background image

MIESIĘCZNIK Towarzystwa Przyjaciół Konina   

sierpień 2012 r.

Nr 8 (116)

www.koniniana.netstrefa.com.pl

Jak  ten  czas  leci 

(!),  szczególnie  zaś 

uczniom  (najbardziej 

podczas wakacji) i da-

libóg  –  już  właściwie 

w permanencji – nam, 

osobom  starszym.  I, 

niestety, nic na to nie 

poradzimy, jesteśmy bezradni! W związku z 

czym, ad res meritum. 

Dzisiejsza  edycja  „Koninianów”  od-

biega  nieco  od  pewnego  stereotypu,  do 

którego  Czytelnicy  już  się  nieco  przy-

zwyczaili, mianowicie teksty krótsze, ale 

więcej.  Natomiast  w  aktualnym  wydaniu 

dajemy opracowania zdecydowanie dłuż-

sze  i  naturalnie,  jest  ich  mniej.  Będzie-

my wdzięczni za informacje od Państwa, 

która forma bardziej Was satysfakcjonuje. 

Próba  ta  jest  odpowiedzią  zarówno  dla 

piszących, jak i czytających. Sugerujecie 

(jedni i drudzy), że niekiedy teksty są zbyt 

powierzchowne,  że  trudno  doprowadzić 

do  pogłębionych  rozwiązań.  Ale  wiem 

również,  że  duża  grupa  Czytelników  jest 

przeciwnikiem „elaboratów”. Więc propo-

nuję, aby wspólnie poszukać właściwego 

modus vivendi. Jednym słowem czekamy 

na podpowiedź, jak zagospodarować owe 

cztery stronice. 

Pierwszą witam na łamach Jagodę Na-

skręcką  –  bo  to  ona  jako  pierwsza  chyba 

odpowiedziała na apel Zygmunta K. (st.) w 

sprawie oznakowania „Kaszuby”. Dziękuję 

również  Danusi  Olczak  za  pożegnanie  w 

naszym  imieniu  Andrzeja  Łapickiego  (to-

warzyszył mu w tym konińskim spotkaniu, 

nasz aktor Szymon Pawlicki). Było to chyba 

ostatnie spotkanie Mistrza z publicznością. 

Włodek  Łasiński  (adwokat)  uzupełnia 

wypowiedź (zamieszczoną w „PK”) dyrek-

tora Muzeum Okręgowego w Koninie Lecha 

Stefaniaka na temat znanej rodziny malarzy 

(Wieruszów-Kowalskich), zamieszkujących 

ongiś w okolicach Konina. Bardzo nas cie-

szą takie rozmowy na łamach.

Wreszcie  zapraszam  do  zapoznania  się 

z  artykułem  Damiana  Kruczkowskiego. 

Wydaje  mi  się,  że  Damian  szykuje  się  do 

„jakiegoś ciekawszego literackiego skoku”, 

bardzo  mnie  to  cieszy,  zawsze  będziemy 

mogli się pochwalić, że zaczynał w „Koni-

nianach”. Forma ciekawa, widać duże zaan-

gażowanie emocjonalne autora.

Recenzję  ciekawej  książki  zamieszcza 

Bartek  Kiełbasa,  i  choć  chwilami  czyta  się 

jak romans, to jednak interesująco autor doku-

mentuje „współtrwanie” na naszych ziemiach 

trzech  grup  narodowościowych  –  Polaków, 

Niemców oraz Żydów. Książka pisana jakby 

trochę w pośpiechu, ale warta przeczytania.

Włodek  Kowalczykiewicz  (mł.)  przed-

stawia ciekawe wspomnienia aktora sprzed 

130  lat  –  faktycznie,  jak  ten  czas  szybko 

biegnie, leci, płynie...

Jeszcze wakacyjne pozdrowienia

Stanisław Sroczyński

PS Panie prezydencie proszę (w imieniu 

sporej  grupy  poszkodowanych)  o  wydanie 

stosownych  poleceń  wymalowania  kopert 

dla  niepełnosprawnych  przed  konińskimi 

aptekami.

Witam serdecznie i życzę miłego wykorzystania ostatnich wolnych dni.

str. 17 (str. I)

Kolebka

Wreszcie zobaczyłam to miejsce

które zatrzymało w wędrówce

pra-pra-pra… pradziadów

           naszego miasta

oczyma cofniętej o tysiąc lat wyobraźni

zobaczyłam to co i oni

wówczas widzieli

(zarysy krajobrazu przecież

nie zmieniają się tak łatwo)

nie byli zbyt wymagający

wystarczyła szeroka przestrzeń

zielonej doliny

dostępna rybna woda

jakaś zwierzyna polna

wodne ptactwo w zasięgu łowców

kępy przybrzeżnych łóz 

i liczne drzewa

upatrzyli nawet miejsce

na grzebanie swych zmarłych

          nie wiemy skąd przybyli

jak długo wędrowali aż natrafili

na ten dogodny dla siebie 

skrawek ziemi

            ale wiemy

że oni pierwsi

zaciągnęli wartę nad swoją

bezpieczną siedzibą – grodziskiem

u brzegów życionośnej rzeki

I… może dlatego nazywa się ona  

po prostu WARTA !

Jadwiga Naskręcka,

2.6.2012

zdj. x 3M. Jurgielewicz

background image

str. 18 (str. II)

Stosunkowo niedawno na łamach „Prze-

glądu  Konińskiego”  pan  Lech  Stefaniak, 

dyrektor  Muzeum  Okręgowego  w  Koninie 

wypowiedział  się,  iż  „marzymy,  żeby  mieć 

choć jeden obraz malarza z naszego terenu” 

i  wymienia  nazwiska  dwóch  artystów:  Al-

freda Wierusza-Kowalskiego i jego bratanka 

stryjecznego  Karola  Wierusza-Kowalskiego. 

Dodaje przy tym: „mamy jednak nadzieję, że 

pojawi się kiedyś hojny sponsor, który będzie 

chciał  złączyć  swoje  nazwisko  z  dziejami 

konińskiego  muzeum  i  coś  nam  zafunduje” 

(„PK” nr 21/2011). Jako mieszkaniec Konina 

i częsty bywalec muzeum w Gosławicach w 

pełni  podzielam  marzenia  dyrektora  tej  pla-

cówki.  Zainspirowany  wypowiedzią  pana 

Lecha Stefaniaka pomyślałem, że warto przy-

bliżyć na łamach „Koninianów” sylwetki tych 

znanych malarzy polskich, z uwzględnieniem 

w szczególności – nie wszystkim może wia-

domego faktu – związku ich z ziemią koniń-

ską poprzez długie przebywanie i zamieszki-

wanie w miejscowościach Mikorzyn i Posada, 

w których to posiadali swoje majątki ziemskie 

z pałacami. Dzisiaj to już prawie Konin. 

Alfred 

Wierusz-Kowalski 

urodził 

się  11.10.1849  r.  w  Suwałkach,  a  zmarł 

16.02.1915  r.  w  Monachium.  W  1865  roku 

rodzina Kowalskich przeniosła się do Kalisza 

i syn Alfred uczęszczał tam do gimnazjum, a 

w  roku  1868  rozpoczął  naukę  w Warszawie 

w klasie rysunkowej i w prywatnej pracowni 

Wojciecha Gersona. W 1871 roku Alfred Wie-

rusz-Kowalski udał się na studia do Drezna, 

potem  wyjechał  do  Pragi,  a  następnie  latem 

1883  roku  przybył  do  Monachium,  gdzie 

studiował. W Monachium osiadł już na stałe 

i założył własną pracownię. Szybko osiągnął 

popularność  na  monachijskim  rynku  sztuki 

jako  malarz  polskiego  obyczaju  i  życia  pol-

skiej  prowincji. W  1886  roku  został  przyję-

ty  na  członka  monachijskiego  Towarzystwa 

Sztuk Pięknych, a kilka lat później otrzymał 

tytuł  honorowego  profesora  monachijskiej 

Akademii Sztuk Pięknych. Był u szczytu po-

wodzenia,  miał  wybitną  pozycję  w  świecie 

artystycznym. Malował sceny z wilkami oraz 

prace o tematyce rodzajowej przedstawiające 

liczne  wesela  krakowskie,  przejażdżki  kon-

ne,  wyjazdy  i  powroty  z  polowań,  częstym 

motywem obrazu był również samotny wilk. 

Alfred Wierusz-Kowalski brał udział w wie-

lu  wystawach  międzynarodowych,  obrazy 

jego  nabywały  największe  galerie  i  muzea 

europejskie oraz amerykańskie. Był jednym z 

twórców tzw. szkoły monachijskiej malarstwa 

polskiego.

13.07.1889  r.  Alfred  Wierusz-Kowalski 

nabył  majątek  Mikorzyn,  koło  Konina.  Akt 

kupna został spisany w naszym mieście. Ma-

jątek  obejmował  650  ha  ziemi  ornej,  40  ha 

lasów, 150 ha obejmowały jeziora oraz pałac 

otoczony 16-hektarowym parkiem. O wybo-

rze  miejsca  zadecydowało  wiele  czynników, 

w  tym  dogodne  położenie  Konina,  bliskość 

rodziny i powrót w rodzinne strony. W pobli-

skiej Posadzie znajdował się majątek bratanka, 

Karola Wierusza-Kowalskiego. W niedalekim 

Turku ojciec malarza, Teofil Wierusz-Kowal-

ski, pełnił jeszcze od niedawna funkcję nota-

riusza, a przedtem był notariuszem w Kaliszu. 

Po  zakupie  majątku  w  Mikorzynie  rodzina 

Wieruszów-Kowalskich  zamieszkała  w  nim. 

Alfred Wierusz-Kowalski był już wówczas od 

dawna żonaty i posiadał pięcioro dzieci. Arty-

sta wprawdzie nadal pracował w Monachium, 

jednak przyjeżdżał do Mikorzyna, gdzie prze-

bywała  jego  żona  z  dziećmi,  tak  często,  jak 

tylko to było możliwe. Inwestował w nabyty 

majątek,  przeprowadzając  w  nim  niezbędne 

prace  budowlane  i  modernizacyjne.  Miko-

rzyn  był  dla  niego  miejscem  wypoczynku  i 

wytchnienia od codziennej pracy, a zapewne 

i dumy. Nie bez znaczenia było i zabezpiecze-

nie bytu rodziny na przyszłość.

10.08.1916 r. w Mikorzynie zmarła mał-

żonka  artysty  –  Jadwiga  Wierusz-Kowalska 

z  Szymanowskich.  Prochy  zmarłego  wcześ-

niej  w  Monachium  artysty  sprowadzono  w 

1936  roku  do  Polski;  został  on  pochowany 

na  cmentarzu  powązkowskim  w Warszawie. 

Majątek  Mikorzyn  odziedziczył  najmłodszy 

syn Alfreda i Jadwigi Wieruszów – Jerzy. Po 

paru  latach  gospodarzenia  odstąpił  go  swo-

jej  najmłodszej  siostrze  Janinie  –  zamężnej 

Swinarskiej.  Małżonkowie  Janina  i  Tadeusz 

Swinarscy zamieszkiwali tam do wybuchu II 

wojny światowej.

Pałac w Mikorzynie został wybudowany 

w  II  połowie  XIX  wieku.  Obecnie  mocno 

przebudowany. Położony nad brzegiem jezio-

ra,  otoczony  był  kilkuhektarowym  parkiem 

w czasach, gdy dobra te należały do Wieru-

sza-Kowalskiego. Aktualnie wchodzi w skład 

Ośrodka 

Szkoleniowo-Wypoczynkowego 

„Wityng” i jest użytkowany do celów szkole-

niowych oraz gastronomicznych.

Karol  Wierusz-Kowalski  urodził  się 

25.08.1869 r. w Warszawie, zmarł 23.10.1953 

r. w Poznaniu. Był bratankiem stryjecznym 

Alfreda Wierusza-Kowalskiego, mniej sław-

nym od niego, choć także znanym malarzem. 

Naukę  rysunku  rozpoczął  w  Warszawie, 

później  w  Krakowie  u  Juliusza  Kossaka  i 

Wojciecha  Kossaka.  Po  maturze  w  1889 

roku  wyjechał  do  Monachium,  gdzie  uczył 

się malarstwa w prywatnej szkole, a następ-

nie  w  akademii  monachijskiej,  korzystając 

z opieki stryja Alfreda, któremu jednocześ-

nie pomagał w realizacji jego prac. W 1899 

roku opuścił Monachium i osiadł na stałe w 

pałacu  w  Posadzie,  w  majątku  rodzinnym, 

gdzie  spędził  swoje  dzieciństwo.  Urządził 

tam sobie pracownię, malował obrazy rodza-

jowe z życia wsi i sceny myśliwskie. Oprócz 

malowania zarządzał swoim majątkiem, ad-

ministrował również majątek stryja w Miko-

rzynie. Działał społecznie, pełniąc przez 16 

lat  obowiązki  sędziego  pokoju.  W  okresie 

I  wojny  światowej  służył  w  wojsku,  które 

opuścił w 1926 roku. Poświęcił się wówczas 

tylko pracy artystycznej. W Poznaniu prowa-

dził salon sztuki. Wystawiał swoje obrazy w 

Warszawie, Łodzi, Bydgoszczy oraz Pozna-

niu, a jego prace cieszyły się dużym powo-

dzeniem. Najwięcej podejmował tematów, w 

których ukazywał rodzinne obyczaje, konie i 

swojskie sceny rodzajowe. W 1939 roku zo-

stał aresztowany przez Niemców i przebywał 

przez parę tygodni w konińskim więzieniu, 

następnie  wywieziony  do  Ostrowca  Świę-

tokrzyskiego,  zbiegł  do  Warszawy,  gdzie 

spędził okres okupacji. Po wojnie wrócił do 

pałacu w Posadzie, w którym przebywał do 

1951 roku, kiedy przeniósł się do Poznania, 

gdzie zmarł. Pochowany został na cmentarzu 

parafialnym na Podolanach w Poznaniu.

Pałac  w  Posadzie  pochodzi  z  II  połowy 

XIX wieku. W latach powojennych był wy-

korzystywany  jako  budynek  mieszkalny  dla 

wielu  rodzin  lokatorskich.  W  dekadzie  lat 

osiemdziesiątych  XX  wieku  został  staran-

nie  odrestaurowany  na  siedzibę  Państwowej 

Służby  Ochrony  Zabytków  –  aktualnie  jest 

siedzibą delegatury konińskiej Wojewódzkie-

go  Urzędu  Ochrony  Zabytków  w  Poznaniu. 

Otacza go kilkuhektarowy park.

Tak  się  składa,  że  również  stosunkowo 

niedawno,  bo  w  ubiegłym  roku,  ukazała  się 

w  wydawnictwie  DJG  monografia  napisana 

przez  panią  Elizę  Ptaszyńską  „Alfred  Wie-

rusz-Kowalski 1849-1915”. Autorka w piękny 

i przystępny sposób opisała życie i twórczość 

artysty. Książka jest dokumentowana ilustra-

cjami  czarno-białymi  i  kolorowymi.  Posia-

dam tę książkę i z niej korzystałem. Zawiera 

ona także liczne odnośniki o Koninie, więcej 

o Mikorzynie, jest warta, by do niej zajrzeć i 

zachęcam do jej nabycia. Warto także – cho-

ciażby  przy  okazji  wyjazdu  na  Mazury  lub 

do krajów bałtyckich – wstąpić do Muzeum 

Okręgowego w Suwałkach, gdzie znajduje się 

stała ekspozycja obrazująca życie i twórczość 

Alfreda  Wierusza-Kowalskiego  z  licznymi 

dziełami, pamiątkami, rodzinnymi dokumen-

tami  i  meblami  należącymi  do  artysty  oraz 

jego rodziny.

Odwiedziłem  w  tym  roku  oba  pałace  w 

Mikorzynie i w Posadzie, obszedłem je doo-

koła, zajrzałem nawet do wewnątrz. Nigdzie 

nie zauważyłem tablicy bądź napisu, że nale-

żały one do wybitnych przedstawicieli twór-

ców  kultury  polskiej,  jakimi  niewątpliwie 

byli malarze artyści Alfred Wierusz-Kowalski 

i  Karol  Wierusz-Kowalski,  którzy  tam  za-

mieszkiwali  i  tworzyli.  Dobrze  byłoby  taką 

tablicę  umieścić  i  przedkładam  ten  pomysł 

pod  rozwagę  –  dla  użytkowników  i  właści-

cieli tych obiektów bądź władz Starostwa Po-

wiatowego w Koninie. Warto upamiętnić tych 

wielkich artystów przez tyle lat związanych z 

ziemią konińską. Natomiast panu dyrektorowi 

Lechowi Stefaniakowi – a przy okazji i nam 

wszystkim – życzę szybkiego spełnienia jego 

marzenia.

Włodzimierz Łasiński

Alfred i Karol Wieruszowie-Kowalscy

Andrzejowi Łapickiemu

Mistrzu słowa,

Twój czas był bogaty

w blask talentu,

kolory przyjaźni,

aksamit głosu,

piękną i czystą polszczyznę,

szacunek dla kultury.

Chciało się Ciebie oglądać,

chciało się słuchać.

Każdej granej postaci 

ofiarowałeś część siebie.

Mówiłeś:

teatr – to też sam aktor.

Pełen wewnętrznej siły,

chłodnego dystansu,

czaru osobistego – wiedziałeś,

po aktorze pozostaje 

ulotność, świadectwo tych, 

którzy go oglądali.

Twój czas 

nigdy się nie skończy.

Będzie odradzał się 

w ogrodzie wspomnień.

Dziękujemy 

za twórczą obecność 

w Konińskim Salonie Poezji.

Dziękujemy za Twoją 

niepowtarzalność…

Danuta Olczak

zdj. M. Jurgielewicz

background image

str. 23 (str. III)

Rok 1892. 

Po  raz  kolej-

ny  podkręcił 

płomień  w 

lampie  naf-

towej  i  spróbował  jeszcze  chwilę 

skupić się na czytaniu. Jednak głoś-

ne rechotanie żab i delikatne piski 

nietoperzy nie pozwoliły skoncen-

trować się powtórnie na lekturze, a 

i pora była już stosunkowo późna, 

dlatego 50-letni Edward Reymond 

zamknął  oprawny  w  skórę  traktat 

o  najnowszych  maszynach  rolni-

czych i skierował się w stronę bal-

konowego okna swojego gabinetu. 

Po  drodze  zajrzał  przez  uchylone 

drzwi  sypialni  i  wsłuchiwał  się 

chwilę w miarowy oddech Emmy, 

która spała spokojnie w ich szero-

kim łożu małżeńskim. Wyszedł na 

balkon,  oparł  dłonie  na  kutej  ba-

rierce balkonu i wciągnął głęboko 

powietrze,  a  w  raz  z  nim,  specy-

ficzny  zapach  znad  Warty,  która 

toczyła swe szare wody spokojnie 

tuż  u  podnóża  brzegu,  na  którym 

stał  jego  dom,  zapach  kwitnących 

lip i wiosennych kwiatów z klom-

bów, które tuż pod balkonem kaza-

ła założyć, jeszcze Paulina, pierw-

sza żona Edwarda. Przed sobą miał 

drewniany most na Warcie, z które-

go wjeżdżało się prosto do Konina, 

tuż za mostem cerkiew prawosław-

ną, dalej starostwo i miejski rynek. 

Konin,  spokojne,  urokliwe  mia-

steczko, do którego sprowadził się 

blisko  trzydzieści  lat  temu.  Spoj-

rzał delikatnie w prawo, na brzegu, 

na którym stał jego dom, w ciem-

ności  zamajaczyła  mu  wieżyczka 

jego  fabryki  maszyn  rolniczych, 

dalej  drzemały  uśpione  pozostałe 

budynki jego dominium. Tak, inte-

resy układały się pomyślnie, będzie 

mógł kiedyś spokojnie odejść, nie 

martwiąc  się  o  przyszłość  dwóch 

swoich  synów,  Karola  i  Ludwika. 

Odwrócił się i spojrzał w górę, bar-

dziej domyślił się niż zauważył że-

liwną  tablicę  wmurowaną  tuż  nad 

drzwiami balkonowymi; praca jest 

źródłem powodzenia, przytoczył to 

motto w duchu i uśmiechnął się do 

siebie.  Następnie  wszedł  do  środ-

ka,  przymknął  drzwi  balkonowe  i 

udał  się  do  sypialni.  Emma  nadal 

spała, spał cały dom, tuż za ścianą 

spał Ludwik, w dalekiej Łodzi spał 

Karol, a za rzeką spał Konin, jego 

mała ojczyzna. 

Tak  zapewne  mogły  wyglądać 

późne  wieczory  w  konińskim  pa-

łacyku  Reymonda,  który  dziś,  za-

pomniany,  niemal  totalnie  zrujno-

wany,  choć  nadal  piękny,  gości  w 

swoich wnętrzach, jedynie nietope-

rze i inne stworzenia, które zdołają 

się do niego dostać. Przypadkowy 

przechodzień chcąc, nie chcąc musi 

zwrócić  na  niego  uwagę.  Nawet 

dziś, choć zaniedbany i chylący się 

ku upadkowi, budzi podziw swoim 

eklektycznym  pięknem  i  powodu-

je,  iż  przez  chwilę  przechodzień 

zastanowi się, któż mógł zamiesz-

kiwać  tak  piękne  domostwo.  Jak 

sama, ukuta przez koninian, nazwa 

wskazuje,  zamieszkiwał  ten  dom 

niejaki  Edward  Reymond  z  rodzi-

ną. Kim był? Otóż, powojenne wła-

dze uznały jego syna za Niemca, w 

Koninie  przyjęło  się  nazywać  go 

Szwajcarem, tymczasem był Pola-

kiem  o  szwajcarskich  korzeniach. 

Urodził się, jak można przeczytać 

w jego akcie zgonu z 17 październi-

ka 1895 roku, w Ozorkowie w roku 

1842,  jako  syn  fabrykantów,  Je-

rzego (Georga) i Rozalii Reymon-

dów. Ojciec jego, przybył na tereny 

dzisiejszej  Polski,  najprawdopo-

dobniej  z  miasta  Sainte  Croix  w 

kantonie Vaud w Szwajcarii. Skąd 

takie przypuszczenia? Otóż w 1897 

do Polski, już po śmierci Edwarda, 

przybył jego kuzyn, Alfred Charles 

Reymond. Alfred urodził się w St. 

Croix w 1861 roku, ukończył szko-

łę teologiczną w Lozannie, po czym 

jesienią  1893  wyjechał  do  USA, 

gdzie  jako  młody  pastor  luterań-

ski  prowadził  działalność  misyjną 

i sprawował opiekę nad rodakami. 

Jak wspomina jego prawnuk, Jerzy 

Reymond z Radomia, w początko-

wej fazie pobytu Alfreda w Polsce, 

wspierali go krewni z Konina. Stąd 

też moje przypuszczenie, iż rodzi-

ce  Edwarda  musieli  pochodzić  z 

tamtych  rejonów  Szwajcarii,  tym 

bardziej  że  w  tamtejszych  okoli-

cach mieszka obecnie wiele osób o 

nazwisku Reymond. 

Reymondowie  trafili  na  sto-

sunkowo gorący okres w życiu na-

szego  kraju.  Zawirowania  historii 

sprawiły,  iż  różnie  plotły  się  ich 

losy. Alfred  Charles  Reymond  12 

sierpnia  1897  roku  został  zatrud-

niony  w  lubelskim  Gimnazjum 

Męskim,  gdzie  uczył  francuskie-

go, zastępując chorego nauczycie-

la.  Następnie  pracę  kontynuował 

w  Łomży,  gdzie  założył  rodzinę, 

żeniąc się z Julią Przemyską, któ-

rej matka, Louise Martin, również 

była  Szwajcarką,  pochodzącą  z 

miejscowości  L’Auoberson  koło 

St.  Croix.  Z  tego  związku,  mię-

dzy  innymi,  w  roku  1902  urodził 

się  syn  Stefan  Kazimierz.  Louise 

Martin,  jak  wspomina  jej  poto-

mek,  Jerzy  Reymond,  była  zaan-

gażowana  w  pomoc  działaczom 

niepodległościowym  w  Polsce, 

którym  pomagała  wyjeżdżać  do 

Szwajcarii, aby uniknęli represji ze 

strony zaborców. Z Łomży rodzina 

Reymondów przeprowadziła się do 

Sandomierza,  gdzie  14  listopada 

1908  roku  Alfred  Charles  podjął 

pracę  w  Progimnazjum  Męskim, 

przekształconym  w  1912  roku  w 

Gimnazjum Męskie. W lipcu 1915 

roku  zgodnie  z  poleceniem  władz 

szkolnych ewakuował się z synem 

do Kurska, gdzie kontynuował pra-

cę  pedagogiczną.  Po  zamknięciu 

w 1917 roku ewakuowanej szkoły, 

przeniósł się do Moskwy. Natych-

miast po rewolucji październikowej 

próbował  wydostać  się  z  synem  z 

Rosji,  co  urzeczywistniło  się,  jak 

opowiada jego prawnuk, dopiero w 

1920  roku.  Osiadł  w  swoich  stro-

nach  rodzinnych,  gdzie  zmarł  w 

roku 1941. 

Chyba  najstarsze  wzmianki  o 

rodzinie  Reymondów  w  Koninie, 

można  znaleźć  w  księgach  metry-

kalnych  konińskiej  parafii  ewan-

gelicko-augsburskiej.  Pod  datą  9 

czerwca 1866 roku odnotowano, iż 

w Koninie przyszła na świat Matyl-

da Otylia Reymond, córka Edwar-

da i Pauliny z domu Herzog. W tym 

też  czasie,  wspomagany  zapewne 

przez  rodziców,  Edward  rozpo-

czyna działalność, która stanie się 

zarodkiem późniejszej Fabryki Na-

rzędzi  i  Maszyn  Rolniczych  Rey-

monda.  Można  zatem  domyślać 

się, iż interesy układały się Edwar-

dowi  pomyślnie.  Niestety,  inaczej 

przedstawiało  się  życie  rodzinne. 

Edward i Paulina Reymondowie w 

ciągu  kilku  zaledwie  lat,  ponieśli 

wielkie straty. 7 lutego 1867 roku 

zmarła  ich  córeczka  Otylia,  która 

miała 28 dni. Rok później, 18 lute-

go 1868 roku, zmarła kolejna cór-

ka,  zaledwie  dwudniowa  Natalia. 

W  międzyczasie  musiała  umrzeć 

również  Matylda  Otylia,  gdyż  akt 

zgonu 23-letniej Pauliny Reymond 

z  domu  Herzog,  córki Wilhelma  i 

Julianny, fabrykantów sukna z miej-

scowości Błaszki, z dnia 28 marca 

1868  roku,  wspomina,  iż  pozosta-

wiła  ona  po  sobie  jedynie  męża  i 

syna Karola. W trakcie kwerendy, 

którą przeprowadziłem w księgach 

metrykalnych parafii ewangelicko-

augsburskiej, nie natrafiłem na akt 

urodzenia  Karola,  jak  i  akt  ślubu 

Edwarda  i  Pauliny,  zatem  sądzić 

można,  iż  urodził  się  on  jeszcze 

zanim  Reymondowie  przybyli  do 

Konina. Oprócz Ludwika Arnolda, 

Edward i Emma nie posiadali wię-

cej dzieci. 

Zdawać  by  się  mogło,  iż  taka 

seria nieszczęśliwych zdarzeń, za-

łamałaby  niejednego  człowieka. 

Edward  jednak  się  nie  poddawał. 

Być może miał na względzie dobro 

maleńkiego  synka,  którego  pozo-

stawiła  pod  jego  opieką,  Paulina. 

Już  20  października  roku  1869,  z 

drugiej  żony,  Emmy  Karoliny  z 

domu  Pietsch  ze  Zduńskiej  Woli, 

rodzi się Edwardowi drugi syn Lu-

dwik Arnold, który stanie się kiedyś 

dziedzicem konińskiego dominium 

Reymondów. Działalność Edwarda 

kwitnie.  Wszak  w  całej  Europie, 

jak  i  na  świecie  przemysł  w  tam-

tych  czasach  miał  się  wyjątkowo 

dobrze.  Zdawać  by  się  mogło,  iż 

Edward  Reymond,  jako  pierwszy, 

z powodzeniem zaszczepił tę gałąź 

gospodarki  na  konińskim  gruncie. 

Ciężka  praca,  jak  i  szereg  oso-

bistych  niepowodzeń,  być  może 

nadszarpnęły  zdrowie  Edwarda. 

Umiera  on  zdecydowanie  przed-

wcześnie, w wieku 53 lat, w roku 

1895. Zwłoki Edwarda Reymonda 

spoczęły  w  rodzinnym  grobow-

cu  na  cmentarzu  ewangelickim  w 

Koninie przy ul. Kolskiej. Do dziś 

można oglądać piękny grobowiec z 

czarnego kamienia z równie piękną 

spiżową  figurą  Chrystusa,  stojącą 

nad  miejscem,  w  którym  niegdyś 

wisiały  tablice  informujące,  kto  z 

rodziny  Reymondów  spoczywa  w 

tymże grobowcu. 

Na przełomie XIX i XX wieku 

Ludwik  Arnold  Reymond,  dzie-

dzic  Fabryki  Narzędzi  i  Maszyn 

Rolniczych,  żeni  się  z  Alojzą  z 

domu  Rohnstock. W  krótkim  cza-

sie  po  sobie,  na  świat  przychodzą 

trzy  ich  córeczki:  17  października 

1900  roku  Irena  Zofia,  27  kwiet-

nia  1902  roku  Zofia  Helena,  24 

listopada 1903 roku Maria Emma. 

Z  pozostałych  z  zawieruchy  wo-

jennej  metryk,  znajdujących  się 

w  posiadaniu  konińskiego  od-

działu  Archiwum  Państwowego 

w  Poznaniu,  nie  udało  się  ustalić, 

Saga o Reymondach

czy przed rokiem 1900, a po roku 

1903,  Ludwik  i  Alojza  doczeka-

li  się  jeszcze  jakichś  potomków. 

Wiem  za  to,  iż  31  października 

1907 roku, w wieku 64 lat, zmarła 

Emma Karolina Reymond z domu 

Pietsch, córka Wilhelma i Krysty-

ny  z  domu  Francke,  druga  żona 

Edwarda, matka Ludwika. Nie jest 

też do końca pewne, co stało się z 

Karolem  Reymondem,  starszym 

synem Edwarda. Kilka z archiwal-

nych numerów gazety „Republika” 

z 1925 roku, podaje, iż na ul. Pań-

skiej 77 w Łodzi, rezydował nie kto 

inny, jak inż. K. Reymond (czyżby 

Karol?),  przedstawiciel  na  obwód 

przemysłowy łódzki, Towarzystwa 

Akcyjnego R. Wolf z Magdeburgu-

Buckau,  produkującego  lokomo-

bile  na  parę  przegrzaną.  Zarówno 

bliskość Łodzi i Konina, jak i sam 

inicjał imienia, a przede wszystkim 

lokomobile i maszyny rolnicze, po-

zwalają  podejrzewać,  iż  chodzi  o 

Karola Reymonda z Konina. Mam 

nadzieję, iż potwierdzi te przypusz-

czenia  dalsza  kwerenda  archiwal-

na. 

Od  pierwszych  podpisów  pod 

aktami chrztów czy zgonów, jakie 

składali Reymondowie, a jakie uda-

ło mi się oglądać, widać, iż nie ma-

nifestowali  swego  obcego  pocho-

dzenia, a czuli się Polakami. Każde 

imię zapisywali w polskojęzycznej 

wersji.  Zatem  od  zawsze  Edward, 

nie  Edouard,  zawsze  Ludwik,  nie 

Louis, czy Karol, nie Charles. Za-

chowało się też kilka relacji świad-

czących  o  tym,  iż  Reymondowie 

angażowali  się  aktywnie  w  życie 

społeczne ówczesnego Konina. 10 

lipca 1921 roku mieszkańcy miasta 

organizują przyjęcie i raut z okazji 

wizyty  marszałka  Piłsudskiego  w 

Koninie,  na  które  między  innymi 

nakrycia  na  stoły  wypożycza  pani 

Alojza  Reymond.  19  lutego  1922 

roku mieszkańcy Konina organizu-

ją przedstawienie, w którym bierze 

udział panna Maria Reymond. Rok 

później,  bo  w  lutym  1923  roku, 

pani Alojza Ludwikowa Reymond, 

znajduje  się  na  liście  darczyńców 

Instytutu  Gazowego.  W  tym  sa-

mym roku, kiedy kasztany dopiero 

co  przekwitły,  a  maturzyści  mogą 

myśleć  o  wakacjach,  dziękują  oni 

państwu  Reymondom  za  darowi-

znę w wysokości 50000 marek na 

rzecz Balu Maturzystów Akademi-

ckiego Koła Koninian.

Z powyższych przykładów wy-

nika, iż niegdyś szwajcarska krew 

Reymondów  stała  się  absolutnie 

polską i jedynie obco brzmiące na-

zwisko było pamiątką po Szwajca-

rii, z której wiedli swój ród. A oni 

sami ukochali swoje małe, polskie 

ojczyzny, czemu dali dowód, prze-

de  wszystkim  podczas  II  wojny 

światowej.  Reymondowie  stawiali 

na  pracę  i  wykształcenie,  zgodnie 

z kanonem swojej religii. Stąd też 

Stefan, syn wspomnianego Alfreda 

Charles’a,  zdobył  gruntowne  wy-

kształcenie, początkowo w Szwaj-

carii,  gdzie  żył  jego  ojciec.  Tam 

uczęszczał do szkoły o profilu tech-

nicznym,  jednak  po  naleganiach 

matki,  która  osiadła  w  Radomiu, 

wrócił do Polski i ukończył liceum 

ogólnokształcące,  a  następnie  stu-

diował nauki polityczne w uniwer-

sytecie  poznańskim.  Wiem  też  od 

jego  wnuka,  Jerzego,  iż  Stefan  w 

okresie  studiów  był  koresponden-

tem Polskiej Agencji Telegraficznej 

i  redaktorem  „Ziemi  Radomskiej” 

oraz brał udział w pracach BBWR. 

Po ukończeniu studiów przez jakiś 

czas  pracował  w  Międzynarodo-

wym  Biurze  Pracy  Ligi  Narodów 

w  Genewie,  a  po  powrocie  pełnił 

funkcję  okręgowego  inspektora 

pracy.  W  okresie  okupacji  Stefan 

Kazimierz Reymond był zaangażo-

wany w działalność konspiracyjną, 

co było powodem jego aresztowa-

nia przez gestapo w styczniu 1941 

roku.  Wywieziono  go  do  obozu 

koncentracyjnego  w  Oświęcimiu, 

gdzie wkrótce po przybyciu został 

stracony.

Nie mniej dramatycznie poto-

czyły  się  losy  rodziny  Reymon-

dów  z  Konina.  Theo  Richmond 

w  swojej  książce  „Uporczywe 

Echo.  Sztetl  Konin”  wspomina, 

iż  Ludwik  Reymond  angażował 

się  w  pomoc  żydowskim  przyja-

ciołom  i  sąsiadom.  To  on,  dzięki 

zapewne  kontaktom  pozostałym 

z  czasów  prowadzenia  interesów, 

znajomości języków obcych, jak i 

podobieństwu  wyznania,  załatwił 

niemiecką  przepustkę  Henrykowi 

Kapłanowi, synowi Mojżesza Ka-

płana, żydowskiego dziedzica wsi, 

obecnie  dzielnicy  Glinka,  która 

umożliwiła mu ucieczkę i przeży-

cie.  Nie  są  znane  dokładne  oko-

liczności ani data śmierci Ludwika 

Reymonda, ale wieść gminna nie-

sie, iż za okazanie dobrego serca i 

opór wobec władz okupacyjnych, 

został  on  rozstrzelany  przez  hit-

lerowców  krótko  przed  końcem 

wojny.  Faktem  z  kolei  jest,  iż  po 

zakończeniu wojny, w roku 1945, 

Reymondowie z Konina, niespra-

wiedliwie i krzywdząco uznani za 

Niemców,  zostali  wywłaszczeni  i 

wyjechali z Polski na zachód. Nie-

stety, mimo usilnych poszukiwań, 

nie  udało  mi  się  do  dziś,  skon-

taktować  z  żadnym  z  potomków 

Ludwika  Reymonda.  Jednak  nie 

ustaję w poszukiwaniach. 

Tak  właśnie,  w  wielkim  skró-

cie, przedstawiają się losy rodziny 

Reymondów,  która  na  swój  nowy 

dom wybrała Polskę, a jeden z jej 

odłamów wybrał Konin. 

A zatem od dziś, spacerując od 

mostu  Żelaznego  ul.  Wojska  Pol-

skiego ku staremu Koninowi, kiedy 

dojdziesz do kładki przy bulwarach 

nad  Wartą,  obejrzyj  się  przechod-

niu  w  prawo,  spójrz  –  póki  masz 

jeszcze  okazję,  bo  nie  wiadomo, 

jak długo jeszcze postoi – na pała-

cyk Reymonda i wspomnij tych ko-

ninian, i zadumaj się nad ich losem 

i nad losem spuścizny po ludziach, 

którzy  włożyli  ogromny  wkład 

w  rozwój  naszego  miasta.  Być 

może, w jednym z ocalałych jesz-

cze fragmentów szyby czy pustym 

oczodole  okiennym,  mignie  smut-

no uśmiechnięta twarz Edwarda, a 

spoglądając na ganeczek, wyda się, 

iż  Ludwik  Reymond  stoi  i  szero-

kim  gestem  zaprasza  nas,  swoich 

sąsiadów, do środka.

Na  koniec  moja  prośba. 

Wszystkich,  którzy  posiadają  ja-

kiekolwiek  informacje  na  temat 

rodziny  Reymondów,  stare  doku-

menty,  wspomnienia,  zapiski,  fo-

tografie  członków  rodziny,  proszę 

o kontakt na e-mail: damian.krucz-

kowski@gmail.com, albo na nr tel. 

dostępny w redakcji, jak i Towarzy-

stwie Przyjaciół Konina. Być może 

wspólnie  uda  nam  się  uzupełnić  i 

poszerzyć wiedzę na temat rodziny 

Reymondów.

Damian Kruczkowski

background image

str. 24 (str. IV) 

ADRES REDAKCJI:
62-510 Konin, ul. Przemys³owa 9, 
tel. 63-243-77-00, 63-243-77-03
ISSN  0138-0893

Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych, zastrzega sobie prawo ich redagowania i skracania

tpk-sroczynski

@wp.pl

Redaktor prowadzący – Stanisław Sroczyński, Zespół redakcyjny – Piotr Rybczyński, Zygmunt Kowalczykiewicz (st), 
Jan Sznajder, Janusz Gulczyński, Włodzimierz Kowalczykiewicz (mł), (Internet)

„Listy ex–aktora do ex–aktora”

Po  każdym  spek-

taklu, dzieląc się wra-

żeniami,  zwykliśmy 

również oceniać lumi-

narzy widowiska. Jed-

nakże jest i druga strona medalu, w postaci 

pytania: Jakie odczucia wynieśli aktorzy ze 

spotkania z nami? Bardzo ciekawym spoj-

rzeniem na ówczesny Konin oraz Koło są 

wspomnienia jednego z członków trupy ak-

torskiej  odwiedzającej  nasze  miasta  przed 

130 laty. 

W 1891 nakładem drukarni A. Kurząd-

kowskiego  w  Radomiu  ukazała  się  pióra 

Karola Hoffmana książka pt. „Listy ex-ak-

tora do ex-aktora”. Autor publikację zade-

dykował  przyjacielowi  słowami:  „Wierne-

mu  wspólnikowi  doli  i  niedoli  aktorskiej 

koledze i przyjacielowi Józefowi Głodow-

skiemu”. 

Swoje retrospekcje zaczyna w następu-

jący sposób: „Wspomnienia aktora prowin-

cjonalnego dadzą czytelnikom bodaj przy-

bliżone pojęcie o stanie sztuki na prowincji, 

o bycie (nie mogę napisać o dobrobycie) ak-

torów, o wzajemnym stosunku publiczności 

do aktora i odwrotnie, o działalności dyrek-

torów, o doborze repertuaru, słowem o wie-

lu rzeczach i niektórych innych. Rękojmią 

wierności tych notatek, bezpretensjonalnie 

kleconych, jest ścisła bezstronność…

W rozdziale pt. „Słowo o teatrach ama-

torskich  –  Konin,  Koło, Turek  i  Łęczyca” 

Karol Hoffman napisał: „Mały nasz kraik, z 

dziesięciu drobnych cząstek złożony, jakże 

wielką przedstawia rozmaitość typów ludo-

wych,  jak  różnobarwną  wiązankę  gór,  la-

sów i rzek, grodów i wiosek, powiązanych 

wspólną nicią tradycji i braterskiej miłości. 

W ciągłej wędrówce z miejsca na miejsce 

przedsiębranej w celu służenia sztuce i bu-

dzenia życia szlachetniejszymi aspiracjami 

w najdalszych zakątkach, długo błądziłem z 

miasteczka do miasteczka, z guberni do gu-

berni, z piosnką i mową ojczystą na ustach, 

zanim  wreszcie  dostałem  się  w  kaliskie 

strony. …Kaliskie strony w ogóle wywarły 

na mnie nader sympatyczne wrażenie. Lud 

tu wesoły, swobodny, na pozór szczęśliwy, 

lubiący się bawić, ale daleki od nadużyć i 

zbytków… Ten rys ludowej fantazji wpadł 

mi w oko od razu, tem łatwiej że przybyłem 

tu z okolic lubelskich, gdzie mnie uderzył 

przeciwny kontrast. Za to, uderza wędrow-

ca zniemczenie tutejszych mieszkańców… 

Zniemczenie  to  wyraża  się  dalej  w  udzie-

lającej  się  naszym  mieszczanom  i  ludowi 

żyłce  wyzyskiwania  „Drzeć  łyko,  kiedy 

tylko  się  da”,  a  zwłaszcza  z  podróżnych 

ciągnąć  do  ostatka  za  mieszkanie,  usługę, 

pranie itd. Najbardziej pod tym względem 

zmaterializowanym jest Konin, do którego 

losy najpierw mnie zaniosły…”. 

Ze  słów  Karola  Hoffmana  o  ówczes-

nych mieszkańcach Konina można odnieść 

wrażenie, że nie tylko mieszkańcy Pozna-

nia  mogą  pretendować  do  miana  „potom-

ków wygnańców ze Szkocji za skąpstwo”.

Autor książki gubernię kaliską traktuje 

bardzo pozytywnie słowami: „Ma to dobre-

go do siebie a wygodnego dla przyjezdnych 

artystów, że prawie w każdem mieście po-

siada stałe i udekorowanie locum pod teatr, 

czego w innych guberniach jak; lubelskiej, 

siedleckiej…”.

Kolejno  o  Koninie  Hoffman  wspomi-

na:  „Ale  wracam  do  wrażeń  podróżnych. 

Konin  należy  do  miast  porządniejszych  i 

ładnie zabudowanych. Centrum jego stano-

wi rynek, około którego kupią się gmachy 

biur rządowych, cerkiewka, dwie porządne 

cukiernie, apteka (oprócz której jest druga, 

zaraz w sąsiedniej ulicy), sklepy i inne. Z 

cukierni wybrałem sobie za locum, i dla fir-

my, i dla taniości produktów z jadłodajni, 

zakład  restauracyjno-cukierniczy  p.  Jan-

kiewicza i s-ki. Zawsze tu pełno i gwarno, 

tu  stołują  artyści,  tu  się  sprzedają  bilety 

teatralne. Z pism są: „Kurjer Warszawski”, 

„Kaliszanin”  i  humorystyczne.  Drukarnia 

p.  Michla  bardzo  porządna,  posiadająca 

doskonałe  czcionki,  odbijające  szybko  i 

bez  zmyłek,  słowem,  unikat  wśród  mało-

miasteczkowych drukarń. Tegoż p. Michla 

księgarnia pełna nowości, zaopatrzona ob-

ficie w dobór książek do czytania, z obsługa 

szybką grzeczną… Teatr reprezentuje szo-

pa na instrumenty pożarne, duża wygodna 

dla  publiczności.  Scena  równie  obszerna, 

dekoracyj kilka, ale ładne. Słabą stroną lo-

kalu teatralnego stanowi drożyzna nieprak-

tykowana, gdzieindziej i niepewność jutra: 

lada  deszcz,  mróz  lub  nawet  „chmurka” 

– instrumenty wtaczają się do szopy, a lary 

i peanty artystów wyrzucają się za drzwi… 

Publiczność  uczęszcza  do  teatru  dość 

chętnie i licznie, ale gustuje jedynie w sztu-

kach efektownych, wystawnych, w rodzaju 

„Chaty  za  wsią”;  Komedy  nie  proteguje, 

z  wyjątkiem  renomowanych.  Bardzo  po-

pierają teatr tutejsi starozakonni, którzy w 

swojem gronie liczą duży zastęp inteligen-

cji, asymilującej się pojęciami i dążeniami 

z rdzenną ludnością kraju... 

W ogóle Konin byłby dość gościnnym 

dla teatru, gdyby nie bajeczne koszty spek-

taklowe,  które  pochłaniają  część  wpływu. 

Drugim z kolei miastem, gdzieśmy rozbili 

swoje namioty, było Koło. Miasto dziwnie 

rozrzucone i rozlegle zabudowane lubo nie 

więcej  mieszkańców  od  Konina  liczące, 

rozdzielone rzeką Wartą na przedmieścia i 

właściwe  miasto…  Retrospekcje  z  wizyty 

w  obu  miastach  kończy  następującą  kon-

kluzją: „Warunki wynajmu lokalu nadzwy-

czaj przystępne, za salę płaci się zaledwie 

1/3 część tego, co w Koninie…”.

Po  raz  pierwszy  odnoszę  zadowolenie 

ze  skromnych  łamów  miesięcznika  „Ko-

niniana”, bowiem mogę się nimi zasłonić, 

omijając superlatywy, w jakich autor książ-

ki widzi Koło. Z tego powodu równie nie 

zauważyłem  przypisu  pod  tekstem  infor-

mującego,  że:  „Obecnie  pobudowano  w 

Kole  nowy  murowany  teatrzyk,  elegancki 

i wygodny”.

Czego  dowody  uznania  oraz  „zazdro-

ści”  dla  ówczesnych  mieszkańców  Koła 

składa.

Włodzimierz Kowalczykiewicz

Zdzisław  Kulawi-

nek to myśliwy i przed-

siębiorca z Kalisza, któ-

ry już od najmłodszych 

lat  na  wycieczkach, 

fascynujących wędrów-

kach, 

polowaniach, 

w  towarzystwie  ojca, 

stopniowo  poznawał  i 

pokochał  fascynujący 

wielokulturowy  świat 

społeczności Puszczy Pyzdrskiej na obszarze 

między Stawiszynem a Grodźcem.

Mimo upływu przeszło pół wieku od tam-

tych  wypraw,  w  jego  pamięci  utkwiły  wy-

raźnie obrazy poznanych wtedy osób, wielu 

odwiedzonych  tajemniczych  miejsc.  Poznał 

fascynujące historie zasłyszane od mieszka-

jących tutaj Polaków i Niemców. Widoczne 

ślady dawnej przeszłości stopniowo ulegają 

jednak  zniszczeniu  –  umierają  starsi  ludzie 

– strażnicy przeszłości, wszystko nieodwra-

calnie przemija, dlatego autor postanowił na-

pisać książkę – świadectwo dla potomnych, 

opowieść  o  rzeczywistości,  której  już  nie 

ma. Z wielką nostalgią wspomina te miejsca, 

gdzie przez wieki mieszkali blisko siebie Po-

lacy, Niemcy czy Żydzi.

Książka  podzielona  jest  na  dwie  czę-

ści. Na końcu znajdują się mapki sytuacyj-

ne miejsc oraz dokumentacja: przyrodnicza 

oraz  etnograficzna  opuszczonych  domostw, 

cmentarzy, kościołów – czyli tego, co osta-

ło  się  jeszcze  po  osadnikach  olęderskich  i 

Żydach  zamieszkujących  kiedyś  te  tereny. 

Niektóre  świątynie  ewangelickie  przejęli 

katolicy,  w  innych  nadal  spotyka  się  garst-

ka  ewangelików,  tylko  nieliczne  cmentarze 

olęderskie otoczone są opieką przez okolicz-

nych mieszkańców.

W  pierwszej  części  pojawia  się  osoba 

Edwarda – skarbnika wiedzy o tutejszej przy-

rodzie i historii, mieszkającego samotnie we 

wsi Konary. Wielokrotnie odkrywa on przed 

odwiedzającą go młodą osobą o imieniu Zo-

sia  tajemnice  tych  terenów;  oprowadza  po 

ciekawych przyrodniczo miejscach, pokazu-

je  stare  chałupy  z  rudy  darniowej,  cmenta-

rze  olęderskie,  opowiada  o  pogmatwanych 

losach  Polaków  i  Niemców,  uczy  tajników 

fotografowania zwierząt. Interesujące są hi-

storie osadników niemieckich, którzy poko-

chali tą ziemię, zakładali tu rodziny. Niestety, 

wojna sprawiła, iż zmuszono ich do walk w 

armii hitlerowskiej, wcześniej w 1939 r. wła-

dze polskie zmobilizowały ich jako żołnierzy 

polskich.  Po  wojnie  władza  komunistyczna 

potraktowała ostałych się olędrów, którzy nie 

uciekli do Niemiec,  jako obywateli drugiej 

kategorii.

Retrospekcje w książce Zdzisława Kulawinka 

„Tam, gdzie konwalie …”

Ta  część  książki  koń-

czy  się  sceną  pogrzebu 

Edwarda, wielkim smut-

kiem Zosi i jej partnera 

Eryka – dziennikarza, 

osoby  pochodzenia 

niemieckiego,  za-

mieszkałego w Pa-

ryżu. 

Część  druga 

książki w więk-

szej 

mierze 

poświęcona 

jest  czasom 

w s p ó ł -

czesnym, 

m n i e j 

jest  od-

wołań 

d

prze-

szłości.  To 

Zosia  oprowadza  po 

terenach  Puszczy  Pyzdrskiej 

Eryka,  a  także  przywozi  na  te  tereny 

jego  babcię,  urodzoną  w  Borowcu  Starym 

koło Grodźca. Ta młoda osoba dzieli się wie-

dzą przekazaną jej przez zmarłego Edwarda, 

a także poszerza ją, szukając u regionalisty 

z Zagórowa dokumentacji dotyczącej losów 

tutejszych Żydów podczas okupacji. Szcze-

gólnie  wyraziście  przedstawione  są  uczu-

cia  babci  Eryka  powracającej  po  latach  w 

rodzinne 

strony  i 

usiłującej 

rozpoznać 

znane z dzie-

ciństwa  miej-

sca.

Po  przeczy-

taniu  tej  książ-

ki  –  świadectwa 

ogromnej  miłości, 

jaką  autor  darzy  te 

tereny – można poku-

sić się o sformułowanie 

następującego  przesła-

nia:  to  młode  pokolenie 

m

za  zadanie  przekazywać 

pamięć o daw- nych  osobach  i  wydarze-

niach, chronić ją od zapomnienia.

Ta ciekawa książka Zdzisława Kulawin-

ka jest do nabycia w parafii ewangelicko-re-

formowanej w Żychlinie.

Bartosz Kiełbasa