background image

Jacek Bolewski SJ *

Medytacja chrześcijańska jako „modlitwa bycia”

(Krakowskie Centrum Medytacji Chrześcijańskiej – 28 II 2007)

I. Wprowadzenie: Medytacja na Zachodzie

Nasze rozważania są poświęcone modlitwie, szczególnemu jej rodzajowi. Najpełniej 

określa ją tytułowe sformułowanie „modlitwa bycia”. Wymaga to wyjaśnienia, do którego 
przybliżamy się krok po kroku, wychodząc od innego określenia modlitwy – jako medytacji.

I.1. Moda na medytację

Medytacja stała się modna. Świadczy o tym nie tylko wielka liczba poświęconych jej 

książek. Bardziej jeszcze aniżeli z książkowych tytułów i okładek słowo „medytacja” przyciąga 
z plakatów i ogłoszeń, rozwieszanych w miejscach najbardziej uczęszczanych naszych miast. 
Nawet u przechodniów, którzy nie wnikają w treść tych ogłoszeń, utrwalają się w pamięci 
pisane   wielkimi   literami   słowa:   MEDYTACJA,   ewentualnie   z   dodatkiem   innych   jak 
TRANSCENDENTALNA, czy WSCHODNIA, czy ZEN... A kiedy wreszcie przechodzień 
zatrzyma się zaciekawiony i przeczyta resztę ogłoszenia, wtedy może się dowiedzieć o kursach 
i   miejscach   spotkań,   gdzie   wszystkim   chętnym   jest   oferowane   bliższe   czy   dalsze 
wtajemniczenie.

Moda na medytację przyszła do nas, jak wiele innych fenomenów, od strony Zachodu. 

Przytoczone hasła sygnalizują, że medytacja jest kojarzona z religiami Dalekiego Wschodu, 
zwłaszcza hinduizmu czy buddyzmu. Zainteresowanie Wschodem nie jest na Zachodzie nowe, 
datuje się od epoki oświecenia, gdy Europa zaczęła się odwracać od chrześcijaństwa, szukając 
innych postaci religii, bardziej „atrakcyjnych”. W intelektualnych kręgach modny był najpierw 
konfucjanizm, później filozofia hinduizmu, wreszcie buddyzm. Ten ostatni zyskał w minionym 
wieku wielką popularność w Stanach Zjednoczonych Ameryki, gdzie wydawało się zgoła, że 
zwłaszcza buddyzm zen odradza się w nowej postaci; znamienny był tytuł jednej z pozycji: 
„Zen – świt na Zachodzie”... Wschodni mistrzowie organizowali kursy medytacji, które wśród 
intelektualistów zachodnich cieszyły się wielkim uznaniem i stopniowo przeniosły się także do 
Europy. Pojawili się chrześcijańscy mistrzowie zen. Jednym z pierwszych był niemiecki jezuita 
Hugo Enomiya-Lassalle, który większość swego życia spędził jako misjonarz w Japonii, gdzie 
został uznany jako mistrz także przez buddystów i następnie prowadził kursy medytacyjne w 
różnych   krajach   Europy   zachodniej,   łącząc   elementy   buddyjskie   i   chrześcijańskie.   Brałem 
udział w jego kursach w Niemczech, na przełomie lat 70. i 80. zeszłego wieku; niedługo ukaże 
się po polsku, nakładem WAM, godny polecenia  przekład jednej z jego pierwszych prac: 
„Medytacja zen dla chrześcijan”.

Wszelka moda niesie z sobą ryzyko skupienia się na tym, co zewnętrzne, przemijające. 

Dlatego „modne” tendencje ciągle się zmieniają. Czy podobnie dzieje się z medytacją? Wydaje 
się, że w miarę upływu czasu rodzi się szansa, by pojmować ją coraz głębiej i lepiej, także 
dzięki spotkaniu wschodnich i zachodnich elementów. Przed powierzchownym rozumieniem 
ostrzegali już mistrzowie Wschodu. Jeden z nich, Gopi Kriszna, podczas spotkania z młodymi 
Niemcami tak odpowiedział na jedno z pytań dotyczących medytacji: „Im bardziej słucham 
Europejczyków  mówiących  o medytacji, tym  bardziej  czuję,  że  właściwie  powinienem  im 
odradzać jej uprawianie. Oni przecież nie rozumieją zupełnie, o co chodzi. Proszę poczytać w 
swoich świętych pismach, a znajdziecie to samo, co w naszych: Winieneś miłować twego 

1

background image

bliźniego; winieneś miłować Boga; winieneś miłować twego bliźniego w Bogu. Wszystko inne 
jest zbyteczne. Nigdzie nie jest napisane: Winieneś medytować. Jeśli jednak chcesz miłować 
Boga i twego bliźniego, i odkryjesz wielką prawdę, że medytacja może tobie w tym pomóc, 
może się stać na tej drodze decydującą pomocą, wtedy winieneś medytować; jeśli zaś tego nie 
odkryjesz, winieneś ją zostawić w spokoju”.

Świadectwo hinduskiego mistrza odwołujące się do prawdy i praktyki chrześcijańskiej 

oznacza nie tylko: sens medytacji jest ostatecznie w tym, że prowadzi ona do wzrostu miłości 
Boga i bliźniego. Chodzi zarazem o rozproszenie różnych nieporozumień, do których „moda” 
na medytację stwarzała dodatkową okazję. Warto przyjrzeć się temu dokładniej.

I.2. Nieporozumienia co do medytacji

Najczęstszym może nieporozumieniem, spotykanym zwłaszcza u przeciwników „mod-

nej” praktyki, jest zarzut, że medytacja stanowi ucieczkę od rzeczywistości. To prawda, że 
niektóre formy mogą sprawiać takie wrażenie. Ale podobny zarzut można by sformułować 
przeciwko wielu postaciom życia religijnego, które swoim stylem różnią się od tego, czym żyje 
większość... Z tego punktu widzenia „oderwaniem się” od rzeczywistości byłoby nie tylko 
życie zakonne, szczególnie w zgromadzeniach kontemplacyjnych; także wyjazd na rekolekcje 
czy   dłuższy   czas   poświęcony   modlitwie   mógłby   spotkać   się   z   podobnymi   zastrzeżeniami. 
Dlatego potrzebne jest głębsze spojrzenie.

Zauważmy   najpierw,   że   samo   pojęcie   „medytacja”   jest   pochodzenia   zachodniego, 

wywodzi się od łacińskiego słowa  meditari, związanego z praktyką, która w zależności od 
dziedziny życia, gdzie bywa stosowana, może oznaczać: powtarzane ćwiczenie, wprawianie się 
do   pewnej   postawy   życiowej,   uczenie   się   na   pamięć.   W   przypadku   praktyki   modlitewnej 
pierwszych pustelników i zakonników  medytacja oznaczała najpierw głośne lub półgłośne, 
powtarzane recytowanie tekstu, głównie Pisma Świętego. Powtarzanie miało na celu nie tylko 
nauczenie się na pamięć, ale także głębsze, egzystencjalne przyswojenie wypowiadanych słów. 
W   tym   sensie   „medytacja”   Pisma   bywała   porównywana   do   przeżuwania   pokarmu   przez 
zwierzęta, aby jego asymilacja była głębsza.

To   pierwotne   znaczenie   odbiega   od   późniejszego,   które   rozpowszechniło   się   od 

średniowiecza w chrześcijańskich traktatach o modlitwie: „medytacja” stała się synonimem 
modlitwy   myślnej   w   sensie   rozmyślania,   refleksji   nad   różnymi   sprawami.   Także   dzisiaj 
mówienie o kimś, że medytuje, prowokuje na ogół do pytania: nad czym? albo: o czym? I może 
dlatego pojęciowym odpowiednikiem „medytacji”, o której mówi także św. Ignacy Loyola w 
swoich   „Ćwiczeniach   duchowych”,   stało   się   w   naszym   języku   „rozmyślanie”   –   a   więc 
modlitwa myślna... Tymczasem nie tylko teksty Ignacego, ale także jego osobista praktyka 
modlitewna   wskazują   dobitnie,   że   Świętemu   chodziło   o   bardziej   całościowe   pojmowanie 
modlitwy i  medytacji.  Świadczą  o tym  uwagi w   „Ćwiczeniach”  o  potrzebie  włączenia  do 
medytacji nie tylko myśli, ale także woli, poszczególnych zmysłów i zewnętrznej postawy ciała 
– jednym słowem: całego człowieka. Także fakt, że Ignacy mówi często jednym tchem o 
„medytacji   i   kontemplacji”   może   sygnalizować   szersze   pojmowanie   medytacji,   która   nie 
ogranicza się do „rozmyślania”, ale – zbliżając się do swego pierwotnego znaczenia – jest 
postacią modlitwy prostej i zmierzającej ku jeszcze większej prostocie przez integrację całego 
człowieka.

To prostsze pojmowanie medytacji wychodzi naprzeciw  ujęciu wschodniemu, gdzie 

także   liczy   się   nie   tyle   rozmyślanie,   ile   prosta,   całościowa   postawa   skupienia   na   jednym. 
Okazuje się przy tym, że głębiej pojmowana medytacja nie jest oderwaniem się czy ucieczką od 
rzeczywistości, czyli nie stoi pod znakiem negacji, tylko przeciwnie: jej sens jest pozytywny, 
jako że zmierza ona do pełnego przyjęcia rzeczywistości, do pełnej akceptacji, którą zgodnie z 

2

background image

intuicją   hinduskiego   mistrza   możemy   nazwać   miłością,   obejmującą   Boga,   bliźniego   –   i 
wszystko.

Wiele nieporozumień związanych z medytacją wiąże się z przeciwstawianiem ujęcia 

zachodniego i wschodniego. W świetle  powyższych objaśnień widać, że  rozpoznanie cech 
wspólnych wymaga głębszego spojrzenia, sięgającego do źródła. Poza prostotą i całościowym 
skupieniem na jednym, elementem wspólnym jest akcentowanie roli praktyki, powtarzanego 
wytrwale   ćwiczenia.   Spotyka   się   nierzadko   krytyczne   określanie   wschodniej   praktyki   jako 
„techniki”   medytacyjnej   w   odróżnieniu   od   zachodnich   ćwiczeń,   ale   w   obu   przypadkach 
właściwsze jest mówienie o ćwiczeniach. Istotne jest bowiem nie to, co się „robi”, jak sugeruje 
słowo „technika”, tylko liczy się właściwa postawa duchowa, którą można różnie określać, 
także w zależności od tradycji religijnej. Mówiliśmy już o skupieniu, o miłości – do tego 
jeszcze wrócimy. Na razie skupmy się na medytacji jako modlitwie.

I.3. Medytacja jako modlitwa

Modlitwa wiąże się z wiarą w osobowego Boga, z którym można nawiązać osobistą 

relację. Wydaje się więc, że o modlitwie można mówić tylko w religiach pojmujących Boga 
osobowo.   Jednak   z   chrześcijańskiego   punktu   widzenia   osobowość   Boga   nie   jest   niczym 
oczywistym, jest tajemnicą, skoro nie można po prostu powiedzieć, że Bóg „jest osobą”, tylko 
raczej: „jest miłością” (1J 4,8.16), w której uczestniczy więcej osób. I dlatego także modlitwa 
jest czymś więcej niż naszym ludzkim zwracaniem się do Boskiej osoby. Jeśli o tym nie 
pamiętamy, grozi nam uproszczone pojmowanie modlitwy. Wyobrażając ją sobie jako nasze 
zwracanie   się   do   Boga,   podobnie   jak   zwracamy   się   do   drugiego   człowieka,   traktujemy 
modlitwę jako nasze działanie, na które Bóg „powinien” odpowiedzieć. A wtedy możemy się 
dziwić,   a   nawet   gorszyć   tym,   że   prosimy   Go   o   różne   rzeczy,   a   On   nam   nie   odpowiada. 
Tymczasem prawda o modlitwie jest taka, że na pierwszym miejscu nie zwraca się ona „do” 
Boga,   jak   gdyby   nasze   działanie   miało   nas   do   Niego   przybliżyć,   ale   raczej   od   początku 
dokonuje się ona „w” Bogu, skoro „w Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,28). To 
znaczy: podstawą modlitwy nie jest nasze działanie, tylko Boże działanie w nas, uzdalniające 
nas do właściwego działania, także na modlitwie.

Rozważymy to jeszcze dokładniej, gdy przejdziemy do praktyki i teorii medytacji. Na 

razie wystarcza przeczucie, że modlitwa jest czymś więcej niż zwracaniem się „do” Boga. To 
nas otwiera znowu na głębsze pojmowanie medytacji, gdzie liczy się całościowe skupienie na 
jednym.   Tym   jednym   może   być,   jak   zobaczymy,   właściwie   cokolwiek,   jakakolwiek  część 
rzeczywistości, lecz istotna jest przy tym duchowa postawa, która jest otwarta na jedność całej 
rzeczywistości – na jedną rzeczywistość obejmującą wszystko – w najrozmaitszych postaciach. 
Samo to otwarcie się jako sedno medytacji może być określone jako modlitwa, wprawdzie 
niekoniecznie   w   sensie   prośby   czy   dziękczynienia,   ale   głębiej   –   jako   powierzenie   siebie 
tajemnicy, która nas obejmuje, daje nam życie i wszystko, czego potrzebujemy. Nasze oddanie 
siebie   jest   aktem   osobowym,   otwarciem   się   na   to,   co   w   nas   najgłębsze,   najistotniejsze, 
zakorzenione i ugruntowane w ponadosobowej, wykraczającej poza ludzką osobę tajemnicy 
boskości, podstawie naszego osobowego człowieczeństwa.

Nazwanie  medytacji   modlitwą  możemy  uznać   za  chrześcijańskie  dopełnienie  ujęcia 

wschodniego. Dopełnienie polega na tym, że w medytacji jako całościowym skupieniu na 
jednym akcentujemy osobowy, dynamiczny wymiar otwarcia się na tajemnicę, która nie jest 
tylko   „obojętnym”,   statycznym   tłem   medytacji,   ale   sama   działa   w   naszym   działaniu, 
podtrzymuje to działanie, nadaje  mu sens  i kierunek. Postawa  modlitwy oznacza tu naszą 
świadomość,   że   nie   jesteśmy   w   medytacji   sami,   lecz   obejmuje   nas   tajemnicza,   Boska 
rzeczywistość,   na   którą   próbujemy   się   otworzyć.   I   nie   zajmujemy   się   sobą   czy   swoimi 
problemami, o których musielibyśmy informować Boga, żeby nam pomógł. Oddajemy siebie 

3

background image

Jemu dzięki postawie medytacji, świadomi tego, że najważniejsze jest nie to, żeby On nas 
wysłuchał,   bo   On   zawsze   nas   wysłuchuje.   Najważniejsze   jest,   abyśmy   raczej   my   Go 
wysłuchali, wsłuchali się medytacyjnie – modlitewnie – w daną przez Niego rzeczywistość, w 
której On sam jest obecny.

Medytacja jako modlitwa zaczyna się ćwiczeniami, czyli określonym działaniem, ale 

głębiej idzie o postawę, która ma stopniowo przenikać wszelkie nasze działanie. Tę postawę 
można określić w języku ignacjańskim jako bycie kontemplacyjnym w działaniu:  in actione 
contemplativus
. Innymi słowami zachęca do tego Jezus w Ewangelii, wzywając: „Czuwajcie i 
módlcie się w każdym czasie” (Łk 21,36). Nieustająca modlitwa jest opisana jako postawa 
czujności, czyli uważnego otwarcia się na rzeczywistość, na działającego w niej Boga. Do 
takiej nieustającej modlitwy wzywa również Apostoł Paweł: „nieustannie się módlcie” (1Tes 
5,17). Tego właśnie uczymy się dzięki medytacji – w prostym i całościowym skupieniu się na 
jednym.

II. Praktyka medytacji

Zaczynamy od praktyki, od wskazówek co do działania jako ćwiczenia się w postawie 

medytacji. Postawa zmierza do prostoty, więc ona także musi być punktem wyjścia. Dalej 
opieram się częściowo na opisie, który przedstawiłem już przed laty w książeczce pod tytułem 
„Prosta praktyka medytacji” (Wyd. ‘m’, 1992). Opisana praktyka ma charakter uniwersalny, 
może być przyjęta nie tylko przez wierzących różnych religii, ale także przez niewierzących, 
poszukujących jednak głębszego doświadczenia rzeczywistości i jej tajemnicy. Mimo wszystko 
w opisie praktyki będę się odwoływał niekiedy do języka chrześcijańskiego, by na koniec, w 
ostatniej części o charakterze teoretycznym, głębiej uzasadnić opisaną praktykę.

II.1. Prostota – skupienie na jednym

Skoro medytacja prowadzi do postawy bycia kontemplacyjnym w działaniu, wyjdźmy 

od znanej sceny w Ewangelii, która zazwyczaj jest interpretowana jako przeciwstawienie 
działania i kontemplacji, tymczasem głębiej ukazuje drogę jedności. Dwie różne postawy są 
ukazane na przykładzie sióstr, Marty i Marii. Starsza Marta działa, przygotowując posiłek dla 
Gościa, natomiast Maria siedzi przy Nim i wsłuchuje się w Jego naukę. Pamiętamy słowa 
skierowane do starszej siostry: „Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba 
tylko jednego” (Łk 10,41n). Jezus nie mówi tu, co jest owym jednym, jedynie potrzebnym, 
ale z kontekstu wynika, że ma na myśli postawę Marii, która całkowicie wsłuchała się w Jego 
słowo, zamieniła się w słuch, gdy On mówił. Nie chodziło Jezusowi o przeciwstawienie z 
jednej strony modlitewnego słuchania czy wpatrywania się w Niego przez Marię, a z drugiej 
strony działania Marty, które przecież było potrzebne. Marcie jednak brakowało skupienia: 
zamiast  zająć   się  jednym,  a  więc   w  danej  sytuacji  swoją  pracą  dla  Gościa,  myślała  ona 
równocześnie   o   czymś   innym   –   nie   tylko   pogrążona   w   rozmaitych   troskach,   ale   nadto 
rozproszona niechęcią wobec siostry oddanej innemu zajęciu. Jezus więc upomniał ją, by 
pochwalić postawę skupioną na jednym i przeciwstawić ją postawie rozproszonej między 
wiele spraw i trosk. Bo ostatecznie tylko skupienie się na jednym – czy to w modlitwie, czy w 
pracy   –   jest   drogą   prowadzącą   do  Jednego,   do   jedności,   w   której   także   różnica   między 
„jednym” (jako częścią) i „Jednym” (jako całością) znajduje dopełnienie.

Jak dokonuje się to dzięki medytacji jako modlitwie? Przypomnijmy, że pierwotnie 

medytacyjne skupienie na jednym odnosiło się do słowa Bożego, nie tyle rozważanego, ile 
powtarzanego spokojnie, by je sobie przyswoić, utożsamić się z nim całym sobą. Nawet jeśli 
słów powtarzanego tekstu Pisma było więcej, liczyło się zawsze jedno: zawarte w nich słowo 
Boże.   Jego   przyswojenie   wymagało   pełnego   skupienia   na   nim   samym,   bez   uciekania   w 

4

background image

obrazy, myśli, skojarzenia. Należało całkowicie zamienić się w słuch, jak Maria wsłuchana w 
Jezusa. Pustelnicy, którzy zaczęli praktykować medytację, zauważyli w końcu, że wystarczy 
powtarzanie jednego słowa, imienia Jezus, gdyż zgodnie z Pismem „nie dano ludziom pod 
niebem żadnego innego imienia, w którym moglibyśmy być zbawieni” (Dz 4,12).

Ta najprostsza forma medytacji wymaga stopniowego przygotowania. Nasza droga 

modlitwy przechodzi w życiu różne fazy, zmieniające się w miarę naszego dojrzewania. Jako 
dzieci skupiamy się na słowach czy obrazach, później włączamy do modlitwy nasze myśli, 
refleksje,   uczucia.   Jako   dorośli   mamy   jednak   trudności   w   skupieniu,   zwłaszcza   z 
opanowaniem   myśli;   również   uczucia   nam   przeszkadzają,   szczególnie   te   negatywne, 
związane   z   niechęcią,   złością,   frustracją,   co   zniechęca   nas   do   wszystkiego,   także   do 
modlitwy. Tymczasem to wszystko – nasze myśli, przeżycia, codzienne doświadczenia  – 
winno być włączone do modlitwy, jeśli mamy się rozwijać i otwierać całe nasze życie na 
działanie Boga. Można próbować integrować na różne sposoby całe nasze wnętrze w postawę 
modlitwy. Jednak integracja nie dokona się wtedy, gdy sami będziemy próbowali połączyć 
wiele  składników  naszego wnętrza w  jedno. Medytacja  wskazuje prostszą, skuteczniejszą 
drogę.

Medytacyjne skupienie na jednym zaczyna się od tego, o czym często zapominamy w 

naszej modlitwie. Próbujemy skupić się wewnętrznie, a zapominamy o naszym ciele czy też 
widzimy w nim przeszkodę.  Skupienie, które próbowałoby odrywać się od ciała, nie byłoby 
pełne, nie prowadziłoby do prawdziwej jedności. Chodzi nie o wyłączenie, ale o włączenie 
ciała, o akceptację, która daje głębsze opanowanie, różne od dominacji narzuconej „na siłę”. 
Dlatego droga do skupienia to nie zaciskanie powiek, zębów, marszczenie czoła czy inne formy 
napinania mięśni. To wszystko wywołuje dodatkowe napięcie, powoduje zmęczenie i sprawia, 
że trudno jest dłużej wytrzymać w takiej postawie. Zresztą w ten sposób nie uspokoją się nawet 
nasze myśli. Znikną może na krótko, ale potem samo istniejące w nas napięcie wywoła nowe 
myśli, nie te, na które może czekaliśmy, by na nich się skupić, ale zwyczajne rozproszenia 
związane z nienaturalną postawą.

W jaki sposób włączyć ciało do naszej medytacji? Skoro najwyraźniejszą przeszkodą w 

skupieniu   są   różnorodne   myśli   oraz   ich   ruchliwość,   to   trudno   szukać   pomocy   w   samych 
myślach.   Pomocą   może   być   „wcielenie”   myśli,   „uwiązanie”   ich   przez   związanie   uwagi   z 
ciałem. Zamiast poddawać się coraz to nowym myślom, można poddać się inaczej: dać się 
zatrzymać   nieruchomości   własnego   ciała.  Przyjęcie   nieruchomej   pozycji   ciała   ma   ułatwić 
unieruchomienie, zatrzymanie również naszej uwagi: skupienie jej na jednym. Tym jednym 
może   być   na   początku   samo   ciało.   Najważniejsze   w   postawie   ciała   jest   wyprostowanie 
kręgosłupa, poza tym przyjęcie takiej pozycji, by można było w niej wytrwać bez poruszania się 
przez czas medytacji. W tej mierze, w jakiej liczy się samo „wcielenie” naszej uwagi, nie jest 
właściwie istotne, czy skupiamy się na jednej jedynej, czy na różnych częściach ciała. Pomocne 
może być jednak zachowanie pewnego porządku: zauważenie najpierw tych części ciała, które w 
przyjętej postawie są uciskane, następnie stopniowe przesuwanie uwagi na inne części – od 
siedzenia w górę, wzdłuż wyprostowanego kręgosłupa czy rąk, następnie w dół – wzdłuż nóg 
itd. Ważne jest, by w poszczególnych miejscach zatrzymać uwagę przez chwilę, wyczuwając 
daną   część,   przyjmując   obecne   tam   wrażenia   (ucisku,   ciepła,   styku   z   ubraniem),   a   jeśli 
wyczuwamy   napięcie   czy   ból,   próbujemy   je   przyjąć,   bo   sama   ich   akceptacja   może   je 
„rozładować”, przynajmniej na tyle, że zdołamy wytrwać w przyjętej postawie – w określonym 
wcześniej czasie.

To skupienie obejmujące ciało – z góry obejmuje więcej... Nie tylko dlatego, że samo 

skupienie   jest   działaniem   naszego   ducha.   Już   tam,   gdzie   się   skupiamy   na   „samym”   ciele, 
musimy   zauważyć   jego   jedność   z   otoczeniem.   Choćby   wrażenia,   jakich   doświadczamy   w 
kontakcie z odzieżą, z ziemią nie pozwalają nam „zamknąć” się w granicach własnego ciała. 
Także   inne   wrażenia   zmysłowe,   nie   tylko   dotyku,   ale   zwłaszcza   słuchowe,   przypominają 

5

background image

nieustannie, że nie jesteśmy w naszym ciele sami – że jesteśmy wraz z nim zanurzeni w większej 
całości jednego, wielokształtnego świata. Szukamy jedności z ciałem nie  przeciwko  wielości 
świata, ale w otwarciu na jeszcze głębszą jedność – w nim i z nim.

Modlitwa ciała prowadzi dalej, głębiej... Następne ćwiczenie to skupienie wnikające w 

ciało   –   do   oddechu.   Zachowując   dotychczasową   postawę   –   zewnętrzną   i   wewnętrzną   – 
skupiamy   się   na   „jednym”,   którego   przejawem   staje   się   teraz   określony   element   naszego 
cielesnego życia: oddech. Można o nim powiedzieć, że jest w naszym ciele jego najmniej 
cielesnym,   najbardziej   duchowym   elementem;   dlatego   gdy   Pismo   Święte   mówi   w   sposób 
obrazowy o stworzeniu człowieka na Boże podobieństwo, jako cielesny znak tego podobieństwa 
wybiera właśnie oddech: Bóg ulepiwszy ciało pierwszego człowieka „tchnął w jego nozdrza 
tchnienie życia, wskutek czego stał się człowiek istotą żyjącą” (Rdz 2,7). To tchnienie – nasz 
oddech – jest znakiem życia samego Boga, Jego Ducha. Przejście w naszym ćwiczeniu można 
tak opisać: gdy skupienie już objęło ciało – w jedności otwartej na otoczenie – wtedy możemy 
zwrócić   uwagę   na   oddech,   dodatkowy   znak   jedności   cielesno-duchowej   i   z   otaczającym 
światem. Ważny jest sposób,  w jaki łączymy uwagę z tym jednym – z tchnieniem życia. 
Oddech był w nas obecny już wcześniej, kiedy go nie zauważaliśmy. Dochodzi teraz otwarcie 
się na tę obecność. Nie chodzi o jakiekolwiek „sterowanie” oddechem, np. przez wydłużanie 
go czy inne sposoby wpływania na niego przez sam fakt, że go „obserwujemy”. Należy raczej 
zauważyć   go   takim,   jaki   jest;   nie   mamy   go   zmieniać,   lecz   włączyć   się   uwagą   w   jego 
faktyczny rytm: wdech – wydech. Nic więcej.

A jednak oczekuje nas więcej – w samym oddechu. Jego dwie różne fazy tworzą jedno 

tchnienie. Tajemnicza jedność, jakby nieruchoma w ciągłym ruchu wdechu-wydechu, daje się 
zauważyć w przejściu – między wdechem a wydechem. Wdychanie dostarcza nam powietrza, 
potrzebnego do życia. W pewnej chwili to wystarcza, po czym organizm usuwa – wydycha to, 
co mu szkodzi. Właśnie na tym przejściu możemy skupić uwagę: na powtarzającej się chwili 
„bezruchu”, chwilowego nasycenia powracającym, ciągle nowym obdarowaniem – życiem. A 
najpełniej skupiamy się wtedy, gdy każde tchnienie przeżywamy jak ostatnie: niosące nie 
chwilowe, ale pełne nasycenie – przejście do pełni Życia.

Przebyliśmy dwie fazy skupienia na jednym, najpierw na ciele, potem na oddechu. To 

przygotowuje na ostatnią fazę: złączenie oddechu z wymawianiem imienia Jezus. Powtarzanie 
Bożego imienia jest w wielu religiach drogą do zjednoczenia z samym Bogiem, który w tym 
imieniu objawia się, lecz i ukrywa. W chrześcijaństwie można by powtarzać imię Abba, Ojcze – 
w ślad za Duchem, który w nas się modli, poświadczając, że jesteśmy dziećmi Bożymi. Ale w 
tradycji Ojców pustyni przyjęło się powtarzanie imienia Jezus: Bóg zbawia... Nie dano innego 
imienia, które zbawia...

Wymawianie imienia Jezusowego dopełnia wcześniejsze skupienie na ciele, na oddechu. 

Dochodzimy do medytacji w jej pełnym, wyraźnie chrześcijańskim wymiarze, związanym z 
Chrystusem – Jezusem. Gdy zaczynamy naszą medytację, na początku dobrze będzie poświęcić 
przynajmniej krótką chwilę na skupienie obejmujące ciało, kończące się zatrzymaniem na od-
dechu;   po   tym   przygotowaniu   kierujemy   naszą   uwagę   „dodatkowo”   na   imię   Jezus.   Ten 
„dodany” element pojawia się znowu podobnie jak wcześniej, kiedy „zauważyliśmy” sam 
oddech. Zaczynając wymawianie Imienia wewnętrznie, nie czynimy tego własnym głosem, 
ale w taki sposób, że jakby zauważamy „duchową” obecność Imienia w nas dopiero teraz, 
chociaż ono już wcześniej tu było. Wymawianie dokonuje się wraz z oddechem. Praktyka 
pokazuje, że najprostsze jest następujące połączenie: wdech (krótszy) jest złączony z Je-, zaś 
wydech (dłuższy) jest związany z -zuuuus. Nic poza tym jednym: skupieniem na imieniu 
Jezus.

Zauważmy jeszcze: pierwotną postacią Jezusowego imienia jest aramejskie: Jeszua... 

Z pewnością tak właśnie posłyszała to imię Maryja w Zwiastowaniu (Łk 1,31). Trzy sylaby, 
dające dwa słowa, znaczące jedno: Bóg / zba-wia –  Je/szu-a, z akcentem na końcu... Gdy 

6

background image

powtarzamy w  jedności z Matką Jezusa:  Je-szuaaaa, w jedności wdechu (Je) i wydechu 
(szuaaa), otwieramy się na samego Boga i Jego zbawiające działanie.

Maryja, która pierwsza przyjęła Jezusa, pomaga w modlitwie skupionej na Nim.  Po 

wstępnym przygotowaniu – w skupieniu uwagi na ciele i oddechu – można zacząć odmawiać 
„Zdrowaś” aż do słów: „... błogosławiony owoc żywota Twojego – Jezus”. I tu stajemy – 
trwamy w Imieniu. Dopiero gdy upłynie czas przeznaczony na modlitwę, pozostaje reszta: 
„Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz, i w godzinę śmierci naszej. 
Amen.”

Nie ulega wątpliwości, że Maryja modli się za nami „teraz” – w modlitwie, w której 

za   Nią   powtarzamy:  Jeszua.   W   Nim   owo   „teraz”   otwiera   się   na   wieczność   Boga.   W 
upływającym czasie przybliżamy się z każdą chwilą do tej ostatniej, kiedy nastanie dla nas 
wieczne   Teraz:   Obecność   uszczęśliwiająca   w   pełni.   W   każdym   oddechu   przychodzi   – 
przypomnijmy – chwila „bezruchu”, nasycenia kolejną porcją tchnienia – życia. W skupieniu 
przeżywamy każde tchnienie jak ostatnie. W końcu czas ustanie: nadejdzie moment, kiedy 
podczas wdechu wymówimy jeszcze Je-, jednak okaże się, że reszta dopełni się w przejściu 
na drugą stronę – do życia, gdzie „wydech” będzie wytchnieniem, odpocznieniem w Bogu.

II.2. Niedziałanie – w otwarciu na głębsze działanie

Medytacyjne   skupienie   na   jednym   oznacza   zredukowanie   do   minimum   naszego 

działania. To „minimum” jest wcale niemałe, skoro obejmuje tyle różnych form skupienia 
(ciała, oddechu, Imienia). Jednak widzieliśmy, że samo skupienie dokonuje się nie pod znakiem 
działania, jakby dodatkowego wysiłku czy napięcia z naszej strony. Zarówno na oddechu, jak i 
na Imieniu mamy się skupiać tak, że po prostu się otwieramy na działanie „samego” oddechu i 
złączonego z nim Imienia, dołączając jedynie uwagą do tego, co dokonuje się niezależnie od 
nas. Tym „jednym”, którego nam potrzeba, nie jest żadne dodatkowe działanie, tylko czuwanie, 
cała uwaga skierowana ku temu, co się dzieje – w nas i poza nami. Nie skupiamy się jednak na 
„wszystkim”, tylko na jednym – ostatecznie na imieniu Jezus w jedności z oddechem.

To minimalne działanie jako niedziałanie z naszej strony jest otwarciem się na głębsze 

działanie, które w nas się dokonuje. Poza naszym działaniem ukrywa się bycie, nie tylko nasze, 
ale także naszego Źródła, Początku. Do tego najgłębszego wymiaru medytacji jeszcze wrócimy. 
Na razie zatrzymajmy się na sensie niedziałania, czyli przyjrzyjmy się medytacji od strony 
negatywnej, a więc tego wszystkiego, co mamy w niej zostawić.

Tu jest miejsce na rozważenie trudności związanych z medytacją. Jako skupienie się na 

jednym jest ona bardzo prostą praktyką, jednak pojawiające się trudności pokazują nam, jak 
dalecy jesteśmy od prostoty. Podobnie dzieje się z niedziałaniem na medytacji: większość 
trudności   z   tą   postawą   bierze   się   stąd,   że   w   naszym   życiu   jesteśmy   nastawieni   przede 
wszystkim na działanie, dlatego trudno je nam „ograniczyć”. Owszem, działanie jest ważne, ale 
ważniejszy jest duch, który je ożywia. Wiele jest w naszym działaniu elementów egoistycznych 
i dlatego potrzebujemy oczyszczenia. Brzmi to zniechęcająco: wchodząc na drogę medytacji 
musimy nastawić się nie tyle na „przyjemne”, ile na trudne doświadczenie oczyszczające – na 
„czyściec”. Ale „czyściec” jest nieuchronny na drodze do „nieba”, do pełnej jedności z Bogiem. 
Potwierdza to świadectwo mistyków i świętych – ludzi, którzy przeszli czyściec już na ziemi i 
dlatego umierając mogli się znaleźć w niebie.

Wspomnijmy słowa Kierkegaarda, które lubię powtarzać: to nie droga jest trudna, ale 

trudności są drogą. Trudności pojawiające się w medytacyjnej praktyce mogą być znakami na 
drodze, wskazując to wszystko, co dzieli nas jeszcze od prostoty.

Zacznijmy od trudności najbardziej zewnętrznych, związanych z postawą ciała. Dla 

niektórych sam bezruch – choćby przez krótki czas – jest torturą. Liczni są ci, którzy mają 
problem   z   zachowaniem   prostej   pozycji   kręgosłupa.   Do   tego   dochodzą   rozmaite   bóle 

7

background image

odzywające   się   w   ciele,   napięcie   w   mięśniach,   drętwienie,   cierpnięcie   –   listę   można   by 
przedłużyć. Niektóre z nich mogą pochodzić z niewłaściwej pozycji ciała, więc należy znaleźć 
taką, by można było w niej wytrwać przez czas medytacji. Często jednak bóle somatyczne 
wiążą się z napięciami wewnętrznymi, a tu zmiana pozycji niewiele by dała, bo pozostają one 
także po medytacji. W takiej sytuacji trzeba nie tylko wytrzymać, ale przyjąć ból, próbować go 
zaakceptować.   Tu   mamy   okazję,   aby   po   raz   pierwszy   doświadczyć,   że   trudności   mogą 
wskazywać dalszą drogę. W naszym skupieniu obejmującym ciało wrażenie bólu może być 
sygnałem, nie tylko 

GDZIE

, ale i 

JAK

 winniśmy skupić uwagę: akceptując ból, przyjmując go jako 

element ciała, istniejącego w nim napięcia – i dzięki takiemu nastawieniu „znosząc” ból. To 
„znoszenie” obejmuje dwie fazy, dwa znaczenia; jest nie tylko trwaniem i wytrwaniem w 
cierpieniu,   ale   może   również   oznaczać   jego   przezwyciężenie:   jeżeli   bowiem   tak   dalece   je 
przyjęliśmy, że nie pragniemy nawet jego usunięcia, to znika też związane z tym pragnieniem 
napięcie duchowe – przestaje być istotne, czy ból jest, czy go nie ma, a wtedy istotnie przestaje 
on być...

Tego   rodzaju   doświadczenia   przynoszą   dodatkową   motywację   do   kontynuowania 

medytacji,   albowiem   droga   biegnie   dalej.   Więcej,   dopiero   teraz,   kiedy   skończyły   się   już 
problemy z postawą ciała, zaczynają się odsłaniać dalsze. Kiedy prosta pozycja nie sprawia już 
kłopotu   (przynajmniej   podczas   medytacji),   wtedy   okazuje   się,   że   głównym   kłopotem   jest 
postawa naszego ducha. Ujawniające się od tej strony trudności  to z początku przede wszyst-
kim rozmaite myśli, rozproszenia związane z naszą reakcją na wrażenia, na to, co się dzieje w 
otoczeniu czy w nas samych. Jest oczywiste, że samych wrażeń nie możemy uniknąć, skoro są 
one po prostu przejawem naszej cielesności i zmysłowej komunikacji ze światem. Dlatego nie 
same wrażenia są „rozproszeniem”, ale nasza duchowa reakcja – zwłaszcza myśli czy obrazy, 
które   pod   ich   wpływem   sami   tworzymy   jako   „dodatek”   do   wrażeń.   Nasz   brak   skupienia 
możemy rozpoznać wówczas, kiedy nagle zauważamy, że nie wrażenia ciała, oddech czy imię 
Jezus zajmują naszą uwagę, ale coś innego: najczęściej rozmaite myśli czy obrazy. Kiedy to one 
nas absorbują, nawet tego nie zauważamy; po prostu tkwimy w nich „po uszy”, całkiem przez 
nie   pochłonięci.   Nasze   pogrążenie   w   myślach   zauważamy   dopiero   wtedy,   kiedy   błysk 
świadomości pokazuje nam, że „zapomnieliśmy” o oddechu czy Imieniu, które niejako zniknęły 
z pola naszej uwagi. Będziemy to wielokrotnie stwierdzać: chcieliśmy się skupić na jednym, a 
tymczasem tyle innych spraw, myśli, obrazów nam przeszkadza.

Na   czym   polega   zatem   oczyszczenie   dokonujące   się   na   medytacji?   Nie   jest   to   w 

pierwszym rzędzie „uspokojenie” czy „wyciszenie”, w którym dzięki skupieniu się na jednym 
przestają nas rozpraszać i niepokoić różne sprawy. Owszem, taki stan może się pojawić dość 
szybko   niejako   „na   siłę”,   kiedy   naszą   uwagę   i   energię   poświęcamy   na   samo   unikanie 
dodatkowych myśli – albo przez odpychanie (wypieranie!) tych, które się pojawiają, albo przez 
napięcie,   które   zamiast   włączyć   się   do   naszego   skupienia   na   oddechu   i   Imieniu   próbuje 
opanować   je,   prowadząc   do  sztucznej   manipulacji.  Wpędzając   się  w   ten   sposób  w   rodzaj 
„transu” można doświadczyć „przyjemnych” stanów i uważać je za owoc, którego się szukało. 
Ale zatrzymując się na tym, tracimy z oczu prawdziwy cel medytacji. Mówiąc obrazowo: nie 
prowadzą   do   niego   „przyjemne”   stany,   którymi   moglibyśmy   się   delektować,   ale   jedynym 
przewodnikiem jest trwanie przy Imieniu, bez zwracania uwagi na wszystko inne. Bo jedynie 
wówczas, kiedy nie damy się zwieść „syrenim głosom” nadzwyczajnych wrażeń, możemy się 
zbliżyć do głębszego pokoju – na drodze koniecznego wcześniej oczyszczenia.

Znakiem dokonującego się oczyszczenia może być nie pokój, ale... niepokój, jakby 

dodatkowo spowodowany czy wywołany przez medytację. Myśli i obrazy, które zaczynają w 
nas się kłębić, kiedy już przyzwyczailiśmy się do bezruchu ciała, nie oznaczają, że medytacja 
jest   teraz  mniej   owocna;   są   raczej  –   raz   jeszcze   –  trudnością   daną   jako   znak   w   dalszym 
kierunku. Samo ich ujawnianie się jest wymownym znakiem postępu: ponieważ „działanie” 
medytacyjne   ogranicza   się   do   jednego   (trwania   przy   Imieniu),   dlatego   to   wszystko,   co 

8

background image

normalnie jest w nas tłumione przez naszą aktywność, może wydobywać się z ukrycia na 
powierzchnię.   Najpierw   są   to   myśli,   obrazy...   Ale   za   nimi   kryje   się   więcej.   Jak   długo 
poddajemy się myślom, czyli zamiast je pozostawić wchodzimy w nie działaniem naszego 
umysłu i rozwijamy dalej, tak długo nie może się ujawnić to, co się za nimi kryje. Natomiast im 
bardziej   pozwalamy   się   prowadzić   samemu   Imieniu,   nie   pozwalając,   by   wrażenia   i   myśli 
odrywały nas od Niego, tym bardziej myśli się uspokajają – same znikają, by ustąpić miejsca 
temu, co wcześniej właśnie przez nie się wyrażało. Pojawia się głębszy niepokój mieszczący się 
poza myślami – w sferze naszych uczuć.

Nie wystarcza oczyszczenie czy uspokojenie naszych myśli, skoro ich źródło tkwi w 

złożonej,   dalekiej   od   prostoty   postawie   naszego   ducha.   Trudności   pojawiające   się   w 
medytacyjnym skupieniu pokazują nam, jak bardzo jesteśmy niewolnikami naszych uczuć: to 
one opanowują nas i nasze działanie, chociaż (albo: dlatego że) nie zdajemy sobie z tego 
sprawy.   Przypatrzmy   się   uważniej   temu,   co   w   nas   się   dzieje   podczas   medytacyjnych 
rozproszeń. Jeśli np. zaczyna się odzywać niepokój, to kryje się on i próbuje znaleźć ujście w 
rozmaitych   myślach,   jakie   nam   podsuwa.   Przypominają   się   sprawy,   które   nas   niepokoją, 
niepewność   co   do   przyszłości   –   i   od   razu   pojawiają   się   najrozmaitsze   wersje   możliwych 
wydarzeń. Gubimy się w tych myślach, rozważamy problemy, jakie z nimi się wiążą, ale nie 
zdajemy sobie sprawy, że te myśli tak długo się nie uspokoją, jak długo będzie w nas tkwił 
głębszy niepokój, który się za nimi kryje i w nich się przejawia. Podobnie jest, kiedy budzi się 
w nas uczucie niechęci czy złości. Wtedy też nasuwają się od razu myśli, w których te uczucia 
szukają znowu ujścia i wyrażenia się; może to być niechęć do określonych osób, które nam się 
teraz przypominają, albo nasza niechęć może się skierować przeciwko samej medytacji, tak że 
zaczynamy rozważać, czy nasze ćwiczenia mają sens, czy nie byłoby lepiej poświęcić ten czas 
na działanie przynoszące „coś konkretnego”. I tak dalej – przykłady można by znowu mnożyć 
bez końca.

Proces medytacyjnego oczyszczenia wymaga zatem rozróżnienia, coraz wyraźniejszego 

w miarę posuwania się na tej drodze pomiędzy: z jednej strony myślami, obrazami, po prostu 
różnymi „przedmiotami” pojawiającymi się w naszym umyśle, a z drugiej strony uczuciami, 
które w nas tkwią i szukają tego „przedmiotowego” wyrazu. To rozróżnienie jest istotne i 
dodatkowo tłumaczy, dlaczego naszą modlitwę można by określić jako „pozaprzedmiotową”. 
Bo chociaż pojawiają się w niej różne „przedmioty” – myśli i obrazy rzeczy oraz osób – to 
jednak nasza uwaga kieruje się poza nie, nie pozwalając, aby to one nas absorbowały, ale zwra-
cając się dalej – ku jednemu, głębiej ku Jednemu. O ile pierwszy krok polega na tym, aby nie 
pochłaniały nas myśli, o tyle drugi krok wymaga uwagi, aby nie pochłaniały nas uczucia, które 
się spoza nich zaczynają wydobywać: ani te „przyjemne”, ani te trudne, przygnębiające. Także 
uczucia, początkowo skryte poza „przedmiotami” myślowo-wyobrażeniowymi, mogą się nam 
nasuwać jako „przedmiot” naszej uwagi – jako „czyste” (bo uwolnione od myśli czy obrazów) 
stany. Jednak niezależnie od tego, czy te stany są przyjemne, czy nieprzyjemne, nie trzeba się 
skupiać na nich jako głębszym, bardziej subtelnym „przedmiocie”, lecz zwracamy się dalej 
tylko ku jednemu, w stronę Imienia. Tylko imię Jezus jest „przedmiotem” naszej uwagi jako 
znak Tego, w którym „przedmiotowe” i „pozaprzedmiotowe”, ludzkie i Boskie łączy się w 
jedności „bez zmieszania”, ale i „bez rozdzielania”.

Trudności,   które   ujawniają   się   w   trakcie   medytacji,   mają   ambiwalentny   charakter; 

mieszają się w nich elementy zła i dobra. Są one przejawem pomieszania obecnego w naszym 
wnętrzu i w całym życiu. Nie chodzi jednak w medytacji o „przedmiotowe” rozróżnianie tego, 
co jest dobre, od tego, co złe, skoro nie mamy się tu zajmować żadnym przedmiotem, poza 
jednym tylko Imieniem. I jedno tylko wymaga nieustannego rozeznawania: czy trwamy przy 
Imieniu, czy też nasza uwaga „uciekła” w inną stronę. W tym sensie na medytacji złe nie są 
przedmioty, które absorbują naszą uwagę, ale złe jest to, że odwracają nas one od trwania przy 
Jezusie. Bo w ten sposób ujawnia się istotny brak naszej duchowej postawy: jesteśmy tak 

9

background image

dalecy od prostoty, że nawet przez krótki czas medytacji nie jesteśmy w stanie skupić się na 
jednym.   Wprawdzie   uznajemy   Jezusa   jako   Pana,   ale   kiedy   próbujemy   poddać   się   Jego 
panowaniu, wtedy się ujawnia, jak bardzo jesteśmy opanowani przez inne sprawy. Nie jesteśmy 
wolni   prawdziwie,   tj.   wolnością,   której   źródłem   jest   sam   Chrystus.   I   tylko   On   może   nas 
uwolnić, jeśli trwając przy Nim poddajemy się Jego oczyszczającemu działaniu.

Trwanie przy Jezusie w Jego imieniu nie jest wzywaniem Go, ani zwracaniem się do 

Niego; jest raczej stwierdzaniem Jego obecności – tego, że jest w nas i przy nas: JEZUS, 
Jeszua. Medytacja przypomina, że On w swoim Duchu jest w nas najgłębiej, w Nim bowiem 
wszyscy   zostaliśmy  stworzeni  (1Kor   8,6;  Ef  2,10).   Dlatego  na   medytacji  wystarcza   jedno 
działanie z naszej strony: trwanie przy Nim jako ciągłe poddawanie się Jego działaniu, które nas 
oczyszcza i sprawia, że nie tylko nasze działanie, ale nasze bycie staje się na Jego obraz.

II.3. Bycie – w uważności, w obecności

Przechodzimy do najgłębszego wymiaru medytacji: skupienie na jednym w postawie 

niedziałania jako otwierania się na działanie Jezusa jest otwarciem się na samo bycie, nasze i 
Tego, w którym i dzięki któremu jesteśmy. Mówiliśmy już o medytacji jako nasłuchiwaniu, 
najpierw oddechu, głębiej imienia Jezus. Odwoływaliśmy się w ten sposób do jednego ze 
zmysłów, do słuchu. Nie chodzi jednak tylko o słuchanie, ale też o patrzenie, a jeszcze lepiej 
o czujne nastawienie wszystkich zmysłów, całej naszej uwagi. Można określić tę postawę 
jako uważność albo zauważanie. Dalej odwołam się do rozważań węgierskiego jezuity Franza 
Jalicsa, którego mogę najpełniej uważać za swojego mistrza duchowego. Gdy mówi on o 
medytacji, ma na myśli opisaną wyżej praktykę a przede wszystkim czas na nią poświęcony; 
w tym sensie używa określenia „pół godziny medytacji” albo rozważa, „co działo się podczas 
medytacji”. Jednak samą prostą modlitwę woli nazywać kontemplacją, dlatego jego wielka, 
wspaniała książka, która jest przygotowana do druku w WAM, nosi podtytuł: „Wprowadzenie 
w postawę kontemplacyjną i modlitwę Jezusa”; jako tytuł proponowany jest roboczo przez 
tłumacza: „Kontemplacja na co dzień”. Idea o. Jalicsa jest ignacjańska: medytacja w swej 
najprostszej, pierwotnej postaci prowadzi do kontemplacji, dlatego dalsze nasze rozważania 
wskazują dopełnienie praktyki opisanej wcześniej.

Łacińskie  contemplari  wiąże się z oglądaniem, uważnym patrzeniem, zauważaniem. 

Dlatego w opisie kontemplacji Jalics wychodzi od refleksji nad zauważaniem. Przypomina, że 
wszelkie zachowanie ludzkie dokonuje się w trzech krokach: zauważyć, myśleć, działać.

Na początku stoi zawsze  zauważenie  – w najogólniejszym sensie percepcji. Istnieje 

percepcja zmysłowa jak słuchanie, dotyk, smakowanie, widzenie i węch. Duchowa percepcja 
nazywana   jest   uświadomieniem   sobie,   uprzytomnieniem,   przyjęciem   do   wiadomości.   To 
wszystko odpowiada łacińskiemu słowu  perceptio  i polega na tym, że dociera do nas jakaś 
część rzeczywistości.

Po zauważeniu następuje myślenie. To nasza pierwsza reakcja na to, co zauważyliśmy. 

Umieszczamy zauważoną rzeczywistość w uporządkowanych ramach i dokonuje się to przez 
dyskursywne myślenie rozumu: reflektowanie, porównywanie, analizowanie, planowanie i 
wybieranie albo decydowanie.

Trzeci krok to  wykonanie. Nasze przemyślenia przekuwamy w czyny. Stajemy się 

aktywni i wykonujemy działanie.

Te trzy sposoby zachowania następują po sobie w sposób konieczny. Nikt nie może 

zmienić ich struktury.

W naszym nowoczesnym i pełnym pośpiechu świecie proces ten traci coraz bardziej 

równowagę. Nadmiernie są akcentowane drugi i trzeci krok i spychają one zauważanie w 
sposób wyraźny na dalszy plan. Ledwie tylko coś zauważamy, rzucamy się natychmiast w 
myślenie,   rozważanie,   ocenianie   i   często   w   rozpamiętywanie.   Na   końcu   tych   rozważań 

10

background image

pojawia   się   przeważnie   wniosek,   że   z   wieloma   rzeczami   się   nie   zgadzamy   i   wszystko 
chcielibyśmy zmienić. W ten sposób odsłania się w nas „wielki aktywista”, popadający w 
gorączkową nadaktywność. Brakuje miejsca na uważność.

Ale   to   właśnie   uważność   ostatecznie   prowadzi   do   Boga.   Kontemplacja   jest 

oglądaniem.   W   życiu   wiecznym   nie   będziemy   o   Bogu   rozmyślać,   ale   Go   oglądać.   Nie 
będziemy   także   zaangażowani   z   Bogiem   w   zewnętrznej   aktywności,   tylko   oglądać   Go   i 
miłować.   To   co   w   niebie   będzie   naszym   jedynym   zajęciem,   zaczyna   się   już   na   ziemi. 
Początkowo   jednak   nie   zauważamy   Boga,   albowiem   nasz   niespokojny   rozum   i   nasza 
gorączkowa   aktywność   odwracają   nas   od   uważności.   By   się   przygotować   na   łaskę 
kontemplacji, musimy nauczyć się zauważać.

Być   uważnym   znaczy   stać   się   świadomym.   Uważność   jest   sprawą   duchową,   jest 

aktywnością świadomości. Pozostać w uważności znaczy także pozostać w obecności. W 
przeszłość   i   w   przyszłość   przenosimy   się   przez   myśli   i   życzenia.   Co   istnieje   w   chwili 
(mgnieniu   oka),   jest   obecnością.   Przeszłość   była   i   przeszła.   Pozostało   z   niej   tylko 
wspomnienie   i   oddziaływanie.   Przyszłość   jeszcze   nie   przyszła.   Być   ukierunkowanym   na 
rzeczywistość   oznacza:   być   w   obecności,   teraźniejszości.   Bóg   jest   dostępny   w   obecnej 
teraźniejszości. Dlatego w duchowości benedyktyńskiej opisuje się cel duchowej drogi jako 
„przebywanie w Bożej obecności”. Ale ponieważ na ogół żyjemy w przeszłości i przyszłości, 
musimy się nauczyć pozostawać w obecności. Stała uważność wobec obecności poprowadzi 
nas ku obecności Boga.

Zauważać, być świadomym, istnieć i być w obecności to praktycznie synonimy.
Uważność nie ulega zmęczeniu jak myślenie i działanie. Kiedy pracowaliśmy naszymi 

rękami albo naszym rozumem, wtedy musimy sobie pozwolić na przerwę, żeby odpocząć. 
Uważność jest najwyższą formą odpoczynku. Gdyby tak nie było, musielibyśmy w życiu 
wiecznym   regularnie   planować   ferie,   byśmy   mogli   odpocząć   od   oglądania   Boga.   Nie, 
uważność odświeża i regeneruje nasze siły. Kto prawdziwie odpoczywa, dochodzi stopniowo 
do kontemplacji. A kto wchodzi w kontemplację, odpoczywa.

Uczymy się uważności w taki sposób, że spróbujemy przebywać dłużej w obecności 

bez   wchodzenia   w   myślenie,   bez   przechodzenia   do   działania.   Na   tym   polega   trudność 
naszego uczenia się. Wszyscy ludzie w sposób konieczny zauważają, ale po ułamku sekundy 
znowu zaczyna działać nasz umysł. Przez to odwracamy naszą uważność od zauważania ku 
naszym ideom. Musimy się uczyć przebywania w uważności.

To zakłada wielki zwrot. Jesteśmy zaproszeni do tego, by pozostawić na medytacji 

myślenie i działanie, byśmy mogli zwrócić się ku zauważaniu. Gdy reflektujemy się, że mimo 
wszystko   ulegliśmy   rozproszeniu   i   popadliśmy   w   świat   naszych   myśli,   powracamy 
natychmiast do zauważania. Chodzi o męczącą, drobiazgową pracę, która wymaga pełnego 
włączenia się człowieka. Jest ona stałym zadaniem, które aż do kresu drogi podlega ciągłemu 
pogłębianiu.

Te rozważania Jalicsa pozwalają lepiej pojąć jedność medytacji jako skupienia na 

jednym   i   niedziałania   –   z   kontemplacją,   w   której   zarówno   skupienie,   jak   i   niedziałanie 
przejawiają się w postawie uważności. Zauważanie nie tylko poprzedza czasowo myślenie i 
działanie, ale stanowi podstawę poznania, gdyż głębiej aniżeli myśli czy wykonane dzieła 
otwiera   człowieka   na   samo   bycie.   Dlatego   tym,   co   dzięki   kontemplacji   zauważamy,   jest 
właśnie bycie, to co jest i nas otacza oraz przenika, sama rzeczywistość, ostatecznie Bóg. Nie 
myślimy o Bogu, nie próbujemy Go sobie wyobrażać; gdy jesteśmy po prostu w pełni uważni, 
wtedy także najpełniej jesteśmy – w jedności z pełnią bycia, Tym, który JEST. Ale tę postawę 
wcielamy na medytacji w konkretny sposób: nasza uważność opiera się zauważaniu Imienia 
złączonego z oddechem. Sam Jalics przywiązuje większą wagę do zauważania Imienia w 
jedności   z   odczuwaniem   złożonych   dłoni,   później   zaś,   już   po   napisaniu   książki,   do 
odczuwania innej części ciała, symbolizującej duchowe centrum człowieka... Zawsze jednak 

11

background image

liczy się przede wszystkim uważność, która nie wdaje się w żadne myśli, w żadne działanie 
poza jednym: otwieraniem się w oddaniu Jezusowi w Jego imieniu.

Uważność złączona z imieniem Jezus jest otwieraniem się na bycie Boże, które jest 

pełnią działania (w Bogu bycie i działanie są jednym). Wyjaśnia się głębiej medytacyjna 
praktyka wcześniej opisana. Pamiętamy, że należało zostawiać wszystkie myśli. Następnie, 
gdy poza myślami ujawniły się w nas ukryte głębiej uczucia, obowiązywała ta sama zasada: 
zostawiać je, skupiając uwagę na Imieniu. Jednak uczucia trudniej jest zostawić, bo po prostu 
tkwią głębiej i silniej na nas działają. W tej fazie medytacji nasza próba pozostawienia uczuć 
potrzebuje   wsparcia   w   gotowości   do   przecierpienia   ich   i   „znoszenia”.   Wszelka   próba 
działania na uczucia prowadzi do wyparcia ich, a więc nie rozwiązuje problemu, bo jako 
wyparte uczucia nie znikają, tylko się kryją, dalej na nas wpływają i nieustannie powracają. 
Pomaga   zauważanie   ich   połączone   z   gotowością   do   ich   przyjęcia   –   mocą   oddania   się 
Jezusowi, który jako działający w nas głębiej może nas uwolnić.

Gdy  docieramy   na   medytacji   do   sfery  naszych  uczuć,  zwłaszcza   tych  ciemnych   i 

negatywnych, wtedy naszą spontaniczną reakcją jest myślenie i działanie. Pytamy siebie, skąd 
pochodzą te ciemności, dlaczego są i jak moglibyśmy je usunąć. Przez to stajemy się aktywni 
i   popadamy   znowu   w   nasz   stary   zwyczaj   myślenia   i   działania.   Tymczasem   medytacja 
kontemplacyjna   wskazuje   inną,   skuteczną   drogę.   Trzeba   pozostać   przy   zauważaniu   w 
jedności z Imieniem. Wtedy wchodzimy głębiej w siebie, w ciemną warstwę, która powoduje 
cierpienie.   Musimy   to   cierpienie   dopuścić   i   wytrzymać.   Ale   co   w   ten   sposób   jest 
przecierpiane w jedności z Jezusem, jest odkupione. Już nie wraca. Z głębi naszego bycia, ku 
któremu   jesteśmy   zwróceni,   wychodzi   nam   naprzeciw   tyle   światła   i   siły,   że   zyskujemy 
odwagę, by iść dalej.

Na zakończenie praktycznej części rozważań uczyńmy krok w stronę teoretycznego jej 

uzasadnienia, znowu powołując się na Jalicsa. Nasze bycie, do którego poza myśleniem i 
działaniem prowadzi medytacja, to najbardziej pierwotna część naszej istoty. Jej aktualna 
sytuacja może być opisana z odwołaniem się do biblijnej opowieści o stworzeniu. Jalics tak ją 
interpretuje:

W opowieści o stworzeniu czytamy, że Bóg stworzył człowieka i widział, że to było 

dobre (Rdz 1,31). Człowiek żył w harmonii z Bogiem i z całym stworzeniem. Po określonym 
czasie Adam i Ewa zgrzeszyli. Po tym zostali wypędzeni z raju (Rdz 3,1-24). Tego nie należy 
rozumieć tak, że w odległej przeszłości dwoje ludzi zostało wygnanych z pewnego miejsca. 
Raczej   idzie   o   opis   aktualnego   stanu   człowieka.   W   opisie   stworzenia   nasza   obecna 
rzeczywistość przybiera szatę opowieści o historii. Chce ona powiedzieć, że każdy z nas nosi 
w sobie  dobry rdzeń. Tam człowiek jest całkowicie, jest zdrowy, ma świadomość, jak jest 
kochany i podtrzymywany przez Boga; tam doświadcza, kim jest w Bogu. Ten pierwotny stan 
został uzmysłowiony w obrazie raju czy ogrodu Eden (Rdz 2,4b-25).

Następujący po tym grzeszny upadek ma wyrazić, że wokół dobrego rdzenia nałożyła 

się ciemna warstwa (Rdz 3,1-24). Nie jest ona tym, co w człowieku najgłębsze. Jest ona drugą 
rzeczywistością, która doszła i tylko skrywa dobry rdzeń. Nie należy ona do istoty człowieka. 
Jest to wyrażone w ten sposób, że ogród Eden nie został zlikwidowany, tylko człowiek został 
z   niego   wygnany.   Anioł   z   błyskającym   mieczem   ognia   zagrodził   dostęp   do   raju,   żeby 
człowiek nie mógł do niego wrócić. Przyszłe miejsce człowieka zostało opisane jako miejsce 
cierni, wysiłku, bólu i śmierci. Człowiek musiał pokonywać wszystko mozolnie, w pocie 
czoła. To oznaczało dla niego życie pełne nieznośnego cierpienia. Podobnie jak raj, także ta 
przestrzeń   życiowa   jest   ludzką   rzeczywistością.   Jest   ciemną   warstwą,   która   nałożyła   się 
wokół naszego dobrego rdzenia i którą możemy codziennie przeżywać.

Aby żyć w mniejszym bólu, człowiek okrywa swój męczący stan skorupą. Ucieleśnia 

ona   opór   przeciwko   przecierpieniu   ciemności.   Jest   ona   mechanizmem   obronnym  par 
excellence
. Ta skorupa spoczywa jak płyta betonowa na naszej ciemnej warstwie i przez to 

12

background image

również na naszych uczuciach. Bez uniesienia tej płyty nie możemy dotrzeć do naszych uczuć 
a w konsekwencji do naszego dobrego rdzenia. Żyjemy na powierzchni naszego bycia, bez 
dostępu do naszego dobrego rdzenia, do ogrodu Eden, który także teraz jest w nas obecny.

Medytacja   kontemplacyjna   jako   proste   zauważanie   wszystkiego,   co   jest,   prowadzi 

krok po kroku w stronę tego dobrego rdzenia. Przede wszystkim uczy właściwej postawy w 
obliczu blokującej nas skorupy i po jej zauważaniu – w przejściu przez ciemną warstwę 
negatywnych uczuć. Nie musimy sami działać, tylko trwać w zauważaniu. Wtedy wszystko 
dzieje się mocą dobrego rdzenia w nas, gdzie jest i działa Bóg, a my coraz pełniej na Niego 
się otwieramy.

III. Wizja – teoria medytacji

Poświęciliśmy wiele uwagi praktyce, bo tylko dzięki wytrwałemu ćwiczeniu możemy 

dotrzeć do tego, co w nas najgłębsze, Boże, i na tej drodze przemienić się dzięki działającemu 
w nas Bogu. Przechodzimy teraz do wizji, czyli teorii (theoria  znaczy po grecku przede 
wszystkim:   oglądanie   –   z   wielką   uwagą),   która   pozwala   uzasadnić   medytacyjną   drogę. 
Trzymamy   się,   podobnie   jak   w   dotychczasowych   rozważaniach,   wizji   biblijno-
chrześcijańskiej, aby pod koniec uwydatnić jej uniwersalny wymiar.

III.1. Początek i centrum człowieka „na obraz” Boga

Wyjdźmy jeszcze raz od wizji Jalicsa jako podsumowania naszego obecnego stanu. 

Mamy wewnętrzny dobry rdzeń, przez który moglibyśmy doświadczyć, kim jesteśmy w Bogu 
i kto jest w nas Bogiem, jak jesteśmy przez Niego miłowani i noszeni, jak jesteśmy dziećmi 
Boga,  świątynią   Ducha   Świętego   i   członkami   Chrystusa,   jak   mieszka   w   nas   cała   Trójca 
Święta. Ponad tym zdrowym rdzeniem leży ciemna i bolesna warstwa grzechu, która broni 
nam   dostępu   do   naszego   dobrego   rdzenia.   W   ucieczce   przed   naszą   ciemną   warstwą 
wznieśliśmy   barykadę,   którą   tu   nazywamy   skorupą.   Ma   nas   ona   chronić   przed   naszymi 
ciemnościami i umożliwić nam mniej bolesny sposób życia. Ceną tego jest oddzielenie nas 
także od naszego prawdziwego wewnętrznego bycia, od naszej najgłębszej  tożsamości  w 
Bogu.

Dodajmy: biblijny opis początku człowieka to nie tylko teologiczna wizja pierwszych 

ludzi, ale także wizja naszego centrum, tego co w każdym z nas jest najgłębsze. Dobry rdzeń 
ludzkiej   istoty   to   nasze   bycie   „na   obraz”   Boga.   Dosłownie   Pismo   Święte   mówi   ustami 
samego Boga o stworzeniu człowieka „na Nasz obraz” (Rdz 1,26). Uderzają tu dwie sprawy. 
Z jednej strony liczba mnoga w samym Bogu, co zapowiada tajemnicę Trójcy Świętej jako 
misterium Jednego w osobowej wspólnocie. Z drugiej strony wyrażenie „na obraz” oznacza 
więcej aniżeli to, że człowiek jest obrazem Boga. „Na obraz” oznacza: „według obrazu” 
Bożego, czyli według obrazu ukrytego w samym Bogu. Zatem w jednym Bogu jest obraz, 
według   którego   uczynił   On   człowieka.   Pierwsi   ludzie   byli   jedynie   kopią   tego   obrazu, 
natomiast   on   sam   objawił   się   dopiero   w   Człowieku,   Jezusie   Nazarejczyku,   który   jako 
jednorodzony Syn Boży po prostu  jest  widzialnym obrazem Boga, jak Go określają różne 
wypowiedzi Nowego Testamentu (por. Kol 1,15; Rz 8,29). Dopiero dzięki Niemu dopełnia 
się prawda o stworzeniu, bo możemy poznać, co znaczy „bycie na obraz Boga”. Wystarczy 
wpatrzeć się w  Jezusa i naśladować Go, do czego On sam wzywa w  Ewangelii. Jednak 
naśladowanie nie znaczy kopiowania – stylu Jego życia czy Jego postawy. Chodzi raczej o 
zjednoczenie się z Nim jako żyjącym obecnie (niewidzialnie!) w jedności Ducha Świętego z 
Ojcem, aby dzięki tej jedności stać się nowym, osobistym obrazem niewidzialnego Boga. 
Dlatego Stary Testament nie pozwalał na tworzenie wizerunków Boga, gdyż On sam stworzył 

13

background image

wzór swojego obrazu – w żywym człowieku, przy czym Nowy Testament dopowiada, że 
obraz jest najdoskonalej zrealizowany – wcielony! – w Jezusie.

W centrum naszego bycia, do którego prowadzi medytacja, to co ludzkie otwiera się 

na swoje źródło w Bogu. Włączamy się w tajemnicę Boga-Człowieka, w tajemnicę Bosko-
ludzkiej jedności, która w Jezusie została określona jako jedność „bez zmieszania” i „bez 
rozdzielania” natury Boskiej i ludzkiej. Określenia mają charakter negatywny, mówią, czym 
ta jedność  nie  jest: ani dualizmem, rozdzielającym Stwórcę i stworzenie, ani panteizmem, 
mieszającym obie rzeczywistości. Czym owa jedność jest pozytywnie? Na pewno tajemnicą, 
poza ludzkimi słowami, myślami, wyobrażeniami, uczuciami... To po prostu jest nasze bycie 
zanurzone w Byciu, w którym „żyjemy, poruszamy się i jesteśmy”. Właśnie Bycie najpełniej 
określa Tego, który JEST osobowo, tak że może powiedzieć o sobie JESTEM (por. Wj 3,15). 
W tym imieniu zawierają się wszystkie dopowiedzenia, które pojawiają się później, zwłaszcza 
to najważniejsze, że „jest miłością”. Miłość objawia bowiem osobową tajemnicę Bycia w 
jedności wielu osób, których wspólnota nie jest ich „anihilacją” czy „rozpuszczeniem” w 
jedności jak kropla czy fala w morzu, tylko dopełnieniem.

Powróćmy jeszcze do zauważenia, że w Bogu bycie i działanie są jednym. Oznacza to, 

że  Boska  pełnia  Bycia  jest  jednością  dynamiczną, jednak inaczej  aniżeli  w  czasie, gdzie 
działania następują po sobie. W odwiecznym Byciu wszystko dzieje się „jednocześnie”, jak 
gdyby nie było żadnego działania. Obrazowe wyrażenie tej prawdy znajdujemy znowu w 
biblijnej wizji stworzenia jako Bożego działania, które dopełnia się w odpoczynku, w samym 
byciu (por. Rdz 2,2). Skoro jesteśmy „na obraz” Boga, to również nasze działanie winno 
wypływać z centrum, w którym „odpoczywamy”, będąc u Boga. Dzięki medytacji stajemy się 
tacy – kontemplacyjni w działaniu.

III.2. Egocentryzm i rozproszenie

Biblijna wizja prezentuje nie tylko stworzenie człowieka i jego sens, ale także grzech 

jako ludzkie działanie, które zwraca się przeciw samemu człowiekowi, gdyż odwraca go od 
Boga. Przez grzech człowiek oddalił się od swego pierwotnego, najgłębszego centrum: od 
Boga i od siebie. Ludzkie wnętrze, stworzone na obraz Boga, nie znikło wprawdzie, lecz 
utraciliśmy do niego dostęp, i dlatego wydaje się nam, że nasze „ja” jest autonomiczne, bo nie 
zauważamy jego źródła, samego Bycia. Chcemy być „sobą” dzięki temu, co „sami” robimy 
czy   myślimy,   nie   zauważając,   że   jeśli   staramy   się   wyróżnić,   odróżnić   od   innych,   ciągle 
pozostajemy  od  nich  zależni.  Żyjemy  i  działamy  powierzchownie,  próbujemy  dotrzeć  do 
naszego wnętrza z pomocą psychologii czy innych nauk, ale nie docieramy do głębi, bo 
przestało nas interesować bycie, jego tajemnica.

Nasze odwrócenie się od centrum po pierwszym grzechu jest nie tyle „wygnaniem” z 

niego przez Boga, ile naszą własną migracją, przemieszczeniem, w którym umieszczamy 
nasze centrum gdzie indziej – w sobie czy w świecie, w każdym razie nie w Bogu. Dlatego 
naszą sytuację związaną ze skutkami grzechu pierworodnego można określić jako pojawienie 
się w życiu człowieka nowego centrum: oprócz początkowego, teocentrycznego, w którym 
nasz   dobry   rdzeń   pozostawał   ukierunkowany   na   Boga,   pojawił   się   w   nas   egocentryzm, 
ukierunkowanie na siebie.

Na   medytacji   przeżywamy   wiele   przejawów   egocentryzmu:   zamiast   skupić   się   na 

Imieniu, krążymy nieustannie wokół różnych „własnych” spraw, myśli, uczuć. Nasze troski 
ukierunkowują   nas   na   samych   siebie.   Wyrażają   one   zawsze   „moje”   zatroskanie,   „moje” 
obciążenie, które „ja” muszę dźwigać. Tworzymy sobie świat troski, w którym ego jest na 
pierwszym miejscu, jakby było bogiem. Podobnie jest z naszymi marzeniami, tworzącymi 
świat, w którym ja jestem w centrum i wszystko jest mi poddane, może być kształtowane 
według mojej woli. Także nasze chęci, związane z określonymi pragnieniami, są pożywką dla 

14

background image

egocentryzmu. Dalej przejawia się on w upartym stawianiu na swoim. Uparty jest człowiek, 
który   absolutnie   wszystko   osądza   ze   swego   egoistycznego   punktu   widzenia   i   chce 
bezwzględnie  przeforsować  swoje  własne  interesy. Wreszcie  przejawem  egocentryzmu  są 
negatywne uczucia, które też kierują nas ku nas samym. Kto odczuwa lęk, widzi tylko swoje 
zagrożone   ja.   Kto   czuje   wściekłość,   przeżywa   bezsilność,   że   nie   może   uczynić   zadość 
swojemu ja. Kto żywi pogardę, widzi tylko, że jest lepszy albo wie więcej aniżeli osoba 
pogardzana. Podobnie można pokazać w przypadku każdego negatywnego uczucia, w jaki 
sposób odzywa się w nim nasz egocentryzm.

Jalics przypomina, że Pismo Święte i teologia dzielą egocentryzm na trzy grupy: żądza 

posiadania (chciwość), żądza władzy i żądza chwały. Jezus pragnie nas odkupić, otwierając 
nas ponownie na postawę teocentryczną: podnosi nas z naszej żądzy posiadania, władzy i 
chwały ku oddaniu siebie, nabożeństwu i ku wielbieniu Boga. Jasną ilustrację znajdujemy w 
modlitwie „Ojcze nasz” (Mt 6,9-13). Prośby tej modlitwy zaczynają się od opisanych postaw. 
Jezus wzywa nas, ludzi żądnych posiadania, byśmy mówili: „Przyjdź królestwo Twoje”. Tym 
samym   mówimy:   „Nie   nasze   królestwo,   o   Panie,   ale   Twoje   królestwo   niech   się   rozwija 
między nami”. Jako pełni żądzy władzy narzucamy własną wolę innym ludziom. Jezus uczy 
nas   mówić:   „Nie   moja   wola,   o   Panie,   ale   bądź   Twoja   wola”.   Przede   wszystkim   jednak 
modlimy się: „Nie moje imię, o Panie, ale święć się imię Twoje”. Na tym polega nasze 
wyrzeczenie się własnej chwały wobec wielbienia Boga. Jakby to jeszcze nie było dosyć, 
powtarzamy jeszcze raz trzy elementy teocentryzmu: „Bo Twoje jest królestwo (posiadanie) i 
potęga (władza) i chwała (cześć)”.

Zauważmy   wreszcie,   że   egocentryczne   zwrócenie   się   ku   sobie   jest   odwróceniem 

porządku   teocentrycznego,   w   którym   jedność   otwarta   jest   na   wielość.   Po   grzechu   także 
wielość odwróciła się od jedności – pojawiły się podziały, bo człowiek oddzielił się od Boga. 
Miejsce słusznego rozróżnienia w obrębie jedności zajęło rozdzielenie. Ludzie rozproszyli 
się. Dlatego także na medytacji trapią nas rozproszenia jako znak, że nie radzimy sobie z 
wielością, bo jesteśmy dalecy od jedności – z Bogiem, naszym osobowym centrum, a w 
konsekwencji z innymi ludźmi.

III.3. Przez uczucia do miłości Boga

Powracamy do naszego prawdziwego centrum drogą medytacji. Zostawiamy wszystko 

co nas odwraca od Imienia, zwracamy się do Niego – ze wszystkim... Potrzeba tylko Jednego, 
dlatego na  medytacji  próbujemy dać  temu  pełny  wyraz. Nasz  egocentryzm  przejawia  się 
nierzadko także w intencji, jaka towarzyszy medytacji. Wielu szuka w niej „wyciszenia”. 
Mają dość zagonienia, chcą nabrać do niego dystansu. Inni decydują się na medytację w 
nadziei, że poprawi jakość ich pracy. Jeszcze inni szukają jasnych myśli i właściwych decyzji. 
Niektórzy chcą zyskać siłę uzdrawiającą. Często idzie o to, by ożywić tlące się ledwie albo 
wygasła uczucia religijne. Wielu zamierza przepracować swoją przeszłość, zmienić sposoby 
swego postępowania albo zastanowić się nad przyszłością. Czasami szuka się w medytacji 
rodzaju   terapii.   To   wszystko   wskazywałoby,   że   szuka   się   Bożych   darów,   a   nie   Boga. 
Natomiast medytacja jako modlitwa kontemplacyjna polega na szukaniu tylko Boga  i na 
ufności, że On doda nam wszystko, czego potrzebujemy (Mt 6,33). To szukanie nie jest 
działaniem,   ale   oddaniem   się   Bogu   całym   sobą,   swoim   byciem.   Bycie   dla   Boga   jest 
najgłębszym i najczystszym oddaniem siebie – jest istotą medytacji.

Samo bycie jako nasz rdzeń, z którego wypływa właściwe działanie, jest najbliższe 

pełni Bycia – Boga. On po prostu JEST, a jeśli wymaga to jeszcze dopowiedzenia, to liczy się 
jedno: „jest miłością”. Boże bycie miłością odzwierciedliło się w doskonałym obrazie – w 
Jezusie z Nazaretu, my zaś, jako stworzeni w Chrystusie, nie tylko jesteśmy, ale jesteśmy 
miłowani.   Znamy   słowa   św.   Pawła   ze   słynnego   hymnu   o   miłości,   gdzie   na   początku 

15

background image

stwierdza, że bez miłości: „byłbym niczym” (1Kor 13,2). Tę prawdę przeżywamy nierzadko 
w naszym życiu negatywnie: czujemy brak miłości, ze strony innych i również u siebie, a 
wtedy pojawia się poczucie bezsensu: nie ma po co żyć... Ale negatywna strona kryje prawdę, 
której pełnię – pozytywną – mamy dopiero odkryć. Owszem, bez miłości byłbym niczym, ale 
przecież nie jestem niczym, tylko jestem, a więc: jestem umiłowany. Mówiąc inaczej: moje 
bycie na obraz Tego, który JEST, i jest miłością, jest byciem objętym miłością, pochodzącym 
z miłości i w niej się dopełniającym.

Medytacja prowadząca do rdzenia naszego bycia doprowadza także do miłości. W 

swej encyklice  Deus caritas est  Benedykt XVI rozróżnia dwa jej rodzaje – grecki  eros  i 
biblijną agape – nie przeciwstawiając ich, ale przedstawiając, że eros, obejmujący namiętność 
i uczucia, dopełnia się w agape jako oddaniu siebie miłowanej osobie. Nie wolno poprzestać 
na uczuciach, bo są w nas również uczucia negatywne, przeszkadzające w oddaniu siebie. 
Dlatego droga ku agape prowadzi przez oczyszczenie uczuć, oddanie ich Jezusowi, żeby On 
nas   oczyścił.   Człowiek   odnowiony   dzięki   medytacji,   czyli   kontemplacyjny   w   działaniu, 
całkowicie jest, a to znaczy: jest otwarty na miłość-agape; przyjmuje ją od Boga i przekazuje 
dalej.

O tym, że medytacja ściśle wiąże się z miłością, świadczy Jezus, odpowiadając na 

pytanie  o   „pierwsze   ze   wszystkich   przykazań”.   Za   Starym   Testamentem   powtarza   On: 
„Pierwsze jest: ‘Słuchaj, Izraelu, Pan Bóg nasz jest jeden. Będziesz miłował Pana, Boga swego, 
całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą’. Drugie jest 
to:   ‘Będziesz   miłował   swego   bliźniego   jak   siebie   samego’.   Nie   ma   innego   przykazania 
większego  od tych”  (Mk  12,29-31). Odpowiedź  Jezusa nie  mówi na  pozór  nic  nowego – 
niczego ponad to, co można było znaleźć w Piśmie już wcześniej. A jednak... Chociaż słusznie 
odnajdujemy w Jego słowach prymat przykazania miłości – Boga i bliźniego, to za mało uwagi 
zwracamy na to, jak ta miłość jest opisana. Tak właśnie: jako skupienie na jednym, w którym 
wszystko się zawiera.

Wszystko zaczyna się od postawy: „Słuchaj”... Nie tak, jak słucha się na ogół, „jednym 

uchem”, ale z całą uwagą, jak zasłuchana w słowa Chrystusa Maria. Skupienie, które się wyraża 
w tej postawie, jest doprawdy wyrazem jednego: „Pan, Bóg nasz, jest jeden”. Jedność Boga to 
fundamentalna prawda wiary, nie tylko w Starym, ale i w Nowym Testamencie. I chociaż 
dopiero w Nowym można było przyjąć, że jedność Boga nie wyklucza wielości w Nim samym, 
skoro Jego istotą jest miłość, to przecież już w Starym Przymierzu można znaleźć odbicie tej 
prawdy w człowieku jako obrazie Boga. Bo właśnie miłość człowieka, przykazana w dalszych 
słowach,   odsłania   się   jako   jedność   w   wielości,   jako   scalenie   w   jedno   wszystkiego,   czym 
człowiek jest: w miłowaniu „całym sercem, całą duszą, całym umysłem, całą mocą”. Cztery 
określenia   sprowadzające   się   do   jednego:   Boga   należy   miłować   całkowicie   –   w   całości 
skupiając się na Jednym. Reszta – wszystko inne – jest konsekwencją tej jednej postawy: w 
skupieniu na Jednym – na Bogu jedności i miłości – człowiek jednoczy się w miłości z sobą 
samym i ze swoimi bliźnimi.

Wyjaśnia się związek, na który zwrócił naszą uwagę hinduski mistrz: między medytacją 

a miłością. Obie postawy są w istocie tym samym: skupieniem na 

JEDNYM

, w którym jest 

CAŁY

 

człowiek. Przyswojenie sobie takiej postawy wiąże się najpierw z relacją do Boga: To On jest w 
pierwszym rzędzie Tym, który jako jeden i jedyny Pan zasługuje na postawę pełnej uwagi i 
całkowitego oddania. Jednak postawa ta nie odnosi się tylko do Niego. Prawdziwa miłość, jaką 
ukazuje nam przykazanie miłości, jako postawa całkowitej uwagi obejmuje w sposób nieroz-
dzielny Boga i człowieka: miłość Boga i miłość bliźniego – to w gruncie rzeczy jedna miłość, 
także   (ostatecznie)   dlatego,   że   Bóg   złączył   się   nierozdzielnie   z   człowiekiem,   sam   stał   się 
naszym bliźnim w Jezusie Chrystusie. I dlatego wszystko, co czynimy z całkowitą, skupioną na 
jednym uwagą, jest skupieniem się na Jednym, który objawia się w naszym świecie jako Bóg 
wcielony – w Jezusie, a w świetle Jego prawdy – w każdym człowieku.

16

background image

* O. Jacek Bolewski SJ  jest profesorem teologii dogmatycznej i dziekanem Papieskiego
Wydziału   Teologicznego   w   Warszawie.   W   czasie   swojego   wieloletniego   pobytu   za 
granicą zetknął się z duchowymi praktykami Wschodu, praktykując medytację m.in. pod 
kierownictwem Hugo Enomiya-Lassale SJ oraz Franza Jalicsa SJ. Jest autorem wielu prac 
poświęconych   medytacji   i   duchowości   Zachodu   i   Wschodu   (w   tym:   „Nic   jak   Bóg. 
Postacie   iluminacji   Wschodu   i   Zachodu”,   „Daleki   Wschód   na   Zachodzie”,   „Prosta 
praktyka medytacji”).

17