej nigdy żadnego z nich nie spotkamy. Oni byli początkiem tego 
wszystkiego. 

– Opowiedz mi o tym – powiedział Royd. – Interesuje mnie, czym się zajmujesz, Karoly. 
– Kiedyś kodowałem dla komputerów Akademii pakiet informacji, który po dwudziestu 

standardowych latach dotarł z Dam Tullian. Jego część stanowił folklor Nor T’alush. Nie 
miałem i nadal nie mam pojęcia, jak długo tym informacjom zajęło dotarcie do Dam Tullian 
ani jaką drogą tam dotarły, ale to nie miało znaczenia – tak czy inaczej folklor jest 
ponadczasowy, a to był fascynujący materiał. Wiesz, że ja zrobiłem magisterium z 
ksenomitologii? 

– Tak? Nie wiedziałem. Mów dalej, proszę. 
– Jeden z mitów Nor T’alush zawierał opowieść o wolkrynach. Zadziwiła mnie ona. 

Mówiła o rozumnej rasie, wyruszającej z jakiegoś tajemniczego miejsca w centrum galaktyki, 
żeglującej ku jej granicom i wreszcie, jak było domniemane, kierującej się w przestrzeń 
międzygalaktyczną, nie lądującej na planetach i rzadko zbliżającej się bardziej niż na rok 
świetlny do gwiazd. – Szare oczy d’Branina skrzyły się, ramiona entuzjastycznie rozkładały 
się na boki, jakby chciały objąć całą galaktykę. – I dokonującej tego wszystkiego bez 
hipernapędu, Royd, to prawdziwy cud! Dokonującej tego w statkach, które poruszały się z 
ułamkiem szybkości światła! Ten szczegół mnie zafascynował! Jakże oni muszą być inni, ci 
moi wolkryni, jakże mądrzy i cierpliwi, długowieczni i dalekowzroczni, nie mający w sobie 
niczego ze straszliwego pośpiechu i namiętności, w których spalają się niższe rasy. Pomyśl, 
jak one muszą być stare, te statki wolkrynów! 

– Bardzo stare – zgodził się Royd. – Karoly, ty powiedziałeś statki. To znaczy więcej niż 

jeden? 

– Och, tak – odpowiedział d’Branin. – Zgodnie z przekazem Nor T’alush pojawiły się na 

wewnętrznej granicy ich przestrzeni, na początku zaledwie jeden czy dwa, ale wkrótce 
przybyły następne. Setki, każdy samotny, poruszający się osobno od innych, a wszystkie 
lecące na zewnątrz, zawsze na zewnątrz. Kierunek ich lotu był nieodmiennie ten sam. 
Przelatywali przez układy gwiezdne Nor T’alush przez piętnaście tysięcy standardowych lat, 
a potem zaczęli je opuszczać. Mit mówi, że ostatni statek wolkrynów wyleciał spośród ich 
gwiazd trzy tysiące standardowych lat temu. 

– Osiemnaście tysięcy lat – powiedział Royd. – Czy Nor T’alush są aż tak starzy? 
– Nie jako gwiezdni podróżnicy, nie – odpowiedział d’Branin, uśmiechając się. – Zgodnie 

z ich własnymi zapisami, Nor T’alush są cywilizowani zaledwie przez połowę tego czasu. W 
pewnym momencie nieco mnie to martwiło, gdyż w wyraźny sposób zmieniało historię 
wolkrynów w czystą legendę. Piękną legendę, to prawda, ale nic więcej. Nie mogłem tego tak 
zostawić. W wolnych chwilach przeprowadzałem badania, porównując różne mitologie, żeby 
sprawdzić, czy ten szczególny ich fragment pojawia się również u innych ras niż Nor T’alush. 
Uważałem, że być może uda mi się zrobić z tego pracę doktorską, gdyż ta linia poszukiwań 

background image

wyglądała na owocną. Byłem zdumiony tym, co odkryłem. Niczego nie było u Hrangan ani u 
ras im podległych, ale to zupełnie zrozumiałe. Oni żyli na zewnątrz przestrzeni zajmowanej 
przez człowieka. Wolkryni nie mogli do nich dotrzeć, nie minąwszy przedtem układów 
gwiezdnych zamieszkiwanych przez nas samych. Kiedy jednak spojrzałem do wewnątrz, 
opowieści o wolkrynach były wszędzie. – D’Branin pochylił się, wyraźnie podniecony. – 
Ach, Royd, te opowieści, te opowieści! 

– Słucham uważnie – powiedział Royd. 
– Fyndii nazywają ich iy-wivii, co tłumaczy się jako „horda z otchłani” lub „czarna 

horda”. Wszystkie plemiona Fyndii opowiadają  tę samą historię i tylko ci o całkowicie 
zaślepionych umysłach mogą w nią nie wierzyć. Opowiadają, że statki są ogromne, znacznie 
większe niż znane z ich dziejów czy z naszych. Okręty wojenne, mówią. Istnieje opowieść o 
zaginionym plemieniu Fyndii, trzysta statków pod rala-fyn, wszystkie doszczętnie zniszczone 
podczas spotkania z iy-wivii. To oczywiście zdarzyło się wiele tysięcy lat temu, a szczegóły 
są dość niejasne. Damoosh mają odmienną opowieść i uważają  ją za prawdziwą, słowo po 
słowie, a jak wiesz, są oni najstarszą rasą, z jaką się dotychczas zetknęliśmy. Nazywają moich 
wolkrynów ludem z zatoki. Wspaniałe opowieści, Royd, wspaniałe! Statki jak wielkie, 
ciemne miasta, spokojne i ciche, żyjące w tempie wolniejszym niż wszechświat wokół nich. 
Legendy Damoosh mówią,  że wolkryni są uciekinierami z jakiejś niewyobrażalnej wojny 
głęboko w jądrze galaktyki, toczonej u początków czasu. Opuścili planety i gwiazdy, na 
których wyrośli, żeby w przestrzeni pomiędzy nimi szukać prawdziwego pokoju, Getsoidy z 
Aath mają podobny mit, ale w nim ta wojna zniszczyła wszystkie żywe istoty w galaktyce, a 
wolkryni są swego rodzaju bogami, siejącymi życie na mijanych planetach. Inne rasy widzą 
ich jako cienie z piekieł lub wysłanników Boga, ostrzegających nas, każących uciekać przed 
czymś straszliwym, co ma się wkrótce wyłonić z jądra galaktyki. 

– Te opowieści, o których mówisz, Karoly, przeczą sobie wzajemnie. 
– Tak, tak, oczywiście, ale wszystkie są zgodne w sprawach podstawowych: wolkryni 

opuszczają galaktykę, mijając na swych starożytnych, powolnych, niezniszczalnych statkach 
nasze krótkotrwałe imperia. To właśnie naprawdę się liczy! Reszta jest nic nie znaczącą 
ornamentacją. Wkrótce będziemy wiedzieć, ile kryje się w niej prawdy. Sprawdziłem te 
nieliczne informacje, jakie mamy na temat ras, żyjących ponoć jeszcze bliżej  środka 
galaktyki, nawet poza Nor T’alush, poza cywilizacją i istotami, które same są na wpół 
legendarne, jak Dan’lai, Ullish i Rohenna’kh. I tam, gdzie mogłem w ogóle cokolwiek 
znaleźć, znowu znajdowałem historie o wolkrynach. 

– Legenda na temat legend – powiedział Royd. Kąciki szerokich ust widma uniosły się w 

uśmiechu. 

– Dokładnie, dokładnie – zgodził się d’Branin. – Zwróciłem się do ekspertów, 

specjalistów z Instytutu Studiów nad Inteligencjami Pozaludzkimi. Prowadziliśmy badania 
przez dwa lata. Wszystko tam było, w bibliotekach, w pamięciach i matrycach Akademii. 

background image

Przedtem nikt jednak nie zadał sobie trudu, żeby spojrzeć na te materiały, żeby je zestawić. 
Wolkryni wędrowali przez należącą do człowieka przestrzeń w ciągu niemal całej ludzkiej 
historii, od czasów poprzedzających loty kosmiczne. Podczas gdy my nauczyliśmy się skręcać 
strukturę przestrzeni, oszukując teorię względności, oni żeglowali swoimi wielkimi statkami 
przez samo serce naszej tak zwanej cywilizacji, obok naszych najgęściej zaludnionych 
światów ze stateczną, podświetlną prędkością, kierując się ku Granicy i ciemnościom 
pomiędzy galaktykami. Cudowne, Royd, cudowne! 

– Cudowne – zgodził się Royd. 
Karoly d’Branin jednym haustem osuszył filiżankę i wyciągnął rękę, żeby chwycić ramię 

Royda, ale jego dłoń przeszła na wylot przez puste światło. Przez chwilę wyglądał na 
zmieszanego, ale potem sam zaczął się z siebie śmiać. 

– Ach, moi wolkryni. Chyba wpadam w nadmierny entuzjazm, Royd. Jestem już tak 

blisko celu. Oni zaprzątali bez reszty moje myśli przez dziesięć lat, a teraz w ciągu miesiąca 
będę ich miał, będę napawał moje zmęczone oczy ich wspaniałością. A potem, potem, jeśli 
tylko moi ludzie zdołają dosięgnąć kogoś tak wielkiego i dziwnego jak oni, tak różnego od 
nas, mam nadzieję, Royd, nadzieję, że poznam odpowiedź przynajmniej na pytanie dlaczego! 

Duch Royda uśmiechnął się do niego, patrząc przed siebie spokojnymi, przezroczystymi 

oczyma. 

 

* * * 

 

Pasażerowie na statku, który posługuje się hipernapędem, zwykle szybko ulegają 

znudzeniu, tym bardziej na statku tak niewielkim i skromnie urządzonym jak ŻEGLARZ 
NOCY. Pod koniec drugiego tygodnia podróży przypuszczenia i spekulacje zaczęły się na 
dobre. 

– Kim naprawdę jest ten Royd Eris? – spytał pewnej nocy Rojan Christopheris, 

ksenobiolog. Grali we czwórkę w karty. – Dlaczego do nas nie wychodzi? Jaki ma cel w 
izolowaniu się od wszystkich? 

– Spytaj go – poradził Dannel, lingwista. 
– A jeżeli to jakiś kryminalista? – powiedział Christopheris. – Czy my w ogóle cokolwiek 

o nim wiemy? Nic, zupełnie nic. Wynajął go d’Branin, a on jest, jak wszyscy wiemy, starym, 
zgrzybiałym głupcem. 

– Ty zagrywasz – powiedziała Lommie Thorne. 
Christopheris z trzaskiem rzucił kartę. 
– Blok – zadeklarował. – Będziesz musiała znowu rozdawać. – Wyszczerzył zęby. – A 

wracając do tego Erisa, jaką możemy mieć gwarancję, że on nie planuje nas wymordować? 

– Niewątpliwie dla naszych ogromnych majątków – powiedziała Lindran, lingwistka. 

Położyła kartę na tej, którą zagrał Christopheris. 

background image

– Przebita – stwierdziła miękko. Uśmiechnęła się. 
Obserwując to wszystko, uśmiechnął się również Royd Eris. 

 

* * * 

 

Przyjemnie było patrzeć na Melanthę Jhirl. 
Młoda, zdrowa, pełna wigoru, promieniowała intensywnością jakiej na próżno by szukać 

w którymkolwiek z pozostałych członków grupy. Pod każdym względem była duża – o głowę 
wyższa od wszystkich na pokładzie, silne ciało, duże piersi, długie nogi. Pod jej czarną jak 
węgiel skórą płynnie poruszały się silne muskuły. Apetyt miała równie duży. Jadła dwa razy 
więcej niż ktokolwiek z jej kolegów i potężnie piła, nigdy jednak się nie upijając. Każdego 
dnia przez cztery godziny wykonywała ćwiczenia gimnastyczne na sprzęcie, który przywiozła 
ze sobą i zamontowała w jednym z luków towarowych. Przez pierwsze dwa tygodnie podróży 
uprawiała seks ze wszystkimi czterema znajdującymi się na pokładzie mężczyznami i z 
dwiema z kobiet. Nawet w łóżku była zawsze aktywna, wyczerpując kompletnie większość z 
partnerów. Royd obserwował ją z rosnącą fascynacją. 

– Jestem ulepszonym modelem – powiedziała mu pewnego razu, ćwicząc intensywnie na 

równoległych drążkach. Jej odsłonięta skóra błyszczała od potu. Ciasna siatka spinała długie, 
czarne włosy. 

– Ulepszonym? – spytał Royd. Nie mógł wysyłać hologramu do luków towarowych, ale 

Melantha zaprosiła go do rozmowy za pomocą komunikatora, nie wiedząc, że i tak byłby przy 
niej. 

Przerwała wykonywany układ, siłą mięśni zatrzymując ciało w stójce na rękach. 
– Zmienionym, kapitanie – powiedziała. Przyjęła taką formę zwracania się do niego: 

kapitanie. – Urodziłam się na Prometeuszu, wśród elity, jako dziecko dwojga czarodziejów 
genetycznych. Zostałam ulepszona, kapitanie. Potrzebuję dwukrotnie więcej energii niż pan, 
ale w całości ją wykorzystuję. Posiadam bardziej efektywną przemianę materii, silniejsze i 
bardziej wytrzymałe ciało, przewidywany czas mego życia jest półtora raza dłuższy niż 
ludzka przeciętna. Moi ziomkowie popełnili kilka straszliwych pomyłek, próbując radykalnie 
przemodelować ludzkość, ale drobne ulepszenia wychodzą im całkiem niezłe. – Podjęła 
ćwiczenia, poruszając się szybko i bez widocznego wysiłku. Milczała już do ich końca. 
Wreszcie, zrobiwszy salto w powietrzu, zeskoczyła na podłogę i przez chwilę stała 
nieruchomo, ciężko oddychając, potem splotła ramiona na piersi, podniosła głowę i 
uśmiechnęła się. – Teraz już znasz historię mego życia, kapitanie – powiedziała.  Ściągnęła 
siatkę z głowy i rozpuściła włosy. 

– Z pewnością jest w niej nie tylko to – powiedział głos z komunikatora. 
Roześmiała się. 

background image

– Z pewnością. Czy chcesz usłyszeć o mojej ucieczce na Avalon, o jej przyczynach i 

okolicznościach, o wynikłych z niej kłopotach dla mojej rodziny na Prometeuszu? A może 
jesteś bardziej zainteresowany moimi nadzwyczajnymi osiągnięciami w dziedzinie ksenologii 
kulturowej? Chcesz posłuchać? 

– Może przy jakiejś innej okazji – odpowiedział Royd uprzejmie. – Co to za kryształ? 

Ten, który nosisz? 

Zwykle wisiał pomiędzy jej piersiami. Zdjęła go, rozbierając się do ćwiczeń. Teraz 

podniosła i zawiesiła na szyi – niewielki, zielony kamień poznaczony czarnymi żyłkami, na 
srebrnym łańcuszku. Dotykając go, zamknęła na chwilę oczy. Uśmiechała się, otwierając je z 
powrotem. 

– Jest żywy – powiedziała. – Nigdy takiego nie widziałeś? To szepczący kamień, 

kapitanie. Kryształ rezonacyjny, psionicznie ukształtowana matryca, zatrzymująca w sobie 
jakieś wspomnienie, odczucie. Dotknięcie kryształu wyzwala je na chwilę. 

– Sama zasada jest mi znana, ale nie zetknąłem się jeszcze z jej praktycznym 

wykorzystaniem. A więc w twoim krysztale ukryte jest jakieś szczególnie drogie ci 
wspomnienie? Rodzinne może? 

Melantha podniosła ręcznik i zaczęła wycierać pot. 
– Mój kryształ zawiera wrażenia z wyjątkowo udanego seansu seksualnego, kapitanie. To 

mnie podnieca. Lub raczej podniecało. Szepczące kamienie tracą z czasem swoją moc i 
odczucia zgromadzone w moim nie są już tak intensywne jak kiedyś. Czasami jednak, zwykle 
po uprawianiu miłości lub po wyczerpujących ćwiczeniach, odżywają z dawną siłą. 

– Och – powiedział głos Royda. – A więc jesteś teraz podniecona? Masz zamiar z kimś 

kopulować? 

Melantha uśmiechnęła się. 
– Wiem, jakiej części moich wspomnień chciałbyś wysłuchać, kapitanie. Tej, która 

dotyczy mego burzliwego i pełnego namiętności życia miłosnego. A więc jej nie usłyszysz. 
Przynajmniej do czasu, aż ja poznam historię twego życia. Wśród moich skromnych 
przymiotów niepoślednie miejsce zajmuje nienasycona ciekawość. Kim ty jesteś, kapitanie? 
Tak naprawdę. 

– Niewątpliwe ktoś tak ulepszony jak ty – odpowiedział Royd – powinien być w stanie 

sam to odgadnąć. 

Melantha roześmiała się i rzuciła ręcznikiem w siatkę komunikatora. 

 

* * * 

 

Lommie Thorne większość czasu spędzała w luku towarowym, przeznaczonym na 

pomieszczenie dla komputerów, montując system, który miał im służyć do analizy danych o 
wolkrynach. Bardzo często przychodziła do niej Alys Northwind, ofiarowując się do pomocy. 

background image

Podczas pracy Lommie miała zwyczaj pogwizdywać sobie, natomiast Alys wykonywała jej 
polecenia w posępnym milczeniu. Od czasu do czasu rozmawiały. 

– Eris nie jest człowiekiem – powiedziała pewnego dnia Lommie Thorne, nadzorując 

instalację dużego monitora. 

– Co? – burknęła Alys. Jej płaska, nieciekawa twarz zmarszczyła się, przez 

Christopherisa i jego teorie zaczęła reagować na wzmianki o Roydzie nieco nerwowo. 
Wsunęła na miejsce kolejny komponent i odwróciła się. 

– Rozmawia z nami, ale pozostaje niewidoczny – powiedziała Lommie. – Tutaj nie ma 

żadnej załogi, wszystko, poza nim, wydaje się zautomatyzowane. Dlaczego więc ten statek 
nie miałby być zautomatyzowany zupełnie i do końca? Idę o zakład,  że ten Royd Eris jest 
skomplikowanym systemem komputerowym, być może prawdziwą Sztuczną Inteligencją. 
Nawet skromny program może prowadzić pseudorozmowę, której niemal nie da się odróżnić 
od ludzkiej. Taki jak ten, uruchomiony, mógłby cię zupełnie oszukać. 

Alys chrząknęła i wróciła do przerwanej pracy. 
– Dlaczego więc udaje człowieka? 
– Ponieważ większość systemów prawnych nie przyznaje SI żadnych praw 

obywatelskich. Statek nie może być  właścicielem siebie samego, nawet na Avalonie. 
ŻEGLARZ NOCY obawia się prawdopodobnie, że zostanie uwięziony i wyłączony. – 
Gwizdnęła. – Śmierć, Alys, koniec poczucia istnienia, koniec świadomych myśli. 

– Każdego dnia pracuję z maszynami – powiedziała z uporem Alys. – Włączenie, 

wyłącznie, bez różnicy. Nie mają nic przeciwko temu. Dlaczego ta maszyna miałaby się tym 
przejmować? 

Lommie uśmiechnęła się. 
– Komputery to co innego, Alys. Umysł, myśli,  życie, duże systemy wszystko to 

posiadają. – Jej prawa dłoń zamknęła się na lewym nadgarstku, kciuk zaczął błądzić bez celu 
po nierównościach wszczepu. – Również odczucia. Wiem to. Nikt nie chce nagle przestać 
czuć. One nie są wcale tak bardzo różne od ciebie, ode mnie, naprawdę. 

Alys obejrzała się i potrząsnęła głową. 
– Naprawdę? – powtórzyła bezbarwnym, niedowierzającym głosem. 
Royd Eris patrzył i słuchał, bez uśmiechu. 

 

* * * 

 

Thale Lasamer był  młodą kruchą istotą – nerwowy, pobudliwy, o słabych, słomianych, 

opadających na ramiona włosach, a oczach błękitnych i wodnistych. Zwykle ubierał się jak 
paw, szczególnym upodobaniem darząc koronkowe, rozcięte z przodu koszule bez 
kołnierzyka i saczki na genitalia, ciągle modne wśród niższych klas jego rodzinnego świata. 

background image

W dniu, w którym odnalazł Karoly d’Branina w jego ciasnej, prywatnej kabinie, ubrany był 
jednak w skromny, szary kombinezon. 

– Czuję to – powiedział, chwytając d’Branina za ramię i boleśnie wbijając mu palce. – 

Coś tu jest nie w porządku, Karoly, wyjątkowo nie w porządku. Zaczynam naprawdę się bać. 

Paznokcie telepaty raniły skórę i d’Branin wyszarpnął gwałtownie rękę. 
– To boli – zaprotestował. – O co chodzi, przyjacielu? Boisz się? Czego, kogo? Nic z tego 

nie rozumiem. Czego tu można się bać? 

Lasamer uniósł blade dłonie ku twarzy. 
– Nie wiem – powiedział płaczliwie – nie wiem. Ale to jest tutaj, czuję to. Karoly, ja coś 

zacząłem odbierać. Wiesz, że jestem dobry. Jestem, i dlatego mnie wybrałeś. Właśnie przed 
chwilą, gdy wbiłem ci paznokcie w skórę, czułem to. Mogę cię teraz odczytać, wyrywkowo. 
Myślisz, że zbyt łatwo się ekscytuję, że wpływa na mnie ta zamknięta przestrzeń, że powinno 
się mnie uspokoić. – Młody człowiek roześmiał się krótkim, histerycznym chichotem, który 
urwał się równie nagle, jak się pojawił. – Widzisz, nie. Ja jestem dobry. Klasa jeden, 
potwierdzona testami i teraz ci mówię, że się boję. Wychwytuję to. Wyczuwam. Śnię o tym. 
Czułem to już podczas wchodzenia na statek i to staje się coraz gorsze. Coś niebezpiecznego. 
Coś gwałtownego. I obcego, Karoly, obcego! 

– Wolkryni? – spytał d’Branin. 
– Nie, to niemożliwe. Lecimy hipernapędem, a oni są odlegli jeszcze o lata świetlne. – 

Znowu zabrzmiał ten chichot. – Nie jestem aż tak dobry. Słyszałem twoją historię o Kreyach, 
ale ja jestem tylko człowiekiem. Nie, to jest blisko. Na statku. 

– Jedno z nas? 
– Być może – odpowiedział Lasamer. Zamyślił się na chwilę pocierając policzek. – Nie 

potrafię tego umiejscowić. 

D’Branin po ojcowsku położył mu dłoń na ramieniu. 
– Thale, to twoje wrażenie... czy nie może rodzić się z tego, że jesteś po prostu 

zmęczony? Wszyscy żyjemy tu w ciągłym napięciu. Bezczynność potrafi być naprawdę 
wyczerpująca. 

– Zabierz ze mnie tę  rękę – warknął Lasamer. D’Branin szybko cofnął  dłoń. – To jest 

rzeczywiste – upierał się telepata – i nie chciałbym,  żebyś zaczął myśleć,  że może 
niepotrzebnie mnie zabierałeś, i tak dalej. Jestem równie zrównoważony jak wszyscy inni na 
tym... na tym... jak śmiesz myśleć,  że jestem niezrównoważony! Powinieneś zajrzeć do 
wnętrza niektórych z naszych współtowarzyszy... Chrostopherisa z jego butelką i małymi, 
brudnymi fantazjami, Dannela niemal chorego ze strachu, Lommie z jej maszynami, u niej 
wszystko jest metalem, światełkami i zimnymi obwodami, to chore, mówię ci, a Jhirl jest 
arogancka, Agatha nawet w myślach łka nad sobą bez przerwy, a Alys jest pusta jak krowa. 
Ty, ty ich nie dotykasz, nie patrzysz w nich, co ty możesz wiedzieć o zrównoważeniu? 
Przegrani ludzie, d’Branin, dano ci bandę ludzi przegranych, ja jestem wśród nich jednym z 

background image

najlepszych, nie waż się więc myśleć, że jestem niezrównoważony, chory, słyszysz? – Jego 
niebieskie oczy błyszczały jak w gorączce. – Słyszysz? 

– Spokojnie – powiedział d’Branin. – Spokojnie, Thale, jesteś zbyt podekscytowany. 
Telepata zamrugał i nagle jego podniecenie uleciało. 
– Podekscytowany? – powiedział. – Tak. – Rozejrzał się wokół ze zmieszaniem. – 

Karoly, wiem, że to trudne, ale uwierz mi. Musisz. Ja cię ostrzegam. Jesteśmy w 
niebezpieczeństwie. 

– Uwierzę, ale nie mogę podjąć  żadnych działań bez bardziej precyzyjnych informacji. 

Musisz użyć swego talentu, żeby je dla mnie zdobyć, dobrze? Przecież możesz to zrobić. 

Ten skinął głową i powiedział: 
– Dobrze... dobrze. 
Rozmawiali spokojnie jeszcze przez ponad godzinę, w końcu telepata wyszedł zupełnie 

spokojny. Bezpośrednio potem d’Branin poszedł do psipsych, która leżała w swoim hamaku, 
otoczona lekarstwami, skarżąc się na nieustanne bóle. 

– Interesujące – zauważyła, gdy d’Branin opowiedział jej o wizycie Lasamera. – Ja 

również coś czułam, miałam jakieś poczucie zagrożenia, bardzo niewyraźne, rozmyte. 
Myślałam,  że to bierze się ze mnie samej. Zamknięcie, nuda, sposób, w jaki to przyjmuję. 
Moje nastroje czasami zwracają się przeciwko mnie. Czy powiedział coś bardziej 
konkretnego? 

– Nie. 
– Postaram się przemóc ból i pochodzić trochę, odczytam go, odczytam innych, zobaczę, 

co będę w stanie wychwycić. Chociaż, jeśli to jest realne, on powinien odczuć to pierwszy. 
On ma klasę jeden, a ja tylko trzy. 

D’Branin skinął głową. 
– Wydaje się bardzo czuły. Powiedział mi różne rzeczy o innych. 
– To nic nie znaczy. Czasami gdy telepata upiera się, że wychwytuje wszystko, znaczy to 

tylko, iż nic nie wychwytuje. Wyobraża sobie odczyty, uczucia, żeby zastąpić te, które nie 
chcą do niego przyjść. Będę go uważnie obserwowała. Niekiedy talent może się załamać, 
ześliznąć w rodzaj histerii. Może zacząć nadawać, zamiast odbierać. To bardzo 
niebezpieczne, szczególnie w zamkniętych środowiskach. 

– Oczywiście, oczywiście – zgodził się. 
W innej części statku Royd Eris zmarszczył brwi. 

 

* * * 

 

– Zwróciłeś uwagę na ubranie hologramu, który on nam wysyła? – powiedział Rojan 

Christopheris do Alys Northwind. Byli sami w jednym z luków towarowych. Leżeli na macie, 
starając się unikać wilgotnej plamy na jej środku. Ksenobiolog zapalił skręta. Zaproponował 

background image

jej, ale odmówiła machnięciem ręki. – Niemodne od co najmniej dziesięciu lat, może dłużej. 
Mój ojciec nosił takie koszule, gdy był chłopcem, na Starym Posejdonie. 

– Ma staroświecki gust – odpowiedziała. – I co z tego? Nie obchodzi mnie, w co on się 

ubiera. Ja, na przykład, lubię moje kombinezony. Są bardzo wygodne. Nie zależy mi, co o 
tym myślą inni. 

– Rzeczywiście ci nie zależy, prawda? – powiedział Christopheris, marszcząc swój 

ogromny nos. Nie zauważyła tego. – Ale tu nie o to chodzi. A jeżeli to wcale nie jest Eris? 
Projekcja może być czymkolwiek, może być zestawiona z dowolnych elementów. Nie wydaje 
mi się, żeby on rzeczywiście tak wyglądał. 

– Nie? – Teraz w jej głosie zabrzmiała ciekawość. Przetoczyła się i skuliła mu pod 

ramieniem, opierając ciężkie, białe piersi o jego żebra. 

– A jeżeli jest chory, zdeformowany i wstydzi się pokazywać tak, jak naprawdę wygląda? 

Być może jest czymś zarażony. Powolna Zaraza może straszliwie spustoszyć organizm 
człowieka, ale trwa to dziesięciolecia, zanim w końcu zabije. A przecież  są również inne 
choroby zakaźne: manthrax, nowy trąd, topnica, choroba Langamena, cała masa. Możliwe, że 
narzucona sobie przez Royda kwarantanna jest właśnie i dokładnie tym. Kwarantanną. 
Zastanów się trochę. 

Alys zmarszczyła brwi. 
– Wszystko to, co się mówi o Erisie – powiedziała – zaczyna budzić we mnie dreszcze. 
Ksenobiolog zaciągnął się skrętem i roześmiał. 
– A więc witaj na pokładzie ŻEGLARZA NOCY. Reszta z nas już tam jest. 

 

* * * 

 

W piątym tygodniu podróży Melantha Jhirl doprowadziła swego pionka do szóstej linii. 

Royd zrozumiał, że zatrzymanie go jest już niemożliwe i poddał partię. Była to ósma kolejna 
porażka zadana mu przez Melanthę w ciągu takiej samej liczby dni. Dziewczyna siedziała ze 
skrzyżowanymi nogami na podłodze mesy, mając przed sobą szachownicę z rozstawionymi 
figurami, a dalej ciemną płaszczyznę ekranu. Roześmiała się i zgarnęła figury. 

– Nie martw się tak bardzo, Royd – powiedziała. – Jestem modelem ulepszonym. Zawsze 

trzy posunięcia przed przeciwnikiem. 

– Powinienem skorzystać z pomocy mego komputera – odpowiedział. – Nigdy byś się nie 

dowiedziała. 

Jego hologram zmaterializował się nagle przed ekranem i uśmiechnął do niej. 
– Domyśliłabym się po trzech posunięciach. Możesz spróbować. 
Byli ostatnimi ofiarami gorączki szachowej, która przed ponad tygodniem ogarnęła 

ŻEGLARZA NOCY. Tym, który wykonał szachownicę i figury oraz początkowo namawiał 
innych do gry, był Christopheris. Powszechny zapał szybko wyparował, gdy zaczął grać 

background image

Thale Lasamer i wszystkich, jednego po drugim, pokonał. Każdy uważał, że udało mu się to 
dzięki odczytywaniu w trakcie partii myśli przeciwnika, ponieważ jednak telepata był w 
paskudnym, wojowniczym nastroju, nikt nie odważył się na głośne sformułowanie takiego 
oskarżenia. Melantha jednakże poradziła sobie z Lasamerem bez większych kłopotów. 

– Wcale nie jest takim nadzwyczajnym graczem – powiedziała potem Roydowi – a jeżeli 

nawet próbował odczytać moje zamiary, to otrzymywał tylko nic nie znaczący bełkot. 
Ulepszone modele znają sposoby dyscyplinowania swoich myśli. Tak się składa, że potrafię 
całkiem skutecznie się chronić. 

Później Christopheris i inni próbowali swych sił w jednej czy dwóch partiach z Melanthą 

i wszyscy, mimo wysiłków, byli niezmiennie druzgotani. W końcu Royd spytał, czy i on 
mógłby zagrać. Tylko Melantha i Karoly byli skłonni usiąść z nim przy jednej szachownicy, a 
ponieważ Karoly miał trudności w zapamiętaniu, w jaki sposób figury się poruszają to siłą 
rzeczy stałą przeciwniczką Royda została Melantha. Oboje zdawali się pasjonować 
rozgrywkami, chociaż Melantha zawsze wygrywała. 

Teraz wstała i poszła do kuchni, przechodząc wprost przez widmową sylwetkę Royda. Z 

uporem odmawiała podjęcia ogólnej gry w udawanie, że jest ona rzeczywista. 

– Pozostali zawsze mnie omijają. 
Wzruszyła ramionami i odszukała w lodówce pojemnik piwa. 
– Kiedy wreszcie masz zamiar się złamać i pozwolić mi na złożenie sobie wizyty za tą 

ścianą, kapitanie? – spytała. – Nie czujesz się tam samotnie? Nie cierpisz na frustracje 
seksualne? Klaustrofobię? 

– Latam ŻEGLARZEM NOCY przez całe życie – odpowiedział. Wyłączył hologram, i 

tak przez nią ignorowany. – Gdybym miał skłonności do klaustrofobii, frustracji seksualnych 
czy cierpienia z powodu samotności, nie byłoby to możliwe. Chyba powinno to być dla ciebie 
oczywiste, skoro jesteś ulepszonym modelem? 

Wycisnęła z pojemnika do ust trochę piwa i zaśmiała się miękko, melodyjnie. 
– Jeszcze cię rozgryzę, kapitanie – ostrzegła. 
– A tymczasem – powiedział – opowiedz mi jeszcze trochę  kłamstw na temat twego 

życia. 

 

* * * 

 

– Słyszeliście kiedykolwiek o Jowiszu? – spytała Alys zaczepnym tonem. Była pijana, 

huśtała się na swoim wiszącym w luku towarowym hamaku. 

– Ta nazwa ma coś wspólnego z Ziemią – powiedziała Lindran. – Wydaje mi się, że obie 

planety pochodzą z tego samego systemu mitów. 

– Jowisz – głośno oznajmiła Alys – jest gazowym olbrzymem w tym samym Układzie 

Słonecznym, co Stara Ziemia. Nie wiedzieliście tego, prawda? 

background image

– Mam ważniejsze rzeczy na głowie i nie mogę jej zaprzątać takimi drobiazgami – 

odpowiedziała Lindran. 

Alys uśmiechnęła się, zadowolona z siebie. 
– Hej, słuchajcie, mówię do was. Kiedy został odkryty hipernapęd, och, dawno temu, 

mieli właśnie badać tego Jowisza. Potem oczywiście już nikt nie zawracał sobie głowy 
gazowymi olbrzymami. Wystarczyło wśliznąć się w nadszybkość i znaleźć światy, na których 
można by zamieszkać, a potem je zasiedlić, ignorując komety, asteroidy i gazowe olbrzymy. 
Po prostu... O, patrzcie, kilka lat świetlnych stąd jest następna gwiazda, a wokół niej następne 
przyjazne planety. Byli jednak ludzie, którzy uważali, że na tych gazowych olbrzymach może 
istnieć życie. Rozumiecie? 

– Rozumiem jedynie, że jesteś zalana w trupa – powiedziała Lindran. Christopheris 

wydawał się czymś zirytowany. – Jeżeli na gazowych olbrzymach rzeczywiście istnieje 
inteligentne  życie, to dotychczas nie przejawiło ono chęci opuszczenia swego domu – 
burknął. – Wszystkie myślące gatunki, z jakimi się dotychczas spotkaliśmy, wywodzą się ze 
światów podobnych do Ziemi, a większość z nich oddycha tlenem. Chyba że chcesz 
powiedzieć, iż wolkryni pochodzą z gazowego olbrzyma? 

Alys powoli zmieniła pozycję na siedzącą i uśmiechnęła się tajemniczo. 
– Nie wolkryni – odpowiedziała. – Royd Eris. Zróbcie dziurę w tej ścianie w mesie, a 

zobaczycie, że zaczną z niej wylatywać smugi metanu i amoniaku. 

Wykonała płynny, falisty ruch ręką w powietrzu i zaniosła się śmiechem. 

 

* * * 

 

System komputerowy został podłączony i uruchomiony. Lommie, pokładowy cybernetyk, 

siedziała przy głównej konsoli, gładkiej, czarnej płaszczyźnie z plastiku, na której w 
holograficznym tańcu pojawiały się i znikały widmowe odwzorowania setki układów 
klawiaturowych, przesuwając się i zmieniając nawet w chwilach, w których ich używała. 
Przed i wokół jej twarzy znajdowały się krystaliczne zespoły pamięciowe, rzędy ekranów i 
czytników z maszerującymi kolumnami liczb i wirującymi w powolnych układach figurami 
geometrycznymi oraz ciemne kolumny absolutnie gładkiego metalu, zawierające umysł i 
duszę systemu. Siedziała szczęśliwa w półmroku, pogwizdując. Jej palce na ślepo, z 
oszałamiającą szybkością poruszały się po połyskujących klawiszach, przeprowadzając 
komputer przez szereg prostych programów testujących. 

– Och – powiedziała w pewnej chwili, uśmiechając się. A później jedynie: – Dobrze. 
Potem nadszedł czas na ostatni test. Podwinęła metaliczną tkaninę lewego rękawa, 

włożyła ramię pod pulpit, odszukała bolce, wsunęła je w otwory wszczepu. 

Połączenie. 
Ekstaza. 

background image

Na ekranach zawirowały, zlały się, potem rozprysnęły plamy atramentu w dziesiątkach 

pulsujących kolorów. 

Chwilę później było już po wszystkim. 
Wyjęła ramię. Uśmiech na jej ustach był nieśmiały i pełen satysfakcji, było w nim jednak 

również coś innego, ledwie widoczny ślad zdziwienia. Dotknęła kciukiem otworów na swym 
przegubie i stwierdziła,  że ich obrzeża są gorące i wywołują mrowienie skóry. Zadrżała 
mimowolnie. 

System działał znakomicie, sprzęt był w doskonałym stanie, wszystkie zestawy 

programów zachowywały się zgodnie z planem, połączenie przebiegało bez żadnych 
zakłóceń. Jak zawsze, była to wielka przyjemność. Gdy podłączyła się do systemu, stała się 
mądra ponad wiek, potężna, pełna  światła, elektryczności i nieuchwytnych fluidów życia, 
zimna i czysta, nie była już samotna, nie czuła się mała i bezradna. Było tak samo jak zawsze, 
gdy zlewała się w jedno z systemem i rozrastała w nim i przez niego. 

Ale tym razem dostrzegła jakąś różnicę. Poczuła, tylko przez moment, dotyk czegoś 

zimnego. Czegoś bardzo zimnego i budzącego przerażenie. Przez krótką chwilę zarówno ona, 
jak i system widzieli to wyraźnie, a potem to zniknęło, wycofało się. 

Cybernetyk potrząsnęła głową, odsuwając od siebie nonsensowne myśli. Wróciła do 

pracy. Po chwili znowu zaczęła pogwizdywać. 

 

* * * 

 

W szóstym tygodniu podróży Alys Northwind paskudnie się zraniła podczas 

przygotowywania jakiejś przekąski. Stała w kuchni, krojąc nasycone przyprawami mięso 
potężnym, długim nożem. Nagle wrzasnęła. 

Dannel i Lindran podbiegli do niej i zobaczyli, że Alys wpatruje się z przerażeniem w 

leżącą przed nią deskę. Nóż odciął część palca wskazującego lewej dłoni, dokładnie na 
wysokości pierwszego stawu. Krew tryskała pulsującą strugą. 

– Statek szarpnął – powiedziała bezbarwnym głosem, spoglądając na Dannela. – 

Czuliście to? Szarpnął i nóż mi się ześlizgnął. 

– Trzeba czymś zatamować krwawienie – powiedziała Lindran. 
Dannel rozejrzał się wokół z paniką w oczach. 
– Och, sama to zrobię – stwierdziła w końcu. I zrobiła. 
Psipsych, Agatha Marij-Black, dała Northwind środek przeciwbólowy, potem spojrzała 

na dwójkę lingwistów. 

– Widzieliście, jak to się stało? 
– Sama to sobie zrobiła, nożem – odpowiedział Dannel. 
Z korytarza, z oddali, dobiegł ich dziki, histeryczny śmiech. 

 

background image

* * * 

 

– Dałam mu środek tłumiący – Marij-Black zameldowała d’Braninowi jeszcze tego 

samego dnia. – Psioninę-4. To na kilka dni zmniejszy jego wrażliwość. Potem mogę mu dać 
więcej, jeśli będzie potrzebował. 

D’Branin wyglądał na bardzo zmartwionego. 
– Rozmawialiśmy kilka razy i zauważyłem,  że Thale robi wrażenie coraz bardziej 

przestraszonego, ale nigdy nie potrafił mi tego jasno wytłumaczyć. Musiałaś go tłumić? 

Psipsych wzruszyła ramionami. 
– Był już na granicy zachowań nieracjonalnych. Gdyby ją przekroczył, mógłby, biorąc 

pod uwagę poziom jego talentu, zabrać nas wszystkich ze sobą. Nie powinieneś najmować 
telepaty z klasą jeden. Oni są zbyt niezrównoważeni. 

– Musimy nawiązać kontakt z obcymi. Przypominam ci, że to wcale nie jest łatwe. A 

wolkryni będą bardziej obcy niż jakakolwiek rozumna rasa, z jaką dotychczas się 
zetknęliśmy. Potrzebujemy umiejętności klasy jeden, jeżeli chcemy mieć jakąkolwiek 
nadzieję na połączenie się z nimi. A przecież oni mogą nas tylu rzeczy nauczyć! 

– Niby słusznie – powiedziała – ale, wziąwszy pod uwagę stan twojego telepaty, możesz 

nagle nie mieć do dyspozycji w ogóle żadnych umiejętności. Połowę swego czasu spędza w 
hamaku w pozycji płodowej, a pozostałe pół puszy się albo gada od rzeczy, a w ogóle niemal 
umiera ze strachu. Upiera się, że grozi nam realne, fizyczne niebezpieczeństwo, ale nie potrafi 
powiedzieć ani dlaczego, ani skąd. Najgorsze z tego wszystkiego jest to, że ja nie mogę z 
pewnością stwierdzić, czy on naprawdę coś wyczuwa, czy tylko ma ostry atak paranoi. Jest 
jednak oczywiste, że zdradza niektóre z klasycznych objawów paranoidalnych. Między 
innymi twierdzi, że jest obserwowany. Być może jego stan nie ma nic wspólnego z nami, 
wolkrynami i jego talentem, ale nic nie wiem na pewno. 

– A co z twoim talentem? – spytał d’Branin. – Jesteś przecież empatą, prawda? 
– Nie ucz mnie mojej pracy – powiedziała ostro. – Spałam z nim w zeszłym tygodniu. 

Nie można osiągnąć lepszych warunków do badania psionicznego. Ale nawet w takich 
okolicznościach nie udało mi się uzyskać niczego pewnego. Jego umysł to chaos, jego strach 
jest tak intensywny, że przesiąkają nim prześcieradła. Również z naszych pozostałych 
kolegów nie udaje mi się niczego wyczytać, poza normalnymi napięciami i frustracjami. Ale 
ja mam tylko klasę trzy, dlatego to niczego nie dowodzi. Moje możliwości są dość 
ograniczone. Poza tym wiesz przecież,  że nie czuję się najlepiej. Ledwo oddycham na tym 
statku. Powietrze wydaje mi się  gęste i ciężkie, bez przerwy boli mnie głowa. Powinnam 
leżeć w łóżku. 

– Tak, oczywiście – zgodził się pospiesznie. – Nie miałem zamiaru cię krytykować. 

Robisz wszystko, co w tak trudnych warunkach leży w twojej mocy. Jak długo potrwa, zanim 
Thale znowu do nas wróci? 

background image

Zmęczonym gestem potarła skronie. 
– Według mnie należy go utrzymywać w stanie, w jaki go teraz wprowadziłam, do końca 

wyprawy. Ostrzegam cię, telepata, który popada w szaleństwo lub histerię, jest naprawdę 
groźny. Ten wypadek z Northwind i nożem to mogła być jego sprawka. Zaczął wrzeszczeć 
wkrótce potem, jak pamiętasz. Być może jej dotknął, tylko na chwilę... och, wiem, że to 
zwariowany pomysł, ale jednak możliwy. Sedno w tym, że nie możemy pozwolić sobie na 
ryzyko. Mam dostateczny zapas psioniny-4, żeby utrzymywać go w niewrażliwości do czasu 
powrotu na Avalon. 

– Ale... Royd wkrótce wyłączy hipernapęd i będziemy nawiązywać kontakt z 

wolkrynami. Thale, ze swym umysłem, ze swym talentem, będzie nam potrzebny. Czy 
tłumienie go jest nieuniknione? Nie ma innego wyjścia? 

Marij-Black skrzywiła się. 
– Innym rozwiązaniem jest zastrzyk esperonu. To go całkowicie otworzy, na kilka godzin 

dziesięciokrotnie zwiększy jego wrażliwość. Wtedy, mam nadzieję, będzie w stanie 
zlokalizować to niebezpieczeństwo, które ponoć wyczuwa. Odrzucić je, jeśli jest urojone, lub 
rozprawić się z nim, jeżeli jest realne. Psionina-4 jest jednak znacznie bezpieczniejsza. 
Esperon to piekielny środek, z całą masą skutków ubocznych. Gwałtownie podnosi ciśnienie 
krwi, czasami powoduje hiperwentylację lub atak apopleksji. Znane są też przypadki 
zatrzymania akcji serca. Lasamer jest dość młody, tym więc się specjalnie nie martwię, ale nie 
sądzę,  żeby był dostatecznie stabilny emocjonalnie, by sobie poradzić z tak wielką potęgą. 
Psionina też nam powinna coś dać. Jeżeli objawy paranoi utrzymają się, będę wiedziała, że 
nie mają one nic wspólnego z jego zdolnościami telepatycznymi. 

– A jeżeli się nie utrzymają? – spytał. 
Agatha uśmiechnęła się do niego przewrotnie. 
– Jeżeli Lasamer stanie się spokojny i przestanie paplać o niebezpieczeństwie? No cóż, to 

będzie znaczyło,  że przestał cokolwiek odbierać, prawda? A to z kolei oznaczałoby,  że 
istnieje coś, co można odbierać, że on przez cały czas miał rację. 

 

* * * 

 

Wieczorem na kolacji Thale Lasamer był cichy i jakby nieobecny. Jadł na pół 

mechanicznie, a jego błękitne oczy sprawiały wrażenie zamglonych. Po posiłku przeprosił 
wszystkich i poszedł prosto do łóżka, niemal natychmiast zapadając w ciężki sen. 

– Co ty z nim zrobiłaś? – Thorne spytała Marij-Black. 
– Zablokowałam ten jego wścibski umysł. 
– Powinnaś to zrobić już dwa tygodnie temu – powiedziała Lindran. – Potulny jest 

znacznie łatwiejszy do zniesienia. 

Karoly d’Branin niemal nie tknął jedzenia. 

background image

 

* * * 

 

Nadeszła fałszywa noc i upiór Royda zmaterializował się obok Karoly d’Branina, 

siedzącego w zamyśleniu nad swoją czekoladą. 

– Karoly – powiedziało widziadło – czy byłoby możliwe połączenie komputera, 

zainstalowanego przez twój zespół z systemem pokładowym ŻEGLARZA? Twoje opowieści 
o wolkrynach fascynują mnie i chciałbym mieć możliwość dokładniejszego ich studiowania w 
wolnych chwilach. Zakładam, że wyniki twoich badań zostały wprowadzone do pamięci. 

– Oczywiście – odpowiedział d’Branin automatycznie, jakby myślał zupełnie o czym 

innym. – Nasz system jest już uruchomiony. Połączenie go z ŻEGLARZEM nie powinno 
stanowić problemu. Powiem Lommie, żeby jutro się tym zajęła. 

W mesie zawisła ciężka cisza, d’Branin siorbał czekoladę i nieruchomym wzrokiem 

wpatrywał się w ciemność, niemal nieświadomy obecności Royda. 

– Masz jakieś zmartwienie – powiedział po chwili Royd. 
– Co? Ach, tak. – D’Branin podniósł głowę. – Wybacz, przyjacielu. Zbyt wiele mam teraz 

na głowie. 

– To ma coś wspólnego z Lasamerem, prawda? 
Karoly d’Branin przez dłuższą chwilę patrzył na bladą, świetlistą sylwetkę, zanim zdobył 

się na sztywne skinienie głowy. 

– Tak. Mogę spytać, skąd o tym wiesz? 
– Wiem o wszystkim, co się dzieje na ŻEGLARZU. 
– Obserwowałeś nas – powiedział d’Branin ponuro, z wyraźną nutą oskarżenia w głosie. 

– A więc stąd się wzięło to uczucie, o którym mówił Thale, wrażenie,  że jesteśmy 
obserwowani. Royd, jak mogłeś? Szpiegowanie jest ciebie niegodne. 

Przezroczyste oczy widma nie miały w sobie życia, nie widziały. 
– Nie mów o tym innym – powiedział Royd. – Karoly, przyjacielu, jeśli mogę cię tak 

nazwać, mam powody, żeby was obserwować, powody, których poznanie nic by ci nie dało. 
Nie zamierzam was skrzywdzić. Uwierz mi. Wynająłeś mnie, żebym was bezpiecznie 
dowiózł do wolkrynów i z powrotem i tak właśnie mam zamiar zrobić. 

– Wykręcasz się od odpowiedzi, Royd. Dlaczego nas szpiegowałeś? Czy przypatrywałeś 

się wszystkiemu? Czerpiesz przyjemność z podglądania, może jesteś naszym wrogiem... Czy 
dlatego nigdy osobiście się do nas nie przyłączyłeś? Patrzenie to wszystko, co zamierzasz? 

– Twoje podejrzenia mnie ranią Karoly. 
– Mnie rani twoja nieszczerość. Odpowiesz mi wreszcie? 
– Wszędzie mam oczy i uszy – powiedział Royd. – Nie ma na ŻEGLARZU takiego 

miejsca, w którym można by się przede mną ukryć. Czy widzę wszystko? Nie, nie zawsze 
patrzę. Jestem tylko człowiekiem, bez względu na to, co myślą o mnie twoi koledzy. Muszę 

background image

spać. Monitory pozostają  włączone, ale nie ma nikogo, kto by się im przypatrywał. Mogę 
skupić uwagę tylko na jednym czy dwóch obrazach lub rozmowach naraz. Czasami staję się 
rozkojarzony, niewiele zauważam. Obserwuję wszystko, Karoly, ale nie wszystko widzę. 

– Dlaczego? – D’Branin nalał sobie nową filiżankę czekolady, z trudem opanowując 

drżenie rąk. 

– Nie muszę odpowiadać na to pytanie. ŻEGLARZ NOCY jest moim statkiem. 
D’Branin upił łyk czekolady, zamrugał, skinął głową. 
– Zasmucasz mnie, przyjacielu. Nie dajesz mi wyboru. Thale powiedział,  że jesteśmy 

obserwowani, i jak to teraz widzę, miał rację. On twierdzi również,  że znajdujemy się w 
niebezpieczeństwie. Tu jest coś obcego, mówi. Ty? – Hologram pozostał nieruchomy i cichy. 
– Nie odpowiadasz. Och, Royd, co ja mam zrobić? Muszę mu wierzyć. Jesteśmy w 
niebezpieczeństwie, być może ty nam zagrażasz. Muszę więc zrezygnować z naszej wyprawy. 
Zawróć na Avalon, Royd. Takie jest moje postanowienie. 

Duch uśmiechnął się blado. 
– Tak blisko celu, Karoly? Już wkrótce wyłączymy hipernapęd. 
D’Branin wydał cichy, smutny dźwięk gdzieś z głębi gardła. 
– Moi wolkryni – powiedział, wzdychając. – Tak blisko... och, boli mnie, że muszę ich 

opuścić. Ale nie mogę zrobić inaczej, nie mogę. 

– Możesz – powiedział  głos Royda Erisa. – Zaufaj mi. To wszystko, o co cię proszę. 

Uwierz, gdy mówię, że nie mam wobec was złych zamiarów. Thale Lasamer może mówić o 
niebezpieczeństwie, ale dotychczas przecież nikomu nie stało się nic złego, prawda? 

– Nie – przyznał d’Branin. – Nie, jeżeli nie liczyć Alys, która się zraniła dziś po południu. 
– Co? – Royd zawahał się na chwilę. – Zraniła się? Nie widziałem tego. Kiedy to się 

stało? 

– Och, dość wcześnie. Zdaje się, że tuż przed tym, jak Thale zaczął wrzeszczeć. 
– Rozumiem – powiedział Royd z namysłem. 
– Patrzyłem, jak ćwiczy Melantha – dodał po chwili. – Potem z nią rozmawiałem. 

Niczego nie zauważyłem. Powiedz mi, jak to się stało. 

D’Branin opowiedział mu. 
– Posłuchaj, Karoly. Zaufaj mi, a ja dam ci twoich wolkrynów. Uspokój swoich ludzi. 

Zapewnij ich, że ja nie stanowię dla nich niebezpieczeństwa. I postaraj się, żeby Lasamer bez 
przerwy był stłumiony i spokojny, rozumiesz? To bardzo ważne. On jest tu głównym 
problemem. 

– Agatha radzi mniej więcej to samo. 
– Wiem – powiedział Royd. – W pełni się z nią zgadzam. Czy zrobisz to, o co proszę? 
– Sam nie wiem – odpowiedział d’Branin. – Niczego mi nie ułatwiasz. Nie rozumiem, co 

tu jest nie w porządku, przyjacielu. Czy powiesz mi coś więcej? 

Royd Eris nie odpowiedział. Jego duch czekał. 

background image

– No dobrze – westchnął w końcu d’Branin. – Nie chcesz mówić. Jakże mi wszystko 

utrudniasz. Kiedy to będzie, Royd? Kiedy zobaczymy moich wolkrynów? 

– Niedługo – odpowiedział Royd. – Wyłączę hipernapęd za mniej więcej siedemdziesiąt 

godzin. 

– Siedemdziesiąt godzin. To już tak niewiele. Zawrócenie teraz właściwie nic nam nie da. 

– Zwilżył wargi językiem, podniósł filiżankę i stwierdził,  że jest pusta. – Dobrze, lecimy 
dalej. Zrobię, jak mówisz. Zaufam ci, każę podawać Lasamerowi narkotyk, nie powiem 
innym, że ich szpiegujesz. Czy to wystarczy? Daj mi wolkrynów. Tak długo na to czekałem! 

– Wiem – powiedział Royd Eris. – Wiem. 
Duch zniknął i Karoly d’Branin został sam w ciemnej mesie. Próbował dolać sobie 

czekolady, ale nie zdołał zapanować nad drżeniem dłoni, oblał sobie palce czekoladą i 
wypuścił filiżankę, klnąc, dziwiąc się, cierpiąc. 

 

* * * 

 

Następny dzień był dniem narastającego napięcia i tysiąca drobnych zadrażnień. Lindran i 

Dannel mieli „prywatną” kłótnię, którą można było usłyszeć w połowie statku. Trzyosobowa 
gra strategiczna w mesie zakończyła się katastrofą, gdy Christopheris oskarżył Melanthę Jhirl 
o oszukiwanie. Lommie narzekała na niezwykłe trudności, na jakie natrafia podczas prób 
połączenia swego systemu z komputerami pokładowymi. Alys Northwind przez pół dnia 
siedziała nieruchomo w mesie, wpatrując się z wyrazem ponurej nienawiści na twarzy w swój 
zabandażowany palec. Agama włóczyła się po korytarzach, narzekając, że na statku jest zbyt 
gorąco, że bolą ją wszystkie stawy, że powietrze jest gęste i pełne dymu, że na statku jest zbyt 
zimno. Nawet Karoly d’Branin był przygnębiony i rozdrażniony. 

Tylko telepata sprawiał wrażenie zadowolonego. Nasycony po uszy psioniną-4, był 

ospały i niemrawy, ale przynajmniej nie chował się po zaciemnionych kątach. 

Royd Eris nie pojawił się ani jako głos, ani jako holograficzna projekcja. 
Na obiedzie ciągle go nie było. Naukowcy byli niespokojni, spodziewając się w każdej 

chwili, że zmaterializuje się na swym zwykłym miejscu i przyłączy do obiadowej rozmowy. 
Gdy na stole postawiono poobiednie filiżanki czekolady, herbaty czy kawy, ich oczekiwania 
pozostawały ciągle nie spełnione. 

– Nasz kapitan sprawia wrażenie bardzo zajętego – zauważyła Melantha, odchylając się 

do tyłu wraz z krzesłem i obracając w palcach kieliszek z brandy. 

– Wkrótce zostanie wyłączony hipernapęd – powiedział d’Branin. – Niewątpliwie są 

jakieś rzeczy, które musi przedtem zrobić. 

W duchu był zirytowany nieobecnością Royda i zastanawiał się, czy również w tej chwili 

są obserwowani. Rojan Christopheris chrząknięciem przeczyścił gardło. 

background image

– Ponieważ my jesteśmy tu wszyscy, a jego nie ma, może jest to właściwa chwila, żeby 

przedyskutować pewne sprawy. Niezbyt mnie martwi, że nie było go na obiedzie. On przecież 
nie je. To tylko zasrany hologram. Ale dlaczego to tak wygląda? Możliwe, że inaczej być nie 
może... Musimy na ten temat porozmawiać. Karoly, wielu z nas zaczyna mieć niedobre 
przeczucia, związane z Roydem Erisem. Co ty w ogóle wiesz o tym tajemniczym człowieku? 

– Co wiem, przyjacielu? – D’Branin napełnił filiżankę  gęstą, gorącą czekoladą i zaczął 

powoli ją popijać, starając się zyskać trochę czasu do namysłu. – A co tu w ogóle można 
wiedzieć? 

– Z pewnością zauważyłeś – powiedziała Lindran sucho – że on nigdy osobiście się do 

nas nie przyłącza. Czy zanim wynająłeś ten statek, ktokolwiek wspominał ci o tym jego 
zwyczaju? 

– Też chciałbym znać odpowiedź na to pytanie – powiedział Dannel, drugi lingwista. – 

Avalon jest bardzo ruchliwym portem, przewija się przez niego masa statków. Dlaczego 
wybrałeś właśnie jego? Co ci o nim mówiono? 

– Co o nim mówiono? Muszę przyznać,  że bardzo niewiele. Rozmawiałem z kilkoma 

urzędnikami portowymi i przedsiębiorstwami czarterowymi, ale nigdzie nie wiedziano o 
Roydzie niczego konkretnego. Nie używał dotychczas Avalonu jako portu macierzystego. 

– To dość wygodne – powiedziała Lindran. 
– To dość podejrzane – dorzucił Dannel. 
– To skąd on pochodzi? – spytała Lindran. – Dannel i ja słuchaliśmy go bardzo uważnie. 

Posługuje się standardowym w sposób bardzo równy, bez wyczuwalnego akcentu, bez 
żadnych zwrotów idiomatycznych, które mogłyby zdradzać jego pochodzenie. 

– Czasami jego język brzmi nieco archaicznie – wtrącił Dannel – i od czasu do czasu 

używane przez niego konstrukcje budzą we mnie pewne skojarzenia. Tyle że za każdym 
razem inne. On dużo podróżował. 

– Co za błyskotliwe spostrzeżenie – powiedziała Lindran, poklepując dłoń Dannela. – 

Kupcom zdarza się podróżować, kochanie. Między innymi dlatego mają statki. – Ten spojrzał 
na nią z ukosa, ale ona mówiła dalej: – Ale na serio, czy w ogóle cokolwiek o nim wiesz? 
Skąd wziął ten statek? 

– Nie mam pojęcia – przyznał się d’Branin. – Nigdy... nigdy nie przyszło mi do głowy, 

żeby go spytać. 

Członkowie jego grupy badawczej spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. 
– Nie przyszło ci do głowy zapytać? – powiedział Christopheris. – To jak to się stało, że 

wybrałeś właśnie ten statek? 

– Po prostu był dostępny. Rada administracyjna zatwierdziła mój projekt i przydzieliła mi 

personel, ale żaden z należących do Akademii statków nie był akurat wolny. Istniały też 
pewne ograniczenia budżetowe. 

Agatha Marij-Black roześmiała się kwaśno. 

background image

– Tym z was, którzy jeszcze sami do tego nie doszli, d’Branin po prostu chce powiedzieć, 

że Akademia była zachwycona jego badaniami w zakresie ksenomitologii i odnalezieniem 
mitu o wolkrynach, ale znacznie mniej entuzjastycznie odniosła się do planu odszukania ich 
samych. Przyznali mu więc niewielkie środki,  żeby był zadowolony i pracował dalej, 
zakładając jednocześnie, że jego mała wyprawa będzie zupełnie bezowocna. Przydzielili mu 
też ludzi, za którymi nikt na Avalonie nie będzie tęsknił. – Rozejrzała się. – Spójrzcie na 
siebie. Żadne z nas nie pracowało z d’Braninem przy wczesnych stadiach badań, ale wszyscy 
byliśmy wolni, gdy szukano personelu na ten lot. I żadne z nas nie jest wysokiej klasy 
naukowcem. 

– Mów za siebie – rzuciła Melantha. – Ja się zgłosiłam na ochotnika. 
– Nie będę się o to spierała. Sedno tkwi w tym, że wybór ŻEGLARZA NOCY wcale nie 

jest taką zagadką. Po prostu wynająłeś najtańszy statek, jaki mogłeś znaleźć, prawda, 
d’Branin? 

– Niektóre z wolnych statków od razu odrzuciły moją propozycję, nawet jej nie 

rozważając – powiedział d’Branin. – Trzeba przyznać, że wyglądało to trochę dziwnie. Ale 
wielu dowódców odczuwa niemal zabobonny lęk przed wyłączaniem hipernapędu w 
przestrzeni międzygwiezdnej, bez żadnej planety w pobliżu. Z tych, którzy na moją 
propozycję się godzili, Royd Eris zaoferował najlepsze warunki, a poza tym był w stanie 
wyruszyć natychmiast. 

– A my musieliśmy natychmiast wyruszać – powiedziała Lindran. – W przeciwnym razie 

wolkryni mogliby nam uciec. Przecież lecą przez ten region galaktyki zaledwie od dziesięciu 
tysięcy lat, plus minus kilka tysięcy. 

Ktoś się roześmiał. D’Branin był wyraźnie zakłopotany. 
– Przyjaciele, mogłem oczywiście opóźnić odlot. Przyznaję, że chciałem jak najszybciej 

spotkać się z moimi wolkrynami, zobaczyć ich ogromne statki i zadać im te wszystkie 
pytania, które mnie tak dręczyły, odkryć ich zamiary i motywy. Muszę też przyznać,  że 
opóźnienie nie byłoby wielkim zagrożeniem dla tej misji. Ale niby dlaczego mielibyśmy ją 
opóźniać? Royd był dla nas bardzo dobrym gospodarzem, jest wysokiej klasy pilotem. 
Byliśmy dobrze traktowani. 

– Spotkałeś się z nim? – spytała Alys. – Czy widziałeś go, gdy omawialiście warunki? 
– Rozmawialiśmy wiele razy, ale ja byłem na Avalonie, a Royd w statku na orbicie. 

Widziałem tylko jego twarz na ekranie. 

– Projekcja, komputerowa symulacja, to mogło być cokolwiek – stwierdziła Lommie. – 

Karoly, mogę kazać mojemu komputerowi wyświetlić na twoim ekranie każdego rodzaju 
twarz. 

– Nikt nigdy nie widział tego Royda Erisa – stwierdził Christopheris. – Od samego 

początku zrobił z siebie zagadkę. 

background image

– Nasz gospodarz życzy sobie, żeby jego spokój i odosobnienie nie były zakłócane – 

powiedział d’Branin. 

– Wymówki – wtrąciła się Lindran. – Co on ukrywa? 
Melantha wybuchnęła śmiechem. Kiedy wszystkie oczy zwróciły się ku niej, potrząsnęła 

głową, wciąż się uśmiechając. 

– Kapitan Royd jest idealny... dziwny człowiek do dziwnej wyprawy. Czy żadnego z was 

nie pociąga tajemnica? Oto lecimy lata świetlne,  żeby przechwycić hipotetyczny statek z 
samego serca galaktyki, wędrujący ku jej skrajom dłużej niż ludzkość prowadzi wojny i 
wszyscy jesteście wytrąceni z równowagi, gdyż nie możecie policzyć pryszczy na nosie 
naszego kapitana. – Pochyliła się nad stołem, żeby na nowo napełnić swój kieliszek. – Moja 
matka miała rację – dodała niefrasobliwym tonem – ludzie normalni są nienormalni. 

– Może powinniśmy posłuchać Melanthy – powiedziała w zamyśleniu Lommie. – Fobie i 

neurozy Royda są jego własnym problemem, dopóki ich nam nie narzuca. 

– Ta sytuacja nie działa na mnie dobrze – poskarżył się słabo Dannel. 
– Z tego, co nam wiadomo – wtrąciła Alys – możemy przypuszczać, że podróżujemy z 

obcym albo kryminalistą. 

– Jowisz – mruknął czyjś głos. 
Alys zaczerwieniła się po czubki uszu, a wokół stołu rozległy się stłumione śmiechy. 
Thale Lasamer spojrzał ukradkowo znad swego talerza i zachichotał. 
– Z obcym – powiedział. Jego błękitne oczy skakały na boki, jakby szukając drogi 

ucieczki. Były błyszczące i dzikie. 

Marij-Black zaklęła. 
– Kończy się działanie narkotyku – powiedziała pospiesznie do d’Branina. – Muszę iść 

do kabiny po następną dawkę. 

– Jakiego narkotyku? – Lommie zażądała wyjaśnień. D’Branin starannie unikał mówienia 

zbyt wiele o majakach Lasamera, bojąc się wzrostu napięcia na pokładzie. – Co tu się dzieje? 

– Niebezpieczeństwo – powiedział Lasamer. Odwrócił się do siedzącej obok niego 

Lommie i mocno chwycił jej ramię, wbijając długie, umalowane paznokcie w srebrzysty 
metal bluzki. – Jesteśmy w niebezpieczeństwie, mówię ci, wyraźnie to wyczuwam. To jest 
coś obcego. To chce naszej zguby. Krew, widzę krew. – Roześmiał się. – Czujesz jej smak, 
Agatho? Ja niemal mogę go poczuć. To coś również może. 

Marij-Black wstała. 
– On nie czuje się najlepiej – oznajmiła. – Tłumiłam go psioniną, starając się opanować 

jego majaczenia. Przyniosę następną dawkę. 

Ruszyła w stronę drzwi. 
– Tłumiłaś go? – powiedział Christopheris z niekłamanym przerażeniem. – On nas przed 

czymś ostrzegał. Nie słyszałaś, co mówił? Chcę wiedzieć, co to jest! 

– Nie psioniną-poradziła Melantha. – Spróbuj esperonu. 

background image

– Nie ucz mnie mojej pracy, kobieto! 
– Przepraszam. – Melantha skromnie uniosła ramiona. – Ale wydaje mi się, że idę trochę 

dalej niż ty. Esperon może mu pomóc w pozbyciu się tych majaków. Zgadza się? 

– Tak, ale... 
– Może mu pomóc w skupieniu się na niebezpieczeństwie, które, jak twierdzi, wykrywa. 

Zgadza się? 

– Znam całkiem nieźle charakterystykę działania esperonu – powiedziała psipsich 

ostrożnie. 

Melantha uśmiechnęła się znad brzegu kieliszka z brandy. 
– Jestem pewna, że znasz. To mnie teraz posłuchaj. Wszyscy się niezwykle niepokoicie 

Roydem, jak się wydaje. Nie możecie znieść tego, że nie wiecie, co on takiego ukrywa. Rojan 
od tygodni wymyśla różne teorie i jest już gotów uwierzyć w którąkolwiek z nich. Alys jest 
tak zdenerwowana, że obcięła sobie palec. Wszyscy bez przerwy się  kłócimy. Tego typu 
nastroje nie pomogą nam we wspólnej pracy. Skończmy z nimi. To jest dość  łatwe. – 
Wskazała Lasamera. – Tu oto siedzi telepata klasy jeden. Zwielokrotnijmy jego moc 
esperonem, a będzie w stanie recytować nam życiorys naszego kapitana, aż wszyscy 
będziemy nim w dostatecznym stopniu znudzeni. Przy okazji będzie mógł pokonać także 
swoje osobiste demony. 

– On na nas patrzy – odezwał się telepata cichym, naglącym głosem. 
– Nie – powiedział Karoly d’Branin – Thale musi być cały czas stłumiony. 
– Karoly – powiedział Christopheris – to już zaszło za daleko. Niektórzy z nas są 

wyczerpani nerwowo, a ten chłopak jest przerażony. Uważam,  że wszyscy potrzebujemy 
jasnej sytuacji, końca tajemnicy Royda Erisa. Chociaż raz Melantha ma rację. 

– Nie mamy prawa – bronił się d’Branin. 
– Ale mamy potrzebę – powiedziała Lommie. – Zgadzam się z Melanthą. 
– Tak – przytaknęła Alys. 
Dwoje lingwistów skinęło głowami. 
D’Branin pomyślał ze smutkiem o obietnicy, jaką  złożył Roydowi. Oni nie pozostawili 

mu jednak żadnego wyboru. Jego oczy spotkały się z oczyma psipsych. 

– No to zróbcie tak – westchnął. – Podajcie mu esperon. 
– On chce mnie zabić! – wrzasnął Thale Lasamer. Poderwał się na równe nogi, a gdy 

Lommie położyła mu dłoń na ramieniu, próbując go uspokoić, chwycił filiżankę z kawą i 
rzucił ją prosto w jej twarz. Potrzeba było trojga z nich, żeby go przytrzymać. 

– Pospiesz się – warknął Christopheris. 
Marij-Black wyszła z mesy. 

 

* * * 

 

background image

Kiedy wróciła, pozostali podnieśli Lasamera na stół i zmusili do położenia się, 

odgarniając mu długie, jasne włosy i odsłaniając arterie na szyi. 

Marij-Black podeszła do niego z boku. 
– Przestańcie – powiedział Royd. – Nie ma potrzeby. 
Duch zaistniał, migocząc, w pustym krześle u szczytu stołu. Psipsych zamarła w trakcie 

wsuwania ampułki esperonu do strzykawki pistoletowej, a Alys wytrzeszczyła oczy i 
wypuściła jedno z ramion Lasamera. Telepata nie wyrywał się. Leżał na stole, oddychając 
ciężko, wpatrując się nieruchomym, szklanym wzrokiem w hologram Royda, jakby 
sparaliżowany jego nagłą materializacją. Melantha podniosła kieliszek z brandy w toaście. 

– Buuu – powiedziała. – Spóźniłeś się na obiad, kapitanie. 
– Royd – powiedział Karoly d’Branin – bardzo mi przykro. 
Duch patrzył niewidzącym wzrokiem na przeciwległą ścianę. 
– Wypuście go – powiedział  głos z komunikatorów. – Zdradzę wam moje wielkie 

tajemnice, jeżeli ich istnienie tak was przeraża. 

– On rzeczywiście nas obserwował – powiedział Dannel. 
– Słuchamy. – W głosie Northwind brzmiała podejrzliwość. – Czym ty jesteś? 
– Podobał mi się twój pomysł z gazowymi olbrzymami – powiedział Royd. – Niestety, 

rzeczywistość jest mniej dramatyczna. Jestem zwyczajnym Homo sapiens w średnim wieku. 
Sześćdziesiąt osiem standardowych lat, jeżeli mam być dokładny. Hologram, który widzicie 
przed sobą, jest prawdziwym Roydem Erisem, przynajmniej takim, jakim on był kilka lat 
temu. Teraz jestem nieco starszy, ale wykorzystuję symulację komputerową,  żeby moim 
gościom ukazywać się jako młodzieniec. 

– Tak? – Twarz Lommie była zaczerwieniona w miejscach oparzonych przez kawę. – To 

po co ta tajemniczość? 

– Zacznę opowieść od mojej matki – odpowiedział Royd. – ŻEGLARZ NOCY 

pierwotnie był jej statkiem, zbudowanym na zamówienie, według jej projektu, w stoczniach 
Newholme. Moja matka była wolnym kupcem, z dość znacznym powodzeniem. Urodziła się 
w slumsach świata o nazwie Vess, który znajduje się bardzo daleko stąd, chociaż być może 
niektórzy z was o nim słyszeli. Pięła się ku górze, szczebel po szczeblu, aż doszła do 
własnego statku. Wkrótce zbiła fortunę na tym, że zawsze była gotowa przyjmować 
nietypowe przewozy, latać z dala od głównych szlaków handlowych, zabierać  ładunki 
miesiąc, rok czy dwa lata świetlne poza strefy, do których zwykle były wożone. Tego typu 
praktyki są bardziej ryzykowne niż latanie szlakami pocztowymi, ale też zyskowniejsze. Moja 
matka nie martwiła się tym, jak często ona i jej załoga pojawiają się w domu. Jej domem były 
statki. Zapomniała o Vess natychmiast po jego opuszczeniu i rzadko odwiedzała ten sam 
świat dwukrotnie, jeżeli mogła tego uniknąć. 

– Awanturnicza natura – powiedziała Melantha. 

background image

– Nie. Socjopatyczna. Widzisz, moja matka nie lubiła ludzi. Zupełnie. Załoga nie darzyła 

jej miłością i wzajemnie. Jej wielkim marzeniem było całkowite uwolnienie się od 
konieczności posiadania ludzi na pokładzie. Kiedy stała się dostatecznie bogata, zrobiła to. 
Rezultatem był  ŻEGLARZ NOCY. Po wejściu w Newholme na jego pokład już nigdy nie 
dotknęła istoty ludzkiej ani nie postawiła stopy na powierzchni planety. Wszystkie swoje 
interesy przeprowadzała za pomocą wizjofonów czy komunikatorów laserowych z 
pomieszczeń, które są teraz moje. Moglibyście ją nazwać szaloną. Mielibyście rację. – Duch 
uśmiechnął się blado. – Prowadziła jednak interesujące  życie, nawet po narzuceniu sobie 
izolacji. Karoly, te światy, które widziała! Mogłaby ci opowiedzieć o rzeczach, od których 
twoje serce by pękło. Nigdy jednak tych opowieści nie usłyszysz. Zniszczyła większość 
swoich zapisów ze strachu, że inni ludzie mogliby po jej śmierci mieć jakiś  użytek czy 
przyjemność z jej doświadczeń. Taka właśnie była. 

– A ty? – spytała Alys. 
– Musiała dotknąć przynajmniej jednego innego człowieka – dodała Lindran, uśmiechając 

się. 

– Nie powinienem jej nazywać swoją matką – powiedział Royd. – Jestem jej odmiennej 

płci klonem. Po trzydziestu latach samotnych podróży tym statkiem poczuła się znudzona. 
Miałem być jej towarzyszem i kochankiem. Mogła mnie ukształtować tak, żebym był dla niej 
idealnym urozmaiceniem życia. Nie miała jednakże cierpliwości do dzieci ani ochoty 
osobiście mnie wychowywać. Po dokonaniu klonowania umieściła mnie w inkubatorze. 
Zostałem podłączony do komputera. To był mój nauczyciel. Przed narodzinami i po. 
Właściwie nie miałem narodzin. Pozostawałem w inkubatorze jeszcze długo po terminie 
porodu normalnego dziecka. Rosłem i uczyłem się, zawieszony w czasie, ślepy i pełen snów, 
odżywiany sztucznymi pępowinami. Miałem być wypuszczony, gdy osiągnę wiek 
dojrzewania, gdyż ona uznała, że wtedy będę już odpowiednim dla niej towarzyszem. 

– To straszne – powiedział Karoly d’Branin. – Royd, przyjacielu, nic o tym nie 

wiedziałem. 

– Bardzo mi przykro, kapitanie – dodała Melantha. – Został pan ograbiony z dzieciństwa. 
– Nigdy za nim nie tęskniłem. Ani za nią. Widzicie, wszystkie jej plany spaliły na 

panewce. Umarła kilka miesięcy po dokonaniu klonowania, gdy ja byłem ciągle płodem w 
inkubatorze. Przewidziała jednak taką ewentualność i odpowiednio zaprogramowała statek. 
Komputer wyłączył hipernapęd, statek został zamknięty i wygaszony. Dryfował w przestrzeni 
międzygwiezdnej przez jedenaście standardowych lat, podczas których komputer robił ze 
mnie... – Urwał, uśmiechając się. – Chciałem powiedzieć: „podczas których komputer robił ze 
mnie człowieka”. No cóż, niech będzie... podczas których komputer robił ze mnie istotę, którą 
teraz jestem. W ten sposób wszedłem w posiadanie ŻEGLARZA NOCY. Gdy się wreszcie 
narodziłem, spędziłem kilka miesięcy na zaznajamianiu się ze sposobem sterowania statkiem 
i moim własnym pochodzeniem. 

background image

– Fascynujące – powiedział Karoly d’Branin. 
– Tak – zgodziła się Lindran – ale to nie wyjaśnia, dlaczego izolujesz się od nas. 
– Och, ależ  właśnie wyjaśnia – powiedziała Melantha. – Kapitanie, może powinieneś 

wytłumaczyć to nieco jaśniej ze względu na obecność mniej ulepszonych modeli? 

– Moja matka nienawidziła planet. Nienawidziła smrodu, brudu i bakterii, nieregularności 

pogody i widoku innych ludzi. Stworzyła dla nas idealne środowisko, tak sterylne, jak to tylko 
było możliwe. Nie lubiła również grawitacji. Lata spędzone na starych statkach, które nie 
mogły sobie pozwolić na siatki grawitacyjne, sprawiły,  że przywykła do nieważkości i nie 
miała ochoty się odzwyczajać. W takich właśnie warunkach urodziłem się i wyrosłem. Moje 
ciało nie ma systemu immunologicznego, nie posiada jakiejkolwiek naturalnej odporności. 
Kontakt z kimś z was prawdopodobnie by mnie zabił, a na pewno wywołałby ciężką chorobę. 
Moje mięśnie są bardzo słabe, w pewnym sensie już zanikły. Grawitacja na ŻEGLARZU jest 
teraz generowana dla waszej wygody, nie mojej. Dla mnie jest to agonia. W tej chwili moje 
prawdziwe ciało jest umieszczone w unoszącym się w powietrzu fotelu. Mimo to cierpię, a 
moje organy wewnętrzne mogą być narażone na uszkodzenia. To jest jedna z przyczyn, dla 
których tak rzadko zabieram pasażerów. 

– Podzielasz opinię swojej matki na temat reszty ludzkości? – spytała Marij-Black. 
– Nie, absolutnie nie. Lubię ludzi. Godzę się z tym, czym jestem, ale przecież to nie był 

mój wybór. Doświadczam normalnego ludzkiego życia w jedyny sposób, jaki jest mi 
dostępny, czyli za pomocą środków i działań zastępczych. Jestem nienasyconym pożeraczem 
książek, taśm, widowisk holograficznych, beletrystyki, dramatu i wszelkiego rodzaju 
dokumentów. Eksperymentowałem z pyłem snów. A niekiedy, gdy się  ośmielę, zabieram 
pasażerów. W takich przypadkach piję z ich życia tak wiele, jak zdołam. 

– Mógłbyś robić więcej rejsów z pasażerami, gdybyś przez cały czas utrzymywał na 

statku nieważkość – zasugerowała Lommie. 

– To prawda – odparł Royd łagodnie. – Stwierdziłem jednak, że większość urodzonych na 

planetach czuje się równie źle w warunkach nieważkości, jak ja przy normalnym ciążeniu. 
Właściciel statku nie posiadającego sztucznej grawitacji lub taki, który specjalnie jej nie 
włącza, nie może liczyć na popularność  wśród pasażerów. Ci nieliczni, którzy się trafiają, 
zwykle przez większą część podróży chorują lub oszałamiają się narkotykami. Nie. Wiem, że 
mógłbym również spotykać się z pasażerami, gdybym przez cały czas pozostawał w moim 
fotelu i nosił szczelny kombinezon. Już to robiłem. Stwierdziłem, że to raczej utrudniało, niż 
ułatwiało moje kontakty z nimi. Stawałem się wybrykiem natury, istotą kaleką, kimś, kogo 
trzeba traktować w sposób szczególny i od kogo lepiej trzymać się z daleka. To wszystko 
niezbyt służyło moim celom. Wolę więc całkowitą izolację. I tak często, jak tylko śmiem, 
obserwuję obcych, których zabieram jako pasażerów. 

– Obcych? – W głosie Alys brzmiało niezrozumienie. 
– Wy wszyscy jesteście dla mnie obcymi – odpowiedział Royd. 

background image

W mesie ŻEGLARZA NOCY zawisła cisza. 
– Przykro mi, że do tego doprowadziliśmy, przyjacielu – powiedział Karoly d’Branin. – 

Nie powinniśmy się wtrącać w twoje prywatne sprawy. 

– Przykre – mruknęła Agatha Marij-Black. Zmarszczyła brwi i wepchnęła kapsułkę z 

esperonem do komory strzykawki. – To wszystko brzmi bardzo gładko, ale czy jest prawdą? 
Ciągle nie mamy żadnego dowodu, tylko następną historyjkę do poduszki. Równie dobrze 
hologram mógłby nam powiedzieć,  że jest istotą z Jowisza, komputerem lub śmiertelnie 
chorym zbrodniarzem wojennym. Nie mamy żadnego sposobu weryfikacji jego opowieści. 
Nie... właściwie mamy jeden, jedyny sposób. – Zrobiła dwa szybkie kroki w stronę leżącego 
na stole Lasamera. – On ciągle wymaga leczenia, a my potrzebujemy potwierdzenia 
prawdziwości tej historii i nie widzę  żadnego sensu w wycofywaniu się teraz, gdy już 
zaszliśmy tak daleko. Dlaczego mielibyśmy żyć w ciągłym niepokoju i niepewności, jeżeli w 
tej chwili możemy na dobre z tym wszystkim skończyć? – Przetoczyła bezwładną  głowę 
telepaty na bok. Odszukała arterię na szyi i przytknęła do niej strzykawkę. 

– Agatha – odezwał się Karoly d’Branin – nie uważasz... może powinniśmy z tego 

zrezygnować, teraz gdy Royd...? 

– Nie – powiedział Royd. – Nie rób tego. Rozkazuję. To jest mój statek. Przestań albo... 
– Albo co? – Strzykawka syknęła głośno. Gdy została cofnięta, odsłoniła czerwoną 

plamkę na szyi telepaty. 

Lasamer, podpierając się na łokciach, uniósł tułów do pozycji półsiedzącej. Agatha 

przysunęła się do niego. 

– Thale – powiedziała swym najbardziej profesjonalnym tonem – skup się na Roydzie. 

Możesz tego dokonać, wszyscy wiemy, jak jesteś dobry. Jeszcze tylko chwila. Esperon 
wszystko dla ciebie otworzy. 

Błękitne oczy telepaty były zamglone. 
– Zbyt daleko – wymamrotał. – Jeden, mam klasę jeden, testowaną. Jestem dobry, wiecie, 

że jestem dobry, ale muszę być blisko. – Zadrżał. 

Psipsych otoczyła go ramieniem, gładziła, przymilała się. 
– Esperon da ci zasięg, Thale – powiedziała. – Czuj to, czuj, jak rośniesz w siłę. Czujesz? 

Wszystko staje się czyste, jasne, prawda? – Jej głos płynął uspokajającym szmerem. – 
Możesz usłyszeć moje myśli. Wiesz, że możesz, ale nie zwracaj na nie uwagi. Także myśli 
innych, odsuń je, cały ten zgiełk, myśli, pragnienia, strach. Odsuń to wszystko. Przypomnij 
sobie niebezpieczeństwo. Pamiętasz? Znajdź je, Thale, idź i znajdź niebezpieczeństwo. Spójrz 
za tę ścianę, powiedz nam, jak tam jest, za ścianą. Powiedz nam o Roydzie. Czy on mówił 
prawdę? Powiedz nam. Jesteś chory, wszyscy to wiemy, możesz nam powiedzieć... – Zdania 
wypływały z jej ust jak zaśpiew. 

Odepchnął podtrzymujące go ramię i usiadł prosto o własnych siłach. 

background image

– Czuję to – powiedział. Jego oczy nagle stały się czyste. – Coś... głowa mnie boli... boję 

się! 

– Nie bój się – ciągnęła Agatha. – Esperon nie robi nic złego z twoją głową, po prostu 

sprawia,  że jesteś jeszcze lepszy. Wszyscy tu z tobą jesteśmy. Nie ma się czego bać. – 
Pogładziła go po czole. – Powiedz nam, co widzisz. 

Thale Lasamer spojrzał na widmo Royda Erisa oczyma przerażonego, małego chłopca, 

językiem szybko oblizał dolną wargę. 

– On... 
W tym momencie jego czaszka eksplodowała. 

 

* * * 

 

Histeria i zamieszanie. 
Głowa telepaty wybuchła z ogromną siłą, zbryzgując wszystkich krwią, odłamkami kości 

i kawałkami skóry. Jeszcze przez długą chwilę jego ciało drgało konwulsyjnie na blacie stołu, 
krew bluzgała purpurowym strumieniem z arterii szyjnych, ręce wykręcały się w 
makabrycznym tańcu. Głowa Lasamera po prostu przestała istnieć, ale jego ciało nie 
uspokajało się. 

Agatha, która znajdowała się najbliżej niego, upuściła strzykawkę i zamarła z otwartymi 

ustami. Była mokra od krwi, pokryta rozpryśniętym mózgiem i strzępami skóry. Długi 
odłamek kości wbił się jej w prawy policzek i jej własna krew zmieszała się z krwią 
Lasamera. Nie zauważyła tego. 

Rojan Christopheris, który aż przewrócił się na plecy, wstał teraz niezgrabnie i mocno 

przywarł do ściany. 

Dannel wrzeszczał i wrzeszczał, i wrzeszczał, aż Lindran uderzyła go z całej siły w 

umazaną krwią twarz i kazała być cicho. 

Alys opadła na kolana i zaczęła mamrotać modlitwę w dziwnym języku. 
Karoly d’Branin siedział nieruchomo, patrząc, mrugając, trzymając w dłoni zapomnianą 

filiżankę czekolady. 

– Zróbcie coś – jęknęła Lommie. – Niech ktoś coś zrobi... 
Jedno z ramion Lasamera poruszyło się nieznacznie i oparło o nią. Odskoczyła z 

przeraźliwym wrzaskiem. Melantha odsunęła od siebie kieliszek z brandy. 

– Opanuj się – powiedziała twardo. – On jest martwy, nic ci nie zrobi. 
Wszyscy, poza Karolym i Agathą, którzy sprawiali wrażenie skamieniałych, spojrzeli na 

nią. Melantha nagle zdała sobie sprawę,  że hologram Royda zniknął w którymś momencie. 
Zaczęła wydawać rozkazy. 

– Dannel, Lindran, Rojan, znajdźcie jakieś prześcieradło albo coś, w co by można owinąć 

ciało, i zabierzcie je stąd. Alys, ty i Lommie przynieście wodę i gąbki. Musimy tu posprzątać. 

background image

Gdy inni ruszyli, żeby wykonać to, co im poleciła, Melantha usiadła tuż obok d’Branina. 
– Karoly – powiedziała, delikatnie kładąc dłoń na jego ramieniu. – Nic ci nie jest, 

Karoly? 

Podniósł głowę i spojrzał na nią, mrugając. 
– Ja... tak, tak, nic mi nie jest... Melantha, ja jej mówiłem, żeby tego nie robiła. Mówiłem 

jej. 

– Tak, mówiłeś – odpowiedziała. Klepnęła go pocieszająco po ramieniu, okrążyła stół i 

podeszła do Agathy. 

– Agatha – zawołała. Ta nie odpowiadała, nawet wtedy, gdy Melantha chwyciła ją za 

ramiona i mocno potrząsnęła. Jej oczy były puste. – Jest w szoku. 

Melantha skrzywiła się, widząc wystający z policzka odłamek kości. Wytarła twarz 

Agathy serwetką i ostrożnie go wyciągnęła. 

– Co zrobimy z ciałem? – spytała Lindran. Już je owinęli w znalezione gdzieś 

prześcieradło. Przestało drgać, chociaż krew ciągle się  sączyła, barwiąc na czerwono 
okrywającą je białą płachtę. 

– Włóżmy je do jakiegoś pustego luku towarowego – zaproponował Christopheris. 
– Nie – powiedziała Melantha – to niehigieniczne. W luku ciało zgnije. – Zastanawiała 

się przez chwilę. – Włóżcie kombinezony i zanieście je do pomieszczeń napędu. 
Przeprowadźcie je przez śluzę, a potem jakoś umocujcie. Porwijcie to prześcieradło, jeśli 
będziecie musieli. W tamtej części statku panuje próżnia. Tam mu będzie najlepiej. 

Christopheris skinął głową i cała trójka odeszła, niosąc wspólnie martwy ciężar. Melantha 

odwróciła się do Agathy, ale tylko na moment. Lommie, kawałkiem szmaty wycierająca 
dotychczas krew ze stołu, nagle zaczęła gwałtownie wymiotować. Melantha zaklęła. 

– Niech jej ktoś pomoże – krzyknęła. 
Karoly d’Branin poruszył się wreszcie. Wstał i wyjął z dłoni Lommie przesiąkniętą krwią 

szmatę, potem odprowadził ją do swej kabiny. 

– Nie mogę robić tego sama – płaczliwie powiedziała Alys, ze wstrętem odwracając się 

od stołu. 

– W takim razie pomóż mi – powiedziała Melantha. 
Razem wyprowadziły, czy raczej wyniosły psipsych z mesy, rozebrały ją i umyły, a 

potem, wstrzyknąwszy jej jedno z jej własnych lekarstw, ułożyły do snu. Później Melantha 
wzięła strzykawkę i zrobiła obchód. Northwind i Thorne wystarczył dość  łagodny  środek 
uspokajający, Dannel potrzebował znacznie silniejszego. 

Minęły trzy godziny, zanim znowu mogli się spotkać. 

 

* * * 

 

background image

Zebrali się w największym z luków towarowych, w którym troje z nich zawiesiło swoje 

hamaki. Przyszło siedmioro z ośmiorga. Agatha była wciąż nieprzytomna, może zwyczajnie 
spała, a może wpadła w śpiączkę lub była w głębokim szoku. Nikt nie był pewien. Wydawało 
się, że pozostali doszli do siebie, chociaż ich twarze były blade i ściągnięte. Wszyscy zmienili 
ubrania, nawet Alys Northwind, która wśliznęła się w nowy kombinezon, identyczny z 
poprzednim. 

– Nie rozumiem – powiedział Karoly d’Branin. – Nie rozumiem, co... 
– Royd go zabił, to wszystko – stwierdziła Alys z goryczą. – Jego tajemnica została 

zagrożona, dlatego po prostu... po prostu rozsadził mu głowę. Wszyscy to widzieliśmy. 

– Nie mogę w to uwierzyć – powiedział d’Branin głosem pełnym udręki. – Nie mogę. 

Royd i ja... rozmawialiśmy przez wiele nocy, gdy wy spaliście. On jest łagodny, dociekliwy, 
wrażliwy. To marzyciel. Rozumie wszystko, co mu powiedziałem o wolkrynach. On nie 
zrobiłby czegoś takiego, nie mógłby. 

– Z pewnością jego hologram, gdy to się stało, zniknął dostatecznie prędko – powiedziała 

Lindran. – I zwróćcie uwagę, że od tego czasu nie miał nam zbyt wiele do powiedzenia. 

– Reszta z nas również nie była nadzwyczaj rozmowna – zauważyła Melantha. – Nie 

wiem, co o tym wszystkim myśleć, ale instynktownie staję raczej po stronie d’Branina. Nie 
mamy dowodów, że to kapitan jest odpowiedzialny za śmierć Lasamera. Jest tu coś, czego 
żadne z nas jeszcze nie rozumie. 

Alys prychnęła. 
– Dowody – powiedziała z niesmakiem. 
– Prawdę mówiąc – kontynuowała Melantha, nie dając się zbić z tropu – nie jestem nawet 

przekonana, że ktokolwiek ponosi tutaj winę. Nic się nie stało do chwili, w której daliśmy mu 
esperon. Czy jest możliwe, żeby winny był ten narkotyk? 

– Działanie uboczne jak sto diabłów – mruknęła Lindran. 
Rojan Christopheris zmarszczył brwi. 
– To nie jest moja działka, ale raczej powiedziałbym,  że nie. Esperon jest niezwykle 

silnym środkiem, mającym działania uboczne w sferze zarówno psionicznej, jak i fizycznej, 
może nawet graniczące ze skrajnymi, ale na pewno nie aż tak skrajne. 

– A więc co? – spytała Lommie Thorne. – Co go zabiło? 
– Narzędziem, które spowodowało jego śmierć, był prawdopodobnie jego własny talent – 

odparł ksenobiolog – potężnie w tym momencie podbudowany narkotykiem. Poza 
wzmocnieniem jego podstawowej umiejętności, czułości telepatycznej, esperon mógł również 
obudzić w nim inne uzdolnienia psioniczne, które dotychczas pozostawały głęboko ukryte. 

– Takie jak? – zapytała Lommie. 
– Biokontrola. Telekineza. 
Melantha rozumowała szybciej niż on. 

background image

– Esperon zwiększa ciśnienie krwi w każdym przypadku. Podnieście ciśnienie w jego 

głowie jeszcze bardziej przez przetłoczenie krwi z ciała do mózgu. Jednocześnie obniżcie 
ciśnienie powietrza wokół głowy, używając telekinezy do wytworzenia krótkotrwałej próżni. 
Zastanówcie się nad tym. 

Zastanowili się i nikomu z nich się to nie podobało. 
– Kto mógłby czegoś takiego dokonać? – powiedział Karoly d’Branin. – To mogło być 

zrobione tylko przez niego samego, przez jego nie poddający się już kontroli talent. 

– Albo narzucone mu przez talent jeszcze większy – dodała Alys. 
–  Żaden ludzki telepata nie posiada takiej mocy. Mocy, która pozwoliłaby mu przejąć 

choćby na krótką chwilę kontrolę nad kimś innym, nad jego ciałem, umysłem i duszą. 

– No właśnie – potwierdziła Alys. – Żaden ludzki telepata. 
– Mieszkańcy olbrzymów gazowych? – W głosie Lommie zabrzmiała prowokacja. 
Alys spojrzała na nią wyniośle. 
– Mogłabym wspomnieć o czuciowcach Kreyów lub o githyanki, wysysączach dusz, 

mogłabym na poczekaniu przytoczyć nazwy choćby tuzina innych ras, ale nie ma takiej 
potrzeby. Wymienię tylko jedną. Hrangański Umysł. 

To był dość niepokojący pomysł. Wszyscy zamilkli i zaczęli się niespokojnie kręcić, 

rozmyślając o ogromnej, nieprzejednanie wrogiej mocy Hrangańskiego Umysłu, skrytego w 
pomieszczeniach dowódczych ŻEGLARZA NOCY. Wreszcie Melantha wybuchnęła krótkim, 
ironicznym śmiechem, przełamując zły czar. 

– Straszysz sama siebie widmami, Alys – powiedziała. – To, co mówisz, jest absurdalne. 

Sama do tego dojdziesz, jeśli trochę się nad tym zastanowisz. Mam nadzieję,  że nie jest to 
zbyt duże wymaganie. Podobno jesteś ksenobiologiem, a pozostali z was to specjaliści od 
języków ras pozaludzkich, od pozaludzkiej psychologii, biologii, techniki. Nie sprawiacie 
takiego wrażenia. Toczyliśmy wojnę ze Starą Hrangą przez tysiąc lat, ale nigdy nie udało nam 
się nawiązać jakiegokolwiek kontaktu z Hrangańskim Umysłem. Jeżeli Royd Eris jest 
Hranganinem, to znaczy, że w ciągu tych kilku stuleci, które upłynęły od Kolapsu, oni 
niezwykle wyszkolili się w sztuce konwersacji. 

Alys zaczerwieniła się. 
– Masz rację – przyznała. – Nerwy mnie ponoszą. 
– Przyjaciele – powiedział Karoly d’Branin – nie możemy pozwolić,  żeby panika lub 

histeria dyktowały nam sposób postępowania. Zdarzyła się straszliwa rzecz. Jeden z naszych 
kolegów jest martwy, a my nie wiemy dlaczego. Dopóki się nie dowiemy, możemy robić 
tylko to, co robiliśmy dotychczas. To nie jest właściwa pora na podejmowanie pochopnych 
działań przeciwko niewinnym. Być może, gdy wrócimy na Avalon, śledztwo wyjaśni nam, co 
właściwie się stało. Ciało zostało odpowiednio zabezpieczone, prawda? 

– Przenieśliśmy je przez komorę powietrzną do pomieszczeń napędowych – powiedział 

Dannel. – Wytrzyma. 

background image

– I będzie mogło być starannie zbadane po naszym powrocie – zakończył d’Branin. 
– Który powinien nastąpić natychmiast – stwierdziła Alys. 
– Każ Erisowi zawrócić ten statek! 
D’Branin wydawał się poruszony do żywego. 
– A wolkryni! Jeszcze tydzień, a ich poznamy, jeżeli moje obliczenia są prawidłowe. 

Powrót zająłby nam sześć tygodni. Z pewnością warto jest poświęcić ten jeden dodatkowy 
tydzień na upewnienie się,  że oni istnieją? Thale nie chciałby,  żeby jego śmierć poszła na 
marne. 

– Thale przed śmiercią niemal oszalał, ciągle mówiąc o obcych i o niebezpieczeństwie – 

odparła. – A my właśnie spieszymy na spotkanie obcych. A jeżeli to oni są tym 
niebezpieczeństwem? Być może ci wolkryni są potężniejsi nawet od Hrangańskiego Umysłu i 
być może nie chcą, żeby się z nimi spotykać, obserwować ich czy badać? Co ty na to, Karoly? 
Czy kiedykolwiek o tym myślałeś? Te twoje mity... Czy niektóre z nich nie mówią o 
straszliwym losie ras, które zetknęły się z wolkrynami? 

– Legendy – powiedział d’Branin. – Zabobony. 
– W jednej z tych legend znika całe plemię Fyndii – dodał Rojan. 
– Nie możemy dawać wiary w historie, zrodzone ze strachu innych – upierał się d’Branin. 
– Być może te historie rzeczywiście nic nie znaczą – ciągnęła Agatha – ale czy masz 

ochotę podejmować takie ryzyko? Bo ja nie mam. Po co? Przekazy, na których się opierasz, 
mogą być fikcyjne, przesadzone lub po prostu być błędne, tak jak i twoje wnioski i obliczenia. 
A być może wolkryni zmienili kurs i nie będzie ich w promieniu całych lat świetlnych od 
miejsca, w którym wejdziemy w normalną przestrzeń. 

– Aha, teraz wszystko rozumiem – wtrąciła Melantha. – Nie powinniśmy tam lecieć, 

ponieważ ich tam nie będzie, a poza tym mogą być niebezpieczni. 

D’Branin uśmiechnął się, a Lindran głośno roześmiała. 
– To wcale nie jest śmieszne – zaprotestowała Alys, ale nie wróciła już do swego 

wywodu. 

– Nie wydaje mi się – ciągnęła Melantha – żeby niebezpieczeństwo, w jakim możemy się 

znajdować, nasiliło się w czasie, który będzie nam potrzebny na wyjście z hipernapędu i 
rozejrzenie za wolkrynami. I tak musimy wrócić w normalną przestrzeń,  żeby 
przeprogramować statek na powrót do domu. Poza tym przebyliśmy dla nich, dla wolkrynów, 
bardzo długą drogę i przyznaję,  że jestem ich ciekawa. – Spojrzała na każdego z nich po 
kolei, ale nikt się nie odezwał. – A więc lecimy dalej. 

– A Royd? – zapytał Christopheris. – Co z nim mamy zrobić? 
– A co możemy z nim zrobić? – mruknął Dannel. 
– Traktujcie kapitana tak jak dotychczas – powiedziała Melantha zdecydowanym tonem. 

– Powinniśmy połączyć się z nim i porozmawiać. Może uda się teraz wyjaśnić kilka z tych 
tajemnic, które nas niepokoją, oczywiście, o ile Royd zechce pomówić z nami szczerze. 

background image

– On, przyjaciele, jest prawdopodobnie równie wstrząśnięty i przerażony jak my – 

powiedział Karoly d’Branin. – Być może obawia się,  że na niego zrzucimy całą winę,  że 
będziemy próbowali się zemścić. 

– Uważam,  że powinniśmy przeciąć  tę  ścianę, dostać się do jego pomieszczeń i 

wyciągnąć go stamtąd, choćby wrzeszczał i kopał – stwierdził Christopheris. – Mamy 
odpowiednie narzędzia. To by szybko położyło kres wszystkim naszym obawom. 

– To by mogło zabić Royda – powiedziała Melantha. – Miałby wtedy pełne prawo podjąć 

wszelkie kroki, żeby nas zatrzymać. To on kontroluje ten statek. I mógłby zrobić naprawdę 
dużo, jeśli doszedłby do wniosku, że jesteśmy jego wrogami. – Energicznie potrząsnęła 
głową. – Nie, Rojan, nie możemy atakować Royda. Musimy raczej go zapewnić, że nie mamy 
złych intencji. Zrobię to, jeśli żadne z was nie chce z nim rozmawiać. – Nie było ochotników. 
– Dobrze. Ale nie chcę, żeby ktokolwiek próbował jakichś idiotycznych działań. Zajmijcie się 
swoją pracą. Zachowujcie się normalnie. 

Karoly d’Branin skinął głową potwierdzająco. 
– Wyrzućmy Royda i biednego Lasamera z naszych myśli i skoncentrujmy się na pracy, 

na naszych przygotowaniach. Czujniki muszą być gotowe do rozmieszczenia natychmiast po 
wyłączeniu hipernapędu i powrocie do normalnej przestrzeni tak, żebyśmy jak najprędzej 
mogli odnaleźć naszą zwierzynę. Musimy też jeszcze raz przejrzeć wszystkie zapisy na temat 
wolkrynów. 

Zwrócił się do lingwistów i zaczął omawiać różne prace wstępne, których po nich 

oczekiwał. Wkrótce rozmowa skupiła się całkowicie na wolkrynach i strach powoli, kropla za 
kroplą, z nich wyciekał. 

Lommie Thorne siedziała nieruchomo, słuchając. Jej kciuk bezwolnie gładził wszczep na 

przegubie. Nikt nie zwrócił uwagi na głębokie zamyślenie w jej oczach. 

Nawet obserwujący ich Royd Eris. 

 

* * * 

 

Melantha Jhirl wróciła samotnie do mesy. Ktoś już wyłączył światła. 
– Kapitanie? – powiedziała miękko. 
Pojawił się dla niej, blady, świecący nieznacznie, z oczyma, które nie widziały. Jego strój, 

lekki i dawno już niemodny, był wszystkimi odcieniami bieli i spłowiałego błękitu. 

– Cześć, Melantha – zabrzmiał miękki głos z komunikatorów. Jednocześnie usta ducha 

poruszyły się, wypowiadając te same słowa. 

– Słyszałeś, kapitanie? 
– Tak – odpowiedział. W jego głosie zabrzmiało ledwo wyczuwalne zdziwienie. – Słyszę 

i widzę wszystko, co się dzieje na moim ŻEGLARZU. Nie tylko w mesie i nie tylko wtedy, 
gdy włączone są komunikatory czy ekrany. Od jak dawna to wiesz? 

background image

– Wiem? – Uśmiechnęła się. – Jestem pewna od chwili, w której pochwaliłeś Alys za 

teorię gazowych olbrzymów, rozwiązującą tajemnicę Royda Erisa. Tego wieczora, gdy ją 
wygłaszała, komunikatory były wyłączone. Nie mogłeś jej znać. Chyba że... 

– Nigdy przedtem nie popełniłem omyłki. Powiedziałem wszystko d’Braninowi, ale 

zrobiłem to rozmyślnie. Przepraszam. Działałem wtedy w stresie. 

– Wierzę ci, kapitanie – powiedziała. – Nieważne. Jestem ulepszonym modelem, 

pamiętasz? Domyślałam się już od tygodni. 

Przez pewien czas Royd milczał. Potem powiedział: 
– Kiedy zaczniesz mnie uspokajać? 
– Właśnie to robię. Jeszcze nie czujesz się uspokojony? 
Zjawa wzruszyła nieznacznie ramionami. 
– Cieszę się, że ty i Karoly nie wierzycie, że to ja zamordowałem tego człowieka. A poza 

tym jestem naprawdę przestraszony. Wypadki wymykają się spod kontroli. Dlaczego ona 
mnie nie posłuchała? Powiedziałem d’Braninowi, że Lasamer powinien być ciągle tłumiony. 
Powiedziałem psipsych, żeby nie robiła mu tego zastrzyku. Ostrzegałem ich. 

– Oni również czegoś się obawiali – odrzekła. – Obawiali się,  że próbujesz ich tylko 

nastraszyć,  że w ten sposób chcesz ukryć jakieś straszliwe zamiary wobec nas. Sama nie 
wiem. To była w pewnym sensie moja wina. To ja zaproponowałam użycie esperonu. 
Myślałam,  że to rozluźni Lasamera i pozwoli nam dowiedzieć się czegoś o tobie. Byłam 
ciekawa. – Zmarszczyła brwi. – Zgubna ciekawość. Teraz mam krew na rękach. – Jej oczy 
przyzwyczajały się do panujących w mesie ciemności. Przy słabym świetle, rzucanym przez 
hologram mogła już dostrzec stół, na którym to się zdarzyło, a na jego powierzchni, pomiędzy 
talerzami, filiżankami i wystygłymi dzbankami herbaty i czekolady ciemne smugi 
zasychającej krwi. Słyszała również ciche kapanie i nie potrafiłaby powiedzieć, czy to krew, 
czy kawa. Zadrżała. – Nie podoba mi się tutaj. 

– Jeżeli chcesz stąd wyjść, mogę być z tobą wszędzie, dokądkolwiek pójdziesz. 
– Nie – odpowiedziała. – Zostanę. Royd, myślę, że byłoby lepiej, gdybyś nie przebywał z 

nami wszędzie, dokądkolwiek pójdziemy. Gdybyś raczej, jeśli można tak powiedzieć, 
zamknął swoje uszy i oczy. Jeżelibym cię o to poprosiła, czy wyłączyłbyś na całym statku 
swoje urządzenia monitorujące? Może z wyjątkiem tej mesy. Jestem pewna, że to by 
poprawiło samopoczucie całej grupy. 

– Przecież oni nie wiedzą. 
– Ale dowiedzą się. Wszyscy słyszeli tę twoją uwagę na temat olbrzymów gazowych. 

Niektórzy z nich prawdopodobnie już się domyślili. 

– Nawet gdybym ci powiedział, że wszystko wyłączyłem, w żaden sposób nie mogłabyś 

sprawdzić, czy jest to prawda. 

– Mogłabym ci zaufać. 
Cisza. Widmo patrzyło na nią. 

background image

– Jak sobie życzysz – powiedział w końcu głos Royda. – Wyłączam urządzenia. Od tej 

chwili widzę i słyszę tylko tutaj. Ale ty musisz mi przyrzec, że będziesz ich kontrolowała. 
Żadnych tajemnych planów czy prób włamania się do pomieszczeń, które zajmuję. Możesz to 
zrobić? 

– Myślę, że tak – odpowiedziała. 
– Uwierzyłaś w moją historię? – spytał. 
– Ach, to była dziwna i zdumiewająca historia, kapitanie. Jeśli nie była prawdziwa, to 

chętnie stoczę z tobą pojedynek na łgarstwa. Jesteś w tym naprawdę dobry. Jeśli natomiast 
była prawdą, to jesteś dziwnym i zdumiewającym człowiekiem. 

– Mówiłem prawdę – powiedział duch cicho. – Melantho... 
– Tak? 
– Czy nie przeszkadza ci, że ja... że cię obserwowałem? Obserwowałem cię, gdy nie byłaś 

tego świadoma? 

– Trochę tak – odpowiedziała – ale myślę, że potrafię to zrozumieć. 
– Patrzyłem, jak kopulujesz. 
Uśmiechnęła się. 
– Och, jestem w tym dobra. 
– Nie potrafiłbym ocenić – powiedział. – Ale przyjemnie było na ciebie patrzeć. 
Cisza. Starała się nie słyszeć ciągłego, cichego kapania, dobiegającego gdzieś z prawej 

strony. 

– Tak – powiedziała po długim wahaniu. 
– Tak? Co? 
– Tak, Royd, prawdopodobnie poszłabym z tobą do łóżka, gdyby to było możliwe. 
– Skąd wiedziałaś, o czym myślę? – głos Royda nagle stał się niepewny, pełen zdumienia 

i czegoś bliskiego strachowi. 

– To proste – odpowiedziała. – Jestem przecież ulepszonym modelem. To nie było takie 

trudne do odgadnięcia. Jestem zawsze trzy ruchy przed tobą. Mówiłam ci, pamiętasz? 

– Nie jesteś telepatą, prawda? 
– Nie – odpowiedziała. – Nie. 
Royd zastanawiał się nad tym przez długą chwilę. 
– Myślę, że zostałem uspokojony – powiedział w końcu. 
– To dobrze. 
– Melantha, jeszcze jedno – dodał. – Czasami nie jest mądrze być zbyt wiele ruchów 

przed innymi. Rozumiesz? 

– Co? Nie, niezbyt. Przestraszyłeś mnie. Teraz musisz mnie uspokoić. Twoja kolej, 

kapitanie Royd. 

– Kolej na co? 
– Co tutaj się zdarzyło? Naprawdę. 

background image

Royd nie odpowiedział. 
– Myślę, że ty coś wiesz. Zdradziłeś nam swoją tajemnicę, żeby nas powstrzymać przed 

wstrzyknięciem Lasamerowi esperonu. Ale nawet wtedy, po tym, jak twój sekret przestał już 
nim być, zabraniałeś nam kontynuowania tego eksperymentu. Dlaczego? 

– Esperon to bardzo niebezpieczny środek. 
– To tylko wymówki, kapitanie. W tym jest coś więcej. Co zabiło Lasamera? Czy może 

raczej kto? 

– Nie ja. 
– Jedno z nas? Wolkryni? – Royd milczał. – Czy na pokładzie twojego statku jest obcy, 

kapitanie? 

Cisza. 
– Czy jesteśmy w niebezpieczeństwie? Czy ja jestem w niebezpieczeństwie? Nie boję się. 

Czy to jest nierozsądne? 

– Lubię ludzi – powiedział w końcu. – Lubię mieć na pokładzie pasażerów, gdy mogę to 

wytrzymać. Obserwuję ich, tak. To w końcu nie jest takie straszne. Szczególnie lubię ciebie i 
d’Branina. Nie pozwolę, żeby wam się coś stało. 

– Co może nam się stać? – Nie odpowiedział. – A co z innymi, Royd? Z Christopherisem 

i Northwind, z Dannelem i Lindran, co z Lommie Thorne? Czy nimi także się opiekujesz? 
Czy tylko mną i d’Braninem? – Znów brak odpowiedzi. – Nie jesteś dziś zbyt rozmowny – 
zauważyła. 

– Jestem zdenerwowany – odpowiedział jego głos. – Poza tym bezpieczniej jest nie 

wiedzieć pewnych rzeczy, o które pytasz. Idź spać. Już dostatecznie długo rozmawialiśmy. 

– Dobrze, kapitanie – powiedziała. 
Uśmiechnęła się do ducha i wyciągnęła rękę. Widmowa dłoń uniosła się na spotkanie. 

Ciepła, czarna skóra i blada poświata zetknęły się, zlały, stały jednością. Melantha odwróciła 
się i ruszyła ku drzwiom. Dopiero gdy wyszła na korytarz i znowu znalazła się bezpieczna, w 
pełnym świetle, zaczęła drżeć. 

 

* * * 

 

Fałszywa północ. 
Rozmowy urwały się i naukowcy po kolei rozeszli się do łóżek. Położył się nawet Karoly 

d’Branin, jego apetyt na czekoladę zgasiły wspomnienia z mesy. 

Lingwiści przed zapadnięciem w sen kochali się gwałtownie i hałaśliwie, jakby w obliczu 

przerażającej śmierci Lasamera chcieli się upewnić, że oni jeszcze żyją. Rojan Christopheris 
słuchał muzyki. Ale teraz wszyscy już spali. 

ŻEGLARZ NOCY wypełniony był ciszą. 

background image

W ciemnościach największego luku towarowego wisiały, jeden obok drugiego, trzy 

hamaki. Melantha co pewien czas przewracała się z boku na bok, jej twarz zdradzała taką 
ekscytację, jakby nawiedzały ją koszmary. Alys leżała płasko na plecach i głośno chrapała, z 
głębi jej tłustej piersi dobiegał miarowy, spokojny świst. 

Lommie leżała zupełnie rozbudzona, rozmyślając. W końcu podniosła się i zeskoczyła na 

podłogę, naga i cicha, jak kot lekka i ostrożna. Wciągnęła parę ciasnych spodni, wsunęła 
przez głowę bluzkę o szerokich rękawach, z czarnej, metalicznej tkaniny. Ściągnęła ją w pasie 
srebrnym łańcuszkiem, potrząśnięciem głowy rozrzuciła krótkie włosy. Nie nałożyła butów. 
Boso było ciszej. Stopy miała małe i miękkie, bez śladów zrogowaceń. 

Podeszła do środkowego hamaka i potrząsnęła Alys za ramię. Chrapanie nagle ucichło. 
– Co? – Alys zamruczała z irytacją. 
– Chodź – szepnęła Lommie i skinęła ręką. 
Northwind podniosła się ciężko, opuściła nogi i mrugając, poszła za Thorne do drzwi, a 

potem na korytarz. Spała w kombinezonie, rozsuwając tylko zamek niemal do krocza. Teraz 
zmarszczyła brwi i zapięła się. 

– Co, u diabła? – mruknęła. Była zaspana i niezadowolona. 
– Jest sposób, żeby sprawdzić, czy historia Royda była prawdziwa – powiedziała powoli 

Lommie. – Tyle że Melantha pewnie by go nie pochwaliła. Odważysz się spróbować? 

– Jaki? – spytała Alys. Na jej twarzy pojawiło się zainteresowanie. 
– Chodź. 
Przeszły cicho przez statek ku pomieszczeniu, w którym stały komputery. System był 

włączony, ale bezczynny. Weszły ostrożnie do środka. Było zupełnie pusto. Strumyki świateł 
płynęły gładko w dół krystalicznych kanałów w siatkach pamięciowych, spotykając się, 
łącząc, znowu się rozdzielając – potoki bladej, wielobarwnej poświaty przecinające czarny 
krajobraz. Pomieszczenie było ciemne, jedynym w nim dźwiękiem było wysokie brzęczenie, 
niemal na granicy ludzkiej słyszalności. Umilkło, gdy Lommie przeszła przez pokój i zaczęła 
dotykać klawiszy, przestawiać wyłączniki, sterować cichymi, świetlistymi strumieniami. 
Maszyna budziła się, układ po układzie. 

– Co ty właściwie robisz? – spytała Alys. 
– Karoly polecił mi połączyć nasz system z komputerami statku – odpowiedziała 

Lommie, nie przerywając pracy. – Powiedziano mi, że Royd chce dokładnie zapoznać się z 
danymi na temat wolkrynów. I bardzo dobrze, zrobiłam to. Czy rozumiesz, co to znaczy? 

Przy każdym ruchu jej bluzka szeptała miękkim, metalicznym głosem. Na płaskiej twarzy 

Alys pojawiło się podniecenie. 

– Te dwa systemy są teraz właściwie jednym! 
– Dokładnie. A więc Royd może zapoznać się z danymi na temat wolkrynów, a my 

możemy zapoznać się z danymi na temat Royda. – Zmarszczyła brwi. – Chciałabym wiedzieć 

background image

trochę więcej o sprzęcie, który jest na pokładzie  ŻEGLARZA, ale myślę,  że jakoś znajdę 
właściwą drogę. D’Branin zamówił system o zupełnie niezłych możliwościach. 

– Możesz przejąć kontrolę nad całością? 
– Przejąć kontrolę nad całością? – Lommie była zdumiona. – Znowu piłaś, Alys? 
– Nie, mówię całkiem serio. Użyj swego komputera, żeby się  włamać do systemów 

kontrolnych statku, usuń zabezpieczenia, unieważnij wydane przez Erisa rozkazy, zmuś 
ŻEGLARZA, żeby reagował na nasze, płynące stąd polecenia. Nie czułabyś się bezpieczniej, 
gdybyśmy sami dowodzili tym statkiem? 

– Może – odpowiedziała bez przekonania. – Mogę spróbować, ale po co? 
– Na wszelki wypadek. Nie musimy korzystać z uzyskanych możliwości. Wystarczy, że 

będziemy je mieli, jeżeli zajdą jakieś nadzwyczajne okoliczności. 

Lommie Thorne wzruszyła ramionami. 
– Nadzwyczajne okoliczności i olbrzymy gazowe. Ja chcę tylko uzyskać spokój umysłu, 

dowiedzieć się, czy Royd Eris miał coś wspólnego ze śmiercią Lasamera. – Podeszła do 
tablicy odczytów, składającej się z pół tuzina metrowych ekranów, otaczających półkolem 
konsolę i włączyła jeden z nich. Jej długie palce zatańczyły na holograficznych klawiszach, 
pojawiających się i znikających, gdy tylko ich dotknęła,  łączących się w klawiaturę, której 
kształt nieustannie się zmieniał. Jej ładna twarz stała się zamyślona i poważna. – Weszliśmy. 
– Przez ekran zaczęły przepływać liczby, czerwone iskierki w szklistej, czarnej głębi. Na 
drugim ekranie pojawił się schemat ŻEGLARZA, obracał się, dzielił, stanowiące jego części 
sfery zmieniały rozmiar i położenie, posłuszne zachciankom palców Lommie, opisywane 
dokładnie linią wyświetlanych niżej danych. Lommie patrzyła i w końcu zamroziła oba 
ekrany. – Tutaj – powiedziała. – Tutaj znajduje się odpowiedź na pytanie dotyczące sprzętu. 
Możesz pożegnać się z myślą o przejęciu kontroli, chyba że pomogą nam twoi mieszkańcy 
gazowych olbrzymów. System ŻEGLARZA jest dużo większy i sprytniejszy niż nasz malec. 
To ma sens, jeśli się nad tym zastanowić. Statek jest w pełni zautomatyzowany. Tylko Royd 
stanowi wyjątek. – Jej dłonie znowu się poruszyły i w odpowiedzi ożyły dwa następne 
ekrany. Lommie zaczęła pogwizdywać i przemawiać do programu przeszukującego ciepłymi, 
zachęcającymi słowami. – Wygląda na to, że jednak Royd rzeczywiście istnieje. Tutaj nic się 
nie zgadza z klasyczną konfiguracją programów dla statków automatycznych. Do diabła, 
byłam pewna, że go nie ma. – Litery i liczby znowu zaczęły przepływać przez ekrany. 
Lommie przyglądała im się uważnie. – Tutaj jest charakterystyka systemu podtrzymywania 
życia. Może to nam coś powie. 

Jej palec uderzył w klawisz i jeden z ekranów zamarł. 
– Nic szczególnego. – Alys była wyraźnie rozczarowana. – Standardowy piec do spalania 

śmieci. Urządzenia odzyskujące wodę. Przetwornik żywności, z wymiennym zapasem protein 
i witamin. – Lommie znowu zaczęła pogwizdywać. – Pojemniki z mchem Renny’ego i 

background image

neotrawą, usuwające dwutlenek węgla. Teraz system zamkniętego obiegu tlenu. Żadnego 
metanu ani amoniaku. Tak mi przykro. 

– Pieprz się z tym swoim komputerem! 
Lommie Thorne uśmiechnęła się. 
– Próbowałaś tego kiedyś? – Jej palce znowu się poruszyły. – Czego jeszcze powinnam 

szukać? Ty jesteś od techniki... co tu może być punktem zaczepienia? Podrzuć mi jakieś 
pomysły. 

– Sprawdź wykazy i opisy inkubatorów, urządzeń klonujących, tego typu rzeczy – rzuciła 

Alys. – To nam powinno powiedzieć, czy ta historia Royda była prawdziwa. 

– Nie jestem pewna. To było dawno. Mógł ten cały sprzęt wyrzucić na złom. Teraz już do 

niczego mu nie jest potrzebny. 

– Znajdź historię jego życia – powiedziała Northwind. – Albo jego matki. Zdobądź wykaz 

przeprowadzanych przez nich transakcji, całego tego rzekomego handlu. Muszą mieć jakieś 
zapisy. Księgi handlowe, zestawienia zysków i strat, polecenia przewozów, tego typu rzeczy. 
– Nagle chwyciła Lommie z tyłu za ramiona i krzyknęła z podnieceniem: – Dziennik, 
dziennik okrętowy! Na każdym statku musi być dziennik okrętowy! Znajdź go! 

– Dobrze. – Lommie pogwizdywała, szczęśliwa, swobodna ze swym systemem, z 

ciekawością dająca się unosić wichrom danych, sterująca nimi pewną  ręką. W pewnym 
momencie ekran na wprost niej zapłonął jaskrawą czerwienią i zaczął mrugać. Uśmiechnęła 
się, nacisnęła widmowy przycisk, a wtedy klawiatura stopiła się i przetworzyła pod jej 
palcami. Spróbowała innej ścieżki. Kolejne trzy ekrany stały się czerwone i zamrugały. 
Przestała się uśmiechać. 

– Co to znaczy? – spytała Alys. 
– Zabezpieczenie. Obejdę je w mgnieniu oka. Uważaj. – Jeszcze raz zmieniła klawiaturę, 

wprowadziła inny program przeszukujący, dodała do niego pętlę chroniącą przed 
zablokowaniem. Kolejny ekran zabłysnął czerwienią. Poleciła maszynie przeżuć zebrane 
informacje i poszukać innej drogi. Więcej czerwieni. Pulsującej, migoczącej. – Bardzo dobry 
program zabezpieczający – powiedziała z podziwem. – Dziennik okrętowy jest znakomicie 
strzeżony. 

Alys Northwind mruknęła coś pod nosem. 
– Jesteśmy zablokowane? – spytała. 
– Czas reakcji jest zbyt długi – odpowiedziała Lommie, w zamyśleniu zagryzając dolną 

wargę. – Jest jednak sposób, żeby to zmienić. 

Uśmiechnęła się i zawinęła miękki, czarny metal rękawa. 
– Co ty robisz? 
– Patrz uważnie. – Wsunęła ramię pod konsolę, znalazła wtyki, podłączyła się. – Ach... – 

powiedziała niskim, gardłowym głosem. Pulsujące, czerwone prostokąty ekranów gasły jeden 
za drugim, w miarę, jak jej umysł  wędrował poprzez system ŻEGLARZA NOCY, 

background image

przełamując wszystkie blokady. – Nic się nie da porównać z przechodzeniem przez 
zabezpieczenia nieznanego systemu. To jakby wślizgiwanie się w człowieka. – Zapisy 
dziennika okrętowego przelatywały przez ekrany zbyt szybko, żeby Alys mogła je przeczytać. 
Ale nie za szybko dla Lommie. Nagle Lommie zesztywniała. – Zimno – powiedziała. 
Potrząsnęła głową i wrażenie chłodu zniknęło, w jej uszach rozległo się jednak wycie, 
straszne, przejmujące wycie. – Cholera – zawołała – to wszystkich obudzi. – Spojrzała w 
górę, czując, że paznokcie Alys wbijają się w jej ramię, mocno, boleśnie. Szara, stalowa płyta 
przesunęła się niemal bezdźwięcznie, zagradzając wejście do korytarza i odcinając wycie 
syren alarmowych. – Co się dzieje? – spytała. 

– To jest gródź zabezpieczająca wnętrze statku przed ucieczką powietrza – odpowiedziała 

Alys martwym głosem. Znała się na statkach kosmicznych. – Jest zamykana, gdy luk 
towarowy ma być załadowany lub rozładowany w próżni. 

Ich wzrok powędrował ku ogromnej, półkolistej  śluzie powietrznej ponad ich głowami. 

Wewnętrzna gródź była niemal całkowicie otwarta i teraz, gdy patrzyły, przesunęła się do 
końca i zatrzymała. W zewnętrznej bramie pojawiła się szczelina, teraz już szeroka na pół 
metra i coraz szersza, a poza nią była tylko wirująca, skręcona nicość, płonąca tak jaskrawo, 
że niemal wypalała oczy. 

– Och – powiedziała Lommie, czując, jak zimno wędruje jej w górę ramienia. Przestała 

pogwizdywać. 

 

* * * 

 

Na całym statku wyły syreny alarmowe. Pasażerowie zaczęli poruszać się niespokojnie. 

Melantha wytoczyła się z hamaka i wybiegła na korytarz, naga, spięta, czujna. Zaspany 
Karoly d’Branin usiadł na łóżku. Psipsych, pogrążona we wzmocnionym proszkami śnie, 
wymamrotała coś niewyraźnie. Rojan Christopheris wrzasnął ostrzegawczo. 

Gdzieś daleko rozległ się  dźwięk skręcanego, dartego metalu i przez statek przebiegło 

gwałtowne drżenie, wyrzucając lingwistów z hamaków, a Melanthę zbijając z nóg. 

W strefie dowodzenia ŻEGLARZA NOCY znajdowało się sferyczne pomieszczenie o 

białych, gładkich  ścianach, w jego centrum unosiła się mniejsza kula – główna konsola 
kontrolna. Gdy statek leciał hipernapędem,  ściany były  ślepe, gdyż spoglądanie na 
zwichrowaną rozjarzoną podszewkę czasoprzestrzeni było zbyt bolesne. 

Teraz jednak w pomieszczeniu przebudziła się ciemność, ożyła holograficzna panorama, 

stała się w nim zimna czerń i wszędzie gwiazdy, ostre, lodowate brylanty, bez góry, bez dołu, 
bez kierunków, z unoszącą się konsolą kontrolną jako jedynym wyróżniającym się elementem 
w symulowanym oceanie nocy. 

ŻEGLARZ NOCY wrócił do normalnej przestrzeni. 

 

background image

* * * 

 

Melantha Jhirl podniosła się i uderzyła w przycisk komunikatora. Sygnały alarmowe 

ciągle wyły i trudno było cokolwiek usłyszeć. 

– Kapitanie – krzyknęła – co się dzieje? 
– Nie wiem – odpowiedział głos Royda. – Właśnie staram się zorientować. Poczekaj. 
Melantha czekała. Karoly d’Branin wyszedł niepewnie na korytarz, mrugając i 

przecierając oczy. Niedługo po nim pojawił się Rojan Christopheris. 

– Co to jest? Co się stało? – spytał, ale Melantha tylko potrząsnęła głową. 
Wkrótce nadeszli również Lindran i Dannel. Marij-Black... Alys i Lommie ciągle nie 

dawały znaku życia. Naukowcy spoglądali z niepokojem na gródź, blokującą dostęp do luku 
towarowego numer 3. W końcu Melantha poleciła Christopherisowi, żeby poszedł się 
rozejrzeć. Wrócił po kilku minutach. 

– Agatha jest wciąż nieprzytomna – powiedział, używając całej mocy swojego głosu, 

żeby być słyszanym poprzez wycie alarmów. – Ciągle jest pod wpływem prochów. Choć już 
się porusza. Tyle że krzyczy. 

– Alys i Lommie? 
Christopheris wzruszył ramionami. 
– Nie mogłem ich znaleźć. Spytaj swego przyjaciela Royda. 
Syreny alarmowe ucichły i komunikator znowu ożył. 
– Wróciliśmy do normalnej przestrzeni – powiedział  głos Royda – ale statek jest 

uszkodzony. Luk trzeci, czyli wasze pomieszczenie komputerowe zostało przedziurawione, 
gdy lecieliśmy hipernapędem. Komputer pokładowy automatycznie wyprowadził nas z 
nadprzestrzeni, szczęśliwie dla nas, gdyż działające tam siły mogły rozerwać cały statek na 
strzępy. 

– Royd – powiedziała Melantha – nie możemy znaleźć koleżanek, Northwind i Thorne. 
– Zdaje się,  że w chwili, w której luk został przedziurawiony, wasz komputer był 

włączony i używany – powiedział Royd ostrożnie. – Nie mogę stwierdzić z pewnością, ale 
raczej zakładałbym,  że obie kobiety nie żyją. Na żądanie Melanthy wyłączyłem większość 
moich monitorów, zostawiając tylko te w mesie. Nie wiem więc, co naprawdę się wydarzyło. 
To jest niewielki statek i jeżeli nie ma ich z wami, musimy liczyć się z najgorszym... – 
Przerwał na chwilę. – Jeżeli to może być jakimś pocieszeniem, umarły z pewnością szybko i 
bezboleśnie. 

– Ty je zabiłeś – powiedział Christopheris, jego twarz była czerwona i gniewna. Chciał 

mówić dalej, ale Melantha zdecydowanym gestem nakryła mu dłonią usta. Lingwiści 
wymienili długie, znaczące spojrzenie. 

– Czy wiemy, dlaczego to się stało, kapitanie? – spytała Melantha. 
– Tak – odpowiedział z wahaniem. 

background image

Ksenobiolog zrozumiał wreszcie, czego od niego wymagano, i Melantha cofnęła dłoń, 

żeby mógł oddychać. 

– Royd? – spytała. 
– To brzmi nieprawdopodobnie, Melantha – odpowiedział głos – ale zdaje się, że twoje 

koleżanki otworzyły bramę  ładunkową luku. Oczywiście wątpię,  żeby to zrobiły umyślnie. 
Starały się wykorzystać fakt połączenia obu komputerów, żeby uzyskać dostęp do bazy 
danych  ŻEGLARZA i do jego systemów kontrolnych. Zneutralizowały przy tym wszystkie 
systemy bezpieczeństwa. 

– Rozumiem – powiedziała Melantha. – Straszna tragedia. 
– Tak. Być może straszniejsza nawet, niż przypuszczasz. Muszę dopiero ustalić rozmiar 

uszkodzeń, jakie odniósł mój statek. 

– Nie będziemy cię zatrzymywać, jeżeli masz pilne obowiązki. Wszyscy jesteśmy 

wstrząśnięci i teraz trudno jest spokojnie rozmawiać. Zbadaj stan swego statku, a do tej 
rozmowy wrócimy w bardziej odpowiednim czasie. Zgoda? 

– Oczywiście – odparł Royd. 
Melantha wyłączyła komunikator. Teraz, przynajmniej teoretycznie, urządzenie było 

martwe. Royd nie mógł ich słyszeć ani widzieć. 

– Wierzysz mu? – warknął Christopheris. 
– Sama nie wiem – powiedziała Melantha. – Wiem jednak, że pozostałe luki towarowe 

mogą zostać wyczyszczone równie skutecznie jak luk trzeci. Przenoszę swój hamak do 
kabiny. Proponuję, żeby ci, którzy śpią w luku drugim, zrobili to samo. 

– To rozsądne – stwierdziła Lindran, skinąwszy szybko głową. – Możemy trochę się 

stłoczyć. Nie będzie to wygodne, ale wątpię, czy po tym wszystkim udałoby mi się zasnąć 
snem sprawiedliwego w dotychczasowym miejscu. 

– Powinniśmy również zabrać ze składu w czwórce nasze skafandry – zasugerował 

Dannel – i trzymać je pod ręką. Tak na wszelki wypadek. 

– Jeśli chcesz – odpowiedziała Melantha. – Jest zupełnie możliwe,  że wszystkie cztery 

luki otworzą się nagle i jednocześnie. Royd nie może mieć do nas pretensji, że podejmujemy 
środki ostrożności. – Uśmiechnęła się niewesoło. – Po dzisiejszym dniu zasłużyliśmy sobie na 
prawo do działań nieracjonalnych. 

– To nie jest właściwa pora na twoje pieprzone żarciki – rzucił Christopheris. Jego twarz 

ciągle była czerwona, głos pełen strachu i gniewu. – Troje ludzi nie żyje, Agatha być może 
wpadła w obłęd albo katatonię, reszcie z nas grozi poważne niebezpieczeństwo. 

– Tak. A my ciągle nie mamy pojęcia, co się dzieje – podkreśliła Melantha. 
– Royd Eris nas morduje! – wrzasnął Christopheris. – Nie wiem, kim albo czym on jest, 

nie wiem, czy historia, którą nam opowiedział, jest prawdziwa i nic mnie to nie obchodzi! 
Może jest Hrangańskim Umysłem albo aniołem zemsty wolkrynów, albo powtórnym 
wcieleniem Chrystusa. Co to do cholery za różnica? On nas morduje! – Spojrzał na każdego z 

background image

nich po kolei. – Każdy z nas może być następny – dodał. – Każdy z nas. Chyba że... musimy 
opracować jakiś plan, coś zrobić, żeby raz na zawsze położyć temu kres. 

– Zdajesz sobie sprawę – powiedziała cicho Melantha – że nie możemy być pewni, czy 

nasz dobry kapitan naprawdę wyłączył swoje urządzenia monitorujące. W tej właśnie chwili 
może się nam przypatrywać i przysłuchiwać. Ale oczywiście tego nie robi. Powiedział, że nie 
będzie, i ja mu wierzę. Tyle że mamy na to tylko jego słowo. Rojan, ty, jak się zdaje, za grosz 
mu nie ufasz. Jeżeli tak, nie możesz przywiązywać wagi do jego obietnic. A z tego wynika, że 
z twego punktu widzenia nie jest rozsądnie mówić takie rzeczy, jakie właśnie powiedziałeś. – 
Uśmiechnęła się przebiegle. – Rozumiesz implikacje tego, co mówię? 

Christopheris otworzył usta i szybko zamknął je z powrotem. Wyglądał przy tym jak 

wielka, brzydka ryba. Nic nie powiedział, ale jego oczy rzuciły kilka ukradkowych spojrzeń 
na boki, a rumieniec na twarzy jeszcze się pogłębił. 

Lindran uśmiechnęła się nieznacznie. 
– Zdaje się, że dotarło do niego – powiedziała. 
– A więc komputer przepadł – powiedział nagle Karoly d’Branin cichym głosem. 
Melantha spojrzała na niego. 
– Obawiam się, że tak. 
Karoly przeczesał włosy palcami, jakby na wpół świadom swego niestarannego wyglądu. 
– Wolkryni – mruknął. – Jak będziemy pracować bez komputera? – Skinął  głową do 

siebie. – Mam w kabinie niewielką jednostkę, taki przenośny model, może wystarczy. Musi 
wystarczyć, musi. Wezmę dane od Royda, dowiem się, w jakim punkcie przerwaliśmy. 
Przepraszam, przyjaciele. Wybaczcie, muszę iść. 

Odszedł, nieobecny duchem, mówiąc do siebie. 
– Nie słyszał ani słowa z tego, co powiedzieliśmy – stwierdził Dannel z niedowierzaniem. 
– Pomyśl, jak byłby roztargniony, gdybyśmy wszyscy zginęli – dodała Lindran. – Nie 

miałby już nikogo do pomocy przy poszukiwaniu wolkrynów. 

– Dajcie mu spokój – powiedziała Melantha. – Równie mocno go to boli jak każdego z 

nas, może nawet mocniej. Po prostu inaczej na to reaguje. Jego obsesje są jego obroną. 

– Aha. A co jest naszą obroną? 
– Być może cierpliwość. Wszyscy ze zmarłych w momencie śmierci próbowali poznać 

tajemnicę Royda. My nie próbowaliśmy. I żyjemy nadal, rozmawiając o ich śmierci. 

– Nie uważasz, że to mocno podejrzane? – spytała Lindran. 
– Tak, mocno. Mam nawet sposób na sprawdzenie moich podejrzeń. Ktoś z nas może 

podjąć jeszcze jedną próbę dowiedzenia się, czy kapitan mówił prawdę. Jeśli on lub ona 
umrze, zdobędziemy pewność. – Wzruszyła ramionami. – Wybaczcie mi jednak, że to nie ja 
będę tym, który spróbuje. Ale nie krępujcie się mną, jeśli naprawdę czujecie taką potrzebę. Z 
zainteresowaniem odnotuję rezultat. Do tego jednak czasu mam zamiar zająć się 

background image

przeniesieniem moich rzeczy z luku towarowego i trochę się przespać. – Odwróciła się i 
odeszła. 

– Arogancka dziwka – niemal bez emocji zauważył Dannel, gdy Melantha zniknęła. 
– Naprawdę uważacie, że on może nas słyszeć? – szepnął Christopheris. 
– Każde, najdrobniejsze nawet słowo – powiedziała Lindran. Uśmiechnęła się, widząc 

jego zmieszanie. – Chodź, Dannel, przeprowadźmy się w bezpieczne miejsce i wracajmy do 
łóżka. 

Ten skinął głową. 
– Ale musimy coś zrobić – nalegał Christopheris. – Ułożyć plan. Bronić się. 
Lindran obrzuciła go ostatnim, miażdżącym spojrzeniem i pociągnęła Dannela za sobą. 

 

* * * 

 

– Melantha? Karoly? 
Ona obudziła się natychmiast, wyczulona na brzmienie swego imienia, nawet 

wypowiedzianego szeptem, niemal od razu w pełni świadoma. Usiadła na brzegu wąskiego, 
pojedynczego łóżka. Karoly d’Branin, ściśnięty obok niej, stęknął i przetoczył się na plecy, 
ziewając. 

– Royd? – spytała. – Czy to już ranek? 
– Melantha, dryfujemy w przestrzeni trzy lata świetlne od najbliższej gwiazdy – 

powiedział miękki głos ze ścian. – W takich okolicznościach termin „poranek” jest 
pozbawiony znaczenia. Ale tak, to już poranek. 

Melantha zaśmiała się. 
– Dryfujemy, powiedziałeś? Jak poważne są uszkodzenia? 
– Poważne, ale nie niebezpieczne. Luk trzeci jest całkowitą ruiną, zwisającą z mego 

statku jak połówka zgniecionego jajka, ale zniszczenia mają ograniczony zasięg. Napęd 
główny jest nietknięty, a komputery ŻEGLARZA chyba nie ucierpiały podczas zniszczenia 
waszego systemu. Obawiałem się tego. Słyszałem o zjawiskach typu elektronicznego szoku 
pourazowego. 

– Co? Royd? – spytał d’Branin. 
Melantha poklepała go pieszczotliwie. 
– Potem ci opowiem, Karoly. Śpij dalej – powiedziała. – Royd, wydajesz się zmartwiony. 

Czy jest coś jeszcze? 

– Martwię się naszym lotem powrotnym – odpowiedział. – Gdy znowu wprowadzę 

ŻEGLARZA w hipernapęd, zewnętrzne siły pływowe będą oddziaływały bezpośrednio na 
części statku nie zaprojektowane do wytrzymywania takich napięć. Również kształt naszego 
statku jest teraz zmieniony. Mogę pokazać wam matematyczny tego obraz, najważniejszą 
jednak sprawą jest teraz kwestia sił pływowych. Szczególną uwagę należy przy tym zwrócić 

background image

na gródź powietrzną przy wejściu do luku trzeciego. Przeprowadziłem na komputerze pewne 
symulacje, ale w dalszym ciągu nie mam pojęcia, czy ta gródź wytrzyma napięcia, jakim 
będzie poddana. Jeżeli nie... cały mój statek rozpadnie się na części. Uwolnione silniki odlecą 
w dal, a reszta... Nawet jeżeli nie ulegnie uszkodzeniu system podtrzymywania życia, wkrótce 
wszyscy będziemy martwi. 

– Rozumiem. Możemy coś z tym zrobić? 
– Tak. Odsłonięte części można dość  łatwo wzmocnić. Zewnętrzna powłoka jest 

oczywiście dostatecznie mocna, żeby wytrzymać siły działające od zewnątrz. Możemy ją 
umocować w zagrożonych miejscach. Będzie to prymitywna osłona, ale, według moich 
obliczeń, powinna wystarczyć. Jeżeli zrobimy to w odpowiedni sposób, pomoże to również 
matematyce kształtu. Duże fragmenty powłoki zostały oderwane, gdy luk się otworzył, ale 
ciągle są w pobliżu, większość w promieniu kilometra czy dwóch. I mogą zostać użyte. 

W trakcie tych wyjaśnień Karoly ostatecznie się rozbudził. 
– Mój zespół posiada skutery próżniowe – powiedział. – Możemy sprowadzić te 

fragmenty dla ciebie, przyjacielu. 

– Znakomicie, ale nie to jest moim największym zmartwieniem. Mój statek posiada 

zdolność samonaprawy... w pewnych granicach... ale tym razem uszkodzenia je przekroczyły, 
i to o rząd wielkości. Będę musiał dokonać napraw osobiście. 

– Ty? – D’Branin był wyraźnie zaskoczony. – Royd, przecież powiedziałeś... twoje 

muskuły, słabość... ta praca będzie ponad twoje siły. Z pewnością my możemy to za ciebie 
zrobić! 

– Jestem kaleką tylko w polu grawitacyjnym, Karoly – odpowiedział Royd spokojnym 

głosem. – W nieważkości jestem w swoim żywiole. Za chwilę wyłączę siatkę grawitacyjną 
ŻEGLARZA, żeby zebrać siły do prac naprawczych. Źle mnie zrozumiałeś. Jestem w pełni 
zdolny do wykonywania pracy. Mam odpowiednie narzędzia, włącznie z własnym, ciężkim 
skuterem. 

– Przypuszczam, że wiem, czym się martwisz, kapitanie – powiedziała Melantha. 
– Cieszę się – odpowiedział Royd. – To być może będziesz w stanie odpowiedzieć na 

moje pytanie. Jeżeli wyjdę poza bezpieczne granice mojej kwatery, czy będziesz w stanie 
powstrzymać swoich kolegów przed wyrządzeniem im jakiejś krzywdy? 

Karoly d’Branin był zaszokowany. 
– Och, Royd, jak mogłeś coś takiego pomyśleć? Jesteśmy naukowcami, uczonymi, a nie... 

nie kryminalistami czy żołnierzami, czy... zwierzętami. Jesteśmy ludźmi... jak możesz 
przypuszczać, że będziemy dla ciebie zagrożeniem, że będziemy na ciebie nastawać? 

– Ludźmi, ale dla mnie jesteście obcymi – powtórzył Royd. – I wy jesteście wobec mnie 

nieufni. Nie składaj pustych zapewnień, Karoly. 

D’Branin zachłysnął się oburzeniem. Melantha wzięła go za rękę, prosząc,  żeby był 

cicho. 

background image

– Royd – powiedziała – ja nie będę cię okłamywała. Znajdziesz się oczywiście w 

pewnym niebezpieczeństwie. Mam jednak nadzieję, że ukazując się w swojej własnej postaci, 
raczej uszczęśliwisz naszych przyjaciół. Będą mogli naocznie stwierdzić, że mówiłeś prawdę, 
zobaczyć, że jesteś tylko człowiekiem. – Uśmiechnęła się. – Zobaczą to, prawda? 

– Tak, zobaczą – odpowiedział Royd – ale czy to wystarczy, żeby rozwiać ich 

podejrzenia? Są przecież przekonani, że to ja jestem odpowiedzialny za śmierć tych trojga. 

– Przekonanie jest mocnym słowem. Podejrzewają to, obawiają się tego. Są przestraszeni, 

kapitanie, i mają ku temu poważne powody. Nawet ja się boję. 

– Nie bardziej niż ja. 
– Byłabym mniej przestraszona, gdybym wiedziała, co naprawdę się wydarzyło. Powiesz 

mi? – Cisza. – Royd, jeżeli... 

– Popełniłem kilka błędów – powiedział wreszcie grobowym głosem. – Ale nie jestem w 

tym jedyny. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby powstrzymać wstrzyknięcie 
Lasamerowi esperonu. Nie udało mi się. Mogłem uratować Alys i Lommie, gdybym je 
widział, słyszał, wiedział, do czego zmierzają. Nie mogę pomóc, gdy nie wiem o 
niebezpieczeństwie, a to ty zmusiłaś mnie do wyłączenia monitorów. Dlaczego? Czy 
przewidziałaś taki tego rezultat, jesteś przecież zawsze trzy ruchy do przodu? 

Melantha Jhirl poczuła chwilowy przypływ winy. 
– Mea culpa, kapitanie, również ja jestem za to odpowiedzialna. Wiem o tym. Uwierz mi, 

naprawdę o tym wiem. Ciężko jest jednak przewidywać następne trzy ruchy, jeżeli nie zna się 
zasad gry. Wyjaśnij mi je. 

– Jestem ślepy i głuchy – powiedział Royd, ignorując ją. – To mnie rozstraja. Nie mogę w 

niczym pomóc, jeżeli jestem ślepy i głuchy. Melantha, mam zamiar znowu włączyć monitory. 
Przykro mi, jeśli się na to nie zgadzasz. Pragnę twojej zgody, ale zrobię, jak powiedziałem z 
nią czy bez niej. Muszę widzieć. 

– Włącz je – powiedziała Melantha po namyśle. – Nie miałam racji, kapitanie. Nigdy nie 

powinnam cię prosić, żebyś się oślepiał. Nie rozumiałam sytuacji i przeceniłam swą zdolność 
do sprawowania kontroli nad innymi. Moja wina. Ulepszone modele zbyt często uważają że 
mogą wszystko. – Jej myśli galopowały, czuła się niemal chora. Przeliczyła się, pomyliła i 
teraz miała na rękach jeszcze więcej krwi. – Myślę, że teraz lepiej rozumiem. 

– Co rozumiesz? – spytał Karoly. 
– Nieprawda, nie rozumiesz – powiedział Royd surowo. – Nie udawaj, że jest inaczej. 

Nie! Nie jest rozsądnie ani bezpiecznie być zbyt wiele ruchów do przodu. – W tonie jego 
głosu było coś niepokojącego. 

Melantha to również rozumiała. 
– Co? – powiedział Karoly. – Nic nie rozumiem. 
– Ani ja – dodała ostrożnie Melantha. – Ani ja, Karoly. – Pocałowała go lekko. – Żadne z 

nas nic nie rozumie, prawda? 

background image

– Dobrze – powiedział Royd. 
Skinęła głową i uspokajająco otoczyła ramieniem d’Branina. 
– Royd – powiedziała. – A wracając do kwestii napraw. Wydaje mi się,  że musisz ich 

dokonać osobiście, bez względu na wszelkie obietnice z naszej strony. Nie zaryzykujesz 
statku, przechodząc nim teraz, w takim stanie, na hipernapęd, a jedynym wyjściem poza tym 
jest dryfowanie tutaj, aż wszyscy pomrzemy. Jaki więc mamy wybór? 

– Ja mam wybór – powiedział Royd ze śmiertelną powagą. – Mógłbym was wszystkich 

zabić, gdyby był to jedyny sposób na uratowanie siebie i statku. 

– Możesz spróbować – odrzekła Melantha. 
– Nie rozmawiajmy już, proszę, o śmierci – wtrącił się d’Branin. 
– Masz rację, Karoly – powiedział Royd. – Nie chcę zabijać nikogo z was. Ale muszę być 

pewny mego bezpieczeństwa. 

– Możesz być – zapewniła go Melantha. – Karoly może wysłać pozostałych w pościg za 

fragmentami powłoki. Poza tym ja będę twoją ochroną. Będę cały czas przy tobie. Jeżeli 
ktokolwiek zechce cię zaatakować, najpierw będzie musiał rozprawić się ze mną. I przekona 
się, że to wcale nie jest łatwe. Poza tym mogę ci pomagać w pracy. Pójdzie trzy razy szybciej. 

Royd starał się być uprzejmy. 
– Wiem z doświadczenia, że większość urodzonych na planetach w nieważkości łatwo się 

męczy i jest dość niezdarna. Wydaje mi się,  że samotnie będę pracował efektywniej, ale z 
przyjemnością przyjmuję twoje usługi jako mojego goryla. 

– Przypominam ci, że jestem ulepszonym modelem, kapitanie – powiedziała Melantha. – 

W nieważkości jestem równie dobra jak w łóżku. Będę naprawdę pomocna. 

– Jesteś uparta. Dobrze, jak sobie życzysz. Za kilka sekund odłączę zasilanie siatki 

grawitacyjnej. Karoly, idź przygotować na to swoich ludzi. Przebierzcie się w skafandry i 
wyprowadźcie na zewnątrz wasze skutery. Opuszczę ŻEGLARZA za trzy godziny, gdy uda 
mi się nieco ochłonąć po bólach waszej grawitacji. Chcę, żeby w tym czasie wszyscy byli na 
zewnątrz. Czy ten warunek jest zrozumiały? 

– Tak – odpowiedział Karoly. – Wszyscy poza Agathą. Ona wciąż nie odzyskała 

świadomości, przyjacielu. Nie będzie z nią kłopotów. 

– Nie. Mam na myśli wszystkich z was, łącznie z Agathą. Zabierzcie ją ze sobą. 
– Ależ Royd! – zaprotestował d’Branin. 
– Ty jesteś tu kapitanem – powiedziała Melantha twardo. – Będzie, jak sobie życzysz... 

Wszyscy na zewnątrz. Łącznie z Agathą. 

 

* * * 

 

Na zewnątrz. To było tak, jakby jakieś monstrualne zwierzę wygryzło część gwiazd. 

background image

Melantha Jhirl czekała na swym skuterze tuż przy burcie ŻEGLARZA i przyglądała się 

gwiazdom. Nie były wcale takie inne, oglądane stąd, z głębi kosmicznej pustki. Zimne, 
zamrożone punkty światła, nieruchome i srogie, jakby mniej było w nich ciepła i łagodności 
niż wtedy, gdy atmosfera zmuszała je do mrugania i tańczenia. Ale przede wszystkim brak 
stałych, namacalnych punktów odniesienia przypominał jej, gdzie się znajduje: w miejscu 
pomiędzy, tam, gdzie nie zatrzymują się kobiety i mężczyźni, i ich statki, gdzie w swych 
starożytnych pojazdach żeglują wolkryni. Chciała odnaleźć  słońce Avalonu, nie wiedziała 
jednak, gdzie ma go szukać. Konstelacje nie były jej znane; nie miała pojęcia, w którą stronę 
jest zwrócona. Za nią, przed i ponad nią, i ze wszystkich stron rozciągały się nieskończone 
pola gwiazd. Spojrzała w dół – a może w stronę, która w tym momencie wydawała się dołem 
– poza swoje stopy i skuter, poza ŻEGLARZA NOCY, spodziewając się ujrzeć następną 
nieskończoność obcych gwiazd. I wygryziona pustka uderzyła w nią z niemal fizyczną mocą. 

Zwalczyła nagły zawrót głowy. Wisiała nad ziejącą otchłanią, rozpadliną we 

wszechświecie, czarną, bezgwiezdną, ogromną... pustą. 

Potem sobie przypomniała – Welon Grzesznicy. To tylko chmura ciemnych gazów, nic 

wielkiego, galaktyczne zanieczyszczenie, tłumiące światło gwiazd Granicy. Ale z tak bliska 
Welon wydawał się gigantyczny, przerażający i musiała zmusić się do oderwania wzroku, 
gdy zaczęło jej się wydawać,  że spada. To była rozwarta paszcza pod nią i pod kruchą, 
srebrnobiałą muszlą ŻEGLARZA NOCY, paszcza gotowa ich połknąć. 

Melantha dotknęła jednego z przycisków kontrolnych na widlastej kierownicy, obracając 

się w ten sposób, że Welon znalazł się z boku, a nie pod nią. To nieco pomogło. Ignorując 
potężny mur ciemności, skupiła myśli na ŻEGLARZU. Był to największy obiekt w jej 
wszechświecie, jasny pośród ciemności, niezgrabny, rozdarty luk towarowy sprawiał, że cały 
statek robił wrażenie źle wyważonego. 

Widziała inne skutery, jak zataczały pętle poprzez ciemność,  ścigając poszarpane 

fragmenty poszycia statku, sczepiając się z nimi i holując je z powrotem. Lingwiści jak 
zwykle pracowali razem, dzieląc jeden skuter. Rojan Christopheris był sam i pracował w 
ponurej ciszy. Melantha musiała zagrozić mu użyciem przemocy, żeby wreszcie zgodził się 
do nich przyłączyć. Ksenobiolog był przekonany, że to wszystko to tylko następny podstęp, 
że gdy już znajdą się na zewnątrz, ŻEGLARZ NOCY włączy hipernapęd i odleci, zostawiając 
ich na pewną  śmierć. Podejrzenia te zostały jeszcze rozognione piciem – w jego oddechu 
wyraźnie czuć było alkohol, gdy w końcu, zmuszony przez Melanthę i d’Branina, wkładał na 
siebie skafander. Karoly również miał skuter, a także milczącego pasażera – Agathę Marij-
Black,  śpiącą twardo w swoim kombinezonie po świeżej dawce lekarstw, przymocowaną 
bezpiecznie do siedzenia skutera. 

Podczas gdy jej koledzy pracowali, Melantha czekała na Royda Erisa, rozmawiając z 

nimi od czasu do czasu przez radio. Lingwiści, nieprzywykli do nieważkości, narzekali 
niemal bez przerwy, z przerwami na kłótnie. Karoly wciąż na nowo podejmował próby 

background image

uspokojenia ich. Christopheris niemal się nie odzywał, a jeśli, to jego komentarze były oschłe 
i jadowite. Ciągle był zagniewany. Melantha odprowadziła go wzrokiem, gdy przelatywał w 
jej polu widzenia – wyprostowaną postać w przylegającym, czarnym skafandrze, stojącą 
sztywno przy kierownicy skutera. 

W końcu kolista śluza powietrzna na szczycie najbliższej z głównych sfer ŻEGLARZA 

otworzyła się i wyłonił się z niej Royd Eris. 

Patrzyła, jak się zbliża, ciekawa, zastanawiając się nad jego prawdziwym wyglądem. 

Wyobraźnia podsuwała jej tuzin sprzecznych ze sobą obrazów. Jego dystyngowany, 
kulturalny, nieco zbyt formalny głos i sposób mówienia przypominały jej czasem 
ciemnoskórych arystokratów z rodzinnego Prometeusza, czarowników, igrających z ludzkimi 
genami i zabawiających się dziwacznymi, skomplikowanymi grami w status społeczny. 
Innym razem jego naiwność powodowała,  że wyobrażała go sobie jako niedoświadczonego 
młodzieńca. Hologram, który im wysyłał, przedstawiał  młodego mężczyznę o zmęczonym 
wyglądzie, ale, wedle jego własnych słów, w rzeczywistości był znacznie starszy. Gdy mówił, 
Melantha miała jednak trudności w wyobrażeniu sobie, że słucha starego człowieka. 

Poczuła dreszcz podniecenia, gdy się zbliżył. Jego skuter i skafander niepokojąco różniły 

się od tych, których oni używali. „To wytwór obcych” – pomyślała i szybko zgasiła tę myśl. 
Takie różnice niczego nie dowodziły. Skuter Royda był duży – długa, owalna płaszczyzna z 
ośmioma zaopatrzonymi w stawy ramionami roboczymi, wystającymi spod niej jak nogi 
metalowego pająka. Pod konsolą kontrolną zamontowany był wysokowydajny laser tnący, 
groźnie wysuwając do przodu okrągły, długi ryj. Skafander Royda był znacznie masywniejszy 
niż starannie zaprojektowane przez Akademię stroje próżniowe, które oni nosili, z garbem 
między  łopatkami, będącym prawdopodobnie zasilaczem, i zawadiackimi, ułożonymi 
promieniście brzechwami na ramionach i hełmie. Sprawiały one, że cała sylwetka wydawała 
się ciężka, garbata i zdeformowana. 

Gdy w końcu zbliżył się na tyle, aby Melantha mogła zobaczyć jego twarz, okazało się 

jednak, że jest ona zupełnie zwykła. 

Biała, bardzo biała – takie było pierwsze i najsilniejsze jej wrażenie; białe, krótko obcięte 

włosy, biały zarost na ostro zarysowanej szczęce, niemal niewidoczne brwi, pod którymi 
niespokojnie poruszały się oczy, duże i intensywnie błękitne – najlepsza z cech jego wyglądu. 
Skórę miał bladą i bez zmarszczek, niemal nie tkniętą przez czas. „Wygląda na spiętego – 
pomyślała – i być może nieco przestraszonego”. 

Royd zatrzymał swój skuter obok niej, pośród poskręcanej ruiny, która była lukiem 

towarowym numer trzy, i uważnie przyjrzał się zniszczeniom, chaosowi unoszących się 
śmieci, które kiedyś były ciałem, krwią, metalem, szkłem, plastikiem. Teraz trudno je było 
rozróżnić, były wymieszane, razem stopione i zmrożone. 

– Mamy przed sobą sporo pracy – powiedział. – Możemy zacząć? 

background image

– Najpierw porozmawiajmy – odpowiedziała. Przysunęła swój skuter bliżej i wyciągnęła 

rękę w jego stronę, ale odległość wciąż była zbyt duża, oddzielała ich szerokość podstaw 
dwóch skuterów. Melantha wycofała się i odwróciła do góry nogami. Znowu przesunęła się w 
jego stronę, zatrzymując skuter dokładnie pod-nad jego pojazdem. Ich ubrane w rękawiczki 
dłonie spotkały się, zwarły, rozdzieliły. Melantha skorygowała wysokość. Ich hełmy zetknęły 
się. 

– Teraz cię dotknąłem – powiedział Royd z drżeniem w głosie. – Nigdy przedtem nikogo 

nie dotykałem ani nie byłem dotykany. 

– Och, Royd, to nie jest dotknięcie, prawdziwe. Oddzielają nas kombinezony. Ale ja cię 

dotknę, naprawdę cię dotknę. Przyrzekam ci. 

– Nie możesz. To niemożliwe. 
– Znajdę jakiś sposób – powiedziała pewnym tonem. – Wyłącz teraz swój komunikator. 

Nasze głosy zostaną przeniesione przez hełmy. 

Zamrugał i przesunął językiem po wyłączniku. 
– Teraz możemy porozmawiać – powiedziała. – Prywatnie. 
– Melantha, nie podoba mi się to. To zbyt oczywiste. To niebezpieczne. 
– Nie ma innego sposobu. Royd, ja wiem. 
– Tak – odpowiedział. – Zdawałem sobie z tego sprawę. Trzy ruchy do przodu, co? 

Pamiętam twój sposób rozgrywania partii szachowych. Ale to jest znacznie poważniejsza gra 
i byłabyś bezpieczniejsza, gdybyś udawała ignorancję. 

– W pełni to rozumiem, kapitanie. Nie jestem jednak pewna innych rzeczy. Czy możemy 

o nich porozmawiać? 

– Nie. Nie proś mnie o to. Rób po prostu tak, jak ci mówię. Jesteście w 

niebezpieczeństwie, wszyscy, ale mogę was ochronić. Im mniej będziecie wiedzieli, tym moja 
ochrona będzie skuteczniejsza. – Jego twarz, widoczna przez przezroczystą płytę hełmu, była 
wyraźnie smutna. 

Spojrzała mu w oczy. 
– To może być drugi członek załogi, ktoś ukryty w twojej kwaterze, ale nie wierzę w to. 

To sam statek, prawda? Morduje nas twój statek. Nie ty. On. Tyle że to nie ma sensu. Ty 
wydajesz rozkazy ŻEGLARZOWI NOCY. Jak on może samodzielnie działać? I dlaczego? Z 
jakiego powodu? I jak został zabity Thale Lasamer? Sprawa z Alys i Lommie, to było proste, 
ale morderstwo psioniczne? Statek kosmiczny obdarzony zdolnościami psi? Nie mogę tego 
uznać za możliwe. To nie może być statek. A z drugiej strony to nie może być cokolwiek 
innego. Pomóż mi, kapitanie. 

Zamrugał, w jego oczach było cierpienie. 
– Nie powinienem był przyjmować propozycji d’Branina, nie w wypadku, gdy wśród was 

był telepata. To było zbyt ryzykowne. Ale chciałem zobaczyć wolkrynów, a Karoly mówił o 
nich tak poruszająco. – Westchnął. – Już i tak zbyt wiele rozumiesz. Nie mogę zdradzić ci 

background image

więcej albo będę bezsilny, niezdolny cię chronić. Funkcjonowanie statku jest nieprawidłowe, 
to wszystko, co możesz wiedzieć. Zbyt mocne domaganie się pełnej prawdy jest 
niebezpieczne. Myślę,  że tak długo, jak urządzenia kontrolne są w moich rękach, jestem w 
stanie ochronić ciebie i innych przed niebezpieczeństwem. Zaufaj mi. 

– Zaufanie musi być odwzajemnione – powiedziała. 
Royd podniósł rękę i odepchnął ją, potem włączył z powrotem swój komunikator. 
– Dość tego plotkowania – oznajmił. – Mamy do wykonania konkretną pracę. Chodź. 

Przekonajmy się, czy rzeczywiście jesteś ulepszona. 

W samotności swego hełmu Melantha zaklęła. 

 

* * * 

 

Z nieregularnie skręconym kawałem metalu, zamkniętym w magnetycznym chwycie 

swego skutera, Rojan pożeglował z powrotem w stronę  ŻEGLARZA. Patrzył z oddali, jak 
Royd Eris wyłania się ze statku na swym rozbudowanym ponad normalny wymiar skuterze. 
Był nieco bliżej, gdy Melantha odwróciła skuter i przytknęła swój hełm do hełmu Royda. 
Christopheris słuchał ich wstępnej, osobistej rozmowy, słyszał, jak Melantha przyrzekła 
dotknąć go – Erisa, tego nieczłowieka, tego mordercę. Przełknął narastającą w nim furię. 
Potem oni się wyłączyli, odcięli go, odcięli wszystkich. Ale ona ciągle tam wisiała, obok tej 
zagadki w garbatym skafandrze, ich twarze przyciśnięte do siebie jak dwojga całujących się 
kochanków. 

Christopheris podleciał bliżej, zwolnił schwytaną  płytę tak, żeby podryfowała w ich 

stronę. 

– Macie – oznajmił. – Lecę złapać następną. 
Wyłączył swój komunikator i zaklął, a jego skuter zatoczył krąg wokół sfer ŻEGLARZA 

i łączących je rur. 

„W jakiś sposób oni wszyscy są w to wmieszani” – pomyślał z goryczą, Royd i Melantha, 

i prawdopodobnie również stary d’Branin. Ona od początku broniła Erisa, powstrzymywała 
ich, gdy mogli razem coś przedsięwziąć, wiedziała dokładnie, kim lub czym jest Eris. Miał 
rację, że jej nie ufał. Ciarki przeszły mu po skórze, gdy przypomniał sobie, że poszedł z nią 
do łóżka. Ona i Eris są tacy sami, bez względu na to, co to oznacza. A teraz biedna Alys nie 
żyje i ta durna Thorne, i nawet ten przeklęty telepata, a Melantha wciąż  jest  z  nim,  a 
przeciwko wszystkim pozostałym. Rojan Christopheris był mocno przestraszony i 
rozgniewany, i na wpół pijany. 

Lingwiści i d’Branin byli poza zasięgiem wzroku, ścigając gdzieś wirujące płyty niemal 

zmienionego w żużel metalu. Royd i Melantha całkowicie zajęli się sobą, a statek był pusty i 
bez ochrony. To była jego szansa. Nic dziwnego, że Eris nalegał,  żeby wszyscy wyszli w 

background image

przestrzeń przed nim. Oddzielony od urządzeń kontrolnych ŻEGLARZA NOCY był tylko 
człowiekiem. I to na dodatek słabym. 

Uśmiechając się twardo, Christopheris poprowadził skuter wokół sfer towarowych i, 

ukryty przed czyimkolwiek wzrokiem, zniknął w otwartej paszczy cylindra z silnikami. To 
był  długi tunel, otwarty na próżnię, co zabezpieczało go przed korozją powodowaną 
powietrzem. Jak większość statków ŻEGLARZ NOCY miał potrójny system napędowy – 
pole grawitacyjne do lądowania i startów, bezużyteczne z dala od źródeł grawitacji, napęd 
nuklearny do podświetlnych manewrów w przestrzeni kosmicznej i wreszcie wielkie silniki 
hipernapędu. Światła skutera prześliznęły się po pierścieniu silników nuklearnych i położyły 
się  długimi, jasnymi smugami na bokach zamkniętych cylindrów hipernapędu, wielkich, 
ujętych w sieci metalu i kryształu maszyn, które zaginały tkankę czasoprzestrzeni. 

Na końcu tunelu znajdowały się wielkie, koliste i zamknięte drzwi ze wzmocnionego 

metalu – główna gródź powietrzna. 

Ksenobiolog wylądował, zszedł ze skutera – z pewnym trudem uwalniając buty z 

magnetycznego chwytu – i podszedł do grodzi. „To będzie najtrudniejsze” – pomyślał. 
Bezgłowe ciało Lasamera było luźno przywiązane do potężnej, stojącej obok podpory. 
Sprawiało wrażenie ponurego strażnika dalszej drogi. Coś zmuszało Christopherisa, żeby, 
programując przejście przez śluzę, bez przerwy na nie patrzyć. Ilekroć odwrócił wzrok, 
stwierdzał po chwili, że jego oczy uparcie wędrowały z powrotem. Ciało wyglądało niemal 
naturalnie, jakby nigdy nie miało głowy. Chciał przypomnieć sobie, jak Lasamer wyglądał, 
ale rysy twarzy telepaty wymykały się jego pamięci. Zaczął wiercić się niespokojnie i był 
naprawdę wdzięczny drzwiom, że wreszcie dały się otworzyć i mógł wejść do śluzy. 

Znalazł się na pokładzie ŻEGLARZA NOCY, sam. 
Był człowiekiem ostrożnym, nie zdjął więc skafandra, jakkolwiek otworzył hełm, 

ściągnął z głowy nagle sflaczałą, metaliczną tkaninę i odrzucił ją na plecy jak kaptur. Jeżeliby 
zaszła taka potrzeba, mógł dostatecznie szybko włożyć hełm z powrotem. W luku towarowym 
numer cztery, w którym członkowie ekspedycji złożyli swój ekwipunek, znalazł to, czego mu 
było potrzeba – przenośny laser tnący, w pełni naładowany i gotowy do użycia. Laser miał 
niewielką moc, ale i tak była ona wystarczająca. 

Powolny i niezgrabny w nieważkości, przeciągnął się ręka za ręką wzdłuż korytarza do 

zaciemnionej mesy. 

Było w niej bardzo zimno. Powietrze szczypało chłodem policzki, ale starał się nie 

zwracać na to uwagi. W drzwiach zebrał siły i odepchnął się nogami od ściany. Pożeglował 
nad meblami, na szczęście bezpiecznie przymocowanymi do podłogi. W czasie lotu coś 
zimnego i mokrego dotknęło jego twarzy. Wzdrygnął się, ale wrażenie zniknęło, zanim zdołał 
ustalić, co było jego źródłem. 

Kiedy się powtórzyło, Christopheris szybko sięgnął  ręką ku twarzy i zamknął  dłoń. 

Poczuł nagły przypływ mdłości. Zapomniał. Nikt jeszcze nie wysprzątał mesy. Wciąż były 

background image

tu... pozostałości, unoszące się teraz w powietrzu – krew, kawałki skóry, odłamki kości, 
mózg. Wszędzie wokół niego. 

Dotarł do przeciwległej  ściany, wyhamował ramionami i przeciągnął się w dół do 

miejsca, w którym chciał się znaleźć. Przegroda. Ściana. Nie było widać żadnych drzwi, ale 
nie przypuszczał,  żeby metal był bardzo gruby. Za nim znajdowało się stanowisko 
dowodzenia, końcówki komputera, bezpieczeństwo, potęga. Christopheris nie uważał się za 
człowieka mściwego. Nie miał zamiaru wyrządzać Roydowi żadnej krzywdy. Nie jemu go 
osądzać. Przejmie tylko kontrolę nad ŻEGLARZEM NOCY, zneutralizuje Erisa, upewni się, 
że będzie on zamknięty bezpiecznie w swoim skafandrze. Potem poprowadzi ich wszystkich z 
powrotem, bez żadnych następnych zagadek, bez następnych trupów. Arbitrzy Akademii 
wysłuchają całej historii, zbadają Erisa i zdecydują, kto miał rację, a kto się mylił, kto był 
winny, a kto nie, i co z tym wszystkim powinno być zrobione. 

Laser wypuścił z siebie cienki ołówek rubinowego światła. Christopheris uśmiechnął się i 

skierował je na ścianę. To była praca wymagająca czasu, ale on był cierpliwy. Nie zauważą 
jego nieobecności, był dziś bardzo małomówny, a jeśli nawet, to pomyślą,  że zapędził się 
gdzieś dalej za jakimś odłamkiem metalu. Na ukończenie prac naprawczych Eris będzie 
potrzebował całych godzin, a może nawet dni. Z miejsca, w którym jasne ostrze lasera 
dotykało metalu, unosił się dym. Rojan nachylił się pilnie nad swą pracą. 

Coś poruszyło się na skraju jego pola widzenia, niewielkie mignięcie, ledwo zauważalne. 

„Unoszący się kawałek mózgu – pomyślał – albo odłamek kości”. To był zakrwawiony płat 
skóry, z wciąż widocznymi włosami. Potworność, ale nic, czego trzeba by się obawiać. Był 
biologiem, przyzwyczaił się do widoku krwi, mózgu i płatów skóry. I do gorszych nawet 
rzeczy, znacznie gorszych. W swoim czasie robił sekcje wielu obcych, przecinając chitynę, 
przedzierając się przez śluz, otwierając pulsujące i cuchnące żołądki i kolce jadowe, widział 
to wszystko i dotykał tego. 

Znowu ten ruch, drażnił wzrok. Rojan czuł, że musi spojrzeć w tamtą stronę, chociaż tego 

nie chciał. W jakiś sposób nie mógł nie spojrzeć, tak jak nie mógł oderwać wzroku od 
bezgłowego ciała przy śluzie. Spojrzał. 

To było oko. 
Christopheris zadrżał i promień lasera ześliznął się ostro w jedną stronę. Z wysiłkiem 

wprowadził go z powrotem w wycinany w ścianie kanał. Serce mu waliło jak młotem. 
Próbował się uspokoić. Nie ma się czego bać. Nikogo tu nie ma, a jeśli nawet Royd wróci, no 
cóż, ma przecież laser jako broń i skafander na wypadek otworzenia śluz powietrznych. 

Znowu spojrzał na wiszące w powietrzu oko, siłą woli odsuwając obawy. To tylko oko, 

jedno z oczu Lasamera, bladobłękitne, przekrwione, ale nietknięte, to samo wodniste oko, 
które tkwiło w głowie chłopaka, gdy był on jeszcze żywy, nic nadnaturalnego. Kawałek 
martwego ciała, unoszący się w mesie między innymi kawałkami martwego ciała. „Ktoś 

background image

jednak powinien tutaj posprzątać” – pomyślał ze złością. Zostawienie tutaj tego wszystkiego 
było nieprzyzwoite, niegodne cywilizowanych ludzi. 

Oko wisiało nieruchomo. Inne przerażające resztki dryfowały, popychane prądami 

powietrza w mesie, ale oko było nieruchome. Nie zmieniało wysokości, nie kręciło się. Było 
utkwione w nim. Patrzyło. 

Przeklął się za głupotę i skupił myśli na laserze, na swej pracy. Wypalił już w ścianie 

prostą, pionową linię prawie metrowej długości. Rozpoczął wycinanie następnej, pod kątem 
prostym do tamtej. 

Oko przyglądało mu się beznamiętnie. Christopheris nagle stwierdził, że dłużej tego nie 

zniesie. Jedna z rąk zwolniła chwyt na laserze, sięgnęła, złapała oko i rzuciła w głąb 
pomieszczenia. Stracił od tego równowagę. Przekoziołkował do tyłu, zupełnie już 
wypuszczając laser, z ramionami trzepoczącymi jak skrzydła absurdalnie ciężkiego ptaka. W 
końcu chwycił róg stołu i zatrzymał się. 

Laser wisiał w centrum mesy, unosząc się między filiżankami do kawy i fragmentami 

ludzkiej tkanki, ciągle strzelając. Obracał się powoli. To nie miało sensu. Laser powinien 
automatycznie się wyłączyć, gdy wyleciał mu z rąk. „Zepsuł się” – pomyślał Rojan nerwowo. 
Dym wznosił się ze ścieżki, którą cienka linia światła rysowała na dywanie. 

Z nagłym drżeniem zdał sobie sprawę, że laser zwraca się w jego stronę. 
Podniósł się, położył obie dłonie płasko na stole i wypchnął się w górę. Pożeglował w 

stronę sufitu, uciekając przed dymiącą kreską. 

Teraz laser zaczął się obracać wyraźnie szybciej. 
Christopheris mocno odepchnął się od sufitu, uderzył w ścianę, jęknął z bólu, odbił się od 

podłogi, kopnął. Laser poruszał się szybko, ścigając go. Wzbił się więc wysoko i przygotował 
na następne odbicie od sufitu. Promień zatoczył krąg, zbyt wolno. Dostanie go, gdy wciąż 
będzie strzelał w odwrotnym kierunku. 

Zbliżył się, wyciągnął rękę. I zobaczył oko. 
Wisiało nad laserem. Patrząc. 
Rojan Christopheris zakwilił cicho w głębi gardła i ręka zawahała się – tylko przez 

moment, ale to wystarczyło. Rubinowy promień uniósł się i zwrócił ku niemu. 

Jego dotyk był lekką, gorącą pieszczotą na szyi. 

 

* * * 

 

Upłynęła ponad godzina, zanim stwierdzili, że go z nimi nie ma. Pierwszy zauważył jego 

nieobecność Karoly d’Branin, wezwał go przez komunikator i nie otrzymał odpowiedzi. 
Powiedział o tym pozostałym. 

background image

Royd Eris cofnął swój skuter, odsuwając się od pancernej płyty, którą właśnie montował. 

Przez przezroczystą zasłonę jego hełmu Melantha zobaczyła, jak twardnieją mu linie wokół 
ust. 

W tej właśnie chwili wybuchły hałasy. 
Przenikliwy wrzask strachu i bólu, potem jęki i gulgoty. Potworne, mokre odgłosy, jakby 

wydawane przez człowieka dławiącego się  własną krwią. Wszyscy to słyszeli. Dźwięki 
wypełniły bez reszty wnętrza ich hełmów. I niemal czysto pośród tej udręki zabrzmiało coś, 
co przypominało wołanie: „Ratunku!”. 

– To Christopheris – powiedział kobiecy głos. To Lindran. 
– Coś mu się stało – dodał Dannel. – Wzywa pomocy. Nie słyszycie tego? 
– Gdzie... – ktoś zaczął. 
Royd Eris powiedział: 
– Głupiec. Ostrzegałem... 
– Mam zamiar to sprawdzić – oznajmiła Lindran. 
Dannel zwolnił holowany przez nich fragment poszycia statku, który uleciał, koziołkując. 

Skuter lingwistów skręcił w dół ku ŻEGLARZOWI NOCY. 

– Zatrzymajcie się – rozkazał Royd. – Wrócę do mojej kwatery i sprawdzę wszystko 

stamtąd, jeśli sobie życzycie, ale wy nie możecie teraz wchodzić na statek. Musicie zostać na 
zewnątrz do czasu, aż wam pozwolę wejść. 

Straszliwe dźwięki wciąż nie milkły. 
– Idź do diabła – warknęła na niego Lindran. 
Karoly d’Branin również wprawił swój skuter w ruch, spiesząc za lingwistami, ale był 

znacznie dalej i miał do statku jeszcze długą drogę. 

– Royd, co ty chcesz powiedzieć? Przecież musimy mu pomóc, nie rozumiesz tego? Coś 

mu się stało, posłuchaj go. Proszę, przyjacielu. 

– Nie – odpowiedział Royd. – Karoly, zatrzymaj się! Jeżeli Rojan wrócił samotnie na 

statek, to już jest martwy. 

– Skąd wiesz? – krzyknął Dannel. – Przygotowałeś to? Zastawiłeś pułapki na wypadek, 

gdybyśmy ci nie byli posłuszni? 

– Nie. Posłuchajcie mnie. Nie możecie mu teraz pomóc. Tylko ja mogłem go uratować, 

ale nie chciał mnie słuchać. Uwierzcie mi. Zatrzymajcie się... – W jego głosie zabrzmiała 
desperacja. 

W oddali skuter d’Branina zwolnił wyraźnie. Lingwiści nie wstrzymali swojego. 
– Powiedziałabym,  że zbyt długo już cię  słuchaliśmy – stwierdziła Lindran. Musiała 

niemal krzyczeć, żeby być słyszaną poprzez rozbrzmiewające w ich hełmach dźwięki, szloch 
i jęki, obrzydliwe mokre zasysanie, niewyraźne błagania o pomoc. Agonia wypełniła cały 
wszechświat. – Melantho – zawołała. – Zatrzymaj Erisa tam, gdzie jest teraz. Będziemy 

background image

ostrożni, zobaczymy, co się tam dzieje, ale nie chcę, żeby on dostał się do swoich urządzeń 
kontrolnych. Zrozumiałaś? 

Ta zawahała się. Dźwięki biły z mocą w jej uszy. Trudno było zebrać myśli. Royd 

odwrócił skuter, zwracając się do niej twarzą. Czuła na sobie ciężar jego wzroku. 

– Zatrzymaj ich – powiedział. – Melantho, Karoly, rozkażcie im się zatrzymać. Mnie nie 

będą  słuchać. Nie zdają sobie sprawy z tego, co robią. – Wyraźnie cierpiał. Wyraz jego 
twarzy pomógł jej podjąć decyzję. 

– Wracaj szybko do środka, Royd. Zrób, co będziesz mógł. Ja spróbuję ich zatrzymać. 
– Po czyjej ty jesteś stronie? – spytała oskarżycielsko Lindran. 
Royd skinął do niej głową poprzez przestrzeń, ale ona już wprawiła skuter w ruch. 

Wycofała go z obszaru prac, usianego fragmentami kadłuba i innymi śmieciami, potem 
gwałtownie przyspieszyła, lecąc wokół  ŻEGLARZA NOCY w stronę pomieszczeń 
silnikowych. 

Już z daleka widziała, że jest za późno. Lingwiści znajdowali się zbyt blisko i poruszali 

się znacznie szybciej niż ona. 

– Nie róbcie tego – powiedziała rozkazująco. – Christopheris nie żyje. 
– A więc to jego duch wzywa pomocy – odrzekła Lindran. – Kiedy zszywali cię do kupy, 

musieli ci uszkodzić geny odpowiedzialne za słuch, dziwko. 

– Statek nie jest bezpieczny. 
– Dziwka. – To była cała odpowiedź, jaką otrzymała. 
Skuter d’Branina też ścigał ich bezskutecznie. 
– Przyjaciele, musicie się zatrzymać, proszę, błagam was o to. Omówmy to wszyscy 

razem. 

Odpowiedzią były tylko przerażające dźwięki. 
– Jestem waszym przełożonym! – krzyknął. – Rozkazuję wam czekać na zewnątrz. 

Słyszycie mnie? Rozkazuję to w imieniu Akademii Ludzkiej Wiedzy! Proszę, przyjaciele, 
proszę. 

Melantha patrzyła bezradnie, jak Lindran i Dannel zniknęli w wylocie tunelu. 
Chwilę później wyhamowała swój skuter przed czekającymi, czarnymi ustami, 

zastanawiając się, czy powinna lecieć za nimi w głąb  ŻEGLARZA. Być może byłaby w 
stanie ich złapać, zanim otworzyłaby się śluza powietrzna. 

Głos Royda, ochrypły na tle hałasów, odpowiedział na jej nie wypowiedziane pytanie. 
– Zostań. Nie leć dalej. 
Obejrzała się. Zbliżał się do niej skuter Royda. 
– Royd, co ty tu robisz? Użyj własnego wejścia. Musisz się dostać do swojej części! 
– Nie mogę – odpowiedział spokojnie. – Statek nie reaguje na moje polecenia. Śluza nie 

chce się otworzyć. Jestem uwięziony na zewnątrz. Główna gródź w pomieszczeniach 

background image

silnikowych jest jedyną, którą można otworzyć  ręcznie. Nie chcę,  żebyście wchodzili na 
statek, zanim dotrę do konsoli dowódczej... ani ty, ani Karoly. 

Melantha spojrzała w głąb cieni wewnątrz tunelu, w których zniknęli lingwiści. 
– Co się stanie... 
– Proś ich, żeby wrócili. Błagaj ich. Być może ciągle nie jest za późno. 
Próbowała. Próbował również Karoly. Kakofoniczna symfonia bólu i błagań trwała, 

zdałoby się, bez końca, ale w żaden sposób nie wpłynęła na decyzję Dannela i Lindran. 

– Wyłączyli komunikatory – powiedziała Melantha z furią w głosie. – Nie chcą nas 

słyszeć. Nas albo... tych dźwięków. 

Skutery Royda i d’Branina dotarły do niej w tym samym czasie. 
– Nic z tego nie rozumiem – powiedział Karoly. – Dlaczego nie możesz się dostać do 

środka, Royd? Co tu się dzieje? 

– To proste, Karoly – odrzekł Eris. – Jestem trzymany na zewnątrz i tak będzie do czasu... 

do czasu... 

– Tak? – zachęciła go Melantha. 
– Do czasu, aż moja matka rozprawi się z nimi. 

 

* * * 

 

Lingwiści zostawili swój skuter obok tego porzuconego przez Christopherisa i przeszli 

przez  śluzę w nierozważnym pośpiechu, niemal nie spojrzawszy na ponurego, bezgłowego 
odźwiernego. Wewnątrz zatrzymali się na chwilę, żeby zdjąć i odrzucić na plecy hełmy. 

– Ciągle go słyszę – powiedział Dannel. Wewnątrz statku dźwięki były znacznie słabsze. 
– To dobiega z mesy. Szybko. 
Używając rąk i nóg przebyli korytarz w czasie krótszym niż minuta. Dźwięki stawały się 

coraz wyraźniejsze, bliższe. 

– On jest tam wewnątrz – rzuciła Lindran, gdy dotarli do przejścia. 
– Tak – odparł Dannel – ale czy jest sam? Potrzebna nam jest jakaś broń. A co, jeżeli... 

Royd oczywiście musiał kłamać. Na pokładzie tego statku jest ktoś jeszcze. Będziemy musieli 
się bronić. 

Lindran nie chciała czekać. 
– Jest nas dwoje – powiedziała. – Chodźmy wreszcie! 
Odbiła się i przefrunęła przez przejście, wołając Christopherisa po imieniu. 
Wewnątrz mesy było ciemno. Jedyne światło dobiegało z korytarza. Jej oczy 

potrzebowały dłuższej chwili, żeby się przystosować. Wszystko było przemieszane. Ściany, 
sufit, podłoga były takie jak zawsze, ale i tak Lindran straciła poczucie kierunku. 

– Rojan – krzyknęła niepewnie. – Gdzie jesteś? 
Mesa wydawała się pusta. Może była to tylko wina światła lub jej oszołomienia. 

background image

– Kieruj się tymi odgłosami – zaproponował Dannel. Wisiał w przejściu, rozglądając się 

przez chwilę uważnie, potem ostrożnie, po omacku ruszył wzdłuż ściany. 

Jakby w odpowiedzi na jego sugestię  płaczliwe dźwięki nagle stały się  głośniejsze. 

Zdawały się dobiegać najpierw z jednego kąta mesy, potem z drugiego. 

Zniecierpliwiona Lindran odbiła się i przefrunęła przez całe pomieszczenie, rozglądając 

się wokół. Dotarła do ściany w rejonie kuchni i to przywiodło jej na myśl broń i obawy 
wyrażane przez Dannela. Pamiętała dokładnie, gdzie znajdowały się narzędzia kuchenne. 

– Hej – powiedziała chwilę później, odwracając się w jego stronę. – Mam nóż, to chyba 

doda ci odwagi. 

Pomachała nim bojowo, zahaczając przypadkiem unoszący się obok bąbel płynu 

wielkości jej pięści. 

Rozprysnął się, zmieniając w setki mniejszych kulek. Jedna z nich przeleciała tuż przed 

jej twarzą i Lindran liznęła ją językiem, smakując. „Krew. Ale przecież Lasamer nie żyje już 
od dawna. Jego krew powinna być zaschnięta” – pomyślała. 

– Och, Boże miłosierny – powiedział Dannel. 
– Co? – spytała Lindran. – Znalazłeś go? 
Dannel niezdarnie przesuwał się w stronę wejścia, pełznąc po ścianie jak przerośnięty 

owad. 

– Uciekaj stąd Lindran – krzyknął. – Szybko! 
– Dlaczego? – Zadrżała mimo woli. – Co się stało? 
– Te wrzaski – powiedział. – Ściana, Lindran, ściana. Dźwięki. 
– Pleciesz bez sensu – warknęła. – Weź się w garść. 
– Nie widzisz? – wymamrotał niemal niezrozumiale. – Te odgłosy dobiegają ze ściany. 

Komunikator. Są udawane. Podrobione. 

Dannel dotarł do przejścia i zanurkował w nie, wzdychając głośno. Nie czekał na nią. Po 

chwili zniknął w głębi korytarza, dziko przebierając rękami, bezładnie odpychając się i 
kopiąc. Lindran skupiła się i ruszyła za nim. Dźwięki pojawiły się przed nią, przy drzwiach. 

– Pomóżcie mi – mówiły głosem Rojana Christopherisa. Usłyszała jęk i to straszne, 

mokre zachłyśnięcie. Zatrzymała się. Z boku dobiegł charczący, upiorny, śmiertelny grzechot. 
– Aaaach... – jęk głośny, kontrapunktujący inne hałasy. – Pomóżcie mi. Pomóżcie, pomóżcie, 
pomóżcie – wołał Christopheris z ciemności za jej plecami. Kasłanie i słaby jęk pod stopami. 
– Pomóżcie mi – zawodził chór wszystkich głosów. – Pomóżcie, pomóżcie, pomóżcie. 

Głosy stawały się wyższe, nabierały mocy, słowa przeszły we wrzask, a wrzask skończył 

się mokrym zachłyśnięciem, charczeniem, świstem, śmiercią. Potem wszystko umilkło. Tak 
po prostu, nagle było cicho. 

Lindran odepchnęła się kopniakiem i pofrunęła w stronę drzwi, ściskając nóż. 
Coś ciemnego i cichego wypełzło spod stołu i podniosło się, blokując jej drogę. Przez 

chwilę widziała to wyraźnie pojawiające się pomiędzy nią a światłem. Rojan Christopheris, 

background image

ciągle w swym próżniowym skafandrze, ale ze ściągniętym hełmem. Trzymał coś w rękach, 
coś, co podniósł i zwrócił w jej stronę. Zobaczyła, że to był laser, zwykły laser tnący. 

Poruszała się prosto w jego stronę, płynęła w powietrzu, bezradna. Machała rękami, 

próbując się zatrzymać, ale na próżno. 

Kiedy znalazła się dostatecznie blisko, zobaczyła,  że Christopheris ma drugie usta pod 

brodą, długie poczerniałe cięcie,  że te usta śmieją się do niej i że przy każdym jego ruchu 
wylatują z nich małe krople krwi. 

 

* * * 

 

Dannel, opanowany dzikim strachem, uciekał wzdłuż korytarza, obijając się o ściany i 

przejścia. Panika i nieważkość krępowały mu ruchy, czyniły go niezdarnym. Od czasu do 
czasu oglądał się przez ramię, mając nadzieję, że zobaczy podążającą w ślad za nim Lindran, 
a jednocześnie przerażony tym, co może ujrzeć zamiast niej. Za każdym razem, gdy się 
oglądał, tracił równowagę, przewracał się i koziołkował. 

Gródź powietrzna otwierała się długo, bardzo długo. Czekał, drżąc na całym ciele, lecz 

puls zaczął już nieco zwalniać. Dźwięki zagubiły się gdzieś z tyłu i nie było śladu żadnego 
pościgu. Opanował się z wysiłkiem. Gdy znalazł się wewnątrz  śluzy, oddzielony od mesy 
zamkniętymi drzwiami wewnętrznymi, zaczął czuć się bezpiecznie. 

I właściwie nie bardzo mógł sobie przypomnieć, dlaczego się tak przeraził. 
Było mu wstyd. Uciekł. Opuścił Lindran. I niby dlaczego? Co go tak przestraszyło? Pusta 

mesa? Hałasy ze ścian? Przyszło mu do głowy czyste, racjonalne ich wytłumaczenie. 
Znaczyły one po prostu, że biedny Christopheris znajdował się gdzie indziej, w innym 
miejscu statku, żywy i cierpiący, przelewający swą agonię w komunikator. 

Dannel potrząsnął  głową ze smutkiem. Wiedział,  że nie skończy się to bezboleśnie. 

Lindran lubiła się z niego naigrywać. Nigdy nie pozwoli mu o tym zapomnieć. Może 
powinien wrócić, usprawiedliwić się. To by przemawiało w pewien sposób na jego korzyść. 
Podjąwszy decyzję, wyciągnął rękę w stronę sterownika, zatrzymał cykl przejścia i odwrócił 
go. Powietrze, które już częściowo zostało wyssane, powróciło z sykiem do komory śluzy. 

Gdy otwierały się wewnętrzne drzwi, Dannela znowu na chwilę opanował strach. Było to 

krótkie ukłucie przerażenia, wywołane myślą o tym, co mogło się wyłonić z mesy i czekać na 
niego w korytarzach ŻEGLARZA NOCY. Stawił czoło temu strachowi, zdusił go siłą woli. 
Czuł się silny. 

Gdy wszedł, stwierdził, że czeka na niego Lindran. 
Nie dostrzegł gniewu ani pogardy na jej dziwnie spokojnej twarzy. Ruszył w jej stronę, 

próbując ubrać w słowa prośbę o przebaczenie. 

– Sam nie wiem, dlaczego ja... 

background image

Z sennym, ociężałym wdziękiem jej ręka wyłoniła się zza pleców. Nóż błysnął, kreśląc 

morderczy  łuk, i w tym dopiero momencie Dannel zauważył wypaloną w jej skafandrze 
dziurę, ciągle dymiącą, dokładnie pomiędzy piersiami. 

 

* * * 

 

– Twoja matka? – spytała Melantha z niedowierzaniem w głosie. 
– Ona słyszy wszystko, co mówimy – odpowiedział Royd. – Ale w tej chwili to już nie 

ma znaczenia. Rojan musiał zrobić coś bardzo głupiego, coś groźnego. Teraz ona jest 
zdecydowana zabić was wszystkich. 

– Ona, ona, co chcesz przez to powiedzieć? – Głos d’Branina wyrażał szczere zdumienie. 

– Royd, nie chcesz nam chyba wmówić, że twoja matka ciągle żyje. Powiedziałeś, że umarła 
jeszcze przed twoimi narodzinami. 

– Umarła, Karoly – powiedział Royd. – Nie kłamałem. 
– Nie – zgodziła się Melantha. – Byłam tego pewna. Ale również nie powiedziałeś nam 

całej prawdy. 

Royd skinął głową. 
– Matka umarła, ale jej... jej duch ciągle  żyje i wypełnia mego ŻEGLARZA. – 

Westchnął. – Może raczej powinienem powiedzieć – jej ŻEGLARZA. Moja kontrola nad 
statkiem jest co najmniej ograniczona. 

– Royd – powiedział d’Branin – duchy nie istnieją. Nie są rzeczywiste. Nie ma życia po 

śmierci. Moje wolkryny są bardziej realne niż jakiekolwiek duchy. 

– Ja również nie wierzę w duchy – dodała Melantha szorstko. 
– Nazywajcie to więc, jak chcecie – powiedział Royd. – Moja nazwa jest równie dobra 

jak jakakolwiek inna. Rzeczywistości nie można zmienić terminologią. Moja matka, czy też 
jakaś jej część, ciągle żyje w ŻEGLARZU NOCY i zabije was wszystkich, po kolei, tak jak 
przedtem zabiła innych. 

– Royd, to, co mówisz, nie ma sensu – upierał się d’Branin. 
– Spokojnie, Karoly. Pozwólmy kapitanowi wyjaśnić do końca. 
– Tak – powiedział Royd. – ŻEGLARZ NOCY jest bardzo... bardzo nowoczesny, jak 

wiecie. Zautomatyzowany, samonaprawiający się, duży. Musiał być taki, jeżeli matka miała 
się uwolnić od konieczności posiadania załogi. Został zbudowany na Newholme, jak zapewne 
sobie przypominacie. Nigdy tam nie byłem, ale przypuszczam, że zarówno nauka, jak i 
technika są tam bardzo zaawansowane. Podejrzewam, że Avalon nie potrafiłby zbudować 
kopii tego statku. Niewiele światów by to potrafiło. 

– W czym tkwi sedno, kapitanie? 
– Sedno... sedno tkwi w komputerach. Matka życzyła sobie, żeby były naprawdę 

wyjątkowe. Są takie, wierzcie mi, że są nadzwyczajne. Układy centralne oparte na matrycach 

background image

kryształowych, laserowe pamięci zewnętrzne, w pełni sensorowe urządzenia peryferyjne i 
inne... dodatki. 

– Czy chcesz przez to powiedzieć,  że  ŻEGLARZ NOCY jest Sztuczną Inteligencją? 

Lommie Thorne domyślała się tego. 

– Myliła się – ciągnął Royd. – Mój statek nie jest Sztuczną Inteligencją, nie w tym 

znaczeniu, jakie ja jej przypisuję. Ale jest czymś dość pokrewnym. Matka zażyczyła sobie 
wbudowania urządzenia, umożliwiającego odwzorowanie ludzkiej osobowości. Wypełniła 
centralny kryształ swymi własnymi wspomnieniami, pragnieniami, zboczeniami, swoją 
miłością i... swoją nienawiścią. Dlatego moje wychowanie w pełni zawierzyła komputerowi, 
rozumiecie? Wiedziała, że wychowa mnie tak, jakby to zrobiła ona sama, gdyby miała dość 
cierpliwości. Wprowadziła również do niego pewne inne programy. 

– A ty nie możesz go przeprogramować, przyjacielu? – spytał d’Branin. 
Głos Royda pobrzmiewał desperacją. 
– Próbowałem, Karoly. Ale nie jestem zbyt dobry w pracy z komputerami, a te programy 

są niezwykle skomplikowane, oprzyrządowanie bardzo złożone. Co najmniej trzy razy 
wydawało mi się, że ją wykasowałem, ale za każdym razem wyłaniała się z powrotem. Jest 
programem fantomowym, a ja nie mogę jej zlokalizować. Zjawia się, kiedy chce, kiedy chce, 
odchodzi. Jak duch, widzicie? Jej wspomnienia i osobowość  są tak poprzeplatane z 
programami, które sterują  życiem  ŻEGLARZA,  że nie mogę się ich pozbyć, nie niszcząc 
centralnego kryształu, nie wymazując całego systemu. A to byłoby moim końcem. Nigdy nie 
zdołałbym napisać nowych programów, a bez komputerów cały statek przestałby 
funkcjonować – napędy, podtrzymywanie życia, wszystko. Musiałbym opuścić ŻEGLARZA, 
a to by mnie zabiło. 

– Powinieneś nam o tym powiedzieć, przyjacielu – stwierdził Karoly d’Branin. – Na 

Avalonie mamy wielu cybernetyków, niektórzy z nich to wybitne umysły. Mogliśmy ci 
pomóc. Mogliśmy zapewnić ci wysoce fachowe doradztwo. Lommie Thorne mogła ci pomóc. 

– Karoly, ja już korzystałem z usług ekspertów. Dwukrotnie zaprosiłem na pokład 

specjalistów od systemów komputerowych. Pierwszy z nich powiedział mi to, co właśnie 
wam powtórzyłem,  że pozbycie się jej jest niemożliwe bez wykasowania wszystkich 
programów. Druga uczyła się na Newholme. Uważała,  że być może będzie w stanie mi 
pomóc. Matka ją zabiła. 

– Ty ciągle coś przed nami ukrywasz – powiedziała Melantha. – Rozumiem, w jaki 

sposób twój cybernetyczny duch może w dowolnej chwili otwierać i zamykać grodzie 
powietrzne i preparować inne tego typu wypadki. Ale jak wytłumaczysz to, co ona zrobiła z 
Lasamerem? 

– Koniec końców wina leży po mojej stronie – odpowiedział Royd. – Samotność 

popchnęła mnie do decyzji, które okazały się ogromnym błędem. Myślałem, że będę w stanie 
zapewnić wam bezpieczeństwo nawet wtedy, gdy będzie wśród was telepata. Przewoziłem już 

background image

bezpiecznie innych pasażerów. Obserwowałem ich bezustannie, uniemożliwiałem im 
niebezpieczne działania. Jeśli matka usiłowała się wtrącać, neutralizowałem jej posunięcia 
bezpośrednio z głównej konsoli dowódczej. To zwykle skutkowało. Nie zawsze. Zwykle. 
Przed tą podróżą zabiła tylko pięć razy, a pierwsza trójka umarła, gdy byłem jeszcze bardzo 
młody. W ten właśnie sposób ją poznałem, dowiedziałem się o jej obecności na moim statku. 
W tamtej grupie również był telepata. Powinienem był wiedzieć, Karoly. Mój głód  życia 
skazał was wszystkich na śmierć. Przeceniłem swoje możliwości, a nie doceniłem jej strachu 
przed ujawnieniem. Ona uderza, gdy jest zagrożona, a telepaci są bezustannym zagrożeniem. 
Wyczuwają  ją. Chorą, ponurą obecność, mówią,  że czują coś zimnego, wrogiego i 
nieludzkiego. 

– Tak – powiedział Karoly d’Branin. – Tak, to właśnie mi mówił Thale Lasamer. I 

wyczuwał obcego, był tego pewien. 

– Nic dziwnego, że ona wydawała się obca telepacie, przyzwyczajonemu do znajomych 

wzorów umysłów organicznych. Ona przecież nie jest ludzkim mózgiem. Nie potrafię 
powiedzieć, czymjest... kompleksem krystalicznych pamięci, piekielną siecią wzajemnie 
powiązanych programów, obwodami i duszą, stopionymi w jedność. Tak, potrafię w pełni 
zrozumieć, dlaczego wydawała mu się obca. 

– Ciągle nie wyjaśniłeś, w jaki sposób program komputerowy może doprowadzić do 

eksplozji ludzkiej czaszki – powiedziała Melantha. 

– Nosisz odpowiedź między piersiami. 
– Mój szepczący kamień? – spytała zdziwiona. Poczuła go w tym momencie, pod 

skafandrem próżniowym i ubraniem, dotyk zimna, niewyraźne przypomnienie erotyzmu, 
które przyprawiło ją o dreszcz. To było tak, jakby kamień ożył na samo o nim wspomnienie. 

– Nie wiedziałem nic o szepczących kamieniach do czasu, aż powiedziałaś mi o swoim. 

Zasada tutaj jest ta sama. „Psionicznie ukształtowana matryca”, powiedziałaś. Wiesz więc, że 
moc psioniczna może być gromadzona. Centralny układ mojego komputera jest kryształem 
rezonacyjnym, wielokrotnie większym niż twój mały brylancik. Myślę,  że matka na łożu 
śmierci odcisnęła w nim swój wzór. 

– Tylko ktoś obdarzony talentem psionicznym może odcisnąć wzór w szepczącym 

kamieniu – powiedziała Melantha. 

– Nigdy żadne z was nie zapytało o powody tego wszystkiego. Nie zapytaliście, dlaczego 

moja matka tak nienawidziła ludzi. Widzicie, ona urodziła się z darem, z talentem. Na 
Avalonie miałaby chyba klasę jeden, sprawdzoną, wytrenowaną i przez wszystkich uznawaną, 
jej talent byłby pielęgnowany i dobrze nagradzany. Myślę,  że mogłaby być bardzo sławna. 
Być może była nawet silniejsza niż klasa jeden, ale możliwe jest też, że dopiero po śmierci, 
wtopiona w ŻEGLARZA, uzyskała taką moc. Ale nie urodziła się na Avalonie. Na Vess jej 
dar był uważany za przekleństwo, za coś obcego i przerażającego. Chcieli ją z niego 
wyleczyć. Używali narkotyków i elektrowstrząsów, i uwarunkowania hipnotycznego, po 

background image

którym dostawała gwałtownych wymiotów za każdym razem, gdy chciała użyć swego talentu. 
Uciekali się również do innych, mniej delikatnych metod. Oczywiście nie straciła swojej 
mocy, jedynie umiejętność efektywnego jej używania, kontrolowania jej w sposób racjonalny. 
Talent pozostał jej nieodłączną częścią, zdławiony, nieobliczalny, źródło wstydu i bólu, 
ujawniający się gwałtownie w chwilach wielkich napięć emocjonalnych. Pięć lat 
instytucjonalnej opieki niemal wpędziło ją w obłęd. Nic dziwnego, że potem nienawidziła 
ludzi. 

– Na czym polegał jej talent? Telepatia? 
– Nie. Och, może również w jakiejś szczątkowej formie. Czytałem, że wszystkie talenty 

psioniczne posiadają po kilka uśpionych zdolności dodatkowych do swej podstawowej siły. 
Matka jednak nie potrafiła czytać umysłów. Miała pewne zdolności empatyczne, ale proces 
leczenia zwichnął je tak, że wszystkie odbierane przez nią emocje dosłownie przyprawiały ją 
o mdłości. Jej głównym talentem, siłą, którą przez pięć lat starali się rozbić i zniszczyć, była 
telekineza. 

Melantha zaklęła. 
– Nic dziwnego, że nienawidziła grawitacji! Telekineza w nieważkości jest... 
– Tak – skończył Royd. – Utrzymywanie grawitacji na ŻEGLARZU jest dla mnie torturą, 

ale ogranicza moją matkę. 

W ciszy, która zapanowała po tych słowach, każde z nich spojrzało w głąb ciemnego 

tunelu. Karoly d’Branin poruszał się niezgrabnie na swoim skuterze. 

– Dannel i Lindran jeszcze nie wrócili – powiedział. 
– Prawdopodobnie nie żyją – beznamiętnie stwierdził Royd. 
– Co więc mamy robić? Musimy ułożyć jakiś plan. Nie możemy czekać tu bez końca. 
– Podstawowe pytanie teraz brzmi: „Co ja mam robić?” – odpowiedział Royd Eris. – 

Zauważcie, że mówiłem zupełnie otwarcie. Zasługujecie na to, żeby wiedzieć. Minęliśmy już 
punkt, do którego ignorancja była ochroną. Najwyraźniej rzeczy zaszły już za daleko. Było 
zbyt wiele śmierci, a wy byliście świadkiem każdej z nich. Matka nie może pozwolić wam 
wrócić żywymi na Avalon. 

– To prawda – powiedziała Melantha. – Ale co ona zrobi z tobą? Czy twój status jest 

zagrożony, kapitanie? 

– Tak, w tym tkwi sedno problemu – zgodził się Royd. – Ciągle jesteś trzy ruchy do 

przodu, Melantho. Zastanawiam się, czy to wystarczy. W tej grze przeciwnik przewiduje 
cztery ruchy naprzód, a większość twoich pionków została już zbita. Obawiam się, że mat jest 
tu nieuchronny. 

– Chyba że uda mi się namówić do współdziałania króla mojego przeciwnika, prawda? 
Zobaczyła, że Royd uśmiecha się nieznacznie. 
– Jeżeli zdecydowałbym się przejść na waszą stronę, prawdopodobnie i mnie by zabiła. 

Właściwie nie jestem jej potrzebny. 

background image

Karoly d’Branin miał pewne kłopoty w zrozumieniu tego wszystkiego. 
– Ale... ale co innego można... 
– Mój skuter jest wyposażony w laser. Wasze nie. Mógłbym zabić was oboje, w tej chwili 

i w ten sposób wkupić się na powrót w łaski ŻEGLARZA NOCY. 

Poprzez trzy metry pustki, które oddzielały ich skutery, oczy Melanthy spotkały się z 

oczyma Royda. Jej dłonie spoczywały luźno na przyciskach kontrolnych pojazdu. 

– Możesz spróbować, kapitanie. Pamiętaj jednak, że zabicie ulepszonego modelu nie jest 

zadaniem prostym. 

– Nigdy bym cię nie zabił, Melantho Jhirl – powiedział Royd poważnym tonem. – 

Przeżyłem sześćdziesiąt osiem standardowych lat i przez cały ten czas nie zasmakowałem 
życia. Jestem zmęczony, a ty potrafisz mówić wspaniałe kłamstwa. Naprawdę mnie 
dotkniesz? 

– Tak. 
– Ryzykuję wiele dla tego dotyku. W pewnym sensie nie podejmuję jednak żadnego 

ryzyka. Jeżeli przegramy, umrzemy wszyscy. A jeśli zwyciężymy, no cóż, ja i tak umrę, gdy 
ŻEGLARZ NOCY zostanie zniszczony na Avalonie. Albo to, albo będę  żył jako kaleka w 
orbitalnym szpitalu. Wolę raczej śmierć. 

– Zbudujemy dla ciebie nowy statek, kapitanie – obiecała Melantha. 
– Kłamczucha – odpowiedział Royd. Jego głos był wyraźnie pogodniejszy. – Nieważne. I 

tak niewiele mi już życia pozostało. Śmierć mnie nie przeraża. Jeżeli zwyciężymy, musisz mi 
jeszcze raz opowiedzieć o wolkrynach, Karoly. A ty, Melantho, musisz zagrać ze mną w 
szachy i znaleźć sposób na dotknięcie mnie, i... 

– I na pójście z tobą do łóżka? – dokończyła, uśmiechając się. 
– Jeśli będziesz chciała – powiedział cicho. Potem wzruszył ramionami. – Matka z 

pewnością wszystko słyszała. Niewątpliwie będzie się uważnie przysłuchiwać wszelkim 
planom, jakie moglibyśmy robić, dlatego nie ma sensu w ogóle cokolwiek planować. Teraz 
już nie ma żadnej nadziei, że będę mógł przejść przez moją śluzę, gdyż jest ona sterowana 
bezpośrednio z komputera. Musimy więc podążyć za innymi przez pomieszczenia silnikowe, 
wejść główną śluzą i wykorzystać maksymalnie te niewielkie szanse, jakie będziemy mieli. 
Jeśli uda mi dotrzeć do mojej konsoli i przywrócić grawitację, być może zwyciężymy. Jeżeli 
nie... 

Przerwał mu niski jęk. 
Przez chwilę Melantha myślała,  że  ŻEGLARZ NOCY zaczyna bombardować ich 

dźwiękami i była zaskoczona głupotą podejmowania drugi raz tej samej taktyki. Potem jęk 
zabrzmiał znowu, z tyłu skutera d’Branina. Zapomniana, czwarta członkini ich grupy zaczęła 
mocować się z krępującymi ją więzami. 

Karoly pospiesznie odwrócił się, żeby ją uwolnić. Agatha próbowała podnieść się na nogi 

i niemal wyleciała ze skutera, d’Branin musiał chwycić ją za rękę i ściągnąć z powrotem. 

background image

– Dobrze się czujesz? – spytał. – Słyszysz mnie? Boli cię coś? 
Uwięzione pod przezroczystą zasłoną przestraszone oczy przeskoczyły gwałtownie od 

d’Branina do Melanthy, do Royda i potem ku uszkodzonemu ŻEGLARZOWI. Melantha 
zastanawiała się, czy kobieta jest przy zdrowych zmysłach, i właśnie miała ostrzec d’Branina, 
gdy Agatha przemówiła. 

– Wolkryni! Och. Wolkryni! – To było wszystko, co powiedziała. 
Wokół wylotu tunelu zaczął się jarzyć pierścień silników atomowych. Melantha 

usłyszała, jak Royd wciąga raptownie powietrze. Mocno przekręciła uchwyt sterujący 
przyspieszeniem jej skutera. 

– Szybko – powiedziała głośno. – ŻEGLARZ szykuje się do odlotu. 

 

* * * 

 

W jednej trzeciej drogi przez tunel Royd dogonił ją i zaczął lecieć obok, sztywny i groźny 

w swym czarnym, masywnym skafandrze. Bok przy boku minęli cylindry i sieci hipernapędu, 
przed nimi rysowała się w słabym świetle główna gródź powietrzna wraz ze swym upiornym 
strażnikiem. 

– Kiedy dotrzemy do grodzi, przeskocz na mój skuter – powiedział Royd. – Chcę być 

uzbrojony i mieć pojazd, a dwa skutery nie zmieszczą się w komorze śluzy. 

Melantha zaryzykowała szybkie spojrzenie za siebie. 
– Karoly – zawołała. – Gdzie jesteś? 
– Na zewnątrz, moja droga – dobiegła ją odpowiedź. – Nie mogę lecieć z wami. 

Wybaczcie mi. 

– Musimy trzymać się razem! 
– Nie – powiedział d’Branin. – Nie, nie mogę ryzykować, nie teraz, gdy jesteśmy tak 

blisko. To byłoby takie tragiczne, takie bezcelowe, zrozum. Tak bardzo się zbliżyć i w 
ostatniej chwili się wycofać. Nie mam nic przeciwko śmierci, ale muszę ich najpierw 
zobaczyć, wreszcie, po wszystkich tych latach. 

– Moja matka ma zamiar stąd odlecieć – wtrącił się Royd. – Karoly, zostaniesz tutaj, 

zginiesz. 

– Poczekam – odpowiedział d’Branin. – Moi wolkryni przylecą i ja muszę na nich 

czekać. 

Czas na rozmowę minął, gdyż byli już niemal przy grodzi. Oba skutery zwolniły i 

zatrzymały się, Royd wyciągnął  rękę,  żeby zaprogramować przejście, a Melantha 
przeskoczyła na tył owalnej podstawy jego skutera. Kiedy zewnętrzne drzwi się otworzyły, 
wlecieli do komory śluzy. 

– Zacznie się po otwarciu wewnętrznych drzwi – powiedział Royd obojętnym głosem. – 

Umeblowanie statku jest wbudowane w podłogę albo na stałe do niej przymocowane, ale 

background image

rzeczy, które przyniosła ze sobą twoja grupa – nie. Matka użyje ich jako broni. I strzeż się 
drzwi, grodzi powietrznych, wszystkiego, co jest połączone z komputerem statku. Nie muszę 
ci chyba mówić, żebyś nie rozpinała skafandra? 

– Nie musisz – odpowiedziała. 
Royd zmniejszył nieco wysokość, ramiona robocze skutera wydały metaliczny dźwięk, 

dotykając podłogi komory. Wewnętrzne drzwi otworzyły się z sykiem i ruszył z miejsca. 

Wewnątrz czekali Dannel i Lindran, pływając we mgle kropelek krwi. Dannel był 

rozcięty niemal od krocza do gardła i jego jelita falowały jak gniazda bladych, 
rozzłoszczonych węży. Lindran ciągle trzymała nóż. Podpłynęli bliżej, poruszając się z 
wdziękiem, jakiego nigdy nie mieli za życia. 

Royd podniósł przednie ramiona skutera i odrzucił ich na bok, ruszając jednocześnie do 

przodu. Dannel jak kula bilardowa odbił się od ściany, zostawiając szeroki, mokry ślad w 
miejscu, w które uderzył, a z rozciętego brzucha wysunęło się jeszcze więcej wnętrzności. 
Lindran wypuściła nóż z dłoni. Royd przyspieszył i przefrunął obok nich, kierując się poprzez 
chmurę krwi w głąb korytarza. 

– Będę obserwować tyły – powiedziała Melantha. Odwróciła się i oparła o jego plecy. 

Dwa martwe ciała zostały już bezpiecznie za nimi. Nóż bezużytecznie unosił się w powietrzu. 
Chciała powiedzieć Roydowi, że wszystko jest w porządku, gdy nagle nóż odwrócił się i 
podążył za nimi, popychany niewidzialną siłą. – Skręcaj! – wrzasnęła. 

Skuter skoczył dziko w bok. Nóż chybił o pełny metr i dźwięcząc, odbił się od ściany. 

Ale nie zatrzymał się. Znowu poleciał ku nim. Przed nimi pojawiło się wejście do mesy. 
Ciemne. 

– Drzwi są zbyt wąskie – powiedział Royd. – Będziemy musieli opuścić... 
W tym momencie uderzyli, Royd wbił skuter prosto we framugę przejścia i nagłe 

szarpnięcie wyrzuciło ich w powietrze. Przez chwilę Melantha koziołkowała bezradnie w 
korytarzu, starając się odróżnić górę od dołu. Nóż uderzył szybko, rozcinając jej skafander i 
ramię, aż do kości. Poczuła ostry ból i ciepło płynącej krwi. 

– Cholera – wrzasnęła. Nóż znowu obrócił się w jej stronę, rozpylając czerwone kropelki. 

Ręka Melanthy wystrzeliła do przodu i chwyciła rękojeść. Jhirl wymamrotała coś pod nosem i 
wyszarpnęła ostrze z dłoni, która je dotąd trzymała. Royd wrócił już do urządzeń kontrolnych 
skutera i zaczynał przy nich manipulować. Melantha zobaczyła,  że pod nim, w ciemności 
mesy podnosi się jakaś półludzka postać. – Royd! – krzyknęła. 

Postać uruchomiła trzymany w rękach niewielki laser. Cienki promień trafił Royda prosto 

w pierś. 

Ten nacisnął  własny przycisk spustowy. Mocny laser, zamontowany na skuterze ożył 

jaskrawą linią światła i uderzył prosto w broń Christopherisa, spopielając ją i odcinając mu 
prawe ramię i część klatki piersiowej. Promień zawisł w powietrzu, pulsując. Z miejsca, w 
którym dotknął przeciwległej ściany, zaczął się unosić dym. 

background image

Royd dokonał jakichś poprawek wśród przyrządów i zaczął wycinać dziurę. 
– Przebijemy się w pięć minut, może nawet jeszcze szybciej – powiedział. 
– Nic ci się nie stało? – spytała Melantha. 
– Nic mi nie jest. Mój skafander jest znacznie lepiej opancerzony niż wasze, a ten laser to 

była tylko zabawka o niewielkiej mocy. 

Melantha z powrotem skupiła uwagę na korytarzu. 
Zbliżali się lingwiści, posuwając się pod przeciwległymi ścianami, żeby napaść na nią z 

dwóch stron jednocześnie. Napięła mięśnie. Ramię pulsowało bólem. Poza tym czuła się 
silna, niemal niezwyciężona. 

– Trupy znowu mają zamiar nas zaatakować – oznajmiła Roydowi. – Zajmę się nimi. 
– Czy to rozsądne? – spytał. – Jest ich dwoje. 
– Jestem ulepszonym modelem – odpowiedziała – a oni są martwi. 
Odbiła się od skutera i pofrunęła ku Dannelowi po wysokiej, pełnej wdzięku trajektorii. 

Podniósł ramiona, żeby ją zablokować. Odbiła je na bok, wygięła jedno daleko do tyłu, 
słysząc, jak trzaska w nim kość, i zanim uświadomiła sobie, jak to było bezużyteczne, wbiła 
mu nóż głęboko w gardło. Krew popłynęła z szyi Dannela rozprzestrzeniającą się chmurą, ale 
ręce nie przestawały walić w nią jak cepy. Zęby kłapały groteskowo. 

Melantha cofnęła nóż, chwyciła Dannela i, wkładając w to całą, dość znaczną przecież 

siłę, rzuciła nim w głąb korytarza. Pofrunął, kręcąc się dziko, i zniknął we mgle swojej krwi. 

Melantha poleciała w przeciwnym kierunku, koziołkując powoli. 
Ręce Lindran zamknęły się na niej od tyłu. Paznokcie drapały zaciekle zasłonę hełmu, aż 

zaczęły krwawić, zostawiając na plastiku czerwone smugi. 

Melantha odwróciła się, żeby być twarzą do napastniczki, chwyciła jedno z jej ramion i 

cisnęła nią w ślad za Dannelem. Od odrzutu zaczęła kręcić się jak bąk. Rozstawiła szeroko 
ramiona i wreszcie zatrzymała się, kręciło jej się w głowie. 

– Przebiłem się – oznajmił Royd. 
Melantha odwróciła się,  żeby to zobaczyć. W jednej ze ścian mesy został wycięty 

dymiący, metrowej szerokości otwór. Royd wyłączył laser, chwycił obie framugi przejścia i 
wypchnął się w tamtą stronę. 

Nagle wybuchnęła przeszywająca kakofonia dźwięków. Melantha skuliła się jak w 

agonii. Wysunęła szybko język i liznęła wyłącznik komunikatora. Zapadła błogosławiona 
cisza. 

W mesie padał deszcz. Przybory kuchenne, szklanki i talerze, kawałki ludzkich ciał, 

wszystko to leciało jak burza przez pokój i odbijało się od pancernego skafandra Royda, nie 
robiąc mu żadnej krzywdy. Melantha, pragnąca pójść za nim, musiała się bezradnie wycofać. 
W jej lżejszym, cienkim skafandrze zostałaby przez ten deszcz śmierci pocięta na kawałki. 
Royd dotarł do ściany i zniknął w tajemniczej, dowódczej części statku. Jirl usiadła samotnie 
na podłodze. 

background image

ŻEGLARZ NOCY szarpnął i nagłe przyspieszenie na krótką chwilę stworzyło coś 

przypominającego grawitację. Melantha przewróciła się na bok. Zranione ramię uderzyło 
boleśnie o podstawę skutera. 

Wzdłuż całego korytarza otwierały się drzwi. 
Dannel i Lindran znowu się do niej zbliżali. 

 

* * * 

 

ŻEGLARZ NOCY był już odległą gwiazdką, iskrzącą się swymi atomowymi silnikami. 

Otoczyły ich ciemność i chłód, pod stopami mieli nieskończoną pustkę Welonu Grzesznicy, 
ale Karoly d’Branin nie odczuwał strachu. Czuł się dziwnie przemieniony. 

Otchłań była ożywiona nadzieją. 
– Oni nadlatują – szepnął. – Nawet ja, nie mający żadnych zdolności psionicznych, nawet 

ja ich wyczuwam. Opowieść Kreyów musi właśnie tego dotyczyć, można ich czuć nawet z 
odległości lat świetlnych. 

„Wspaniałe!”. Agatha Marij-Black wydawała się mała i skurczona. 
– Wolkryni – wymamrotała. – Co oni mogą dla nas zrobić? Boli mnie. Statek odleciał. 

D’Branin, strasznie boli mnie głowa. – Wydała z siebie cichy, pełen strachu pisk. – Thale tak 
powiedział, zaraz po tym, jak dałam mu zastrzyk, a przed... przed... sam wiesz przed czym. 
Powiedział, że boli go głowa. Tak strasznie boli. 

– Uspokój się, Agatha. Niczego się nie bój. Jestem tu z tobą. Czekajmy. Pomyśl tylko, 

czego będziemy świadkami, pomyśl o tym! 

– Wyczuwam ich – powiedziała psipsych. 
D’Branin drżał z podniecenia. 
– Powiedz mi gdzie. Mamy nasz mały skuter. Możemy do nich polecieć. Prowadź mnie. 
– Tak – zgodziła się. – Och, tak. 

 

* * * 

 

Grawitacja wróciła. W mgnieniu oka wszechświat stał się niemal normalny. 
Melantha opadła ku podłodze, wylądowała z łatwością, zrobiła przewrót i szybko jak kot 

stanęła na nogi. Przedmioty, które złowieszczo wylatywały przez otwarte drzwi wzdłuż 
korytarza, pospadały z hałasem. Krew zmieniła się z delikatnej mgły w śliską powłokę na 
podłodze korytarza. Dwa ciała spadły ciężko i już się nie poruszyły. 

Royd przemówił do niej z komunikatorów wbudowanych w ściany: 
– Udało mi się. 
– Zauważyłam. 

background image

– Jestem przy głównej konsoli kontrolnej. Udało mi się przywrócić grawitację przez 

przełączenie na sterowanie ręczne i wyłączenie prawie wszystkich funkcji komputera. Ciągle 
jednak nie jesteśmy bezpieczni. Będzie próbowała znaleźć jakiś sposób, żeby obejść to, co 
jest pod moją kontrolą. Przełamuję jej rozkazy czystą siłą. Nie mogę sobie pozwolić na 
przeoczenie czegokolwiek, jeśli stracę panowanie nad tym choćby na chwilę... Melantha, czy 
twój skafander został przedziurawiony? 

– Tak. Cięcie na ramieniu. 
– Zmień go na inny. Natychmiast. Myślę,  że programy, które teraz wprowadzam, 

zapobiegną otworzeniu grodzi powietrznych, ale nie możemy sobie pozwolić na żadne 
niepotrzebne ryzyko. – Melantha biegła już korytarzem w stronę luku towarowego, w którym 
złożone były skafandry i inne wyposażenie. – Jak się przebierzesz – ciągnął – wpakuj ciała do 
przetwornika materii. Znajdziesz odpowiednią komorę koło  śluzy do pomieszczeń 
silnikowych, bezpośrednio na lewo od tablicy kontrolnej. To samo zrób ze wszystkimi 
luźnymi przedmiotami, które nie są niezbędne, instrumentami naukowymi, książkami, 
taśmami, zastawą stołową... 

– Nożami – podpowiedziała Melantha. 
– Bezwzględnie. 
– Czy telekineza ciągle jest dla nas zagrożeniem, kapitanie? 
– W polu grawitacyjnym matka jest niepomiernie słabsza – odpowiedział Royd. – Jest 

zmuszona je przezwyciężać. Nawet wspomagana mocą  ŻEGLARZA jest zdolna poruszyć 
tylko jeden obiekt naraz i tylko z ułamkiem tej siły, jaką dysponuje w nieważkości. Ale ciągle 
to potrafi, nie zapominaj o tym. Możliwe,  że znajdzie sposób, żeby obejść moje 
zabezpieczenia i znowu wyłączyć grawitację. Z tego miejsca jestem ją w stanie przywrócić 
niemal w tym samym momencie, ale nie chcę, żeby nawet przez tak krótki czas gdziekolwiek 
w okolicy leżało coś, czego mogłaby użyć jako broni. 

Melantha dotarła do luku towarowego. W rekordowym czasie zrzuciła z siebie stary 

skafander i włożyła nowy, krzywiąc się od bólu w ramieniu. Rana krwawiła paskudnie, ale na 
razie była zmuszona ją ignorować. Podniosła odrzucony skafander, zabrała podwójne naręcze 
instrumentów naukowych i wrzuciła to wszystko do komory przetwornika. Potem 
postanowiła zająć się ciałami. Dannel nie stanowił problemu. Lindran natomiast pełzła za nią 
korytarzem, gdy Melantha przepychała ciało Dannela przez otwór, potem opierała się słabo, 
gdy nadeszła jej kolej – upiorne przypomnienie, że nie cała moc ŻEGLARZA zaniknęła. 
Melantha z łatwością przełamała jej opór i wepchnęła ją do komory. 

Spalone, zniszczone ciało Christopherisa wiło się w jej uchwycie i sięgało ku niej zębami, 

ale z nim też nie miała żadnych poważniejszych kłopotów. Gdy oczyszczała z przedmiotów 
mesę, w stronę jej głowy pofrunął kuchenny nóż. Nadlatywał jednak powoli i Melantha po 
prostu odbiła go w bok, potem podniosła i dodała do stosu czekającego na zaniesienie do 
przetwornika. 

background image

Robiła właśnie przegląd kabin, niosąc pod ramieniem porzucone lekarstwa i strzykawkę 

pistoletową Agathy, gdy usłyszała krzyk Royda. 

Chwilę później potworna siła zamknęła jej się na piersi jak ręka niewidzialnego giganta, 

ścisnęła ją i pociągnęła, usiłującą walczyć, ku podłodze. 

 

* * * 

 

Coś się poruszało wśród gwiazd. 
Niewyraźne i odległe, widoczne jednak, chociaż d’Branin nie mógł jeszcze odróżnić 

szczegółów. Ale to tam było, było z pewnością – jakiś wielki kształt, przesłaniający widok na 
część gwiezdnego pejzażu. Leciało prosto ku nim. 

Jak bardzo pragnął mieć teraz przy sobie swój zespół, komputer, swego telepatę, 

ekspertów, instrumenty. 

Dodał mocy silnikom i poleciał na spotkanie swoich wolkrynów. 

 

* * * 

 

Melantha Jhirl, przyszpilona do podłogi, cierpiąca, zaryzykowała włączenie 

zamontowanego w skafandrze komunikatora. Musiała porozmawiać z Roydem. 

– Jesteś tam? – spytała. – Co się... Co się dzieje? 
Ciśnienie było potworne i stopniowo stawało się coraz gorsze. Niemal nie mogła się 

poruszać. Odpowiedź brzmiała bólem i napływała bardzo powoli. 

– ...prze... chytrzyła... mnie – wyszeptał głos Royda. – ...to boli... mówienie... 
– Royd... 
– ...przesunęła... tele... kinetycznie... dźwignię... w górę... dwa g... trzy... więcej... tutaj... 

na konsoli... muszę... tylko... prze... stawić... ją... z powrotem... spróbuję... 

Cisza. Potem, po długiej chwili, gdy Melantha była już niemal załamana, znowu dobiegł 

głos Royda. Dwa słowa. 

– ...nie... mogę... 
Melantha czuła się tak, jakby na jej piersiach złożono ciężar dziesięciokrotnie 

przewyższający jej własną wagę. Mogła sobie wyobrazić agonię, jaką musiał przeżywać 
Royd. On, dla którego nawet grawitacja równa jeden g była bolesna i niebezpieczna. 
Wiedziała,  że nawet gdyby dźwignia była odległa o wyciągnięcie ręki, jego słabe muskuły 
nigdy by nie pozwoliły mu do niej sięgnąć. 

– Dlaczego – zaczęła. Mówienie nie sprawiało jej takiej trudności, jak jemu. – Dlaczego 

miałaby... zwiększać grawitację... przecież to również ją... jeszcze bardziej... osłabia... tak? 

– ...tak... ale... za chwilę... minutę... godzinę... moje... moje serce... nie... wytrzyma... 

pęknie... a wtedy... wtedy ty... sama... ona... wyłączy... grawitację... zabije cię... 

background image

Krzywiąc się z bólu, Melantha wyciągnęła rękę i przeczołgała się kawałek wzdłuż 

korytarza. 

– Royd... trzymaj się... idę do ciebie... 
Znowu się podciągnęła. Zestaw lekarstw Agathy ciągle wisiał jej na ramieniu, 

niemożliwie ciężki. Zsunęła pasek i zaczęła go odpychać. Miała wrażenie, że pojemnik waży 
przynajmniej sto kilogramów. Potem przyszła jej do głowy inna myśl. Odchyliła wieczko 
pojemnika. 

Wszystkie ampułki były starannie oznaczone. Przejrzała je szybko, szukając adrenaliny 

lub syntastimu, czegokolwiek, co mogłoby dać jej siłę, której potrzebowała na dotarcie do 
Royda. Znalazła kilka stymulatorów, wybrała najsilniejszy i z niezdarną, dręczącą 
powolnością ładowała ampułkę do komory strzykawki, gdy jej oczy przypadkowo zatrzymały 
się na zapasie esperonu. 

Melantha nie wiedziała, dlaczego zawahała się w tym momencie. To był przecież tylko 

jednen z pół tuzina znajdujących się w zestawie stymulatorów psionicznych i żaden z nich nie 
przyniósłby jej żadnej korzyści, ale coś w jego tutaj obecności niepokoiło ją, przypominało o 
czymś, czego nie mogła sobie do końca uświadomić. Próbowała dojść z tym do ładu, gdy 
usłyszała hałas. 

– Royd – powiedziała – czy twoja matka... może poruszyć... ona chyba nie może... 

poruszyć czegokolwiek... w tak wysokiej grawitacji... prawda? 

– Nie wiem – odpowiedział. – ...jeśli... skoncentruje... całą moc... skupi się... być może... 

to.. możliwe... dlaczego? 

– Ponieważ – powiedziała Melantha ponuro – ponieważ coś... przechodzi przez... śluzę 

powietrzną. 

 

* * * 

 

– To nie jest statek... nie taki, jakiego się spodziewałem – mówił Karoly d’Branin. Jego 

kombinezon, zaprojektowany przez specjalistów Akademii, posiadał wbudowane urządzenie 
kodujące i teraz on, Karoly d’Branin, nagrywał dla potomności swoje komentarze, czując się 
dziwnie spokojny w obliczu zbliżającej się nieuchronnie śmierci. – Jego rozmiary są trudne 
do wyobrażenia, trudne do oceny. Ogromny, ogromny, nie mam tu niczego poza moim 
naręcznym komputerem, żadnych instrumentów i nie mogę dokonać dokładnych pomiarów, 
ale powiedziałbym, że on ma, och, sto, może nawet trzysta kilometrów średnicy. Nie jest to 
oczywiście jednorodna, lita masa, zupełnie nie. Jest delikatny, ulotny, nie wygląda jak statki, 
które my znamy, nie jest również miastem. Jest... och, piękny... Jest kryształową pajęczyną, 
żyjącą swymi własnymi, przyćmionymi światłami, ogromną, skomplikowaną siecią... Trochę 
przypomina mi stare, napędzane gwiezdnym wiatrem statki, takie, jakich używano przed 
odkryciem hipernapędu, ale ta ogromna konstrukcja nie jest jednolita, nie mogłaby być 

background image

napędzana ciśnieniem promieni świetlnych. Ona w ogóle nie jest statkiem, naprawdę. Jest 
cała otwarta na próżnię, nie ma żadnych kabin ani układów podtrzymywania życia, w każdym 
razie nie widzę nic takiego, chyba że tego typu urządzenia znajdują się w jakiś sposób poza 
moim polem widzenia, ale nie, nie mogę w to uwierzyć, całość jest zbyt otwarta, zbyt 
delikatna. Porusza się dość szybko. Chciałbym mieć przyrządy, które pozwoliłyby mi 
zmierzyć jej prędkość, ale wystarczy być tutaj, żeby wiedzieć, że jest ona znaczna. Prowadzę 
skuter pod kątem prostym do toru jej lotu, chcąc usunąć jej się z drogi, ale nie potrafię 
powiedzieć, czy mi się to uda. Ona porusza się o tyle prędzej niż my... Nie z prędkością 
światła, nie, znacznie wolniej, domyślam się jednak, że i tak szybciej niż ŻEGLARZ NOCY, 
używający swych atomowych silników. Ale to tylko domysł. 

Pojazd wolkrynów nie posiada żadnych widocznych systemów napędowych. Prawdę 

powiedziawszy, zastanawiam się, w jaki sposób się porusza... Może jednak jest to świetlny 
żagiel, wystrzelony laserowo tysiąclecia temu, teraz porwany i zniszczony przez jakąś 
niewyobrażalną katastrofę... Ale nie, jest zbyt symetryczny, zbyt piękny. 

Wiem,  że muszę go opisać, muszę być bardziej dokładny. To trudne, zbyt jestem 

podekscytowany. Jest wielki, jak już powiedziałem, wielokilometrowej średnicy. Kształt ma z 
grubsza, chwileczkę, tak... z grubsza oktagonalny. Oś, centrum, jarzy się,  świeci, jest to 
niewielka, ciemna plama otoczona znacznie większym obszarem jasności. Tylko ciemna 
część wydaje się całkowicie lita, obszary oświetlone są bowiem przezroczyste. Widzę przez 
nie gwiazdy, jakkolwiek przebarwione i przesunięte w stronę czerwieni. Welony, nazywam je 
welonami. Z osi i welonów biegnie osiem długich, bardzo długich ramion w niezupełnie 
równych odległościach kątowych, nie jest to więc prawdziwy geometryczny ośmiokąt... Ach, 
teraz widzę wyraźniej, jedno z ramion zmienia położenie, bardzo powoli, welony falują... Te 
ramiona są ruchome, między nimi i wokół nich oplata się pajęczyna, ale dziwna, w dziwne 
wzory. Nie jest to prosta sieć pająka. Nie mogę w niej, w tworzących ją liniach zauważyć 
żadnych prawidłowości, choć czuję,  że jest w niej jakiś sens, znaczenie, które czeka na to, 
żeby je odczytać. 

Tam są światła. Czy wspomniałem już o światłach? Najjaśniejsze są wokół centralnej osi, 

ale nigdzie nie świecą bardzo jaskrawo, są raczej przyćmionym fioletem. Jest trochę 
widzialnego  światła, ale w sumie niewiele. Chciałbym zrobić odczyt ultrafioletowy tego 
statku, ale nie mam odpowiednich przyrządów.  Światła poruszają się. Welony zdają się 
falować i światła przesuwają się nieustannie w górę i w dół ramion, z różnymi prędkościami, 
a czasami można zauważyć, jak inne światła wędrują poprzez pajęczynę, przesuwają się po jej 
wzorach. Nie mam pojęcia, czym one mogą być. Może to jakaś forma porozumiewania się. 
Nie mogę powiedzieć, czy ich źródło leży wewnątrz statku, czy na zewnątrz. Ja... Och! 
Pojawił się  właśnie następny jego rodzaj. Pomiędzy ramionami, krótki błysk, wybuch 
jasności. Teraz już go nie ma, zniknęło. Było bardziej intensywne niż pozostałe, w kolorze 
indygo. Czuję się tak bezradny, nic nie rozumiem. Ale oni są piękni, moi wolkryni... 

background image

Mity... to właściwie niezbyt odpowiada legendom, nie do końca. Rozmiar, światła. 

Wolkryni często byli wiązani ze światłem, ale przekazy na ten temat były niejednoznaczne, 
mogły dotyczyć  właściwie wszystkiego, opisywać wszystko od laserowego systemu 
napędowego do prostych zewnętrznych iluminacji. Nie mogłem wiedzieć, że ich źródłem było 
właśnie to. Ach, jakie to nieodgadnione! Statek jest wciąż zbyt daleko, żebym mógł zobaczyć 
szczegóły. Jest tak wielki... Nie przypuszczam, żeby udało nam się uciec mu z drogi. Mam 
wrażenie,  że skręcił w naszą stronę, ale mogę się mylić. To jedynie wrażenie. Moje 
przyrządy! Gdybym tylko miał moje przyrządy. Być może ciemny obszar w centrum jest 
właściwym statkiem, zamieszkaną kapsułą. Wolkryni muszą być w jej środku. Chciałbym, 
żeby moja grupa była tu ze mną. I Thale, biedny Thale. On miał klasę jeden. Mogliśmy 
nawiązać kontakt, mogliśmy się z nimi porozumieć. Ileż mogli nas nauczyć! Ileż oni widzieli! 
Gdy pomyślę, jak stary jest ten pojazd, jak starożytna ich rasa, jak długo już lecą... wypełnia 
mnie zabobonny lęk. Porozumienie byłoby takim darem, takim nieprawdopodobnym darem, 
ale oni są tacy obcy. 

– D’Branin – powiedziała Agatha niskim, naglącym głosem. – Nic nie czujesz? 
Karoly D’Branin spojrzał na nią, jakby ją widział po raz pierwszy w życiu. 
– Ty ich wyczuwasz? Masz tylko klasę trzy... Możesz ich teraz czuć wyraźnie? 
– Od dawna – powiedziała psipsych. – Od dawna. 
– Możesz nadawać? Porozmawiaj z nimi, Agatha. Gdzie oni są? Tam w centrum, w tym 

ciemnym obszarze? 

– Tak – odpowiedziała i zaśmiała się. Jej śmiech był przenikliwy i histeryczny i d’Branin 

musiał sobie przypomnieć,  że była bardzo chora. – Tak, tam, w centrum, Karoly. Stamtąd 
przynajmniej nadchodzą fale. Tylko że ty się zupełnie mylisz co do nich. To w ogóle nie są 
ONI. Twoje legendy były stekiem kłamstw! Nie byłabym zaskoczona, gdybyśmy byli 
pierwszymi istotami, które kiedykolwiek zobaczyły twoich wolkrynów, które podeszły tak 
blisko. Inni, ci twoi obcy, zaledwie ich wyczuwali, z daleka i niewyraźnie, wychwytywali w 
swych snach i wizjach odrobinę z natury wolkrynów i dorabiali resztę tak, jak im pasowało. 
Statki i wojny, rasa odwiecznych podróżników, to wszystko... wszystko... 

– Tak? Co masz na myśli, Agatho, przyjacielu? Mówisz zupełnie bez sensu. Nic z tego 

nie rozumiem. 

– Rzeczywiście nie rozumiesz, prawda? – Jej głos nagle stał się  łagodny. – Nie 

wyczuwasz tego tak jak ja. Tak wyraźnie. W ten sposób musi się cały czas czuć ktoś 
naładowany esperonem. 

– Co ty czujesz? Co? 
– To nie są ONI, Karoly. To jest TO. Żywe, Karoly, i zupełnie bezrozumne, zapewniam 

cię. 

– Bezrozumne? – spytał d’Branin. – Nie, musisz się mylić, nie odczytujesz go właściwie. 

Mogę przyjąć,  że jest to pojedynczy osobnik, jeśli tak twierdzisz, ogromny, wspaniały 

background image

podróżnik gwiezdny, ale jak on może być bezrozumny? Czułaś go... jego umysł, telepatyczne 
emanacje. Ty i każdy z czuciowców Kreyów i wszyscy inni. Może jego myśli są dla ciebie 
zbyt obce, żebyś mogła je odczytać. 

– Może. Ale to, co odczytuję, wcale nie jest tak straszliwie obce. Tylko zwierzęce. Jego 

myśli są powolne i ciemne, i dziwne, to prawie nie są myśli, raczej impulsy. Zawirowania 
zimne i odległe. Jego mózg musi rzeczywiście być ogromny, tego możesz być pewny, ale nie 
służy do formułowania racjonalnych myśli. 

– Jak to? 
– System napędowy, Karoly. Ty nic nie czujesz? Nie czujesz tych fal? Mam wrażenie, że 

lada moment rozwalą mi czaszkę. Jeszcze nie zgadłeś, co pcha twych przeklętych wolkrynów 
przez galaktyczne przestrzenie? I dlaczego unikają pól grawitacyjnych? Jeszcze nie wiesz, jak 
się poruszają. 

– Nie – odpowiedział d’Branin, ale już w trakcie wypowiadania tego słowa na jego 

twarzy pojawił się  błysk zrozumienia. Odwrócił wzrok od swej towarzyszki i spojrzał z 
powrotem na wolkryna, na zbliżający się ogrom pełen wędrujących świateł, pomarszczonych 
falami welonów, lecący wciąż i wciąż przed siebie, poprzez lata świetlne, świetlne stulecia, 
przez milenia. Kiedy znowu spojrzał na nią jego usta wypowiedziały tylko jedno słowo: – 
Telekineza. 

Skinęła głową. 

 

* * * 

 

Melantha wytężyła wszystkie siły,  żeby unieść strzykawkę i przytknąć  ją do żyły. 

Nacisnęła spust, rozległ się  głośny syk i zawartość ampułki wpłynęła do jej organizmu. 
Położyła się, odpoczywając i usiłując myśleć. „Esperon, esperon... Dlaczego on jest taki 
ważny? Zabił Lasamera, zrobił z niego ofiarę  własnych, uśpionych dotąd umiejętności, 
zwielokrotnił jego moc i jego słabość. Psi”. Wszystko powracało uparcie do psi. 

Wewnętrzne drzwi śluzy otworzyły się. Przeszło przez nie bezgłowe ciało. 
Poruszało się szarpanymi, nienaturalnymi podrygami, nawet na chwilę nie odrywając stóp 

od podłogi. Przeginało się i obwisało, niemal zgniecione własnym ciężarem. Każde 
przesunięcie stopy było szybkie i niezdarne, jakaś siła dosłownie szarpała do przodu najpierw 
jedną nogę, potem drugą. Zbliżało się powoli, z ramionami sztywno opuszczonymi wzdłuż 
boków. 

Ale zbliżało się. 
Melantha sięgnęła do rezerw swego organizmu i zaczęła pełznąć przed siebie, nie 

spuszczając oczu z upiornego prześladowcy. 

Myśli wirowały jej w głowie, szukając jakiegoś nie pasującego do całości elementu, 

rozwiązania szachowej zagadki, i nic nie znajdując. 

background image

Trup poruszał się szybciej niż ona. Wyraźnie i nieustannie zbliżał się. 
Spróbowała wstać. Z walącym sercem, stękając, uniosła się na kolana. Potem klęknęła na 

jedno kolano. Próbowała wypchnąć się w górę, podnieść ogromny ciężar, spoczywający na jej 
ramionach, jakby była zawodnikiem podnoszącym sztangę. Powtarzała sobie, że jest silna, że 
jest ulepszonym modelem. 

Gdy jednak oparła się na jednej tylko nodze, mięśnie nie wytrzymały. Zwaliła się 

niezdarnie. Uderzenie o podłogę było jak upadek z wysokiego budynku. Usłyszała głośny 
trzask i poczuła eksplozję bólu w ramieniu, tym dotąd całym, ramieniu, którego chciała użyć 
do złagodzenia upadku. Ból był straszny, paraliżujący. Zamrugała, walcząc ze łzami i niemal 
się krztusząc rosnącym w gardle krzykiem. 

Ciało Lasamera było już w połowie korytarza. Melantha zauważyła,  że miało złamane 

obie nogi. Było mu wszystko jedno. Podtrzymywała je siła większa niż zawarta w ścięgnach, 
kościach i muskułach. 

– ...Melantha... słyszałem... czy... wszystko... Melantha? 
– Cicho bądź – warknęła na Royda. Nie mogła sobie pozwolić na tracenie oddechu na 

rozmowy. Użyła wszystkich rodzajów samokontroli, jakich kiedykolwiek się uczyła,  żeby 
zignorować ból. Kopała bezsilnie nogami, buty drapały podłogę, szukając oparcia. 
Podciągnęła się, używając ręki, która nie była złamana, i ignorując ogień w ramieniu. 

Ciało wciąż posuwało się naprzód. 
Przeciągnęła się przez próg mesy, przepełzając pod rozbitym skuterem. Miała nadzieję, 

że wrak chociaż na chwilę zatrzyma upiorny pościg. 

Coś, nazywające się kiedyś Thale Lasamer, było już niewiele ponad metr za nią. 
W ciemności, w mesie, w której to wszystko się zaczęło, siły ostatecznie ją opuściły. 

Dygocząc, przylgnęła do wilgotnego dywanu. Wiedziała,  że nie zdoła przesunąć się nawet 
centymetr dalej. 

Po drugiej stronie drzwi ciało zamarło w bezruchu. Skuter zadrżał, a potem, ze zgrzytem 

metalu zaczął przesuwać się do tyłu krótkimi, nagłymi szarpnięciami, uwalniając się i 
usuwając z przejścia. 

Psi. Melantha chciała przeklinać je i płakać. Bezsilnie zapragnęła posiadać tę moc, broń, 

która pozwoliłaby jej rozsadzić  ożywionego telekinezą trupa, uwolnić się od groźby. Była 
ulepszona, myślała z desperacją, ale nie w dostatecznym stopniu. Rodzice podarowali jej 
wszelkie genetyczne dary, jakie były im dostępne, ale psi leżało poza ich zasięgiem. Geny, 
które tym rządziły, były astronomicznie rzadkie, recesywne i... nagle doznała olśnienia. 

– Royd – powiedziała, wkładając w słowa resztki kołaczącej się jeszcze w niej woli. Była 

zapłakana, mokra, przestraszona. – Dźwignia... użyj... telekinezy... Royd... przesuń  ją... 
telekinezą! 

Jego odpowiedź była niemal niesłyszalna. 
– ...nie... mogę... nie ja... matka... tylko... ona... ja... nie... 

background image

– Nie matka... – powiedziała z rozpaczą. – Ty zawsze... mówisz... matka. Zapomnij o 

tym... zapomnij. Słuchaj... to nie jest matka... jesteś klonem... te same geny... ty też ją masz... 
moc... 

– Nie – odpowiedział. – Nigdy... musi być... ta sama... płeć. 
– Nieprawda! Nie musi. Ja wiem... jestem... z Prometeusza, Royd... nie mów... 

Prometejczykowi... o genach... przesuń ją! 

Skuter skoczył niemal pół metra i przechylił się na bok. 
Droga do mesy była wolna. 
Ciało Lasamera znów ruszyło naprzód. 
– ...próbuję... – powiedział Royd. – Nie... nie mogę! 
– Ona cię... wyleczyła – powiedziała Melantha z goryczą. – Skuteczniej... niż  ją... 

leczyli... przed urodzeniem... ale... to jest tylko... stłumione... możesz! 

– Ja... nie... wiem... jak. 
Trup stanął nad nią. Zatrzymał się. Bladoskóre ręce zadrżały, podskoczyły w górę. 

Długie, pomalowane paznokcie. Zakrzywione w szpony. Zaczęły się unosić. Melantha 
zaklęła. 

– Royd! 
– ...przep... raszam... 
Łkała i dygotała, i bezsilnie zaciskała pięści. Nagle, w jednej chwili, grawitacja zniknęła. 

Daleko, daleko rozległ się krzyk Royda, potem zapadła cisza. 

 

* * * 

 

– Błyski światła są teraz częstsze – dyktował Karoly d’Branin – a może to tylko wrażenie, 

które bierze się stąd,  że jestem bliżej,  że mogę je lepiej widzieć. Wybuchy indygo i 
głębokiego fioletu, krótkie i szybko gasnące. Pomiędzy nićmi pajęczyny. Myślę, że jest ona 
rodzajem pola siłowego. Błyski są cząsteczkami wodoru, rozrzedzoną ulotną materią 
międzygwiezdnych przestrzeni. Dotykają pola i na chwilę rozbłyskują widzialnym światłem. 
Przemiana materii w energię... Tak, przypuszczam, że to jest właśnie to. Mój wolkryn 
odżywia się. 

Wypełnia już połowę wszechświata i ciągle się zbliża. Nie uda nam się uciec, och, tak 

niedobrze. Agatha odeszła, jest cicha, krew spryskała zasłonę jej hełmu. Niemal mogę dojrzeć 
ciemny obszar, niemal. Widzę dziwną rzecz, tam w centrum jest twarz, mała, 
szczuropodobna, bez ust, nosa czy oczu, a mimo wszystko w jakimś sensie jest to twarz, i 
patrzy na mnie. Welony poruszają się tak zmysłowo. Wokół nas zawisa pajęczyna. Ach, 
światło, światło! 

 

* * * 

background image

 

Trup wzleciał w powietrze, ręce zawisły przed nim bezsilnie. Melantha, okręcając się w 

nieważkości, zaczęła nagle i gwałtownie wymiotować. Zerwała hełm z głowy, pozwoliła mu 
opaść. Odsunęła się od swych wymiocin, starając się przygotować na nieuchronny teraz atak. 

Ale ciało Lasamera unosiło się martwe i nieruchome, a w ciemnościach mesy nic się nie 

poruszało. 

W końcu uspokoiła się nieco, podeszła niepewnie do trupa i pchnęła go, lekko i ostrożnie. 

Pożeglował w stronę odległej ściany. 

– Royd? – Nie było odpowiedzi. Przecisnęła się przez wycięty w ścianie otwór. I znalazła 

go. Wisiał w powietrzu, ciągle w czarnym, masywnym skafandrze. Potrząsnęła nim, ale się 
nie poruszył. Dygocząc, przyjrzała się skafandrowi i zaczęła rozpinać zamki. Potem go 
dotknęła. – Royd – powiedziała – czujesz? Tutaj, Royd, jestem tutaj, czujesz? – Skafander 
ustępował łatwo, odrzucała od siebie kolejne jego części. – Royd, Royd! 

Nie żyje. Nie żyje. Jego serce nie wytrzymało. Naciskała je, uderzała, starała się wbić w 

nie nowe życie. Bezskutecznie. Nie żyje. Odsunęła się od niego, oślepiona łzami, oparła się o 
konsolę, spojrzała w dół. Nie żyje. Ale dźwignia siatki grawitacyjnej była ustawiona na zero. 

– Melantha – powiedział miękki głos ze ściany. 

 

* * * 

 

Trzymałam kryształową duszę ŻEGLARZA NOCY w dłoniach. 
Jest głęboko czerwona, wielościenna, wielka jak moja głowa i lodowata w dotyku. W jej 

szkarłatnej głębi płoną, a czasem zdają się wirować dwie maleńkie iskry przyćmionego 
światła. 

Wczołgałam się do wnętrza systemu, ominęłam ostrożnie wszystkie zabezpieczenia i 

cybernetyczne sieci, niczego nie uszkadzając, i położyłam dłonie na tym wielkim krysztale, 
wiedząc, że w nim właśnie żyje ONA. 

I nie mogę się zdecydować na wymazanie go. 
Duch Royda prosił, żebym tego nie robiła. 
Ostatniego wieczora znowu rozmawialiśmy na ten temat, w mesie, nad brandy i 

szachami. Royd oczywiście nie może pić, ale przysyła swój hologram, który się do mnie 
uśmiecha i mówi mi, jak mam poruszać jego figurami. 

Po raz tysięczny zaproponował,  że mnie odwiezie na Avalon albo na jakikolwiek inny 

świat. Jeżeli tylko wyszłabym na zewnątrz i dokończyła naprawy statku, którą porzuciliśmy 
tyle lat temu, ŻEGLARZ NOCY mógłby bezpiecznie przejść na hipernapęd. 

Po raz tysięczny odmówiłam. 
On teraz, bez wątpienia, jest silniejszy. Ich geny są identyczne. Ich moc jest identyczna. 

On również, umierając, znalazł sposób odciśnięcia swego jestestwa w wielkim krysztale. 

background image

Teraz w statku żyje ich oboje. Często walczą ze sobą. Czasami ona go przechytrzy i wtedy 
ŻEGLARZ robi dziwne, nieprzewidywalne rzeczy. Grawitacja spada lub rośnie, lub 
całkowicie zanika. Koce owijają się w nocy wokół mego gardła. Z ciemnych kątów lecą na 
mnie różne przedmioty. Ale takie momenty zdarzają się ostatnio coraz rzadziej. Kiedy 
nadchodzą, Royd ją w końcu powstrzymuje albo ja to robię. ŻEGLARZ NOCY jest nasz, jego 
i mój. 

Royd utrzymuje, że jest dostatecznie silny, że właściwie już mnie nie potrzebuje, że sam 

potrafi utrzymać  ją w ryzach. Być może, ale wątpię. Ciągle wygrywam z nim dziewięć z 
dziesięciu partii szachowych. 

Są też inne rzeczy, które muszą być brane pod uwagę. Po pierwsze, nasza praca. Karoly 

byłby z nas dumny. Wkrótce wolkryn zanurzy się w mgłach Welonu Grzesznicy, a my lecimy 
w ślad za nim. Badając go, nagrywając, robiąc to wszystko, czego oczekiwałby po nas stary 
d’Branin. Wszystko jest w komputerze, również na taśmach oraz na papierze na wypadek, 
gdyby system miał być kiedyś wymazany. Interesującą rzeczą będzie zobaczyć, jak wolkryn 
zareaguje na Welon. Materia jest tam gęsta w porównaniu z ubogą dietą z międzygwiezdnego 
wodoru, którą się dotychczas żywił przez nieskończone eony. 

Próbowaliśmy się z nim porozumieć, ale bez rezultatu. Nie wydaje mi się,  żeby on w 

ogóle był rozumny. A Royd ostatnio wpadł na pomysł naśladowania go i usiłuje, wytężając 
wszystkie siły, poruszyć ŻEGLARZA za pomocą telekinezy. Czasami, choć to dziwne, jego 
matka mu w tym pomaga. Dotychczas wszystkie ich wysiłki spełzły na niczym, ale na pewno 
będą kolejne próby. 

To jest teraz nasza praca. Wiemy, że jej wyniki dotrą kiedyś do ludzkości. Royd i ja 

przedyskutowaliśmy tę sprawę i mamy plany. Gdy będę wiedziała, że mój czas już się zbliża, 
zanim umrę, zniszczę centralny kryształ i wyczyszczę pamięci komputerów, a potem ręcznie 
ustawię kurs ŻEGLARZA tak, żeby przebiegł w pobliżu jakiejś zamieszkanej planety. Wtedy 
ŻEGLARZ stanie się naprawdę statkiem duchów. To się uda. Mam mnóstwo czasu, poza tym 
jestem udoskonalonym modelem. 

Nie dopuszczam do siebie myśli o innym rozwiązaniu, chociaż wiele dla mnie znaczy, że 

Royd ciągle od nowa je proponuje. Bez wątpienia mogłabym dokończyć naprawy statku i być 
może Royd mógłby go kontrolować, kontynuując pracę beze mnie. Ale to nie jest ważne. 

Pomyliłam się tak wiele razy. Esperon, urządzenia monitorujące, moja kontrola nad 

innymi – wszystko to moje klęski, cena za moje hybris. Klęski bolą. Kiedy wreszcie go 
dotknęłam, pierwszy, ostatni i jedyny raz, jego ciało było ciągle ciepłe. Ale on sam już 
odszedł. Nigdy nie czuł mego dotyku. Nie mogłam dotrzymać tej obietnicy. Ale dotrzymam 
innej. 

Nie zostawię go z nią samego. 
Nigdy. 

 

background image

Przełożył Darosław J. Toruń 

background image

Małpia kuracja 

Kenny Dorchester był grubasem. 
Oczywiście, nie był nim zawsze. Przyszedł na świat jako absolutnie normalny noworodek 

o przeciętnej wadze, ale w jego przypadku owa normalność nie utrzymała się zbyt długo. 
Szybko stał się pyzatym kilkulatkiem o grubej warstwie dziecięcego tłuszczyku. Od tej pory 
szło już z górki, czy raczej pod górkę, jeśli chodzi o wagę Kenny’ego. Przerodził się kolejno 
w pulchne dziecko, korpulentnego nastolatka i spasionego studenta college’u. Gdy wkroczył 
w wiek dorosły, zostawił już te pośrednie stadia za sobą, osiągając pełną otyłość. 

Ludzie stają się otyli z różnych powodów, niekiedy fizjologicznych, niekiedy 

psychologicznych. W jego przypadku powód był prosty: Kenny Dorchester kochał jeść. 
Często parafrazował Willa Rogersa i mówił znajomym, mrugając znacząco,  że nigdy nie 
spotkał potrawy, która by mu nie smakowała. Nie było to końca prawdą, jako że Kenny nie 
znosił  wątróbki i soku z suszonych śliwek. Niewykluczone, że gdyby matka częściej 
podawała mu je w dzieciństwie, nigdy nie osiągnąłby masy i rozmiarów, które w dorosłym 
życiu stały się dla niego taką udręką. Niestety, Gina Dorchester wolała lasagne, pieczonego 
indyka z nadzieniem, bataty, budyń czekoladowy, dobrze przyrządzoną cielęcinę, gotowane 
kolby kukurydzy oraz całe stosy naleśników z jagodami (choć nie zjadała tego wszystkiego za 
jednym posiedzeniem) od wątróbki i soku z suszonych śliwek, a gdy tylko Kenny dał wyraz 
swym preferencjom w tej sprawie, wymiotując wątróbkę na talerz, nigdy już mu jej nie 
proponowała. Tak oto skierowała nieświadomie syna na szeroką, wysmarowaną  tłuszczem 
drogę wiodącą do małpiej kuracji. To jednak wydarzyło się dawno temu i nie można mieć 
pretensji do biednej kobiety. Kenny sam się doprowadził do tego zwyczajną żarłocznością. 

Uwielbiał pizzę pepperoni, pizzę bez dodatków i pizzę ze wszystkim, wliczając anchois. 

Potrafił pochłonąć cały płat grillowanych żeberek – czy to wieprzowych, czy wołowych – a 
im ostrzejszy sos, tym bardziej mu smakował. Uwielbiał również krwiste żeberka, pieczone 
kurczaki i kury Rock Cornish nadziewane ryżem, nie zwykł też oponować przeciwko dobrej 
polędwicy wołowej, talerzowi smażonych krewetek albo pętu kiełbasy. Lubił hamburgery ze 
wszystkimi możliwymi dodatkami, a do tego z frytkami i krążkami cebuli. Z jego 

background image

przyjacielem ziemniakiem nie można było zrobić nic, co zwróciłoby Kenny’ego przeciwko 
niemu, ale odpowiadały mu również makaron i ryż, bataty z cukrem i bez cukru, a nawet 
tłuczona brukiew. 

Mawiał niekiedy: „Desery to moja zguba”, gdyż lubił  słodycze wszelkich rodzajów, 

zwłaszcza tort czekoladowy, cannoli i ciepły jabłecznik z bitą  śmietaną. „Chleb to moja 
zguba”, powtarzał przy innych okazjach, kiedy nie zanosiło się na deser, ponieważ dawało mu 
to pretekst do urwania sobie kolejnego kawałka chleba na zakwasie, posmarowania masłem 
jeszcze jednego rogalika albo sięgnięcia po następną kromkę pieczywa czosnkowego, do 
którego miał szczególną słabość. Kenny miał zresztą mnóstwo szczególnych słabości. Uważał 
się za znawcę zarówno wykwintnych restauracji, jak i fast foodów. Potrafił bez końca 
rozprawiać o jednych i o drugich, wykazując się wielką znajomością tematu. Uwielbiał 
kuchnię grecką, chińską, japońską, koreańską, niemiecką, włoską, francuską i indyjską. 
Zawsze też wypatrywał nowych grup etnicznych, by „poszerzyć kulturowe horyzonty”. Po 
upadku Sajgonu zadawał sobie pytanie, ilu wietnamskich uchodźców otworzy restauracje w 
jego mieście. Gdy gdzieś wyjeżdżał, zawsze obżerał się miejscowymi specjałami. Potrafił 
wymienić najlepsze restauracje w dwudziestu czterech największych miastach Ameryki, 
wspominając z lubością spożyte w nich posiłki. Jego ulubionymi pisarzami byli James Beard i 
Calvin Trillin. 

Oznajmiał niekiedy z radosnym uśmiechem: „Mam smaczne życie!”. I była to prawda. 

Kenny miał też jednak pewną tajemnicę. Rzadko o niej myślał i nigdy o niej nie mówił, ale 
wciąż skrywał ją pod zwałami tłuszczu. Nie mógł utopić jej w żadnym sosie ani odeprzeć jej 
ataków swym wiernym widelcem. 

Kenny Dorchester nie lubił być gruby. 
Był jak mężczyzna rozdarty między dwiema kochankami. Choć kochał jedzenie z 

niesłabnącą pasją, marzył też o innych miłościach, o kobietach, i wiedział, że aby je zdobyć, 
musiałby wyrzec się swej pierwszej miłości. Ta świadomość była dla niego źródłem 
skrywanych cierpień. Często borykał się z tym dylematem i dochodził do wniosku, że choć 
byłoby lepiej być szczupłym i mieć kobietę zamiast być grubasem, i mieć tylko zupę z raków, 
to ta druga sytuacja również posiada pewne zalety. W końcu obie dawały szczęście, a 
prawdziwie nieszczęśliwi byli jedynie ci, którzy zrezygnowali z jednego i nie udało im się 
osiągnąć drugiego. Nic nie przygnębiało Kenny’ego bardziej niż widok grubasa jedzącego 
twaróg. Uważał, że takim żałosnym osobnikom nigdy nie udaje się naprawdę schudnąć i w 
rezultacie są skazani na życie bez kobiet i bez zupy z raków, czyli los, o którym strach nawet 
pomyśleć. 

Bez względu jednak na podobne obawy skrywany ból wzmagał się niekiedy gwałtownie, 

wypełniając Kenny’ego Dorchestera determinacją, która przekonywała go, że wszystko jest 
możliwe. Widok szczególnie pięknej kobiety albo wiadomość o jakiejś nowej, bezbolesnej i 

background image

cudownie skutecznej diecie szczególnie łatwo wywoływały to, co Kenny zwał „aberracjami”. 
Gdy nadchodził taki nastrój, Kenny zaczynał myśleć o odchudzaniu. 

Z upływem lat przetestował wszystkie istniejące diety. Stosował je krótko i w tajemnicy. 

Próbował diety doktora Atkinsa i diety doktora Stillmana, diety grejpfrutowej i diety opartej 
na niełuskanym ryżu. Próbował też  płynnej diety wysokobiałkowej, która była naprawdę 
obrzydliwa. Przez cały tydzień nie jadł nic poza odżywkami Slender i Sego, aż wreszcie 
zaliczył wszystkie smaki i poczuł się znudzony. Wstąpił do klubu dla odchudzających się i 
przyszedł na kilka spotkań, ale przekonał się, że towarzystwo, które tam spotykał, w niczym 
mu nie pomaga, bo wszyscy mówili tylko o jedzeniu. Prowadził strajk głodowy i wytrzymał, 
dopóki nie poczuł się głodny. Próbował diety sokowej, diety dla alkoholików – chociaż nie pił 
– i diety opartej na martini i bitej śmietanie – zrezygnował z martini. Hipnotyzer przekonywał 
go, że jego ulubione potrawy smakują niedobrze, a poza tym w ogóle nie jest głodny, ale to 
wszystko były tylko cholerne kłamstwa, dał więc sobie spokój z hipnozą. Zmienił swoje 
zachowanie w ten sposób, że odkładał widelec między kęsami, jadł z małych talerzy, które 
można było zapełnić małymi porcjami i zapisywał w notesie wszystko, co zjadł. Zyskał dzięki 
temu cały stos notesów, mnóstwo talerzy do zmywania oraz nadzwyczajną sprawność w 
odkładaniu i podnoszeniu widelca. Jego ulubiona dieta polegała na tym, że można było jeść 
dowolnie wiele ulubionej potrawy, ale nic poza nią. Problem w tym, że Kenny nie potrafił 
zdecydować, która potrawa jest jego ulubioną, i w efekcie jadł przez jeden tydzień żeberka, 
przez drugi pizzę, a przez trzeci kaczkę po pekińsku – to był kosztowny tydzień. Nie stracił na 
wadze ani trochę, ale przynajmniej spędził przyjemnie czas. 

Większość aberracji Kenny’ego Dorchestera trwała tydzień albo dwa. Potem, jak 

człowiek, który wyszedł z mgły, rozglądał się wokół i uświadamiał sobie, że czuje się 
fatalnie, stracił na wadze stosunkowo niewiele i grozi mu przemiana w jednego z tych 
grubasów od twarogu, nad którymi tak się litował. Dawał więc sobie spokój z dietą, szedł 
zjeść coś dobrego i na sześć miesięcy wracał do normalnego zachowania. Potem skrywany 
ból znowu dawał o sobie znać. 

Aż wreszcie, pewnego piątku, spotkał w Połciu Henry’ego Moroneya. 
Połeć to była jego ulubiona smażalnia. Specjalizowała się w żeberkach, mocno 

przyrumienionych i mięsistych, podawanych z sosem, który bardzo przypadł Kenny’emu do 
gustu. W piątki każdy mógł tam kupić za piętnaście dolarów tyle żeberek, ile tylko był w 
stanie zjeść. Dla większości ludzi była to bardzo wygórowana cena, ale dla Kenny’ego, który 
mógł zmieścić w sobie bardzo dużo żeberek, to było półdarmo. W ten piątek Kenny właśnie 
pożarł pierwszą porcję i czekał na drugą, popijając piwo i zagryzając je chlebem, gdy nagle 
uniósł wzrok i uświadomił sobie, że szczupły, wręcz wychudzony facet siedzący w sąsiednim 
boksie to nie kto inny jak Henry Moroney. 

Kenny Dorchester był kompletnie zaskoczony. Kiedy ostatnio widział Henry’ego 

Moroneya, obaj byli nieszczęśliwymi członkami klubu dla odchudzających się, a Moroney 

background image

jako jedyny z całego towarzystwa ważył więcej od Kenny’ego. Był spasiony niczym wieloryb 
i – jak wyznał poznanym w klubie towarzyszom niedoli – nadano mu okrutne przezwisko 
„Kościotrup”. Ale teraz ten przydomek do niego pasował. Moroney był tak chudy, że pod 
skórą widać mu było  żebra. Mimo to stół, przy którym siedział, był dosłownie zasłany 
kośćmi. Ten szczegół zaintrygował Kenny’ego Dorchestera. Wszystkie te kości. Zaczął je 
liczyć, ale wkrótce stracił rachubę, gdyż ogryzione żeberka leżały bezładnie na talerzach 
pośród małych kałuż schnącego sosu. Ich objętość świadczyła jednak, że Moroney pochłonął 
przynajmniej cztery połcie żeberek, być może nawet pięć. 

Kenny’emu Dorchesterowi nasunęła się myśl,  że Henry Kościotrup Moroney poznał 

tajemnicę. Jeśli istniał jakiś sposób na to, by stracić na wadze dziesiątki kilogramów, a mimo 
to nadal być zdolnym do pochłonięcia pięciu połci żeberek za jednym posiedzeniem, Kenny 
rozpaczliwie pragnął go poznać. Wstał, podszedł do boksu Moroneya i wcisnął się na miejsce 
obok niego. 

– Poznaję cię – oznajmił. 
Moroney uniósł wzrok, jakby do tej chwili w ogóle nie zauważył Kenny’ego. 
– Och – odezwał się słabym, znużonym głosem. – To ty. 
Sprawiał wrażenie okropnie zmęczonego, ale Kenny pomyślał, że to zapewne naturalne w 

wypadku kogoś, kto schudł tak bardzo. Oczy miał zapadnięte, jego oczodoły zamieniły się w 
szare, głębokie dziury, a skóra zwisała w bladych, pustych fałdach. Pochylał się, wsparty 
łokciami o blat, jakby był zbyt słaby, żeby siedzieć prosto. Wyglądał okropnie, ale stracił na 
wadze tak wiele... 

–  Świetnie wyglądasz! – palnął Kenny. – Jak to zrobiłeś? Jak? Musisz mi powiedzieć, 

Henry, naprawdę musisz. 

– Nie – wyszeptał Moroney. – Nie, Kenny. Zostaw mnie. 
To nie przypadło do gustu Kenny’emu. 
– No, nie! – zawołał. – Przyjaciele tak nie postępują. Nie pójdę sobie, dopóki nie 

zdradzisz mi swojej tajemnicy, Henry. Jesteś mi to winien. Pomyśl, ile razy dzieliliśmy się 
chlebem. 

– Och, Kenny – ciągnął Moroney swym słabym, straszliwie brzmiącym głosem. – 

Odejdź, proszę, odejdź, nie chcesz tego wiedzieć, to zbyt... zbyt... – Przerwał w połowie 
zdania. Po jego twarzy przebiegł spazm. Mężczyzna jęknął. Głowa odskoczyła mu 
gwałtownie w bok, jakby miał jakiś atak. Zabębnił dłońmi o stół. – Ooooo – zawołał. 

– Henry, co się stało? – zapytał zaniepokojony Kenny. Był już pewien, że Kościotrup 

Moroney przesadził ze swoją dietą. 

– Oooch – westchnął Moroney z nagłą ulgą. – To nic, nic. Wszystko w porządku... – 

powiedział, ale ton jego głosu zadawał  kłam coraz radośniejszym słowom. – Czuję się 
rewelacyjnie. Rewelacyjnie, Kenny. Nie byłem taki szczupły od czasu... od czasu... właściwie 
to nigdy taki nie byłem. To cud. – Uśmiechnął się blado. – Wkrótce osiągnę cel i wtedy 

background image

wszystko chyba się skończy. Chyba osiągnę cel. Właściwie to nie wiem, ile teraz ważę. – 
Dotknął  dłonią czoła. – Ale jestem szczupły, naprawdę szczupły. Prawda, że dobrze 
wyglądam? 

– Tak, tak – potwierdził niecierpliwie Kenny. – Ale jak to zrobiłeś? Musisz mi 

powiedzieć. Z pewnością nie dzięki tym oszustom z klubu... 

– Nie dzięki nim – zgodził się słabym głosem Moroney. – Nie, to była małpia kuracja. 

Masz, zapiszę ci adres. 

Wyjął ołówek i nabazgrał coś na serwetce. 
Kenny schował ją do kieszeni. 
– Małpia kuracja? Nigdy o niej nie słyszałem. Na czym ona polega? 
– To... – zaczął i nagle dopadł go kolejny atak. Zaczął miotać groteskowo głową. – Idź 

tam – powiedział Kenny’emu. – Ona działa, Kenny, och, tak. Małpia kuracja, tak. Nie mogę 
powiedzieć nic więcej. Masz adres. Wybacz, ale muszę iść. 

Oparł dłonie płasko o blat, podniósł się z wysiłkiem i poszedł do kasy, powłócząc nogami 

jak człowiek dwukrotnie starszy. Kenny Dorchester śledził go wzrokiem. Doszedł do 
wniosku, że Moroney zdecydowanie przesadził z tą małpią kuracją, czymkolwiek mogła ona 
być. Nigdy przedtem nie miał żadnych tików i spazmów czy co to tam było. 

– Trzeba umieć zachować umiar – powiedział sobie stanowczo. Poklepał się po kieszeni, 

żeby się upewnić, czy serwetka tam jest, postanowił, że będzie rozsądniejszy niż Kościotrup 
Moroney, i wrócił do boksu na drugi płat żeberek. Pożarł w sumie cztery, przekonany, że jeśli 
ma od jutra zacząć dietę, to dobrze byłoby najpierw porządnie się najeść. 

Następnego dnia była sobota, Kenny mógł więc bez przeszkód udać się na poszukiwania 

małpiej kuracji i marzenia o nowej, szczupłej wersji własnej osoby. Wstał wcześnie i 
natychmiast pobiegł zważyć się na elektronicznej wadze. Bardzo ją lubił, bo nie musiał się 
schylać,  żeby odczytać wynik. Urządzenie wyświetlało go jasnymi, dużymi, czerwonymi 
cyframi. Tego dnia ważył 166 kilogramów. Przybyło mu kilka, ale nie przejął się tym zbytnio. 
Małpia kuracja szybko go od nich uwolni. 

Zamierzał najpierw zadzwonić, żeby się upewnić, czy mają otwarte w sobotę, ale okazało 

się to niemożliwe. Moroney nie zapisał nic poza adresem, a na żółtych kartkach w książce 
telefonicznej nie znalazł pod tym numerem żadnej poradni dietetycznej, klubu fitness ani 
lekarza. Potem sprawdził białe kartki pod „Małpia”, ale to również nic mu nie dało. Nie 
pozostało mu nic innego niż udać się tam osobiście. 

Nawet to okazało się niełatwe. Wskazane miejsce znajdowało się daleko w dzielnicy 

portowej, w szczególnie podejrzanej okolicy, i Kenny’emu trudno było przekonać 
taksówkarza,  żeby go tam zawiózł. W końcu musiał zagrozić,  że napisze na niego skargę. 
Kenny Dorchester znał swoje prawa. 

Wkrótce jednak dopadły go wątpliwości. Wąskie uliczki, którymi jechali, były brudne i 

popadały w ruinę. Wyglądały bardzo nieapetycznie i Kenny’emu przyszło do głowy,  że w 

background image

poradni dietetycznej położonej w takiej okolicy nie znajdzie nic poza niebezpieczną 
szarlatanerią. Budynek znajdował się w starym, podupadłym ciągu handlowym. Ten widok 
jeszcze bardziej zaniepokoił Kenny’ego. W połowie sklepów okna zabito deskami, a druga 
połowa kryła się za ciemnymi, brudnymi szybami i żelaznymi kratami. Taksówka zatrzymała 
się przed witryną w starym, ceglanym gmachu, który wyglądał naprawdę okropnie. Domy po 
obu stronach były opustoszałe i pełne gruzu, a za brudnymi szybami nie sposób było nic 
wypatrzyć. Nad drzwiami kołysała się, poskrzypując, wyblakła reklama coca-coli. To jednak 
był adres, który podał mu Kościotrup Moroney. 

– Jesteśmy na miejscu – rzucił niecierpliwie taksówkarz, gdy przerażony Kenny 

przyglądał się temu wszystkiemu przez okno. 

– Coś tu chyba jest nie tak – stwierdził Kenny. – Sprawdzę to. Niech pan będzie tak 

uprzejmy i zaczeka, dopóki się nie upewnię, czy to właściwe miejsce. 

Taksówkarz skinął głową i Kenny wygramolił się z samochodu. Gdy postawił dwa kroki, 

usłyszał, że kierowca włączył bieg i odjechał z piskiem opon. Kenny odwrócił się i śledził go 
wzrokiem ze zdumieniem. 

– Hej, tak nie można... – zaczął. Nic to jednak nie pomogło. Doszedł do wniosku, że z 

pewnością napisze skargę na taksówkarza. 

Tymczasem jednak znalazł się na miejscu i wyglądałoby głupio, gdyby nie zrobił tego, po 

co tu przyjechał. Bez wzglądu na to, czy zdecyduje się na małpią kurację, z pewnością 
pozwolą mu skorzystać z telefonu, żeby wezwać inną taksówkę. Zebrał się na odwagę i 
wszedł do brudnego, pozbawionego szyldu sklepu. Kiedy otwierał drzwi, zadźwięczał 
dzwonek. 

W środku było ciemno. Kurz i brud na szybach zatrzymywały prawie całe światło słońca i 

minęła dobra chwila, nim oczy Kenny’ego przywykły do półmroku. Gdy już się to stało, 
uświadomił sobie z grozą,  że wtargnął do czyjegoś prywatnego pokoju. Pomyślał,  że to z 
pewnością jedna z tych cygańskich rodzin, które wprowadzają się do opustoszałych sklepów. 
Stał na wytartym dywanie, otoczony zestawem starych mebli, z pewnością najlepszych, jakie 
oferowano w Armii Zbawienia. W jednym kącie przycupnął archaiczny, czarno-biały 
telewizor, który gapił się na Kenny’ego okiem pustego ekranu. Śmierdziało moczem. 

– Przepraszam – mruknął  słabo, bojąc się,  że z mroku wyskoczy jakiś  młody, 

ciemnoskóry Cygan i pchnie go nożem. – Przepraszam. 

Cofnął się o krok, wyciągając rękę za siebie, by znaleźć klamkę. I nagle z zaplecza 

wynurzył się jakiś mężczyzna. 

– Ach! – zawołał, kierując na Kenny’ego spojrzenie błyszczących oczek. – Małpia 

kuracja! – Zatarł z uśmiechem dłonie. Kenny był przerażony. To był najtłustszy, 
najohydniejszy człowiek, jakiego w życiu widział. Musiał się przeciskać przez drzwi bokiem. 
Był grubszy niż Kenny, a nawet Kościotrup Moroney. Wręcz ociekał  tłuszczem. Był też 
odrażający pod innymi względami. Jego blada cera przywodziła na myśl pieczarkę, a 

background image

maleńkie oczka niemal całkowicie niknęły pod zwałami tłuszczu. Wydawało się,  że tusza 
wywarła wpływ nawet na włosy, których miał bardzo niewiele. Był nagi do pasa, widać było 
potężne zwały tłuszczu na jego torsie i obwisłe piersi, kołyszące się w rytm kroków. Podszedł 
błyskawicznie do Kenny’ego i złapał go za ramię. – Małpia kuracja! – powtórzył radośnie, 
popychając Kenny’ego przed sobą. Zszokowany gość spojrzał na niego i zaniemówił na 
widok jego uśmiechu. Kiedy mężczyzna się  uśmiechał, usta zajmowały mu pół twarzy, 
przeradzały się w groteskowy półokrąg pełen białych, błyszczących zębów. 

– Nie – zdołał wreszcie wykrztusić Kenny. – Nie, zmieniłem zdanie. – Bez względu na 

sukces odniesiony przez Kościotrupa Moroneya, nie miał zamiaru poddawać się tej małpiej 
kuracji, jeśli aplikował  ją ktoś taki. Po pierwsze, z pewnością nie mogła być skuteczna, bo 
inaczej mężczyzna nie byłby tak monstrualnie otyły. Po drugie, zapewne była niebezpieczna. 
To przypuszczalnie był jakiś szarlatański eliksir przyrządzany z małpich hormonów albo 
czegoś w tym rodzaju. – NIE! – powtórzył Kenny z większą mocą, starając się wyrwać rękę z 
uścisku trzymającego go monstrum. 

Nic to jednak nie dało. Mężczyzna był zdecydowanie masywniejszy i nieporównanie 

silniejszy od niego. Bez trudu pchał Kenny’ego przed sobą, nie zważając na jego protesty. 
Cały czas uśmiechał się jak maniak. 

– Grubas – zabełkotał i dla podkreślenia tego słowa złapał Kenny’ego za fałdę tłuszczu i 

uszczypnął boleśnie. – Grubas, grubas, grubas, niedobrze. Od małpiej kuracji schudniesz. 

– Tak, ale... 
– Małpia kuracja – powtórzył mężczyzna. 
W jakiś sposób znalazł się za plecami Kenny’ego. Oparł się o niego całym ciężarem i 

popchnął. Kenny przeleciał przez zasłonięte tkaniną drzwi i wpadł do pokoju na zapleczu. 
Smród moczu był tu znacznie intensywniejszy, tak silny, że zebrało mu się na wymioty. 
Wokół panowała nieprzenikniona ciemność i Kenny słyszał dobiegające ze wszystkich stron 
szuranie jakichś poruszających się w mroku stworzeń. „Szczury” – pomyślał przerażony. 
Panicznie bał się szczurów. Pomacał  ręką wokół i zwrócił się ku prostokątowi bladego 
światła. To były drzwi, przez które go wepchnięto. 

Nim jednak zdążył do nich dotrzeć, usłyszał nagle za sobą wysokie skrzeczenie, ostre i 

szybkie jak seria z karabinu maszynowego. Potem rozległ się drugi głos, po nim trzeci, aż 
wreszcie mrok wypełnił się straszliwym hałasem. Kenny zasłonił uszy dłońmi i wyszedł 
chwiejnym krokiem na zewnątrz, ale w tej samej chwili poczuł, że coś otarło się o jego kark. 
Coś ciepłego i włochatego. 

– Aj! – krzyknął, wpadając do pokoju frontowego, gdzie potężny, nagi do pasa szaleniec 

czekał na niego cierpliwie. Kenny przeskakiwał z nogi na nogę, wrzeszcząc: – Aj, szczur, 
mam na plecach szczura. Niech pan go zdejmie, niech pan go zdejmie. – Próbował  złapać 
stworzenie obiema rękami, ale było bardzo szybkie i przemieszczało się tak sprytnie, że nie 

background image

mógł tego zrobić. Czuł je jednak. Było żywe i poruszało się. – Na pomoc, na pomoc! – wołał. 
– Szczur! 

Właściciel uśmiechnął się do niego i potrząsnął  głową, wesoło kołysząc licznymi 

podbródkami. 

– Nie, nie – powiedział. – To nie szczur, grubasie. To małpa. Dostałeś małpią kurację. 
Podszedł do Kenny’ego, złapał go za łokieć i popchnął do sięgającego podłogi lustra 

wiszącego na ścianie. W pomieszczeniu było tak ciemno, że Kenny nie widział w lustrze 
prawie nic, pomijając fakt, że było za wąskie i obcinało mu oba ramiona. Mężczyzna odsunął 
się, pociągnął za sznurek i pod sufitem zapaliła się jedna, naga żarówka. Kołysała się ona 
miarowo i oświetlenie zmieniało się raptownie. Kenny Dorchester zadrżał i popatrzył w 
lustro. 

– Och! – zawołał. Na jego plecach siedziała małpa. Właściwie nie tyle na plecach, ile na 

ramionach. Owinęła nogi wokół grubej szyi Kenny’ego i złączyła je pod jego potrójnym 
podbródkiem. Czuł jej włosy, drapiące mu kark i ciepłe małpie łapki trzymające go za uszy. 
To była maleńka małpka. Spoglądając w lustro, Kenny zauważył, że wyjrzała mu zza głowy i 
uśmiechnęła się szeroko. Miała bystre, ruchliwe oczka, szorstką, brązową sierść i – jak na 
gust Kenny’ego – stanowczo za dużo białych, błyszczących ząbków. Jej długi, chwytny ogon 
kołysał się niespokojnie niczym owłosiony wąż wyrastający z czaszki. Serce Kenny’ego 
waliło z siłą pneumatycznego młota. Przerażało go to miejsce, ten człowiek i jego małpa. 
Wziął się jednak w garść i nakazał sobie zachować spokój. To nie był szczur. Mała małpka 
nie zrobi mu krzywdy. Sprytnie usiadła mu na ramionach. Na pewno była tresowana. 
Właściciel pozwalał jej jeździć na sobie w ten sposób i kiedy Kenny przeleciał przez zasłonę, 
zapewne wzięła go za niego. Po ciemku wszyscy grubi ludzie wyglądają podobnie. Kenny 
sięgnął za siebie, próbując  ściągnąć małpę, ale z jakiegoś powodu nie mógł jej złapać. 
Odwracające strony lustro utrudniało mu tylko zadanie. Miotał się ociężale, aż cały pokój się 
trząsł, a meble podskakiwały za każdym razem, gdy lądował na podłodze, ale małpa mocno 
trzymała się jego uszu i nie zdołał jej ściągnąć. Wreszcie Kenny zwrócił się o pomoc do 
opasłego właściciela. Przyszło mu do głowy,  że, biorąc pod uwagę sytuację, wykazał się 
ogromnym tupetem. 

– To pana małpa. Niech mi pan pomoże ją zdjąć. 
– Nie, nie – sprzeciwił się mężczyzna. – Od niej schudniesz. Małpia kuracja. Nie chcesz 

być chudy? 

– Pewnie, że chcę – przyznał przygnębiony Kenny – ale to przecież absurd. 
Czuł się zdezorientowany. Wyglądało na to, że siedząca na jego plecach małpa jest 

elementem małpiej kuracji. Nie widział w tym sensu. 

– Idź – polecił mężczyzna. Uniósł rękę i zgasił światło nagłym szarpnięciem, od którego 

żarówka znowu zakołysała się jak szalona. Potem ruszył w stronę Kenny’ego, który cofnął się 

background image

nerwowo. – Idź – powtórzył właściciel, ponownie łapiąc gościa za ramię. – Już, już. Dostałeś 
małpią kurację, to idź. 

– Chwileczkę! – zawołał rozwścieczony Kenny. – Proszę mnie puścić! Proszę zabrać tę 

małpę, jasne? Nie chcę pańskiej małpy! Słyszał pan? Niech pan mnie nie pcha! Mam 
znajomych w policji, nie ujdzie to panu na sucho. Niech pan... – Wszystkie te protesty na nic 
się nie zdały. Właściciel był prawdziwą lawiną spoconego, cuchnącego, bladego ciała. Oparł 
się całym ciężarem o Kenny’ego i popchnął opierającego się bezsilnie nieszczęśnika ku 
drzwiom. Kiedy je otworzył, znowu zadźwięczał dzwonek. Potem mężczyzna wypchnął 
Kenny’ego w jasne światło słońca. – Nie zapłacę za to! – oznajmił stanowczo ten, chwiejąc 
się na nogach. – Ani centa! Słyszy pan? 

– Małpia kuracja jest bezpłatna – oznajmił z uśmiechem właściciel. 
– Niech mi pan przynajmniej pozwoli zadzwonić po taksówkę – zażądał Kenny, ale było 

już za późno. Mężczyzna zamknął za sobą drzwi. Kenny podszedł do nich gniewnie i 
spróbował je otworzyć. Bezskutecznie. Były zamknięte na klucz. – Otwierać! – wrzasnął na 
cały głos. Nikt nie odpowiedział. Powtórzył okrzyk i uświadomił sobie nagle, że ktoś na niego 
patrzy. Odwrócił się. Po drugiej stronie ulicy, na ganku sklepu o zabitych deskami oknach, 
siedziało trzech starych meneli. Podawali sobie nawzajem butelkę w brązowej, papierowej 
torebce, przyglądając mu się nieufnie. Kenny Dorchester zdał sobie sprawę, że stoi na ulicy z 
małpą na plecach w pełnym  świetle dnia. Na policzki wystąpił mu rumieniec. Poczuł się 
bardzo głupio. – To moja małpka! – zawołał do meneli, rozciągając usta w wymuszonym 
uśmiechu. – Moje małe zwierzątko! – Nadal gapili się na niego. Kenny spojrzał jeszcze raz ze 
złością na zamknięte drzwi i oddalił się, poruszając miarowo nogami. Musiał znaleźć jakieś 
odludne miejsce. Minął róg i znalazł wąski, ciemny zaułek między dwiema starymi, szarymi 
kamienicami czynszowymi. Wszedł do niego, dysząc gwałtownie. Usiadł ciężko na koszu na 
śmieci, wyjął chusteczkę i otarł czoło. Małpa przesunęła się leciutko i Kenny poczuł jej ruch. 
– Złaź! – zawołał. Wyciągnął  rękę, by złapać zwierzę za kark, ale znowu zdołało mu się 
wymknąć. Schował chusteczkę i zaczął obmacywać kark obiema rękami, ale w żaden sposób 
nie mógł chwycić małpy. W końcu poczuł się zmęczony i dał za wygraną. Zaczął się 
zastanawiać. 

„Nogi!” – pomyślał. Nogi łączyły się pod jego brodą! Tak jest! Uniósł  ręce, bardzo 

powoli i spokojnie, wymacał kończyny małpy i otoczył je wielkimi, tłustymi  łapskami. 
Zaczerpnął głęboko tchu i spróbował je rozerwać gwałtownym ruchem, tak jak rozrywa się 
kurze obojczyki. 

Małpa go zaatakowała. 
Jedną łapką pociągnęła go boleśnie za lewe ucho, tak mocno, że Kenny miał wrażenie, iż 

zaraz mu je wyrwie, a drugą zaczęła okładać go po skroniach, wybijając szaleńczy rytm. 
Kenny Dorchester pisnął z bólu i puścił nogi małpy. I tak zresztą nie udało mu się ich 

background image

rozerwać, bez względu na wszelkie wysiłki. Małpa przestała go bić i puściła ucho. Kenny 
załkał, w połowie z ulgi, a w połowie z frustracji. Czuł się okropnie. 

Siedział w brudnym zaułku przez całe wieki. Jego próby pozbycia się małpy skończyły 

się fiaskiem. Bał się wrócić na ulicę, gdzie ludzie będą go wytykać palcami, śmiać się z niego 
i wygłaszać pod nosem grubiańskie uwagi. Wystarczająco trudno było być grubasem. Nie 
chciał wiedzieć, o ile trudniej będzie stawiać czoło okrutnemu światu jako grubas z małpą na 
plecach. Postanowił, że będzie siedział na tym koszu na śmieci, dopóki on albo dosiadające 
go zwierzę nie umrze. Lepsze to niż narazić się na wstyd i śmieszność na ulicach. 

Wytrwał w tym postanowieniu przez jakąś godzinę. Potem Kenny Dorchester poczuł się 

głodny. Może i ludzie będą się z niego śmiali, ale przecież robili to zawsze, zresztą, jakie to 
ma za znaczenie? Wstał i otrzepał się z pyłu. Małpa usadowiła się wygodniej na karku. 
Zignorował ją. Postanowił, że poszuka pizzy pepperoni. 

Okazało się to trudne. W okropnych slumsach, w jakich się znalazł, było pod dostatkiem 

meneli, groźnie wyglądających nastolatków oraz wypalonych albo zabitych deskami 
budynków, ale bardzo mało pizzerii. Nie było tu też taksówek. Kenny ruszył dziarskim 
krokiem przez główną ulicę, starając się zachować godność. Nie spoglądał na boki, 
zmierzając ku bezpieczniejszym dzielnicom tak szybko, jak tylko były go w stanie nieść 
krótkie, tłuste nogi. Dwukrotnie mijał budki telefoniczne i z radością wyciągał monetę, by 
wezwać jakiś  środek transportu, ale w obu wypadkach okazało się,  że telefon nie działa. 
Kenny Dorchester pomyślał, że wandale wcale nie są lepsi od szczurów. 

Wydawało mu się,  że idzie tak całymi godzinami, nim w końcu trafił do obskurnego 

lokalu. Litery na oknie głosiły GRILL JOHNA, a neon nad drzwiami po prostu JEDZENIE. 
Kenny świetnie znał to piękne słowo i rozpoznał je z odległości dwóch przecznic. Wabiło go 
niczym latarnia morska. Jeszcze nim wszedł do środka, uświadomił sobie, że jest bardzo mało 
prawdopodobne, by w takim miejscu podawano pizzę pepperoni, ale w tym momencie było 
mu już wszystko jedno. 

Kiedy otwierał drzwi, na chwilę ogarnął go lęk, po części dlatego, że czuł się tu zupełnie 

nie na miejscu, ponieważ wszyscy pozostali klienci wyglądali na bandytów, a po części 
dlatego, że bał się, iż nie zechcą go obsłużyć z uwagi na małpę na plecach. Stojąc w wejściu, 
czuł się straszliwie skrępowany, przeszedł więc pospiesznie do małego stolika stojącego w 
ciemnym rogu. Chuda, siwowłosa kelnerka w wyblakłym, różowym kombinezonie ruszyła w 
jego stronę. Kenny spuścił wzrok, bawiąc się nerwowo solą, pieprzem i keczupem. Bał się 
chwili, gdy kobieta podejdzie do niego i oznajmi: „Hej, tu nie wolno wprowadzać zwierząt!”. 

Kelnerka jednak wyjęła tylko notes z kieszeni fartucha i stanęła nad Kennym z ołówkiem 

w ręku. 

– Co pan zamówi? – zapytała. 

background image

Wstrząśnięty Kenny uniósł wzrok i uśmiechnął się. Zająknął się, a potem wziął się w 

garść i zamówił omlet z serem i podwójnym boczkiem, wielką szklankę mleka i grzankę z 
cynamonem. 

– Czy dodajecie do tego tarte ziemniaki smażone z cebulą? – zapytał z nadzieją, ale 

kelnerka potrząsnęła głową i odeszła. „Cóż za sympatyczna kobieta”, pomyślał Kenny, gdy 
czekał na posiłek, drąc na kawałki papierową serwetkę. „Cóż za cudowny lokal!”. W ogóle 
nie wspomniała o jego małpie. To była wielka uprzejmość z jej strony. Po chwili kelnerka 
przyniosła posiłek. – Ach, ach, ach – powiedział z zadowoleniem Kenny, gdy postawiła 
zamówione dania na plastikowym blacie. Był  głodny jak wilk. Wziął w rękę grzankę z 
cynamonem i uniósł ją do ust. Małpa wyciągnęła łapkę i wyrwała mu grzankę z dłoni. Kenny 
Dorchester zamarł na moment w bezruchu, porażony zaskoczeniem. Jego pusta ręka zawisła 
przed ustami. Słyszał, jak małpa pochłania hałaśliwie grzankę. Potem, nim Kenny zdążył do 
końca zorientować się, co się dzieje, długi ogon wysunął się spod jego pachy, owinął się 
wokół szklanki mleka i porwał ją w mgnieniu oka. – Hej! – zawołał Kenny, ale był stanowczo 
zbyt wolny. Zza jego pleców dobiegło głośne siorbanie. Potem wyleciała zza nich szklanka. 
Zdążył ją złapać, zanim się potłukła, i postawił nerwowo na stole. Ogon znowu wysunął się 
ukradkiem, sięgając po boczek. Kenny złapał za widelec, ale małpa była szybsza. Boczek 
zniknął, a zęby widelca wygięły się o plastikowy blat. Kenny zrozumiał,  że to wyścigi. 
Odrzucił wygięty widelec, i złapał łyżkę, żeby odkroić kawałek ociekającego serem omletu. 
Pochylił się do przodu i uniósł łyżkę tak szybko, jak tylko potrafił. Małpa ponownie okazała 
się szybsza. Nie wiadomo skąd wysunęła się mała rączka i gdy łyżka dotarła do ust, została na 
niej tylko odrobina na wpół stopionego sera. Kenny znowu się pochylił i nabrał na łyżkę 
kolejny kęs, ale wszelkie jego wysiłki kończyły się niepowodzeniem. Małpa miała dwie ręce i 
ogon, a raz nawet porwała mu kęs maleńką stópką. Po krótkiej chwili posiłek zniknął bez 
śladu. Kenny Dorchester gapił się na pusty, otłuszczony talerz. Czuł,  że oczy zachodzą mu 
łzami. 

Nawet nie zauważył, kiedy przyszła kelnerka. 
– Ale z pana głodomór – zauważyła, kładąc przed nim rachunek. – Nigdy nie widziałem, 

żeby ktoś tak szybko pochłonął taki posiłek. 

Kenny popatrzył na nią. 
– Ja go nie zjadłem – sprzeciwił się. – Małpa wszystko pożarła! 
– Jaka małpa? – zainteresowała się kelnerka. – Chyba nie wniósł pan tu ukradkiem 

żadnych zwierząt? Wydział zdrowia zabrania wnoszenia zwierząt do lokali. 

– Jak to ukradkiem? – zirytował się Kenny. – Małpa siedzi na... 
Nie zdążył dokończyć. Małpa uderzyła go w lewy policzek z taką siłą,  że głowa 

odskoczyła mu w bok. Kenny pisnął z bólu i szoku. 

– Nic panu nie jest? – zapytała wyraźnie zaniepokojona kelnerka. – Czy to jakiś atak? 

background image

– To nie żaden atak! – niemal krzyknął Kenny. – Ta cholerna małpa mnie uderzyła! Nie 

widziała pani? 

– Ach – odparła kelnerka, odsuwając się o krok. – To była pana małpa. Wredne z nich 

stworzenia, prawda? 

Sfrustrowany Kenny zabębnił pięściami o blat. 
– Mniejsza z tym – mruknął. – To nieważne. – Wziął w rękę rachunek, jego małpa nie 

porwała, i wstał z krzesła. – Proszę – powiedział, wyjmując portfel. – Macie tu telefon, 
prawda? Mogłaby mi pani wezwać taksówkę? 

– Jasne – zgodziła się kelnerka, podchodząc do kasy fiskalnej. Wszyscy w lokalu gapili 

się na Kenny’ego. – Nie ma sprawy – mruknęła pod nosem. – Zaraz wezwiemy dla pana 
taksówkę. 

Poirytowany Kenny czekał przez dłuższą chwilę. Gdy taksówka wreszcie się zjawiła, 

kierowca nie powiedział nic na temat małpy. Zamiast pojechać do domu, Kenny kazał się 
zawieźć do swej ulubionej pizzerii, położonej trzy przecznice od jego mieszkania. Wpadł do 
lokalu i zamówił wielką pizzę pepperoni. Małpa pożarła wszystko, mimo że Kenny starał się 
wprowadzić ją w błąd, unosząc obie ręce jednocześnie do ust. Niestety, małpa też miała dwie 
łapki i była szybsza od niego. Gdy już pizza zniknęła, Kenny zastanowił się chwilę, zawołał 
kelnerkę i zamówił drugą pizzę, tym razem dużą, z anchois. Wydawało mu się, że jest bardzo 
sprytny. Poza sobą samym nie znał nikogo, kto lubiłby pizzę z anchois. Doszedł do wniosku, 
że te słone rybki będą dla niego ratunkiem. Chcąc zwiększyć swe szanse, posypał pizzę 
warstwą ostrej papryki tak grubą,  że mogłaby spowodować spory pożar. Czując się jak 
zwycięzca, spróbował odkroić kawałek. 

Małpa lubiła pizzę z anchois i mnóstwem ostrej papryki. Kenny Dorchester omal się nie 

rozpłakał. 

Z pizzerii poszedł do Połcia, a następnie kolejno do dobrej greckiej restauracji, 

miejscowego McDonalda i cukierni, w której robiono znakomite czekoladowe ekierki. Był 
przekonany,  że prędzej czy później małpa naje się do syta. W końcu była bardzo mała. Ile 
mogła w sobie pomieścić? Postanowił,  że będzie zamawiał posiłki tak długo, aż małpa 
osiągnie granice swych możliwości albo pęknie i zakończy żywot. 

Wydał tego dnia w restauracjach ponad dwieście dolarów. 
I nie zjadł absolutnie nic. 
Małpa wydawała się workiem bez dna. Jeśli jej pojemność miała granice, z pewnością 

wykraczały one poza możliwości portfela Kenny’ego. W końcu był zmuszony uznać się za 
pokonanego. Małpy nie można było pokonać przez przeżarcie. 

Zaczął się zastanawiać nad inną taktyką i w końcu wpadł na pewien pomysł. Małpy były 

głupie, nawet niewidzialne małpy o nienasyconym apetycie. Uśmiechając się nieśmiało, 
ruszył w stronę najbliższego supermarketu. Kupił tam pudełko bananowego budyniu 
(wydawało mu się, że to odpowiedni wybór) i puszkę trucizny na szczury. Wrócił do domu, 

background image

nucąc wesołą melodię, i zabrał się do robienia budyniu. Dodał do niego sporą dawkę trutki, 
która szczęśliwie była całkowicie bezwonna. Budyń pachniał cudownie. Kenny przelał go do 
miseczek,  żeby wystygł, i na jakąś godzinę  włączył telewizor. Potem wstał nonszalancko, 
podszedł do lodówki, wyjął z niej budyń i wziął sobie wielką łyżkę. Usiadł z powrotem przed 
telewizorem, nabrał na łyżkę sporą grudkę budyniu i uniósł jądo otwartych ust. A potem się 
zatrzymał. Czekał tak przez dłuższy czas. 

Małpa nie zareagowała. 
Kenny pomyślał,  że może w końcu się najadła. Odstawił zatruty budyń i popędził do 

kuchni. Znalazł na półce pudełko waniliowych wafli oraz kilka zapomnianych ciasteczek Fig 
Newton. 

Małpa pożarła wszystko. 
Po policzku Kenny’ego spłynęła  łza. Wyglądało na to, że małpa pozwoli mu zjeść tyle 

zatrutego budyniu, ile tylko zapragnie, ale nie da mu tknąć niczego poza nim. Wyciągnął bez 
przekonania rękę i znowu spróbował złapać zwierzę, myśląc, że sytość spowolni jego ruchy. 
Była to jednak płonna nadzieja. Małpa wymknęła się mu, a gdy Kenny nie dawał za wygraną, 
ugryzła go w palec. Wrzasnął z bólu i cofnął  rękę. Palec krwawił. Kenny go possał. Na to 
przynajmniej małpa mu pozwoliła. 

Umył i zabandażował palec, a potem wrócił do pokoju i usiadł ciężko przed telewizorem. 

Czuł się zmęczony i pokonany. Nadawano powtórkę  The Galloping Gourmet, starego 
programu poświęconego gotowaniu. Kenny nie był w stanie na to patrzeć. Wziął w rękę pilota 
i zmienił kanał. Przez całe godziny gapił się tępo na ekran, pogrążony w rozpaczy. Płakał, gdy 
nadawano reklamy produktów spożywczych. Wreszcie, gdy była już późna noc, jedno z 
często nadawanych ogłoszeń usług publicznych skłoniło go do ruszenia się z miejsca. „Tak 
jest” – pomyślał. Musi zwrócić się do innych, poprosić ich o pomoc. 

Uniósł słuchawkę i zadzwonił do telefonu zaufania. 
Kobieta, która odebrała, miała miły, sympatyczny i bardzo piękny głos. Kenny zaczął jej 

opowiadać o małpie, która nie pozwala mu jeść, o tym, że nikt jej nie widzi... ale nim zdążył 
się rozkręcić, małpa zdzieliła go w skroń. Kenny jęknął. 

– Co się stało? – zapytała kobieta. 
Małpa pociągnęła go za ucho. Kenny starał się ignorować ból i kontynuować opowieść, 

ale zwierzę nie przestawało go dręczyć, aż wreszcie zadrżał, załkał i odłożył słuchawkę. 

„To koszmar – pomyślał – straszliwy koszmar”. Podniósł się ciężko i powlókł do łóżka, 

licząc na to, że rano wszystko wróci do normy, a małpa okaże się tylko okropnym snem, z 
pewnością wywołanym przez niestrawność. 

Przekonał się jednak, że bezlitosne zwierzę nie pozwoli mu nawet wyspać się porządnie. 

Był przyzwyczajony do spania na wznak, z rękami złożonymi równo na brzuchu. Ale kiedy 
się rozebrał i spróbował położyć w tej pozycji, pięści stworzenia spadły na jego biedną głowę 
niczym jakiś szalony, kudłaty grad. Małpa najwyraźniej nie zamierzała pozwolić, by ciężkie 

background image

cielsko Kenny’ego wgniotło ją w poduszkę. Nieszczęśnik pisnął z bólu i przetoczył się na 
brzuch. Było mu w tej pozycji bardzo niewygodnie i miał trudności z zaśnięciem, ale dopiero 
wtedy zwierzę dało mu spokój. 

Rankiem Kenny Dorchester budził się bardzo powoli. Policzek miał wduszony w 

poduszkę, a jego górna prawa kończyna nadal spała. Bał się poruszyć. „To był sen” – 
powtarzał sobie. „Nie ma żadnej małpy, cóż to za głupi pomysł, małpa... też coś. To wszystko 
przez to, że Kościotrup Moroney opowiedział mu o »małpiej kuracji«. Zasnął z tą myślą i stąd 
właśnie wziął się koszmar. Nie czuł na plecach zupełnie nic. To był taki sam poranek jak 
każdy inny. Otworzył rozespane oko. Sypialnia wyglądała zupełnie normalnie. Nadal jednak 
bał się poruszyć. Miło było tak sobie leżeć bez małpy. Chciał się trochę nacieszyć tym 
wrażeniem. Przez bardzo długi czas leżał zupełnie nieruchomo, patrząc na zmieniające się 
powoli na elektronicznym zegarku cyfry. 

Aż wreszcie zaburczało mu w żołądku. 
– Nie ma żadnej małpy! – powiedział głośno i usiadł w łóżku. 
Poczuł, że małpa się przesunęła. 
Kenny zadrżał. Mało brakowało, by znowu się rozpłakał. Zapanował jednak z wysiłkiem 

nad sobą. Powiedział sobie, że żadna małpa nie pokona Kenny’ego Dorcłiestera. Skrzywił się, 
włożył pantofle i poczłapał do łazienki. 

Kiedy się golił, małpa wyglądała ostrożnie zza jego głowy.  Łypnął na nią groźnie w 

łazienkowym lustrze. Wydawało się,  że trochę urosła. Nie było w tym nic zaskakującego, 
biorąc pod uwagę, ile wczoraj zjadła. Bawił się myślą o poderżnięciu jej gardła, ale doszedł 
do wniosku, że elektryczna maszynka do golenia Philishave nieszczególnie się do tego 
nadaje. A nawet gdyby użył do tego celu noża, próba zadania nim ciosu za własnymi plecami 
przy wykorzystaniu lustra byłaby raczej niebezpieczna. 

Przed wyjściem z łazienki Kenny’emu przyszło nagle do głowy, żeby się zważyć. 
Wynik pokazał się natychmiast. 166 kilogramów. „Tyle samo, co wczoraj” – pomyślał. 

Małpa nic nie ważyła. Zmarszczył brwi. Nie, coś tu się nie zgadzało. Nawet tak mała małpka 
z pewnością ważyła z kilogram albo dwa, ale pewnie jej ciężar równoważyła waga utracona 
przez Kenny’ego. Doszedł do wniosku, że musiał nieco schudnąć, bo przez cały dzień małpa 
nie pozwalała mu nic zjeść. Zszedł z wagi i pospiesznie wszedł na nią ponownie, żeby 
sprawdzić wynik. 166 kilogramów. Kenny był przekonany, że stracił trochę na wadze. Być 
może jednak z jego męczarni wyniknie coś pozytywnego. Ta myśl dziwnie go pocieszyła. 

Podczas śniadania poczuł się jeszcze lepiej. Po raz pierwszy od czasu, gdy zaczął nosić 

małpę, udało mu się przełknąć odrobinę jedzenia. 

Po przyjściu do kuchni wahał się między francuskimi grzankami a jajecznicą na boczku, 

ale nie trwało to długo, gdyż uświadomił sobie, że i tak nie zdoła skosztować żadnej z tych 
potraw. Zawładnął nim posępny fatalizm. Kenny wyjął miskę i wypełnił  ją  płatkami 

background image

kukurydzianymi z mlekiem. Uznał, że małpa i tak wszystko zje, dlatego nie ma sensu się tym 
przejmować. 

Uniósł łyżkę do ust tak szybko, jak tylko mógł. Małpa mu ją wyrwała. Kenny wiedział, że 

tak się stanie, spodziewał się tego, lecz mimo to gdy stworzenie zabrało  łyżkę, ogarnął go 
nagły, straszliwy żal. 

– Nie – sprzeciwił się bezsilnie. – Nie, nie, nie. 
Słyszał, jak płatki chrupią w paskudnej małpiej paszczy, czuł spływające mu po karku 

mleko. Gdy spojrzał na płatki, w oczach wezbrały mu łzy. Były tak blisko, a jednocześnie tak 
daleko. 

Nagle Kenny Dorchester wpadł na pewien pomysł. 
Pochylił się i zanurzył twarz w misce. 
Małpa ciągnęła go za ucho, wrzeszczała i okładała po skroniach, ale Kenny nie dał za 

wygraną. Wciągał radośnie mleko z taką ilością płatków, jaką tylko mógł pomieścić w ustach. 
Nim rozgniewane zwierzę wyciągnęło ogon i zrzuciło miskę na podłogę, Kenny zdołał 
wypełnić całe usta wilgotną substancją. Policzki miał wydęte, mleko spływało mu po brodzie, 
a jeden płatek w jakiś sposób dostał się mu do nosa, ale Kenny czuł się jak w niebie. Żuł i 
przełykał tak szybko, że omal się nie udławił. 

Kiedy skończył, oblizał wargi i wstał triumfalnie z krzesła. 
– Ha, ha – zawołał. – Ha, ha, ha. 
Wrócił z wielką godnością do sypialni i ubrał się, uśmiechając się szyderczo do 

widocznej w wielkim lustrze małpy. Pokonał ją. 

W następnych dniach i tygodniach Kenny Dorchester popadł w nową rutynę, 

przystosował się z niechęcią do swego pasażera. Okazało się to łatwiejsze, niż się tego 
spodziewał... pomijając posiłki. Gdy nie próbował wkładać pożywienia do ust, mógł niemal 
całkowicie zapomnieć o małpie. W pracy siedziała spokojnie na jego plecach, podczas gdy 
Kenny przekładał swoje papiery albo rozmawiał przez telefon. Koledzy jej nie widzieli albo 
nie wspominali o niej przez uprzejmość. Jedyny nieprzyjemny incydent wydarzył się 
pewnego dnia podczas przerwy na kawę, gdy Kenny nieopatrznie poszedł do sklepiku kupić 
bułkę z serem. Małpa zeżarła ich dziewięć, nim Kenny zdołał się oddalić chwiejnym krokiem, 
a sprzedawca upierał się, że Kenny je zjadł, kiedy on odwrócił się plecami. 

Jeśli unikał luster – a Kenny Dorchester robił to teraz równie konsekwentnie jak 

najskrupulatniejszy wampir – mógł przez większą część dnia zapomnieć o małpie. Miał tylko 
jeden kłopot, który jednak powtarzał się trzy razy dziennie: podczas śniadania, obiadu i 
kolacji. Małpa przypominała wówczas o sobie brutalnie i Kenny musiał jakoś sobie z tym 
radzić. Z upływem tygodni nauczył się stopniowo zamawiać potrawy, które można było 
podawać w miskach. Umożliwiało mu to praktykowanie tego, co nazywał „manewrem 
Kellogga”. Dzięki tej metodzie codziennie udawało mu się spożyć przynajmniej parę kęsów. 

background image

To jednak również było źródłem problemów. Gdy stosował manewr Kellogga w miejscu 

publicznym, ludzie gapili się na niego dziwnie, a czasami wygłaszali nieuprzejme uwagi na 
temat jego manier. Gdy w barze, gdzie zwykle kupował chili, wsadził twarz w swą porcję, 
właściciel pomyślał, że Kenny dostał ataku serca, a potem był na niego naprawdę wściekły. 
Innym razem oparzył sobie twarz w gorącej zupie i wyglądał później, jakby ciągle się 
czerwienił. Miarka się przebrała, gdy wyrzucono go z jego najulubieńszej restauracji 
podającej owoce morza tylko za to, że zanurzył twarz w zupie rakowej i zaczął jąhałaśliwie 
chłeptać. Kenny stał potem na ulicy i wymyślał głośno obsłudze, przypominając, ile pieniędzy 
wydał tu przez lata. Od tej pory jadał tylko w domu. 

Choć manewr Kellogga okazał się umiarkowanie skuteczny, Kenny Dorchester nadal 

tracił dziewięć dziesiątych każdego posiłku, a niekiedy całość. Z początku cały czas czuł się 
głodny, często popadał w depresję i ciągle układał plany mające mu pomóc w pozbyciu się 
małpy. Jedyny problem z tymi planami polegał na tym, że  żaden nie okazał się skuteczny. 
Pewnej soboty Kenny wybrał się do małpiarni w zoo, licząc na to, że zwierzę zeskoczy z jego 
pleców,  żeby pobawić się ze współplemieńcami albo popędzić za jakąś atrakcyjną małpą 
przeciwnej płci. Ale gdy tylko wszedł do budynku, wszystkie uwięzione w nim zwierzęta 
natychmiast podbiegły do krat i zaczęły skrzeczeć, wrzeszczeć, pluć i podskakiwać jak 
szalone. Jego małpa odwdzięczyła się tym samym, a kiedy niektóre ze zwierząt w klatkach 
zaczęły rzucać skorupami od fistaszków oraz innymi odpadkami, Kenny zasłonił uszy rękami 
i uciekł. Innym razem udał się do miejscowego baru i zamówił kilka kolejek whisky z piwem 
– jak rozumiał, była to szczególnie zabójcza kombinacja – licząc na to, że jeśli małpa się 
upije, będzie ją mógł bez trudu zdjąć. Eksperyment miał raczej niefortunne konsekwencje. 
Małpa piła kolejne drinki tak szybko, jak tylko Kenny zdołał je zamawiać, ale po trzecim 
zaczęła bębnić w szczyt jego głowy w rytm dobiegającej z szafy grającej muzyki disco. 
Następnego ranka to Kenny obudził się z bólem głowy. Małpa czuła się dobrze. 

Po pewnym czasie dał sobie spokój z tymi próbami. Kolejne niepowodzenia go 

zniechęciły, a poza tym przestało mu się to wydawać aż tak ważne. Po pierwszym tygodniu 
rzadko czuł się głodny. Nadszedł krótki okres słabości, podczas którego często dopadały go 
zawroty głowy, a potem Kennym zawładnęło coś w rodzaju euforii. Czuł się wspaniale i, co 
jeszcze lepsze, chudł! 

Prawdę mówiąc, waga tego nie wykazywała. Wchodził na nią co rano i za każdym razem 

pokazywała 166. Działo się tak dlatego, że ważył nie tylko siebie, lecz również małpę. Kenny 
wiedział,  że chudnie, czuł znikające kilogramy i centymetry. Niektórzy z kolegów w pracy 
również to zauważali. Uśmiechał się wówczas radośnie i przyznawał, że to prawda. Kiedy go 
pytali, jak to osiągnął, mrugał znacząco i odpowiadał: 

– To małpia kuracja! Tajemnicza małpia kuracja! 

background image

Nie chciał powiedzieć nic więcej. Raz spróbował im to wyjaśnić, ale małpa zdzieliła go 

tak mocno, że o mało nie odpadła mu głowa. Znajomi Kenny’ego zaczęli szeptać o dziwnych 
spazmach. 

Wreszcie nadszedł dzień, gdy musiał poprosić w pralni o zwężenie wszystkich swoich 

spodni o kilka centymetrów. Pomyślał, że to jedna z najpiękniejszych chwil w jego życiu. 

Cała radość opuściła go jednak, gdy wyszedł z pralni i zobaczył własne odbicie w szybie. 

Dawno już usunął z domu wszystkie lustra, dlatego widok małpy był dla niego szokiem. 
Urosła. Nie była już mała. Siedziała przygarbiona na jego plecach niczym jakiś  złowrogi, 
zdeformowany szympans. Jej uśmiechnięta twarz wystawała mu ponad głowę, zamiast zza 
niej wyglądać. Małpa miała rzadkie, brązowe włosy i była obrzydliwie otyła. Jej szerokość 
niemal dorównywała wysokości, a długi ogon opadał do samej ziemi. Przerażony Kenny gapił 
się na nią, a ona uśmiechnęła się do niego. Pomyślał, że nic dziwnego, iż ostatnio bolały go 
plecy. 

Wrócił powoli do domu. Jego kroki nie były już takie żwawe. Musiał się zastanowić. 

Kilka okolicznych psów podążało za nim, szczekając na małpę. Kenny je ignorował. Dawno 
już się zorientował,  że psy ją widzą, podobnie jak małpy w zoo. Podejrzewał,  że to samo 
dotyczy pijanych. Tego wieczoru, gdy poszedł do baru, jakiś facet gapił się na niego bardzo 
długo. Rzecz jasna, jego uwagę mogły przyciągnąć te znikające drinki. 

Po powrocie do mieszkania Kenny Dorchester położył się na brzuchu na kanapie, wsunął 

sobie poduszkę pod brodę i włączył telewizor. Nie zwracał jednak uwagi na program. Starał 
się rozwikłać zagadkę. 

Nawet reklamy Pizza Hut nie przyciągały jego uwagi, choć Kenny mruczał z 

roztargnieniem: „Ach”, jak należało robić na widok kawałka pizzy, z którego zwisały długie 
nitki sera. 

Kiedy program się skończył, Kenny wstał, wyłączył telewizor i usiadł za stołem 

jadalnym. Znalazł kartkę i ogryzek ołówka, a potem bardzo ostrożnie napisał drukowanymi 
literami równanie i wpatrzył się w nie z namysłem. 

JA + MAŁPA = 166 KG 
Przyszło mu do głowy,  że to równanie ma pewne niepokojące implikacje. Im dłużej je 

rozważał, tym mniej mu się podobały. Z pewnością tracił na wadze i nie należało tego 
lekceważyć, ale złowroga trwałość tego równania sugerowała, że nigdy nie będzie mu dane 
cieszyć się większością korzyści tradycyjnie kojarzonych z chudnięciem. Bez względu na to, 
jak wielkiej ilości tłuszczu się pozbędzie, nadal będzie dźwigał 166 kilogramów i to 
obciążenie nie ulegnie zmianie. A jeśli chodzi o perspektywę zostania szczupłym, dziarskim, 
atrakcyjnym dla kobiet mężczyzną, to jak mógł na to liczyć, dopóki nie pozbędzie się małpy? 
Wyobraził sobie, jakby to wyglądało, gdyby umówił się z kobietą na kolację, i zadrżał na tę 
myśl. 

– Czym to się skończy? – zapytał na głos. 

background image

Małpa przesunęła się na jego plecach i wydała z siebie cichy, odrażający śmieszek. 
Kenny wydął wargi w wyrazie stanowczej dezaprobaty. Doszedł do wniosku, że tak dalej 

być nie może. Postanowił, że jutro uda się do źródła problemu. Z tą myślą położył się spać. 

Nazajutrz, po pracy, Kenny Dorchester złapał taksówkę i wrócił do podejrzanej dzielnicy, 

gdzie poddano go małpiej kuracji. 

Sklepu nie było. 
Kenny siedział na tylnym siedzeniu – tym razem był rozsądniejszy i nie wysiadł, a poza 

tym dał taksówkarce z góry spory napiwek – i mrugał powiekami ze zdziwienia. Z jego ust 
wyrwał się cichy, bulgoczący jęk. Wiedział, że to właściwy adres, nadal jeszcze miał kartkę, 
która go tu zaprowadziła. Gdzie jednak podziała się brudna witryna z wyblakłą reklamą coca-
coli, a także jeden z dwóch nieczynnych sklepów, między którymi się znajdowała? Teraz był 
tu tylko jeden duży sklep. Jego wnętrze wypełniało zielsko, śmieci i potłuczone cegły. 

– O nie – wybełkotał Kenny. – O nie. 
– Nic panu nie jest? – zaniepokoiła się kobieta. 
– Nic – mruknął. – Niech... niech pani chwilę zaczeka. Muszę się zastanowić. 
Wsparł głowę na dłoniach. Bał się, że zaraz może go rozboleć. Nagle dopadła go słabość i 

zawroty głowy. Był też bardzo głodny. Taksometr cały czas działał, taksówkarka gwizdała, a 
Kenny się zastanawiał. Ulica wyglądała tak samo, jak ją zapamiętał, pomijając brakującą 
witrynę. Była tak samo brudna, na ganku nadal siedzieli starzy menele i... 

Kenny opuścił szybę. 
– Hej, proszę pana! – zawołał do jednego z meneli. Mężczyzna spojrzał na niego. – Niech 

pan podejdzie! – Staruszek powlókł się ku niemu ostrożnie. Kenny wyciągnął z portfela 
banknot dolarowy i wepchnął go w dłoń menela. – Masz, przyjacielu – powiedział. – Kup 
sobie za to dobrego Thunderbirda, jeśli masz ochotę. 

– Czemu pan mi to daje? – zapytał podejrzliwie staruszek. 
– Chcę, żeby mi pan odpowiedział na jedno pytanie. Co się stało z budynkiem, który stał 

tu... – Kenny wyciągnął rękę – ...parę tygodni temu. 

Mężczyzna szybko schował banknot do kieszeni. 
– Tu już dawno nie ma żadnego budynku – odparł. 
– Tego się bałem – stwierdził Kenny. – Czy jest pan tego pewien? Byłem tu nie tak 

dawno i wyraźnie pamiętam... 

– Nie ma żadnego budynku – potwierdził stanowczo menel. Odwrócił się i odszedł, ale po 

paru krokach zatrzymał się i spojrzał za siebie. – Pan jest jednym z tych grubasów – 
stwierdził oskarżycielskim tonem. 

– Co pan wie o tych... hm... ludziach z nadwagą? 
– Ciągle się tu wałęsają. To świry. Krzyczą do nikogo, bawią się z jakimiś zwierzętami. 

Aha, pamiętam pana. Faktycznie jest pan jednym z tych grubasów. – Łypnął na Kenny’ego z 

background image

wyraźnym zdziwieniem. – Ale widzę,  że stracił pan trochę sadła. To świetnie. Dziękuję za 
dolara. 

Kenny Dorchester śledził wzrokiem menela, który wrócił na ganek i wdał się w ożywioną 

rozmowę z kolegami. Westchnął ciężko, zamknął okno, popatrzył jeszcze raz na miejsce po 
witrynie i powiedział taksówkarce, żeby zawiozła go do domu. Jego i małpę. 

Mijały kolejne tygodnie. Kenny Dorchester żył jak w transie. Chodził do pracy, 

przerzucał papiery, mamrotał uprzejme frazesy do współpracowników, walczył i 
kombinował, jak przełknąć choć odrobinę żywności, unikał luster. Waga wciąż pokazywała 
166 kilogramów. Tłuszcz znikał błyskawicznie. Policzki zrobiły się obwisłe, również wokół 
pasa zwisały mu fałdy skóry, wiotkiej i żałosnej jak zużyta prezerwatywa. Zdarzało mu się 
zemdleć z głodu. Potykał się i chwiał na nogach, chodząc po ulicach, gdy jego coraz cieńsze i 
słabsze nogi nie były już w stanie dźwigać rosnącej wciąż małpy. Widział coraz słabiej. W 
pewnej chwili wydało mu się nawet, że zaczyna tracić włosy, ale przynajmniej to okazało się 
fałszywym alarmem. To małpa je gubiła, dzięki Bogu. Na meblach pełno było jej sierści. 
Nawet codzienne odkurzanie nic nie pomagało. Wkrótce Kenny dał sobie spokój ze 
sprzątaniem. Brakowało mu do tego energii. Szczerze mówiąc, brakowało mu energii do 
wszystkiego. Nawet wstanie z krzesła było teraz dla niego trudnym przedsięwzięciem. 
Gotowanie obiadu stało się straszliwą udręką, ale i tak to robił, bo małpa biła go boleśnie, 
jeśli jej nie nakarmił. Nic nie miało już znaczenia dla Kenny’ego Dorchestera. Nic poza 
straszliwą opowieścią, którą co rano powtarzała mu waga, oraz równaniem, które przylepił 
taśmą klejącą do ściany łazienki. 

JA + MAŁPA = 166 KG 
Zastanawiał się, jak wielką część tej sumy stanowi teraz JA, a jak wielką MAŁPA, 

właściwie jednak nie chciał tego wiedzieć. Pewnego dnia przyszedł mu do głowy pewien 
pomysł. Bez większego przekonania spróbował  złapać małpę za nogi, kierowany wątłą 
nadzieją, że tusza spowolniła jej ruchy i będzie mógł ją złapać, a potem strącić z pleców. Nie 
wymacał jednak pod brodą nic oprócz własnego bladego ciała. Nigdzie nie było nóg małpy, 
choć Kenny nadal czuł jej straszliwy, przygniatający ciężar. Ogarnęło go niejasne zdziwienie. 
Poklepał się po szyi i piersi, a potem przyjrzał się sobie, zauważając mimochodem, że widzi 
własne stopy. Zadał sobie pytania, od jak dawna stały się widoczne. Pomyślał, że wyglądają 
zupełnie normalne, choć nogi, z których wyrastają, są przeraźliwie chude. 

Jego umysł wrócił powoli do zagadnienia, które przed chwilą rozważał: co się stało z 

nogami małpy? Zmarszczył brwi i zaczął się zastanawiać, próbując rozwikłać ten problem. 
Nic jednak nie przychodziło mu do głowy. W końcu wsunął odkryte przed chwilą na nowo 
stopy w pantofle i powlókł się do szafki, w której schował wszystkie lustra. Zamknął oczy, 
wsadził rękę do środka i znalazł duże, sięgające podłogi lustro, które wisiało kiedyś w jego 
sypialni. Było długie i szerokie. Kierując się wyłącznie dotykiem, Kenny wyjął je, przeniósł 
dwa metry dalej i oparł z wysiłkiem o ścianę. Potem wstrzymał oddech i otworzył oczy. 

background image

Ujrzał w lustrze posiwiałego, chudego jak szkielet mężczyznę, który garbił się i wyglądał 

niezdrowo. Na jego plecach siedział  uśmiechnięty stwór wielkości goryla. Bardzo opasłego 
goryla. Miał wydłużony, jasny, podobny do węża ogon i potężne, długie ramiona. Był biały 
jak czerw i całkowicie bezwłosy. Nie miał nóg. Był... przytwierdzony do Kenny’ego, wyrastał 
wprost z jego pleców. Połowę jego twarzy zajmował straszliwy uśmiech. W gruncie rzeczy, 
stwór bardzo przypominał otyłego właściciela zakładu oferującego małpią kurację. Dlaczego 
Kenny dotąd tego nie zauważył? To było oczywiste. 

Kenny Dorchester odwrócił się od lustra, ugotował małpie sutą kolację i położył się spać. 
Nocą przyśnił mu się początek tego wszystkiego – spotkanie z Kościotrupem Moroneyem 

w Połciu. W jego koszmarze na plecach Moroneya siedział wielki, złowrogi, biały stwór, 
który pochłaniał kolejne porcje żeberek, ale Kenny uprzejmie udawał, że go nie widzi. Obaj z 
Kościotrupem pogrążyli się w ożywionej rozmowie. Nagle istocie zabrakło żeberek, złapała 
więc Kościotrupa za rękę i zaczęła obgryzać mu dłoń. Kości chrupały wesoło, a Moroney nie 
przestawał mówić. Gdy monstrum pochłonęło kończynę  aż do łokcia, Kenny obudził się z 
krzykiem. Pokrywał go zimny pot, a do tego zlał się w łóżko. 

Podniósł się z wielkim wysiłkiem i powlókł do toalety, gdzie wymiotował sucho przez 

dziesięć minut. Małpa, zła, że ją obudził, od czasu do czasu wymierzała mu niedbały cios. 

Nagle w oczach Kenny’ego Dorchestera pojawił się ledwie widoczny blask. 
– Kościotrup – wyszeptał  mężczyzna. Wrócił pośpiesznie do sypialni na łokciach i 

kolanach, podniósł się i włożył ubranie. Była trzecia nad ranem, ale wiedział, że nie ma czasu 
do stracenia. Znalazł adres w książce telefonicznej i wezwał taksówkę. 

Kościotrup Moroney mieszkał w wysokim, nowoczesnym wieżowcu zbudowanym nad 

rzeką. Srebrne, lustrzane ściany gmachu lśniły jasno w blasku księżyca. Kenny wszedł 
chwiejnym krokiem do środka. Portier na szczęście spał na stanowisku. Kenny przeszedł 
obok niego na palcach, dotarł do wind i wjechał na ósme piętro. Małpa na jego plecach 
zaczęła się poruszać, wyraźnie zaniepokojona i podenerwowana. 

Kenny drżącym palcem nacisnął okrągły, czarny przycisk dzwonka wprawiony w drzwi 

mieszkania Moroneya tuż pod wizjerem. Rozległ się  głośny, melodyjny dźwięk, mącący 
poranną ciszę. Kenny oparł się o dzwonek. Dźwięki nie cichły. W końcu usłyszał kroki, 
ciężkie i groźne. Klapka judasza uchyliła się i zamknęła z powrotem. Potem drzwi się 
otworzyły. 

W mieszkaniu panował mrok, ale przeciwległa ściana składała się wyłącznie ze szkła, a 

napływający do środka blask księżyca rozpraszał nieco ciemność. Na tle gwiazd i miejskiej 
łuny rysowała się sylwetka mężczyzny, który otworzył drzwi. Był on ogromny, obrzydliwie 
gruby, a jego skóra miała niezdrową, białą barwę grzyba. Maleńkie, ciemne oczka skrywały 
się głęboko w fałdach szerokiej, nalanej twarzy. Nie miał na sobie nic poza parą obszernych 
szortów w paski. Jego zwisające piersi zakołysały się, gdy przestąpił z nogi na nogę. A kiedy 
się  uśmiechnął, połowę jego twarzy wypełniły zęby. Wielki półksiężyc zębów. Zareagował 

background image

uśmiechem na widok Kenny’ego i jego małpy. Gościowi zrobiło się niedobrze. Stojący w 
drzwiach stwór z pewnością ważył dwa razy więcej od tego, którego dźwigał na plecach. 
Kenny zadrżał. 

– Gdzie on się podział? – wyszeptał słabo. – Gdzie jest Kościotrup? Co z nim zrobiłeś? 
Stwór ryknął śmiechem tak potężnym, że aż jego zwisające piersi się zakołysały. Małpa 

na plecach Kenny’ego również się roześmiała. Jej śmiech był wyższy i słabszy, ostry jak nóż. 
Złapała dźwigającego ją  mężczyznę za ucho i pociągnęła boleśnie. Nagle Kenny’ego 
Dorchestera ogarnął ogromny strach i równie potężny gniew. Zebrał wszystkie siły, jakie 
pozostały w jego wychudłym ciele, i jakimś cudem zdołał się przepchnąć obok opasłego 
kolosa, który zagradzał mu drogę. Wpadł chwiejnym krokiem do środka. 

– Kościotrup – zawołał. – Gdzie jesteś, Kościotrup? To ja, Kenny. 
Odpowiedzi nie było. Przechodził z jednego pokoju do drugiego. W mieszkaniu panował 

straszliwy brud i bałagan. Nigdzie nie było  śladu Kościotrupa Moroneya. Gdy zdyszany 
Kenny wrócił do salonu, małpa poruszyła się gwałtownie, zbijając go z nóg. Grzmotnął 
ciężko na podłogę. Przeszył go ból w kolanach. Skaleczył sobie dłoń o wykonany z 
chromowanego szkła blat stolika do kawy. Rozpłakał się. 

Usłyszał,  że drzwi się zamknęły i mieszkający tu stwór ruszył powoli w jego stronę. 

Kenny zamrugał powiekami, żeby usunąć  łzy z oczu, i wbił spojrzenie w dwa potężne 
odnóża, blade i pełne zwisających fałdów tłuszczu. Uniósł wzrok i poczuł się, jakby patrzył 
na górski szczyt. Gdzieś na wyżynach majaczyły straszliwe, drwiące zęby. 

– Gdzie on się podział? – wyszeptał Kenny Dorchester. – Co zrobiłeś z biednym 

Kościotrupem? 

Uśmiech nie zmienił się ani trochę. Stwór wyciągnął mięsistą łapę o palcach grubych jak 

kiełbasy i złapał za pasek workowatych szortów. Ściągnął je niezgrabnie i opadły na podłogę 
wokół jego stóp na podobieństwo spadochronu. 

– O nie – wyszeptał Kenny Dorchester. 
Stwór nie miał genitaliów. Między jego nogami zwisał – niemal sięgając podłogi, teraz, 

gdy już uwolnił się z zapaskudzonych szortów – pomarszczony worek skóry, długi i cienki. 
Wyrastał z krocza stworzenia. Na oczach przerażonego Kenny’ego worek poruszył się słabo. 
Fałdy skóry oddzieliły się na moment od siebie, tworząc maleńkie rączki i nóżki. 

Istota otworzyła oczy. 
Kenny Dorchester krzyknął przeraźliwie. Zerwał się z podłogi i odskoczył od 

uśmiechniętego monstrum, które stało pośrodku pokoju. Wisząca między jego nogami istota, 
która była ongiś Kościotrupem Moroneyem, uniosła żałośnie cienkie ramionka w błagalnym 
geście. 

– O nieeeee – wyjęczał Kenny. Szlochał i tańczył jak szaleniec, mimo że dźwigał na 

plecach ogromny ciężar małpy. Pląsał wkoło w ciemności, skąpany w blasku księżyca, 
szukając jakiejś drogi ucieczki z tego obłędu. 

background image

Za zajmującym całą ścianę oknem błyszczały kusząco światła miasta. 
Kenny zatrzymał się, dysząc ciężko, i popatrzył na nie. Małpa z pewnością wyczuła w 

jakiś sposób, co zamierza zrobić, gdyż nagle zaczęła okładać go wściekle, ciągnąć za uszy i 
zasypywać mu głowę okrutnymi ciosami. Ale Kenny Dorchester nie zwracał na to uwagi. Z 
niemalże błogim uśmiechem zebrał resztki sił i pognał na łeb na szyję w stronę księżycowego 
blasku. 

Szyba rozprysła się na milion błyszczących kawałków, a Kenny uśmiechał się po drodze 

w dół. 

 

* * * 

 

To zapach uzmysłowił mu, że  żyje, woń  środka odkażającego, oraz dotyk 

nakrochmalonej pościeli, na której leżał. „Jestem w szpitalu” – pomyślał, spowity w mgiełkę 
bólu. Szpital. Miał ochotę się rozpłakać. Dlaczego nie zginął? Dlaczego, dlaczego? Otworzył 
oczy i spróbował coś powiedzieć. 

Natychmiast zjawiła się pielęgniarka. Zatrzymała się przy nim, dotknęła jego czoła i 

obrzuciła go zatroskanym spojrzeniem. Kenny chciał błagać ją o to, żeby go zabiła, ale nie 
mógł wykrztusić ani słowa. 

Odeszła i po chwili wróciła w towarzystwie paru innych ludzi. 
– Wyjdzie pan z tego, panie Dorchester, ale czeka pana długi pobyt u nas – oznajmił 

młody, pucołowaty mężczyzna. – Jest pan w szpitalu. Miał pan wielkie szczęście. Spadł pan z 
ósmego piętra. Powinien pan już nie żyć. 

„Nie chcę żyć” – pomyślał Kenny. Ukształtował te słowa w ustach z wielką starannością, 

ale wydawało się, że nikt ich nie słyszy. „Może małpa zawładnęła mną całkowicie” – myślał. 
Może nie jestem już w stanie mówić. 

– On chce coś powiedzieć – zauważyła pielęgniarka. 
– Widzę to – odparł  młody, pucołowaty lekarz. – Niech się pan nie przemęcza. 

Naprawdę. Jeśli chce pan zapytać o przyjaciela, obawiam się, że nie miał tyle szczęścia, co 
pan. Zginął na miejscu. Pan również by się zabił, ale na szczęście wylądował pan na nim. 

Strach i zdziwienie Kenny’ego musiały być wyraźnie widoczne, bo pielęgniarka dotknęła 

delikatnie jego ramienia. 

– Chodzi o tego drugiego mężczyznę – wyjaśniła. – O tego grubasa. Powinien pan 

dziękować Bogu za to, że był taki gruby. Złagodził pana upadek jak wielka poduszka. 

Kenny Dorchester wreszcie zrozumiał, co do niego mówią. Rozpłakał się i zaczął 

dygotać, ale tym razem były to łzy radości. Po trzech dniach zdołał wykrztusić pierwsze 
słowo. 

– Pizza – powiedział  słabym, ochrypłym głosem, który z trudem wydobywał się 

spomiędzy jego warg. Powtórzył  głośniej to samo słowo, a po chwili dzwonił już na 

background image

pielęgniarkę i krzyczał, dzwonił i krzyczał. – Pizza, pizza, pizza, pizza – skandował. Nie 
uspokoił się, dopóki jej dla niego nie zamówili. Nigdy w życiu nie jadł nic smaczniejszego. 

 

Przełożył Michał Jakuszewski 

background image

Człowiek w kształcie gruszki 

Człowiek w kształcie gruszki mieszka pod schodami. Ramiona ma wąskie i pochyłe, za to 

pośladki imponująco wielkie. Może to tylko efekt jego ubrania, bo nikt nigdy nie przyznał, że 
widział go nago, ani nawet że miałby na to ochotę. Nosi brązowe, poliestrowe spodnie z 
tkaniny o podwójnym splocie, o szerokich mankietach i wytartym siedzeniu. Zawsze były 
workowate, a do tego mają wielkie, głębokie, obwisłe kieszenie, tak pełne różnych różności, 
że odstają mu od boków. Wciąga je bardzo wysoko, nad wydatny brzuch, i zapina na piersi 
wąskim, brązowym paskiem ze skóry. Dlatego widać opadające skarpetki, a czasami nawet 
trzy lub cztery centymetry nagiej skóry o niezdrowym, białawym odcieniu. 

Zawsze nosi koszulki z krótkimi rękawkami, najczęściej białe albo jasnoniebieskie, a w 

kieszeni na piersi ma pełno pisaków, tych najtańszych, które piszą niebieskim tuszem. 
Pogubił nasadki albo je wyrzucił i teraz na wszystkich koszulkach ma w okolicy kieszeni 
mnóstwo plam. Jego głowa jest drugą gruszką osadzoną na szczycie pierwszej: ma podwójny 
podbródek oraz szerokie, pełne, mięsiste policzki, a jej szczyt zwęża się niemal do punktu. 
Nos ma szeroki i płaski pełen wielkich, brudnych porów, a oczy małe, jasne i osadzone blisko 
siebie. Jego włosy są rzadkie i ciemne, zwisają w strąkach i pełno w nich łupieżu. Nigdy nie 
sprawiają wrażenia umytych i niektórzy opowiadają,  że obcina je sobie sam, posiłkując się 
miską i tępym nożem. Człowiek w kształcie gruszki ma też charakterystyczny zapach, słodki, 
kwaśny i intensywny. Pachnie zjełczałym masłem, gnijącym mięsem i jarzynami 
rozkładającymi się w pojemniku na śmieci. Gdy się odzywa, jego głos ma wysoką tonację, 
brzmi słabo i piskliwie. Podobny głosik wydobywający się z ust tak wielkiego i brzydkiego 
mężczyzny brzmiałby  śmiesznie, gdyby nie fakt, że jest w nim coś niepokojącego, coś, co 
wywołuje jeszcze silniejszy dreszcz niż jego uśmieszki. Rozciąga w uśmiechu zaciśnięte usta, 
nigdy nie pokazując zębów, ale wargi ma szerokie i wilgotne. 

Na pewno go znacie. Każdy spotkał kiedyś człowieka w kształcie gruszki. 

 

* * * 

 

background image

Jessie swojego spotkała pierwszego dnia po przeprowadzce na nowe miejsce. Obie z 

Angelą przeniosły się do pustego mieszkania na parterze. Angela i jej chłopak Donald, który 
uczył się na psychoanalityka, wnieśli do środka leżankę, niechcący odsuwając przy tym cegłę, 
która przytrzymywała drzwi do budynku w pozycji otwartej. Tymczasem Jessie przytaszczyła 
o własnych siłach szezlong, weszła tyłem na schody i wniosła go ze stukiem na górę tylko po 
to, by się przekonać, że drzwi są zamknięte, gdy oparła się o nie plecami, trzymając mebel w 
ramionach. Była spocona, obolała i poirytowana, gotowa krzykiem dać wyraz swej frustracji. 

Wtedy właśnie ze swego mieszkania w piwnicy pod schodami wyszedł człowiek w 

kształcie gruszki. Wylazł na chodnik u podstawy ganka i skierował na nią spojrzenie 
załzawionych oczek. W żaden sposób nie próbował pomóc jej z meblem. Nie powiedział 
„cześć” ani nie zaproponował,  że wpuści ją do budynku. Zamrugał tylko powiekami i 
rozciągnął usta w wilgotnym uśmieszku, nie odsłaniając zębów. 

– Aaa. To ona – oznajmił głosem piskliwym i drażniącym jak zgrzyt paznokci o tablicę. 

Potem odwrócił się i odszedł, kołysząc się lekko na boki. 

Jessie wypuściła z rąk szezlong, który zsunął się o dwa stopnie i odwrócił do góry 

nogami. Choć panował lipcowy upał, nagle zrobiło się jej zimno. Śledziła wzrokiem 
człowieka w kształcie gruszki. Zobaczyła go po raz pierwszy w życiu. Weszła do środka i 
opowiedziała o nim Donaldowi oraz Angeli, ale nie zrobiło to na nich większego wrażenia. 

– W życiu każdej dziewczyny musi się pojawić człowiek w kształcie gruszki – stwierdziła 

Angela z cynizmem zblazowanej mieszkanki miasta. – Założę się, że spotkałam go kiedyś na 
randce w ciemno. 

Donald, który zasadniczo z nimi nie mieszkał, ale spędzał z Angelą tyle nocy, że czasami 

wydawało się, że jest inaczej, miał na głowie ważniejsze sprawy. 

– Gdzie chcesz postawić ten szezlong? – zapytał. 
Potem wypili kilka piw, przyszli też Rick, Molly i Heathersonowie, żeby pomóc im 

ogrzać mieszkanie. Rick zaproponował,  że będzie dla niej pozował – mrugając znacząco i 
trącając ją  łokciem – kiedy Molly nie słyszała, Donald wypił za dużo i zasnął na sofie, a 
Heathersonowie się pokłócili. Geoff wyszedł, trzaskając drzwiami, a Lureen się rozpłakała. 
Innymi słowy, to był wieczór jak każdy inny i Jessie zapomniała o człowieku w kształcie 
gruszki. Ale nie na długo. 

Rano Angela obudziła Donalda i oboje wyszli, Angie do wielkiej firmy w śródmieściu, 

gdzie pracowała jako asystentka w kancelarii prawniczej, a Don na uczelnię. Jessie była 
zawodowym grafikiem i wykonywała pracę w domu, co w opinii Angeli, Donalda, jej matki i 
całej cywilizacji zachodniej oznaczało, że nie pracuje w ogóle. 

– Zrobisz zakupy? – zapytała Angie przed wyjściem. W ciągu dwóch tygodni 

poprzedzających przeprowadzkę niemal całkowicie opróżnili lodówkę,  żeby nie taszczyć 
wielkich zapasów żywności na drugi koniec miasta. – Przecież cały dzień siedzisz w domu. 
Naprawdę trzeba kupić coś do jedzenia. 

background image

Tak oto Jessie trafiła do marketu Santina na rogu. Gdy pchała tłocznym przejściem wózek 

pełen zakupów, po raz drugi zobaczyła człowieka w kształcie gruszki. Stał przy kasie i 
odliczał drobne dla Santina. Jessie miała ochotę zawrócić i zająć się oglądaniem półek, 
dopóki sobie nie pójdzie. To jednak byłaby głupota. Miała już wszystko, czego potrzebowała, 
a poza tym była dorosłą kobietą, a on stał przy jedynej czynnej kasie. Dodawszy sobie w ten 
sposób odwagi, stanęła w kolejce za nim. 

Santino wsypał monety otrzymane od człowieka w kształcie gruszki do szuflady starej 

kasy i podał mu papierową torbę na zakupy: wielką plastikową butelkę coca-coli oraz 
półkilową paczkę chrupek Cheez Doodles. Człowiek w kształcie gruszki wziął torbę, 
zauważył Jessie i obdarzył ją tym swoim wilgotnym uśmiechem. 

– Cheez doodles są najlepsze – oznajmił. – Chce pani trochę? 
– Nie, dziękuję – odparła uprzejmie Jessie. 
Człowiek w kształcie gruszki włożył brązową, papierową torbę do wielkiej, bezkształtnej, 

skórzanej teczki – takiej, w jakiej dzieci noszą książki do szkoły – podniósł ją i kaczkowatym 
krokiem opuścił sklep. Santino, potężnie zbudowany mężczyzna o rzedniejących, upstrzonych 
siwizną włosach, zaczął rejestrować zakupy Jessie. 

– Niezły z niego numer, co? – zapytał. 
– Kto to jest? 
Santino wzruszył ramionami. 
– Cholera wie, nie mam pojęcia. Wszyscy mówią na niego „człowiek w kształcie 

gruszki”. Mieszka tu od zawsze. Przychodzi co rano, kupuje butelkę coca-coli i wielką torbę 
cheez doodles. Raz nam ich zabrakło i poradziłem mu, żeby spróbował chrupek Cheetos albo 
nawet czipsów ziemniaczanych, no wie pani, dla urozmaicenia. Ale on nie chciał nawet o tym 
słyszeć. 

– To niemożliwe,  żeby kupował tylko colę i cheez doodles – zaprotestowała zdumiona 

Jessie. 

– Chce się pani założyć? 
– Na pewno robi zakupy gdzie indziej. 
– Następny supermarket jest dziewięć przecznic stąd. Charlie ze sklepu ze słodyczami 

mówił mi, że człowiek w kształcie gruszki przychodzi tam po południu o czwartej trzydzieści 
i kupuje porcję lodów czekoladowych z syropem i wodą sodową, ale o ile mi wiadomo, to 
wszystko, co je. – Podliczył. – Siedemdziesiąt dziewięć dolarów osiemdziesiąt dwa centy. 
Jest pani tu nowa? 

– Mieszkam tuż nad człowiekiem w kształcie gruszki – wyznała Jessie. 
– Gratuluję – odparł Santino. 
Nieco później, gdy już ustawiła wszystko na półkach i schowała zakupy, urządziła sobie 

pracownię w wolnej sypialni, maznęła od niechcenia kilka kresek na okładce, którą miała 
malować dla Pirouette Publishing, zjadła lunch, pozmywała naczynia, włączyła gramofon i 

background image

słuchając trochę Carly Simon, przestawiła połowę mebli w salonie. W końcu przyznała przed 
samą sobą,  że czuje się trochę podenerwowana. Doszła do wniosku, że to byłby najlepszy 
moment,  żeby przejść się po budynku i przedstawić nowym sąsiadom. Wiedziała,  że w 
mieście niewielu ludzi zawraca sobie tym głowę, ale ona w głębi duszy nadal pozostała 
dziewczyną z małego miasteczka i czuła się lepiej, znając ludzi, którzy ją otaczali. 
Postanowiła, że zacznie od piwnicy, od człowieka w kształcie gruszki. Zeszła po schodach do 
jego drzwi, ale nagle nawiedziło ją dziwne uczucie. Zauważyła, że na drzwiach nie ma nawet 
nazwiska. Pożałowała swego impulsu i wróciła na górę przywitać się z resztą lokatorów. 

Wszyscy oni go znali, a większość nawet z nim raz czy dwa rozmawiała, próbując okazać 

uprzejmość. Stara Sadie Winbright, ich sąsiadka z naprzeciwka, która od dwunastu lat 
zajmowała drugie mieszkanie na parterze, powiedziała, że jest bardzo spokojny. Bill Peabody, 
który dzielił wielkie mieszkanie na pierwszym piętrze z kaleką matką, uważał, że człowiek w 
kształcie gruszki jest odrażający, zwłaszcza ten jego uśmieszek. Pete Pumetti pracował na 
drugą zmianę i powiedział jej, że  światła w piwnicy zawsze się palą bez względu na to, o 
której godzinie wraca do domu. Co prawda, trudno to było zauważyć, bo człowiek w kształcie 
gruszki zabił okna deskami. Jess i Ginny Harris nie lubili, kiedy ich bliźniaki bawiły się na 
schodach prowadzących do jego mieszkania, i zabronili im z nim rozmawiać. Jeffries, fryzjer, 
mający mały zakład z dwoma fotelami za sklepem Santina, znał go, ale nie wyrażał zbyt 
wielkiej ochoty, by mieć go za klienta. Wszyscy bez wyjątku nazywali go człowiekiem w 
kształcie gruszki i tym właśnie był. 

– Ale kim on jest? – pytała Jessie. Nikt z nich tego nie wiedział. – Z czego się utrzymuje? 
– Chyba żyje z zasiłku – stwierdziła stara Sadie Winbright. – Biedaczyna na pewno jest 

upośledzony umysłowo. 

– Niech mnie szlag, jeśli to wiem – odparł Pete Pumetti. – Na mur beton nigdzie nie 

pracuje. Założę się, że to ciota. 

– Czasami podejrzewam, że jest dilerem – wyznał fryzjer Jeffries, który nic nie wiedział o 

żadnych narkotykach, chyba żeby uznać za taki oczar wirginijski. 

– Założę się,  że pisze w tej norze książki pornograficzne – snuł przypuszczenia Billy 

Peabody. 

– Nie ma żadnej pracy – zapewniła Ginny Harris. – Rozmawialiśmy o tym z Jessem. To 

na pewno całkowity nędzarz. 

Wieczorem, przy kolacji, Jessie opowiedziała Angeli o człowieku w kształcie gruszki i o 

tym, co mieli na jego temat do powiedzenia inni lokatorzy. 

– To pewnie adwokat – stwierdziła Angie. – A czemu to cię aż tak obchodzi? 
Jessie nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. 
– Nie wiem. Dostaję gęsiej skórki, kiedy na niego patrzę. Nie podoba mi się myśl, że pod 

nami mieszka jakiś maniak. 

Angela wzruszyła ramionami. 

background image

– Tak to już jest w wielkich, pełnych blichtru miastach. Był ten facet z firmy 

telefonicznej? 

– Może w przyszłym tygodniu – odparła Jessie. – Tak to już jest w wielkich, pełnych 

blichtru miastach. 

 

* * * 

 

Jessie wkrótce uświadomiła sobie, że przed człowiekiem w kształcie gruszki nie ma 

ucieczki. Kiedy przyszła do samoobsługowej pralni po drugiej stronie domu, prał  właśnie 
wielki ładunek bokserek w paski i brudnych od tuszu koszulek, posilając się coca-colą i cheez 
doodles z automatu. Próbowała go ignorować, ale gdy tylko się odwróciła, uśmiechał się do 
niej obrzydliwie i gapił się na nią czy może na bieliznę, którą ładowała do suszarki. 

Kiedy pewnego popołudnia zajrzała do sklepu ze słodyczami na rogu, żeby kupić gazetę, 

siedział tam, siorbiąc lody z wodą sodową. Pośladki zwisały mu ze stołka po obu stronach. 

– Są domowej roboty – zapiszczał do niej. 
Zmarszczyła brwi, zapłaciła za gazetę i wyszła. 
Pewnego wieczoru, gdy Angela poszła spotkać się z Donaldem, Jessie wzięła starą 

książkę w miękkiej oprawie i usiadła na ganku, żeby trochę poczytać, może z kimś pogadać i 
nacieszyć się chłodnym wietrzykiem. Zatopiła się w lekturze aż do chwili, gdy nagle poczuła 
jakiś nieprzyjemny zapach. Uniosła spojrzenie i zobaczyła go. Stał niecały metr od niej, 
gapiąc się na nią. 

– Czego pan chce? – warknęła, zamykając książkę. 
– Chciałaby pani obejrzeć moje mieszkanie? – zapytał człowiek w kształcie gruszki 

wysokim, płaczliwym głosem. 

– Nie – odpowiedziała i wróciła do domu. Gdy jednak wyjrzała przez okno po pół 

godzinie, stał dokładnie w tej samej pozycji, ściskając swój brązowy sakwojaż i gapiąc się na 
jej okna, mimo że już zapadał zmierzch. Zaniepokoiło ją to bardzo. Chciałaby, żeby Angela 
już wróciła, ale wiedziała, że nastąpi to najwcześniej za kilka godzin. Niewykluczone też, że 
jej przyjaciółka postanowi spędzić noc u Dona. 

Jessie zamknęła okna, mimo że był upał, sprawdziła, czy drzwi są zamknięte na klucz i 

poszła do pracowni. Malowanie pomoże jej zapomnieć o człowieku w kształcie gruszki. Poza 
tym pod koniec tygodnia miała oddać okładkę do Pirouette. 

Resztę wieczoru spędziła na wykańczaniu tła i dodawaniu pewnych szczegółów do sukni 

bohaterki. Kiedy skończyła, doszła do wniosku, że bohater nie wygląda jak trzeba, poprawiła 
więc również i jego. To był standardowy męski brunet o mocno zarysowanej szczęce, ale 
Jessie postanowiła, że trochę go zindywidualizuje. Pozwoliło jej to przyjemnie spędzić czas 
aż do chwili, gdy usłyszała w zamku szczęk klucza Angie. 

background image

Odłożyła farby i umyła się. Postanowiła, że napije się jeszcze herbaty, zanim położy się 

spać. Angela była w pokoju. Stała z rękami splecionymi za plecami i chichotała. Wyglądała 
na zdrowo ubzdryngoloną. 

– Co cię tak śmieszy? – zapytała Jessie. 
Angela znowu zachichotała. 
– Ukrywasz coś przede mną – stwierdziła. – Masz nowego adoratora i o niczym mi nie 

powiedziałaś. 

– Co ty pleciesz? 
– Kiedy wróciłam, stał na ganku – wyjaśniła z uśmiechem Angela. Podeszła do Jessie. – 

Powiedział,  żeby ci to dać. – Wysunęła rękę zza pleców. Pełna była grubych, 
pomarańczowych robaków, łuszczących się chrupek z kukurydzy i sera, które owijały się jej 
wokół palców, zostawiając na skórze ślady posypki. – To dla ciebie – powtórzyła ze 
śmiechem Angie. – Dla ciebie. 

 

* * * 

 

Nocą Jessie miała długi, straszliwy sen, ale gdy nadszedł dzień, pamiętała tylko jego 

maleńki fragment. Stała przed drzwiami mieszkania człowieka w kształcie gruszki pod 
schodami, stała tam w mroku i czekała, czekała, aż coś się wydarzy, coś straszliwego, 
najgorsza rzecz, jaką mogła sobie wyobrazić. Powoli, bardzo powoli, drzwi zaczęły się 
otwierać. Na jej twarz padło światło i... obudziła się, drżąc. 

 

* * * 

 

Rankiem, jedząc płatki Rice Krispies i popijając je herbatą, Jessie doszła do wniosku, że 

człowiek w kształcie gruszki może być niebezpieczny. Może był karany. Albo jest chory 
psychicznie. Powinna to sprawdzić. Ale w tym celu musiała najpierw poznać jego nazwisko. 
Nie mogła pójść na policję i zapytać: „Czy macie coś na człowieka w kształcie gruszki?”. 

Angela poszła do pracy, a Jessie przysunęła krzesło do okna, usiadła na nim i zaczęła 

obserwować wejście. Pocztę zwykle przynoszono około jedenastej. Zobaczyła, jak listonosz 
wchodzi na ganek, usłyszała, jak wrzuca przesyłki do dużej skrzynki w korytarzu. Wiedziała 
jednak,  że człowiek w kształcie gruszki ma własną skrzynkę, wiszącą na drzwiach tuż pod 
dzwonkiem. O ile dobrze sobie przypominała, to była jedna z tych, które się nie zamykają. 
Gdy tylko listonosz się oddalił, wstała i zeszła szybko na dół. Człowieka w kształcie gruszki 
nigdzie nie było widać. Drzwi do jego mieszkania znajdowały się pod gankiem. Widziała 
stojące dalej, przepełnione puszki na śmieci, czuła bijącą z nich intensywną woń zgnilizny. 
Górną połowę drzwi stanowiło zabite deskami okno. Pod gankiem było ciemno i Jessie otarła 
sobie kostki dłoni o cegły, próbując wymacać skrzynkę. Wreszcie znalazła luźną metalową 

background image

pokrywę, otworzyła ją i wyciągnęła dwie cienkie koperty. Musiała przymrużyć powieki i 
podejść bliżej słońca,  żeby odczytać, co jest na nich napisane. Obie były zaadresowane do 
Lokatora. 

Gdy wkładała je z powrotem do skrzynki, drzwi nagle się otworzyły i na tle bijącego z 

mieszkania światła zarysowała się sylwetka człowieka w kształcie gruszki. Uśmiechnął się do 
niej. Stał tak blisko, że mogłaby policzyć mu pory na nosie, widziała  ślinę  ściekającą po 
dolnej wardze. Nie odezwał się ani słowem. 

– Mam... – zaczęła zaskoczona. – Mam... mam parę listów do pana. Wrzucili je przez 

pomyłkę do mojej skrzynki. To na pewno był nowy listonosz. Chciałam... chciałam je oddać. 

Człowiek w kształcie gruszki wsadził rękę do skrzynki. Jego dłoń musnęła w przelocie 

dłoń Jessie. Miał miękką, wilgotną skórę, która wydawała się znacznie zimniejsza, niżby 
należało. Całą kończynę dziewczyny pokryła gęsia skórka. Wziął oba listy, rzucił na nie 
okiem i wsadził je do kieszeni spodni. 

– To tylko reklamy – pisnął. – Nie powinno się im pozwalać na wysyłanie takich głupot. 

Powinno się tego zabronić. Chce pani zobaczyć moje rzeczy? Mam w środku rzeczy do 
obejrzenia. 

– Hm – odparła Jessie. – Hm, dziękuję, ale nie mogę. Przepraszam. 
Odwróciła się pośpiesznie, uciekła spod schodów w światło słońca i wbiegła z powrotem 

do budynku, czując na plecach jego spojrzenie. 

Resztę dnia spędziła na pracy i cały następny dzień również. Nawet nie wyglądała przez 

okno, bojąc się,  że nadal tam stoi. W czwartek skończyła obraz. Postanowiła,  że sama 
zawiezie go do Pirouette, zje kolację na mieście i może też wybierze się na zakupy. Dzień 
spędzony z dala od mieszkania i człowieka w kształcie gruszki uspokoi jej nerwy. Miała zbyt 
bujną wyobraźnię. W końcu on nic jej nie zrobił. Był po prostu cholernie niesamowity. 

Adrian, kierownik działu grafiki w Pirouette, jak zwykle ucieszył się na jej widok. 
– Brawo, Jessie – powiedział, gdy już uściskał ją na powitanie. – Gdyby tylko wszyscy 

nasi graficy byli tacy jak ty. Zawsze dotrzymujesz terminów i dostarczasz prace najwyższej 
jakości. Jesteś prawdziwą profesjonalistką. Chodź do mojego gabinetu. Obejrzymy ten obraz, 
porozmawiamy o nowych zamówieniach i poplotkujemy trochę. 

Powiedział sekretarce, żeby kazała ewentualnym interesantom zadzwonić później, i 

poprowadził Jessie przez labirynt małych pokoików, w których pracowali redaktorzy. Sam 
miał wielki, narożny gabinet z dwoma dużymi oknami, symbol jego statusu w Pirouette 
Publishing. Wskazał Jessie krzesło, nalał jej filiżankę ziołowej herbaty, a potem wziął teczkę, 
wyjął obraz i uniósł go w wyciągniętej ręce. 

Cisza trwała stanowczo za długo. 
Adrian przesunął krzesło, oparł o nie płótno i odsunął się o kilka stóp, żeby przyjrzeć mu 

się z daleka. Głaskał się po brodzie, kręcąc głową na obie strony. Na ten widok Jessie poczuła 

background image

lekki dreszcz niepokoju. Z reguły Adrian przyjmował jej obrazy z entuzjastyczną aprobatą. 
Nie podobała się jej ta cisza. 

– Co się stało? – zapytała, odstawiając filiżankę. – Nie podoba ci się? 
– Hm – odparł Adrian. Uniósł przed siebie otwartą  dłoń i poruszył lekko palcami. – Z 

pewnością jest świetnie namalowany. Twoja technika jest bez zarzutu. Bardzo dobrze oddałaś 
szczegóły. 

– Sprawdziłam wszystkie stroje – zapewniła poirytowana. – To autentyczne ubrania z 

epoki, wiesz, że tak jest. 

– Nie wątpię w to. A twoja bohaterka jak zwykle jest piękna. Sam z chęcią rozerwałbym 

jej gorsecik. Potrafisz dokonać zdumiewających rzeczy z gruczołami sutkowymi, Jessie. 

Wstała z krzesła. 
– To o co chodzi? – zapytała. – Robię dla ciebie okładki już od trzech lat, Adrian, i nigdy 

nie było żadnych problemów. 

– No cóż – mruknął. Potrząsnął z uśmiechem głową. – Właściwie to drobiazg. Może po 

prostu zrobiłaś już za dużo takich okładek. Wiem, jak to jest. Są tak bardzo podobne do 
siebie,  że to robi się nudne. Wciąż malujesz te same namiętne uściski i w pewnej chwili 
nachodzi cię ochota, żeby poeksperymentować, spróbować czegoś trochę innego. – Pogroził 
jej palcem. – Ale to nie przejdzie. Nasze czytelniczki chcą widzieć na okładkach wciąż taki 
sam syf. Rozumiem cię, ale to nie przejdzie. 

– W mojej okładce nie ma nic eksperymentalnego – upierała się nadal poirytowana Jessie. 

– Wygląda tak samo, jak setki innych, które robiłam dla ciebie. 

Adrian miał szczerze zdziwioną minę. 
– Mówię o tym facecie, oczywiście – wyjaśnił. – Myślałem,  że zrobiłaś to celowo. – 

Wskazał na obraz. – Popatrz na niego. On prawie nie jest atrakcyjny. 

– Słucham? – Jessie podeszła do obrazu. – To ten sam ociekający męskością  głąb, 

którego zawsze malowałam. 

Adrian zmarszczył brwi. 
– Daj spokój – powiedział. – Przyjrzyj się. – Zaczął jej pokazywać różne szczegóły. – 

Tutaj, przy kołnierzyku, czy to nie jest ślad podwójnego podbródka? I przyjrzyj się jego 
dolnej wardze! Jest pięknie namalowana, to prawda, ale wygląda, hm, obrzydliwie. Jakby 
była wilgotna czy coś. Bohaterowie książek Pirouette gwałcą, plądrują, uwodzą i grożą, ale 
nigdy się nie ślinią, moja droga. I może to tylko perspektywa, ale mógłbym przysiąc... – 
Przerwał, pochylił się nad obrazem i potrząsnął głową. 

– ...nie, to nie perspektywa. Szczyt jego głowy jest węższy od dolnej części. Spiczasty 

łeb! Nie możemy mieć spiczastych łbów w książkach Pirouette, Jessie. Ma też za pełne 
policzki. Wygląda, jakby chował w nich orzechy na zimę. – Adrian potrząsnął głową. – To 
nie przejdzie, kochanie. Posłuchaj, to nie problem. Reszta okładki jest w porządku. Weź obraz 
do domu i popraw go. Co ty na to? 

background image

Przerażona Jessie gapiła się na płótno, jakby widziała je po raz pierwszy. Wszystko, co 

mówił Adrian, było prawdą. Wszystkie wskazane przez niego szczegóły się zgadzały. Co 
prawda, było to bardzo subtelne, na pierwszy rzut oka mężczyzna wyglądał zupełnie jak 
typowy bohater z okładek Pirouette, ale coś w nim było leciutko nie tak. Jeśli przyjrzeć się 
uważniej, stawało się to zupełnie oczywiste. Człowiek w kształcie gruszki w jakiś sposób 
przeniknął do jej obrazu. 

– Tak – zaczęła – tak, masz rację. Poprawię to. Nie wiem, jak to się stało. U mnie w 

bloku mieszka taki facet. Jest naprawdę paskudny, wszyscy nazywają go człowiekiem w 
kształcie gruszki. On działa mi na nerwy. Daję słowo, że nie zrobiłam tego specjalnie. Pewnie 
za dużo o nim myślałam i to podświadomie przesączyło się w mój obraz. 

– Rozumiem – odparł Adrian. – Nie ma sprawy, tylko to popraw. Ale będziemy mieli 

problem z terminem. 

– Poprawię wszystko w weekend i przyniosę ci obraz w poniedziałek – obiecała Jessie. 
– Znakomicie – ucieszył się Adrian. – W takim razie pomówmy o innych zamówieniach. 
Nalał jej więcej herbaty Red Zinger i zaczęli rozmawiać. Kiedy Jessie wychodziła z jego 

gabinetu, czuła się już znacznie lepiej. 

Potem wypiła trochę w swym ulubionym barze, spotkała kilku znajomych i zjadła z nimi 

dobrą kolację w świetnej, nowej japońskiej restauracji. Kiedy wróciła do domu, było już 
ciemno. Człowieka w kształcie gruszki nigdzie nie było widać. Wzięła teczkę pod pachę, 
wyciągnęła klucze i otworzyła drzwi do budynku. 

Gdy weszła do środka, usłyszała słaby chrzęst i poczuła,  że coś rozdeptała. Na 

wyblakłym, niebieskim dywanie widać było gniazdo pomarańczowych robaków 
zmiażdżonych jej stopą. 

 

* * * 

 

Znowu jej się przyśnił. To był ten sam bezładny, straszliwy sen. Była na dole, w 

ciemnościach, pod gankiem, nieopodal puszek na śmieci pełnych najróżniejszego 
paskudztwa. Czekała pod jego drzwiami. Bała się, za bardzo się bała, żeby zapukać albo je 
otworzyć, ale nie była też w stanie odejść. W końcu drzwi uchyliły się same. Stał w nich i 
uśmiechał się. Uśmiechał. 

– Chciałaby pani tu zostać? – zapytał. To ostatnie słowo poniosło się echem: „zostać, 

zostać, zostać, zostać”. Wyciągnął ku niej rękę, a gdy dotknął jej policzka, poczuła, że jego 
palce są miękkie i papkowate jak dżdżownice. 

Rankiem Jessie dotarła do biura Miejskiego Centrum Wynajmu Nieruchomości, gdy tylko 

zaczęły się godziny urzędowania. Recepcjonistka powiedziała jej, że Edward Selby pojechał 
pokazać klientom mieszkania i nie wie, kiedy wróci. 

– Nie szkodzi – odparła Jessie. – Zaczekam. 

background image

Usiadła i zaczęła wertować czasopisma, patrząc na zdjęcia domów, na które nie było ją 

stać. 

Selby zjawił się tuż przed jedenastą. W pierwszej chwili wyglądał na zaskoczonego jej 

widokiem, ale na jego twarzy zaraz pojawił się profesjonalny uśmiech. 

– Jessie – przywitał ją. – Miło cię zobaczyć. Czy mogę ci w czymś pomóc? 
– Chcę z tobą porozmawiać – oznajmiła, odkładając czasopisma. 
Usiedli przy jego biurku. Nadal był tylko pracownikiem niższego szczebla i dzielił 

gabinet z inną agentką, ale ona akurat wyszła w teren, mieli więc pomieszczenie tylko dla 
siebie. Selby usiadł na krześle i oparł się wygodnie. Był miło wyglądającym mężczyzną o 
brązowych, kędzierzawych włosach i białych zębach. Oczy miał schowane za srebrnymi 
lustrzankami. 

– Masz z czymś problem? – zapytał. 
Jessie pochyliła się ku niemu. 
– Z człowiekiem w kształcie gruszki – odparła. 
Selby uniósł jedną brew. 
– Rozumiem. To nieszkodliwy ekscentryk. 
– Jesteś tego pewien? 
Wzruszył ramionami. 
– Nikogo dotąd nie zamordował. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. 
– Co właściwie o nim wiesz? Na początek, jak się nazywa? 
– To celne pytanie – przyznał z uśmiechem Selby. – Tutaj, w centrum, wszyscy 

nazywamy go człowiekiem w kształcie gruszki. Nie wydaje mi się, żeby udało mi się kiedyś 
wydusić z niego nazwisko. 

– Co ty chrzanisz, do licha? – oburzyła się Jessie. – Chcesz mi wmówić,  że na jego 

czekach jest napisane CZŁOWIEK W KSZTAŁCIE GRUSZKI? 

Selby odchrząknął. 
– Nie, nie. Właściwie, to on w ogóle nie używa czeków. Przychodzę do niego po 

należność pierwszego każdego miesiąca. Pukam do drzwi, a on płaci mi gotówką. 
Jednodolarowymi banknotami. Stoję sobie przed drzwiami, a on odlicza mi do ręki całą sumę, 
dolar po dolarze. Przyznaję, że nigdy nie byłem w jego mieszkaniu, Jessie, i nie mam na to 
wielkiej ochoty. No wiesz, tam trochę dziwnie pachnie. Ale to dobry lokator, przynajmniej z 
naszego punktu widzenia. Zawsze płaci regularnie. Nigdy nie uskarża się na podwyżki 
czynszu, a już z pewnością nigdy nie wystawia czeków bez pokrycia. – Uśmiechnął się 
szeroko, pokazując mnóstwo zębów, by jej zademonstrować, że to był żart. 

Jessie to jednak nie rozśmieszyło. 
– Musiał podać nazwisko, kiedy się wprowadzał. 
– Nic mi na ten temat nie wiadomo – odparł Selby. – Zajmuję się tym budynkiem dopiero 

od sześciu lat, a on mieszka w tej piwnicy znacznie dłużej. 

background image

– Czemu nie sprawdzisz umowy? 
Selby zmarszczył brwi. 
– Pewnie mógłbym ją wygrzebać, ale właściwie co ci do jego nazwiska? Na czym polega 

kłopot? Co ci zrobił człowiek w kształcie gruszki? 

Jessie oparła się i skrzyżowała ramiona na piersiach. 
– Patrzy na mnie. 
– Hm – zaczął ostrożnie Selby. – No wiesz, jesteś atrakcyjną kobietą Jessie. Pamiętam, że 

sam się kiedyś z tobą umówiłem. 

– To co innego – nie ustępowała. – Ty jesteś normalny. Chodzi o to, jak on na mnie 

patrzy. 

– Rozbiera cię wzrokiem? – zasugerował Selby. 
– Nie – zaprzeczyła skonsternowana Jessie. – Nie o to chodzi. To nie jest seksualne 

spojrzenie, przynajmniej nie w zwyczajnym sensie. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Ciągle 
mnie prosi, żebym przyszła do jego mieszkania. Zawsze kręci się w okolicy. 

– W końcu tam mieszka. 
– On mi się nie podoba. Zakradł się do moich obrazów. 
Tym razem Selby uniósł obie brwi. 
– Do twoich obrazów? – zapytał. W jego głosie pojawił się dziwny ton. 
Jessie czuła się coraz bardziej sfrustrowana. Rozmowa nie rozwijała się tak, jak tego 

pragnęła. 

– Zgoda, to nie brzmi szczególnie groźnie, ale on jest naprawdę okropny. Mówię ci. 

Zawsze ma wilgotne wargi. Ten jego uśmieszek. Oczy. Piskliwy głosik. I smród. Jezu 
Chryste, sam wiesz najlepiej. W końcu pobierasz od niego czynsz. 

Selby rozłożył ręce w geście bezradności. 
– Prawo nie zabrania brzydko pachnieć. To nawet nie jest pogwałcenie warunków umowy 

najmu. 

– Ostatniej nocy zakradł się do budynku i zostawił garść chrupek Cheez Doodles, tak 

żebym na nie nadepnęła. 

– Cheez doodles? – powtórzył Selby z sarkazmem w głosie. – Boże, tylko nie cheez 

doodles! No nie, to skandal! Zawiadomiłaś policję? 

– To nie jest śmieszne. Co on robił na klatce schodowej? 
– On tam mieszka. 
– Mieszka w piwnicy. Ma własne drzwi i nie musi wchodzić na naszą klatkę. Nikt poza 

sześcioma regularnymi lokatorami nie powinien mieć kluczy do tych drzwi. 

– I, o ile mi wiadomo, nikt ich nie ma – zapewnił Selby. Wyjął notes. – No, ale to już coś. 

Wiesz co, każę zmienić zamek w drzwiach na klatkę. Człowiek w kształcie gruszki nie 
dostanie klucza. Czy to ci wystarczy? 

– Być może – odparła nieco udobruchana Jessie. 

background image

– Nie mogę ci obiecać, że nie wejdzie do środka – ostrzegł Selby. – Wiesz, jak to jest. 

Gdybym dostał pięciocentówkę za każdy przypadek, gdy jakiś lokator zalepił zamek taśmą 
klejącą albo oparł o odbój otwarte drzwi, bo tak było wygodniej, no wiesz... 

– Mniejsza z tym. Dopilnuję,  żeby nic takiego się nie wydarzyło. A co z jego 

nazwiskiem? Sprawdzisz dla mnie tę umowę? 

Selby westchnął. 
– To naprawdę będzie pogwałcenie prywatności. Ale zrobię to. Jako przysługę dla ciebie. 

Będziesz musiała spłacić mi dług. 

Podszedł do czarnej metalowej szafy na dokumenty stojącej po drugiej stronie pokoju, 

otworzył szufladę, pogrzebał w niej i wyjął teczkę. Wrócił do biurka, przerzucając jej 
zawartość. 

– I co? – zapytała zniecierpliwiona Jessie. 
– Hm – mruknął Selby. – Jest tu twoja umowa najmu. I inne też. – Wrócił do początku i 

sprawdził kolejno wszystkie dokumenty. – Winbright, Peabody, Pumetti, Harris, Jeffries. – 
Zamknął teczkę, spojrzał na Jessie i wzruszył ramionami. – Nie ma umowy. No cóż, to mała, 
nędzna nora, a on mieszka w niej od zawsze. Albo zgubiliśmy gdzieś jego umowę, albo nigdy 
jej nie miał. Takie rzeczy się zdarzają. Płaci co miesiąc... 

– Świetnie – mruknęła Jessie. – Czy nic w tej sprawie nie zrobisz? 
– Zmienię zamek – zapewnił Selby. – Nie wiem, czego więcej ode mnie oczekujesz. Nie 

mogę go wyeksmitować za to, że dał ci cheez doodles. 

 

* * * 

 

Kiedy Jessie wróciła do domu, człowiek w kształcie gruszki stał na ganku, trzymając pod 

pachą swą wytartą teczkę. Uśmiechnął się, kiedy ją zobaczył. „Niech no tylko mnie dotknie” 
– pomyślała. „Niech tylko mnie dotknie, a postaram się, żeby go zamknęli tak szybko, że aż 
zakręci mu się w tym spiczastym łbie”. Ale człowiek w kształcie gruszki nie próbował jej 
napastować. 

– Mam na dole rzeczy. Chcę je pani pokazać – oznajmił, gdy Jessie weszła na schody. 

Musiała przejść niecałe pół metra od niego. Śmierdział dziś strasznie. Jego intensywny fetor 
przywodził na myśl drożdże i gnijące jarzyny. – Chce pani zobaczyć moje rzeczy? – zawołał 
za nią. 

Jessie otworzyła drzwi i zatrzasnęła je za sobą. 
„Nie będę o nim myślała” – powiedziała sobie, gdy była już w mieszkaniu i popijała 

herbatę z filiżanki. Poszła do pracowni, zasunęła zasłony i zabrała się do pracy, zdecydowana 
usunąć ze swego obrazu wszelkie ślady po człowieku w kształcie gruszki. Zamalowała 
podwójny podbródek, wzmocniła zarys szczęki, przerobiła wilgotne wargi, pociemniła włosy, 
uczyniła je czarniejszymi, bujniejszymi i bardziej potarganymi przez wiatr, żeby głowa nie 

background image

kończyła się już spiczasto. Dała mu ostro zarysowane, wysoko ustawione kości policzkowe, 
przywodzące na myśl klingi noży. Teraz jego twarz wydawała się niemal wychudła. Zmieniła 
nawet kolor oczu. Dlaczego właściwie namalowała te słabe, jasne oczy? Przerobiła je na 
zielone. To była ostra, czysta, władcza zieleń, pełna witalności. 

Kiedy skończyła, była już prawie północ. Czuła się zmęczona, ale kiedy odsunęła się od 

obrazu, by mu się przyjrzeć, ogarnął  ją zachwyt. Mężczyzna był teraz prawdziwym 
bohaterem książek z Pirouette. Rozpustnikiem, draniem i rozrabiaką o krzepkim ciele, w 
którym skrywała się posępna, melancholijna, poetyczna dusza. Nie było w nim nic, co 
przypominałoby gruszkę. Adrian padnie z wrażenia. 

To było miłe zmęczenie. Jessie położyła się spać usatysfakcjonowana. Być może Selby 

miał rację. Po prostu miała zbyt bujną wyobraźnię, za bardzo przejmowała się człowiekiem w 
kształcie gruszki. Najlepszym lekarstwem na takie lęki była praca, dobra, staromodna praca. 
Była pewna, że dzisiaj będzie spać dobrze i nic się jej nie przyśni. 

 

* * * 

 

Myliła się. Sen nie przyniósł jej bezpieczeństwa. Znowu stała, drżąc, na progu. Było tam 

tak strasznie ciemno i brudno. Obezwładniał ją intensywny fetor bijący z puszek na śmieci. 
Miała wrażenie,  że słyszy jakieś poruszające się w mroku stworzenia. Drzwi zaczęły się 
otwierać. Człowiek w kształcie gruszki uśmiechnął się do niej i dotknął jej zimnymi, 
miękkimi palcami, przypominającymi gniazdo pędraków. Wziął  ją za ramię i pociągnął do 
środka, do środka, do środka, do środka... 

 

* * * 

 

Angela zapukała do drzwi o dziesiątej rano. 
– Niedzielny brunch – zawołała. – Don robi gofry. Z czekoladowymi czipsami i świeżymi 

truskawkami. I z boczkiem. I kawą. I sokiem pomarańczowym. Chcesz trochę? 

Jessie usiadła w łóżku. 
– Don? Czy on tu jest? 
– Został na noc – wyjaśniła Angela. 
Jessie wylazła z łóżka i wciągnęła brudne od farby dżinsy. 
– Wiesz, że nigdy sobie nie odmawiam brunchów Dona. Nawet nie słyszałam, kiedy 

przyszliście. 

– Wsadziłam głowę do pracowni, ale malowałaś jak szalona i w ogóle mnie nie 

zauważyłaś. Zrobiłaś tę swoją skupioną minę, no wiesz, z koniuszkiem języka wystającym z 
kącika ust, doszłam więc do wniosku, że lepiej nie przeszkadzać artystce w pracy. – 
Zachichotała. – Ale nie rozumiem, jak to się stało, że nie słyszałaś skrzypienia tapczanu. 

background image

Śniadanie okazało się rewelacyjne. Były chwile, gdy Jessie nie potrafiła zrozumieć, co jej 

przyjaciółka widzi w przyszłym psychoanalityku Donaldzie, ale nigdy nie zdarzało się jej to 
podczas posiłków. Był znakomitym kucharzem. O jedenastej Angela i Donald nadal siedzieli 
nad kawą, a Jessie nad herbatą. Nagle usłyszeli na korytarzu jakiś hałas. Angela poszła 
sprawdzić, co się dzieje. 

– Jakiś facet przyszedł zmienić zamek – oznajmiła po powrocie. – Nie mam pojęcia 

dlaczego. 

– Niech mnie szlag – odezwała się Jessie. – I to w weekend. Dzisiaj płacą półtorej stawki 

godzinowej. Nie spodziewałam się, że Selby zadziała tak szybko. 

Angela popatrzyła na nią z zainteresowaniem. 
– Wiesz coś na ten temat? 
Jessie odpowiedziała im o rozmowie z przedstawicielem firmy i o swych spotkaniach z 

człowiekiem w kształcie gruszki. Angela zachichotała raz czy drugi, a Don zrobił mądrą minę 
psychoanalityka. 

– Powiedz mi, Jessie – zapytał, gdy skończyła – czy nie uważasz, że to była przesadna 

reakcja? 

– Nie – odparła krótko Jessie. 
– Unikasz odpowiedzi – skwitował Donald. – Spróbuj spojrzeć obiektywnie na swoje 

postępowanie. Co ten człowiek ci zrobił? 

– Nic mi nie zrobił i chodzi mi o to, żeby tak zostało – warknęła Jessie. – Nie pytałam cię 

o zdanie. 

– Nie musisz mnie pytać – obruszył się Donald. – Jesteśmy przyjaciółmi, czyż nie tak? 

Martwię się,  że gryziesz się bez powodu. Mam wrażenie,  że rozwija się u ciebie fobia na 
punkcie nieszkodliwego sąsiada. 

Angela zachichotała. 
– On po prostu na ciebie leci. Zawsze byłaś pożeraczką serc. 
– Nie uważałabyś tego za śmiesznie, gdyby to dla ciebie zostawiał cheez doodles – 

warknęła gniewnie Jessie, którą zaczynało to już irytować. – Coś tu jest... hm... nie tak. Czuję 
to. 

Donald rozpostarł dłonie. 
– Coś nie tak? Z pewnością. Nie ulega wątpliwości,  że jest bardzo źle przystosowany 

społecznie. Jest nieatrakcyjny, niechlujny, nie przestrzega ogólnie przyjętych norm ubioru i 
higieny osobistej, ma osobliwe nawyki żywieniowe i wielkie trudności w nawiązywaniu 
kontaktów z innymi. Jest zapewne bardzo samotny, a do tego straszliwie znerwicowany. Ale 
nic z tego nie oznacza, że to zabójca albo gwałciciel, prawda? Dlaczego masz taką obsesję na 
jego punkcie? 

– Nie mam żadnej obsesji. 
– Nie ulega wątpliwości, że masz – zapewnił Donald. 

background image

– Zakochała się w nim – zadrwiła Angela. 
Jessie wstała. 
– Nie mam żadnej obsesji! – zawołała. – Skończmy z tą rozmową. 

 

* * * 

 

Nocą, we śnie, Jessie po raz pierwszy ujrzała wnętrze jego mieszkania. Wciągnął ją do 

środka, a ona była za słaba, żeby mu się oprzeć. Paliło się tam bardzo jasne światło. Było też 
ciepło i okrutnie wilgotno. Miała wrażenie,  że powietrze się porusza, jakby znalazła się w 
paszczy jakiejś wielkiej bestii. Pomarańczowe  ściany  łuszczyły się i wydzielały dziwny, 
słodki zapach, wszędzie też pełno było pustych butelek po coli oraz misek z niedojedzonymi 
cheez doodles. 

– Możesz zobaczyć moje rzeczy – oznajmił człowiek w kształcie gruszki. – Możesz je 

dostać. 

Zaczął się rozbierać. Rozpiął koszulkę z krótkimi rękawkami i zdjął  ją, odsłaniając 

martwą, białą, bezwłosą skórę oraz parę obwisłych piersi. Na prawej miał niebieską plamę od 
cieknących pisaków. Uśmiechał się, uśmiechał, i rozpiął cienki pasek, a potem rozporek 
brązowych spodni z poliestru. Jessie obudziła się z krzykiem. 

 

* * * 

 

W poniedziałek rano spakowała poprawiony obraz, zadzwoniła do firmy kurierskiej i 

kazała go zawieźć do Pirouette. Nie czuła się na siłach na następną wyprawę do miasta. 
Adrian chciałby z nią pogadać, a ona nie była w towarzyskim nastroju. Angela wciąż 
wygłaszała złośliwe uwagi na temat człowieka w kształcie gruszki i Jessie czuła się mocno 
poirytowana. Nikt nic nie rozumiał. Z nim coś było nie w porządku, naprawdę nie w 
porządku. Kryło się w nim coś okropnego. Człowiek w kształcie gruszki nie był tematem do 
żartów. Był przerażający. Musiała jakoś tego dowieść. Poznać jego nazwisko, dowiedzieć się, 
co ukrywa. 

Mogłaby wynająć detektywa, ale to by drogo kosztowało. Z pewnością istniało coś, co 

mogła zrobić o własnych siłach. Może znowu sprawdzi jego skrzynkę na listy. Ale lepiej 
będzie, jak zaczeka na dzień, gdy przyniosą rachunki za prąd i gaz. Miał w mieszkaniu 
światło, w elektrowni musieli więc znać jego nazwisko. Kłopot w tym, że rachunek za prąd 
przyniosą dopiero za jakieś dwa tygodnie. 

Jessie zauważyła nagle, że okna w salonie są szeroko otwarte. Nawet zasłony były 

odsunięte. Z pewnością Angela zostawiła je tak przed wyjściem do pracy. Zawahała się, a 
potem podeszła do okna. Zamknęła je, zasłoniła, przeszła do drugiego i zrobiła z nim to samo. 

background image

Poczuła się bezpieczniej. Powiedziała sobie, że nie będzie wyglądać przez okno. Że lepiej 
tego nie robić. 

Jak jednak mogła się oprzeć? Zrobiła to. Stał na chodniku, spoglądając w górę. 
– Może pani zobaczyć moje rzeczy – oznajmił słabym, piskliwym głosem. – Kiedy tylko 

panią zobaczyłem, zrozumiałem,  że będzie pani chciała je dostać. Spodobają się pani. 
Możemy coś zjeść. 

Wyciągnął z wypchanej kieszeni jedną chrupkę i uniósł  ją w jej stronę, poruszając 

bezgłośnie ustami. 

– Zjeżdżaj stąd albo zawiadomię policję! – zawołała Jessie. 
– Mam coś dla pani. Niech pani przyjdzie po to do mnie. Mam to w kieszeni. Dam to 

pani. 

– Nic mi nie dasz. Ostrzegam, lepiej stąd znikaj. Zostaw mnie w spokoju. 
Odsunęła się od okna i zaciągnęła kotary. W pokoju zapanował półmrok, ale lepsze to niż 

pozwolić,  żeby człowiek w kształcie gruszki zaglądał do środka. Jessie zapaliła  światło, 
wzięła książkę i spróbowała czytać. Złapała się na tym, że tylko przewraca szybko kartki i w 
ogóle nie rozumie czytanych słów. Zatrzasnęła książkę, poszła do kuchni i nałożyła sobie na 
całą grzankę sałatki z tuńczyka. Miała ochotę dodać do kanapki coś jeszcze, ale nie była 
pewna co. Wyjęła ogórek konserwowy, pokroiła go na ćwiartki i ułożyła je równo na talerzu. 
Potem znalazła w kredensie czipsy ziemniaczane, nalała sobie szklankę  świeżego mleka i 
zasiadła do lunchu. 

Ugryzła kanapkę, skrzywiła się i odsunęła ją od siebie. Smakowała jakoś dziwnie. Jakby 

majonez skisł czy coś w tym rodzaju. Ogórek był za kwaśny, a czipsy wydawały się jej 
wilgotne, miękkie i stanowczo za słone. Zresztą wcale nie miała ochoty na czipsy 
ziemniaczane. Chciała zjeść inne. Te pomarańczowe, z serem. Widziała je oczyma 
wyobraźni, niemal czuła ich smak. Do ust napłynęła jej ślinka. 

Nagle uświadomiła sobie, o czym myśli, i omal nie zwymiotowała. Wstała i wyrzuciła 

lunch do śmieci. Pomyślała, jak szalona, że musi na chwilę wyjść. Pójdzie zobaczyć jakiś film 
czy coś, zapomni na kilka godzin o człowieku w kształcie gruszki. Może wybierze się do baru 
dla samotnych, poderwie kogoś i prześpi się z nim. U niego. Daleko stąd. Daleko od 
człowieka w kształcie gruszki. To był świetny pomysł. Dobrze jej zrobi noc spędzona poza 
mieszkaniem. 

Podeszła do okna, odsunęła zasłony i wyjrzała na zewnątrz. 
Człowiek w kształcie gruszki uśmiechnął się do niej, przestępując z nogi na nogę. 

Trzymał pod pachą tę swoją pokraczną teczkę. Miał wypchane kieszenie. Jessie poczuła, że 
przebiegły ją ciarki. Pomyślała,  że jest naprawdę obrzydliwy. Nie zamierzała jednak 
pozwolić, żeby zrobił z niej więźnia. 

Zebrała rzeczy, włożyła na wszelki wypadek do torebki mały nóż kuchenny i wyszła na 

dwór. 

background image

– Chce pani zobaczyć, co mam w torbie? – zapytał człowiek w kształcie gruszki. Jessie 

postanowiła go ignorować. Jeśli zamiast próbować z nim rozmawiać  będzie po prostu 
udawała, że go nie widzi, może w końcu się znudzi i zostawi ją w spokoju. Zeszła z ganku i 
ruszyła szybko ulicą. Człowiek w kształcie gruszki szedł tuż za nią. – Otaczają nas ze 
wszystkich stron – wyszeptał. Czuła jego zapach. Podążał pośpiesznie tuż za nią, sapiąc z 
wysiłku. – Tak jest. Śmieją się ze mnie. Nic nie rozumieją, ale chcą dostać moje rzeczy. 
Pokażę pani dowód. Mam go w mieszkaniu. Wiem, że chce pani go zobaczyć. 

Jessie konsekwentnie nie zwracała na niego uwagi. Szedł za nią  aż na przystanek 

autobusowy. 

 

* * * 

 

Film był do chrzanu. Jessie nie zjadła lunchu i teraz była głodna. Kupiła sobie w kiosku 

ze słodyczami coca-colę oraz torebkę prażonej kukurydzy. Cola składała się w trzech 
czwartych z kruszonego lodu, ale i tak smakowała dobrze, ale dziewczyna nie mogła 
przełknąć prażonej kukurydzy. Fałszywe masło, którego używali, miało lekko zjełczały 
zapach, który przywodził jej na myśl człowieka w kształcie gruszki. Spróbowała dwóch 
ziaren i zrobiło się jej niedobrze. 

Potem jednak poszło jej lepiej. Powiedział,  że ma na imię Jack. Był specjalistą od 

dźwięku w lokalnych wiadomościach i miał interesującą twarz: swobodny uśmiech, uszy jak 
Clark Gable i ładne, szare oczy z małymi, sympatycznymi zmarszczkami w kącikach. 
Postawił Jessie drinka i dotknął jej dłoni, ale zrobił to trochę niezgrabnie, jakby był odrobinę 
skrępowany tą sytuacją. To spodobało się dziewczynie. Wypili razem kilka drinków, a potem 
zaproponował, że zjedzą kolację u niego. Powiedział, że nie ma nic specjalnego, ale znajdzie 
w lodówce trochę wędliny, zrobi parę wielkich kanapek i pokaże jej swój sprzęt grający, jakiś 
specjalny zestaw, który sam zmajstrował. Brzmiało to dla niej całkiem nieźle. 

Jego mieszkanie znajdowało się na dwudziestym drugim piętrze  śródmiejskiego 

wieżowca. Przez okna można było zobaczyć  żaglówki płynące gdzieś na horyzoncie. Jack 
położył na gramofonie najnowszą  płytę Lindy Ronstadt i poszedł zrobić kanapki. Jessie 
patrzyła na jachty. Wreszcie zaczęła się uspokajać. 

– Mam piwo i mrożoną herbatę – zawołał z kuchni Jack. – Czego się napijesz? 
– Coca-coli – odpowiedziała z roztargnieniem w głosie. 
– Nie mam coli – odkrzyknął. – Tylko piwo i mrożoną herbatę. 
– Och – odparła lekko poirytowana. – Niech będzie mrożona herbata. 
– Już się robi. Chleb biały czy razowy? 
– Wszystko jedno – odparła. Jachty były bardzo piękne. Chciałaby je kiedyś namalować. 

Jacka też mogłaby namalować. Robił wrażenie mężczyzny o pięknym ciele. 

background image

– Proszę bardzo – powiedział, przynosząc z kuchni tacę. – Mam nadzieję,  że jesteś 

głodna. 

– Jak wilk – potwierdziła, odwracając się od okna. Podeszła do stołu i zamarła w 

bezruchu. 

– Co się stało? – zapytał Jack. Trzymał w rękach białą kamionkową tacę. Leżała na niej 

naprawdę ogromna kanapka z szynką i serem szwajcarskim na świeżym chlebie razowym, 
posmarowana wielką ilością musztardy, a obok niej kupka pomarańczowych chrupek 
serowych. Jessie miała wrażenie,  że wiją się jak robaki, pełznąc ku kanapce i ku niej. – 
Jessie? – odezwał się Jack. 

Z jej ust wyrwał się zdławiony, nieartykułowany krzyk. Odepchnęła tacę tak mocno, że 

aż wypadła Jackowi z rąk. Szynka, ser, chleb i cheez doodles posypały się na wszystkie 
strony. Jedna z chrupek musnęła nogę Jessie. Dziewczyna odwróciła się i wybiegła z 
mieszkania. 

 

* * * 

 

Noc spędziła w hotelu, sama. Spała źle. Nawet tutaj, w odległości wielu kilometrów od 

mieszkania, nie mogła uciec przed swoim snem. Był taki sam jak poprzednio, ale z każdą 
nocą zdawał się trwać dłużej, z każdą nocą docierała dalej. Stała na ganku, czekała, bała się. 
Drzwi się otworzyły i wciągnął  ją do środka, gdzie czekały na nią pomarańczowe ciepło, 
powietrze przywodzące na myśl cuchnący oddech oraz człowiek w kształcie gruszki, który 
uśmiechnął się i powiedział: „Możesz teraz zobaczyć moje rzeczy, mogę ci je dać”, a potem 
zaczął się rozbierać: najpierw ściągnął koszulę, odsłaniając trupiobiałą skórę i obwisłe piersi z 
niebieską plamą od tuszu; potem rozpiął pas i spodnie opadły, zatrzymując się wokół kostek, 
a wszystkie śmieci z jego kieszeni wysypały się na podłogę, i okazało się, że naprawdę miał 
kształt gruszki, to nie był tylko efekt ubrania, a na koniec zsunął bokserki i Jessie mimo woli 
spojrzała w dół i zobaczyła, że nie rosną tam włosy i że ma małego jak robak i takiego jakby 
żółtawego, jak serowa chrupka, i zobaczyła,  że nagle poruszył się lekko, a człowiek w 
kształcie gruszki powiedział: „Chcę teraz dostać twoje rzeczy, oddaj mi je, pokaż mi swoje 
rzeczy”, i dlaczego nie mogła uciec, jej nogi nie chciały się ruszyć, ale ręce, ręce się ruszały, i 
zaczęła się rozbierać. 

Obudził  ją hotelowy detektyw, który walił w drzwi, chcąc się dowiedzieć, w czym 

problem i dlaczego krzyczała. 

 

* * * 

 

Obliczyła czas tak, by wrócić do domu w chwili, gdy człowiek w kształcie gruszki 

wyruszy na swą poranną wyprawę do marketu Santina. Mieszkanie było puste. Angela poszła 

background image

już do pracy, znowu zostawiając okna w salonie otwarte. Jessie je zamknęła i zasłoniła. Jeśli 
będzie miała szczęście, człowiek w kształcie gruszki nawet nie zauważy, że wróciła. 

Na dworze już w tej chwili było gorąco i parno. Zanosiło się na wyjątkowo upalny dzień. 

Jessie czuła się spocona i zbrukana. Rozebrała się, wrzuciła rzeczy do wiklinowego kosza 
stojącego w sypialni i weszła na długi czas pod zimny prysznic. Lodowata woda sprawiała jej 
ból, ale to był dobry ból, który przynosił oczyszczenie. Kąpiel ją orzeźwiła. Jessie wysuszyła 
włosy i owinęła się wielkim, niebieskim, mechatym ręcznikiem. Potem poszła do sypialni, 
zostawiając na parkiecie ślady mokrych stóp. 

Doszła do wniosku, że w taki upał wystarczy jej koszulka z wyciętymi plecami oraz 

obcięte dżinsy. Miała już cały dzień zaplanowany. Ubierze się, pomaluje trochę w pracowni, a 
potem poczyta albo poogląda jakieś opery mydlane lub coś w tym rodzaju. Nie będzie 
wychodziła z mieszkania, nie wyjrzy nawet przez okno. Jeśli człowiek w kształcie gruszki 
znowu stał na czatach, czeka go długie, gorące, nudne popołudnie. 

Rozłożyła na łóżku dżinsy i białą koszulkę, zawiesiła mokry ręcznik na słupku i poszła do 

szafki po nowe majtki. Gdy wyjęła z szuflady różowe figi, przez głowę przemknęła jej myśl, 
że pora już zrobić pranie. 

Z majtek wypadła żółta chrupka. 
Jessie wzdrygnęła się z gwałtownym drżeniem. „Był w środku” – pomyślała jak szalona. 

W jej majtkach. Serowy proszek zostawił na tkaninie żółtą plamę. Chrupka leżała tam, gdzie 
upadła, w otwartej szufladzie na jej bieliźnie. Dziewczyną zawładnęło coś przypominającego 
przerażenie. Zwinęła figi w pięści i odrzuciła ze wstrętem. Złapała następną parę, potrząsnęła 
nią i wysypała z niej drugą chrupkę. A potem trzecią. I czwartą. Z jej ust wyrwało się słabe, 
histeryczne zawodzenie, nie zaprzestała jednak sprawdzania. Pięć par, sześć, dziewięć, to już 
były wszystkie. Ktoś otworzył jej szufladę, wyjął wszystkie pary majteczek i zawinął w każdą 
z nich po chrupce, a potem schował je z powrotem do szuflady. 

„To tylko makabryczny dowcip” – pomyślała. Angela, to musiała być Angela, być może 

na spółkę z Donaldem. Uważali, że cała ta sprawa z człowiekiem w kształcie gruszki to był 
tylko jeden wielki żart, postanowili więc sprawdzić, czy uda im się naprawdę wyprowadzić ją 
z równowagi. 

Tyle że to nie była Angela. Jessie wiedziała, że to nie była ona. 
Zaczęła łkać niepowstrzymanie. Rzuciła zwinięte w kulę majteczki na podłogę i wybiegła 

z pokoju, wdeptując cheez doodles w dywan. 

Wpadła do salonu, nie wiedząc, dokąd się skierować. Nie mogła wrócić do sypialni, nie 

mogła, nie w tej chwili, nie przed powrotem Angeli. Nie mogła też podejść do okien, mimo że 
były zasłonięte. On tam był, Jessie go wyczuwała, czuła,  że gapi się na okna. Nagle 
uświadomiła sobie własną nagość i zasłoniła się dłońmi. Odsunęła się niepewnym krokiem i 
schroniła w pracowni. 

background image

W  środku stała wielka, kwadratowa paczka oparta o drzwi. Angela przylepiła do niej 

taśmą klejącą kartkę. Napisała tam: „Jess, przynieśli to dla ciebie wieczorem” i podpisała się 
swym wielkim, skrzydlatym A. Jessie gapiła się na paczkę bez zrozumienia. Przysłali ją z 
Pirouette. To był jej obraz, okładka, którą tak pośpiesznie dla nich poprawiała. Adrian ją 
odesłał. Dlaczego? 

Nie chciała tego wiedzieć. Musiała się dowiedzieć. 
Zerwała gwałtownym ruchem brązowy papier, drąc go na długie, nierówne pasy, i 

odsłoniła swoją okładkę. Adrian nabazgrał coś na odwrocie, poznała jego pismo. „To nie jest 
śmieszne, moja droga. Zapomnij o tym”. 

– Nie – zaskomliła Jessie, odsuwając się od obrazu. 
Poznawała go: znajome tło, banalny uścisk, stroje z epoki, które tak starannie sprawdzała, 

ale nie, ona tego nie zrobiła, ktoś to zmienił, to nie był jej obraz. Kobietą była ona, ona, ona – 
szczupła i silnie zbudowana, rudawoblond włosy i zielone oczy wypełnione zachwytem, a on 
przyciskał  ją do siebie, do siebie, do swych wilgotnych ust i białej skóry, na koronkowym 
gorsie miał niebieską plamę, na aksamitnej marynarce łupież, jego głowa była ostro 
zakończona, włosy przetłuszczone, zanurzone w jej lokach palce pokryte żółtymi plamami, 
uśmiechał się słabo, przyciągał ją do siebie, usta miała otwarte, a oczy przymknięte; to był on 
i ona, a z dołu obrazu widniał jej podpis. 

– Nie – powtórzyła. Odsunęła się, potknęła o sztalugę i upadła. Zwinęła się na podłodze 

w ciasny kłębek i leżała tam, łkając. W takiej pozycji po kilku godzinach znalazła ją Angela. 

 

* * * 

 

Położyła ją na leżance i przyłożyła do czoła zimny kompres. Donald stał w drzwiach 

między salonem a pracownią. Spoglądał z zasępioną miną to na Jessie, to na obraz. Angela 
szeptała jej uspokajające słówka, trzymała ją za rękę i zrobiła filiżankę herbaty. Histeria 
zaczęła powoli mijać. Donald skrzyżował ramiona na piersiach i patrzył na nią wilkiem. 

– Ta twoja obsesja naprawdę posuwa się za daleko – oznajmił wreszcie, gdy już wyschły 

ostatnie łzy. 

– Don, daj jej spokój – zaprotestowała Angela. – Ona jest przerażona. 
– Widzę to – odparł Donald. – Dlatego właśnie trzeba coś zaradzić. Ona sama to sobie 

robi, kochanie. 

Jessie, która właśnie unosiła do ust filiżankę gorącej herbaty Morning Thunder, zamarła 

w całkowitym bezruchu. 

– Sama to sobie robię? – powtórzyła z niedowierzaniem. 
– Oczywiście – potwierdził Donald. 
Jego ociekający samozadowoleniem ton przebudził w niej nagły gniew. 

background image

– Ty głupi, ignorancki, grubiański sukinsynu – ryknęła. – Sama to sobie robię, sama, 

sama, jak śmiesz tak mówić! 

Cisnęła filiżanką, celując w jego tłusty łeb. Donald się uchylił, filiżanka się potłukła, a po 

ścianie w kolorze złamanej bieli spłynęły trzy długie, brązowe strugi. 

– Tak jest, daj wyraz swojemu gniewowi – pochwalił  ją. – Wiem, że jesteś 

zaniepokojona. Jak już odzyskasz równowagę, będziemy mogli porozmawiać racjonalnie i 
może uda się nam dotrzeć do źródła problemu. 

Angela wzięła ją za ramię, ale Jessie strąciła jej dłoń i wstała, zaciskając pięści. 
– Pójdź do mojej sypialni, ty głąbie, pójdź tam, rozejrzyj się, a potem wróć i powiedz mi, 

co tam zobaczyłeś. 

– Jak sobie życzysz – odparł Donald. Poszedł do sypialni i wrócił po paru chwilach. – Już 

– oznajmił cierpliwym tonem. 

– I co? – zapytała Jessie. 
Wzruszył ramionami. 
– Okropny bałagan – stwierdził. – Majtki walają się po podłodze razem z mnóstwem 

rozdeptanych serowych chrupek. Powiedz mi, co to twoim zdaniem oznacza. 

– On się tu włamał! – zawołała Jessie. 
– Człowiek w kształcie gruszki? – zapytał ze spokojem Donald. 
– Pewnie, że on! – wrzasnęła dziewczyna. – Zakradł się tu, kiedy nas nie było, przeszukał 

moje rzeczy i schował cheez doodles w mojej bieliźnie. On tu był! Dotykał moich rzeczy. 

Mina Donalda wyrażała cierpliwą, pełną współczucia mądrość. 
– Jessie, moja droga. Chcę, żebyś zastanowiła się nad tym, co przed chwilą powiedziałaś. 
– Nie ma się nad czym zastanawiać! 
– Oczywiście, że jest – nie ustępował. – Przemyślmy to razem. Myślisz, że człowiek w 

kształcie gruszki tu przyszedł? 

– Tak. 
– A po co? 
– Żeby... żeby zrobić to, co zrobił. To obrzydliwe. On jest obrzydliwy. 
– Hm – mruknął Don. – Ale jak tu się dostał? Zamki zmieniono, pamiętasz? Nie może 

nawet wejść do środka. Nigdy nie miał klucza do tego mieszkania. Nie ma śladów włamania. 
To jak zdołał tu wejść ze swoją torbą serowych chrupek? 

Jessie nie dała się zaskoczyć. 
– Angela zostawiła w salonie otwarte okna – oznajmiła. 
– To prawda – przyznała wstrząśnięta Angela. – Och, Jessie, kochanie, tak mi przykro. 

Był upał. Chodziło mi o przeciąg. Nie chciałam... 

– Okna są zbyt wysoko, żeby dostać się do nich z chodnika – zauważył Donald. – 

Musiałby mieć drabinę albo coś, na co mógłby się wspiąć. Musiałby to zrobić w biały dzień, 

background image

na ruchliwej ulicy, gdzie ciągle chodzą ludzie. Jest jeszcze problem siatki na muchy. Poza 
tym on raczej nie wygląda na zbyt wysportowanego. 

– Zrobił to – nie ustępowała Jessie. – Przecież tu był, prawda? 
– Wiem, że tak sądzisz. Nie chcę zaprzeczać twoim wrażeniom, tylko je zanalizować. 

Czy zaprosiłaś tego człowieka w kształcie gruszki do mieszkania? 

– Ależ skąd! – zawołała dziewczyna. – Co chcesz zasugerować? 
– Nic, Jessie. Zastanów się nad tym. Wszedł przez okno z tymi chrupkami, które chciał 

podrzucić do twoich szuflad. Świetnie. Skąd wiedział, który pokój jest twój? 

Jessie zmarszczyła brwi. 
– Nie... nie mam pojęcia. Pewnie przeszukał mieszkanie. 
– I co mu to dało? Macie tu trzy sypialnie, jedna z nich jest pracownią, a w dwóch 

pozostałych jest pełno kobiecych ubrań. Jak poznał właściwy pokój? 

– Może zrobił to w obu. 
– Angelo, czy mogłabyś sprawdzić swoją sypialnię? 
Angela wstała niepewnie. 
– Hm – powiedziała. – zgoda. – Jessie i Donald spoglądali na siebie, aż wreszcie po 

jakiejś minucie wróciła. – Wszystko w porządku – oznajmiła. 

– Nie wiem, w jaki sposób odgadł, że to mój cholerny pokój – upierała się Jessie. – Wiem 

tylko,  że to zrobił. Musiał to zrobić. Jak inaczej wytłumaczysz to, co się zdarzyło, hę? 
Myślisz, że to wszystko moja robota? 

Donald wzruszył ramionami. 
– Nie mam pojęcia – odparł ze spokojem. Obejrzał się przez ramię, zaglądając do 

pracowni. – Ale to dziwne. Ten obraz, na którym jesteś ty i on. Musiał go przemalować 
innym razem, po tym, jak go skończyłaś, ale jeszcze przed odesłaniem go do wydawnictwa. 
W dodatku to dobra robota. Prawie tak samo dobra jak twoja. 

Jessie ze wszystkich sił starała się nie myśleć o obrazie. Otworzyła usta, żeby rzucić w 

Dona jakąś uwagą, ale nic nie chciało z nich wyjść. Zamknęła je. W kącikach jej oczu 
pojawiły się  łzy. Nagle poczuła się bardzo zmęczona, zbita z tropu i samotna. Angela 
podeszła do Donalda i stanęła obok niego. Oboje patrzyli na nią. Jessie spojrzała bezradnie na 
własne dłonie. 

– I co mam teraz zrobić? – zapytała. – Boże, co mam teraz zrobić? 
Bóg jej nie odpowiedział, ale zrobił to Donald. 
– Masz tylko jedno wyjście – oznajmił. – Musisz stawić czoło własnym lękom. 

Wyegzorcyzmować je. Zejdź na dół i porozmawiaj z nim. Poznaj go. Kiedy wrócisz na górę, 
będziesz czuła do niego litość, pogardę albo niechęć, ale nie będziesz już się go bała. 
Zrozumiesz, że jest tylko człowiekiem i do tego raczej żałosnym. 

– Jesteś tego pewien, Don? – zapytała Angela. 

background image

– Absolutnie. Staw czoło swojej obsesji, Jessie. Tylko w ten sposób będziesz się mogła 

od niej uwolnić. Zejdź do piwnicy i złóż wizytę człowiekowi w kształcie gruszki. 

 

* * * 

 

– Nie masz się czego bać – powtórzyła Angela. 
– Łatwo ci mówić. 
– Posłuchaj, Jess, kiedy tylko wejdziesz do środka, wyjdziemy z Donem z mieszkania i 

usiądziemy na ganku. Wystarczy, że cichutko krzykniesz, a natychmiast przybiegniemy ci na 
pomoc. Nie będziesz sama, nie tak naprawdę. A poza tym wciąż masz w torebce ten nóż, 
zgadza się? 

Jessie skinęła głową. 
– No widzisz? Pamiętasz, jak ten złodziej próbował ci wyrwać torebkę? Zdrowo go 

dziabnęłaś. Jeżeli człowiek w kształcie gruszki spróbuje coś ci zrobić, jesteś wystarczająco 
szybka. Pchnij go nożem. Ucieknij. Zawołaj nas. Nic ci nie grozi. 

– Pewnie macie rację – przyznała Jessie z cichym westchnieniem. Mieli rację. Wiedziała 

o tym. Jej obawy nie miały sensu. Człowiek w kształcie gruszki był brudnym, cuchnącym, 
nieatrakcyjnym mężczyzną, być może trochę upośledzonym umysłowo, ale z pewnością 
potrafi sobie z nim poradzić, nie miała powodu się go bać, nie chciała stracić zmysłów, a 
pozwalała,  żeby ta śmieszna obsesja pożerała ją  żywcem, pora już była z tym skończyć. 
Donald miał absolutną rację, sama to sobie robiła, ale teraz weźmie się w garść i położy temu 
kres. No jasne... to miało sens... nie miała powodów do obaw... Co w końcu mógł jej zrobić 
człowiek w kształcie gruszki, co aż tak przerażającego mógł jej zrobić? Nic. Nic. 

Angela poklepała ją po plecach. Jessie zaczerpnęła głęboko tchu, złapała mocno za 

klamkę i wyszła na dwór, w gorące, parne, wieczorne powietrze. Wszystko było pod kontrolą. 

Dlaczego więc tak się bała? 

 

* * * 

 

Noc jeszcze nie zapadła, ale pod schodami było już zupełnie ciemno. Tu dzień nigdy nie 

docierał. Rankiem słońce zasłaniał ganek, a po południu sam budynek. Było tu ciemno, 
bardzo ciemno. Potknęła się o szparę w cemencie i z głośnym brzękiem uderzyła stopą o 
metalową puszkę na śmieci. Zadrżała, wyobrażając sobie muchy, czerwie i inne, gorsze 
stworzenia, które lęgły się i roiły tam, gdzie nigdy nie docierało  światło słońca. „Nie, nie 
wolno mi o tym myśleć, to tylko śmieci, rozkładające się i psujące w ciepłej, wilgotnej 
ciemności. Nie wolno mi się nad tym zastanawiać”. 

Uniosła rękę,  żeby zapukać, i nagle znowu zawładnął nią strach. Nie mogła się ruszyć. 

„Nie ma się czego bać” – powtarzała sobie. „Co może mi zrobić?” Mimo to nie potrafiła 

background image

zdobyć się na to, żeby zastukać do jego drzwi. Stała przed nimi z uniesioną ręką, a oddech 
uwiązł jej w gardle. Tu było tak strasznie gorąco, duszno i gorąco. Musiała zaczerpnąć tchu. 
Musiała uciec spod tego ganku, wrócić tam, gdzie będzie mogła oddychać. 

Ciemność przeszyła wąska, pionowa szczelina żółtego światła. 
„Nie” – pomyślała Jessie. „Błagam, nie”. 
Drzwi się otwierały. 
Dlaczego musiały to robić tak powoli? Powoli, jak w jej śnie. Dlaczego w ogóle musiały 

się otwierać? 

Było tam okropnie jasno. Gdy drzwi się otworzyły, Jessie musiała przymrużyć powieki. 
Człowiek w kształcie gruszki uśmiechał się do niej. 
– Chciałam – zaczęła Jessie. – Chciałam, hm... 
– To ona – oznajmił swym piskliwym głosikiem. 
– Czego pan ode mnie chce? – zdołała zapytać. 
– Wiedziałem,  że do mnie przyjdzie – mówił, jakby jej tu nie było. – Wiedziałem,  że 

przyjdzie po moje rzeczy. 

– Nie – zaprotestowała Jessie. Zapragnęła stąd uciec, ale jej nogi nie chciały się ruszyć. 
– Może pani wejść – rzekł. Uniósł  dłoń ku twarzy Jessie i dotknął jej. Pięć białych, 

tłustych czerwi przechodziło przez jej policzek i wiło się we włosach. Jego palce pachniały 
serowymi chrupkami. Dotknął małym palcem jej ucha i spróbował wepchnąć go do środka. 
Nie zauważyła, kiedy poruszył drugą dłonią, a tylko poczuła nagle, że złapał ją za ramię nad 
łokciem i pociągnął do środka. Skórę miał zimną i wilgotną. Jęknęła ze strachu. – Niech pani 
wejdzie zobaczyć moje rzeczy – mówił. – Musi pani. Wie pani, że pani musi. 

Nagle w jakiś sposób znalazła się wewnątrz. Drzwi zamykały się za nią, a ona została 

sam na sam z człowiekiem w kształcie gruszki. 

Spróbowała wziąć się w garść. 
„Nie ma się czego bać” – powtarzała sobie. To była jej litania, zaklęcie, recytacja. „Nie 

ma się czego bać, co on może ci zrobić, co on może zrobić?”. 

Pokój miał kształt litery L. Sufit był niski i panował tu straszliwy brud. W powietrzu 

unosił się  słodki, przyprawiający o mdłości zapach. Pod sufitem paliły się cztery nagie 
żarówki, a pod jedną ze ścian stał szereg starych lamp bez abażurów. Ich nagie żarówki 
również  świeciły. Pod przeciwległą  ścianą ustawiono trójnogi stolik do kart. Czwarty róg 
blatu opierał się o zepsuty telewizor. Ze szczeliny w pękniętym kineskopie sterczały 
przewody. Na stoliku stała wielka miska z cheez doodles. Jessie odwróciła wzrok, dręczona 
mdłościami. Spróbowała się cofnąć i uderzyła stopą o pustą butelkę po coca-coli. Omal się 
nie przewróciła, ale człowiek w kształcie gruszki złapał ją miękkimi, wilgotnymi dłońmi. 

Wyrwała się z jego uścisku i odsunęła od niego. Wsunęła rękę do torebki i zacisnęła dłoń 

na rękojeści noża. Poczuła się od tego lepiej, pewniej. Podeszła do zabitego deskami okna i 

background image

usłyszała Donalda oraz Angelę, którzy rozmawiali na ganku. Brzmienie ich głosów, słyszalne 
tak blisko – to również jej pomogło. Zebrała całą swą determinację. 

– Jak pan może tak mieszkać? – zapytała. – Potrzebna panu pomoc w sprzątaniu? Czy jest 

pan chory? 

Trudno jej było wykrztusić słowa. 
– Chory – powtórzył człowiek w kształcie gruszki. – Powiedzieli pani, że jestem chory? 

Powtarzają  kłamstwa na mój temat. Cały czas powtarzają  kłamstwa. Ktoś powinien ich 
powstrzymać. – Gdyby tylko przestał się uśmiechać. Miał takie wilgotne wargi. Cały czas się 
uśmiechał. – Wiedziałem, że pani przyjdzie. Proszę. To dla pani. 

Wyjął z kieszeni chrupkę i podsunął jej. 
– Dziękuję – odparła Jessie. – Nie jestem głodna. Naprawdę. – Uświadomiła sobie 

jednak, że jest głodna. Jak wilk. Wbiła wzrok w grubego pomarańczowego zawijasa, którego 
trzymał w palcach, i raptem zapragnęła go rozpaczliwie. – Nie – powtórzyła, ale tym razem 
jej głos zabrzmiał słabiej, prawie jak szept. Serowa chrupka była bardzo blisko. 

Opadła jej żuchwa. Poczuła jej dotyk na języku, szorstki serowy proszek i słodkawy 

smak. Rozgniotła ją delikatnie między zębami i zlizała ostatnie pomarańczowe okruszki z 
dolnej wargi. Chciała więcej. 

– Wiedziałem, że to pani – ucieszył się człowiek w kształcie gruszki. – Teraz pani rzeczy 

należą do mnie. 

Jessie gapiła się na niego. Wszystko wyglądało zupełnie jak w jej koszmarze. Człowiek w 

kształcie gruszki zaczął rozpinać plastikowe guziki. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. 
Zrzucił koszulkę, odsłaniając  żółty podkoszulek z wielkimi plamami od potu pod pachami. 
Ściągnął go i cisnął na podłogę. Podszedł bliżej, kołysząc ciężkimi, białymi piersiami. Na 
prawej miał dużą niebieską plamę. Spomiędzy jego warg wysunął się drobny, ciemny 
języczek. Grube, białe paluchy pracowały nad paskiem niczym grupa tańczących glist. 

– Te są dla pani – oznajmił. 
Kostki zaciśniętej na rękojeści noża dłoni Jessie zrobiły się zupełnie białe. 
– Dość tego – wyszeptała ochryple. Jego spodnie opadły na podłogę. Nie mogła już tego 

znieść. Ani chwili dłużej. Wyjęła nóż z torebki i uniosła go nad głową. – Dość tego! 

– Ach – mruknął człowiek w kształcie gruszki. – Tu go ma. – Pchnęła go nożem. 
Ostrze wbiło się  aż po rękojeść, przecinając miękką, białą skórę. Wyszarpnęła nóż, 

kierując go w dół. Skóra rozstąpiła się, tworząc wielką, mięsistą szramę. Z ust człowieka w 
kształcie gruszki nie znikał  uśmieszek. Nie było krwi, ani jednej kropelki. Jego miękkie, 
grube ciało składało się tylko z jasnego, martwego mięsa. Podszedł bliżej i Jessie uderzyła 
nożem po raz drugi. Tym razem uniósł  rękę i odtrącił jej dłoń na bok. Nóż został w szyi. 
Kiedy człowiek w kształcie gruszki szedł ku niej, rękojeść kołysała się w rytm jego kroków. 
Wyciągnął martwe, białe ramiona. Spróbowała go odepchnąć, ale jej dłoń zapadła się w jego 
ciało, jakby był zrobiony z mokrego, gnijącego chleba. 

background image

– Och – powtarzał – och, och, och. 
Otworzyła usta, żeby krzyknąć, ale przycisnął do jej ust swe grube, wilgotne wargi, 

tłumiąc wszelki dźwięk. Jego jasne oczy zdawały się ją wysysać. Poczuła, jak wysunął język, 
który był okrągły, czarny i oleisty. Wniknął w nią niczym wąż, dotykając, smakując i 
poznając wszystkie jej rzeczy. Tonęła w morzu miękkiego, wilgotnego ciała. 

 

* * * 

 

Ocknęła się, słysząc trzask zamykających się drzwi. To był tylko cichy odgłos zamka, ale 

to wystarczyło. Otworzyła oczy i usiadła. Bardzo trudno jej było się ruszać. Czuła się ciężka i 
zmęczona. Z zewnątrz dobiegały śmiechy. Śmiali się z niej. Brzmienie było słabe i odległe, 
ale wiedziała, że to z niej się śmieją. 

Jej dłoń wspierała się na udzie. Popatrzyła na nią, mrugając powiekami. Poruszyła 

palcami, które wyglądały jak pięć  tłustych czerwi. Pod paznokciami miała coś miękkiego i 
żółtego, a przy koniuszkach palców brudne, ciemnożółte plamy. 

Zamknęła oczy i przebiegła dłońmi po ciele, po jego miękkich, masywnych krzywiznach, 

wypukłościach, nieznanych górach i dolinach. Naciskała na nie, a ono ustępowało, 
ustępowało i ustępowało. Podniosła się chwiejnie. Na podłodze walało się jej ubranie. 
Włożyła je, jedną część po drugiej, a potem podeszła do drzwi. Leżała tam jej teczka. 
Podniosła ją i wsadziła pod pachę. Może będzie czegoś potrzebowała, tak jest. Dobrze było 
mieć teczkę. Otworzyła drzwi i wyszła w ciepłą noc. Słyszała dobiegające z góry głosy. 

– ...miałeś rację – mówiła kobieta. – Nie potrafię uwierzyć, że byłam taka głupia. Nie ma 

w nim nic złowrogiego, jest po prostu godny politowania. Donaldzie, nie wiem, jak ci 
dziękować. 

Wyszła spod ganku i zatrzymała się. Stopy ją okropnie bolały i cały czas musiała 

przestępować z nogi na nogę. Przestali rozmawiać i gapili się teraz na nią. Angela, Donald i 
szczupła, ładna kobieta w niebieskich dżinsach i roboczej koszuli. 

– Niech pani wróci – zażądała od niej. Jej głos brzmiał wysoko i piskliwie. – Proszę mi je 

oddać. Zabrała pani moje rzeczy. Musi je pani oddać. 

Śmiech kobiety brzmiał jak kostki lodu pobrzękujące w szklance z coca-colą. 
– Chyba już za długo niepokoił pan Jessie – odezwał się Donald. 
– Ona ma moje rzeczy – nie ustępowała. – Proszę. 
– Widziałem, jak wychodziła, i nie miała nic, co należałoby do pana. 
– Zabrała wszystkie moje rzeczy – powtórzyła. 
Donald zmarszczył brwi. Kobieta o rudoblond włosach i zielonych oczach znowu się 

roześmiała i położyła dłoń na jego ramieniu. 

– Nie rób takiej srogiej miny, Don. On ma trochę nie po kolei w głowie. 

background image

Spoglądając na ich twarze, zrozumiała, że wszyscy są przeciwko niej. Przycisnęła teczkę 

do piersi. Zabrali jej rzeczy, nie pamiętała dokładnie jakie, ale nie dostaną jej teczki, miała 
tam coś i nie dostaną jej. Odwróciła się od nich. Uświadomił sobie, że jest głodna. Chciała 
coś zjeść. Przypomniał sobie, że zostało jej jeszcze pół torby cheez doodles. Na dole. Pod 
gankiem. 

Schodząc na dół, człowiek w kształcie gruszki słyszał, jak o niej rozmawiają. Otworzył 

drzwi i wrócił do siebie. W pokoju pachniało domem. Usiadł, położył sobie teczkę na 
kolanach i zaczął jeść. Wpychał sobie serowe chrupki do ust całymi garściami, popijając je ze 
szklanki ciepłą coca-colą przelaną z butelki, którą otworzył dziś rano albo może wczoraj. To 
było dobre. Nikt nie wiedział, jakie to dobre. Śmiali się z niego, ale nic nie wiedzieli, nic nie 
wiedzieli o wszystkich ładnych rzeczach, które miał. Nikt o nich nie wiedział. Nikt. Ale 
pewnego dnia ujrzy kogoś innego, kogoś, komu będzie mógł dać swoje rzeczy i kto w zamian 
odda mu swoje. Tak. To by mu się spodobało. Pozna ją, kiedy ją zobaczy. 

Będzie wiedział, co jej powiedzieć. 

 

Przełożył Michał Jakuszewski 

background image

Część VI 

Próbka Tufa 

background image

Próbka Tufa 

Moja kariera pełna jest trupów martwych serii. 
Cykl opowiadań o gwiezdnych pierścieniach rozpocząłem od Drugiego rodzaju 

samotności Nor the Many-Colored Fires of a Star Ring, a potem utraciłem zainteresowanie i 
nigdy nie napisałem trzeciego. 

Po A Peripheral Affair miały nastąpić dalsze opowieści o gwiazdolocie Mjolnir Dobrym 

Statku Lizaku. Żadna z nich się jednak nie ukazała, z tego prostego powodu, że  żadnej nie 
napisałem. 

Seria mówiąca o operatorach trupów sięgnęła trzech opowiadań: rozpoczęło ją  Nobody 

Leaves New Pittsburg, kontynuowało Override, Trupiarz ... no cóż, nie tyle zakończył, ile 
przerwał. Czwarte opowiadanie istnieje jako czterostronicowy fragment, a w moich notatkach 
są pomysły na kilkanaście innych. Kiedyś miałem zamiar napisać je wszystkie, opublikować 
w magazynach, a potem zebrać w książkę, która nazywałaby się Songs the Dead Men Sing. 
Ale nie ukończyłem tego czwartego opowiadania, a następnych nawet nie zacząłem. Kiedy 
wreszcie wykorzystałem tytuł Songs the Dead Men Sing (dla zbioru wydanego w roku 1983 
przez wydawnictwo New Harvest), jedynym opowiadaniem z tego cyklu, które się w nim 
znalazło, był Trupiarz. 

Trochę lepiej powiodło mi się z serią o Przystani Wiatrów, być może dlatego, że pisałem 

ją na spółkę z Lisą Tuttle i miałem kogoś, kto dałby mi szybkiego kopa, kiedy moje twórcze 
soki wysychały (Lisa dodała też sporo własnych, znakomitych soków). Zaczęliśmy od 
opowiadania, które na sugestię redaktora naczelnego „Analogu” Bena Bovy przerodziło się w 
mikropowieść Planeta burz (nominowaną do Hugo i Nebuli). Po niej nastąpiły dwie dalsze 
mikropowieści  Jednoskrzydły  i  Upadek.  Potem połączyliśmy je z Lisą w całość, dodaliśmy 
prolog oraz epilog i opublikowaliśmy Przystań Wiatrów, klasyczny przykład powieści fix-up, 
czyli skleconej z serii opublikowanych poprzednio opowiadań albo mikropowieści. 

Przystań Wiatrów nie miała jednak stanowić końca cyklu. Mieliśmy zamiar kontynuować 

opowieść w dwóch następnych książkach, mówiących o dwóch kolejnych pokoleniach. Miały 
one pokazać, w jaki sposób zmiany zapoczątkowane przez Maris w Planecie burz 

background image

przeobraziły jej rodzinny świat. Druga powieść miała się nazywać  Painted Wings. Jej 
bohaterką miała być dziewczynka, którą wprowadziliśmy w Upadku, ale już dorosła. 

Ta książka nigdy nie powstała. Mówiliśmy o niej przez lata, ale jakoś nigdy nie 

znaleźliśmy czasu. Kiedy ja byłem wolny, Lisa była w ferworze pisania powieści, a kiedy ona 
miała czas, ja przebywałem w Hollywood, byłem zajęty Dzikimi Kartami (Wild Cards) albo 
pisaniem własnej powieści. Nawet w chwilach, gdy przebywaliśmy najbliżej siebie, dzieliło 
nas półtora tysiąca kilometrów; potem ja wyjechałem na zachód (do Santa Fe i Los Angeles), 
a ona na wschód (do Anglii i Szkocji) i w rezultacie widywaliśmy się coraz rzadziej. Co 
więcej, w miarę upływu lat nasze głosy, style i sposoby patrzenia na świat stawały się coraz 
bardziej różne, co uczyniłoby współpracę znacznie trudniejszym zadaniem. Myślę,  że 
literacka współpraca to zabawa dla młodych pisarzy... albo dla starych i cynicznych, którzy 
chcą zbić forsę na swoich nazwiskach. Dlatego nasze Painted Wings nigdy nie wzbiły się do 
lotu. 

Moje pozostałe serie okazały się jeszcze krótsze, o czym wspominałem już wielokrotnie 

w tych komentarzach. Była seria o Stalowych Aniołach (jedno opowiadanie). Seria o Sharze 
(jedno opowiadanie). Seria o Szarej Alys (jedno opowiadanie). Seria, której bohaterami byli 
Wo i Shade (jedno opowiadanie). Seria rozpoczęta  Obrotem skórą  (jedno opowiadanie). 
Wystarczy, żeby podejrzewać u mnie nieuleczalny przypadek creatus interruptus. 

Ale potem nadszedł Tuf. 
Haviland Tuf, inżynier ekologiczny, kapitan Arki i główny bohater Tufa Wędrowca, który 

jest albo zbiorem opowiadań, albo powieścią typu fix-up, zależnie od tego, czy pyta się 
krytyków, czy wydawców. To Tuf przełamał na dobre mój niefart do serii i otworzył drzwi 
przed Dzikimi Kartami oraz Pieśnią lodu i ognia. 

Jako czytelnik miałem oczywiście ulubionych bohaterów serii. W fantasy podobali mi się 

Elric Moorcocka i Solomon Kane Howarda, uwielbiałem też dwóch czarujących  łotrzyków 
Fritza Leibera, Fafhrda i Szarego Kocura. W science fiction lubiłem Retiefa, Dominica 
Flandry’ego, Lije Baileya i R. Daneela Olivawa. Moimi ulubieńcami byli jednak Magnus 
Ridolph, galaktyczny oficer prawa z książek Jacka Vance’a, oraz Nicholas van Rijn, chytry, 
otyły magnat kosmicznego handlu stworzony przez Poula Andersona. 

Jako pisarz nadal marzyłem o wykreowaniu własnej serii, długiej i cieszącej się znaczną 

popularnością. Miałem też pomysł, który moim zdaniem mógł umożliwić mi osiągnięcie tego 
celu. Był rok 1975 i słowo „ekologia” było na ustach wszystkich. Miałem wrażenie, że seria o 
jakiegoś rodzaju biogenetycznym inżynierze, który wędruje z jednego świata na drugi, 
rozwiązując (a w niektórych wypadkach wywołując) ekologiczne problemy, da mi szansę na 
napisanie niezliczonych opowiadań. Ów temat pozwoliłby mi też poruszyć liczne interesujące 
problemy... a co najlepsze, nikt jeszcze nie napisał nic w tym rodzaju, a przynajmniej nic o 
tym nie słyszałem. 

Ale kim miał być ten facet? Wydawało mi się,  że to znakomity pomysł, ale żeby 

background image

udźwignąć serię, potrzebna mi też była  świetnie wykreowana postać, ktoś, kogo losy 
czytelnicy z radością śledziliby w kolejnych opowiadaniach. Przyjrzałem się pod tym kątem 
postaciom, które lubiłem jako czytelnik. Nicholas van Rijn. Conan. Sherlock Holmes. 
Mowgli. Travis McGee. Horatio Hornblower. Elric z Melnibone. Batman. Northwest Smith. 
Flashman. Fafhrd i Szary Kocur. Retief. Susan Calvin. Magnus Ridolph. To z pewnością 
bardzo różnorodna grupa, chciałem jednak sprawdzić, czy mają jakieś wspólne cechy. 

Mają. 
Moją uwagę natychmiast przyciągnęły dwa szczegóły. Po pierwsze, wszyscy mieli 

świetnie brzmiące nazwiska, które znakomicie do nich pasowały. Niepowtarzalne nazwiska. 
Nie spotkacie dwóch Horatio Hornblowerów. W książce telefonicznej Melnibone nie znajdzie 
się czterech Elriców. Northwest Smith nie musiał się posługiwać inicjałami swych następnych 
imion, żeby odróżnić się od wszystkich innych Northwestów Smithów. 

Po drugie, wszyscy mieli nadludzkie możliwości. W tej grupie nie ma przeciętniaków. 

Żadnemu z nich nie groziło zniknięcie w tłumie. Wielu z nich było najlepszych w swojej 
dziedzinie, czy to w wojnie na morzu (Hornblower), w dedukcji (Holmes), w walce wręcz 
(Conan) albo w tchórzostwie i rozpuście (Flashman). Większość to wielcy ekscentrycy, 
łagodnie mówiąc. W literaturze z pewnością jest miejsce dla małych, zwyczajnych, 
realistycznych postaci nakreślonych subtelną kreską... ale nie mogą one być gwiazdami 
długich serii. 

„Dobra” – pomyślałem sobie. „Z tym sobie poradzę”. 
Tak oto narodził się Haviland Tuf, kupiec, miłośnik kotów i wegetarianin, wielki, łysy 

mężczyzna, popijający wino grzybowe i bawiący się w Boga, uprzejmy, pedantyczny 
człowiek, który dawno już wykroczył poza ekscentryczność, stając się zwykłym dziwakiem. 
Ma w sobie trochę z Holmesa i z Ridolpha, odrobinę z Nicholasa van Rijna i z Herculesa 
Poirota, bardzo dużo z Alfreda Hitchcocka... ale prawie nic ze mnie. Ze wszystkich głównych 
bohaterów moich opowieści Tuf jest najmniej do mnie podobny (co prawda miałem kiedyś 
kota imieniem Dax, ale on nie był telepatą). 

A jego nazwisko? No cóż, „Haviland” to imię, które zauważyłem kiedyś na liście 

uczestników organizowanego przeze mnie turnieju szachowego. Nie jestem pewien, skąd 
wziął się „Tuf. Gdy jednak połączyłem pierwsze z drugim, nie było najmniejszych 
wątpliwości, że to on. 

W latach siedemdziesiątych nadal starałem się umieścić swe opowiadania u możliwie jak 

najróżnorodniejszych wydawców. Chciałem dowieść, że potrafię sprzedać tekst każdemu, nie 
tylko garstce ciągle tych samych redaktorów. Uważałem też, że za każdym razem, gdy mój 
utwór ukaże się w nowym miejscu, zdobędę nowych czytelników, którzy mogą się potem 
zainteresować moimi innymi dziełami. 

Kierując się  tą teorią, sprzedałem pierwsze opowiadanie o Havilandzie Tufie do 

brytyjskiej antologii wydanej w twardej oprawie. Nazywała się Andromeda, a jej redaktorem 

background image

był Peter Weston. Niewykluczone, że  Bestia dla Norna faktycznie zdobyła dla mnie rzesze 
nowych, brytyjskich czytelników, ale nic mi o tym nie wiadomo. Niestety, bardzo niewielu 
moich starych, amerykańskich fanów zauważyło to opowiadanie, nim, po trzech latach, 
wydawnictwo St. Martin’s opublikowało  Andromedę  w Ameryce. Zdążyłem już wówczas 
napisać drugie opowiadanie o Tufie Call Him Moses, które sprzedałem Benowi Bovie. Od tej 
pory Tuf stał się znaną postacią na stronicach „Analogu”. Ben i jego następca, Stanley 
Schmidt, mieli prawo pierwokupu każdego opowiadania o nim i kupili wszystkie. 

Co prawda, nie było ich znowu tak wiele. Przyjemnie było pisać o Tufie, ale bynajmniej 

nie był on jedyną rybą na mojej patelni. W późnych latach siedemdziesiątych nadal 
pracowałem jako nauczyciel w Clarke College, nie miałem więc dużo czasu na pisanie, a 
kiedy pod koniec roku 1979 przeniosłem się do Santa Fe, by spróbować utrzymywać się 
wyłącznie z pisania, skupiłem uwagę na powieściach. Większość czasu przeznaczonego na 
pisanie w roku 1981 zajął mi Ostatni rejs „Fevre Dream”, w 1982 Rockowy Armagedon, a w 
1984  Black and White and Red All Over (nie będziemy tu mówić o roku 1983, który był 
moim Straconym Rokiem). Seria o Tufie mogłaby równie dobrze wygasnąć po trzech albo 
czterech opowiadaniach, gdyby nie Betsy Mitchell. 

Betsy była młodszym redaktorem w „Analogu” redagowanym przez Stanleya Schmidta, 

ale w roku 1984 opuściła pismo i przeniosła się do Baen Books. Wkrótce potem zadzwoniła 
do mnie z pytaniem, czy rozważałem kiedyś możliwość wydania zbioru opowiadań o 
Havilandzie Tufie. Rzecz jasna, rozważałem, ale miało to się wydarzyć w bliżej nieokreślonej 
przyszłości, gdy już będę miał wystarczająco wiele tekstów, żeby zrobić z nich książkę. 

W roku 1984 wystarczyłoby ich najwyżej na połowę, nie mogłem sobie jednak pozwolić 

na odrzucenie oferty Betsy. Moja kariera znalazła się w punkcie krytycznym. Czytelnicy 
masowo zignorowali Rockowy Armagedon i w rezultacie żadne wydawnictwo nie chciało 
tknąć Black and White and Red All Over. To była dla mnie szansa powrotu do gry. Mogłem 
napisać więcej opowiadań o Tufie, sprzedać prawa do serii Stanowi Schmidtowi z „Analogu”, 
a potem połączyć je w całość dla Betsy i zarobić tyle pieniędzy,  żeby wystarczało przez 
pewien czas na spłacanie hipoteki. 

Napisałem więc  The Plague Star, opowieść o tym, jak Tuf został  właścicielem  Arki,  

następnie tryptyk s’uthlamski, który stał się kręgosłupem książki. Baen Books wydały Tufa 
Wędrowca  
w roku 1986 jako powieść. Niektórzy mówią,  że to moja piąta powieść... ale ja 
zawsze uważałem tę książkę za zbiór opowiadań (moją piątą powieścią na zawsze pozostanie 
dla mnie Black and White and Red All Over, choć jest niedokończona i nieudana). 

Żadna historia mojej burzliwej kariery nie mogłaby być kompletna bez próbki Tufa, 

zamieściłem tu więc dwa opowiadania o nim. Resztę zainteresowani mogą znaleźć w Tufie 
Wędrowcu.
 

Bestia dla Norna była pierwszym opowiadaniem o Tufie, napisanym w roku 1975, a 

opublikowanym w 1976. Kiedy kompletowałem dla Betsy Tufa Wędrowca,  był rok 1985. 

background image

Minęło dziesięć lat i Haviland Tuf trochę się zmienił, można powiedzieć,  że znalazł się w 
centrum uwagi. Tuf z Bestii dla Norna nie bardzo już pasował do reszty serii, postanowiłem 
więc przerobić i rozbudować opowiadanie. W Tufie Wędrowcu  jest zamieszczona nowa 
wersja, doszedłem jednak do wniosku, że byłoby ciekawe przypomnieć w niniejszej 
retrospektywie pierwszy stworzony przeze mnie tekst o Tufie. Dlatego umieściłem tu 
oryginalną wersję Bestii dla Norna, opublikowaną w Andromedzie w roku 1976. 

Strażnicy  są nieco późniejsi. Po raz pierwszy ukazali się w „Analogu” w październiku 

1981. To było najpopularniejsze opowiadanie z całego cyklu. Wygrało plebiscyt „Locusa” na 
najlepszą nowelę roku i zostało nominowane do nagrody Hugo. Zajęło w głosowaniu drugie 
miejsce, przegrywając tylko ze znakomitym Wariantem jednorożca  Rogera Zelazny’ego. 
(Roger był moim dobrym przyjacielem, i to ja podpowiedziałem mu żartem pomysł Wariantu 
jednorożca, 
gdy pewnego dnia jechaliśmy samochodem do Albuquerque na spotkanie pisarzy. 
Roger odwzajemnił mi się w ten sposób, że nadał  głównemu bohaterowi imię Martin... a 
potem wziął i odebrał mi nagrodę Hugo). 

W pewnym okresie planowałem napisać drugą książkę o Tufie. Tuf Wędrowiec sprzedał 

się na tyle dobrze, że Betsy Mitchell zasugerowała mi stworzenie dalszego ciągu. Mógł to być 
kolejny zbiór opowiadań albo prawdziwa powieść pełnej długości. Nie miałem nic przeciwko 
temu. W moich notatkach znajdowało się kilkanaście pomysłów na nowe opowiadania o 
Tufie. Podpisaliśmy umowę i książka była nawet zapowiedziana w „Locusie”. Tytuł roboczy 
brzmiał Twice as Tuf, choć gdybym zdecydował się na powieść, zapewne zmieniłbym go na 
Tuf Landing. 

Nic z tego nie wyszło. Przeszkodziło mi Hollywood. Znalazłem się w Los Angeles, gdzie 

w dwa tygodnie zarabiałem tyle forsy, ile otrzymałbym za rok pracy nad Twice as Tuf. Bardzo 
potrzebowałem wówczas pieniędzy, gdyż  Rockowy Armagedon sprzedawał się fatalnie, a 
żadne wydawnictwo nie chciało kupić Black and White and Red All Over. 

Gdy minął termin, a książki nadal nie było, zasugerowałem Betsy, że mógłbym znaleźć 

współautora, który napisałby opowiadania na podstawie moich konspektów. Zawsze 
poważnie traktuję umowy i chciałem wypełnić tę, którą zawarłem z Baen Books, jeśli tylko 
okazałoby się to możliwe... ale współpraca z innym autorem nie jest zbyt dobrym pomysłem. 
Betsy Mitchell była tego samego zdania i przekonała mnie, żebym tego nie robił. Jestem jej za 
to wdzięczny. Opowiadania o Tufie napisane przez kogoś innego to już nie byłoby to samo. 
Oszukiwałbym Baen Books, czytelników i siebie samego. Załatwiłem to w ten sposób, że 
odstąpiłem wydawnictwu w charakterze rekompensaty prawa do wznowienia kilku moich 
starszych książek, wszyscy więc poza fanami Tufa byli w miarę zadowoleni. 

Tuf nadal ma pewną liczbę fanów. Już od z górą dziesięciolecia co roku dociera do mnie 

garstka listów nakłaniających mnie, żebym przestał pisać  Dzikie Karty, te scenariusze do 
telewizji czy cykl grubych powieści fantasy, a zamiast tego stworzył trochę nowych 
opowiadań o Havilandzie Tufie. 

background image

Mogę na to odpowiedzieć tylko: „Może któregoś dnia, gdy najmniej będziecie się tego 

spodziewać...”. 

Przełożył Michał Jakuszewski 

background image

Bestia dla Norna 

Gdy chudzielec znalazł Havilanda Tufa, ten odpoczywał w piwiarni na Tamberze. 

Siedział samotnie w najciemniejszym kącie słabo oświetlonego lokalu, opierając się łokciami 
o blat. Czubek jego łysej głowy prawie ocierał się o drewnianą belkę sufitową. Stały przed 
nim cztery puste kufle o wnętrzach ubrudzonych pierścieniami piany, a piąty, opróżniony do 
połowy, ściskał w wielkich, stwardniałych łapskach. 

Jeśli nawet zauważał zaciekawione spojrzenia, jakimi obrzucali go od czasu do czasu inni 

goście, nie okazywał tego w żaden sposób. Popijał metodycznie piwo, a z jego twarzy – białej 
jak kość i zupełnie bezwłosej, tak jak reszta jego ciała – nie sposób było nic odczytać. Był 
człowiekiem o heroicznych proporcjach, gigantem o równie gigantycznym brzuszysku, i pijąc 
samotnie w swym boksie, nie mógł nie przyciągać uwagi. 

Nie był jednak zupełnie sam. Na stole przed nim leżał jego czarny kocur, Dax, zwinięty 

kłębek ciemnego futra. Tuf od czasu do czasu odstawiał kufel i od niechcenia głaskał 
milczącego towarzysza. Dax jednak nie ruszał się ze swej wygodnej pozycji między pustymi 
kuflami. Był olbrzymem wśród kotów, w takim samym stopniu, jak Haviland Tuf był 
olbrzymem pośród ludzi. 

Gdy chudzielec podszedł do boksu Tufa, ten nie odezwał się ani słowem. Uniósł tylko 

wzrok i zamrugał, czekając na słowa przybysza. 

– Jesteś Haviland Tuf, handlarz zwierząt – oznajmił chudzielec. Był rzeczywiście 

żałośnie chudy. Wszystkie ubrania, uszyte z czarnej skóry i szarego futra, zwisały na nim 
luźno, wybrzuszając się tu i ówdzie. Nie ulegało jednak wątpliwości, że to zamożny człowiek, 
jako że na czole nosił wąski mosiężny diadem, a wszystkie jego palce zdobiły pierścienie. Tuf 
pogłaskał Daksa. 

– Słyszałeś, Dax? – zaczął mówić, spoglądając na kota. Mówił bardzo powoli, a jego głos 

był  głębokim basem z tylko leciutkim śladem akcentu. – Jestem Haviland Tuf, handlarz 
zwierząt. A przynajmniej za takiego mnie uważają. – Uniósł wzrok i spojrzał na 
zniecierpliwionego chudzielca. – Szanowny panie – zaczął. – Zaiste nazywam się Haviland 
Tuf. Jest też prawdą,  że zajmuję się zwierzętami. Być może jednak nie uważam się za 

background image

handlarza zwierząt. Być może wolę, by zwano mnie inżynierem ekologiem. 

Chudzielec machnął z irytacją dłonią i bez zaproszenia usiadł naprzeciwko Tufa. 
– Jak rozumiem, jesteś  właścicielem biowojennego okrętu starożytnego Korpusu 

Ekologicznego, ale to jeszcze nie czyni cię inżynierem ekologiem, Tuf. Oni wszyscy umarli 
przed stuleciami. Ale jeśli wolisz ten tytuł, to proszę bardzo. Potrzebne mi twoje usługi. Chcę 
kupić od ciebie potwora, wielką, krwiożerczą bestię. 

– Ach – odezwał się Tuf, znowu przemawiając do kota. – Chce kupić potwora, ten 

nieznajomy, który usiadł przy moim stole. 

– Nazywam się Herold Norn, jeśli o to ci chodzi – obwieścił chudzielec. – Jestem 

starszym treserem zwierząt w moim domu, który jest jednym z Dwunastu Wielkich Domów 
Lyroniki. 

– Lyroniki – powtórzył Tuf. – Słyszałem o tej planecie. To najbliższy świat położony w 

kierunku Krawędzi, prawda? Słynie ze swych aren? 

– Taktak – potwierdził z uśmiechem Norn. 
Haviland Tuf podrapał Daksa za uchem w osobliwy, rytmiczny sposób. Kocur 

wyprostował się powoli, ziewnął i spojrzał na chudzielca. Tufa zalała fala uspokajającego 
uczucia. Wyglądało na to, że gość mówi prawdę i ma dobre intencje. Tak przynajmniej 
twierdził Dax. Wszystkie koty posiadają odrobinę zdolności psionicznych, ale on miał więcej 
niż odrobinę. Zawdzięczał to genetycznym czarodziejom z dawno już nieistniejącego 
Korpusu Ekologicznego. Kot był telepatą Tufa. 

– Sprawa nieco się wyjaśniła – stwierdził Tuf. – Zechciałbyś mi powiedzieć coś więcej, 

Heroldzie Norn? 

Norn pokiwał głową. 
– Oczywiście, oczywiście. Co wiesz o Lyronice, Tuf? A zwłaszcza o naszych walkach 

zwierząt? 

Surowa, biała twarz Tufa nadal nie wyrażała żadnych uczuć. 
– Parę drobiazgów. Zapewne za mało, jeśli mam robić z wami interesy. Opowiedz mi o 

tym, a rozważymy z Daksem twoją propozycję. 

Herold Norn zatarł chude dłonie i ponownie skinął głową. 
– Z Daksem? – zdziwił się. – Och, oczywiście, to twój kot. Ładne zwierzę, choć osobiście 

nigdy nie przepadałem za stworzeniami, które nie potrafią walczyć. Zawsze mówię,  że 
prawdziwe piękno leży w umiejętności zabijania. 

– To osobliwe podejście – zauważył Tuf. 
– Nienie – sprzeciwił się Norn. – Bynajmniej. Mam nadzieję, że pracując na Tamberze, 

nie stałeś się takim mięczakiem jak tubylcy? 

Tuf dopił w milczeniu piwo, a potem gestem zamówił dwa następne. Barman przyniósł je 

bezzwłocznie. 

– Dziękuję, dziękuję – rzekł Norn, gdy postawiono przed nim kufel wypełniony złotym, 

background image

pienistym płynem. 

– No to mów. 
– Tak. No więc, jak ci wiadomo, Dwanaście Wielkich Domów Lyroniki rywalizuje ze 

sobą na arenie. To się zaczęło... och, przed stuleciami. Przedtem domy toczyły ze sobą wojny. 
Ten sposób jest znacznie lepszy. Rodziny nie ponoszą uszczerbku na honorze, można na tym 
zrobić majątek i nikomu nie dzieje się krzywda. Rozumiesz, każdy dom ma wielkie 
posiadłości, rozrzucone szeroko na planecie, a ponieważ jest ona bardzo rzadko zaludniona, 
roi się tam od zwierząt. Władcy Wielkich Domów, dawno temu, gdy nastał czas pokoju, 
postanowili, że będą urządzać walki bestii. To przyjemna rozrywka, zakorzeniona głęboko w 
historii. Być może słyszałeś o starożytnym zwyczaju zwanym walkami kogutów oraz o 
Rzymianach, ludziach ze Starej Ziemi, którzy na swej wielkiej arenie zmuszali do walki 
najrozmaitsze zwierzęta? 

Norn przerwał i wypił trochę piwa, czekając na odpowiedź. Tuf jednak pogłaskał tylko 

słuchającego spokojnie Daksa i nie odezwał się ani słowem. 

– Nieważne – odezwał się po chwili chudy Lyronicanin, ocierając pianę z ust grzbietem 

dłoni. – Rozumiesz, tak właśnie zrodził się ten sport. Tereny, którymi władają domy, bardzo 
się różnią między sobą, i na każdym z nich występują innego rodzaju zwierzęta. Na przykład, 
dom Varcour ma swoje włości na gorącym, bagnistym Południu i lubi wysyłać na areny 
wielkie jaszczurolwy. Feridian, który jest górskim królestwem, zdobył fortunę dzięki hodowli 
gatunku górskich małp, które rzecz jasna nazywamy feridianami. Mój dom, Norn, znajduje 
się na trawiastych równinach wielkiego kontynentu na Północy. Wysyłaliśmy do walki na 
arenach najróżniejsze rodzaje bestii, ale największą sławę zdobyły dla nas żelazozęby. 

– Żelazozęby – powtórzył Tuf. 
Norn uśmiechnął się chytrze. 
– Tak – potwierdził z dumą. – Byłem pierwszym treserem, który wyszkolił ich tysiące. 

Och, jakie to piękne zwierzęta! Dorównują ci wzrostem, a ich futro jest piękne, 
czarnogranatowe. Są wojownicze i niestrudzone. 

– To psy? 
– Ale jakie psy! – pochwalił się Norn. 
– A mimo to chcesz ode mnie kupić potwora. 
Norn przełknął kolejny łyk piwa. 
– To prawda, to prawda. Ludzie z kilkunastu sąsiednich  światów przybywają na 

Lyronikę,  żeby oglądać walki i zakładać się o ich wynik. Najwięcej widzów przyciąga 
Brązowa Arena, zbudowana przed sześciuset laty w Mieście Wszystkich Domów. Tam 
właśnie odbywają się najważniejsze walki. Zależy od nich bogactwo naszych domów i 
naszego świata. Gdyby nie one, bogata Lyronica byłaby biedna jak rolniczy Tamber. 

– Tak – potwierdził Tuf. 
– Ale, rozumiesz, to bogactwo jest dzielone między domy stosownie do ich honoru, 

background image

proporcjonalnie do odniesionych zwycięstw. Dom Arneth stał się największy i 
najpotężniejszy ze wszystkich, gdyż na jego różnorodnych ziemiach bytuje wiele śmiertelnie 
groźnych bestii. Pozostałe domy zajmują w tabeli miejsce zależne od ich wyników na 
Brązowej Arenie. Dochód z każdej walki, wszystkie pieniądze za bilety i zakłady, trafia do 
zwycięzcy. 

Haviland Tuf znowu podrapał Daksa za uchem. 
– A Dom Norn zajmuje ostatnie miejsce wśród dwunastu Wielkich Domów Lyroniki – 

stwierdził, a drżenie, które przekazał mu Dax, potwierdziło, że miał rację. 

– Wiesz o tym? – zdziwił się Norn. 
– Szanowny panie, to oczywiste. Ale czy zasady etyczne obowiązujące na Brązowej 

Arenie pozwalają wystawić do walki pozaświatową bestię? 

– Istnieją precedensy. Siedemdziesiąt parę lat temu z samej Starej Ziemi przybył 

hazardzista ze zwierzęciem zwanym wilkiem amerykańskim, które sam wyszkolił. Dom Colin 
w przypływie szaleństwa wystawił go do walki na arenie. Nieszczęsne zwierzę zmierzyło się 
z żelazozębem z Norn, który załatwił je w mgnieniu oka. Były też inne przypadki. Niestety, w 
ostatnich latach nasze żelazozęby nie rozmnażają się zbyt dobrze. W stanie dzikim ten 
gatunek wymarł niemal całkowicie, a nieliczne osobniki, które jeszcze pozostały na naszych 
równinach, stały się szybkie i sprytne. Naszym ludziom coraz trudniej jest je schwytać. 
Natomiast hodowlana odmiana wykazuje coraz mniej zdolności do walki, bez względu na 
wysiłki moje i moich poprzedników. Norn nie odniósł ostatnio zbyt wielu zwycięstw i jeśli 
czegoś nie zrobię, nie pozostanę pierwszym treserem zbyt długo. Stajemy się coraz biedniejsi. 
Dlatego, gdy tylko dowiedziałem się,  że na Tamber przyleciał biowojenny okręt, 
postanowiłem cię odszukać. Przy twojej pomocy poprowadzę Norn do nowej ery chwały. 

Haviland Tuf siedział zupełnie nieruchomo. 
– Rozumiem. Nie mam jednak w zwyczaju sprzedawać potworów. „Arka” jest 

starożytnym okrętem biowojennym. Zbudowali ją przed tysiącleciami ziemscy Imperiałowie i 
miała służyć zdziesiątkowaniu Hrangan poprzez wojnę ekologiczną. Mogę zrzucić na planetę 
tysiąc różnych chorób, a w moich bankach komórek mam materiał genetyczny potrzebny do 
sklonowania zwierząt z tak wielu światów, że nie sposób ich zliczyć. Obawiam się jednak, że 
błędnie sobie wyobrażasz naturę wojny ekologicznej. Najgroźniejszymi wrogami są nie 
wielkie drapieżniki, lecz maleńkie owady potrafiące zniszczyć wszystkie plony albo skoczki 
mnożące się tak szybko, że wypierają wszelkie inne formy życia. 

– To znaczy, że nie masz nic dla mnie? – zapytał Herold Norn z zawiedzioną miną. 
Tuf pogłaskał Daksa. 
– Niewiele. Milion gatunków owadów, sto tysięcy gatunków małych ptaków i tyle samo 

ryb. Ale potworów... potworów mam tylko garstkę. Może z tysiąc gatunków. Używano ich od 
czasu do czasu, głównie ze względów psychologicznych. 

– Tysiąc potworów! – zawołał Norn, znowu podekscytowany. – Jest z czego wybierać. 

background image

To wystarczy z nawiązką. Z pewnością znajdziemy wśród nich odpowiednią bestię! 

– Być może – przyznał Tuf. – Jak uważasz, Dax? – zapytał kota. – Naprawdę? Świetnie! 

– Ponownie spojrzał na Norna. – To mnie zainteresowało, Heroldzie Norn. Moja praca tutaj 
jest skończona. Sprzedałem Tamberczykom ptaka, który powstrzyma plagę niszczących ich 
plony robaków, a ponieważ ptak zaaklimatyzował się dobrze, możemy z Daksem polecieć 
„Arką” na Lyronikę, obejrzeć wasze areny i zdecydować, co się da w tej sprawie zrobić. 

– Znakomicie – stwierdził z uśmiechem Norn. – W takim razie teraz ja stawiam piwo. 
Dax poinformował bezgłośnie Havilanda Tufa, że chudzielec już w tej chwili czuje się 

triumfatorem. 

 

* * * 

 

Brązowa Arena wznosiła się w samym środku Miasta Wszystkich Domów, w miejscu, 

gdzie sektory należące do Dwunastu Wielkich Domów stykały się ze sobą niczym kawałki 
wielkiego tortu. Każdy dystrykt rozległego, kamiennego miasta otoczono murami, nad 
każdym powiewały inne barwy, każdy miał swój odrębny styl i nastrój, ale wszystkie 
spotykały się na Brązowej Arenie. 

Nie zbudowano jej z brązu, ale z czarnego kamienia i polerowanego drewna. Ustępowała 

wysokością tylko kilku wieżom i minaretom wielkiego miasta, a nakrywająca ją kopuła z 
brązu lśniła w pomarańczowym blasku zachodzącego słońca. Z licznych, wąskich okien 
wyglądały chimery wyrzeźbione z kamienia albo wykute z brązu bądź z żelaza. Potężne 
bramy w czarnych kamiennych murach również wykonano z metalu. Było ich dwanaście, 
każda z nich prowadziła do innego sektora Miasta Wszystkich Domów, a wszystkie zdobiły 
barwy i symbole odpowiedniego domu. 

Gdy Herold Norn prowadził Havilanda Tufa na igrzyska, słońce Lyroniki wisiało już 

nisko nad horyzontem na zachodzie niczym pięść z czerwonego ognia. Zapalono latarnie 
gazowe, metalowe obeliski otaczające Brązową Arenę na podobieństwo czarnych zębów, i 
ogromną starą budowlę  oświetlały migotliwe słupy niebiesko-pomarańczowego ognia. Tuf 
najpierw szedł za Heroldem Nornem przez opustoszałe ulice slumsów strefy domu Norn, 
potem wkroczył na ścieżkę wysypaną  tłuczniem, minął dwanaście odlanych z brązu 
żelazozębów, które zamarły w agresywnych pozach po obu stronach ulicy, a wreszcie 
przeszedł przez szeroką, zdobną Bramę Nornów, wykonaną z hebanu i mosiądzu. 
Umundurowani strażnicy, odziani w czarne skóry i szare futra podobnie jak Herold Norn, 
poznali tresera i wpuścili ich do środka. Inni musieli płacić za wstęp złotymi i żelaznymi 
monetami. 

Brązowa Arena była największa ze wszystkich. Pokryte piaskiem pole walki znajdowało 

się znacznie poniżej poziomu gruntu i otaczały je mury wysokie na cztery metry. Na ich 
szczycie umieszczono pierwszy rząd siedzisk. Następne otaczały arenę pierścieniami, pnąc się 

background image

w górę ku drzwiom. Mogło się tu pomieścić trzydzieści tysięcy widzów, choć ci siedzący na 
górze nie widzieli zbyt wiele, a w innych miejscach żelazne kolumny całkowicie zasłaniały 
widok. Wzdłuż obwodu rozlokowano punkty zawierania zakładów, których okna wychodziły 
na zewnątrz. 

Herold Norn poprowadził Havilanda Tufa ku najlepszym miejscom na arenie, na samym 

przedzie sektora domu Norn. Tylko kamienny murek oddzielał je od położonego cztery metry 
niżej pola walki. To nie były rozklekotane siedzenia z drewna i żelaza, jak te z tyłu, ale 
prawdziwe, obite skórą trony, tak obszerne, że mogły bez trudu pomieścić nawet wielkie 
cielsko Tufa, zapewniając mu wygodę. 

– Każde siedzenie obito skórą bestii, która zginęła zaszczytną  śmiercią na dole – 

poinformował Tufa Herold Norn. Na arenie brygada robotników w jednoczęściowych, 
niebieskich kombinezonach ciągnęła w stronę jednego z wejść zwłoki jakiegoś chudego, 
opierzonego zwierzaka. 

– Bojowy ptak Domu Wrai ze Wzgórza – wyjaśnił Norn. – Ich treser wystawił go 

przeciwko jaszczurolwu Varcourów. To nie była najszczęśliwsza decyzja. 

Haviland Tuf milczał. Siedział sztywno wyprostowany. Miał na sobie szary, winylowy 

szynel z wielkimi epoletami, opadający aż do kostek, a na głowie zielono-brązową czapkę z 
daszkiem, ozdobioną złotą tetą Inżynierów Ekologicznych. Wielkie, stwardniałe dłonie splótł 
na wydatnym brzuchu. Tymczasem Herold Norn podtrzymywał rozmowę. 

Nagle odezwał się spiker. Jego wzmocniony głos poniósł się nad areną z siłą gromu. 
– Piąta walka – oznajmił. – Dom Norn reprezentuje samiec żelazozęba, wiek dwa lata, 

waga 2,6 kwintala, wyszkolony przez młodszego tresera Kersa Norna. Debiutuje na Brązowej 
Arenie. 

Tuż pod nimi rozległ się zgrzyt metalu trącego o metal i na pole walki wybiegła bestia 

rodem z koszmarów. Żelazoząb był kudłatym olbrzymem o zapadniętych, czerwonych 
ślepiach i dwóch rzędach zakrzywionych, ociekających  śliną  zębów. Wyglądał jak 
skrzyżowanie nieproporcjonalnie wyrośniętego wilka z tygrysem szablastozębnym, a łapy 
miał grube jak młode drzewa. Jego szybkość i śmiercionośną grację tylko częściowo 
maskowało granatowoczarne futro ukrywające grę mięśni.  Żelazoząb warknął i echo jego 
głosu poniosło się po całej arenie. Tu i ówdzie rozległ się też aplauz publiczności. 

– Kers to mój kuzyn, jeden z najbardziej obiecujących młodych treserów – wyjaśnił z 

uśmiechem Herold Norn. – Zapewnia, że to zwierzę nie przyniesie nam wstydu. Tak, tak. 
Wygląda nieźle, nie sądzisz? 

– Jestem po raz pierwszy na Lyronice i na waszej Brązowej Arenie, brak mi więc 

materiału do porównań – odparł Tuf pozbawionym wyrazu głosem. 

Spiker odezwał się znowu. 
– Dom Arneth z Pozłacanego Lasu reprezentuje małpa dusiciel, wiek sześć lat, waga 3,1 

kwintala, wyszkolona przez starszego tresera Danela Leigha Arnetha. Występowała trzy razy 

background image

na Brązowej Arenie i trzy razy uszła z życiem. 

Po przeciwnej stronie pola walki uchyliły się drugie drzwi – złoto-karmazynowe – i na 

arenę wylazła na dwóch krótkich nogach kolejna bestia. Małpa dusiciel rozejrzała się wokół. 
Była niska, ale straszliwie szeroka, miała trójkątny tułów i głowę w kształcie pocisku, a jej 
oczy skrywały się  głęboko pod potężnymi wałami kostnymi. Muskularne ramiona o dwóch 
stawach wlokły się po piasku areny. Bestia była bezwłosa od stóp aż po głowę, pomijając 
kępy ciemnoczerwonej sierści pod pachami. Jej skóra miała brudnobiały odcień. Do tego 
małpa dusiciel śmierdziała. Haviland Tuf czuł jej piżmowy odór nawet po drugiej stronie 
areny. 

– Ona się poci – wyjaśnił Norn. – Danel Leigh wprowadził  ją w morderczy szał przed 

wysłaniem na arenę. Rozumiesz, jego bestia ma przewagę doświadczenia, a do tego małpa 
dusiciel to agresywne bydlę. W przeciwieństwie do swego kuzyna, górskiego feridiana, jest w 
stanie natury drapieżnikiem i wymaga bardzo niewiele tresury. Z drugiej strony, żelazoząb 
Kersa jest młodszy. To powinien być ciekawy pojedynek. 

Treser pochylił się z zainteresowaniem do przodu, ale Haviland Tuf zachował spokój i 

obojętność. 

Małpa odwróciła się. Z jej gardła wydobył się niski warkot. Żelazoząb ruszył już ku niej 

niczym granatowoczarny pocisk rozsypujący piasek w biegu. Małpa dusiciel czekała na 
niego, rozpościerając długie, potężne ramiona. Nagle potężny zabójca z domu Norn wzbił się 
nad powierzchnię areny w długim skoku. Oba zwierzęta padły na ziemię i zaczęły się 
przetaczać w szalonym kłębowisku. Cała arena rozbrzmiewała gwałtowną symfonią dopingu. 

– Gardło – wołał Norn. – Przegryź jej gardło! Przegryź jej gardło! 
Bestie odskoczyły od siebie, równie raptownie, jak się starły.  Żelazoząb odsunął się i 

zaczął zataczać powolne kręgi. Tuf zauważył,  że jedną z przednich łap ma wygiętą pod 
nienaturalnym kątem i złamaną. Mimo to nie przestawał krążyć. Małpa dusiciel nie 
zamierzała stwarzać mu szansy. Wciąż odwracała się przodem ku niemu. Na szerokiej piersi 
miała długie, ociekające krwią szramy. Mimo to bestia domu Arneth nie wyglądała na zbytnio 
osłabioną. Herold Norn zaczął coś mamrotać pod nosem. 

Zniecierpliwieni chwilą przerwy widzowie zaintonowali rytmiczną pieśń. 

Nieartykułowany śpiew z każdą chwilą przybierał na sile, gdy przyłączali się do niego kolejni 
gapie. Tuf natychmiast zauważył jego skutki. Zwierzęta zaczęły warczeć i syczeć, wydając z 
siebie szalony bojowy zew. Małpa dusiciel przestępowała z nogi na nogę, kołysząc się w 
przód i w tył w makabrycznym tańcu. Z kłów żelazozęba ściekały strugi śliny. Pieśń wciąż 
przybierała na sile. Herold Norn przyłączył się do niej, jęcząc i lekko wyginając chude ciało. 
Tuf zdawał sobie sprawę, że to wezwanie do zabójstwa. Zwierzęta wpadły w morderczy szał. 
Żelazoząb zerwał się nagle do kolejnej szarży, a małpa wyciągnęła długie ramiona, łapiąc go 
w locie. Impet skoku obalił dusiciela na grzbiet, ale Tuf zauważył, że kły żelazozęba chwyciły 
tylko powietrze, podczas gdy małpa zacisnęła dłonie na granatowoczarnym gardle. Żelazoząb 

background image

miotał się szaleńczo, ale trwało to krótko. Nagle rozległ się ostry, straszliwie głośny trzask i 
wilkopodobny stwór przerodził się w bezwładny futrzany łachman. Głowa zwisała mu na bok 
pod groteskowym kątem. 

Jękliwy  śpiew umilkł, ustępując miejsca aplauzowi i gwizdom. Potem złoto-

karmazynowe drzwi otworzyły się znowu i małpa dusiciel wróciła tam, skąd przyszła. 
Czterech ludzi w czarno-szarych strojach domu Norn zabrało trupa. 

Herold Norn był przygnębiony. 
– Kolejna porażka. Porozmawiam z Kersem. Jego bestia nie potrafiła znaleźć gardła. 
Haviland Tuf wstał. 
– Widziałem już waszą Brązową Arenę. 
– Idziesz? – zapytał zaskoczony Norn. – Z pewnością nie tak wcześnie! Zostało jeszcze 

pięć pojedynków. W następnym wielki feridian walczy z wodnym skorpionem z wyspy 
Amar! 

– Nie muszę oglądać nic więcej. Pora nakarmić Daksa. Muszę wracać na „Arkę”. 
Norn wstał i położył dłoń na ramieniu Tufa w niespokojnym geście. 
– To znaczy, że sprzedasz nam potwora? 
Tuf strząsnął jego dłoń. 
– Szanowny panie, nie lubię, gdy mnie dotykają. Proszę się powstrzymać przed takimi 

gestami. – Gdy dłoń Norna opadła, Tuf spojrzał mu prosto w oczy. – Muszę sprawdzić moje 
dane, moje komputery. „Arka” krąży wokół planety. Proszę przylecieć pojutrze 
wahadłowcem. Mamy tu do czynienia z problemem i zajmę się jego rozwiązaniem. 

Haviland Tuf odwrócił się, nie odzywając się już ani słowem, i opuścił Brązową Arenę, 

kierując się ku kosmoportowi Miasta Wszystkich Domów, gdzie czekał jego wahadłowiec. 

 

* * * 

 

Herold Norn wyraźnie nie był przygotowany na widok Arki.  Gdy jego czarno-szary 

wahadłowiec zacumował i Tuf przepuścił go przez śluzę, treser nawet nie próbował ukryć 
swej reakcji. 

– Powinienem był się domyślić – powtarzał. – Ten statek jest wielki. Naprawdę wielki. 

Ale oczywiście powinienem był się domyślić. 

Haviland Tuf stał spokojnie, trzymając Daksa na przedramieniu. Powoli głaskał kota. 
– Na Starej Ziemi budowano większe statki niż na współczesnych  światach – wyjaśnił 

obojętnym tonem. – „Arka”, jako okręt biowojenny, musiała być ogromna. Kiedyś jej załoga 
składała się z dwustu ludzi. Teraz tylko z jednego. 

– Jesteś jedynym członkiem załogi? 
Dax nagle nakazał Tufowi ostrożność. W umyśle tresera zrodziły się wrogie zamiary. 
– Tak – potwierdził Tuf. – Jedynym. Oczywiście, jest jeszcze Dax. I systemy obronne, 

background image

zaprogramowane z myślą o wypadku, gdyby ktoś spróbował mi odebrać kontrolę nad „Arką”. 

Dax poinformował Tufa, że plany Norna załamały się nagle. 
– Rozumiem – rzekł treser. – I co masz do zaproponowania? – zapytał z entuzjazmem w 

głosie. 

– Chodź – odparł Tuf. 
Poprowadził Norna małym korytarzem wiodącym do drugiego, większego. Tam wsiedli 

do trójkołowego wehikułu i pojechali długim tunelem, gdzie pod ścianami stały szklane 
kadzie najróżniejszych kształtów i rozmiarów, wypełnione lekko musującym płynem. Jeden z 
szeregów był podzielony na zbiorniczki wielkości ludzkiego paznokcia, a drugie ekstremum 
stanowiła kadź tak wielka, że mogłaby się w niej pomieścić cała Brązowa Arena. Była pusta, 
ale w niektórych zbiornikach średnich rozmiarów widać było mroczne kształty, które 
poruszały się nerwowo, zamknięte w półprzezroczystych powłokach. Tuf, prowadząc, patrzył 
prosto przed siebie, Dax siedział mu na kolanach, a Norn rozglądał się z zachwytem z boku 
na bok. 

W końcu opuścili tunel i znaleźli się w małym pomieszczeniu wypełnionym 

komputerowymi konsolami. W czterech kątach kwadratowego pokoju stały cztery fotele z 
tablicami rozdzielczymi wmontowanymi w ramiona, a w podłodze między nimi umieszczono 
okrągłą płytę z niebieskiego metalu. Haviland Tuf upuścił Daksa na jeden fotel, a sam usiadł 
na drugim. Norn rozejrzał się wokół, a potem zajął miejsce naprzeciwko Tufa. 

– Muszę cię najpierw poinformować o paru sprawach – zaczął gospodarz. 
– Taktak – odparł Norn. 
– Potwory kosztują dużo – ciągnął Tuf. – Jestem zmuszony zażądać stu tysięcy 

standardów. 

– Co takiego? To skandal! Żeby zgromadzić taką sumę, potrzebowalibyśmy stu 

zwycięstw na Brązowej Arenie. Mówiłem ci, że Norn to biedny dom. 

– Trudno. Być może któryś z bogatszych domów będzie mógł zapłacić  żądaną cenę. 

Inżynierski Korpus Ekologiczny nie istnieje już od stuleci. „Arka” jest jedynym 
funkcjonującym okrętem korpusu, jaki pozostał, a zgromadzona przez tę instytucję wiedza w 
znacznej części popadła w zapomnienie. Stosowane przez korpus metody klonowania i 
inżynierii genetycznej przetrwały jedynie na Prometeuszu i Starej Ziemi, gdzie pilnie się 
strzeże podobnych tajemnic. Co więcej, Prometeanie nie potrafią już się posługiwać polem 
zeroczasowym i ich klony osiągają dojrzałość w naturalnym czasie. – Tuf popatrzył na Daksa, 
który siedział w fotelu obok niego, przed mrugającymi  łagodnie  światłami komputerowych 
konsoli. – A mimo to, Dax, Herold Norn uważa, że żądam wygórowanej ceny. 

– Pięćdziesiąt tysięcy – zaproponował Norn. – Ledwie zdołamy tyle wygrzebać. – 

Haviland Tuf milczał. – Osiemdziesiąt tysięcy standardów! Nie mogę dać więcej. To 
doprowadzi Dom Norn do bankructwa. Przetopią nasze brązowe żelazozęby i zamkną Bramę 
Nornów! – Haviland Tuf nadal się nie odzywał. – Niech cię szlag! Sto tysięcy, taktak. Ale 

background image

tylko pod warunkiem, że potwór spełni nasze oczekiwania. 

– Zapłacicie całą sumę przy odbiorze. 
– To niemożliwe! – Tuf znowu umilkł. – Dobrze, niech będzie. 
– Jeśli chodzi o samego potwora, przestudiowałem dokładnie wasze potrzeby i 

sprawdziłem dane w komputerach. Tu, na pokładzie „Arki”, w bankach zamrożonych 
komórek, można znaleźć nieprzebrane tysiące gatunków drapieżników, wiele z nich już 
wymarłych na swych rodzinnych światach. Sądzę jednak, że tylko nieliczne z nich spełniają 
wymagania Brązowej Areny, a wiele spośród nich nie nadaje się z innych względów. Na 
przykład, ograniczyłem się do bestii, które przy odrobinie szczęścia mogłyby się rozmnażać 
na terenach należących do domu Norn. Stworzenie, które nie byłoby do tego zdolne, 
stanowiłoby raczej kiepską inwestycję. Bez względu na to, jak niepowstrzymane by było w 
walce, z czasem zestarzałoby się i zakończyło  żywot, a wraz z nim skończyłyby się 
zwycięstwa domu Norn. 

– Bardzo celna uwaga – przyznał Herold Norn. – Od czasu do czasu próbowaliśmy 

hodować u siebie jaszczurolwy, feridiany i inne bestie z pozostałych domów, ale nie 
odnieśliśmy większych sukcesów. Klimat, roślinność... – Machnął z niesmakiem ręką. 

– W rzeczy samej. Dlatego wyeliminowałem formy życia oparte na krzemie, które z 

pewnością nie przeżyłyby na waszym świecie, gdzie biosfera jest oparta na węglu. To samo 
dotyczy zwierząt z planet, których atmosfera zbyt radykalnie różni się od atmosfery Lyroniki, 
a także bestii bytujących w krańcowo odmiennym klimacie. Z pewnością zdajesz sobie 
sprawę z rozmaitych trudności towarzyszących moim poszukiwaniom. 

– Taktak, ale przejdźmy do rzeczy. Co udało ci się znaleźć? Jak wygląda ten potwór za 

sto tysięcy standardów? 

– Zaoferuję ci do wyboru około trzydziestu różnych zwierząt – odparł Tuf. – Patrz! 
Dotknął podświetlonego przycisku w ramieniu fotela i nagle na płycie z niebieskiego 

metalu pojawiła się przycupnięta bestia. Miała dwa metry wzrostu, gumowatą, różowoszarą 
skórę, rzadkie, białe włosy, niskie czoło i świński ryj, a do tego była wyposażona w groźnie 
wyglądające, zakrzywione rogi oraz podobne do sztyletów pazury na łapach. 

– Nie będę ci zawracał głowy naukową nazwą. Zauważyłem, że na Brązowej Arenie nie 

przywiązuje się zbytniej wagi do formalności – stwierdził Haviland Tuf. – To jest tak zwana 
świnia  łowca z Heydey. Żyje zarówno w lasach, jak i na równinach. Odżywia się  głównie 
padliną, ale nie gardzi świeżym mięsem, a zaatakowana walczy zawzięcie. Jest ponoć bardzo 
inteligentna, ale nie sposób jej udomowić.  Świnia  łowca rozmnaża się bardzo szybko. 
Właśnie z powodu tego zwierzęcia koloniści z Gullivera porzucili przed około dwustu laty 
kolonię na Heydey. Herold Norn podrapał się po głowie między czarnymi włosami a 
diademem. 

– Nie. Jest za chuda i za lekka. Spójrz na tę szyję! Pomyśl tylko, co by z nią zrobił 

feridian. – Potrząsnął gwałtownie głową. – Poza tym jest brzydka. Nie jestem też 

background image

zadowolony, że proponujesz nam padlinożercę, choćby najbardziej wojowniczego. Dom Norn 
słynie z dumnych wojowników, bestii, które same zabijają swą zdobycz! 

– Proszę bardzo – zgodził się Tuf. Nacisnął przycisk i świnia łowca zniknęła. Jej miejsce 

zajęła szara kula pokryta jednolitą skorupą przywodzącą na myśl pancerz okrętu wojennego, 
tak wielka, że jej szczyt znikał w płytach sufitu. – Ojczystego świata tej bestii nigdy nie 
zasiedlono ani nie nadano mu nazwy. Kiedyś jednak zbadała go ekipa naukowców ze Starego 
Posejdona, która pobrała próbki komórek. Próbowano hodować te stworzenia w ogrodach 
zoologicznych, ale nie przeżyły tam zbyt długo. Bestii nadano nazwę toczaka. Na równinach 
swego rodzinnego świata toczaki potrafią przekraczać prędkość pięćdziesięciu kilometrów na 
standardową godzinę. Miażdżą ofiarę swoim cielskiem. Cała skóra bestii stanowi jej usta. 
Każdy jej fragment może w razie potrzeby wydzielać enzymy trawienne. Toczak po prostu 
siedzi na swym posiłku, dopóki nie pochłonie mięsa. 

Herold Norn, sam do połowy pochłonięty przez ogromny hologram, był wyraźnie pod 

wrażeniem. 

– Ach, tak. On jest lepszy, znacznie lepszy. Naprawdę straszliwa bestia. Być może... ale 

nie – zmienił nagle ton. – Nienie, to się nie nadaje. Stworzenie ważące sześć ton i toczące się 
z taką szybkością mogłoby rozbić mur, wydostać się z areny i zabić setki widzów. Poza tym, 
kto zechciałby płacić w twardej walucie, żeby zobaczyć, jak ten stwór miażdży jaszczurolwa 
albo dusiciela? Nie. To byłoby niesportowe. Twój toczak jest zbyt monstrualny, Tuf. – 
Haviland Tuf ze spokojem nacisnął przycisk. Ogromne, szare cielsko ustąpiło miejsca 
smukłemu, szczerzącemu kły kotu. Bestia dorównywała rozmiarami żelazozębowi, miała 
wąskie, żółte ślepia, a pod ciemnoniebieskim futrem grały potężne mięśnie. Tu i ówdzie na 
futrze widać było pasy: długie, cienkie linie intensywnie srebrnej barwy biegnące wzdłuż 
boków stworzenia. – Achchchchchchchch – wysyczał Norn. – Cóż za piękne zwierzę. 

– To kobaltowa pantera ze Świata Celii, często zwana też kobaltowym kotem – wyjaśnił 

Tuf. – Jeden z największych i najgroźniejszych odpowiedników wielkich kotów. Ta bestia to 
nadzwyczajny łowca, jej zmysły są cudami biologicznej inżynierii. Widzi w podczerwieni, co 
ułatwia jej nocne polowanie, a jej uszy, zwróć uwagę na ich wielkość i rozpiętość, treserze, 
uszy są niezwykle wrażliwe. Ponieważ należy do kotowatych, posiada zdolności psioniczne, 
ale w jej wypadku są one znacznie lepiej rozwinięte niż zwykle. Strach, głód i żądza krwi 
działają jak wyzwalacze, zmieniają kobaltowego kota w telepatę. 

Zaskoczony Norn uniósł wzrok. 
– Słucham? 
– Zdolności psioniczne, szanowny panie, jak już wspominałem. Kobaltowy kot jest 

śmiertelnie groźny z tego prostego powodu, że z góry wie, jakie ruchy wykona przeciwnik. 
Potrafi je przewidzieć. Czy to jasne? 

– Tak... – W głosie Norna brzmiało podniecenie. Haviland Tuf zerknął na Daksa. Wielki 

kocur, który w najmniejszym stopniu nie przejął się paradą pozbawionych zapachu fantomów, 

background image

potwierdził,  że entuzjazm chudzielca jest autentyczny. – Znakomicie, znakomicie! Idę o 
zakład, że będziemy mogli tresować te bestie w taki sam sposób jak żelazozęby, tak? Tak? I 
do tego telepatia! Znakomicie. Nawet kolor jest idealny, rozumiesz, ciemnoniebieski. Nasze 
żelazozęby były granatowoczarne, to by były prawdziwie nornijskie koty, taktak! 

Tuf dotknął ramienia fotela i kobaltowy kot zniknął. 
– W takim razie nie musimy kontynuować przeglądu. Dostarczę towar za trzy 

standardowe tygodnie, jeśli to wam odpowiada. W zamian za uzgodnioną sumę otrzymacie 
trzy pary, cztery młode, służące jako reproduktory, oraz jedną parę dorosłych, które będzie 
można natychmiast wysłać na Brązową Arenę. 

– Tak szybko? – zdziwił się Norn. – To świetnie, ale... 
– Zastosuję pole zeroczasowe. Po odwróceniu potencjałów powoduje ono odkształcenie 

biegu czasu, przyspiesza go, że tak powiem. To standardowa procedura. Gdybym użył 
prometeańskiej technologii, trzeba by czekać, aż klony osiągną dojrzałość naturalnym 
sposobem, co niekiedy bywa niedogodne. Być może rozsądnie byłoby dodać,  że choć dom 
Norn otrzyma ode mnie sześć sztuk tych zwierząt, reprezentują one tylko trzy osobniki. Na 
pokładzie „Arki” znajdują się zaledwie trzy próbki komórek kobaltowych kotów. Sklonuję z 
każdej próbki dwa osobniki, samca i samicę. Możemy mieć nadzieję,  że krzyżówki, do 
których dojdzie na Lyronice, wzbogacą pulę genetyczną. 

Dax wypełnił  głowę Tufa osobliwą mieszaniną triumfu, dezorientacji i niecierpliwości. 

Herold Norn nic nie zrozumiał z tego, co mówił Haviland Tuf. Tak przynajmniej brzmiała 
jedna z możliwych interpretacji. 

– Dobra, skoro tak mówisz – zgodził się Norn. – Bezzwłocznie przyślę po zwierzęta 

statki wyposażone w odpowiednie klatki. Potem ci zapłacimy. 

Dax zasygnalizował myśli o podstępie, nieufność, niepokój. 
– Szanowny panie, musicie zapłacić całą cenę, nim otrzymacie bestie. 
– Przecież mówiłeś, że mamy zapłacić przy odbiorze. 
– To prawda. Jestem jednak człowiekiem ulegającym impulsom, a impuls właśnie mi 

podpowiedział, że powinienem najpierw odebrać pieniądze. 

– Niech i tak będzie – ustąpił Norn. – Choć muszę powiedzieć,  że twoje żądania są 

wygórowane i arbitralne. Dzięki tym kobaltowym kotom szybko jednak powetujemy sobie 
straty. 

Zaczął wstawać z fotela. 
Haviland Tuf uniósł jeden palec. 
– Chwileczkę. Nie uznałeś za stosowne powiedzieć mi zbyt wiele o ekologii Lyroniki, a 

w szczególności terenów należących do domu Norn. Być może jest tam na co polować. 
Muszę cię jednak ostrzec, że kobaltowe koty nie zechcą się rozmnażać, jeśli nie będą miały 
pod dostatkiem pożywienia. Potrzebna im odpowiednia zwierzyna. 

– Taktak, oczywiście. 

background image

– Pozwól, że powiem ci coś jeszcze. Za dodatkowe pięć tysięcy standardów byłbym 

skłonny sklonować dla was rozpłodową grupę celiańskich skoczków, wspaniałych, pokrytych 
futrem roślinożerców, słynących na kilkunastu światach z soczystego mięsa. 

Herold Norn zmarszczył brwi. 
– Też coś. Powinieneś je dodać za darmo. Wyciągnąłeś z nas już mnóstwo pieniędzy, 

kupcze... 

Tuf wstał i wzruszył potężnymi ramionami. 
– Ten człowiek czyni mi wyrzuty, Dax – powiedział do kota. – I co mam począć? Chcę 

tylko uczciwie zarabiać na życie. – Przeniósł spojrzenie na Norna. – Właśnie nawiedził mnie 
kolejny impuls. Coś mi mówi, że nie ustąpisz, nawet gdybym zaoferował nadzwyczaj 
korzystny upust. Dlatego postanowiłem się zgodzić. Skoczki należą do was bez dodatkowej 
opłaty. 

– Zgoda. Znakomicie. – Norn zwrócił się ku drzwiom. – Odbierzemy je razem z 

kobaltowymi kotami i natychmiast wypuścimy na naszych włościach. 

Haviland Tuf i Dax wyszli za nim z pomieszczenia i wszyscy razem pojechali bez słowa 

do statku Norna. 

 

* * * 

 

Dom Norn przysłał zapłatę na dzień przed odebraniem zwierząt. Nazajutrz po południu 

dwunastu mężczyzn w czarno-szarych strojach przyleciało na „Arkę” i przeniosło sześć 
uśpionych kobaltowych kotów z kadzi do czekających na nie na wahadłowcu klatek. Tuf 
pożegnał się z nimi bez zbytniego entuzjazmu i nie usłyszał już ani słowa od Herolda Norna. 
„Arka” nie opuściła jednak orbity. 

Nie minęły nawet trzy krótkie lyronikańskie dni, gdy Tuf zorientował się, że jego klienci 

wystawili kobaltowego kota do walki na Brązowej Arenie. Wyznaczonego wieczoru przebrał 
się najlepiej, jak to możliwe dla człowieka o jego posturze, nakładając fałszywą brodę, 
opadającą do ramion rudą perukę oraz przyciągający spojrzenia kanarkowożółty kombinezon 
z bufiastymi rękawami i futrzanym turbanem do kompletu. Następnie poleciał wahadłowcem 
do Miasta Wszystkich Domów, licząc na to, że nikt nie zwróci na niego uwagi. Gdy 
zapowiedziano walkę, była trzecia w programie, Tuf siedział z tyłu widowni, oparty plecami 
o chropowaty, kamienny mur. Ciasne, drewniane siedzenie z trudem utrzymywało jego ciężar. 
Tuf zapłacił za wstęp kilka żelaznych monet, ale skrupulatnie omijał budki, w których 
przyjmowano zakłady. 

– Trzecia walka – zawołał spiker, gdy robotnicy uprzątali rozrzucone na ziemi ochłapy 

mięsa, pozostałość po pokonanym w drugim pojedynku. – Dom Varcour reprezentuje samica 
jaszczurolwa, wiek dziewięć miesięcy, waga 1,4 kwintala, wyszkolona przez młodszego 
tresera Ammariego y Varcour Otheniego. Walczyła raz na Brązowej Arenie i raz uszła z 

background image

życiem. 

Siedzący w pobliżu widzowie eksplodowali głośnym aplauzem, któremu towarzyszyło 

wymachiwanie rękami. Tym razem Tuf postanowił wejść na arenę przez Bramę Varcourów, 
do której dotarł po zielonej, betonowej drodze przechodzącej przez paszczę monstrualnego, 
złotego jaszczura. Daleko w dole uniosła się pokryta zielono-złotą emalią brama. Tuf miał ze 
sobą lornetkę. Uniósł ją teraz do oczu i zobaczył wyłażącego na arenę jaszczurolwa. Długi na 
dwa metry, pokryty zieloną łuską gad miał biczowaty ogon trzykrotnie dłuższy od jego ciała 
oraz wydłużony pysk jak aligator ze Starej Ziemi. Bestia bezgłośnie otworzyła i zamknęła 
paszczę, demonstrując zestaw imponujących zębów. 

– Dom Norn reprezentuje sprowadzona spoza świata dla waszej rozrywki samica 

kobaltowego kota. Wiek... wiek trzy tygodnie... – Spiker umilkł na chwilę. – Wiek trzy lata – 
zdecydował wreszcie – waga 2,3 kwintala, wyszkolona przez starszego tresera Herolda 
Norna. Debiutuje na Brązowej Arenie. 

Pod metalową kopułą poniosło się kakofoniczne echo aplauzu kibiców siedzących w 

sektorze domu Norn. Herold Norn napakował sektor swoimi domownikami oraz turystami 
stawiającymi na szaro-czarny sztandar. 

Kobaltowy kot wychynął niespiesznie z ciemności. Jego ostrożne ruchy cechowały się 

płynną gracją, a wielkie, złociste oczy spojrzeniem omiatały arenę. Bestia faktycznie 
prezentowała się tak wspaniale jak obiecywał Tuf: skupisko śmiertelnie groźnych mięśni w 
każdej chwili gotowych eksplodować ruchem, jednolicie niebieskie futro z tylko jedną 
srebrną smugą. Tuf siedział tak daleko, że ledwie usłyszał warczenie zwierzęcia, dojrzał 
jednak przez lornetkę, że otworzyło paszczę. 

Jaszczurolew również to zauważył i ruszył naprzód. Jego krótkie, pokryte łuskami  łapy 

wzbijały w górę piasek, a niewiarygodnie długi ogon kołysał się nad nim niczym żądło 
jakiegoś gadziego skorpiona. Kobaltowy kot zwrócił na przeciwnika spojrzenie złocistych 
oczu i w tej samej chwili jaszczurolew zaatakował ogonem. Szybko. Bicz przeszył powietrze 
z ogłuszającym trzaskiem, ale kobaltowy kot gładko usunął się na bok i ogon uderzył w 
piasek. 

Kot zatoczył krąg, ziewając szeroko. Nieustępliwy jaszczurolew odwrócił się, znowu 

uniósł ogon, otworzył paszczę i runął do ataku. Kobaltowy kot zdołał uniknąć zarówno 
zębów, jak i bicza. Ogon uderzył po raz trzeci i kot po raz trzeci okazał się za szybki. Ktoś na 
widowni zaczął nucić  jękliwą pieśń  śmierci. Inni ją podjęli. Tuf zwrócił lornetkę na sektor 
domu Norn i zobaczył kołyszących się tam widzów. Jaszczurolew strzelił gniewnie długimi 
szczękami, zahaczył biczem o najbliższą bramę i zaczął się miotać jak szalony. 

Kobaltowy kot wyczuł szansę, skoczył z gracją w górę, lądując za przeciwnikiem, 

przydusił do ziemi szamoczącego się jaszczura wielką, niebieską  łapą, a potem rozszarpał 
miękkie zielone boki i brzuch na strzępy. Po kilku bezsilnych uderzeniach bicza, które tylko 
irytowały kota, gad znieruchomiał. 

background image

Nornowie wybuchli ogłuszającym aplauzem. Haviland Tuf – wielki, brodaty i odziany w 

krzykliwy strój – wstał i opuścił arenę. 

 

* * * 

 

Mijały tygodnie. „Arka” nadal krążyła wokół Lyroniki. Haviland Tuf starannie śledził na 

swych komunikatorach wyniki walk na Brązowej Arenie. Kobaltowe Koty wygrywały dla 
Domu Norn walkę po walce. Herold Norn przegrywał czasami pojedynek – gdy wystawiał 
żelazozęba, by wypełnić zobowiązania wobec areny – ale triumfy z nawiązką wyrównywały 
te niepowodzenia. 

Tuf siedział z Daksem na kolanach, wypijał niezliczone kufle ciemnego piwa warzonego 

w browarach „Arki” i czekał. 

Jakiś miesiąc po debiucie kobaltowych kotów na arenie na spotkanie „Arki” pomknął 

statek – smukły jak igła wahadłowiec pomalowany na zielono i złoto. Po nawiązaniu kontaktu 
wahadłowiec zacumował i Tuf wyszedł spotkać gości w sali powitalnej, trzymając w 
ramionach Daksa. Kot poinformował go, że intencje przybyszów są przyjazne, dlatego Tuf 
nie aktywował systemów ochronnych. 

Było ich czterech, wszyscy odziani w łuskowe zbroje ze złotego metalu i zielonej emalii. 

Trzej stanęli sztywno na baczność, a czwarty, rumiany, korpulentny mężczyzna, który 
ukrywał łysinę pod złotym hełmem ozdobionym jaskrawozielonym pióropuszem, podszedł do 
Tufa, wyciągając mięsistą dłoń. 

– Doceniam twe dobre intencje – oznajmił Tuf, nie zdejmując rąk z grzbietu Daksa – ale 

nie lubię, gdy mnie dotykają. Chciałbym usłyszeć, jak się nazywasz i co cię tu sprowadza, 
szanowny panie. 

– Jestem Morho y Varcour Otheni... – zaczął przywódca. 
Tuf uniósł otwartą dłoń. 
– Rozumiem. Jesteś starszym treserem domu Varcour i przybyłeś tu kupić potwora. To mi 

wystarczy. Muszę wyznać,  że wiedziałem to od samego początku. Chciałem tylko, pod 
wpływem impulsu, sprawdzić, czy powiesz prawdę. – Gruby treser otworzył usta na kształt 
litery O. – Twoi towarzysze muszą tu zaczekać – oznajmił Tuf, odwracając się. – Chodź za 
mną. 

Haviland Tuf prawie w ogóle nie pozwolił gościowi dojść do słowa, nim wreszcie 

znaleźli się sam na sam w pokoju komputerowym, gdzie zasiedli naprzeciwko siebie. 

– Dowiedziałeś się o mnie od Nornów – stwierdził Tuf. – Mam rację? 
Morho odsłonił zęby w szerokim uśmiechu. 
– Zaiste. Jednego z ich ludzi udało się przekonać do zdradzenia źródła pochodzenia 

kobaltowych kotów. Ku naszemu zachwytowi okazało się,  że „Arka” nadal krąży wokół 
Lyroniki. Jak rozumiem, nasz świat przypadł ci do gustu? 

background image

– Występują tu liczne problemy. Mam nadzieję pomóc w ich rozwiązaniu. Weźmy na 

przykład wasz problem. Varcour jest zapewne w tej chwili najbiedniejszym i najmniej 
wpływowym z Dwunastu Wielkich Domów. Wasze jaszczurolwy nie zrobiły na mnie zbyt 
wielkiego wrażenia. Jak rozumiem, wasza domena to głównie bagna, co ogranicza wybór 
reprezentantów. Czy dobrze określiłem sedno waszych trudności? 

– Hm. Tak, to prawda. Wyprzedzasz moje słowa. Jesteś nadzwyczaj biegły. Przed twoją 

ingerencją szło nam w miarę nieźle, ale potem, no cóż, nie wygraliśmy żadnego pojedynku z 
domem Norn, a do tej pory to głównie na nich zdobywaliśmy punkty. Odnieśliśmy parę 
niewiele wartych zwycięstw nad domem Wrai ze Wzgórza i nad wyspą Amar oraz jeden 
przypadkowy sukces w walce z Feridianem. Do tego dochodzą dwa śmiertelne remisy z 
Arneth i Sin Doon. To wszystko, co udało się nam osiągnąć w ostatnim miesiącu. 
Beznadzieja. W ten sposób długo nie pociągniemy. Jeśli czegoś nie zrobię, zdegradują mnie 
na opiekuna młodych i odeślą do majątku. 

Tuf przerwał gościowi, unosząc otwartą dłoń. 
– Nie musisz dodawać nic więcej. Dostrzegam twe przygnębienie. Odkąd pomogłem 

Heroldowi Nornowi, byłem pobłogosławiony wielką ilością wolnego czasu. W ramach 
ćwiczenia umysłu zająłem się kolejno problemami gnębiącymi wszystkie Wielkie Domy. Nie 
ma sensu marnować czasu. Jestem w stanie rozwiązać wasze obecne trudności. Pozostaje 
jednak kwestia ceny. Morho wyszczerzył zęby w uśmiechu. 

– Jestem przygotowany. Słyszałem, jakiej ceny żądasz. Nie da się zaprzeczyć,  że jest 

wysoka, ale jesteśmy gotowi ją zapłacić, jeśli będziesz mógł... 

– Szanowny panie – przerwał mu Tuf. – Jestem z natury miłosiernym człowiekiem. Norn 

to ubogi dom, a Herold spadł niemal do poziomu żebraka. Z litości zażądałem od niego 
niższej ceny. Włości Varcour są bogatsze, jego sztandary powiewają dumniej, a o jego 
triumfach śpiewa się więcej pieśni. Od was muszę zażądać trzystu tysięcy standardów, żeby 
nadrobić straty, jakie przyniosła mi umowa z domem Norn. 

Wstrząśnięty Morho wydał z siebie bełkotliwy dźwięk. Gdy poruszył się nerwowo, łuski 

jego zbroi zastukały metalicznie o siebie. 

– Za dużo, za dużo – sprzeciwił się. – Błagam o litość. To prawda, że jesteśmy 

wspanialszym domem niż Norn, ale nie aż takim wielkim, jak ci się zdaje. Gdybyśmy 
zapłacili taką cenę, zginęlibyśmy z głodu. Jaszczurolwy wtargnęłyby na nasze mury, nasze 
domy na palach pogrążyłyby się w bagnie, a dzieci utonęły. 

Tuf popatrzył na Daksa. 
– Rzeczywiście – potwierdził, przenosząc spojrzenie z powrotem na Morho. – Twoje 

słowa bardzo mnie wzruszyły. Dwieście tysięcy standardów. 

Morho y Varcour Otheni znowu zaczął protestować i błagać, ale tym razem Tuf siedział 

tylko bez słowa z rękami wspartymi na ramionach fotela, aż wreszcie poczerwieniały na 
twarzy, spocony treser dał za wygraną i zgodził się zapłacić żądaną cenę. 

background image

Tuf nacisnął przycisk na ramieniu fotela i między nim a Morho zmaterializował się obraz 

wielkiego jaszczura. Miał on trzy metry wzrostu i poruszał się na dwóch grubych, 
zakończonych szponami nogach. Pokrywał go szarozielony pancerz, a osadzona na krótkiej 
szyi głowa była nieproporcjonalnie wielka. Potężna paszcza mogłaby w jednym kęsie 
pochłonąć  głowę człowieka wraz z ramionami. Najbardziej charakterystyczną cechą 
stworzenia były jednak jego przednie kończyny. Krótkie, grube pęki mięśni ozdobione 
długimi na metr ostrogami z bezbarwnej kości. 

– To tris neryei z Lądowiska Cable’a – wyjaśnił Tuf. – Tak przynajmniej nazwali go 

Fyndii, których koloniści dotarli na ten świat tysiąc lat przed ludźmi. Ten termin znaczy 
dosłownie „żywy nóż”. Zwą go też „nożowym tyranem”. To określenie ludzkiego 
pochodzenia, nawiązujące do podobieństwa tej bestii do tyranozaura czyli jaszczura-tyrana, 
dawno wymarłego gada ze Starej Ziemi. Rzecz jasna, to tylko powierzchowne podobieństwo. 
Tris neryei jest nieporównanie skuteczniejszym drapieżnikiem niż tyranozaur, z uwagi na swe 
straszliwe kończyny przednie, noże z kości, z których robi użytek ze straszliwą, instynktowną 
brutalnością. 

Morho pochylił się do przodu tak mocno, aż fotel pod nim zaskrzypiał. Dax wypełnił 

głowę Tufa gorącym entuzjazmem. 

– Znakomicie! – zawołał treser – chociaż te nazwy są trochę przydługie. Nazwiemy je 

tyrańskimi mieczami, hę? 

– Możecie je nazywać, jak chcecie. Mnie to obojętne. Te zwierzęta z wielu przyczyn 

znakomicie się nadają dla domu Varcour. Gdybyście zdecydowali się je nabyć, dorzucę wam 
bez dodatkowej opłaty rozpłodową grupę nadrzewnych ślimaków z Cathadayn. Przekonacie 
się, że... 

 

* * * 

 

Tuf, gdy tylko mógł, śledził wieści z Brązowej Areny, choć nigdy już nie postawił stopy 

na powierzchni Lyroniki. Kobaltowe koty nadal odnosiły jedno zwycięstwo po drugim. W 
ostatnich zawodach jedna z bestii domu Norn zabiła w specjalnie zorganizowanej trójstronnej 
walce najlepszą małpę dusiciela z domu Arnem oraz drapieżną żabę z wyspy Amar. 

Ale domowi Varcour również powodziło się coraz lepiej. Jego nowe tyrańskie miecze 

okazały się sensacją Brązowej Areny dzięki swym basowym okrzykom, ciężkiemu krokowi 
oraz niosącym nieubłaganą  śmierć kościanym mieczom. W trzech rozegranych do tej pory 
walkach wielki feridian, wodny skorpion oraz pajęczy kot z domu Gnethin poniosły 
błyskawiczną klęskę w walce z jaszczurami Varcourów. Morho y Varcour Otheni był ponoć 
zachwycony. W następnym tygodniu tyrański miecz miał się zmierzyć z kobaltowym kotem 
w walce o prymat na arenie. Przewidywano, że widownia wypełni się po brzegi. Po 
pierwszym zwycięstwie tyrańskiego miecza Herold Norn połączył się na krótko z Tufem. 

background image

– Tuf – zaatakował go ze złością-miałeś nie sprzedawać potworów innym domom. 
Haviland Tuf siedział spokojnie w fotelu i głaskał Daksa, przyglądając się wykrzywionej 

w grymasie irytacji twarzy Norna. 

– Nie poruszaliśmy w dyskusji tej kwestii. Twoje potwory sprawują się zgodnie z 

obietnicą. Czyżbyś skarżył się dlatego, że do innych również uśmiechnęła się fortuna? 

– Tak. Nie. To znaczy... mniejsza z tym. Pewnie nie zdołam cię powstrzymać. Ale jeśli 

inne domy dostaną od ciebie coś, co będzie mogło pokonać nasze koty, będziesz musiał 
sprzedać nam coś, co z kolei upora się z ich zwierzętami. Rozumiesz? 

– Szanowny panie, pewnie, że rozumiem. – Tuf spojrzał na Daksa. – Herold Norn tym 

razem kwestionuje moje zdolności intelektualne. – Przeniósł wzrok z powrotem na 
rozmówcę. – Zawsze jestem gotowy dobić targu, jeśli tylko stać was na zakup. 

Norn łypnął ze złością na ekran komunikatora. 
– Taktak. No cóż, do tego czasu powinniśmy odnieść wystarczająco wiele zwycięstw, 

żebyśmy mogli sobie pozwolić na zapłacenie skandalicznej ceny, jakiej z pewnością 
zażądasz. 

– Mam nadzieję, że poza tym sprawy idą jak należy? 
– No więc, i tak, i nie. Na arenie, taktak, zdecydowanie. Ale poza nią, no więc, o tym 

właśnie chciałem porozmawiać. Cztery młode koty z jakiegoś powodu nie sprawiają wrażenia 
zainteresowanych rozmnażaniem. Do tego ich opiekun skarży się,  że chudną. Nie mogę 
osobiście tego potwierdzić, bo przebywam w mieście, a koty bytują na równinach wokół 
domu Norn, ale są pewne powody do niepokoju. Rzecz jasna, puściliśmy koty wolno, ale 
wszczepiliśmy im nadajniki, żeby... Tuf uniósł rękę. 

– Z pewnością jeszcze nie nadszedł ich okres godowy. Pomyśleliście o tym? 
– Ach. Nie, chyba nie pomyśleliśmy. To ma sens. W takim razie to tylko kwestia czasu. 

Drugie pytanie, jakie chciałem zadać, dotyczy tych twoich skoczków. Rozumiesz, je również 
wypuściliśmy na wolność, ale one nie mają żadnych trudności z rozmnażaniem. Zeżarły całą 
trawę na naszych stepach. To bardzo irytujące. Wszędzie ich pełno. Co mamy zrobić? 

– Rozmnażajcie kobaltowe koty – zasugerował Tuf. – To bardzo skuteczne drapieżniki. 

Wkrótce uporają się z plagą skoczków. 

Herold Norn miał zdziwioną i lekko poirytowaną minę. 
– Taktak – odpowiedział. 
Chciał dodać coś jeszcze, ale Tuf wstał z fotela. 
– Obawiam się,  że muszę już zakończyć  tę rozmowę – oznajmił. – Na orbitę wszedł 

wahadłowiec, który zmierza w stronę „Arki”. Być może potrafisz rozpoznać jego 
pochodzenie. Jest stalowobłękitny i ma wielkie, trójkątne, szare skrzydła. 

– Dom Wrai ze Wzgórza! – zawołał Norn. 
– Fascynujące – zauważył Tuf. – Życzę udanego dnia. 

 

background image

* * * 

 

Treser Denis Lon Wrai zapłacił trzysta tysięcy standardów za swojego potwora, 

niesłychanie potężnego pseudoniedźwiedzia o rudym futrze, pochodzącego ze wzgórz 
Vagabonda. Tuf przypieczętował umowę, dodając gratis parę jaj leniwców truchtających. 

W następnym tygodniu odwiedziło go czterech mężczyzn w pomarańczowych 

jedwabiach i płomiennoczerwonych pelerynach. Wrócili do domu Feridian ubożsi o dwieście 
pięćdziesiąt tysięcy standardów, ale za to z kontraktem na dostarczenie sześciu wielkich łosi 
jadowitych oraz stada hrangańskich  świń stepowych, które Tuf dorzucił im w charakterze 
dodatku. 

Treser z domu Sin Doon otrzymał olbrzymiego węża, a emisariusz z wyspy Amar był 

zadowolony ze swej godzilli. Komitet złożony z dwunastu przedstawicieli starszyzny domu 
Dant odzianych w mlecznobiałe szaty ze srebrnymi sprzączkami wręcz zachwycił się 
garghulem zaślinionym, do którego Haviland Tuf też dołożył drobny podarek. Dwanaście 
Wielkich Domów Lyroniki skontaktowało się kolejno z Tufem i każdy z nich otrzymał 
potwora, którego pragnął, płacąc za niego coraz bardziej wygórowaną cenę. 

Tymczasem oba dorosłe kobaltowe koty domu Norn zginęły już na arenie. Pierwszego 

przeciął z łatwością na pół kościany oręż tyrańskiego miecza Varcourów, a drugiego zadławił 
w potężnych, pazurzastych łapach pseudoniedźwiedź Wraiów, choć w tym drugim przypadku 
pseudoniedźwiedź również stracił życie. Być może wielkie koty przewidziały swój los, ale nie 
były w stanie go uniknąć. Herold Norn codziennie próbował się połączyć z „Arką”, ale 
Haviland Tuf polecił komputerowi ignorować sygnały od niego. 

Wreszcie, po przedstawicielach pozostałych jedenastu domów, w pomieszczeniu 

komputerowym naprzeciwko Havilanda Tufa zasiadł Danel Leigh Arneth, starszy treser domu 
Arneth z Pozłacanego Lasu, ongiś najpotężniejszego i najdumniejszego z Dwunastu Wielkich 
Domów Lyroniki, a teraz najsłabszego i najmniej znaczącego. Arneth był bardzo wysokim 
mężczyzną, dorównującym wzrostem samemu Tufowi, ale pozbawionym pokrywającego 
ekologa tłuszczu. Pod czarną jak heban skórą grały potężne mięśnie, twarz o ostrych rysach 
zdobił orli nos, włosy miał krótko obcięte, stalowosiwe. Treser przybył tu odziany w strój ze 
złotogłowiu, z karmazynowym pasem i butami oraz maleńkim beretem tego samego koloru, 
nałożonym na bakier. W ręku trzymał paralizator używany przez treserów, na którym 
wspierał się jak na lasce. 

Dax wyczytał w jego myślach intensywną wrogość, planowaną zdradę i z trudem 

powstrzymywany gniew. W związku z tym Haviland Tuf ukrywał pod szynelem mały laser 
przytroczony do brzucha. 

– Siłą domu Arneth z Pozłacanego Lasu zawsze była różnorodność – zaczął Danel Leigh 

Arneth. – Pozostałe domy Lyroniki opierały swą pomyślność na tylko jednej bestii, natomiast 
nasi ojcowie i dziadowie trudnili się nad hodowlą dziesiątków różnych gatunków. Dzięki 

background image

temu zawsze mogliśmy przeciwstawić każdemu z ich zwierząt optymalnego rywala, wybrać 
najlepszą strategię. To było źródłem naszej wielkości i naszą dumą. Ale przeciwko tym twoim 
demonicznym bestiom nie możemy stworzyć  żadnej strategii, kupcze. Bez względu na to, 
którego ze stu swych wojowników wysyłamy na arenę, kończy się to dla niego śmiercią. 
Jesteśmy zmuszeni paktować z tobą. 

– Bynajmniej – zaprzeczył Tuf. – Nikogo do niczego nie zmuszam. Przyjrzyj się jednak 

moim zwierzętom. Być może fortuna zechce zwrócić wam strategiczne opcje, które 
utraciliście. 

Dotknął przycisków wprawionych w poręcz fotela i przed oczyma tresera Arnethów 

zaczęła się przesuwać parada potworów. Były tam stworzenia pokryte futrem i łuską, 
pierzaste i opancerzone, bestie ze wzgórz, lasów, jezior i równin, drapieżniki, padlinożercy 
oraz  śmiertelnie groźni roślinożercy wielkich i małych rozmiarów. Danel Leigh Arneth 
przyglądał się im z zaciśniętymi ustami, aż wreszcie zamówił po cztery sztuki z dwunastu 
największych i najgroźniejszych gatunków, za łączną sumę około dwóch milionów 
standardów. 

Zawarcie umowy, w skład której wchodził – jak w wypadku pozostałych domów – dar w 

postaci jakiegoś małego, nieszkodliwego zwierzęcia, w najmniejszym stopniu nie poprawił 
paskudnego humoru Arnetha. 

– Tuf – oznajmił po zakończeniu targów – jesteś sprytnym i podstępnym człowiekiem, 

ale mnie nie nabrałeś. 

Haviland Tuf nie odpowiedział. 
– Zrobiłeś na nas ogromny majątek i wykorzystałeś wszystkich, którzy liczyli na zyski z 

kontaktów z tobą. Na przykład Nornów. Ich kobaltowe koty są teraz bezwartościowe. 
Ponieważ byli ubogim domem, cena, jakiej od nich zażądałeś, doprowadziła ich na skraj 
bankructwa. To samo dotyczy pozostałych domów. Myśleli, że powetują sobie straty dzięki 
zwycięstwom na arenie. Nic z tego! Nornowie nie odniosą już  żadnych zwycięstw! Każdy 
dom, któremu sprzedałeś zwierzęta, zdobył przewagę nad poprzednimi. W ten sposób dom 
Arneth, który zgłosił się do ciebie ostatni, pozostanie najpotężniejszym ze wszystkich 
domów. Nasze potwory zniszczą przeciwników. Piaski Brązowej Areny spłyną krwią 
słabszych bestii. – Tuf splótł dłonie na brzuchu. Jego twarz nic nie wyrażała. – Niczego nie 
zmieniłeś! Hierarchia Wielkich Domów pozostanie niezmieniona. Arneth nadal będzie 
najpotężniejszym z nich, a Norn najsłabszym. Udało ci się tylko nas wydoić, jak przystało 
spekulantowi. Teraz nasi lordowie ledwie mogą związać koniec z końcem. Domy czekają na 
zwycięstwo, modlą się o nie i potrzebują go. Ale od tej pory wszystkie zwycięstwa przypadną 
Arnethom. Tylko my nie daliśmy się oszukać, ponieważ przewidziałem, że ostatni nabywca 
otrzyma najlepsze zwierzęta. 

– Jeśli to prawda, muszę przyznać, że jesteś mądrym i przewidującym treserem. Niemniej 

jednak stanowczo zaprzeczam, bym kogokolwiek oszukał. 

background image

– Dość tych wykrętnych słów! – ryknął Arneth. – Od tej pory nie będziesz już handlował 

z Wielkimi Domami. Nornowie nie mają pieniędzy, by kupić od ciebie nowe zwierzęta, ale 
nawet gdyby je znaleźli, nic im nie sprzedasz. Zrozumiałeś? Ten kołowrót nie będzie trwał 
wiecznie. 

– Oczywiście – zgodził się Tuf, spoglądając na Daksa. – Tym razem to Danel Leigh 

Arneth kwestionuje moje zdolności pojmowania. Ciągle spotykam się z brakiem zrozumienia. 
– Jego spokojne spojrzenie spoczęło na rozgniewanym, obleczonym w czerwień i złoto 
treserze. – Bardzo trafna uwaga, szanowny panie. Być może nadszedł już czas, bym opuścił 
Lyronikę. Tak czy inaczej, nie sprzedam już nic Nornom ani żadnemu z pozostałych Wielkich 
Domów. To głupi impuls, który będzie mnie kosztował utratę wielkich zysków, ale jestem z 
natury spokojnym człowiekiem, skłonnym ulegać kaprysom. Dlatego spełnię twoje żądanie, 
szanowny Danelu Leigh Arneth. 

Dax poinformował Tufa bez słowa, że Arneth jest zadowolony i udobruchany: udało mu 

się zastraszyć Tufa i zapewnić zwycięstwo swojemu domowi. Jego rywale nie otrzymają już 
nowych zawodników. Wyniki na Brązowej Arenie znowu staną się przewidywalne. Opuścił 
„Arkę” usatysfakcjonowany. 

Po trzech tygodniach pojawiła się flota złożona z dwunastu złocistych, błyszczących 

wahadłowców. Wysiadło z nich dwanaście ekip robotników w złoto-karmazynowych 
zbrojach, którzy zabrali nabyte przez Danela Leigha Arnetha bestie. Haviland Tuf 
odprowadził ich, głaszcząc wylegującego się leniwie na jego ramieniu Daksa, a potem wrócił 
długimi korytarzami „Arki” do sterowni, by porozmawiać z Heroldem Nornem. 

Chudy treser schudł jeszcze bardziej, przypominał wręcz szkielet. 
– Tuf! – zawołał. – Wszystko idzie źle. Musisz nam pomóc. 
– Źle? Przecież rozwiązałem wasz problem. 
Norn wykrzywił twarz w bolesnym grymasie i podrapał się w czoło tuż poniżej 

mosiężnego diademu. 

– Nienie, posłuchaj. Wszystkie kobaltowe koty są martwe albo chore. Cztery zginęły na 

Brązowej Arenie. Rozumiesz, wiedzieliśmy, że druga para była za młoda, ale kiedy pierwsza 
przegrała, nie mieliśmy innego wyjścia. Musielibyśmy wrócić do żelazozębów. I teraz zostały 
nam tylko dwa. Nie jedzą dużo. Od czasu do czasu złapią skoczka, ale na tym koniec. Nie 
możemy ich nawet wytresować. Kiedy treser wchodzi do zagrody z paralizatorem, one 
natychmiast wiedzą, co zamierza. Rozumiesz, zawsze są o jeden ruch do przodu. Na arenie w 
ogóle nie reagują na pieśń śmierci. To okropne. Co gorsza, w ogóle nie chcą się rozmnażać. 
Co mamy wysyłać do walki? 

– To nie jest ich sezon godowy – odparł Tuf. 
– Taktak. A kiedy nadejdzie ten sezon? 
– To fascynujące pytanie. Szkoda, że nie zadałeś go wcześniej. O ile dobrze to rozumiem, 

samica kobaltowej pantery wchodzi w okres rui na wiosnę, gdy na Świecie Celii kwitną 

background image

śnieżne kłaczki. To jakiegoś rodzaju biologiczny katalizator. 

– Ale... Tuf, zaplanowałeś to wszystko. Na Lyronice nie ma tych śnieżnych jak je tam 

zwał. Teraz zapewne zażądasz od nas fortuny za te kwiaty. 

– Szanowny panie, z pewnością tego nie zrobię. Gdyby zależało to ode mnie, z radością 

dałbym je wam za darmo. Wasze ciężkie położenie sprawia mi szczery ból. Niepokoję się o 
was. Tak się jednak niefortunnie składa, iż dałem Danelowi Leighowi Arnethowi słowo, że 
nie będę już utrzymywał żadnych kontaktów handlowych z Wielkimi Domami Lyroniki. 

Wzruszył bezradnie ramionami. 
– Dzięki twoim kotom odnieśliśmy sporo zwycięstw – mówił Norn z nutą desperacji w 

głosie. – Nasz skarbiec się wypełnił. Mamy teraz jakieś czterdzieści tysięcy standardów. Cała 
ta suma może być twoja. Sprzedaj nam te kwiaty. Albo jeszcze lepiej, nowe zwierzę. 
Większe. Bardziej agresywne. Widziałem garghule Dantów. Sprzedaj nam coś w tym rodzaju. 
Nie mamy co wysłać na Brązową Arenę! 

– Naprawdę? A co z waszymi żelazozębami? Słyszałem, że były dumą domu Norn. 
Herold Norn machnął niecierpliwie ręką. 
– Rozumiesz, mieliśmy z nimi problemy. Te twoje skoczki zjadają absolutnie wszystko. 

Wyrwały się spod kontroli. Są ich miliony, wszędzie ich pełno, zeżarły całą trawę i wszystkie 
plony. Lepiej nie mówić, co zrobiły z ziemią uprawną. Kobaltowe koty je lubią, to prawda, 
ale mamy za mało kobaltowych kotów. A dzikie żelazozęby nie chcą tknąć skoczków. Nie 
wiem dlaczego. Pewnie im nie smakują. Ale, rozumiesz, inne trawożerne zwierzęta opuściły 
nasze ziemie, a żelazozęby podążyły za nimi. Nie mam pojęcia dokąd. Na ziemie niczyje, 
poza terytoriami Nornów. Jest tam trochę wiosek, ale tamtejsi rolnicy nienawidzą Wielkich 
Domów. To wszystko Tamberczycy, nie urządzają nawet walk psów. Podejrzewam, że jeśli 
zobaczą żelazozęby, spróbują je oswoić! 

– Ale nadal macie swoje psiarnie, prawda? – zapytał Tuf. 
– Już nie – przyznał Norn z wyjątkowo udręczoną miną. – Kazałem je zamknąć. 

Żelazozęby przegrywały wszystkie walki, zwłaszcza odkąd zacząłeś sprzedawać zwierzęta 
innym domom. Ich dalsze utrzymywanie wydawało się bezsensownym marnotrawstwem. 
Wchodziły też w grę koszty. Potrzebowaliśmy każdego standardu. Do cna opróżniłeś naszą 
kasę. Musieliśmy pokrywać opłaty startowe i oczywiście nie mogliśmy zapomnieć o 
zakładach. Ostatnio byliśmy też zmuszeni kupować  żywność z Tamberu, żeby wykarmić 
wszystkich domowników i treserów. Nie uwierzyłbyś, co te skoczki zrobiły z naszymi 
plonami. 

– Szanowny panie – oburzył się Tuf. – Obrażasz mnie. Jestem inżynierem ekologiem. 

Wiem bardzo wiele o skoczkach i ich zwyczajach. Jak rozumiem, zamknęliście wszystkie 
psiarnie? 

– Taktak. Wypuściliśmy bezużyteczne żelazozęby na wolność i teraz uciekły razem z całą 

resztą. Co mamy zrobić? Skoczki zalały równiny, koty nie chcą się rozmnażać, a jeśli 

background image

będziemy musieli importować  żywność i uiszczać opłaty startowe bez żadnej nadziei na 
zwycięstwo, wkrótce zabraknie nam pieniędzy. 

Tuf splótł dłonie. 
– Zaiste stoi przed wami cały szereg skomplikowanych problemów. I to właśnie ja jestem 

człowiekiem, który mógłby wam pomóc w ich rozwiązaniu. Niestety, dałem słowo Danelowi 
Leighowi Arnethowi. 

– A więc nie ma dla nas nadziei? Tuf, błagam cię. Ja, starszy treser domu Norn. Wkrótce 

będziemy zmuszeni całkowicie wycofać się z igrzysk. Zabraknie nam funduszy na opłaty 
startowe i zakłady. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się,  żeby Wielki Dom nie wysłał na arenę 
przepisowego kontyngentu zwierząt. Nawet Feridian podczas dwunastoletniej suszy nie upadł 
tak nisko. Okryjemy się hańbą. Dom Norn zbruka swą chwalebną historię, wysyłając na 
piasek psy i koty, które natychmiast zostaną rozszarpane przez wielkie bestie, jakie sprzedałeś 
pozostałym domom. 

– Szanowny panie – wtrącił Tuf. – Pozwolisz, bym wygłosił impertynencką uwagę, która 

może się okazać całkowicie bezpodstawna, ale jeśli mi na to pozwolisz, powiem ci, co myślę. 
Mam takie przeczucie... hm, tak, przeczucie, to jest odpowiednie słowo, a do tego bardzo 
interesujące, mam więc przeczucie, że potwory, których się obawiasz, mogą w najbliższych 
tygodniach i miesiącach stać się rzadkością na arenie. Na przykład młode pseudoniedźwiedzie 
z Vagabonda wkrótce zapadną w hibernację. Rozumiesz, nie mają jeszcze roku. Mam 
nadzieję,  że panowie domu Wrai ze Wzgórza nie zareagują na to zbyt emocjonalnie, ale 
obawiam się, że będzie inaczej. Jak ci z pewnością wiadomo, Vagabond krąży wokół swego 
słońca po skrajnie nieregularnej orbicie i jego długie zimy trwają około dwudziestu 
standardowych lat. Pseudoniedźwiedzie są przystosowane do tego cyklu. Wkrótce ich 
metaboliczna aktywność spadnie niemal do zera. No wiesz, zdarzało się,  że ludzie brali 
śpiącego pseudoniedźwiedzia za martwego. Nie sądzę też, by łatwo było je obudzić. Być 
może treserom z domu Wrai uda się znaleźć jakiś sposób. W końcu z pewnością są to ludzie o 
silnym charakterze i bystrym intelekcie. Jestem jednak skłonny podejrzewać,  że większą 
część ich energii i funduszy pochłonie problem wyżywienia populacji, przed którym postawi 
ich nienasycona żarłoczność leniwców truchtających. Podobnie ludzie z domu Varcour będą 
musieli walczyć z eksplozją populacji nadrzewnych ślimaków z Cathadayn. To naprawdę 
fascynujące stworzenia. W pewnej fazie swego cyklu życiowego przeradzają się w istne 
gąbki. Ich wielkość wzrasta wówczas dwukrotnie. Odpowiednio liczna grupa jest w stanie 
osuszyć całkiem spore bagna. – Tuf przerwał, bębniąc grubymi palcami po brzuchu. – Ale 
starczy już tego przynudzania. Rozumiesz, do czego zmierzam, szanowny panie? 

Herold Norn pobladł jak trup. 
– Jesteś szalony. Zniszczyłeś nas. Naszą ekonomię, naszą ekologię... ale dlaczego? 

Zapłaciliśmy ci uczciwie. Domy, domy... bez bestii nie będzie funduszy. Jak będzie można 
kontynuować igrzyska? Nikt już nie wyśle zwierząt na Brązową Arenę! 

background image

Haviland Tuf uniósł ręce w znamionującym szok geście. 
– Doprawdy? 
Wyłączył komunikator i wstał. Potem rozciągnął zaciśnięte usta w bladym uśmieszku i 

zaczął rozmawiać z Daksem. 

 

Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik 

background image

Strażnicy 

Haviland Tuf był głęboko rozczarowany Biorolniczą Wystawą Sześciu Planet. 
Spędził na Brazelournie długi, męczący dzień, przemierzając gigantyczne hale 

wystawiennicze. Od czasu do czasu przystawał na chwilę, by przyjrzeć się jakiejś nowej 
odmianie zboża albo usprawnionemu genetycznie owadowi. Chociaż w magazynach „Arki” 
znajdowały się próbki tkanek milionów gatunków zwierząt i roślin z trudnych do zliczenia 
planet, Haviland Tuf nigdy nie rezygnował ze sposobności wzbogacenia asortymentu. 

Niestety, tylko nieliczne spośród wystawionych eksponatów wyglądały choć trochę 

obiecująco, a w miarę upływu czasu Tułowi coraz bardziej dawał się we znaki wypełniający 
hale tłum. Zwiedzający tłoczyli się wszędzie: tunelowi farmerzy z Vagabonda w 
ciemnokasztanowatych futrach, wyperfumowani właściciele ziemscy z Areeni w bujnych 
pióropuszach, skromnie przyodziani ciemniacy i jaskrawo wystrojeni południowcy z Nowego 
Janusa, do tego zaś nieprzeliczone gromady tubylców. Wszyscy czynili ogromny hałas, 
wszyscy też bez skrępowania gapili się na Tufa. Niektórzy nawet ocierali się o niego, kiedy 
ich mijał, wywołując grymas niezadowolenia na jego bladej, pociągłej twarzy. 

Wreszcie, aby uciec ze ścisku, Tuf postanowił coś zjeść. Dostojnie przepchał się przez 

ciżbę w kierunku wyjścia z hali. Na zewnątrz, na obszernym placu między budynkami 
ekspozycyjnymi, stało około setki budek z najróżniejszymi smakołykami. Wydawało mu się, 
że najmniejszy tłok panował przy stoisku z prażonymi gruszkami cebulowymi. Tuf uznał, że 
prażona gruszka cebulowa jest tym, czego w tej chwili pragnie najbardziej. 

– Szanowny panie – zwrócił się do sprzedawcy – czy zechciałby pan podać mi jedną 

sztukę? 

Sprzedawca był okrąglutki, różowiutki i miał na sobie brudny, zatłuszczony fartuch. 

Otworzył kuchenkę, sięgnął do środka ręką w rękawicy ochronnej, wyjął gorącą gruszkę i 
położył ją na ladzie przed Tufem. 

– Spory jesteś – zauważył, spoglądając z podziwem na swego chwilowo jedynego klienta. 
– Zaiste – odparł Haviland Tuf z kamienną twarzą, po czym zatopił zęby w aromatycznie 

pachnącym owocu. 

background image

– I do tego nietutejszy – dodał sprzedawca. – Założę się, że przyleciałeś z daleka. 
Tuf błyskawicznie uporał się z gruszką, a następnie wytarł palce w serwetkę. 
– Stwierdza pan oczywiste fakty – odparł, po czym uniósł  długi biały palec. – Proszę 

jeszcze jedną. – Nieco urażony sprzedawca spełnił jego życzenie bez żadnych komentarzy. 
Tuf jadł w milczeniu, rozkoszując się niezrównanym, słodkim, a jednocześnie cierpkim 
smakiem. Beznamiętnie obserwował ruch na obszernym placu, publiczność tłoczącą się przed 
wejściami do hal oraz same hale. Skończywszy posiłek, z nieruchomą twarzą zwrócił się do 
sprzedawcy: – Czy zechciałby pan odpowiedzieć na jedno pytanie? 

– O co chodzi? – warknął nadąsany tłuścioch. 
– Mam przed sobą pięć hal wystawowych. Odwiedziłem każdą z nich. – Zaczął wyliczać, 

wskazując palcem: – Brazelourn, Vale Areen, Nowy Janus, Vagabond oraz Ptola. – Splótł 
długie białe palce i położył je na pokaźnym brzuchu. – Pięć, szanowny panie. Pięć hal, pięć 
planet. Jako cudzoziemiec doskonale zdaję sobie sprawę, że z pewnością nie orientuję się w 
większości miejscowych obyczajów, niemniej jednak ta zagadka wprawiła mnie w niejakie 
zdumienie i wciąż nie daje mi spokoju. W zdecydowanej większości miejsc, które do tej pory 
odwiedziłem, na Biorolniczej Wystawie Sześciu Planet prezentowano by eksponaty właśnie z 
sześciu, nie z pięciu globów. Tutaj jednak jest inaczej. Czy mógłby pan poinformować mnie, 
dlaczego tak się dzieje? 

– Nikt nie przyleciał z Namoru – odparł lakonicznie sprzedawca. 
– Zaiste. 
– Mają tam nieliche kłopoty – rozszerzył swoją wypowiedź właściciel brudnego fartucha 

i budki z prażonymi gruszkami cebulowymi. 

– W takim razie wszystko jasne – stwierdził Tuf. – A jeśli nie wszystko, to przynajmniej 

jakaś część. Zastanawiam się, czy zechciałby pan podać mi jeszcze jeden owoc, a przy okazji 
oświecić co do natury owych problemów? Obawiam się, że ciekawość jest moją największą 
wadą. 

Sprzedawca ponownie nałożył rękawicę i sięgnął do kuchenki. 
– Jest nawet takie powiedzenie: kto ciekawy, ten głodny. 
– Zaiste – rzekł Tuf. – Przyznam, że nigdy do tej pory go nie słyszałem. 
Grubas zmarszczył brwi. 
– Chyba coś pokręciłem... O, już mam: kto głodny, ten ciekawy. Tak to idzie. Zresztą, 

nieważne. Po moich gruszkach prędko nie zgłodniejesz. 

– Mam nadzieję – odparł Tuf, biorąc owoc do ręki. – Proszę mówić dalej. 
Sprzedawca w dużym skrócie przedstawił mu problemy gnębiące mieszkańców planety 

Namor. 

– Teraz sam rozumiesz, dlaczego nie biorą udziału w wystawie – zakończył. – Nie bardzo 

mieliby co pokazywać. 

– Zgadzam się z panem – powiedział Tuf, wycierając usta serwetką. – Morskie potwory 

background image

bywają ogromnie dokuczliwe. 

 

* * * 

 

Namor był ciemnozieloną, samotną planetą otoczoną postrzępionymi, złocistymi 

chmurami. „Arka” majestatycznie weszła na orbitę. W długiej, wąskiej centrali łączności 
Haviland Tuf wędrował od fotela do fotela, studiując obrazy i dane przedstawiane na 
dziesiątkach ekranów. Towarzystwa dotrzymywały mu trzy małe, szare kociaki. Skakały jak 
szalone po sprzętach, zatrzymując się od czasu do czasu tylko po to, żeby stoczyć krótką 
bitwę. Tuf nie zwracał na nie najmniejszej uwagi. 

Wodna planeta. Z orbity gołym okiem widać było tylko jedną, niezbyt rozległą, zwartą 

masę lądową, za pomocą kamer natomiast dało się dostrzec mnóstwo wysepek skupionych w 
długich, wygiętych  łukowato archipelagach. Na tle szmaragdowej wody wyglądały jak 
naszyjniki z półszlachetnych kamieni rozrzucone na pokrytym delikatnymi zmarszczkami, 
ciemnozielonym atłasie. Niektóre ekrany pokazywały liczne punkciki świateł na nocnej 
stronie planety, większe skupiska ludności na stronie dziennej były natomiast oznaczone 
pulsującymi kropkami. 

Tuf uważnie obejrzał to wszystko, po czym zasiadł przy nieczynnej do tej pory 

konsolecie, włączył ekran i rozpoczął grę wojenną z komputerem „Arki”. Jeden z kotów 
wskoczył mu na kolana i ułożył się do snu; Tuf bardzo się starał,  żeby go nie obudzić, ale 
jego wysiłki nie na wiele się zdały, ponieważ zaledwie kilka minut później inny kociak 
wytropił pogrążonego we śnie towarzysza i napadł na niego znienacka, co oczywiście 
skończyło się wielkim wrzaskiem i zamieszaniem. Tuf delikatnie zepchnął zacietrzewionych 
wojowników na podłogę. 

Co prawda później niż przypuszczał, ale jego pojawienie się zbudziło wreszcie czyjeś 

zainteresowanie. 

– Statek na orbicie, statek na orbicie, tu kontrola lotów na Namorze. Podaj swoją nazwę i 

cel przybycia. Powtarzam: podaj nazwę i cel przybycia. Zespół przechwytujący jest już w 
drodze. 

Sygnał dochodził z jedynej masy lądowej. „Arka” natychmiast skierowała tam anteny 

nadawcze. Chwilę później Tuf ujrzał na ekranie samotną jednostkę zbliżającą się do jego 
okrętu. 

– Tu „Arka” – powiedział głośno i wyraźnie. – Dziękuję za powitanie. 
Na głównym ekranie pojawiła się okrągła twarz kobiety o krótko obciętych włosach. 

Ubrana w ciemnozielony mundur ze złoceniami siedziała przy pulpicie łączności. Ujrzawszy 
Tufa, zmarszczyła brwi i szybko zerknęła w bok, przypuszczalnie na zwierzchnika albo inny 
ekran. 

– Podaj miejsce pochodzenia. Powtarzam: podaj miejsce pochodzenia i cel przybycia. 

background image

Komputer poinformował Tufa, że zbliżający się statek również nawiązał  łączność z 

planetą. Ożyły dwa sąsiednie ekrany, jeden pokazywał  młodą szczupłą kobietę o sporym, 
zakrzywionym nosie, stojącą na mostku, drugi dużo od niej starszego mężczyznę, siedzącego 
przy konsolecie. Oni również mieli na sobie ciemnozielone mundury i z ożywieniem o czymś 
rozmawiali. Co prawda posługiwali się szyfrem, ale złamanie go zajęło komputerowi „Arki” 
zaledwie niespełna minutę. 

– ...trafi, jeśli wiem, co to jest – powiedziała kobieta. – W życiu nie widziałam czegoś tak 

wielkiego. Boże, tylko spójrzcie na to! Widzicie to samo co ja? Odpowiedzieli na nasze 
wezwania? 

– Namor do „Arki”, Namor do „Arki”! Podaj miejsce pochodzenia i cel przybycia. 

Powtarzam: podaj miejsce pochodzenia i cel przybycia. 

– Tu „Arka” – powiedział Haviland Tuf, zwracając się jednocześnie do całej trójki. – Z 

przykrością muszę stwierdzić,  że nie mam czegoś, co mógłbym uznać za miejsce 
pochodzenia, pragnę jednak państwa zapewnić o moich jak najbardziej pokojowych 
intencjach. Przybywam jako kupiec i doradca. Dowiedziawszy się o waszych kłopotach, czym 
prędzej pospieszyłem z pomocą. Zjawiłem się, żeby zaoferować wam moje usługi. 

Kobieta ze statku wytrzeszczyła oczy. 
– Co ty... – wykrztusiła, po czym umilkła. 
Mężczyzna nic nie powiedział, tylko z otwartymi ustami wpatrywał się w niewzruszone, 

blade oblicze Tufa. Rezonu nie straciła tylko kobieta z kontroli lotów. 

– Namor do „Arki”, Namor do „Arki”. Na planecie obowiązuje stan wojenny. Chwilowo 

nie prowadzimy żadnej wymiany handlowej. Powtarzam: nie prowadzimy wymiany 
handlowej. 

Szczupła kobieta na pokładzie zbliżającego się statku odzyskała mowę. 
– Tu Strażniczka Kefira Qay, dowódca NGS „Słoneczna Brzytwa”. Jesteśmy uzbrojeni. 

Natychmiast podajcie dokładne dane na swój temat. Jesteście tysiąc razy więksi od 
największego statku handlowego, jaki widziałam. Jeżeli natychmiast nie uzyskamy 
szczegółowych informacji, otworzymy do was ogień. 

– Zaiste – westchnął Haviland Tuf. – Groźbami niewiele pani wskóra, Strażniczko. 

Proszę mi wierzyć, jestem ogromnie wzburzony. Przybyłem tu z Brazelournu, pokonując 
szmat drogi, żeby służyć wam pomocą i dobrą radą, wy zaś witacie mnie z nieufnością 
niewiele różniącą się od wrogości. – Na kolana wskoczył mu jeden z kotków. Tuf zgarnął go 
wielką  ręką i postawił na konsolecie, w zasięgu kamery. – Wierz mi, niewiele przyjaznych 
uczuć pozostało w ludzkich duszach – zwrócił się do niego z wyrzutem. 

– „Słoneczna Brzytwa”, wstrzymajcie się z otwarciem ognia – odezwał się starszy 

mężczyzna. – Wy, tam na „Arce”: jeśli rzeczywiście macie pokojowe zamiary, udowodnijcie 
to, przekazując nam więcej wiadomości na swój temat. Kim jesteście? Mamy tu naprawdę 
ciężką sytuację, a Namor to niewielka, słabo rozwinięta planeta. Nigdy nie widzieliśmy 

background image

takiego statku jak wasz. Żądamy wyjaśnień. 

Haviland Tuf pogłaskał kota. 
– Jak widzisz, tutaj także muszę walczyć z przesądami i uprzedzeniami – powiedział ze 

smutkiem. – Na szczęście dla tych ludzi, jestem gołębiego serca, w przeciwnym bowiem razie 
natychmiast odleciałbym stąd, pozostawiając ich własnemu losowi. – Spojrzał w ekran. – 
Szanowny panie, jestem Haviland Tuf, właściciel, dowódca i zarazem cała załoga „Arki”. 
Dowiedziałem się, że gnębią was potwory zamieszkujące głębiny mórz. Jestem gotów pomóc 
wam się ich pozbyć. 

– Tu „Słoneczna Brzytwa”. Jak zamierzasz to zrobić? 
– „Arka” jest biowojenną jednostką Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego – wyjaśnił 

Tuf formalnym tonem – ja natomiast jestem inżynierem ekologiem, specjalistą w zakresie 
wojen biologicznych. 

– Niemożliwe – stwierdził stanowczo mężczyzna. – Korpus przestał istnieć ponad tysiąc 

lat temu, w tym samym czasie, kiedy upadło Imperium Federalne. Nie ocalał  żaden z ich 
okrętów. 

– Jakie to smutne – westchnął Tuf. – Jestem więc tylko złudzeniem. Skoro mój statek jest 

iluzją, bez wątpienia lada chwila przebiję jego nie istniejący pancerz i runę ku waszej 
planecie, aby spłonąć w jej atmosferze. 

– Lordzie Strażniku, może te okręty nie istnieją ale według wskazań naszych przyrządów 

mamy przed sobą statek długości prawie trzydziestu kilometrów – odezwała się Kefira Qay ze 
„Słonecznej Brzytwy”. – To nie złudzenie. 

– A ja wciąż nie spadam – pospieszył jej w sukurs Haviland Tuf. 
– Czy naprawdę możesz nam pomóc? – zapytała kobieta z ośrodka kontroli lotów. 
– Dlaczego wszyscy wątpią w moje zdolności? – spytał Tuf kota. 
– Lordzie Strażniku, chyba powinniśmy dać mu szansę udowodnienia, że mówi prawdę – 

powiedziała kobieta o okrągłej twarzy. 

Tuf zamrugał dwa razy. 
– Choć pod moim adresem kierowano nieuzasadnione groźby, obrażano mnie i zarzucano 

kłamstwo, nie cofam mojej propozycji. Proponuję, żeby „Słoneczna Brzytwa” przycumowała 
do „Arki”. Strażniczka Qay może przejść na pokład mojego statku i spożyć ze mną wieczorny 
posiłek, a przy okazji porozmawiać. Chyba nie jesteście aż tak podejrzliwi, żeby obawiać się 
zwykłej rozmowy, ulubionej rozrywki wszystkich ludzkich istot? – Troje Strażników 
pogrążyło się w gorącej dyskusji, w której uczestniczyła również osoba albo osoby spoza 
ekranów. Haviland Tuf czekał cierpliwie, głaszcząc kotka. – Nazwę cię Podejrzliwość – 
poinformował go – dla upamiętnienia przyjęcia, jakie mnie tu spotkało. Twoi bracia i siostry 
będą nosić imiona: Żal, Wrogość, Niewdzięczność i Głupota. 

– Przyjmujemy twoją propozycję – oświadczyła wreszcie Strażniczka Kefira Qay. – 

Przygotuj się do operacji cumowania. 

background image

– Zaiste – odparł Tuf. – Czy lubi pani grzyby? 

 

* * * 

 

Lądowisko „Arki” dorównywało rozmiarami sporemu portowi planetarnemu, wyglądało 

natomiast jak złomowisko, na którym zgromadzono sporą kolekcję wiekowych pojazdów 
kosmicznych. Chyba jednak najlepiej prezentowały się stojące w równym szeregu promy 
orbitalne „Arki”: czarne statki o pękatych kadłubach i krótkich, trójkątnych skrzydłach, 
przystosowane do lotów w atmosferze i, mimo upływu lat, ciągle sprawne. Pozostałe 
jednostki przedstawiały sobą znacznie gorszy widok: przypominający kształtem łzę avaloński 
frachtowiec przysiadł nisko na trzech podporach, nieco dalej przycupnął stateczek kurierski o 
mocno powgniatanym i w wielu miejscach podejrzanie osmalonym pancerzu, tuż obok zaś 
stał prom z Karaleo, zbudowany na podobieństwo lwa, ale prawie całkiem pozbawiony 
zdobiących go niegdyś ornamentów. Dalej, na okrągłych stanowiskach, trwały w bezruchu 
pojazdy jeszcze bardziej niezwykłych kształtów. 

Ogromna kopuła podzieliła się na sto sierpowatych segmentów, które majestatycznie 

rozsunęły się na boki, odsłaniając niewielkie, żółte słońce otoczone gwiazdami oraz 
ciemnozielony płaski statek mniej więcej wielkości promów orbitalnych „Arki”. Jak tylko 
„Słoneczna Brzytwa” łagodnie osiadła na lądowisku, kopuła zamknęła się nad nią, a pompy 
wtłoczyły powietrze do gigantycznej hali. Wkrótce potem zjawił się tam również Haviland 
Tuf. 

Co prawda Kefira Qay zacisnęła usta w wąską kreskę i starała się zbytnio nie rozglądać, 

to jednak w jej oczach bez trudu można było dostrzec podziw i zdumienie. Towarzyszyli jej 
dwaj uzbrojeni mężczyźni w złocistych kombinezonach z zielonymi zdobieniami. 

Haviland Tuf czekał na nich w otwartym trójkołowym pojeździe. 
– Wydaje mi się, Strażniczko Qay, że moje zaproszenie dotyczyło tylko jednej osoby – 

powiedział na widok jej eskorty. – Przykro mi, jeśli zaszło nieporozumienie, ale nic nie mogę 
na to poradzić. 

– W porządku. – Odwróciła się do obstawy. – Zaczekajcie z pozostałymi. Wiecie, co 

macie w razie czego robić. – Zajęła miejsce obok Tufa. – Jeśli za dwie godziny nie wrócę cała 
i zdrowa na pokład, „Słoneczna Brzytwa” wypruje flaki z twojej „Arki”. 

Tuf zamrugał powoli. 
– To przerażające – stwierdził beznamiętnym tonem. – Gdziekolwiek się ruszę, spotykają 

mnie groźby i pomówienia. – Jechali w milczeniu przez labirynt korytarzy i pomieszczeń, aż 
wreszcie dotarli do hali o wysokim, łukowatym sklepieniu, ciągnącej się chyba przez całą 
długość statku. Jak okiem sięgnąć, tłoczyły się w niej przezroczyste zbiorniki najróżniejszych 
rozmiarów; większość była pusta i zakurzona, niektóre natomiast były wypełnione 
różnobarwnymi cieczami, w których poruszały się lekko albo tkwiły nieruchomo przedmioty 

background image

o trudnych do zidentyfikowania kształtach. Kefira Qay przyglądała się uważnie, ale nic nie 
mówiła. Przejechali jeszcze około trzech kilometrów, a potem Tuf nagle skręcił ku ścianie, 
która otworzyła się przed nimi. Wkrótce potem zatrzymał pojazd. W niewielkiej, spartańsko 
urządzonej mesie czekał nadzwyczaj obfity posiłek. Zaczęli od mrożonej zupy, słodko-
pikantnej i czarnej jak smoła, potem była sałatka z neotrawy, główne danie zaś stanowiły 
pieczone kapelusze grzybów wielkości dużego talerza z dodatkiem kilku gatunków warzyw 
podanych na osobnych salaterkach. Strażniczka pałaszowała z apetytem. – Odnoszę wrażenie, 
że ten skromny poczęstunek przypadł pani do gustu – zauważył Haviland Tuf. 

– Nie pamiętam już, kiedy ostatnio jadłam posiłek z prawdziwego zdarzenia – odparła 

Kefira Qay. – Odżywiamy się  głównie tym, co da nam morze. Kiedyś było tego pod 
dostatkiem, ale ostatnio... – Nadziała na widelec kilka ciemnych, poskręcanych  łodyżek, 
ociekających żółtobrązowym sosem. – Co to jest? Smakuje wyśmienicie. 

– Grzeszniczak z Rhiannon w sosie musztardowym. 
Qay wsadziła porcję do ust, przeżuła, po czym przełknęła z błogim uśmiechem. 
– Ale przecież Rhiannon jest kawał drogi stąd! W jaki sposób... – Nie dokończyła 

pytania, lecz Tuf ledwo dostrzegalnie skinął głową. 

– Zgadła pani – powiedział, a następnie splótł  dłonie i oparł na nich brodę, nie 

spuszczając nieruchomego spojrzenia z twarzy kobiety. – Wszystko, co pani je, zostało 
wyhodowane na „Arce”, choć produkty te wywodzą się co najmniej z dziesięciu planet. Może 
jeszcze trochę pikantnego mleka? 

– Nie, dziękuję. – Rozejrzała się po stole zastawionym niemal całkowicie opróżnionymi 

naczyniami. – A więc nie kłamałeś. „Arka” to rzeczywiście okręt... Czyj? 

– Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego dawnego Imperium. Jednostek takich jak ta 

było zaledwie kilka. Niemal wszystkie uległy zniszczeniu w trakcie działań wojennych. 
Ocalała jedynie „Arka” i przez ponad tysiąc lat czekała w częściowym uśpieniu na nowego 
właściciela. Nie będę zanudzał pani szczegółami, wystarczy, jeśli powiem, że znalazłem ją i 
uruchomiłem. 

– Znalazłeś? 
– O ile się nie mylę, przed chwilą to powiedziałem, używając zresztą tego samego słowa. 

Uprzejmie proszę, by zechciała pani słuchać mnie z większą uwagą, ponieważ nie lubię się 
powtarzać. Zanim znalazłem „Arkę”, wiodłem skromny żywot drobnego kupca. Mój 
poprzedni statek stoi na lądowisku. Możliwe, że zwróciła pani na niego uwagę. 

– A więc tak naprawdę jesteś zwykłym kupcem! 
– Ależ proszę pani! – odparł Tuf z urazą w głosie. – Jestem inżynierem ekologiem. 

„Arka” potrafi zmieniać los całych planet. To prawda, że samotnie kieruję olbrzymem, na 
którym niegdyś było pod dostatkiem zajęć dla dwustuosobowej załogi, oraz że brakuje mi 
wykształcenia i doświadczenia, jakimi setki lat temu dysponowali członkowie Inżynierskiego 
Korpusu Ekologicznego, niemniej jednak, na miarę moich skromnych możliwości, daję sobie 

background image

jakoś radę. Jeśli Namor zwróci się do mnie z prośbą o pomoc, chętnie mu jej udzielę. 

– Dlaczego? – zapytała podejrzliwie Strażniczka. – Czemu tak ci się spieszy, żeby nam 

pomagać? 

Haviland Tuf bezradnie rozłożył duże, białe ręce. 
– Wiem, że być może uzna mnie pani za głupca, ale nic na to nie poradzę. Natura 

wyposażyła mnie w głęboko współczującą duszę, wrażliwą na cudze nieszczęścia. Nie mogę 
opuścić was w potrzebie, tak samo jak nie mógłbym świadomie skrzywdzić żadnego z moich 
kotów. Przypuszczam, że dawni właściciele „Arki” mieli twardsze serca, ja jednak, choćbym 
chciał, nie jestem w stanie zmienić swojej sentymentalnej natury. Dlatego właśnie siedzę 
teraz tutaj przed panią, gotów w każdej chwili przystąpić do dzieła. 

– I nie chcesz niczego w zamian? 
– W zupełności wystarczy mi zwrot kosztów. Ponieważ będą dość znaczne, przydałaby 

mi się mała zaliczka, powiedzmy, w wysokości trzech milionów kredytek. Czy sądzi pani, że 
to uczciwa propozycja? 

– A jakże! – parsknęła z przekąsem. – Za takie pieniądze można oczekiwać przynajmniej 

uczciwości, ale my już nie damy się tak łatwo nabrać. Nie jesteś pierwszy, Tuf. Byli tu przed 
tobą inni, którzy też chcieli szybko wzbogacić się kosztem naszego nieszczęścia. 

– Wyrządza mi pani wielką krzywdę – odparł ze smutkiem Tuf. – Nie dbam o siebie, 

tylko o „Arkę”. Jest ogromna, a jej utrzymanie nadzwyczaj kosztowne. Może więc dwa 
miliony byłyby łatwiejsze do zaakceptowania? Chyba nie chce mi pani powiedzieć, że wasza 
planeta jest warta mniej niż nędzne dwa miliony kredytek? 

Kefira Qay westchnęła głęboko. 
– Nie – odparła z bolesnym grymasem na wąskiej twarzy. – Nie chcę ci tego powiedzieć. 

Jest tyle warta, ale pod warunkiem, że dotrzymasz słowa. Naturalnie zdajesz sobie sprawę, że 
dysponujemy ograniczonymi środkami, dlatego najpierw będę musiała porozumieć się z 
przełożonymi. Nie mogę sama podjąć takiej decyzji. – Niespodziewanie podniosła się z 
fotela. – Gdzie masz centralę łączności? 

– Zaraz po wyjściu z jadalni proszę skręcić w lewo i iść wzdłuż  błękitnej linii w 

podłodze. Piąte drzwi po prawej stronie. 

Tuf zaczekał, aż Strażniczka wyjdzie, po czym wstał z godnością i przystąpił do 

sprzątania ze stołu. 

Kiedy kobieta wróciła, czekał na nią z otwartym pojemnikiem zawierającym szkarłatny 

trunek, głaszcząc czarno-białego kota, który rozłożył się przed nim na stole. 

– Dostałeś tę robotę, Tuf – oznajmiła Kefira Qay i usiadła naprzeciwko. – Dwa miliony 

kredytek, ale dopiero po wykonaniu zadania. 

– Zgoda. Proponuję, byśmy omówili szczegóły, racząc się tym wyśmienitym napojem. 
– Alkohol? 
– Łagodny narkotyk. 

background image

– Strażnikowi nie wolno korzystać z żadnych środków pobudzających ani odurzających. 

Jesteśmy  żołnierzami, a takie substancje zatruwają organizm i powodują spowolnienie 
reakcji. Strażnik musi być zawsze gotów do działania. 

– Postawa godna najwyższej pochwały – stwierdził z uznaniem Tuf, po czym napełnił 

swój kielich. 

– „Słoneczna Brzytwa” musi jak najprędzej wracać na planetę. Potrzebujemy jej siły 

ognia. 

– W takim razie przygotuję wszystko do jej odlotu. A co z panią? 
– Zostałam oddelegowana – odparła z niechętnym grymasem na twarzy. – Mam 

dostarczać ci wszelkich informacji i pełnić funkcję łącznika między tobą a naszymi ludźmi. 

 

* * * 

 

Woda rozciągała się od horyzontu po horyzont niczym doskonale gładkie, zielone lustro. 
Dzień był gorący. Jaskrawożółty blask słońca bez trudu przenikał przez cienką warstwę 

złocistych obłoków. Statek unosił się nieruchomo na wodzie, a wysokie burty lśniły 
metalicznie w promieniach słońca. Na odkrytym pokładzie trwała gorączkowa krzątanina, 
oaza ruchu na bezkresnym oceanie spokoju. Maleńcy jak owady, obnażeni do pasa mężczyźni 
i kobiety, w pocie czoła pracowali przy włókach i sieciach. Z wody wynurzyła się ogromna, 
metalowa łapa wypełniona ociekającymi wodą roślinami, przesunęła się nad otwartą ładownię 
i zrzuciła tam ładunek. Nieco dalej stały skrzynie pełne dużych, mlecznych meduz. 

Nagle na pokładzie wybuchło zamieszanie. Z niewiadomego powodu część ludzi 

porzuciła pracę i zaczęła biegać w tę i z powrotem, inni natomiast znieruchomieli na swoich 
stanowiskach i rozglądali się dokoła ze zdziwieniem. Tylko nieliczni jakby nigdy nic dalej 
wykonywali swoje obowiązki. Wielka, metalowa łapa opadła z pluskiem do wody; niemal w 
tej samej chwili przy drugiej burcie wyłoniła się taka sama. Zamieszanie wzmagało się z 
każdą chwilą. Dwaj mężczyźni zderzyli się i runęli na pokład. 

A potem spod kadłuba wystrzeliła pierwsza macka. 
Przy końcu miała średnicę męskiego ramienia, ale w miejscu, gdzie wyłaniała się z wody, 

dorównywała grubością pniu potężnego drzewa. Była biała i śliska, od spodu zaś pokrywały 
ją jaskrawopomarańczowe, spodkowate narośla, poruszające się i pulsujące niezależnie od 
niej. W pewnej chwili z koniuszka macki wyrosło kilkanaście mniejszych, znacznie 
ciemniejszych i bardziej ruchliwych. 

Wznosiła się coraz wyżej, a potem spadła i owinęła się wokół kadłuba statku. Kilka 

sekund później z wody wyłoniła się druga macka, następnie trzecia i czwarta. Jedna z nich 
zaatakowała metalową łyżkę, inna bez najmniejszego trudu rozdarła na strzępy solidną sieć. 
Teraz już wszyscy ludzie biegali jak szaleni – wszyscy z wyjątkiem tych, których dosięgły 
macki. Kobieta, którą biały twór oplótł w pasie, walczyła za pomocą siekiery, ale niewiele jej 

background image

to dało; w pewnej chwili wyprężyła się gwałtownie i znieruchomiała, siekiera wypadła jej z 
rąk, macka natomiast, brocząc lepką, białawą cieczą z płytkich ran, porzuciła zwłoki i 
chwyciła kolejną ofiarę. 

Kiedy z morza wyłoniła się dwudziesta macka, statek raptownie przechylił się na prawą 

burtę. Nieliczni członkowie załogi, którzy jeszcze pozostali przy życiu, zaczęli zsuwać się po 
pokładzie. Przechył powiększał się w błyskawicznym tempie, a jednocześnie kadłub wyraźnie 
się zanurzał, jakby jakaś potworna siła ciągnęła go w głąb oceanu. Woda runęła do ładowni 
spienionym strumieniem i niemal w tej samej chwili statek rozpadł się na dwie części. 

Haviland Tuf zatrzymał projekcję. Rozgrywająca się na ekranie tragedia zamieniła się w 

nieruchomy obraz przedstawiający intensywnie zielone morze, złociste słońce, roztrzaskany 
statek i opasujące go białe macki. 

– Czy to był pierwszy atak? – zapytał. 
– Tak i nie – odpowiedziała Kefira Qay. – Wcześniej zaginęły bez wieści dwie jednostki 

pasażerskie i jeden kombajn taki sam jak ten. Oczywiście przeprowadziliśmy szczegółowe 
dochodzenie, ale niczego nie zdołaliśmy ustalić. Ten atak został sfilmowany przez ekipę 
realizującą w pobliżu program edukacyjny. Przypadkiem trafiło im się coś znacznie 
ciekawszego. 

– Zaiste – mruknął Tuf. 
Kefira Qay łypnęła na niego ze złością. 
– Lecieli śmigaczem. Ta relacja omal nie doprowadziła do wybuchu paniki, ale dopiero 

po zniszczeniu następnego statku sytuacja zrobiła się naprawdę poważna. Strażnicy zaczęli 
sobie uświadamiać rzeczywistą skalę problemu. 

Haviland Tuf wbił spojrzenie w ekran. Jego twarz nic nie wyrażała, a dłonie spoczywały 

na konsoli. Czarno-biały kotek próbował trącać łapką jego palce. 

– Psik, Głupoto – powiedział, delikatnie stawiając zwierzątko na podłodze. 
– Niech pan powiększy fragment jednej z macek – zasugerowała siedząca obok 

Strażniczka. 

Tuf bez słowa wykonał sugestię. Na drugim ekranie pojawiło się zbliżenie wielkiej, 

bladej macki unoszącej się nad pokładem. 

– Proszę się uważnie przyjrzeć ssawkom – ciągnęła Kefira Qay. – Widzi pan te różowe 

pola? 

– Trzecia od końca jest ciemna w środku. Wydaje się, że ma zęby. 
– Tak – zgodziła się kobieta. – Wszystkie je mają. Zewnętrzne wargi ssawek tworzą coś 

w rodzaju twardego, mięsistego kołnierza. Kiedy się rozpłaszczają na powierzchni, działają 
jak złącze próżniowe. Nie sposób ich oderwać. Ale każda ssawka to również usta. W 
kołnierzu ukrywa się miękka, różowa warga, zza której wysuwają się trzy szeregi zębów, 
ostrzejszych niżby się zdawało. A teraz niech pan przesunie obraz na te witki na końcu. 

Tuf dotknął konsoli i na trzecim ekranie pojawiło się powiększenie wijących się węży. 

background image

– To są oczy – oznajmiła Kefira Qay. – Na końcu tych witek. W sumie dwadzieścia. 

Macki nie muszą się miotać na ślepo. Widzą, co robią. 

– Fascynujące – stwierdził Haviland Tuf. – A co kryje się pod wodą? Z czego wyrastają 

te straszliwe ramiona? 

– W dalszych fragmentach można obejrzeć przekroje poprzeczne i zdjęcia martwych 

osobników. Mamy też trochę symulacji komputerowych. Większość  złowionych przez nas 
osobników była poważnie uszkodzona. Korpus stworzenia przypomina odwróconą do góry 
dnem filiżankę. To wypełniony do połowy pęcherz, otoczony kostno-mięśniowym 
pierścieniem, z którego wyrastają macki. Pęcherz wypełnia się albo opróżnia, pozwalając 
zwierzęciu unosić się pod powierzchnię  bądź opadać w głębiny. To działa na tej samej 
zasadzie, co łódź podwodna. Stworzenie nie waży zbyt wiele, ale jest zdumiewająco silne. 
Opróżnia pęcherz, wypływa pod powierzchnię,  łapie zdobycz i zanurza się znowu. Pęcherz 
ma zdumiewającą objętość, a stwór jest przecież wielki. W razie potrzeby potrafi nawet 
wylewać strumienie wody z ust i macek, zalewając nią cały pokład. Macki są ramionami, 
ustami, oczami i żywymi wężami strażackimi. 

– I mówi pani, że przed tym atakiem nikt nie wiedział o istnieniu podobnych stworzeń? 
– Tak jest. We wczesnych dniach kolonizacji kuzyn tego stwora, żeglarz namorski, był 

bardzo pospolity. Wyglądał jak skrzyżowanie ośmiornicy z meduzą i miał dwadzieścia 
ramion. Wiele miejscowych gatunków jest zbudowanych według tego planu – centralny 
pęcherz, korpus albo muszla otoczona dwudziestoma nogami, witkami bądź mackami. 
Żeglarze były mięsożerne, tak samo jak ten potwór, ale ich oczy otaczały pierścieniem 
centralny korpus, zamiast być osadzone na mackach. Ich ramiona nie mogły też 
funkcjonować jak węże strażackie, a całe zwierzę było znacznie mniejsze, w przybliżeniu 
rozmiarów człowieka. Występowały na wodach nad szelfem kontynentalnym, zwłaszcza tam, 
gdzie dno było muliste i było mnóstwo ryb. Ryby były ich podstawowym pożywieniem, choć 
garstka nieostrożnych pływaków znalazła straszliwą śmierć w ich ramionach. 

– Czy mogę zapytać, co się z nimi stało? 
– Były szkodnikami. Ich tereny łowieckie zajmowały cenne dla nas obszary, płycizny 

bogate w ryby, trawę morską oraz wodne owoce, gdzie na mulistym dnie występowało 
mnóstwo małży, kameleonów i fredków morskich. Żeby móc je bezpiecznie zbierać, 
musieliśmy się pozbyć żeglarzy. I zrobiliśmy to. Nie wyginęły, ale są teraz rzadkie. 

– Rozumiem – mruknął Haviland Tuf. – A jak się nazywa ten straszliwy stwór, ta żywa 

łódź podwodna, ten pożeracz statków, który tak was prześladuje? 

– Pancernik namorski – wyjaśniła Kefira Qay. – Kiedy pojawił się pierwszy pancernik, 

wysunięto teorię,  że to mieszkaniec głębin, który z jakiegoś powodu zawędrował na 
powierzchnię. W końcu mieszkamy na Namorze dopiero od stu standardowych lat. Dopiero 
zaczynamy badania morskich głębin i niewiele wiemy o występujących tam formach życia. 
Gdy jednak kolejne statki padały ofiarą ataków, stało się oczywiste, że mamy do czynienia z 

background image

armią pancerników. 

– Flotą – poprawił Haviland Tuf. 
Kefira Qay łypnęła na niego ze złością 
– Wszystko jedno. W każdym razie z mnóstwem, a nie z jednym zabłąkanym 

egzemplarzem. Natychmiast wysunięto teorię,  że tam, w głębinach, doszło do trudnej do 
wyobrażenia katastrofy, w wyniku której cały gatunek musiał zmienić swoje terytorium. 

– Pani jednak w nią nie wierzy, prawda? – domyślił się Haviland Tuf. 
– Nikt już w nią nie wierzy, bo została obalona. Okazało się,  że pancerniki nie 

wytrzymałyby ciśnienia panującego na większych głębokościach. Tak więc wciąż nie wiemy, 
skąd się wzięły. – Skrzywiła się z odrazą. – Tylko tyle, że są. 

– Zaiste – odparł Haviland Tuf. – Z pewnością nie czekacie z założonymi rękami, tylko 

stawiacie czynny opór? 

– Oczywiście, ale na dłuższą metę nie mamy szans. Namor to młoda planeta, brakuje nam 

ludzi i środków na prowadzenie wyniszczającej wojny. Na ponad siedemnastu tysiącach wysp 
i wysepek mieszka zaledwie około trzech milionów kolonistów plus niecały milion na Nowej 
Atlantydzie, naszym jedynym kontynencie. Większość tych ludzi to rybacy i morscy 
farmerzy. Na początku konfliktu nas, Strażników, było tylko pięćdziesiąt tysięcy. Jesteśmy 
potomkami załóg, które przywiozły kolonistów ze Starego Posejdona i Aquariusa. Od 
początku zapewnialiśmy im spokój, ale przed pojawieniem się pancerników nasze zadanie 
było dziecinnie proste, ponieważ właściwie nie zdarzały się poważniejsze konflikty. Owszem, 
od czasu do czasu dochodziło do waśni między Posejdonianami i Aquarianami, ale nigdy nie 
było to nic poważnego. Strażnicy troszczyli się o bezpieczeństwo całej planety, choć 
najwięcej pracy mieli przy okazji rozmaitych katastrof, klęsk  żywiołowych albo bardzo 
rzadkich zamieszek. Oprócz „Słonecznej Brzytwy” i jeszcze dwóch bliźniaczych jednostek, 
dysponujemy prawie setką szybkich łodzi patrolowych. Wykorzystujemy je do ratowania 
tych, którzy przeżyli atak pancerników, a niekiedy staramy się też przeprowadzać działania 
zaczepne... niestety, bez powodzenia. Niedawno zresztą przekonaliśmy się ponad wszelką 
wątpliwość, że pancerników jest więcej niż naszych łodzi. 

– A na dodatek, jak przypuszczam, wasze łodzie nie rozmnażają się, w przeciwieństwie 

do pancerników. 

– Właśnie. Mimo to robiliśmy, co w naszej mocy. Niszczyliśmy je bombami 

głębinowymi i torpedami. Ginęły setkami, ale zaraz zjawiały się nowe, a nasze straty, chociaż 
nieporównanie mniejsze, były znacznie bardziej dotkliwe, bo nieodwracalne. Nasze 
możliwości techniczne są mocno ograniczone. Za lepszych czasów importowaliśmy 
wszystko, czego nam trzeba, z Brazelournu i Vale Areen. Nie było tego wiele, bo nie mamy 
dużych wymagań. Poza tym, nawet gdybyśmy chcieli, i tak nie zdołalibyśmy rozwinąć 
przemysłu, bo Namor prawie nie ma złóż rud metali i jest zupełnie pozbawiony surowców 
energetycznych. 

background image

– Ile łodzi patrolowych wam jeszcze zostało? – zapytał Tuf. Głupota i Żal toczyły zażartą 

bitwę na jego kolanach. 

– Około trzydziestu. Już prawie ich nie używamy. W ciągu roku po pierwszym ataku 

pancerniki przejęły kontrolę nad wszystkimi szlakami morskimi. Nie ocalał ani jeden 
kombajn, setki farm zostało zniszczonych albo opuszczonych, zginęła połowa 
indywidualnych rybaków, pozostali zaś bali się wychylić nos z portu. Pancerniki 
niepodzielnie zawładnęły morzami Namoru. 

– Domyślam się, że doprowadziło to do przerwania komunikacji między wyspami? 
– Niezupełnie. Strażnicy mieli dwadzieścia uzbrojonych śmigaczy, a oprócz tego w 

rękach prywatnych było około setki cywilnych śmigaczy i chyżolotów. Zarekwirowaliśmy je 
wszystkie i przygotowaliśmy do walki, ale w naszych warunkach z tych maszyn jest niewiele 
pożytku, bo są kosztowne w eksploatacji, a na dodatek ciągle brakuje nam części zamiennych. 
W związku z tym od początku osadnictwa do transportu powietrznego używano głównie 
wielkich, wypełnionych helem i napędzanych silnikami na baterie słoneczne sterowców. Było 
ich w sumie około tysiąca. Podczas kryzysu to one zaopatrywały w żywność mieszkańców 
wysp, którym zagrażał  głód, natomiast pozostałe statki powietrzne wzięły na siebie ciężar 
walki. Wrzucaliśmy do wody trucizny, bomby, miny i torpedy, zabijając tysiące pancerników, 
ale koszty prowadzenia wojny były przerażające, ponieważ toksyny zabijały nie tylko 
naszych wrogów, ale i całe życie biologiczne na najbardziej żyznych terenach. Niestety, nie 
mieliśmy wyboru. Przez pewien czas wydawało nam się nawet, że uzyskaliśmy przewagę. 
Kilka kutrów eskortowanych przez śmigacze wypłynęło na łowiska, napełniło  ładownie i 
bezpiecznie wróciło do portu. 

– Najwyraźniej jednak nie był to koniec konfliktu, bo przecież nie siedzielibyśmy tutaj i 

nie rozmawiali na ten temat – zauważył Tuf. Żal tak mocno uderzył na odlew Głupotę w 
ucho,  że mniejszy kociak aż spadł na podłogę. Tuf schylił się i zgarnął go wielką  ręką. – 
Proszę go potrzymać – powiedział, wręczając kota Strażniczce. – Ich mała wojna nie pozwala 
mi skupić się na waszej, znacznie większej. 

– Ja... To znaczy oczywiście. – Kobieta ostrożnie wzięła do ręki puchatą, czarno-białą 

kulkę. Była tak mała, że bez trudu zmieściła ją na dłoni. – Co to jest? 

– Kot – wyjaśnił Haviland Tuf. – Lada chwila zeskoczy na podłogę, jeśli nadal będzie 

pani trzymała go tak, jakby był nadpsutym owocem. Proszę go przygarnąć. Zapewniam panią, 
że jest całkowicie nieszkodliwy. 

Kefira Qay bez przekonania położyła sobie kota na kolanach. Głupota zachwiała się i, 

żeby odzyskać równowagę, wbiła pazurki w ciemnozielony materiał. 

– Au! – pisnęła zaskoczona Strażniczka. – To ma szpony! 
– Pazury – sprostował Tuf. – Na razie bardzo małe i niegroźne. 
– Chyba nie są zatrute? 
– Na pewno nie. Proszę go pogłaskać, najlepiej od przodu ku tyłowi. Na pewno od razu 

background image

się uspokoi. 

Kefira Qay niepewnie dotknęła kociego łebka. 
– Powiedziałem: pogłaskać, nie poklepać. 
Strażniczka przesunęła ręką po zjeżonej sierści. Głupota niemal natychmiast zaczęła 

głośno mruczeć. Kobieta cofnęła rękę i z przerażeniem spojrzała na Tufa. 

– To całe drży i wydaje groźne odgłosy! 
– Taka reakcja świadczy o głębokim zadowoleniu – zapewnił ją Haviland Tuf. – Proszę 

kontynuować pieszczoty oraz wykład. 

– Tak, oczywiście. – Ponownie zaczęła głaskać kota, który natychmiast odprężył się i 

wygodnie ułożył na jej kolanach. – Włącz następny zapis. 

Tuf jednym naciśnięciem klawisza oczyścił  główny ekran, po czym wywołał zupełnie 

inną scenę. Sądząc po kolorze nieba i wyglądzie wzburzonego morza, był wietrzny, zimowy 
dzień. Na falach, niczym ogromny kwiat o dwudziestu smukłych płatkach, unosił się wielki 
pancernik. Kiedy maszyna, na której pokładzie zainstalowano urządzenie rejestrujące, 
przelatywała nad nim, wyciągnął ku niej dwie białe macki, ale była za wysoko, żeby groziło 
jej jakieś niebezpieczeństwo. Plan zmienił się, dzięki czemu Tuf stwierdził,  że obserwuje 
rozwój wypadków z przeszklonej gondoli ogromnego, srebrzystego sterowca, majestatycznie 
sunącego nad falami w towarzystwie dwóch bliźniaczych jednostek. 

– „Duch Aquariusa”, „Lyle D.” i „Cień na Niebie”, w drodze na jeden z północnych 

archipelagów, gdzie zapanowała klęska głodu. Miały odszukać tych, co przeżyli, i 
ewakuować ich na Nową Atlantydę – wyjaśniła Kefira ponurym tonem. – Nagrania dokonał 
reporter podróżujący „Cieniem na Niebie”, jedynym sterowcem, który ocalał. Patrz uważnie. 

Potężne statki powietrzne spokojnie sunęły naprzód. Nagle pod srebrzystobłękitnym 

„Duchem Aquariusa” zakotłowała się woda. Jakiś ciemny kształt z ogromną prędkością 
pędził ku powierzchni. Kilka sekund później kipiel rozstąpiła się i z głębin wyprysnął 
gigantyczny czarny bąbel, przypominający rozmiarami sporą wyspę. Dostojnie wzniósł się w 
powietrze, bez trudu dogonił sterowiec, a kiedy znalazł się przy nim, chwycił go zwisającymi 
do tej pory bezwładnie mackami. Dalej wydarzenia potoczyły się w błyskawicznym tempie: 
powłoka sterowca została rozdarta z taką  łatwością, jakby była wykonana z cienkiego 
papieru, metalowy szkielet uległ zmiażdżeniu, gondola rozprysła się niczym szklana bańka. 
Czarny stwór jeszcze przez chwilę zgniatał i ściskał resztki statku powietrznego, a następnie 
pozwolił im runąć do oceanu. Tuf zatrzymał obraz, po czym bez słowa wpatrzył się w 
maleńkie sylwetki unoszące się na wzburzonej wodzie wśród pogruchotanych szczątków. 

– Ten sam los, tyle że w drodze powrotnej, spotkał „Lyle D.” – powiedziała Kefira Qay. – 

„Cień na Niebie” ocalał, ale nie na długo, bo zaginął bez wieści podczas kolejnej misji. W 
ciągu tygodnia po pojawieniu się ognistych balonów straciliśmy ponad sto sterowców i 
dwanaście śmigaczy. 

– Ogniste balony? – zdziwił się Tuf, po czym pogłaskał Żala, który tymczasem wdrapał 

background image

się na konsoletę. – Przyznam ze wstydem, że nie zauważyłem żadnego ognia. 

– Nazwa powstała po tym, jak udało nam się zniszczyć pierwszy balon. Po trafieniu 

pociskiem eksplodował z ogromnym hukiem i stanął w płomieniach. Są cholernie łatwopalne. 
Wystarczy raz musnąć je promieniem lasera. 

– Wodór – domyślił się Haviland Tuf. 
– Zgadza się – potwierdziła Strażniczka. – Co prawda nigdy nie zdołaliśmy  żadnego 

schwytać, ale ustaliliśmy to na podstawie oględzin szczątków. Te stworzenia potrafią 
przeprowadzić coś w rodzaju elektrolizy; tlen jest wydalany na zewnątrz, umożliwiając im 
poruszanie się w wodzie albo w powietrzu, natomiast wodór napełnia gumiastą powłokę, 
dzięki czemu stwór może wznieść się na dość dużą wysokość. Wystarczy otwarcie klapki na 
samym szczycie, żeby gaz uciekł, i wtedy pusty balon spada do wody. Są powolne, ale 
przebiegłe. Potrafią na przykład zaczaić się w chmurach i atakują z góry. Najgorsze jest to, że 
rozmnażają się równie szybko jak pancerniki. 

– Nadzwyczaj interesujące – stwierdził Tuf. – Nie popełnię chyba wielkiego błędu, jeśli 

wyrażę przypuszczenie, że w chwili pojawienia się ognistych balonów utraciliście kontrolę 
również nad przestrzenią powietrzną waszej planety? 

– Mniej więcej – przyznała niechętnie kobieta. – Sterowce są po prostu za wolne, żeby 

przed nimi uciec. Przez pewien czas organizowaliśmy konwoje eskortowane przez uzbrojone 
śmigacze i chyżoloty, ale to też nie dało rezultatu. Kiedy nastał Ognisty Świt... Widziałam to 
na własne oczy, bo dowodziłam śmigaczem eskorty. Okropność. 

– Proszę mówić dalej – zachęcił ją Tuf. 
– Tak, oczywiście... A więc, Ognisty Świt. Konwój składał się z trzydziestu sterowców i 

dziesięciu  śmigaczy osłony. Trasa była wyjątkowo długa: z Nowej Atlantydy na Złamaną 
Rękę, jeden z większych archipelagów. Tuż przed świtem drugiego dnia, kiedy na wschodzie 
pojawiła się zorza, ocean pod nami zaczął... kipieć. Powiadam ci, zupełnie jak zupa w garnku. 
Zaraz potem w powietrze wzbiły się dziesiątki, setki czarnych balonów. Gdziekolwiek 
spojrzeć, wszędzie szybowały ohydne wzdęte potwory ze zwisającymi bezwładnie mackami. 
Użyliśmy laserów, broni palnej, ładunków wybuchowych – wszystkiego, czym 
dysponowaliśmy. Rozpętało się prawdziwe piekło. Wszystkie balony były wypełnione 
wodorem, a w powietrzu znalazło się dużo więcej tlenu niż zwykle, bo przecież bez przerwy 
go wydalały. Tak, to był prawdziwy Ognisty Świt. Coś potwornego. Krzyki ludzi płonących 
żywcem, nieustający huk eksplozji, nasze sterowce spadające do morza... W dole czekały 
pancerniki. Widziałam, jak ich ohydne, białe macki owijają się wokół rozbitków i duszą ich 
albo wciągają pod wodę. Z całego konwoju ocalały cztery śmigacze. Cztery, rozumiesz? 
Straciliśmy osiem uzbrojonych śmigaczy, trzydzieści sterowców i wszystkich ludzi, którzy 
byli na ich pokładach. 

– Ponura historia – powiedział Tuf. Na jego bladej pociągłej twarzy nie drgnął ani jeden 

mięsień. 

background image

Kefira Qay zacisnęła usta i nerwowo głaskała Głupotę, nie odrywając wzroku od ekranu, 

na którym ognisty balon wisiał nieruchomo nad szczątkami „Ducha Aquariusa”. Milczenie 
przeciągało się, aż wreszcie Strażniczka podjęła opowieść: 

– Od tamtej pory nasze życie zamieniło się w koszmar. Ocean jest dla nas prawie 

niedostępny, a trzy czwarte ludności cierpi głód, ponieważ tylko na Nowej Atlantydzie 
istnieją warunki do rozwoju tradycyjnego rolnictwa. Musieliśmy rzucić do walki „Słoneczną 
Brzytwę” oraz dwa pozostałe statki kosmiczne. Używamy ich do bombardowań, rozrzucania 
trucizny i do ewakuowania ludzi z mniejszych wysepek. Dzięki ocalałym chyżolotom i 
śmigaczom udaje nam się utrzymywać łączność między osiedlami. Mamy też radio, ale i tak z 
trudem dajemy sobie radę. W ciągu minionego roku zamilkło ponad dwadzieścia nadajników. 
Prawie za każdym razem wysyłaliśmy  śmigacze,  żeby sprawdzić, co się stało. Załogi tych, 
które wróciły, przedstawiały identycznie brzmiące raporty: wszędzie trupy rozkładające się w 
promieniach słońca, zrujnowane budowle, martwa cisza. Tylko na jednej wyspie znaleźliśmy 
coś szczególnego... i przerażającego. Zresztą, sam zobacz. – Tuf dotknął kilku przycisków... 
Na błękitnej plaży leżało ogromne, gnijące cielsko. W przeciwieństwie do poprzednich 
nagrań, tym razem mieli do czynienia z pojedynczym zdjęciem. Tuf i Kefira długo 
przyglądali się w milczeniu gigantycznej padlinie otoczonej wianuszkiem ludzkich zwłok, 
dzięki czemu łatwiej było oszacować jej rozmiary. Martwy okaz przypominał kształtem 
odwróconą do góry dnem miskę i dorównywał wielkością sporemu domowi. Jego gruba 
skóra, w wielu miejscach popękana i pokryta bąblami, była szarozielona. Od korpusu 
promieniście rozbiegały się kończyny: dziesięć poskręcanych, zielonych macek z wyraźnie 
widocznymi, białoróżowymi ssawkami oraz dziesięć znacznie grubszych, niemal czarnych, ze 
stawami. – Nogi – wycedziła z odrazą Strażniczka. – To cholerstwo poruszało się na nogach. 
Znaleźliśmy tylko ten jeden okaz, ale w zupełności nam to wystarczy. Teraz już wiemy, 
dlaczego milkną nadajniki na wyspach. Potwory wychodzą z morza. Takie jak ten, większe i 
mniejsze, chodzą jak pająki i chwytają ludzi mackami. Ich skóra jest tak gruba, że 
przypomina pancerz; jeden celny strzał to za mało, żeby pozbyć się przybysza. Sam widzisz, 
co się dzieje: najpierw woda, potem powietrze, teraz ląd. Wyłażą z morza tysiącami i prą 
naprzód jak przypływ, którego nic nie może zatrzymać. W zeszłym tygodniu straciliśmy dwie 
kolejne wyspy. Jak tak dalej pójdzie, wkrótce zabraknie dla nas miejsca na planecie. Być 
może nieliczni ocaleją na Nowej Atlantydzie, w najtrudniej dostępnych górskich rejonach, ale 
na jak długo... – zawiesiła głos, po czym sama odpowiedziała na swoje pytanie: – Tylko do 
chwili, kiedy Namor wypuści na nas kolejną koszmarną zjawę. – Jej głos balansował blisko 
krawędzi histerii. 

Haviland Tuf wyłączył wszystkie ekrany. 
– Proszę się uspokoić, Strażniczko – powiedział, odwróciwszy się do kobiety. – Pani 

obawy są zrozumiałe, choć stanowczo przedwczesne. Teraz, kiedy już dokładnie poznałem 
waszą sytuację, mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że choć istotnie jest poważna, to 

background image

jednak na pewno nie beznadziejna. 

– Wciąż uważasz, że możesz nam pomóc? – zapytała z niedowierzaniem. – Zupełnie sam 

na tym ogromnym statku? Oczywiście nie chciałabym cię zniechęcić, bo jesteśmy gotowi 
chwytać się każdej szansy, ale... 

– Ale nie wierzy mi pani – dokończył za nią Tuf, po czym westchnął cicho. – Zaiste – 

zwrócił się do szarego kotka, głaszcząc go dużą białą  ręką – gdyby było was sześcioro, 
nazwałbym jednego z was Niedowiarkiem. – Przeniósł wzrok z powrotem na Strażniczkę. – 
Jestem jednak człowiekiem, który nie potrafi długo nosić urazy w sercu, a poza tym zdaję 
sobie sprawę,  że ostatnio przeżyła pani wiele ciężkich chwil, w związku z czym przymknę 
oczy na lekceważenie, z jakim, jeśli się nie mylę, traktuje pani mnie i moje umiejętności. 
Wybaczy pani, ale muszę niezwłocznie wziąć się do pracy. Po to, aby obmyślić ratunek, 
należy przede wszystkim zapoznać się z naturą nieszczęścia. Natychmiast zagłębię się w 
lekturze waszych raportów oraz zapoznam się z informacjami wizualnymi. Dziękuję,  że 
zechciała pani osobiście wprowadzić mnie w problem. 

Kefira Qay zmarszczyła brwi, zdjęła Głupotę z kolan, postawiła ją na podłodze i 

podniosła się z fotela. 

– W porządku – powiedziała. – Kiedy będziesz gotowy? 
– Przybliżony termin będę mógł podać nie wcześniej niż po przeprowadzeniu pierwszych 

symulacji – odparł Tuf. – Być może przystąpimy do działania już jutro, może za miesiąc, a 
może jeszcze później. 

– Jeśli się nie pospieszysz, będziesz miał problemy z odebraniem zapłaty – zauważyła z 

przekąsem. – Trudno wyciągnąć forsę od nieboszczyka. 

– Zaiste. Zapewniam panią,  że uczynię wszystko, co w mojej mocy, by sprawy nie 

przybrały takiego obrotu. Teraz proszę mi wybaczyć, ale udaję się do pracy. Spotkamy się 
przy kolacji. Zapraszam panią na zupę warzywną według przepisu z Arion oraz pieczone 
grzyby w kwaśnym sosie śmietankowym. 

– Znowu grzyby? – jęknęła kobieta. – Przecież były już na śniadanie i obiad! 
– Lubię grzyby – wyjaśnił Tuf bez drgnięcia powieki. 
– A ja mam ich już dosyć. – Spojrzała w dół na Głupotę, która otarła się o jej łydkę. – 

Może zjedlibyśmy coś z mięs? Albo owoce morza? Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam w 
ustach małże błotne. Czasem śnią mi się po nocach. Bierzesz takiego małżyka, gotujesz, 
otwierasz skorupkę, kładziesz do środka masełko i wybierasz mięsko łyżeczką... Nawet sobie 
nie wyobrażasz, jakie to pyszne! Albo płaskopłetwę! Ach, oddałabym wszystko za 
płaskopłetwę z sałatką z wodorostów! 

– Z przykrością muszę panią poinformować, że na pokładzie „Arki” nie jada się zwierząt 

– oznajmił Haviland Tuf oficjalnym tonem, odwrócił się i pogrążył w pracy. Strażniczce nie 
pozostało nic innego, jak opuścić pomieszczenie. Uczyniła to, za nią zaś, podskakując wesoło, 
pogoniła Głupota. – Zaiste – mruknął Tuf – trudno o trafniejszy komentarz. 

background image

 

* * * 

 

Cztery dni i wiele grzybów później Kefira Qay zaczęła się domagać wyników. 
– Co ty właściwie robisz? – zapytała przy obiedzie. – Kiedy zamierzasz przystąpić do 

działania? Sytuacja pogarsza się z dnia na dzień. Godzinę temu, kiedy ty znowu ślęczałeś 
przy komputerach, rozmawiałam z Lordem Strażnikiem Harvanem. Podczas naszych 
przyjacielskich pogawędek straciliśmy Małego Aquariusa i Roztańczone Siostry. 

– Przyjacielskich pogawędek? – powtórzył Haviland Tuf głosem pozbawionym emocji. – 

Szanowna pani, z całym szacunkiem pragnę stwierdzić, że choć pani obecność na pokładzie 
„Arki” sprawia mi dużą, niezasłużoną, przyznam, przyjemność, to jednak nigdy nie 
pozwoliłbym sobie określić naszych dyskusji mianem „przyjacielskich pogawędek”, tym 
bardziej  że w ich trakcie ani na chwilę nie przerywałem pracy, dokonując wielu istotnych 
przemyśleń. 

– Chciałeś chyba powiedzieć: trawiąc wiele smakowitych grzybów – powiedziała z 

przekąsem Kefira Qay, strząsnęła Głupotę na podłogę i podniosła się z fotela. Od jakiegoś 
czasu ona i czarno-biała kotka stanowiły nierozłączną parę. – Na Małym Aquariusie 
mieszkało dwanaście tysięcy ludzi, prawie tyle samo na Roztańczonych Siostrach. Pomyśl o 
tym, kiedy będziesz trawił. 

Odwróciła się na pięcie i wymaszerowała z jadalni. 
– Zaiste – mruknął flegmatycznie Haviland Tuf, po czym skupił uwagę na deserze. 
Minął tydzień, zanim spotkali się ponownie. 
– No i co? – zapytała Strażniczka, zastępując drogę Tufowi, który właśnie zmierzał 

majestatycznym krokiem do swego miejsca pracy. 

– Cóż... Chyba dzień dobry, szanowna pani. 
– Wcale nie dobry! – parsknęła. – Właśnie dowiedziałam się,  że straciliśmy Wyspy 

Wschodzącego Słońca, a razem z nimi dwanaście broniących je śmigaczy i wszystkie 
jednostki pływające zacumowane w portach. I co ty na to? 

– Ogromnie mi przykro – odparł Tuf. – Jestem do głębi wstrząśnięty. 
– A kiedy będziesz gotowy? 
Dostojnie wzruszył ramionami. 
– Tego nie potrafię powiedzieć. Zleciła mi pani niełatwe zadanie. Już pobieżne badanie 

pozwoliło mi stwierdzić, że problem jest złożony. Złożony... Tak, to właściwe słowo. Można 
by chyba nawet rzec: złożony i skomplikowany. Zapewniam panią,  że nieszczęście 
mieszkańców Namoru poruszyło moje serce, natomiast poszukiwanie dróg wyjścia z trudnej 
sytuacji bez reszty zaprzątnęło mój umysł. 

– A więc to dla ciebie tylko „złożony i skomplikowany problem”, nic więcej? 
Haviland Tuf lekko zmarszczył brwi, po czym splótł dłonie i położył je na imponującym 

background image

brzuchu. 

– Zaiste. 
– Mylisz się, Tuf. To nie problem ani nie gra strategiczna. Tam, w dole, umierają 

prawdziwi ludzie. Giną dlatego, że Strażnicy nie są w stanie ich obronić, i dlatego, że ty nic 
nie robisz! 

– Proszę się uspokoić. Zapewniam panią, że nieprzerwanie pracuję nad tą sprawą. Proszę 

wziąć pod uwagę, że moje zadanie jest znacznie trudniejsze od tego, jakiego podjęła się pani i 
pozostali Strażnicy. Zrzucanie bomb na pancerniki albo strzelanie z laserów do ognistych 
balonów nie wymaga szczególnego wysiłku umysłowego, ale przyzna pani chyba, że nie daje 
też zamierzonych efektów. Inżynieria ekologiczna wiąże się z koniecznością brania pod 
uwagę nieporównanie większej liczby danych. Skrupulatnie studiuję wszystkie raporty, 
meldunki i doniesienia, zastanawiam się i analizuję, tworzę robocze teorie i przeprowadzam 
symulacje na komputerach „Arki”. Prędzej czy później z pewnością znajdę odpowiedź. 

– Prędzej! – zażądała stanowczo Strażniczka. – Członkowie Rady Naczelnej domagają się 

konkretnych wyników, a ja całkowicie się z nimi zgadzam. Musimy otrzymać odpowiedź 
prędzej, nie później. Później nas nie interesuje. Potraktuj to jako ostrzeżenie. – Pozwoliła mu 
przejść. Kolejne półtora tygodnia zajęło jej unikanie Tufa. Jadała nieregularnie, o dziwnych 
porach, a w korytarzach starannie schodziła mu z drogi. Codziennie natomiast odwiedzała 
centralę  łączności, skąd prowadziła długie rozmowy z przełożonymi i gdzie odbierała 
najświeższe wiadomości. Wszystkie były fatalne. Wreszcie miarka się przebrała. Blada i 
wściekła, wtargnęła do pogrążonego w mroku pomieszczenia, które Tuf nazwał swoim 
„pokojem dowodzenia”, i zastała go siedzącego przed rzędem ekranów pokrytych wykresami, 
na tle których ganiały się falujące czerwone i błękitne linie. – Tuf! – ryknęła. Wyłączył 
ekrany, odwrócił się w jej stronę, zrzucił z kolan Niewdzięczność i, spowity półmrokiem, 
skierował na Strażniczkę nieruchome spojrzenie. – Rada Naczelna wydała mi rozkaz. 

– Cieszę się razem z panią – odparł Haviland Tuf. – Domyślam się, że przeciągająca się 

przymusowa bezczynność dawała się pani mocno we znaki. 

– Rada domaga się podjęcia natychmiastowych działań. Natychmiastowych! Rozumiesz, 

co to oznacza? 

Tuf złączył długie białe palce w niemal modlitewnym geście i oparł na nich brodę. 
– Czy oprócz wrogości i niecierpliwości muszę tolerować także i uwagi podające w 

wątpliwość moją inteligencję? – zapytał absolutnie i obojętnym tonem. – Doskonale 
rozumiem, co oznacza słowo „natychmiastowy”, wiem też dokładnie, czego należy się 
spodziewać po pani zwierzchnikach. Nie pojmuję tylko jedynych w swoim rodzaju, 
niespotykanych nigdzie indziej praw, które rządzą ekologią waszej planety. Dopóki ich nie 
poznam, nie mogę działać. 

– Będziesz działał, Tuf. – W ręce Strażniczki nie wiadomo skąd znalazł się pistolet 

laserowy wycelowany prosto w głowę Tufa. – I to zaraz. 

background image

– Przemoc – stwierdził Haviland Tuf z ledwo wyczuwalną odrazą w głosie. – Może 

jednak, zanim wypali pani we mnie otwór, pozbawiając mnie życia, a siebie i swoich rodaków 
wszelkich szans na ocalenie, zechce pani wysłuchać moich wyjaśnień? 

– Gadaj! – warknęła. – Tylko nie rozwódź się za bardzo, bo nie mam wiele czasu. 
– Doskonale. – Haviland Tuf położył splecione dłonie na wydatnym brzuchu. – 

Szanowna pani, czuję się zmuszony stwierdzić,  że na Namorze dzieje się coś bardzo 
dziwnego. 

– Coś takiego! – parsknęła. – Ty też to zauważyłeś? – Pistolet w jej ręce nawet nie drgnął. 
– Zaiste. Nęka was plaga stworzeń, które, z braku lepszego określenia, musimy nazwać 

potworami morskimi. W ciągu pięciu lat standardowych pojawiły się trzy gatunki, wszystkie 
zupełnie nowe, albo przynajmniej całkowicie nieznane. Doprawdy zdumiewające zjawisko. 
Kolonizacja Namoru trwa już blisko sto lat, a jednak aż do tej pory nikt nie natrafił na 
najmniejszy ślad istot nazwanych przez was pancernikami, ognistymi balonami i kroczarzami. 
Można by odnieść wrażenie,  że jakiś mroczny odpowiednik mojej „Arki” rzucił wam 
biowojenne wyzwanie. Na szczęście, nic takiego się nie zdarzyło. Nowe czy stare, te morskie 
potwory stanowią produkt tutejszej ewolucji. W waszym oceanie żyją ich bliscy krewniacy. 
Co z tego wynika? 

– Nie mam pojęcia – warknęła Kefira Qay. 
– Ani ja, szanowna pani. W związku z tym idźmy dalej. Te morskie potwory mnożą się 

bez opamiętania. W oceanie jest od nich aż  gęsto, tłoczą się w powietrzu, tratują kolejne 
wyspy, sieją  śmierć i zniszczenie. Nie stwierdzono jednak, żeby walczyły między sobą ani 
żeby miały naturalnych wrogów. W ich wypadku nie zadziałały okrutne prawa normalnego 
ekosystemu. Z ogromnym zainteresowaniem przestudiowałem raporty waszych uczonych. 
Wiele cech potworów budzi moje zdumienie, najbardziej niezwykły jednak wydaje mi się 
fakt,  że pokazują się wyłącznie jako dorosłe, w pełni ukształtowane osobniki. Ogromne 
pancerniki grasują po morzu i zatapiają statki, monstrualne ogniste balony wiszą na niebie... 
Gdzie, jeśli wolno zapytać, są młode pancerniki i dorastające balony? 

– Głęboko pod wodą. 
– Być może, Strażniczko. Być może. Ani pani, ani ja nie jesteśmy w stanie tego 

stwierdzić. Te monstra rzeczywiście budzą przerażenie, ja jednak widywałem na innych 
planetach jeszcze groźniejsze stwory, choć nigdzie ich liczba nie była równie oszałamiająca. 
Dlaczego? Ano dlatego, że ich młode, albo jaja, albo pisklęta, albo cokolwiek, są znacznie 
mniej przerażające niż rodzice, w związku z czym większość ginie, zanim zdąży osiągnąć 
wiek dorosły. Tutaj, na Namorze, ta reguła zdaje się nie mieć zastosowania. Co to może 
oznaczać? – Tuf wzruszył ramionami. – Jeszcze nie wiem, ale intensywnie pracuję nad 
rozwiązaniem tego problemu. Jestem głęboko przekonany, że już niedługo znajdę 
rozwiązanie tej zagadki. 

Kefira Qay skrzywiła się z niesmakiem. 

background image

– A tymczasem my wszyscy zginiemy. Już giniemy, ale ciebie to nic nie obchodzi! 
– Ośmielę się zaprotestować przeciwko... 
Strażniczka nie pozwoliła mu dokończyć. 
– Cisza! – wrzasnęła, wymachując laserem. – Ty już powiedziałeś, co miałeś do 

powiedzenia. Teraz moja kolej. Dziś utraciliśmy łączność ze Złamaną Ręką. To czterdzieści 
trzy wyspy, Tuf. Boję się myśleć, ilu ludzi. Wszyscy zginęli w ciągu jednego dnia. Kilka 
niezrozumiałych sygnałów, histeria, potem cisza. A ty siedzisz tu sobie i jakby nigdy nic 
opowiadasz o zagadkach i tajemnicach. Dość tego! Żądam, żebyś natychmiast przystąpił do 
działania. Później zastanowimy się co i dlaczego, ale na razie musimy pozabijać te... te 
potwory, nie tracąc czasu na jakieś bajdurzenia! 

– Była sobie kiedyś rajska planeta – odparł jakby nigdy nic Haviland Tuf. – Byłaby 

doskonała pod każdym względem, gdyby nie pewien maleńki owad wielkości drobinki kurzu. 
Był całkowicie nieszkodliwy, ale wciskał się wszędzie, w każdy zakamarek. Żywił się 
mikroskopijnymi zarodnikami grzybka żyjącego w powietrzu. Mieszkańcy cudownej planety 
nienawidzili maleńkich owadów, które niekiedy nadlatywały tak wielkimi i gęstymi 
chmarami,  że zasłaniały słońce. Obsiadały każdego, kto wyszedł na dwór, okrywając jego 
ciało  żywym, ruchomym ubraniem. Pewien niedouczony inżynier ekolog zaproponował 
drastyczne rozwiązanie: z odległej planety sprowadził innego, znacznie większego owada, 
który miał za zadanie pożreć małego utrapieńca. Początkowo wszystko wskazywało na to, że 
plan się powiedzie. Przybysze, którzy w nowym ekosystemie nie mieli żadnych naturalnych 
wrogów, rozmnażali się w szaleńczym tempie, aż w końcu wytępili znienawidzonego owada. 
Niestety, radość tubylców trwała krótko, ponieważ niebawem dały się odczuć nieoczekiwane 
skutki uboczne kuracji. Importowane owady, rozprawiwszy się z jedną formą  życia, 
przystąpiły do eksterminacji kolejnych, mniej szkodliwych, a niekiedy nawet pożytecznych. 
Coraz więcej gatunków miejscowych owadów ulegało zagładzie, co doprowadziło do 
masowego wymierania tamtejszych odpowiedników ptaków, nagle pozbawionych 
naturalnego pożywienia. Spadły plony, nie było bowiem komu zapylać roślin, poważnie 
ucierpiały lasy, natomiast zarodniki grzybka, stanowiące pokarm wytępionego owada, 
rozprzestrzeniały się bez najmniejszych problemów. W krótkim czasie grzybek rósł niemal 
wszędzie: na budynkach, żywności, nawet na zwierzętach. Krótko mówiąc, funkcjonowanie 
ekosystemu zostało poważnie zakłócone. Dzisiaj planeta ta stanowi ponurą pustynię pokrytą 
grubym kożuchem odrażającego grzybka. Takie są rezultaty pochopnego działania, nie 
poprzedzonego wystarczającym namysłem. Tego, kto przedkłada czyny nad rozum, spotykają 
niekiedy przykre niespodzianki. 

– Albo pewna śmierć, jeśli będzie się tylko zastanawiał – odparła Strażniczka. – Nic z 

tego, Tuf. Opowiadasz przerażające historie, ale my naprawdę mamy nóż na gardle. Strażnicy 
są gotowi zaryzykować, a ja bez wahania wypełnię rozkaz. – Ponownie wycelowała pistolet w 
głowę Tufa. – Jeśli mnie nie posłuchasz, nacisnę spust. 

background image

Haviland Tuf skrzyżował ramiona na piersi. 
– Postąpiłaby pani nadzwyczaj nierozważnie. Co prawda z pewnością nauczylibyście się 

korzystać z „Arki”, ale nauka zajęłaby wam wiele lat, a przecież  właśnie na czasie, jeśli 
wierzyć pani słowom, najbardziej wam zależy. Wybaczę to zasługujące na potępienie 
zachowanie i nadal będę pracował nad rozwiązaniem waszych problemów, lecz do działania 
przystąpię dopiero wtedy, kiedy uznam to za stosowne. Jestem inżynierem ekologiem, 
szanowna pani, i muszę dbać o swoje dobre imię oraz opinię wysokiej klasy specjalisty. Czuję 
się zmuszony zwrócić pani uwagę,  że bez mojej pomocy będziecie zupełnie bezradni. 
Zupełnie. Tak więc, skoro wyjaśniliśmy sobie pewne sprawy, proponuję, byśmy rozeszli się, 
każde do swoich zadań. Nie użyje pani tego lasera. 

Przez chwilę wydawało się, że Kefira Qay nie ma pojęcia, co robić. 
– Ty... – Ręka, w której ściskała pistolet, wyraźnie zadrżała, ale zaraz potem Strażniczka 

odzyskała pewność siebie i ciemny wylot lufy znowu spojrzał Tufowi prosto w oczy. – 
Mylisz się – powiedziała spokojnie. – Użyję go. – Haviland Tuf nie odpowiedział. – Ale nie 
przeciwko tobie, tylko przeciwko twoim kotom – ciągnęła lodowatym tonem. – Codziennie 
będę zabijała jednego, aż wreszcie zdecydujesz się coś zrobić. – Przesunęła broń, celując już 
nie w głowę Tufa, ale w Niewdzięczność, która wałęsała się bez celu po pomieszczeniu, 
nieufnie zaglądając w zacienione kąty. – Zacznę od tego – powiedziała Strażniczka. – Liczę 
do trzech. 

Tuf siedział nieruchomo, z twarzą nie wyrażającą żadnych uczuć. 
– Jeden. 
Wciąż żadnej reakcji. 
– Dwa. 
Zmarszczył brwi, a na jego wysokim bladym czole pojawiły się dwie głębokie 

zmarszczki. 

– Trzy – wycedziła kobieta przez zaciśnięte zęby. 
– Proszę nie strzelać – odezwał się Haviland Tuf. – Postąpię zgodnie z pani życzeniem. 

Za godzinę rozpocznę klonowanie. 

Strażniczka schowała pistolet do kabury. 

 

* * * 

 

Tak więc, choć niechętnie, Haviland Tuf poszedł na wojnę. 
Cały pierwszy dzień spędził w pokoju dowodzenia przed głównym terminalem 

komputera, poruszając pokrętłami, wciskając podświetlone klawisze i dotykając 
holograficznych przycisków. Daleko od niego, w trzewiach „Arki”, mętne ciecze z bulgotem 
wlewały się do zbiorników ustawionych w pogrążonym w półmroku pomieszczeniu 
ciągnącym się wzdłuż całego statku, a ultraprecyzyjne manipulatory przenosiły z magazynu 

background image

mikroskopijne fragmenty tkanek, a niekiedy nawet pojedyncze komórki. Tuf nie oglądał tego 
na własne oczy, bo nie musiał; niezmordowanie trwał na posterunku i uruchamiał kolejne 
procesy klonowania. 

Drugiego dnia wykonywał te same czynności. 
Trzeciego dnia dźwignął się z fotela i wyruszył na przechadzkę od zbiornika do 

zbiornika, w których błyskawicznie rosły wyselekcjonowane przez niego organizmy. Niektóre 
były już całkiem dobrze widoczne, obecności innych można było się tylko domyślać na 
podstawie poruszeń wypełniającej je cieczy. Kilka zbiorników niemal dorównywało 
rozmiarami lądowisku „Arki”, ale trafiały się i takie wielkości paznokcia. Haviland Tuf 
przystawał przy każdym, studiował wskazania przyrządów pomiarowych i niekiedy 
wprowadzał drobne korekty. U schyłku dnia miał za sobą dopiero połowę inspekcji. 

Czwartego dnia dokończył przegląd. 
Piątego włączył pole czasowe. 
– Dzięki niemu dysponujemy władzą nad czasem – wyjaśnił Strażniczce, kiedy zapytała 

go, co to takiego. – Możemy wstrzymywać lub przyspieszać jego upływ. Tym razem 
sprawimy, żeby biegł jak najprędzej, aby żołnierze, których powołałem do mojej armii, mogli 
szybciej wkroczyć do akcji. – Szóstego dnia prawie nie opuszczał  lądowiska, na którym 
modernizował dwa promy orbitalne, dostosowując je do potrzeb istot, które zamierzał 
przetransportować na planetę. Najpoważniejsze przeróbki polegały na zainstalowaniu 
wielkich,  średnich oraz całkiem małych zbiorników i na napełnieniu ich wodą. Rankiem 
siódmego dnia Haviland Tuf oświadczył przy śniadaniu: – Szanowna pani, możemy ruszać. 

– Już? – zdziwiła się Strażniczka. 
– Co prawda nie wszystkie stworzenia osiągnęły pełną dojrzałość, ale tak właśnie jest 

lepiej, choćby z tego względu,  że  łatwiej będzie je nam przetransportować. Rzecz jasna, 
klonowanie nie zostanie przerwane ani na chwilę. Musimy wytworzyć wystarczającą liczbę 
osobników,  żeby mogły utworzyć w miarę stabilną populację, lecz nic nie stoi na 
przeszkodzie, żebyśmy już teraz zaczęli przenosiny. 

– Jaki masz plan? – zapytała Kefira Qay. 
Tuf odsunął talerz, zacisnął usta i przez chwilę przyglądał się jej z dezaprobatą. 
– Z pewnością niedoskonały, Strażniczko, ponieważ musiałem przygotowywać go w 

pośpiechu, nie dysponując wystarczającą wiedzą. W związku z tym nie biorę  żadnej 
odpowiedzialności za rezultaty podjętych działań. Proszę pamiętać, że przystąpiłem do akcji 
pod presją natarczywych ponagleń, a nawet niewybrednych gróźb, które ktoś mniej 
wyrozumiały ode mnie z pewnością nazwałby ordynarnym szantażem. 

Kobieta lekceważąco machnęła ręką. 
– Nieważne – prychnęła. – Powiedz lepiej, co zamierzasz zrobić. 
Tuf położył na brzuchu splecione dłonie. 
– Broń biologiczna, podobnie jak inne rodzaje uzbrojenia, występuje w wielu postaciach. 

background image

W walce bezpośredniej najpewniejszym sposobem uśmiercenia przeciwnika jest oddanie 
celnego strzału z lasera w środek jego czoła. Odpowiednikiem tej metody na gruncie wojny 
biologicznej jest stworzenie naturalnego nieprzyjaciela-drapieżcy albo pasożyta atakującego 
tylko jeden, wybrany gatunek istot. Niestety, z braku czasu nie miałem szans na zastosowanie 
tego najprostszego, ale zarazem wymagającego najwięcej cierpliwości, rozwiązania. 

Inne sposoby nie dają równie dobrej gwarancji osiągnięcia pożądanego rezultatu. 

Mógłbym na przykład wypuścić z „Arki” chorobę, która uwolniłaby waszą planetę od 
pancerników, ognistych balonów i kroczarzy, ale przy okazji z pewnością ucierpiałyby 
również pożyteczne gatunki, będące bliskimi krewniakami znienawidzonych potworów. 
Według przeprowadzonych przeze mnie symulacji, poważne niebezpieczeństwo zawisłoby 
nad trzema czwartymi istot, które obecnie żyją w oceanie Namoru. Mógłbym także zasypać 
waszą planetę zarodnikami błyskawicznie rozmnażających się grzybów oraz mikroskopijnymi 
zwierzętami, które w krótkim czasie rozpleniłyby się tak bardzo, że w morzu nie zostałoby 
miejsca dla innych stworzeń, ale takie rozwiązanie również jest nie do zaakceptowania, 
ponieważ ostatecznie doprowadziłoby do całkowitego wyjałowienia globu, który stałby się 
niezdatny do zamieszkania. Jeśli miałbym rozwinąć porównanie, do którego uciekłem się 
przed chwilą, metoda ta równałaby się zabiciu pojedynczego człowieka za pomocą 
kilkumegatonowej bomby jądrowej, zdetonowanej w mieście, w którym mieszkała upatrzona 
ofiara. 

Zrezygnowawszy z powyższych planów, wybrałem coś, co chyba można nazwać 

„strategią mieszaną”. Zakłada ona wprowadzenie do planetarnego ekosystemu kilkudziesięciu 
nowych gatunków, w nadziei, że przynajmniej niektóre z nich okażą się naturalnymi 
nieprzyjaciółmi morskich potworów i wydatnie przyczynią się do zmniejszenia ich 
liczebności. Wśród moich żołnierzy są gigantyczne bestie, zdolne w okamgnieniu rozprawić 
się nawet z największym pancernikiem, niewielcy myśliwi polujący dużymi grupami oraz 
stworzenia wręcz mikroskopijnych rozmiarów. Liczę na to, że będą w stanie atakować 
potwory w ich wcześniejszych stadiach rozwoju albo, być może, wpłynąć na osłabienie ich 
zdolności prokreacyjnych. Zamiast postawić wszystko na jedną kartę, staram się wykorzystać 
jednocześnie wszystkie atuty. Biorąc pod uwagę okoliczności, a szczególnie ultimatum, które 
mi pani przedstawiła przed kilku dniami, jest to jedyny sensowny sposób. – Lekko skłonił 
głowę w jej kierunku. – Mam nadzieję,  że będzie pani usatysfakcjonowana. – Zmarszczyła 
brwi i nie odpowiedziała. – Możemy od razu przystąpić do dzieła, naturalnie jeśli Uporała się 
już pani z deserem – dodał Tuf. – Nie chciałbym ściągnąć na siebie podejrzeń, że się ociągam. 
Przypuszczam, że posiada pani licencję pilota? 

– Oczywiście! – parsknęła. 
– Znakomicie. W takim razie niezwłocznie zapoznam panią z niuansami sterowania 

moimi promami orbitalnymi. Są już gotowe do startu. Będziemy wykonywać loty nad 
oceanem i wrzucać do niego ładunek stanowiący rezultat moich eksperymentów 

background image

genetycznych. Ja usiądę za sterami „Bazyliszka” i udam się nad półkulę północną, pani 
wsiądzie do „Mantykory” i zajmie się półkulą południową. Jeżeli nie ma pani żadnych 
zastrzeżeń, proponuję, abyśmy bezzwłocznie wzięli się do pracy. Majestatycznie podniósł się 
z fotela. 

 

* * * 

 

Przez kolejne dwadzieścia dni Haviland Tuf i Kefira Qay przemierzali niebezpieczne 

niebo nad Namorem i zrzucali do morza żywy  ładunek. Strażniczka ochoczo wykonywała 
swoją pracę.  Świadomość,  że nie siedzi bezczynnie, tylko znowu coś robi, napełniała ją 
nadzieją. Pancerniki, ogniste balony i kroczarze wreszcie spotkają godnych przeciwników z 
kilkudziesięciu planet rozrzuconych po galaktyce. 

Ze Starego Posejdona przybyły krwiożercze węgorze, nessie oraz pajęcze wodorosty, 

prawie niewidoczne, za to śmiertelnie niebezpieczne, bo o niewiarygodnie ostrych włóknach. 

Tuf wskrzesił żyjące niegdyś na Aquariusie czarne i jeszcze szybsze szkarłatne krukoły, 

trujące pufki i aromatyczną mięsożerną przewłoczkę. 

Z planety Jamisona pochodziły piaskowe smoki, dreerhanty oraz kilkanaście rodzajów 

dużych i małych wodnych węży. 

Dzięki magazynowi tkanek „Arki” udało się także odtworzyć legendarne stworzenia 

żyjące niegdyś na Starej Ziemi: żarłacze olbrzymie, barakudy, ośmiornice, a nawet rozumne 
orki. 

W oceanie Namoru pojawił się monstrualny, szary kraken z Lissadoru i nieco mniejszy, 

błękitny, z Ance. Towarzystwa dotrzymywały im parzące meduzy z Nobornu, daronnijskie 
wirobicze, pijawki z Cathaday, ryby-fortece z Dam Tullian, pseudowieloryby z Guliwera, 
ghrin’da z Hruun-2, niewielkie błyszczoskrzypy z Avalonu, pasożytujące caesni z Anandy 
oraz  śmiertelnie groźne morskie osy z Deirdry. Do walki z ognistymi balonami wyruszyły 
zastępy niezrównanych lotników: szybujące płaszczki, jaskrawoczerwone brzytwoskrzydła, 
chmary pogardników, półwodne wyjce, a także najbardziej przerażający, bezimienny, 
jasnoniebieski twór, pół roślina, pół zwierzę, prawie nieważki, czający się w obłokach jak 
nieuchronna śmierć. Tuf nazwał go „cieniem zagłady” i surowo przykazał Strażniczce, żeby 
pod żadnym pozorem nie przelatywała przez chmury. 

Z ładowni „Bazyliszka” i „Mantykory” sypały się rośliny i zwierzęta, a także twory, które 

trudno było zaliczyć do jakiejkolwiek kategorii, drapieżniki i pasożyty, istoty czarne jak noc i 
pyszniące się feerią najwspanialszych barw, piękne jak marzenie i tak ohydne, że sama myśl o 
nich mogła doprowadzić do szaleństwa. Pochodziły zarówno z planet, których nazwy często 
przewijały się przez karty historii, jak i takich, o których nikt nigdy nie słyszał, a nawet z 
bezimiennych globów gdzieś na samym skraju wszechświata. Dzień w dzień dwa promy 
śmigały nad oceanem, za szybkie i zbyt potężne, żeby obawiać się ponawianych co jakiś czas 

background image

ataków ognistych balonów. 

Po wykonaniu zadania wracały na „Arkę”, gdzie Haviland Tuf natychmiast udawał się na 

odpoczynek, Kefira Qay natomiast, zawsze w towarzystwie Głupoty, zasiadała w centrali 
łączności, by zapoznać się z najświeższymi doniesieniami. 

„Strażnik Smitt donosi o spotkaniu z niezwykłą istotą w Cieśninie Pomarańczowej. Nie 

stwierdzono obecności pancerników”. 

„W pobliżu Batthernu widziano pancernika walczącego z jakimś dwukrotnie większym 

od niego stworem. Szary kraken, powiadasz? Znakomicie. Wygląda na to, że będziemy 
musieli szybko nauczyć się tych nazw!” 

„Z cieśniny Mullidor donoszą,  że na przybrzeżnych skałach osiedliła się kolonia 

szybujących płaszczek. Strażniczka Horn twierdzi, że bez trudu dają sobie radę z balonami. 
Wspaniale!”. 

„Dzisiaj dotarł do nas raport z Błękitnej Plaży. Wydarzyła się tam dziwna historia. Na 

brzeg wyszły trzy kroczarze, ale to nie był atak. Szły z trudem, zataczały się i były oblepione 
jakąś dziwną półprzezroczystą substancją. Wszystkie trzy zdechły po dziesięciu minutach”. 

„Dzisiaj na Nowej Atlantydzie morze wyrzuciło na brzeg martwego pancernika. Załoga 

»Słonecznej Brzytwy« zauważyła jeszcze jedno ciało, unoszące się na falach. Zdaje się,  że 
jakieś niezwykłe ryby rozszarpywały je na strzępy”. 

„W drodze na Płomieniste Wyspy »Gwiezdny Miecz« napotkał tyko pięć balonów. Rada 

Naczelna rozważa możliwość wznowienia regularnych lotów na Ostrygową Perłę. Co o tym 
myślisz, Strażniczko Qay? Sądzisz, że powinniśmy spróbować, czy uważasz, że jeszcze na to 
za wcześnie?”. 

Codziennie napływały nowe raporty i codziennie Kefira Qay uśmiechała się coraz 

szerzej, siadając za sterami „Mantykory”. Haviland Tuf, jak zwykle, żadnym gestem ani 
słowem nie dał poznać, co myśli. 

Trzydziestego czwartego dnia wojny Lord Strażnik Lysan zakomunikował: 
„Dzisiaj znaleźliśmy jeszcze jednego martwego pancernika. Sądząc po jego wyglądzie, 

przed śmiercią stoczył nielichą bitwę. Nasi uczeni zbadali zawartość jego żołądków; wszystko 
wskazuje na to, że co najmniej od kilku dni żywił się wyłącznie orkami i błękitnymi 
krakenami”. 

Kefira Qay zmarszczyła brwi, ale po chwili rozpogodziła się i machnęła ręką. 
„Na plażę Boreen fale przyniosły szarego krakena” – poinformował ją kilka dni później 

Strażnik Moen. „Mieszkańcy uskarżają się na straszliwy odór. Według ich relacji, na ciele ma 
ślady po kilkudziesięciu ukąszeniach. Przypuszczalnie to robota pancernika, tyle że znacznie 
większego niż te, z którymi mieliśmy do czynienia do tej pory”. 

Strażniczka Qay poruszyła się niepewnie w fotelu. 
„Z Morza Bursztynowego znikły wszystkie rekiny. Nasi biologowie nie potrafią wyjaśnić 

tego zjawiska. Co o tym myślicie, Strażniczko? Proszę zapytać Tufa”. 

background image

Słuchała w milczeniu, czując, jak jej ciało powoli pokrywa się gęsią skórką. 
„Otrzymaliśmy niepokojące informacje. Na głębinie Coherine zauważono jakiś dziwny 

obiekt, poruszający się ze zmienną prędkością. Doniesienie potwierdzają załogi »Słonecznej 
Brzytwy« i »Noża w Chmurach« oraz patrole na śmigaczach. Obiekt jest tak ogromny, że 
właściwie można uznać go za żywą wyspę, i niszczy wszystko, co napotka na swej drodze. 
Czy to wasze dzieło? Jeśli tak, to trochę przesadziliście. Podobno pożera przede wszystkim 
barakudy i błyszczoskrzypy. 

Kefira Qay skrzywiła się boleśnie. 
„Nad cieśniną Mullidor znowu pojawiły się ogniste balony. Latają całymi setkami. Nie 

chce mi się wierzyć, ale naoczni świadkowie twierdzą, że szybujące płaszczki nie są w stanie 
przebić ich powłok i odbijają się jak od ściany. Czy...” 

„Pancerniki wróciły, wyobrażacie sobie? Byliśmy już prawie pewni, że całkiem znikły. 

Jest ich mnóstwo i jakby nigdy nic pożerają ryby Tufa. Musicie natychmiast...” 

„Pancerniki ponownie zaczęły zestrzeliwać obiekty latające nad...” 
„Mamy coś zupełnie nowego, Strażniczko. Coś w rodzaju szybowca, który startuje z 

balonu, wykonuje zadanie i zaraz wraca. Straciliśmy już trzy śmigacze. Płaszczki nie potrafią 
sobie z nimi poradzić”. 

„...do niczego. Balony nic sobie z nich nie robią, przelatują przez chmury, kiedy i jak 

chcą”. 

„...martwych os morskich. Nie wiem, ile dokładnie, ale na pewno parę tysięcy. Skąd...” 
„...kroczarze. Utraciliśmy  łączność z Zamkiem Świtu. Nie jesteśmy w stanie tego 

zrozumieć... przecież wyspę otaczały kolonie pijawek i meduz! Mieszkańcom nie powinno 
nic zagrażać, chyba że...” 

„...Błękitna Plaża milczy już od tygodnia...”. 
„...o trzydziestu, może nawet czterdziestu balonach nad Cabben. Rada obawia się, że...” 
„...ani słowa z Lobbadoon...” 
„...martwa ryba-forteca, prawie tak wielka jak wyspa...” 
„...pancerniki jakby nigdy nic wpłynęły do portu i...” 
„...kroczarze...” 
„...Strażniczko Qay, mam tragiczną wiadomość: przed kilkoma minutami straciliśmy 

»Gwiezdny Miecz«. Ostatni meldunek był mocno zniekształcony, ale wydaje nam się, że...” 

Kefira Qay zerwała się z fotela i odwróciła gwałtownie,  żeby czym prędzej wybiec z 

centrali  łączności, gdzie ze wszystkich stron docierały do niej wieści o porażkach, 
nieszczęściach, śmierci i zniszczeniu. Nie zrobiła jednak nawet jednego kroku, ponieważ tuż 
przed sobą ujrzała stojącego nieruchomo Tufa z Niewdzięcznością przycupniętą na jego 
lewym ramieniu. 

– Co się dzieje, do cholery?! – wrzasnęła. 
– Wydaje mi się, że nawet osoba o inteligencji odrobinę niższej od przeciętnej bez trudu 

background image

znalazłaby odpowiedź na to pytanie – odparł spokojnie Tuf. – Przegrywamy, proszę pani. Kto 
wie, czy już nie ponieśliśmy ostatecznej klęski. 

– A ty zamierzasz przyglądać się z założonymi rękami? Nie przejdziesz do kontrataku? 

To wszystko twoja wina! Nie jesteś żadnym inżynierem ekologiem, tylko zwykłym kupcem, 
który nie zna się na tym, co robi. To dlatego... 

Tuf uciszył ją majestatycznym ruchem ręki o długich białych palcach. 
– Sprawiła mi pani już wystarczająco dużo przykrości, proszę więc, by zechciała pani 

powstrzymać się przed dalszymi zniewagami. Jestem pokojowo usposobionym człowiekiem o 
łagodnym charakterze, ale nawet mnie można niekiedy wyprowadzić z równowagi. Pani już 
się to prawie udało. W żadnym wypadku nie poczuwam się do odpowiedzialności za 
niepomyślny bieg wydarzeń. Nie ja wpadłem na pomysł rozpoczęcia nie przemyślanej i nie 
do końca przygotowanej wojny biologicznej. Zostałem zmuszony do wzięcia w niej czynnego 
udziału wbrew swojej woli. Na szczęście, podczas gdy pani spędzała wieczory, upajając się 
wątpliwymi zwycięstwami, ja nadal ciężko pracowałem. Uważnie śledziłem przebieg działań 
wojennych, a w jednym z największych zbiorników skopiowałem całą biosferę Namoru, 
wzbogacając ją organizmami sklonowanymi z próbek pobieranych z martwych okazów. 
Obserwowałem i analizowałem, aż wreszcie mogłem wyciągnąć wnioski. Nie twierdzę,  że 
uważam je za ostateczne, ale przebieg wydarzeń zdaje się potwierdzać ich słuszność i 
dostarczać mi podstaw do wysunięcia konkretnej hipotezy. Dlatego byłbym niezmiernie 
zobowiązany, gdyby przestała pani mnie obrażać. Teraz udam się na spoczynek, by 
podreperować nadwątlone siły, jutro zaś z samego rana polecę na planetę i położę kres 
nieszczęściom. 

Kefira Qay wytrzeszczyła oczy. Nie wierzyła mu, ale mimo to w jej sercu na nowo 

zapłonął płomyk nadziei. 

– A więc jednak masz rozwiązanie? 
– Zaiste. Wydaje mi się, że już to powiedziałem. 
– Jakie? Pewnie wyhodowałeś coś nowego, prawda? Co to jest? Jakiś potwór? A może 

choroba? 

Haviland Tuf uniósł rękę. 
– Cierpliwości. Najpierw muszę się upewnić. Wyszydzała mnie pani i drwiła ze mnie z 

niezachwianą pasją. Obawiam się,  że zdradzając pani swe plany, naraziłbym się na dalsze 
kpiny. Najpierw udowodnię, że mam rację. Porozmawiajmy o tym jutro. Nie poleci pani na 
misję bojową na „Mantykorze”. Chcę,  żeby udała się pani na Nową Atlantydę i zwołała 
posiedzenie Rady Naczelnej. Proszę przywieźć wszystkich członków, nawet z najdalej 
położonych wysp. 

– A ty? – zapytała Kefira Qay. 
– Spotkam się z Radą, gdy chwila będzie odpowiednia. Przedtem udam się na Namor ze 

swoim stworzeniem, by wykonać pewną misję. Sądzę, że polecimy „Feniksem”. Tak jest. To 

background image

będzie odpowiedni wybór. W końcu wasz świat powstanie z popiołów. Bardzo wilgotnych, 
niemniej jednak popiołów. 

 

* * * 

 

Kefira Qay spotkała się z Havilandem Tufem w doku promowym. Tuż przed terminem 

odlotu. „Mantykora” i „Feniks” czekały na nich pośród zepsutych statków. Haviland Tuf 
liczył coś na minikomputerze, który nosił po wewnętrznej stronie nadgarstka. Miał na sobie 
stary, winylowy szynel z obszernymi kieszeniami i wielkimi epoletami, a na łysą  głowę 
włożył na bakier zielono-brązową czapkę ozdobioną złotą tetą Inżynierów Ekologicznych. 

– Zawiadomiłam kontrolę lotów i Kwaterę Główną Strażników – oznajmiła Kefira Qay. – 

Rada już się zbiera. Zapewnię transport kilku Lordom Strażnikom przebywającym w 
odległych prowincjach, wszyscy więc będą obecni. A co z tobą, Tuf? Jesteś gotowy? Czy 
twoje tajemnicze stworzenie ci towarzyszy? 

– Już niedługo – odparł Haviland Tuf, mrugając. 
Kefira Qay nie patrzyła jednak na jego twarz. Opuściła wzrok. 
– Tuf – odezwała się. – W twojej kieszeni coś się rusza. 
– Ach – mruknął Tuf. – Zaiste. 
Z kieszeni wysunęła się maleńka główka. Maleńki, czarny kotek o lśniących,  żółtych 

oczach rozejrzał się ciekawie. 

– To kot – burknęła z niesmakiem Kefira Qay. 
– Jest pani zdumiewająco spostrzegawcza – pochwalił ją Haviland Tuf. Delikatnie uniósł 

zwierzątko w wielkiej, białej dłoni, drapiąc je za uchem palcem drugiej. – To Dax – oznajmił 
z powagą. Kotek był co najmniej dwukrotnie mniejszy od swych starszych pobratymców 
biegających na swobodzie po „Arce”. Wyglądał jak czarna kulka futra, dziwnie ospała i 
bezwładna. 

– Rewelacja „ciągnęła Strażniczka. – Dax, tak? A skąd on się wziął? Nie, nie odpowiadaj. 

Potrafił się tego domyślić. Tuf, mamy na głowie ważniejsze sprawy niż zabawa z kotami. 

– Nie sądzę – sprzeciwił się Haviland Tuf. – Nie docenia pani kotów, Strażniczko. To 

najbardziej cywilizowane ze wszystkich istot. Wie pani, że wszystkie koty, od niepamiętnych 
czasów, mają pewne zdolności psioniczne? Że niektóre społeczeństwa na Starej Ziemi 
oddawały kotom boską cześć? To prawda. 

– Daj spokój – rzuciła poirytowana Kefira Qay. – Nie mamy czasu na pogawędki o 

kotach. Czy zamierzasz zabrać to nieszczęsne zwierzę ze sobą na Namor. 

– Zaiste – potwierdził Tuf. – To nieszczęsne zwierzę, jak je pani pogardliwie określiła, 

przyniesie Namorowi ocalenie. Należy mu się szacunek. 

Strażniczka wytrzeszczyła oczy ze zdumienia, jakby rozmawiała z szaleńcem. 
– Co? On? To znaczy Dax? Mówisz poważnie? Co ty wygadujesz? To żart, prawda? Jakiś 

background image

szalony żart. Masz na „Feniksie” jakiegoś lewiatana, który uwolni nas od pancerników. Coś... 
sama nie wiem co. Ale... nie jego. 

– Jego – potwierdził Tuf. – Strażniczko, mam dość powtarzania najbardziej oczywistych 

stwierdzeń, które jakoś nie mogą utorować sobie drogi do pani świadomości. Dałem wam 
krakeny, szybujące płaszczki i osy morskie. Niestety, nie spełniły pokładanych w nich 
nadziei, dlatego poświęciłem sprawie jeszcze więcej namysłu i sklonowałem Daksa. 

– Przecież to kociak – wymamrotała bezradnie. – Wystawiasz kociaka do walki z 

pancernikami, ognistymi balonami i kroczarzami. Jednego. Małego. Słabiutkiego. Kociaka. 

– Zaiste – odparł z niewzruszonym spokojem Haviland Tuf, po czym schował puszystą, 

czarną kulkę do przepastnej kieszeni, odwrócił się i majestatycznie oddalił się w kierunku 
„Feniksa”. 

 

* * * 

 

Kefirę Qay ogarniał coraz większy niepokój. Dwudziestu pięciu Lordów Strażników, 

tworzących Radę Naczelną odpowiedzialną za spokój i porządek na planecie, z rosnącym 
zniecierpliwieniem czekało w pomieszczeniu na szczycie Wieży Wododziałowej na Nowej 
Atlantydzie. Czekali od wielu godzin, niektórzy już niemal cały dzień. Na długim stole 
konferencyjnym walały się osobiste komunikatory, mikrokonsolety i wydruki komputerowe, 
tu i ówdzie stały całkowicie lub częściowo opróżnione szklanki. Do tej pory podano dwa 
posiłki. Przy ogromnym, wypukłym oknie stali pogrążeni w rozmowie Strażnicy Alis i Lysan; 
obaj co chwila posyłali ciężkie znaczące spojrzenia w kierunku Kefiry. Za ich plecami 
właśnie zachodziło słońce, a rozległa zatoka przybierała uroczy szkarłatny odcień. Widok 
byłby jeszcze piękniejszy, gdyby nie szpeciły go ruchliwe, czarne punkciki śmigaczy, 
strzegących bezpieczeństwa zebranych. 

Szybko zapadał zmierzch, członkowie Rady niecierpliwie wiercili się w miękkich 

rozłożystych fotelach, a Haviland Tuf wciąż się nie zjawiał. 

– Na którą się zapowiadał? – zapytał po raz piąty Lord Strażnik Khem. 
– Nie określił precyzyjnie czasu – odparła po raz piąty Kefira Qay. 
Khem zmarszczył brwi i wymamrotał coś pod nosem. 
Chwilę potem ożył jeden z leżących na stole komunikatorów. Lord Lysan podszedł 

szybkim krokiem, wyłączył natarczywy sygnał i podniósł urządzenie do ust. 

– Tak? Rozumiem. Znakomicie. Eskortujcie go na lądowisko, a potem od razu 

przyprowadźcie tutaj. – Zastukał komunikatorem w blat stołu. Członkowie Rady umilkli i 
odwrócili się w jego stronę. W pomieszczeniu zapadła cisza. – Jeden z patroli zauważył prom 
Tufa. – Zerknął z ukosa na Kefirę Qay. – Nareszcie. 

Strażniczka najchętniej znalazłaby się zupełnie gdzie indziej, byle jak najdalej stąd. Nie 

dość, że Tuf kazał na siebie tak długo czekać, to za chwilę wkroczy majestatycznie do sali z 

background image

małym kotkiem wychylającym łebek z którejś z jego kieszeni. Próbowała kilka razy, ale nie 
zdobyła się na odwagę, by powiedzieć zwierzchnikom, że Haviland Tuf zamierza ocalić 
Namor, korzystając z pomocy małego, czarnego kotka. Wcisnęła się głębiej w fotel, pochyliła 
głowę i bezwiednie przesuwała palcem po orlim nosie. Miała przeczucie, że będzie niedobrze. 

Było jeszcze gorzej. 
Lordowie czekali w milczeniu. Wreszcie drzwi otworzyły się i do sali posiedzeń 

wmaszerował Haviland Tuf w asyście czterech uzbrojonych wartowników. Przedstawiał sobą 
tragiczny widok: przesiąknięte wodą buty wydawały mlaszczące odgłosy, długi, szary płaszcz 
był powalany błotem. Tak jak się spodziewała, z lewej kieszeni wystawały łebek i górne łapki 
Daksa. Ale Strażnicy nie patrzyli na kota, tylko na zabłocony, oblepiony zielonkawym 
szlamem kamień wielkości ludzkiej głowy, który Tuf taszczył pod pachą. Z kamienia, 
płaszcza i butów kapała brudna woda. 

Tuf bez słowa podszedł do długiego stołu i położył na nim kamień, dopiero wtedy Kefira 

dostrzegła wystające z prawie niewidocznej szczeliny końcówki bladych wiotkich macek i 
zorientowała się, że to wcale nie kamień. 

– Małż błotny! – powiedziała głośno ze zdumieniem. 
Nic dziwnego, że zorientowała się dopiero po pewnym czasie. Do tej pory widywała te 

stworzenia wyłącznie na talerzu, ugotowane, z usuniętymi mackami. Zazwyczaj podawano do 
nich młotek i dłuto, ponieważ tylko za pomocą tych narzędzi można było rozbić twardą 
skorupę, obok zaś stawiano talerzyki z masłem i przyprawami. 

Pozostali Strażnicy jeszcze przez chwilę przyglądali się ociekającemu wodą i szlamem 

obiektowi, a potem zaczęli mówić prawie jednocześnie: 

– Przecież to małż błotny! Nic nie rozumiem... 
– Co to ma znaczyć? 
– Najpierw każe nam czekać cały dzień, a potem zjawia się umorusany od stóp do głów. 

Moim zdaniem doszło do poważnego naruszenia... 

– ...nie jadłem czegoś takiego już od... 
– ... człowiek, który ma ocalić... 
– Szaleństwo! Po prostu czyste szaleństwo! 
– A co on ma w kieszeni? Słuchajcie, to się rusza! Słowo daję, widziałem, jak się rusza! 
– Cisza! – ryknął Lysan. Gwar natychmiast ucichł, a Strażnicy jak jeden mąż spojrzeli w 

jego kierunku. – Zebraliśmy się tutaj, tak jak sobie życzyłeś – zwrócił się lodowatym tonem 
do Tufa. – Obiecałeś przedstawić nam rozwiązanie naszych problemów, a tymczasem 
wygląda na to, że przyniosłeś nam kolację. 

Ktoś parsknął śmiechem, ale szybko umilkł. Haviland Tuf zmarszczył brwi, spojrzał na 

brudne ręce, wytarł je w płaszcz, po czym wyjął Daksa z kieszeni i postawił go na stole. 
Kociak przeciągnął się, ziewnął rozdzierająco, a następnie leniwie skierował ku siedzącej w 
pobliżu Strażniczce, która wybałuszyła z przerażeniem oczy i pospiesznie cofnęła się z 

background image

fotelem. Tymczasem Tuf zdjął przemoczony płaszcz, rozejrzał się za wieszakiem, a nie 
znalazłszy go, przewiesił  płaszcz przez lufę laserowej strzelby jednego z eskortujących go 
żołnierzy. 

– Szacowni Lordowie Strażnicy – zwrócił się do zebranych. – Mylicie się. To, co przed 

sobą widzicie, bynajmniej nie jest waszą kolacją. W tym właśnie tkwią korzenie wszystkich 
waszych problemów. Istota, którą wam dostarczyłem, jest ambasadorem wysoce rozumnej 
rasy zamieszkującej wraz z wami planetę Namor. Niestety, nie udało mi się jeszcze poznać 
nazwy tego gatunku, niemniej jednak zapewniam was, że jego pobratymcy nie byliby 
zachwyceni, gdybyście go zjedli. 

 

* * * 

 

Minęło sporo czasu, zanim ktoś wreszcie przyniósł Lysanowi młotek, a i tak Lord 

Strażnik musiał długo łomotać w stół, zanim wrzawa nieco ucichła, a uczestnicy posiedzenia 
przynajmniej częściowo ochłonęli z wrażenia po nieoczekiwanym oświadczeniu. Tuf czekał 
cierpliwie z kamienną twarzą i rękami skrzyżowanymi na piersi. 

– Wydaje mi się,  że jestem państwu winien trochę bardziej szczegółowe wyjaśnienia – 

powiedział, kiedy w sali zapadł względny spokój. 

– Ty oszalałeś – stwierdził bezbarwnym głosem Lord Harvan, przenosząc spojrzenie z 

małża na Tufa i z powrotem. – Zupełnie oszalałeś. 

Haviland Tuf zgarnął Daksa ze stołu, ułożył go sobie w zagięciu ramienia i począł 

głaskać po czarnym futrze. 

– Nawet teraz, w chwili zwycięstwa, jesteśmy wykpiwani i obrażani – powiedział do 

niego z powagą. 

– To niemożliwe – oświadczył stanowczo Lysan. – Przed rozpoczęciem kolonizacji, a 

także w jej trakcie, przeprowadziliśmy dokładne badania planety i stwierdziliśmy z całą 
pewnością, że nie zamieszkuje jej żadna inteligentna rasa. Nie znaleźliśmy miast, dróg, ruin, 
żadnych produktów technologii... Nigdzie, ani na powierzchni, ani w głębi morza. 

– A nawet gdyby żyły tu inteligentne istoty – odezwała się przysadzista Strażniczka o 

czerwonej twarzy – to na pewno nie byłyby nimi małże błotne. To prawda, mają mózgi 
zbliżone rozmiarami do ludzkich, ale nic poza tym. Nie mają oczu, uszu ani nosów, ani 
prawie  żadnych organów czuciowych. Wszystko, czym dysponują, to te cieniutkie macki, 
zbyt słabe, żeby poruszyć średnio ciężki kamień, w związku z czym służą niemal wyłącznie 
do zakotwiczenia ich na dnie morza. Są obojnakami o bajecznie prostej budowie ciała, a 
przemieszczają się tylko w pierwszym miesiącu życia, bo potem, kiedy skorupa stwardnieje, 
stają się zbyt ciężkie. Przyrastają do dna i trwają tam bez ruchu setki lat. 

– Tysiące, szanowna pani – poprawił  ją Haviland Tuf. – To nadzwyczaj długowieczne 

stworzenia. Fakty, które byliście uprzejmi przedstawić, oczywiście są prawdziwe, ale 

background image

wyciągnęliście z nich państwo błędne wnioski. Zaślepiły was wojenny zapał i lęk. Gdybyście 
spróbowali spojrzeć na problem z większej perspektywy, tak jak ja to uczyniłem, bez 
wątpienia nawet najbardziej zacietrzewieni spośród was zrozumieliby, że wasze problemy nie 
są i nie mogą być spowodowane naturalnymi przyczynami. Tylko celowe działania umysłów 
dysponujących godną podziwu inteligencją mogły doprowadzić do aż tak tragicznych 
następstw. 

– Chyba nie chcesz, byśmy uwierzyli, że... – odezwał się jeden ze Strażników, ale Tuf nie 

pozwolił mu dokończyć. 

– Proszę mi wybaczyć, ale teraz ja mówię. Jeśli nikt nie będzie mi przerywał, postaram 

się wszystko wyjaśnić. Potem odbiorę należną zapłatę i wyruszę w drogę, wy zaś 
zdecydujecie, czy chcecie mi wierzyć. – Spojrzał kociakowi w oczy. – Idioci, Dax – 
stwierdził ze smutkiem. – Gdziekolwiek się ruszymy, wszędzie spotykamy idiotów. – 
Przeniósł wzrok z powrotem na zgromadzonych wokół stołu Strażników Namoru. – Jak już 
wspomniałem, nie ulegało dla mnie wątpliwości,  że mamy do czynienia z celowym, 
przemyślanym działaniem wysoce inteligentnej formy życia. Problem polegał na jej 
znalezieniu. Prześledziłem dokonania waszych biologów, zapoznałem się z dziełami 
systematyzującymi waszą florę i faunę, odtworzyłem wiele endemicznych gatunków na 
pokładzie „Arki”. Niestety, bez rezultatu. Zgodnie z powszechnie przyjętą opinią, inteligentne 
formy  życia charakteryzują się dużym mózgiem, ruchliwością, zdolnością odbierania 
wielorakich bodźców ze środowiska oraz chwytnymi narządami stanowiącymi odpowiednik 
naszego przeciwstawnego kciuka. W trakcie moich badań stwierdziłem ponad wszelką 
wątpliwość, że na Namorze nie istnieje stworzenie dysponujące tymi wszystkimi atrybutami. 
Ponieważ jednak nadal byłem przekonany o słuszności mojej teorii, nie pozostało mi nic 
innego jak, z braku oczywistych kandydatów, zająć się tymi mniej obiecującymi. 

Zacząłem od szczegółowego zapoznania się z historią konfliktu i od razu zwróciłem 

uwagę na kilka dość oczywistych luk w waszym rozumowaniu. Wszyscy zgodnym chórem 
twierdzicie,  że gnębiące was potwory wynurzyły się z morskich głębin, ale czy ktoś zadał 
sobie trud, by sprawdzić, gdzie pojawiły się po raz pierwszy? Otóż nie gdzie indziej jak na 
przybrzeżnych płyciznach, gdzie łowicie najwięcej ryb i zakładacie morskie farmy. Jaką 
wspólną cechę mają te rejony? Oczywiście obfitość form życia, tyle że nie tych samych form. 
Na przykład gatunki, od których aż roi się wokół Nowej Atlantydy, w ogóle nie pokazują się 
w okolicy Złamanej Ręki. Odkryłem tylko dwa wyjątki od tej reguły, dwa gatunki, których 
przedstawicieli można spotkać we wszystkich akwenach: małże błotne, setki lat tkwiące bez 
ruchu w morskim dnie, oraz istoty, które pierwsi osadnicy ochrzcili mianem krążowników. 
Odwieczni władcy tej planety nazywają je... strażnikami. 

Później wystarczyło już tylko dopracować szczegóły teorii, która całkowicie potwierdziła 

moje podejrzenia. Z pewnością doszedłbym do tych wniosków znacznie prędzej, gdyby nie 
brutalna interwencja oficera łącznikowego Qay, która najpierw z uporem godnym lepszej 

background image

sprawy uniemożliwiała mi należytą koncentrację, potem zaś uciekła się do ordynarnego 
szantażu, zmuszając mnie do masowej produkcji szarych krakenów, szybujących płaszczek 
oraz mnóstwa innych, równie mało sympatycznych stworzeń. W przyszłości jak ognia będę 
się wystrzegał oficerów łącznikowych w ogóle, a takich jak ona w szczególności. 

W pewnym sensie jednak te niefortunne eksperymenty okazały się nie całkiem 

bezużyteczne, utwierdziły mnie bowiem w przekonaniu o trafności takiego rozumowania. 
Podniesiony na duchu, kontynuowałem pracę. Szczegółowe badania pozwoliły mi stwierdzić, 
że najwięcej potworów spotykano właśnie w pobliżu stanowisk małży błotnych, tam również 
dochodziło do najczęstszych i najbardziej krwawych starć. Wszystko wskazywało na to, że 
właśnie te istoty, traktowane jako najłatwiej dostępne  źródło pożywienia, są waszymi 
prawdziwymi wrogami. Ale jak to było możliwe? Istotnie, dysponowały pokaźnymi 
mózgami, natura pozbawiła je jednak wszelkich innych atrybutów, które przywykliśmy 
kojarzyć ze stworzeniami obdarzonymi inteligencją. I o to właśnie chodzi, czcigodne panie i 
panowie! Najwyraźniej ich intelekt objawiał się w sposób zupełnie inny od tego, do jakiego 
zdążyliśmy się przyzwyczaić. Jakie rozumne stworzenie może żyć pod powierzchnią morza, 
nieruchome,  ślepe, głuche, pozbawione kontaktu z otaczającym go środowiskiem? Długo 
rozmyślałem nad tym pytaniem, aż wreszcie znalazłem odpowiedź. Jest zaskakująco prosta. 
Otóż takie stworzenie musi korzystać z nieznanego nam sposobu komunikowania się z 
otoczeniem i odbierania bodźców. Sposobem tym jest telepatia. Zaiste, im dłużej 
zastanawiałem się nad problemem, tym bardziej oczywiste wydawało mi się znalezione 
przeze mnie rozwiązanie. 

Później nie pozostało mi nic innego, jak tylko przeprowadzić eksperyment, który 

jednoznacznie rozstrzygnie moje i państwa wątpliwości. W tym celu powołałem do życia 
Daksa. Musicie państwo wiedzieć, że wszystkie koty są początkującymi telepatami. Dawno 
temu, podczas Wielkiej Wojny siły Imperium starły się z istotami dysponującymi 
przerażającymi zdolnościami parapsychicznymi – Umysłami z Hranganu oraz odduszaczami 
githyanki. Szukając sposobu rozprawienia się z groźnymi przeciwnikami, genetycy rozpoczęli 
eksperymenty z kotami i doprowadzili do znacznego wzmocnienia ich zdolności 
telepatycznych. Zmodyfikowane genetycznie koty, takie jak obecny tu Dax, bez trudu mogą 
nawiązać myślową łączność z człowiekiem. 

– Chcesz powiedzieć, że ten zwierzak czyta w naszych umysłach? – zapytał podejrzliwie 

Lysan. 

Tufowi nawet nie drgnęła powieka. 
– Obawiam się,  że miałby poważne kłopoty z ich odnalezieniem, ale w tej chwili to 

najmniej istotna sprawa. Znacznie ważniejsze jest to, że za pośrednictwem Daksa zdołałem 
nawiązać kontakt z prastarymi istotami, określanymi przez was mianem małży błotnych. 

Od niezliczonych tysiącleci w ciszy i spokoju żyły w ciepłym oceanie, który pokrywa 

większą część tej planety. Są rasą powolną, o filozoficznym nastawieniu do życia. Wszyscy 

background image

jej członkowie mają ze sobą stały kontakt, w związku z czym każdy jest równocześnie 
niezależną jednostką i częścią składową ogromnego, kolektywnego umysłu. W pewnym 
sensie są nieśmiertelni, doświadczenie jednego z nich staje się bowiem od razu własnością 
wszystkich, natomiast śmierć jednego elementu nie wpływa w żaden sposób na 
funkcjonowanie całości.  Życie na morskim dnie nie obfituje jednak w dramatyczne 
wydarzenia, w związku z czym mogli spokojnie oddawać się filozoficznym rozmyślaniom 
oraz śnić trwające latami, przedziwne, zielone sny, których ani wy, ani ja nigdy nie zdołamy 
zrozumieć. Trochę przypominają muzyków grających na bezgłośnych instrumentach. 
Wspólnie tkają nie mające początku ani końca monumentalne symfonie snów. 

Od milionów lat – aż do pojawienia się ludzi – nie musieli z nikim walczyć, ale w 

zamierzchłej przeszłości było zupełnie inaczej. W tamtej odległej epoce w oceanie aż roiło się 
od stworzeń, którym co najmniej tak samo jak wam przypadły do gustu walory smakowe 
flegmatycznych filozofów. Ponieważ już wtedy doskonale znali tajemnice genetyki i 
ewolucji, wspólnym wysiłkiem sprzęgniętych umysłów zdołali wpłynąć na materię  życia i 
nadać jej pożądany kształt. W ten sposób stworzyli sobie strażników, groźnych drapieżców, 
dla których jedynym celem istnienia jest obrona ich twórców. Strażnikami tymi są istoty 
zwane przez was krążownikami. Od tamtej pory aż do niedawna krążowniki strzegły spokoju 
myślicieli, ci zaś bez przeszkód mogli oddawać się swym ulubionym zajęciom. 

Potem zjawiliście się wy. Przybyliście z Aquariusa i Starego Posejdona i od razu 

wzięliście się ostro do roboty. Łowiliście ryby, zakładaliście morskie farmy, bardzo prędko 
odkryliście walory smakowe błotnych małży. Minęło wiele lat, zanim pogrążeni w 
rozmyślaniach prawowici władcy planety zorientowali się,  że dzieje się coś niedobrego, i 
doświadczyli nie lada szoku. Wyobraźcie sobie tylko: za każdym razem, kiedy wrzucaliście 
któregoś z nich do wrzątku, wszyscy współuczestniczyli w jego agonii. Z pewnością doszli do 
wniosku,  że na lądzie, którym do tej pory w ogóle się nie interesowali, zamieszkał jakiś 
przerażający drapieżnik. Nawet nie zaświtało im podejrzenie, że możecie być myślącymi 
istotami, im bowiem koncepcja inteligentnego gatunku pozbawionego zdolności 
telepatycznych wydaje się równie obca jak nam myśl o rozumnych stworzeniach 
pozbawionych wzroku, węchu i słuchu, nieruchomych, a do tego jadalnych. W ich pojęciu 
wszystko, co się porusza, dokonuje przemieszczeń obiektów i zjada inne istoty, jest 
zwierzęciem, niczym więcej. 

Resztę wiecie, albo przynajmniej możecie się domyślać. Myśliciele nigdy nie spieszą się 

z działaniem. Początkowo po prostu was ignorowali, przekonani, że ekosystem sam upora się 
z dokuczliwym wynaturzeniem. Tak się jednak nie stało. Z ich punktu widzenia nie mieliście 
żadnych naturalnych wrogów. Rozmnażaliście się w szybkim tempie, rozprzestrzenialiście się 
coraz bardziej, coraz więcej umysłów milkło na zawsze. W końcu nie pozostało im nic 
innego, jak tylko sięgnąć po wypróbowane sposoby z zamierzchłej przeszłości. Przyspieszyli 
tempo rozwoju i rozmnażania swoich strażników, ale nawet te groźne istoty, które ongiś bez 

background image

trudu dawały sobie radę z każdym zagrożeniem, nie mogły wam sprostać. W związku z tym 
myśliciele musieli zmienić strategię. Ich umysły przerwały tkanie kolejnej monumentalnej 
symfonii, zaczęły badać i analizować, a potem przystąpiły do tworzenia nowych strażników – 
takich, którzy byliby w stanie uchronić ich przed niebezpieczeństwem. Początkowo odnosili 
znaczne sukcesy, ale kiedy zjawiłem się tu na „Arce” i Kefira Qay wymusiła na mnie 
rozpoczęcie masowej produkcji przerażających biologicznych narzędzi zabijania, zostali 
zepchnięci do defensywy. Dotychczasowa walka zahartowała ich jednak na tyle, że coraz 
łatwiej przychodziło im znajdowanie odpowiedzi na moje posunięcia. Nawet teraz, kiedy 
dyskutujemy w tej potężnej wieży, w morskiej toni powstają kolejne okrutne potwory, które 
już niebawem zaczną was gnębić, chyba że wcześniej zawrzecie pokój. Decyzja należy do 
was. Ja, skromny inżynier ekolog, nigdy nie ośmieliłbym się dyktować wam, co macie robić. 
Pozwolę sobie jedynie podpowiedzieć, że moim zdaniem, pokój jest dla was jedyną nadzieją. 
Dlatego właśnie, zadając sobie sporo trudu, wydobyłem z morskiego dna tego oto ambasadora 
i przyniosłem go tutaj. Wśród marzycieli panuje teraz nie lada zamęt, kiedy bowiem po raz 
pierwszy nawiązali kontakt z umysłem Daksa, ich świat uległ raptownemu rozszerzeniu. 
Dzisiaj po raz pierwszy dowiedzieli się o istnieniu gwiazd, dzisiaj też przekonali się, że nie są 
jedynymi rozumnymi mieszkańcami kosmosu. Przypuszczam, że będą rozsądnymi 
negocjatorami, jako że obszary lądowe są im zupełnie niepotrzebne, ryb zaś, zamieszkujących 
razem z nimi ocean, nie traktują jako pożywienia. Oddaję wam do dyspozycji Daksa, jak 
również moją skromną osobę. Czy możemy od razu przystąpić do rozmów? 

Kiedy Haviland Tuf umilkł, w sali posiedzeń zapadła głucha cisza. Milczenie trwało 

minutę, dwie, pięć... Cześć członków Rady wpatrywała się w nieruchomą twarz Tufa, inni 
gapili się z niedowierzaniem na wilgotną, pokrytą szlamem skorupę. 

Pierwsza odzyskała głos Kefira Qay. 
– Czego... Czego chcą? – zapytała schrypniętym głosem. 
– Chodzi im głównie o to, żebyście przestali je zjadać – odparł Haviland Tuf. – Wydaje 

mi się, że to rozsądna propozycja. Jak brzmi wasza odpowiedź? 

 

* * * 

 

– Dwa miliony kredytek to stanowczo za mało – oświadczył Tuf jakiś czas później w 

centrali łączności „Arki”. Dax rozłożył się mu na kolanach, nie wykazując nawet setnej części 
energii, którą kipiały pozostałe koty. Podejrzliwość i Wrogość dokazywały jak szalone, 
ganiając się między konsoletami i ekranami. 

Na twarzy widocznej na głównym ekranie Kefiry Qay pojawił się nieprzyjemny grymas. 
– O co ci chodzi? – zapytała podejrzliwie. – Przecież na taką kwotę opiewała nasza 

umowa. Jeśli chcesz nas wykiwać, to... 

– Wykiwać! – westchnął Haviland Tuf. – Słyszałeś, Dax? Po tym wszystkim, czego 

background image

dokonaliśmy, na nasze głowy wciąż sypią się obelgi i oskarżenia! Zaiste. – Przeniósł wzrok z 
powrotem na ekran. – Strażniczko Qay, doskonale pamiętam, jaką cenę ustaliliśmy. Za dwa 
miliony kredytek dogłębnie przeanalizowałem sytuację, rozwiązałem wasze problemy i 
dostarczyłem wam tłumaczy, dzięki którym będziecie mogli bez trudu porozumiewać się ze 
współmieszkańcami Namoru. Dysponujecie teraz dwudziestoma pięcioma telepatycznymi 
kotami, po jednym dla każdego członka Rady Naczelnej. Już niedługo, naturalnym biegiem 
rzeczy, będzie ich więcej. Ponieważ w głębi serca jestem bardziej filantropem niż 
biznesmenem, dodatkowo pozwoliłem pani zatrzymać Głupotę, która, z bliżej nie znanych mi 
przyczyn, poczuła do pani przedziwny sentyment. Za to również nie domagam się zapłaty. 

– W takim razie, dlaczego żądasz dodatkowych trzech milionów? 
– Jest to rekompensata za całkowicie zbędne wydatki, do których poniesienia zostałem 

podstępnie zmuszony – odparł spokojnie Tuf. – Życzy sobie pani szczegółowego wykazu? 

– Oczywiście! – parsknęła. 
– Bardzo proszę, oto on. Rekiny, barakudy, olbrzymie ośmiornice, orki, szare krakeny, 

błękitne krakeny, pijawki, meduzy to okazy, za które życzę sobie po dwadzieścia tysięcy za 
sztukę. Ryby-fortece, pięćdziesiąt tysięcy za sztukę. Cienie zagłady po osiemdziesiąt 
tysięcy... 

Wyliczanie trwało bardzo długo. Kiedy Tuf wreszcie skończył, Kefira Qay wycedziła 

lodowatym tonem: 

– Przedstawię twoje żądania Radzie Naczelnej, ale od razu powiem ci, że moim zdaniem 

są nieuzasadnione i wygórowane, a poza tym nasz budżet nie zniósłby takiego wydatku. 
Możesz sobie wisieć na orbicie nawet sto lat, a i tak nie dostaniesz pięciu milionów kredytek. 

Haviland Tuf bezradnie rozłożył ręce. 
– Wygląda więc na to, że przez moją naiwność poniosę kolejną stratę. Twierdzi pani 

stanowczo, że mi nie zapłacicie? 

– Zapłacimy dwa miliony. Tyle, na ile się umówiliśmy. 
– Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak pogodzić się z tą okrutną i niesprawiedliwą 

decyzją i potraktować ją jako jeszcze jeden dowód na okrucieństwo praw rządzących życiem. 
Niech i tak będzie. – Pogłaskał drzemiącego Daksa. – Powiada się,  że ci, co nie potrafią 
wyciągać wniosków z historii, są zmuszeni powtarzać jej błędy. To wszystko moja wina. 
Przecież nie dalej jak kilka miesięcy standardowych temu oglądałem historyczny dramat, w 
którym przedstawiono niemal identyczną sytuacje: biowojenna jednostka bardzo podobna do 
„Arki” uwolniła pewną małą planetkę od dokuczliwego szkodnika, a nieuczciwy rząd 
odmówił uiszczenia pełnej zapłaty. Gdybym był sprytniejszy, zażądałbym całej należności z 
góry. – Westchnął głęboko. – Niestety, nie byłem wystarczająco sprytny, w związku z czym 
teraz muszę ponieść konsekwencje. – Przeniósł wzrok na ekran i spojrzał Strażniczce prosto 
w oczy. – Być może wasza Rada Naczelna zechciałaby obejrzeć to interesujące dzieło, 
naturalnie wyłącznie w celach rozrywkowych. Jest sprawnie zrealizowane z udziałem 

background image

utalentowanych aktorów, a co najważniejsze, prezentuje pełnię destrukcyjnych możliwości 
biowojennych jednostek operacyjnych Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego. Tytuł brzmi: 
Zagłada Hamelin. 

 

* * * 

 

Jasne, że mu zapłacili. 

 

Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik 

background image

Część VII 

Syrenia pieśń Hollywood 

background image

Syrenia pieśń Hollywood 

Kiedy byłem w siódmej klasie, moim ulubionym serialem telewizyjnym była  Strefa 

mroku. Nawet mi się wówczas nie śniło, że pewnego dnia będę pisał do niej scenariusze. 

Powiedzmy sobie jasno, że mówimy tu o dwóch zupełnie różnych serialach. Muszę 

wyglądać znacznie starzej, niż mi się zdaje, bo gdy wspominam, że pracowałem dla Strefy 
mroku,  
czasami słyszę w odpowiedzi: „Och, kochałem ten serial. I jak się panu 
współpracowało z Rodem Sterlingiem?” (niezorientowani zawsze dodają „t” do nazwiska 
Roda Serlinga). 

Ja również kochałem ten serial, ale muszę z przykrością przyznać,  że nigdy nie 

współpracowałem z Rodem Sterlingiem, ani nawet z Rodem Serlingiem. Za to 
współpracowałem z Philem DeGuere’em, Jimem Crockerem, Alanem Brennertem, 
Rockne’em S. O’Bannonem i Michaelem Cassuttem, a także z całą masą znakomitych 
aktorów i reżyserów podczas krótkotrwałego (ku wielkiemu żalowi widzów) powrotu Strefy 
mroku 
na ekrany w latach 1985-1987. Nazwijmy ją SM-2. (Od tego czasu były jeszcze dwa 
następne powroty, SM-3 i SM-4, ale o nich nie wspomina się w dobrze wychowanym 
towarzystwie). 

To  Rockowy Armagedon spowodował,  że trafiłem do Strefy mroku. Ta opublikowana 

przez Poseidon Press w roku 1983 powieść miała stać się przełomem w mojej karierze i 
zrobić ze mnie autora bestsellerów. Byłem z niej bardzo dumny, a mój agent i redaktor 
również mieli wielkie oczekiwania. Poseidon zapłacił mi diabelnie wysoką zaliczkę, a ja 
natychmiast kupiłem sobie większy dom. 

Armagedon  otrzymał trochę znakomitych recenzji. Był nominowany do World Fantasy 

Award, ale nie zdobył nagrody, która przypadła znakomitej powieści Johna M. Forda The 
Dragon Waiting. 
A potem umarł  śmiercią naturalną. Miał wszystkie cechy, jakie powinien 
mieć bestseller, poza jedną. Nikt nie chciał go kupować. Nie tylko nie podążył za sukcesem 
Ostatniego rejsu „Fevre Dream”, ale sprzedawał się kiepsko w twardej oprawie, a wręcz 
fatalnie w miękkiej. Pełen zakres katastrofy uświadomiłem sobie dopiero w roku 1985, kiedy 
Kirby spróbował sprzedać moją piątą, jeszcze nieukończoną powieść,  Black and White and 

background image

Red All Over, i przekonał się,  że ani Poseidon, ani żadne inne wydawnictwo nie zamierza 
złożyć oferty. 

Ale choć Rockowy Armagedon zatrzasnął przede mną jedne drzwi, jednocześnie otworzył 

inne. Mimo że książka sprzedawała się fatalnie, miała garstkę zagorzałych fanów. Jednym z 
nich był Phil DeGuere, twórca i producent popularnego serialu telewizyjnego Simon & Simon. 
DeGuere był wielkim fanem rocka, zwłaszcza Grateful Dead. Kiedy nasz wspólny agent 
Marvin Moss pokazał mu książkę, DeGuere ujrzał w niej materiał na film i zakupił opcję. 
Postanowił,  że sam napisze scenariusz i wyreżyseruje film, a sceny wielkich koncertów 
nakręci na występach Grateful Dead. 

Zdarzało mi się już przedtem sprzedawać opcje do filmów. Moja rola z reguły 

ograniczała się do podpisania umowy i odebrania czeku. Phil DeGuere był jednak inny. 
Ledwie atrament na kontrakcie zdążył wyschnąć, a on już kupił mi bilet do Los Angeles i 
umieścił mnie na kilka dni w hotelu, żebyśmy mogli swobodnie porozmawiać o książce i o 
tym, jak ją zekranizować. Phil napisał potem kilka wersji scenariusza, ale żadne studio nie 
chciało sfinansować produkcji i film nie powstał. W tym czasie poznaliśmy się jednak lepiej... 
i kiedy w 1985 Phil postanowił ożywić Strefę mroku dla CBS, zadzwonił do mnie z pytaniem, 
czy chciałbym spróbować napisać scenariusz. 

Co dziwne, nie zgodziłem się od razu. Co prawda oglądałem telewizję od dziecka, ale 

nigdy do niej nie pisałem, nigdy nie chciałem tego robić, nie miałem pojęcia o pisaniu 
scenariuszy, a nawet nie wiedziałem, jak taki scenariusz wygląda. Poza tym ciągle słyszy się 
budzące grozę opowieści o pisaniu dla Hollywood. W końcu czytałem  Glass Teat Harlana 
Ellisona. Czytałem nawet The Other Glass Teat i wiedziałem, jaki to zwariowany świat. 

Z drugiej strony, lubiłem i szanowałem Phila, a wśród jego współpracowników był Alan 

Brennert, kolejny pisarz, którego podziwiałem. Zresztą DeGuere ściągnął również Harlana 
Ellisona jako autora i konsultanta. Może z tą nową  Strefą mroku będzie inaczej. Prawdę 
mówiąc, potrzebowałem też pieniędzy. W owym okresie pisałem jak szalony kolejne 
opowiadania o Havilandzie Tufie, żeby wypełnić książkę i mieć za co spłacać hipotekę, ale 
Black and White and Red All Over w dalszym ciągu się nie sprzedało i moja kariera 
powieściopisarza leżała w gruzach. Gdy nadal się wahałem, Phil przechylił szalę, obiecując 
damie mojego serca, Parris, prawo wstępu za kulisy podczas wszystkich koncertów Grateful 
Dead, jakie tylko zechcemy obejrzeć. Takiej propozycji nie sposób było odrzucić. 

Przesłał mi pocztą skrypt serialu oraz serię próbek scenariuszy, a ja wysłałem do niego 

stos odbitek i kserokopii opowiadań, z których moim zdaniem można by zrobić dobre odcinki 
Strefy mroku. Ponieważ nigdy jeszcze nie pisałem scenariusza dla telewizji, chciałem sobie 
ułatwić zadanie, zaczynając od adaptacji, nie od oryginalnej historii. W ten sposób mógłbym 
się skoncentrować na opanowaniu formy, zamiast tworzyć własną fabułę, postacie i dialogi. 
Za adaptacje płacono mniej niż za oryginalne scenariusze, ale ja myślałem przede wszystkim 
o tym, żeby nie wyjść na kompletnego durnia, a dopiero potem o zarabianiu pieniędzy. 

background image

DeGuere’owi spodobały się niektóre z przysłanych przeze mnie opowiadań. Kilka z nich 

stało się potem odcinkami SM-2. Część zaadaptowałem ja, a pozostałe inni autorzy. Na 
początek przypadło mi opowiadanie Nackles,  bożonarodzeniowy horror autorstwa pisarza 
nazwiskiem Curt Clark. Wygrzebałem go w mało znanej antologii Terry’ego Carra. 

Nackles to jeden z tych pomysłów, które każą człowiekowi walnąć się w głowę i 

zawołać: „Dlaczego ja na to nie wpadłem?!”. Każdy bóg musi mieć swojego diabła. Nackles 
był przeciwieństwem Świętego Mikołaja. W Wigilię Bożego Narodzenia, gdy Święty Mikołaj 
lata nad światem w swych saniach i schodzi do domów przez kominy, żeby zostawiać 
prezenty dla grzecznych chłopców i dziewczynek, Nackles jeździ pogrążonymi w 
nieprzeniknionej ciemności podziemnymi tunelami drezyną zaprzężoną w białe, ślepe kozy i 
wczołguje się do domów przez paleniska pieców, żeby wsadzać niegrzecznych chłopców i 
dziewczynki do wielkiego, czarnego wora. 

Byłem zachwycony dokonanym przez Phila wyborem. Wydawało mi się, że Nackles jest 

idealnym materiałem dla Strefy mroku, pod warunkiem wiernej adaptacji. Czułem też niejaką 
przyjemność na myśl, jak bardzo ucieszy się Curt Clark, zapomniany, nikomu nie znany 
pisarz, na wiadomość,  że jego opowiadanie sprzedano do telewizji. Wyobrażałem sobie, że 
uczy on angielskiego w prowincjonalnym college’u, gdzieś w Pipidówce w stanie 
Pensylwania albo w Wygwizdowie w stanie Wisconsin. 

Okazało się,  że Curt Clark to pseudonim Donalda E. Westlake’a, bardzo popularnego 

autora serii o Dortmunderze i setki innych znakomitych powieści kryminalnych, z których 
połowę już sfilmowano. Gdy już nabyto prawa i podpisałem umowę, dowiedziałem się też, że 
Strefa mroku nie chce wiernej adaptacji opowiadania Westlake’a. Producentom serialu 
spodobał się pomysł przeciwieństwa Świętego Mikołaja, ale nie cała reszta: brutalny ojciec, 
była gwiazda futbolu, który wymyślił Nacklesa, by straszyć nim swe dzieci, jego żona i 
dzieciaki oraz szwagier, który jest narratorem opowieści. Powiedziano mi, że wszystko to 
musi zniknąć. Musiałem wymyślić nową historię o Nacklesie i zaprezentować  ją do 
akceptacji, zanim będę mógł przystąpić do pracy nad scenariuszem. 

(Jak widzicie, adaptacje wcale nie okazały się łatwiejsze). 
Przyszło mi do głowy kilka pomysłów na Nacklesa.  Jeden czy dwa spisałem jako 

regularne propozycje, a pozostałe opowiedziałem Harlanowi przez telefon. Żaden z nich mu 
się nie spodobał. Po jakimś miesiącu dotarłem do ściany. Nie miałem już nowych koncepcji i 
byłem przekonany, że najlepszym sposobem na wykorzystanie tego materiału jest ten, którego 
Westlake użył w swym opowiadaniu. Harlan był tak samo sfrustrowany jak ja i odnosiłem 
wrażenie, że Phil DeGuere jest gotów podziękować mi za współpracę. 

I wtedy Harlanowi przyszedł do głowy pewien pomysł. Był też inny odcinek, który 

sprawiał  kłopoty, stworzona na potrzeby serialu historia pod tytułem  The Once and Future 
King,  
mówiąca o impersonatorze Elvisa, który podróżuje w czasie w przeszłość i styka się 
twarzą w twarz z oryginałem. Pisarz nazwiskiem Bryce Maritano stworzył już kilka wersji 

background image

scenariusza, ale DeGuere i jego ludzie uważali, że tekst wymaga dalszej pracy. Wiedziałem 
co nieco o rock and rollu, czego świadectwem może być  Rockowy Armagedon, Harlan 
zasugerował więc, że się zamienimy. On zajmie się Nacklesem, a ja scenariuszem napisanym 
przez Maritano. Phil doszedł do wniosku, że warto spróbować i zamiany dokonano... z 
poważnymi konsekwencjami dla wszystkich zainteresowanych. 

Stworzona przez Harlana Ellisona opowieść o Nacklesie jest równie przerażająca jak jej 

bohater. Jego podejście do tego opowiadania spotkało się z większą aprobatą od mojego. 
Scenariusz powstał i dano mu zielone światło. W roli głównej obsadzono Eda Asnera, a 
reżyserować miał sam Harlan. Dodał on jednak do opowiadania Westlake’a nowy element, 
który wzbudził gniew cenzorów CBS i podczas wstępnych przygotowań Nacklesa zatrzymała 
z hukiem Rada Programowa. Zainteresowani mogą znaleźć opowiedzianą ze wszystkimi 
nieprzyjemnymi szczegółami historię tego, co wydarzyło się później, w zbiorze Harlana 
Slippage (Houghton Mifflin, 1998). Znajduje się tam też oryginalne opowiadanie Westlake’a i 
scenariusz Harlana. Choć Phil i Harlan starali się w dobrej wierze wyjść naprzeciw 
postulatom CBS, cenzorzy pozostali nieubłagani. Kręcenie  Nacklesa  wstrzymano, a Harlan 
opuścił serial. 

Tymczasem ja siedziałem sobie spokojnie w domu w Santa Fe, półtora tysiąca 

kilometrów od tych burz, i czytałem o Królu. Elvis przyćmił Nacklesa w moim umyśle. 
Napisałem konspekt The Once and Future King, a gdy go zaakceptowano, zabrałem się do 
roboty nad scenariuszem. To był pierwszy scenariusz w moim życiu, trwało to więc dłużej, 
niż powinno. Pełen obaw wysłałem tekst do Strefy mroku. Byłem przekonany, że jeśli Philowi 
nie spodoba się to, co napisałem, mój pierwszy scenariusz będzie zarazem ostatnim. 

Spodobało mu się. Nie do tego stopnia, żeby skierował pierwszą wersję do produkcji 

(szybko się nauczyłem, że w Hollywood nigdy żaden scenariusz nie podoba się nikomu aż tak 
bardzo), ale wystarczająco, by oferował mi stałe miejsce w ekipie. Po aferze z Nacklesem 
Harlan opuścił Strefę mroku i mieli teraz za mało ludzi. Nagle znalazłem się w krainie cienia i 
substancji, przedmiotów i myśli, gdzieś między otchłanią ludzkich lęków a szczytem ludzkiej 
wiedzy: w Studio City w Kalifornii. 

Zacząłem pracę dla serialu pod koniec pierwszego sezonu, jako skromny staff writer 

(wiadomo, że pozycja jest niska, jeśli w skład jej nazwy wchodzi słowo „pisarz”). Pierwszy 
kontrakt zawarłem na sześć tygodni i nawet to brzmiało optymistycznie. Po mocnym starcie 
oglądalność SM-2 cały czas spadała i nikt nie wiedział, czy CBS zdecyduje się przedłużyć 
serial na drugi sezon. Zacząłem pracę od przygotowania kilku kolejnych wersji The Once and 
Future King, 
a potem przeszedłem do następnych scenariuszy: adaptacji Ostatniego obrońcy 
Camelotu  
Rogera Zelazny’ego oraz Lost and Found Phyllis Eisenstein. Sześć tygodni 
rozmów z DeGuere’em, Crockerem, Brennertem i O’Bannonem, czytania scenariuszy, 
sporządzania notatek, wysiadywania na zebraniach i przyglądania się kręceniu filmów 
nauczyło mnie więcej, niż nauczyłbym się przez sześć lat w Santa Fe. Żaden z moich 

background image

scenariuszy nie poszedł do produkcji, aż wreszcie pod sam koniec przyszła kolej na 
Ostatniego obrońcę Camelotu. 

Casting, budżet, spotkania kończące przygotowania do produkcji, współpraca z 

reżyserem – wszystko to było dla mnie nowością. Mój scenariusz był za długi i wymagał zbyt 
wysokiego budżetu. Okazało się to cechą charakterystyczną całej mojej kariery w filmie i 
telewizji. Wszystkie moje scenariusze były za długie i wymagały zbyt wysokiego budżetu. 
Starałem się informować Rogera Zelazny’ego o wszystkich zmianach, które musieliśmy 
wprowadzić,  żeby nie spotkało go nieprzyjemne zaskoczenie, kiedy zobaczy, co się stało z 
jego opowiadaniem. Pewnego dnia nasz producent wykonawczy, Harvey Frand, podszedł do 
mnie z przygnębioną miną. 

– Możesz dostać konie – oznajmił mi – albo możesz dostać Stonehenge. Ale nie i jedno, i 

drugie. 

To był ciężki wybór, zapytałem więc o to Rogera. 
– Stonehenge – zdecydował natychmiast i tak też się stało. 
Zbudowali je na scenie dźwiękowej za moim gabinetem, z drewna, gipsu i malowanego 

płótna. Gdyby na scenie były konie, Stonehenge drżałoby jak listek za każdym razem, kiedy 
któryś z nich przemknąłby obok, ale bez koni fałszywe kamienie wyglądały całkiem nieźle. 
Gorzej, niestety, było z niebezpiecznymi ujęciami. Reżyser chciał widzieć twarz sir Lancelota 
podczas decydującej walki, co oznaczało, że trzeba zdjąć zasłonę z hełmu Richarda Kileya... a 
także zastępującego go kaskadera. Wszystko szło dobrze aż do chwili, gdy ktoś machnął 
mieczem w niewłaściwym kierunku i uciął kaskaderowi nos. 

– Nie cały nos – wyjaśnił mi Harvey Frand. – Tylko koniuszek. 
Ostatniego obrońcę Camelotu nadano 11 kwietnia 1986 roku, jako część ostatniego 

odcinka pierwszego sezonu. Po zakończeniu zdjęć wróciłem do Santa Fe, nie wiedząc, czy 
serial będzie kontynuowany. Mogło się okazać,  że to koniec mojej krótkiej kariery w 
telewizji. 

Gdy jednak w maju ogłoszono program na jesień, okazało się,  że CBS postanowiło 

kontynuować Strefę mroku. Dostałem awans ze staff writera na story editora i wróciłem do 
Studio City. Podczas prac nad drugim, skróconym sezonem dołączyło do nas kilku nowych 
pisarzy i producentów, przede wszystkim Michael Cassutt, który zajął moje miejsce u 
podstawy drabiny służbowej jako skromny staff writer. Jego gabinet sąsiadował z moim. Był 
niski, cyniczny, utalentowany i dowcipny; znał też wszystkie osobliwe zwyczaje panujące w 
Hollywood. Pokazał mi, jak zdobyć dla siebie lepszy gabinet (przyjść wcześniej do pracy i 
zająć go), a także pomagał mi w próbach nauczenia papugi kakadu Phila DeGuere’a 
mówienia: „Głupi pomysł”. Uważaliśmy, że to bardzo ożywiłoby zebrania. 

Drugi sezon SM-2 zaczął się dla mnie świetnie. Oba scenariusze mojego autorstwa 

pozostałe po pierwszym sezonie – Lost and Found oraz The Once and Future King poszły do 
realizacji, a ten drugi miał stanowić otwarcie nowego sezonu. Jako story editor miałem więcej 

background image

obowiązków, musiałem przerabiać teksty napisane przez innych, ale za to bardziej liczono się 
z moim zdaniem podczas zebrań. Napisałem też dwa nowe scenariusze. The Toys of Caliban 
był kolejną adaptacją, tym razem opowiadania Terry’ego Matza, natomiast Mniej uczęszczana 
droga,  
którą tu znajdziecie, była pierwszym (i ostatnim) oryginalnym scenariuszem 
napisanym przeze mnie do Strefy mroku. Jej pomysł zrodził się w mojej głowie kilka lat 
wcześniej. To miało być opowiadanie przeznaczone do antologii na temat wojny 
wietnamskiej, ale w końcu go nie napisałem. 

W serii takiej jak Strefa mroku prawdziwymi gwiazdami są opowiadane historie. Nie 

mieliśmy sławnych aktorów pobierających co tydzień wygórowane gaże, pojawiających się 
we wszystkich odcinkach postaci ani ciągłej fabuły. Za to udawało nam się niekiedy 
przyciągnąć aktorów i reżyserów, którzy nigdy nie zgodziliby się pojawić w 
konwencjonalnym serialu. W wypadku Mniej uczęszczanej drogi miałem naprawdę wielkie 
szczęście. Mój scenariusz wysłano Wesowi Cravenowi. Spodobał mu się i zgodził się 
reżyserować. 

Mówimy tu o telewizyjnych serialach, które składają się z odcinków godzinnych 

(większość seriali dramatycznych) albo półgodzinnych (wszystkie sitcomy), ale rzecz jasna 
sam film nigdy nie trwa tak długo, jako że znaczącą część czasu pochłaniają reklamy. W 
latach osiemdziesiątych „godzinny” odcinek trwał zwykle około czterdziestu sześciu minut, a 
„półgodzinny” sitcom dwadzieścia trzy minuty. 

Oczywiście, podczas filmowania bardzo rzadko udaje się osiągnąć pożądaną  długość. 

Pierwsze montaże są z reguły za długie o kilkadziesiąt sekund albo kilka minut. To żaden 
problem. Montażyści, współpracując z reżyserem i producentami, zabierają po prostu taśmę 
do pokoju montażowego i przycinają  ją, aż wreszcie otrzymają pożądane czterdzieści sześć 
albo dwadzieścia trzy minuty. 

Oryginalna  Strefa mroku Roda Serlinga składała się przez większość czasu swego 

istnienia z półgodzinnych odcinków. Właśnie te odcinki najlepiej zapamiętali fani. Na jeden 
sezon przedłużono je do „pełnej godziny”, ale tamte filmy rzadko ogląda się w powtórkach, 
gdyż nie pasują do ramówki w tych samych miejscach. Niemniej każdy odcinek Strefy mroku 
Roda Serlinga zawsze opowiadał tylko jedną historię, czy to godzinną, czy półgodzinną. 

SM-2 miała godzinne odcinki, ale używała formatu innego serialu Serlinga, The Night 

Gallery. Każda godzina składała się z dwóch czy trzech nie powiązanych ze sobą opowieści 
różnej długości. Rzadko się zdarzało, by czterdzieści sześć minut podzielono po prostu na 
dwie dwudziestotrzyminutowe połówki. W jednym tygodniu mogło to być trzydzieści i 
szesnaście minut, w następnym dwadzieścia jeden i dwadzieścia pięć, a w jeszcze następnym 
osiemnaście, piętnaście i trzynaście. Nieważne, jak długo trwały poszczególne segmenty, byle 
po montażu złożyły się na czterdziestosześciominutowy odcinek. 

Mniej uczęszczana droga była za długa (i wymagała zbyt wysokiego budżetu), uważano 

jednak, że to dobry scenariusz i miała też bardzo dobrego reżysera w osobie Wesa Cravena, 

background image

który nakręcił sporo znakomitych filmów. Gdy Wes przedstawił wersję reżyserską, okazała 
się ona jednym z najdłuższych segmentów w historii serialu, był to też jednak naprawdę 
świetny film, postanowiono więc dokonać tylko niewielkich skrótów. Gdyby segment okazał 
się zbyt długi, zawsze można będzie skrócić drugi, uzupełniający, by uzyskać pożądane 
czterdzieści sześć minut. 

Odcinek ostatecznie składał się z trzydziestosześciominutowej wersji Mniej uczęszczanej 

drogi  oraz z dziesięciominutowej wersji... prawdę mówiąc, nie pamiętam już, jaki segment 
miał być jej partnerem. Odcinek przygotowano do produkcji i nakręcono. Dodano efekty 
specjalne  łącznie z narracją na początku i na końcu. W studiu Mike Cassutt i inni znajomi 
gratulowali mi serdecznie. Mówiono o nagrodach Emmy dla Wesa Cravena i Cliffa 
DeYounga. Gotowy do emisji odcinek przekazano stacji telewizyjnej. 

I wtedy CBS przerwało nadawanie Strefy mroku. 
Nie powinno to być dla mnie szokiem. Oglądalność była słaba pod koniec pierwszego 

sezonu, a w drugim spadła jeszcze bardziej. Niemniej jednak serialu nie zdjęto. Nie do końca. 
Mówiono tylko o przerwie celem dokonania „poprawek”. 

Siedzieliśmy przygnębieni w swych gabinetach, czekając na cios ostateczny. I wkrótce się 

doczekaliśmy. Mieliśmy wrócić na antenę o nowej godzinie... jako serial złożony z 
półgodzinnych odcinków. CBS doszło do wniosku, że oryginalna Strefa mroku osiągnęła 
największe sukcesy w tej postaci i być może nam uda się dokonać tego samego. Mieliśmy też 
skończyć ze zwyczajem składania odcinka z dwóch albo trzech elementów. Od tej pory każdy 
odcinek miał być samodzielną, dwudziestotrzyminutową opowieścią. A jeśli chodzi o filmy, 
które już wyprodukowano, trzeba je będzie dopasować do nowego formatu. 

Mniej uczęszczaną drogę nadano 18 grudnia 1986, ale to nie był film, z którego byłem tak 

dumny, lecz jego skrócona, okaleczona pozostałość. Wycięto trzynaście minut, ponad jedną 
trzecią pierwotnej długości odcinka. Tempo akcji szlag trafił, podobnie jak większą część 
charakterystyki postaci. 

Jeśli zdarzyło się wam widzieć w powtórkach Mniej uczęszczaną drogę, była to właśnie 

ta zmasakrowana wersja. Oryginalnego, trzydziestosześciominutowego filmu nigdy nie 
nadano. O ile mi wiadomo, istnieją tylko dwie jego kopie. Jak rozumiem, jedną z nich ma 
Wes Craven. Ja mam drugą. Pokazałbym ją wam, gdybym mógł, ale skoro to niemożliwe, 
umożliwię wam przeczytanie mojego scenariusza. 

Szczerze mówiąc, nie mogę się spierać z decyzją CBS. Strefa mroku dogorywała i trzeba 

było czegoś spróbować. Przejście na półgodzinne odcinki było jakimś pomysłem. 
Spoglądając z perspektywy czasu, być może lepiej by było, gdyby serial miał taką postać od 
początku. Dlatego nie mogę mieć pretensji do kierownictwa stacji. Żałuję tylko, że nie 
zaczekano z tą decyzją do następnego tygodnia, po nadaniu Mniej uczęszczanej drogi. 

Muszę ze smutkiem stwierdzić,  że oglądalność się nie poprawiła i CBS w końcu 

uśmierciła serial w połowie drugiego sezonu. Po krótkim czasie trzecia edycja Strefy mroku 

background image

powstała jak feniks z popiołów. Wyprodukowano trzydzieści nowych, tanich, półgodzinnych 
odcinków, które następnie połączono z naszymi w jeden pakiet. SM-3 odziedziczyła po nas 
sporo scenariuszy i zrealizowała niektóre z nich (na uwagę zasługuje zwłaszcza udana 
adaptacja Bezdusznych równań stworzona przez Alana Brennerta), ale poza tym nie miała nic 
wspólnego ze swą poprzedniczką. Ani ze mną. 

Strefa mroku była serialem jedynym w swoim rodzaju, idealnie nadającym się dla kogoś 

takiego jak ja. Gdy przestano ją nadawać, moją pierwszą myślą było, że właśnie pożegnałem 
się z Hollywood. Ale Hollywood nie chciało pożegnać się ze mną. Ledwie trup SM-2 zdążył 
ostygnąć, a już zlecono mi napisanie konspektu do serialu Max Headroom. Po kilku 
miesiącach jeden z moich scenariuszy dla SM-2 wpadł w ręce Rona Koslowa, twórcy i 
producenta nowego serialu w konwencji urban fantasy, zatytułowanego Piękna i bestia. Jego 
premierę wyznaczono na jesień roku 1987. Nie byłem przekonany, czy chcę podejmować się 
pracy nad następnym serialem, ale moi agenci przysłali mi taśmę z nagraniem pilota. Byłem 
zachwycony jakością scenariusza, aktorstwa oraz zdjęć. 

Przyłączyłem się do ekipy pracującej nad Piękną i bestią w czerwcu 1987 i spędziłem na 

pracy nad serialem trzy lata, awansując z konsultanta scenariuszowego na kierownika 
produkcji. To był zupełnie inny serial niż  Strefa mroku, ale ponownie miałem szansę 
współpracować ze znakomitymi aktorami, scenarzystami oraz reżyserami.  Piękną i bestię 
dwukrotnie nominowano do nagrody Emmy za najlepszy serial dramatyczny. Byłem 
scenarzystą i producentem trzynastu odcinków, dokonywałem poprawek scenariuszy 
dwudziestu innych i miałem swój udział we wszystkim, od castingu i budżetu aż po reklamę. 
Nauczyłem się bardzo wiele i w chwili przedwczesnej śmierci  Pięknej i bestii miałem już 
doświadczenie i dorobek potrzebne, by myśleć o produkcji własnego serialu. 

Przejdźmy do lata roku 1991. Byłem w domu, w Santa Fe (mimo że pracowałem w 

Hollywood przez dziesięć lat, nigdy nie przeniosłem się do Los Angeles i wracałem do 
Nowego Meksyku i Parris, gdy tylko przerywano prace nad projektem, którym się aktualnie 
zajmowałem). Po zakończeniu nadawania Pięknej i bestii napisałem pilota dla serialu 
medycznego oraz scenariusz dla niskobudżetowego filmu science fiction (kiedy z nim 
skończyłem, nie był już taki niskobudżetowy).  Żaden z nich nie trafił do produkcji, nie 
dostawałem też nowych zleceń, zacząłem więc pracę nad nową książką. Avalon był powieścią 
science fiction, powrotem do mojej dawnej historii przyszłości. Pisanie szło mi nieźle, aż 
nagle pewnego dnia przyszedł skądś do mnie rozdział o chłopcu, który wybiera się obejrzeć, 
jak będą  ścinali człowieka. Wiedziałem,  że nie jest to część  Avalonu,  i wiedziałem też,  że 
muszę to napisać, odłożyłem więc tamtą książkę na bok i zacząłem pracę nad tym, co potem 
stało się Grą o tron. 

Gdy jednak miałem już sto stron powieści fantasy, moja piękna i energiczna agentka 

hollywoodzka Jodi Levine zadzwoniła do mnie z wiadomością, że załatwiła mi spotkania w 
NBC, ABC i Fox. (CBS, które nadawało Strefę mroku oraz Piękną i bestię, było jedyną siecią 

background image

nie zainteresowaną moimi pomysłami. Kto by się w tym wszystkim połapał?) Powiedziałem 
kiedyś Jodi, że moja mikropowieść o wilkołakach  Obrót skórą  byłaby znakomitym 
materiałem na serial, i poprosiłem ją, żeby pomogła mi w sprzedaniu tego pomysłu. Zrobiła 
to. Schowałem więc Grę o tron do tej samej szuflady co Avalon i poleciałem do Los Angeles, 
żeby spróbować przekonać wielkie stacje telewizyjne do pomysłu serialu o dwojgu przyjaciół: 
młodej, atrakcyjnej prywatnej detektyw oraz astmatycznym, hipochondrycznym wilkołaku. 

Kiedy rozmawia się ze stacjami telewizyjnymi, dobrze jest mieć na podorędziu więcej niż 

jeden pomysł, dlatego w samolocie rozważałem też inne możliwości. Gdzieś nad Phoenix 
przypomniało mi się pierwsze zdanie Pieśni samotności Larena Dorra: „Jest taka 
dziewczyna, która wędruje między światami”. 

Kiedy wysiadałem z samolotu, to zdanie przerodziło się już w pomysł serialu o światach 

alternatywnych. Nadałem mu tytuł Drzwi, który potem zmieniono na Nie z tego świata, żeby 
uniknąć skojarzeń z grupą Jima Morrisona The Doors i z poświęconym jej filmem Olivera 
Stone’a. To Drzwi  spodobały się wszystkim trzem sieciom telewizyjnym, nie Obrót skórą. 
Wróciłem do domu, sądząc,  że największe szanse mam w Fox, ale to ABC pierwsze 
pociągnęło za spust. Po kilku dniach miałem już prawo nakręcenia pilota. 

Nie z tego świata stało się moim życiem na całe dwa lata. Poszedłem z tym projektem do 

Columbia Pictures Television, gdzie Jim Crocker, mój dawny współpracownik ze Strefy 
mroku,  
dołączył do mnie jako producent wykonawczy. Resztę roku 1991 poświęciłem na 
pisanie kolejnych wersji scenariusza pilota. Po napisaniu kilku konspektów przystąpiłem do 
pracy nad właściwym scenariuszem. Najtrudniejszym problemem było pytanie, jakiego 
rodzaju świat alternatywny powinni odwiedzić Tom i Cat w pilocie. Po długich konsultacjach 
z Jimem Crockerem oraz producentami z Columbii i ABC zdecydowałem się na „zimowy 
świat”, Ziemię po katastrofie, skutą okowami nuklearnej zimy. Wstępna wersja mojego 
scenariusza jak zwykle była za długa i wymagałaby zbyt wysokiego budżetu, ale Crocker był 
z niej zadowolony i Columbia również. 

ABC też było zadowolone... z pierwszej połowy scenariusza. Niestety, ludzie z 

kierownictwa stacji zmienili zdanie co do tego, co powinno się wydarzyć, gdy Tom i Cat 
przejdą przez pierwsze drzwi. Doszli do wniosku, że zimowy świat byłby zbyt ponury. Jeśli 
zdecydujemy się na produkcję serialu, będzie rzecz jasna można umieścić tam jeden z 
odcinków, ale do pilota potrzebne było coś mniej przygnębiającego. 

Oznaczało to, że musiałem wywalić całą drugą połowę i zacząć pracę od początku, 

zacisnąłem jednak zęby, pracowałem do późna w nocy oraz w weekendy i w rezultacie udało 
mi się napisać nowy scenariusz. Zamiast do zimowego świata wysłałem Toma i Cat do linii 
czasowej, w której przed kilku laty całą ropę naftową na Ziemi pożarł stworzony przez 
bioinżynierów wirus, który miał  służyć do czyszczenia okolic skażonych ropą podczas 
wycieków. Nie potrzeba dodawać,  że spowodowało to poważne wstrząsy, ale cywilizacja 
wróciła do czegoś w rodzaju równowagi i faktycznie był to świat mniej przygnębiający od 

background image

zimowego. 

W styczniu roku 1992 ABC wyraziło zgodę na produkcję dziewięćdziesięciominutowego 

pilota.  Żeby nadrobić choć część przewidywanego deficytu (jako że mój scenariusz był za 
długi i wymagał zbyt wysokiego budżetu), Columbia postanowiła wyprodukować też 
dwugodzinną wersję przeznaczoną dla telewizji europejskich. Reżyserem został Peter Werner, 
laureat nagrody Akademii, i rozpoczęto przygotowania do produkcji. Casting okazał się 
piekielnie trudny i spowodował, że rozpoczęcie zdjęć się opóźniło (co miało potem poważne 
konsekwencje), ale w końcu znaleźliśmy wszystkich potrzebnych aktorów. George Newbern 
był znakomitym Tomem, Rob Knepper wspaniałym Thane’em, a Kurtwood Smith był tak 
dobry w swej podwójnej roli Tragera, że gdyby serial został zrealizowany, z pewnością 
korzystalibyśmy z jego usług wiele razy. W poszukiwaniu kandydatki do roli Cat musieliśmy 
udać się aż na drugi brzeg oceanu, do Paryża, gdzie odkryliśmy piękną i zdolną młodą aktorkę 
teatralną z Bretanii, Anne LeGuernec. Jestem przekonany, że gdybyśmy nakręcili serial, Anne 
zostałaby wielką gwiazdą. W amerykańskiej telewizji nie było nikogo podobnego do niej, ani 
wtedy, ani teraz. Znaleźliśmy też kilku znakomitych wykonawców do drugoplanowych ról, 
jak Hoyta Axtona do roli Jake’a oraz Tishę Putman do roli Cissy. Potem mogliśmy wreszcie 
przystąpić do zdjęć. 

Gdy latem przedstawiliśmy pierwszy montaż w ABC, spotkaliśmy się z entuzjastycznym 

przyjęciem. Polecono nam przygotować sześć następnych scenariuszy, żebyśmy byli gotowi 
przystąpić do kręcenia filmu, gdyby w połowie sezonu 1993 zwolniło się miejsce w ramówce. 
Jeden z tych scenariuszy napisałem sam, a do pozostałych pięciu wynająłem znakomitych 
pisarzy. Resztę roku 1992 oraz pierwszych miesięcy 1993 poświęciłem na korekty 
scenariuszy, uzgadnianie budżetu oraz przygotowania do produkcji. 

Nic z tego nie wyszło. ABC zrezygnowało z serialu. Mogę się tylko domyślać powodów, 

mam pewne teorie. Jedną z przyczyn mogła być nieodpowiednia chwila. Gdy wreszcie udało 
się nam skompletować obsadę, było już za późno, by zdążyć na jesień 1992. Wydawało się, 
że mamy zagwarantowane miejsce jesienią następnego roku, ale w ABC doszło do zmian i 
obaj dyrektorzy nadzorujący produkcję pilota opuścili firmę. Niewykluczone też,  że 
popełniliśmy błąd, zgadzając się na rezygnację z zimowego świata, który nadałby drugiej 
części filmu siłę obrazu i uczuć, jakiej nie mógł zapewnić świat bez ropy. Testowe audytoria i 
grupy fokusowe mogłyby wyrobić sobie zupełnie inne wyobrażenie o dramatycznym 
potencjale serialu, gdybyśmy pokazali świat znajdujący się w bardziej rozpaczliwym 
położeniu. 

A może chodziło o coś zupełnie innego. Nikt nigdy nie będzie tego wiedział na pewno. 

Gdy ABC zrezygnowało z produkcji, Columbia zaprezentowała pilota NBC, CBS i Fox, ale 
rzadko się zdarza, żeby jedna sieć telewizyjna przyjęła projekt stworzony dla innej. 
Najtrafniej wyraził to Heinlein: „Zupa smakuje im bardziej, jeśli pozwoli się im do niej 
naszczać”. 

background image

Nie  z  tego  świata  umarło. Opłakiwałem je przez chwilę, a potem zająłem się innymi 

sprawami. 

Trudno jednak o tym zapomnieć. Minęło dziesięć lat, ale wciąż czuję się smutny, myśląc 

o tym, co mogło się zdarzyć. Umieszczenie scenariusza Nie z tego świata  w niniejszej 
retrospektywie sprawiło mi wielką przyjemność.  Żaden pisarz nie chce, żeby jego dzieci 
spoczywały w nieoznaczonym grobie. 

Długo zastanawiałem się nad tym, którą wersję scenariusza tu zamieścić. Późniejsze 

wersje są bardziej wygładzone, ale w końcu zdecydowałem się wykorzystać pierwszą, tę z 
zimowym  światern. Dwugodzinną europejską wersję  Nie z tego świata  sprzedawano na 
kasetach wideo wszędzie poza Stanami Zjednoczonymi, wielu ludzi widziało też 
dziewięcdziesięciominutowy pierwszy montaż na próbnych pokazach, które urządziliśmy na 
MagiConie, Worldconie 1992, który odbył się w Orlando na Florydzie. Nikt jednak nie 
odwiedził jeszcze zimowego świata. A cóż mogłoby być odpowiedniejsze w wypadku filmu o 
światach alternatywnych niż przedstawienie alternatywnej wersji scenariusza? 

Nie z tego świata  na zawsze pozostanie wielkim „co by było gdyby” mojej kariery. 

Napisałem też scenariusze innych pilotów – Black Cluster, The Survivors, Starport – ale Nie z 
tego  świata  
jest jedynym, który skierowano do realizacji, jedynym, który sfilmowano, i 
jedynym, który miał realną szansę emisji w godzinach największej oglądalności. Kto wie, co 
by się wtedy wydarzyło? Może nadano by tylko dwa odcinki, a może kontynuowano by go 
przez dziesięć lat. Mógłbym nadal pracować nad tym serialem, albo mogliby mnie wylać po 
dwóch miesiącach. Pewne jest tylko jedno: byłbym znacznie bogatszym człowiekiem. 

Ale z drugiej strony, nigdy nie ukończyłbym Gry o tron ani nie napisałbym następnych 

tomów Pieśni lodu i ognia, może więc w sumie dobrze się stało. 

 

Przełożył Michał Jakuszewski 

background image

Strefa mroku: 

Mniej uczęszczana droga 

 

ROZJAŚNIENIE 

WNĘTRZE – POKÓJ – NOC 
 
JEFF MCDOWELL i jego żona DENISE, atrakcyjna para przed czterdziestką, siedzą 

przytuleni do siebie na kanapie, oglądając telewizję. Kobieta jest senna, ale ma zadowoloną 
minę, mężczyzna wpatruje się z uwagą w ekran. Jego blask pada na ich twarze. Meble są 
eklektyczne, nieszczególnie drogie ani modne, ale wygodne. W pomieszczeniu jest kominek, 
a po obu jego stronach regały zapchane czasopismami oraz mnóstwem zniszczonych, 
wyczytanych książek w miękkiej oprawie. 

 
Głos zza kadru czyta dialog z oryginalnej wersji filmu Coś: „A co, jeśli on potrafi czytać 

w myślach?”, „Będzie zdrowo wkurzony, kiedy mnie dorwie”. Jeff uśmiecha się. Z tyłu 
widzimy ich pięcioletnią córkę MEGAN, która wchodzi do pokoju. 

 
MEGAN 
Tato, boję się. 
 
Gdy Megan podchodzi do kanapy, Denise siada. Dziewczynka wdrapuje się Jeffowi na 

kolana. 

 
JEFF 
Hej, to tylko kosmiczna marchewka. 
Jarzyn nie trzeba się bać. 
(pauza, uśmiech) 

background image

A co właściwie robisz na dole? 
Czy nie powinnaś być w łóżku? 
 
MEGAN 
W moim pokoju ktoś jest. 
 
Denise i Jeff wymieniają spojrzenia. Jeff naciska przycisk „Pauza”. 
 
DENISE 
Kochanie, to był tylko zły sen. 
 
MEGAN 
(z uporem) 
Nieprawda! Widziałam go, mamusiu. 
 
JEFF 
(do Denise) 
Teraz chyba moja kolej. 
 
Podnosi córkę i dźwiga ją w stronę schodów. 
 
JEFF 
(wesołym, uspokajającym głosem) 
No i co, zobaczymy, co przestraszyło naszą dziewczynkę, tak? 
(na boku, do Denise) 
Będzie zdrowo wkurzony, jeśli mnie dorwie. 
 
 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – SYPIALNIA MEGAN 
 
Jeff otwiera drzwi. Typowy, nieposprzątany pokój pięcioletniego dziecka. Lalki, zabawki, 

łóżeczko. Jeden z kątów wypełnia wielki pluszak leżący na boku. Jedynym źródłem światła 
jest nocna lampka w kształcie jakiejś postaci z filmu rysunkowego. Megan wyciąga rękę. 

 
MEGAN 
Był tam. Patrzył na mnie, tato. 

background image

 

PUNKT WIDZENIA JEFFA 

 
Jeff spogląda we wskazanym kierunku. Pod oknem widać sylwetkę, która rzeczywiście 

wygląda jak siedzący na krześle człowiek, patrzący w ich stronę. 

 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 
Jeff zapala górną lampę i człowiek na krześle zmienia się nagle w stos ubrań. 
 
JEFF 
Widzisz? To nic takiego, Megan. 
 
MEGAN 
To był człowiek, tato. Przestraszyłam się go. 
 
Jeff głaszcze córkę po włosach. 
 
JEFF 
To był tylko zły sen, Megan. Moja duża dziewczynka nie boi się małego koszmaru, 

prawda? 

 
Niesie ją do łóżka i kładzie na nim. Megan ma niewyraźną minę. Wyraźnie nie chce 

zostać sama. 

 
JEFF 
Potrafisz dochować tajemnicy? 
 
Megan kiwa z powagą głową. 
 
JEFF 
(konspiracyjnym szeptem) 
Kiedy byłem dzieckiem, miałem mnóstwo złych snów. I bałem się potworów. 
 
MEGAN 
(otwiera szeroko oczy) 
Potworów? 
 

background image

JEFF 
Były w szafce, pod łóżkiem, wszędzie. A potem tata zdradził mi tajemnicę i przestałem 

się bać. 

(szepcze jej do ucha) 
Potwory nie mogącię dorwać, jeśli schowasz się pod kocem! 
 
MEGAN 
Naprawdę? 
 
JEFF 
(z powagą i pewnością siebie) 
Tak mówią zasady. Nawet potwory muszą przestrzegać zasad. 
 
Megan unosi koc i chowa się pod nim, chichocząc. 
 
JEFF 
Grzeczna dziewczynka. 
(odsuwa koc i łaskocze ją) 
Ale nawet pod kocem nie schowasz się przed tatą. 
 
Tarmoszą się przez chwilę. Potem Jeff całuje ją i przykrywa z powrotem. 
 
JEFF 
Masz zasnąć, słyszysz? 
 
Megan kiwa głową i chowa się pod kocem. Jeff uśmiecha się, podchodzi do drzwi i 

zatrzymuje się, by spojrzeć za siebie, zanim zgasi światło. 

 

PUNKT WIDZENIA JEFFA 

 
Pokój, łóżko, mała postać Megan zwinięta pod kocem, porozrzucane zabawki. Uśmiecha 

się i gasi światło. 

 

CIĘCIE 

 
WNĘTRZE – CHATA W WIETNAMIE – NOC 
 
Wszystko wygląda tak samo; wszystko jest groteskowo przeobrażone.  Ściany i dach 

background image

tworzy strzecha, podłoga jest klepiskiem. Układ przedmiotów stanowi zniekształcone echo 
pokoju Megan. Gdzieś niedaleko za oknem pali się ogień. Jego blask oświetla scenę (zamiast 
latarni). W ciemnym kącie, gdzie w pokoju Megan leżał pluszak, spoczywa ciało. Każda 
zabawka, klocek i każdy inny przedmiot ma identycznie usytuowany odpowiednik; garnki i 
patelnie, szmaciana lalka, pistolet itd. Łóżko jest stosem słomy, a koc wystrzępioną szmatą 
ale spoczywa pod nim dziecko. Tyle że tym razem na kocu widać szybko rosnącą ciemną 
plamę. SŁYSZYMY westchnienie przerażonego Jeffa. Ujęcie Wietnamu powinno byś bardzo 
krótkie, ledwie zauważalne. Potem Jeff zapala światło i... 

 

CIĘCIE 

 

POKÓJ MEGAN 
Wygląda jak poprzednio. Wszystko w porządku. 
 

ZBLIŻENIE NA JEFFA 

 
Zdezorientowany, zbity z tropu, przygląda się temu przez chwilę, potrząsając głową. 

 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 
Jeff znowu gasi światło. Tym razem nic się nie dzieje. Zamyka cicho drzwi i 

PODĄŻAMY za nim na dół. 

 
SALON 
 
Denise przegląda jakieś akta sądowe. Ma na nosie za duże okulary. Spogląda na Jeffa i 

zauważa w jego twarzy coś, co każe jej odłożyć papiery. 

 
DENISE 
Co się stało? Wyglądasz jak śmierć na chorągwi. 
 
JEFF 
(nadal wstrząśnięty) 
To nic... zdawało mi się... ech, to nonsens. Jaka córka, taki ojciec i tyle. 
(wymuszony śmiech) 
Ten „ktoś” to były ubrania na krześle. 
 
DENISE 

background image

Odziedziczyła wyobraźnię po tobie. 
 
JEFF 
Tak się właśnie zastanawiałem, gdzie ją zgubiłem. 
 
DENISE 
Nic jej nie jest, prawda? 
 
Jeff siada, ujmuje w rękę pilota i włącza z powrotem film akurat na kwestię „Patrzcie na 

niebo”. 

 
JEFF 
No jasne. 

 

CIĘCIE 

 

POKÓJ MEGAN 
 
Dziewczynka schowała się pod kocem w słabym blasku nocnej lampki. SŁYSZYMY jej 

spokojny, miarowy oddech. Kamera ZBLIŻA SIĘ powoli ze słabym DŹWIĘKIEM wózka 
inwalidzkiego jadącego po parkiecie. 

 

ZBLIŻENIE NA MEGAN 

 
Pada na nią cień. Dziewczynka nie rusza się, nawet gdy spoza kadru wysuwa się męska 

dłoń, która łapie za koc i ściąga go powolnym, złowrogim ruchem. 

 

WYCIEMNIENIE 

 

ROZJAŚNIENIE 

 

WNĘTRZE – SALA WYKŁADOWA-NASTĘPNY DZIEŃ 
 
Sala wykładowa w college’u. Dwudziestu paru studentów słucha wykładu i robi notatki. 

Jeff spaceruje przed ławkami, prowadząc wykład, i podrzuca od niechcenia w ręku kawałek 
kredy. Na tablicy widnieje napis NY JOURNAL – HEARTS i NY WORLD – PULITZER. 

 
JEFF 

background image

...kiedy Remington poskarżył się,  że nie widzi żadnej wojny, Hearst jakoby wysłał do 

niego depeszę z wiadomością: „Ty dasz obrazki, ja dostarczę wojnę”. Ta anegdota jest 
zapewne zmyślona, ale rola odegrana przez prasę brukową w rozpętaniu histerii wojennej nie 
podlega dyskusji. 

 
Ciemnowłosy student o naburmuszonej minie i wyglądzie mięśniaka przerywa wykład, 

nim Jeff zdąży powiedzieć coś więcej. 

 
MIĘŚNIAK 
Przynajmniej byli po naszej stronie. 
 
Jeff zatrzymuje się, patrzy na niego i siada na skraju jego ławki. 
 
JEFF 
Chce pan czegoś dowieść, Mueller? 
 
MIĘŚNIAK 
(wskazuje na tablicę) 
Ci faceci przynajmniej wspierali naszych chłopców. Prawdziwymi brukowymi 

dziennikarzami byli ci, którzy oczerniali wszystko, co robiliśmy w Wietnamie. 

 
JEFF 
(z przekąsem) 
Pewnie nie każda wojna ma takie wzięcie jak ta mała awantura wywołana przez Hearsta. 
 
MIĘŚNIAK 
Aha, ale tamtą wojnę przynajmniej wygraliśmy. W Wietnamie też mogliśmy wygrać. 
 
JEFF 
Nie wyraziłbym tego tak śmiało, Mueller. Powinieneś więcej czasu poświęcać na naukę, a 

mniej na oglądanie Rambo. 

 
Studenci wybuchają śmiechem, ale mięśniak ma gniewną minę. Nim Jeff zdążył wznowić 

wykład, rozlega się DZWONEK. Studenci wstają z miejsc, zbierają książki itd. 

 
JEFF 
Pamiętajcie, na następny tydzień macie zadany dwunasty rozdział Emery’ego. 
 

background image

Odkłada kredę i zaczyna chować papiery do teczki. Studenci wychodzą jeden po drugim. 

Mięśniak czeka, aż on i Jeff zostaną sami. Podchodzi do biurka. Jest fizycznie potężniejszy od 
Jeffa, który zamyka teczkę i spogląda na niego. 

 
MIĘŚNIAK 
A co pan robił podczas wojny, panie McDowell? 
 
JEFF 
(obcesowo) 
Byłem w szkole. Zresztą to nie pański interes. 
 
Wychodzi szybciej, niż to potrzebne, odpychając na bok mięśniaka, który śledzi go 

wzrokiem. 

 

CIĘCIE 

 
PLENER – PARKING PRZEDSZKOLA – DZIEŃ 
 
Denise i Megan wychodzą z przedszkola i idą przez parking do jej volvo. Denise, która 

wraca z pracy, ma na sobie modny, szyty na miarę kostium, a w ręku trzyma teczkę. Kiedy 
otwiera drzwi samochodu, SŁYSZYMY odgłos wózka inwalidzkiego. 

 

WIDOK NAD RAMIENIEM WETERANA NA DENISE 

 
W kamerze widzimy ramię i tył głowy mężczyzny. Denise wyjeżdża z parkingu i zawraca 

w stronę kamery. 

 

WIDOK NA SAMOCHÓD 

 
Gdy przejeżdża, dostrzegamy na chwilę beznogiego mężczyznę na wózku inwalidzkim 

(WETERANA), który śledzi volvo spojrzeniem. Ma długie włosy, brodę i spodnie spięte w 
połowie długości ud. Jest ubrany w bezkształtną, oliwkową kurtkę wojskową bez naszywek. 
Nie widzimy wyraźnie jego twarzy. 

 

ZBLIŻENIE NA MEGAN 

 
Wyglądając przez okno, WIDZI Weterana i nie spuszcza z niego wzroku aż do chwili, 

gdy miną róg. 

background image

 

CIĘCIE 

 
PLENER – DOM MCDOWELLÓW – WIECZÓR 
 
Denise zatrzymuje volvo na podjeździe, za niewielkim datsunem Jeffa. Budynek jest 

typowym piętrowym domem na przedmieściu;  ładny, szacowny, zbudowany w porządnej 
okolicy, ale nieszczególnie wielki czy drogi. Wygodny dom dla klasy średniej. 

 

CIĘCIE 

 
WNĘTRZE – KUCHNIA 
 
Denise i Megan wchodzą do środka i widzą że Jeff przygotowuje sałatkę. Na blacie stoi 

mały telewizor i Jeff ogląda kącikiem oka wiadomości. Spiker czyta relację z Salwadoru. 
Obok telewizora stoją otwarta butelka wina i na wpół opróżniona szklanka. Kiedy zjawiają się 
Denise i Megan, Jeff się odwraca. 

 
JEFF 
Pieczeń wołowa, pieczone kartofle, sałatka i wino. 
(całuje Megan) 
Ale nie dla ciebie. Ty dostaniesz mleko. 
(do Denise) 
I co ty na to? 
 
DENISE 
Brzmi jak raj odzyskany. 
(do Megan) 
Idź się umyć, kochanie. 
 
Megan biegnie na górę. 
 
DENISE 
Co się stało? 
 
JEFF 
Stało? Dlaczego myślisz, że coś się stało? 
 

background image

Denise uśmiecha się do niego ze smutkiem, bierze w rękę butelkę i potrząsa nią z 

zamyśloną miną. 

 
DENISE 
Dedukcja, Sherlocku. Ostatnim razem podałeś wino, kiedy miałeś  tę stłuczkę na 

szkolnym parkingu. O co chodzi tym razem? 

 
Jeff wygląda, jakby miał zamiar wszystkiemu zaprzeczyć, ale powstrzymuje się i wzrusza 

ramionami. Denise za dobrze go zna. 

 
JEFF 
Dziś rano, po wykładzie, jeden student zapytał mnie, co robiłem podczas wojny. 
(pauza, grymas) 
Powiedziałem mu, że byłem w szkole. 
 
DENISE 
Bo byłeś. Świetnie to pamiętam. W końcu byliśmy tam razem. 
 
JEFF 
Ale nie wspomniałem, że ta szkoła była w Kanadzie. 
 
DENISE 
To nie jego interes. 
 
JEFF 
Tak mu powiedziałem. Ale czuję się... 
(pauza, wahanie) 
Sam nie wiem. Winny. Jakbym zrobił coś złego. To głupie, prawda? 
 
Otwiera piecyk i dźga pieczeń długim widelcem. 
 
JEFF 
Nie słyszę muczenia. Chyba gotowa. 
 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – JADALNIA 
 

background image

Denise wypełnia miseczki sałatką, a Jeff niesie pieczeń na półmisku. Megan jeszcze nie 

przyszła. Denise wchodzi na schody, żeby ją zawołać. 

 
DENISE 
Megan! Chodź na dół, kochanie. Kolacja gotowa. 
 
Pauza, potem na górze drzwi się ZAMYKAJĄ i Megan schodzi na dół. Denise bierze ją 

za rękę, marszczy brwi. 

 
DENISE 
Megan, nie umyłaś się. 
 
MEGAN 
Mamo, na górze był ten człowiek. Powiedział coś do mnie. 
 
DENISE 
(poirytowana) 
Nie bujaj. Chodź, umyjemy cię przed kolacją. 
 
ŚLEDZIMY je, jak idą do łazienki. Denise klęka, bierze w rękę myjkę i zaczyna wycierać 

brudną plamę z twarzy dziewczynki. 

 
DENISE 
Kochanie, możesz sobie wymyślać różne historie, ale nieładnie jest zwalać na kogoś 

winę, jeśli czegoś nie zrobiłaś. 

 
MEGAN 
Nie wymyśliłam tego, mamo. 
 
DENISE 
No, tak jest trochę lepiej. 
 
Odkłada myjkę, patrzy na odbicie Megan w lustrze i uśmiecha się. ZBLIŻAMY się do 

lustra, gdy Denise podnosi spojrzenie. W lustrze odbijają się otwarte drzwi łazienki oraz 
korytarz, gdzie na wózku inwalidzkim siedzi Weteran. Denise odwraca się  błyskawicznie, 
porażona szokiem... 

 

CIĘCIE 

background image

 

JADALNIA 
 
Jeff  łapie pieczonego kartofla, krzywi się, gdy parzy się w palce, a potem reaguje, gdy 

SŁYSZYMY zza kadru krzyk Denise. Wbiega na górę jak szaleniec. 

 

WIDOK NA JEFFA 

 

Który omal nie wpada na schodzącą na dół Denise. 
 
JEFF 
Co się stało? 
 
DENISE 
(bliska histerii) 
Gdzie on jest? Czy przejeżdżał obok ciebie? 
 
JEFF 
(zdezorientowany) 
Przejeżdżał obok mnie? Kto? 
 
DENISE 
Mężczyzna na wózku inwalidzkim. 
(zniecierpliwiona dezorientacją Jeffa) 
Był w lustrze... to znaczy był w korytarzu, ale widziałam go w lustrze, a potem... musiał 

przejechać obok ciebie! 

 
JEFF 
(zdumiony) 
Na wózku inwalidzkim? 
 
Bierze Denise za ramiona i stara się ją uspokoić. 
 
JEFF 
(mówi dalej) 
Chyba bym zauważył faceta na wózku inwalidzkim, kochanie. Poza tym, jak zdołałby 

nim zjechać po tych schodach? 

 

background image

Denise gapi się na wąskie schody i uświadamia sobie, że Jeff ma rację. Ale pamięta, że 

widziała WETERANA. Jest totalnie zdezorientowana. 

 
DENISE 
Mówię ci, że tu był. Jeśli nie zjechał na dół... 
 
Odwraca się, przerażona, że intruz nadal jest na górze. 
Na szczycie schodów pojawia się Megan, spokojna i nie okazująca strachu. 
 
MEGAN 
Już go nie ma, mamo. 
 
Denise ściska ją z całej siły. 
 
MEGAN 
Nie bój się go, mamo. To miły pan. 
 

WIDOK NA JEFFA 

 

Który patrzy, jak żona i córka się obejmują. 
 
JEFF 
Wykluczone, żeby ktoś się wydostał z domu. Co tu się dzieje, do licha? 
(rusza na górę) 
Idę to sprawdzić. 

 

PUNKT WIDZENIA JEFFA 

 
Który wchodzi na górę i idzie korytarzem. Otwiera drzwi i zagląda do pokojów, ale nic 

nie znajduje. Łazienka, bieliźniarka, pokój Megan, główna sypialnia i druga łazienka, 
wszystkie są puste. 

 

WIDOK NA JEFFA 

 
Który stoi w swojej sypialni z pełną gniewu i niesmaku miną. Wychodzi na korytarz, 

stawia kilka kroków... i staje jak wryty przed łazienką. Opada na jedno kolano, wyciąga rękę. 

 

ZBLIŻENIE NA DYWAN 

background image

 
Jeff przesuwa ręką po wyraźnych,  łatwych do rozpoznania śladach kół wózka 

inwalidzkiego na grubym, kosmatym dywanie. 

 
JEFF 
Co to... 
 

CIĘCIE 

 

ZBLIŻENIE NA BŁOTNISTĄ ZIEMIĘ 

 

Ujęcie palców Jeffa w CIĄGŁOŚCI z poprzednim ujęciem, tyle że teraz dywan jest 

błotem, ślady kół śladami stóp, a rękaw Jeffa rękawem munduru. 

 
PLENER – ŚCIEŻKA W DŻUNGLI – DZIEŃ – PUNKT WIDZENIA JEFFA 
 
Jeff odrywa spojrzenie od śladów. Jest na ścieżce w dżungli w Wietnamie, ze wszystkich 

stron otacza go gęste listowie. W odległości kilku stóp stoi czarny szeregowy: dzieciak, nie 
więcej niż dziewiętnastoletni, mundur ma brudny, a ranę głowy owiniętą prostym bandażem 
nasiąkniętym krwią. Trzyma w ręku M-16. 

 
SZEREGOWY 
Hej, ty, co się stało? 
 
JEFF 
 
Zatacza się nagle. Jest w Wietnamie, ma na sobie ubiór maskujący, a przez ramię 

przewieszone M-16. Nie wierzy własnym oczom. Gapi się na siebie, na drzewa, na karabin, 
na wszystko. 

 
SZEREGOWY 
(ze strachem i niesmakiem) 
Astronauta, co ci odbiło? To ja! 
 
Jeff odsuwa się od niego, potrząsając głową. 
 
JEFF 
Nie. Niemożliwe. To niemożliwe... 

background image

 
Uderza mocno plecami o drzewo i potyka się. Jest zagubiony. Kiedy szeregowy 

podchodzi do niego, Jeff odsuwa się trwożnie. 

 
JEFF 
Nie zbliżaj się! 
 
SZEREGOWY 
(zbity z tropu) 
Co się stało, cholera? To ja! 
 
Łapie Jeffa za ramiona i potrząsa nim. Jeff próbuje się wyrwać. 
 
SZEREGOWY 
Przestań się zgrywać. To ja! Hej, Astronauta, to tylko ja. 
 

ZBLIŻENIE NA JEFFA 

 

Szeregowy nim potrząsa. 
 
SZEREGOWY (POZA KADREM) 
To ja, cholera. To ja, to ja, to ja, to ja... 

 

KRZYK JEFFA 

 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – KORYTARZ 
 
Denise trzyma rozhisteryzowanego Jeffa za ramiona, potrząsa nim i krzyczy na niego. 
 
DENISE 
To ja, Jeff. To tylko ja! To ja! 
 
Jeff uświadamia sobie nagle, że wrócił do domu, wyrywa się  żonie i oddala od niej 

chwiejnym krokiem, dysząc ciężko. 

 
JEFF 

background image

...gdzie... mój Boże, co się ze mną stało? 
 
DENISE 
Usłyszałam twój krzyk. Kiedy wbiegłam na górę, leżałeś na podłodze. Wydawało mi się, 

że się mnie boisz. 

 
JEFF 
To nie byłaś ty! 
(pauza, zbity z tropu) 
To znaczy... Nie wiem... Denise, byłem... tutaj, a potem nagle... znalazłem się w 

Wietnamie! 

(pauza, zaniepokojone spojrzenie Denise) 
Wiem. To nie ma sensu. Nic z tego nie ma sensu. 
 
DENISE 
(nieśmiało) 
Może... nie wiem... może to było jakieś... wspomnienie albo coś? 
 
JEFF 
Jak, do cholery, mogę mieć wspomnienia z miejsca, w którym nigdy nie byłem? 
 
DENISE 
Jeff, boję się. 
 
Jeff obejmuje ją. 
 
JEFF 
Nie ty jedna. 
 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

WNĘTRZE – SYPIALNIA – PÓŹNIEJ W NOCY 
 
Kolację odgrzano i zjedzono, a Megan położono spać, ale Jeff nadal jest roztrzęsiony. 

Denise, w piżamie, siedzi na łóżku. Oparła poduszki o regał w wezgłowiu łóżka. Jeff, wciąż 
ubrany, stoi przy oknie i wygląda przez nie, zwrócony do niej plecami. 

 
JEFF 

background image

(bezbarwnym głosem) 
Muszę stąd odejść. 
 
DENISE 
Odejść? Chyba oszalałeś, Jeff. 
 
JEFF 
(zwraca się w jej stronę) 
Oszalałem? Szaleństwem jest to, co się tu dzieje! Człowiek na wózku inwalidzkim 

zostawia ślady na moim dywanie, a potem znika. W jednej chwili jestem w pokoju Megan, a 
w następnej przenoszę się do Wietnamu. To jest szaleństwo. Ale to się wydarzyło, to 
wszystko się wydarzyło. 

(pauza, potem z przejęciem) 
Denise, czy tego nie widzisz? To wszystko przeze mnie. Nie wiem, co się dzieje, ale to ja 

jestem tego przyczyną. 

 
DENISE 
Nie zrobiłeś nic... 
 
JEFF 
(przerywa jej) 
Czyżby? Przychodzi mi do głowy coś, co zrobiłem. Dostałem powołanie do wojska, 

Denise. Ale wolałem uciec do Kanady. A teraz... 

(pauza, zbity z tropu) 
...a teraz przeszłość mnie w jakiś sposób dopadła. Może Wietnam był mi pisany, może 

miałem tam zginąć. Może ten beznogi duch to facet, który pojechał tam za mnie albo ktoś, kto 
zginął, bo mnie tam nie było. 

 
Odwraca się i wygląda przez okno. 
 
DENISE 
Przemawia przez ciebie poczucie winy. I to z jakiego powodu? Powiedziałeś „nie” małej, 

brudnej, niewypowiedzianej wojnie. Pomogłeś ją powstrzymać, do cholery. Wiesz o tym. 

 
JEFF 
Wiem tylko tyle, że muszę stąd odejść. Jeśli to zrobię, może będziecie z Megan 

bezpieczne. 

 

background image

Denise wstaje z łóżka, podchodzi do okna, obejmuje Jeffa i ściska go. Jeff się nie 

odwraca. 

 
DENISE 
Jeff, proszę. Cokolwiek się dzieje, stawmy temu czoło razem. 
 

ZBLIŻENIE NA JEFFA 

 

Jest zaniepokojony, ale wyraźnie złagodniał. Nie chce odchodzić. 
 
JEFF 
Może i masz rację. 
 
Odwraca się do Denise, żeby ją pocałować. 
 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – BURDEL – NOC 
 
Jeff kończy obrót i widzi, że jest w pokoju burdelu w Sajgonie. Młoda wietnamska 

prostytutka obejmuje go ramionami, czekając na pocałunek. Światło napływające przez okno 
jest jaskrawoczerwone. Jeff KRZYCZY i odpycha od siebie prostytutkę. Dziewczyna potyka 
się i przewraca. 

 
JEFF 
Nie, nie! Nie znowu to samo! 
 
Odsuwa się od niej tyłem i wybiega z pokoju jak szaleniec. Kobieta wstaje. 

 

CIĘCIE 

 
PLENER – DOM MCDOWELLÓW – NOC 
 
W datsunie Jeffa włącza się silnik. Samochód wyjeżdża tyłem z podjazdu i oddala się 

ulicą z piskiem opon. Denise wybiega z domu, próbując zatrzymać go krzykiem. Szlafrok 
powiewa jej wokół nóg. 

 
DENISE 

background image

Jeff! Jeff! Zaczekaj! 
 
Samochód znika za rogiem. Denise stoi przed domem. Drży i kuli się z rozpaczy. 

 

CIĘCIE 

 
WNĘTRZE – GABINET DENISE – NASTĘPNY DZIEŃ 
 
Ruchliwe biuro pomocy prawnej. Denise pracuje tu jako prawnik, ma własną kabinę o 

szklanych ścianach. Pracuje nad jakimiś aktami, aie z jej twarzy widać, że jest przygnębiona, 
nieszczęśliwa, zmartwiona. Kiedy interkom DZWONI, Denise podnosi słuchawkę. 

 
DENISE 
Słucham, Susan. 
 
SUSAN 
(spoza kadru) 
Twój mąż na linii numer pięć. 
 
DENISE 
Dziękuję. 
(naciska z entuzjazmem przycisk) 
Jeff? Gdzie byłeś? Tak się martwiłam. 
 
SŁYSZYMY głos Jeffa w słuchawce. Brzmi ostro, ochryple, jest pełen napięcia i 

nerwowości. 

 
JEFF 
(poza kadrem) 
Denise? To ty? 
 
DENISE 
Pewnie, że ja. Gdzie jesteś? Nic ci się nie stało? Twój głos brzmi dziwnie. 
 
JEFF 
(poza kadrem) 
Dziwnie? 
(pauza) 

background image

Nic... nic mi nie jest, Denny? A jak z tobą? 
 
DENISE 
Denny? Nie mówiłeś tak do mnie od czasów liceum. Jeff, co się stało? 
 
JEFF 
Ja tylko... muszę się z tobą zobaczyć, Denny. Na krótką chwilę. Jestem w domu, Denny. 

Muszę się z tobą zobaczyć. 

 
DENISE 
Zaraz tam będę. 
 
SŁYSZY trzask odkładanej słuchawki. Wstaje, pospiesznie wpycha dokumenty do teczki 

i wychodzi do holu, gdzie zatrzymuje się przy biurku sekretarki. 

 
DENISE 
Susan, muszę wyjść wcześniej do domu. Powiedz Fredowi, żeby mnie zastąpił. 
 
SUSAN 
Jasne. Mam nadzieję, że nie stało się nic złego. 
 
Denise kiwa głową z przygnębioną miną i wychodzi. 
 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – SAMOCHÓD DENISE 
 
Kobieta jedzie do domu z zaniepokojoną miną. 
 

CIĘCIE 

 

BIURO POMOCY PRAWNEJ 
 
Hol. Susan właśnie odłożyła słuchawkę, gdy do środka wchodzi Jeff. Jest obdarty i 

nieogolony, ma na sobie to samo ubranie, w którym widzieliśmy go wczoraj. Susan jest 
wyraźnie zaskoczona jego widokiem. 

 
JEFF 

background image

(zmęczony, zawstydzony) 
Cześć, Susan. Jest Denise? 
 
SUSAN 
Pojechała do domu z pięć minut temu. Zaraz po twoim telefonie. 
 
JEFF 
Zaraz po moim... Ja do niej nie dzwoniłem. 
 
SUSAN 
Pewnie,  że dzwoniłeś. Sama cię  łączyłam, niecałe dziesięć minut temu. Po tylu latach 

chyba już poznaję cię po głosie. 

 
JEFF 
(patrzy na nią z narastającą niepewnością i strachem) 
Mój Boże! 
 
Odwraca się i wybiega z biura. 
 

CIĘCIE 

 

PLENER – DOM MCDOWELLÓW – DZIEŃ 
 
Denise wjeżdża na podjazd i podchodzi do drzwi kuchennych. 
 
WNĘTRZE – KUCHNIA 
 
Denise wchodzi do środka. 
 
DENISE 
(woła głośno) 
Jeff? Już jestem! 
 
Nie ma odpowiedzi. Denise marszczy brwi. ŚLEDZIMY ją, jak przechodzi przez kuchnię 

do salonu. 

 
DENISE 
Jeff? Jesteś tutaj? 

background image

 
Długa pauza, a potem z góry dobiega głos Jeffa... tyle że to nie jest do końca jego głos. 

Brzmi ostrzej, ochryplej, słychać w nim nutę goryczy. Jest też słaby i cichy, jakby mówienie 
sprawiało mu trudność. 

 
WETERAN 
Denny? Tu... tu jestem, Denny. 
 
Denise wchodzi na górę i idzie korytarzem. 
 
DENISE 
Jeff? 
 
WETERAN 
Tu jestem. 
 
Głos dobiega z sypialni. Denise wchodzi do środka. Zasłony są zasunięte, w pokoju jest 

bardzo ciemno. 

 
DENISE 
Kochanie? 
 
Cisza. Denise odsuwa zasłony i gdy sypialnię zalewa światło, drzwi się ZATRZASKUJĄ. 

Kobieta odwraca się błyskawicznie. 

 

PUNKT WIDZENIA DENISE – PATRZYMY JEJ OCZYMA 

 
Weteran, beznogi, ubrany w mundur polowy, siedzi na wózku inwalidzkim, blokując 

jedyne wyjście z pokoju. ZATRZYMUJEMY się na nim na długą chwilę i po raz pierwszy 
widzimy, że to Jeff McDowell. Jest wychudzony i ma zapadnięte policzki, a krzaczasta broda 
nie ukrywa jego złego stanu zdrowia. Wysławia się prościej i mniej wyszukanie. Ten Jeff 
edukował się w Wietnamie i w szpitalach dla weteranów, nie w college’ach i na 
uniwersytetach. Oczy ma głęboko zapadnięte. Patrzy na Denise jak głodomór na smakowity 
posiłek. 

 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 
Denise przez chwilę jest przerażona, potem go poznaje. 

background image

 
DENISE 
(pełnym strachu szeptem) 
Jeff? 
 
Weteran rozciąga usta w niepewnym, drżącym uśmiechu. Sprawia wrażenie prawie tak 

samo wystraszonego jak ona. 

 
WETERAN 
Mówią na mnie Astronauta. Przezwali mnie tak w Wietnamie, bo lubiłem filmy 

fantastycznonaukowe. 

(pauza) 
Świetnie wyglądasz, Denny. Jeszcze lepiej, niż... niż kiedy byliśmy razem. 
 
Denise odwraca się, potrząsając głową. 
 
DENISE 
To się nie dzieje naprawdę... Jeff... Co ja mówię... Nie jesteś Jeffem, nie możesz nim być. 
 
Weteran podjeżdża do niej. 
 

CIĘCIE 

 

PLENER – AUTOSTRADA – DZIEŃ 

 
Samochód Jeffa pędzi po autostradzie, zmierzając do domu. Skręca w wyjazd i jedzie 

dalej ulicą. 

 

WNĘTRZE – SAMOCHÓD JEFFA 

 
Jeff siedzi za kierownicą, z ponurą, skupioną miną, lekko wystraszony. 
 

CIĘCIE 

 

SYPIALNIA 

 

Weteran podjeżdża do Denise, która odsuwa się od niego. 
 

background image

WETERAN 
Chcesz zobaczyć moje identyfikatory? Jestem Jeff McDowell, w takim samym stopniu 

jak on. Chcesz mnie sprawdzić? Proszę bardzo, znam wszystkie odpowiedzi. Poznaliśmy się 
w liceum, pisaliśmy razem pracę. Twoi rodzice nazywają się Pete i Barbara. Pierwszy raz 
poszliśmy na całość na twojej kanapie, kiedy wyszli na rocznicową kolację, a ja przyszedłem 
obejrzeć „Wojnę światów” na twoim kolorowym telewizorze. Masz znamię po wewnętrznej 
stronie uda, z cen... 

 
DENISE 
(przerywa mu) 
Mój Boże... Faktycznie jesteś Jeffem. Co... Co... 
 
WETERAN 
(spogląda na brakujące nogi) 
Co mi się stało? O to chciałaś zapytać? To był Wietnam, Denny. Wietnam, loteria 

poborowa i mina. 

 
DENISE 
Nie pojechałeś do Wietnamu. Uciekłeś do Kanady. Razem uciekliśmy i wzięliśmy tam 

ślub. Wykładałeś tam, dopóki nie ogłosili amnestii. 

 
WETERAN 
(śmieje się gorzko) 
Ja nadal czekam na amnestię. 
 
DENISE 
Jak... jak tu trafiłeś? Skąd? I po co? Czego od nas chcesz? 
 
WETERAN 
Chciałem tylko... 
 
Nim skończy zdanie, SŁYSZĄ na zewnątrz pisk hamulców. 
 

CIĘCIE 

 

PLENER – DOM MCDOWELLÓW – DZIEŃ 

 
Datsun Jeffa wpada na podjazd i zatrzymuje się za volvo Denise. Jeff wysiada z 

background image

samochodu i wbiega do domu. 

 

WNĘTRZE – SALON 

 

Jeff wpada do środka przez drzwi kuchenne. 
 
JEFF 
(wrzeszczy jak szalony) 
Denise! Gdzie jesteś? Denise! 
 
Rozgląda się wokół i chwyta pogrzebacz. 
 

CIĘCIE 

 

SYPIALNIA 

 

Denise słyszy krzyk Jeffa. 
 
DENISE 
(krzyczy) 
Jeff! Tutaj! Tu jestem! 
 
WETERAN 
Denny, proszę. Nie mogę... 
 
DENISE 
(głośniej) 
JEFF! 
 
SŁYSZYMY kroki wbiegającego po schodach Jeffa. Po chwili drzwi otwierają się 

gwałtownie i Jeff wpada do środka z pogrzebaczem w ręku. Weteran zawraca wózkiem i 
odsuwa się od niego. 

 
JEFF 
Odczep się od niej. Zostaw ją w spo... 
 
Przerywa nagle i wytrzeszcza oczy ze zdumienia. 
 

background image

JEFF 
(cicho) 
Jesteś... mną. 
 
WETERAN 
(cichym, znużonym głosem) 
Tak jest. 
 
JEFF 
To się nie dzieje naprawdę, to jakiś... 
 
WETERAN 
(przerywa mu) 
Sen? Jasne? Ale ty się śnisz mnie, czy ja się śnię tobie? 
(pauza) 
Nic mnie to nie obchodzi. Myślę,  że obaj jesteśmy realni. Że w 1971 dotarliśmy do 

rozwidlenia na drodze i ty poszedłeś w jedną stronę, a ja w drugą. I w rezultacie trafiliśmy... 
w inne miejsca. 

 
Jeff opuszcza powoli pogrzebacz. Jest blady i wystraszony. 
 
JEFF 
A więc te... wspomnienia, które mnie ostatnio prześladują... to... 
 
WETERAN 
(uśmiecha się twardo) 
To moje wspomnienia, brachu. To chyba ja ci je przyniosłem. Przychodzą z 

dobrodziejstwem inwentarza. Ale ty i ja jesteśmy tą samą osobą, prawda? Czułem jak... 
przeciekają. Ale nie mogłem tego powstrzymać. Byliśmy za blisko siebie. 

 
DENISE 
Jeff... 
 
Obaj odwracają się i spoglądają na nią. 
 
DENISE 
(kontynuuje z wysiłkiem) 
Chciałam powiedzieć... Astronauto... Na twojej... drodze... Co się stało... 

background image

 
WETERAN 
Z nami, Denny? Z tobą i ze mną? 
 
Denise kiwa głową. 
 
WETERAN 
Zginęłaś w wypadku motocyklowym, kiedy byłem w Wietnamie. Facet, z którym 

jechałaś, nie uznawał kasków. 

 
Denise wygląda, jakby zrobiło się jej niedobrze. Odwraca głowę. Weteran wpatruje się w 

pustkę, wspominając coś, a potem mówi dalej martwym, głuchym, pełnym bólu głosem. 

 
Kiedy tam byłem, zawsze wiedziałem,  że wrócę,  że znajdę cię znowu i wszystko 

naprawię... ale potem twoja matka napisała do mnie ten list. 

(pauza, potem kontynuuje z wielką trudnością) 
Zostało mi już do cywila niewiele, cholera, tak bardzo niewiele. Powinienem wiedzieć 

lepiej, ale nie myślałem jasno, nie uważałem. Trzeba uważać. Poczułem ją dopiero wtedy, jak 
na nią nadepnąłem. Słychać wtedy taki dźwięk, taki cichy trzask. 

(patrzy na nich) 
Takie miny... no wiecie, one nie wybuchają, jak się na nie nadepnie. Dopiero jak się z 

nich zejdzie. Reszta chłopaków tylko na mnie patrzyła. Powiedziałem im, żeby stamtąd 
zmiatali, zaczęli się więc wycofywać jeden po drugim, ale wszyscy patrzyli na mnie, gapili 
się na trupa, który stał i na nich wrzeszczał. Nawet jak już byli poza zasięgiem, dalej nie 
mogłem się ruszyć. Ale wszyscy na mnie patrzyli i w końcu nie mogłem już tego dłużej 
wytrzymać. Skoczyłem. 

(gorzki śmiech) 
Nigdy nie byliśmy za dobrzy w skoku w dal, prawda, Jeffy? 
 

ZBLIŻENIE NA JEFFA 

 

Przez krótką chwilę panuje głęboka cisza. 
 
JEFF 
Uratowałeś ich. Uratowałeś im życie. 
 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 

background image

WETERAN 
Aha. Dali mi za to medal. 
 
JEFF 
Uratowałeś ich. 
(odwraca się) 
A ja ich nie uratowałem. O to chodzi, prawda? Nie było mnie tam. 
 
Odrzuca gwałtownie pogrzebacz, który uderza o ścianę. Jeff odwraca się z gniewem. 
 
JEFF 
No dobra. Jestem winny. Wybrałem... tę drugą drogę. Ale jeśli trzeba... kogoś ukarać, to 

tylko mnie. Denise i Megan nie mają z tym nic wspólnego. Cokolwiek chcesz zrobić, nie 
mieszaj ich do tego. 

 

WIDOK NA DENISE 

 
Która słucha słów Jeffa ze strachem i przerażeniem. 
 
DENISE 
Nie! 
(spogląda na Weterana) 
Pojechałam z nim do Kanady. Razem podjęliśmy tę decyzję. Jestem częścią niego i 

wszystkiego, co się z nim stanie. 

 

WIDOK NA WETERANA 

 
Który po długiej chwili uśmiecha się łagodnie. 
 
WETERAN 
Wiem o tym. Za to właśnie cię kochałem, Denny. 
(do Jeffa) 
Nic nie rozumiesz, brachu. Myślisz, że bym je skrzywdził? 
(śmieje się) 
A mówią, że to weterani mają świra. 

 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 

background image

JEFF 
W takim razie po co... po co tu jesteś? 
 
WETERAN 
Celne pytanie. 
(ponury uśmiech) 
Umieram, brachu. 
 
DENISE 
Mój Boże... 
 
WETERAN 
Lekarze nigdy nie mówią prawdy, ale czuję, że koniec jest blisko. Nie dbam o to, bo już 

dawno straciłem wszystko, co ważne... nogi, dziewczynę, przyszłość. Nawet Jeffa. A 
Astronauta nie ma nic poza paskudnymi wspomnieniami. 

(pauza) 
Byłem w szpitalu dla weteranów... czekałem, aż to się skończy... ale ciągle myślałem o 

Denny. No wiesz? Zastanawiałem się, co by się stało, gdybym zrobił wszystko inaczej. 
Pewnie od myślenia o tym przeniosłem się tutaj. 

(śmieje się) 
Zawsze lubiłem historie o duchach, ale nigdy nie myślałem, że sam zostanę duchem. 
 
Weteran zwraca fotel w stronę Jeffa. 
 
WETERAN 
(kontynuuje) 
Chciałem po prostu... je zobaczyć. 
(pauza, uśmiech) 
Dobrze się spisałeś, McDowell. 
 
Jeff potrząsa głową, z wyraźnym poczuciem winy. Jest cały i zdrowy, ale jest także tym 

facetem na wózku i na jego twarzy maluje się zwątpienie. 

 
JEFF 
To ty się dobrze spisałeś. Mnie tam nie było... 
 
Nie mogąc spojrzeć w oczy swemu kalekiemu odpowiednikowi, Jeff odwraca wzrok. 
 

background image

WETERAN 
(cicho) 
A mnie nie było tutaj. Nie było mnie dla Denise. Ani dla Megan. 
 
Podjeżdża do komody, podnosi oprawioną w ramki fotografię Megan i spogląda na nią. 
 
WETERAN 
(mówi dalej) 
Jeśli, trzymając córeczkę w ramionach, możesz choć przez sekundę pomyśleć, że zrobiłeś 

coś  złego, to jesteś najgłupszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek żył na Ziemi. Uwierz mi, 
Jeff. Niczego nie straciłeś. 

 

WIDOK NA JEFFA 

 
Który odwraca się w reakcji na słowa Weterana, na ich oczywistą prawdę. Brakuje mu 

słów. Denise podchodzi do niego i obejmują się. 

 
WETERAN 
Chyba... chyba już czas, żebym sobie poszedł. 
 
Denise zwraca się w jego stronę. 
 
DENISE 
Nie musisz. To znaczy możesz tu zostać. 
 
WETERAN 
(ze smutkiem) 
Nie. To niemożliwe. Ale teraz mam przynajmniej trochę wspomnień, tak? 
 
Jeff reaguje nagle: wpadł na pewien pomysł. 
 
JEFF 
Te wspomnienia... 
(pauza) 
Ty i ja jesteśmy tą samą osobą. To musi działać w obie strony. 
(pauza, potem stanowczo) 
Ja też mam wspomnienia. Jeśli się dotkniemy albo... 
 

background image

Podchodzi bliżej, ale Weteran cofa się wózkiem od niego. 
 
WETERAN 
Nie! Nie wiesz, o czym mówisz. 
 
JEFF 
(cicho, ze współczuciem) 
Mówię o dniu, kiedy wzięliśmy  ślub z Denise. O naszym miesiącu miodowym. O 

narodzinach Megan. 

 
WETERAN 
(z goryczą) 
To nie jest przekaz w jedną stronę, Jeff. Pomyśl o tym, co dostaniesz w zamian. Będziesz 

pamiętał ginących kolegów, szpitale, lata spędzone na wózku. 

(pauza) 
Będziesz pamiętał, jak tam stałeś, a oni uciekali od ciebie i patrzyli na ciebie, wszyscy na 

ciebie patrzyli. Nie będziesz już spał tak dobrze, a czasami będziesz się budził z krzykiem. 

 
Jeff waha się, spogląda na Denise. Ta kiwa głową. Całuje ją i rusza w stronę Weterana. 
 
JEFF 
Nie boję się paru koszmarów. 
(uśmiecha się z ironią) 
Zawsze mogę się schować pod kocem, prawda? 
 
Wyciąga dłoń. Weteran spogląda na niego, a potem, bardzo powoli, unosi obie ręce i 

ujmuje w nie dłoń Jeffa. Ten krzywi się nagle, jakby z bólu. Weteran zamyka oczy. Po jego 
policzku spływają łzy. 

 

ZBLIŻENIE NA DENISE 

 

Która na nich patrzy. 
 

WIDOK ZZA PLECÓW DENISE 

 

 
Obaj Jeffowie McDowellowie rozjarzają się dziwnym, niebieskozielonym światłem. 

Migoczą wokół nich widmowe powidoki. Jej Jeff, który stoi, przez chwilę ma na sobie 

background image

mundur, a potem wyrasta mu długa, potargana broda. Weteran jest ubrany w smoking w stylu 
lat sześćdziesiątych, a potem w cywilne ubranie. Jego nogawki WYPEŁNIAJĄ SIĘ, 
pojawiają się NOGI, widmowe i świecące, ale realne. Otwiera ze zdumieniem oczy, a potem 
WSTAJE z krzesła. 

 
WETERAN 
Wychodzi na to, że chyba obaj jesteśmy bohaterami, hę? 
 
Weteran, który stoi, OBEJMUJE Jeffa. Na obu pada dziwne światło. Potem ich ciała 

STAPIAJĄ SIĘ ze sobą i stają się jednym. Blask staje się tak intensywny, że Denise odsuwa 
się, zasłaniając oczy. 

 
Kiedy łuna gaśnie. Weterana i wózka już nie ma. Został tylko oryginalny Jeff McDowell. 

Denise podbiega do niego i obejmują się bardzo mocno. ZATRZYMUJEMY to ujęcie i 
słychać głos NARRATORA 

 
NARRATOR 
Wszyscy podejmujemy decyzje i potem zastanawiamy się, jak wyglądałaby ta druga 

droga. Jeff McDowell dowiedział się tego i zapłacił za to. To była lekcja odwagi i kartografii 
udzielona przez rysowników map ze strefy mroku. 

 

KONIEC 

 

Przełożył Michał Jakuszewski 

background image

Nie z tego świata 

 

ROZJAŚNIENIE 

 

PLENER – AUTOSTRADA – NOC – WIDOK Z LOTU PTAKA 

 
Na drodze panuje intensywny ruch. Nagle słyszymy HUK, głośny jak uderzenie pioruna, 

ostry jak grom dźwiękowy. 

 

CIĘCIE 

 

ZBLIŻENIE NA CAT 

 
Dziewczyna stoi pośrodku autostrady, a po obu jej bokach śmigają samochody. 

Nazwijmy ją CAT. Ma dwadzieścia lat. Jest szczupła, żylasta, o chłopięcej figurze. Włosy ma 
krótkie, nierówno ostrzyżone. Ma w sobie coś dzikiego, coś szybkiego, groźnego i nie do 
końca cywilizowanego. Nosi stare, skórzane spodnie, popękane i bardzo znoszone, oraz 
luźną, czarną bluzę mundurową, o kilka numerów na nią za dużą. Pod rozpiętą bluzą widać 
obcisły, srebrnoszary podkoszulek. Stopy ma bose. Sprawia wrażenie zagubionej, 
zdezorientowanej... 

 

WSTAWKA – PUNKT WIDZENIA CAT 

 
REFLEKTORY zdają się zmierzać ku niej ze wszystkich stron. Samochody mijają  ją 

tylko o centymetry. 

 

WIDOK NA CAT 

 

background image

Cat próbuje przemknąć w stronę pobocza, ale błędnie ocenia prędkość samochodów. 

Jeden z nich omal na nią nie wpada, TRĄBIĄC głośno. Dziewczyna odskakuje. 

 
Drugi samochód SKRĘCA,  żeby ją wyminąć. Hamulce PISZCZĄ. Słychać kolejne 

KLAKSONY. Cat obraca się wkoło, szukając drogi wyjścia. Posuwa się krok w przeciwnym 
kierunku, ale odskakuje, gdy dwa samochody ZDERZAJĄ SIĘ. Słyszymy kolejne 
KLAKSONY, a w oddali również policyjne SYRENY. 

 

ZBLIŻENIE NA CAT 

 
Dziewczyna zakrywa uszy, kuli się trwożnie, zamyka oczy pośród chaosu... 
Nagle zalewa ją  OŚLEPIAJĄCY BLASK i słyszymy niski, przerażający dźwięk 

KLAKSONU wielkiej ciężarówki. Cat otwiera raptownie oczy. 

 

KONTRPLAN 

 

Wielka CIĘŻARÓWKA z naczepą mknie prosto na nią. 
 

Z POWROTEM NA CAT 

 
Dziewczyna nieruchomieje, jak jeleń sparaliżowany blaskiem reflektorów. Potem strach 

ustępuje miejsca agresji. Cat wyciąga spod bluzy BROŃ niepodobną do żadnej, jaką 
widzieliśmy. Unosi ją szybko w obu rękach, celuje i STRZELA. Jedynym dźwiękiem jest 
ciche PUF sprężonego powietrza, gdy z lufy wypada igła. 

 

WIDOK Z UKOSA NA CIĘŻARÓWKĘ 

 

W jednej chwili mknie szosą z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. 

Słychać  głośny dźwięk klaksonu, a reflektory świecą  oślepiająco. W następnej chwili 
ciężarówka EKSPLODUJE. Jej kabina się rozpada, odłamki szkła i metalu lecą na wszystkie 
strony. Wielki pojazd skręca gwałtownie w bok i ROZBIJA się. Następuje druga 
EKSPLOZJA, gdy wybucha zbiornik z benzyną. W górę bucha kula płomienia. 

 
CAT 
 
odwraca się, żeby popędzić na pobocze, gdy nagle w jej stronę mknie wirujący fragment 

wraku. Dziewczyna uchyla się, ale zbyt wolno. Odłamek ociera się o jej czoło i Cat pada na 
ziemię. 

background image

 

ZBLIŻENIE 

 
Cat leży na szosie, nieprzytomna, krwawi z rany nad okiem. Broń wysunęła się z jej rąk, 

a rękaw bluzy rozdarł się, odsłaniając ozdobną bransoletę na prawym przedramieniu. W 
niezwykłą plątaninę srebrzystego metalu w stylu Gigera wprawiono trzy równoległe linie z 
ciemnego plastiku, które owijają się wokół jej ręki niczym węże. 

Po tym obrazie następuje 
 

WYCIEMNIENIE 

 

KONIEC CZOŁÓWKI 

background image

AKT I 

 

ROZJAŚNIENIE 

 

PLENER – SZPITAL – NOC 

 
Słychać SYRENY. Szosą mknie KARETKA, a tuż za nią jadą dwa radiowozy z 

włączonymi sygnałami świetlnymi. 

 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – POKÓJ ZABIEGOWY – NOC 

 
Ośmioletni CHŁOPIEC siedzi na stole zabiegowym. Wokół niego stoją MATKA, młody 

lekarz (TOM) i gruba pielęgniarka (MADGE) 

 
TOM 
Nie w ten sposób. Popatrz, co się narobiło. Musisz trzymać rękę nieruchomo. To trudna 

operacja. Błędy mogą mieć fatalne skutki. Popatrz. 

 

KONTRPLAN 

 
Tom unosi rękę, dolną powierzchnią  dłoni w dół. Ma dwadzieścia siedem lat, ciemne, 

rozczochrane włosy i znamionującą pewność siebie minę. Na przypiętym do zielonego 
fartucha identyfikatorze jest napisane: LAKE. Między dwoma palcami trzyma 
ćwierćdolarówkę. „Przeprowadza” ją wzdłuż  dłoni, podrzuca, łapie, otwiera pustą  dłoń i 
wyjmuje monetę zza ucha chłopaka. 

 
TOM 
Już ci mówiłem. Magia jest łatwa. Diagnozowanie jest trudne. 
 
Uśmiecha się do młodego pacjenta, który ŚMIEJE się z zachwytu. Pielęgniarka i matka 

background image

również się uśmiechają. W oddali SŁYSZYMY SYRENY. Tom również je słyszy. 

 
TOM 
(do chłopca) 
Pokażę ci jeszcze jedną sztuczkę. Tym razem to ty znikniesz. 
(do matki) 
Nic mu nie będzie. 

 

WNĘTRZE – SZPITAL – NOC 

 
Dwaj SANITARIUSZE prowadzą wózek leżący do pokoju zabiegowego. Dwóch 

policjantów (CHAMBERS i SANCHEZ) idzie tuż za nimi. 

 

PODĄŻAMY ZA WÓZKIEM 

Tom do niego podchodzi. 
 
TOM 
Co tutaj mamy? 
 
SANITARIUSZ 
Rana głowy, skaleczenie twarzy, może też obrażenia wewnętrzne. Funkcje życiowe są w 

porządku, ale nie ma z nią kontaktu. 

 
Ranę Cat owinięto bandażem. Jest RÓŻOWY od krwi. 
 
SANCHEZ 
Bawiła się w berka na autostradzie. Rozpieprzyła ciężarówkę w drzazgi jakimś 

porąbanym pistoletem. 

 

WNĘTRZE – POKÓJ ZABIEGOWY – CIĄGŁE PRZEJŚCIE 

 

Wjeżdżają przez dwuskrzydłowe drzwi do pokoju zabiegowego. 
 
TOM 
Przejmujemy pacjentkę. Madge, zadzwoń na rentgen, że kogoś im przysyłam. Niech 

zrobią zdjęcie czaszki w trzech projekcjach. 

 
Pielęgniarka podpisuje kwit dla sanitariuszy, którzy WYCHODZĄ. Tom przystępuje do 

background image

badania Cat. Obmacuje delikatnie jej szyję, szukając obrażeń. Unosi opatrunek, żeby 
przyjrzeć się ranie głowy. Potem podwija jej rękaw,  żeby sprawdzić  tętno, i zauważa 
niezwykłą bransoletę. Dotyka jej. 

 

ZBLIŻENIE NA CAT 

 
Otwiera nagle oczy i WYCIĄGA rękę.  Łapie  Toma  za  krocze  i  ŚCISKA. Tom 

WZDYCHA z szoku i bólu. 

 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 
Tom pada na podłogę, a Cat zrywa się błyskawicznie z wózka. Chambers rzuca się na nią. 

Cat próbuje go uderzyć, ale on łapie ją za rękę, a potem za drugą. Trzyma wyrywającą się 
dziewczynę za nadgarstki. 

 
CHAMBERS 
Jesteś aresztowana, panienko. Masz prawo milczeć. Masz... 
 
Cat rzuca się na niego i GRYZIE go w nos. Chambers KRZYCZY i łapie się za twarz. 

Między jego palcami wycieka KREW. Cat oddala się na czworakach. 

 
Sanchez odcina jej drogę odwrotu. Tom podnosi się na klęczki,  łapiąc z wysiłkiem 

powietrze. 

 
Cat cofa się i WYPLUWA na podłogę kawałek nosa policjanta. Wokół ust ma plamę 

krwi. 

 
Chwyta metalowy stojak do kroplówki, trzymając go przed sobą jak broń. Jest gotowa do 

walki. 

 
Sanchez wyciąga pistolet. 
 
TOM 
NIE! 
(dysząc lekko) 
Odłóż... odłóż to. Jesteś... w szpitalu. 
 
SANCHEZ 

background image

Ona ma świra. 
 
Tom podnosi się z wysiłkiem. 
 
TOM 
Po prostu się boi. Spójrzcie na nią. 
 
CHAMBERS 
Mój nos. 
 
TOM 
Gdzieś tu leży. Możemy go przyszyć. Madge, znajdź nos pana policjanta. 
(do Cat) 
Nie bój się. Nikt cię nie skrzywdzi. Obiecuję. 
 
Dziewczyna patrzy na niego nieufnie. Nic nie mówi. Tom podchodzi bliżej. Cat porusza 

ostrzegawczo stojakiem. 

 
SANCHEZ 
Na pana miejscu bym się nie zbliżał, doktorze. 
 
MADGE 
Tom, uważaj. Ona chyba nie rozumie po angielsku. 
 
Tom nie spuszcza spojrzenia z Cat. 
 
TOM 
Ma pani paskudną ranę. 
 
Cat dotyka twarzy. Brudzi sobie palce krwią. 
 
TOM 
Mogę się jej przyjrzeć? Niech pani to odłoży, zgoda? Nie zrobię pani krzywdy. 

 

ZBLIŻENIE NA TOMA I CAT 

 
Chwila napięcia. Tom jest już blisko niej. Unosi rękę do jej twarzy, bez nagłych ruchów. 

Cat jest podenerwowana, gotowa do akcji. Tom odwraca jej twarz, żeby przyjrzeć się ranie. 

background image

 
TOM 
Nie jest tak źle, jak by się zdawało, ale lepiej zróbmy rentgen. Pójdzie pani ze mną? 
 
Wyciąga do niej rękę. Cat waha się przez dłuższą chwilę. Potem ODRZUCA stojak, który 

pada z brzękiem na podłogę. 

 
SANCHEZ 
Znakomicie. Teraz my się nią zajmiemy, doktorze. 
 
Tom spogląda mu prosto w oczy. Z tyłu widać pielęgniarkę, która chodzi po podłodze na 

czworakach, szukając odgryzionego kawałka nosa. 

 
TOM 
Przyjmuję tę pacjentkę do szpitala na obserwację. 
 
SANCHEZ 
Jest aresztowana. Możemy ją obserwować w więzieniu. 
 
TOM 
Weźmie pan na siebie odpowiedzialność zabrania jej stąd wbrew opinii lekarza? 
(widzi jego wahanie) 
Tak też sądziłem. 
 
Madge unosi triumfalnie w górę coś, czego nie widzimy. 
 
MADGE 
Znalazłam! 
 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

WNĘTRZE – POKÓJ SZPITALNY – PÓŹNIEJ W NOCY 

 

Pokój z dwoma łóżkami. 
 

ZBLIŻENIE NA CAT 

 
Stoi przy oknie, ubrana w szpitalną koszulę, i spogląda na światła miasta jak 

background image

zaczarowana. Ranę nad jej okiem zaszyto i zabandażowano. 

 
Cat podwija rękaw, by odsłonić bransoletę. Unosi rękę, wewnętrzną powierzchnią dłoni 

ku dołowi, i wskazuje nią na okno i na widoczne za nim miasto. 

 

ZBLIŻENIE NA RĘKĘ CAT 

 
Dziewczyna zaciska pięść. Głęboko między zwojami metalu ukrywają się trzy matowe, 

czarne KRESKI, które biegną mniej więcej równolegle do siebie i wiją się niczym węże. Te 
kreski zaczynają ŚWIECIĆ, z początku bardzo słabym NIEBIESKIM blaskiem. Cat powoli i 
uważnie przesuwa rękę z prawej na lewą i z powrotem. Niebieska łuna ROZJAŚNIA się, 
kiedy dziewczyna wskazuje na wschód, a CIEMNIEJE, kiedy jej pięść znowu zwraca się na 
zachód. 

 

ZBLIŻENIE NA CAT 

 
Twarz ma poważną, jest straszliwie skupiona. Ponownie zatacza krąg ręką,  łuna 

ROZJAŚNIA się i PRZYGASA. 

 
Dziewczyna obraca rękę i otwiera dłoń. 
 
ZBLIŻENIE NA DŁOŃ CAT 
 
Pojawia się w niej jaskrawy HOLOGRAM, przedstawiający małą, trójwymiarową 

ZIEMIĘ, która obraca się powoli. Dziewczyna trzyma w rękach miniaturowy świat, po jego 
powierzchni przebiegają dziwne, tańczące SYMBOLE, przypominające notowania giełdowe 
na elektronicznym dalekopisie. 

 
SŁYSZYMY, jak za jej plecami otwierają się DRZWI 
 
Z POWROTEM NA CAT 
 
Dziewczyna ODWRACA się nagle. Kula GAŚNIE natychmiast. 
 

KONTRPLAN NA TOMA 

 
Umundurowany POLICJANT otwiera przed nim drzwi. Tom niesie równo złożone 

ubranie Cat. Widzi, że dziewczyna jest bardzo podenerwowana. 

background image

 
TOM 
Zaskoczyłem panią? Przepraszam. Chciałem tylko zobaczyć, jak się pani czuje. 
 
Zamyka za sobą drzwi. Cat uspokaja się wyraźnie. 
 
TOM 
Przyniosłem pani ubranie. Wyprałem je. 
 
Tom kładzie ubranie na łóżku. 
 
TOM 
Jest tu nowa para dżinsów. Pani spodnie były, hm, nie do uratowania. 

 

WIDOK NA CAT 

 
Dziewczyna podchodzi do łóżka i chwyta ubranie. Przyciska je kurczowo do piersi. 
 

WIDOK NA TOMA ZZA PLECÓW CAT 

 

Tom jest lekko zaskoczony tą czułością. 
 
TOM 
Wiem, co pani czuje. Moja dziewczyna zawsze wyrzuca mi ulubione koszulki. 
 
Cat wysuwa się ze szpitalnej koszuli, która opada na podłogę wokół jej nóg. Pod spodem 

jest naga. Widzimy jej plecy, kiedy się ubiera. 

 
Robi to bez śladu wstydu czy zażenowania. Tom odwraca się plecami, bardziej 

skrępowany od niej. 

 
Dziewczyna wkłada srebrzysty podkoszulek, OBWĄCHUJE dżinsy i wciąga je. Tom nie 

przestaje mówić. 

 
TOM 
Nie dosłyszałem pani nazwiska. Ja jestem doktor Lake. Thomas. 
(cisza) 
Zapisaliśmy panią w dokumentacji jako Jane Doe. W księgowości chcą się dowiedzieć, 

background image

czy jest pani ubezpieczona, Jane. 

 
CAT 
 
Jest już ubrana. Podchodzi do drzwi i próbuje je otworzyć. Są zamknięte. 
 
TOM 
Są zamknięte na klucz. Nie sądzę, żeby gliny były gotowe panią wypuścić. 
 
Cat WALI pięścią w drzwi. 
 
TOM 
Wiem, że nie karmią tu za dobrze, ale są gorsze miejsca na spędzenie nocy. 
 
Cat podchodzi do okna i spogląda w dół. Pcha szybę, szukając sposobu otworzenia okna. 
 
TOM 
Nic z tego nie będzie. Jesteśmy na czwartym piętrze. Poza tym to nowoczesny szpital. 

Żadne z okien się nie otwiera. 

 
Cat daje za wygraną i odwraca się z gniewem. 
 

ZBLIŻENIE NA TOMA 

 

W jego oczach rodzi się podejrzenie. 
 

Z POWROTEM NA CAT 

 

Dziewczyna idzie do kąta pokoju i osuwa się na podłogę. Jej oczy mają gniewny, 

przygnębiony wyraz. Tom przygląda się jej z namysłem. 

 
TOM 
Zrozumiała pani, co mówiłem. O oknie. 
 
Cat patrzy na niego. Jej twarz niczego nie zdradza. Tom podchodzi bliżej, uśmiechając 

się mimo woli. 

 
TOM 

background image

Ty mała oszustko. Słyszysz mnie. 
 
Cat odwraca od niego głowę. 
 
TOM 
Byłoby znacznie łatwiej, gdyby zechciała pani ze mną porozmawiać. 
 
Dziewczyna go ignoruje. 
 
TOM 
Słucham. Niech pani coś powie. Cokolwiek. Nazwisko, stopień wojskowy, numer 

telefonu, wszystko mi jedno. Znak zodiaku? Ulubiony kolor? Czy lubi pani pizzę z anchois? 

(cisza) 
Świetnie. Nie muszę dłużej marnować czasu. 
 
Tom krzywi się i PUKA w drzwi. 
 

WIDOK NA DRZWI 

 

POLICJANT otwiera je z zewnątrz. 
 
POLICJANT 
Skończył pan, doktorze Lake? 
 
TOM 
Chyba tak. 
 
Ma już wyjść, kiedy... 
 
CAT 
(cicho) 
Cat. 
 
TOM 
A jednak umie mówić... 
(do policjanta) 
Niech pan nam da jeszcze kilka minut. 
 

background image

Policjant zamyka drzwi, zostawiając ich samych. 
 
TOM 
Powiedziała coś pani? 
 
CAT 
(pauza, a potem) 
Cat. 
 
TOM 
Cat? Od Catherine? 
 
CAT 
Cat. Imię. 
(uśmiecha się nieśmiało) 
Toe Mas. 
 
Cat mówi z lekkim AKCENTEM. Nie potrafimy określić jego pochodzenia, akcent nie 

kojarzy się z żadnym znanym krajem ani regionem, ale w jej słowach pobrzmiewa muzyczna 
nuta, sugerująca, że dziewczyna jest tu obca. 

 
TOM 
Tak jest. Toe Mas. Toe Mas Lake. 
(pauza) 
A adres? Masz jakąś rodzinę? Chłopaka? Kogoś, z kim moglibyśmy się skontaktować? 
(cisza) 
Skąd jesteś? 
 
Cat wstaje z podłogi. 
 
CAT 
Z Ziemi. 
 
TOM 
To wiele wyjaśnia. A z jakiej okolicy Ziemi? 
 
CAT 
Z Angels. 

background image

 
TOM 
Z Angels... to znaczy z Los Angeles? Stąd? 
 
CAT 
Nie stąd. Stamtąd. Angels. 
 
TOM 
Dobra. A jak dostałaś się stamtąd tutaj? 
 
CAT 
Przez drzwi. 
 
Tym razem to Tom spogląda na nią z brakiem zrozumienia. 
 
TOM 
Na autostradzie? Drzwi samochodu? 
 
CAT 
Drzwi pomiędzy. 
(z niecierpliwością) 
Idę stąd, Toe Mas. Natychmiast. Muszę iść. 
 
Wstaje, podchodzi do drzwi i ciągnie za klamkę. Są zamknięte. Spogląda na Toma, 

prosząc go o pomoc. 

 
TOM 
W tej chwili te drzwi otwierają się tylko dla mnie. Przykro mi. 
 
Odciągają od drzwi, stanowczo, ale delikatnie, a potem PUKA. Policjant otwiera drzwi. 
 
TOM 
Posłuchaj, moja dziewczyna jest prawnikiem. Porozmawiam z nią. To wszystko, co mogę 

w tej chwili dla ciebie zrobić. 

 
CAT 
Nie wiem, co to prawnik. 
 

background image

TOM 
Chyba rzeczywiście pochodzisz z innego kraju. 
 
WYCHODZI, drzwi się zamykają i Cat rzuca się na łóżko, sfrustrowana i uwięziona. 

 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

PLENER – DOMEK NA PLAŻY – PRZED ŚWITEM 

 
Samochód Toma, mała mazda miata, zatrzymuje się przed niewielkim, rozlatującym się, 

drewnianym domkiem na plaży. 

 

WNĘTRZE – SYPIALNIA TOMA – ŚWIT 

 

Kobieta  śpi w wielkim, mosiężnym  łożu, pod zmiętą kołdrą. Z przodu widać mnóstwo 

regałów z książkami medycznymi i prawniczymi oraz powieściami w miękkiej oprawie. Nad 
łóżkiem, bardzo wyraźnie widoczny, wisi stary, oprawny w ramki, należący do Toma plakat z 
występów HARRY’EGO HOUDINIEGO. 

 
Kobieta w łóżku nie ukończyła jeszcze trzydziestu lat, jest ładna, ma długie, rude włosy. 

Ma na imię LAURA. 

 
Tom siada na łóżku obok niej. Dotyka delikatnie jej ramienia. Laura przewraca się na 

drugi bok, mamrocząc cicho na znak protestu. Tom potrząsa nią nieco mocniej. Kobieta 
otwiera oczy. 

 
LAURA 
(rozespanym głosem) 
Tom? To ty? Która godzina? Dopiero przyjechałeś? 
(patrzy na zegarek) 
O Boże, jest za wcześnie. Idź sobie. Daj mi spokój. 
 
Laura przetacza się na drugi bok i zakrywa głowę kołdrą. Tom ściąga ją delikatnie. 
 
TOM 
Obudź się. Zrobiłem kawę. Wskakuj pod prysznic i wczuj się w rolę prawnika. Potrzebuję 

pomocy. 

 

background image

Tom się odsuwa. Laura wzdycha i siada w łóżku, poirytowana, ale przytomna. 

 

WNĘTRZE – KUCHNIA TOMA – ŚWIT 

 
Laura siedzi za stołem w kuchni. Włożyła frotowy szlafrok. Włosy nadal ma 

rozczochrane. Ściska w obu dłoniach kubek gorącej kawy, słuchając Toma, który spaceruje 
po kuchni, niespokojny i rozgniewany. 

 
TOM 
Ta dziewczyna ma w sobie coś bardzo dziwnego. 
 
LAURA 
Widzę,  że zrobiła na tobie wrażenie. Na ogół nie przejmujesz się  aż tak bardzo losem 

ludzi, od których dostajesz kolanem w krocze. 

 
TOM 
To nie było kolano. Posłuchaj, możesz jej pomóc? 
 
LAURA 
Zobaczę, co się da zrobić. Naprawdę odgryzła mu nos? 
 
TOM 
(z przygnębieniem w głosie) 
Tylko koniuszek. 
 
Laura nie potrafi powstrzymać uśmiechu. 
 
LAURA 
To już coś. Jeśli ktoś odgryzie cały nos, znajdą na niego paragraf. 
 
Dopija kawę i wstaje. Tom chwyta ją i przyciąga do siebie z zamiarem pocałunku. 
 
TOM 
Będę ci winien przysługę. 
 

ZBLIŻENIE NA TOMA I LAURĘ 

 

Tom obejmuje ją. 

background image

 
LAURA 
(figlarnym tonem) 
Czy ona jest ładna? Powinnam być zazdrosna? 
 
TOM 
A co to, przesłuchanie w sądzie? 
 
LAURA 
Świadek ma odpowiedzieć na pytanie. 
 
TOM 
Niewinny. 
 
Ich usta zbliżają się ku sobie. 
 
LAURA 
To dobrze. Bo w przeciwnym razie... 
 
Laura zmienia kierunek. Zamiast pocałować Toma, szczypie go delikatnie zębami w 

koniuszek nosa. Tom parska śmiechem. Oboje śmieją się, a potem całują... 

 

CIĘCIE 

 

PLENER – AUTOSTRADA – ŚWIT 

 
Jeden pas nadal blokują spalone szczątki ciężarówki, zajmujące też większą część 

pobocza. Ekipa robotników z ŻURAWIEM i LAWETĄ pracuje nad usunięciem wraku. Ruch 
na autostradzie jest jeszcze mały. 

 
ROBOTNIK 
W zeszłym roku tylko strzelali na autostradach. Teraz używają granatników. 
 
BRYGADZISTA 
Od tej pory będę się trzymał zwykłych szos. 
 
Nagle słyszymy HUK, głośny jak uderzenie pioruna, ostry jak grom dźwiękowy. 
 

background image

BRYGADZISTA 
Co to, do licha... 
 
Żuraw się zatrzymuje. Światła gasną, silnik przestaje działać. Wielka laweta również 

staje. Gasną wszystkie światła w tle: domy, samochody, latarnie. 

 

WIDOK NA AUTOSTRADĘ – PUNKT WIDZENIA BRYGADZISTY 

 
Widać tylko dwa albo trzy samochody. Wszystkie stoją lub się zatrzymują: reflektory 

gasną, silniki przestają powoli działać, kierowcy wychodzą na szosę. 

 

Z POWROTEM DO EKIPY 

 
Robotnik uderza wielką latarką o kłąb dłoni, poruszając wyłącznikiem. 
 
ROBOTNIK 
Nie wiem, co się stało. Dopiero co wkładałem nowe baterie. 
 
Brygadzista go nie słucha. SŁYSZYMY powolne, złowieszcze kroki. 

 

PUNKT WIDZENIA BRYGADZISTY 

 
Autostradą idzie sześć ustawionych w tyralierę postaci. Jeszcze przed chwilą ich tu nie 

było. A teraz są. Trzech mężczyzn i trzy kobiety. Kobiety wydają się tak samo szczupłe, 
muskularne i groźne jak mężczyźni. Wszyscy mają czarne buty z cholewami i czarne 
mundury ze srebrnym, metalicznym obszyciem. Włosy mają ostrzyżone krótko, na jeża. 

 
Za nimi podąża niezwykły wehikuł, otwarta LEKTYKA z czarnego metalu, wielka jak 

cadillac. Ma po obu stronach długie PŁYWAKI, jak katamaran. UNOSI się na wysokości 
niespełna metra nad autostradą. Porusza się całkowicie bezgłośnie, a jej obca, sugestywna 
sylwetka wydaje się niemal organiczna. Jedzie w niej jeden pasażer, otoczony kłębiącą się 
szarością, POLEM CIEMNOŚCI, chmurą, która pochłania światło, powodując, że wszystko 
w  środku wydaje się niewyraźne i tajemnicze, jak sylwetki dostrzegane we mgle. Widzimy 
tylko, że pasażer jest zgarbiony i potężny, bardzo wielki według ludzkiej skali. 

 

KONTRPLAN 

 
Brygadzista i jego ludzie gapią się na zjawy. Kilku z nich ma wystarczająco wiele 

background image

rozsądku, żeby się bać. 

 

KONTRPLAN – ZBLIŻENIE NA THANE’A 

 
Dowódcą idącej na piechotę szóstki jest THANE. Na jego kołnierzu widać symbol rangi: 

srebrną szpilkę z główką w kształcie głowy psa. Ma trzydzieści parę lat i jest w niesamowitej 
formie fizycznej. Jego oczy są zimne jak lód. To oczy łowcy. Oczy wojownika. 

 
Przez krótką chwilę spogląda w oczy brygadziście. 
 
Łowcy wsiadają jeden po drugim na lektykę, zajmując pozycję na pływakach, jak lokaje 

na stopniach karety. 

 
Thane wsiada ostatni. Lektyka znika w mroku. 
 
EKIPA DROGOWA 
 
zamiera na moment w pełnym zdumienia milczeniu. 
 
ROBOTNIK 
Co tu się stało, do licha? 
 
BRYGADZISTA 
Chyba wolę tego nie wiedzieć. 
 
Nagle moc wraca. Zapalają się reflektory, latarnie, latarki, wszystko. 
 

WYCIEMNIENIE 

 

KONIEC AKTU I 

background image

AKT II 

 

ROZJAŚNIENIE 

 

WNĘTRZE – SZPITAL – POPOŁUDNIE 

 
Tom idzie, pogwizdując, przez korytarz. Nagle zauważa coś dziwnego: przed drzwiami 

Cat nie ma policjanta. Przestaje gwizdać, podchodzi do drzwi i otwiera je. 

 

WIDOK WNĘTRZA POKOJU – PUNKT WIDZENIA TOMA 

 
Pokój Cat jest PUSTY i wysprzątany, od wielu godzin nie było tu nikogo. 

 

Z POWROTEM NA KORYTARZ 

 
Kręcą się tu ludzie: pacjenci, pielęgniarki, DIETETYK z wózkiem zastawionym 

jedzeniem, SANITARIUSZ. 

 
TOM 
Pete, co się stało z dziewczyną z tego pokoju? 
 
SANITARIUSZ 
Jak tu przyszedłem, pokój był pusty. 
 
DIETETYK 
Pacjentkę wypisano w nocy, doktorze. 
 
TOM 
A kto to zrobił? Nie udzieliłem zgody na wypis. Czy ktoś widział, jak policja stąd 

wychodziła? 

 
Wzrusza ramionami. Nikt nic nie wie, nikogo to nie obchodzi. Oprócz STARUSZKI, 

background image

która drepcze korytarzem, opierając się o balkonik. 

 
STARUSZKA 
Zabrali ją. Ludzie w garniturach. Była trzecia nad ranem. Krzyczała i wierzgała tak 

bardzo, że aż mnie obudziła. 

 
TOM 
Cholera jasna! 
 
Odchodzi zagniewany. 
 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – DYŻURKA PIELĘGNIARKI – PO PARU CHWILACH 

 

ZBLIŻENIE NA TOMA 

 
Rozmawia przez telefon, nadal jest wściekły. WSTAWKI pokazujące Laurę, która siedzi 

za biurkiem w swym gabinecie 

 
TOM 
Jak to jej nie aresztowano? 
 
LAURA 
Nie ma meldunku o jej aresztowaniu. Twojej kociej przyjaciółce nie postawiono żadnych 

zarzutów. Nie ma żadnej relacji o incydencie. Funkcjonariusze Sanchez i Chambers nagle 
gdzieś tajemniczo zniknęli. 

 
TOM 
Nie mogą udawać, że to się nigdy nie wydarzyło. Musiało być ze stu świadków. 
 
LAURA 
Nie znasz przypadkiem nazwiska któregoś z nich? 

 

ZBLIŻENIE NA DŁOŃ 

 
Nim Tom zdąży odpowiedzieć, dłoń WCHODZI W KADR i przerywa połączenie. 

 

background image

WIDOK NA TOMA 

 
Nadal trzymając słuchawkę, Tom zwraca się w stronę rosłego mężczyzny w 

ciemnoszarym garniturze: TRAGERA. Ma on około pięćdziesięciu lat, wymuskany garnitur, 
starannie uczesane włosy. Trager to człowiek z lodu i żelaza. 

 
TRAGER 
Doktor Thomas John Lake? 
 
Tom patrzy na niego spode łba. Trager pokazuje odznakę. 
 
TRAGER 
Agent specjalny Trager z FBI. Zechce pan pójść ze mną? 
 
Tom domyśla się prawdy. Jest gniewny i podejrzliwy. 
 
TOM 
A dlaczego? 
(pauza) 
W nocy zabrał pan bez pozwolenia ze szpitala moją pacjentkę. To sprzeczne z prawem. 

Za kogo pan się uważa, do cholery? Co pan zrobił z Cat? 

 
TRAGER 
A więc tak się nazywa? Ma dobrą opiekę, doktorze. Chce się z panem zobaczyć. 
 
TOM 
Nigdzie nie pójdę, dopóki nie porozmawiam z adwokatem. 
 
Trager ma tego dość. Jego cierpliwość się wyczerpała. 
 
TRAGER 
Proszę bardzo. Ma pan prawo do jednego telefonu. Niech pan powie temu adwokatowi, 

że jest pan aresztowany. 

 
TOM 
Nie może pan tego zrobić! 
 
TRAGER 

background image

Zdziwiłby się pan, jak wiele możemy, doktorze. 
(pauza) 
Z drugiej strony, jeśli zgodzi się pan z nami współpracować... 
 
TOM 
(zmienia zdanie) 
Zadzwonię do kogoś, żeby mnie zastąpił. 

 

CIĘCIE 

 

PLENER – SZPITAL – NOC 

 
Trager wychodzi z Tomem ze szpitala. Przy krawężniku czeka na nich długa, czarna 

limuzyna z przyciemnionymi szybami. Wsiadają do niej. 

 

WNĘTRZE – LIMUZYNA 

 
Trager wsiada do środka za Tomem i zamyka drzwi. Samochód natychmiast rusza. 

Naprzeciwko nich siedzi nieznajomy mężczyzna, trzydziestoparoletni, muskularny, o 
rudawozłotych włosach. 

 
TRAGER 
To jest agent Cameron. 
 
Agent Cameron jest ubrany w niebieski garnitur i ma wielki, biały BANDAŻ, który 

zakrywa mu nos i centralną część twarzy. Ma niezadowoloną minę. 

 
TOM 
Widzę, że spotkał pan Cat. 
 
Cameron przeszywa go pełnym złości spojrzeniem. Tom odwraca głowę i udaje, że 

KASZLE, zasłaniając usta, by ukryć uśmiech, którego nie potrafi powstrzymać. 

 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

PLENER – BAZA NA PUSTYNI – NOC 

 
Pustynia w Kalifornii. Umundurowany WARTOWNIK przepuszcza limuzynę przez 

background image

bramę w wysokim płocie. Po jednej stronie bramy widać tablicę z napisem 
NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY, a po drugiej BACZNOŚĆ! WYSOKIE 
NAPIĘCIE! Za płotem widzimy baraki z blachy falistej oraz brzydkie budynki z pustaków, 
składające się na opuszczoną bazę wojskową. 

 

WNĘTRZE – BAZA NA PUSTYNI – NOC 

 
Trager i Cameron prowadzą Toma długim korytarzem bez okien. Mijają odcinek, na 

którym ścianę zniszczyła EKSPLOZJA. Przez nieregularny, poczerniały otwór widzimy długi 
pokój WYPALONY przez ogień. Jego sufit się zawalił. 

 
TOM 
Mieliście tu pożar? 
 
TRAGER 
To nasza strzelnica. Jeden z naszych bystrzaków postanowił wypróbować pistolet 

pańskiej dziewczyny. 

 
TOM 
To nie jest moja dziewczyna. 
 
TRAGER 
Jak pan sobie życzy. Proszę tutaj. Chcę panu pokazać parę rzeczy. 
 
Otwiera drzwi i Tom wchodzi do środka. 
 

WNĘTRZE – GABINET TRAGERA – NOC – ZBLIŻENIE NA SEJF 

 
Nowoczesna elektroniczna kasa pancerna wyposażona w otwór na kartę i klawiaturę 

numeryczną. DŁOŃ Tragera wkłada w otwór plastikową kartę. Na klawiaturze zapala się 
ŚWIATŁO i Trager naciska sekwencję cyfr. Drzwi się otwierają i Trager zaczyna wyjmować 
zawartość. 

 

WIDOK Z GÓRY NA BIURKO 

 
Trager kładzie na nim broń Cat, jej bransoletę i trzy CZARNE CYLINDRY. Na blacie 

leży z górą setka CZARNYCH, PLASTIKOWYCH IGIEŁ. 

 

background image

WIDOK Z DOŁU 

 
Do Tragera i Toma podchodzi MATSUMOTO, naukowiec pracujący dla rządu, 

czterdziestoletni Azjata ubrany w biały fartuch. 

 
TOM 
Rozwaliła z tego ciężarówkę? 
 
TRAGER 
Zgadza się. Proszę, niech pan to weźmie. 
 
Tom unosi broń i spogląda wzdłuż lufy. 
 
TOM 
Miałem kiedyś pistolet na wodę, który tak wyglądał. 
 
TRAGER 
Ciepło. Ale to raczej wiatrówka. 
 
MATSUMOTO 
Mówiąc dokładniej, pistolet pneumatyczny. Bardzo zaawansowany. Wątpię, byśmy 

potrafili go skopiować. Wykorzystuje strumień sprężonego powietrza o wielkiej szybkości, 
żeby wystrzelić... 

 
Matsumoto unosi w pincecie cienką, czarną igłę. 
 
MATSUMOTO 
Coś takiego. 
 
TOM 
Igły? 
 
MATSUMOTO 
Igły o sile wybuchu pocisku z bazooki. 
 
TRAGER 
Ta wiatrówka ma zęby. 
 

background image

Matsumoto bierze w rękę cylinder, czarny i długi jak palec. 
 
MATSUMOTO 
Policja znalazła w jej kieszeni trzy takie magazynki. W każdym są sto czterdzieści cztery 

igły i... 

 
Zdejmuje wieczko z tyłu cylindra. W środku jest BATERIA, która pulsuje 

CZERWONYM ŚWIATŁEM. 

 
MATSUMOTO 
(kontynuuje) 
...osobna bateria. Dzięki temu, ładując broń, uzupełnia się również moc. Gdyby w Detroit 

potrafili produkować tak dobre baterie, wszyscy jeździlibyśmy elektrycznymi samochodami. 

 
Tom nadal trzyma broń. 
 
TOM 
Ma niewygodny uchwyt. Ledwie mogę dosięgnąć spustu. 
 
TRAGER 
Dziewczyna musiała trzymać broń w obu rękach. 
 
TOM 
Niedobra konstrukcja... 
 
TRAGER 
Chyba że pistolet zaprojektowano dla kogoś z większymi rękami. 
 
TOM 
Trzeba by mieć palce jak macki kałamarnicy. 
 
Odkłada broń i bierze w rękę bransoletę. 
 
TOM 
Miała to na ręku, kiedy przywieźli ją do szpitala. 
 
TRAGER 
Wydaje się, że jest dla niej bardzo ważna. 

background image

 
TOM 
Co to jest? 
 
MATSUMOTO 
Metal to nadprzewodzący stop. Nigdy w życiu nie widziałem nic takiego. Wnętrze 

wypełniają mikroobwody. Bardzo dziwne mikroobwody. Część z nich wydaje się niemal 
organiczna. 

 
TOM 
Ale do czego to służy? 
 
MATSUMOTO 
Jeśli mam zgadywać... do wykrywania pewnych niezwykłych cząstek elementarnych. 
 
Tom spogląda pytająco na Tragera. Ten również nie wie, o co chodzi. 
 
TOM 
Nic z tego nie rozumiem. 
 
TRAGER 
My również nie. Dlatego właśnie tu pana sprowadziliśmy. Potrzebujemy odpowiedzi, 

doktorze. A dziewczyna nie chce rozmawiać z nikim poza panem. 

 
Tom kiwa z niechęcią głową, nie odzywając się ani słowem. 
 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – KORYTARZ – NOC 

 
Umundurowana MATRONA siedzi pod zamkniętymi drzwiami, obok okna z foliowaną 

szybą. W środku widać Cat, która zwinęła się na łóżku. Ma na sobie szary ubiór więzienny i 
sprawia wrażenie pogrążonej w apatii. Matrona wachluje się małym, czerwono-czarnym 
wachlarzem. 

 
TRAGER 
I jak się zachowuje nasz gość? 
 

background image

MATRONA 
Spokojnie. Leży na łóżku i gapi się przed siebie. W takim upale trudno mieć do niej 

pretensje. 

 
TRAGER 
Niech go pani wpuści. 
 
Daje Tomowi bransoletę. 
 
TRAGER 
Wasza rozmowa będzie obserwowana i nagrywana. 
 
Matrona otwiera drzwi. Tom wchodzi do środka. 
 

WNĘTRZE – CELA CAT 

 
Dziewczyna unosi powoli wzrok. Widzi bransoletę. OTWIERA szeroko oczy. Podchodzi 

do Toma i wyciąga rękę. 

 
CAT 
To moje! Daj mi, Toe Mas. 
 
TOM 
Najpierw musimy porozmawiać. 
 
Cat nie zamierza się godzić z odmową. Sięga po bransoletę. Tom odsuwa ją poza zasięg 

dziewczyny. 

 
CAT 
Daj mi ją teraz. Jest potrzebna teraz. Niedługo przyjdą. Przyjdą za mną. 
 
TOM 
Kto przyjdzie? 
 
CAT 
Władcy ciemności! Ludzkie psy! Daj! 
 
TOM 

background image

Powiedz mi, co to jest, to ją dostaniesz. 
 
Cat niemalże wypluwa słowo odpowiedzi. 
 
CAT 
Geon! Daj mi go! 
 
Tom RZUCA do niej przedmiot. Cat łapie go w locie i wkłada na rękę. To ją wyraźnie 

uspokaja. 

 
TOM 
A do czego on służy, Cat? 
 
CAT 
Do znajdowania drzwi. Drzwi pomiędzy. Drzwi ucieczki. 
 
Cat odsuwa się od Toma i wyciąga rękę, zaciskając dłoń w pięść. Zatacza powoli krąg, 

wskazując na wszystkie strony. 

 
TOM 
Jakie drzwi? Co ty robisz, Cat? 
 
Dziewczyna ignoruje go, koncentruje się. Urządzenie nie może niczego wykryć w 

zamkniętym pomieszczeniu. Pozostaje ciemne. 

 
CAT 
Niedobrze, niedobrze, niedobrze. 
 
TOM 
Cat, skąd to masz? I ten pistolet pneumatyczny... 
(dziewczyna patrzy na niego bez zrozumienia) 
Tę broń, hm... 
 
Sfrustrowany Tom udaje, że unosi w obu rękach pistolet i strzela. Towarzyszą temu 

odpowiednie efekty dźwiękowe. 

 
TOM 
No wiesz... puff... BUM! 

background image

 
Rozkłada ręce, naśladując WYBUCH. Cat chichocze. 
 
CAT 
Puff BUM? 
 
TOM 
Tak jest. Puff bum. Skąd masz puff bum? 
 
Cat patrzy na niego jak na kretyna. 
 
CAT 
To działo ręczne. Ukradłam je. Nie dla ludzi, działo ręczne. 
(pauza) 
Potrzebowałam go i wzięłam. 
 
TOM 
A po co potrzebowałaś tego działa ręcznego? 
 
CAT 
Żeby strzelać. Zabić. 
(widzimy jego reakcję) 
Żeby uciec, Toe Mas. 
 
Cat jest coraz bardziej podekscytowana. Rozgląda się z desperacją po zamkniętym 

pomieszczeniu, szukając drogi wyjścia. 

 
CAT 
Światła gasną! Niedługo przyjdą władcy ciemności. 
 
TOM 
Ci władcy ciemności to... jakiś gang? 
 
CAT 
Władcy ciemności to panowie. To właściciele. 
 
TOM 
A... ludzkie psy? 

background image

 
CAT 
(szeptem) 
Thane... 
 
Tom widzi na jej twarzy strach. Rozmowa wyraźnie na nią wpłynęła. Dziewczyna 

próbuje otworzyć drzwi. Oczywiście są zamknięte. Sfrustrowana Cat obraca się wkoło. 

 
TOM 
Hej, spokojnie. Nie wiem, kim są ci ludzie, ale tutaj cię nie dostaną. Jesteś bezpieczna. 
 
Zamiast uspokoić dziewczynę, te słowa doprowadzają ją do SZAŁU. Łapie za KRZESŁO 

i uderza z całej siły w foliowaną szybę. Krzesło odbija się o szkła, Cat wali w okno raz za 
razem. Szyba zaczyna PĘKAĆ. Pojawia się na niej sieć SZCZELIN. 

 
CAT 
(krzyczy) 
Nie jestem bezpieczna! Nie jestem bezpieczna! Nie jestem bezpieczna! 
 
Szyba PĘKA, zasypując korytarz kawałkami foliowanego szkła. Cat chce wyskoczyć 

przez rozbite okno, ale Tom łapie ją i zatrzymuje. 

 
TOM 
Cat, stój. Nie rób tego... 
 
Przyciska ją mocno do siebie, próbując ją uspokoić. Do pokoju wpadają Cameron i 

Matrona. 

 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

PLENER – KANIONY – NOC 

 
Gęsto zalesiony kanion pod Los Angeles. Thane stoi na krawędzi urwiska, spoglądając z 

góry na światła miasta. Jego twarz jest nieruchoma jak maska. Podchodzi do niego kobieta: 
DYANA. Thane wyczuwa jej obecność. 

 
THANE 
Tylu ludzi, Dyano. Ich światła ciągną się bez końca. 

background image

 
DYANA 
Pani mówi, że to tylko cień prawdziwego świata. 
 
THANE 
Być może panowie tego świata mówią to samo o naszym. 
 
Thane bardzo powoli obraca głowę na wschód, jakby nasłuchiwał czegoś, czego nie 

słyszy nikt poza nim. 

 
DYANA 
Co się stało? Masz odczyt? Czy użyła geosynchronatora? 
 
Thane przemawia, ale nie do Dyany. 
 
THANE 
Słyszę cię, Cat. Słyszę cię nawet teraz. 
 
Odwraca się nagle do Dyany, z rzeczową miną. 
 
THANE 
Wschodnio-północny wschód, trzysta heksów. 
 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – GABINET TRAGERA – NOC 

 
Trager siedzi za biurkiem. Tom spaceruje po pomieszczeniu. Cameron spoczywa na 

krześle dla gości, bawiąc się gumką recepturką. 

 
CAMERON 
Pentotal. 
 
TOM 
Nie. To moja pacjentka. Nie pozwolę wam jej narkotyzować. 
 
TRAGER 
Miał pan już szansę zrobić to po swojemu, doktorze. 

background image

 
Tom pochyla się nad biurkiem Tragera. 
 
TOM 
Niech mi pan pozwoli spróbować jeszcze raz. Zahipnotyzuję ją. 
 
Trager składa palce w piramidkę, zastanawia się, a potem KIWA głową. 

 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – GABINET TRAGERA – PÓŹNIEJ 

 
Światła przygaszono. Cat siedzi na krześle dla gości. Tom stoi obok niej. Trager siedzi za 

biurkiem i przygląda się jej uważnie. Cameron stoi. 

 
TOM 
...głębiej. Nie słyszysz nic oprócz mojego głosu. Nie ma żadnych innych dźwięków, 

żadnych innych głosów. Jestem tylko ja. Jesteś spokojna. Zupełnie spokojna. Unosisz się 
bezwładnie. Cały strach zniknął. 

 
Cat jest w głębokim transie. 
 
TOM 
Powiedz, jak się nazywasz. Imię i nazwisko. 
 
CAT 
Cat. 
 
Tom marszczy brwi. Trager i Cameron wymieniają spojrzenia. 
 
TOM 
W porządku, Cat. Opowiedz nam o miejscu, z którego przybyłaś. 
 
CAT 
Ciemność. Światła zgasły. 
 
TOM 
A czy ono ma jakąś nazwę? 

background image

 
CAT 
Angels. 
 
TOM 
A gdzie ono leży? 
 
CAT 
Po drugiej stronie. 
 
TOM 
Po drugiej stronie czego? Drzwi? 
 
Cat KIWA głową na znak zgody. Tom pyta dalej, łagodnym tonem. 
 
TOM 
Zapytam cię teraz o coś innego. Nie będziesz się bała. Cały strach zniknął. 
(pauza) 
Cat, kim są władcy ciemności? 
 
CAT 
Właścicielami. Panami. 
 
TOM 
A co mają na własność? 
 
CAT 
Ziemie. 
 
Za plecami Toma Cameron ZATACZA oczyma w geście pogardy. Twarz Tragera jest 

nieprzeniknioną maską. Tylko Tom zauważa liczbę mnogą. 

 
TOM 
Ziemie... więcej niż jedną? 
 
CAT 
Nie wszystkie. Niektóre. Wiele. 
 

background image

TOM 
I twój świat, w którym... 
 
CAT 
Przybyli władcy ciemności. Dawno temu. Światła zgasły. Mama mówiła. Koniec z 

samochodami, karabinami, sa... samolotami. Tylko popiół. Wszystko zginęło. 

 
TOM 
Wszystko zginęło... 
 
CAT 
Miasta. Żołnierze. Wszystko zginęło. Światła zgasły. Dawno temu. 
 
TOM 
Jak dawno temu? Ile lat? 
 
CAT 
Przed Cat. 
 
TOM 
Cat, skąd przybyli władcy ciemności? 
(cisza) 
Z innego kraju? 
(milczenie) 
Z innej planety? Czy przybyli w statkach? Skąd? 
 
CAT 
Przez drzwi. 
 
Cisza. Trager pochyla się nad biurkiem. 
 
TRAGER 
Niech pan ją zapyta o broń. 
 
TOM 
Cat, to ręczne działo... ukradłaś je swojemu właścicielowi? 
 
CAT 

background image

(gwałtownie) 
Jego właścicielowi. Właścicielowi Thane’a. 
 
TOM 
Thane’a. Czy on był... ludzkim psem? 
 
CAT 
(powtarza czyjeś słowa) 
„Pozwólcie jej żyć” – powiedział. „Dajcie mi ją” – powiedział. „Dobrze wam służyłem” – 

powiedział. „Chcę dostać to małe zwierzę” – powiedział. 

 
TOM 
Oddali cię Thane’owi... 
 
CAT 
(gwałtownie zaprzecza) 
Nie byłam jego. Nigdy. Udawałam. Obserwowałam. Słuchałam. Dowiadywałam się. 
 
TOM 
Uczyłaś się... 
 
CAT 
Czekałam. Długo czekałam. Potem ukradłam, uciekłam, zabiłam... 
 
TOM 
Cat, kogo zabiłaś? 
 
CAT 
Władcę ciemności. Pana. 
 
TOM 
Poznałaś ich tajemnice, ukradłaś ich broń i uciekłaś przez drzwi, zgadza się? 
 
Cat KIWA powoli głową. Cameron spogląda na Tragera. 
 
CAMERON 
O czym on gada, do licha? 
 

background image

Trager nie odpowiada. Słucha z uwagą. 
 
TOM 
Mam jeszcze jedno pytanie, Cat. 
(pauza) 
Ile palców u rąk mają władcy ciemności? 
 
Cat nie odpowiada. Tom pokazuje jej swoją dłoń z rozczapierzonymi palcami. 
 
TOM 
Gdyby to była dłoń władcy ciemności, ile palców byś naliczyła? 
 

ZBLIŻENIE NA CAT – WIDOK PRZEZ PALCE TOMA 

 
Po długim wahaniu Cat unosi rękę, dotyka kolejno palców Toma i liczy POWOLI. 
 
CAT 
Raz. Dwa. Trzy. Cztery. 
(pauza) 
Pięć. 
 
„Pięć” to kciuk. Nastaje długa przerwa. Cat nadal patrzy na dłoń, ale widzi coś innego, 

próbuje sobie przypomnieć. Gdy wydaje się, że już skończyła, jej palec przesuwa się POZA 
kciuk Toma, licząc „palec”, którego tam nie ma. 

 
CAT 
Sześć. 
 
Teraz naprawdę skończyła. Tom zaciska dłoń w PIĘŚĆ. Zapada pełna napięcia cisza. 

 

WYCIEMNIENIE 

 

KONIEC AKTU II 

background image

AKT III 

 

ROZJAŚNIENIE 

 

WNĘTRZE – GABINET TRAGERA – PRZED ŚWITEM 

 

Trager pochyla się nad biurkiem i naciska guzik interkomu. 
 
TRAGER 
Griggs, wezwij matronę i powiedz Matsumoto, żeby przygotował zastrzyk pentotalu. 
(do Toma) 
Niech pan ją wyprowadzi z transu. 
 
Trager rusza ku drzwiom. Tom biegnie za nim. 
 
TOM 
Nie może pan tego zrobić. 
 
Trager wychodzi, Tom podąża za nim. Cameron zostaje z Cat. 
 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – KORYTARZ 

 

Tom łapie Tragera za ramię i odwraca go. 
 
TOM 
Co jeszcze chce pan od niej usłyszeć? 
 
TRAGER 
Historię, która ma sens. 
 

background image

Matsumoto podchodzi do nich. Niesie skrzynkę z instrumentami medycznymi. Tom nadal 

patrzy na Tragera. 

 
TOM 
Nie chce pan ujrzeć prawdy, mimo że ma ją pan przed oczyma. Ile palców, Trager? 
 
Tom unosi w górę obie dłonie, rozczapierzając palce. 
 
TRAGER 
O co panu chodzi z tymi palcami? 
 
TOM 
Nauczyłem się liczyć na palcach. Pan również. To powszechne. Mamy dziesięć palców, 

dlatego liczymy w dziesiątkach. Sto to dziesięć razy dziesięć. Tysiąc to dziesięć razy dziesięć 
razy dziesięć. 

 
TRAGER 
Do czego pan zmierza? 
 
TOM 
Ten pistolet, który pan zabrał Cat. Matsumoto mówił, że w jego magazynkach było po sto 

czterdzieści cztery pociski. Czy ta liczba nie wydaje się panu dziwna? 

 
W tle widzimy zbliżającą się matronę, która nadal się WACHLUJE. 
 
TRAGER 
Być może. 
 
TOM 
Sto czterdzieści cztery to dwanaście razy dwanaście. 
 
Trager nie pojmuje, w czym rzecz, ale Matsumoto tak. 
 
MATSUMOTO 
System dwunastkowy. Oczywiście. 
 
TOM 
Rasa, która ma dwanaście palców u rąk, liczyłaby w systemie dwunastkowym, Trager. Ile 

background image

jeszcze dowodów pan potrzebuje? Niech pan to w końcu zrozumie. Ta kobieta nie pochodzi z 
Ameryki XX wieku. 

 
TRAGER 
Chce pan powiedzieć, że jest z innej planety? 
 
MATSUMOTO 
Mało prawdopodobne. Pobraliśmy próbki jej DNA. Jej struktura genetyczna jest 

całkowicie ludzka. 

 
TOM 
Powiedziała wam, skąd pochodzi. Z Ziemi. Ale nie z naszej Ziemi. 
 
MATSUMOTO 
Ze świata równoległego? 
 
TOM 
Dokładnie. 
 
Matrona podchodzi do nich, nie przestając się wachlować. 
 
TRAGER 
Słucham? 
 
MATSUMOTO 
Z sąsiedniego wszechświata. Niektórzy matematycy wysuwali teorie o istnieniu... hm, 

laik nazwałby to innymi wymiarami. Istnieją dowody sugerujące,  że może istnieć 
nieskończona ilość tych linii czasowych. 

 
TRAGER 
Co to jest linia czasowa, do licha? 
 
TOM 
Pamięta pan ostatni finał w baseballu? 
 
TRAGER 
Braves przegrali. Cameron był do tyłu równowartość tygodniowych zarobków. 
 

background image

TOM 
Niech mi to pani pożyczy. 
(łapie wachlarz) 
A co, jeśli istnieje inny świat, w którym Braves wygrali? Niech pan spojrzy. 

Wyobrażamy sobie historię jako linię prostą. Przeszłość prowadzi do teraźniejszości. 

 
Unosi wachlarz, złożony w linię. 
 
TOM 
Ale jeśli jest możliwy więcej niż jeden rezultat... może dochodzi do obu z nich. Na 

każdym rozstaju dróg powstają nowe światy. 

 
Tom rozszerza wachlarz o jedno oczko. Od uchwytu odchodzi teraz jedna czerwona i 

jedna czarna ścieżka. 

 
TOM 
W ten sposób mamy jeden świat, w którym wygrali Braves, i jeden, w którym wygrali 

Twins. 

(rozchyla szerzej wachlarz) 
A teraz mamy też świat, w którym w finale grali Pirates i Bluejays. 
 
TOM 
(nadal rozchylając wachlarz) 
Świat, w którym mistrzostwo zdobyli Dodgers. Świat, w którym Dodgers nadal grają w 

Brooklynie.  Świat, w którym nigdy nie wymyślono baseballu i w październiku wszyscy 
zakładają się o wyniki meczów krykieta. 

(wachlarz rozkłada się szeroko) 
Nieskończenie wiele światów obejmujących wszystkie możliwości, wszelkie alternatywy. 

Nie uniwersum, ale multiwersum. 

 
Trager patrzy na wachlarz, a potem na Matsumoto. 
 
TRAGER 
I wszystkie te światy istnieją? 
 
MATSUMOTO 
Matematyka zdaje się sugerować,  że tak. Ale podróże między wszechświatami z 

pewnością są niemożliwe. 

background image

(wzrusza ramionami) 
Zresztą to tylko teoria. 
 
Trager krzywi się, zabiera wachlarz Tomowi i składa go. 
 
TRAGER 
Teoria. 
(pauza) 
Przejdźmy do faktów, doktorze Lake. Przepraszam, że wciągnąłem pana w tę sprawę. 

Pora już odesłać pana do domu. Załatwię panu transport. 

(do matrony) 
Proszę ją zaprowadzić do celi. 
 
TOM 
Trager, niech pan chwilę zaczeka... 
 
Tom CHWYTA Tragera za ramię, zatrzymując go na moment. 
 
TOM 
Niech pan chociaż pozwoli mi porozmawiać z nią przez chwilę. Chcę się z nią pożegnać. 
 

ZBLIŻENIE – DRUGA DŁOŃ TOMA 

 
Jedną ręką ściska Tragera za ramię, a drugą kradnie mu z kieszeni portfel. 
 

POWRÓT DO KORYTARZA 

 

Trager, niczego nie podejrzewając, KIWA głową na znak zgody. 
 
TRAGER 
Pięć minut. Nie więcej. 
 
Trager odchodzi z Matsumoto. Tom zręcznie ukrywa skradziony portfel. 

 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – GABINET TRAGERA 

 

background image

Tom wraca do gabinetu Tragera. Cat nadal jest pogrążona w transie. Cameron znowu 

zaczął się bawić gumką. 

 
TOM 
Trager pana wzywa. 
 
CAMERON 
(z wahaniem) 
A kto będzie jej pilnował? 
 
TOM 
Pilnował podczas czego? Snu? 
 
Cameron wzrusza ramionami i WYCHODZI. Tom ZAMYKA za nim drzwi na klucz i 

siada obok Cat. 

 
TOM 
Teraz policzę do pięciu. Kiedy powiem „pięć”, obudzisz się. Będziesz wypoczęta i 

spokojna. Nie będziesz się bała. Ale będziesz naprawdę bardzo cicho. Raz. Dwa. Trzy. 
Cztery. Pięć. 

 
Tom STRZELA palcami. Cat otwiera oczy. Tom unosi palec do ust. 
 
TOM 
Nic nie mów. Tylko kiwaj głową. 
(Cat kiwa głową) 
Są drugie drzwi, prawda? Drzwi ucieczki. To do nich chcesz się dostać. 
 
CAT 
(cicho) 
Pora uciekać, Toe Mas. Idę stąd. 
 
Długa pauza. Tom waha się, wpatrując się w jej twarz. Z wielką niechęcią podejmuje 

decyzję. 

 
TOM 
Zapewne będę tego żałował, ale... uważaj na drzwi, Cat. Jeśli ktoś spróbuje wejść, ugryź 

go. 

background image

 
Cat kiwa stanowczo głową i wstaje z krzesła. Tom podchodzi do sejfu. Wyciąga kartę z 

portfela Tragera, wkłada ją do otworu i naciska kilka guzików. 

 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – KORYTARZ – PARĘ CHWIL PÓŹNIEJ 

 
Matrona czeka pod drzwiami. Cameron i Trager podchodzą do niej. Cameron próbuje 

otworzyć drzwi, ale są zamknięte. 

 
CAMERON 
Otwierać. Co pan kombinuje, do cholery? 
 
Trager każe mu się odsunąć gestem dłoni. 
 
TRAGER 
Doktorze, postępuje pan bardzo głupio. 
 
Wyjmuje z kieszeni klucze, otwiera drzwi i wchodzi do gabinetu. Cameron idzie tuż za 

nim. 

 

PUNKT WIDZENIA TRAGERA 

 
Trager staje twarzą w twarz z Tomem... i z działem ręcznym. Cat wkłada bransoletę. 

Trager nie traci opanowania. 

 
TRAGER 
Naprawdę nie radzę tego robić, doktorze Lake. Jeśli wystrzeli pan z tego tutaj, zabije pan 

nas wszystkich, łącznie ze swoją dziewczyną. 

 
TOM 
To nie jest moja dziewczyna. Potrzebny nam samochód. 
 
TRAGER 
Czy mam panu powiedzieć, ile przestępstw pan popełnia? 
 
TOM 

background image

Dziękuję, ale lepiej nie. Ta limuzyna będzie w sam raz. 
 
TRAGER 
Cameron, przyprowadź limuzynę pod wejście. 

 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – ŚWIT – WIDOK NA WYJŚCIE Z BUDYNKU 

 
Trager stoi w drzwiach z Tomem i Cat. Pozostali strażnicy leżą twarzą do dołu na 

podłodze. Cameron podjeżdża limuzyną. 

 
TOM 
Niech pan zostawi silnik włączony. Tak jest. A teraz proszę wyjść i odsunąć się od 

samochodu.  Świetnie. Jeszcze kawałek. Cat, sprawdź, czy nikt nie ukrywa się na tylnym 
siedzeniu. 

 
Cat podchodzi do limuzyny i zagląda do środka. 
 
CAT 
Nie ukrywa się, Toe Mas. 
 
TOM 
Nie planowałem tego, Trager. Tak się po prostu złożyło. Niech pan nie bierze tego do 

siebie. 

 
Trager patrzy tylko do niego. Tom biegnie do samochodu. 
 

WNĘTRZE – LIMUZYNA – KONTYNUACJA 

 
Tom wskakuje do samochodu i zatrzaskuje za sobą drzwi. Cat wierci się nerwowo na 

siedzeniu dla pasażera. Tom rzuca działo ręczne na jej kolana, włącza bieg, naciska sprzęgło i 
rusza. 

 
Limuzyna mknie przed siebie. Tom prowadzi lewą  ręką. Prawą sięga do kieszeni i 

wyciąga stamtąd trzy czarne cylindry. Je również rzuca Cat. 

 
TOM 

background image

Masz. Zobaczymy, czy potrafisz załadować puff-bum. 
 
Cat UŚMIECHA się do niego i wkłada jeden z cylindrów do broni ze słyszalnym 

TRZASKIEM. 

 
CAT 
Działo ręczne, Toe Mas. Działo ręczne. 
 
Przed nimi pojawia się wysoki płot pod napięciem i posterunek wartowników. Tom 

wciska gaz do dechy. 

 
TOM 
Trzymaj się. Zawsze chciałem sprawdzić, ile wyciągają te wielkie cholerstwa. 

 

PLENER – BAZA NA PUSTYNI 

 
Wartownicy uskakują na boki, gdy limuzyna ROZBIJA płot. W górę sypią się SKRY. 

Mężczyźni wyciągają broń i otwierają OGIEŃ do oddalającego się samochodu. Bez 
rezultatu... 

 

WNĘTRZE – LIMUZYNA – KONTYNUACJA 

 
Tom mocno kręci kierownicą. Limuzyna zakręca, zarzucając gwałtownie, i wjeżdża na 

szosę. Tom spogląda na Cat. 

 
TOM 
Wiesz co, jeśli okaże się, że uciekłaś z psychiatryka, poczuję się naprawdę głupio. 
(uśmiecha się do Cat) 
Będziemy musieli szybko się pozbyć tej limuzyny. Będzie jej szukał każdy gliniarz na 

zachód od Missisipi. A dokąd właściwie jedziemy? 

 
W odpowiedzi Cat unosi bransoletę i zaciska dłoń w pięść. Ciemne kreski ponownie 

ROZJARZAJĄ SIĘ NIEBIESKIM BLASKIEM. Najjaśniej świecą, gdy dziewczyna kieruje 
je ku przodowi. Prosto na wschód. 

 
CAT 
W tę stronę, Toe Mas. 
 

background image

Tom jest pod wrażeniem. 
 
TOM 
Chyba jednak nie jesteś z psychiatryka. 
 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

PLENER – PRZEJŚCIE DOŁEM – PÓŹNY RANEK 

 
Cat pomaga Tomowi wtoczyć limuzynę do zarośniętego zielskiem przejścia pod 

autostradą. Kiedy kończą, samochód jest dobrze schowany. 

 
TOM 
To powinno wystarczyć. Prędzej czy później ją znajdą, ale my powinniśmy już być 

daleko stąd. 

 
CAT 
(powtarza echem) 
Daleko stąd. 
 
Unosi dłoń wewnętrzną powierzchnią ku górze i rozpościera palce. Pojawia się 

HOLOGRAM. Dziewczyna trzyma w dłoni ŚWIAT. Tom jest odpowiednio zdumiony. 

 
TOM 
Znasz więcej sztuczek niż Houdini. 
 

ZBLIŻENIE NA HOLOGRAM – PUNKT WIDZENIA TOMA 

 
Ziemia obraca się powoli, przezroczyste widmo w barwach brązu, zieleni i błękitu. W 

okolicy, którą nazwalibyśmy południowym Nowym Meksykiem, MIGA BIAŁE 
ŚWIATEŁKO. 

 
CAT 
Tam, Toe Mas. Daleko stąd. 
 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 

Tom przygląda się hologramowi i uświadamia sobie, co widzi. 

background image

 
TOM 
Nowy Meksyk. Co najmniej tysiąc dwieście kilometrów stąd. Możemy tam dotrzeć w 

dobę. 

 
Po powierzchni kuli pełzną obce SYMBOLE. Cat umie je odczytać, ale Tom nie. 
 
CAT 
Niedobrze. Za późno. Drzwi się otwierają. Drzwi się zamykają. Szybko, szybko. Musimy 

tam być szybciej. 

(spogląda na słońce) 
Przed nowym światłem. Przed... 
(szuka słowa) 
Przed świtem. 
 
TOM 
Jutro o świcie? A co się stanie, jeśli nie zdążymy? 
 
CAT 
Nie będzie drzwi. 
 

CIĘCIE 

 

PLENER – AUTOSTRADA – DZIEŃ 

 

Tom próbuje złapać okazję. Samochody przemykają obok, ignorując go. 
 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

PLENER – AUTOSTRADA – PÓŹNIEJ 

 

Tom uczy Cat, jak unosić kciuk. 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

PLENER – AUTOSTRADA – JESZCZE PÓŹNIEJ 

 
Samochód się zatrzymuje. KIEROWCA uśmiecha się, kiedy Cat siada na miejscu dla 

pasażera... ale w tej samej chwili znikąd pojawia się Tom, który siada z tyłu. 

background image

 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

PLENER – PIKAP – ZACHÓD SŁOŃCA 

 
Minęło kilka godzin. Cat i Tom złapali kilka okazji. Siedzą na stosie SIANA z tyłu 

sfatygowanego pikapa, który trzęsie się, jadąc wyboistą polną drogą. Słońce już zachodzi. Cat 
ponownie uruchamia bransoletę.. Jej blask jest teraz JAŚNIEJSZY. 

 
TOM 
Świeci teraz jaśniej. 
 
CAT 
Jesteśmy bliżej. 
 
Tom przygląda się z zadumą Cat. 
 
TOM 
Cat... czy wiesz, dokąd zaprowadzą cię te drzwi? 
 
CAT 
W jakieś miejsce. 
 
Siada obok Toma. Bransoleta gaśnie. 
 
TOM 
To może być gorsze miejsce. Czy będziesz mogła wrócić? 
 
CAT 
Nie ma powrotu. 
 
TOM 
Drzwi otwierają się tylko w jedną stronę, tak? 
(widzimy, jak Cat kiwa głową) 
A ty chcesz przez nie przejść, nie wiedząc, co leży po drugiej stronie? 
 
CAT 
Chcę przejść. 

background image

 
TOM 
Może ci się nie spodobać to, co tam znajdziesz, Cat. 
 
CAT 
Zawsze są następne drzwi, Toe Mas. 
 
TOM 
Nie możesz wiecznie uciekać. Jaki w tym sens? 
 
Cat MARSZCZY brwi ze zdziwienia. Sens wydaje się jej oczywisty. Zauważa zachód 

słońca, czerwonopomarańczowy splendor wieczornego nieba. Wskazuje palcem. 

 
CAT 
Tam. 
 
Tom spogląda we wskazanym kierunku. Wydaje się, że rozumie. 
 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

PLENER – PRZYDROŻNA RESTAURACJA – NOC 

 
Wielka ciężarówka zwalnia z SYKIEM pneumatycznych hamulców na pogrążonej w 

ciemności górskiej szosie. Tom i Cat wysiadają z kabiny kierowcy obok przydrożnej 
restauracji. Ciężarówka rusza w dalszą drogę. 

 

WNĘTRZE – PRZYDROŻNA RESTAURACJA – KONTYNUACJA 

 
Tom prowadzi Cat do boksu i siada obok niej. Jest późno. W restauracji nie ma prawie 

nikogo. Tablice nad ladą zachwalają dania kuchni meksykańskiej. 

 
KELNERKA 
Co mam podać? 
 
TOM 
Niech będą dwa cheeseburgery. 
 
CAT 

background image

Dwa cheeseburgery. 
 
KELNERKA 
Mają być cztery cheeseburgery? 
 
W tle widzimy KOWBOJA w dżinsowych spodniach i koszuli, który wchodzi do 

restauracji i siada w boksie obok okna. 

 
TOM 
(stanowczo) 
Dwa. I dwie kawy. 
 
CAT 
Nie wiem, co to kawa. 
 
TOM 
Niech będzie jedna kawa i jedno mleko. Macie tu automat telefoniczny? 
 
KELNERKA 
Przy męskiej ubikacji. 
 
Oddala się z zamówieniem. Tom wstaje. 
 
TOM 
Za chwilę wrócę. Nie gryź niczego oprócz jedzenia. 
 
Cat KIWA głową. Jej zainteresowanie przyciągnęła butelka ketchupu, wykonana z 

miękkiego tworzywa. Dziewczyna OBWĄCHUJE ją, wyciska odrobinę na grzbiet dłoni, 
smakuje i spogląda pytająco na Toma. 

 
CAT 
Nie wiem... 
 
TOM 
To ketchup. Taka republikańska jarzyna. Możesz zjeść, ile chcesz. 
 
Zostawia Cat z ketchupem i idzie do telefonu. 
 

background image

WIDOK NA TELEFON 

 

Telefon DZWONI. SŁYSZYMY głos Laury. 
 
LAURA 
Halo? 
 
TOM 
Lauro? Mówi Tom. Nie uwierzysz mi... 
 
LAURA 
Nie mów nic więcej. Jest tu policja. Pytali o ciebie. 
 
TOM 
Cholera. Czy to Trager? 
 
LAURA 
Nie. Są na ciebie bardzo źli. Tom, o co chodzi? 
 
TOM 
O Cat. Posłuchaj, powiedz im, że oddam się w ich ręce za... 
(spogląda na zegarek) 
...cztery godziny. Jak tylko Cat dotrze do swoich drzwi. Nie obchodzi mnie, co ze mną 

zrobią później. 

 
LAURA 
Mnie obchodzi. 
 
TOM 
Nie będzie tak źle. Znam bardzo dobrego adwokata. 
(pauza) 
Lepiej skończmy, zanim sprawdzą skąd dzwonię. Chciałem tylko usłyszeć twój głos. 

Dobrze się czujesz? 

 
LAURA 
Poczuję się dobrze, kiedy wrócisz do domu. 
 
TOM 

background image

Ja też. Kocham cię. 
 
Tom ODWIESZA słuchawkę i wraca do boksu. Przez chwilę wydaje się smutny i 

zmęczony. 

 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – RESTAURACJA PRZYDROŻNA – PÓŹNIEJ WIDOK NA KASĘ 

 

Kelnerka wydaje Tomowi resztę. 
 
TOM 
To gdzie właściwie jesteśmy? Co to za miasto? 
 
KELNERKA 
T-or-C 
(widzimy jego zdziwienie) 
Truth or Consequences w Nowym Meksyku. 
 
Tom chowa resztę i UŚMIECHA się. 
 
TOM 
Aha. No jasne. 
 
WYCHODZI. Cat idzie tuż za nim. 
 

WIDOK NA KOWBOJA 

 
Kowboj trzyma filiżankę kawy i obserwuje ich przez okno. Nagle wyciąga 

KIESZONKOWY NADAJNIK. Ukrywa go w dłoni i mówi do niego szeptem. 

 
KOWBOJ 
Poszukiwani właśnie opuścili restaurację. Kierują się szosą na południe, na piechotę. 
 
Jego spojrzenie podąża za nimi. 
 

CIĘCIE 

 

background image

PLENER – DWUPASMOWA SZOSA – NOC 

 
Noc jest ciepła i bezwietrzna. Jest już bardzo późno, około trzeciej nad ranem. Cat i Tom 

idą powoli poboczem przez przedmieścia T-or-C. Na szosie nie ma samochodów. Cat unosi 
BRANSOLETĘ. Niebieska ŁUNA jest już bardzo JASNA. 

 
TOM 
Na pewno jesteśmy blisko. 
 
Cat unosi rękę i zatacza powoli ŁUK. Bransoleta zaczyna MIGAĆ, trzy pasma 

ZAPALAJĄ się i gasną jedno po drugim. Raz, dwa, trzy; raz, dwa, trzy; raz, dwa, trzy; coraz 
szybciej i szybciej. 

 
CAT 
Tam. 
 
TOM 
Co tam? 
 

KONTRPLAN – PUNKT WIDZENIA TOMA 

 
Cat wskazuje na starą STACJĘ BENZYNOWĄ. Ma tylko dwa stanowiska pomp i 

wygląda na nieczynną od dwudziestu lat. Okna są zabite deskami, a pompy dawno zniknęły. 

 
Cat przebiega przez pustą autostradę. Tom podąża za nią powoli. Dziewczyna ponownie 

zatacza  łuk bransoletą. Silne MIGOTANIE wskazuje na jedne z drzwi. Tom przygląda się 
temu z oszołomieniem. 

 
CAT 
Drzwi. 
 
TOM 
Oczywiście. A cóż by innego? 
 

KONTRPLAN – WIDOK NA DRZWI 

 
Ubikacja dla mężczyzn. ZABITA DESKAMI. 
 

background image

TOM 
Do tego nie potrzeba Houdiniego. 
 
Tom ZRYWA deski i odrzuca je na bok. Otwiera ostrożnie drzwi i zagląda do środka. 
 
TOM 
Mówię ci to z niechęcią, ale to męska toaleta. 
 
CAT 
Za wcześnie. 
 
TOM 
No to czekamy. 
 
CAT 
(powtarza echem) 
No to czekamy. 
(nieśmiało) 
Toe Mas... odejdziesz stąd? Pójdziesz ze mną? 
 
TOM 
Przykro mi, Cat. Dalej nie pójdę. Cokolwiek jest po drugiej stronie tych drzwi, to nie jest 

dla mnie. Mam tu życie. Karierę. Przyjaciół, rodzinę. 

(delikatnym tonem) 
Kobietę, którą kocham. 
(pauza) 
Rozumiesz? 
 
Cat unosi wzrok. KIWA energicznie głową. 
 
CAT 
Rozumiem. 
 
Dziewczyna siedzi na ziemi po turecku. Jej twarz niczego nie zdradza. Po chwili Tom 

siada obok niej. Cat patrzy na niego. Tom czuje się skrępowany. Nic nie mówi. Cat przysuwa 
się bliżej, a potem kładzie się obok niego i zamyka oczy. Po jakimś czasie Tom obejmuje ją 
ramieniem. Cat porusza się lekko i przysuwa bliżej. 

 

background image

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

PLENER – STACJA BENZYNOWA – PRZED ŚWITEM 

 

Tom i Cat śpią. 
 
Nagle na ich twarze pada OŚLEPIAJĄCE  ŚWIATŁO. Cat budzi się natychmiast, Tom 

nieco wolniej. Zasłania twarz dłonią. 

 

KONTRPLAN – PUNKT WIDZENIA TOMA 

 
Tom patrzy prosto w parę REFLEKTORÓW. Na tle blasku poruszają się mroczne 

postacie. Trzymają pistolety. Tom słyszy znajomy głos. 

 
TRAGER 
Jesteście aresztowani. 

 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 
Cat nie zamierza poddać się bez walki. Sięga po broń. Tom łapie ją za ramię, nim zdąży 

wycelować. 

 
TOM 
Cat, nie. 
 
Cat nie chce z nim walczyć. Tom zabiera jej działo ręczne. 
 
TOM 
Proszę. Nie mamy broni. Nie strzelajcie. 
 
CAMERON 
Bardzo rozsądnie, doktorze. 
 
Cameron zabiera mu broń i wtyka ją sobie za pas. Za jego plecami stoi Trager oraz dwóch 

innych agentów: GRIGGS i MONDRAGON. 

 
TOM 
Jak udało się wam nas znaleźć? 

background image

 
TRAGER 
No wie pan, doktorze. Nie zgubiliśmy was ani na chwilę. Po prostu chcieliśmy sprawdzić, 

dokąd jedziecie. 

 
Cat opiera się, gdy Griggs i Mondragon wykręcają jej ramiona do tyłu i zakładają 

kajdanki. Cameron zakłada kajdanki nie stawiającemu oporu Tomowi. 

 
TOM 
Trager, błagam, niech pan tego nie robi. 
 
Policjanci prowadzą Cat i Toma do czekających radiowozów. 
 
TOM 
Proszę pana tylko o kilka minut. Drzwi za chwilę się otworzą. Co ma pan do stracenia? 

Na Boga, człowieku... 

 
Policjanci mają już wepchnąć Toma do samochodu, gdy reflektory obu radiowozów nagle 

GASNĄ. 

 

ZBLIŻENIE NA CAT 

 
Dziewczyna pierwsza uświadamia sobie, co to oznacza. Wpada w szał, kopie i wyrywa 

się, gotowa zrobić wszystko, żeby się uwolnić. 

 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 

Trager po raz pierwszy zaczyna mieć wątpliwości. 
 
TRAGER 
Zapanujcie nad nią, do cholery. 
 
Tom, który spogląda za plecy Tragera, zauważa ich pierwszy. 
 
TOM 
Trager, mamy towarzystwo 

 

KONTRPLAN 

background image

 
Z mroku wyłaniają się trzy ciche jak duchy, odziane w czerń ludzkie psy: Thane, Dyana, 

ICE. 

 
Chwilę później pojawia się lektyka, która przesłania księżyc. Jadą na niej trzy pozostałe 

ludzkie psy, strzegące swej pani. CIEŃ wehikułu pada na twarze spoglądających ku górze 
agentów. Słychać obcy, zniekształcony głos władczyni ciemności. 

 
WŁADCZYNI CIEMNOŚCI 
Oddajcie nam samicę. 
 
MONDRAGON 
Nie wierzę w to. 
 
TRAGER 
Cat, kim są ci ludzie? 
 
TOM 
Przyjrzyj się im Trager. Wiesz, kim są. 
 
Trager wie, ale nadal nie potrafi tego przyznać. 
 
TRAGER 
Dziewczyna jest więźniem władz federalnych. Czego od niej chcecie? 
 
Dyana i Ice idą w stronę agentów. 
 
CAMERON 
Stać. 
 
Ludzkie psy nie zwracają na niego uwagi. Nie są nawet uzbrojone. Griggs unosi pistolet, 

ściskając go w obu dłoniach. 

 
TRAGER 
Griggs, oddaj strzał ostrzegawczy. 
 
Griggs naciska spust. Pistolet KLIKA. Dyana rzuca się na policjanta, łapie jego głowę w 

obie dłonie i OBRACA. Słyszymy TRZASK łamanego karku. Potem wszystko dzieje się 

background image

naraz. 

 
MONDRAGON 
 
Naciska spust. Pistolet KLIKA. Ice zaciska ręce w pięści. Z kostek jego dłoni wysuwają 

się piętnastocentymetrowe, STALOWE SZPONY. UDERZA z całej siły pięścią w brzuch 
Mondragona. 

 
IMPULS ENERGII. 
 
uderza z trzaskiem z lektyki w pierwszy, a potem w drugi samochód. Radiowozy 

WYBUCHAJĄ i PŁONĄ. 

 
THANE 
 
Idzie przez ten chaos, prosto ku Cat. Dziewczyna cofa się, ogląda za siebie. Widzimy jej 

REAKCJĘ. 

 
CAMERON 
 
Próbuje stawić czoło Dyanie w walce wręcz. Kobieta blokuje jego ciosy karate, pociąga 

go ku sobie i łamie mu kręgosłup na kolanie jak suchy patyk. 

 
TRAGER 
 
Otwiera kajdanki Toma i daje mu kluczyki. 
 
TRAGER 
Niech pan ją stąd zabierze. 
 
Tom biegnie ku Cat. Trager odwraca się i... 
 
IMPULS ENERGII 
 
z lektyki PALI go w mgnieniu oka. 
 

WIDOK NA MĘSKĄ TOALETĘ 

 

background image

Ze szczeliny w jej drzwiach bije bladoniebieska POŚWIATA. Cat rzuca się na drzwi, ale 

nie może ich otworzyć, bo ma skute ręce. Tom podbiega do niej. Ma kluczyki. 

 
TOM 
Odwróć się. Stój spokojnie. 
(otwiera kajdanki) 
Musimy... 
 
Za późno. Thane już jest przy nich. Chwyta pogardliwie Toma i ODRZUCA go na bok 

jak dziecko. Cat próbuje wydrapać mu oko. Thane łapie ją za rękę. Dziewczyna przeszywa go 
wściekłym spojrzeniem. 

 
THANE 
Patrz. Patrz na tego, kto okazał ci łaskę i komu odpłaciłaś hańbą. 
 
Tom UDERZA Thane’a od tyłu w kark kantem dłoni. 
 
TOM 
Puszczaj ją, ty... 
 
Thane odwraca się i zasypuje Toma serią brutalnych ciosów. Tom cofa się przed jego 

naporem, chwiejąc się na nogach. 

 

WIDOK NA DRZWI (EFEKTY SPECJALNE) 

 
Cat OTWIERA drzwi toalety. Za nimi widać chaos pulsującego blasku. Światło jest 

NIEBIESKOBIAŁE. Od patrzenia na nie bolą oczy. 

 
W tym blasku pojawiają się jakieś obrazy, które zmieniają się tak szybko, że niemal nie 

sposób ich dostrzec. Przez chwilę droga jest otwarta. Cat mogłaby przejść przez drzwi, ale się 
waha... 

 

Z POWROTEM NA TOMA 

 
Thane powoli zabija go gołymi rękami. Tom PADA na kolana obok trupa Camerona. 

Thane  łapie go za włosy i unosi dłonie do śmiertelnego ciosu... ale Cat skacze na niego i 
ląduje na jego plecach, zasypując go ciosami. 

 

background image

SZYBKIE CIĘCIE – DRZWI 

 

Światło przygasło, przybierając GRANATOWY kolor. Widzimy, że portal się zamyka. 

 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 
Thane zrzuca Cat z pleców i uderza ją z całej siły na odlew w twarz. Dziewczyna pada. 

 

ZBLIŻENIE NA TOMA 

 
Leży na ziemi. Jest oszołomiony. Wyciera krew z ust. Nagle zauważa leżące obok zwłoki 

Camerona. Czołga się do ciała, sięga do kieszeni agenta i wyciąga działo ręczne. 

 

WIDOK WZDŁUŻ LUFY DZIAŁA RĘCZNEGO 

 
Tom celuje w Thane’a, ale on stoi za blisko Cat. Tom UNOSI działo, mierzy w lektykę i 

strzela. 

 
LEKTYKA 
 
Trzęsie się wskutek potężnego WYBUCHU. Pole ciemności osłania jeźdźca, ale 

widzimy, że jeden z ludzkich psów PADA z krzykiem na ziemię, ogarnięty płomieniami. Po 
chwili masywna lektyka również SPADA z trzaskiem. 

 

SZYBKIE CIĘCIA 

 
Ludzkie psy patrzą na to ze zgrozą. 
 
Ice i Dyana stoją pod lektyką. Spoglądają w górę, pełni szoku. Lektyka spada na nich. 

Dyana pada na ziemię i PRZETACZA się na bok, ale Ice jest za wolny. KRZYCZY, gdy 
lektyka go miażdży. 

 
Thane biegnie na pomoc swej pani. 
 
TOM 
 
Podchodzi chwiejnym krokiem do Cat i wsuwa działo za pas. Dziewczyna leży 

nieprzytomna na ziemi. Drzwi przygasły już do CIEMNEGO FIOLETU. Za chwilę się 

background image

zamkną. Tom bierze dziewczynę w ramiona i BIEGNIE. 

 
THANE 
 
Widzi to i rusza w pościg. Ale za późno. Tom SKACZE przez drzwi. Thane rzuca się za 

nim... i ląduje w męskiej ubikacji. Sam. 

 

CIĘCIE 

 

PLENER – ŚNIEŻYCA – DZIEŃ 

 
Tom, niosący Cat w ramionach, wbiega w sięgający kolan ŚNIEG. Wokół szaleje 

NAWAŁNICA 

 

WYCIEMNIENIE 

 

KONIEC AKTU III 

background image

AKT IV 

 

PLENER – ŚNIEŻYCA – DZIEŃ 

 
Tom niesie Cat w ramionach, a wokół nich ZAWODZI wichura. Jest dzień, ale niebo jest 

CIEMNE, a słońca nie widać. Wiatr sypie śniegiem prosto w posiniaczoną, poobijaną twarz 
Toma. W tle widzimy góry. Tom DRŻY. Nie jest ubrany odpowiednio na taką pogodę. 

 

PUNKT WIDZENIA TOMA 

 
Tom obraca się powoli. Cały świat jest jednym białym pustkowiem pełnym lodu, śniegu i 

skał. Nigdzie nie widać schronienia. 

 

Z POWROTEM NA TOMA 

 
Na jego brwiach tworzy się już szron. Tom wybiera na oślep kierunek i RUSZA przed 

siebie, dźwigając Cat. 

 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

SERIA UJĘĆ – ZBLIŻENIA NA KOLANA TOMA 

 
Tom brnie przez sięgające kolan zaspy, forsuje śliskie, skute lodem zbocza, przechodzi 

przez skały, niekiedy chwiejąc się na nogach. Walczy o każdy metr, a wokół szaleje 
nawałnica. 

 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

WNĘTRZE – JASKINIA – DZIEŃ 

 
Jaskinia nie jest zbyt wielka; właściwie to tylko dziura w ziemi, częściowo osłonięta 

przez skalny nawis. Przy jej wejściu stoi martwe drzewo. Zawsze jednak to schronienie. 

background image

Znużony Tom niesie Cat do środka i kładzie ją na ubitej ziemi, poza zasięgiem wiatru. 

 
Tom dygocze z zimna, pokrywa go skorupa śniegu. Podnosi kilka gałęzi uschniętego 

drzewa, zaczyna zbierać drwa na ognisko. 

 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

WNĘTRZE – JASKINIA – PO WIELU GODZINACH 

 
U wylotu jaskini buzują  płomienie. Na dworze śnieg przestał wreszcie sypać. Tom 

wyciera krew z twarzy Cat chusteczką zmoczoną stopionym śniegiem. 

 

WIDOK NA CAT – PUNKT WIDZENIA TOMA 

 

Dziewczyna otworzyła oczy. Patrzy na niego. 
 
TOM 
Dzień dobry. Jak twoja głowa? 
 
CAT 
Boli. 
 
TOM 
Aha. Czuję się, jakbym miał siekane mięso zamiast gęby. Twój przyjaciel Thane ma 

niezły cios. 

 
CAT 
To nie mój przyjaciel. 
 
Próbuje wstać. 
 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 

Tom pomaga Cat się podnieść. Dziewczyna podchodzi do wylotu jaskini i wygląda na 

zewnątrz. Na dworze widać tylko lód i śnieg. Cat DRŻY i oplata się ramionami. 

 
TOM 
Paskudnie, prawda? Jesteś pewna, że drzwi nie otwierają się w obie strony? 

background image

 
CAT 
Pewna. 
 
TOM 
Bałem się, że to powiesz. 
(pauza, potem ze znużeniem) 
Może tylko zamieniliśmy szybką śmierć na powolną. 
 
CAT 
Powolna jest lepsza. Więcej życia. 
 
TOM 
Nawet jeśli to tylko kilka dni? Kilka godzin? 
 
CAT 
Nawet jeśli. 
 
Przechyla głowę na bok i przygląda mu się z zainteresowaniem. 
 
CAT 
Dlaczego to zrobiłeś? 
 
TOM 
Drzwi się zamykały. 
 
CAT 
Ale dlaczego? 
 
TOM 
Pewne rzeczy po prostu trzeba zrobić. 
 
Cat zastanawia się nad tymi słowami. Potem podchodzi do niego i ŚCISKA go z całej 

siły. 

Widzimy ŁZY w jej oczach. Tom ich nie widzi. 
 

ZBLIŻENIE NA CAT 

 

background image

Obejmuje mocno Toma ramionami. 
 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 
Cat w końcu zwalnia uścisk i odsuwa się. Na twarzy Toma maluje się skrępowanie. Być 

może nie wie, co miał oznaczać ten uścisk. Być może myśli o Laurze. 

 
CAT 
Pewne rzeczy po prostu trzeba zrobić. 
 
Słysząc te słowa, Tom się UŚMIECHA. 
 
TOM 
Musimy coś zaplanować. Drewna na opał nie wystarczy nam na długo, a nie jesteśmy 

odpowiednio ubrani do jazdy na nartach. 

 
CAT 
Nie wiem, co to narty. 
 
TOM 
To takie deski. Przypinasz je sobie do nóg i płacisz kupę pieniędzy, żeby zjechać ze stoku 

góry. 

 
Podchodzi do wylotu jaskini i wygląda na dwór. Niebo jest czarne i zachmurzone. 

Słychać zawodzenie wichru. Wszędzie widać tylko śnieżne zaspy i lodowe nawisy. 

 
TOM 
Nie podoba mi się to niebo. Ciemność o... 
(spogląda na zegarek) 
...dziesiątej dwadzieścia siedem. Śnieżyce we wrześniu. 

 

WIDOK NA TOMA 

 
Tom odsuwa się od wejścia, bierze w rękę patyk i porusza nim ogień. 
 
TOM 
Może przesunęliśmy się również w przestrzeni. Może jesteśmy w Grenlandii... na 

Antarktydzie... 

background image

 
SIERŻANT 
(poza kadrem) 
A może w Wyoming. 

 

KONTRPLAN 

 
Tom odwraca się  błyskawicznie, słysząc głos. W wejściu do jaskini stoi PIĘCIU 

UZBROJONYCH  ŻOŁNIERZY, wychudłych, obdartych mężczyzn w zniszczonych 
mundurach. W brodach mają lód, w oczach głód i strach, a na butach śnieg. Mierzą z 
KARABINÓW w Toma i Cat. 

 
SIERŻANT to wysoka, czarnoskóra kobieta o ochrypłym głosie. Grzeje sobie dłonie nad 

ogniem. 

 
SIERŻANT 
Fajnie. Ciepło. No wiecie, widać to na wiele kilometrów. 
 

WIDOK NA CAT 

 
Dziewczyna cofa się, spogląda z ukosa na leżące na ziemi działo ręczne i napina mięśnie, 

gotowa do skoku. 

 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 
Sierżant dokładnie wie, co zamierza Cat. 
 
SIERŻANT 
Dziewczyno, jeśli spróbujesz złapać ten pistolet, to za chwilę będziesz zupełnie martwa. 
 
Cat NIERUCHOMIEJE. 
 
ŻOŁNIERZ 
Co z nimi zrobimy, sierżancie? 
 
SIERŻANT 
Zaprowadzimy do obozu. Niech kapitan się im przyjrzy. 
(do Toma) 

background image

Zbierzcie prowiant i włóżcie zimowe ubrania. 
 
TOM 
Nie mamy nic takiego. 
 
SIERŻANT 
(z niedowierzaniem) 
W takim razie czeka was długi spacer na mrozie. 
 
Widzimy zatrwożoną minę Toma. 
 

CIĘCIE 

 

PLENER – OBÓZ WOJSKOWY – POPOŁUDNIE 

 

U podnóża góry zbudowano mały obóz wojskowy. Widać namioty, proste chaty, ognisko 

pośrodku obozu. Wokół niego, niczym śniegołomy, stoją stary, żółty AUTOBUS SZKOLNY, 
DŻIP oraz TRANSPORTER OPANCERZONY, wszystkie w kiepskim stanie. Lepiej 
zachowane są dwa większe i bardziej futurystyczne pojazdy: wielki CZOŁG 
PODUSZKOWY (porusza się na poduszce powietrznej, nie ma więc gąsienic) i jeszcze 
większy PODUSZKOWIEC TRANSPORTOWY, osiemnastokołowiec bez kół. 

 

WIDOK NA TOMA I CAT 

 
Żołnierze gapią się z ciekawością na wprowadzanych do obozu jeńców. Wliczając 

drużynę, która pojmała Cat i Toma, jest ich dwudziestu. Widzimy garstkę kobiet i trzykrotnie 
więcej mężczyzn. 

 
Ich „mundury” są znoszone i wielokrotnie łatane. Wygląda to tak, jakby żołnierze 

pochodzili z dwóch albo trzech różnych armii. Niektórzy mają ciężkie parki z kapturami, 
jeden mężczyzna nosi stare, nadjedzone przez mole futro, pozostali zadowalają się licznymi 
warstwami ubrania. 

 

ZBLIŻENIE NA DŻIPA 

 
Tom i Cat przechodzą obok niego. Na samochodzie zamontowano KARABIN 

MASZYNOWY, który rozebrano na części. WALSH – szeregowy z gęstą, czarną brodą, 
ubrany w podszytą futrem parkę – czyści i naprawia broń.. Na widok Cat przerywa pracę i 

background image

zeskakuje z dżipa, żeby się jej przyjrzeć. 

 
WALSH 
No proszę. Może te śnieżne patrole wcale nie są bezużyteczne. 
 
Zachodzi Cat drogę, dotyka ją pod brodą i unosi jej twarz. Dziewczyna przygląda się mu 

obojętnie. 

 
WALSH 
Jak masz na imię, ślicznotko? 
 
SIERŻANT 
Zjeżdżaj, Walsh. Miałeś już godzinę temu wyczyścić ten karabin i doprowadzić go do 

stanu używalności. 

 
WALSH 
To ją wolałbym wyczyścić i doprowadzić do stanu używalności. 
 
TOM 
Na pana miejscu bym jej nie dotykał. Ona gryzie. 
 
SIERŻANT 
Słuchaj, co on mówi. Masz do kolacji zmontować z powrotem ten karabin. 
 
Walsh kieruje na nią wściekłe spojrzenie. 
 
WALSH 
A po co? Co to ma za znaczenie? Do kogo będziemy strzelać? Do yeti? 
 
SIERŻANT 
Wydałam ci rozkaz. 
 
Inni  żołnierze zbierają się, by przyjrzeć się konfrontacji. Wśród gapiów jest 

WHITMORE, kobieta w zaawansowanej CIĄŻY. Mniejszość zgromadzonych wyraźnie 
popiera Walsha. 

 
WALSH 
Wsadź sobie swoje rozkazy. 

background image

 
KUMPEL WALSHA 
Masz rację, Walsh. 
 
WALSH 
Wszystkie te patrole, musztra i czyszczenie broni. Czego to dowodzi? 
 
KAPITAN (SPOZA KADRU) 
Tego, że możemy przetrwać, Walsh. 

 

KONTRPLAN – WIDOK NA CHATĘ 

 
Z chaty dowodzenia wyszedł wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna o ponurym 

wyglądzie. KAPITAN ma na sobie grubą parkę z zasłaniającym twarz kapturem. 

 
KAPITAN 
Naszym wrogiem jest śnieg. Naszym wrogiem jest zimno. A najgorszym z naszych 

wrogów jest rozpacz. Masz dosyć życia, Walsh? 

 

ZBLIŻENIE NA TOMA 

 
Tom przygląda się uważnie kapitanowi z dziwnym wyrazem twarzy, prawie jakby go 

poznawał. 

 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 
Walsh jest lekko zastraszony przez kapitana. 
 
WALSH 
Nie, kapitanie. 
 
KAPITAN 
Umrzeć jest łatwo. Wystarczy się położyć w śniegu. Trudniej jest żyć. To wymaga 

odwagi, pracy, dyscypliny. Chcesz żyć? 

 
WALSH 
Tak jest. 
 

background image

KAPITAN 
To wracaj do roboty. 
 
Walsh SALUTUJE i wraca do dżipa. Kapitan spogląda na sierżanta. 
 
KAPITAN 
Sierżancie, kim są ci ludzie? 
 
SIERŻANT 
Znaleźliśmy ich w jaskini w górach na południu, kapitanie. 
 
KAPITAN 
Wprowadź ich do środka. 
 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – CHATA KAPITANA – KONTYNUACJA 

 
Meble są proste i mocno zużyte. W piecu pali się drewno i w chacie panuje znośna 

temperatura. 

 
Sierżant i jeden z jej ludzi wprowadzają Toma i Cat do środka. Kapitan zdejmuje kaptur. 

Po raz pierwszy widzimy jego twarz. Włosy opadają mu do ramion, ale mają ten sam 
stalowosiwy kolor. Ma teraz ciemną brodę upstrzoną nitkami siwizny, ale twarz jest ta sama. 
Tom i Cat go poznają. 

 
TOM 
(zdumiony) 
Trager. 

 

ZBLIŻENIE NA KAPITANA 

 
Marszczy brwi. Przez chwilę nie może odzyskać równowagi. 
 
KAPITAN 
Gdzie pan słyszał to nazwisko? 
 
TOM 

background image

Znałem pana. 
 
KAPITAN 
Przed wojną? 
(z namysłem) 
Nie, jest pan za młody. 
(pauza) 
Nazwiska są na czas pokoju. Mówcie mi „kapitanie”. 
(do sierżanta) 
Czy byli uzbrojeni? 
 
SIERŻANT 
W jaskini znaleźliśmy to. 
 
Kładzie broń Cat i DWA zapasowe magazynki przed kapitanem, który przygląda się im 

uważnie. 

 
CAT 
Moje! Oddaj! 
 
Żołnierze powstrzymują ją, gdy próbuje rzucić się naprzód. 
 
KAPITAN 
Ciekawe. A więc nieprzyjaciel używa teraz czegoś takiego? 
 
TOM 
Nie jesteśmy waszymi nieprzyjaciółmi. 
 
KAPITAN 
To się dopiero okaże. 
 
TOM 
Pani sierżant powiedziała nam, że jesteśmy w Wyoming. 
 
Kapitan przeszywa go długim, pełnym ciekawości spojrzeniem. 
 
KAPITAN 
Jesteśmy w Wolnym Państwie Górskim. Czy raczej w tym, co z niego zostało. 

background image

 
TOM 
Wolnym... Kapitanie, co tu się stało? 
 
Cat już się tego domyśliła. To oczywiste. 
 
CAT 
Wojna. 
 
KAPITAN 
Dwadzieścia dziewięć lat wojny. 
 
TOM 
(wstrząśnięty) 
Dwadzieścia dziewięć... 
 
KAPITAN 
Słyszał pan. 
(pauza, potem obcesowo) 
Teraz moja kolej. Chcę usłyszeć parę odpowiedzi. Czego tu szukacie? Skąd przybyliście? 
 
TOM 
Z Los Angeles. 
 
KAPITAN 
Wyglądam na idiotę? Los Angeles nie istnieje. 
(do sierżanta) 
Znaleźliście ich zapasy? 
 
SIERŻANT 
Mieli tylko te ubrania, które mają na sobie, i żadnego prowiantu. 
 
KAPITAN 
A co z pojazdem? 
 
CAT 
Szliśmy. 
 

background image

Kapitan patrzy na Toma, który WZRUSZA ramionami. 
 
TOM 
Hm... przyznaję to z niechęcią, ale to prawda. 
 
KAPITAN 
(wstaje) 
Jest pan albo szaleńcem, albo kłamcą. Nie mamy żywności dla tego rodzaju ludzi. 

Sierżancie, proszę wyprowadzić tego człowieka... 

 
Kapitan przerywa, gdy do chaty wpada ŻOŁNIERKA. Jest zdyszana i wystraszona. 
 
ŻOŁNIERKA 
Kapitanie, to Barbara. Zaczęła rodzić. Coś jest z nią nie tak. 
 
TOM 
Zaprowadźcie mnie tam. 
(nikt się nie rusza) 
Jestem lekarzem, mogę jej pomóc... 
 
Kapitan przygląda się przez chwilę Tomowi z niepewną miną. Słyszymy KRZYK. To 

wpływa na jego decyzję. Kapitan KIWA głową. Tom wybiega z chaty razem z żołnierką. 

 

CIĘCIE 

 

WNĘTRZE – CHATA KOBIET – PÓŹNIEJ 

 
Jedynym  źródłem  światła są  świece i dymiąca pochodnia. W chacie mieszka wszystkie 

pięć kobiet z armii. Na jednym z łóżek spoczywa rodząca Whitmore. Kobieta drży i dyszy z 
bólu. 

 
Sierżant i inne kobiety starają się jej pomóc, ale jedynym mężczyzną w chacie jest Tom, 

który klęczy między nogami Whitmore. Cat stoi w drzwiach, przyglądając się temu z 
zaciekawieniem. 

 
WHITMORE 
Boli... proszę... boli... 
 

background image

TOM 
Przyj. Tak jest. Krzycz, jeśli musisz. 
 
Kobieta krzyczy. Tom ignoruje to, skupiając się na zadaniu. 
 
TOM 
Barbaro, słuchaj. To poród pośladkowy. Będę musiał wsadzić rękę i spróbować obrócić 

dziecko. Będzie bolało. Jesteś gotowa? 

 
Whitmore przygryza wargę i KIWA głową. Twarz ma mokrą od potu. 
 
TOM 
No to ruszamy. 

 

ZBLIŻENIE NA CAT 

 

Dziewczyna przygląda się temu z szeroko otwartymi oczyma. Następny krzyk Whitmore 

jest ROZDZIERAJĄCY. Cat blednie, odwraca się i ucieka z chaty. 

 

PLENER – CHATA KOBIET – KONTYNUACJA 

 
Uciekająca na łeb, na szyję Cat wpada prosto na kapitana, który czeka pod chatą w 

towarzystwie kilku innych mężczyzn. Kapitan łapie ją za ramiona i zatrzymuje na moment. 

 
KAPITAN 
Co tam się dzieje? 
 
Cat potrząsa głową jak szalona. Nie jest odpowiednią osobą,  żeby odpowiedzieć na to 

pytanie. Wyrywa się kapitanowi i ucieka. 

 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

PLENER – CHATA KOBIET – PÓŹNIEJ 

 
Kapitan i pozostali mężczyźni nadal czekają. W chacie zrobiło się cicho. W końcu 

wychodzi z niej sierżant. 

 
SIERŻANT 

background image

To dziewczynka. 
 
Kapitan kiwa głową. Nie okazuje żadnych uczuć. 
 
KAPITAN 
A co z Whitmore? 
 
SIERŻANT 
Doktor mówi, że będzie żyła. Chciała się z tobą zobaczyć, kapitanie. 
 
Kapitan wchodzi do chaty. 
 

WNĘTRZE – CHATA KOBIET – KONTYNUACJA 

 
Matka tuli do piersi maleńkiego noworodka. Robi wrażenie słabej i wycieńczonej, ale 

szczęśliwej. Tom wyciera ręce. 

 
WHITMORE 
Popatrz na nią, John. Piękna, prawda? Chcesz ją potrzymać? 
 
Kapitan ma skrępowaną minę. Nie wie, co powiedzieć. Whitmore tuli dziecko jeszcze 

mocniej. 

 
WHITMORE 
Wszystko będzie z nią w porządku, prawda? 
 
KAPITAN 
Na pewno. Jak tylko pogoda się poprawi, wyruszymy na południe. W Meksyku nadal jest 

ciepło. W oceanach jest pełno ryb, a w zielonych dolinach żywność wyrasta z ziemi. 

 

WSTAWKA 

 
pokazująca reakcję  słuchającego tych słów Toma. Kapitan delikatnie dotyka główki 

ssącego pierś dziecka. 

 
KAPITAN 
Obiecuję ci to, Whitmore. Twoja córka będzie dorastała pod niebieskim niebem. Będzie 

jadła miód, jeździła na koniu i bawiła się w słońcu. Obiecuję ci to. 

background image

 

ZBLIŻENIE NA WHITMORE 

 
Kobieta ma w oczach łzy. Radości czy smutku? Być może jednego i drugiego. Przygryza 

wargę i kiwa głową. 

 
WHITMORE 
Chcę ją nazwać Eve. To będzie nowy świat, prawda? A ona jest pierwszym... 
 
KAPITAN 
To dobre imię. 
 
Whitmore UŚMIECHA się. 
 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 

Kapitan wstaje i spogląda na Toma. 
 
KAPITAN 
Doktorze, chciałbym zamienić z panem słówko na zewnątrz. 
 
Tom wychodzi za nim z chaty. 
 

PLENER – CHATA KOBIET – KONTYNUACJA 

 
Po wyjściu z chaty kapitan odwraca się i spogląda na Toma. Obok stoi sierżant, 

przysłuchująca się ich rozmowie. 

 
KAPITAN 
A więc rzeczywiście jest pan lekarzem. 
 
TOM 
A nie kłamcą ani szaleńcem? 
 
Cat, ukrywająca się za chatą, słyszy słowa Toma i podkrada się do rogu, żeby słuchać ich 

rozmowy. 

 
KAPITAN 

background image

Być może wszystkimi trzema na raz. To nie ma znaczenia. 
(widzi ukrywającą się Cat) 
Proszę, wyjdź. 
 
Dziewczyna wychodzi nieśmiało. 
 
TOM 
Cat, nic ci nie jest? Dlaczego uciekłaś? 
 
CAT 
Za dużo bólu. Za dużo śmierci. 
 
TOM 
Poród nie musi być śmiertelny, Cat. 
 
CAT 
Nie ma śmierci? 
 
TOM 
Nie ma. 
 
KAPITAN 
Wygląda na to, że to pana zasługa. Potrzebny nam lekarz. I zawsze też potrzebujemy 

kobiet. Jesteście powołani. Sierżancie, wytłumacz nowym rekrutom zasady służby. 

 
Kapitan oddala się. Sierżant przejmuje jego rolę. 
 
SIERŻANT 
Są trzy punkty. Po pierwsze, macie słuchać rozkazów. Po drugie, służycie tak długo, jak 

długo będziecie nam potrzebni. Po trzecie, karą za dezercję jest śmierć. 

 
Widzimy wyraz twarzy Toma. 
 

WYCIEMNIENIE 

 

KONIEC AKTU IV 

background image

AKT V 

 

ROZJAŚNIENIE 

 

PLENER – CIĘŻARÓWKA PODUSZKOWA – DZIEŃ 

 
W ciężarówce są zmagazynowane skrzynie konserw, stosy drewna i wyblakłych, 

pożółkłych gazet oraz stare ubrania. KWATERMISTRZ, nieogolony mężczyzna o obwisłych 
policzkach rzuca ze skrzyni stertę ubrań. 

 
KWATERMISTRZ 
Proszę bardzo. Jak się nałoży sześć, osiem koszul, to już nie potrzeba płaszcza, nie? 
 
Cat wtyka palec w dziurę w koszuli i OBWĄCHUJE otaczającą ją plamę. 
 
KWATERMISTRZ 
No wiesz, to przynosi szczęście. Jakie są szanse na to, że druga kula trafi w to samo 

miejsce? 

 
Cat zaczyna wkładać koszule, jedną po drugiej. Odrobina krwi w ogóle jej nie 

przeszkadza. 

 
TOM 
Potrzebne nam ciepłe skarpetki. 
 
KWATERMISTRZ 
Poszukajcie w supermarkecie. 
 
Wręcza obojgu karabiny. 
 
KWATERMISTRZ 
To wasze karabiny. Pamiętajcie,  żeby ich nie zgubić. Jak pokaże się nieprzyjaciel, 

background image

będziecie mogli przyładować mu nimi w łeb. 

 
Cat łapie z zapałem karabin i sprawdza jego spust. 
 
TOM 
Chce pan powiedzieć, że nie ma amunicji? 
 
Kwatermistrz ŚMIEJE się, jakby był to najlepszy dowcip, jaki słyszał od lat. 
 
TOM 
Co za pożytek z karabinów bez amunicji? 
 
Sierżant uśmiecha się z przekąsem. 
 
SIERŻANT 
Wystarczyły, żeby wziąć was do niewoli. 
 
Widzimy zdumioną minę Toma. 
 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

WNĘTRZE – KANTYNA W NAMIOCIE – WIECZÓR 

 
Tom i Cat, ubrani w nowe „mundury”, równie obdarte jak stroje reszty armii, przyjmują 

od KUCHARKI talerze z fasolą konserwową i tajemniczym mięsem, a potem niosą je do 
wolnego miejsca na ławie. 

 
Cat rozdziera mięso palcami i zębami. Jest głodna. 
 
CAT 
(z pełnymi ustami) 
Dobre. Ciepłe. Jedz, Toe Mas. 
 
Uśmiecha się do niego z kawałkiem mięsa w zębach. Wargi ma usmarowane 

TŁUSZCZEM. Wyciera je rękawem. Tom bierze w rękę WIDELEC. 

 
TOM 
Przypomnij mi, żebym cię nauczył posługiwania się widelcem. 

background image

 
Bierze nóż i próbuje ukroić kawałek mięsa. Jest twarde. Tym razem to Cat się uśmiecha. 
 
CAT 
Zęby są lepsze od widelca. 
 
Uśmiech znika z jej twarzy, gdy obok siada kwatermistrz. Cat próbuje go ignorować. 
 
KWATERMISTRZ 
Twoja dziewczyna jest głodna. 
 
TOM 
To nie jest moja dziewczyna. 
 
KWATERMISTRZ 
Twoja strata. Taka ładna dziewczyna i nie ma kto jej ogrzać w nocy. 
(do Cat) 
Wpadnij do mnie dziś w nocy. Ja cię ogrzeję. Może nawet znajdę dla ciebie parę 

skarpetek. 

 
Przysuwa się do Cat. 

 

ZBLIŻENIE NA NOGĘ CAT 

 
Pod  ławą. Kwatermistrz kładzie rękę na jej kolanie i przesuwa powoli dłoń w górę, 

obmacując palcami udo dziewczyny. 

 
WIDOK NA CAT 
 
Dziewczyna spogląda w bok. Kwatermistrz nie otrzymuje innego ostrzeżenia. Jedną rękę 

trzyma na stole, drugą pod blatem. 

 
KWATERMISTRZ 
Kiedyś dawałem dziewczynom róże. Kiedy jeszcze były róże. Hej, róże czy skarpetki, co 

to za różnica. I jedne, i drugie pachną. 

 
Zaczyna się ŚMIAĆ z własnego dowcipu. Cat podnosi WIDELEC i gwałtownym ruchem 

wbija mu go w rękę. Mężczyzna KRZYCZY z nagłego bólu i zrywa się z ławy,  ściskając 

background image

krwawiącą dłoń. 

 
KWATERMISTRZ 
Moja ręka... 
 
Cat uśmiecha się do Toma z błyskiem w oczach. 
 
CAT 
Widzisz. Umiem się posługiwać widelcem. 
 
KWATERMISTRZ 
Ty mała brudna... 
 
TOM 
(wstaje) 
Nie dotykaj jej. 
 
Sierżant kładzie dłoń na ramieniu Toma, żeby go uspokoić. 
 
SIERŻANT 
Spokój, Lake. Timms, wracaj do ciężarówki. 
 
KWATERMISTRZ 
Ja tylko chciałem być dla niej miły. 
 
Pozostali żołnierze nie współczują mu zbytnio. 
 
ŻOŁNIERKA 
Może następnym razem wbije ci widelec między nogi. 
 
Kwatermistrz ŁYPIE na wszystkich ze złością i WYCHODZI z namiotu. 
 
SIERŻANT 
To był kiedyś porządny człowiek. 
(wzrusza ramionami) 
Sytuacja się poprawi, kiedy wyruszymy w drogę. Na południe. 
 
Za jej plecami Walsh wybucha wzgardliwym ŚMIECHEM. 

background image

 
WALSH 
Tak? A kiedy to się stanie, sierżancie? Jutro? A może pojutrze? 
(pauza) 
Zrozum to wreszcie. Nigdy nie pojedziemy na południe. Tkwimy tu już osiemnaście 

miesięcy. Umrzemy tutaj. 

 
ŻOŁNIERKA 
Kapitan mówi, że jak tylko pogoda się poprawi... 
 
WALSH 
Nic się już tutaj nie poprawi. Nie mamy amunicji, nie mamy paliwa, a prędzej czy później 

zabraknie nam żywności. Wszyscy jesteśmy już trupami. 

 
WYCHODZI z namiotu. Podąża za nim dwóch mężczyzn, którzy najwyraźniej się z nim 

zgadzają. Zapada pełna przygnębienia cisza. 

 
TOM 
Wasze pojazdy... ten czołg, poduszkowiec... 
 
SIERŻANT 
(ze znużeniem w głosie) 
Ciężarówka padła przed osiemnastoma miesiącami. Musimy pokonać tysiące kilometrów, 

a nie mamy żadnego środka transportu. 

 
CAT 
Idźcie na piechotę. 
 
SIERŻANT 
Nawet gdybyśmy zdołali przedrzeć się przez nawałnice, nie zamarzając na śmierć, nie ma 

mowy, żebyśmy zdołali udźwignąć potrzebne zapasy żywności. 

 
Nikt nie ma serca powiedzieć nic więcej. Na twarzach obecnych obijają się rezygnacja i 

zmęczenie. Sierżant wstaje. 

 
SIERŻANT 
Lake, masz jutro służbę wartowniczą. 
 

background image

TOM 
Skąd wiesz, że po prostu nie ucieknę? 
 
SIERŻANT 
(z gorzkim śmiechem) 
A dokąd niby miałbyś uciec? 

 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

PLENER – OBÓZ WOJSKOWY – NOC 

 
Tom kuli się z zimna w obdartym stroju, chodząc wzdłuż granicy obozu jako wartownik. 

Przez ramię ma przewieszony karabin. Jego oddech zamienia się w PARĘ w zimnym, 
nocnym powietrzu. Wygląda na przemarzniętego, nieszczęśliwego i samotnego. Noc jest 
zimna i bezchmurna. W obozie zawodzi wicher. Tom nie ma rękawiczek i próbuje ogrzać 
dłonie, chowając je pod pachy. Nic mu to nie pomaga. Sięga do kieszeni i wyjmuje portfel. 

 

ZBLIŻENIE NA DŁOŃ TOMA 

 

Tom otwiera portfel na ZDJĘCIU Laury. 
 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 
Tom przez długi czas przygląda się zdjęciu. Pokonał długą drogę i może już nie być dla 

niego powrotu. Zastanawia się nad tym faktem po raz pierwszy. Widzimy ból na jego twarzy. 

 
Nagle SŁYSZYMY hałas. Odgłos ruchu. 
 
TOM 
Halo? Kto idzie? 
 
Nikt nie odpowiada. Tom chowa pospiesznie zdjęcie i zdejmuje z pleców karabin. 

 

ŚLEDZIMY TOMA 

 
zmierzającego w stronę, z której dobiegł dźwięk. SŁYSZYMY go ponownie. Ukradkowe 

kroki, gdzieś przy ośnieżonych pojazdach. Tom skrada się wzdłuż  żółtego autobusu 
szkolnego, potem się zatrzymuje. Słyszymy STŁUMIONY ŁOSKOT i JĘK. 

background image

 
Tom zbiera się na odwagę i BIEGNIE w kierunku kabiny poduszkowej ciężarówki. Widzi 

leżącego pod nią nieprzytomnego kwatermistrza. Gapi się na niego przez krótką chwilę. Cat 
wystawia głowę z kabiny. 

 
CAT 
Bądź cicho, Toe Mas. Robisz wielki hałas. Za głośny. 
 
TOM 
(zaskoczony) 
Cat, co ty wyprawiasz... 
 
Dziewczyna otwiera drzwi, chwyta go za rękę i wciąga do kabiny. 
 
CAT 
Nie mów. Do środka. 
 

WNĘTRZE – CIĘŻARÓWKA – KONTYNUACJA 

 
Kabina wygląda tak samo, jak w zwyczajnej ciężarówce. Cat wślizguje się pod tablicę 

rozdzielczą i zapala zapałkę. Przygląda się czemuś. 

 
TOM 
(szeptem) 
Co tam robisz? 
 
CAT 
Patrzę. Widzę. 
 
Zdmuchuje zapałkę i siada obok Toma. 
 
CAT 
Odjeżdżamy. 
 
Dziewczyna podwija rękawy, koszula po koszuli, a potem otwiera dłoń. 
 
Pojawia się HOLOGRAM. Świat wiruje powoli między jej palcami. Po jego powierzchni 

wędrują obce symbole. W Montanie zapala się światło. 

background image

 
TOM 
Kolejne drzwi? Dokąd? 
 
CAT 
Gdzie indziej. 
 
TOM 
(sfrustrowany) 
To znaczy dokąd? Skąd wiesz, dokąd prowadzą? 
 
CAT 
Przejdziemy. Dowiemy się. 
 
TOM 
Cat, czy są drzwi, które prowadzą z powrotem tam, skąd przybyliśmy? Czy będę mógł 

wrócić do domu? 

 
CAT 
Nie wiadomo. Może. Może te drzwi. 
 
Tom spogląda na pozycję światła. 
 
TOM 
To na pewno gdzieś w Montanie. Kiedy się otwierają? 
 
Cat opuszcza rękę. Hologram GAŚNIE. 
 
CAT 
Dwa dni. Już jedziemy. 
 
TOM 
(rozczarowany) 
To za daleko, Cat. Co najmniej sto pięćdziesiąt kilometrów. Będziemy mieli szczęście, 

jeśli uda się nam pokonać na piechotę choć piętnaście dziennie. 

 
CAT 
Nie na piechotę. Weźmiemy to. 

background image

 
Dotyka tablicy rozdzielczej ciężarówki. 
 
TOM 
Nie ma mocy, pamiętasz? 
 
CAT 
Naprawię. 
 
TOM 
Kto? Ty? 
 
CAT 
Potrafię. Thane nauczył. Baterie. 
 
Tom potrzebuje chwili, żeby zrozumieć jej słowa. 
 
TOM 
Baterie... Boże, tak! 
(uśmiecha się) 
Cat, mógłbym cię pocałować. 
 
CAT 
Nie wiem, co to pocałować. Teraz jechać, całować później. 
 
TOM 
(nagle pełen zwątpienia) 
Zaczekaj chwilkę. Żywność... 
(pauza) 
Na ciężarówce jest cała ich żywność. Jeśli ją zabierzemy, ci ludzie umrą. 
 
CAT 
I tak umierają. Szybko, powoli. Nieważne. 
 
TOM 
W jaskini mówiłaś co innego. Pamiętasz? Wtedy uważałaś, że życie jest coś warte, nawet 

jeśli zostało tylko kilka dni, kilka godzin... 

 

background image

Cat ma upartą minę. Nie jest zadowolona, że jej własne słowa wykorzystano przeciwko 

niej. 

 
CAT 
Wtedy to było co innego. Mówiłam o nas. Teraz mówię o nich. 
 
Tom spogląda na nią przerażony. Być może po raz pierwszy uświadomił sobie, jak silna 

jest jej wola przetrwania. 

 
TOM 
To są ludzie, Cat. Tacy sami jak my. W tym obozie jest dziecko, które nie ma jeszcze 

sześciu godzin. Sam odebrałem poród i nie skażę tej dziewczynki na śmierć. 

 
Cat go nie rozumie. 
 
CAT 
Jedziemy teraz! Szybko! 
 
TOM 
To jedź. 
 
CAT 
Ty też. 
 
TOM 
Ja nie jadę, Cat. 
 
Dziewczyna jest wściekła. Zaciska usta w wąską linię. 
 
CAT 
Jedziesz! 
 
TOM 
(cicho, ale stanowczo) 
Nie. 
 
Patrzą sobie prosto w oczy. W końcu Cat odwraca wzrok. 
 

background image

CAT 
(kapituluje) 
Ja też nie jadę. 

 

CIĘCIE 

 

PLENER – CHATA KAPITANA – NOC 

 
Tom wprowadza Cat do chaty. Okna są ciemne, jakby kapitan spał. 
 

WNĘTRZE – CHATA KAPITANA – KONTYNUACJA 

 
Wewnątrz chaty panuje NIEPRZENIKNIONA CIEMNOŚĆ. Ledwie widzimy postacie 

przechodzących obok okna Toma i Cat. Cat jest niespokojna. 

 
CAT 
Za ciemno. 
 
TOM 
Kapitanie? Czy jest pan... 
 
Za jego plecami nagle ZAPALA się zapałka. Kapitan nie śpi. Siedzi za biurkiem, 

trzymając w dłoni służbowy rewolwer. Drugą  ręką zapala świecę. Chatę wypełnia jej 
migotliwy blask. 

 
KAPITAN 
Nie ruszajcie się. Zapewniam, że ten rewolwer jest naładowany. 
 
TOM 
Myśleliśmy, że pan śpi. 
 
KAPITAN 
Myliliście się. 
 
Kapitan odchyla się do tyłu na krześle. Nadal mierzy z rewolweru do Toma i Cat. Działo 

ręczne leży na biurku przed nim. 

 
KAPITAN 

background image

A więc to wy. Dziwne. Spodziewałem się raczej Walsha i jego kumpli. 
 
TOM 
Spodziewał się pan Walsha? 
 
KAPITAN 
Myślałem, że spróbuje mnie zabić, oczywiście. To najkrótsza droga do awansu. 
 
TOM 
Nie przyszliśmy pana zabić. Przyszliśmy porozmawiać. 
 
KAPITAN 
Tak jest. Wygląda mi pan na człowieka, który woli rozmawiać, niż zabijać. Ale ta pana 

dziewczyna... 

 
CAT 
To nie jest moja dziewczyna. 
 
Toma na chwilę oszałamiają jej powtórzone echem słowa. 
 
TOM 
Blisko, Cat. Ale musimy jeszcze porozmawiać o zaimkach. 
(do kapitana) 
Kapitanie, czy to prawda? O tej ciepłej okolicy na południu? 
 
KAPITAN 
Znałem człowieka, który znał człowieka, który widział ją na własne oczy. 
(wzrusza ramionami) 
Ludzie potrzebują nadziei, żeby żyć. 
 
TOM 
Czy mogę coś panu pokazać? 
 
Kapitan POTAKUJE głową. Tom podchodzi do biurka, bierze w rękę jeden z 

zapasowych cylindrów i zdejmuje wieczko. 

 

WIDOK NA DŁOŃ TOMA 

 

background image

który pokazuje magazynek kapitanowi. Wewnątrz widać czerwony BLASK baterii, która 

PULSUJE energią. Kapitan pochyla się, zdziwiony i zainteresowany. 

 
KAPITAN 
Co to jest? 
 
TOM 
Nadzieja... 
 
Kapitan patrzy Tomowi prosto w oczy. Odkłada rewolwer. 
 
KAPITAN 
Słucham pana. 

 

CIĘCIE 

 

PLENER – GÓRY – NOC 

 
Czarne niebo nad białą pokrywą  śniegu. Nie porusza się nic oprócz wiatru. Nagle 

słyszymy HUK, głośny jak uderzenie pioruna, ostry jak grom dźwiękowy. 

 
Lektyka władczyni ciemności POJAWIA się nagle tam, gdzie jeszcze przed chwilą nie 

było nic. Trzy ocalałe ludzkie psy Thane, Dyana i druga kobieta, JAELE, trzymają się 
sfatygowanego wehikułu. Lektyka jest wyraźnie uszkodzona. 

 
Thane zeskakuje na śnieg z lekkością pantery. Polowanie zaczęło się na nowo. 

 

WYCIEMNIENIE 

 

KONIEC AKTU V 

background image

AKT VI 

 

ROZJAŚNIENIE 

 

PLENER – OBÓZ WOJSKOWY – RANEK 

 
W obozie panuje gorączkowa aktywność.  Żołnierze wykopują ze śniegu autobus, 

zabezpieczają ładunek ciężarówki, wyjmują części z dżipa i transportera, żeby wykorzystać je 
w autobusie i ciężarówce. Małą pogrążoną w apatii armię kapitana znowu ożywia energia. 

 

ZBLIŻENIE NA CAT 

 
Dziewczyna leży pod uniesioną maską ciężarówki. Jej twarz i ubranie są brudne od oleju, 

w dłoni trzyma kable, minę ma skupioną jak operujący chirurg. Unosi bez słowa dłoń. 
Pomagająca jej żołnierka wsuwa jej w rękę baterię. Cat przylutowuje ją na miejsce. 

 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 
Kwatermistrz, który ma prowizoryczne bandaże na głowie i na dłoni, wysuwa głowę 

przez okno kierowcy. Jest podekscytowany. 

 
KWATERMISTRZ 
Jest moc! Matko Boża, spójrzcie, wskazówka jest w połowie skali. 
 
Cat wyłazi spod maski, wyciera ręce w szmatę i KIWA głową. 
 
SIERŻANT 
Spróbuj uruchomić wiatraki. 
(krzyczy) 
Odsuńcie się! Spróbujemy go unieść... 
 
Żołnierze ODSUWAJĄ się pospiesznie od poduszkowca. Kwatermistrz wciąga głęboko 

background image

powietrze w płuca,  żegna się i zapala silnik. Rozlega się wysoki WIZG, gdy elektryczne 
turbiny poduszkowca zaczynają działać... a potem ryk wielkich wiatraków zamontowanych 
pod pojazdem. 

 

UJĘCIE Z DALEKA – CIĘŻARÓWKA PODUSZKOWA 

 
Maszyna KOŁYSZE się przez moment w przód i w tył. Spod niej tryskają OBŁOKI 

śniegu. Gapie rzucają się do ucieczki. Potem, powoli i majestatycznie, poduszkowiec zaczyna 
się UNOSIĆ nad ziemię. 

 
Żołnierze KRZYCZĄ ochryple z radości. 
 
CAT 
 
Nagle otaczają  ją ludzie. Klepią  ją po plecach, ściskają  dłoń. Dziewczyna z początku 

wygląda na zdezorientowaną. Potem rozumie, o co chodzi, i powoli zaczyna się uśmiechać. 

 
SIERŻANT 
Jeden gotowy. Teraz zobaczymy, co potrafi zdziałać z czołgiem. 
 

CIĘCIE 

 

PLENER – SZKOLNY AUTOBUS – PO KILKU GODZINACH 

 
Żołnierze wsiadają do szkolnego autobusu, niosąc karabiny i torby podróżne. Grupa ludzi 

łączy łańcuchami autobus z ciężarówką. Cat i Tom czekają aż kapitan skończy rozmawiać z 
sierżantem. 

 
KAPITAN 
Trzymajcie się autostrady międzystanowej, jak długo będzie można, ale omińcie Denver 

szerokim łukiem. Nadal jest zbyt gorące. 

 
SIERŻANT 
Tak jest. 
 
KAPITAN 
Powinienem was dogonić najpóźniej w niedzielę. Jeśli nie zjawię się za tydzień, ruszajcie 

dalej beze mnie. Czy to jasne? 

background image

 
SIERŻANT 
Kapitanie, wolelibyśmy... 
 
KAPITAN 
Czy to jasne? 
(sierżant kiwa głową) 
Jedźcie dalej bez względu na wszystko. Te turbiny w każdej chwili mogą przestać 

działać. Dotrzyjcie tak daleko na południe, jak tylko zdołacie. 

 
Whitmore chce już wsiadać do autobusu. Trzyma w ramionach dziecko, owinięte w 

liczne warstwy tkaniny. Zatrzymuje się, żeby się pożegnać. 

 
WHITMORE 
Doktorze... dziękuję... za wszystko. 
 
TOM 
Zaopiekuj się nią, słyszysz? 
 
Kobieta CAŁUJE go lekko. Cat patrzy na to ze zmarszczonym czołem. 
 
WHITMORE 
Tobie też, Cat. Dziękuję ci. 
(do kapitana) 
Chciałabym... chciałabym, żebyś pojechał z nami. 
 
KAPITAN 
Niedługo wrócę. Sierżant zaprowadzi was na miejsce. 
 
Whitmore kiwa głową. Robi wrażenie zawstydzonej, skrępowanej. Odwraca się w stronę 

autobusu... i kapitan ją woła. 

 
KAPITAN 
Barbaro... 
(kobieta się zatrzymuje) 
Czy mogę... ją potrzymać? 
 
Whitmore podaje mu dziecko. Kapitan bierze je ostrożnie i przytula. 

background image

 
WHITMORE 
Ma oczy po tobie. 
 
Kapitan oddaje kobiecie dziecko i CAŁUJE ją. Pocałunek jest czuły i namiętny. Trwa 

długo. Cat gapi się na to z wyraźnym zainteresowaniem. 

 
TOM 
To jest pocałunek, Cat. Oni się całują. 
 
Whitmore płacze. Nawet kapitan ma wilgotne oczy. Oboje odsuwają się od siebie z 

wyraźnym wysiłkiem. 

 
KAPITAN 
Zabierz ją w jakieś ciepłe miejsce, kochanie. 
 
Barbarę  ścisnęło w gardle. Nie jest w stanie nic powiedzieć. KIWA głową i wsiada do 

autobusu. Po jej twarzy spływają łzy. 

 
CAT 
Całowanie boli. 
 
TOM 
(z uśmiechem) 
Nie byłbym taki pewien. 

 

CIĘCIE 

 

ŁAŃCUCHY 

 
Turbiny WYJĄ. Wiatraki RYCZĄ. Poduszkowiec unosi się nad śnieg. Łańcuchy napinają 

się ze szczękiem. 

 

PODUSZKOWIEC 

 
unosi się na trzydzieści centymetrów na poduszce powietrznej i rozpoczyna długą drogę 

na południe. Łańcuchy są napięte, ale przez chwilę autobus nie chce ruszyć z miejsca. 

 

background image

OPONY 

 

autobusu są przymarznięte do śniegu, pokryte lodem. 
 

PODUSZKOWIEC 

 
Wizg turbin staje się coraz głośniejszy. Maszyna ciągnie łańcuchy, ale nic się nie dzieje. 

Aż wreszcie 

 

LÓD NA OPONACH 

 

pęka i wielkie koła zaczynają się obracać. 
 
TOM I CAT 
 
patrzą na pojazdy, które toczą się naprzód bardzo powoli. W autobusie otwiera się okno i 

Walsh wysuwa głowę na zewnątrz. 

 
WALSH 
Hej,Cat... 
(dziewczyna łypie na niego ze złością) 
Zrobiłaś ze mnie kłamcę, moja piękna. Jestem ci coś winien. 
 
Rzuca jej przez okno swoją ciężką, ciepłą parkę z futrzanym kołnierzem. Dziewczyna 

łapie ją ze zdumioną miną. 

 
WALSH 
Zatrzymaj ją sobie. Tam, gdzie jadę, jest ciepło. 
 
Autobus odjeżdża. Cat śledzi go wzrokiem. 
 
TOM 
Chodźmy. Kapitan czeka. 
 

KONTRPLAN – WIDOK NAD RAMIENIEM TOMA 

 
Czeka na nich wielki, pełen śladów po walce czołg. Ruszają w jego stronę. Cat wkłada po 

drodze parkę. 

background image

 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

PLENER – OBÓZ WOJSKOWY – PO KILKU GODZINACH 

 
Puste chaty i porzucone pojazdy wyglądają żałośnie na śniegu. Ciężarówka poduszkowa, 

szkolny autobus i czołg zniknęły. Dyana wchodzi na wzniesienie, gdzie w swej lektyce czeka 
władczyni ciemności, spoglądająca z góry na obóz. Pochyla głowę,  żeby złożyć meldunek. 
Jaele i ponury Thane słuchają jej słów. 

 
DYANA 
To był obóz wojskowy, pani. Opuszczono go niedawno. Znalazłam to. 
 

ZBLIŻENIE NA RĘKĘ DYANY 

 

Kobieta otwiera dłoń. Leżą na niej dwa czarne cylindry. 
 
THANE 
To cylindry z działa ręcznego. 
 
DYANA 
Wyjęto z nich baterie. Są bezużyteczne. 
 
THANE 
Ale to dowód, że tu była. 
 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 

Ukryta w cieniu pola ciemności obca istota PORUSZA się gniewnie. 
 
WŁADCZYNI CIEMNOŚCI 
I znowu uciekła! 
 
DYANA 
Jedna grupa udała się na północ, a druga na południe. 
 
THANE 
Następne drzwi są na północy. Cat z pewnością popędzi do nich. 

background image

 
WŁADCZYNI CIEMNOŚCI 
W takim razie ci, którzy pojechali na południe, są dla nas niczym. Dyano, poprowadź nas 

na północ. 

 
Dyana POCHYLA głowę na znak, że zrozumiała rozkaz. Thane się odzywa. 
 
THANE 
Pani, twój pojazd jest uszkodzony. Podróż  będzie trwała długo. Cat może dotrzeć do 

drzwi pierwsza. 

 
WŁADCZYNI CIEMNOŚCI 
Módl się, żeby tak się nie stało, Thane, zhańbiony, dwukrotnie pokonany. Dostanę ją albo 

wezmę sobie ciebie zamiast niej. 

 
THANE 
Wyślij mnie przodem, pani. Cat będzie musiała obejść góry. Ja dojdę do drzwi prostszą 

drogą i będę ich strzegł. 

 
WŁADCZYNI CIEMNOŚCI 
Tak właśnie zrób. I pamiętaj,  żebyś jej nie skrzywdził. Ona ma służyć mojej 

przyjemności, nie twojej próżnej, ludzkiej dumie. 

 
THANE 
Usłyszeć znaczy posłuchać. 
 
Thane wspina się na PŁYWAK z boku lektyki, siadając na nim okrakiem jak na 

motocyklu. Naciska przycisk. Przednia część pływaka przesuwa się do przodu i ODDZIELA 
od zasadniczego pojazdu. 

 
WŁADCZYNI CIEMNOŚCI 
Ostrzegam cię, psie. Nie może być trzeciego niepowodzenia. Moja łaskawość ma swoje 

granice. 

 
Thane POCHYLA głowę. Pływak rusza przez śnieg, szybki i bezszelestny. 

 

CIĘCIE PLENER – GÓRY – DZIEŃ 

 

background image

Czołg, unoszący się na poduszce powietrznej, posuwa się na północ ponad pełnym śniegu 

i lodu pustkowiem. Zmierza ku górom. 

 

WNĘTRZE – CZOŁG – DZIEŃ 

 
Wewnątrz czołgu jest ciasno i zimno. Pojazd jest w kiepskim stanie. W tle widzimy 

zniszczone przez ogień obwody, wyrwane tablice rozdzielcze, ślady prowizorycznych 
napraw. Słychać głośny dźwięk wiatraków. 

 
Kapitan prowadzi, Tom siedzi na stanowisku artylerzysty, a Cat kuli się u jego stóp. 
 
TOM 
Zastanawiałem się nad tym. Powiedział pan „dwadzieścia dziewięć lat”. To by znaczyło, 

że wasza wojna zaczęła się... 

 
KAPITAN 
W październiku 1962. Ale to nigdy nie była moja wojna. 
 
TOM 
(domyśla się prawdy) 
Kryzys kubański... Sowieci nie ustąpili, prawda? 
 
Kapitan kiwa ze znużeniem głową. 
 
TOM 
Było bardzo źle? 
 
KAPITAN 
Straciliśmy kilka miast: Boston, Denver, Waszyngton... ale zwyciężyliśmy. Tak 

przynajmniej powiedział nowy prezydent. To chyba był McNamara. Ludzie tańczyli na 
ulicach. Wszędzie było pełno flag, urządzano parady zwycięstwa, zaczął się nowy wyż 
demograficzny... Boże, jacy byliśmy głupi. 

 
TOM 
A potem... opad radioaktywny. 
 
KAPITAN 
Trujące deszcze. Nieurodzaj. Głodujący ludzie zalali miasta. Nie mieli dokąd pójść. W 

background image

całej Ameryce zgasły światła... 

 
CAT 
Władcy ciemności... 
 
TOM 
Tu ich nie było. Sami to sobie zrobili. Zwyczajni ludzie... 
 
KAPITAN 
Najgorsze były wojny o żywność. Jak już się zaczęły, nie sposób było ich powstrzymać. 

A przez cały ten czas zimy stawały się coraz dłuższe i mroźniejsze. 

 
Potrząsa głową, jakby chciał ją uwolnić od wspomnień. 
 
Nagle rozlega się KLAKSON. Czołgiem targa WSTRZĄS. Z tablicy rozdzielczej bucha 

dym. Cat zakrywa uszy, by osłonić je przed hałasem. 

 
Kapitan łapie gaśnicę, zrywa pokrywę i zaczyna gasić ogień. Wiatraki zatrzymują się ze 

ZGRZYTEM. Czołg opada na ziemię z mocnym wstrząsem. Jego wnętrze wypełnia gęsty 
dym. 

 
KAPITAN 
Lake, otwieraj właz. Szybciej! Bo się udusimy... 

 

PLENER – CZOŁG – KONTYNUACJA 

 

Z otwartego włazu BUCHA dym. Tom wyłazi na zewnątrz, ciągnąc za sobą Cat. Kapitan 

wychodzi ostatni. Zakrywa twarz tkaniną i KASZLE. 

 
TOM 
Co się stało? 
 
CAT 
Ogień, Toe Mas. 
 
TOM 
Tyle to sam się domyśliłem. 
 

background image

KAPITAN 
Jakiś obwód się przeciążył. Dawno już powinno się skrócić męczarnie tego grata. 
 
TOM 
Możemy go naprawić? 
 
Kapitan rozgląda się wokół. Jak okiem sięgnąć nie widać nic oprócz gór. Wszędzie tylko 

śnieg i lód. 

 
KAPITAN 
A czy mamy jakiś wybór? 
 

CIĘCIE 

 

PLENER – INNA OKOLICA W GÓRACH – W TEJ SAMEJ CHWILI 

 
Thane pędzi przez wzgórza na pływaku. Twarz ma posępną i nieubłaganą. Porusza się z 

wielką prędkością, połykając kolejne kilometry. Przed nim majaczą wysokie góry. 

 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

PLENER – CZOŁG – WIECZÓR 

 
Kapitan pracuje przy czołgu już od wielu godzin. Cat siedzi na szczycie wieżyczki, 

pełniąc straż. Kiedy kapitan wychodzi na zewnątrz, dziewczyna zeskakuje na ziemię,  żeby 
usłyszeć, co ma do powiedzenia. 

 
TOM 
I jak to wygląda? 
 
Kapitan ma przygnębioną minę. 
 
KAPITAN 
Mógłbym prowizorycznie sklecić coś, co zastąpi spalone obwody, ale prawdziwym 

problemem jest to. 

 
RZUCA coś Tomowi, który łapie przedmiot w powietrzu. 
 

background image

ZBLIŻENIE NA DŁOŃ TOMA 

 

Który trzyma w ręku baterię. Jest czarna i wypalona. 
 

Z POWROTEM NA SCENĘ 

 
Cat podchodzi bliżej. Tom wręcza jej spaloną baterię. Ma skwaszoną minę. 
 
KAPITAN 
Wadliwa tablica doprowadziła do przeciążenia. Będziemy potrzebowali nowej baterii. 
 
TOM 
Nie mamy nowej baterii. Były tylko dwa zapasowe magazynki. 
 
Tom spogląda bezradnie na zimowe pustkowie. 
 
TOM 
Gdzie do licha są Różowe Króliczki, kiedy ich potrzebujemy? 
 
KAPITAN 
Słucham? 
 
TOM 
Nieważne. I co teraz zrobimy? 
 
Obaj mężczyźni spoglądają na siebie bezradnie. 
 
KAPITAN 
Umrzemy. 
 
Tom jest zaskoczony rozpaczą, która pojawiła się nagle w głosie rozmówcy. Jeśli ten 

człowiek daje za wygraną, sytuacja musi być naprawdę beznadziejna. W głosie kapitana 
pobrzmiewa znużenie. 

 
KAPITAN 
To dziwne, że skończę w ten sposób. Zawsze myślałem, że zginę w walce. Jak żołnierz... 
(pauza) 
Mój ojciec był żołnierzem, i jego ojciec przed nim. Dla nich najważniejsze były honor i 

background image

odwaga, obrona kraju przed nieprzyjacielem. Ale potem nadeszła wojna i kraju już nie było, a 
nieprzyjaciółmi, których zabijałem w jednym roku, byli ci sami ludzie, których broniłem w 
poprzednim. 

(pauza) 
W tej wojnie wszystko było nie tak. Nawet śmierć. 
 
Tom nie wie, co powiedzieć, ale Cat wie. 
 
CAT 
Teraz nie będzie śmierci. 
 
Wyciąga działo ręczne i wyjmuje z niego magazynek. Ostatni. Podaje go kapitanowi. Ten 

bierze go w rękę z powagą, uświadamiając sobie znaczenie tego gestu. 

 
KAPITAN 
Bez niego pani broń będzie bezużyteczna. 
 
TOM 
Cat, jesteś pewna? 
 
CAT 
Pewna. 
 
KAPITAN 
Będzie pani bezbronna. Jeśli znajdą panią pani wrogowie... ci władcy ciemności, o 

których pani mówiła... nie będzie pani mogła z nimi walczyć. 

 
CAT 
Mogę kopać. Gryźć. Rzucać kamienie. 
 
Kapitan wyciąga z kabury rewolwer i wsuwa go w dłoń Cat. 
 
KAPITAN 
Proszę. Zostały tylko cztery kule, ale zawsze to coś. Niech go pani weźmie. 
 
Cat bierze w rękę rewolwer i przygląda się mu. 
 
CAT 

background image

Zawsze coś. Lepsze niż kamienie. 
(chowa rewolwer) 
Trzeba naprawić. Trzeba jechać. 
 
Kapitan wraca do czołgu i znowu bierze się do pracy. 
 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

PLENER – ŚCIANA URWISKA – NOC – WIDOK Z DOŁU 

 
Na stromym, pokrytym lodem urwisku skalnym WYJE wicher. Ziemia jest daleko w 

dole, a szczyt równie daleko w górze. W kadrze pokazuje się  DŁOŃ, która czepia się 
niepewnego uchwytu. Potem pojawia się Thane. Palce mu KRWAWIĄ od wspinaczki. Na 
twarzy ma SZRON. Mimo to nie przestaje piąć się w górę. 

 
Thane ZNIKA nam z oczu. 
 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

PLENER – GÓRSKI WĄWÓZ – NASTĘPNY DZIEŃ 

 
Czołg wjeżdża powoli w górę po stromym stoku i ZATRZYMUJE się w miejscu, gdzie 

wąski wąwóz prowadzi między dwiema wysokimi, oblodzonymi ścianami. Po chwili właz się 
otwiera. Cat wychodzi pierwsza, Tom i kapitan podążają za nią. 

 
Cat staje na wieżyczce czołgu, odsłania bransoletę i ZATACZA nią  łuk. NIEBIESKA 

POŚWIATA jest najjaśniejsza, gdy pięść dziewczyny wskazuje do przodu, prosto w głąb 
wąwozu. 

 
CAT 
To tutaj. Tędy. 
 
KAPITAN 
Wąwóz jest za ciasny. 
 
Podnosi wzrok ku majaczącym przed nimi górom. 
 
KAPITAN 

background image

Nie podoba mi się ten śnieg. Gdybym spróbował przejechać tędy czołgiem, mógłbym na 

nas zwalić połowę góry. 

 
TOM 
Cat, jak daleko do drzwi? 
 
CAT 
Blisko. Dwa heksy, trzy heksy. 
 
TOM 
Chyba damy radę pokonać resztę drogi na piechotę. 
 
KAPITAN 
W takim razie tu się pożegnamy. Muszę wracać do swoich. 
 
TOM 
Mógłby pan pójść z nami. 
 
KAPITAN 
To jest mój świat. A poza tym... 
(uśmiecha się) 
Nadal uważam, że jesteście szaleni. 
 
Tom UŚMIECHA się. ŚCISKAJĄ sobie dłonie. Potem Tom i Cat zeskakują w śnieg. Ich 

stopy zostawiają w nim GŁĘBOKIE ŚLADY. Tom potyka się i pada. Cat pomaga mu wstać. 
Kapitan obserwuje ich, gdy zmierzają w górę zbocza, a potem zatrzaskuje właz. 

 

PRZENIKANIE OBRAZÓW DO: 

 

TO SAMO MIEJSCE – PO GODZINIE – WIDOK NA DYANĘ 

 

Kobieta klęczy przy głębokich  śladach zostawionych w śniegu przez Cat i Toma. Po 

chwili wstaje. 

 
LEKTYKA 
 
unosi się tuż za nią. Osłonięta polem ciemności istota pochyla się niecierpliwie naprzód. 
 

background image

DYANA 
Tu wysiedli z pojazdu i dalej poszli na piechotę. Najwyżej godzinę temu. 
 
WŁADCZYNI CIEMNOŚCI 
W takim razie jest już nasza. 
 
DYANA 
Co z nią zrobisz, pani? 
 
WŁADCZYNI CIEMNOŚCI 
Dla ciebie ból jest krótki i ostry jak krzyk. Nie potrafisz usłyszeć jego muzyki. Ja umiem 

tworzyć z tych nut całe symfonie, ludzki psie. 

 
Dyana nie chce słyszeć nic więcej. Wskakuje na lektykę. Maszyna wjeżdża do wąwozu. 

 

CIĘCIE 

 

PLENER – WEJŚCIE DO KOPALNI – DZIEŃ 

 
Tom oddycha ciężko. Nawet Cat jest czerwona na twarzy z wysiłku. Gdy jednak widzi 

ciemny otwór WEJŚCIA DO KOPALNI, zrywa się do BIEGU. Podwija rękaw, odsłania 
bransoletę i zaciska dłoń w pięść. Pręty zaczynają PULSOWAĆ, raz, dwa, trzy; raz, dwa, 
trzy. 

 
TOM 
(dysząc ciężko) 
Tak jest. Znaleźliśmy je. 
 
Z mroku wewnątrz kopalni wyłania się Thane. 
 
THANE 
Znaleźliście. 
 
Cat KULI się trwożnie. Wyciąga stary, sfatygowany rewolwer, który dostała od kapitana, 

unosi go w obu rękach i STRZELA bez chwili wahania. 

 
Kula trafia Thane’a w bark. Mężczyzna chwieje się, a potem prostuje z uśmiechem. 
 

background image

THANE 
Dziecko ma nową zabawkę. 
 
Z rany w barku SĄCZY się krew, ale wydaje się, że Thane czuje bardzo niewiele bólu. 

Tom jest przerażony. 

 
THANE 
Co mnie nie zabija, to mnie wzmacnia. 
 
Cat WARCZY na niego i strzela po raz drugi. Tym razem chybia wyraźnie. Słyszymy, 

jak kula RYKOSZETUJE od skał. 

 
THANE 
Boisz się? Powinnaś. Ona się zbliża, małe zwierzę. Jest tuż-tuż. Czy wiesz, co z tobą 

zrobi? 

 
Cat STRZELA. Kula trafia Thane’a prosto w brzuch. Mężczyzna STĘKA, pochyla się i 

łapie za ranę... ale tylko przez chwilę. Prostuje się powoli, a jego ręce opadają do boków. 

 
THANE 
To prawie zabolało. 
 
Została tylko jedna kula. Cat chce ją wystrzelić, ale Tom łapie ją za rękę. 
 
TOM 
Cat, wystarczy. 
 
THANE 
Cat. Tak jest. To ja nadałem jej to imię, człowieku z cienia. Powiedziała ci o tym? 
(z narastającym gniewem) 
Nauczyłem ją mówić. Czytać. Używać maszyn. Dałem jej życie.  Żywność. Honor. 

Wziąłem ją sobie za partnerkę. 

 
TOM 
(z nagłym zrozumieniem) 
Kochałeś ją... 
(pauza) 
Pozwól jej odejść, Thane. Co z ciebie za człowiek? 

background image

 
THANE 
Nie człowiek. Ludzki pies. 
 
Z wejścia do jaskini za jego plecami BIJE nagle JASKRAWY, NIEBIESKI BLASK. 

Drzwi się otwierają. 

 
CAT 
Drzwi... 
 
THANE 
Są tutaj. Musisz tylko przejść przeze mnie. 
 
Zaciska dłonie w pięści. Wysuwają się z nich piętnastocentymetrowe, STALOWE 

KOLCE. 

 

CIĘCIE 

 

PLENER – W WĄWOZIE – JEDNOCZEŚNIE 

 

Władczyni ciemności posuwa się lektyką pod górę. 
 
WŁADCZYNI CIEMNOŚCI 
Szybciej! Szybciej! Drzwi się otwierają. Ona nie może uciec. Szybciej! 
 
Niecały kilometr przed nimi PODUSZKOWY CZOŁG unosi się powoli nad ziemię. 
 
WŁADCZYNI CIEMNOŚCI 
Co to jest? To maszyna bojowa. Zatrzymajcie ją. 
 
Wieżyczka czołgu obraca się powoli. 
 

WNĘTRZE – CZOŁG 

 

Kapitan dotyka przyrządów ze złowrogim uśmiechem na twarzy. 
 
KAPITAN 
Witaj w moim świecie, sukinsynu. 

background image

 
Naciska spust. 
 

PLENER – CZOŁG 

Z lufy bucha OGIEŃ. Huk przypomina uderzenie młota. 
 
LEKTYKA 
 
przechyla się gwałtownie, gdy pocisk WYBUCHA tuż pod nią. Oba ludzkie psy 

SPADAJĄ. Pole ciemności absorbuje większą część impetu, ale władczyni ciemności 
WRZESZCZY z wściekłości. Słychać potok niezrozumiałych, nieludzkich dźwięków. 

 
Lektyka odpowiada ogniem na ogień. Wzdłuż  wąwozu mknie BŁYSKAWICA, która 

uderza w czołg. Za nią druga. I trzecia. Impulsy TRZESZCZĄ, przeszywając powietrze, a 
cały wąwóz trzęsie się od huku. 

 

WNĘTRZE – CZOŁG – ZBLIŻENIE NA KAPITANA 

 
Gdy impuls trafia w czołg, kapitan zostaje ciśnięty na bok. Światła gasną. Maszyna traci 

moc i UDERZA w ziemię z gwałtownym wstrząsem. 

 
KAPITAN 
Strzel do mnie jeszcze raz. Jeszcze raz. No już, strzel jeszcze raz. 
(kolejny strzał) 
Tak jest! 
 
Z grodzi bucha dym, ale kapitan UŚMIECHA się. Słyszy coś więcej: głuchy, złowrogi 

ŁOSKOT dobiegający z góry. 

 

WIDOK PRZEZ POLE CIEMNOŚCI 

 
Władczyni ciemności również  słyszy dźwięk. Wielka, zniekształcona przez pole 

ciemności postać wykręca się ze strachu, próbując osłonić się ramionami. 

 
WŁADCZYNI CIEMNOŚCI 
Nieeeeeee!!! 
 
Świat niknie w PRZENIKLIWYM NIELUDZKIM KRZYKU i 

background image

 
LAWINIE 
 
która schodzi z gór, zasypując czołg i lektykę. 
 

CIĘCIE 

 

PLENER – WEJŚCIE DO KOPALNI – WIDOK NA THANE’A 

 
Thane ODWRACA nagle głowę, słysząc huk lawiny. Wykorzystując tę chwilę, Cat 

wyrywa się Tomowi, unosi pistolet i STRZELA. 

 
Kula trafia Thane’a w głowę, ocierając się o skroń. Mężczyzna obraca się wkoło i pada na 

ziemię. Cat odrzuca pusty rewolwer i przechodzi nad leżącym, zmierzając ku drzwiom. 

 
NIEBIESKA POŚWIATA słabnie już, staje się coraz ciemniejsza. Thane już się porusza. 

Przetacza się, trzymając się za krwawiącą skroń. Tom stoi jak sparaliżowany. 

 
CAT 
(do Toma) 
Chodź już! 
 
Nie trzeba mu tego powtarzać dwa razy. Tom zrywa się do biegu, przeskakując nad 

Thane’em. Cat łapie go za rękę. Razem SKACZĄ przez drzwi. 

 

CIĘCIE 

 

PLENER – ZIELONY LAS – DZIEŃ 

 
Tom i Cat LĄDUJĄ na stercie zeschłych liści. Niebo nad nimi jest ciemnobłękite. W 

oddali widać ZAMEK, który przycupnął wysoko na górze, obok iskrzącego wodospadu. Tom 
gapi się na niego. 

 
Kilka centymetrów od jego głowy w pień drzewa wbija się STRZAŁA. Tom odskakuje 

gwałtownie i spogląda na Cat. 

 
TOM 
Zaczynamy od nowa. 

background image

 
CAT 
Tak jest. 
Dziewczyna UŚMIECHA się. 
 

WYCIEMNIENIE 

 

KONIEC 

 

Przełożył Michał Jakuszewski