background image

Michael P. Kube-McDowell 

 

background image

Próba Tyrana 

 

 

PRÓBA TYRANA 

 

Tom III trylogii KRYZYS CZARNEJ FLOTY  

 

MICHAEL P. KUBE-McDOWELL 

 
 

Przekład 

JAROSŁAW KOTARSKI 

 
 
 

 

 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

Tytuł oryginału  

TYRANTS TEST 

 
 

Redakcja stylistyczna  

MAGDALENA STACHOWICZ 

 
 

Redakcja techniczna  

ANDRZEJ WITKOWSK.I 

 
 

Korekta  

DANUTA WOŁODK.O 

 
 

Ilustracja na okładce  

DREW STRUZAN 

 
 

Opracowanie graficzne okładki  

WYDAWNICTWO AMBER 

 

Skład  

WYDAWNICTWO AMBER 

 

Informacje o nowościach i pozostałych książkach Wydawnictwa AMBER oraz możli-

wość zamówienia możecie Państwo znaleźć na stronie Internetu 

http://www.amber.supermedia.pl 

 
 

Copyright © & TM 1996 by Lucasfilm, Ltd 

Ali rights reserved. Used under authorization. 

Published originally under the title 

Tyrant's Test by Bantam Books 

 
 
 
 
 
 
 
 

background image

Próba Tyrana 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Dla wiernej załogi: 

Russa Galena 

Toma Dupree 

Sue Rostoni 

Lynn Bailey 

 

I dla jej dzielnego kapitana, 

 George'a Lucasa. 

 
 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

R O Z D Z I A Ł  

Trzy poziomy poniżej Rwookrrorro i osiemnaście kilometrów na pomocny wschód 

wzdłuż Szlaku Rryatt, Otchłań Umarłych sprawiała wrażenie jednolitej, zielonej ściany, 
rozciągającej się przed Chewbaccą i jego synem, Lumpawarrumpem. 

Na tym piętrze dżungli wroshyr, porastającej Kashyyyk, splątana sieć pni i kona-

rów  była  niemal  naga.  Przez  zwarte  sklepienie  przebijało  się  tak  niewiele  światła,  że 
liście pojawiające się na gałęziach natychmiast więdły. Tylko szare odrosty pasożytni-
czych  welonowców  i  płaskolistnych  niby-shyrów  oraz  wszędobylskie  pnącza  kshyy 
zdobiły tutejsze ścieżki. 

Rośliny  te  nie  występowały  tu  jednak  na  tyle  licznie,  by  zablokować  przejście  i 

zmusić Wookieech do poruszania się poniżej gęstej sieci konarów. Podobnie jak stwo-
rzenia, które uczyniły to piętro lasu swoim domem, mogli swobodnie przemierzać po-
wierzchnię roślinnego gąszczu. Mimo nikłego oświetlenia, widoczność sięgała pięciu-
set metrów, a jedynej kryjówki mogły dostarczyć pnie samych drzew wroshyr. 

Taki właśnie był Las Cieni, królestwo zwinnych rkkrrkkrl, zwanych „tkaczami pułapek" 

i powolnych rroshm, które żywiąc się welonowcami nie dopuszczały do zarastania ścieżek. 

Najliczniejszymi  mieszkańcami  tej  krainy  były  małe  igłoplu-skwy  o  kolczastych 

językach. Ich trąbki ssące mogły przebić twardą korę drzew wroshyr i dosięgnąć płyną-
cych wewnątrz soków. 

Nieuchwytne kkekkrrg rro, pięcionożnych Strażników Cienia, uważano za najnie-

bezpieczniejsze z tutejszych zwierząt. Zwykle trzymały się dolnej części tego piętra la-
su i bardzo ceniły sobie smak mięsa. Strażnicy Cienia nie odważyliby się zaatakować 
dorosłego  Wookiee,  lecz  pradawna  i  w  większości  zapomniana  -  tradycja  uczyniła  z 
nich symbol niewidzialnego, przyczajonego wroga. Niewielu Wookieech miało odwagę 
nie sięgnąć po broń na widok jednego z tych stworzeń. 

Wszystko to - i o wiele więcej - objaśniał Chewbacca swojemu synowi w drodze z 

wyżej położonych terenów łowieckich, zwanych Ogrodami Półmroku.  Przez cały czas 
powracały do niego natrętne wspomnienia. Niektóre z nich dotyczyły jego własnej wy-
prawy inicjacyjnej, którą odbył w towarzystwie ojca, Attitchitcuka, inne zaś prób, które 
dały mu prawo noszenia baldrica oraz pokazywania się w mieście z bronią, a także wy-
boru własnego imienia. 

background image

Próba Tyrana 

Minęło dwieście lat, a las nie zmienił się ani trochę. Tyle, że tym razem występują 

w roli ojca, a nie syna... 

Chewbacca  doskonale  pamiętał  też  idiotyczną  wyprawę  do  Lasu  Cieni,  którą 

przedsięwziął  wraz  z  Salporinem  jeszcze  przed  przejściem  inicjacji.  Wyruszyli  wów-
czas nie uzbrojeni, jeśli nie liczyć ostrza ryyyk, które Salporin „pożyczył" od starszego 
brata.  Cichcem  odłączyli  się  od  grupy  rówieśników  i  zeszli  do  królestwa,  w  którym 
dzieciaki, jakimi wówczas byli, nie miały nic do szukania. 

Zamierzali stawić czoło nieznanemu, lecz zamiast tego po prostu najedli się stra-

chu. Ich odwaga malała w miarę, jak schodzili na coraz słabiej oświetlone piętra lasu. 
Gdy wreszcie dotarli do Lasu Cieni, wystarczył płochliwy „tkacz pułapek", by w te pę-
dy rzucili się z powrotem ku bezpiecznym, dobrze znanym okolicom. 

To,  co  wtedy  zobaczyliśmy  -  lub  wydawało  nam  się,  że  zobaczyliśmy-  stało  się 

tematem nocnych koszmarów, powtarzających się aż do chwili, gdy przeszliśmy inicja-
cję. Biedny Salporin... Ja musiałem czekać zaledwie sześć dni. 

Nawet jeśli Attitchitcuk wiedział o ich wyczynie, nigdy nie zdradził się z tym ani 

jednym słowem. 

Chewbacca zmierzył syna wzrokiem. Wątpił, czy nerwowo rozbiegane oczy mło-

dzieńca widziały kiedykolwiek jakąś tajemniczą wyprawą. Wiele lat temu mały Lum-
pawarrump  wyruszył samotnie do lasu nieopodal Rwookrrorro na poszukiwanie jagód 
wasaka i zabłądził. Z czasem opowieść o jego przygodzie urosła do rozmiarów rodzin-
nej legendy, pełnej niebezpiecznych stworzeń, rodem zarówno z lasu, jak i z mrocznych 
zakamarków wyobraźni. Choć epizod nie należał do niebezpiecznych, strach malca był 
jak najbardziej realny. Od tego czasu młody Wookiee wolał nie oddalać się od rówie-
śników i rodzinnego drzewa. 

Mallatobuck  i  Attitchitcuk  pozwalali  mu  różnić  się  od  kolegów.  Nigdy  nie  zmu-

szali go do udziału w brutalnych, siłowych zabawach dorastających samców, podczas 
których młodzi Wookiee poznawali ten charakterystyczny, ofensywny styl  walki,  wy-
magający szaleńczej odwagi.  Gdy Chewbacca po raz  pierwszy rzucił się z  donośnym 
rykiem  na powitanie syna,  Lumpawarrump o  mało się nie poddał, całkiem tak, jakby 
już był ciężko ranny. 

Wszyscy ciężko przeżyli tę chwilę. Później jednak Chewbacca zdał sobie sprawę, 

że jest to cena, jaką jego syn zapłacił za brak kontaktu z ojcem. 

Spłacając Hanowi Solo honorowy dług życia, Chewbacca opuścił swojego potom-

ka, pozostawiając go pod opieką matki i dziadka. Nie mógł ich winić za miłość i troskę, 
którymi  obdarzyli  młodzieńca,  ale  czegoś  mu  brakowało...  Czegoś,  co  rozpaliłoby 
rrakktorr, buntowniczy ogień, będący sercem i siłą każdego Wookiee. Lumpawarrump 
nie miał nawet przyjaciela, takiego jak Salporin, z którym mógłby toczyć walki na niby. 

Według kalendarza nadszedł już czas. Lumpawarrump osiągnął wzrost dojrzałego 

osobnika, lecz brakowało mu jeszcze czegoś, czym mógłby wypełnić tę rosłą sylwetkę. 
Było oczywiste, że rozmiarom nie towarzyszy odpowiednia siła. Poza tym widać było, 
że  Lumpawarrump  podziwia  swego  sławnego  ojca  i  z  paraliżującą  niecierpliwością 
pragnie uzyskać jego aprobatę. Tymczasem Chewbacca wciąż próbował ocenić możli-
wości młodzieńca. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

Jego syn miał zręczne ręce. Choć trwało to aż dziewięć dni, Lumpawarrump skon-

struował  pierwszorzędną  kuszę. Drobnych błędów, które  przy tym popełnił,  nie  unik-
nąłby jedynie doświadczony wojownik. Dowiódł też pewności ręki, celnie strzelając do 
kroyie podczas próby myśliwskiej. 

Drugi  test,  polegający  na  schwytaniu  i  zabiciu  wielkookiego  szybkożera  na  po-

ziomie trzecim, trwał jeszcze dłużej i nie zakończył się pełnym sukcesem. Próba, która 
czekała  młodego Wookiee tu, w Otchłani Umarłych, mogła okazać się dla  niego zbyt 
trudna.- Wyjaśnij mi, co tu widzimy - polecił Chewbacca. 

- Stoimy przed wielką raną, zadaną puszczy przez jakiś obiekt, który dawno temu 

spadł  z  nieba.  Jesteśmy  na  dnie  wielkiej  jamy  Anarrad,  którą  widać  z  najwyższych 
punktów obserwacyjnych Rwookrrorro. 

- Dlaczego Kashyyyk nie zaleczył tej rany? 
- Nie wiem, ojcze. 
- Dlatego, że katarny potrzebowały domu. Światło wpada tędy w głąb lasu, pobu-

dzając siły życiowe drzew wroshyr. Zielone listowie daje schronienie daubirdom oraz 
mallakinom, do których z kolei ciągną sieciowce i błotniaki. I tam właśnie ucztuje kata-
ru, 
prastary książę lasu. 

- Skoro Kashyyyk podarował katarnom to miejsce, to dlaczego musimy na nie po-

lować? 

- Stanowi o tym pakt, który zawarliśmy z nimi dawno temu. 
- Nie rozumiem. 
-  Dawniej  to  one  polowały  na  nas.  Przez  tysiące  pokoleń  bogactwa  najwyższego 

piętra lasu należały do nich. A jednak nie udało im się nas zniszczyć. Nic na tej plane-
cie nie dzieje się na próżno, synu. Katarny dały Wookieem siłę i odwagę, to dzięki nim 
odnaleźliśmy w sobie rrakktorr. Dziś polujemy na nie, by odwdzięczyć się za ten dar, 
lecz pewnego dnia role znów się odwrócą. 

 
Lotniskowiec „Ryzyko" wyłonił się przed Płatem Mallarem niczym skalista, szara 

wyspa  na  środku  nieskończonego  morskiego  pustkowia.  Myśliwce  orbitowały  wokół 
niego jak klucz drapieżnych ptaków. 

- Według mnie wygląda cholernie dobrze - powiedział Feny Jeden. 
- To tylko pozory - odparł Ferry Cztery. — Pourywają nam łby za to, że stracili-

śmy komandora. 

- Dość gadania. Wyrównać szyk - rzucił porucznik Bos, dowódca eskadry. - Kon-

trola lotów lotniskowca „Ryzyko", tu dowódca eskadry Bravo. Proszę o jak najszybsze 
podanie wektorów podejścia. Mam dziesięć ptaków gotowych do powrotu na grzędę. 

W normalnych okolicznościach szef kontroli lotów przekazałby opiekę nad eska-

drą  oficerowi  dyżurnemu,  kierującemu  którymś  z  aktywnych  hangarów,  a  ten  z  kolei 
włączyłby systemy laserowego naprowadzania i bezpiecznie skierował maszyny ku lą-
dowisku. Jednak tym razem wszystkie hangary „Ryzyka" były szczelnie zamknięte. 

-  Dowódca  eskadry,  utrzymać  dystans  dwóch  tysięcy  metrów  i  czekać  na  dalsze 

instrukcje. 

- Co się dzieje, „Ryzyko"? 

background image

Próba Tyrana 

- W tej chwili nie mogę podać żadnych dodatkowych informacji. Trzymać dwa ty-

siące metrów i czekać. 

-  Przyjąłem.  Eskadra  Bravo,  wygląda  na  to,  że  nie  są  jeszcze  gotowi,  żeby  nas 

przyjąć. Lecimy kursem równoległym, utrzymując dystans dwóch kilometrów od lotni-
skowca. Szyk liniowy, odstępy jak przy lądowaniu. Czekamy na sygnał. 

- Czy mi się zdaje, czy wycelowali w nas działa? - szepnął Ferry Dziewięć, nada-

jąc na częstotliwości bojowej numer dwa, przeznaczonej do komunikacji między człon-
kami eskadry. -Mam przed nosem cztery lufy baterii ciężkich dział. 

Płat Mallar podniósł oczy znad przyrządów i uważnie zlustrował burtę lotniskow-

ca przez celownik optyczny. Rzeczywiście, wyglądało na to, że spora liczba dział jest 
skierowana w stronę ich eskadry. 

- Może nie chodzi o nas - odszepnął Płat. - W końcu nie wiemy, co tu się działo. 
- Kontrola lotów „Ryzyka" do dowódcy eskadry Bravo. Niech wszystkie maszyny 

wyłączą silniki główne i manewrowe. Naprowadzimy was promieniem ściągającym 

-  Zrozumiałem  -  odpowiedział  porucznik  Bos.  -  Eskadra  Bravo,  słyszeliście  roz-

kaz? Wykonać. 

- Poruczniku, tu Ferry Pięć. Nawet manewrowe?! 
- Ferry Pięć, ściągną nas jak po sznurku. Nie wiesz, co się może stać, jeśli będziesz 

miał włączone silniki manewrowe w momencie przechwycenia przez wiązkę promieni? 

-  Wiem,  sir.  Przepraszam,  sir.  Po  prostu  nie  rozumiem...  Po  co  oni  to  robią,  po-

ruczniku? Dlaczego nie pozwalają nam wylądować samodzielnie? 

- To nie nasza sprawa - odparł Bos. - Rób, co każą. 
-  Ja  tam  wiem,  dlaczego  -  stwierdził  ponuro  Ferry  Osiem.  -Nie  są  pewni,  z  kim 

mają do czynienia. Podejrzewają, że Yeve-thowie wciągnęli nas w zasadzkę i wsadzili 
do naszych maszyn swoich żołnierzy. Przemyślcie to sobie.- Dowódca eskadry Bravo, 
rozpoczynamy operację przejęcia - zameldowano z pokładu „Ryzyka". - Zalecam ciszę 
radiową do odwołania. 

- Potwierdzam, „Ryzyko". Eskadra Bravo, ogłaszam ciszę radiową. 
 
Myśliwiec zwiadowczy porucznika Bosa jako pierwszy został wciągnięty do wnę-

trza  „Ryzyka"  niewidzialną  ręką  promienia  ściągającego.  Płat  Mallar  nie  widział,  co 
stało się potem, bo z jego pozycji nie było  widać  wnętrza  hangaru, a  właz  został  na-
tychmiast zamknięty. Pięć minut później identyczny manewr wykonano ze statkiem po-
rucznika Grannella. 

Zanim przyszła kolej na myśliwiec Pląta Mallara, minęła niemal godzina  - długa, 

samotna  godzina  niecierpliwego  milczenia.  Nigdy  nam  nie  wybaczą  tego,  co  zrobili-
śmy, pomyślał Płat, gdy jego statek zaczął się poruszać. Już nigdy nam nie zaufają. 

Światła  we  wnętrzu  hangaru  nastawiono  na  taką  moc,  by  bez  kłopotu  dokonać 

przeglądu myśliwców i wykryć ewentualne obce obiekty. Po niemal dwóch dniach spę-
dzonych w bladej poświacie wskaźników i ekranów, Płat Mallar niemal oślepł od bla-
sku reflektorów. Zanim oczy przystosowały się do zmiany oświetlenia, usłyszał dźwięk 
syreny alarmowej, a potem syk siłowników unoszących osłonę kokpitu. 

- Wyłaź stamtąd! - warknął ktoś rozkazująco, przystawiając drabinkę do burty statku. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

Mrużąc oczy, Płat zaczął wstawać z fotela, lecz natychmiast opadł na miejsce, po-

wstrzymany plątaniną niewidocznych przewodów. Przez chwilę walczył z wtyczkami i 
zaczepami, a potem zaczął gramolić się przez burtę. Czyjaś pomocna dłoń naprowadzi-
ła jego stopę na najwyższy szczebel drabinki. 

Zanim dotarł do płyty lądowiska, widział już na tyle dobrze, by rozróżnić sześciu 

żołnierzy w hełmach i pancerzach, otaczających jego maszynę. Wszyscy wycelowali w 
jego stronę ciężkie blastery i obserwowali, jak schodzi z drabiny i odsuwa się od kadłu-
ba statku. 

Dwaj oficerowie znajdujący się najbliżej niego nie byli uzbrojeni. 
- Melduje się podporucznik Płat Mallar. Co tu się dzieje? -spytał, próbując mruga-

niem zlikwidować wirujące przed oczami plamki. 

- Nie ruszaj się stąd, dopóki nie sprawdzimy twojej płytki identyfikacyjnej  - pole-

cił jeden z oficerów. 

Mallar  wydobył  srebrzysty  dysk  ze  specjalnej  kieszonki  na  ramieniu  i  podał  ją 

mówiącemu. 

Major wsunął płytkę do przenośnego czytnika i przez chwilę patrzył na ekran. 
- Jakiej jesteś rasy? 
- Grannańskiej. 
- To coś nowego - powiedział oficer, oddając dysk Mallarowi. - Czy Granna przy-

padkiem nie należy do Imperium? 

- Nie wiem, jaki jest jej aktualny status, sir - odparł Mallar. -Urodziłem się na Pol-

neye i nigdy nie interesowałem się polityką. 

- Czyżby? - Major pstryknięciem palców odesłał czterech żołnierzy. Dwaj pozostali 

zarzucili broń na ramiona i stanęli za Mallarem. - Proszę o raport o stanie maszyny. 

W tym momencie Mallar zauważył jeszcze jednego pilota, stojącego nieopodal z 

kaskiem  pod  pachą.  Za  jego  plecami  czekała  ekipa  techniczna  z  wózkiem  pełnym 
sprzętu. 

-  Przy  pełnej  mocy  wskaźnik  silnika  numer  trzy  dochodzi  prawie  do  czerwonej 

kreski; poza tym nie zauważyłem nic szczególnego. 

- Uszkodzenia bojowe? 
- Zostaliśmy schwytani w pole grawitacyjne krążownika klasy Interdictor, a potem 

dostaliśmy jedną lub dwie salwy z dział jonowych. Wszystko wysiadło na prawie pięć 
minut. 

- Czy później występowały jakieś nieprawidłowości w pracy systemów? 
-  Nie,  wszystko  wróciło  do  normy,  kiedy  tylko  ustabilizowało  się  działanie  inte-

gratora. Komputer zapisał to w dzienniku lotu. 

- Doskonale - stwierdził major. - Podporuczniku Mallar, niniejszym dokonuję ofi-

cjalnego  przejęcia  myśliwca  rozpoznawczego  o  numerach  KE-40409,  wymagającego 
kontroli  technicznej  i  zwalniam  pana  z  odpowiedzialności  za  tę  jednostkę.  Sierżancie, 
proszę odprowadzić tego pilota do kajuty DD-18 i pozostać z nim do czasu przybycia 
oficera, który przyjmie sprawozdanie z misji. 

-  Czy  mógłbym  najpierw  przeładować  filtry?  -  spytał  Mallar,  stukając  w  prosto-

kątne pudło zawieszone na piersiach. 

background image

Próba Tyrana 

10 

Major zmarszczył brwi.- Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, synu, ale jedno 

jest pewne: na twoim miejscu nie prosiłbym na razie o nic. 

 
Chewbacca  i  Lumpawarrump  stali  razem  na  skraju  Otchłani  Umarłych,  gdzie 

Szlak Rryatt skręca w stronę Kkkellerr. 

- Już czas - rzekł Chewbacca. - Opowiedz mi, czego się nauczyłeś. Wymień zasa-

dy polowania na katarny. 

Lumpawarrump spojrzał nerwowo w stronę zielonej gęstwiny. 
- Nigdy nie odwracać się plecami do katarna, bo zaatakuje. Nigdy nie uciekać, bo 

on jest szybszy. Nie spieszyć się z oddaniem strzału, bo katarn zdąży zniknąć. 

- Jak zatem masz pokonać swego przeciwnika? 
- Muszę być cierpliwy i odważny - wykrztusił Lumpawarrump. Nie zabrzmiało to 

jak  przejaw  odwagi.  -  Katarn  pozwoli  się  śledzić,  dopóki  nie  rozpozna,  z  jakim  prze-
ciwnikiem ma do czynienia. 

- I co wtedy? 
- Wtedy stanę i będę czekał, aż poczuję na twarzy jego oddech, a do moich  noz-

drzy dotrze woń wydzieliny jego gruczołów. Moja dłoń musi być pewna, bym pierw-
szym strzałem trafił go prosto w pierś, drugi bowiem przeszyje już tylko powietrze. 

- Wysłuchałeś mnie uważnie i zapamiętałeś wszystko, co ci powiedziałem. A teraz 

zobaczymy, czego się naprawdę nauczyłeś. 

Lumpawarrump zsunął kuszę z ramienia i potarł pazurem wypolerowaną, metalo-

wą powierzchnię kolby. 

- Postaram się, żebyś miał powody do dumy. 
- Pamiętaj o jeszcze jednej rzeczy: o świetle. Nie pozwól, żeby noc zastała cię w 

głębi Otchłani Umarłych. Katarn nadal jest władcą ciemności i nawet Wookiee muszą 
się z tym liczyć. 

- Ojcze, ile katarnów udało ci się zabić? 
- Pięć razy wyruszałem, by upolować księcia ciemności - odparł Chewbacca. - Raz 

mi uciekł. Trzy razy udało mi się zwyciężyć. Za piątym razem dał mi ostrzeżenie, bo 
nie byłem wystarczająco uważny. - Chewbacca chwycił syna za nadgarstek i poprowa-
dził jego dłoń wzdłuż podwójnej blizny, ukrytej pod futrem na lewej piersi. - Bądź więc 
ostrożny, mój synu. 

Lumpawarrump patrzył na niego przez chwilę, a potem cofnął rękę i zaczął łado-

wać kuszę. Chewbacca powstrzymał go gestem. 

- Dlaczego? Mam wyruszyć bez broni? 
- Poczekaj na właściwy moment. Jeśli udasz się na polowanie z kuszą gotową do strza-

łu, może się zdarzyć, że zechcesz oddać szybki, daleki i... niecelny strzał. Wtedy pozbawisz 
się przewagi i nawet nie zauważysz, kiedy prastary książę zaatakuje cię i pokona. 

Te słowa do reszty odebrały Lumpawarrumpowi pozory odwagi. 
- Boję się, ojcze. 
- Bój się, ale walcz. 
Lumpawarrump patrzył  na niego  w  milczeniu, po czym z  wolna zarzucił broń na 

ramię. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

11 

- Dobrze, ojcze. 
Odwrócił się, znalazł pazurami szczelinę w zielonej ścianie i bezszelestnie otwo-

rzył sobie drogę. Po chwili wahania zanurzył się  w ciemnym  wnętrzu i wkrótce prze-
padł bez śladu. 

Chewbacca policzył do dwustu, a potem podążył za synem do Otchłani Umarłych. 
 
Mężczyzna, który  wszedł do  kabiny DD-18, był ubrany  w  zielony  mundur, opa-

trzony zupełnie innymi insygniami niż uniformy członków załogi „Ryzyka". 

- Major Trenn Gant z Wywiadu Nowej Republiki - na dźwięk jego głosu Płat Mal-

lar zerwał się na równe nogi. - Siadać. 

Mallar usłuchał. 
- Z pewnością przyszedł pan, żeby przesłuchać mnie na temat ataku na jednostkę 

dowódcy... 

- Nie - odpowiedział Grant. - Dość dokładnie wiemy, co tam się stało. 
Major okrążył stół i Mallara, po czym usiadł i położył na blacie urządzenie reje-

strujące. 

- Kiedy dowiedział się pan o naturze waszej misji? 
- O naturze misji? To znaczy o tym, że mieliśmy eskortować „Zatyczkę"?  - Gant 

nie miał zamiaru odpowiadać na to pytanie, więc Mallar ciągnął dalej. - Wezwano mnie 
do biura szefa szkolenia przedwczoraj o dziewiątej pięćdziesiąt.  Zostałem poinformo-
wany, że dostałem przydział do jednostki eskortowej. 

- I wtedy po raz pierwszy dowiedział się pan o tej misji? 
- Tak. No... nie. Poprzedniego dnia, kiedy ćwiczyliśmy  na symulatorach, admirał 

Ackbar powiedział mi, że prawdopodobnie będą potrzebni piloci do wykonania takiego 
właśnie  zadania.  Nie  wiedziałem  jednak  nic  więcej,  zanim  wezwał  mnie  kapitan  Lo-
girth.  Od  niego  otrzymałem  szczegółowe  instrukcje  dotyczące  misji,  takie  same,  jak 
pozostali. 

- Jakie instrukcje? 
-  To  była  zwyczajna  odprawa  przed  lotem  -  odparł  Mallar,  zdziwiony,  że  Gant 

wymaga  wyjaśnień  w  tej materii.  -  Rozdano nam przydziały do konkretnych  maszyn, 
podano wektor skoku, rodzaj formacji, plan misji, porządek startów, informację o tym, 
że mamy eskortować „Zatyczkę" oraz o tym, że niektórzy z nas mają wrócić promem. 

- To wszystko? 
-  Tak,  jeśli  nie  liczyć  szczegółów  technicznych,  dotyczących  konfiguracji  urzą-

dzeń komunikacyjnych i tak dalej... 

- Kiedy dowiedział się pan, że komandor Solo znajduje się na pokładzie promu? 
- Dopiero w kabinie statku, na chwilę przed startem. Porucznik Bos rozpoznał ge-

nerała komandora, gdy ten wchodził do pojazdu. Przedtem wiedzieliśmy tylko tyle, że 
prom wiezie członków dowództwa. 

Gant skinął głową. 
- Ile czasu  minęło  między odprawą a informacją, którą dostał pan  w  kabinie  my-

śliwca? 

- Cztery godziny. 

background image

Próba Tyrana 

12 

-  Chciałbym  wiedzieć,  co  pan  robił  przez  ten  czas.  Proszę  nie  pomijać  żadnych 

szczegółów. 

-  Poszedłem  prosto  do  sali  symulatorów,  żeby  poćwiczyć  manewr  startu  i  lot  w 

formacji.  Wracając  do  szatni  zatrzymałem  się  na  jakieś  dziesięć  minut  przed  Ścianą 
Pamięci, żeby poczytać nazwiska. Potem wziąłem pięciominutową kąpiel i udałem się 
do kabiny sypialnej, gdzie spędziłem resztę czasu, próbując zasnąć. 

- Z kim pan rozmawiał? 
-  Prawie  z  nikim.  Z  porucznikiem  Frekką,  operatorem  mojego  symulatora...  W 

pomieszczeniach  pilotów  zamieniłem  też  parę  słów  z  Ragsem,  to  znaczy  z  poruczni-
kiem Ragsallem, który leciał z nami jako Ferry Siedem. 

- Co mu pan powiedział? 
- Pytałem, ilu z nas jego zdaniem dostanie przydział do Piątej Floty - odparł Mallar. 
- I co odpowiedział? 
- Że w walce zwykle nie traci się maszyn, ratując jednocześnie ich pilotów, toteż 

prawdopodobnie nowa flota będzie potrzebowała tyle samo pilotów, ile myśliwców. 

- Z kim jeszcze pan rozmawiał? Mallar potrząsnął głową. 
-Z  szefem  obsługi  naziemnej  mojego  statku,  z  dowódcą  eskadry  i...  to  wszyscy, 

których pamiętam. Byłem zdenerwowany, majorze, a kiedy jestem zdenerwowany, nie-
chętnie wdaję się w rozmowy. 

- Czym się pan tak denerwował? 
- Tym, że mógłbym popełnić błąd i sprawić, że ludzie, którzy dali mi szansę, ża-

łowaliby swojej decyzji. 

- Kontaktował się pan z kimkolwiek spoza bazy? 
- Nie opuszczałem bazy. 
- A przez komlink? -Nie. 
- Na pewno? Może powinniśmy sprawdzić rejestr połączeń? 
-  Nie  rozmawiałem  z  nikim...  Zaraz!  Próbowałem  skontaktować  się  z  admirałem 

Ackbarem, ale był nieosiągalny. 

-  Znowu admirał  Ackbar  - zauważył Gant.  - Łączą pana  Z  nim jakieś szczególne 

stosunki? 

- Był moim pierwszym instruktorem lotu. Jest także moim przyjacielem. 
-  Dość  szybko  zawiera  pan  przyjaźnie  z  członkami  najwyższego  dowództwa, 

prawda? 

- Nie wiem, co chce pan przez to powiedzieć. Kiedy ocknąłem się w szpitalu, ad-

mirał Ackbar już tam był. Nasza przyjaźń wynikła z jego inicjatywy. Nie miałem poję-
cia, kim jest i gdzie go szukać. Dowiedziałem się tego dużo później. 

- Skoro ta znajomość była jego inicjatywą, to dlaczego szukał pan z nim kontaktu? 
-  Dlatego,  że  właśnie  dostałem  dobre  wieści  i  nie  miałem  nikogo  innego,  z  kim 

mógłbym się nimi podzielić i kto by mnie zrozumiał - Mallar pochylił się do przodu i 
oparł ręce na  blacie.  -Niech pan posłucha,  majorze. Wiem, że spieprzyliśmy sprawę  i 
zdaję sobie sprawę, że zostanę odesłany... Ale musi pan wiedzieć, że każdy z nas wo-
lałby raczej umrzeć, niż pojawić się tu bez komandora. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

13 

- Czyżby? - spytał kpiąco Gant. - Z moich informacji wynika, że żaden z was nie 

oddał ani jednego strzału.- Bo nie mogliśmy - odpowiedział Mallar, wstając z tak groź-
ną miną, że strażnik przysunął się o krok bliżej. - Znowu było tak samo jak na Polneye. 
Czekali na nas. Wyłączyli nas z walki, zanim zorientowaliśmy się, o co chodzi. W cią-
gu pierwszych pięciu sekund trafiono  mój  myśliwiec  co najmniej trzy razy. Inni obe-
rwali jeszcze gorzej. A mimo to bez końca naciskałem spust, modląc się o powrót mocy 
i cud, zanim nie zniknął ostatni z yevethańskich statków. 

Ręka Ganta wystrzeliła do przodu i chwyciła prawy nadgarstek Mallara, zmusza-

jąc  go  do  odwrócenia  dłoni  wierzchem  do  dołu.  Przez  jej  wnętrze  biegła  ciemnosina 
pręga, a niemal jedną trzecią kciuka pokrywał ohydny, krwisty pęcherz. 

Puściwszy  nadgarstek  Mallara  major  Gant  uniósł  brew  i  usiadł  na  poprzednim 

miejscu, krzyżując ramiona na piersiach. 

- Istotnie. Czekali na was. Przechwycili was w odległości dziewięćdziesięciu jeden 

lat świetlnych od Gromady Koornacht. To nie ślepy traf. Wiedzieli, kto był ich celem. I 
na tym właśnie polega mój problem, pilocie. 

Mallar rozsiadł się swobodniej na krześle. 
- Nie wiem, w jaki sposób Yevethowie mogli uzyskać informacje niezbędne do zasta-

wienia  takiej  pułapki.  Gdybym  miał  jakiś  pomysł,  powiedziałbym  panu  od  razu,  zamiast 
pozwolić, żeby niepotrzebnie tracił pan czas. Pewien jestem tylko tego, że przeciek pocho-
dził od kogoś, kto wiedział o tej misji znacznie wcześniej niż my, piloci. Może się mylę, ale 
zdaje mi się, że krążownik klasy Interdictor w żadnym razie nie jest w stanie pokonać dy-
stansu dziewięćdziesięciu jeden lat świetlnych w ciągu czterech godzin. 

- Ma pan rację- powiedział Gant, zabierając ze stołu rejestrator.  - Sierżancie, pro-

szę  zaprowadzić  podporucznika  Mallara  do  pomieszczeń  pilotów,  wskazać  drogę  do 
łazienki i pozostawić przy koi 40-D. Mallar, nie wolno panu opuszczać tej sekcji aż do 
chwili otrzymania nowych rozkazów. 

-  Tak  jest  -  potwierdził  Mallar,  wsuwając  dysk  identyfikacyjny  do  kieszeni.  - 

Dziękuję, sir. 

- Nie wyświadczyłem panu żadnej przysługi, Mallar. Szukam zdrajcy i jeszcze go 

nie znalazłem. 

- Tak jest - Mallar skinął głową i ruszył za strażnikiem w kierunku włazu. 
Gant odczekał, aż pilot go minie, i rzucił: 
- Jeszcze jedno. 
Mallar zatrzymał się z nerwowo bijącym sercem. 
- Słucham, majorze. 
- Jak pan sądzi, dlaczego Yevethowie zostawili was przy życiu? 
- Na początku myślałem, że po to, żebyśmy mogli wrócić i zaświadczyć o tym, co 

się stało. 

- A teraz? 
- Teraz uważam, że chcieli nas upokorzyć. 
- Proszę wyjaśnić. 
-  Gdybyśmy  tam  zginęli,  majorze,  lub  trafili  do  niewoli,  stalibyśmy  się  ważni. 

Atak... dali nam do zrozumienia, że nie jesteśmy nawet warci zabicia. Dobrze wiedzieli, 

background image

Próba Tyrana 

14 

co  zrobić,  żebyśmy  poczuli  się  tacy  mali...  Daremność  -  oto  przesłanie,  które  kazali 
nam  zanieść,  majorze. Pokazali,  że  są  w  stanie  robić,  co chcą  i  gdzie  chcą,  a  my  nie 
możemy nic na to poradzić. 

- Nie wierz w to ani przez chwilę, synu - przykazał dobitnie major Gant. - To jesz-

cze nie koniec. To dopiero początek. Nie ugniemy się przed takim szantażem. Jeszcze 
im dołożymy. 

-  Mam  nadzieję,  że  kiedy  do  tego  dojdzie,  ktoś  rozwali  paru  w  moim  imieniu  - 

rzucił przez zęby Mallar - bo obawiam się, że straciłem swoją szansę. 

Pół tuzina liści drzewa wroshyr poruszyło się, mimo bezwietrznej pogody. Uniosły 

się na szerokość dłoni, po czym znowu opadły. To wystarczyło, żeby zdradzić pozycję 
Lumpawarrumpa,  kryjącego  się  w  zaroślach  nie  dalej  niż  czterdzieści  metrów  od 
Chewbacci. 

Jego syn nawet nie próbował tropić zwierzyny. Ku rozczarowaniu ojca przeszedł 

nie więcej niż sto kroków w głąb Otchłani Umarłych, po czym znalazł sobie kryjówkę. 
Oparł się plecami o pień drzewa wroshyr, otoczony młodymi, masywnymi pędami zwi-
sającymi dookoła. 

Co pewien czas Lumpawarrump wychylał się z gęstwiny i rozglądał na wszystkie 

strony, jakby spodziewał się, że katarn będzie się przechadzał tuż pod jego nosem. Nie 
ujrzawszy niczego, po chwili  wycofywał  się  do  kryjówki w błędnym przekonaniu, że 
pozostaje niewidoczny, a więc i bezpieczny. 

Jednak Chewbacca nie miał problemu z wypatrzeniem swego syna, a to oznaczało, 

że młodzieniec mógł stać się łatwym celem dla każdego z drapieżców zamieszkujących 
Otchłań. Pień, który zdaniem Lumpawarrumpa miał zabezpieczać mu tyły, był w isto-
cie idealną drogą dla atakującego znienacka katarna. 

Chewbacca  wiedział,  że  jego  syn  jest  w  znacznie  większym  niebezpieczeństwie 

niż  mu  się  wydaje,  lecz  honor  nie  pozwalał  mu  interweniować,  chyba  że  Lumpawar-
rumpowi groziłaby niechybna śmierć. Mógł więc jedynie siedzieć i czekać z kuszą go-
tową do strzału, próbując nie denerwować się na tyle, by samemu nie dać się zaskoczyć 
drapieżnikowi. 

Starając  się  być  w  pogotowiu,  Chewbacca  nieustannie  patrolował  okolicę,  poru-

szając się po łuku, tak by nie zmieniać dystansu od drzewa, pod którym schronił się je-
go syn, i nie oddalić się poza zasięg skutecznego ostrzału. 

Cztery razy spostrzegł rozchylające się listowie drzewa  wroshyr i cztery razy za-

marł w bezruchu. 

Lumpawarrump ani razu go nie zauważył. 
Chewbacca  wiedział,  że  nawet  na  otwartej  przestrzeni  nieruchomy,  długowłosy 

Wookiee mógł od biedy uchodzić za jedną ze stert łodyg pasożytniczego mchajaddyyk, 
którymi upstrzone było dno Otchłani. Jednak nawet myśliwy-nowicjusz zauważyłby w 
końcu, że jedna z kup mchu wciąż zmienia pozycję. Ukryty za zieloną kotarą Lumpa-
warrump był tak bardzo przerażony, że nie przyszło mu to do głowy, ku rozczarowaniu 
jego ojca. 

Po pewnym czasie Chewbacca zdał sobie sprawę, że to, co przegapił młody Woo-

kiee,  nie  uszło  uwagi  jakiejś  innej  istoty...  Poruszała  się  ona  tylko  wtedy,  kiedy 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

15 
Chewbacca  zaczynał  się  przemieszczać,  a  jednak  jakimś  cudem  znajdowała  się  coraz 
bliżej. Trzymała się nisko, głęboko ukryta w poszyciu i skutecznie wtapiała się w cień. 
Gdy Wookiee odwracał się na tyle, że mógłby ją zobaczyć - znikała. Kiedy tylko ruszał 
naprzód, czuł, że postępuje za nim. 

W  ciężkim  i  nieruchomym  powietrzu  Otchłani  nie  sposób  było  wyczuć  zapachu 

skradającego się  stworzenia,  nim  nie znalazło  się bardzo blisko. W  końcu Chewbacca 
energicznie pociągnął nosem i wydał z siebie ciche warknięcie. Osiem metrów od niego 
z ziemi podniósł się inny Wookiee, ukryty dotąd pod liśćmi  wroshyr. Był nim Freyrr, 
jeden z wielu dalekich kuzynów Chewbacci, słynący w rodzinie z wyjątkowego talentu 
do podchodzenia zwierzyny. 

Po bezgłośnej wymianie spojrzeń i dumnej prezentacji uzębienia krewniacy oparli 

się o siebie plecami i usiedli wśród listowia. Rozmowa, którą rozpoczęli, składała się z 
warknięć tak cichych, że można było wziąć je za trzaski poruszających się konarów. 

- Gdzie jest Lumpawarrump? - zapytał Freyrr. 
- Schował się - odparł Chewbacca, wskazując głową w stronę kryjówki syna. - Po 

co tu przyszedłeś? Dlaczego przeszkadzasz w hrrtayyku mojego syna? 

- Mallatobuck wysłała mnie, żebym cię odnalazł. Ma dla ciebie wieści, z którymi 

nie można było czekać do twojego powrotu. 

- Jakie wieści? 
- Będzie lepiej, jeśli najpierw opuścisz Otchłań. 
- Mój syn nie może powrócić, póki nie zakończy próby. 
- Ja z nim zostanę, kuzynie. Shoran czeka na ciebie przy Szlaku Rryatt. Opowie ci 

wszystko po drodze do Rwookrrorro. 

Chewbacca zesztywniał, próbując opanować narastającą wściekłość. 
- Masz zamiar przejąć ode mnie ten obowiązek? Jak możesz przychodzić do mnie 

z tak haniebną propozycją?! Nawet kiedy opiekun Jipirra został poparzony przez ognio-
żuki i spadł ze Szlaku Zgromadzenia, ani wtedy, gdy ojciec Grayyshka zaraził się cho-
robą żółtej krwi, nie przerwano próby hrrtayykl 

Freyrr sięgnął za siebie i chwycił Chewbaccę za ręce. 
- Mów ciszej, kuzynie. 
Łatwość, z jaką Chewbacca wyswobodził ręce z uchwytu Freyrra, sprawiła, że je-

go warknięcie zabrzmiało jeszcze groźniej. 

-  Jeśli  natychmiast  nie  powiesz  mi,  co  cię  do  mnie  sprowadza,  za  chwilę  każdy 

tkacz,  gundark  katarn,  mieszkający  w Otchłani, usłyszy  mój głos! Co się  stało? Czy 
chodzi o Mallatobuck? 

Zrezygnowany Freyrr westchnął ciężko. 
-  Nie,  chodzi  o  człowieka,  któremu  jesteś  winien  dług  życia.  Han  Solo  został 

uwięziony przez wrogów księżniczki Leii. Jest w rękach Yevethów, gdzieś w Groma-
dzie Koornacht. Księżniczka prosi, byś powrócił na Coruscant. 

Chewbacca wbił kły we własne przedramię, żeby powstrzymać potężny ryk rozpa-

czy. 

- Teraz rozumiesz - ciągnął Freyrr. - Musisz spełnić obowiązek ważniejszy od te-

go, który wiąże się z twoim synem. Ruszaj. Shoran czeka na ciebie. Opowie ci resztę. 

background image

Próba Tyrana 

16 

Dopilnuję,  żeby  twój  potomek  dotrwał  cały  i  zdrowy  do  końca  próby.  Mallatobuck 
wszystko mu wytłumaczy. 

Decyzja, którą podjął Chewbacca, była nieprzyjemna, ale dość łatwa. 
Hrrtayyk będzie musiał poczekać do mojego powrotu -oświadczył, podnosząc się 

z ukrycia. 

Freyrr powstał razem z nim. 
- Błagam cię, Chewbacca... Jeśli twój syn powróci do Rwookrrorro bez prawa do 

ogłoszenia nowego imienia i noszenia baldrica, który zrobiła dla niego Malla, to... 

- Lepsze to, niż gdyby miał wrócić na twoich rękach, kuzynie. 
Freyrr wyszczerzył zęby. 
- Kwestionujesz mój rrakktorrl\ 
- Nie, kuzynie.  Kwestionuję to.  - Chewbacca ryknął  gromkim  głosem imię  Lum-

pawarrumpa,  płosząc  stado  scurów  i  podrywając  do  lotu  klucz  tłustych  charkarrów. 
Nieco dalej Wookiee dostrzegł drżenie liści w miejscu, gdzie zniknął katarn, zmuszony 
do przerwania łowów. 

A że Lumpawarrump wciąż się nie pokazywał, Chewbacca powtórzył wezwanie. 
- Wracaj, mój pierworodny! Dziś w nocy będziesz spał pod rodzinnym drzewem! 

Mój honorowy brat jest w niebezpieczeństwie; muszę spieszyć do niego! 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

17 

R O Z D Z I A Ł  

Krzywiąc się, Han otworzył zaczerwienione, opuchnięte i pokryte zakrzepłą krwią 

oko. Z wolna zaczął dostrzegać wnętrze pomieszczenia, w którym się znajdował. 

- Barth - wykrztusił. 
Mechanik pokładowy siedział oparty plecami o ścianę. Zwinął się w kłębek, pod-

ciągnął kolana i otoczył je ramionami. Przyciskał brodę do piersi, jakby spał lub pró-
bował się ukryć. 

- Barth - powtórzył Han, tym razem nieco wyraźniej. Współwięzień drgnął, uniósł 

głowę i odwrócił się w jego stronę. 

-  Komandorze  -  odpowiedział  zaskoczony  i  ruszył  w  stronę  Hana  po  nierównej 

podłodze. - Nie wiem, ile czasu minęło, odkąd pana przynieśli. Co najmniej kilka go-
dzin... 

- Co się działo? 
- Nic, sir. Cały czas był pan nieprzytomny. Nie miałem pewności, czy jeszcze się 

pan obudzi. Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale mam nadzieję, że nie czuje się pan tak 
fatalnie, jak wygląda.  

Mechanik pomógł Hanowi usiąść. 
- Nie jest aż tak źle. Zdarzało się już, że byłem bity przez ekspertów. Ci Yevetho-

wie to zwykli amatorzy. - Han wyprostował nogę, skrzywił się z bólu i oparł plecami o 
ścianę. - Chociaż muszę przyznać, że nie brakowało im zapału. 

- Czego od nas chcą? 
- Nie mówili - odparł Han. Ostrożnie poruszył żuchwą na boki, po czym zmarsz-

czył nos. - Powiedz mi szczerze, Barth, czy to ja tak śmierdzę? Na twarzy Bartha odma-
lowało się zmieszanie. 

Obawiam się, że my wszyscy. Nie ma tu łazienki ani niczego w tym stylu, nawet 

kranu. Narobiłem w kącie. No, ale dzięki temu przynajmniej nie czuć tak mocno smro-
du  bijącego  od  ciała  kapitana.  Coś  na  nim  wyrosło,  pokrywając  większość  skóry.  Nie 
mogę na to patrzeć. 

-  Więc  nie  patrz  -  poradził  Han,  spoglądając  na  zwłoki  kapitana  Sreasa.  Twarz  i 

ręce zmarłego pokrywał delikatny, szary puch. - Zdaje się, że to jakieś grzyby. To su-

background image

Próba Tyrana 

18 

cha planeta. Widać to po skórze Yevethów i czuć w powietrzu. Dla tutejszych organi-
zmów ludzkie ciało musi wyglądać jak worek z wodą. 

- Wolę o tym nie myśleć - wyznał Barth. 
- Więc nie  myśl.  -  Han rozprostował drugą  nogę, zacisnął  oczy i jęknął z bólu.  - 

Chyba jednak wolałbym, żeby sprał mnie jakiś ekspert. Zaglądał tu ktoś? 

- Nie, odkąd pana przynieśli.  - Barth zawahał się, po czym dodał:  - Komandorze, 

jakie są nasze szansę? 

- Równie wątpliwe jak to, że nie obserwują nas w tej chwili - odparł Han. 
Barth odwrócił głowę, przypatrując się niemal zupełnie gładkim ścianom celi. W 

suficie  znajdował  się  zakratowany  wylot  tunelu  wentylacyjnego,  a  pośrodku  podłogi 
studzienka kanalizacyjna. W kątach żarzyły się blade światła, a w ścianie tkwiły niewy-
sokie drzwi pokryte płytą pancerną. 

- Sądzi pan, że mają tu podgląd albo podsłuch? 
- Możliwe. Doko prek anuda ten? - zapytał w nadziei, że Barth zna przemytniczą 

gwarę. 

- Przykro mi, ale nie rozumiem. Han przeszedł na dialekt illodiański. 
Stacch isch strąki? 
- Niestety, komandorze, znam tylko bothański, trochę mowy standardowej Wspól-

nego Sektora i wszystkie dziewięć  kalamariańskich przekleństw, jeśli to w czymś po-
może...  Na  tym  kończą  się  moje  talenty  językowe  -  wyznał,  kiwając  przepraszająco 
głową.  -  Akademia Floty zrezygnowała z wymogu znajomości trzech języków  w tym 
samym roku, w którym do niej wstąpiłem. 

- Nieważne - powiedział Han.  - Wątpię, czy udałoby się  nam zwodzić Yevethów 

przez dłuższy czas. Lepiej załóżmy, że mamy  uważnych słuchaczy, którzy zrozumieją 
większość naszych dowcipów. Dali coś do jedzenia? 

- Nie, nic. 
Han skinął głową w zamyśleniu. 
- Jeśli to się nie zmieni, wkrótce sam będziesz mógł ocenić nasze szansę. Zróbmy 

małą inwentaryzację. 

W  kieszeniach  tego,  co  pozostało  z  ich  kombinezonów,  znaleźli  elastyczny  grze-

bień, tysiąckredytową, imperialną monetę „Vic-tory Tax" (Barth nosił ją jako talizman), 
nieważny  kupon  do  stołówki  Dowództwa  Floty,  składany  kubek  oraz  dwie  pastylki 
środka  przeciwuczuleniowego,  którego  nie  wolno  było  zażywać  pilotom  przed  lotem. 
Jeśli  chodzi  o  biżuterię,  ich  stan  posiadania  był  jeszcze  skromniejszy:  dysponowali 
dwiema  przypinanymi  odznakami  Floty  oraz  pięknym,  tytanowym  łańcuszkiem  na 
kostkę. 

-  Widywałem  już  większe  arsenały  -  powiedział  Han  i  kiwnął  głową  w  stronę 

zwłok. - Lepiej sprawdźmy, co znajdziemy przy nim. 

Barth pobladł. 
- Może sobie darujemy? 
- Nie zadali sobie trudu, żeby go rozebrać, więc może nawet nie przeszukali jego 

kieszeni? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

19 

Strzał  z  blastera,  który  zabił  kapitana  Sreasa,  wyrwał  mniej  więcej  jedną  trzecią 

jego klatki piersiowej. Wypalone wnętrze rany otaczał pas zwęglonej skóry, do której 
przylgnął stopiony  materiał bluzy. Wyrwa była już  w połowie pokryta szarą grzybnią, 
dla której zwłoki stanowiły idealną pożywkę. 

Han  zacisnął  zęby  i  przetrząsnął  kieszenie  kapitańskiego  kombinezonu.  To,  co 

znalazł, zaniósł do Bartha, który zaszył się w kącie i próbował nie patrzeć. 

- Jak długo z nim służyłeś? - spytał Han. 
- Cztery miesiące. W sumie dziewiętnaście skoków. 
- To twój pierwszy przydział? 
-  Drugi.  Wcześniej  spędziłem  rok  w  Trzeciej  Flocie,  jako  drugi  pilot  na  okręcie 

pomocniczym. 

Han wyciągnął identyfikator pilota Floty z kieszeni na ramieniu i podał Barthowi. 
- Jakim był człowiekiem? 
-  Oficerem  w  każdym  calu  -  odparł  Barth.  -  Wymagającym,  ale  sprawiedliwym. 

Niezbyt gadatliwym. Wiem tylko, że miał dzieciaki, ale nie znam nawet ich imion. 

- Znam ten typ - stwierdził Han, po czym dotknął językiem końcówek ogniwa za-

silającego wydobytego z komlinku. - Rozładowane - mruknął, odkładając je na miejsce. 
- Czy kiedykolwiek zdołał cię zaskoczyć? 

- Zbierał szklane zwierzątka - przypomniał sobie Barth. -Tego się po nim nie spo-

dziewałem.  Raz  pokazał  mi  hologram  żony,  który  zawsze  woził  ze  sobą.  Siedziała  na 
plaży pokrytej czarnym piaskiem, ubrana jedynie w uśmiech. Powiedział mi kiedyś tak: 
„Mógłbyś  oblecieć  tysiąc  planet  i  nie  znalazłbyś  piękniejszej  kobiety.  Nigdy  nie  zro-
zumiem, dlaczego zakochała się w takim nudziarzu, jak ja". 

- Rzeczywiście go kochała? Barth zastanawiał się przez chwilę. 
-  Chyba tak. Myślę, że  każdy facet chciałby, żeby babka tak się do niego uśmie-

chała. Mam nadzieję, że znajdę kiedyś kogoś, kto spojrzy na mnie w taki sposób. 

Han skinął głową i delikatnie przewrócił ciało na plecy, po czym przysiadł na pię-

tach. 

- Powiedziałbym, że doczesne dobra kapitana Sreasa nie na wiele nam się zdadzą - 

stwierdził. - Ale nie trać tej swojej nadziei, poruczniku. Jeszcze zobaczysz Coruscant. 

Barth przeszedł tymczasem pod przeciwległą ścianę. 
- Nie sądzę. Podejrzewam, że przyjdzie nam tu  umrzeć. Han skrzywił się wstając, 

ale nim odwrócił się do młodego oficera, zdążył rozluźnić mięśnie twarzy wykrzywione 
grymasem bólu. 

- Poruczniku, nasi prześladowcy zadali sobie wiele trudu, żeby wziąć nas żywcem. 

Nie pozbędą się nas ot, tak. Nasi też nie mają zamiaru tak po prostu nas skreślić. Znajdą 
jakiś sposób, żeby nas stąd wyciągnąć. A tymczasem mamy obowiązek sprawić naszym 
gospodarzom tyle kłopotów, ile się da. Nie daj się zastraszyć, bo wtedy uzyskają to, na 
czym im zależy: kontrolę nad tobą. 

- Czy nie schwytali nas właśnie po to, żeby móc kontrolować poczynania pani pre-

zydent? 

Han zdecydowanie potrząsnął głową. 

background image

Próba Tyrana 

20 

-  Gdybym  choć  przez  chwilę  podejrzewał,  że  Leia  naraziłaby  na  niebezpieczeń-

stwo siebie, Piątą Flotę lub całą Nową Republikę tylko po, żeby wyciągnąć nas z nie-
woli, to znalazłbym jakiś sposób, by jak najszybciej skończyć ze sobą. 

-  W  takim  razie  po  cóż  Yevethowie  mieliby  nas  więzić,  skoro  nie  jesteśmy  nic 

warci jako argument przetargowy? 

Slatha essach sechel. 
- Przykro mi, ale nie... 
Han  nie  spodziewał  się,  że  Barth  zaskoczy.  Przejście  na  illodiański  miało  mu  je-

dynie przypomnieć o „słuchaczach". Han wskazał palcem na wylot tunelu wentylacyj-
nego i dostrzegł w u-dręczonych oczach Bartha błysk zrozumienia. 

- Gdyby na twoim statku zalęgły się szkodniki - wyjaśnił -a twój kapitan kazał ci 

schwytać pierwsze dwa do słoja, to czy nazwałbyś to „braniem zakładników"? 

Barth zacisnął zęby, przełknął ślinę i pokręcił głową. 
-  No  właśnie.  Spróbuj  pamiętać,  gdzie  jesteśmy  i  jakie  jest  nasze  zadanie  oraz  o 

tym, że mamy „słuchaczy", którzy stawiają sobie zgoła inny cel. Musieliśmy to sobie 
wyjaśnić i na tym koniec. Nie będziemy wracać do tematu, chyba że w zupełnie innych 
okolicznościach. 

- Znam pewien klub nocny w Imperiał City  - powiedział Barth. - Mają tam dobre 

żarcie i tancerkę slava wartą każdego napiwku. Tam będziemy mogli pogadać. 

Han uśmiechnął się z aprobatą. 
- Umowa stoi. Stawiam pierwszą kolejkę. 
 
Posiadłość klanu Beruss w Imperiał City była tak wielka, że od biedy sama mogła 

uchodzić  za  miasto. W  murach Exmooru  mieściły się  dwa parki,  las,  łąka, niewielkie 
jeziorko pełne ryb z Illodii, po którym śmigały zgrabne żaglówki, oraz dwadzieścia je-
den budynków, a wśród nich stumetrowa iglica Illodia Tower z biegnącą na zewnątrz, 
spiralną klatką schodową. 

Dobra te, mieszczące się trzysta kilometrów na południe od Pałacu Imperatora, by-

ły  świadectwem długotrwałej obecności  klanu Beruss na  Coruscant.  Członkowie  tego 
rodu  reprezentowali  Illodię  w  Senacie  niemal  od  początku  jego  istnienia.  Najbliższa 
rodzina  Domana  -  w  tym  pierwszy  ojciec,  pierwszy  i  drugi  wuj,  szósty  dziadek  oraz 
dziewiąta prababcia - była ledwie cząstką długiej linii łączącej dzieje Exmoor z historią 
Coruscant. Na Illodii nie istniał ród królewski, a oligarchiczną władzę sprawowało pięć 
klanów. System ten okazał się trwalszy niż liczne rządy dynastyczne na innych plane-
tach. Klan Beruss przetrwał rozmaite zawirowania polityczne targające Illodią w głów-
nej mierze dzięki temu, że jego siedzibę ulokowano właśnie na Coruscant.Exmoor był 
pomnikiem dawnych wielkich ambicji Illodian. Jego budowę sfinansowano z podatków 
zebranych we wszystkich dwudziestu illodiańskich koloniach. Każdy z budynków nosił 
nazwę  planety,  z  której  ściągnięto  najlepszych  konstruktorów  i  dekoratorów.  Nawet 
proporcje i układ budowli były odbiciem mapy illodiańskiego terytorium. Każdy gmach 
opatrzono efektownym herbem planety, którą miał symbolizować, widocznym jedynie 
z komnaty mieszczącej się na najwyższym piętrze Illodia Tower. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

21 

Z czasem herby usunięto, budynki opustoszały, a po samych koloniach pozostało 

jedynie wspomnienie. Kiedy Imperator zaanektował Sektor Illodii, obwieścił „uwolnie-
nie kolonii spod tyranii klanów", po czym wprowadził w nich podatki niemal dwukrot-
nie większe od poprzednio obowiązujących. 

O dawnej chwale jej właścicieli przypominała jedynie fasada samej wieży. Metal i 

kamień  lśniły  tak  samo  jak  w  czasach,  kiedy  Bail  Organa  przyprowadzał  tu  swoją 
młodszą córkę, by bawiła się w parku z dziećmi należącymi do klanu Beruss, podczas 
gdy sam dyskutował z senatorem o sprawach wagi państwowej. Siedemdziesiąt pokoi, 
mieszczących  się  we  wnętrzu  wieży,  nadal  wyglądało  jak intrygujące  połączenie  mu-
zeum i siedziby rodu. Mieszkało w nich jedenaście dorosłych osób z najbliższej rodziny 
Domana oraz prawie dwadzieścioro dzieci. 

Doman  przyjął  Leię  w  pomieszczeniu,  którego  nigdy  przedtem  nie  miała  okazji 

zwiedzić - w komnacie rady klanu, gdzie dorośli omawiali najważniejsze kwestie doty-
czące przyszłości rodziny. Jedenaście identycznych krzeseł, z których każde opatrzono 
srebrno-błękitnym  godłem  rodu  Beruss,  ustawiono  tak,  że  tworzyły  krąg,  oświetlony 
ciepłym blaskiem płynącym z okna w suficie. 

Powitalny uśmiech Domana był równie ciepły. 
-  Moja  mała  księżniczko  -  powiedział,  jakby  oczekiwał,  że  Leia  podbiegnie  do 

niego, rzuci mu się na szyję i da buziaka w policzek, jak za dawnych czasów. - Czy są 
jakieś nowe wieści? 

- Nie - odparła Leia, wstępując w krąg krzeseł. - Yevethowie nie odezwali się ani 

słowem. Wicekról ignoruje moje wezwania. 

- Może to nie była sprawka Yevethów? 
- Mamy już dane z komputerów kilku myśliwców eskorty. Nie ulega wątpliwości, 

że  stoją  za  tym  Yevethowie.  Nylykerka  zidentyfikował  krążownik  klasy  Interdictor, 
którego  użyli  podczas  ataku.  To  „Imperator",  oddelegowany  do  Dowództwa  Czarnej 
Floty. Jesteśmy absolutnie pewni, że to robota Nila Spaara. 

- Rozumiem - skinął głową Doman. - Tak czy owak, cieszę się, że najpierw przy-

szłaś do mnie, a nie od razu przed oblicze Rady. Pewne rzeczy lepiej ustalać w prywat-
nej rozmowie. 

-  Przyszłam  do  ciebie  -  powiedziała  Leia,  sadowiąc  się  na  czwartym  krześle  od 

Domana - bo nie rozumiem, co tobą kierowało. Czuję się tak, jakby zdradził mnie ktoś, 
kogo uważałam za przyjaciela mojego ojca i... własnego. 

- Klan Beruss zawsze będzie żył w przyjaźni z domem Organa  - odparł Doman. - 

To się nie zmieni ani za mojego życia, ani za twojego. 

- W takim razie wycofaj petycję. Doman rozłożył ręce. 
- Bardzo chętnie, jeśli przyrzekniesz, że nie wypowiesz wojny N'zoth tylko po to, 

by uratować ukochanego lub pomścić jego śmierć. Możesz mi to obiecać? 

-  Żądasz,  żebym  wyrzekła  się  Hana?  Nie  mogę  uwierzyć,  że  mienisz  się  moim 

przyjacielem, a jednocześnie domagasz się czegoś takiego. 

Doman z gracją spoczął na krześle. 
- Dwaj inni mężczyźni dzielą los Hana: zostali uwięzieni lub zabici. Czy ich dobro 

obchodzi cię tak samo, jak dola twojego partnera? 

background image

Próba Tyrana 

22 

- Cóż za absurdalne pytanie!  - oburzyła się Leia.  - Han jest moim mężem, ojcem 

moich dzieci. Martwi mnie los jego towarzyszy i chciałabym, żeby wrócili cali i zdro-
wi, ale nie zamierzam udawać, że znaczą dla mnie tyle, co Han. 

- Tutaj nie musisz udawać - rzekł Doman. - Ale czy jako Prezydent Senatu Nowej 

Republiki  potrafisz  grać  tak  przekonująco,  żeby  twoje  czyny  nie  zniszczyły  tej  iluzji? 
Bo jeśli nie jesteś gotowa potraktować tych trzech mężczyzn w jednakowy sposób, to 
uważam, że nie powinnaś pełnić tak odpowiedzialnej funkcji. 

-Nie  pojmujesz,  jakie  to  ma  dla  nas  znaczenie  -  odparła  Leia.  -Rozejrzyj  się  po 

tym  pokoju.  Na  pewno  masz  jakieś  faworyty,  ale  żadna  z  nich  nie  jest  dla  ciebie  tak 
ważna, jak Han dla mnie. 

- I to właśnie zawsze uważałem za słaby punkt waszego stylu życia - skomentował 

Doman.- Możemy podyskutować na ten temat przy innej okazji -zaproponowała Leia. - 
Rzecz w tym, że nie rozumiesz, co oznaczałaby dla mnie taka strata. 

Doman rozparł się wygodniej na krześle, potrząsając głową. 
- Obserwuję waszą rasę od niemal stu lat i wiem, jak daleko możecie się posunąć 

powodowani  namiętnością.  Zakochany  mężczyzna  poruszy  góry,  by  uratować  panią 
swego  serca.  Miłująca  kobieta  poświęci  wszystko  dla  człowieka,  którego  wybrała.  Z 
naszego punktu  widzenia  to szaleństwo, ale rozumiem cię,  Leio. W przeciwnym razie 
nie obawiałbym się twojej miłości do Hana. 

- Nie obawiałbyś się? 
- Lękam się, że możesz poświęcić dla niego coś, co nie należy do ciebie... na przy-

kład  pokój,  o  który  tak  zabiegaliśmy,  życie  tysięcy  żołnierzy,  którym  kazałabyś  wal-
czyć, i losy milionów istot, które mogłyby zginąć, a nawet przyszłość całej Nowej Re-
publiki.  Potęga  ludzkich  emocji  mogłaby  do  tego  doprowadzić.  Wiesz  o  tym  równie 
dobrze jak ja. 

- Uważasz, że nic nie jest dla mnie ważniejsze niż Han? Sądzisz, że do tego stop-

nia utraciłam panowanie nad sobą? 

- Drogie dziecko, nie wymagaj, bym wierzył w rozum, skoro już tyle razy przegrał 

on z namiętnością- odpowiedział Doman. — Obiecaj mi to, o co proszę, a wycofam pe-
tycję. Wiem, że dotrzymasz słowa. 

-  Chcesz,  żebym  ograniczyła  sobie  pole  manewru  nie  wiedząc  nawet,  dlaczego 

Yevethowie to zrobili? Rieekan dostarczy mi swój raport nie wcześniej niż za kilka go-
dzin, aA'baht odezwie  się dopiero wieczorem, gdy otrzyma sprawozdanie ze śledztwa 
na miejscu zasadzki. Drayson prosił mnie o trzydzieści godzin zwłoki, a Wywiad Floty 
w ogóle niczego nie mógł mi obiecać. 

-  A  kiedy  oczekujesz  raportu  ministra  Falanthasa?  Leia  spojrzała  na  Domana  ze 

zdumieniem. 

- Słucham? 
-  Nie  masz  zamiaru  zaangażować  w  tę  sprawę  ministra  stanu?  Czy  bierzesz  pod 

uwagę jedynie rozwiązanie militarne? 

- A czy Yevethowie już nie ustalili zasad gry? Czy Han, kapitan Sreas i porucznik 

Barth nie są jeńcami wojennymi? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

23 

-  Modlę  się  tylko,  by  nie  byli  już  ofiarami  tej  wojny  -  rzekł  Doman.  -  Modlę  się 

również i o to, żebyś pamiętała o tym, iż nie każdy konflikt trzeba rozstrzygać ucieka-
jąc się do rozlewu krwi, a nieprzyjacielskie gesty nie muszą prowadzić do totalnej woj-
ny. 

- Więc mamy im dać to, czego żądają? 
- W długiej historii wojen znacznie częściej bywało tak, że jeńcy odzyskiwali wol-

ność dzięki negocjacjom, a nie drogą zbrojnej interwencji. Kompromis nie jest hańbą. - 
Doman  rozłożył  ręce  wskazując  krąg  krzeseł.  -  Ta  idea  przyświeca  zebraniom,  które 
odbywają się w tej sali. 

- Wcielając w życie tę „ideę" pozwoliliście Palpatine'owi zagarnąć wasze kolonie i 

odebrać wam wolność. 

- Tymczasowo - odparł Doman. - Ale ja stoję przed tobą i jestem wolny, a co się 

stało z Palpatine'em? Nie pozwól emocjom wpływać na twoją ocenę sytuacji. 

Leia odchyliła się do tyłu wraz z krzesłem i spojrzała w niebo. 
- Nie pozwolę - odrzekła po chwili. - Ale i tobie nie mogę pozwolić, byś wpływał 

na moją opinię, Domanie. 

- Leio... 
- Nie wiemy, dlaczego Yevethowie zrobili to, co zrobili. Czy chcieli ukarać mnie 

za Doornik Trzysta Dziewiętnaście, czy był to wstęp do poważniejszej akcji? - Leia po-
chyliła się do przodu, jakby zamierzała wstać. - Bez względu na przyczynę, będą uważ-
nie obserwowali naszą reakcję. Nie  sądzisz, że najgorszym znakiem, jaki możemy do 
nich  wysłać,  będzie  wotum  nieufności  wobec  przywódczyni  Nowej  Republiki?  Nie 
uważasz, że Nil Spaar będzie zachwycony widząc, że Senatem targają wewnętrzne kon-
flikty? 

- Nie musi dojść do konfliktów  - zaoponował Doman Be-russ. - Usuń się w cień, 

dopóki nie zakończymy tej sprawy. Pozwól komuś innemu unieść ten ciężar. Nie znaj-
dziesz się na marginesie, obiecuję. 

- Nie  mogę tego zrobić  -  Leia  wstała i skróciła dystans dzielący ją od senatora o 

połowę. - Przez wzgląd na naszą przyjaźń i  na pamięć mojego ojca, proszę cię po raz 
ostatni,  Domanie:  wycofaj  się.  Daj  mi  swobodę  działania,  abym  mogła  zrobić  to,  co 
trzeba. Nie zmuszaj mnie do prowadzenia wojny na dwa fronty. 

-  Przykro  mi,  mała  księżniczko  -  odparł  Doman.  -  Stawka  jest  zbyt  wysoka.  To 

mój obowiązek. 

- Ja też mam swoje powinności - przypomniała Leia, patrząc na niego z gniewem i 

żalem. - Muszę już iść, senatorze. Mam sporo pracy przed sesją Rady.- Mam nadzieję, 
że  zmienisz  zdanie  -  powiedział  Doman,  podnosząc  się  z  krzesła.  -  Nie  chciałbym 
wprawiać cię w zażenowanie. 

Leia potrząsnęła głową. 
-  To  ty  powinieneś  czuć  zażenowanie,  senatorze.  Przynajmniej  wobec  małej 

dziewczynki,  która  kiedyś  uważała  cię  za  członka  rodziny,  a  Exmoor  za  swój  drugi 
dom. 

 

background image

Próba Tyrana 

24 

Podczas pobytu Chewbacci na Kashyyyku „Sokół Millenium" stał się największą 

atrakcją  Rwookrrorro.  Jego  przybycie  było  wielkim  wydarzeniem,  a  do  lądowiska 
Thyss  ciągnął  nieprzerwany  strumień  gości  z  Karryntora,  Northaykk,  a  nawet  z  odle-
głego półwyspu Thikkiiana. Zwiedzający przybywali tłumnie, choć wolno im było je-
dynie obejrzeć kadłub słynnego statku z zewnątrz i zrobić sobie pamiątkowy hologram. 

Chewbacca pozostawił maszynę pod opieką kuzynów: Dry-anty i Jowdrrl. Oboje 

niemal  błagali  go  o  ten  zaszczyt  i  pragnęli  rzetelnie  wywiązać  się  ze  swoje  zadania. 
Dryanta  był  pilotem,  a  Jowdrrl  -  mechanikiem.  Opuszczając  dom,  by  zamieszkać  na 
pokładzie „Sokoła", czuli, że doświadczają niesłychanego przywileju. 

Ani  na  chwilę  nie  otwierali  rampy  „Sokoła"  i  dopilnowali,  by  lądowisko  było 

strzeżone przez całą dobę. Od rana do wieczora, kiedy przez platformę przewijały się 
tłumy zwiedzających, na zmianę pilnowali, by nikt nie zbliżył się do kadłuba na odle-
głość wyciągniętej ręki. 

Kiedy Chewbacca, Freyrr,  Shoran i niepocieszony Lumpa-warrump dotarli na lą-

dowisko, nie było tam nikogo. Mallatobuck bez słowa wyjaśnienia rozpędziła tłum, by 
Dryanta i Jowdrrl mogli w spokoju przygotować „Sokoła" do lotu. 

-  Lumpy,  chcę,  żebyś  wrócił  do  rodzinnego  drzewa  -  powiedziała  Mallatobuck 

przywitawszy się ze wszystkimi. - Kriyy-stak jest w domu i przygotowuje zapasy żyw-
ności dla twojego ojca. Sprawdź, czy są gotowe. Jeśli tak, to przynieś je jak najszybciej. 

Lumpawarrump bez słowa skargi popędził w stronę domu. 
-  Wolałeś  przyprowadzić  go  z  powrotem,  niż  zostawić  pod  opieką  Freyrra  - 

stwierdziła Malla, odwracając się do Chewbacci. 

- To moja wina, nie jego. Poza tym nie był jeszcze gotowy  - odparł Chewbacca. - 

Być może następnym razem będzie lepiej przygotowany. Macie nowe wieści? 

- Sieć nadal milczy. Informacja o nieszczęściu, które spadło na naszego przyjacie-

la, nie została jeszcze podana do publicznej wiadomości. Ralrracheen wysłał w twoim 
imieniu wiadomość do księżniczki, ale jak dotąd, nie było odpowiedzi. 

- Co ze statkiem? 
- Jowdrrl będzie lepiej wiedziała - odpowiedziała Malla, kierując się w stronę ma-

szyny. Na jej zawołanie oboje strażnicy „Sokoła" zbiegli po rampie. 

- Chewbacco, przepraszamy cię dziesięć razy po tysiąckroć! Statek nie jest jeszcze 

gotowy - obwieściła Jowdrrl. - Potrzebuję dwudziestu minut, żeby skończyć pracę nad 
górną wieżyczką z działkami. 

- Wyjaśnij. 
- To miał być dar dla Hana Solo, w podzięce za uratowanie ci życia. Zamierzałam 

skończyć robotę przed twoim powrotem... 

Chewbacca obnażył kły. 
- Jaki dar?! 
- Kuzynie, opiekując się statkiem zdążyłam go dobrze  poznać. Dostrzegłam kilka 

słabych punktów, a Dryanta pomógł mi zaprojektować ulepszenia. 

Spomiędzy obnażonych zębów Chewbacci dobiegł wściekły warkot. 
- Chcesz powiedzieć, że „Sokół" nie jest gotowy, bo zachciało ci się w  nim  maj-

sterkować pod moją nieobecność i nie zdążyłaś złożyć go do kupy?! 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

25 

-  Nie,  kuzynie,  nie  jest  gotowy.  Pracowaliśmy  z  Dryanta  przez  całą  noc,  żeby 

skończyć to, co zaplanowaliśmy. Muszę tylko przetestować nowe systemy. Jeśli zaraz 
wrócę  do  pracy,  to  będę  gotowa,  nim  załadujesz  prowiant  i  uzyskasz  pozwolenie  na 
start. 

Chewbacca pogonił ją warknięciem i zirytowany odwrócił się do Maili. 
- Wiedziałaś o tym? 
-  Nie  próbuj  rozładowywać  niepokoju  o  los  Hana  wściekając  się  na  rodzinę!  — 

warknęła z wyrzutem, niemal równie rozdrażniona, jak on. - Odrzuciłeś dar Jowdrrl nie 
zastanowiwszy się nawet, ile jest wart.- Nie powinna była brać się za żadne przeróbki - 
mruknął Chewbacca. 

- Jest twoją najbliższą kuzynką i bardzo cię lubi - przypomniała Malla. - Ile czasu 

zabierze ci podróż na Coruscant? 

-  Nie  wybieram  się  na  Coruscant.  Lecąc  tam  nie  pomogę  Hanowi  -  wyjaśnił 

Chewbacca. - Jest gdzieś w Gromadzie Koo-rnacht i tam będę go szukał. 

- Ale księżniczka prosiła, żebyś się u niej zjawił. Sam zobacz; możesz odtworzyć 

wiadomość na pokładzie „Sokoła". 

-  Jeśli  i  tak  ma  zamiar  wysłać  mnie  do  Koornacht,  to  stracę  cenny  czas,  którego 

może zabraknąć Hanowi, a jeśli nie, to i tak będę musiał tam polecieć, bo inaczej spla-
mię swój honor. Dlatego wolę od razu wyruszyć w ten rejon. 

- Co masz zamiar zrobić? 
- To, co trzeba - odparł. - Najpierw jednak sprawdzę, co wykombinowała Jowdrrl. 

Przyniesiesz mój blaster? 

- Pozbieram w domu wszystko, czego potrzebujesz - obiecała Malla. - Bądź wyro-

zumiały dla Jowdrrl. Podobnie jak ty, robi tylko to, co nakazuje jej honor. 

Mrucząc  pod  nosem,  Chewbacca  długimi  susami  wspiął  się  po  rampie  „Sokoła 

Millenium". Malla odwróciła się do Freyrra i Shorana. 

- Chodźcie - rozkazała. - Musimy porozmawiać, a mamy niewiele czasu. 
 
Chewbacca  z  niechęcią  musiał  przyznać,  że  modyfikacje  wprowadzone  przez 

Jowdrrl były nie tylko rozsądne, ale i od dawna oczekiwane. 

Jednym  z  najbardziej  pogardzanych  dziwactw  koreliańskich  frachtowców  typu 

YT-1300 było niezwykle ograniczone pole widzenia z kokpitu. Wprawdzie załoga do-
skonale wiedziała, co dzieje się przed dziobem i po prawej burcie statku, za to po lewej 
nie było widać praktycznie nic. 

Fakt ten, w połączeniu ze skrajnym położeniem kokpitu, sprawiał, że manewrowa-

nie  i  lądowanie  jednostką  YT-1300  w  ciasnych  pomieszczeniach  było  prawdziwym 
wyzwaniem.  Większość  statków  tego  typu  wyposażono  w  dodatkowy,  pięcioosiowy 
dalmierz  laserowy  umieszczony  w  lewej  burcie,  tuż  przed  włazem.  Instalację  takich 
urządzeń zlecali najczęściej wystraszeni piloci, którym przytrafiło się bliskie spotkanie 
ze ścianą lądowiska lub inną jednostką. Uparty i pewny siebie Han nigdy nie pozwolił 
Chewiemu na wyposażenie „Sokoła" w taki osprzęt. 

„Czy kiedy idziesz, musisz patrzeć pod nogi? Prawdziwy pilot wyczuwa położenie 

swojego statku - tłumaczył Han. - Nie chcę, żeby ktoś patrzył na «Sokoła» i myślał, że 

background image

Próba Tyrana 

26 

potrzebne nam takie zabawki. Daj mi metr zapasu, a wlecę tym pudłem wszędzie. Są-
dzisz,  że  Lando  przeleciałby  przez  szyb  drugiej  Gwiazdy  Śmierci,  gdyby  polegał  na 
wskazaniach dalmierza?" 

Podczas lotu kiepska  widoczność  była  jeszcze  bardziej  dokuczliwym problemem 

niż przy lądowaniu. Tak właśnie narodził się charakterystyczny manewr, znany wśród 
pilotów  jako  „ko-reliańska  karuzela"  -  powolny  przewrót  na  lewą  burtę,  wykonywany 
podczas lotu w grupie statków lub jako manewr bojowy. Fakt, iż Han zainstalował po-
jedynczą antenę szerokopasmowego zestawu sensorów w lewej, górnej części kadłuba, 
sprawił, że karuzela stała się  rutynowym manewrem podczas lotu „Sokołem", jako że 
talerz owej anteny nie mógł być skierowany w dół, na pancerz statku. 

Jowdrrl nigdy nie latała „Sokołem", a Chewbacca nie zwierzał jej się z kłopotów z 

prowadzeniem statku.  Mimo  to udało jej się  podsumować  ten problem jednym, jakże 
prawdziwym  zdaniem,  którego  Chewie  jak  dotąd  nie  zdołał  wpoić  swojemu  synowi: 
„Myśliwy Wookiee, który kryje się za drzewem, traci z oczu połowę lasu". 

Rozwiązanie wymyślone przez Jowdrrl było proste, żeby nie powiedzieć oczywi-

ste. We wszystkich istniejących iluminatorach, czyli tych we włazach umieszczonych w 
obu burtach oraz na stanowiskach strzeleckich, umieściła niewielkie panele przetworni-
ków optycznych. 

Obraz ze  wszystkich czterech niemal  przezroczystych paneli  wyświetlany był  na 

ekranach w kokpicie. Dzięki temu pilot widział to, co dotąd mógł zobaczyć wyłącznie 
wyglądając przez iluminatory w różnych częściach statku. Jedynym punktem, który na-
dal  pozostawał  niewidoczny,  był  obszar  bezpośrednio  za  rufą.  Na  szczęście  ten  rejon 
znajdował się w zasięgu działania anteny. 

Wyjaśniając swoje dokonania, Jowdrrl przeszła z dialektu Shyriiwook na Thyka-

rann, który dysponował bogatszym słownictwem technicznym. 

- Jeśli zechcesz, będziesz kiedyś mógł przepuścić sygnał przez komputer celowni-

czy. Wtedy każdy namierzany obiektzobaczysz albo na zwykłym ekranie, albo na ce-
lowniku, albo w obu tych miejscach - wytłumaczyła Chewiemu. - Możesz sobie kupić 
lepsze przetworniki obrazu, na  przykład „rybie  oko" firmy Melihat  albo Tana  Ire, ale 
ich montaż będzie wymagał wycięcia otworów w kadłubie. No, teraz przynajmniej mo-
żesz sobie popatrzeć przez wszystkie iluminatory, nie biegając po całym statku. 

Chewbacca z niechęcią wymruczał słowa uznania. 
-  Niestety,  nie  miałam  dość  czasu,  by  zająć  się  drugim  problemem  -  dorzuciła 

przepraszająco, przechodząc znów na Shy-riiwook. 

- Jakim mianowicie? 
-  „Myśliwy  Wookiee  nie  ma  tylu  rąk,  by  jednocześnie  wspinać  się  i  mierzyć  do 

zwierzyny". 

I znów w jej słowach zabrzmiało zaskakująco dobre zrozumienie specyfiki latania 

„Sokołem", obsługiwanym najczęściej przez zdecydowanie zbyt skromną załogę. Ofi-
cjalnie koreliański frachtowiec typu YT-1300 powinien być obsadzony przez czteroo-
sobową ekipę w przypadku lotów wewnątrzsystemowych lub ośmioosobową (pracującą 
na zmiany) podczas podróży międzygwiezdnych. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

27 

Operator  załadunku  był  właściwie  zbędny,  lecz  pozostali  -nie.  Nawet  przy  zdal-

nym sterowaniu działkami, dla dwuosobowej załogi efektywny lot w warunkach bojo-
wych  był  niemal  niemożliwy.  W  większości  przypadków  „Sokół"  przetrwał  starcia  z 
wrogiem tylko dlatego, że jego załoga walczyła na tyle dobrze i na tyle krótko, że moż-
liwa była szybka ucieczka. 

- Im więcej gąb przy stole, tym gorsza uczta  - powiedział Chewbacca. - Na ciche 

polowanie  najlepiej  wybrać  się  we  dwóch.  Choć  istotnie,  czasem  cztery  ręce  nie  wy-
starczają. 

Jowdrrl znowu zmieniła dialekt. 
- Dlaczego nie zainstalowaliście w wieżyczkach automatycznego systemu kontroli 

ognia? 

-  Przez  całe  lata  tłumaczyłem  Hanowi,  że  powinniśmy  to  zrobić  -  odparł 

Chewbacca - ale jest bardzo przywiązany do tych poczwórnych działek typu Dennia, bo 
dają „Sokołowi" zaskakująco dużą siłę rażenia. Tyle, że zaprojektowano je z  myślą o 
Dread-naughtach, które miały liczne załogi, więc nie są przystosowane do współpracy z 
automatycznym systemem kontroli ognia. 

- Sprawdziłam w katalogu, że nie produkuje się ani zawieszenia pierścieniowego, 

ani kulowego dla tego typu działek -powiedziała Jowdrrl. - Istniejących zamocowań nie 
da się, niestety, przystosować do współpracy z komputerem celowniczym. Mam jednak 
kilka pomysłów, tylko... brakuje mi czasu. - Wskazała palcem jeden z ośmiu kabli do-
prowadzonych  do  konsoli  komputera  celowniczego  i  spytała:  -  Sam  wymyśliłeś  to 
obejście? 

-Tak. 
System  stworzony  przez  Chewbaccę  składał  się  z  ośmiu  przewodów  łączących 

mechanizm  poruszający  działkami  z,  joy-stickiem"  umieszczonym  na  desce  rozdziel-
czej w kokpicie. 

- Jest zaskakująco skuteczne - pochwaliła. - Niewiele brakuje, a będziesz miał to, 

czego  potrzebujesz.  Próbowałeś  kiedyś  wprowadzać  impuls  sterujący  nie  z  manetki, 
lecz  bezpośrednio  z  ekranu  celownika  albo  dopasowywać  obraz  z  ekranu  do  tego,  co 
widać na wyświetlaczu samego działka? 

- Nie mam czasu na dyskusje o tym, co mógłbym zrobić -przerwał jej Chewbacca. 

- Ale z tego, co widzę, nie doceniałem twoich umiejętności. Wiele się nauczyłaś, kiedy 
mnie tu nie było. 

- Dzięki, kuzynie - Jowdrrl zamknęła pudło z narzędziami i spojrzała mu w oczy. - 

Mam  nadzieję,  że  to  oznacza,  iż  akceptujesz  moją  kandydaturę  na  członka  załogi  w 
czekającej cię podróży. 

- Nie gadaj głupstw. 
-  Z  tego,  co  mówiła  nam  Malla,  wynika,  że  przyjdzie  ci  zmierzyć  się  z  wrogiem 

straszliwszym niż „tkacz pułapek" i bardziej złowrogim niż  gundark. Nie powinieneś i 
nie musisz walczyć z nim samotnie... 

- Nie - przerwał jej szorstko, po czym odwrócił się i zaczął schodzić po drabince 

na pokład główny. 

background image

Próba Tyrana 

28 

-  Jesteśmy  rodziną.  Twój  dług  życia  wobec  Hana  Solo  nie  kończy  się  na  tobie  - 

ciągnęła  Jowdrrl,  idąc  tuż  za  nim.  -  Nie  jesteś  w  stanie  obsłużyć  całego  statku.  Co 
chcesz osiągnąć lecąc tam samotnie? 

Chewbacca dotarł do kokpitu i opadł na fotel pilota. Włączył podgrzewacze uzwo-

jenia napędu jonowego, rozpoczynając tym samym nadzwyczaj krótką procedurę  star-
tową „Sokoła". 

- Masz trzy minuty na zabranie swoich rzeczy i opuszczenie statku. 
-  Nie  zamierzasz  pożegnać  się  z  Mallą  przed  startem?  -  spytała,  gestykulując  z 

ożywieniem.Chewbacca podążył wzrokiem za ruchem jej ręki. Ujrzał Mallę, Shorana i 
Dryantę, stojących razem na płycie lądowiska i spoglądających w stronę kokpitu „So-
koła". Dryanta i Shoran byli przepasani myśliwskimi bandolierami, a nie baldricami, 
u ich stóp stały sztywne torby z ekwipunkiem, używane do wspinaczki po drzewach. 

Z  pełnym  irytacji  warknięciem  Chewbacca  wygramolił  się  z  fotela  i  popędził  w 

stronę rampy. 

- Co to ma znaczyć?! - ryknął, przekrzykując gwizd rozgrzewających się silników 

„Sokoła". 

- Oto reszta twojej załogi - obwieściła Malla. Shoran uśmiechnął się szeroko i za-

meldował: 

- Pierwszy oddział Sił Ekspedycyjnych Wookieech gotów do wymarszu! 
- Malla powiedziała, że lecisz prosto do Koomacht  -  wyjaśnił  Dryanta.  - Nie pu-

ścimy cię tam samego. Chcemy ci pomóc. 

Chewbacca spojrzał na swoją żonę. 
- Nie  możesz prosić ich, żeby ryzykowali życie z powodu  mojego długu honoro-

wego. 

- Nie musiałam ich prosić - odparła Mallatobuck. - Wystarczyło, że powiedziałam 

im, dlaczego tam lecisz i co cię czeka. 

-  To  był  nasz  pomysł  -  przyznał  Shoran,  zakładając  na  ramię  solidnie  wypchaną 

torbę. Nie możesz zabronić nam udziału w tych łowach, nie narażając na szwank swo-
jego honoru, bo jeśli wyruszysz samotnie i zginiesz, okryjesz się hańbą. 

Syk  uruchamianych  wtryskiwaczy  i  stukot  sprężarek,  dobiegające  zza  pleców 

Chewbacci, dowodziły, że Jowdrrl samodzielnie kontynuowała procedurę startową. 

-  Nie  chciałem,  żeby  członkowie  mojej  rodziny  musieli  kiedykolwiek  walczyć  - 

rzekł Chewbacca. - Wiąże mnie przysięga i jeśli będzie trzeba, oddam życie za mojego 
przyjaciela, ale nie mam zamiaru oddać i waszego. 

-  Moje  życie  nie  jest  twoją  własnością,  żebyś  mógł  nim  rozporządzać  -  obruszył 

się  Dryanta.  -  Należy  wyłącznie  do  mnie,  a  ja  postanowiłem  poświęcić  je  dla  ciebie, 
kuzynie, i dla twojego druha. 

- Nie możesz odmówić, jeśli nie chcesz okryć nas wstydem, kuzynie  - powiedział 

Shoran. - Dotyczy to także Jowdrrl. 

- W  takim razie  wejdźcie na  pokład  - ustąpił, rzucając żonie gniewne  spojrzenie. 

Młodzi  pospieszyli  w  stronę  statku,  zostawiając  Chewbaccę  sam  na  sam  z  Mallą.  - 
Twoje mądre pomysły mogą kosztować naszą rodzinę życie tej trójki! 

- Lub uratować twoje - odparła Malla. - Uważam, że postąpiłam słusznie. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

29 

Chewbacca objął ją mocno ramionami i przez chwilę oboje mruczeli z czułością, 

wtulając się w gęste futra. Wysoki gwizd prze-pustnic objął sygnał, że czas wracać na 
pokład. Statek był gotowy do lotu. Nagle rozległ się głos, który osadził Chewbaccę w 
miejscu. 

- Ojcze! 
Chewie odwrócił się i ujrzał Lumpawarrumpa, stojącego pod drewnianym łukiem 

bramy lądowiska. Młodzieniec niósł na plecach jego kuszę oraz zakamuflowaną liśćmi 
torbę, którą miał ze sobą podczas przerwanego egzaminu dojrzałości. 

- Dokończysz próbę, gdy wrócę - zawołał Chewbacca. Lumpawarrump zbliżył się 

niepewnym krokiem. 

-  Zabierz  mnie  ze  sobą.  Raz  już  złamałeś  naszą  tradycję...  Proszę,  uczyń  to  raz 

jeszcze. 

Malla  chciała  zaprotestować,  ale  Chewbacca  uciszyłją  ostrzegawczym  gestem  i 

podszedł do syna. 

- Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego prosisz mnie o to? 
-  Do  twojego  powrotu  nie  będę  ani  dzieckiem,  ani  dorosłym.  Nie  należę  już  do 

kręgu opiekuńczego, ale jeszcze nie mam prawa uczestniczyć w Radzie - odpowiedział 
Lumpawarrump. 

- Boisz się, że mogę nie wrócić? 
- Tak. 
- A nie obawiasz się, że i ciebie może spotkać ten sam los? 
Bardziej boję się porażki niż śmierci - wyznał Lumpawarrump. - Wiele się ocze-

kuje od syna Chewbacci. Ten, kto ma takiego ojca, nie może być tchórzem. 

- Teraz nikt już nie posądzi cię o brak odwagi. Oferując mi pomoc pokazałeś, ile 

jesteś wart. 

- Nikt nie uwierzy, że byłem gotów to zrobić. Powiedzą, że to tylko słowa, że li-

czyłem na twoją odmowę i że Malla i tak by mi zabroniła - nie ustępował Lumpawar-
rump. - Pomyślą, że nawet ty we mnie nie wierzysz, bo Jowdrrl, Shoran i Dryanta nada-
ją się do tej misji, a ja nie. 

Chewbacca potrząsnął głową. 
- To nie jest kwestia wiary. Skompletowałem już załogę. Czy masz jakieś umiejęt-

ności, które mogą nam pomóc podczas tego polowania?- Mam wszystko to, co odzie-
dziczyłem  po  tobie,  oraz  to,  czego  zdołasz  mnie  nauczyć  -  odpowiedział  Lumpawar-
rump.  -Ojcze,  proszę  cię!  Pogodziłem  się  z  twoją  nieobecnością,  bo  masz  obowiązki, 
które nie pozwalają ci przebywać z rodziną. Ale musisz w końcu dać mi szansę, bym 
mógł  dowieść  ci  swojej  wartości.  Chcę  nosić  baldric  i  wybrać  sobie  nowe  imię.  Po-
zwól, żebym zasłużył na nie u twojego boku. Obiecuję, że będziesz ze mnie dumny. 

Chewbacca spojrzał przelotnie na Mallatobuck, która obserwowała ich z niepoko-

jem, lecz nie próbowała się zbliżyć. Podejrzewał, że ryk silników „Sokoła" nie pozwolił 
jej usłyszeć ani słowa z ich rozmowy. 

-  Ruszaj  -  powiedział  Chewbacca,  chwytając  Lumpawar-rumpa  za  ramię  i  popy-

chając go lekko w stronę statku. Malla podniosła krzyk, lecz Chewbacca nie pozwolił 
jej powstrzymać syna. 

background image

Próba Tyrana 

30 

- Nie możesz zabrać go ze sobą, jeszcze nie jest gotowy -nalegała. 
- Jeśli pozwolę, żebyś mu o tym powiedziała, lub sam to zrobię, zniszczę go - od-

parł Chewbacca. - Właśnie dlatego muszę go zabrać. A teraz odsuń się i pokaż synowi 
matczyną dumę, nie strach. 

Smutna  i  zrezygnowana,  Malla  musnęła  jego  twarz  ustami,  a  Chewbacca  odpo-

wiedział  jej równie  delikatnym  pocałunkiem.  Potem  odwrócił  się  i  wszedł  na  pokład, 
Malla zaś cofnęła się, dołączając do tłumu gapiów, zwabionych donośnym rykiem sil-
ników „Sokoła". 

Chwilę później statek uniósł się w powietrze i pomknął ku niebu. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

31 

R O Z D Z I A Ł  

Teljkoński wagabunda wreszcie przestał się trząść i pojękiwać nad głowami więź-

niów. Statek znowu był w nadprzestrzeni, więc na pokładzie zapanowała cisza. 

- Brawo, malutki — powiedział Lando, czule poklepując ścianę komnaty, w której 

się unosili. - Stara, pordzewiała fregata eskortowa to za mało, żeby cię załatwić. 

- Ależ panie Lando, to okropne, wręcz straszne! - odezwał się Threepio, wywijając 

zamaszyście uszkodzonym ramieniem.  -Ten statek mógł nas uratować, a my od niego 
uciekamy, a może nawet spowodowaliśmy jego zniszczenie! 

- Mam nadzieję, że tak się stało - odparł Lando. - Nie warto przyjmować pomocy 

od imperialnego dowódcy ze Światów Środka. Nagroda za moją głowę zapewne nadal 
obowiązuje. Za wasze, jak sądzę, też. To, czy jest się bohaterem wojennym, czy prze-
stępcą  wojennym,  zależy  od  punktu  widzenia.  Bardzo  możliwe,  że  przekazywano  by 
nas z rąk do rąk, aż trafilibyśmy do tego, kto dałby najwięcej za przyjemność pozba-
wienia nas życia. 

- Rozumiem, sir. 
Artoo wyrzucił z siebie zwięzły komentarz. 
- Jestem pewien, że nie interesują go twoje osiągnięcia lingwistyczne, Artoo - za-

uważył wyniośle Threepio. - Podobnie zresztą jak mnie. 

W głosie robota pojawiła się melodramatyczna melancholia. 
-  Zabić,  wyłączyć  czy  roznieść  na  atomy...  dla  mnie  to  wszystko  jedno:  niebyt, 

ostateczna utrata świadomości...Nagle melancholia ustąpiła miejsca rozdrażnieniu. 

-  Choć  oczywiście  dla  ciebie  to  nie  ma  znaczenia,  ty  bezsensowna  plątanino  ob-

wodów!  -  dodał,  tłukąc  złocistą  pięścią  w  ko-pułkę  Artoo.  -  Jeśli  chcesz  się  na  coś 
przydać,  lepiej  zajmij  się  naprawą  czujników,  które  pan  Lando  umieścił  na  kadłubie. 
Nigdy nie pojmę, dlaczego pozwoliłeś im się zepsuć  właśnie  wtedy, gdy były najbar-
dziej potrzebne. 

Piskliwa riposta Artoo nie wymagała tłumaczenia, nawet dla Landa. 
- Nie ma powodu być tak nieuprzejmym - wymruczał Threepio. 
- Jeśli nie przestaniecie marnować ogniw energetycznych na kłótnie, to „ostatecz-

na utrata świadomości" spotka was szybciej niż sądzicie! - zagroził Lando, unosząc się 
między dyskutantami. - Artoo, czy jest nadzieja na naprawienie kotwiczki? 

background image

Próba Tyrana 

32 

- Ja odpowiem - wtrącił Lobot, z nagłym zainteresowaniem zbierając do kupy czę-

ści swojego skafandra i usiłując włożyć je na siebie. - Tuż przed przerwaniem transmi-
sji czujniki zarejestrowały jednobiegunowy impuls jonowy o gęstości dwudziestu tysię-
cy rahmów. 

- Dwudziestu tysięcy?! To więcej niż myślałem. Stawiałem na to, że nie przekro-

czy dwunastu - rzucił Lando. - No, ale to nieważne. 

-  Podstawowym  komponentem  czujników  widmowych  jest  taśma  dielektryczna 

Favervila, która zaczyna puszczać, gdy poddaje się ją bombardowaniu jonowemu o gę-
stości sięgającej piętnastu tysięcy rahmów. 

- Czyżby? - rzucił Lando. 
- Panie Lando, dlaczego osłony wagabundy nie zatrzymały bombardowania jono-

wego? spytał Threepio. 

- Dobre pytanie - odparł Lando. Być może dlatego, że po prostu nie istnieją. No, 

w każdym razie nie istnieją osłony anty-promienne. 

- Nie ma osłon? - powtórzył Threepio. - Czyż to nie dziwne... i niebezpieczne?! 
Rzeczywiście dziwne... - zaczął Lando. 
Lobot przerwał mu, udzielając kolejnej encyklopedycznej odpowiedzi. 
- Odkąd wprowadzono obowiązek wystawiania przez Biuro Rejestracyjne licencji 

dla  pojazdów  kosmicznych,  istnieje  wymóg  instalowania  pól  siłowych  w  jednostkach 
cywilnych. Powinny to być tarcze co najmniej drugiego stopnia, zabezpieczające załogi 
i  pasażerów  przed  promieniowaniem  kosmicznym  i  oddziaływaniem  energetycznym 
gwiazd.  Ponad  dziewięćdziesiąt  sześć  procent  statków  objętych  Rejestrem  dysponuje 
zarówno osłonami antypromiennymi, jak i cząsteczkowymi. 

Lando spojrzał z zaciekawieniem na starego druha, lecz zanim zdążył się odezwać, 

ciszę wypełnił głos rozindyczonego Threepia. 

- Panie Lando, to nie do przyjęcia! Jestem pewien, że pan Luke nie życzyłby sobie, 

żebyśmy dryfowali na pokładzie jednostki pozbawionej osłon. Nic dziwnego, że moje 
obwody  działają  tak  wolno,  a  Artoo  jest  taki  drażliwy.  Jeśli  chcemy  uniknąć  poważ-
nych uszkodzeń, musimy natychmiast opuścić ten okręt! 

-  Mam!  -  powiedział  Lando  pstrykając  palcami.  -  Właśnie  dlatego  nie  zainstalo-

wano osłon. Nie ma tu robotów, komputerów ani urządzeń elektronicznych, tylko orga-
niczne  maszyny,  organiczne  czujniki  i  organiczne  systemy  naprawcze.  Tu  obowiązują 
inne zasady. Nie wiedzieliśmy o tym, bo do tej pory nie mieliśmy okazji ujrzeć waga-
bundy pod obstrzałem. „Śmiałek" skierował salwę przed dziób statku, a zespół uderze-
niowy Pakk-pekatta w ogóle nie atakował. Co o tym myślisz, Lobot? 

-  Szansa  przetrwania  systemów  biologicznych  narażonych  na  działanie  promie-

niowania zależy od dwóch par czynników: rozmiaru uszkodzeń i zdolności organizmu 
do  ich  usuwania  oraz  dopływu  ciepła  i  umiejętności  rozprowadzania  go  po  danej  po-
wierzchni - wyrecytował matowym głosem Lobot. - Systemy obronne niektórych orga-
nizmów zapewniają ich organom wewnętrznym skuteczną ochronę zarówno przed czą-
steczkami radioaktywnymi, jak i przed promieniowaniem fotonowym typu J i C. 

Lando wlepił w niego wzrok, nie ukrywając zatroskania. 
- Co z tobą, Lobot? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

33 

- Czyżbym wyraził się nieściśle? 
- Nie chodzi mi o twoją wypowiedź, tylko o ciebie - wyjaśnił Lando. - Nie zrozum 

mnie źle, stary, ale w technice konwersacji cofnąłeś się do Wczesnej Ery Mechanicznej. 
Nadajesz jak nadgorliwy robot-informator! Tylko że za tą kupą danych nie widzę... cie-
bie. 

Lobot nie spojrzał mu w oczy, zajęty chwytaniem w powietrzu rękawicy.- Możli-

we, że wycofałem się za barierę tego, co pewne i dobrze znane, żeby wzmocnić poczu-
cie kontroli nad biegiem wydarzeń. 

- Cóż to za odpowiedź? Zachowujesz się jak robot przeprowadzający autodiagno-

stykę - atakował Lando. - Mam wrażenie, że gdybyś nie stracił łączności z komputera-
mi, w ogóle byś się nie odzywał. Powiedz, wspólniku, co ci leży na wątrobie? 

Po chwili Lobot przestał szarpać się ze skafandrem. 
-  Przyznam,  że  pozytywne  myślenie  o  naszej  sytuacji  sprawia  mi  coraz  większy 

problem  - odparł, spuszczając  wzrok.  -Może  mógłbyś zdradzić  mi przyczyny swojego 
optymizmu? 

- Nie czułeś, że statek zawrócił przed wykonaniem skoku w nadprzestrzeń? Ucie-

kliśmy z Prakith i skierowaliśmy się z powrotem tam, gdzie  mamy przyjaciół. Mamy 
też dość powietrza, żeby przetrwać, dopóki nas nie znajdą  - wyjaśnił Lando. -Co wię-
cej, poruszamy się po pokładzie mniej więcej swobodnie i umiemy już obsługiwać me-
chanizmy stworzone przez Quel-lich. Jesteśmy traktowani jak goście, a nie jak intruzi. 
Doprawdy, mogło być gorzej. 

- Jest gorzej. Zmierzamy w nieznane, pokonując ogromne dystanse jednostką, któ-

ra przez lata była nieuchwytna - stwierdził Lobot. - Nie mamy żywności i dysponujemy 
bardzo ograniczoną ilością wody. Osprzęt skafandrów i roboty powoli wyczerpują za-
pas energii. Żadne z urządzeń, które odkryliśmy, nie pozwala nam kontrolować poczy-
nań  statku ani komunikować się z nim. Poruszamy  się po ogólnodostępnych pomiesz-
czeniach, a nie jesteśmy wpuszczani do kabin prywatnych. Jeśli chcemy opanować ten 
okręt, musimy być traktowani przez jego systemy jak właściciele, a nie jak goście. 

-  Przyznaję,  że  jeszcze  nie  znaleźliśmy  drzwi  z  napisem  WSTĘP  TYLKO  DLA 

UPOWAŻNIONEGO  PERSONELU  -powiedział  Lando  -  ale  zgodnie  z  mapą  sporzą-
dzoną przez Ar-too, jesteśmy już w odległości najwyżej dwóch lub trzech pomieszczeń 
od dziobu. Uważam, że powinniśmy pozbierać ma-natki i znaleźć wreszcie tę sterow-
nię. 

- Nie  ma powodu, żeby  wierzyć, iż  sterownia znajduje się na dziobie  - zauważył 

Lobot. 

Lando rzucił mu pytające spojrzenie. 
- Zdawało mi się, że sam zaproponowałeś ten kierunek poszukiwań... 
-  Opierając  się  na  przypuszczeniach  wysnutych  dzięki  znajomości  typowych 

schematów konstrukcyjnych  - dokończył Lobot.  - Niestety, ten pojazd nie został zbu-
dowany  na  bazie  typowych  schematów.  Jego  konstruktorzy  nie  korzystali  z  doświad-
czeń znanych  nam cywilizacji,  dlatego jest  wyjątkowy. Nigdy  nie  poznamy do końca 
jego sekretów, nie potrafimy bowiem myśleć tak, jak robili to Quella. 

background image

Próba Tyrana 

34 

- Wystarczy, że odkryjemy choć jeden z nich  - powiedział Lando. - Dlaczego są-

dzisz, że mostek nie znajduje się w pobliżu dziobu? 

- Spójrz na mapę. Kabiny, które zwiedziliśmy w ciągu kilku ostatnich dni, otaczają 

nie znaną nam przestrzeń pośrodku statku, do której nie mamy dostępu. 

-  To  znaczy,  że  powinniśmy  próbować  dalej,  prawda?  -  spytał  Lando.  -  Granica 

między dwiema strefami, przejście TYLKO DLA OFICERÓW, klucz do dyrektorskiej 
łazienki, turbowinda do najdroższego apartamentu... Nazwa nie gra roli. Czuję, że znaj-
dziemy to w którymś z tych dwóch pomieszczeń. 

- Być może przejście jest tak dobrze ukryte, że nigdy go nie dostrzeżemy. A może 

w ogóle nie istnieje? 

- Jeśli trzeba będzie, sami je zrobimy — powiedział Lando z uśmiechem. - A teraz 

chyba warto zrobić mały zakład. Masz przy sobie coś cennego? 

- Słucham?! 
- Jeżeli mam rację, a ty nie, to chcę na tym zarobić - wyjaśnił Lando. - Nie ma to 

jak odrobina hazardu, kiedy sprawy życia i śmierci stają się trochę nudnawe. No więc, 
ile jesteś skłonny postawić na to, że siedzimy tu jak szczury w klatce? 

Lobot spojrzał obojętnie na Landa. Po chwili jego twarz - na co dzień pozbawiona 

wyrazu  - zaczęła dygotać. Kąciki ust jęły się poruszać, a oczy  - mrugać. Potem Lobot 
wydał z siebie dziwne, najwyraźniej dawno nie praktykowane beczenie, które stopnio-
wo przeszło w jękliwy chichot. 

- Jesteś szurnięty, Lando - powiedział. - Od wielu lat miałem zamiar ci to powie-

dzieć. 

- Kiedyś musi być ten pierwszy raz - odparł Lando, zdumiony dźwiękiem, którego 

nie słyszał nigdy przedtem: śmiechem Lobota. — Nie odpowiedziałeś na moje pytanie: 
wchodzisz w to, czy nie? 

Lobot chwycił dryfujący but i rzucił nim w jego stronę.- Za dobrze cię znam, żeby 

się z tobą zakładać - powiedział. - Chodźmy. Czas znaleźć tę sterownię. 

 
- Przepraszam pana... 
Lando badał rękami wewnętrzne ściany pomieszczenia, podczas gdy Lobo robił to 

samo na zewnątrz. 

- O co chodzi, Threepio? 
- Zastanawiałem się nad czymś - zaczął Threepio. - Artoo twierdzi, że jeśli ta jed-

nostka nie dysponuje osłonami, nasz sygnał naprowadzający powinien rozchodzić się w 
normalnej przestrzeni bez przeszkód... 

- Zgadza się. 
- Upiera się również przy tym, że nawet gdyby statek dysponował polem siłowym, 

to sygnał naprowadzający emitowany przez hiperkom pokonałby je bez trudu. 

- Zgadza się. 
-  Czy  może  mi  pan  zatem  wytłumaczyć,  dlaczego  nie  wysyłamy  sygnału  za  każ-

dym razem, gdy powracamy do normalnej przestrzeni? 

- Jasne. To dlatego, że nie mamy nadajnika ratunkowego. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

35 

- Ach tak - powiedział zakłopotany Threepio. - Jeśli to nie sprawi panu problemu, 

czy mógłby pan wyjaśnić nam, w jaki sposób nasze okręty mają nas odnaleźć? 

-  Przede  wszystkim,  nie  powinny  były  tracić  nas  z  oczu  -odparł  Lando.  -  Zespół 

Hammaxa miał za zadanie wedrzeć się błyskawicznie na pokład i unieruchomić waga-
bundę, zanim zdążyłby wykonać skok. 

-  Rozumiem.  Pan  jednak  namówił  pułkownika  Pakkpekatta,  żeby  pozwolił  nam 

spróbować załatwić to powoli i delikatnie? 

Lando wzruszył ramionami. 
- Coś w tym guście. 
Lobot z niedowierzaniem uniósł brew. 
- Czy to znaczy, że nie opracowano planu zapasowego na wypadek, gdyby coś po-

szło  nie  tak  jak  trzeba?  -  naciskał  Threepio.  -Jestem  pewien,  że  temat  ewentualnej 
ucieczki  wagabundy  pojawił  się  podczas  rozmów  strategicznych  z  pułkownikiem 
Pakkpekattem. 

- Naturalnie  - uspokoił go Lando.  - Tyle, że nadajnik ratunkowy mógłby zwrócić 

na  nas  uwagę  osób postronnych.  Zresztą  właśnie  po to produkuje  się  takie  maszynki, 
żeby nadawały na wszystkich częstotliwościach... Pamiętaj, że to jest operacja Wywia-
du Nowej Republiki. Przejęcie kontroli nad wagabundą było zaledwie pierwszą częścią 
planu. Nawet zespół Hammaxa nie miał zabrać ze sobą nadajnika ratunkowego, a jedy-
nie środki łączności krótkodystansowej. 

- Rozumiem. Zabroniono panu włączenia nadajnika ratunkowego w skład naszego 

ekwipunku. 

- Nie - odparł Lando. - Sam podjąłem taką decyzję. Podejrzewałem, że gdybyśmy 

mieli  coś  takiego,  kusiłoby  nas,  żeby  wysłać  sygnał.  Dlatego  właśnie  postanowiłem 
wykluczyć taką ewentualność. 

- Obawiam się, że nie rozumiem, panie Lando. 
- To dlatego, że nie masz wszystkich kawałków tej układanki  -  wyjaśnił Lando. - 

Powiedzmy, że  wytyczne, które  otrzymałem, nie  pokrywają  się  z rozkazami  wykony-
wanymi przez Pakkpekatta. Nie mieliśmy pozwolenia na wejście na pokład tego statku i 
nie  zamierzałem  przekazać  wagabundy  wprost  w  ręce  pułkownika.  No,  przynajmniej 
nie od razu. 

- Dlaczego? 
- Dlatego, że statek skończyłby w ciemnym hangarze jakiejś tajnej bazy i nikt by 

go już nie ujrzał - odpowiedział Lando. -Wywiad Nowej Republiki ma setki ludzi, któ-
rzy  zajmują  się  wyłącznie  rozbieraniem  na  części  broni  przechwyconej  od  obcych  w 
poszukiwaniu  koncepcji  wartych  powielenia.  Człowiek,  który  mnie  tu  wysłał...  na-
zwijmy go admirałem... miał przeczucie, że ten statek może być czymś więcej niż tylko 
bronią i zasługuje na nieco lepszy los. I wygląda na to, że miał rację. 

-  Rozumiem  -  powtórzył  Threepio  i  dodał,  ponaglony  zwięzłym  ćwierknięciem 

Artoo: - Ale jego plan nie powiódł się w stu procentach. 

Lando potrząsnął głową. 
- Jedyne, co nam nie wyszło, to przejęcie kontroli nad statkiem. Obiecałem mu, że 

tego dokonamy, ale na razie się nie udało. 

background image

Próba Tyrana 

36 

- Panie Lando, Artoo chciałby wiedzieć, czy mamy jakikolwiek środek łączności z 

zespołem operacyjnym. 

- Nie; jedynie komunikatory krótkiego zasięgu. Pamiętajcie jednak, że ja wcale nie 

chcę, żeby Pakkpekatt nas ratował. 

-  Więc  w  jaki  sposób  zamierza  pan  skontaktować  się  z  człowiekiem,  który  zlecił 

panu tę misję? 

Lando zacisnął ustŁ.- Na pokładzie „Ślicznotki" zainstalowano hiperkom nadający 

sygnał w ściśle określonym paśmie. Supertajne urządzenie, nawet nie mam pojęcia, jak 
działa. Dzięki niemu admirał może śledzić wszystkie ruchy mojego statku, o ile tylko 
znajduje się on w zasięgu nadajnika. O jaką odległość dokładnie chodzi, to tajemnica, 
ale powiedziano mi, że jest ogromna. 

-  Ależ  „Ślicznotka"  już  nie  jest  przycumowana  do  wagabun-dy!  -  przypomniał 

Threepio.  -  Widzieliśmy,  jak  odłączała  się  od  śluzy.  Może  nawet  została  zniszczona? 
Jakiż pożytek z tego nadajnika, skoro nawet nie mamy pojęcia, gdzie jesteśmy? Lobot 
ma rację: jesteśmy zgubieni, skazani na niebyt... 

- Przymknij się wreszcie, dobrze!? - zażądał poirytowany Lando. - Słowo daję, je-

steś najbardziej denerwującym robotem, jakiego kiedykolwiek zbudowano. 

- Jaki pan nieuprzejmy... 
-  Znowu  zaczynasz?  -  rzucił  ostrzegawczo  Lando.  Zanurzył  rękę  w  przepastnej 

kieszeni skafandra i wyciągnął srebrzysty cylinder grubości kciuka i długości dłoni. 

- Spójrz - powiedział, podrzucił cylinder i złapał go za przeciwległy koniec, a na-

stępnie zręcznie ukrył w kieszeni. - Znajdą nas, jeśli będą chcieli. 

- Jakim cudem? O czym pan mówi? Do czego służy ten przedmiot? 
- To urządzenie przywołujące „Ślicznotkę". 
- Wiedziałeś o tym?! 
- Oczywiście. Threepio uniósł głowę. 
- Nadajnik! A więc możemy wezwać pomoc? 
- Możemy  wyemitować sygnał, który uruchomi  układ podporządkowania  mojego 

jachtu. Dzięki admirałowi działa także w nadprzestrzeni - wyjaśnił Lando. - Układ pod-
porządkowania doprowadzi statek prosto do nas. 

- Przepraszam, panie Lando, ale czy cały czas miał pan to urządzenie przy sobie? 
- To wyjątkowo głupie pytanie, Threepio, nawet jak na dro-ida protokolarnego. 
- Nie  widzę powodu, żeby odpowiadać  w obraźliwy  sposób na  moje proste pyta-

nia... 

-  Pozwól,  że  oszczędzę  ci  zadawania  dalszych  „prostych  pytań"  -  przerwał  mu 

Lando. - Tak, miałem je przy sobie i nie używałem go. Postąpiłem tak dlatego, że nie 
mamy kontroli nad poczynaniami wagabundy. Gdybym po najbliższym wyjściu z nad-
przestrzeni  wezwał  „Ślicznotkę",  mógłbym  wywołać  nader  niepożądane  skutki.  Albo 
wagabunda uciekłby po raz kolejny, albo otworzyłby ogień do jachtu. Jeśli „Ślicznotka" 
zostanie uszkodzona, znajdziemy się w poważnych tarapatach. Czy to jasne? 

- Całkowicie, panie Lando. 
- To dobrze. W takim razie wracam do tego, co robiłem, a ty nie waż się mi prze-

szkadzać. Nie  wrócimy do domu, zanim nie  wykonamy zadania, które nam zlecono, a 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

37 

ja  jestem  za  bardzo  zmęczony  i  głodny,  żeby  użerać  się  z  jakimś  kłótliwym  droidem. 
Rozwalę  cię  na  kawałki  strzałem  z  blastera,  jeżeli  zmusisz  mnie,  żebym  cię  słuchał 
choćby minutę dłużej. Czy to też jest jasne? 

- Jak poranek  na  księżycu Kolos!  - Threepio poklepał Artoo po kopułce sprawną 

ręką. - Chodźmy, Artoo. Zdaje się, że przeszkadzamy. 

 
Przedział  dziobowy  wagabundy  był  co  najmniej  pięć  razy  obszerniejszy  niż  po-

mieszczenia,  które  odkryli  dotychczas.  Miał  kształt  grubego  dysku,  umieszczonego 
pionowo.  Jedna  z  jego  ścian  była  wypukła  i  oddalona  od  przeciwległej,  wklęsłej,  o 
mniej więcej pięć metrów. Na obwodzie dysku znajdowało się osiem wejść, łącznie z 
tym, którym dostali się do środka. Każde z nich wyglądało jak wrota kolejnego długie-
go ciągu pomieszczeń. 

- Wszystkie drogi prowadzą do Imperiał City - rzekł Lando. - Nie wiem, czy jeste-

śmy w sterowni, ale to miejsce wyraźnie różni się od pozostałych. Wydaje się jasne, że 
Quella chcieli, żeby właśnie tu trafiali ich goście. 

Roboty  unosiły  się  mniej  więcej  pośrodku  pomieszczenia,  podczas  gdy  Lando  i 

Lobot rozpoczęli rutynowe badanie ścian. Niemal cała powierzchnia ścian była nieak-
tywna - w części zewnętrznej, przeszukanej przez Lobota, nie trafili na żaden włącznik, 
Lando zaś znalazł zaledwie jeden. 

Uaktywnienie go spowodowało pojawienie się na całej wewnętrznej ścianie dysku 

równomiernie rozłożonych wypustek. Każda z nich, przypominająca kształtem tępo za-
kończony hak, miała grubość nadgarstka Threepia i długość przedramienia Landa. Po-
kryte były wzorem ułożonym z trapezoidów, wąskich prostokątów i nakładających się 
na siebie trójkątów o zniekształconych bokach.- Jak sądzisz, Lobot, czy to panel kon-
trolny na mostku w stylu Quellich? Moim zdaniem te haki aż się proszą, żeby je chwy-
tać - rzekł Lando, lewitując opodal droidów. 

Lobot, zawieszony tuż przy wewnętrznej ścianie, sięgnął  ręką ku jednej z  wypu-

stek. Nic się nie wydarzyło. Ani w pomieszczeniu, ani w zachowaniu całego statku nie 
zaszła nawet najmniejsza zmiana. 

- Jeśli to rzeczywiście są dźwignie sterujące, to być może trzeba nimi poruszać w 

odpowiedniej  kolejności.  Dobrze  byłoby  znać  budowę  anatomiczną  i  zasięg  kończyn 
Quellich - powiedział Lobot, zwracając się w stronę Landa. - Wnioskując z rozmiarów 
sali, należy przypuszczać, że potrzebnych było co najmniej kilku operatorów. 

Lando przysunął się nieco bliżej. 
- Czy nie tak zachowują się dzieci, które po raz pierwszy wpuszczono do kokpitu? 

Czy  nie  zaczynają  poruszać  losowo  wybranymi  dźwigniami?  -  Sięgnął  lewą  ręką  ku 
najbliższej wypustce, lecz po chwili rozmyślił się. - Artoo, czy potrafisz odnaleźć na tej 
ścianie jakiś znak podobny do tego, który widzieliśmy na samym początku, przy śluzie? 

Srebrzysta kopułka robota obracała się przez chwilę to w jedną, to w drugą stronę. 

Potem Artoo wydał z siebie krótki pisk, który nie wymagał tłumaczenia. 

- Takie już nasze szczęście - rzekł Lando. - Mamy do czynienia z gatunkiem, który 

nie wynalazł czegoś takiego, jak znak. 

background image

Próba Tyrana 

38 

Tymczasem Lobot przesuwał się wzdłuż ściany, używając wypustek jako uchwy-

tów. 

-  Nie  sądzę,  żeby  te  haki  były  drążkami  sterowniczymi,  Lando  -  powiedział.  -  A 

jeśli nawet, to i tak  są  zablokowane. Dotknąłem już  czternastu par i nic  się  nie  stało. 
Gdyby  jakiekolwiek  zmiany  zachodziły  w  innych  częściach  statku,  mielibyśmy  tu  sy-
gnał potwierdzający. 

- Może wszyscy mylimy się co do przeznaczenia tej kabiny? 
- Z każdą chwilą jestem o tym coraz bardziej przekonany -stwierdził Lobot. - Z le-

dwością sięgam od jednej wypustki do drugiej ... Nawet jeśli Quella byli więksi od nas, 
to rozmieszczenie ma-netek w tak dużych odległościach byłoby po prostu niewygodne. 

-  A  może  właśnie  tutaj  wieszano  więźniów  albo  składano  rytualne  ofiary  z  dzie-

wic, przyczepiając je do dziobu jak rzeźby w galionach? 

- To raczej mało prawdopodobne. 
Operując delikatnie dyszami, Lando począł się z wolna obracać, aż znalazł się w 

pozycji „głową w dół" w stosunku do pozostałych. 

- Wiesz, Lobot, z tej perspektywy jeszcze bardziej przypominają uchwyty, a raczej 

rękojeści i stopnie pod nogi. Ciekawe... -Obrócił głowę do tyłu, by spojrzeć na przeciw-
ległą ścianę pomieszczenia. - Artoo, ile prostokątnych wzorów tworzy wypustki na tej 
płaszczyźnie? 

Chwilę później Threepio przekazał odpowiedź. 
- Artoo informuje, że jest ich dwadzieścia siedem. 
- Czy któreś z wypustek nie pasują do tych dwudziestu siedmiu kompletów? 
Threepio wymienił zdanie z Artoo, po czym zameldował: 
- Nie, panie Lando. 
- Co masz na myśli, Lando? - spytał Lobot. Chwytając jedną z wypustek lewą rę-

ką, Lando obrócił się plecami do ściany i wyciągnął prawicę w stronę tej, która tworzy-
ła sąsiedni narożnik prostokąta. Do pary, która tworzyła podnóżki, zabrakło mu dwu-
dziestu centymetrów. 

- Mam na myśli salę dla dwudziestu siedmiu osób. Wookiee i Elomini pasowaliby 

lepiej do tych stanowisk. 

- Teatr? - zapytał Lobot, przyjmując identyczną pozycję jak Lando. 
- Kto  wie? A  może przedstawienie  nie rozpocznie się, dopóki  wszyscy  widzowie 

nie zajmą miejsc? Artoo, Threepio... spróbujcie zrobić to co my. 

Artoo  zaholował  Threepia  w  pobliże  ściany  i  poczekał,  aż  robot  protokolarny 

chwyci wypustkę sprawną ręką. Wtedy mały droid astromechaniczny zajął miejsce ob-
ok partnera, unieruchamiając się za pomocą chwytaka. 

Chwilę później w kabinie zapanowały zupełne ciemności. 
- Artoo, światła - rozkazał Lobot. 
- Nie- rzucił Lando. - Poczekaj. Zaczyna się przedstawienie... 
Wkrótce czterej zaciekawieni widzowie  ujrzeli blask, którego źródło zdawało się 

znacznie bardziej odległe niż przeciwległa ściana. Tajemniczy obiekt świecił coraz ja-
śniej, a po chwili nabrał  wyraźniej szych kształtów i rozdzielił się na kilka części. Po 
kilku sekundach obraz nabrał wybornej ostrości.Widok, który ujrzeli, zaparł im dech w 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

39 
piersiach. Zmysły kazały im uwierzyć, że nie znajdują się już we wnętrzu wagabundy. 
Byli zawieszeni w ciemności i podziwiali piękną, rudobrązową planetę, okraszoną po-
łyskliwymi błękitnymi plamami oceanów i spowitą miejscami w welon śnieżnobiałych 
chmur. Blask bladożółtej gwiazdy oświetlał jej powierzchnię, ozdobioną nieregularny-
mi czarnymi wstęgami gór i ciemnozielonymi smugami rozciągającymi się wzdłuż ko-
ryt rzecznych. Dwa  księżyce, z których mniejszy był szary, a  większy czerwony, wę-
drowały po niewidzialnych orbitach 

Lando  poczuł  głęboki  podziw  dla  urody  tego  widowiska.  Jednocześnie  doznał 

owego uczucia zawrotu głowy i braku tchu, dobrze znanego tym, którym zdarzyło się 
stanąć oko w oko z zimną pustką kosmosu. 

-  Ojczysta  planeta  -  szepnął  do  siebie.  -  Najważniejszy  obiekt...  Tak  jakby  wie-

dzieli, że nigdy już jej nie zobaczą. 

-  Lando,  czuję  się  tak,  jakbym  swobodnie  spacerował  w  przestrzeni  -  wyszeptał 

Lobot. - No, tak przynajmniej wyobrażam sobie taki spacer. Czy to jest... prawdziwe? 

- Nie. No, niezupełnie. Jest bardziej realistyczne niż rzeczywistość - odparł Lando 

-  ale  gdyby  przyjrzeć  się  bliżej,  można  by  zauważyć,  że  proporcje  są  nietrafione,  że 
elementy są zbyt duże i leżą zbyt blisko siebie, że planeta jest zbyt jasna w porównaniu 
z gwiazdą, że czas obrotu jest zbyt krótki... i tak dalej. Tyle, że to nie ma znaczenia, bo 
iluzja i tak jest niemal pełna. 

Lobot odwrócił głowę w kierunku robotów, nie odrywając wzroku od panoramy. 
- Artoo, co na to twoje czujniki? 
Nawet rozwlekła odpowiedź Artoo zabrzmiała nieco ciszej niż zwykle. 
- Artoo mówi, że zewnętrzna ściana pomieszczenia pozostała na swoim miejscu  - 

przetłumaczył  Threepio  -  ale  w  tej  chwili  jej  współczynnik  absorpcji  optycznej  sięga 
mniej niż jednej setnej procenta. 

- To najbardziej przezroczysty materiał, o jakim słyszałem -stwierdził Lobot. 
- Chcesz powiedzieć, że to nie jest hologram? - spytał Lando. 
- Panie Lando, Artoo informuje, że gwiazda znajduje się w odległości czterdziestu 

czterech metrów, a planeta - siedemnastu. 

-Tojesttellurium -powiedział Lobot. -Ogromny przestrzenny model systemu Quel-

la. Jestem bardzo ciekaw, jaki mechanizm nim steruje... 

Lando skinął głową na potwierdzenie jego słów, po czym wtrącił: 
- Dość. Nie chcę słyszeć ani słowa więcej. 
- Dlaczego? Stało się coś? 
- Nie - odparł Lando oddychając głęboko. - Być może już nigdy nie zobaczę rów-

nie pięknego dzieła sztuki. Chcę się nim nacieszyć, zanim ruszymy dalej. 

 
Chłodnia,  którą  na  lądowisku  Instytutu  Obroańskiego  ładowano  właśnie  do  luku 

śmigacza  bagażowego,  należącego  do  Draysona,  odbyła  bodaj  najszybszą  w  historii 
podróż z Maltha Obex na Coruscant. Mimo to Drayson nie ukrywał zniecierpliwienia, 
gdy obserwował poczynania dokerów manewrujących podobną do trumny skrzynią. 

background image

Próba Tyrana 

40 

- Przepraszam... - zagadnął ktoś, stając obok niego. Drayson odwrócił głową i uj-

rzał postać sięgającą mu mniej więcej do łokcia. Jej opaloną twarz okalały białe włosy, 
oczy zaś wpatrywały się w niego z zaciekawieniem. 

- Słucham. 
- Pan Harkin Dyson? Szef załadunku mówił, że właściciel osobiście zgłosi się po 

przesyłkę. 

- Tak - odpowiedział Drayson, odwracając się tyłem do pracujących dokerów. - A 

pan jest... 

- Joto Eckels - dokończył nieznajomy. - Kierowałem tymi wykopaliskami. Chcia-

łem tylko sprawdzić, czy to naprawdę  pan, bo... zależało mi,  żeby podziękować panu 
osobiście. 

- Za co, doktorze Eckels? 
- Gdyby nie przejął pan tego kontraktu, nasza wyprawa na Maltha Obex zostałaby 

odwołana. Być może przez długie lata nie zdołalibyśmy odzyskać ciał Kroddoka i Josa-
li. - Eckels machnął rękaw stronę promu „Meridian". - Chcę podziękować za to, że po-
zwolił mi pan zabrać je ze sobą. To był piękny gest w stronę ich rodzin. 

- Każdy zrobiłby to samo na moim miejscu - powiedział Drayson. 
- Chcielibyśmy, żeby tak było, ale to nieprawda. Wiem, że nie dlatego postanowił 

pan przejąć ten kontrakt, ale chcę, żebypan zrozumiał, jak wiele to znaczyło dla tych, 
którzy ich znali. I jeszcze raz zapewniam, że cała ta sprawa nie wpłynęła na szybkość 
dostawy pańskiego ładunku. - Eckels skinął głową w stronę chłodni, umocowanej już w 
luku śmigacza. 

-  Wiem  o  tym  -  odparł  Drayson  uśmiechając  się  lekko.  -Dziękuję  za  uprzejme 

słowa, doktorze Eckels. „Meridian" zawiezie pana na Maltha Obex, kiedy tylko będzie 
pan gotowy. Kapitan Wagg otrzymał już stosowne instrukcje. Proszę też przekazać mo-
je podziękowania pozostałym członkom zespołu. 

-  Zrobię to  - zapewnił Eckels.  -  A przy okazji... Sądząc po tym, jak postępowały 

prace  przed moim  wyjazdem, podejrzewam, że udało im  się  wydobyć  i skatalogować 
sporo nowego materiału. Mam tam dwunastu naprawdę dobrych, solidnych fachowców, 
obozujących w ciężkich warunkach i pracujących całymi dniami. Zapewniam pana, że 
zdobędziemy  więcej  materiału  niż  potrzeba  do  zidentyfikowania  owych  przedmiotów 
należących rzekomo do Quellich. 

- Doskonale powiedział Drayson, ruszając w stronę spee-dera. 
Eckels poszedł za nim. 
-  Zastanawiałem  się,  czy  mógłbym  rzucić  okiem  na  te  obiekty,  lub  przynajmniej 

ich hologramy, zanim wrócę na Maltha Obex... 

- Przykro  mi, ale to chyba nie będzie możliwe  - odparł Drayson,  uśmiechając się 

grzecznie i ponownie ruszając ku pojazdowi. 

- Rozumiem, że to dyskretna sprawa. Chciałem tylko zwrócić uwagę, że bardzo by 

mi to pomogło ustalić priorytety naszych dalszych prac  -  wyjaśnił Eckels.  - W końcu 
dwadzieścia pięć dni to za mało, żeby na dobre rozpocząć prace na całej planecie. Pa-
miętam ekspedycje, podczas których poświęcaliśmy  trzy miesiące na badania ogólne i 
wybór stanowiska, nim ruszyliśmy z miejsca pierwszy kamyk. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

41 

- Doskonale pana rozumiem, doktorze, i nie będę miał żadnych pretensji, bo zada-

nie  nie jest łatwe - rzekł Drayson. - Jestem przede  wszystkim realistą. Nie wątpię,  że 
wyniki badań spełnią moje oczekiwania. 

Znowu pomaszerował w stronę kabiny śmigacza, lecz Eckels wyprzedził go i sta-

nął mu na drodze. 

- Jest jeszcze jedna sprawa, o której chciałbym z panem pomówić. 
Tym razem twarz Draysona wykrzywił grymas irytacji. 
- O co chodzi? 
- O materiał, który panu dostarczyłem...  - Eckels zniżył głos. - Z okoliczności, w 

jakich nastąpiła śmierć tego osobnika, oraz z przedmiotów, które przy nim znaleźliśmy, 
wynika niezbicie, iż była to istota myśląca. 

- Tego się spodziewałem. A pan nie? 
- To komplikuje całą sprawę, proszę pana. Gdyby okazało się, że nadal żyją jacyś 

przedstawiciele tej rasy, szczątki należałyby do nich  - wyjaśnił Eckels. - Skoro jednak 
ich  nie  ma, obowiązują  nas zasady  ustalone  przez  Urząd do spraw Gatunków Myślą-
cych.  Znaleziony  materiał  musi  być  przechowany  w  nienaruszonym  stanie.  Wydobyte 
obiekty mogą być rekonstruowane, ale nie restaurowane i tak dalej... Jestem pewien, że 
kolekcjoner pańskiego formatu dobrze zna wszystkie te wymogi... 

- Orientuję się - uciął Drayson. 
-  W  takim  razie  nie  ma  problemu.  Chciałem  tylko  dla  spokoju  sumienia  uzyskać 

pańskie zapewnienie, że znalezione obiekty będą traktowane z należytym szacunkiem - 
ciągnął Eckels. -Wprawdzie dziś nie wiadomo nic o żywych osobnikach z tego gatun-
ku, ale to się może zmienić. Na przykład tacy Fraii Wys, którzy pojawili się dziewięć 
tysięcy lat po tym, jak uznano ich za wymarłą rasę... Z pewnością nie chcielibyśmy do-
prowadzić do tego, żeby ewentualni spadkobiercy Quellich znaleźli swoich przodków 
wiszących na ścianach naszych salonów w charakterze dekoracji. 

-  Czy  pan  chce  mnie  obrazić,  doktorze  Eckels? Jeśli  tak,  to  muszę  stwierdzić,  że 

jest pan bardzo bliski sukcesu. 

- Ależ nie, nie! Proszę tylko zrozumieć, że nasz Instytut bardzo niechętnie zezwala 

na  wywóz  eksponatów,  a  kiedy  już  to  robimy,  nalegamy,  by  przyznano  nam  prawo 
przeprowadzenia pierwszych badań. 

-  Przecież  je  zrobiliście  -  zauważył  Drayson.  -  Nie  wątpię,  że  wykorzystaliście 

czas  podróży,  by  szczegółowo  przebadać  szczątki  i  utrwalić  ich  stan  na  hologramach, 
jak to zwykle robicie. 

- Tak, oczywiście. 
- Świetnie - uśmiechnął się Drayson. - Może panu ulży, doktorze, jeśli powiem, że 

doskonale znam wartość ładunku zamkniętego w tej chłodni, przy czym nie chodzi mi 
tylko o to, ile będę wam musiał zapłacić za przeprowadzone wykopaliska. Za-pewniam, 
że  materiał  znajdzie  się  pod  troskliwą  opieką.  Skoro  wydaję  tak  poważne  kwoty,  by 
zdobyć skarb, to chyba nie zależy mi na tym, żeby go zniszczyć, prawda? A jeśli chodzi 
o ściany w moim salonie, to są już pełne. 

- Naturalnie  - powiedział Eckels, kiwając głową.  - Najmocniej przepraszam, jeśli 

pana uraziłem. 

background image

Próba Tyrana 

42 

- Nie gniewam się - odparł Drayson. - A teraz, jeśli pan pozwoli... 
Lot z Newport na północ, do najbliższej placówki Sekcji Technicznej Alpha Blue, 

mieszczącej się w tej samej dzielnicy, w której rezydowało kilku bardzo wpływowych 
senatorów,  trwał  dwadzieścia  minut.  Nie  rzucające  się  w  oczy  budynki  Sekcji  Czter-
dziestej Pierwszej, nie leżały jednak na trasie wycieczek, często odwiedzających tę oko-
licę. Niewielkie znaki, opatrzone niezbyt oryginalnym i raczej nie zapadającym w pa-
mięć napisem I

NTERMATIC 

R.C., miały wyjaśniać sens ruchu pojazdów między dwoma 

prywatnymi hangarami. 

Jeszcze  nim  śmigacz  Draysona  zatrzymał  się  na  dobre,  pracownicy  obsługi  już 

biegli  w jego  stronę, ciągnąc  za sobą  wózek repułsorowy.  Gdy pilot  wyłonił się z  ko-
kpitu, powitano go salutami. 

- Admirale... 
- Spocznij, Tomas. - Drayson podszedł do tylnej części smigacza i zaczął rozpinać 

pasy zabezpieczające ładunek, po czym pomógł swoim ludziom przełożyć skrzynię na 
wózek. - Doktor Eicroth gotowa? 

- Od godziny czeka w laboratorium numer pięć - odparł pułkownik. 
- Zatem chodźmy. 
Doktor Joi Eicroth powitała go wyuczonym, zawodowym uśmiechem, niczym nie 

zdradzającym faktu, iż Drayson od trzynastu lat był jej przyjacielem i kochankiem. Gdy 
tylko chłodnia  spoczęła  bezpiecznie  obok stołu badawczego, Drayson  wyprosił  młod-
szych oficerów i uzupełnił powitanie pocałunkiem. 

- To skandal, admirale. Jestem na służbie. 
- Zgadza się. Otwórzmy ją - zaproponował. 
-  Nie  tak  prędko  -  powstrzymała  go,  pociągając  za  linkę  i  opuszczając  zwisające 

pod sufitem kombinezony ochronne. -Muszę się przebrać w coś wygodniejszego. 

Włożenie skafandra zajęło jej prawie pięć minut. Drugie tyle poświęciła na ubra-

nie Draysona i uszczelnienie laboratorium. 

Wyłączenie  systemów  stabilizacyjnych  chłodni,  złamanie  plomby,  otwarcie  po-

krywy i usunięcie foamitu, wypełniającego wnętrze, trwało znacznie krócej. 

Kiedy  skończyła,  stanęli  przy  przeciwległych  końcach  skrzyni  i  spojrzeli  na 

szczątki  stworzenia,  które  zginęło  ponad  sto  lat  wcześniej  i  zostało  pochowane  przez 
swoich  towarzyszy  na  ruchomych  polach  lodowych  Maltha  Obex.  Owalne,  pokryte 
gładką skórą ciało istoty było niemal tak szerokie jak wnętrze pojemnika. Smukłe koń-
czyny, zginające się w dwóch miejscach, nie zmieściłyby się w chłodni,  więc złożono 
je  tak,  że  niezgrabne,  trójpalczaste  dłonie  zakrywały  twarz,  a  układ  nóg  przypominał 
literę X wpisaną w kwadrat. 

- Nic dziwnego - powiedziała Eicroth potrząsając głową. 
- Co takiego? 
Joi stanęła przy długim boku skrzyni. 
- W sumie te kończyny mają pięć do sześciu metrów długości, a średnicę nie więk-

szą  niż  sześć  centymetrów.  Trudno  o  gorsze  przystosowanie  do  życia  w  zimnie...  To 
cud, że ten osobnik przetrwał tak długo. 

Drayson skinął głową. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

43 

-  Chcę,  żebyś  zrobiła  natychmiastową  analizę  kodu  genetycznego.  Sekcja  może 

poczekać. 

- Rozumiem - odpowiedziała. - Pomóż mi przełożyć go na stół. 

background image

Próba Tyrana 

44 

R O Z D Z I A Ł  

- Generale A'baht.  
- Tak? 
- Prom z niszczyciela „Yakez" jest w drodze. Prosił pan, żeby poinformować... 
- Dziękuję, poruczniku - powiedział Etahn A'baht, nie podnosząc wzroku. - Proszę 

dopilnować, żeby komandor Carson trafił wprost do sali odpraw. 

- Tak jest. 
Był to pierwszy z pięciu okrętów, które tego ranka miały spotkać się w przestrzeni 

z  lotniskowcem  „Nieustraszony",  a  Far-ley  Carson  jako  pierwszy  z  dowódców  zespo-
łów  uderzeniowych  miał  dotrzeć  na  tę  naradę.  Niszczyciel  gwiezdny  „Yakez",  okręt 
flagowy zespołu uderzeniowego Wierzchołek, należał do Czwartej Floty, a sam Carson 
był jedynym przyjacielem A'bahta spośród wszystkich przybywających oficerów. 

Zgodnie z rozkazem prezydent Organy Solo, siły Piątej Floty zostały wzmocnione 

jednostkami należącymi do trzech innych flot Nowej Republiki. Przybycie zespołu ude-
rzeniowego  Klejnot  oznaczało,  że  w  przestrzeni  kosmicznej  opodal  Gromady  Koor-
nacht zebrały  się  już  wszystkie  wyznaczone  jednostki i  można  było rozpocząć proces 
spajania ich pod wspólnym dowództwem. 

Zadaniem tym miał się zająć Han Solo, lecz pułapka zastawiona przez Yevethów 

na prom, którym podróżował, oraz jego eskortę sprawiła, że rozbudowana flota pozo-
stała bez wyznaczonego dla niej dowódcy. Jak dotąd nie przysłano jego następcy, toteż 
na  razie  wszystko zostało po  staremu.  A'baht  nadal  był  naczelnym dowódcą sił zgro-
madzonych  w  Sektorze  Farlax.  Niestety,  Dowództwo  Floty  tak  bardzo  starało  się 
wpływać na szczegóły operacyjne działalności tej floty, że kompetencje A'bahta zostały 
poważnie ograniczone. Wybór nowego dowódcy wydawał się nieunikniony. 

Tymczasem jednak trzeba było robić swoje... 
- Generale A'baht - odezwał się nowy głos. 
A'baht  podniósł  wzrok  i  ujrzał  lekko  uśmiechniętego  Carso-na  stojącego  w 

drzwiach. 

- Stony! - rzekł A'baht podnosząc się zza biurka. - Zdawało mi się, że kazałem ad-

iutantowi zaprowadzić cię do sali odpraw. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

45 

-  Oficer  dyżurny  w  hangarze  powiedział,  że  następny  prom  wyląduje  za  dziesięć 

minut - powiedział Carson rozsiadając się na krześle.  - Pomyślałem, że skorzystam ze 
sposobności, żeby się przywitać. 

A'baht usiadł z westchnieniem i uaktywnił komlink. 
- Poruczniku, proszę informować mnie o przybyciu kolejnych gości. 
- Tak jest. 
Generał wyłączył maszynkę i położył ją na biurku, po czym uśmiechnął się i roz-

parł wygodniej w fotelu. 

- Miło cię widzieć, Stony. 
- Ciebie też, Etahn. Słyszałem, że mieliście kłopoty. 
- Cieszę się, że tu jesteś - powiedział A'baht. - Moi ludzie to żółtodzioby. 
-  Nie  sądzę,  żeby  twoje  metody  szkoleniowe  złagodniały  z  upływem  lat  -  odparł 

Carson. - Twoi piloci na pewno sobie poradzą. 

- Wsparcie doświadczonych załóg i sprawdzonych w boju maszyn dobrze im zro-

bi. Przeszli wyczerpujące szkolenie, ale trening to nie to samo co walka. Poznali smak 
tej różnicy nad Doornikiem Trzysta Dziewiętnaście. 

-  Gorzki  smak,  z  tego  co  słyszeliśmy  -  uzupełnił  Carson.  -A  jak  się  sprawowały 

nowe statki? 

-  Całkiem  dobrze.  Straty,  które  ponieśliśmy,  nie  wynikały  z  wad  sprzętu.  Kilku 

kapitanów nauczyło się, czego nie należy robić następnym razem... - urwał, a po chwili 
dodał znacznie poważniejszym tonem: - Parę załóg zafundowało mi bardzo kosztowną 
lekcję, której zapewne nigdy nie zastosuję w praktyce.- Chyba nie sądzisz, że odeślą cię 
do domu, zanim skończy się to wszystko? . 

- Nie, w tej chwili nie zdecydują się na żadne zmiany, ale kiedy pojawi się nowy 

dowódca, stanę się zbędny - odparł A'baht. - Już teraz jestem niczym więcej, jak tylko 
rzecznikiem Dowództwa Floty. 

-  Tak  bywa-  rzekł  Carson  i  uśmiechnął  się  szerzej.  -  We  flocie  dorneańskiej  nikt 

nie cieszy się taką swobodą działania będąc „zaledwie" generałem. 

A'baht skrzywił twarz w lekkim uśmiechu. 
-  Ani  tak  wielką  odpowiedzialnością.  Gdybym  wiedział  od  początku,  jakie  obo-

wiązują zwyczaje... 

- Coruscant nie załatwia spraw w ten sposób. Nieważne, kto stoi za sterem, ważne, 

że zasady są niezmienne - przerwał mu Carson. - Jesteś pewien, że przyślą nowego do-
wódcę? 

- Jedyny powód, dla którego do tej pory nie skierowali tu Ackbara albo Nantza, to 

ten, że boją się, żeby i ich nie porwano - stwierdził A'baht. - Ja jakoś nie cieszę się tak 
troskliwą opieką Dowództwa. 

-  Mówiłem  ci,  że  powinieneś  był  pozwolić  im,  żeby  mianowali  cię  admirałem  - 

powiedział Carson. - Założę się, że połowa twoich problemów w kontaktach z górą wy-
nika z tego, że nie podoba im się twój stopień. Kwatera główna jest pełna świeżo na-
wróconych  tradycjonalistów,  którzy  wbili  sobie  do  łbów,  że  generał  to  facet  w  brud-
nych buciorach, a te wysokie progi — machnął ręką wskazując na skromnie wyposażo-
ną kabinę - są wyłącznie dla admirałów. 

background image

Próba Tyrana 

46 

-  Chcesz  powiedzieć,  że  pozwolili  mi  zachować  stopień,  który  miałem  we  flocie 

Dornei, z powodu fałszywej uprzejmości? -spytał A'baht. 

- Jestem pewien, że wszyscy, którzy podpisali się pod planem konsolidacji, mieli 

szczere intencje - odparł Carson. - I generałowie, i admirałowie dostali C-jeden. Liczy 
się ocena, a nie stopień, prawda? Tyle, że dawne uprzedzenia umierają powoli, nie mó-
wiąc już o tradycyjnej rywalizacji. 

- Głupota - rzekł A'baht z odrazą. - Oceniać osobę po jej stopniu wojskowym... 
W tym momencie drzwi rozsunęły się i porucznik Zratha zajrzał do środka. 
- Admirał Tolokus i komandor Martaff czekają w sali odpraw. Pozostali zaraz tam 

będą. 

-  Dziękuję.  Już  idziemy  -  odpowiedział  A'baht  wstając.  -  No,  Stony,  czas  przy-

wdziać mój zszargany, generalski mundur. 

Carson wyprężył się i - ku zaskoczeniu A'bahta - zasalutował służbiście. 
- Sir, pozwolę sobie powiedzieć, że nie widzę, żeby był zszargany. Inni też to panu 

powiedzą.  -  Przysunął  się  o  krok  bliżej  i  zniżył  głos.  -  Nie  jesteśmy  w  Imperiał  City. 
Znamy pana, generale. Jest pan jednym z nas. Proszę nas poprowadzić, a nie będzie pan 
musiał zastanawiać się, czy za nim podążamy. Proszono mnie, żebym to panu przeka-
zał, sir. 

A'baht uśmiechnął się z lekka. 
- Dziękuję, Stony. A teraz pora zakasać rękawy. 
 
Generał puścił Carsona przodem, a sam zatrzymał się, by zebrać swoich oficerów 

sztabowych.  Nieświadomie  dokonał  efektownego  wejścia  do  sali  odpraw,  wiodąc  za 
sobą dwóch pułkowników. Pięcioro czekających na niego dowódców - czworo genera-
łów i admirał, w tym jedna kobieta, trzej mężczyźni i No-rak Tuli - zerwało się z miejsc 
salutując. 

- Spocznij - powiedział A'baht, podchodząc do środkowego fotela. - Pozwolą pań-

stwo,  że  przedstawię  pułkownika  Corgana,  oficera  taktycznego  w  moim  sztabie,  oraz 
pułkownika Mauit'ta, szefa wywiadu. Obaj zaprezentują państwu swoje raporty w póź-
niejszej części spotkania. - Dwaj oficerowie zajęli miejsca obok A'bahta. 

Generał nie tracił czasu na uprzejmości. 
- Jak już wiecie, wasze zespoły uderzeniowe zostały przysłane, by wzmocnić Piątą 

Flotę w walce z Yevethami — zaczął. -Nasza obecność tutaj nie jest już tylko symbo-
lem,  ostrzeżeniem  czy  pokazem  siły,  jak  parada  w  Dzień  Zwycięstwa.  Celem  naszej 
misji jest ocena i zapobieganie zagrożeniu, lecz w każdej chwili możemy otrzymać no-
we wytyczne. 

Będziemy działać jako jedna grupa operacyjna o sile dwóch flot. Wszystkie zespo-

ły uderzeniowe pozostają pod moim dowództwem i kontaktują się ze mną poprzez mój 
sztab. Wasze  jednostki zachowują  dotychczasową  organizację, numery kodowe  i czę-
stotliwości łączności wewnętrznej na poziomie zespołu, dywizjonu i eskadry.Jedynym 
wyjątkiem od tej zasady będą wasze komórki wywiadowcze. Wszyscy ich pracownicy 
przechodzą niniejszym do nowo powstałej Szesnastej Grupy Zwiadu Taktycznego, pod 
rozkazy pułkownik Mauifta. Pułkownik przekaże  wam szczegółowe informacje  na te-

background image

Michael P. Kube-McDowell 

47 
mat  procedury ich przeniesienia. Raporty taktyczne  dla  całej floty będą  wychodziły z 
biura  pułkownika  Corgana.  Oczekuję,  że  będziecie  kontynuowali  patrole  wczesnego 
ostrzegania w waszych sektorach, angażując w nie maszyny zwiadowcze. 

Ponieśliśmy już straty i - jak sądzę - nie koniec na tym, ale nie będę tolerował bez-

troskiego podejścia dowódców do tej sprawy. Musimy być gotowi na dalsze ofiary, je-
śli tego będzie wymagało dobro naszej misji, ale nie dopuszczę, by choć jeden człowiek 
zginął wskutek czyjejś nieuwagi, niekompetencji, nie-dbałości, braków w wyszkoleniu 
lub awarii sprzętu, której można było uniknąć. Nasz przeciwnik jest sprytny, silny i go-
towy na wszystko, a do tego działamy na jego terenie. Proszę o zachowanie najwyższe-
go stopnia gotowości bojowej na każdym szczeblu waszych jednostek. 

A skoro już wspomniałem o stratach... proszę, pułkowniku Corgan. 
Corgan skinął głową. 
- Ogółem straciliśmy dwudziestu sześciu pilotów maszyn bojowych i jedenastu pi-

lotów statków pomocniczych zaczął. -Te liczby są łącznym bilansem bitwy o Doornik 
Trzysta  Dziewiętnaście  i  misji  rozpoznawczej  do  wnętrza  Gromady.  Otrzymaliśmy 
uzupełnienia sprzętu z Coruscant, ale brakuje nam załóg do nowych statków. To jeden z 
minusów służby w świeżo sformowanej jednostce liniowej: rezerwowi piloci, których 
teoretycznie moglibyśmy wykorzystać, są najczęściej zbyt niscy rangą, by dopuścić ich 
do  misji bojowych. Dlatego  prosimy, abyście po powrocie  do swoich zespołów  spró-
bowali wytypować od sześciu do ośmiu pilotów, którzy mogliby zostać przeniesieni do 
nas. Najbardziej zależy nam na doświadczonych pilotach maszyn rozpoznawczych. 

Komandor Poqua pochyliła się nad stołem i oparła skrzyżowane ramiona na bla-

cie. 

- Biorąc pod uwagę, że Piątą Flotę wyodrębniono stosunkowo niedawno, a jedno-

cześnie  wielu  weteranów  Rebelii  powróciło  do  cywila,  nie  nazwałabym  sytuacji  na-
szych zespołów o wiele lepszą - stwierdziła. - Jeszcze dwa lata temu zespół uderzenio-
wy Klejnot dysponował rezerwą około czterdziestu ludzi. Obecnie piloci ci są rozpro-
szeni  na  czterdziestu  planetach.  Zajmują  się  płodzeniem  dzieci,  pracą  w  ogródkach  i 
lataniem cywilnymi promami. O ile w ogóle latają... 

-  Zdajemy  sobie  sprawę,  że  trudna  sytuacja  dotyczy  całej  Floty  -  odparł  A'baht  - 

ale  i  tak  powinniśmy  wyrównać  siły  naszych  zespołów.  Proszę  o  przesłanie  nam  list 
transferowych  dziś  do  godziny  czternastej.  -  Generał  spojrzał  w  prawo  i  dodał:  -
Pułkowniku Mauifta, proszę o raport na temat sił Yevethów. 

Mauifta  puścił  po  stole  karty  danych  dla  wszystkich  dowódców  jednostek.  Ko-

mandor Grekk Dziewięć, rasy Norak Tuli, wsunął swoją w szczelinę w pancerzu chro-
niącym jego korpus, a Poqua umieściła kartę w czytniku wyjętym z kieszeni. Pozostali 
zaczęli bawić się plastikowymi płytkami, by zająć czymś ręce. 

-  Te  karty  zawierają  możliwie  najpełniejsze  i  najnowsze  dane  na  temat  floty 

Yevethów - zaczął Mauifta. - Są na nich między innymi hologramy sylwetek okrętów, 
dane uzyskane z sensorów, informacje o uzbrojeniu, raporty o ostatniej znanej lokaliza-
cji poszczególnych maszyn oraz wstępna analiza techniczna okrętów wyposażonych w 
napęd nadprzestrzenny, które roboczo nazwaliśmy „Fat Man". 

background image

Próba Tyrana 

48 

Dane,  które  wam  prezentujemy,  są  niekompletne  i  do  pewnego  stopnia  spekula-

tywne. Na przykład informacje o szyku bojowym wrogich sił są oparte jedynie na da-
nych astrograficznych, ponieważ nie znamy rzeczywistej organizacji yevethańskiej flo-
ty. Dlatego właśnie, jak zauważył generał, jednym z podstawowych zadań będzie uzu-
pełnienie białych plam w naszej wiedzy. Szczególnie cennych informacji mogłoby nam 
dostarczyć zniszczenie jednostki klasy „Fat Man", choć w tej chwili nawet nie wiemy, 
jakich środków musielibyśmy użyć w tym celu. 

Jeśli chodzi o szczegółową ocenę sił przeciwnika, to proponuję, żebyście zapozna-

li się z danymi, które wam przekazałem, w gronie własnych sztabowców, podczas gdy 
ja ograniczę się  do krótkiego podsumowania. Bazując na  analizie  naszych dotychcza-
sowych  kontaktów  zYevethami  szacujemy,  że  dysponują  nie  mniej  niż  dziewięćdzie-
sięcioma  trzema  dużymi  okrętami  liniowymi,  z  czego  co  najmniej  dwadzieścia  dzie-
więć to jednostki konstrukcji imperialnej, pozostałe zaś należą do klasy „Fat Man".W 
tej  chwili  co  najmniej  dziewiętnaście  światów  jest  okupowanych  lub  kontrolowanych 
przez Yevethów. Być może jest ich już dwadzieścia, bo jak dotąd nie znamy sytuacji na 
Doorniku  Dwieście  Siedem.  Ośmiu  z  nich  broni  flota  mieszana,  więc  zakładamy,  że 
wróg uważa je za cele pierwszorzędne. Pięć z nich należy do Ligi, a trzy są byłymi ko-
loniami. Jedenaście pozostałych planet osłaniają wyłącznie jednostki klasy „Fat Man". 

Możliwe, że Yevethowie dysponują także innymi statkami, stacjonującymi w bli-

żej nie znanym rejonie. Mamy nadzieję, że niepewność tę rozwieją patrole przeczesują-
ce przestrzeń Gromady. Największym znakiem zapytania... 

W tym momencie Grekk Dziewięć przerwał raport pułkownika. 
- Gdzie są imperialne stocznie? 
- Chwileczkę,  komandorze,  właśnie  miałem o tym  mówić.  Nie  wiemy,  gdzie są i 

co się w nich buduje. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że Yevethowie przechwycili 
trzy sprawne stocznie, w których mogą produkować kopie imperialnych okrętów. Pod-
czas działań zwiadowczych zarejestrowaliśmy cztery niszczyciele gwiezdne, emitujące 
jednakowe sygnały identyfikacyjne. 

- Albo próbują nas nabrać, albo bezmyślnie kopiują wszystkie systemy, nie rozu-

miejąc ich działania - stwierdził Carson. 

- Jeden z naszych agentów sugeruje, że raczej chodzi o to drugie  - wyjaśnił Mau-

it'ta. - Tak czy owak, zlokalizowanie tych stoczni to priorytetowe zadanie naszego wy-
wiadu. A kiedy je wreszcie znajdziemy, będą celem numer jeden dla naszej floty. 

- A co ze statkami klasy „Fat Man"? - spytał Martaff. - Gdzie są budowane? Skoro 

są tak liczne, to powinniśmy myśleć o nich poważnie. 

-  Najprawdopodobniej  są  budowane  w  stoczniach  planetarnych,  być  może  nawet 

wyłącznie na N'zoth - odparł Mauit'ta. -Znamy położenie dwóch z nich i traktujemy je 
jako cele pierwszorzędne. 

-  W  jaki  sposób  zamierzacie  odnaleźć  imperialne  stocznie?  -indagował  Grekk 

Dziewięć. 

A'baht uznał, że czas przerwać dyskusję. 
- Tego typu sprawami możemy zająć się później - powiedział. - W tej chwili waż-

ne jest, abyście przekazali swoim ludziom, że Yevethów nie wolno lekceważyć. Nawet 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

49 
biorąc pod uwagę jedynie znane  nam siły przeciwnika, musimy mieć  świadomość, że 
pojedynczy zespół uderzeniowy nie jest w stanie im sprostać. Z tej właśnie przyczyny 
zadecydowałem,  że  najmniejszą  jednostką  organizacyjną  naszej  floty  będzie  od  teraz 
para zespołów uderzeniowych. Zespoły Żeton i Dzwon przechodzą pod rozkazy admi-
rała Tolokusa. Wierzchołek i Lato będą podlegać komandorowi Carsonowi. Klejnot do-
łączy do flagowego zespołu Miedź, pod komendą komandora Minca. Czy są jakieś py-
tania? 

Nie było żadnych. Łączenie  zespołów uderzeniowych było chlebem powszednim 

zarówno na ćwiczeniach, jak i podczas działań bojowych. Poza tym A'baht zestawił pa-
ry w sposób naturalny, łącząc zwykle współpracujące ze sobą formacje. 

A jednak sam fakt konsolidacji sił potwierdzał powagę, z jaką A'baht podchodził 

do  zagrożenia  ze  strony  Yevethów.  Dowódcy  zespołów  uderzeniowych  rzadko  kiedy 
mieli okazję uważać się za „zagrożonych". Standardowa formacja tego typu składała się 
bowiem z dwudziestu jeden statków, w tym jednego niszczyciela gwiezdnego lub lotni-
skowca pełniącego rolę okrętu flagowego, dwóch ciężkich krążowników, dwóch lotni-
skowców  uderzeniowych,  czterech  fregat  eskortowych  i  pięciu  kanonie-rek.  W  sumie 
dawało to szybką, wszechstronną i niebezpieczną grupę maszyn o potężnej sile ognia. 

- Jaki będzie nasz najbliższy cel? - spytał admirał Tolokus. 
- Chcę skierować flotę do granicznych systemów Gromady - odpowiedział A'baht, 

patrząc admirałowi w oczy. - Koniec wielkiej parady. Spróbujemy maksymalnie utrud-
nić Yevethom śledzenie naszych poczynań, a jednocześnie postaramy się nie spuszczać 
ich z oka. 

To oznacza przeprowadzanie  patroli bojowych, zaśmiecenie całej Gromady moż-

liwie największą liczbą boi z czujnikami i dro-idów zwiadowczych oraz stacji przekaź-
nikowych, a także wysłanie eskadry rozpoznawczej na Doornik Tysiąc Sto Czterdzieści 
Dwa  w  poszukiwaniu  stoczni  -  wyjaśnił.  -  W  chwili  obecnej  nie  mamy  upoważnienia 
władz do wszczęcia działań bojowych przeciwko Yevethom, ale możemy użyć wszel-
kich dostępnych środków w przypadku, gdyby próbowano przeszkadzać nam w wyko-
nywaniu naszych zadań. 

Krótko mówiąc, będziemy próbowali wcielać w życie ideę „swobodnej żeglugi" i 

„usprawiedliwionego działania w obronie własnej" tak dalece, jak tylko się da - podsu-
mował  A'baht.  -  Je-żeli  nasza  obecność  skłoni  Yevethów  do  szukania  rozwiązań  dy-
plomatycznych, to dobrze. Jeśli jednak będą uparcie dążyli do wojny, musimy być go-
towi, by sprawić, iż gorzko pożałują swojego wyboru. 

A'baht powiódł wzrokiem po twarzach oficerów. 
- Tego  właśnie oczekuję od was, od  waszych okrętów, oficerów i załóg. Bądźcie 

gotowi do walki, gdy nie będzie już innej możliwości, i bądźcie gotowi zwyciężyć, bo 
nie mamy innej możliwości. 

 
Luke  ocknął  się  w kabinie  sypialnej „Leniwca", czując za plecami ciepło, do ja-

kiego  nie  był  przyzwyczajony,  i  z  mglistym  wspomnieniem  czegoś  niezwykłego. 
Drgnął, aAkanah przysunęła się bliżej. Dotyk nagich ciał pobudził senne zmysły. 

background image

Próba Tyrana 

50 

Nie wiedziałby, jak rozmawiać o tym, co zaszło między nimi, ani o tym, co mo-

głoby z tego wyniknąć, lecz Akanah nie pytała go o nic. Pozwoliła mu trwać w jej bło-
gim, odprężającym uścisku, nie żądając niczego i nie oczekując wyjaśnień. Luke przy-
jął ten dar z wdzięcznością. 

Noc dostarczyła im podobnych wrażeń. Mieszanina samotności, żalu i współczu-

cia oraz nie znany im wcześniej głód cielesnej bliskości, wyrażającej akceptację, spra-
wiły, że doszli niemal do końca.  Ajednak zdołali  się  cofnąć, porozumiewając się bez 
słów.  Żadne  z  nich  nie  ofiarowało  ani  nie  oczekiwało  od  partnera  najintymniejszego 
kontaktu. Odprężeni, napawali się radosną świadomością, że nie są już sami. 

Leżeli przytuleni, wiedząc o tym, że oboje już nie śpią. Przez dłuższy czas nie od-

zywali się ani słowem. Luke  nie był pewien, czy jego myśli są nadal  własnością pry-
watną i nawet nie próbował sięgać do umysłu kobiety. 

- Twoja kolej - mruknęła w końcu. 
- Słucham? 
- Opowiedz o swoim ojcu. 
Z jakiegoś powodu Luke nie do końca zrozumiał jej słowa i bariera, którą zwykle 

bronił dostępu do myśli na ten temat, nie zaskoczyła na miejsce. 

- Nie rozmawiam o moim ojcu - odparł machinalnie i zupełnie bez przekonania. 
■ 
Akanah nawet  nie spróbowała nakłonić  go do zmiany zdania lub uczynienia  wy-

jątku. 

- Rozumiem - powiedziała, uśmiechając się współczująco. Odwróciła się na plecy 

i spojrzała na holograficzny obraz galaktyki. - To nie było łatwe. 

Niewielki  gest przerwania  fizycznego  kontaktu  wystarczył, by  skłonić  Luke'a do 

rozmowy. 

- Chociaż z drugiej strony... niewiele mogę o nim powiedzieć - wyznał. Przewrócił 

się na bok i podparł głowę ręką. -Prawie wszystko, co wiem, wiedzą wszyscy, a faktów, 
które chciałbym poznać, nie zna nikt. Nie pamiętam ojca, matki ani siostry. Nie pamię-
tam, żebym mieszkał kiedykolwiek poza Tato-oine. 

Akanah skinęła głową ze zrozumieniem. 
- Myślałeś kiedyś o tym, że te wspomnienia mogły zostać celowo zablokowane? 
- Zablokowane? Po co? 
-  Żeby  cię  chronić.  Ciebie  albo  Leię  i  Nashirę.  Dzieci  nie  zawsze  zdają  sobie 

sprawę z tego, że mówią zbyt wiele lub zadają niewłaściwe pytania. 

Luke potrząsnął głową. 
- Sondowałem umysł Leii bardzo dokładnie, szukając wspomnień o naszej matce. 

Gdyby istniała tam blokada, na pewno bym ją wyczuł. 

-  Chyba że twoja blokada nie pozwoliła ci jej dostrzec  - zasugerowała  Akanah.  - 

Ten, kto ją założył, mógł przewidzieć, że masz w sobie dar władania Mocą. 

- Ben mógł o tym wiedzieć - powiedział Luke niepewnie -albo Yoda. 
- Gdybyś chciał, mogłabym... 
-  Czy  te  wspomnienia  mogłyby  stanowić  dla  mnie  niebezpieczeństwo?  -  spytał 

Luke,  odrzucając  ofertę,  nim  jeszcze  Akanah  zdążyła  ją  złożyć.  -  Myślę,  że  istnieje 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

51 
prostsze wyjaśnienie tej zagadki. Chyba byliśmy po prostu zbyt mali. Wspomnienia Le-
ii mogą być nieprawdziwe. Może wymyśliła je, żeby wypełnić tę pustkę, o której mó-
wiłaś,  a  z  czasem  zapomniała,  że  to  zrobiła.  Zmyślone  wspomnienia  niczym  się  nie 
różnią od prawdziwych. 

- Za to bardzo dobrze łagodzą stresy - dodała Akanah. - Luke, kiedy zdałeś sobie 

sprawę z białych plam w swojej pamięci?-Nie wiem, ale dużo później niż Leia. Dzie-
ciaki  gadają  różne  rzeczy  i  człowiek  zaczyna  rozumieć,  że  jego  rodzina  jest  inna  niż 
pozostałe. - Luke zmarszczył brwi i zapatrzył się w jakiś punkt daleko poza statkiem. - 
Wujek i ciotka prawie nic mi nie mówili o ojcu, a o matce jeszcze mniej. 

- Być może po to, by cię chronić. 
- Być może - powiedział Luke - ale zawsze miałem wrażenie, że Owen ich nie lu-

bił i żałował, iż spoczął na nim obowiązek wychowywania mnie. Ciotka to co innego; 
myślę, że zawsze pragnęła dzieci. Nie wiem nawet, dlaczego nie mieli własnych. 

- Wygląda mi na to, że raczej nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Chyba że było 

to zgodne z jego wolą. 

- Myślę, że jesteś bliska prawdy - odparł Luke po chwili zastanowienia. - A jednak 

nigdy nie słyszałem, żeby się skarżyła, ani żeby kiedykolwiek kłócili się i musiała mu 
ustąpić. 

- Samopoświęcenie - orzekła Akanah. - Dla dobra rodziny i spokoju w domu. 
- Owen był trudnym człowiekiem. Ciężko pracował, ciężko było z nim rozmawiać, 

ciężko go poznać i ciężko wzruszyć. Odkąd pamiętam, zawsze wydawało mi się, że jest 
zirytowany. 

-  Znam  ten  typ  aż  za  dobrze  -  powiedziała  Akanah.  -  Twoja  ciotka  zapewne  nie 

ważyła się wchodzić mu w drogę nazbyt często? 

-  Czasem  brała  moją  stronę,  ale  częściej  po  prostu  starała  się  powstrzymać  nas 

przed bolesną konfrontacją. Szczególnie przez ostatnie kilka lat. 

- Była szczęśliwa? 
- Tak mi się wydawało. -Ale...? 
-  Myślę,  że  zasługiwała  na  lepsze  życie...  i  na  lepszą  śmierć.  -  Luke  potrząsnął 

głową. - To, co ich spotkało, najtrudniej było mi wybaczyć mojemu ojcu. 

- Najtrudniej wybaczyć, czy najtrudniej zrozumieć? Luke odpowiedział ze znużo-

nym uśmiechem: 

-  Chciałbym,  żeby  trudniej  było  to  zrozumieć.  Niestety,  wiem,  jak  kusząca  jest 

możliwość nagięcia kogoś do własnej woli, lub po prostu zniszczenia go i usunięcia z 
drogi. Dysponuję  wystarczającą potęgą, żeby spełnić  wszystkie zachcianki, życzenia i 
pragnienia,  które  noszę  w  sobie.  Dlatego  muszę  być  ostrożny,  kiedy  pozwalam  sobie 
czegoś pragnąć. 

- Jak to robisz? 
- Idę za przykładem Yody. Wiódł nader proste życie i bardzo niewiele chciał. Mój 

ojciec wybrał inną ścieżkę. Z jego czynów też  staram się  wyciągnąć wnioski  - odparł 
Luke.  -  Trzeba  zwalczyć  w  sobie  chęć  narzucenia  wszechświatowi  własnej  woli.  W 
przeciwnym  razie  nawet  wtedy,  gdy  ma  się  najlepsze  intencje,  wstępuje  się  na  drogę 
tyranii. Tak mógłby się narodzić nowy Darth Vader. 

background image

Próba Tyrana 

52 

- To „narzucanie woli" jest tylko chwilową iluzją- powiedziała Akanah. - Nie my 

wykorzystujemy wszechświat do swoich celów, lecz on nas. 

- Możliwe - zgodził się Luke - ale w chwili, gdy próbujemy tego dokonać, ludzie 

cierpią i giną niepotrzebnie. Właśnie dlatego istnieją Jedi, Akanah. Właśnie po to noszą 
broń i podążają ścieżką mocy. Naszym zadaniem jest neutralizowanie woli i mocy tych, 
którzy mogliby stać się tyranami. 

- Tego cię nauczono, czy też taką wiedzę przekazujesz swoim następcom? 
- I jedno, i drugie. To była jedna z podstawowych zasad, jakie  wpajano uczniom 

na Chu'unthorze, a ja uczyniłem z niej jedną z podstawowych zasad praxeum na Yavi-
nie Cztery. 

- A dlaczegóż to Jedi mają jej przestrzegać? 
- Inaczej nie można - odparł Luke. - To imperatyw moralny. Ten, kto może dzia-

łać, musi działać. 

- Łatwiej byłoby uwierzyć  w  twoje słowa,  gdyby  tak  wielu Jedi nie  wyrzekło się 

waszej wzniosłej etyki - stwierdziła Akanah. - Szkolenie kandydatów na Jedi chyba nie 
najlepiej przygotowuje ich do oparcia się pokusie Ciemnej Strony. Zdarzało ci się tracić 
uczniów, podobnie jak twoim poprzednikom. 

- To prawda - przytaknął Luke. - Niewiele brakowało, a zatraciłbym sam siebie. 
- Czy tak już musi być? Czy pokusa jest nie do odparcia? 
-  Nie  znam  odpowiedzi  na  to  pytanie  -  przyznał,  kręcąc  głową.  -  Może  problem 

tkwi w sposobie doboru kandydatów albo w metodach treningu... A może słabym punk-
tem są sami uczniowie? Albo brak dyscypliny?... 

- A może nie ma słabego punktu? - zasugerowała Akanah. -Może po prostu braku-

je ci jakiegoś kawałka układanki,  którego nie zdążyłeś jeszcze na nowo odkryć?- Kto 
wie? Może być i tak, że  walka trwać będzie  wiecznie.  Ciemna Strona jest  kusząca i... 
bardzo potężna- zawahał się. -Walczyłem z Vaderem ze wszystkich sił, a i tak ledwie 
udało mi się ujść z życiem. Nad Yavinem uratował mnie Han, na Bespin Lando, a sam 
Anakin pomógł mi na pokładzie drugiej „Gwiazdy Śmierci". Nigdy nie pokonałem mo-
jego ojca. Najgłębszym ciosem, jaki mu kiedykolwiek zadałem, była odmowa przyłą-
czenia się do niego. - Luke położył się na plecach i popatrzył w stronę gwiazd.  - Dru-
gim zaś było to, że mu przebaczyłem. 

 
Osobisty  sekretarz  wicekróla,  Eri  Palie,  wprowadził  Prokto-ra  Dara  Bille'a  do 

ogrodu, w którym czekali na niego Tal Fraan i Nil Spaar. 

Dar  Bille  pochylił  głowę  przed  starym  przyjacielem,  a  potem  przyjął  identyczny 

hołd od Tal Fraana. 

-Daramo - rzekł  - słyszałem, że twoja wylęgarnia jest chlubnym dowodem na to, 

że nie brakuje ci sił witalnych. 

- Piętnaście gniazd, wszystkie pełne i dojrzewające - odparł Nil Spaar. - Odurzają-

cy zapach. Nakazałem sterylizację opiekunek, żeby nie zapominały o swoich obowiąz-
kach. 

- Twoja krew zawsze była silna, panie. Wiedziałem o tym już wtedy, gdy Kei cię 

wybrał. Nigdy jednak nie była silniejsza niż teraz. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

53 

- Od starych przyjaciół wolałbym słyszeć prawdę, a nie pochlebstwa. Niewielu nas 

pozostało,  świadków  chwały  naszego  powstania...  Co  nowego  na  moim  flagowym 
okręcie? 

-  „Duma  Yevethów"  jest  w  pełnej  gotowości  -  powiedział  Dar  Bille.  -  Pomiesz-

czenia dla zakładników mamy już gotowe, a ich lokatorzy pojawią się tam jeszcze dziś. 
Jakie są szansę na to, że czeka nas wkrótce walka? Czy Jip Toorr nadesłał już raport z 
Preza? 

- Tak - odparł Nil Spaar. - Właśnie dlatego was tu wezwałem. Szkodniki nie ugięły 

przed nami karków i nie wycofały się. Ta, która mieni się „honorową", nadal nie ustę-
puje. W ciągu ostatnich trzech dni flota robactwa wzmocniła się o kolejnych osiemdzie-
siąt statków. Rozproszono ją na granicy Gromady. Nasze jednostki utraciły z nimi kon-
takt. 

- Jestem zaskoczony, że bardziej cenią sobie dobro gatunku niż dobro jednostek  - 

rzekł Dar Bille. - Może schwytaliśmy nie tego, kogo trzeba? Czy Tig Peramis, działając 
w zmowie z księżniczką, mógł cię zwieść, panie? 

- Nie. Han Solo jest partnerem i  małżonkiem  Leii. Tego typu  więzy  mają dla ro-

bactwa wielkie znaczenie. 

- Może więc ona nie wie, że go przetrzymujemy? - zasugerował Tal Fraan. - Może 

nie zdaje sobie sprawy, że jej czyny stawiają go w niebezpieczeństwie? Niepewność nie 
skłoniła jej do ostrożności. Chyba już czas pokazać im zakładników. 

Nil Spaar machnął ręką, lekceważąc sugestię asystenta. 
- Powiedz, czego się dowiedziałeś obserwując więźniów. 
- Nie znoszą widoku krwi. Nawet tej słabej, własnej - zaczął Tal Fraan. - Ta awer-

sja jest na tyle silna, że wyprowadza ich z równowagi, nawet w najważniejszych chwi-
lach. Poza tym potwierdzili podejrzenia, które miałem już wcześniej. 

- Opowiedz mi o tym. 
-  Budują  sojusze  na  zasadzie  „dziecko-rodzic".  Jeden  świat  szuka  opieki  tysiąca 

innych - wyjaśnił Tal Fraan. - Są podzieleni, lecz nie dostrzegają tego. Żyją w długim 
cieniu własnej dys-harmonii i nawet nie wiedzą, jak szukać światła. 

- Czy to ich największa słabość? 
Tal Fraan zawahał się, nim odpowiedział na to niebezpieczne pytanie. 
- Nie - odparł. - Ich największą słabością jest to, że są nieczyści. Silni nie uśmier-

cają słabych, a słabi nie chcą ustępować miejsca silnym. Szkodnik najpierw myśli o so-
bie, a dopiero potem o więzach krwi. 

- Skąd takie wnioski? 
- Stąd, że nadal służy nam osiem tysięcy imperialnych niewolników i że mamy w 

naszych  rękach  tych  dwóch  zakładników.  Oni  boją  się  śmierci  bardziej  niż  zdrady  - 
stwierdził  Tal  Fraan.  -  Każdy  z  Czystych  bez  wahania  poświęciłby  życie,  zanim  choć 
jednym oddechem zasłużyłby na miano zdrajcy. 

-  Dar  Bille  -  odezwał  się  Nil  Spaar  -  czy  zgadzasz  się  z  opinią  naszego  młodego 

przyjaciela? Czy wszyscy służący na moim flagowym okręcie, łącznie z opiekunkami, 
są tak chętni do składania ofiar, jak twierdzi Tal Fraan? 

background image

Próba Tyrana 

54 

- Wielu z nich - odparł Dar Bille - lecz gdyby Tal Fraan mógł porozmawiać z nie-

żyjącym  wicekrólem  Kivem  Truunem,  wiedziałby,  że  nie  wszyscy  są  tak  odda-
ni.Odpowiedź ubawiła wicekróla. 

- Zauważ, Tal Fraanie, że zwykle prawda jest dużo mniej pewna niż nasze najgłęb-

sze przekonania - rzekł Nil Spaar. - Powiedz mi teraz, co jest najsilniejszą stroną robac-
twa. 

- To samo, co u innych, niższych gatunków. - Tal Fraan spodziewał się tego pyta-

nia.  -  Liczebność.  Zasypują całe światy  swoim nieczystym potomstwem. Sam  widzia-
łeś, jak ich rodzinna planeta ugina się pod ciężarem stłoczonych, miękkich ciał. Gdyby 
działali wspólnie, jak jeden gatunek, mogliby nas pokonać. 

- Ale nie działają- stwierdził Dar Bille. 
- Nie - zgodził się Tal Fraan. - I to właśnie nie pozwala im zdobyć prawdziwej po-

tęgi. 

- Dopilnujemy, żeby nie nauczyli się działać jak przystało na jeden gatunek  - za-

pewnił Nil Spaar. 

- Doskonale ci to wychodziło podczas wizyty na Coruscant, panie - rzekł Dar Bille 

- lecz teraz przeciwnik opanował zamieszanie i nie ma zamiaru ustępować. Co dalej? 

Tal  Fraan nie  odezwał  się, czując, że pytanie było skierowane  do  wicekróla. Nil 

Spaar odwrócił się do nich z uśmiechem. 

- Jaka jest twoja rada, Proktorze? Jak mam skłonić tę Leię, żeby pochyliła przede 

mną głowę? 

- Pora pokazać jej zakładników - powiedział stanowczo Tal Fraan. - A skoro blade 

robactwo tak źle znosi widok krwi, to powinniśmy okazać, że my przeciwnie. 

 
Posiedzenie  Rady,  które  miało  być  poświęcone  omówieniu  wotum  nieufności 

Domana Berussa wobec księżniczki Leii Organy Solo, odkładano kilkakrotnie bez po-
dania  przyczyn.  Leia  dowiadywała  się  o  tych  decyzjach  przez  posłańca  -  Beruss  nie 
próbował się z nią ani skontaktować, ani spotkać. Podejrzewała, że po tym, jak odrzuci-
ła zarzuty Domana Berussa, zdania członków Rady mogły być podzielone. 

Behn-Kihl-Nahm odwiedził ją trzeciego dnia. Jego raport nie był zbyt pocieszają-

cy, a rada - dość lakoniczna. 

-  Nie  mogę  liczyć  na  to,  że  uzyskasz  wystarczającą  liczbę  głosów  akceptujących 

twoją  postawę  -  oświadczył.  -  Jeśli  zgodzisz  się  ustąpić,  Doman  obiecuje,  że  poprze 
moją  kandydaturę  na  stanowisko  tymczasowego  Prezydenta.  Stań  przed  Radą  i  po-
wiedz,  że  wobec  zaistniałych  okoliczności  nie  jesteś  w  stanie  podołać  obowiązkom  i 
chcesz pozostać bliżej rodziny. Zrób to, a ja cię zastąpię do czasu, aż kryzys minie. 

- Nie prosiłam o taką pomoc nawet wtedy, gdy porwano moje dzieci - powiedziała 

Leia lodowato. - Jak to będzie wyglądało? 

- Nie musimy informować o tym opinii publicznej - odparł Behn-Kihl-Nahm. - Le-

io,  Borsk  Fey'Lya  próbuje  pozyskać  poparcie  czterech  osób  dla  własnej  kandydatury. 
Jeśli  będziesz  nierozsądna,  Rattagagech  zagłosuje  na  niego.  Fey'lya  mówi  im  to,  co 
chcą usłyszeć, więc ma szansę. Musisz zrozumieć, jak chwiejna jest twoja pozycja. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

55 

- Nie dojdzie do głosowania, jeżeli nie zgodzę się z opinią Domana, jakobym nie 

była w stanie pełnić obowiązków Prezydenta  - oznajmiła Leia. - Nie ma powodu wy-
znaczać następcy, skoro jeszcze nie ustąpiłam. 

- Nie ma innej możliwości, księżniczko - stwierdził twardo przewodniczący. - Jeśli 

będziesz bardzo uparta, doprowadzisz jedynie do tego, że Rada przekaże treść petycji 
Senatowi,  a  wtedy  nie  sposób  przewidzieć  dalszych  wypadków.  Jeśli  mamy  pokonać 
Yevethów, musimy zadbać o stabilność i ciągłość rządów. 

- Więc pójdź do Domana Berussa i powiedz mu, żeby przestał robić zamieszanie, 

Bennie - poradziła Leia. - Najlepszą gwarancją stabilności i ciągłości będzie to, że po-
zostanę na swoim stanowisku. 

Następnego ranka przyszedł z wizytą wysoki i chudy Rattagagech. Przytaszczył ze 

sobą stolik-wagę oraz pojemnik z przegródkami, w których znajdowały się  kolorowe, 
półokrągłe odważniki. Był to zestaw narzędzi potrzebnych do przeprowadzenia elomiń-
skiego rachunku fizycznego. 

-  Przyszedłem,  żeby  dokonać  analizy  logicznej  okoliczności,  w  których  się  pani 

znalazła  -  oświadczył Rattagagech.  -  Dzięki temu można będzie określić wagę obiek-
tywnych elementów całego konfliktu. 

- Proszę sobie nie robić kłopotu, panie Przewodniczący -powstrzymała go Leia. 
-  To  nie  żaden  kłopot,  to  dla  mnie  prawdziwa  okazja  -  zapewnił  Rattagagech, 

ustawiając  przezroczysty  stolik  na  wiszącej  w  powietrzu  nóżce.  -  Uważam  tę  prastarą 
sztukę za nader elegancką, a przy tym kojącą. Dzięki niej czuję się młody w obec-ności 
starych, mądrych umysłów. - Usiadł obok stolika, który wreszcie uchwycił równowagę. 

- Dziękują za troskę, panie Przewodniczący - powiedziała Leia nie pozwalając mu 

otworzyć pojemnika - ale nie może mi pan pomóc. 

Rattagagech spojrzał na nią zaskoczony. Jej słowa były niemal obrazą dla jego in-

telektu. 

- Pani Prezydent Solo... księżniczko Leio... rachunek fizyczny jest podstawą anali-

zy logicznej, a analiza logiczna jest fundamentem elomińskiej cywilizacji. To dzięki tej 
sztuce staliśmy się tym, czym jesteśmy. 

-  Szanuję  osiągnięcia  Elominów  -  zapewniła  Leia  -  ale  rachunek  fizyczny  do-

wiódłby, że rebelia przeciwko Imperium była niemożliwa. Poza tym chłodna logika ka-
że poświęcić życie jednostki dla dobra ogółu i mieć przy tym poczucie dobrze spełnio-
nego obowiązku. 

- Muszę zwrócić pani uwagę na badania Notoganarecha, który dowiódł, że odpo-

wiednio wyważony stół przechyla się na stronę Sojuszu... 

- ...ponieważ znamy już wynik tej wojny wtrąciła, potrząsając głową. - Nie pozwo-

lę, żeby wychylenie stolika decydowało o moim losie. Nie wierzę w to, że wszystko, co 
naprawdę jest ważne, można sprowadzić do postaci liczb. 

Nie kryjąc oburzenia, Rattagagech pozbierał przyrządy i wyszedł. 
Tego dnia  Leia  miała jeszcze jednego gościa z grona Rady. Przybyła Dali Thara 

Dru,  senator  z  systemu  Raxxa,  przewodnicząca  Senackiej  Rady  Handlu.  Była  jedyną 
przedstawicielką płci pięknej w siedmioosobowym składzie Rady. Na ostatnim posie-

background image

Próba Tyrana 

56 

dzeniu nie odezwała się ani słowem. Behn-Kihl-Nahm zaliczał ją do sprzymierzeńców, 
lecz Leia nie była pewna, czego tak naprawdę mogła się po niej spodziewać. 

- Dziękuję, że znalazłaś dla mnie czas, księżniczko  - powiedziała Dali Thara Dru 

wchodząc do biura Leii. - Ta okropna sprawa... Nie wyobrażam sobie, co czujesz. Two-
je życie zapewne przewróciło się do góry nogami. 

- Doceniam pani współczucie. 
- To wezwanie do ustąpienia to najgłupsze posunięcie pod słońcem. Właśnie wra-

cam z biura Przewodniczącego Berussa. Obawiam się, że jest niereformowalny. Uparł 
się, że to ty sprawiasz problem, księżniczko. Całkiem tak, jakby to była twoja wina, że 
Gromada Koornacht jest pełna spustoszonych planet! 

- Dziękuję za wsparcie. 
- Mimo  wszystko obawiam się, że Doman  ma  wystarczające  wpływy, by  wpako-

wać  cię  w  niezłe  tarapaty,  księżniczko,  kiedy  Rada  będzie  rozpatrywać  jego  petycją. 
Dlatego też zadałam sobie pytanie, co jeszcze można zrobić w tej sprawie? W jaki spo-
sób możemy przekonać pozostałych, że kontrolujesz sytuację? I wtedy zrozumiałam, że 
jest jedno ważne pytanie, którego nikt dotąd nie zadał! 

- To znaczy? 
- Gdzie jest Luke Skywalker? - spytała Dali Thara Dru. -Gdzie są Rycerze Jedi? 
- Przykro mi, pani senator, ale nie rozumiem. 
- Skywalker w pojedynkę pokonał Imperatora. Jestem pewna, że z równą łatwością 

rozgromiłby tych całych Yevethów. A nawet gdyby potrzebował pomocy, to przecież 
wychował już całą armię podobnych czarodziejów. I do tego na koszt Nowej Republiki! 
Nic dziwnego, że Beruss nie chce, żebyśmy wysyłali naszych synów do Gromady Ko-
ornacht. Dlaczego mamy walczyć sami? Od czego mamy Rycerzy? 

-  Jedi  nie  są  armią  Nowej  Republiki.  Nie  są  też  najemnikami  ani  tajną  bronią  - 

stwierdziła twardo Leia. - Jeśli sugeruje pani, że powinnam stanąć przed Radą i powie-
dzieć: „Nie martwcie, się, mój brat załatwi to za nas", to... 

- Jasne, że nie - wtrąciła z ożywieniem Dru. - Nie możesz powiedzieć im wprost, 

co zamierzasz zrobić. Po prostu daj im do zrozumienia, że Jedi cię popierają. To chyba 
nie będzie przesadą, prawda? Musimy dodać otuchy członkom Rady, a najlepiej zrobić 
to powołując się na autorytet Luke'a Skywalkera. 

- To będzie przesadą, pani senator - odpowiedziała Leia lodowatym tonem. - Musi 

pani wiedzieć, że nie prosiłam Jedi o pomoc, a i oni nie oferowali mi jej. Nie mam żad-
nych sekretnych planów. Nowa Republika, podobnie jak ja, może i będzie samodzielnie 
toczyć swoje wojny. A jeśli popierała pani moją kandydaturą w nadziei, że na dokładkę 
Rada zapewni sobie pomoc Luke'a Skywalkera na każde zawołanie, to przykro mi mó-
wić, ale była pani w błędzie.Tym razem posiedzenie nie zostało przełożone. Następne-
go ranka Leia stanęła przed Radą, twarzą w twarz z Domanem Be-russem. 

- Pani Prezydent, czy zna pani treść wniosku o wotum nieufności? 
- Znam, panie przewodniczący. - Jej głos był spokojny i silny. 
- Czy rozumie pani zarzuty, które w nim zawarto? 
- Tak, panie przewodniczący. 
- Czy chce pani podjąć próbę ich odparcia? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

57 

Zanim padła odpowiedź, Leia spojrzała w stronę Behn-Kihl-Nahma, siedzącego po 

prawicy Berussa. 

- Panie przewodniczący, chcę zaskarżyć ten wniosek w całości. Jestem zszokowa-

na i skonsternowana, że w ogóle doszło do jego złożenia. 

Behn-Kihl-Nahm ze znużoną miną opadł na krzesło. 
-  Jest  on  dla  mnie  nie  tylko  osobistą  zniewagą,  ale  i  politycznym  błędem  —  cią-

gnęła Leia. - Zastanawiam się, czy pan przewodniczący nie zaczął czasem przyjmować 
rad od samego Nila Spaara, bo tylko jemu może zależeć na tym, byśmy pogrążyli się w 
konfliktach wewnętrznych. 

- Nie ma mowy o konfliktach wewnętrznych  - rzekł Krall Praget. - Będzie lepiej, 

jeśli załatwimy tę sprawę szybko i po cichu. 

- W takim razie poproście go, aby wycofał wniosek - zaproponowała Leia wskazu-

jąc  ręką  Berussa.  -  To  on  zaczął,  nie  ja.  Prawdziwym  problemem  jest  bowiem  jego 
strach. 

-  Z  żalem  informuję  Radę,  że  nie  mogę  wycofać  wniosku  -powiedział  cicho  Be-

russ. 

Leia spojrzała w jego stronę. 
- Nie wiem dlaczego i w jaki sposób senator Beruss zaraził się postępującą bojaź-

liwością,  która  zdaje  się  powoli  opanowywać  i  innych,  ale  jeśli  martwi  się  tym,  że 
księżniczka  Leia  poprowadzi  Nową  Republikę  na  wojnę, by ratować  męża,  to przejął 
się niewłaściwym problemem. Mam nadzieję, że pozostali członkowie Rady wyprowa-
dzą go z błędu. 

- Dlaczego? - spytał Borsk Fey'lya. - Jak sądzisz, księżniczko, ilu przyjaciół masz 

w tej sali? Myślisz, że każde z nas, nie wyłączając twojego drogiego Benniego, nie ży-
wi wątpliwości co do twojej postawy w ostatnich miesiącach? Zapał i idealizm to cechy 
dobre  dla  przywódcy  rewolucji,  ale  głowa  wielkiej  republiki  musi  być  o  kilka  stopni 
chłodniejsza i o niebo sprytniejsza. 

- Następny punkt harmonogramu obrad. Przewodniczący Beruss...  - zaczął Behn-

Kihl-Nahm, lecz Beruss już zerwał się z gniewem w oczach, by interweniować. 

- Uwagi senatorów Prageta i Fey'lyi zostały zgłoszone poza porządkiem posiedze-

nia,  toteż  zostaną  usunięte  z  protokołu.  Głos  ma  pani  Prezydent,  która  będzie  konty-
nuować swą odpowiedź na wniosek o wotum nieufności. 

- Powiedziałam już to, co chciałam powiedzieć - zakończyła Leia. 
Behn-Kihl-Nahm spojrzał na coś, co leżało na stole przed Berussem. 
- Panie przewodniczący, chcę skorzystać z prawa pierwszeństwa... 
- Proszę bardzo. 
- Proponuję kompromis, który, mam nadzieję, usatysfakcjonuje obie strony - rzekł 

Behn-Kihl-Nahm  spoglądając  w  stronę  Leii.  Jego  wzrok  zdawał  się  mówić:  „Masz 
ostatnią szansę, żeby sobie pomóc". - Jeśli pani Prezydent zgodzi się ogłosić, że bierze 
krótki  urlop  z  powodów  osobistych,  Rada  tymczasowo  powierzy  jej  obowiązki  prze-
wodniczącemu Rattagagechowi. 

Trudno  było  orzec,  kto  wyglądał  na  bardziej  zaskoczonego  -  Rattagagech  czy 

Fey'lya. 

background image

Próba Tyrana 

58 

- Damy pani Prezydent czas na przemyślenie tej propozycji - powiedział Beruss. - 

Debata zostaje zawieszona. Głosowanie nad wnioskiem odbędzie się za trzy dni. 

Zadzwonił  kryształem,  kończąc  sesję,  nim  zdumiony  Fey-'lya  zdążył  powiedzieć 

choć jedno słowo. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

59 

R O Z D Z I A Ł  

Formalnie rzecz biorąc, pułkownik Bowman Gavin był dyrektorem personelu lata-

jącego  Dowództwa  Piątej  Floty.  Jednak  dla  ponad  trzech  tysięcy  pilotów  i  strzelców, 
należących do niemal dwustu eskadr bazujących na lotniskowcach i niszczycielach tego 
ugrupowania, był po prostu szefem lotów. 

Szef lotów decydował o najważniejszych sprawach: przydziałach bojowych, oce-

nach, transferach, naganach i pochwałach. Podlegali mu wszyscy piloci, od nowicjuszy 
po dowódców eskadr i skrzydeł. Jego biuro mieściło się przy wiecznie zatłoczonym ko-
rytarzu wiodącym na mostek „Nieustraszonego", piętnaście kroków od kabiny generała 
A'bahta i osiem kroków od centrum dowodzenia. 

Mimo iż  był  ważną  figurą, pułkownik Gavin często odwiedzał pokłady bojowe  i 

hangary jednostek należących do Floty. Bezpośredni i konkretny, lepiej czuł się wśród 
pilotów niż we własnym biurze lub w sali odpraw. Nie lubił polegać wyłącznie na ra-
portach. Nigdy nie udzielał awansów i nie wystawiał pilotom ocen, zanim nie uzyskał 
informacji z pierwszej ręki, spotykając się z nimi osobiście. 

Piloci z kolei uważali, że Gavin jest jednym z nich, i wiedzieli, że zawsze uważnie 

wysłucha  tego,  co  mają  mu  do  powiedzenia.  Pamiętali  i  o  tym,  że  pułkownik  dobrze 
znał uczucie, które towarzyszy pilotowi pędzącemu rozdygotanym myśliwcem, z prze-
grzanymi  działkami  i  nieprzyjacielską  maszyną  siedzącą  mu  na  ogonie...  Gavin  nosił 
zwykle tylko jedno odznaczenie, które otrzymał za udział w bitwie o Endor, kiedy jesz-
cze latał B-win-giem. Prawda była jednak taka, że miał prawo do noszenia większości 
odznaczeń bojowych nadawanych  najpierw przez  Sojusz,  a  potem przez  Nową  Repu-
blikę. 

Kiedy  do  Floty  dołączyło  pięć  dodatkowych  zespołów  uderzeniowych,  ściągnię-

tych z innych formacji, zapanował chaos administracyjny. Gavin musiał odwołać więk-
szość wizyt i ograniczyć spotkania z pilotami do minimum, tylko po to, by nadążyć z 
czytaniem  raportów.  Nigdy  przedtem  nie  był  tak  bliski  zamk-nięcia  na  głucho  drzwi 
swojego biura, a służył na okręcie flagowym już od pięciu lat. 

Po kilku dniach miał już tak dosyć, że powietrze w kabinie wydawało mu się roz-

rzedzone, a ściany  - coraz bliższe. Kiedy jednak zaczął planować ucieczkę od papier-
kowej roboty, Piąta Flota przeformowała się w zespoły uderzeniowe o podwójnej sile i 

background image

Próba Tyrana 

60 

rozproszyła się po peryferiach Gromady Koornacht. Większość nowo przybyłych pilo-
tów znalazła się poza zasięgiem Gavina. 

Na szczęście pozostał jeszcze zespół uderzeniowy Klejnot, złożony z dwudziestu 

dwóch  jednostek,  z  których  każda  mogła  stać  się  celem  małego  wypadu  pułkownika. 
Jako że wizyta na lotniskowcu „Starpoint", dowodzonym przez samą komandor Poqua, 
mogła oznaczać kolejną porcję formalności, Gavin postanowił odwiedzić inny okręt. 

- Zawiadomcie mojego pilota, żeby grzał maszynę - polecił oficerowi dyżurnemu z 

pokładu startowego numer jeden. - Wybieram się z wizytą na „Florena". 

- Przyjąłem, pułkowniku. Zawiadomię kontrolę lotów. 
W  całej  Flocie  obowiązywała  gotowość  bojowa  pierwszego  stopnia,  toteż  nawet 

pułkownik  Gavin  miał  obowiązek  wdziać  kombinezon  ciśnieniowy,  kiedy  opuszczał 
„Nieustraszonego"  na  pokładzie  niewielkiej  jednostki.  Zasadniczo  nie  sprzeciwiał  się 
regulaminowym  wymaganiom,  jednak  uważał,  że  wciskanie  się  w  pięcioczęściowy, 
elastyczny skafander jest stratą czasu. Minuty płynęły znacznie szybciej, kiedy przysłu-
chiwał się sprośnym rozmowom swoich pilotów. 

Tym razem jednak przebieralnia była pusta, więc Gavin musiał zmagać się z dopi-

naniem pasa samodzielnie. Dopiero gdy był w połowie próby ciśnieniowej kasku, po-
jawił się jakiś pilot - obcy młodzieniec z kompletem filtrów zawieszonym na piersiach i 
czerwonym emblematem początkującego pilota na kołnierzu.Zamiast skierować się ku 
szafkom, przybysz podszedł do Gavina i stanął w odległości dwóch metrów, jakby cze-
kając na niego. Gdy brzęczyk zasygnalizował pomyślne zakończenie testu, pułkownik 
rozluźnił kołnierz uszczelniający i zdjął kask. 

- Szukasz kogoś, synu? - zapytał, dostrzegając brak oznaczeń Piątej Floty na mun-

durze pilota. 

Oficer zasalutował z opóźnieniem, jakby nieczęsto miał okazję trenować takie ge-

sty. 

- Pułkownik Gavin? 
- Nie da się ukryć. A ty jesteś... 
- Płat Mallar, sir. Powiedzieli mi, że to pan podejmuje wszelkie decyzje związane 

z przydziałami bojowymi. 

- Oni, to znaczy kto? 
-  Załoga  promu.  Jej  szef  mówił,  że  tutaj  pana  znajdę.  Jestem  jednym  z  pilotów 

przydzielonych do tego lotu eskortowego z Co-ruscant... 

-  Eskorta  „Zatyczki".  -  Gavin  skinął  głową.  -  Wiem,  że  Wywiad  oczyścił  was  z 

wszelkich zarzutów, ale i tak dziwię się, że którykolwiek z pilotów chciał z tobą gadać. 
Nie  pomyślałeś,  że  być  może  oddają  ci  niedźwiedzią  przysługę,  przysyłając  cię  do 
mnie? 

- Pułkowniku, czy to pan podejmuje decyzje o przydziałach bojowych? 
- Tak. 
- Więc z kimże innym miałbym się spotkać? Gavin kiwnął głową w zamyśleniu. 
- Mów, o co chodzi. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

61 

-  O  moje  rozkazy,  sir.  Pięciu  z  nas  ma  powrócić  na  Coru-scant  najbliższym  pro-

mem, w którym znajdzie się miejsce. Dziś rano przeniesiono nas tu z pokładu „Ryzyka" 
i kazano czekać. 

- Zgadza się. W czym problem? 
-  Nie  chcę  wracać,  sir.  Nie  mogę.  Chcę  zostać  i  walczyć.  Musi  pan  pozwolić  mi 

coś zrobić... 

- Nie muszę — przerwał mu Gavin, wkładając kask pod pachę. - Ale dam ci szan-

sę, żebyś mógł mnie przekonać, że powinienem to zrobić. Pamiętaj, że to ja podpisałem 
się pod waszym ostatnim rozkazem. Powiem  szczerze: potrzebujemy pilotów, ale nikt 
nie chciał ani ciebie, ani twoich kolegów. Żaden z was nie jest wystarczająco doświad-
czony. Dowódcy eskadr wolą nie ryzykować. 

 
-  Nie  wiem,  czy  to  wiele  zmienia,  ale  mam  jeszcze  sto  dziewięćdziesiąt  godzin 

wylatanych na TIE Interceptorze. Nie ujęto ich w zapisie przebiegu służby. 

- Na TIE? - Gavin z niedowierzaniem uniósł brew. - Pokaż mi swój dysk identyfi-

kacyjny. 

Wsunął  podaną  mu  płytkę  do  kieszonkowego  czytnika  i  zaczął  czytać.  Kiedy 

skończył, spojrzał na Mallara badawczo. 

-  Kim  ty  właściwie  jesteś?  - spytał.  -  Nie  rozumiem,  jak  się  tam  znalazłeś.  Masz 

więcej godzin spędzonych w symulatorze i mniej w prawdziwym kokpicie, niż który-
kolwiek z moich pilotów. 

- Pracowałem tak ciężko jak umiałem, pułkowniku, żeby mieć swoją szansę. Każ-

dą chwilę, jaką dysponował mój instruktor, spędzałem w maszynie, a resztę w symula-
torze. Tutaj będę pracował równie ciężko, jeśli tylko pozwoli mi pan zostać. 

- Twój instruktor - powiedział Gavin oddając Mallarowi dysk  - zrobił z tobą całe 

szkolenie  podstawowe  w  trzy  razy  krótszym  czasie  niż  zwykle,  chociaż  wystawiał  ci 
niezbyt wysokie oceny... Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć, Mallar? 

Pilot wydawał się zdruzgotany tym pytaniem. 
-  Chyba  powinienem  był  pozwolić  admirałowi  podać  wszystkie  dane,  tak  jak 

chciał  -  odezwał  się  grobowym  głosem.  -  Miałbym  wtedy  nawet  jedno  potwierdzone 
zestrzelenie. 

- Niby za co? 
- Za yevethański myśliwiec, który strąciłem nad Polneye. To było podczas inwazji, 

gdy  zginęła  moja  rodzina  -  wyjaśnił  Mallar  i  potrząsnął  głową.  -  Nie  chciałem,  żeby 
traktowano  mnie  wyjątkowo.  Pragnąłem  pokazać,  że  jestem  wystarczająco  dobry,  że 
potrafię choć trochę pomóc... Ale wychodzi na to, że jednak nie potrafię. Przecież nie 
odsyłałby mnie pan, gdyby było inaczej. Mogę więc tylko błagać, pułkowniku, żeby nie 
kazał mi pan wracać. 

- Co proponujesz? - spytał cicho Gavin. 
-  Wszystko  mi  jedno  -  odparł  Mallar.  -  Proszę  znaleźć  coś,  w  czym  byłbym  po-

mocny. Cokolwiek. Chcę ułatwić wam rozprawę z Yevethami. Niech ucierpią, tak jak 
ja  ucierpiałem...  Tylko  o  to  proszę.  To,  co  zrobili,  było  złe.  Proszę  pozwolić  mi  być 
cząstką lekcji, która im się należy. Na niczym innym mi nie zależy. Zostałem sam i mu-

background image

Próba Tyrana 

62 

szę przemówić w imieniu tych, którzy zginęli nad Polneye.Gavin wysłuchał go uważnie 
do końca i przyglądał się Mal-larowi jeszcze dłuższą chwilę. 

- Włóż skafander  -  powiedział  w końcu.  - Spotkamy  się  w  moim  wahadłowcu za 

dziesięć minut. Porozmawiamy sobie w drodze na „Florena". 

- Tak jest, ale... mój prom odlatuje za godzinę. 
- Wiem. - Gavin poklepał Mallara po ramieniu zmierzając do wyjścia. - Obawiam 

się, że nim nie polecisz. 

 
„Leniwiec" wyskoczył z nadprzestrzeni w pobliżu Utharis. Nagły skok napięcia w 

magistrali danych między zespołem sensorów a komputerem nawigacyjnym sprawił, że 
urządzenia przestały się nawzajem rozumieć. Awaria nastąpiła w najgorszym momen-
cie: hipernapęd właśnie się wyłączył, a silniki jonowe dopiero miały zaskoczyć. 

- Właśnie dlatego nie należy kupować tanich statków - zrzędził Luke wypełzając z 

kanału naprawczego. 

- Co masz na myśli? - spytała Akanah. 
-  Verpini  oszczędzali,  na  czym  mogli,  budując  to  pudło  -odparł  Luke  wstawiając 

na  miejsce  panel  zamykający  tunel.  -Magistrala  energetyczna  nie  może  znieść  takich 
obciążeń, więc procesor musi wyłączać zasilanie w jednych systemach, żeby uruchomić 
inne.  Tylko  że  jeśli  to  ma  działać  jak  trzeba,  obwody  buforowe...  —  spojrzał  w  jej 
wielkie oczy i urwał w pół zdania. -No, w każdym razie to oznacza, że zatrzymamy się 
na trochę na Utharis. 

- Jak długo? 
- Aż wszystko będzie naprawione - odpowiedział. Zatrzasnął ostatnią klamrę pane-

lu i spojrzał na Akanah. - Jeśli znajdziemy w Taldaak jakiegoś magika, który lepiej ode 
mnie zna ten typ statku, to może tylko dzień lub dwa. 

- Dwa dni! Mówiłeś przecież, że zatrzymamy się tylko po to, żeby uzupełnić zapa-

sy i wyzerować liczniki. 

Luke wzruszył ramionami. 
-  Ja  też  nie jestem  zachwycony  tym,  co  nas  czeka,  ale  lepiej,  że  mamy  awarię  w 

pobliżu przyzwoitego portu kosmicznego, a nie w samym środku sektora Farlax. 

- Nie mogę znieść myśli o czekaniu, kiedy jesteśmy już tak blisko celu, tak blisko 

Kręgu... 

- Wiem - powiedział Luke - ale ten statek nie będzie mógł wykonać skoku w nad-

przestrzeń,  zanim  nie  trafi  do  dobrego  warsztatu.  -  Uśmiechnął  się  drwiąco  i  dodał:  - 
Przynajmniej będziesz miała dość czasu, by wybrać sobie pamiątkowy kapelusz, który 
ci obiecałem. 

 
Utharis ogarnęła wojenna gorączka. Mimo iż Gromada Koornacht była oddalona o 

ponad dwieście lat świetlnych, tubylcy reagowali na sprawy międzyplanetarnej polityki 
z nadwrażliwością właściwą wszystkim mieszkańcom pogranicza. Nie sposób było zna-
leźć w Taldaak miejsca, które nie huczałoby od plotek na temat czarnych chmur zbiera-
jących się nad sektorem Farlax. Mnożące się pogłoski wywołały cichy, acz zauważalny 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

63 
exodus  mieszkańców,  opuszczających  planetę  przez  Taldaak  Station  i  inne,  większe 
porty. 

Na razie, uciekali tylko najbogatsi, najbardziej przedsiębiorczy i najlepiej zorgani-

zowani obywatele, ale i tak można było dostrzec, że całe to zamieszanie wywiera nega-
tywny wpływ na gospodarkę planety. 

- Jasne, że zajmiemy się pańskim statkiem, Stonn  - zapewnił kierownik warsztatu 

Starway Services - ale zajrzymy do niego nie wcześniej, niż za trzy dni. 

- Trzy dni! No, trudno. W takim razie  wynajmę  miejsce  w  waszym  hangarze  na-

prawczym - powiedział Luke, licząc na to, że jest taka możliwość. 

- Nie  ma sprawy  - odparł kierownik.  -  Zaraz  sprawdzę  w rozpisce...  - Jego palce 

zatańczyły  po  klawiaturze  elektronicznego  notesu.  -  ...Tak,  powinniśmy  mieć  wolne 
miejsce za pięć albo sześć dni. 

- Chodźmy, skarbie  -  Akanah ponagliła  Luke'a  klepnięciem  w ramię.  -  Z pewno-

ścią znajdzie się w tym mieście ktoś, kto wie, jak postępować z gośćmi... 

- Proszę bardzo, ale nigdzie nie znajdziecie niczego lepszego - rzekł kierownik. 
- Niby dlaczego? - spytał Luke. 
- Szef zmiany i trzej mechanicy zdecydowali nagle, że czas najwyższy na rodzinne 

wakacje.  Inne  warsztaty  mają  jeszcze  większe  kłopoty  kadrowe.  Dwudziestu  ośmiu  z 
moich  stałych  klientów  zleciło  mi  wcześniejsze  wykonanie  dorocznego  prze-glądu  i 
zaległych napraw. Gdybym nie traktował ulgowo przybyszów, czekalibyście z tydzień! 

- Li, mój drogi, czytałam o takich praktykach w „Port of Cali" - powiedziała Aka-

nah. - Warsztaty dostają prowizję od hoteli za przetrzymywanie podróżnych ile się da... 

Luke dostrzegł błysk w oczach kierownika i protekcjonalnie poklepał Akanah po 

ramieniu. 

-  Daj  spokój,  kochanie,  nie  możemy  obrażać  tego  pana  tylko  dlatego,  że  nie 

wszystko idzie nam tak, jak zaplanowaliśmy -„uspokoił" ją. - Skąd to całe zamieszanie? 

- Z powodu wojny, rzecz jasna - wyjaśnił kierownik. Akanah zmrużyła oczy. 
- Wojny? O czym pan mówi? 
-  Co  wy,  nigdy  nie  włączacie  się  do  sieci?  Nowa  Republika  i  Liga  Duskhańska 

warczą na siebie i przepychają się od miesięcy. 

Akanah odwróciła się w stronę Luke'a. 
- Wiedziałeś o tym? 
- Słyszałem coś niecoś na Talos, ale nie chciałem cię martwić. Wtedy to były tylko 

plotki. Zdaje się, że teraz to coś poważniejszego, skoro ludzie zaczynają uciekać. 

- W nocy widać stąd na niebie Gromadę Koornacht - rzekł kierownik. - Nie bardzo 

podoba  nam się  myśl,  że gdzieś  nad  naszymi  głowami  walczy tysiąc  okrętów  wojen-
nych. 

- Tysiąc okrętów? - szepnęła zdumiona Akanah. 
- Tak mówią. - Mężczyzna wzruszył ramionami.  - Przynajmniej niektórzy, bo tak 

naprawdę to słyszy się rozmaite historie... No więc, co zamierzacie robić? 

-  Zostawimy  wam  naszą  maszynę  -  zdecydował  Luke,  popychając  w  jego  stronę 

po kontuarze płytkę rejestracyjną statku. - Czy może mi pan przynajmniej powiedzieć, 
ile czasu potrwa naprawa, kiedy ją wreszcie zaczniecie i czy macie niezbędne części? 

background image

Próba Tyrana 

64 

- Do verpińskiego „Adventurera"? - upewnił się kierownik, spoglądając na ekran. - 

Jasne. Mamy cztery takie na złomowisku. Wpadnijcie za trzy dni. 

 
Obojętność,  z  jaką  szef  warsztatu  mówił  o  zbliżającej  się  wojnie,  sprawiła,  że 

Akanah przyjęła tę nowinę z tym silniejszym dreszczem niepokoju. Za wcześnie. Jesz-
cze  nie  jest  gotowy,  myślała  nerwowo, podążając za Lukiem.  Zabieram go dokładnie 
tam, gdzie nie powinien się znaleźć-  w samo serce pokusy... Wciąż próbuje kierować 
Nurtem. Nie potrafi jeszcze patrzeć, jak inni walczą, by nie sięgnąć po broń. 

- Nie możemy tu zostać - poinformowała go niespokojnym szeptem, gdy wyszli na 

zewnątrz. - Nie czuję się bezpieczna. Dokładnie nie wiem, o co tu chodzi, ale to miejsce 
zakrywa cień. 

-  Nie  mamy  wielkiego  wyboru  -  odparł  Luke,  prowadząc  ją  w  stronę  ruchomego 

chodnika  wiodącego na północ. - Hiperna-pęd potrzebuje urządzenia, które powie mu, 
dokąd ma wykonać skok, a „Leniwiec" jest go chwilowo pozbawiony. 

-  Rozumiem  -  powiedziała,  chwytając  go  mocniej  za  ramię  -ale  to  oznacza,  że 

utkniemy tu na tydzień albo i dłużej. Czy nie ma innego sposobu? Nie mógłbyś kupić 
od niego części i prowizorycznie naprawić statku? 

-  Nie  słyszałaś,  co  mówił?  -  spytał,  zatrzymując  się  nagle.  -Zmierzamy  do  strefy 

działań wojennych. Z tego co wiemy, J't'p'tan mógł stać się polem bitwy. Nie sądzisz, 
że w takich okolicznościach dobrze jest mieć sprawny hipernapęd? 

Akanah  desperacko  próbowała  wywołać  w  nim  lęk,  który  pchnąłby  go  w  dalszą 

drogę. 

-  Jeśli  pozostaniemy  tu  zbyt  długo,  agenci  Imperium  znowu  nas  namierzą.  Nie 

możemy dopuścić do tego, żeby polecieli za nami. 

- Dzięki twoim sztuczkom nawet służby Nowej Republiki nie potrafią nas znaleźć 

-  powiedział  Luke.  -  Musimy  tylko  wyszukać  jakiś  cichy  kąt  i  przez  parę  dni  udawać 
turystów. Poza tym, chcę dowiedzieć się czegoś więcej na temat tego, co nas czeka, a 
odsianie faktów od plotek zajmie mi trochę czasu. 

- Czy to ważne, co nas czeka? - spytała. - Czy byłbyś w stanie wycofać się teraz? 

Twoja matka... i moja matka... są już tak blisko! 

- Nie, dopóki „Leniwiec" nie jest sprawny. 
- W takim razie musimy zdobyć inny statek. 
- Niby jak? - parsknął Luke. 
Akanah spojrzała na niego z niekłamanym zdziwieniem. 
- Nie sądzisz, że  wykorzystując nasze talenty  możemy  wziąć sobie prawie każdy 

statek, który zechcemy?- Nawet o tym nie myśl - uciął. Rozejrzał się, by sprawdzić, czy 
nikt  jej  nie  słyszał,  po  czym  chwycił  ją  za  łokieć  i  dosłownie  wciągnął  na  ruchomy 
chodnik. 

-  Pewnie  moglibyśmy  -  wyszeptał  ostro,  gdy  stanęli  na  sunącej  wartko,  gładkiej 

powierzchni  - ale  nie obyłoby  się bez  ściągnięcia  uwagi  władz. Naprawdę chciałabyś, 
żeby uthariańska łódź patrolowa poleciała za nami na J't'p'tan? A może życzysz sobie, 
żeby każdy statek zarejestrowany w Nowej Republice zaczął nas szukać? 

- Mogłabym nas ukryć. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

65 

- Już się ukryliśmy. Musimy tylko trochę poczekać. Dotarłaś tak daleko tylko dla-

tego, że potrafiłaś poczekać na właściwy moment, by zacząć działać. Nie czas podda-
wać się niecierpliwości. 

-  Nie  czas  zwlekać  -  zaoponowała  Akanah,  wciąż  szukając  odpowiednich  argu-

mentów emocjonalnych. - Luke, im ciemniejsze chmury, tym bardziej powinniśmy się 
spieszyć. 

- Wojna już się zaczęła  - stwierdził Luke ponuro.  - Yevetho-wie zaatakowali po-

nad tuzin planet, gdy tylko opuściliśmy Coru-scant. Nie dotrzemy na miejsce przed bu-
rzą. Możemy tylko mieć nadzieję, że zastaniemy J't'p'tan nietkniętą. 

- Luke, nie chodzi o to, że Krąg znalazł się w niebezpieczeństwie - naciskała Aka-

nah.  -  Groźne  jest  to,  że  możemy  stracić  z  nim  kontakt.  Niczego  nie  zdziałam,  kiedy 
Nurt ogarnie  chaos. Poza tym,  gdy Nurt  niesie  ze  sobą  tak  wielki ładunek cierpienia, 
łączenie  się  z  nim  jest  nieznośnie  bolesne.  Nie  boję  się  o  nich,  Krąg  jest  silny.  Oba-
wiam się tylko, że mogli już  opuścić J't'p'tan, a wiadomość, którą dla  mnie zostawili, 
mogła ulec zniszczeniu równie łatwo, jak dom Noriki na Griann. 

-  Mogę  poprosić  o  jeszcze  jeden  raport  na  temat  trasy  „Gwiezdnego  Poranka". 

Dowiemy  się,  dokąd  poleciał  opuściwszy  Vulvarch.  To  mogłoby  nam  coś  powiedzieć 
na temat dalszych planów Kręgu. 

-  A czym  mielibyśmy ich ścigać,  może „Leniwcem"? Masz rację, Luke. Nie  mo-

żemy polegać na naszym statku. Musimy zdobyć szybszą i solidniejszą jednostkę. Poza 
tym  niewykluczone,  że  będziemy  musieli  zabrać  na  pokład  pasażerów...  Proszę  cię, 
opuśćmy już to miejsce. 

- Nie pomogę ci w kradzieży statku, Akanah. 
Zanim  jeszcze  to  powiedział,  kobieta  zrozumiała,  że  popełniła  błąd.  Wprawdzie 

mieli  wspólny  cel,  lecz  Luke  nadal  nie  był  skłonny  użyć  wszelkich  środków,  by  go 
osiągnąć. Ona poświęciła się tej sprawie bez reszty, podczas gdy on miał normalne ży-
cie, do którego mógł powrócić w razie porażki. W krótkiej chwili samolubnej niecier-
pliwości zapomniała o dzielącej ich różnicy. 

- Masz rację. Sama nie wiem, jak mogłam o tym pomyśleć... To dlatego, że po tylu 

latach  jestem  wreszcie  tak  blisko  celu  -rzuciła,  próbując  pospiesznie  naprawić  swój 
błąd. - Jeśli ich nie odnajdziemy... 

- Odnajdziemy - przerwał Luke. 
-  Z  całego  serca  chcę  w  to  wierzyć,  ale  jednocześnie  boję  się,  bo  nie  wiem,  czy 

zniosę jeszcze jedno rozczarowanie. - Łzy, które pojawiły się w jej oczach, były szcze-
re. - Wybacz. Wiedz, że nie uważam cię za złodzieja... 

- Wiem - odparł. - Już zapomniałem. 
Uśmiechnęła się z wdzięcznością i pozwoliła się objąć ramieniem. 
- Jeżeli naprawdę musimy tu zostać, to przynajmniej opuśćmy Taldaak  - zapropo-

nowała po chwili. - Znajdziemy ustronne miejsce, z dala od ciekawskich oczu. Wyko-
rzystam ten czas, żeby nauczyć cię kilku rzeczy. 

- Po kolei - zarządził Luke. - Najpierw wrócę na statek i spróbuję pogrzebać w sie-

ci, a  potem zasięgnę  języka  w  mieście.  Chcę dowiedzieć  się  możliwie dużo  na  temat 
Gromady Koornacht. Ciekaw jestem, z kim przyszło nam walczyć. 

background image

Próba Tyrana 

66 

To była ostatnia rzecz, jakiej życzyła sobie Akanah. Ze wszystkich impulsów, któ-

re mogły poprowadzić rękę Luke'a ku rękojeści miecza świetlnego, najbardziej obawia-
ła się potężnego uczucia lojalności wobec Leii. Zdesperowana, odsunęła się od niego i 
stanęła przy przeciwległej krawędzi chodnika. 

- O co chodzi? - zapytał zdziwiony. 
Akanah postanowiła wykorzystać zmieszanie i niepewność, które wyczuła w jego 

głosie. 

- Zastanawiam się, czy nie nadszedł kres naszej wspólnej wędrówki - powiedziała. 

-  Może  popełniłam  błąd,  wciągając  cię  w  to  wszystko?  Skoro  nie  czujesz  więzi  i  nie 
ufasz mi... 

- Akanah... 
- Muszę pomyśleć, co dalej - zawołała, zeskakując lekko z ruchomego deptaka. 
Luke zakręcił się w miejscu, ale nie ruszył za nią, pozwalając chodnikowi unieść 

się  w stronę portu. Przez chwilę patrzył jej w oczy, a potem odwrócił się.Akanah za-
mknęła  oczy,  badając  opływający  i  przeszywający  go  Nurt.  Starała  się  dostrzec  jego 
zawirowania i meandry. Wyczuła rozdrażnienie i rodzący się pomału niepokój. Dobrze, 
pomyślała. Zastanawiaj się. Martw się, czy ukradnę statek i zostawię cię tu. Może wte-
dy nie będziesz tyle myślał o wojnach prowadzonych przez innych i o tym, że chcesz 
się do nich przyłączyć. Twojemiejsce jest przy mnie, Luke'u Skywalkerze. Muszę cię 
jeszcze sporo nauczyć. 

 
Han stracił poczucie czasu. W rzęsiście oświetlonej celi yevethańskiego więzienia 

nie  było  ani  dnia,  ani  nocy,  ani  regularnych  posiłków,  które  pozwoliłyby  wyznaczać 
czas. Han na przemian drzemał, ćwiczył, spacerował, grał w klasy na brudnej podłodze 
i znowu drzemał. Miał spieczone usta, a bóle głowy i pustego żołądka stały się zbyt sil-
ne, by je ignorować. 

Początkowo Barth bawił  się  razem z  nim  w to, co Han nazwał  „międzyplanetar-

nymi mistrzostwami w grze w klasy", lecz teraz stali się zbyt nerwowi, by oddawać się 
współzawodnictwu. Po pewnym czasie wyczerpał im się także zapas sprośnych dowci-
pów,  przy  czym  Barth  został  niekwestionowanym  mistrzem  tej  konkurencji,  zarówno 
pod względem repertuaru, jak i sposobu opowiadania. W ramach rewanżu Han nauczył 
Bartha  wszystkich  osiemdziesięciu  sześciu  wersów  piosenki,  którą  nucili  w  myślach 
jeszcze długo po tym, jak gardła odmówiły im posłuszeństwa. 

Han zaczął w końcu gadać do sufitu, w kierunku niewidocznych ciemięzców. Do-

prawiał swój monolog coraz to cięższymi przekleństwami, mając nadzieję, że sprowo-
kuje  jakąkolwiek  odpowiedź  i  że  drzwi  celi  wreszcie  się  otworzą,  stwarzając  jakąś 
szansę  działania.  Kiedy  skończyły  mu  się  słowa,  zaczął  rozważać  wszelkie  możliwe 
scenariusze pokonania strażników, do pięciu naraz włącznie. 

Udało mu się osiągnąć jedynie to, że nie tylko Barth, ale i on sam miał dosyć słu-

chania swojego głosu. Kiedy wreszcie otwarto drzwi, obaj byli już tak osłabieni z głodu 
i odwodnienia, że ledwie stali na nogach. 

Jeden z trzech yevethańskich strażników rzucił Hanowi parę luźnych białych spo-

dni i wskazał na jego mundur. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

67 

-  Włóż  to  -  rozkazał,  po  czym  rzucił  drugą  parę  podobnych  do  piżamy  portek  w 

stronę Bartha. 

 
 
Rozebrali się  bez zbędnych ceregieli i potulnie  wykonali polecenie. Kiedy skoń-

czyli, strażnicy popchnęli ich w stronę korytarza. 

Jeden z Yevethów prowadził pochód, za nim szedł Han, potem drugi strażnik, na-

stępnie Barth, a na końcu - trzeci z obcych. Siedząc w celi Han rozważał już taki układ: 
musieliby razem pokonać tego, który szedł w środku, a potem - stojąc plecami do siebie 
- zająć się pozostałymi. Przez chwilę wahał się, czy  warto spróbować od razu, czy le-
piej przekonać się, dokąd ich zabierają, ale w końcu postanowił zaczekać. 

Spodnie, które im dano, uszyto na  yevethańską  miarę: były zbyt krótkie w talii i 

miały o wiele za długie nogawki. Po kilku krokach Barth zaplątał się w fałdy materiału 
i runął jak długi. 

Słysząc  za  plecami  hałas,  Han  zareagował  błyskawicznie.  Obrócił  się  zaciskając 

pięści, lecz natychmiast otrzymał silny cios w gardło twardym przedramieniem Yevet-
hy. Krztusząc się i kaszląc padł na plecy. Po twardym lądowaniu poczuł na głowie sto-
pę strażnika, przyciskającą go do podłogi. 

- Bądź posłuszny albo giń - warknął Yevetha. 
Nagły ból i  wywołany  nim przypływ adrenaliny  sprawiły,  że Han był już  gotów 

walczyć z przyciskającym go do ziemi strażnikiem, lecz w tej chwili usłyszał jęk bólu 
wydany przez Bartha, a potem jego chrapliwy, roztrzęsiony głos: 

- Nie rób tego, Han! To ja... To moja wina. Potknąłem się... Oferma ze mnie. 
Han zmusił się do otwarcia pięści i posłusznego uniesienia rąk. 
- W porządku, poruczniku. Tym razem  im odpuścimy, dobra? Kiedy strażnik po-

chylający się nad nim cofnął się o krok, 

Han powoli podniósł się z podłogi. Kilka metrów dalej Barth uczynił to samo. 
- Cały jesteś? 
- Tak. Czego oni chcą? Dokąd nas prowadzą? 
-  Wszystko  będzie  dobrze  -  powiedział  Han,  podciągając  spodnie.  -  Jak  sądzisz, 

czy to szczyt możliwości yevethańskie-go krawiectwa? 

- Dość. Darama czeka. Ruszać - warknął strażnik przez ramię. 
Więźniowie zostali wprowadzeni do obszernej sali o wysokim, półokrągłym skle-

pieniu,  ozdobionym  szkarłatnymi  ornamentami,  i  usadzeni  na  przeciwnych  końcach 
długiej  ławy.  Naprze-ciwko  niej,  pod  wielkim  oknem,  wznosiła  się  niezbyt  wysoka 
platforma. Han zmrużył oczy, broniąc się przed jaskrawym światłem, lecz z ulgą powi-
tał falę ciepłego, świeżego powietrza. 

Dziwne było jedynie to, że ręce porucznika Bartha spętano na plecach i przywią-

zano do poprzeczki biegnącej wzdłuż ławy, a Hana - nie. 

Zanim zdołał rozszyfrować tę zagadkę, do sali wkroczył wicekról Nil Spaar. 
Darama - powtórzył Han bezgłośnie. 

background image

Próba Tyrana 

68 

Za Nilem Spaarem podążał orszak złożony z czterech pomocników. Jeden z nich 

przyniósł stołek i ustawił go naprzeciwko ławy. Drugi umieścił o metr dalej wysoki sto-
jak zwieńczony srebrzystą kulą, po czym obaj opuścili komnatę. 

Pozostali  zajęli  miejsca  za  Nilem  Spaarem,  który  usadowił  się  na  stołku.  Han 

przyglądał im się, próbując odgadnąć, po co przybyli. Doradcy? Ochroniarze? Dworza-
nie? Jak wygląda zdenerwowany Yevetha? I czy oni w ogóle bywają zdenerwowani? 

- Generale Solo  - zaczął Nil  Spaar, nie zaszczycając Bartha nawet spojrzeniem.  - 

Sądzę, że jest pan jedyną osobą, która może ocalić tysiące ludzi przed haniebną śmier-
cią. Przybyłem, żeby dać panu tę możliwość. 

- Nie wiem, o czym mówisz. 
-  Miał  pan  przejąć  dowództwo  nad  Piątą  Flotą,  kiedy  pana  pojmano.  Wiózł  pan 

rozkazy od księżniczki Leii, dotyczące inwazji na terytorium Yevethów. 

Han nie odpowiedział. 
- Opór wobec suwerennej władzy wicekróla Protektoratu postawił pańskie życie w 

niebezpieczeństwie  -  ciągnął  Nil  Spaar.  -  Oszczędziłem  pana  w  nadziei,  że  wspólnie 
dokonamy aktu łaski. 

Han skinął głową. -Wyjaśnij. 
- Księżniczka Leia lekkomyślnie posyła tu kolejne statki, chcąc nas zastraszyć... 
- I bardzo dobrze. 
-  ...i  stawia  nam  jedno  bezsensowne  ultimatum  za  drugim.  Nie  rozumie  nas.  Być 

może pan zdoła otworzyć jej oczy. 

- Mów dalej. 
- Nasze prawo do tych gwiazd jest odwieczne i naturalne. Od zarania dziejów po-

strzegaliśmy  je  jako  swoją  własność.  Żyją  w  naszych  legendach  i  nawiedzają  nas  w 
snach. Czerpiemy swoją siłę z Powszechnego, a jego czystość inspiruje nas w drodze 
do doskonałości. 

Nie dopominamy się o prawo do tych gwiazd z czystej chciwości, z przyczyn poli-

tycznych czy ambicji, a przy tym... nigdy się nie poddamy. Nie jesteśmy słabeuszami, 
jakich przywykliście spotykać na swej drodze. Nie będziemy kalkulować szans i wyco-
fywać się, kiedy trzeba, realizując doraźne cele. 

Groźby Leii nie robią na nas wrażenia. Nigdy nie zrezygnujemy z tego, co nasze, 

ani nie będziemy się tym dzielić z tymi, którzy nie są zrodzeni z Powszechnego. Jeżeli 
nie  wycofacie  się,  dojdzie  do  wojny  -  straszliwej,  krwawej,  nie  kończącej  się  wojny. 
Nigdy nie ustąpimy, generale Solo, a żaden z waszych żołnierzy nie dostąpi miłosier-
dzia, które okazałem panu. Walka trwać będzie dopóty, dopóki ostatni z was nie zginie 
lub nie zostanie wypędzony. Rozumie pan, generale? 

- Tak sądzę. 
- Mam nadzieję, że tak - dodał Nil Spaar. - Badałem waszą historię. Nigdy dotąd 

nie spotkaliście takiego przeciwnika jak my. O losach waszych wojen decydowała utra-
ta dziesiątej części populacji albo jednej trzeciej stanu armii. Wtedy pokonani wyrzeka-
li się honoru, a zwycięzcy nie wykorzystywali swej przewagi. Nazywacie to „cywiliza-
cją". Yevethowie nie są cywilizowani, generale. Traktowanie nas podług waszej miary 
jest błędem. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

69 

- Dziękuję za radę - powiedział Han. - Czego chcecie ode mnie? 
- Niech pan powstrzyma  swoją partnerkę przed popełnieniem tego błędu  - odparł 

Nil Spaar. - Proszę namówić ją, żeby wycofała flotę. Niech przysięgnie na krew swoich 
dzieci, że to, co nasze, pozostanie  w naszych rękach na zawsze. Oszczędzi pan w ten 
sposób życie tysięcy istot, a przy okazji własne... 

-  Wypuścicie  nas?  -  zapytał  Barth  z  nadzieją  w  głosie.  Wicekról  nie  odrywał 

wzroku od Hana. 

- Jako świadek jest pan dla mnie bardziej użyteczny niż jako ofiara wojny, genera-

le - rzekł Nil Spaar podnosząc się ze stołka. - Proszę popatrzeć. 

Podszedł do okna, po czym odsunął się na bok, by odsłonić widok. Mrużąc oczy, 

Han spojrzał na gąszcz budynków i nie kończące się pole olbrzymich, srebrzystych kul 
- statków klasy Aramadia. Był to widok zapierający dech w  piersiach. Okrętystały tak 
blisko siebie, że nie był w stanie ich policzyć, mimo iż Nil Spaar pozwolił mu stanąć 
tuż przy oknie. 

- To, co pan widzi, jest produktem stoczni na Nazfar - wyjaśnił miękko Nil Spaar. 

-  Mamy  takie  fabryki  na  wszystkich  dwunastu  światach,  generale.  Rozumie  pan?  Nie 
możecie  zdobyć  nad  nami  przewagi...  Możecie  natomiast  oszczędzić  krew  własnych 
dzieci, jeśli taki będzie pański wybór. 

Han odwrócił się potrząsając głową. 
- Dlaczego mielibyście składać mi taką propozycję, jeśli nie dlatego, że obawiacie 

się naszego zwycięstwa? 

- Dlatego, że możecie stać się naszą obsesją na długie lata, nim zdołalibyśmy was 

zniszczyć - odpowiedział wicekról. - Istnieją lepsze sposoby wykorzystania krwi i pra-
cy naszych młodych. Wierzę, że to samo odnosi się do was. 

Ryk nie wyciszonych silników pulsacyjnych przykuł uwagę Hana do statku startu-

jącego z przeciwległego krańca lądowiska. Dręczony sprzecznymi uczuciami i bezsku-
tecznie próbując zebrać myśli, Han starał się zyskać na czasie, powoli wracając w stro-
nę ławy. 

- Co widziałeś? Co tam jest? - dopytywał się Barth. 
- Flota nowiutkich okrętów - odparł Han. - Co najmniej setka. 
-  W  takim  razie...  jest  tylko  jeden  wybór,  prawda?  On  ma  rację.  Odstąpienie  od 

wojny jest aktem  miłosierdzia. Teraz, kiedy już  wiemy,  z  czym przyszłoby  nam  wal-
czyć, trzeba powstrzymać naszych. 

Han przeniósł wzrok na Nila Spaara. 
-  Pod  warunkiem,  że  zapomnę  o  krwi,  którą  już  przelali.  Nie  widziałeś  raportów 

Wywiadu,  poruczniku.  Kolonie  zmiecione  z  powierzchni  planety,  całe  populacje 
mieszkańców wyniszczone niby gniazda robactwa... 

-  Pomyśl  tylko,  Han:  czy  chcesz,  żeby  Coruscant  albo  Kore-lię  spotkał  taki  sam 

los? - błagał Barth. 

Han  wpatrywał  się  w Nila  Spaara, który beznamiętnie  przysłuchiwał  się  ich roz-

mowie. 

- Wiesz, że oni nagrali to wszystko? Nie odwrócili wzroku ze wstydem... Zupełnie 

tak, jakby byli dumni z tego, że tak skutecznie potrafią mordować miliony istot.  - Po-

background image

Próba Tyrana 

70 

kręcił z wolna głową - Nie. Nie wolno godzić się na takie zło, poruczniku. Nawet jeśli 
miałoby to nas kosztować życie naszych matek i dzieci. 

Nil Spaar nie odezwał się ani słowem, za to Barth był bliski szaleństwa ze strachu. 
- Proszę, zrób, co każe! Pomyśl o ofiarach, o zniszczonych statkach... Han, oni nas 

zabiją! 

- Wolałbyś żyć jako tchórz? - rzucił Han. - Jeśli w walce z nimi zginie choć jeden 

pilot, będzie to tragedią. Ale byłoby znacznie gorzej, gdybyśmy tak po prostu odeszli, 
nie  stając  w  obronie  milionów  ofiar.  Niech  mnie  szlag,  jeśli  przyłożę  do  tego  rękę!  -
Odwrócił się z płonącymi oczami w stronę wicekróla - Rób, co chcesz. Nie pomogę ci. 

Nil Spaar skinął głową aprobująco i rzucił słowo po yeve-thańsku. Dwaj strażnicy 

zaczęli przywiązywać Hana do poprzeczki w identyczny sposób jak Bartna. 

- Zrób coś, proszę! Powiedz, że zmieniłeś zdanie... 
- Trzymaj się, poruczniku — odparł Han ponuro. - Nie zasłużył na to, by zabawić 

się naszym kosztem. 

Wicekról  podszedł  bliżej,  strosząc  grzebienie  bojowe  tak,  że  przypominały  dwa 

karmazynowe ostrza, ciągnące się od skroni za uszy. 

- Skoro szkodniki dopominają się o lekcję, to proszę bardzo. Wydaje wam się, że 

jesteście zdolni ponieść ofiarę krwi? Zaraz się o tym przekonamy. 

Jednym cięciem prawego pazura, Nil Spaar rozpłatał nagi tors Bartha od biodra po 

bark, roztrzaskując żebra i wywlekając trzewia na zewnątrz. Potworny, wręcz nieludzki 
krzyk agonii urwał się w połowie, gdy rozdarte płuca zapadły się z makabrycznym świ-
stem. 

Han patrzył na to przez dłuższą chwilę jak zahipnotyzowany, aż każdy szczegół na 

zawsze wrył mu się  w pamięć. Wtedy poczuł skurcz żołądka i odwrócił się, czując  w 
ustach gorzki smak. 

- Może teraz rozumie pan nas nieco lepiej? - zapytał Nil Spaar, obojętnie zlizując 

krew z pazura. 

- Ty ścierwo... - wykrztusił Han z wysiłkiem. 
-  Pańska  opinia  o  mnie  nie  ma  i  nigdy  nie  miała  znaczenia  -odrzekł  wicekról  i 

spojrzał na  jednego z  pomocników.  -  Kiedy skończycie, przetransportujcie  go na  mój 
statek. 

- Tak, daramo - odparł dworzanin, po czym z nabożną czcią przyklęknął obok po-

zostałych,  czekając,  aż  Nil  Spaar  opuści  komnatę.Han  uniósł  głowę  i  zmusił  się,  by 
jeszcze raz spojrzeć na Bar-tha. Do niedawna białe spodnie mechanika były teraz strzę-
pem  mokrej, szkarłatnej szmaty zakrywającej jego nogi. Kałuża krwi i innych płynów 
ustrojowych sięgała już niemal do stóp Hana. Jeden z wyrwanych z ciała organów na-
dal drżał i pulsował... 

Przepraszam, Barth, pomyślał, próbując ukryć zarówno ból, jak i wściekłość przed 

oczami yevethańskich strażników. Myliłem się. Nie zobaczymy razem Coruscant. Nie 
wiedziałem... Aż do tej chwili nie wiedziałem, jakim jest potworem. 

 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

71 

Tak się złożyło, że funkcja przewodniczącego podczas posiedzenia Rady poświę-

conego sprawie Leii znowu przypadła Behn-Kihl-Nahmowi. Szef Senatu ukrył niechęć 
pod maską wy-trenowanej, urzędniczej obojętności. 

- Pani Prezydent  Leia Organa Solo staje przed Radą Wykonawczą Senatu Nowej 

Republiki, by odpowiedzieć na wotum nieufności wystosowane przez przewodniczące-
go Domana Be-russa - obwieścił Behn-Kihl-Nahm. 

Leia stanęła przed stolikiem w kształcie litery V i zaplotła dłonie. 
-  Jestem  gotowa  wysłuchać  zarzutów  i  odpowiedzieć  na  nie  zgodnie  ze  Statutem 

Senatu. 

Przewodniczący skinął głową. 
- Podstawą petycji jest następujące stwierdzenie, księżniczko: „Twoja zdolność do 

wykonywania obowiązków Prezydenta jest i nadal będzie ograniczona poprzez fakt, iż 
jesteś żoną generała Hana Solo, który jest obecnie jeńcem  Ligi Duskhańskiej, stojącej 
na krawędzi wojny z Nową Republiką". Czy masz jakieś pytania? 

- Nie - odpowiedziała spokojnie. 
- Czy zamierzasz polemizować z faktami przedstawionymi w drugiej części pety-

cji? 

- Nie - powtórzyła, prostując się dumnie. 
- Czy chcesz złożyć oświadczenie, obalające zasadność rozumowania przeprowa-

dzonego w części trzeciej? 

-  Powiem  tylko  tyle,  że  autor  petycji  znacznie  lepiej  naświetlił  nam  własne  lęki, 

niż  moje postępowanie - powiedziała Leia, rzucając szybkie,  lecz znaczące spojrzenie 
w stronę Berussa. - Z jakiejś przyczyny przewodniczący Beruss uprzedził się do mnie, a 
czyniąc  to  doprowadził  do  poważnego  zakłócenia  w  pracy  urzędu  prezydenckiego. 
Ufam, że Rada dostrzeże ten fakt i usunie zakłócenie odrzucając wotum. 

-  Doskonale  -  rzekł  Behn-Kihl-Nahm.  -  Zanim  wezwę  do  głosowania,  przychylę 

się do prośby senatora Berussa i raz jeszcze przedstawię ci rozwiązanie alternatywne, 
księżniczko. Petycja zostanie wycofana, jeżeli zgodzisz się wziąć urlop do czasu zaże-
gnania kryzysu w sektorze Farlax i powrotu generała Solo. 

- Nie jestem zainteresowana - rzuciła Leia. Beruss drgnął. 
-  Możemy  umówić  się  tak,  że  pozostawimy  ci  pełnię  władzy  winnych  dziedzi-

nach... 

- Nie możemy - ucięła bezceremonialnie Leia. - Nie możecie tak po prostu zmienić 

sobie Statutu, oddzielając uprawnienia Prezydenta jako głównodowodzącego sił zbroj-
nych od jego funkcji głowy państwa. A nawet gdybyście to zrobili, nie podporządkowa-
łabym się temu. 

Odwróciła się buntowniczo w stronę Behn-Kihl-Nahma. 
- Panie przewodniczący, to ciało nie zostało powołane do życia po to, żeby szanta-

żować Prezydenta za zamkniętymi drzwiami. Jeżeli uważa pan, że ta petycja ma jaką-
kolwiek  wartość  i  że  istotnie  jestem  niezdolna  do  wykonywania  obowiązków,  które 
powierzyli mi wyborcy, to proszę przesłać ją do Senatu. Koniec z przekładaniem termi-
nów. Proszę wezwać do głosowania. 

background image

Próba Tyrana 

72 

- Dobrze - odparł Behn-Kihl-Nahm. - Senator Beruss, jako autor petycji, automa-

tycznie głosuje za jej przyjęciem. Senator Rattagagech? 

- Za. 
- Senator Fey'lya? 
- Podzielam obawy senatora Berussa i udzielam mu poparcia. 
- Senator Praget? -Za. 
Głos Prageta przesądził sprawę, lecz Leia spokojnie odczekała, aż pozostali sena-

torowie obwieszczą swoją wolę. Ostateczny wynik brzmiał: pięć do dwóch na jej nieko-
rzyść. 

- Petycja zostanie przekazana Senatowi podczas jego najbliższej sesji - powiedział 

Behn-Kihl-Nahm,  z  trudem  powściągając  złość.  -  Na  tym  zakończymy  dzisiejsze  po-
siedzenie.Uderzył w kryształ tak silnie, że pojawiła się na nim rysa -wystarczająco głę-
boka, by stłumić dźwięk sygnału, lecz zbyt płytka, by rozpołowić delikatną strukturę. 

Behn-Kihl-Nahm  nie  wierzył  w  złe  wróżby,  ale  wolał  znieść  kryształ  z  podium 

nadzwyczaj ostrożnie, upewniwszy się najpierw, że nikt go nie widzi. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

73 

R O Z D Z I A Ł  

6

 

- Kapitanie! Straciliśmy namiar intruza! 
Kapitan Voba Dokrett solidnie grzmotnął w plecy nawigatora „Goratha". 
- Hamowanie awaryjne! Wychodzimy z nadprzestrzeni! Lepiej uważaj. Twoja có-

reczka zginie, jeśli statek wroga nie znajdzie się pod naszymi lufami zaraz po przejściu 
do zwykłej przestrzeni. 

Dokrett odwrócił się i odnalazł wzrokiem szefa uzbrojenia. 
-  Każ  bateriom  blasterów  namierzyć  dziobowe  i  rufowe  stanowiska  artyleryjskie 

intruza, a po ich ostrzelaniu wywalić mu dziurę w śródokręciu. 

- Sir, czy nie powinniśmy najpierw unieruchomić nieprzyjaciela? 
-  Baterie  dział  jonowych  „Ceny  Krwi"  nic  nie  zdziałały.  Do-got  postąpił  szablo-

nowo, dlatego zginął. Przekaż rozkaz. 

- Tak jest - rzucił szef uzbrojenia. - Uwaga, wszystkie stanowiska ogniowe. Jedyn-

ka i trójka biorą na cel sekcję dziobową okrętu przeciwnika. Czwórka i szóstka - rufę. 
Dwójka i piątka: przygotować się do penetracji kadłuba i czekać na sygnał. 

Ledwie skończył wyszczekiwać komendy, gdy na pokładzie „Goratha" rozbrzmia-

ły sygnały alarmowe, a cała jednostka zaczęła dygotać i trzeszczeć. 

- Każdy oficer będzie miał udział w nagrodzie, jeśli uda się wziąć statek w miarę 

nietknięty! - wrzasnął Dokrett. - Ku chwalePrakith i naszego ukochanego gubernatora, 
Fogi Brilla, ruszajmy do walki! 

Na  całym  mostku  „Goratha"  rozjarzyły się  ekrany, gdy  krążownik pojawił się  w 

morzu elektromagnetycznych sygnałów, jakim jest normalna przestrzeń. 

- Kapitanie, ani śladu „Tobaya" - zawołał szef sekcji sensorów. - Jeśli nie zauwa-

żyli zniknięcia sygnału celu, mogli podążyć za naszym i przegapić moment wyjścia. 

-  Jaka  szkoda,  że  załoga  „Tobaya"  straci  swój  udział  w  nagrodzie  po  dziewięciu 

godzinach pościgu - rzekł Dokrett. - Odległość od celu? 

- Osiem tysięcy metrów. 
Uśmiechając  się  szeroko,  Dokrett  oparł  dłonie  na  barkach  nawigatora.  -  Chyba 

jednak jesteś nie najgorszym tatusiem! -zawołał. 

- Zaczekamy na „Tobaya", kapitanie? 
- Nie! - warknął. - Ognia! 

background image

Próba Tyrana 

74 

Szef uzbrojenia pochylił się nad pulpitem. 
-  Jedynka  i  trójka:  ognia!  Czwórka  i  szóstka:  ognia!  Cztery  potężne  baterie  dział 

krążownika niemal jednocześnie posłały w kierunku ogromnego intruza śmiercionośne 
impulsy energii. 

Nie było widać ani śladu ognia czy eksplozji, lecz przez skaner teleskopowy Do-

kretta można było dostrzec chmurę odłamków szybujących w przestrzeń. Na obu krań-
cach kadłuba okrętu pojawiły się wielkie, osmalone wyrwy. 

- Dość! - wrzasnął Dokrett. - Teraz w serce! 
Wkrótce po tym, gdy szef uzbrojenia przekazał rozkazy dalej, cztery aktywne ba-

terie umilkły, a dwie pozostałe otworzyły ogień. Zaciekły ostrzał blasterowy skoncen-
trował się na niewielkiej powierzchni w środkowej części gigantycznego okrętu. 

Po chwili w poszyciu statku pojawiła się  wyrwa o sczerniałych brzegach. Wtedy 

baterie  blasterów  rozpoczęły  ostrzał  krawędzi  otworu  powiększając  jego  średnicę  do 
dwudziestu metrów. 

-  Wstrzymać  ogień!  -  krzyknął  Dokrett.  -  To  wystarczy,  żeby  ich  czymś  zająć. 

Niech wszystkie baterie pozostaną w gotowości do kontrataku. Nawigator: ustaw okrę-
ty burta w burtę. Oddział abordażowy: do kapsuł szturmowych! Nagroda jest już prawie 
nasza... 

Przeciwnik w żaden sposób nie zareagował na to, że „Go-rath" ustawił się w odle-

głości zaledwie stu metrów, na wysokości wyrwy w śródokręciu. Ogromne cielsko ob-
cej  jednostki  -niemal  pięć  razy  dłuższej  i  trzy  razy  szerszej  niż  lekki  krążownik  floty 
Prakith - wypełniało niemal w całości ekrany czujników i celowniki. 

- Kapitanie! - zawołał szef sekcji sensorów. - To dziwne... Przy tak niewielkiej od-

ległości od tak ogromnego statku, na detektorze anomalii magnetycznych powinno za-
braknąć skali, a tymczasem... Jeśli wierzyć przyrządom, w przestrzeni przed nami unosi 
się coś o rozmiarach kapsuły ratunkowej. 

Dokrett skinął głową. 
- Zwróćcie uwagę, że nie było ognia - powiedział. - Budowę też ma nietypową: to 

nie była durastal ani pancerz matrycowy. Nigdy przedtem nie widzieliśmy niczego po-
dobnego. Jaki jest odczyt źródeł zasilania? 

Oficer rozłożył ręce i z niedowierzaniem uniósł brwi. - Żaden. Brak też pola siło-

wego. 

- Doskonale - rzekł Dokrett, wyraźnie zadowolony z odpowiedzi. - Otworzyć luki. 

Wypuścić wszystkie kapsuły. 

Nim pierwsze z nich zdążyły opuścić hangary, coś wystrzeliło z kadłuba intruza i 

uderzyło w „Goratha" z taką siłą, że Dokrett upadł na kolana. Gdy na mostku rozległy 
się syreny alarmowe, drugi pocisk sprawił, że krążownik zadrżał od dziobu po rufę. 

-  Ognia!  Ognia!!  -  ryknął  Dokrett  zrywając  się  na  równe  nogi.  Kilka  baterii  już 

próbowało wznowić ostrzał, choć ich wysiłki były wyraźnie nieskoordynowane.  - Na-
tychmiast zniszczyć te wyrzutnie! 

- Próbujemy, ale pod takim kątem... nie bardzo możemy je namierzyć. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

75 

Dokrett uchwycił kątem oka ruch w prawoburtowym ilumi-natorze. Oto trzeci ku-

listy pocisk pokonał dystans między dwoma statkami, ciągnąc za sobą gruby kabel. Ka-
dłub „Goratha" jęknął od silnego uderzenia. 

- Co się dzieje? - dopytywał się Dokrett. - Chcę wiedzieć, co to ma znaczyć! 
-  Mam  coś!  -  krzyknął  szef  sekcji  sensorów.  Jedna  z  kapsuł  opuściła  już  luk  i 

przekazywała  właśnie  obraz  ze  swoich  kamer.  Widać  było,  że  wszystkie  trzy  pociski 
wbiły się głęboko w po-szycie krążownika. „Gorath" był teraz przycumowany do waga-
bundy trzema długimi, pofalowanymi kablami, zakotwiczonymi w dziobie, rufie i śród-
okręciu statku. 

- Nawigator! - zawołał Dokrett, obracając się w miejscu. -Zabierz nas stąd! Silniki 

manewrowe - pełna moc! Silniki główne- czekać na rozkaz... 

W tym momencie z dwóch różnych punktów na powierzchni obcej jednostki wy-

strzeliły kolejne dwa pociski. Tym razem ich głowice były smukłe i ostro zakończone. 
Wdarły się głęboko w kadłub „Goratha". 

W  oczach  Dokretta,  biegnącego  w  stronę  stanowiska  nawigatora,  pojawił  się 

strach. 

- Cała naprzód! - wrzasnął. 
Zanim  pokonał  połowę  drogi  do  uwijającego  się  jak  w  ukro-pie  podwładnego, 

wszystkie stanowiska na mostku eksplodowały, sypiąc kaskady iskier. Każdy metalowy 
element  statku  stał  się  częścią  olbrzymiego  obwodu  elektrycznego,  którym  popłynął 
prąd przesłany kablami z pokładu wagabundy. Impuls był tak silny, że bez trudu przebi-
jał się przez izolatory i zamieniał je w parę. Łuk elektryczny przeskakiwał w powietrzu 
między grodziami okrętu. Twarze, ręce i nogi członków załogi „Goratha" posłużyły ja-
ko uziemienie gigantycznego obwodu. Zniszczenie większości systemów pokładowych 
krążownika trwało nieco ponad sekundę. 

Równie szybko nastąpił zgon większości ludzi. Ci, którzy przetrwali pierwszy im-

puls, umierali na skutek ciężkich poparzeń, ataku serca lub paraliżu systemu nerwowe-
go. Szef uzbrojenia i jego stacja robocza stanowili teraz jedną zwęgloną bryłę. Kapitan 
Dokrett  spłonął  w  chwili,  gdy  potężna  iskra  przeskoczyła  między  pokrywą  kanału, 
znajdującego się nad jego głową, a pokładem pod jego stopami. 

Nim atak ustał, w stu miejscach na całym statku tlił się ogień, rozświetlając ciem-

ność, która ogarnęła wnętrze „Goratha". Kiedy płomienie strawiły resztę tlenu, wypeł-
niony dymem okręt stał się mroczny, nieruchomy i cichy, niczym mauzoleum. 

Z zewnątrz nie było widać ogromu zniszczeń. Dowódca kapsuły numer pięć i jego 

żołnierze dostrzegli jedynie wyładowania, pojawiające się w otwartych lukach i rozsia-
nych z rzadka iluminatorach. Ocenili też uszkodzenia  wywołane uderzeniem elektrod. 
Patrzyli na stygnące działa i dogasające we wnętrzu krążownika płomienie. Na często-
tliwości bojowej słychać było jedynie statyczne trzaski i szumy. Mimo wszystko statek 
nie wyglądał na ciężko uszkodzony. 

Nagle  przewody  łączące  okręty  zostały  uwolnione  z  blokad.  Dowódca  kapsuły 

musiał dokonać błyskawicznego i ostatecznego wyboru między wykonaniem ostatnich 
rozkazów a  powrotem na  pokład krążownika.  Lojalność  okazała  się  silniejsza niż  po-
słuszeństwo. Gdy nieprzyjacielska jednostka zaczęła się oddalać, oficer skierował kap-

background image

Próba Tyrana 

76 

sułę  ku „Gorathowi". Jeden z żołnierzy zaprotestował, lecz dowódca uciszył go  suro-
wym spojrzeniem. 

- Okręt wroga jest ciężko uszkodzony - stwierdził z satysfakcją. - Spójrzcie tylko, 

jak wolno się porusza. „Tobay" jest niedaleko. Najpierw pomożemy naszym braciom z 
„Goratha", a potem razem zapolujemy na tego demona i wreszcie go rozniesiemy. 

 
Kiedy  wagabunda  powracał  do  normalnej  przestrzeni  po  spotkaniu  w  Prakith, 

Lando odniósł wrażenie, że napęd statku rzęzi bardziej jękliwie niż przedtem. Gestem 
rozkazał pozostałym umilknąć i uważnie słuchał odgłosów wydawanych przez okręt. 

- Jakiś problem? - zapytał w końcu Threepio. 
- Jeszcze nie wiem - odparł Lando. - Daj mi bazę danych na temat produktów bio-

inżynieryjnych, to ci powiem. Nie wiem nawet, czy ten statek w ogóle jest wrażliwy na 
działanie broni, którą niszczy się zwykłe metalowe jednostki. Może właśnie tak to Qu-
ella  wykombinowali:  stworzyli  wieczny,  niezniszczalny  i  sa-monaprawiający  się  me-
chanizm. 

- Rozsądny wniosek - stwierdził Threepio. 
-  Tyle,  że  mechanizm  naprawczy  też  może  zawieść,  więc  potrzebny  jest  mecha-

nizm naprawiający mechanizm i tak dalej... Czy tak właśnie miało to wszystko działać? 
Nie mam pojęcia. 

- Może statek został uszkodzony podczas ataku? - spekulował Lobot. - To by tłu-

maczyło zmieniony odgłos towarzyszący powrotowi do normalnej przestrzeni. 

-  Skąd  mam  to  wiedzieć?!  -  krzyknął  Lando.  -  Nie  wiem  nawet  podstawowych 

rzeczy:  co  napędza  wagabundę?  Jakie  źródło  energii  zasila  panele,  których  dotykamy 
otwierając drzwi? Każde dziecko wie, że do aktywacji hipemapędu dużej jednostki po-
trzebny  jest  generator  fuzyjny.  Tyle,  że  czujniki  wykazują  brak  takiegourządzenia  na 
pokładzie.  -  Lando  pokręcił  głową.  -  Jestem  prawie  gotowy  wznieść  ręce  ku  niebu  i 
powiedzieć, że to czary. 

-  Za  chwilę  powinniśmy  się  czegoś  dowiedzieć  -  rzekł  Lo-bot.  -  Poprzednim  ra-

zem, gdy statek skoczył w nadprzestrzeń, umykając pościgowi, wyszedł z niej niecały 
kwadrans  później.  Jeżeli  obowiązują  tu  jakiekolwiek  logiczne  zasady...  a  wierzę,  że 
tak... to manewr powinien się powtórzyć. 

- Chyba, że znowu popieścimy wagabundę blasterem tnącym- rzucił drwiąco Lan-

do. - Czekajcie... Ciszej! 

Obaj wytężyli słuch, by lepiej uchwycić odgłos brzęczyka, który zdawał się mieć 

źródło o kilka kabin dalej. Kiedy statek wpadł w drżenie, słaby zrazu sygnał zaczął roz-
brzmiewać  coraz  głośniej,  a  po  chwili  zagłuszył  wszystkie  inne  dźwięki  i  przybrał 
alarmujący, chrapliwy ton. 

- Co to? - zapytał nerwowo Lobot, spoglądając na niespokojną twarz Landa. - Za-

brzmiało całkiem tak, jak... 

- ...Jakbyśmy znowu byli pod ostrzałem- dokończył Cal-rissian ponuro. 
- Może to zespół pułkownika Pakkpekatta? 
- Absolutnie niemożliwe - odparł Lando. - Ktoś musiał nas śledzić od Prakith. Na-

tychmiast uszczelnij skafander, Lobot. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

77 

- A co z twoją brakującą rękawicą? 
-  Ktoś  musi  otwierać  drzwi  gołą  dłonią.  Jeśli  nastąpi  dekompresja,  znowu  zaim-

prowizuję coś z torby na próbki. No, ale ty musisz być sprawny, na wypadek, gdyby nie 
starczyło mi czasu. Prędzej! 

W chwili, gdy Lobot zatrzasnął kołnierz hełmu, światło w pomieszczeniu zaczęło 

mrugać. Kiedy Lando wydobył wreszcie nową torbę na próbki, lampy zgasły na dobre. 

Podobnie zresztą, jak odwaga Threepia. Kiedy Artoo zajął się skanowaniem i kata-

logowaniem obiektów zgromadzonych w środkowej części pomieszczenia, jego partner 
uczepił  się  kurczowo  stelaża  i  toreb  z  ekwipunkiem.  Teraz,  rzucając  dziko  głową, 
wprawił ładunek w powolny ruch. 

Artoo! Artoo, zbliż się natychmiast! To jakiś koszmar! Moje obwody i mechani-

zmy dłużej tego nie zniosą! Panie Lando, musi pan coś zrobić! Teraz chyba  wreszcie 
wezwie pan „Ślicznotkę"?! 

-  Zapomnij  o  tym  odparł  Lando,  kierując  się  w  stronę  wejścia,  którym  niedawno 

dostali się do środka. Mam zamiar dowiedzieć się, co to za hałas. 

Niestety, kiedy przyłożył dłoń do portaiu, nic się nie stało. Powtórzył ruch, a po-

tem odwrócił się w stronę Lobota. 

- Widziałeś tu jakiś znak, że jesteśmy na drodze jednokierunkowej? 
Lobot zacisnął usta i potrząsnął głową. 
Portal po przeciwnej stronie sali również nie dał się uruchomić. 
- Jesteśmy zamknięci - obwieścił Lando. 
- Jak to „zamknięci"? - spytał płaczliwie Threepio. - Przecież może pan użyć bla-

stera, prawda? 

- Nie mogę, dopóki nie mam pewności, że po drugiej stronie nie ma próżni  - od-

parł Lando. 

-  To już  koniec  -  stwierdził  Threepio.  -  Panie  Lando,  nalegam,  żeby  pan  natych-

miast sprowadził tu swój jacht... 

Zanim droid skończył zdanie i nim Lando zdążył odpowie-dzić ripostą, którą miał 

na końcu języka, pomieszczenie wypełnił ogłuszający ryk, jeszcze bardziej przejmujący 
niż  poprzedni.  Tym razem źródło znajdowało się  znacznie bliżej: najwyżej dwie  gro-
dzie dalej. 

-  Słyszycie  to  skwierczenie?!  -  krzyknął  Lando,  oddalając  się  od  portalu.  —  To 

dźwięk,  jaki  wydaje  ciało  trafione  strzałem  z  blastera,  kiedy  topi  się  tłuszcz  i  paruje 
woda, tyle, że milion razy silniejszy niż zwykle. Ktoś rżnie ten statek na kawałki! 

Zbliżył się bezwiednie na tyle blisko stelaża, że Threepio zdołał zwolnić uścisk i 

rzucić się niezgrabnie w stronę jego nogi. 

- Threepio, do diabła, co ty wyrabiasz?! - zawołał Lando, odwracając się gwałtow-

nie. 

Nowy dźwięk kazał mu jednak zapomnieć o wyczynach robota. Tym razem był to 

nieco  stłumiony  odgłos  nagłej  dekompresji.  Potężna  wyrwa  musiała  powstać  w  po-
mieszczeniu obok, w świetle reflektorów bowiem widać było, że ściany sali drżą od na-
prężeń. 

background image

Próba Tyrana 

78 

-  Słodki  kosmosie...  -  sapnął  Lando,  kręcąc  powoli  głową.  -Teraz  dopiero  statek 

ma kłopoty. Teraz i my mamy kłopoty! 

-  Nie  ma  powodu  do  obaw  -  oświadczył  radośnie  Threepio.  -Jesteśmy  zupełnie 

bezpieczni. 

- Zamknij się, Threepio. Nie wiesz, co gadasz. 
- Proszę się nie martwić, panie Lando. Zrobiłem, co trzeba  -dumnie zadeklarował 

droid. 

-  Co?!  -  Lando  spojrzał  w  dół  i  dostrzegł  w  ciemności,  że  Threepio  dzierży  w 

sprawnej  dłoni  urządzenie  przywoławcze„Ślicznotki".  Pomacał  palcami  pochewkę,  w 
której trzymał nadajnik, jakby nie mógł uwierzyć w wyczyn robota. 

- Wiesz, co narobiłeś? - spytał Lando niskim, złowrogim tonem. 
- Naturalnie. Poleciłem „Ślicznotce", by przybyła i uratowała nas. 
-  Nie  -  rzekł  Calrissian,  z  trudem  powstrzymując  furię.  -Skazałeś  nas.  W  prze-

strzeni obok nas unosi się obiekt, który odważył się zaatakować wagabundę i przetrwał. 
Jak sądzisz, jak długo wytrzyma „Ślicznotka", kiedy się tu pojawi? Wezwałeś bezbron-
ny, pozbawiony załogi statek w sam środek bitwy. Może mi powiesz, jak „Ślicznotka" 
ma sobie poradzić z napastnikiem, który właśnie rozwala wagabundę na kawałki?! 

- Och... - zreflektował się Threepio. - Teraz rozumiem... 
- Lando... 
- Zostaw  mnie,  Lobot  - rzucił ostrzegawczo.  - Zamierzam rozerwać na strzępy tę 

żałosną  kupę  cybernetycznego  złomu.  Potnę  jego  ręce  i  nogi  na  kawałki,  żeby  mieć 
czym rzucać w ekipę abordażową. Powiedz no, nie chciałbyś mieć tarczy z grzbietowej 
części jego skorupy? 

- Posłuchaj, Lando - nalegał Lobot. - Koniec ostrzału. Lando pokręcił głową. 
- Może i tak, ale wagabunda stanął. Wątpię, czy w ogóle jeszcze ruszy. - Spojrzał 

spode łba na Threepia. - To samo dotyczy ciebie. 

- Artoo! Artoo, gdzie jesteś? Pan Lando oszalał! Broń mnie! Nie zasłużyłem na ta-

ki los. 

- Prawie nikt nie zasługuje - powiedział Lando, wyciągając blaster tnący — a mi-

mo to umieramy. Podejdź do tego filozoficznie. 

- Zaczekaj, Lando - rzekł Lobot. - Znamy już ten okręt. Mamy przewagę nad tymi, 

którzy spróbują się tu wedrzeć. Możemy odlecieć stąd ich statkiem... 

- Jasne. Jako jeńcy - wtrącił Lando. - Odwiedziłem już dość więzień, dziękuję bar-

dzo. Nie mam zamiaru dać się złapać. 

- W porządku - zgodził się Lobot. - W takim razie pomyślmy, jak z nimi wygrać. 

Wykorzystajmy naszą przewagę. Zapomnij o Threepio. To, co zrobił, rozprasza cię tyl-
ko, a roztrząsanie tej sprawy jest stratą czasu. 

Lando warknął coś pod nosem i wycelował blaster tnący w przedni portal. Wiązka 

energii rozświetliła na moment kabinę, pozostawiając w ścianie wyrwę, która nawet nie 
zaczęła się goić. 

-  Wagabunda  naprawdę  jest  w  kiepskiej  formie  -  stwierdził,  potrząsając  głową.  - 

No,  dobra.  Lobot,  Artoo...  ruszamy.  Musimy  się  spieszyć...  Złociutki  zostaje-  dodał, 
wskazując palcem na Threepia. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

79 

- Lando... - zaczął Lobot. 
- Będzie spowalniał marsz. 
- Lando... 
- Jeśli go tu zostawimy, może opóźnić pościg. Mała dywersja. Kto wie, może na-

wet nie rozniosą go na kawałki? - spekulował Calrissian. - Idziemy. 

- Dokąd? 
- Do kabiny dwadzieścia jeden. - Lando popłynął w kierunku dziury, którą wypa-

lił, a pozostali podążyli za nim. 

Przez chwilę gonił ich błagalny głos Threepia: 
- Nie możecie zostawić mnie tu samego, w ciemności... Artoo! Proszę... 
Artoo gwizdnął współczująco, ale nie zawrócił. 
 
W odległości niemal pięciu lat świetlnych od pulsara 2GS-91E20 potężne reflekto-

ry  umieszczone  pod dziobem „Ślicznotki" cięły  hebanową otchłań kosmosu  w poszu-
kiwaniu celu wyznaczonego przez pułkownika Pakkpekatta. 

-  Jest  o  połowę  za  mały  -  stwierdził  kapitan  Hammax,  podnosząc  głowę  znad 

ekranów i wypatrując przez iluminator czegoś, co według listy dostarczonej przez Wy-
wiad nazywało się „Anomalią 2249". 

- Albo została z niego tylko połowa. Lecimy dalej  - rozkazał Pakkpekatt, kiwając 

głową. 

Hammax znowu spojrzał na przyrządy. 
- Cel leży wprost przed nami, odległość: sześćdziesiąt tysięcy metrów. 
- Proszę mi powiedzieć, kapitanie, jak to jest, że prywatny jacht ma system czujni-

ków porównywalny z najlepszymi jednostkami wywiadu i o znacznie lepszych parame-
trach, niż krążownik taki jak „Sławny"?- Krótsza droga dostępu do sprzętu - stwierdził 
Hammax.  -Kupuje  to,  czego potrzebuje,  nie  musi  prosić  o  pozwolenie  żadnego  biuro-
kraty, którego nic nie kosztuje wydanie odmownej decyzji. 

- Po co mu to wszystko? Hammax wzruszył ramionami. 
- Biorąc pod uwagę, że statek jest uzbrojony tylko w jedno, nie najlepsze działo la-

serowe, taki zestaw sensorów może oszczędzić Calrissianowi kłopotów. 

- To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Kim właściwie jest ten cały Lando Cal-

rissian? Sterownia należy do skrupulatnego profesjonalisty, który wymaga najlepszego 
sprzętu i wie, jak się z nim obchodzić. Ładownia mogłaby należeć do najemnika  albo 
złodzieja, którego nie interesuje nic poza doraźnym zyskiem. Osobista kajuta to jaskinia 
sybaryty, nie stroniącego od uroków życia hedo-nisty, otaczającego się zbytkiem. Któ-
rym z nich jest Calrissian? 

- Nie znałem barona, nim pojawił się na pokładzie „Sławnego" - odparł Hammax - 

ale widzi mi się, pułkowniku, że jest wszystkimi trzema naraz. 

-  Te  trzy  natury  wzajemnie  się  wykluczają-  stwierdził  twardo  Pakkpekatt.  -  Taki 

człowiek nigdy nie byłby zadowolony z tego, co robi. Wciąż podążałby ku innym ce-
lom:  hedonista  szukałby sensu, złodziej  - bezpieczeństwa,  a perfekcjonista  - improwi-
zacji. Rozumie pan? 

background image

Próba Tyrana 

80 

- Ludzie to istoty pełne sprzeczności  - powiedział Hammax. -Czterdzieści tysięcy 

metrów. 

- Tyle to i ja wiem, kapitanie, ale czy może mi pan powiedzieć, dlaczego uważają 

to za swoją mocną stronę? - indagował Pakkpekatt. 

-  Myślę,  że  to  właśnie  jest  sprzeczność  numer  jeden  -  odparł  Hammax  z  uśmie-

chem. 

- Nie mam z pana pożytku - stwierdził rozdrażniony Hor-tek. - Proszę budzić po-

zostałych. Już czas. 

 
Zanim „Ślicznotka" pokonała kolejne pięć kilometrów, dzielące ją od nieznanego 

obiektu nazwanego przez sondę Wywiadu „Anomalią 2249", wszyscy czterej członko-
wie zespołu zajęli swoje stanowiska. 

W sterowni Pakkpekatt zajął się pilotażem, Taisden monitorował wskazania czuj-

ników, a  Hammax,  w  słuchawkach na  uszach, sterował  działem laserowym. W tylnej 
części jachtu, na zamkniętym pokładzie obserwacyjnym, Pleck obsługiwał zestaw wy-
wiadowczych  urządzeń  naprowadzających  i  monitorów,  który  zainstalował  tu  wraz  z 
Taisdenem. 

Powoli wszyscy przyzwyczajali się do nowych zadań, lecz Pakkpekatt nie pozwa-

lał im wpaść w rutynę. Na pierwsze pięć „anomalii", które przebadali, złożyły się: spa-
lony  modański  frachtowiec, opuszczona  barka, uszkodzona podczas kolizji,  spory ka-
wał bardzo starej anteny dalekiego zasięgu, a także całkowicie sprawny „Kuat Ranger" 
z wyłączonym telesponde-rem, który uciekł na ich widok, i aktywna ilthańska mina ko-
smiczna, którą Hammax zdetonował celnym strzałem z działka laserowego. 

Gdy zbliżyli się  do  „Anomalii 2249" na  dystans trzech tysięcy  metrów,  stało się 

jasne, że nie jest ona ani teljkońskim waga-bundą, ani jego częścią. Reflektory wydoby-
ły z mroku sześć-dziesięciometrowy cylinder z metalowej siatki, pokryty kulami z lite-
go metalu o średnicy jednego metra, przytwierdzonymi za pomocą obręczy. Całość ob-
racała się z wolna wokół dziwacznie położonego środka ciężkości. 

- Co to jest, u diabła? - zdziwił się Hammax. - Statek kosmiczny? Sonda? Pierw-

szy raz widzę taką konfigurację. 

- Ja też - powiedział Pakkpekatt. - Wiem tylko, czym to nie jest. - Zajrzał do note-

su komputerowego, by zapoznać się z dalszym ciągiem raportu przygotowanego przez 
sieć  stacjonarnych  boi  nasłuchowych,  należącą  do  Wywiadu  Nowej  Republiki.  - 
„Anomalia  1033",  zaobserwowana  w  pobliżu  Carconth,  jest  następnym  obiektem  o 
najwyższym prawdopodobieństwie trafienia. 

- Pułkowniku... 
- Słucham, agencie Pleck. 
-  Czy  mogę  prosić  o  kilka  minut?  Zbliżymy  się  na  odległość  pięciuset  metrów  i 

oblecimy to cudo. Szczegóły budowy kadłuba zainteresują analityków. Może po drugiej 
stronie zauważymy jakieś oznaczenia? 

-  Nie  interesuje  mnie  świadczenie  dodatkowych  usług  na  rzecz  Sekcji  Analiz  - 

stwierdził szorstko Pakkpekatt, kładąc „Ślicznotkę" na kurs w stronę Carconth. - Niech 
sami badają te swoje anomalie. Kapitanie Hammax, proszę zabezpieczyć działo. Agen-

background image

Michael P. Kube-McDowell 

81 
cie Pleck, proszę wyłączyć  skanery. Za  minutę  skaczemyw nadprzestrzeń. Lot potrwa 
dziewięć godzin, więc za chwilę zrobimy zmianę wachty. 

 
Jeśli  nie  liczyć  przykrego  zapachu,  jaki  temu  towarzyszył,  Lando  nie  miał  nic 

przeciwko  wypalaniu dziur w ścianach pomieszczeń wagabundy. Gdyby statek zrege-
nerował  znacznie  poważniejsze  uszkodzenia  wynikłe  podczas  ostatniej  potyczki,  rany 
zadane przez Calrissiana zagoiłyby się bez trudu. Jeżeli jednak i tak skazany był na za-
gładę, to nie miały one żadnego znaczenia. 

Lobot  nie  był  jednak  zachwycony  działalnością  Landa.  Gdy  Calrissian  skończył 

wypalanie  czwartej  dziury,  okolonej  czarnym  pierścieniem  zwęglonej  tkanki,  Lobot 
chwycił go za rękę. 

-  Czy  moglibyśmy  przynajmniej  próbować  otworzyć  drzwi,  zanim  zaczniemy  je 

niszczyć? - zaproponował. 

- Masz powody sądzić, że wagabunda wraca do zdrowia? -spytał Lando, uwalnia-

jąc rękę i celując blasterem przed siebie. 

Lobot skulił się na widok wiązki przepalającej ścianę dzielącą ich od piątej kabiny. 
- Nie wiem, co się dzieje. Wiem tylko, że zostawiamy za sobą ślad, po którym ła-

two będzie nas znaleźć, a to oznacza, że niepotrzebnie uciekamy. Napastnicy po prostu 
znajdą nas w ostatniej sali. 

Lando zastygł w bezruchu, słuchając nowego dźwięku. Był to odgłos serii chlup-

nięć, jakie mogłyby wydawać kamienie wpadające w rzadkie błoto. 

- Jakiś płyn wydostaje się skądś pod ciśnieniem - powiedział, zadzierając głowę. - 

Słyszałem  kiedyś  odgłos  paliwa  kapiącego  z  pękniętego  przewodu.  Brzmiał  całkiem 
podobnie... -mruknął i spojrzał na Lobota.  - Masz rację. Łatwo nas wyśledzić. No, ale 
trochę pomogą nam ciemności, a poza tym nie musimy tak po prostu czekać na nich na 
końcu drogi. 

-  I  to  ma  być  cały  twój  plan?  -  żachnął  się  Lobot.  -  Uważasz,  że  po  spotkaniu  z 

Threepiem  napastnicy  ruszą  za  nami  tak  nierozważnie,  że  zdołamy  ich  zatłuc  narzę-
dziami? 

- Mój plan polega na opóźnianiu konfrontacji - odparł Lando. - Tylko to przyszło 

mi do głowy. Chcę powiększyć dystans między nami a intruzami, kimkolwiek są... 

- Może  więc powinniśmy  wyciąć  więcej niż jedną dziurę? Zmuśmy ich do doko-

nywania wyboru; niech się podzielą. 

- Nie miałbym nic przeciwko temu, gdybym wiedział, co jest po drugiej stronie  - 

rzekł Lando. - Nie chcę ryzykować przepalenia kadłuba i kontaktu z próżnią. 

-  Topografia  statku  wskazuje  na  to,  że  żadne  z  tych  pomieszczeń  nie  sąsiaduje  z 

poszyciem statku - oznajmił Lobot. - Kiedy umocowałeś tę kotwiczkę... 

- Przecież nawet nie  wiemy,  które sekcje uległy dekompresji po ostatnim ataku  - 

przerwał mu Calrissian. - Możliwe, że natrafimy na próżnię nawet poruszając się w linii 
prostej. Powtarzam ci... 

W tym momencie Lobot lekko uderzył barkiem w ścianę. Chwilę później i Lando 

zdryfował, zatrzymując się na końcu pomieszczenia. 

- Ruszył - zauważył. 

background image

Próba Tyrana 

82 

- Bardzo powoli. 
- Zmienia kurs. 
- Samodzielnie czy na holu? 
- Trudno powiedzieć - odparł Lando. - Myślę, że raczej samodzielnie. Przeciwnik 

nie  miał  czasu  na  zbadanie  okrętu,  więc  branie  go  na  hol  byłoby  bardzo  ryzykowne. 
Ruszajmy. - Lando poszybował w stronę wyciętego przez siebie otworu, chwycił za je-
go brzegi i przecisnął się na drugą stronę. 

To, co zobaczył, kierując snop światła na przeciwległą ścianę, po prostu go zatka-

ło: jeden z umieszczonych w niej portali właśnie się otwierał. 

Lando cofnął się i szybkim ruchem sięgnął ku przyciskom kontrolnym skafandra, 

wyłączając reflektor. To samo uczynił Lobot, lewitujący tuż za nim. Jednak nawet gdy 
Artoo  wykonał  polecenie,  które  cyborg  przekazał  bezpośrednio  do  jego  rejestru  ko-
mend, kabina pozostała delikatnie oświetlona przez wąskie kręgi paneli jarzeniowych, 
okalające każdy z sześciu otwartych portali. 

- Lando... 
- Widzę, widzę... 
- Lando, to muszą być te „drzwi dla personelu", o których mówiłeś. Co się dzieje? 
-  Nie  jestem  pewien  -  Calrissian  podpłynął  do  najbliższego  z  czterech  dotąd  nie-

widocznych portali i zajrzał do wnętrza sąsiedniej kabiny. 

- Co widzisz?- To samo, tylko trochę inne - odparł ironicznie, kierując się ku sali 

dwieście dwadzieścia osiem. - Sprawdź tę za nami. 

Zarówno  w  ścianach  następnego  pomieszczenia,  jak  i  tego,  które  przed  chwilą 

opuścili, otworzyły się liczne portale, otoczone pierścieniami jarzeniowymi. Niektóre z 
przejść  prowadziły do niewielkich, ślepo zakończonych  kajut,  inne  do  wąskich cylin-
drycznych  korytarzy,  a  jeszcze  inne  do  obszernej  przestrzeni  oddzielającej  wnętrze 
statku od poszycia, którą Lando odkrył instalując kotwiczkę z czujnikami. 

- Masz jakiś pomysł? - spytał. 
-  Może...  Decyzje  podejmowane  przez  statek  muszą  podlegać  ścisłym  logicznym 

regułom, wyznaczającym priorytety działania -zaczął Lobot. - Pierwszym krokiem było 
zablokowanie  i  uszczelnienie  wszystkich  portali,  podczas  ataku  bowiem  najwyższy 
priorytet przysługuje maksymalnemu ograniczeniu zniszczeń. To rozsądne, zważywszy 
na ryzyko przebicia kadłuba. Następnie, po dokonaniu inwentaryzacji uszkodzeń, sys-
tem przyznał  priorytet działaniom  naprawczym, dlatego przywrócił swobodę  porusza-
nia się po pokładzie. 

-  Może  zrobił  to,  by  pozwolić  załodze  uciec...  -  mruknął  Lando.  -  Myślisz,  że  to 

oznacza koniec ataku? 

- To nieważne. Statek otworzył wszystkie przejścia. Możemy nie mieć drugiej ta-

kiej  szansy.  -  Lobot  wskazał  na  portal  leżący  poniżej,  wiodący  do  centralnej  części 
okrętu. Tędy dotrzemy do serca wagabundy. 

- Może i tak. A co będzie, jeśli najpierw przyjdzie nam pokonać kolejny dziesię-

ciokilometrowy labirynt? Może statek jest już u kresu wytrzymałości? - nacierał Lando. 

- A cóż innego możemy zrobić? 
- Muszę się przekonać, jak ciężkie są uszkodzenia. Daj mi lewą rękawicę. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

83 

- Dlaczego? 
-  Dlatego,  że  tam,  dokąd  idę,  będzie  mi  potrzebna,  a  tobie  nie.  Chcę  zbadać  stan 

kadłuba, szczególnie w części dziobowej. Przekonamy się, jak duże są zniszczenia. 

- To bezcelowe. Albo statek sam się naprawi, albo nie -stwierdził Lobot. - Powin-

niśmy raczej poszukać sterowni. 

Rób, co chcesz; ja muszę się dowiedzieć, na czym stoimy. 
- Statek to wie - nalegał Lobot. 
-  Daj  mi  znać,  kiedy  wpadniesz  na  to,  jak  się  z  nim  porozumieć.  A  na  razie  nie 

traćmy czasu. Proszę o rękawicę. 

Lobot zawahał się, lecz w końcu odblokował pierścień mocujący i gwałtownie ob-

rócił rękawicę w prawo. Rzucił ją w stronę Calrissiana, używając nieco więcej siły niż 
trzeba. 

-  Dzięki  -  powiedział  Lando,  chwytając  ją  bez  wysiłku  gołą  dłonią.  -  Niedługo 

zwrócę. 

-  Czy  każdy  hazardzista  jest  zawsze  taki  pewny,  że  następne  rozdanie  będzie 

szczęśliwe?  -  spytał  Lobot.  -  Jeśli  wrócisz,  szukaj  mnie  tam  -  dodał,  wskazując kciu-
kiem portal za plecami. 

- W porządku - rzucił Lando, lecąc w stronę przejścia po przeciwnej stronie sali. - 

Jeżeli chcesz  mi pomóc, spróbuj zaznaczyć  drogę, kreśląc  linię  na  ścianie. Być  może 
statek jest zbyt zajęty, żeby trudzić się usuwaniem malowideł. 

-  Zastanowię  się  -  mruknął  Lobot.  Gdy  tylko  Lando  zniknął  w  przejściu,  cyborg 

zwrócił się do Artoo-Detoo. - Przyciągnij tu Threepia. 

Artoo zostawił stelaż z  ekwipunkiem i pomknął  w  stronę  portalu, pogwizdując z 

ulgą i aprobatą. 

- Nie żałuj paliwa! - zawołał za nim Lobot. 
Kiedy został sam, zdjął prawą rękawicę i hełm, po czym umocował je do zacze-

pów  skafandra.  Ugiął  kark  i  delikatnie  ujął  palcami  obręcz  hamarińskiego  interfejsu, 
zwalniając blokady umieszczone z tyłu głowy. 

Od trzydziestu czterech lat nie zdejmował interfejsu, ani z przyczyn technicznych, 

ani  do  snu,  ani  dla  przyjemności.  Niewielkie  urządzenie  było  czymś  więcej  niż  tylko 
łącznikiem z niezmierzonymi zasobami danych i urządzeniami sterującymi. Półobręcz 
stanowiła również dodatkowe połączenie między półkulami mózgu Lobota, uzupełnia-
jące  funkcję  spoidła  wielkiego.  Dzięki  niej  umysł  cyborga  był  w  stanie  przetwarzać 
niewiarygodną  liczbę  danych,  otrzymywanych  przez  interfejs.  Dla  palców  Lobota  jej 
gładki kontur był nieodłączną częścią kształtu głowy. Mózg Lobota nie dostrzegał już 
granicy między biologią a technologią, jego bowiem zintegrowana świadomość trwale 
je połączyła. 

Tym razem jednak dłonie cyborga badały interfejs jak ciało obce.  Lobot zastana-

wiał się, jak to będzie - nie móc go dotknąć ani palcami, ani myślą... 

 
Zewnętrzna  ściana  kabiny  dwieście  dwadzieścia  osiem  i  wszystkich  innych  po-

mieszczeń, które stanowiły - jak to na-zwał Lando - „kadłub właściwy", oddzielony pu-
stą przestrzenią od poszycia statku, były wyłożone sześciokątnymi płytkami, na których 

background image

Próba Tyrana 

84 

wyrzeźbiono  twarze  Quellich.  Rzędy  wizerunków  obcych  ciągnęły  się  jak  okiem  się-
gnąć. 

Lecąc  wzdłuż  nie  kończącego  się  pasma  płaskorzeźb,  Lando  zastanawiał  się,  ile 

ich może być i czy nie ma wśród nich dwóch identycznych. Próbując wyobrazić sobie 
ich liczbę, doszedł do wniosku, że nie może to być galeria portretów konkretnych osob-
ników, którzy od dawna nie żyli i o których nie pamiętano nigdzie poza wagabundą. 

Muszą ich być setki tysięcy, a może i miliony. Poproszę Lo-bota albo Artoo, żeby 

je policzył, pomyślał Lando. Kto je wykonał? Już samo zebranie ich w tej jednej galerii 
musiało być nie lada wyczynem. Jak je zrobiono? Czy i one, jak cała reszta statku, są 
prawie żywe? 

Quella  przyglądali  mu  się  nieruchomymi  oczami,  gdy  ich  mijał,  spokojniej  zno-

sząc jego obecność, niż on ich. 

Po  co  je  tu  umieszczono?  Kto  miał  je  oglądać?  Odkrycie  portali  wiodących  do 

przestrzeni między kadłubami nie zmieniło odczuć Landa. Nadal uważał, że miejsce to 
ma charakter prywatnych kwater. Skierowali wzrok na zewnątrz, jakby wcale nie było 
zewnętrznego poszycia, jakby zastygli w transie wpatrzeni w coś, co leży daleko stąd, 
jakby  wszyscy  myśleli  o  tym  samym...  O  czym?  O  nieskończoności?  Wieczności? 
Śmiertelności? 

Wkrótce  po  wejściu  do  przestrzeni  międzykadłubowęj  Lando  odkrył,  że  we-

wnętrzne i zewnętrzne poszycia są połączone smukłymi wspornikami. Ustawione dłu-
gimi rzędami elementy krzyżowały się, spinając dwie  warstwy pancerza kratownicą o 
oczkach w kształcie rombów i trójkątów. Najmniejsze z prześwitów były wystarczająco 
obszerne, by Lando mógł prześliznąć się przez nie bez trudu. Calrissian podejrzewał, że 
wsporniki otaczają cały kadłub, niczym szprychy w rowerowym kole, spełniając jedno-
cześnie rolę rozporek i amortyzatorów. 

Posuwając się naprzód, Lando napotkał kolejny pas wsporników i dowiedział się, 

że pełnią one jeszcze jedną funkcję. Tym razem konstrukcja nie była ażurowa - odstępy 
między elementami wypełniła sprężysta membrana, która szczelnie oddzielała dziobo-
wy fragment przestrzeni międzykadłubowęj. Przeszkoda ta zmusiła Landa do powrotu 
do wnętrza kadłuba właściwego, na wysokości kabiny numer dwieście siedem. 

W kolejnych pomieszczeniach portale wiodące w stronę zewnętrznego poszycia  - 

choć  nadal  oświetlone  pierścieniami  jarzeniowymi  -  były  zamknięte  i  zablokowane. 
Mimo że żaden z nich nie otworzył się pod dotykiem dłoni Landa, środkowa ich część 
stawała się przezroczysta, jakby wykonano ją z tego samego, superprzej-rzystego mate-
riału,  co  ekran  w  „sali  projekcyjnej".  Wędrując  od  kabiny  do  kabiny,  wyglądał  przez 
iluminatory,  coraz  lepiej  uświadamiając  sobie  przyczynę  zamknięcia  portali:  od  po-
mieszczenia numer dwieście dwa, niemal do samego dziobu, w zewnętrznym poszyciu 
ciągnęła  się  potężna  wyrwa.  Spoglądając  uważnie  w  przestrzeń  między  kadłubami, 
Lando ujrzał gwiazdy. 

Mimo iż ekran w „sali projekcyjnej" był teraz matowy, to właśnie z tego pomiesz-

czenia najlepiej było widać ogrom zniszczeń. Patrząc przez wcześniej niewidoczny por-
tal,  Lando  stwierdził,  że  niewiele  brakowało,  a  napastnikom  udałoby  się  odciąć  cały 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

85 
dziób wagabundy. Charakterystyczne, nadpalone brzegi wyrwy były dowodem na to, że 
użyto ciężkich dział okrętu liniowego. 

To właśnie słyszeliśmy, pomyślał Lando, włączając komlink. 
- Lobot, jesteś tam? 
- Słucham. 
-  Jestem  w  „sali  projekcyjnej".  Znalazłem  ogromną  dziurę  w  prawej  burcie,  cią-

gnącą się aż do dziobu. Cała ta sekcja została odcięta. Nie mogę iść dalej, chyba żebym 
sam sobie wycinał drzwi, ale wolałbym tego nie robić. 

- Czy wygląda na to, że wyrwa zaczyna się goić? 
- Trudno powiedzieć - odparł Lando. - Brakuje sporej części poszycia, a ja nawet 

nie mogę porządnie oświetlić brzegów rozdarcia. Musiałbym trochę poczekać, żeby coś 
stwierdzić. 

- Znalazłeś jakieś znaki świadczące o abordażu? 
-  Nie.  To  jasne,  że  chcieli  przechwycić  broń,  którą  dysponuje  wagabundą,  a  to 

oznacza, że musieli ją widzieć w akcji. Najprawdopodobniej w pobliżu Prakith. 

- Zauważyłeś może statek lub statki, które nas zaatakowały? 
- Nie. Sądząc z kąta, pod jakim oddano strzały, wróg musiał ustawić się za naszą 

rufą. Lobot... tellurium zostało zniszczone. 

- O nie! - zawołał Lobot. - Zniszczone czy wyłączone? 
-  Zniszczone.  Prawdopodobnie  już  po  pierwszej  salwie  całe  urządzenie  zmieniło 

się w chmurę szczątków, a po kolejnych strzałach to, co nie zostało wyssane w próżnię, 
po prostu wyparowało. 

- Może się zregeneruje?- Z czego? Nic nie zostało. Niestety, wygląda na to, że je-

steśmy ostatnimi widzami, którym dane było zobaczyć to przedstawienie. 

- To... przykra wiadomość- powiedział Lobot. 
-  Wprawdzie  nie  mam  stąd  widoku  na  zewnętrzną  ścianę,  ale  podejrzewam,  że 

ubyło też kilka tysięcy portretów z galerii. Niewiele brakowało, a  w ogóle nie byłoby 
tej sali. 

- Ile czasu zamierzasz poświęcić na obserwację? Lando spojrzał na chronometr. 
- Dwadzieścia minut. Jeśli nic się nie będzie działo, to wracam. A ty? Co robisz? 

Żadnych  kłopotów?  No,  a  gdzie  właściwie  jesteś?  -  Nadal  w  dwieście  dwadzieścia 
osiem? 

-  Wszystko  w  porządku  -  odparł  Lobot.  -  Nie  wiem,  jak  ci  powiedzieć,  gdzie  je-

stem. Gdyby nie holomapa zrobiona przez Artoo, pogubiłbym się z kretesem. 

- Wszedłeś do korytarzy wewnętrznych? 
- Tak. 
-  Może  lepiej  wrócę  od  razu?  -  zawahał  się  Lando.  -  Obejrzałem  już  prawie 

wszystko, co chciałem. Zaznaczałeś drogę? 

- Nie. Wolałbym, żebyś ty też tego nie robił... Ta cisza bardzo mi odpowiada. Sły-

szę teraz znacznie wyraźniej niż zwykle. Właśnie dlatego nie zaznaczałem trasy i z tego 
samego powodu wyłączę zaraz komlink. 

- Co to ma znaczyć, Lobot? - zaprotestował zirytowany Lando. 
- Mówiłeś, że powinienem robić to, co chcę. Właśnie podjąłem decyzję. 

background image

Próba Tyrana 

86 

- W porządku, tylko nie wyłączaj komlinku! Co będzie, jeśli... 
Dam znać, jeśli będę cię potrzebował - przerwał mu Lobot - a tymczasem życzę 

ci przyjemnej obserwacji, a ty możesz mi życzyć powodzenia. 

To był koniec  rozmowy.  Calrissian nie  był  w stanie  wywołać  cyborga  na  żadnej 

częstotliwości, nie wyłączając alarmowej . 

Zmówił się z droidami przeciwko mnie, pomyślał Lando, tłukąc wściekle pięścią o 

ścianę kabiny. Jeszcze jeden dowód na to, że ten statek robi z nas czubków. Zanim stąd 
wyjdziemy -o ile w ogóle to nastąpi - będziemy się nadawali wyłącznie do wymazania 
pamięci. 

Lando jeszcze raz odwrócił się w stronę portalu i przytknął wizjer hełmu do ilumi-

natora,  intensywnie  wpatrując  się  w  ciemność.  Brzegi  wyrwy  najwyraźniej  zmieniły 
nieco kształt, jakby otwór zaczynał zarastać. Trudno jednak było ocenić, ile mógł po-
trwać proces leczenia. Może krawędzie miały się jedynie zagoić, nie odtwarzając utra-
conej tkanki? 

Wyłączywszy  światła,  Lando spojrzał przez  wyrwę  w  kierunku dalekich gwiazd, 

szukając znajomych konstelacji lub chociaż charakterystycznej spiralnej mgławicy. Na 
próżno.  Choć  całe  życie  spędził  na  kosmicznej  wędrówce,  galaktyka  stu  miliardów 
gwiazd nadal składała się w większości z niewiadomych. 

Z całego serca chciał zobaczyć jeszcze raz którąś z tych dobrze znanych, choćby 

po to, by przypomnieć sobie, dlaczego tak zawzięcie walczył o przetrwanie. 

 
„Ślicznotka" wyskoczyła z nadprzestrzeni w odległości niecałej sekundy świetlnej 

od „Anomalii 1033" i nieco ponad roku świetlnego od Carconth. 

Z tej odległości nieznany obiekt był widoczny jedynie na ekranach przyrządów, za 

to czerwony olbrzym przedstawiał zaiste imponujący widok. Carconth była pięćset razy 
większa i sto tysięcy razy jaśniejsza niż gwiazda, wokół której  orbitowała Coru-scant. 
W  szczytowych  momentach  swojej  aktywności  była  drugą  co  do  wielkości  i  siódmą 
pod względem jasności spośród wszystkich znanych gwiazd. Instytut Badań Astrogra-
ficznych i wiele instytucji, z których się wywodził, obejmowały Carconth nieprzerwaną 
obserwacją od ponad sześciuset lat. 

Istniała  spora  szansa,  że  „Anomalia  1033"  była  pozostałością  po  ekspedycji  ob-

cych w pobliże Carconth. Nieliczne przedsięwzięcia tego typu odnotowywano zarówno 
w czasach Starej, jak i Nowej Republiki. Niestety, pułkownik Pakkpekatt i ochotnicy z 
jego zespołu nie mieli szans zbadania tej zagadki ani tym bardziej podziwiania gwiezd-
nego spektaklu, który rozgrywał się za prawą burtą jachtu. 

Tuż  po  wejściu  w  normalną  przestrzeń  stery  „Ślicznotki"  odmówiły  posłuszeń-

stwa.  Jacht  przyspieszył  i  zmienił  kurs  o  sześćdziesiąt  stopni  w  prawo  i  dwadzieścia 
stopni ku galaktycznej „północy", ustawiając się mniej więcej w kierunku Kaa. Ekrany 
przyrządów  zamigotały,  gdy  komputer  nawigacyjny  zakończył  obliczenia  i  przesłał 
wyniki  do  motywatora  hipernapędu.-  Co  się  dzieje,  pułkowniku?  -  spytał  Bijo  Ham-
max. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

87 

-  Coś  uruchomiło  obwód  podporządkowania  -  odparł  Pakk-pekatt,  unosząc  ręce 

znad panelu sterowania i rozpierając się wygodniej w fotelu pilota. - Straciłem kontrolę 
nad jachtem. 

-  Nawet  nie  próbuje  pan jej odzyskać!  -  Gwizd  rozgrzewającego  się  hipernapędu 

był już wyraźnie słyszalny. 

- Zgadza się. 
W tym momencie Pleck i Taisden pojawili się w sterowni. 
- Pułkowniku... - zaczął Pleck. Hammax odwrócił się w stronę Pakkpekatta. 
- Nie rozumiem, czemu pozwala pan, by nas porwano. 
-  Bardzo  trudno  przechytrzyć  dobrze  skonstruowany  obwód  podporządkowania, 

nie niszcząc przy tym statku - odparł Pakkpekatt. - Jakiż miałoby się z niego pożytek, 
gdyby był łatwy do obejścia? 

- Ale to nie wyjaśnia... 
Taisden wysunął się przed Plecka. 
- Pułkowniku, mogę wyłączyć hipernapęd w ciągu trzydziestu sekund. Proszę po-

zwolić mi spróbować. 

-Nie. 
- A więc sądzi pan, że polecimy prosto do nich - podsumował Hammax. 
- Ten, kto uruchomił obwód, jest najprawdopodobniej tą samą osobą, która go za-

instalowała-  wyjaśnił Pakkpekatt. -  Za...  -tu spojrzał na  wyświetlacz komputera  nawi-
gacyjnego- ...za sześć godzin dowiemy się, czy tą osobą jest generał Calnssian. 

Kilka sekund później „Ślicznotka" runęła w tunel gwiazd. 
 
- Gdzie oni są?! - ryknął kapitan Gegak w stronę załogi mostka niszczyciela „To-

bay". - Gdzie cel?! Gdzie „Gorath"?! 

- Ani śladu żadnego ze statków, kapitanie - bąknął szef sekcji sensorów. - Nie od-

bieram sygnału z transpondera „Goratha". 

- Sądzisz, że nie umiem odczytać danych z ekranu, idioto?! - wrzasnął Gegak zaci-

skając pięści. Słynął z tego, że w gniewie atakował kogo popadło, toteż nikt na mostku 
nie  czuł  się  na  tyle  odważny,  by  poruszyć  się  lub  odezwać  choć  słowem.  -Zostałem 
zdradzony!  Jeden  z  was  skumał  się  z  kapitanem  Do-krettem!  Ktoś  wszedł  w  zmowę, 
żeby przejąć należną nam nagrodę! 

Gegak stanął za plecami oficerów siedzących przy stacjach roboczych. 
- Który z was jest tym złodziejem i zdrajcą? Czy to ty, Frega? Chwycił nawigatora 

za włosy i silnie pociągnął do tyłu. 

- Kapitanie, pracuję na danych, które dostaję z sekcji sensorów. Nie minęło nawet 

pięć sekund od otrzymania sygnału, a już wyprowadziłem statek z nadprzestrzeni... 

Szef sekcji sensorów Nillik wstał z fotela, nim Gegak zdążył go dopaść, i uniósł 

ręce w geście poddania. 

- Nie zdradziłem pana, kapitanie. To przyrządy zdradziły mnie... 
Gegak  warknął  wściekle  i  zbliżył  się  do  oficera  na  odległość  wyciągniętego  ra-

mienia. 

- A kto jest odpowiedzialny za stan techniczny twoich przyrządów? 

background image

Próba Tyrana 

88 

- Ja, panie kapitanie. Błagam, niech mnie pan wysłucha... 
- Słyszę tu tylko skomlenie zdrajcy. 
- Nasz okręt jest stary, dwa razy starszy niż „Gorath". Nie mieliśmy ostatnio środ-

ków... ani nagród, ani dotacji od Foga Brilla... żeby przeprowadzić remont. Nie  może 
pan oczekiwać... 

Gegak  wydobył  z  fałdów  jaskrawej  tuniki  bicz  służący  drażnieniu  systemu  ner-

wowego i potrząsnął nim przed nosem oficera. 

- Mogę oczekiwać, że moi ludzie nie będą mi odpłacać wymówkami za przysługi, 

które im wyświadczam! 

-  Kapitanie,  proszę!  -  zawołał  Nillik,  przyparty  do  grodzi.  -Śledzenie  statku  w 

nadprzestrzeni jest trudne  nawet  wtedy, gdy dysponuje się najczulszym  sprzętem. Nie 
miałem czasu, żeby wystudzić i ponownie skalibrować antenę, a przez to nie słyszałem 
celu!  Z  najwyższym  trudem  wychwytywałem  pogłos  „Goratha"  na  tle  naszych  szu-
mów... 

- Próbujesz tych wymówek, by zatuszować własną nieuwagę. 
- Nie, kapitanie. Nie chodzi o nieuwagę. Sygnał był tak słaby, że gubiłem i odnaj-

dywałem go ze sześć razy, zanim zniknął na dobre. To jedyny powód, dla którego zare-
agowałem z opóźnieniem. Nie jestem nawet pewien, czy te statki rzeczywiście opuściły 
nadprzestrzeń przed nami, czy poleciały dalej. 

Gegak warknął coś niezrozumiałego i wcisnął bicz w brzuch Nillika. Oficer wrza-

snął dziko i padł, wijąc się z bólu. 

- Powinieneś był poinformować mnie, że masz problemy -rzekł kapitan, chowając 

bicz do kieszeni. Jego głos był już zupeł-nie spokojny. -  Zapomniałeś o podstawowej 
zasadzie przetrwania w systemie autokratycznym: władza musi znać prawdę. Mam na-
dzieję, że ból pomoże ci wyciągnąć wnioski z własnych błędów. 

Po chwili kapitan odwrócił się plecami do oficera, z trudem łapiącego powietrze. 
-  Zawracamy.  Kurs  na  Prakith.  Wezwać  zastępcę  szefa  sekcji  sensorów,  niech 

przejmie stanowisko. Wrócimy do punktu, w którym „Gorath" umknął naszym instru-
mentom. Nie chcę więcej słyszeć żadnych wymówek. Nillik wyczerpał cały mój zapas 
tolerancji. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

89 

R O Z D Z I A Ł  

7

 

 
Luke  z  trudem  powstrzymał  chęć  zeskoczenia  z  chodnika,  dogonienia  Akanah  i 

dokończenia sporu. Zawoalowana groźba, która kryła się w jej słowach, sugerująca, że 
może wyruszyć na J't'p'tan samotnie, wycofując się z danej mu obietnicy odnalezienia 
matki, zrobiła na nim wrażenie. 

Jednocześnie jednak zdał sobie sprawę, że stał się obiektem manipulacji, a świa-

domość tego faktu pozwoliła mu oprzeć się sile emocjonalnego szantażu. 

Nie oznaczało to wcale, że nie traktował groźby poważnie. Postępowanie Akanah 

na  Atzerri  uświadomiło  mu,  że  dziewczyna  doskonale  daje  sobie  radę  samodzielnie, 
jeśli leży to w jej interesie. Mimo to nie zamierzał iść na żaden kompromis. Po rozmo-
wie  z  mechanikiem  stare, dobre  poczucie  obowiązku znowu zawładnęło jego świado-
mością- mógł albo podążyć za jego głosem, albo uciszyć sumienie. 

Nie miało sensu spotykać się z Akanah, dopóki nie był pewien, czy nadal może jej 

towarzyszyć. 

Chcąc się o tym przekonać, musiał przede wszystkim zasięgnąć informacji. 
Zatrzymawszy  się  w  biurze  portu  kosmicznego  Luke  udzielił  autoryzacji  firmie 

Starway  Services,  by  mogła  przetransportować  „Leniwca"  do  swojego  warsztatu,  po 
czym wrócił na pokład skiffu. Zablokował wejście nie tylko przed obcymi, ale i przed 
Akanah, a potem zasiadł w sterowni i rozpoczął poszukiwania.Połączenie z siecią Utha-
ris dało mu - za zaskakująco niską cenę - dostęp zarówno do archiwum Pierwszej No-
worepubli-kańskiej,  jak  i  do  Globalnej  Coruscant  i  kilku  pomniejszych  baz  danych. 
Najpełniejsze  dane  znalazł  jednak  w  dwóch  serwisach  lokalnych:  „Eye-On-You"  i 
„Taldaak Today!". W sieciach zlokalizowanych na Coruscant obsesyjnie wręcz roztrzą-
sano  kwestie  polityczne,  którymi  żyło  Imperiał  City,  militarne  zaś  aspekty  kryzysu 
traktowano pobieżnie, podając często nieprawdziwe informacje. 

-  Dostęp  do  „Fleet  Watch"  -  rzucił  Luke.  Biuletyn  informacyjny  Stowarzyszenia 

Weteranów Sojuszu, znany jako „Fleet Watch", był zwykle na tyle aktualny i szczegó-
łowy, że korzystało z niego wielu wysokich stopniem oficerów ze Sztabu Floty, uważa-
jąc go za cenne uzupełnienie oficjalnych danych. 

- Źródło chwilowo niedostępne - zameldował panel komunikacyjny. 

background image

Próba Tyrana 

90 

- Dlaczego? 
- Dostęp zawieszony przez dostawcę serwisu. Pozostawiono wiadomość. 
- Posłuchajmy. 
Nagranie  zawierało  znajomy  wizerunek  i  głos  emerytowanego  brygadiera  Sił 

Obrony  Nowej  Republiki,  Brena  Derlina.  Luke  spotkał  go  na  Hoth,  gdzie  Derlin  był 
jednym z dowódców bazy Rebeliantów. Oficer ten był raczej „czynnikiem stabilizują-
cym", niż urodzonym przywódcą. Ogólnie jednak  - jako dobry żołnierz i małomówny 
kompan - dał się lubić. Luke nie spotkał go już do końca wojny, a później zaledwie raz, 
na uroczystości ku czci poległych obrońców bazy na Hoth, zorganizowanej przez nieco 
ponad setkę tych, którym udało się przeżyć. 

Obecnie Derlin był dowódcą SWS, organizacji o oficjalnym statusie „klubu eme-

rytów". W rzeczywistości jednak Stowarzyszenie przypominało raczej ochotniczą mili-
cję  lub  rezerwę  Floty.  Nagranie  rozpoczęło  się  prezentacją  symboli  jednostek  bojo-
wych, pośrodku których umieszczono logo SWS. Po chwili na ekranie ukazał się Der-
lin, ubrany w mundur i salutujący służbiście. 

-  Dziękuję  za  wywołanie  naszego  serwisu.  Z  powodu  zaistniałej  sytuacji  militar-

nej, zarząd SWS ogłasza alarm drugiego stopnia dla  wszystkich członków. Ze wzglę-
dów  bezpieczeństwa  dostęp  do  archiwalnych  i  bieżących  numerów  biuletynu  „Fleet 
Watch" przysługiwać będzie wyłącznie członkom Stowarzyszenia. Apelujemy o wspar-
cie dla żołnierzy i pilotów, którzy bronią naszej wolności. 

- Jak długo trwa blokada dostępu? - spytał Luke. 
- Dziewięć dni - odparł automat. 
- Ciekawe, co się za tym kryje... - mruknął Skywalker, drapiąc się po głowie. - Co 

jeszcze znalazłeś? Wyświetl listę. 

 
Po kolejnych trzydziestu minutach Luke stwierdził z satysfakcją, że zebrał wszel-

kie możliwe dane, jakie mógł uzyskać z publicznie dostępnych źródeł. Niestety, to nie 
wystarczyło, by go uspokoić. 

Tym razem z niechęcią myślał o skontaktowaniu się bezpośrednio z Coruscant. Je-

żeli do systemu wprowadzono polecenie  monitorowania połączeń pod kątem jego ko-
dów  autoryzacyjnych,  to  nawet  połączenie  z  bezosobowym,  automatycznym  źródłem 
danych mogło skończyć się niepożądaną rozmową z Ackbarem, Behn-Kihl-Nahmem, a 
może nawet Hanem czy Leią. 

Dla Luke'a ważniejsze było to, czy jego siostra potrzebowała, a nie czy chciała je-

go pomocy. Jeżeli jego obecność miała przesądzić o zwycięstwie lub porażce- stanąłby 
przy niej, tak jak ona stanęła przy nim w najczarniejszej godzinie życia,  na flagowym 
okręcie sklonowanego Imperatora. 

Leia wydobyła go wtedy z otchłani mrocznej potęgi i wspólnymi siłami udało im 

się pokonać Palpatine'a. Gdyby nie zdecydowała się poświęcić samej siebie oraz dziec-
ka, które nosiła wówczas w łonie, Luke nie zdołałby samodzielnie uwolnić się z objęć 
Ciemnej Strony, a historia następnych lat zostałaby napisana piórem tyranii. 

A jednak, przekonawszy się raz o wielkiej sile siostry i potędze Jedi, którą dyspo-

nowała, Luke raczej niechętnie widział się w roli jej wybawcy. Wiedział, że Leia ostat-

background image

Michael P. Kube-McDowell 

91 
nio coraz rzadziej sięga ku niezmierzonym zapasom własnej siły i woli. Podejrzewał, że 
przyczyną  mogła być sama jego obecność, zniechęcająca do samodzielnego działania. 
Bardzo chciał, żeby księżniczka odnalazła w sobie dawną siłę. 

Luke odnosił też wrażenie, że Leia zaniedbała, a może nawet zarzuciła trening Je-

di,  a  szkolenie  dzieci  przeprowadzała  w  sposób  niepełny,  odmawiając  im  ćwiczeń  z 
bronią, jakby uważała, że są zbędne. Wprawdzie nie rozmawiali o tym, lecz z tego, co 
zauważył, Leia przyjęła taktykę opóźniania, szkoląc dzieci bardziej na „mnichów" Jedi, 
niż na Rycerzy Jedi. Całkiem tak, jakby ścieżka, którą podążył, prowadziła jej zdaniem 
w niewłaściwym kierunku. 

Sama musiała dokonać wyboru. Jej przeznaczenie było dla Luke'a równie niejasne 

jak dla niej samej. Jednak bez względu na to, jakie by ono było, księżniczka raczej pró-
bowała je siłą zmieniać, niż podążać jego drogami. 

Było  jasne,  że  Leia  nie  nauczyłaby  się  niczego,  gdyby  kolejny  raz  wybawił  ją  z 

opresji błędny - choć wiedziony słusznymi intencjami- Rycerz Jedi. O ile w ogóle po-
zwoliłaby mu działać... Znając jej arystokratyczną samodzielność i dumę, Luke  wcale 
nie był pewien, czy poprosiłaby go o pomoc nawet będąc w potrzebie; szczególnie po 
tej kłótni, która poróżniła ich, nim opuścił Coruscant. 

Z pewnością jednak ci, którzy ją kochali lub pracowali dla niej, nalegaliby, żeby 

wrócił, bez względu na okoliczności. Ona zaś - również bez względu na okoliczności - 
kazałaby mu trzymać się z daleka. Luke  musiał więc za wszelką cenę dokonać samo-
dzielnej oceny sytuacji i podjąć właściwą decyzję. A na razie - najlepiej było pozostać 
w cieniu. 

Ackbar na pewno by mnie nie zrozumiał, pomyślał Luke. Jest do niej przywiązany 

niczym dobry ojciec do ukochanego dziecka. Ciekawe, czy ona tego nie dostrzega... 

Mimo  wszystko  należało  sięgnąć  do  źródeł  informacji  zlokalizowanych  na  Co-

ruscant.  Na  początek zajął  się odebraniem zaległej poczty hiperkomowej, przechowy-
wanej w głównym archiwum Urzędu Łączności. 

Chcąc uchronić użytkowników poczty przed kaprysami łączności hiperprzestrzen-

nej, archiwum gromadziło kopie wszystkich wiadomości adresowanych do osób zareje-
strowanych w systemach Nowej Republiki. Nie odebrane wiadomości przechowywano 
aż do chwili, gdy adresaci  zażądali aktualizacji stanu skrzynki odbiorczej. Większość 
osób dokonywała tego rutynowo po każdym wyjściu z nadprzestrzeni. Luke nie zaglą-
dał do sieci od chwili opuszczenia Yavina Cztery, jeśli nie liczyć tych kilku godzin po 
odlocie z Teyr. 

Transfer danych z archiwum do pamięci komputera na pokładzie „Leniwca" trwał 

prawie dwadzieścia minut. Jak zawsze, w skrzynce znalazły się setki nieważnych wia-
domości  –  listów  miłosnych,  propozycji,  próśb  o  przysługi,  pytań  od  amatorów  i  od 
przyszłych  Jedi.  Trafiła  się  nawet  diatryba  od  jakiegoś  zwolennika  Imperium,  który 
uparcie sprzeciwiał się zmianom dokonującym się na jego planecie. 

Luke prawie nigdy nie otwierał tych wiadomości. Urok nowości, jaki niosły ze so-

bą propozycje matrymonialne, dawno minął, a i pochwały czy błagania nie robiły już na 
nim wrażenia. Przeglądanie wszystkich tych listów było równie niewygodne, jak poru-
szanie się w tłumie, w którym każdy chciałby go dotknąć. 

background image

Próba Tyrana 

92 

Kolejka wiadomości o najwyższym priorytecie zawierała dwa przekazy od Stree-

na,  wysłane  w  jednodniowym  odstępie.  Oprócz  nich  w  skrzynce  nie  było  nowin  od 
żadnej z dwudziestu osób, które Luke umieścił na liście uprzywilejowanych. Tego się 
nie spodziewał. Generalnie nie informował przyjaciół o swoich planach, mógł więc je-
dynie podejrzewać, że wieść o jego dobrowolnej izolacji rozeszła się prywatnymi kana-
łami od tych nielicznych, którzy wiedzieli. 

- Wyświetl numer jeden - polecił Luke. Na ekranie pojawiła się twarz Streena. 
- Mistrzu - zaczął, kłaniając się lekko - otrzymałem twoje instrukcje dotyczące Ar-

too i Threepia. Z żalem muszę donieść, że na razie nie jestem w stanie ich dostarczyć. 
Czyżbyś zapomniał, że powierzyłeś droidy Lando Calrissianowi? Spróbuję go odnaleźć 
i przekazać mu twoje polecenie. 

- Lando? - powiedział Luke, ze zdziwieniem kręcąc głową.  -A niby co miałyby z 

nim robić moje roboty? Pokaż drugą wiadomość. 

Twarz Streena przesunęła się nieco w prawo, a jego kaftan zmienił się ze złociste-

go w rdzawobrązowy. 

-  Mistrzu  -  rzekł,  kłaniając  się  ponownie  próbowałem  skontaktować  się  z  Lando 

Calrissianem wszelkimi dostępnymi środkami, ale bez skutku. Nie tylko nie mogę do-
starczyć mu wiadomości, ale nawet nie jestem w stanie znaleźć nikogo, kto przyznałby, 
że wie, gdzie szukać jego lub droidów. Możliwe, że są po prostu w nadprzestrzeni, ale 
podejrzewam, iż kryje się za tym coś więcej. Zapewne wiesz o tym znacznie więcej niż 
ja. Obawiam się, że sam musisz zająć się tą sprawą. 

Po wysłuchaniu obu wiadomości Luke był zupełnie zdezorientowany, ale nie mógł 

poświęcić zbyt wiele czasu i energii narozszyfrowanie tej zagadki. Wyglądało na to, że 
Lando wymknął się gdzieś razem z droidami, prawdopodobnie wykonując jakieś ważne 
zadanie... Na wyjaśnienie tajemnicy trzeba było poczekać. Tak czy owak, szansę spro-
wadzenia  robotów były  niewielkie. Gdyby  Luke  poleciał teraz z  Akanah, i tak już  za 
kilka dni poznałby odpowiedzi na wszystkie dręczące go pytania. 

Luke zastanawiał się przez  chwilę nad  wyborem jednego  ze źródeł  informacji,  z 

których korzystał poprzednio, lecz żadne z nich  nie  wyglądało na dość obiecujące, by 
warto  było  się  trudzić.  Najbardziej  potrzebował  tego,  czego  odmówiono  mu  ostatnim 
razem - dziennego raportu taktycznego Sztabu Floty. Chcąc go uzyskać, musiał dyspo-
nować szyfrowanym łączem hiperkomo-wym wojskowego typu, lub... 

- Wejdź do Almanachu Floty - rozkazał. 
- Gotów. 
- Szukaj odniesień do bieżącej lokalizacji. 
- Lokalizacja: Stacja Taldaak na Utharis. 
- Znajdź najbliższą placówkę Floty w tym sektorze. Może być centrum szkolenio-

we, stocznia, magazyn... cokolwiek. 

- Dostęp wymaga aktualnego kodu autoryzacyjnego na poziomie niebieskim. 
Luke wklepał swój kod. 
- A teraz podaj mi wreszcie jakieś dobre nowiny... 
 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

93 

Jedyną  placówką  Floty  Nowej  Republiki  na  Utharis  była  niewielka  stacja  nasłu-

chowa. Jej załogę stanowiły trzy osoby obsługujące biuro w Taldaak i czterej mechani-
cy  kursujący  promem  między  stacją  zawieszoną  na  orbicie  geosynchronicznej  a  parą 
skomplikowanych zestawów anten krążących po orbicie około-słonecznej. 

Najwyższym rangą oficerem na stacji orbitalnej był młody porucznik, żółtodziób 

kończący dopiero pierwszy miesiąc rocznego pobytu na pokładzie. Ciągłość operacyjną 
funkcjonowania  stacji  zapewniało  troje  pracowników  cywilnych,  rodowitych  miesz-
kańców Utharis. 

Jednego z nich Luke  spotkał  w holu siedziby stacji nasłuchowej, urządzonej pod 

pancerną  kopułą  dawnego  silosu,  sąsiadującego  z  opuszczoną  bazą  imperialnych  my-
śliwców, w której teraz gnieździły się dzikie jack-a-dale i czarnoskrzydłe tourety. 

Luke ubrał się - zgodnie ze stereotypowym wizerunkiem Jedi -w długą, czarną pe-

lerynę  i  zawiesił  u  pasa  miecz  świetlny.  Pozwolił,  by  maska  Li  Stonna  znikła  z  jego 
twarzy w chwili, gdy przechodził przez opancerzone drzwi. 

- Chciałbym porozmawiać z dowódcą stacji — oznajmił kładąc kciuk na skanerze. 
Młoda kobieta spojrzała na niego oczami rozszerzonymi ze zdumienia. Pokryte ta-

tuażami policzki i czoło zdradzały, że urzędniczka należy do wyznawców Dwoistości, 
popularnego  i  niegroźnego  tarrackańskiego  kultu,  opartego  na  dwóch  równoważnych 
wartościach: służbie i zabawie. Gdy odezwał się brzęczyk skanera, dziewczyna spojrza-
ła na wyświetlacz, po czym podniosła wzrok ku twarzy Luke'a z jeszcze większym nie-
dowierzaniem w oczach 

- To naprawdę pan... - powiedziała. 
Luke uśmiechnął się lekko, cofając dłoń znad skanera. 
- Tak, ale oficjalnie mnie tu nie ma - zastrzegł. 
- Rozumiem. 
- Jak się nazywa oficer dyżurny? 
- Tomathy... Starszy specjalista Manes. Porucznik Ekand będzie tu za dwie godzi-

ny, ale mogłabym wezwać go wcześniej... 

-  Nie  ma  potrzeby  -  powstrzymał  ją  Luke.  -  Porozmawiam  z  Manesem.  Proszę 

mnie wpuścić. 

- Tak, oczywiście. 
Umocniona  sala,  w której umieszczono całą  instalację, zajmowała  większą część 

silosu.  Pod  kopulastym  sklepieniem,  zawieszonym  na  wysokości  piętnastu  metrów, 
upakowano  mnóstwo  stacji  roboczych  oraz  urządzeń  nadawczych  i  odbiorczych. 
Wzdłuż ścian biegł dwukondygnacyjny pomost, umożliwiający dostęp do całej aparatu-
ry. 

- Już schodzę - dobiegło z góry wołanie. Po chwili rozległ się dźwięk butów łomo-

czących o metalowe stopnie. 

Czekając na gospodarza, Luke przyglądał się zgromadzonemu sprzętowi. Pierwszą 

rzeczą, która rzuciła mu się w oczy, był fakt, że system komputerowy oparto na trzech 
pomalowanych na czarno droidach  - ruchomych bankach pamięci. Oznaczało to, że w 
razie potrzeby wszystkie ważne dane można było błyskawicznie usunąć z budynku po 
prostu odłączając i pakując te trzy roboty do zwykłego śmigacza lub skoczka orbitalne-

background image

Próba Tyrana 

94 

go.-  O  rety  -  wykrztusił  Manes,  kiedy  coraz  wolniejszym  krokiem  dotarł  wreszcie  na 
ziemię i wreszcie dojrzał Luke'a. - O rety, to prawdziwy zaszczyt! - Zebrał się w sobie i 
po chwili wahania zasalutował. - Przepraszam, sir, ale nie znam pańskiego aktualnego 
stopnia wojskowego... 

- Odszedłem z czynnej służby - wyjaśnił Luke pochylając się nad jednym z ekra-

nów. 

- Ach, rozumiem... Przyznaję, że jeszcze nigdy nie widziałem Jedi. Zresztą to nic 

nadzwyczajnego... - nie znam nikogo, kto widziałby na własne oczy jednego z was. W 
jaki sposób powinienem się zwracać... 

- Po prostu: Luke. 
- Naturalnie. Dziękuję. - Manes potrząsnął głową.  - Wybacz, że tak się gapię. To 

już moja druga tura służby w tej placówce, a jesteś dopiero drugą osobą nie należącą do 
personelu, która tu zajrzała. I to akurat ty... - Manes urwał, nagle zdając sobie sprawę, 
że pogrąża się w nerwowej paplaninie. - Czym mogę służyć, Luke? 

- Potrzebna mi aktualna kopia dziennego raportu taktycznego. 
- Naturalnie... Możesz użyć komunikatora przy moim stanowisku. O, tam... 
- Wolę, żebyś sam to zrobił. Jestem tu w delikatnej sprawie i nie powinienem się 

ujawniać. 

- Jasne - zgodził się Manes. - Nie ma sprawy. Odbieramy raporty dwa razy dzien-

nie. Dam ci najświeższy. 

- Chciałbym zabrać ze sobą kopię - powiedział Luke, delikatnie sięgając Mocą do 

umysłu starszego specjalisty. 

Przez moment Manes gapił się tępo przed siebie. 
- Gdzie ja mam głowę! - zawołał. - Na pewno chciałbyś zabrać ze sobą kopię. Za-

raz przygotuję kartę danych. 

- Dziękuję. 
Niecałe pięć minut później Li Stonn wsiadał już do wynajętego śmigacza z kartą 

danych w kieszeni. Nie od razu ruszył w drogę... Siedząc za sterami, Luke sięgnął my-
ślą do wnętrza stacji, gdzie dwoje urzędników zawzięcie dyskutowało o niespodziewa-
nym gościu. 

Całe wydarzenie dało obojgu tyle radości, że z najwyższą niechęcią myślał o po-

zbawieniu  ich tego  wspomnienia, jednak nie  miał  wyboru.  Zablokował już  urządzenia 
rejestrujące, by zapis jego wizyty nie został utrwalony w raporcie. Teraz, delikatnie na-
ciskając Mocą nerwy i naczynia krwionośne, wywołał u swoich rozmówców chwilową 
utratę  świadomości  i  w  tym  momencie  wymazał  z  ich  umysłów  najświeższe  wspo-
mnienia. 

 
Akanah nie powróciła jeszcze  do skiffu. Wózek  holowniczy,  który  miał przecią-

gnąć „Leniwca" do hangaru naprawczego, również się nie pojawił. Korzystając z chwili 
samotności, Luke zamknął się na pokładzie statku i zabrał się do przeglądania informa-
cji z karty danych. 

Sytuacja w Gromadzie Koornacht stała się bardzo niepewna. Siły Nowej Republiki 

starły się z flotą Yevethów nad Doorni-kiem Trzysta Dziewiętnaście, próbując ustano-

background image

Michael P. Kube-McDowell 

95 
wić blokadę planety. Dziesiątki republikańskich sond zostały zniszczone podczas misji 
w głębi terytorium Yevethów. Pięć zespołów uderzeniowych, należących do rozszerzo-
nego  składu  Piątej  Floty,  wdarło  się  do  Gromady,  mniejsze  zaś  oddziały  prowadziły 
intensywne  poszukiwania  imperialnych  stoczni.  Jak  dotąd  Yevethowie  nie  odpowie-
dzieli na tę akcję, lecz ich odzew wydawał się jedynie kwestią czasu. ' 

Prawdziwym zmartwieniem dla Luke'a była jednak informacja, że planeta J't'p'tan, 

oznaczona tu symbolem katalogowym FAR202019S, znalazła się w strefie prowadzo-
nych walk. Wysłany tam statek rozpoznawczy - nim został zniszczony - zidentyfikował 
orbitujący wokół niej yevethański okręt. Choć próbnik zdołał zbadać zaledwie trzydzie-
ści cztery procent powierzchni globu, zniszczenie społeczności H'kig, której liczebność 
szacowano na trzynaście tysięcy osób, uznano za „prawdopodobne". 

Raczej słabą pociechą był fakt, iż na pokładzie yevethańskich jednostek, walczą-

cych nad  Doornikiem Trzysta Dziewiętnaście, znajdowali się  zakładnicy ze zniszczo-
nych kolonii. Jeżeli Falla-nassi nie zginęli na J't'p'tan, mogli być teraz więźniami Yeve-
thów  na  jednym  z  ponad  sześciuset  statków  Ligi  Duskhańskiej,  której  flota  w  każdej 
chwili  mogła  być  rzucona  do  walki z  Nową  Republiką, przeciwstawiającą  się  władzy 
Nila Spaara. 

Nagle wyprawa Luke'a do Koornacht splotła się z kryzysem, z którym borykała się 

Leia, i to w sposób, jakiego się nie spodziewał. Jeżeli jednak miał odegrać jakąś rolę w 
tym, na co się zanosiło, to Nurt wyraźnie kierował  go ku J't'p'tan, a nie w stronę  Co-
ruscant. Może wszystko, co się działo, było frag-mentem większego obrazu, którego nie 
potrafił jeszcze ogarnąć w całości? Mimo to wiedział, że nie ma odwrotu - musiał kro-
czyć naprzód. 

Przewiesiwszy  przez  ramię  torby  z  rzeczami  osobistymi  Akanah  i  własnymi, 

wskoczył znów na ruchomy chodnik i pomknął z powrotem do warsztatów Starway Se-
rvices. Zapalone światła i dźwięki dochodzące z zadaszonych hangarów dowodziły, że 
niektóre  zespoły  mechaników  nadal  pracowały,  chcąc  zgarnąć  premię  za  planowe 
ukończenie remontów. Kilka minut później kierownik Notha Trome ocknął się z chwi-
lowej drzemki, w którą zapadł na podłodze swojego biura. 

- Statek Li Stonna powinien mieć pierwszeństwo - obwieścił, jakby ta nowina ob-

jawiła mu się podczas snu. Minutę później powtórzył to szefowi transportu. 

-  Połowa  dla  mnie  -  warknął  w  odpowiedzi,  biorąc  do  ręki  kwit  postojowy  i  ge-

stem przywołując wózek holowniczy. 

Stojąc na zewnątrz warsztatu, Luke z satysfakcją kiwnął głową, po czym odwrócił 

się i spojrzał na nocną panoramę Taldaak. Nadszedł czas odnaleźć Akanah. Jeszcze nie 
do końca rozumiał, jaka była jej rola w całym tym zamieszaniu, ale lata burzliwego ży-
cia nauczyły go patrzeć z szacunkiem na to, co sprawiało wrażenie zbiegu okoliczności. 
Po raz pierwszy od opuszczenia Co-ruscant razem z Akanah zdał sobie sprawę, że ich 
losy związały się na dobre. To, co miało się wydarzyć na J't'p'tan, dotyczyło ich obojga. 

 
Akanah stała na lądowisku, przyglądając się smukłemu kadłubowi, na którym po-

chyłymi, granatowymi literami wypisano nazwę „Skok w Bok". Był to najlepszy statek 

background image

Próba Tyrana 

96 

w całym porcie, a przynajmniej najlepiej nadający się do jej celów  - zaledwie roczny 
Twomi Skyfire, sześciomięjscowy, o sylwetce myśliwca i wyścigowych silnikach. 

Jeśli miała opuścić Utharis bez Luke'a, to tylko taką maszyną. 
Wstąpiła już na pokład i upewniła się, że system wspomagania pilotażu był zaiste 

luksusowy:  automatyczne  lądowanie,  au-tonawigacja,  układ  antykolizyjny,  procedura 
przedstartowa obsługiwana głosem... Mimo że w kampanii reklamowej Skyfire'a akcen-
towano głównie element przygody i niebezpieczeństwa, statek ten w istocie zaprojek-
towano tak, by nawet początkujący pilot czuł się w nim pewnie. 

Co więcej, „Skok w Bok" potrafiłby prześcignąć każdą inną jednostkę, jaką można 

było znaleźć w porcie, może z wyjątkiem uthariańskich myśliwców z Patrolu Sektora. 
Duża prędkość mogła się przydać podczas podróży do strefy ogarniętej wojenną pożo-
gą.  Luke  wystarczająco  dużo  opowiedział  Akanah  o  słabych  stronach  „Leniwca",  a 
szczególnie o jego znikomej wartości bojowej. 

Przesunęła się o krok w prawo i jeszcze raz przyjrzała się linii kadłuba. Ładny sta-

tek, pomyślała z westchnieniem. I tak łatwo byłoby go zabrać... 

Tylko że gdyby odleciała właśnie teraz, nie zrealizowałaby swoich planów, a prze-

cież cel był już tak blisko... Luke otworzył się przed nią- zaczynał rozumieć i zmieniać 
się. Więcej czasu. Potrzeba mi tylko więcej czasu, zdecydowała. Może gdyby poczeka-
ła do następnej próby, stałaby się świadkiem jego prawdziwej przemiany. .. Był już tak 
blisko: świadomy kierunku Nurtu, niemal umiejący go odczytać, prawie gotów, by się 
doń przyłączyć... 

- Piękny, prawda?  - zapytał obcy  mężczyzna, zbliżając się do niej. Wycierał  ręce 

w szmatę, jakby właśnie skończył robotę. 

Akanah  wyczuła  jego  obecność,  zanim  przemówił,  ale  postanowiła  odegrać  „za-

skoczoną dziewczynę". 

-  Och!  Nie  zauważyłam,  kiedy  się  pan  zbliżył.  Tak,  jest  piękny.  Wygląda,  jakby 

lada chwila miał się wzbić w powietrze. 

Mimo ciemności Akanah dostrzegła, że mężczyznę rozpiera duma. 
-  Chciałabyś  zobaczyć,  jak  wygląda  w  środku?  Akanah  zaśmiała  się  bezgłośnie, 

pojmując jego zamiary. 

- Chyba nie - odparła. - Muszę wracać do domu. Mężczyzna pochylił się ku niej i 

zagadnął konspiracyjnie: 

- Kochałaś się kiedy w nadprzestrzeni? 
Tym razem nie potrafiła powstrzymać śmiechu. 
- Tak - odpowiedziała i znikła w ciemności. 
 
Płozy transportera dotknęły płyty lądowiska tak delikatnie, że Płat Mallar poczuł 

jedynie delikatną wibrację. 

-  Kontakt  -  powiedział,  sięgając  do  góry,  ku  pomocniczemu  panelowi  kontrolne-

mu.  -  Włączam  chwytaki.  Wszystkie  systemy  przechodzą  w  stan  niskiej  gotowości. 
Wyłączam silniki. 

- W porządku - pochwalił go pilot nadzorujący. - Nieźle ci poszło. Wyłaź, Mallar, 

wystawię ci ocenę. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

97 

Z  westchnieniem  ulgi  Mallar  jednym  szarpnięciem  uwolnił  się  z  pasów.  Wygra-

molił się z fotela i ruszył do włazu, mieszczącego się w tylnej części symulatora. 

Właśnie wykonał treningowe podejście do lądowania w hangarze numer dwa lot-

niskowca „Volant" - dziesiąte ćwiczenie w tej sesji i osiemnaste tego dnia. Kombinezon 
Pląta był zupełnie prze-pocony, ramiona obolałe, a stopy niemal zdrętwiałe od nie roz-
chodzonych jeszcze butów. 

Transporter  był  większą  z  dwóch  jednostek  używanych  we  Flocie  do  krótkich 

przelotów między okrętami liniowymi i jak dotąd sprawiał młodemu pilotowi najwięcej 
kłopotów.  Prom,  niewiele  odbiegający  wymiarami  od  X-winga  czy  TIE  Interceptora, 
bez trudu dawał się wprowadzać w ciasną przestrzeń pokładu startowego i z powrotem. 
Transporter był jednak dwa i pół raza dłuższy i o cały metr wyższy od promu, toteż Płat 
staranował dwa wirtualne E-wingi i zahaczył o dach hangaru, nim udało mu się w miarę 
poprawnie wylądować. 

- Całkiem tak, jakbym znowu przechodził okres dojrzewania  - wymruczał do sie-

bie po czwartym z rzędu zderzeniu. 

Dopiero ostatnie ćwiczenie dało mu trochę satysfakcji - przynajmniej tyle, że mógł 

w niezłym nastroju przeczekać przerwę. Zatrzymał się  na  moment przed wejściem na 
drabinkę, by zdjąć hełm, po czym zsunął się w dół po poręczach. Pilot nadzorujący, po-
rucznik Gulley, już na niego czekał. 

- I jak? - zapytał Płat. 
- Nieźle ci idzie, kiedy nie robisz dziur w grodziach - rzekł oficer. - Na razie pusz-

czę cię na prom. Wpadnij w wolnej chwili i polataj jeszcze parę godzin na symulatorze 
albo zrób kilka rund ze mną lub Jednookim, a wtedy zaliczę ci i transporter - dodał, po-
dając Płatowi uaktualniony dysk identyfikacyjny. 

- Kończymy na dziś? 
- Masz służbę. Zamelduj się u kontrolera ruchu na pokładzie niebieskim. Twój pa-

sażer powinien już tam być. 

Płat uśmiechnął się szeroko. 
- Tak jest! - zawołał, salutując. - Dziękuję, sir. 
Gnał korytarzami z hełmem pod pachą. Kiedy wypadł zza kolejnego rogu, włado-

wał się wprost na brzuchatego majora. 

- Czyżby ogłoszono alarm bojowy, pilocie? 
Mallar zatrzymał się nagle, obrócił się na pięcie i zasalutował. 
- Nie, sir. 
Dwuminutowa przerwa na włożenie skafandra ani trochę nie popsuła mu humoru. 

Mignął swym identyfikatorem przed szybą kontrolera i odebrał klucz dostępu do promu 
oznaczonego numerem 021, po czym pobiegł w stronę statku. Dotarłszy na miejsce za-
trzymał się i przez długą chwilę z niedowierzaniem przyglądał się pojazdowi. 

- Jakiś problem? 
Płat odwrócił się, słysząc znajomy głos. 
- Pułkownik Gavin!... Nie, sir. 
- W takim razie ruszajmy - powiedział Gavin, otwierając właz. - Będę twoim pasa-

żerem. Mam spotkanie na pokładzie „Polarona". 

background image

Próba Tyrana 

98 

Płat z wielką uwagą wykonał procedurę przedstartową, po czym skierował G-021 

w stronę śluzy i dalej, w przestrzeń. Namierzył sygnał pozycyjny „Polarona"  i ustawił 
prom  na  kursie  przechwytującym,  następnie  łagodnie  przyspieszył  do  przepisowej 
prędkości podróżnej. 

- Tego chciałeś, synu? - spytał Gavin, pochylając się w fotelu. 
- Tak, sir. Dziękuję za szansę. 
- Na promie nie ma dział. Nie będziesz mógł zaspokoić żądzy odwetu przelewając 

krew nieprzyjaciół. 

- Wiem, sir  - odparł Płat  - ale  moja obecność tutaj pozwoli bardziej doświadczo-

nemu  pilotowi  zająć  miejsce  w  dobrze  uzbrojonym  myśliwcu.  Kiedy  nadejdzie  pora, 
będzie walczył w moim imieniu... jeśli spojrzeć na to odpowiednio. 

Gavin skinął głową. 
- Słusznie. Tak  właśnie powinieneś na to patrzeć.  - Pułkownik ułożył się  wygod-

niej, sprawdził pamięć komlinku i spojrzał w boczny iluminator, na błyskawicznie ma-
lejący kadłub „Nieustraszonego". 

- Warto, żebyś o czymś  pamiętał  - dorzucił po chwili.  -Wylatasz na tej  maszynie 

mnóstwo godzin. Na jednej zmianie zrobisz ich więcej niż inni w ciągu tygodnia. Za-
nim się obejrzysz, i ty staniesz się jednym z tych „bardziej doświadczonych pilotów"... 
Tylko ósemki i korkociągi trenuj sobie w symulatorze. Nie chcę słyszeć, że moi piloci 
promów  ćwiczą  manewry  bojowe  na  trasach  między  okrętami  Floty!  -  dodał  weso-
ło.Płat Mallar odwzajemnił uśmiech. - Będę pamiętał, pułkowniku. 

 
Han nie był pewien, czy to z powodu pogardy, czy niedbałości nie zasłonięto mu 

oczu  i  nie  pozbawiono  przytomności  na  czas  podróży  z  więzienia  na  pokład  „Dumy 
Yevethów". 

Unieruchomiono  mu  jedynie  nadgarstki,  mocując  je  do  poprzeczki  umieszczonej 

za plecami więźnia, na wysokości bioder, i zapewniono eskortę złożoną z dwóch potęż-
nych nitakka. Poprzez labirynt korytarzy i sal wyprowadzono go na alejkę, gdzie czekał 
na niego trójkołowy, pudełkowaty transporter. 

Przez otwarte okna pojazdu Han widział każdy szczegół otoczenia i starał się jak 

najlepiej  zapamiętać:  trasę  z  kompleksu  więziennego  do  portu  kosmicznego,  znaki  na 
bramie, którą za nimi zamknięto, kształty i funkcje innych maszyn, które poruszały się 
po drogach, a nawet architekturę i wystrój budynków, które mijali. 

Próbował  też  wbić  sobie  w  pamięć  twarze  i  cechy  fizyczne  strażników,  portiera 

więziennego,  kierowcy  i  przechodniów,  by  nauczyć  się  rozróżniać  poszczególnych 
Yevethów. 

Jednocześnie  próbował  ocenić, na  ile  skutecznie  został spętany. Przypomniał so-

bie, że w podobny sposób unieruchomiono go na ławie w sali audiencyjnej i zaczął się 
zastanawiać,  czy  nie  oznacza  to,  iż  jest  to  typowa  metoda,  dostosowana  do  budowy 
anatomicznej Yevethów. Wyglądało na to, że skutecznie zapobiegała ona użyciu  mor-
derczych pazurów, ukrytych pod nadgarstkami. 

Efektywność poprzeczki zależała jednak od tego, czy więzień nie potrafił przeło-

żyć jej pod stopami lub po prostu zsunąć z niej nadgarstków. Być może budowa Yevet-

background image

Michael P. Kube-McDowell 

99 
hów nie pozwalała na taki manewr, Han był jednak pewien, że  — choć  nie był akro-
batą-jego  kończyny  jakoś  dokonają  tej  sztuki.  Nie  próbował  od  razu  przetestować 
prawdziwości tej teorii, ale ucieszył się myślą, że w każdej chwili może uwolnić ręce, a 
w dodatku pozyskać broń w postaci metalowego drążka. 

Jego  radość  nie  trwała  jednak  długo.  Wkrótce  dotarli  do  portu,  gdzie  czekali  na 

nich nowi strażnicy i jeden z Yevethów obecnych przy egzekucji Bartha. Ten właśnie 
urzędnik, gdy tylko ujrzał Hana, wyszczekał kilka ostrych słów pod adresem strażnika i 
wymierzył mu potężny cios w twarz. Zaraz potem inny strażnik stanął za Hanem i gru-
bą taśmą związał mu ręce tuż powyżej łokci. Teraz nie mogło być mowy o ucieczce. 

- Zrozumiałe, ale dość niebezpieczne przeoczenie  - rzekł Yeve-tha do Hana. Mó-

wił  płynnie  językiem  standardowym,  z  irytująco  nienagannym  akcentem  i  takąż  wy-
mową.  -  Pałacowi  strażnicy  nie  nawykli jeszcze  do obchodzenia  się  z  ludzkimi  więź-
niami. 

Ten  sam  osobnik  powiódł  cały  kondukt  po  szorstkiej  płycie  lądowiska  ku  impe-

rialnemu promowi typu Delta. Han ze zdziwieniem zauważył, że dwaj Yevethowie sie-
dzący  w  kokpicie  mieli  na  sobie  identyczne  ubranie,  jak  pozostali  -  żadnych  skafan-
drów ciśnieniowych ani nawet hełmów. Zapamiętał ten szczegół wspinając się do spar-
tańsko urządzonego przedziału pasażerskiego. 

Kiedy jeden ze strażników i yevethański dygnitarz weszli zaraz za nim, Han zdał 

sobie  sprawę,  że  będzie  miał  towarzystwo.  Ochroniarz  usiadł  obok  niego,  na  długiej 
ławie ciągnącej się wzdłuż prawej burty, drugi zaś z Yevethów - naprzeciwko. 

- Jestem Tal Fraan, proktor wicekróla. 
- Mamusia musi być z ciebie dumna - burknął Han. Właz został zamknięty od ze-

wnątrz, a po chwili dał się słyszeć narastający gwizd rozgrzewanych silników. Solo za-
uważył,  że  ich  dźwięk  był  znacznie  czystszy  niż  odgłos  typowych  imperialnych  ma-
szyn. 

Tal  Fraan  otworzył  usta  i  wydał  z  siebie  syk,  który  Han  zinterpretował  jako 

śmiech. 

- Powiedz, czy ucieszyła cię myśl, że mógłbyś uciec? Han nie odpowiedział. Zain-

teresował się pejzażem przepływającym za iluminatorem startującego wahadłowca. 

- Wiesz, że nie mamy tu więzień? - spytał Tal Fraan. - W po-nadmilionowym mie-

ście, na planecie o populacji siedmiu milionów nie ma ani jednego yevethańskiego wię-
zienia lub zakładu poprawczego. Nie potrzebujemy takich instytucji. W naszym języku 
nie ma odpowiednika słowa „skazaniec". 

-  To  chyba  jeden  z  tych  często  niedocenianych  aspektów  zbiorowych  egzekucji: 

pomagają utrzymać niskie podatki - rzucił Han. 

- Celna uwaga - stwierdził Tal Fraan, najwyraźniej nie dostrzegając ironii w głosie 

Hana.  -  Przez  długi  czas  nie  mogłem  pojąć,  dlaczego  pozostawiacie  przy  życiu  tych, 
którzy was krzywdzą.- Z pewnością nie byłeś aż tak zaskoczony. To miejsce, w którym 
mnie trzymaliście, wyglądało mi na normalne więzienie. 

-  To  ci,  których  nazywacie  „żołnierzami  Imperium",  pomogli  nam  nadrobić  brak 

doświadczenia  -  odparł  Tal  Fraan.  —  Cela,  w  której  cię  trzymano  podczas  pobytu  w 

background image

Próba Tyrana 

100 

pałacu, została zbudowana w czasach okupacji. Imperialne okręty wojenne również są 
w tym względzie nieźle wyposażone. Wkrótce się o tym przekonasz. 

- Jeśli tylko temu ma służyć ta wycieczka, to mogliście sobie oszczędzić kłopotów 

- mruknął Han. - Byłem już w imperialnym bloku więziennym... 

- Tak,  wiem.  Znam twoją przeszłość i  wiele się z niej nauczyłem. W ten  właśnie 

sposób dowiedzieliśmy się, jaki jesteś ważny dla swoich ludzi. Krąży o tobie tyle opo-
wieści, Hanie Solo... Więcej niż o którymkolwiek zYevethów, nie wyłączając wicekró-
la. Zastanawiam się, dlaczego na to pozwalasz...  — tu przerwał, lecz po chwili podjął 
wątek. - Dzięki temu wiedzieliśmy, że porucznik Barth się nie liczy. O jego życiu i bo-
haterskich  czynach  nie  snuje  się  opowieści.  Nie  zdziwiłem  się,  kiedy  pozwoliłeś  mu 
umrzeć. 

W tym momencie gniew Hana okazał się silniejszy niż solenne postanowienie nie-

brania udziału w słownych gierkach Tal 

Fraana. 
— Ty sukinsynu! Wydaje ci się, że nas rozumiesz, ale tak naprawdę to nie  masz 

bladego pojęcia - warknął. - To, co zrobiliście z Barthem, sprawiło, że stał się dla nas 
bardzo ważny, podobnie jak istotny jest dla nas los kolonistów w całej Gromadzie. Nie 
jesteśmy tacy jak wy. My pamiętamy o umarłych. To dlatego nasza flota nigdy się stąd 
nie wycofa. 

Jeśli nie liczyć lekkiego drgnięcia grzbietów okołobrwiowych, Tal Fraan całkowi-

cie zignorował nagły wybuch Hana. 

- Mam dla ciebie interesujące pytanie, Hanie Solo: czy twoja partnerka przestrzeli-

łaby twoje ciało, żeby uśmiercić mojego pana? 

- Czy o to właśnie wam chodzi? Po to mnie przenosicie?  -Han spojrzał przez ilu-

minator  ku  coraz  ciemniejszej  kurtynie  kosmosu,  z  rzadka  poprzebijanej  światełkami 
gwiazd. - Kiedy sam będziesz umiał odpowiedzieć na to pytanie, proktorze, wtedy do-
piero zaczniesz nas rozumieć tak dobrze, jak ci się wydaje. 

- Jakiś ty wstydliwy - zauważył Tal Fraan. - Czy odpowiedź na moje pytanie jest 

dla ciebie aż tak niesmaczna? 

- Powiem ci tylko jedno - odparł Han, rozpierając się wygodniej na ławce i obrzu-

cając Yevethę morderczym spojrzeniem. -Mam nadzieję, że kiedy nadejdzie ostatni ra-
nek  twojego  żywota...  a  zdarzy  się  to  prędzej  niż  myślisz...  jakimś  zrządzeniem  losu 
pojmiesz, że sami sprowadziliście na swoje głowy to, co was spotkało. 

-  To  miłe,  że  tak  się  o  mnie  troszczysz  -  stwierdził  Tal  Fraan  kiwając  głową  i 

uśmiechając  się  wyrozumiale.  -  Musimy  jeszcze  kiedyś  porozmawiać.  Byłeś  bardzo 
pomocny. 

Han zacisnął zęby, a Yevetha spojrzał ponad jego głową w iluminator, w którym 

właśnie pojawiła się sylweta niszczyciela gwiezdnego „Duma Yevethów". 

- Wspaniały okręt. Jego widok zawsze burzy moją krew -powiedział Tal Fraan nie 

kryjąc dumy. - Powinieneś czuć się zaszczycony, że wicekról uczynił z niego twój no-
wy dom. 

 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

101 

Od  chwili  gdy  dowiedział  się,  dokąd  leci,  Han  widział  się  oczami  wyobraźni  w 

ciasnej, pojedynczej celi standardowego imperialnego bloku więziennego. Niszczyciele 
klasy Super miały po sześć takich bloków dla niezdyscyplinowanych członków załogi i 
kolejnych dziesięć - znacznie lepiej strzeżonych - dla jeńców wojennych. 

Ku jego zaskoczeniu, czterej strażnicy powiedli go ku zupełnie innej części okrętu. 

Trzy  wielkie  ładownie  zaadaptowano  do  przewozu  znacznej  liczby  niewolników, 
uchodźców  lub  jeńców.  Znajdowały  się  one  w  bezpośrednim  sąsiedztwie  ogromnych 
hangarów  przeznaczonych  dla  promów  towarowych.  Do  każdego  z  zaimprowizowa-
nych więzień, przeznaczonego dla około tysiąca osób, doprowadzono wodę oraz koń-
cówki przewodów wentylacyjnych i podajników żywności. 

Ładownia  numer  dwa,  do  której  zabrano  Hana,  nie  była  zbyt  zatłoczona.  Już  na 

pierwszy rzut oka Solo zdołał ocenić, że przebywa w niej co najwyżej setka więźniów, 
siedzących pod ścianami i leżących wprost na twardym pokładzie. 

Większość z nich nie zwróciła uwagi na przybycie nowego, lecz pozostali, w sile 

mniej więcej dwudziestu, otoczyli Hana kołem, gdy zaczął iść w stronę kranu. Repre-
zentowali co najmniej sześć gatunków istot. Przyglądali się Hanowi z mieszaniną lek-
kiej ciekawości i podejrzliwości.- Skąd jesteś?  - zapytała młoda kobieta  w brązowym, 
nieco osmalonym kaftanie. Trudno było rozstrzygnąć, czy była człowiekiem, czy nale-
żała do Andalesów - jej potargane włosy mogły kryć zalążki rogów, a pod luźnym ka-
ftanem nie sposób było dostrzec przyrośniętych do ciała symbiontów. 

- Z Coruscant - odparł Han. - A wy? 
- Należę do Morathów, pracowałam w kopalni pholikitu numer cztery na Elcorth. 
Inni również podeszli bliżej, by odpowiedzieć na jego pytanie. 
- Jestem Kubazem, nazywam się Taratan. Mieszkałem w kolonii Dzwonek Poran-

ny... 

- Brakka Barakas, z dothmir na Nowej Brigii... 
Bek nar walae Ithak e Gotoma... 
Fogg Alait, oddelegowany na Polneye... 
- Moi bracia z L'at H'kig zwą mnie Noloth... 
- Moim domem była Kojash. Jestem znana jako Jara ba Nylra... 
- Dobre gwiazdy! - zawołał Han, wznosząc ręce w obronnym geście. — Czy są tu 

więźniowie ze wszystkich podbitych światów?! 

- Nasze planety zostały zaatakowane przez srebrzyste kule -odpowiedziała kobieta, 

która zagadnęła go jako pierwsza. - Czy tylko nam udało się przeżyć? 

- Jak długo będą nas tu trzymać? - spytał Noloth. 
- Myślisz, że wkrótce zwolnią nas do domów? - zainteresował się jakiś smukły ob-

cy, który dotąd nie zabierał głosu. 

Han powiódł wzrokiem po ich twarzach. 
- Nie wiem - odparł zakłopotany. - Podobnie jak wy, nie wiem, co się dzieje tam, 

na zewnątrz... 

 

background image

Próba Tyrana 

102 

W ciągu tych kilku dni,  które nastały po prezentacji na  forum Senatu  wniosku o 

odwołanie Prezydent Leii Organy Solo, Hiram Drayson nieraz zwątpił w słuszność po-
wierzania władzy nad Republiką cywilom. 

Zaraz po głosowaniu w Radzie Wykonawczej zarówno Wywiad Floty, jak  i Wy-

wiad Nowej Republiki interweniowały, by nie dopuścić do opublikowania informacji o 
pojmaniu Hana przez Yevethów. Petycja, pozbawiona dodatkowego argumentu w po-
staci  teczki z danymi o sprawie Hana, opatrzonej błękitnymi i  srebrnymi pieczęciami 
T

AJNE

,

 

najprawdopodobniej zostałaby odrzucona przez Senat. 

Niestety,  Rada  nigdy  przedtem  nie  wzywała  Senatu  do  odwołania  Prezydenta. 

Urok nowości nadał petycji Berussa niezasłużonej wagi. Przy tym nawet groźby kar za 
złamanie  tajemnicy służbowej nie  mogły powstrzymać  fali plotek i przecieków,  która 
wypełniła informacyjną pustkę. 

W  ciągu  dwunastu  godzin  filtry  informacyjne  Draysona  wychwyciły  nielegalną 

kopię petycji Berussa w pełnym brzmieniu, anonimowy wywiad z jednym z pilotów z 
eskorty „Zatycz-ki", a nawet zdjęcia z rzekomego „treningu komandosów Jedi" przed 
misją  ratunkową.  Kiedy  pakiet  porannych  artykułów  w  Globalnej  Sieci  Coruscant 
otworzył nagłówek „Gdzie jest Han Solo?", a oficjalna sieć informacyjna Nowej Repu-
bliki odpowiedziała „Prywatną wojną księżniczki Leii", Drayson wiedział, że bitwa jest 
przegrana. 

- Właściwie mógłbyś opublikować wszystko, co wiemy na temat zniknięcia Hana - 

poradził Ackbarowi. - W tym momencie milczenie czynników oficjalnych albo zaprze-
czanie faktom równa się przyznaniu, że mamy coś do ukrycia. Normalną reakcją opinii 
publicznej na sprawę Hana powinno być współczucie dla Leii, ale skoro Borsk Fey'lya 
przekazuje mediom wszystkie informacje, które wpadają mu w ręce, a Doman Beruss 
ogłosił się rzecznikiem „zupełnej otwartości", akcje księżniczki spadają wręcz z godzi-
ny na godzinę. 

- Namawiałem ją do tego kroku - odparł Ackbar - ale ona stara się chronić dzieci. 

One nadal nie wiedzą, co się stało z ich ojcem. 

- Długo nie utrzyma tego w tajemnicy. 
- Postanowiła, że nie będzie ich stresować prawdą— rzekł Ackbar kręcąc głową. - 

Powiedziała im, że Han wyruszył z sekretną misją i że mają nie wierzyć w to, co usły-
szą  od  innych.  Winter  stara  się  trzymać  dzieci  z  daleka  od  wszystkiego,  co  mogłoby 
być sprzeczne z wersją Leii. 

- Dzieci nie są głupie. A szczególnie te dzieci. Podejrzewam, że już wiedzą więcej 

niż sądzi ich matka. 

- Nie zdziwiłoby mnie to, ale dopóki Leia ma związane ręce, będzie z determinacją 

walczyć  o  to,  by  nie  dowiedziały  się,  że  ich  ojciec  jest  jeńcem  wojennym.  Osobiście 
przyrzekłem jej pomoc  w podtrzymaniu tej fikcji.Rozczarowany Drayson  wycofał  się 
do biura, gdzie czekał na niego wciąż rosnący katalog wiadomości, komunikatów z sie-
ci,  nagrań  z  komlinku  i  masa  elektronicznego  graffiti  wyselekcjonowanego  dla  niego 
przez filtry Maxwella,  które  nieustannie przesiewały  wszystkie kanały  komunikacyjne 
planety. Po południu zaczęły też  spływać raporty od jego informatorów  w pałacu i  w 
dowództwie Floty. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

103 

Do tego czasu  Drayson  wiedział  już, czego potrzebuje, by zmienić  zapatrywania 

opinii  publicznej  i  polityków.  W  pośpiechu  zanotował  sobie  plan  działania:  „Należy 
zmienić sposób widzenia poczynań księżniczki - to nie był akt egoizmu, tylko bezinte-
resowności. Trzeba nadać temu kryzysowi nową twarz". 

Następną godzinę spędził przeglądając akta osobowe ofiar starcia nad Doornikiem 

Trzysta  Dziewiętnaście. Zanotował  sobie  dane  czterech z  nich,  nad którymi powinien 
się głębiej zastanowić - małżeństwa pilotów z krążownika „Wolność", szefowej perso-
nelu technicznego, która zginęła gasząc pożar w hangarze lotniskowca „Ryzyko", oraz 
hassariańskiego kapitana owego nieszczęsnego eskortowca, „Trenchanta". 

Każda  z  czterech historii niosła  w  sobie  potężny ładunek emocjonalny. Niestety, 

ich  skuteczność  w  odwróceniu  uwagi  od  Leii  i  Hana  byłaby  ograniczona,  dotyczyły 
bowiem tragedii, do których doszło w późnym stadium konfliktu. Równie łatwo byłoby 
obwinie księżniczkę za śmierć tych czterech osób, jak Nila Spaara. Tragedia była rze-
czą oczywistą, ale to, kto jest za nią odpowiedzialny - niekoniecznie. 

Drayson odłożył więc na bok akta ofiar i sięgnął do danych na temat ośmiu kolonii 

zniszczonych  w  Gromadzie  Koornacht,  w  tym  także  do  materiałów  zarejestrowanych 
przez  sondy.  Analizując  na  zimno  stopień  emocjonalnego  pokrewieństwa  gatunków, 
doszedł do wniosku, że ludzie będą najbardziej skłonni do identyfikowania się z huma-
noidalnymi Brigianami, ciężko pracującymi, morathańskimi górnikami z Elcorth i nie-
mal czysto ludzką populacją Polneye. 

W końcu Drayson doszedł do tego samego wniosku, który instynktownie wysnuł 

już  kilka  godzin  temu  -  trzeba  wykorzystać  sprawę  młodego  grannańskiego  pilota  z 
Polneye, Pląta Mal-lara. Byłoby znacznie lepiej, gdyby Mallar był człowiekiem, a Pol-
neye historycznie związana bardziej z Sojuszem niż z Imperium, ale te trudności można 
było jakoś obejść. 

Pozostało tylko jedno pytanie: której sieci udostępnić tak smakowity kąsek. Przez 

wszystkie lata działalności Drayson wypracował wzajemnie korzystne kontakty z wie-
loma rozsądnymi producentami, reprezentującymi media informacyjne rozmaitego ka-
libru.  Rzadko  jednak  materiał,  który  mógł  zaoferować,  był  tak  atrakcyjny,  a  stawka  - 
tak wysoka. Potrzebował kogoś, kto nie tylko nadałby nowinom odpowiedni ton, pod-
chwycony później przez innych wydawców, ale także byłby gotów zaryzykować utratę 
licencji  lub  nawet  konfiskatę  sprzętu,  by  wyprzedzając  konkurencję  opublikować  tak 
sensacyjne wieści. 

Krótko  mówiąc,  musiał  to  być  stary  przyjaciel  lub  młody  idealista.  Po  namyśle 

Drayson wybrał to drugie. 

- Otworzyć szyfrowaną wiadomość dla serwisu „The Life Monitor" - polecił. - Po-

ufne, do Cindel Towani. Mówi twój dostawca. Mam dla ciebie ofertę specjalną na pra-
wach wyłączności. Potrzebna będzie twoja sygnatura... 

 
Sześćdziesiąte  drugie  wydanie  serwisu  „The  Life  Monitor"  dotarło  do  niespełna 

stu tysięcy subskrybentów, lecz Belezaboth Ourn, konsul nadzwyczajny Paąwepori, nie 
był jednym z nich. 

background image

Próba Tyrana 

104 

Wśród odbiorców znalazł się za to producent „Capitol Sca-vengera". W ciągu go-

dziny w jego serwisie pojawiło się licencjonowane łącze do materiału opublikowanego 
przez Towani. Tym sposobem historię Pląta Mallara poznał kolejny milion widzów, w 
tym także główny producent nocnego wydania „Sunrise" i senacki korespondent serwi-
su „Roli Cali". 

Dzięki nim przekaz trafił do Globalnej Sieci Coruscant i do Pierwszej Noworepu-

blikańskiej, które wprawdzie oddały jedynie symboliczny ukłon w stronę Cindel Towa-
ni, ale za to zamieściły jej materiał w niemal nie okrojonej postaci. O świcie przejmują-
ce  błaganie  Mallara  o  pomszczenie  ofiar  masakry  na  Polneye  usłyszało  już  ponad 
czterdzieści  milionów  mieszkańców  Coruscant,  a  hiperłącza  przesłały  nagranie  do 
osiemdziesięciu tysięcy światów Nowej Republiki. 

W południe obejrzał je nawet pozbawiony środków do życia i zniechęcony Ourn. 
Zarówno załoga zniszczonej „Matczynej Walkirii", jak i personel  konsulatu opu-

ściły  go już  dawno. Jego  współpracownicy, jeden po drugim, zdawali sobie  sprawę  z 
beznadziejności  sytu-acji  i  znikali,  kupując  najtańsze  bilety  do  Paąwepori  -  na  kredyt 
lub sprzedając na bazarach zapasy zgromadzone na pokładzie statku i elementy wypo-
sażenia. Cathacatin, licencjonowany hodowca, odszedł jako ostatni, zarżnąwszy przed-
tem ostatnie ptaki toko, by nie zostawiać ich bez opieki. 

Ournowi pozwolono mieszkać w hotelu dyplomatycznym wyłącznie przez grzecz-

ność, nie miał bowiem już ani prawa, ani środków, by zajmować w nim pokój, nie mó-
wiąc nawet o utrzymaniu całej rezydencji konsulatu. Najpierw wrak „Matczynej Walki-
rii" został sprzedany na aukcji z przeznaczeniem na złom, a potem większą część środ-
ków, pozostających  w dyspozycji placówki Ourna, pochłonęły opłaty postojowe,  któ-
rych  domagał  się  zarząd  portu  kosmicznego.  Ostatecznym  upokorzeniem  był  fakt,  iż 
sam Ilar Paąwe cofnął Ournowi nominację na stanowisko konsula i nakazał zamknięcie 
jego rachunku dyplomatycznego. 

„Lepiej  oszczędź  swoim  rodzicom  wstydu  i  nie  pokazuj  się  więcej  w  dominium 

Paąwe" - taką radę zawierała wiadomość o cofnięciu jego pełnomocnictw. 

Od  tej  chwili  Ourn  jeszcze  bardziej  kurczowo  trzymał  się  wątłego  promyka  na-

dziei,  którą  dawał  mu  yevethański  nadajnik  i  obietnica  uczyniona  przez  Nila  Spaara. 
Gdybyż tylko wicekról załatwił wreszcie swoje sprawy i dostarczył ten statek, który mu 
przyrzekł...  Nie  tylko  uratowałby  poważnie  nadszarpniętą  reputację  Ourna,  ale  w  do-
datku sprawiłby, że setka generałów i pięć razy tyle senatorów błagałoby konsula o po-
zwolenie na zbadanie konstrukcji niezwykłej jednostki. 

Ourn chwycił się tej nadziei wbrew rozsądkowi. Przeczesywał sieci informacyjne i 

nasłuchiwał wszelkich plotek, krążących wśród hotelowych gości, wierząc, że wreszcie 
wychwyci nowinę,  która  pozwoli  mu zyskać zaufanie  Yevethów, a  w  konsekwencji  - 
obiecaną nagrodę. 

Kiedy jednak obejrzał materiał o ucieczce Pląta Mallara z Pol-neye i śmierci kapi-

tana Llotty nad Dzwonkiem Porannym, stracił resztę nadziei. Nie mógł dłużej zaprze-
czać  prawdzie  -  piękne  srebrzyste  kule  były  śmiercionośnymi  okrętami  wojennymi,  a 
Nil Spaar nigdy nie otrzymałby zgody na podarowanie jednego z nich Belezabothowi 
Ournowi. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

105 

-  Gdyby  udało  się  utrzymać  pokój  choć  trochę  dłużej...  -powiedział  do  siebie  w 

zaciszu hotelowego pokoju. - I gdyby księżniczka nie była tak uparta. To przez nią stra-
ciłem  wszystko.  -  Uniósł  czarne  pudełko  hiperkomu  i  obrócił  je  w  dłoniach.  -Może 
więc właśnie ją poproszę o zapłatę... Może ta zabawka jest warta więcej, niż słowa, któ-
re przez nią przeszły? 

 
Istniała  setka  innych  spraw,  którymi  Leia  powinna  była  się  zająć,  a  także  tysiąc 

lepszych sposobów wykorzystania jej energii niż sadzenie olśniewająco białych kwia-
tów sasalei wzdłuż ogrodowej alejki. Każda z aromatycznych cebulek, wielkości pięści 
Anakina, trafiała do osobnej dziurki w ziemi. Była to praca, którą mógł wykonać droid 
lub przychodzący do rezydencji co rano ogrodnik. 

A jednak żadna z owych spraw, którymi Leia powinna była się zająć, nawet w po-

łowie tak jej nie pociągała, jak sposobność zanurzenia dłoni w chłodnej, wilgotnej gle-
bie, roztarcia jej między palcami i delikatnego układania cebulek sasalei w ich nowych 
domach. Po dniu, w którym nie udało jej się wykonać żadnego z zaplanowanych zadań, 
poświęcenie się czemuś, co pozostawało pod jej całkowitą kontrolą, było czystą przy-
jemnością. Łopatka i ziemia, łodyga i kwiat-jej własna wizja, własny czas, własna pra-
ca, własny triumf i własna satysfakcja. 

Niewielki był to triumf- ot, drobna zmiana  w miniaturowym krajobrazie, ale i to 

działało  na  niąjak  balsam.  Czuła,  że  przynajmniej  teraz,  pod  koniec  dnia,  znowu  jest 
panią  swego świata. Jeśli  nie  wierzysz, że to, co robisz, ma  znaczenie, bardzo trudno 
będzie ci rano wstać... 

- Księżniczko... 
Leia uniosła głowę znad ziemi, zaskoczona jego głosem. 
- Tarrick? Co ty tu robisz? 
- Mam tu kogoś... no, właściwie to mam go za bramą... z kim chciałabyś się zoba-

czyć.  Przyszedł  do  biura  wczesnym  popołudniem  i  wydawało  nam  się,  że  to  typowy 
naciągacz, więc jakoś go spławiliśmy - zaczął Tarrick. - Za drugim razem przeszedł do 
rzeczy. Odesłaliśmy go na dół, do naszych speców. Kiedy Collomus i jego ludzie skoń-
czyli z nim rozmawiać, wspólnie doszliśmy do wniosku, że powinnaś wysłuchać, co ma 
do powiedzenia. 

Leia wstała, otrzepując dłonie z ziemi. 
- Zaciekawiłeś mnie. Przyprowadź go. 
Przybysz pochodził z Paąwe. Był niską, żółtozieloną istotą, człapiącą chwiejnie na 

szeroko rozstawionych nogach, wystrojoną w postrzępiony strój oficjalny i roztaczającą 
silny, gorzkawy zapach. 

- Księżniczko Leio, to dla mnie wielki zaszczyt. Nazywam się Belezaboth Ourn i 

jestem konsulem nadzwyczajnym Paąwe-pori. - Stojący za nim Tarrick pokręcił prze-
cząco głową. - Jestem bardzo wdzięczny, że postanowiłaś poświęcić mi chwilę. 

- Tak, tak - rzuciła niecierpliwie. - Czego chcesz? 
- Czego chcę? O, nie! Chodzi raczej o to, co mogę zaoferować - odparł, postępując 

krok  naprzód.  -  Wiem,  księżniczko, że  masz kłopoty z  pewnymi osobnikami... Mówi 

background image

Próba Tyrana 

106 

się, że będzie wojna. Tak się składa, że posiadłem informacje, które być może będą dla 
ciebie przydatne. 

- Trochę za późno na gierki słowne. Trzymaj się konkretów: jakie informacje? 
- No, właściwie to nie informacje, tylko... pewien przedmiot. Jaki zrobisz z niego 

użytek i czego się dzięki niemu dowiesz, to już twoja sprawa. Mogę ci go dać i powie-
dzieć wszystko, co wiem na jego temat. 

- A tym przedmiotem jest...? 
Ourn powoli wyciągnął z ukrytej kieszeni niewielkie czarne pudełko. 
- Urządzenie, które pozwala  wysyłać  wiadomości na N'zoth, do Nila Spaara. Jest 

całkowicie niewykrywalne. Jakim cudem, nie  wiem. Tego nie umiał wyjaśnić  mój in-
żynier. Wy to co innego; macie zastępy naukowców. Na pewno to rozszyfrują. 

Leia postanowiła go przycisnąć. 
- Skąd to masz? 
- Od wicekróla. Jego statek zniszczył mój... Pamiętasz, księżniczko? W East Port, 

tego  dnia,  kiedy  odleciał.  Przyrzekł,  że  wynagrodzi  mi  straty,  ale  to  były  tylko  puste 
słowa... 

- W jaki sposób mu pomagałeś? Szpiegowałeś dla niego? Ourn nerwowo przełknął 

ślinę i spróbował się uśmiechnąć. 

- Księżniczko, czy  ktoś taki jak ja  może znać tajne dane? Nie  wiem nic, a  nawet 

mniej, niż nic. Udawałem. Zwodziłem go. 

Jednym szybkim krokiem, Leia znalazła się tuż przy nim. 
- To przez ciebie zaginął mój mąż - powiedziała, przyjmując postawę bojową Jedi. 
- Księżniczko, z pewnością... 
Jeden cios wystarczył, żeby go uciszyć, drugi - by rzucić na kolana, trzeci zaś - by 

pozbawić przytomności. Z westchnieniem pełnym satysfakcji Leia stanęła prosto i spoj-
rzała na struchlałego Tarricka. 

- Dzięki  - rzuciła beztrosko, rozprostowując ręce.  - Może tej nocy  wreszcie będę 

mogła zasnąć. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

107 

R O Z D Z I A Ł  

Tego ranka  uwaga  uczestników odprawy  skupiła się na dwóch szefach  wywiadu, 

których wydarzenia poprzedniego dnia nieprzyjemnie zaskoczyły i wprawiły w zakło-
potanie. 

Dla admirała Grafa, szefa wywiadu Floty, problemem było wyjaśnienie, jakim cu-

dem nagranie Mallara oraz hologramy obrazujące zniszczenie Polneye mogły wydostać 
się z jego rąk. Był też odpowiedzialny za inny, najwyraźniej zupełnie niezależny prze-
ciek, dotyczący tajnych danych na temat bitwy o Doornik Trzysta Dziewiętnaście. 

- Istnieją trzy autoryzowane kopie nagrania Mallara - zaczął Graf. - Jedna znajduje 

się tu, w systemie komputerowym Floty, druga w Biurze Oceny Zagrożenia, a trzecia, 
zablokowana, w Archiwum Floty. Znaleźliśmy także dwa nie autoryzowane egzempla-
rze w prywatnych bazach danych wewnątrz systemu Floty i wciąż szukamy następnych. 

- Czy to znaczy, że macie już jakichś podejrzanych? - spytała Leia. 
- Nie  - odparł Graf.  -  Sądzimy, że jak dotąd  mieliśmy do  czynienia z  nieświado-

mymi  nadużyciami.  Przeglądamy  rejestry  dostępu  do  wszystkich  sześciu  kopii.  Prze-
słuchaliśmy już wszystkich, którzy mieli kontakt z kopią znajdującą się w Pałacu... 

- To nieprawda - wtrąciła Leia. 
- Słucham? 
- Ja nie zostałam przesłuchana - dorzuciła. 
- Założyliśmy, rzecz jasna, że cokolwiek mogła pani... 
- Skąd możecie wiedzieć, że nie zrobiłam kopii i nie zabrałam jej do domu? Albo 

że nie dałam jej komuś? 

Graf zmarszczył brwi, wyraźnie zdenerwowany. 
- To raczej mało prawdopodobne... 
-  A  rozmawialiście  zAlole  czy  Tarrickiem?  Wszyscy  pracownicy  mojego  biura 

mają kody dostępu najwyższego stopnia. 

- Tego nie uczyniliśmy - przyznał. - Pani biuro zostało wyłączone z przesłuchań. 
- W takim razie rozejrzyjmy się wśród gości odwiedzających biuro. Może pierw-

szy zarządca? - spytała prowokująco. -A może admirał Ackbar? 

-Nie. 
Leia rzuciła spojrzenie w stronę przeciwnego końca stołu, gdzie siedział Ackbar. 

background image

Próba Tyrana 

108 

- Admirale? 
Ackbar położył dłonie na blacie. 
- Prawdą jest, że sprawa Pląta Mallara bardzo mnie zainteresowała. Nie robiłem z 

tego żadnej tajemnicy, jeśli nie liczyć działań, które miały na  celu dyskretną „opiekę" 
nad nim. Prawdą jest również i to, że swego czasu naciskałem na panią Prezydent, by 
ujawniła nagranie Mallara. Cieszę się, że wreszcie tak się stało, bez względu na to, ko-
mu to zawdzięczamy. 

- Nikt nie kwestionuje... - zaczął Graf. 
- Chwileczkę - admirał wyciągnął szyję, by spojrzeć Leii prosto w oczy.  - Odpo-

wiem jeszcze na to ukryte pytanie: tak, mam kopię tego nagrania. Trzymam ją w dobrze 
zabezpieczonej części domu. Daję wam słowo, że nie jestem winowajcą tego przecieku. 
Nie wiem, czyja to sprawka. 

- Przyjmuję twoje zapewnienia, admirale - powiedziała Leia. -Natomiast pańskich 

nie - dodała, zwracając się do Grafa. - Nikt nie może być wyłączony z przesłuchań. 

- Rozumiem, księżniczko - odpowiedział cicho zmieszany Graf. 
Generał Carlist Rieekan, szef wywiadu Nowej Republiki, miał inny problem: mu-

siał oszacować szkody wywołane robotą Ourna i zapobiec powtórzeniu się takich wy-
padków  w  przyszłości.  Pierwsze  zadanie  wymagało  rozstrzygnięcia,  jakie  dokładnie 
informacje zostały przekazane Yevethom. Drugie wiązało się z odpowiedzią na pytanie, 
jakim sposobem działalność Ourna uszła uwagi władz, zanim oddał się w ich ręce wraz 
z czarną skrzynką.- Wprawdzie nie ma to wielkiego znaczenia, księżniczko, ale wyglą-
da na to, że przyskrzyniliśmy nie tego szpiega, co trzeba -powiedział Rieekan. 

- Jak mam to rozumieć? 
-  Siedemdziesięciu  moich  ludzi  pracowało  nad  tym  przez  całą  noc,  ale  nie  udało 

się  ustalić  wiarygodnego  związku  między  działalnością  Belezabotha  Ourna  a  prze-
chwyceniem  „Zatyczki"  -odparł  Rieekan.  -  On  jest  po  prostu  nikim:  małym,  nadętym 
pasożytem. Nie miał szans na zdobycie i przekazanie komuś informacji o tak subtelnym 
charakterze, jak plan misji generała Solo czy trasa przelotu „Zatyczki". 

- Jesteś tego pewien? 
-  Całkowicie.  W  nocy  Ourn  załamał  się  i  w  ekspresowym  tempie  wyznał  całą 

prawdę. On nawet nie wiedział, że generał Solo zaginął. 

- A zatem mamy gdzieś jeszcze jednego szpiega Yevethów... i to na wysokim sta-

nowisku. 

- Co najmniej jednego - dodał Rieekan. 
- Popołudniowi rozmówcy wicekróla — rzucił Graf. - Senatorowie Marook, Pera-

mis i Hodidiji. 

- Sprawdzamy ich dość dokładnie - odparł Rieekan. 
- A co z czarną skrzynką? - spytała Leia. 
-  Interesujące  urządzenie  -  stwierdził  Rieekan.  -  Nawiasem  mówiąc,  nie  jest  cał-

kiem czarne. Ustawiliśmy je w chłodni i otworzyliśmy w całkowitej ciemności, w wa-
runkach próżniowych. Dobrze zrobiliśmy, bo źródło zasilania było połączone z zapal-
nikiem  tlenowym,  uruchamianym  w  chwili  otwarcia  pokrywy.  Skutki  byłyby  porów-
nywalne  z  eksplozją  granatu  protonowego.  Zrobiliśmy  kilka  hologramów  wnętrza 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

109 
skrzynki i ostrożnie zamknęliśmy pokrywę. Wsadziliśmy skrzynkę do urządzenia, które 
udawało przekaźnik, i podłączyliśmy tak, jak kazał Ourn. Zbudowaliśmy tę maszynkę 
w  taki  sposób,  żeby  zachowywała  się  jak  najprawdziwszy  przekaźnik,  ale  moc  wyj-
ściową  ustawiliśmy  na  jedną  dziesięciomilionową  zwykłej,  jaka  potrzebna  jest  do 
otwarcia kanału hiperłącza. Tyle  wystarczyło, żeby zapisać nadawany sygnał i zanali-
zować go... Tuż przed odprawą dostałem raport z postępu prac - dodał Rieekan, zerka-
jąc  do  elektronicznego  notesu.  -  Wygląda  na  to,  że  konstruktorzy  skrzynki  użyli  nie 
znanego  nam,  jak  dotąd,  algorytmu  impulsowo-kompresyj-nego,  który  pozwala  ukryć 
sygnał pośród standardowych szumów. Bardzo wydajne rozwiązanie - powiedział, spo-
glądając na Leię. - Typowo imperialne, zdaniem jednego z moich specjalistów. Pewnie 
stworzono  je  tu,  na  Coruscant,  jeszcze  w  czasach  Sekcji  Dziewiętnastej  i  magików 
Warthana. 

- Czy uzyskane przez was informacje pozwolą zlokalizować podobne urządzenia? 

- zapytała Leia. 

-  Możliwe.  Zapewne  będziemy  w  stanie  przechwycić  następne  transmisje.  Jeśli 

dopisze  nam  szczęście,  być  może  odnajdziemy  też  poprzednie  przekazy.  Wiemy  już, 
czego szukać w archiwach - odparł Rieekan. - I jeszcze jedna sugestia. 

- Słucham. 
- Mamy w ręku narzędzia, które pozwolą nam przeprowadzić małą kampanię dez-

informacyjną  -  ciągnął  Rieekan  -  sprawną  czarną  skrzynkę  oraz renegata,  który  aż  się 
pali do współpracy. Może po prostu pozwolimy mu znowu nawiązać łączność zYevet-
hami? 

Leia skinęła głową w zamyśleniu. 
- Masz jakiś pomysł, co moglibyśmy im zakomunikować? 
- Ja mam  -  wtrącił Nanaod Engh, po raz pierwszy przyciągając uwagę zebranych 

ku przeciwległemu krańcowi stołu. - Nie jesteśmy pewni, czy Yevethowie przetrzymują 
generała  Solo. Nie  wiemy  nawet, czy... proszę mi  wybaczyć... czy on żyje. Nil Spaar 
nie odpowiedział jak dotąd na żadną z wysłanych do niego wiadomości. Nie próbował 
skontaktować się z nami, odkąd opuścił Coruscant. Wiemy tylko o jego czynach... Być 
może Ourn mógłby wreszcie przerwać jego milczenie. 

 
Po  powrocie  na  pokład  „Dumy  Yevethów"  Nil  Spaar  zainteresował  się  przede 

wszystkim  trzema  nowymi  wylęgarniami.  Każda  z  nich  składała  się  z  czterdziestu 
ośmiu komnat, które, nim dokonano przebudowy, służyły jako cele więzienne. Prawdę 
mówiąc, charakter tych pomieszczeń niewiele się zmienił - przeróbki były zadziwiająco 
nieliczne. 

Zaglądając do niektórych komnat, Nil Spaar z satysfakcją zauważył, że są dosko-

nale przystosowane do zawieszenia i pielęgnacji kokonów. Ściany były gładkie i czyste, 
system  rur  zapewniał  dopływ  pożywienia,  a  układ  wentylacyjny  odizolowano  od  in-
nych  pomieszczeń  statku.  W  każdej  z  komnat  zainstalowano  nawet  studzienki,  które 
miały się  przydać przy składaniu ofiar i rytuale  przyjścia  na  świat.Obsługą  wylęgarni 
miało się zająć osiemnaście nowych opiekunek. Zakończywszy inspekcję pomieszczeń, 
Nil  Spaar  kazał  zwołać  je  wszystkie,  chcąc  osobiście  ocenić  ich  przydatność.  Więk-

background image

Próba Tyrana 

110 

szość z nich stanowiły doświadczone niańki, mające za sobą wiele udanych wylęgów, 
lecz tylko niektóre z nich zostały poddane sterylizacji. 

- Na długo przedtem, nim te  komnaty zapełnią się dojrzewającymi  mara-nas, za-

czniecie odczuwać magiczną moc instynktu godowego - ostrzegł wicekról. - Odwiecz-
ny popęd ku cielesnym rozkoszom będzie was zrazu tylko drażnił, lecz z czasem stanie 
się  trudny  do  opanowania.  Ajednak  nie  wolno  wam  odpowiedzieć  na  ten  zew,  wtedy 
bowiem zbrukałybyście wasz święty obowiązek zostania strażniczkami przyszłości. 

Nil Spaar nie zamierzał dawać im szansy wycofania się ze służby. Praca dla dara-

my była niezwykłym honorem, służba zaś na jego flagowym okręcie  - najwyższym za-
szczytem. To, że ktoś mógłby zrezygnować z tego wszystkiego dla tak marnej pokusy, 
jaką  jest  rodzicielstwo,  było  wprost  nie  do  pomyślenia.  Mistrzyni  cechu  opiekunek  z 
Giat  Nor  osobiście  udzieliła  rekomendacji  najlepszym  ze  swoich  podwładnych,  a  do-
mom, które musiały opuścić, zapewniła należyte zastępstwa. 

Inspekcję marasi, które dostarczono na pokład, by pomogły mu w zapełnieniu wy-

lęgarni, Nil Spaar zostawił sobie na koniec. Wybrano je spośród tysięcy ochotniczek i 
umieszczono w dawnym bloku więziennym F - dwadzieścia młodych samic, a wszyst-
kie rozkosznie gibkie, rozochocone i, co zrozumiałe, niecierpliwe. 

Nil Spaar uznał tę kombinację cech za podniecającą i postanowił natychmiast roz-

ładować napięcie, wybierając jedną z ponętnych marasi. Kiedy skończył, marasi z są-
siednich cel aż zwijały się z podniecenia, reagując na zapach i odgłosy kopulującej pa-
ry.  To  wystarczyło,  by  przywrócić  Nilowi  Spaarowi  siły,  toteż  niezwłocznie  zajął  się 
kolejnymi partnerkami. Gdy trzeci z upojnych aktów dobiegł końca, władca przywołał 
narada-ti, która wcześniej dyskretnie usunęła się na stosowny dystans, pozwalający jej 
udawać, że nie słyszy namiętnych westchnień. 

- Tę- powiedział, przechadzając się korytarzem i wskazując palcem na jedną z nie 

tkniętych jeszcze samic — i tę. Przyprowadzisz je do mojej kabiny po wieczornym czy-
taniu tolotanu. 

Tak, daramo ~ odpowiedziała, kłaniając się z szacunkiem. 
- Kiedy przybędą następne? 
- Kolejnej grupy oczekujemy za dwadzieścia dni - odparła. 
- Znajdą się dla nich wolne gniazda? 
- Tak. Zarówno tu, jak i w bloku G. 
-  Przyspieszyć  selekcję  -  rozkazał  wicekról.  -  Sprowadzisz  następną  grupę  tak 

szybko, jak tylko się da. 

- Tak, daramo. Panie, przełożona opiekunek ostrzega, że kolejne mara-nas powin-

ny być wieszane co pewien czas, aby wylęgarnia była w stanie w porę obsłużyć młode 
przychodzące na świat. Jeśli w tym samym czasie narodzi się zbyt wiele... 

- To nie twoja sprawa - przerwał. - Zajmij się zapełnieniem gniazd samicami, i to 

najlepszymi. 

- Tak, daramo. 
Dopiero wtedy Nil Spaar udał się na spotkanie z Tal Fraa-nem, który zamęczał Eri 

Palle'a pytaniami o rozkład zajęć wicekróla i błaganiami o jak najrychlej szą audiencję. 
Spotkali się  w górnej sali dowodzenia  - obszernym, półokrągłym pomieszczeniu, ulo-

background image

Michael P. Kube-McDowell 

111 
kowanym  w  przedniej  części  nadbudówki  statku.  Przezroczyste  panele  obserwacyjne 
podwójnej grubości zapewniały imponujący widok na szeroki, ośmiokilometrowej dłu-
gości, zwężający się ku dziobowi kadłub gwiezdnego niszczyciela. 

- Czyż to nie budujące  - zaczął Nil Spaar, gdy  wprowadzono Tal Fraana  - że tak 

wielka potęga spoczęła w rękach Czystych? Czy ktokolwiek może wątpić, że jesteśmy 
dziećmi Powszechności i spadkobiercami pradawnej chwały? - Odwrócił się plecami do 
iluminatorów i dotknięciem karku przyjął wierno-poddańczy hołd Tal Fraana. - Dokąd 
nas  zaprowadzi  ścieżka  owej  chwały,  mój  młody  uczniu?  Na  ile  uda  nam  się  spełnić 
nasze ambicje? 

- Zaiste, jesteśmy spadkobiercami, daramo - odparł Tal Fraan - ale nawet w grani-

cach Powszechności nasze prawa są kwestionowane. Wydaje się, że nie same ambicje 
staną się miarą naszego przeznaczenia. 

-  Nie  istnieje  okręt,  który  mógłby  się  równać  z  „Dumą  Yeve-thów".  Nie  ma  też 

krwi  silniejszej  niż  krew  Czystych  -  stwierdził  dumnie  Nil  Spaar.  -  Z  czasem  wróg 
podda się naszej woli. 

- Przyszedłem porozmawiać o tym, który wciąż się opiera -oświadczył Tal Fraan. - 

Udało mi się wejrzeć głębiej w serca bladego robactwa. Nie możemy wysłać im nagra-
nia z sali widokowej. Wzbudzilibyśmy w nich gniew, a nie chęć poddania się.Nil Spaar 
rozprostował masywne dłonie. 

- Czy mnie pamięć nie myli, czy to właśnie ty doradzałeś mi, bym pokazał Leii na-

szych zakładników? 

- Istotnie, lecz byłem  w błędzie  - przyznał bez ogródek Tal Fraan.  - Tylko strach 

zapewni  nam  to,  czego  potrzebujemy;  ich  strach  o  własne  bezpieczeństwo.  Obawa  o 
życie zakładnika powstrzyma ich ręce, ale nie odmieni ich serc. Jeśli skrzywdzimy jeń-
ca, ów lęk zamieni się w furię. 

- Skąd ta pewność? 
- Wiem o tym od szkodnika  - odparł Tal Fraan.  -  Rozmawiałem z  nim  na pokła-

dzie promu. Chciałem wybadać jego reakcję na śmierć towarzysza; przekonać się, czy 
zaczął bać się o własne życie. Byłem też ciekaw, czy to doświadczenie sprawiło, że bę-
dzie bardziej chętny do współpracy z nami. 

- I zawiodłeś się? 
- Zaniepokoiłem się. Nabrałem pewności, że jeśli wyślemy do nich nagranie z eg-

zekucji,  szkodniki  nigdy  stąd  nie  odejdą.  Moje  obawy  były  tak  silne,  że  nakazałem 
wstrzymanie transmisji do czasu rozmowy z tobą. 

- Tak też powiedział Vor Duull - rzekł Nil Spaar. - Był zdumiony twoją arogancją. 

Znając mnie dobrze, wolał poprosić o potwierdzenie. 

Na twarzy Tal Fraana odmalowała się konsternacja. 
- Czyżbyś przestał mi ufać, daramoi 
To się jeszcze okaże, proktorze. 
W oczach Tal Fraana pojawił się błysk nadziei. 
- Czy wiadomość została wysłana? 

background image

Próba Tyrana 

112 

- Nie, ale jeszcze nie jestem pewien, czy nie powinniśmy tego zrobić. Kiedy mieli-

śmy kłopoty z imperialnymi niewolnikami, publiczna rzeź kilku z nich zawsze gwaran-
towała posłuszeństwo pozostałych. 

- Po tylu latach niewoli nie było w nich ducha oporu - argumentował Tal Fraan. - 

Wychowano ich po to, by byli posłuszni. Ci są inni. Królowa szkodników, jej małżo-
nek,  a  nawet  ich  piloci  różnią  się  bardzo  od  niewolników.  Są  głupio  uparci  i  niebez-
piecznie niezależni. 

- Uważasz, że są nieprzewidywalni? 
- Nie, daramo. Nadal jestem gotów postawić własną krew na to, że dobrze ich ro-

zumiem.  Jeżeli  pokażemy  im  więźniów,  damy  im  nową  siłę.  Lepiej  posłuży  nam  ich 
niepewność. 

-  Jest  jeszcze  coś...  -  zaczął  Nil  Spaar.  -  Godzinę  temu  Vor  Duull  przyniósł  mi 

wieść, że jeden z jego ludzi rozmawiał z Bele-zabothem Oumem. 

-  Z  tym  szpiegiem  z  Paąwe?  Od  tygodni  nie  przekazał  nam  żadnej  wartościowej 

informacji. 

- Może tym razem wreszcie to uczynił. Doniósł, że Leia nie wierzy, jakoby jej mąż 

był w naszych rękach, bo jest pewna, iż nie bylibyśmy w stanie tak precyzyjnie zorga-
nizować przechwycenia jego statku. 

- Przecież pozostawiliśmy przy życiu świadków! 
- Widocznie nie przesłuchano ich lub nie dano  wiary ich słowom. Ourn twierdzi, 

że Leia  jest zasmucona losem partnera, lecz  nadal  robi swoje, nie  zważając nawet  na 
groźbę pozbawienia jej stanowiska. To oczywisty dowód, że twoja pierwsza rada była 
słuszna.  Musimy  pokazać  zakładników  królowej  szkodników,  a  wtedy  z  pewnością 
zmieni ton. 

Przycisnąwszy mocno grzbiety dłoni do policzków, Tal Fraan przespacerował się 

do iluminatora i z powrotem, nim odpowiedział. 

- Nie, daramo. Nie mogę się z tobą zgodzić. Z jej słów nie wynika, że gdy pozna 

prawdę, zaprzestanie agresywnych posunięć. Han Solo odpowiedział mi buntem i groź-
bami. Jej ogień jest, rzecz jasna, podobnie gorący jak jego; z pewnością zauważyłeś, jak 
niezwykła łączy ich więź, panie. Nieraz bez wahania, wzajemnie ryzykowali za siebie 
życie. Takie informacje znalazłem w materiałach, które sam mi dałeś. 

Nil Spaar spojrzał na rozciągający się przed nim kadłub ogromnego okrętu i spo-

strzegł, że światło złocistego słońca N'zoth przydało jego konturom niezwykłego blasku 
wypolerowanego metalu. 

-  Jak  zatem,  twoim  zdaniem,  powinniśmy  usunąć  tę  zarazą  z  naszych  gwiazd?  - 

zapytał po chwili. 

- Nie udało  nam  się  wzbudzić  w  nich strachu przed nami  -odparł Tal Fraan  - ale 

odkryliśmy strefy cienia, do których nie odważą się wkroczyć. A największą z nich jest 
strach  przed  powtórzeniem  się  horrorów  z  przeszłości. Tym  właśnie  lękiem  posłużyli 
się przeciwnicy Leii. Spróbujmy potwierdzić ich przepowiednie. Pomóżmy im ją znisz-
czyć. 

 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

113 

Ogromny  Pałac  Imperialny,  składający  się  z  pięćdziesięciu  połączonych  ze  sobą 

budowli,  kryjących  w  sobie  dwadzieścia  tysięcy  pokoi  i  sal,  stał  się  inspiracją  wielu 
opowieści. 

Mówiono, że pod koniec jego budowy ośmiu robotników błądziło po korytarzach 

prawie przez miesiąc, gdy zawiódł układ naprowadzający wbudowany w ich komunika-
tor.  Krążyły  też  pogłoski  o  istnieniu  komnaty  bez  drzwi,  o  całych  sekcjach  liczących 
setki pokoi, których nigdy nie zajęto, a także o ukrytym skarbcu „generała-pirata", To-
leph-Sora. 

Z co najmniej jedenastoma biurami i dziewięcioma innymi pomieszczeniami wią-

zały  się  historie  morderstw.  Z  ust  do  ust  przekazywano  też  makabryczną  opowieść  o 
Fronie Zeffli, która zmarła za biurkiem w swoim biurze. Jej zwłoki odkryto dopiero po 
roku...  Najstarsi  stażem  urzędnicy  wspominali,  że  dzieci  współpracowników  Palpati-
ne'a, którym pozwalano wałęsać się po Pałacu bez żadnych ograniczeń, potrafiły całymi 
dniami bawić się w „Myśliwego" w windach i korytarzach. 

Mimo iż spora część dawnego Pałacu została uszkodzona lub zniszczona podczas 

Burzy Mocy, wywołanej przez Imperatora - to, co ocalało lub zostało odbudowane, aż 
nadto wystarczało, by ukryć się lub zgubić.  Dlatego właśnie pierwszy zarządca wydał 
polecenie, by wszyscy pracownicy, od trzeciego szczebla w górę, nosili przy sobie ak-
tywne komlinki, oni zaś wymagali tego samego od swoich podwładnych. 

Rozkaz  Engha  nie  dotyczył  jednak  Leii,  która  bardzo  często  pozwalała  sobie  na 

wyłączanie komunikatora. Z tego powodu Alole i Tarrick w tajemnicy porozumieli się 
z ochroniarzami księżniczki: towarzysząca jej osoba zawsze musiała mieć pod ręką ak-
tywny komlink. 

Tego  popołudnia  obowiązek  ten  spoczął  na  Alole,  jednak  Leii  udało  się  niepo-

strzeżenie  wymknąć z biura tylnym wyjściem. Asystentka  zorientowała  się  w sytuacji 
dopiero  wtedy,  gdy  ekrany  wszystkich  terminali  komunikacyjnych  rozbłysły  czerwo-
nym alarmem ogłoszonym przez generała Rieekana. 

Najpierw pobiegła do Sniffera, który strzegł jedynego wejścia na piętro. 
- Pani Prezydent jest w pobliżu? - zapytała. 
- Nie, proszę pani. Nie opuszczała tego piętra. Następnie Alole skontaktowała się z 

Tarrickiem, który już wiedział o alarmie. 

- Widziałeś panią Prezydent? 
- Nie. A co, nie ma jej z tobą? - zdziwił się Tarrick. 
- Czmychnęła najdalej pół godziny temu. 
-  Popytam  miejscowych  -  zaoferował  się  Tarrick,  mając  na  myśli  prywatną  listę 

dziewięciu  biur  i  siedmiu  nazwisk  oficjalnych  osobistości,  którym  Leia  najczęściej 
składała wizyty. -Sprawdzałaś w jaskini? 

- Właśnie tam idę. 
Pędziła  bocznym  korytarzem  w  stronę  rzadko  odwiedzanych  prywatnych  pokoi, 

znajdujących się w przyległej wieży. Mon Mothma używała ich kiedyś jako przedłuże-
nia biura Prezydenta. W małej, przytulnej salce organizowała prywatne spotkania, a w 
położonym obok ogrodzie odpoczywała i ćwiczyła. Leia rzadko tu zaglądała. Gdy za-

background image

Próba Tyrana 

114 

czynała  czuć  ciężar  zamknięcia  w  czterech  ścianach  biura,  wolała  po  prostu  opuścić 
piętro przeznaczone dla najważniejszych osobistości. 

Tym razem jednak Alole znalazła ją właśnie tu - pogrążona w głębokim śnie, leża-

ła na trójkątnym narożnym łóżku. Patrząc na odprężoną twarz Leii, Alole zawahała się, 
czy  ją  budzić.  Tego  ranka  zmęczenie  księżniczki  rzucało  się  wszystkim  w  oczy.  Od 
wielu  dni  z  jej  twarzy  nie  schodził  wyraz  napięcia.  Dopiero  teraz,  we  śnie,  jej  czoło 
wreszcie się wygładziło. 

Z westchnieniem żalu Alole chwyciła za zielonkawozłoty słupek tworzący jeden z 

wierzchołków łóżka i potrząsnęła nim lekko. Dwukrotnie zawołała Leię po imieniu, po 
czym odsunęła się o krok. 

- Jest tutaj, Tarricku- powiedziała cicho do komlinku. -Wychodzimy stąd za minu-

tę  lub  dwie.  Przygotuj  nagranie  i  zorientuj  się,  czy  generał  Rieekan  nie  zechciałby 
wpaść. 

-  Właśnie  to  robię  —  odparł  Tarrick.  -  Admirał  Ackbar  jest  już  w  drodze  z  Do-

wództwa Floty. 

Charakterystyczny, wysoki głos Tarricka dochodzący z głośniczka komlinku jakoś 

przedarł się przez zasłonę zmęczenia i przykuł uwagę Leii. Usiadła na łóżku z bezgło-
śnym krzykiem na ustach, rozbieganymi oczami i zaciśniętymi pięściami. 

-  Już  dobrze,  to  tylko  ja,  Alole  -  powiedziała  asystentka,  wsuwając  komlink  do 

kieszeni.  -  Musimy  się  spieszyć.  Nil  Spaar  przemówił  na  Kanale  Osiemdziesiątym 
Pierwszym.Cztery z sześciu osób, które zasiadły przy stole konferencyjnym wraz z Le-
ią, oglądały przesłanie od wicekróla już po raz drugi. Jedna z nich próbowała przygo-
tować księżniczkę na to, co miała za chwilę usłyszeć. 

-  Jeśli  to  ma  być  odpowiedź  na  wiadomość  od  Ourna  -  zaczął  admirał  Graf-  to 

martwiliśmy się nie o to, co trzeba. Han Solo już się nie liczy. 

- Chcę usłyszeć to sama - rzuciła Leia, sięgając po pilota. 
Nagranie  rozpoczęło  się  czymś,  czego  przedtem  nie  widzieli  -  godłem  Ligi 

Duskhańskiej. Tworzył je podwójny krąg trójra-miennych gwiazdek na szkarłatnym tle. 
Po chwili ukazała się twarz Nila Spaara. 

Tym razem miał towarzystwo. Za jego plecami stanął człowiek w czarnym mun-

durze imperialnego Moffa. Graf nachylił się w stronę księżniczki. 

- W tle widać mostek niszczyciela gwiezdnego klasy Super. Leia uciszyła go nie-

cierpliwym machnięciem ręką. 

- Zwracam się do silnych i dumnych przywódców światów wasalnych Nowej Re-

publiki - zaczął wicekról. - Mam dla was oświadczenie i... ostrzeżenie. 

Właśnie  dziś  potężna  flota  pod  rozkazami  księżniczki  Leii  dokonuje  najazdu  na 

Gromadę Koornacht, terytorium, które należy do Yevethów od ponad tysiąca lat. 

Aż do tej chwili zachowywaliśmy się bardzo powściągliwie wobec napaści na nasz 

dom. Wbrew namowom moich dowódców trzymałem naszą flotę w odwodzie, jeśli nie 
liczyć  kilku  akcji,  w  których  zagrożone  było  życie  cywilów.  Robiłem  wszystko,  by 
ograniczyć liczbę ofiar po obu stronach. Dałem księżniczce Leii wiele okazji do zmiany 
polityki i wycofania sił Nowej Republiki. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

115 

Jestem głęboko zasmucony tym, że pani Prezydent postanowiła wzmocnić je jesz-

cze  bardziej.  Mimo  ostrzeżeń  światłych  doradców,  w  ciągu  ostatnich  kilku  tygodni  w 
tajemnicy wysłała przeciwko Lidze Duskhańskiej setki nowych okrętów. 

Jestem zasmucony, ale nie zaskoczony. To właśnie ta kobieta doprowadziła do ze-

rwania wielce obiecujących negocjacji między  moim narodem a Nową Republiką, po-
kój  bowiem  nie  odpowiada  jej  ambicjom.  Siedziała  naprzeciwko  mnie  i  obsypywała 
mnie kłamstwami co do swych intencji, a w tym samym czasie jej agenci szpiegowali 
nas, szukając słabych punktów i planując podboje. 

Wiem, że porządni obywatele Nowej Republiki próbują przepędzić tę oszustkę ze 

stolicy. Niestety, zdołała ona kupić sobie przyjaźń wielu osobistości na Coruscant, inne 
zaś  mają  powody,  by  się  jej obawiać.  To  będzie  ciężki  bój,  mam  jednak  nadzieję,  że 
ostatecznie zwycięży honor. 

- Teraz będzie najlepsze - szepnął Graf do Ackbara. 
-  Yevethowie  nie  będą  biernie  śledzić  biegu  wydarzeń  -  ciągnął  Nil  Spaar.  -  Nie 

możemy  dłużej  narażać  na  szwank  naszej  przyszłości  w  nadziei,  że  księżniczka  Leia 
opamięta się i zostawi nas w spokoju. Musimy się bronić. Odrzucając naszą przyjaźń i 
zagrażając naszej egzystencji Leia zmusiła nas, byśmy szukali przyjaciół tam, gdzie w 
innych okolicznościach nie chcielibyśmy ich znaleźć. 

Nil Spaar wskazał dłonią mężczyznę siedzącego za nim. 
- Poprosiliśmy Imperium, by raz jeszcze zawitało do Gromady Koornacht, tym ra-

zem jako nasz sprzymierzeniec. 

- Kompletna bzdura - prychnęła Leia. - Oni gardzą Imperium! 
- ... Niniejszym ogłaszam, że Liga Duskhańska i Wielka Unia Imperialna podpisa-

ły układ o wzajemnej pomocy wojskowej. Moff Tragg Brathis jest dowódcą tej oto flo-
ty. 

Człowiek w mundurze skinął głową, a Nil Spaar przerwał  na chwilę przemówie-

nie.  Obraz  przesunął  się  w  prawo  i  zatrzymał  na  panoramie  widocznej  przez  przedni 
iluminator mostka, potwierdzającej fakt, że mówca znajdował się na pokładzie niszczy-
ciela klasy Super. Przez kilka sekund widać było co najmniej sześć innych niszczycieli, 
wiszących w równym szyku nad pia-skowożółtą powierzchnią jakiejś planety. 

Po chwili Nil Spaar znowu przesłonił widok. 
- Zobaczyliście wystarczająco dużo, by pojąć, że jeśli Nowa Republika nie opuści 

naszych  granic,  a  prezydent,  ktokolwiek  nim  będzie,  nie  uzna  naszego  prawa  do  tych 
gwiazd, połączone siły Ligi i Unii staną gotowe do walki. Od waszych czynów zależą 
losy przyszłości. 

Twarz  wicekróla  rozmyła  się,  ustępując  miejsca  godłu  Ligi  Duskhańskiej.  Po 

chwili ekran ściemniał. 

- To wszystko? - spytała Leia. 
- Tak. 
Wcisnęła jeden z klawiszy sterownika i rzuciła urządzenie na stół.- Czy ktoś z was 

uważa, że to może być prawda? 

background image

Próba Tyrana 

116 

-  Dział  Wyszukiwania  Danych  już  analizuje  nagranie  -  odparł  Graf.  -  Nylykerka 

powinien umieć określić, czy któryś z tych statków został namierzony podczas rozpo-
znania. 

- Ale czy będzie umiał powiedzieć nam, od kiedy są w służbie i kto nimi dowodzi? 

- rzucił z powątpiewaniem Rieekan. -Może ten pakt jest prawdziwy i zawarto go w ta-
jemnicy wiele miesięcy temu? 

- Dlaczego mówiłby o nim właśnie teraz? 
- A dlaczego nie? Skoro i tak wiemy o imperialnych okrętach, to on nie ma nic do 

stracenia; może powiedzieć o nich wszystkim. Chyba wiadomo, co chce przez to osią-
gnąć. 

- Co masz na myśli mówiąc „powiedzieć wszystkim"? -rzuciła ostrym tonem Leia. 

- Czyżby przekaz rozszedł się po całym systemie? 

Rieekan uniósł brew i skierował wzrok ku przeciwnemu krańcowi stołu. 
- Tak - przyznała szefowa służb komunikacyjnych. - Pojawił się w sieci jako stan-

dardowy  pakiet  dyplomatyczny.  Był  zakodowany  w  zupełnie  zwyczajny  sposób,  więc 
system nie miał powodu, żeby go wychwycić i zatrzymać. 

- Nadchodzą ciekawe czasy - mruknął Ackbar do siebie, kręcąc głową. 
Leia skrzywiła się z niesmakiem. 
- Czy możemy przynajmniej określić, gdzie nastąpiło wejście do systemu? 
- Pracujemy nad tym - broniła się kobieta. - Istnieje ponad trzysta tysięcy autory-

zowanych  wejść  do  każdego  kanału  o  niskim  poziomie  zabezpieczeń,  takiego  jak 
Osiemdziesiąty Pierwszy. 

- Czarna skrzynka i włączony hiperkom - stwierdził Rieekan. - Niczego więcej nie 

trzeba. Odbiorca nie musiał nawet znajdować się na Coruscant. 

- Przepraszam... - zaczął Nanaod Engh. Niewiele głów zwróciło się w jego stronę, 

toteż  odchrząknął  i  powtórzył:  -Przepraszam!  To  nieważne.  Rozmawiamy  o  szczegó-
łach, a tymczasem dużo istotniejsze jest to, co dzieje się poza tym pokojem. 

Leia energicznie kiwnęła głową w jego stronę. 
- Mów dalej. 
- To nie do nas jest skierowana mowa wicekróla - wyjaśnił, gestykulując żywioło-

wo. - To strzał wymierzony w serca naszych obywateli. 

- Przecież to oszustwo  - naciskał Ackbar. - Nie ma ani żadnego paktu, ani Moffa 

Brathisa, ani Wielkiej Unii, ani imperialnej floty. Jestem tego pewien. 

-  Pewnie  masz  rację  -  odpowiedział  Engh.  -  Tylko  że  to  nie  ma  znaczenia.  Nie-

ważne, czy usłyszeliśmy prawdę, czy kłamstwo. Nieistotne, w co wierzymy. Generale 
Rieekan,  jakie  dowody  może  pan  zaprezentować,  by  zaprzeczyć  prawdziwości  wize-
runku dowódcy w czarnym mundurze stojącego u boku Nila Spaara na mostku niszczy-
ciela gwiezdnego imperialnej konstrukcji? 

- Istnieje wiele sposobów. Mamy ekspertów... 
-  Nie,  generale.  Nie  pokona  pan  siły  obrazu  słowami.  -  Engh  spojrzał  na  Leię.  - 

Bez względu na to, kto przemawia, ludzie wierzą własnym oczom. Nasze wyjaśnienia 
nie wystarczą, by uświadomić im, że są oszukiwani. W tej chwili pewnie rozmawiają o 
tym, co zobaczyli. Pytają: „Jak sądzisz, co powinniśmy zrobić  w tej sprawie?", a nie: 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

117 
„Jak  sądzisz,  czy  to  prawda?".  Nie  wiem,  do  jakich  dojdą  wniosków,  ale  jedno  jest 
pewne: są przekonani, że Yevethowie zawarli sojusz z Imperium. 

Engh odchylił się wraz z fotelem. 
-  Myślę,  że  analitycy  pracujący  nad  wizerunkiem  pani  Prezydent  powinni  zoba-

czyć  ten  materiał  jak  najszybciej.  Mam  też  nadzieję,  że  wreszcie  spotkasz  się  z  nimi 
osobiście, Leio. Wydarzenia  najbliższych dni  nie  będą  wynikiem pytań i odpowiedzi, 
porad ekspertów czy rozsądnych ocen wyrażanych przez poważne osobistości przy sto-
łach konferencyjnych. Ich historię napiszą głęboko zakorzenione wierzenia, silne emo-
cje oraz podświadome obrazy, które pojawią się przed snem w głowach naszych oby-
wateli. 

 
Tholatin  była  planetą  nie  zamieszkaną,  jeśli  nie  liczyć  Esau's  Ridge  -  kryjówki 

przemytników, położonej w głębokiej  poziomej szczelinie u podnóża ogromnej ściany 
skalnej.  Otwór  miał  tysiąc  metrów  długości  i  sto  głębokości.  Maksymalna  odległość 
między  płytą  lądowiska  a  podpartym  stemplami,  granitowym  stropem  wynosiła  sześć 
metrów.  Labirynt sztucznie  wydrążo-nych tuneli i  sal  ciągnął  się  dodatkowe  dwieście 
metrów w głąb masywu. 

Było  to  jedno  z  najtajniejszych  gniazd  przemytników;  całkowicie  niewidoczne  z 

orbity i dobrze strzeżone. Nawet trzy podejścia do lądowisk, które wycięto w lesie po-
rastającym  dolinę,  zakrywano  wojskową  siatką  maskującą,  nieprzenikliwą  dla  skane-
rów pracujących w podczerwieni. 

Esau's Ridge było bazą o elitarnym charakterze - wstęp do niej mieli jedynie wete-

rani nielegalnego handlu, raczej dysponujący rozległymi koneksjami niż nadziani. No, 
przynajmniej kiedyś za taką uchodziło. Kiedy zawitał do niej „Sokół Millenium", kry-
jówka była bardziej zatłoczona niż kiedykolwiek przedtem za pamięci Chewbacci. Od-
ległości  między parkującymi statkami zredukowano do pół metra, a opłaty za skorzy-
stanie z lądowiska wyśrubowano do niesłychanego poziomu. 

- Pokój raczej nie przeszkadza wam w interesach - warknął Chewie do pracownika 

obsługi lądowiska, wręczając mu należność za pierwszy dzień. 

- W wolnych chwilach między wojnami rządy zabawiają się zabranianiem różnych 

rzeczy  -  odparł  mężczyzna.  -  Nigdy  nie  zabraknie  dla  nas  pracy.  Witaj  w  Ridge, 
Chewbacco.  A  przy  okazji...  wykurzyłem  stąd  dwóch  smarkaczy,  żeby  zrobić  miejsce 
dla tej kupy złomu, którą nazywasz swoim statkiem. 

Chewbacca  bez  skargi  zapłacił  łapówkę  wymuszoną  tym  gestem  „szacunku  dla 

starszych". 

- Czy Plothis nadal tu urzęduje? 
- Zginął cztery lata temu. Zastrzelił go niezadowolony klient. Bracha e'Naso prze-

jął po nim interes. 

- A co z Formayjem i jego firmą? 
- Po staremu. Nie zapomnij odwiedzić Armatina Groźnego. Wycofał się z interesu 

i kupił bar „slava". Ucieszy się z twojej wizyty... oczywiście pod warunkiem, że będzie 
trzeźwy. 

background image

Próba Tyrana 

118 

W trosce o dobro młodzieży Chewbacca polecił Lumpawar-rumpowi i Jowdrrl, by 

pozostali na pokładzie. Pod opieką Shorana i Dryanty „Sokół" był tak bezpieczny, jak 
tylko  może  być  bezpieczny  statek  w  kryjówce  złodziei,  lecz  dla  niedoświadczonego 
Wookieego Esau's Ridge mogło być równie groźne jak Las Cieni. 

Chewbacca przybył tu w poszukiwaniu informacji oraz specjalistycznego sprzętu. 

To  pierwsze,  jak  się  okazało,  było  jeszcze  bardziej  kosztowne  niż  horrendalnie  drogi 
ekwipunek. E'Naso przyjął  Chewbaccę z  wielkim szacunkiem, po czym próbował  na-
ciągnąć go jak szczeniaka, proponując zawyżoną o pięćdziesiąt procent cenę. 

-  Utrzymanie  tego  rodzaju  sprzętu  w  ciągłej  sprzedaży  jest  prawie  niemożliwe  - 

zaprotestował, słysząc ostrzegawcze warknięcie Chewiego. - Widziałeś tę kolejkę stat-
ków? Popyt jest bardzo duży, a dostawy wyjątkowo drogie. Jeżeli chcesz usłyszeć lep-
szą cenę, idź do Maniida i innych, którzy okradają moje transporty. 

Jeden z klientów e'Naso, stary samiec Kiffu, przeglądający katalog pirackich holo-

filmów, włączył się do podsłuchanej rozmowy. 

-  Targujesz  się  z  Wookieem,  e'Naso?  -  spytał,  potrząsając  głową.  -  Odważny  je-

steś. Nawet Plothis wolałby nie ryzykować. Zdecydowałeś już, kto odziedziczy po tobie 
sklep? 

Chewbacca  obnażył  kły  w  złowrogim  grymasie,  tym  bardziej  niepokojącym,  że 

przypominał nieco uśmiech. 

E'Naso czym prędzej zrewidował swoją ofertę, ujmując dwadzieścia procent kwo-

ty. Kiedy i to nie zmieniło miny Chewbacci, pozwolił mu zaproponować własną cenę. 

- Tylko z dostawą na statek - zastrzegł Wookiee. 
- Oczywiście. Ma się rozumieć. 
Naturalnie  po  wyjściu  ze  sklepu  Chewbacca  wypłacił  Kiffu  jedną  trzecią  zaosz-

czędzonej kwoty... 

Robienie  interesów  z  Formayj  wyglądało  zgoła  inaczej.  Wiekowy  Yao  nie  tylko 

znał wszystkie sztuczki, pracował także w swojej branży wystarczająco długo, by być 
autorem  wielu  z  nich.  Poza  tym  nie  miał  zwyczaju  się  targować.  Jego  pamięć  i  sieć 
kontaktów, którą zdołał zbudować podczas ponad stu lat działalności, miały swoją ce-
nę. Zanim sprzedał jakąś informację, długo szacował jej wartość. 

- Gromada Koornacht - powiedział, kiwając głową. - Mapy, populacja, szlaki nad-

przestrzenne,  typy  statków,  planetarne  systemy  obrony,  sieci  czujników...  to  bardzo 
rzadkie dane. Drogie. 

- Zapłacę, ile zechcesz. 
- Wróć za dwa dni. Będę wiedział coś więcej. 
Tak więc Chewbacca i jego załoga czekali, trzymając się blisko „Sokoła" i z nu-

dów  obserwując  ruch  statków  na  lądowisku.  Przybycie  wózka  ze  sprzętem  od  e'Naso 
było miłą odmianą. Oglądanie, testowanie i ładowanie zakupionego ekwipunku pomo-
głoim rozładować narastającą niecierpliwość, jednak już następnego ranka Lumpawar-
rump zaczął się zachowywać jak dziki zwierz w klatce  - krążył po pokładzie „Sokoła" 
obijając się o grodzie. 

- Jak długo jeszcze, ojcze? 
- Tak długo, że zdążysz z pięć razy przegrać z Jowdrrl w przedniej ładowni. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

119 

- Jest zajęta przeróbkami w górnej wieżyczce. 
- Próbuje się czymś zająć. Znajdzie dla ciebie czas, jeśli poprosisz. 
- A nie mógłbym spróbować się z tobą? 
- Umiesz już przegrywać, a ja muszę się jeszcze spotkać z informatorami i starymi 

kumplami - odparł Chewbacca, tarmosząc futro syna. - Zostań tu. Spróbuj lepiej poznać 
statek. Poćwicz obronę i atak... Wkrótce będziesz ich potrzebował. 

Cały dzień picia w barze „slava" oraz wysłuchiwanie przemytniczych przechwa-

łek i wyssanych z palca opowieści wystarczyły, by nadwerężyć nawet cierpliwość Wo-
okieego. Gdy tuż obok niego zaczęła się trzecia z rzędu bijatyka, zerwał się  na równe 
nogi, chwycił walczących za ubrania i rzucił w przeciwległe krańce sali  - tylko po to, 
by rozładować napięcie. 

Następnego ranka powrócił do kantoru Formayja, ale niewiele zyskał. 
- Trudne — oświadczył informator. - Wróć za dwa dni. Dwa dni później powtórzył 

tę samą kwestię. 

Piątego dnia pobytu w Esau's Ridge Chewbacca ugiął się pod błagalnym spojrze-

niem Lumpawarrumpa i postanowił pokazać mu przemytniczą bazę. 

Niewiele  brakowało,  a  wycieczka  skończyłaby  się  równie  szybko,  jak  zaczęła. 

Lumpawarrump zainteresował się stojącym opodal statkiem do przewozu niewolników, 
co nie spodobało się trandoshańskiemu właścicielowi jednostki. 

-  Zajmij  się  swoimi  sprawami!  -  wrzasnął  właściciel,  wychylając  się  z  włazu  w 

górnej części statku. Pół sekundy później strzał z blastera osmalił sierść na prawym ra-
mieniu Wookieego. -Wynocha! 

Chewbacca chwycił syna za kark i odciągnął w stronę tuneli, wymachując kuszą i 

wykrzykując obelgi pod adresem Tran-doshanina. 

- Nie słuchałeś, kiedy ci o tym mówiłem?! Ciekawość nie jest zbyt pożądaną cechą 

w Esau's Ridge - zbeształ Lumpawarrumpa, gdy wreszcie byli sami. - Obserwuj, ale nie 
pozwól, żeby cię przy tym widziano. Słuchaj, ale nie daj się złapać na podsłuchiwaniu. 
Nie zadawaj pytań i nie kwestionuj kłamstw. Oto kodeks honorowy tej bazy. 

Siódmego dnia Formayj zaprosił Chewbaccę do swego kantoru. 
- Najpierw powiem ci cenę. Sam zdecydujesz. 
- Nie oszukałbyś mnie - rzekł Chewbacca. - Pokaż, co zdobyłeś. 
Cena była niebywale wysoka, ale warto było tyle zapłacić za kopię yevethańskiej 

mapy  nawigacyjnej  z  notatkami  jakiegoś  przemytnika  -  sześcioletnią,  a  mimo  to  bez-
cenną;  jeszcze  starszy  imperialny  raport  z  sekcji  zwłok  trzech  Yevethów;  nagranie 
przemówienia Nila Spaara do Senatu; schemat kulistego okrętu wojennego, z zaznacze-
niem  włazów  i  stanowisk  ogniowych;  i  -  na  deser  -  dane  i  hologramy  z  rozpoznania 
przeprowadzonego przez Nową Republikę nad Wakizą, opatrzone pieczęcią Wywiadu. 

- Tak świeże, że czuć od nich jeszcze zapach Imperiał City -pochwalił się informa-

tor. - Podoba ci się? 

- Formayj, jesteś najlepszy. 
- Naturalnie. Dlatego wszyscy przychodzą właśnie do mnie. -Z uśmiechem przyjął 

od Chewbacci zapłatę i zablokował głowicę kasującą, która - uaktywniona przez czuj-

background image

Próba Tyrana 

120 

nik  umieszczony  w  drzwiach  kantoru  -  wymazałaby  wszystkie  kupione  informacje, 
gdyby klient spróbował uciec z nimi nie uiszczając umówionej kwoty. - Jeszcze jedno... 

Wookiee, który właśnie zbierał się do wyjścia, zahuczał pytająco. 
- Rozpytywałeś wszystkich w bazie o Hana Solo. Nie przyszedłeś z tym do mnie, 

tak,  jakbym  nie  wiedział,  że  jest  więźniem  gdzieś  w  Gromadzie  Koornacht—  powie-
dział Formayj. - Wiem, skąd przybywają i dokąd odlatują moi klienci. Często orientuję 
się, po co im informacje, zanim jeszcze przyjdą kupić je ode mnie. Bywa, że są zawie-
dzeni tym, ile o nich wiem. Zamierzasz go odbić, prawda? 

Chewbacca warknął twierdząco. 
- Pytałeś,  gdzie  mogą go trzymać. Choć nie przyszedłeś z tym do  mnie, przepro-

wadziłem  mały  wywiad.  -  Formayj  potrząsnął  głową.  -  Wynik  raczej  zniechęcający. 
Nikt  nie  wie.  Nie  mają  tam  ani  jednego  więzienia.  Żadna  z  osób,  które  mogłyby  coś 
wie-dzieć, nie wymienia imienia Hana Solo... ani na Coruscant, ani na N'zoth. 

Informator sięgnął po holokartę i podał ją Chewbacce. 
- Może to ci pomoże. Dokładam ją za darmo - zachęcił, wskazując ręką czytnik. - 

No, obejrzyj. 

Było  to  nagranie  przemówienia  Nila  Spaara  do przywódców  światów  członkow-

skich Nowej Republiki, nadane na Kanale Osiemdziesiątym Pierwszym. Zarejestrowa-
no je czterdzieści osiem godzin wcześniej... „Zwracam się do silnych i dumnych przy-
wódców światów wasalnych..." 

Formayj wcisnął Chewbacce jeszcze jeden przedmiot, tym razem kartę danych. 
- Kody do tarcz starego imperialnego niszczyciela, częstotliwości zagłuszania, za-

sady prowadzenia ostrzału obronnego... Przydadzą ci się. Nie ma na nie popytu. Mają 
jedynie wartość historyczną- wyjaśnił. - Moja prowizja wystarczy na pokrycie ich kosz-
tu. - Formayj wstał i wyciągnął rękę. - Nadal lubię Hana, starego spryciarza. Dobry był 
z niego przemytnik. Pozdrów go ode mnie, kiedy się spotkacie. 

Chewbacca popędził na statek i odtworzył nagrania pozostałym. 
- Mój honorowy brat jest więźniem Nila Spaara - powiedział, wskazując na czarny 

kadłub  potężnego  okrętu,  rozciągający  się  za  plecami  wicekróla.  -  Tam,  gdzie  nasz 
wróg, tam i Han... Teraz muszą być tutaj - dodał kiwając głową w stronę widocznej w 
tle planety. 

Dwadzieścia  minut później „Sokół Millenium" opuścił Esau's  Ridge. Wydostaw-

szy się na orbitę, natychmiast skierował się w stronę Gromady Koornacht i skoczył w 
nadprzestrzeń, podejmując samotną wyprawę na N'zoth. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

121 

R O Z D Z I A Ł  

Podążając za Artoo, Lobot dotarł głęboko do wnętrza królestwa, którego strukturę 

i przeznaczenie tak usilnie starał się zrozumieć. 

Centralne  korytarze  wagabundy  -  choć  były  dużo  węższe  -bardziej  przypominały 

gigantyczny „akumulator", w którym spędzili pierwsze godziny wyprawy, niż sieć po-
mieszczeń, którą penetrowali przez kolejne dni. Ich przekrój nie był większy niż rozpię-
tość ramion Lobota, a często dużo mniejszy, szczególnie tam, gdzie łączyły się z bocz-
nymi tunelami. 

Takich punktów było sporo. Korytarze tworzyły gęstą sieć o wzorze jeszcze nie do 

końca czytelnym. Mogły służyć za system transportowy lub komunikacyjny wagabun-
dy, lecz w tej chwili panował w nich całkowity bezruch  - wyjąwszy, rzecz jasna, wę-
drówkę Lobota i droidów. Żadne z porównań natury biologicznej - czy to do sieci na-
czyń  krwionośnych,  czy  przewodu  pokarmowego  lub  oddechowego,  czy  nawet  do 
układu nerwowego - nie wydawało się stosowne. 

Lobot  zastanawiał  się,  czy  ten  brak  aktywności  był  skutkiem  uszkodzeń,  jakich 

doznał statek, czy też po prostu jeszcze nie zrozumieli prawdziwej natury wagabundy. 
Co pewien czas przypominał sobie, że okręt, choć produkt bioinżynierii, jednak nie za-
sługuje na miano organizmu. Był biologiczną maszyną - niełatwo oswoić się z tym ter-
minem. 

Dwieście  metrów  w  głąb  statku,  licząc  od  kabiny  numer  dwieście  dwadzieścia 

osiem, korytarz stał się tak wąski, że Lobot musiał opuścić skafander kontaktowy, jeśli 
miał przedostać się dalej. 

- Panie Lobot, czy aby na pewno chce pan to zrobić? - dopytywał się Threepio, jak 

zwykle niespokojnym tonem. - Jest pan pewien, że to usprawiedliwione ryzyko? Biorąc 
pod uwagę okoliczności, a także fakt, iż ten statek wyjątkowo często bywa atakowany 
przez wrogie okręty... 

- Jestem pewien  - przerwał  mu  Lobot.  - Im bardziej zbliżamy  się do środka, tym 

wyraźniej czuję, że skafander jest barierą między mną a statkiem. Kiedy zacząłem ocie-
rać się barkami o przeciwległe ściany tunelu, odniosłem wrażenie, że wagabun-da pro-
ponuje,  żebym  zrzucił  kombinezon.  Nie  potrafię  wyjaśnić  tego  w  zrozumiały  sposób, 
ale myślę, że muszę to zrobić, by odnaleźć to, czego szukam. 

background image

Próba Tyrana 

122 

- Rozumiem, sir - powiedział Threepio. - Artoo, czy nadal monitorujesz skład po-

wietrza w tym korytarzu? 

- Powietrze jest tu świetne, Threepio - zapewnił Lobot, klepiąc droida po głowie. - 

Nic mi nie jest. Po prostu mam przeczucie. 

- O rety - przeraził się Threepio. 
- O co chodzi? 
- No cóż, panie Lobot, skoro pan pyta, to odpowiem. Proszę się nie  gniewać, ale 

wydaje mi się, że zgubny wpływ pana Landa na pański sposób myślenia objawił się w 
momencie najgorszym z możliwych. 

- Niby jaki wpływ? 
- Charakterystyczna dla hazardzisty, niezdrowa, psychologiczna skłonność do kre-

owania iluzji: podążanie za przeczuciami, wiara w szczęśliwą passę, pewność wygranej 
i  inne  pułapki  myślenia  magicznego  -  wyrzucił  z  siebie  Threepio.  -  A  już  zacząłem 
uważać  pana  za  wyjątkowo  praktycznego  i  racjonalnego  osobnika...  jak  na  człowieka, 
rzecz jasna. 

- Dziękuję- odparł Lobot- ale dlaczego sądzisz, że Lando naprawdę postępuje jak 

hazardzista? 

-  Sir,  sam  słyszałem,  jak  pan  Han  wspominał  o  tym  wielokrotnie.  Zresztą  pan 

Lando przez pewien czas sam uważał się za zawodowego gracza. 

-  To  prawda  -  przyznał  Lobot.  -  Tylko  że  nikt  nie  jest  mniej  skłonny  powierzać 

swój los przypadkowi niż zawodowy gracz. Ani trochę nie rozumiesz Landa, Threepio. 

- Przyznam, że nie pojmuję... 
- Więc przemyśl sobie pewien problem, może to ci pomoże powiedział Lobot, od-

rzucając ostatnią część skafandra kontaktowego.  - Kiedy świadoma istota ludzka staje 
przed dylematem, na który nie ma jednoznacznej odpowiedzi i nie narzuca się żadne , 
jedynie  słuszne" jego rozwiązanie,  wtedy niemal  zawsze podejmuje  decyzję  opierając 
się na uczuciach. W innych okolicznościach logik i magik rozumowaliby w zgoła od-
mienny sposób, lecz gdy trzeba podjąć decyzję tego rodzaju, ich osądy mogą być bar-
dzo zbliżone. 

- Rozumiem i dziękuję. Sądzę jednak, że droidy nie są w stanie zrozumieć tak su-

biektywnego procesu. 

- Nie? - spytał Lobot, unosząc brew.  - W takim razie powiedz, co ci chodziło po 

obwodach,  kiedy  gwizdnąłeś  Calrissia-nowi  urządzenie  przywołujące  i  wezwałeś 
„Ślicznotkę"?  Postąpiłeś  logicznie,  czy  może  zrobiłeś  to,  co  w  twoim  odczuciu  było 
słuszne? 

- Nie jestem pewien, proszę pana. 
- I bardzo dobrze - pochwalił Lobot. - Proponuję, żebyś i nad tym chwilę się zasta-

nowił, a może dojdziesz do wniosku, że ma to coś wspólnego z pytaniami, które zada-
łeś mi w sali numer dwadzieścia jeden. A teraz ruszajmy. 

Kilkaset metrów dalej kręty tunel zwężał się tak bardzo, że Lobot przeciskał się z 

największym trudem, Artoo zaś musiał się zatrzymać. 

- Wróć do miejsca, w którym pozbyłem się skafandra, i zaczekaj tam na mnie - po-

lecił cyborg. -  Artoo, czy możesz sprawić, żeby połączenie, które  mam z twoim reje-

background image

Michael P. Kube-McDowell 

123 
strem  pamięci,  było  dwukierunkowe,  tak,  żeby  Lando  wiedział,  co  się  ze  mną  stało, 
gdybym nie wrócił? Może spróbowałbyś wyizolować jeden z moich kanałów transmi-
syjnych... 

Artoo ćwierknął pokrzepiająco i przekazał łączem swoją aprobatę. 
- Panie Lobot, czy mogę coś powiedzieć, zanim nas pan zostawi? 
- Byle szybko. 
- Możliwe, że nie znajdzie pan tam takiego centrum dowodzenia, jakie pan sobie 

wyobraża. 

- Niczego sobie nie „wyobrażam". 
-  Chcę  tylko  powiedzieć,  że  obwody  logiczne  nie  zajmują  wiele  miejsca.  Moje 

procesory translacyjne zawierają ponad 8x10

12

 drzew decyzyjnych, a mimo to ich obję-

tość nie przekracza pięciu centymetrów sześciennych... 

- ...A tymczasem wielkie dewbacki z Tatooine mają ośrodki nerwowe mniejsze niż 

mózg ludzkiego noworodka. Tak, rozumiem, o co ci chodzi - przerwał Lobot, spogląda-
jąc na droidy. -Nie szukam ani mostka, ani mózgu wagabundy. Chcę przekroczyć próg 
jego świadomości, tak by wiedział, że zrobiłem to celowo. 

 
Lando pozostał w sali projekcyjnej tak długo, jak długo nie był pewien, czy waga-

bunda będzie w stanie zaleczyć swoje rany. 

Na  początku  zauważył,  że  wokół  otworów  w  poszyciu  pojawia  się  warstewka 

świeżej  tkanki.  Mniejsza  wyrwa,  położona  bliżej  dziobu,  zamykała  się  w  identyczny 
sposób jak poprzednio, przy śluzie. Tymczasem większy otwór wydawał się nierucho-
my, jakby proces zarastania utknął w miejscu. 

Zbierając się do wyjścia, Lando zerknął w iluminator przeciwległego portalu. Do-

piero z tej perspektywy dostrzegł w blasku reflektora piersiowego, że cała wyrwa zosta-
ła pokryta jakimś przezroczystym materiałem. 

To  odkrycie  kazało  mu  zatrzymać  się  w  sali  nieco  dłużej,  jednak  przez  pewien 

czas znowu nic się nie działo. Przypomniał sobie, że gdy po raz pierwszy znaleźli się na 
pokładzie wagabundy, widział przez ścianę śluzy poblask reflektorów „Ślicznotki". 

To powinno było dać  mi do myślenia, stwierdził. Przecież  wyglądało to całkiem 

tak, jakby ktoś świecił latarką przez dłoń. Od razu powinienem był wpaść na to, że to 
twór organiczny. Wydawało nam się, że ten kod genetyczny pełniący rolę hasła to tylko 
sztuczka cwanego konstruktora. 

Podświadomie oczekiwał, że cieniutka błona nagle zamieni się w twarde poszycie, 

podobnie  jak  ekran  w  sali  projekcyjnej  stał  się  superprzejrzysty  w  ciągu  paru  sekund. 
Tymczasem  najpierw  pojawiła  się  delikatna  kratownica  nieprzejrzystego  materiału, 
przypominająca nieco sieć wsporników wypełniającą przestrzeń międzykadłubową. Po 
chwili puste przestrzenie kratownicy zaczęły się zamykać. 

Lando postanowił wracać. Miał  wrażenie, że właśnie był świadkiem jeszcze bar-

dziej przekonującego pokazu kunsztu Quellich niż zniszczone tellurium. 

- Lobot, jesteś tam? - zawołał przez komlink skafandra, ale nie dostał odpowiedzi. 

Zmienił kanał i odezwał się ponownie, z identycznym skutkiem. 

Wróciwszy na poprzedni kanał usłyszał głos, którego się nie spodziewał: 

background image

Próba Tyrana 

124 

- ...Chętnie przekażę mu wiadomość. 
- Threepio, po co ci komlink Lobota? Co się tam dzieje? 
- Przykro mi, panie Lando, ale pan Lobot zostawił skafander pod naszą opieką... 
- Chcesz powiedzieć, że poszedł dalej sam? Dokąd to? 
-  Powiedział,  że  zamierza  poszukać  „progu  świadomości"  odparł  Threepio.  -  Je-

stem absolutnie pewny, że nie rozumiem, co miał na myśli. 

- Gdzie jesteś? Artoo jest z tobą? 
- Gdzieś w pobliżu środka wagabundy... Artoo mówi, że jeśli powróci pan do sali 

numer dwieście dwadzieścia dziewięć, będzie mógł doprowadzić pana do nas. 

- Zjawię się tam za trzy minuty. 
Lando zdołał przebyć zaledwie dwie kabiny, gdy nagle kolejny portal zamknął mu 

się przed nosem. To samo stało się z wejściem, przez które dostał się do tego pomiesz-
czenia.  Żaden  z  portali  nie  zareagował  na  próbę  otwarcia  dotykiem  dłoni.  Podobnie 
nieposłuszne okazały się wyjścia prowadzące do środka statku oraz do przestrzeni mię-
dzykadłubowej. 

- Threepio, co się tam dzieje? Wszystkie drogi zostały odcięte! 
Jedyną odpowiedzią były trzaski wyładowań elektrostatycznych. Po chwili statek 

wydał z siebie głęboki, przeciągły jęk, a ściany sali zadrżały. 

- Cholera - mruknął Lando, badając wzrokiem wnętrze „więzienia". - Wrócili. 
Z wnętrza wagabundy nadal dobiegał jęk, a wstrząsy przybierały na sile. Pierście-

nie  jarzeniowe  wokół  portali  przygasły,  a  po  chwili  znikły.  Gdy  zapadła  ciemność, 
Lando nagle zderzył się ze ścianą kabiny. 

Ruszył. Cokolwiek napędza ten statek, znowu zaczęło działać. 
- Napęd... A niech to! Błagam, nie próbuj takich numerów -zaklinał wagabundę. - 

Nie teraz, kiedy jesteś tak ciężko uszkodzony...Okręt nie zwracał uwagi na jego prośby. 
Chwilę  później,  przy  wtórze  donośnego  ryku  i  przeraźliwych  wibracji,  statek  opuścił 
normalną przestrzeń i runął przez wrota nieskończoności. 

 
Dwadzieścia siedem godzin po objęciu pieczy nad szczątkami  Quelli, Joi Eicroth 

pojawiła się w domu admirała Draysona na północnym brzegu Jeziora Victory, dzierżąc 
plik trzech kart danych z zapisem sekwencji genetycznych obcego. 

Drayson wyglądał dość mizernie. W roztargnieniu objął gościa na powitanie. 
-  Sądziłem,  że  prześlesz  mi  te  dane  w  postaci  kodowanego  pakietu  -  powiedział, 

przecierając oczy. - Spodziewałem się też, że zrobisz to kilka godzin temu. 

-  Nie  wiedzieliśmy,  że  te  sekwencje  będą  aż  tak  rozbudowane.  Zakodowanie  i 

przesłanie  raportu  trwałoby  niemal  tyle  czasu,  ile  lot  do  ciebie.  -  wyjaśniła,  mijając 
Draysona i wchodząc do salonu. - A poza tym nie miałabym okazji spotkać się z tobą. 

Na zmęczonej twarzy admirała pojawił się lekki uśmiech. 
- Znaleźliście coś zaskakującego? 
- Nawet bardzo. Do jakiego gatunku należało to stworzenie, Hiramie? Chciałabym 

dowiedzieć się czegoś więcej o jego etolo-gii i niszy ekologicznej, w której żył. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

125 

- Niewielki zespół badawczy pracuje dla mnie nad uzyskaniem tych danych  - od-

parł  Drayson.  -  Mam  nadzieję,  że  wkrótce  będę  mógł  podzielić  się  z  tobą  wynikami 
wykopalisk. Co was tak zaskoczyło? Ilość materiału genetycznego? 

Joi usiadła na rozkładanym krześle, pod wielkim oknem z widokiem na jezioro. 
- Właśnie. Ten gatunek dysponuje trzema... co najmniej trzema... typami komórek 

zawierających  materiał  genetyczny.  W  każdej  z  nich  mieszczą  się  sześćdziesiąt  dwa 
chromosomy... 

-  Sporo,  prawda?  -  wtrącił  Drayson,  sadowiąc  się  na  niewielkiej  ławeczce  obok 

niej. - Mów dalej. 

- Rzeczywiście dużo. Ale to jeszcze nic. Ta istota nosiła w sobie również dwa inne 

typy materiału genetycznego, ulokowane w różnych częściach ciała. Nazwałam te ko-
mórki kapsułkami kodowymi, bo są otoczone solidną otoczką białkową. W tych zwło-
kach są ich miliardy. Początkowo wzięłam je za jakąś formę potężnej infekcji pasożyt-
niczej i tylko dlatego zainteresowałam się nimi bliżej. 

Jak duże są te kapsułki? 
-  Bardzo  duże.  Dorównują  rozmiarami  największym  kryształom  dwutlenku  krze-

mu, zalegającym twoją plażę. Mają identyczny owalny kształt, jak tors tego stworzenia. 
Poświęciłam pięć godzin na to, by dostać się do wnętrza kapsułki, nie niszcząc otoczki 
białkowej.  Była  szczelnie  wypełniona  materiałem  genetycznym.  Twoje  i  moje  DNA 
razem wzięte nie zapełniłoby nawet jednej z nich - dodała, wskazując na karty danych - 
a genom tej istoty z trudem zmieścił się na trzech. 

Drayson spojrzał zdziwiony na karty. 
- Myślałem, że przywiozłaś mi trzy kopie. 
- Jedną. Z tego, co widziałam, wynika, że materiał genetyczny stanowi prawie pięć 

procent masy tego stworzenia. Pierwszy raz spotykam się z czymś takim. 

- Po co mu tyle tego? 
-  Dobre  pytanie.  Nie  wiem.  Teoria  informacji  mówi  jedynie  tyle,  że  to  znacznie 

więcej  niż  potrzeba,  by  opisać  budowę  organizmu  o  takich  rozmiarach  i  podobnym 
stopniu skomplikowania jak ten, który dałeś mi do analizy. 

- O ile więcej? 
Doktor Eicroth zmrużyła oczy w zamyśleniu. 
- Jakieś dwieście razy. 
- Co to oznacza? 
- Nie mam pojęcia - odparła, wzruszając ramionami. - Na razie brakuje mi kontek-

stu. Może kiedy twoi ludzie dostarczą wyniki badań... 

- Spróbuj chociaż zgadnąć. Kobieta zmarszczyła brwi. 
-  No  cóż,  nasze  chromosomy  zawierają  sporo  danych  o  historii  biologii  naszego 

gatunku w postaci nieaktywnych genów. Być może to coś podobnego, tyle, że dotyczy 
znacznie dłuższej historii lub bardziej pogmatwanej ścieżki ewolucji. 

- Masz jakieś inne koncepcje? 
- Jedną... trochę dziwną- odparła, uśmiechając się  skromnie.  - Może  wpadłam  na 

nią tylko dlatego, że najpierw wzięłam te kapsułki za pasożyty? Zastanowiło mnie, jaki 
pożytek mógł mieć organizm z tych komórek. Otoczka białkowa sprawiała, że nie były 

background image

Próba Tyrana 

126 

aktywne. Ciekawe, jak przekazywano je potomstwu.Kuszącą możliwością wyjaśnienia 
byłoby porównanie z wirusami, szczególnie, że mitochondria... 

- A gdybyś miała zgadywać? 
- Gdybym miała zgadywać, to powiedziałabym, że ta istota nosiła w sobie katalog 

gotowych projektów genetycznych. 

- Po co? 
-  Nie  wiem.  W  sekwencjach  genetycznych  występują  pewne  analogie,  budzące 

skojarzenia z pokrewieństwem. Z punktu widzenia biochemii występuje w nich rodzin-
ne podobieństwo. 

- A pomyślałaś o analogii do Fw'Sen?- spytał Drayson. -Zdaje się, że oni współży-

ją z partnerką tylko raz, na długo przed osiągnięciem przez nią dojrzałości płciowej. 

-  Sugerujesz,  że  mogą  to  być  przetrzymywane  w  organizmie,  zapłodnione  jaja? 

Nie sądzę. Przewody prowadzące do komór, w których składowane są kapsułki, nie łą-
czą  się  w  żaden  sposób  z  układem  rozrodczym.  -  Joi  potrząsnęła  głową.  -  To  bardzo 
dziwna historia i nie będę udawać, że ją rozumiem. 

Drayson skinął głową i wstał. 
- Muszę pójść i zrobić coś z  tymi danymi  - powiedział,  ściskając  w ręku  karty.  - 

Zostaniesz? 

Uśmiechnęła się. 
- Jeśli tylko mój szef zechce poczekać trochę dłużej na wyniki sekcji... 
- Pogadam z nim - obiecał Drayson. - Zejdę na chwilę na dół, a ty spróbuj zrobić 

sobie coś do jedzenia, skoro masz okazję. 

- A ty? Kiedy ostatnio jadłeś? 
-  Jakoś  nie  miałem  apetytu  -  powiedział  kręcąc  głową.  Eicroth  dobrze  wiedziała, 

że nie warto pytać o przyczyny. 

- Zobaczę, czy znajdzie się coś dla dwojga  - mruknęła, chwyciła go za rękę i ści-

snęła lekko. - Wróć, kiedy tylko będziesz mógł. 

 
W chwili, gdy „Ślicznotka" wyszła z nadprzestrzeni, jej obwód podporządkowania 

wyłączył się. 

- Nie tak powinno być - syknął Pakkpekatt, obnażając kły. 
Jego partnerem na mostku jachtu był w tej chwili Bijo Ham-max. 
-A jak? 
W drzwiach pojawił się agent Pleck. 
- Zwykła procedura przywołania nadprzestrzennego wygląda tak: wezwany statek 

odpowiada  pojedynczym  sygnałem  przed  wejściem  w  nadprzestrzeń  -  zaczął.  -  Potem 
urządzenie przywoławcze wysyła współrzędne  swojego położenia, a  statek kieruje się 
wprost na nadajnik i na dany sygnał natychmiast wskakuje do normalnej przestrzeni. 

- I co, mamy tak tu sterczeć? - zapytał Hammax. - Może coś wyciągnęło nas siłą z 

nadprzestrzeni...? 

- Sprawdź okolicę - polecił Pakkpekatt. 
-  Tak  jest  -  potwierdził  Hammax,  odwracając  się  w  stronę  monitorów.  -  Mam 

coś... 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

127 

-  Dokładniejsza  analiza  byłaby  jak  najbardziej  na  miejscu  -rzucił  zgryźliwie 

Pakkpekatt. 

- Coś dużego... - ciągnął Hammax. - Znacznie większego od nas... Spokojnie, puł-

kowniku, przecież to nie moja stacja robocza. Pleck, zajmiesz moje miejsce? 

Pleck rozsiadł się na fotelu. 
- Okręt liniowy, typ trzeci - odczytał. 
- Za mały - ocenił Pakkpekatt. 
- Odległość: dwa tysiące metrów. 
-  Dwa  tysiące?  Rany,  jesteśmy  prawie  na  nim...  -  mruknął  Hammax,  zerkając 

przez iluminator. - Powinien już być w zasięgu wzroku. Na pewno już nas zauważyli  - 
dodał, sięgając do skrzyni ze sprzętem po zdalny sterownik działa laserowego. 

- Cel jest zaciemniony, zimny i pozostaje w dryfie. Brak trans-pondera - wyrecy-

tował  Pleck  i  zmarszczył  brwi.  -  Dookoła  unosi  się  sporo  śmiecia.  Jeden  z  obiektów 
przypomina ciało. 

- Ani śladu wagabundy? Pleck potrząsnął głową. 
- Jeśli tu był, to się ulotnił. 
- Ale generał Calrissian niekoniecznie - rzekł Pakkpekatt. -Rozejrzymy się trochę. 

Agencie Taisden, proszę przygotować sprzęt do rejestracji przebiegu poszukiwań. 

„Ślicznotka" cichcem zbliżyła się do wraku „Goratha", jakby bała się zbudzić mar-

twy  okręt.  W  odległości  pięciuset  metrów  Pakkpekkat  włączył  reflektory  dziobowe  i 
nagle z ciemności wyłonił się ogromny metalowy kadłub. 

- Klasa Strike - rzucił Pakkpekatt. 
- Może dawniej - odparł Hammax. - W środku jest doszczętnie wypalony.- To nie 

to, co widzieliśmy w Gmar Askilon - stwierdził Pleck, przyglądając się ekranowi anali-
zatora spektralnego. - Nie zaatakowano go tą samą bronią, której wagabunda użył prze-
ciwko D-89 i „Kauri". Ten rodzaj zniszczeń... nie pasuje do niczego, co mam w bazie 
danych. 

- Wiem - powiedział Pakkpekatt. Jego twarz przybrała nie-odgadniony wyraz i nie 

zmieniła się, gdy poprowadził „Ślicznotkę" kursem okrężnym w odległości stu metrów 
od wraku. 

Zanim zakończyli rundę, Hammax zdjął słuchawki systemu celowniczego. 
- Co by się stało, gdyby urządzenie przywoławcze się usmażyło?  - zapytał, zwra-

cając się do dowódcy. - Jeśli Calrissian i jego zespół byli na pokładzie, to... 

- Potrzebne nam dowody, kapitanie Hammax, a nie spekulacje. 
- To robota dla mnie - stwierdził Hammax, i pokiwał głową. - Pójdę się przebrać. 
Taisden chrząknął, zaskoczony. 
-  Przepraszam,  pułkowniku  Pakkpekatt,  ale  czy  mógłby  pan  zerknąć  na  kolejkę 

wiadomości przychodzących? 

Pakkpekatt znowu odwrócił się w stronę pulpitu. 
- Kiedy to przyszło? 
- Przed chwilą- odparł Taisden. - Czy to pański prywatny kod komunikacyjny, sir? 
- Nie. To ciekawe... 

background image

Próba Tyrana 

128 

- Co takiego? - spytał Hammax, pochylając się ku dowódcy między dwoma fote-

lami. 

- Wiadomość adresowana osobiście do pułkownika, gotowa do transmisji. 
- Wiadomość, którą można odebrać wyłącznie wojskowym, kodowanym hiperko-

mem - dodał Pakkpekatt. 

- Zdawało mi się, że wzięliśmy taki ze sobą... - powiedział Hammax. 
-  To  prawda  -  odparł  Taisden  -  tylko  że  ta  wiadomość  wcale  nie  przeszła  przez 

nasz sprzęt. Najwyraźniej statek Calnssiana ma w zanadrzu sporo niespodzianek. 

- To nie wszystko - zauważył Pakkpekatt. - Spójrzcie na rozmiary tej wiadomości. 
- Waga ciężka - mruknął Hammax mrużąc oczy. 
- To jakaś pomyłka. Powinniśmy wysłać żądanie weryfikacji - ożywił się Taisden. 

-  Niech  potwierdzą  miejsce  nadania,  rozmiar  pakietu  i  niech  sprawdzą  router.  Albo 
każmy im wysłać to do naszego hiperkomu. 

-  Jest  prostszy  sposób  zaspokojenia  naszej  ciekawości  -  rzekł  Pakkpekatt.  - 

Chciałbym przez chwilę być sam na mostku. Pan zdaje się wychodził, kapitanie? 

Hammax skinął głową. 
- Będę gotowy do wyjścia w przestrzeń za pięć, może dziesięć minut - powiedział, 

po czym pochylił się i zniknął za drzwiami. 

- Sprawdzę, co u Plecka - obwieścił Taisden, gramoląc się z fotela. - Jakby co, je-

stem na pokładzie obserwacyjnym. 

Mimo iż został sam, Pakkpekatt zasłonił prawą dłoń, którą szybko wpisał kod au-

toryzacyjny,  a  następnie  przełączył  wyświetlacz  na  tryb  „prywatny"  i  zaczął  czytać 
wiadomość. 

 

P

UŁKOWNIKU 

P

AKKPEKATT 

 

P

RZESYŁAM PANU NAGRANIE

,

 KTÓRE UZUPEŁNI DANE ZAPAMIĘTANE PRZEZ 

Ś

LICZNOTKĘ

.

 

Ż

YWIĘ GŁĘBOKĄ NADZIEJĘ

,

 ŻE POMOŻE ONO PRZYWRÓCIĆ JAK 

NAJLEPSZE STOSUNKI Z GOSPODARZAMI I W DYPLOMATYCZNY SPOSÓB URATO-
WAĆ CZŁONKÓW EKSPEDYCJI

.

 

Z

AŁĄCZONY PLIK ZAWIERA LISTY UWIERZYTEL-

NIAJĄCE

,

 POZYSKANE NIEDAWNO WIELKIM KOSZTEM

.

 WLERZĘ

,

 ŻE OTWORZĄ 

PRZED PANEM ODPOWIEDNIE DRZWI

 
Poniżej widniał autentyczny znak wodny Wywiadu Floty oraz pieczęć. Dokument 

nie był jednak podpisany. 

Przyjaciele  generała  Calrissiana,  pomyślał  Pakkpekatt.  Nie  powinni  wiedzieć,  że 

jestem na pokładzie tego statku, a jednak wiedzą... Nadal opiekują się swoim pupilem. 

Postukał się pazurem po skroni, zastanawiając się nad odpowiedzią. 
„Listy  uwierzytelniające"  mogą  oznaczać  jedynie  kod  genetyczny  Quellich,  do-

szedł do wniosku. Prosiłem o te informacje oficjalnymi kanałami. Odmówiono mi, gdy 
zespół został odwołany. 

Prawdę  mówiąc,  nie  miał  wyboru.  Kilkoma  delikatnymi  muśnięciami  ekranu 

Pakkpekatt  wpisał  kod autoryzacyjny i zgłosił swoim nieznanym dobroczyńcom  goto-
wość  do  odbioru  zasadniczej  wiadomości,  notując  jednocześnie  godzinę  rozpoczęcia 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

129 

transmisji.  Biorąc  pod  uwagę  położenie  statku,  pakiet  wysłany  z  Coruscant  powinien 
dotrzeć  do  niego  po  ponad  czterdziestuminutach.  Gdyby  plik  przyszedł  szybciej  lub 
później, Pakkpekatt wiedziałby, co o tym myśleć. 

- Kapitanie Hammax, jest pan gotowy? - zawołał w kierunku interkomu. 
- Sprawdzam broń, pułkowniku. 
-  Doskonale.  Agencie  Taisden,  proszę  wrócić  na  mostek.  Agencie  Pleck,  proszę 

asystować kapitanowi Hammaxowi przy wejściu do śluzy. Kapitanie, czy podczas run-
dy wokół wraku zdecydował pan, którędy dostanie się pan do środka? 

- Te otwarte luki po przeciwnej stronie kadłuba byłyby niezłym miejscem. Zamie-

rzam  użyć  ładunków  pierścieniowych  do  otwarcia  poszycia.  Jeśli  umieszczę  je  w  lu-
kach, pancerz zasłoni mnie przed podmuchem. 

- Słusznie - rzekł Pakkpekatt, chwytając dźwignię ciągu silników manewrowych. - 

Dam panu znać, kiedy będziemy na miejscu. 

 
Kapitan Hammax nie zabawił na pokładzie krążownika zbyt długo. Po zaledwie pięt-

nastu  minutach  od  zniknięcia  w  luku  startowym  numer  osiem,  wyłonił  się  z  luku  numer 
cztery. Pomachał prawą ręką w kierunku „Ślicznotki", a lewą uruchomił napęd skafandra i 
ruszył w stumetrową drogę do jachtu, dryfującego równolegle do „Goratha". 

Mimo  że  kombinezon  Hammaxa  miał  wbudowane  systemy  łączności  głosowej  i 

holograficznej,  działające  zarówno  w  trybie  jedno-,  jak  i  dwukierunkowym,  a  także 
układ  biomedyczny  na  bieżąco  przesyłający  dane  na  statek,  Pakkpekatt  zalecił  bez-
względną ciszę radiową. Jedynym usprawiedliwieniem dla użycia komunikatora mogło 
być zagrożenie życia, ale ponieważ nic takiego nie zaszło, Hammax nie odezwał się ani 
słowem.  Jego  szybki  powrót  zaciekawił  pozostałych  uczestników  ekspedycji.  Pleck  i 
Pakkpekatt obserwowali wędrówkę Hammaxa ze sterowni,  Taisden zaś z pokładu ob-
serwacyjnego.  Wszyscy  wiedzieli,  że  przeszukanie  okrętu  liczącego  sobie  czterysta 
pięćdziesiąt metrów długości byłoby w tak krótkim czasie niemożliwe. 

-  Chyba  wszystko  w  porządku  -  orzekł  Taisden.  -  Może  miał  mały  problem  z 

ekwipunkiem? A może dopisało mu szczęście i od razu znalazł to, czego szukał? 

- Gdyby  kapitan Hammax znalazł to, czego szukał, powracałby z dwoma ciałami 

w  czarnych  workach  -  odparł  Pakkpekatt,  wodząc  lufą  działa  laserowego  za  płynącą 
powoli postacią w skafandrze. 

- Wkurzy go pan tym celowaniem - zauważył Taisden. 
- I dobrze. To mu pomoże zrozumieć, że i ja jestem zdenerwowany. Proszę stanąć 

przy  wyjściu  ze  śluzy  i  przetrzymać  tam  kapitana,  dopóki  nie  skończę  z  nim  rozma-
wiać. 

Gdy tylko zatrzasnęły się zewnętrzne wrota śluzy, Hammax złamał ciszę radiową 

odzywając się przez komlink wbudowany w skafander. 

- Ten okręt to zupełna ruina, pułkowniku. Kiedyś należał do Prakith. 
- Daleko się wypuścił - zdziwił się Taisden. - Jest pan pewien? 
- Na niektórych grodziach zachowały się emblematy. Statek jest martwy, pułkow-

niku.  Nie  działają  żadne  urządzenia  i  nie  ma  śladów  życia.  Widziałem  mnóstwo  ciał, 
ale żadne z nich do niczego nam się nie przyda. 

background image

Próba Tyrana 

130 

- Zauważył pan jakieś ślady pobytu Calrissiana? 
- Nie. Sprawdziłem oba bloki więzienne, ale znalazłem tam tylko pięć ciał. Żadne 

nie należało do człowieka. Byłem też na mostku i w warsztacie. Ani śladu robotów. 

- Dlaczego przerwał pan poszukiwania? Krążownik klasy Strike składa się z dwu-

stu pięćdziesięciu ośmiu pomieszczeń. 

- Pułkowniku, przy obecnych warunkach nie znalazłbym w godzinę więcej, niż w 

piętnaście minut - odparł Hammax. -Pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli wrócę i po-
zostawię panu decyzję o ewentualnym kontynuowaniu poszukiwań. Jeśli życzy pan so-
bie, żebym przetrząsnął wszystkie dwieście pięćdziesiąt osiem kabin, to wrócę i zrobię 
to. 

- Jak rozumiem, pańskim zdaniem na pokładzie tego okrętu nie znajdziemy zespo-

łu Calrissiana...? 

- Nie mam absolutnej pewności co do tego, czy generał nie przebywał tam w chwi-

li wywiązania się walki, ale podejrzewam, że nawet ekipa biegłych sądowych musiała-
by tu spędzić prawie tydzień, żeby to ustalić. Wybór należy do pana. 

- Proszę zaczekać, kapitanie Hammax - powiedział Pakkpekatt, trąc w zamyśleniu 

grzebienie skroniowe, po czym sprawdził przebieg transmisji. Wiadomość z Wywiadu 
Floty nadal spływała do bufora hiperkomu „Ślicznotki". Skuteczność przepływu danych 
wynosiła  dziewięćdziesiąt  cztery  procent,  przy  najwyż-szej  możliwej  prędkości 
transmisji. Mimo to licznik wskazywał, że do zakończenia operacji brakowało jeszcze 
dwudziestu trzech minut. 

- Uwaga! Zarządzam konferencję - rzekł Pakkpekatt. 
- Hammax obecny. 
- Taisden obecny. 
- Pleck gotów. 
-  Moim  zdaniem  najbardziej  prawdopodobne  jest  to,  że  to  wagabunda  zniszczył 

ten krążownik, używając nie znanej nam broni. Możliwe, że został ciężko uszkodzony 
w czasie walki i dlatego Calrissian postanowił przywołać jacht. Co wy na to 

- Popieram - powiedział Pleck. 
- Popieram - odezwali się jednocześnie Hammax i Taisden. 
- Wniosek: stopień uszkodzenia wagabundy zdecydował o tym, dokąd statek mógł 

się  udać. Jeśli awaria  nie  była  poważna, skoczył  w  nadprzestrzeń. Jeśli  uznali  uszko-
dzenia  za  ciężkie,  poleciał  w  normalnej  przestrzeni  i  może  jest  teraz  remontowany. 
Niewykluczone też, że został tu w postaci nie zidentyfikowanej chmury szczątków. 

Pleck i Hammax przytaknęli. 
- Mógł też próbować skoczyć w nadprzestrzeń i rozlecieć się przy tym, a wtedy ra-

czej nie znajdziemy szczątków - dorzucił Taisden. 

-  To  prawda  -  zgodził  się  Pakkpekatt.  -  Zostaniemy  tu  i  spróbujemy  przeczesać 

okolicę sensorami „Ślicznotki" w możliwie dużym promieniu. Przy okazji przebadamy 
dokładniej szczątki unoszące się wokół wraku. Kapitanie Hammax, proszę się przygo-
tować  do  ewentualnej  operacji  przechwycenia  niektórych  fragmentów.  Agencie  Tais-
den, proszę przyjść na mostek i zająć się skanerami dalekiego zasięgu. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

131 

Gdy Taisden dotarł do sterowni, Pakkpekatt odwrócił „Ślicznotkę" bokiem do krą-

żownika. 

- Mówił pan, że jednym z obiektów może być ciało? 
- Zaraz podam namiary - odparł Taisden, manipulując przy wyświetlaczach. - Ty-

siąc  dwieście  metrów,  kurs:  dwa-jeden--zero,  plus  cztery-cztery.  Musimy  przelecieć 
przez chmurę śmieci. 

Pakkpekatt  uaktywnił  pole  cząsteczkowe,  by  statek  mógł  bezpiecznie  rozgarnąć 

unoszące się w przestrzeni szczątki. 

- Proszę rozpocząć skanowanie - polecił. 
-  Sygnał  będzie  rozproszony  -  zaoponował  Taisden.  -  Standardowa  procedura 

przewiduje skanowanie przy wyłączonych osłonach cząsteczkowych... 

- Wiem, agencie Taisden, ale my nie podróżujemy śmieciarką i nie jesteśmy zbie-

raczami złomu. - Pchnął dźwignię do przodu i „Ślicznotka" zaczęła oddalać się od mar-
twego krążownika. Po minucie znalazła się w chmurze szczątków. 

„Ciało" okazało się interesującym obiektem: kulą o średnicy dwóch metrów i nie-

równej  powierzchni,  w  jednej  trzeciej  zwęgloną  i  pokrytą  cienką  warstewką  długich, 
delikatnych kryształków lodu. 

Pleck zbliżył się do dziobowego iluminatora, by przyjrzeć się bliżej. 
- Może to kapsuła ratunkowa? - zapytał. - Słyszałem, że używano takich na niektó-

rych  liniowcach.  Przypominały  worki  stosowane  przez  jednostki  ratownicze.  No  wie-
cie,  takie  kule  o  miękkich  ścianach,  wyposażone  w  odświeżacz  powietrza,  w  których 
można wyciągnąć ludzi z uszkodzonego statku, nie każąc im wkładać skafandrów. 

Taisden potrząsnął głową. 
- Nadal posługuję się jedynie pasywnymi sensorami, ale z tego, co widzę, to jest li-

ta bryła. Gdyby pułkownik pozwolił mi na badanie stroboskopowe... 

- Nie - uciął Pakkpekatt. 
-  Pułkowniku,  jeśli  to  naprawdę  coś  ciekawego,  wyjdę  i  spróbuję  to  chwycić  — 

wtrącił się Hammax. - Jeśli ma nie więcej niż dwa metry średnicy, powinno się zmie-
ścić w ładowni. 

-  Nie  -  powtórzył  Pakkpekatt.  -  Nie  życzę  sobie  mieć  tego  na  pokładzie.  Chciał-

bym jednak dowiedzieć się, z czego wykonano tę kulę. Jeśli to nie część krążownika, to 
może wagabundy? 

- Mówicie, że jest pokryta lodem? - spytał Hammax. 
-  Warstwa  ma  mniej  więcej  centymetr  grubości  -  odparł  Taisden,  rekalibrując 

przyrządy, by uzyskać wyższą rozdzielczość. 

- To mi wygląda na zamrażanie próżniowe - powiedział Ham-max. - Taki krótko-

trwały efekt pojawia się tylko wtedy, gdy w przestrzeni znajdzie się twór biologiczny. 
Lód znika, gdy szczątki całkowicie wyschną lub zamarzną na kamień. Różnica ciśnień 
wypycha wodę z zewnętrznej warstwy organizmu, gdzie zamarza ona, nim zdąży wypa-
rować.  Naturalna  ciepłota  ciała  przez  chwilę  podtrzymuje  ten  proces,  ale  później  lód 
zaczyna parować pojedynczymi molekułami.- Może to istotnie ciało? - zastanawiał się 
Pleck. - Tyle, że nie ludzkie. Co pan na to, pułkowniku? 

background image

Próba Tyrana 

132 

Pakkpekatt  spojrzał  na  licznik  widoczny  na  ekranie  hiperko-mu.  -  Niech  będzie, 

kapitanie Hammax. Proszę spróbować umieścić obiekt na pokładzie obserwacyjnym. O 
ile wiem, są  tam uchwyty do mocowania ładunków.  Nie będziemy musieli przynajm-
niej zamieniać ładowni w zamrażarkę... 

- Chwileczkę! - zawołał Taisden, pochylając się nad konsoletą i mrużąc oczy przed 

ekranami.  -  Skanery  dalekiego  zasięgu  złapały  kontakt.  Coś  zbliża  się  do  nas  z  dużą 
prędkością, pułkowniku Pakkpekatt. 

-  Widzę,  że  przejmuje  pan  brzydkie  nawyki  od  kapitana  Ham-maxa  -  syknął  do-

wódca. - Co mianowicie zbliża się z dużą prędkością? 

Taisden pokręcił głową. 
- Nie wiem. Obiekt jest zwrócony dziobem w naszą stronę i odległy o dziewięćset 

tysięcy  kilometrów.  Minie  dłuższa  chwila,  zanim  tu  dotrze.  -  Przerwał,  przebierając 
palcami po klawiaturze.  - Chociaż z drugiej strony... Jeśli to towarzysze krążownika z 
Prakith, to zapewne nadają sygnał wywoławczy, żeby nie oberwać na powitanie. 

- Pewnie mają wojskowy model transpondera - stwierdził Pleck. - Szukaj powyżej 

czterdziestu... To typowa częstotliwość imperialnych nadajników, a mieszkańcy Prakith 
raczej nie wyglądają mi na takich, którzy ochoczo modernizują swój sprzęt. 

-  Mam.  Czterdzieści  cztery-dwa;  warto  zapamiętać.  Sygnał  nie  kodowany,  ale 

tekst  jest  w  ich  ojczystej  mowie...  -  Taisden  chrząknął  znacząco.  -  Wygląda  na  to,  że 
generał Calrissian poszedł na całość, kupując ten jacht. System podaje mi tłumaczenie 
sygnału w czasie rzeczywistym... Ha! 

- Co jest? 
Mimo powagi sytuacji, Taisden nie potrafił powstrzymać zduszonego chichotu. 
- Spotkamy się za chwilę z... cytuję... „Walecznym i zawsze czujnym niszczycie-

lem patrolowym  «Tobay»,  należącym do Wielkiej Floty Imperialnej Konstytucyjnego 
Protektoratu  Prakith,  wiernie  służącym  Jego  Chwalebności,  potężnemu  i  odważnemu, 
dożywotniemu gubernatorowi Fodze Brillowi". 

-  No  widzisz?  A  ty  myślałeś,  że  twój  szef  wymaga  wyjątkowych  honorów!  -  za-

śmiał się Pleck, klepiąc Taisdena po plecach. - Ciekawe, czy na Prakith urządzają pu-
bliczne zawody w podlizywaniu się? 

Pakkpekatt wyłuskał z całego zdania tylko jedną, naprawdę interesującą go infor-

mację. 

- Niszczyciel patrolowy  imperialnej klasy  Adz. Uzbrojenie podstawowe: trzy po-

czwórne baterie dział laserowych klasy D i trzy podwójne baterie dział jonowych klasy 
B. 

-  Zdaje  mi  się,  że  lepiej  będzie  się  zmyć,  zanim  tu  dotrą-powiedział  Hammax.  - 

Pułkowniku, czy nadal uważa pan, że powinienem złapać ten dryfujący obiekt? 

- Ile mamy czasu? - spytał Pakkpekatt, spoglądając na Taisdena. 
- Niecałe sześć minut. Może więcej, zważywszy, że za chwilę będą musieli rozpo-

cząć hamowanie. Powiedzmy, że osiem. 

-  Nie  wystarczy  czasu,  kapitanie  Hammax.  Proszę  wracać  na  mostek.  Zajmie  się 

pan obsługą działa. 

- Przepraszam, pułkowniku... - zaczął Taisden. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

133 

- O co chodzi? 
- Załoga zbliżającego się okrętu nie może być aż tak tępa, żeby podejrzewać, że to 

my  poprzestawialiśmy  meble  w  tym  krążowniku,  ale  na  pewno  zainteresuje  ich,  co 
wiemy na temat tej bitwy. Stanowczo zalecam skok w nadprzestrzeń, zanim przeciwnik 
dotrze na miejsce. ' 

- Przyjmuję do wiadomości pańskie zalecenie, ale do czasu odebrania ważnej wia-

domości od Wywiadu Floty, czyli - tu spojrzał na ekran - jeszcze przez dziesięć minut, 
nie będziemy mogli wykonać skoku. 

Pleck i Taisden wymienili spojrzenia. 
- Czy ktoś zna prędkość maksymalną niszczyciela patrolowego klasy Adz? 
- Zero-pięć-pięć - rzucił Pakkpekatt. 
- A tego jachtu? 
-  Nieznana.  Agencie  Taisden,  proszę  informować  mnie  o  zmianach  prędkości 

obiektu. 

- Moglibyśmy ukryć się w cieniu krążownika - zasugerował Pleck. 
-  Taki  mam  zamiar  -  odparł  Pakkpekatt,  kładąc  jacht  na  lewą  burtę  łagodnym 

pchnięciem drążka sterowego - ale nie na długo nam to pomoże. 

- Może, gdyby nas zauważyli, podchodziliby nieco wolniej? -spekulował Taisden. 

-  Potrzebujemy  tylko  paru  minut.Hammax  stanął  w  drzwiach  i  rozczesał  zmierzwione 
pod hełmem włosy. 

-  Niszczyciel  patrolowy  ma  na  pokładzie  sześć  myśliwców  -zauważył.  -  Mogą 

wypuścić je na nas przodem i dalej spokojnie podchodzić sobie do wraku. 

- Czy ktoś wie, jakimi myśliwcami dysponuje Protektorat Prakith? - spytał Pleck, 

marszcząc brwi. Nikt nie odpowiedział. 

- Obiekt rozpoczął hamowanie - obwieścił Taisden. - Chyba zauważyli wrak. Jego 

kadłub powinien za kilka sekund osłonić nas przed czujnikami niszczyciela... 

- Proszę o sygnał, kiedy to nastąpi. 
- Już prawie... Cholera! Wypuścili dwa myśliwce. 
-  Doskonale  -  rzekł  Pakkpekatt,  pchając  manetkę  ciągu  do  samego  końca.  Nagłe 

przyspieszenie wyrzuciło Hammaxa z powrotem na korytarz, Pleck zaś przeturlał się po 
podłodze  i  zatrzymał  dopiero  na  ostatniej  grodzi.  -  Lepiej  zapnijcie  pasy.  Może  bę-
dziemy musieli przetestować nie tylko szybkość, ale i zwrot-ność jachtu generała Cal-
rissiana. 

Pleck  podniósł  się,  przecisnął  obok  Hammaxa  i  zniknął  w  tylnej  części  statku. 

Hammax usadowił się w fotelu i sięgnął ku systemom kontroli uzbrojenia. 

- Nie trzeba - powstrzymał go Pakkpekatt.  - Wciągnąłem działo laserowe. To bę-

dzie wyścig, a nie walka. W ostateczności skoczę w nadprzestrzeń, nim zdołają nas zła-
pać, ale chcę zaryzykować odebranie całego przekazu z Wywiadu. 

- Co w nim takiego ważnego? - zdziwił się Hammax. 
-  Kod,  który  pozwolił  temu  statkowi  przedostać  się  przez  osłony  wagabundy  w 

Gmar Askilon... 

- Przecież już go mamy. 

background image

Próba Tyrana 

134 

-  ...a  także  kod,  który  pozwoliłby  D-89  zrobić  to  samo-dokończył  Pakkpekatt.  - 

Następnym razem, gdy wagabunda zada nam pytanie, powinniśmy znać odpowiedź. 

- O ile jeszcze go zobaczymy - mruknął Hammax uśmiechając się krzywo. 
- Zobaczymy. 
- „Tobay" nas wywołuje - zameldował Taisden. 
- Nie mam nic do powiedzenia żołnierzom Prakith - stwierdził sucho Pakkpekatt. 
- Może uda się wyciągnąć od nich jakieś informacje? Na przykład o tym, czy był 

tu wagabunda... 

- Nie potrzebujemy potwierdzenia tego faktu  - odparł Pakkpekatt.  - Nie  mam za-

miaru ryzykować. Mogłoby się okazać, że to oni wyciągnęli od nas jakieś wieści - do-
dał, spoglądając na ekran. - Generał Calrissian ma wyjątkowo szybki statek. Odległość 
do myśliwców? 

- Sto tysięcy metrów i stale rośnie - wyrecytował głośno Taisden. - Ktoś na mostku 

„Tobaya" zapomniał, że myśliwce typu TIE mają silniki jonowe zasilane bateriami sło-
necznymi. W tej okolicy raczej nie będą miały z czego produkować energii. Nie dogo-
nią nas... Wreszcie do nich dotarło! Tobay przyspiesza! 

- Za późno - ocenił Hammax. - Ich kapitan popełnił błąd. 
- O, tak - rzekł Pakkpekatt, błyskając zębami. - Gruby błąd. 
- Jeszcze trzy minuty - powiedział Taisden. - Wprowadzę koordynaty skoku, jeśli 

powie mi pan, dokąd lecimy, pułkowniku. Do Carconth i „Anomalii 1033"? 

- Nie. Zastanawiałem się nad naszą sytuacją. Przywiódł nas tu zdalnie uruchomio-

ny obwód podporządkowania. Zadałem sobie więc pytanie, co by zrobili Quella, gdyby 
pewnego dnia zechcieli przywołać do siebie wagabundę. 

- Musieli zostawić sobie jakiegoś asa w rękawie... - mruknął Hammax. - Co panu 

chodzi po głowie, pułkowniku? 

-  Polecimy  do  Maltha  Obex,  skąd  wyruszył  wagabunda.  Ustawimy  tam  nadajnik 

nadprzestrzenny i wyślemy w kosmos kod, który właśnie odebraliśmy. 

- Czyli... wezwiemy wagabundę do domu- podsumował Hammax. 
Taisden spojrzał na nich z nadzieją. 
- Możemy użyć całej sieci komunikacyjnej Nowej Republiki, żeby rozesłać sygnał 

także  i  w  normalnej  przestrzeni,  na  tej  samej  częstotliwości,  jakiej  użył  wagabunda, 
komunikując się z naszymi statkami w Gmar Askilon. 

Pakkpekatt skinął głową, niemal jak człowiek. 
-  A  potem  zaczekamy.  Kto  wie?  Jeśli  ten  jacht  jest  nie  tylko  „Ślicznotką",  ale  i 

„Szczęściarą", to może wagabunda usłyszy wezwanie i przybędzie do Maltha Obex. Na 
pewno  nie  będzie  to  gorsze  rozwiązanie,  niż  szukanie  go  po  omacku.  Mam  już  dość 
ścigania cieni. 

 
Lando  Calrissian  klął  pod  nosem,  wciskając  się  w  coraz  to  węższy  tunel  we-

wnętrzny, gdzie - zdaniem Artoo - powinien się znajdować Lobot. 

Cyborg uparcie odmawiał powrotu do miejsca, w którym czekały na niego droidy. 

Chcąc nie chcąc, Lando musiał zdjąć skafander kontaktowy i wyruszyć na poszukiwa-
nia. Korytarz  był  kręty i  wręcz klaustrofobicznie  wąski.  Brakowało  miejsca, by zgiąć 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

135 
ręce  w  łokciach,  a  gładkie  ściany  nie  pozwalały  czubkom  palców  rąk  i  nóg  znaleźć 
oparcia. Gdyby na statku istniało ciążenie, pokonanie tunelu byłoby niemożliwe - przy-
najmniej dla człowieka. 

- Lobot! - krzyknął w głąb korytarza. - Może byś mi pomógł, co? 
- Jesteś już blisko - dobiegła go powielona echem, cicha odpowiedź. - Idź dalej. 
- Co ty tam robisz? Utkwiłeś w jakiejś dziurze i boisz się przyznać? 
- Jestem zajęty. 
- Niby czym?  - spytał Lando, lecz nie usłyszał odpowiedzi. Po chwili postanowił 

zmienić temat. - Wiesz, że znowu skoczyliśmy? 

- Tak. 
- Mam nadzieję, że nie maczałeś w tym palców? -Nie. 
Jeszcze  jeden  energiczny  ruch  palcami  stóp  i  Lando  znalazł  się  w  miejscu,  gdzie 

dwa kanały łączyły się w jeden. 

- Dźwięk, który towarzyszył wejściu w nadprzestrzeń, nie brzmiał zbyt przyjemnie 

- powiedział, zatrzymując się. - Statek trząsł się cały i grzechotał, jak nigdy przedtem. 

- Uszkodzenia były bardzo ciężkie. 
Lando ruszył w stronę, z której dobiegał głos Lobota. 
- Fakt. Widziałem je. Dobrze się czujesz, stary? 
- Świetnie. 
- Naprawdę? Głos masz raczej słaby. 
- Jestem zajęty. 
-  Znowu  to  samo  -  zdenerwował  się  Lando.  -  Skoro  wszystko  w  porządku,  to 

szkoda, że nie byłeś uprzejmy odpowiadać na wiadomości, które przesyłałem do ciebie 
przez  Artoo.  Mogłeś  mi  oszczędzić  długotrwałego  i  wkurzającego  przeciskania  się 
przez tunel. 

- Niemożliwe. 
- Co niemożliwe?! Zapadła cisza. 
- Lobot? 
-  Niemożliwe  udzielenie  odpowiedzi.  Kanał  był  zajęty.  Głos  Lobota  rozległ  się 

tym razem na tyle blisko, że Lando miał nadzieję zobaczyć cyborga za najbliższym za-
krętem. 

- Jeśli z jakiegoś powodu nie powinienem zbliżać się do ciebie, to lepiej powiedz 

mi o tym teraz. 

- Bez obaw. Chodź. Jesteś bardzo blisko. 
- Już mi to mówiłeś. 
- Nie słyszałem cię wtedy. 
-  No  jasne.  Mnie  też  ciągle  się  to  zdarza...  -  Lando  zatrzymał  się,  by  wyciągnąć 

blaster tnący z kieszeni uniformu i przełożyć go do kabury na nadgarstku. 

- Nie będzie ci potrzebny - rzekł Lobot. 
Lando zadarł głowę. Cyborg nadal pozostawał niewidoczny. 
- Śledzisz mnie, kolego? 
Lobot znowu nie odpowiedział wprost. 
- Jesteśmy świadomi twojej obecności. 

background image

Próba Tyrana 

136 

Lando wziął głęboki oddech i przycisnąwszy dłonie do ścian tunelu zaczął pełznąć 

w kierunku Lobota z nową determinacją. 

- Wybacz, że wam przeszkadzam. Myślałem, że jesteś sam -zawołał, prąc naprzód. 

- Mam nadzieję, że mnie przedstawisz. 

- Tak. Jeszcze trochę, Lando. 
Calrissian dostrzegł, że korytarz kończy się ostrym zakrętem. Nim do niego dotarł, 

na wszelki wypadek wziął do ręki blaster. Doczołgawszy się do zakrętu przycisnął ple-
cy do gładkiej powierzchni tunelu, odepchnął się nogą od przeciwległej ściany i ostroż-
nie wyjrzał za róg. 

Następny odcinek korytarza ciągnął się lekkim łukiem przez dwadzieścia metrów. 

Na tym dystansie łączyło się z nim co najmniej pięćdziesiąt mniejszych tuneli. Ich wlo-
ty były częściowo zamknięte, a wnętrza - zaciemnione, jakby światło płynące z głów-
nego korytarza nie mogło się do nich przedrzeć. 

Posuwając się ostrożnie naprzód, Lando skierował latarkę ku pierwszemu z bocz-

nych tuneli. Dostrzegł, że w odległości dwóch metrów od wlotu kanał jest zaczopowa-
ny zaokrąglonym przedmiotem, który  wyglądał jak końcówka grubej wtyczki, o kilka 
tonów jaśniejszej barwy niż otaczające ją ściany. Widok tenprzywiódł mu na myśl po-
ciski spoczywające w wyrzutniach lub kapsuły ratunkowe tkwiące w lukach statku. 

Obracając się z wolna, Lando oświetlił wnętrze kolejnego tunelu, a potem następ-

nych. Wszystkie były zablokowane. Nie, nie zablokowane, pomyślał, raczej wypełnio-
ne, w ten sam sposób co pierwszy. Tkwiły  w nich elipsoidalne obiekty wystarczająco 
duże, by pomieścić w sobie człowieka. 

- Lobot, gdzie jesteś? - spytał cicho Lando. 
Molo nag aikan nag molo kron aikan sket... Rozmarzony, nieobecny głos docho-

dził z tunelu odległego o kilka metrów. Lando podciągnął się na jednej ręce nieco bli-
żej, po czym znienacka wpuścił do kanału snop światła z ręcznego reflektorka. 

Lobot unosił się we wnętrzu, stopami w kierunku Landa, głową niemal dotykając 

blokującego prześwit obiektu. Broniąc się przed intensywnym światłem, zasłonił twarz 
ręką, zacisnął powieki i odwrócił głowę. Wtedy dopiero Lando dostrzegł coś szokują-
cego: prawa strona głowy Lobota była naga. Tam, gdzie zwykle znajdował się interfejs, 
widać było jedynie pasek białej skóry i otwory złącza, do którego normalnie wetknięta 
była elektroniczna półobręcz. 

- Lobot, co się stało?! 
...eida kron molo sket aikan sket tupa vol... 
Lando podciągnął się bliżej, chwycił stopę Lobota i potrząsnął nią. 
- Obudź się, stary! 
Cyborg drgnął, próbując cofnąć nogę, ale przestał śpiewać. 
- Mów do mnie albo wyciągnę cię stąd siłą- powiedział Lando. - A może lepiej od 

razu cię wyciągnę... 

- Nie! - W okrzyku Lobota słychać było mieszaninę gniewu i strachu. W tej samej 

chwili dłonie cyborga wparły się w ściany tunelu. Materiał ustąpił, formując pod jego 
palcami coś na kształt solidnych uchwytów. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

137 

Dopiero teraz, gdy ramiona Lobota przestały zasłaniać widok, Lando pojął, co się 

działo. Lewa strona interfejsu nadal tkwiła na swoim miejscu - na głowie cyborga. Dru-
ga połowa była przyczepiona do zaokrąglonej powierzchni obiektu, który zamykał tu-
nel. Plątanina cieniutkich przewodów, nie dłuższych niż dłoń, łączyła oba elementy. 

- A niech cię!... Znalazłeś sposób porozumiewania się z wa-gabundą. 
Twarz Lobota rozjaśniła się w uśmiechu. 
- Właśnie. 
- Z wagabundą, czy z tym czymś? - spytał Lando, machając latarką w stronę póło-

krągłego obiektu. 

- To jedno i to samo. 
- Czy to jest... przytomne? 
- Jest świadome. - Lobot po raz pierwszy otworzył oczy i spojrzał na Calrissiana. - 

Muszę pamiętać, żeby przedyskutować to z Threepiem. Być może teraz będę miał dla 
niego lepszą odpowiedź. 

Lando rozparł się wygodniej przy wejściu. 
- Jak przebiega wasz dialog? 
- Statek jest skłonny udzielić mi informacji, ale nie pozwoli się kontrolować. 
- Zapytaj go, dokąd leci. 
- Bardzo cierpi - odparł Lobot. - Myślę, że leci do domu. Lando trawił tę informa-

cję przez dłuższą chwilę, po czym znowu machnął latarką. 

- A to? Co to ma być? Jaja? 
- Nie. To są Quella - rzekł uroczyście Lobot. - To waga-bunda jest jajem. 

background image

Próba Tyrana 

138 

R O Z D Z I A Ł  

10

 

Trzy okręty Nowej Republiki, skąpane  w jaskrawym świetle niezliczonych słońc 

Gromady, weszły w przestrzeń systemu ILC-905 w formacji znanej jako „rozciągnięty 
trójkąt". 

Na czele, sto kilometrów przed pozostałymi, mknął patrolowiec „Folna". Wszyst-

kie jego potężne anteny nastawiono na pasywne skanowanie i maksymalny zasięg dzia-
łania. Za patrolowcem, nieco z boku, leciał statek o podobnych gabarytach - kanonierka 
.Awangarda". Trzecim okrętem, sunącym równoległym kursem obok .Awangardy", był 
krążownik  „Nieposkromiony"  pod  dowództwem  szefa  grupy  patrolowej,  komandora 
Branda. 

Mimo  iż  obsługa  sensorów  „Folny"  meldowała,  że  okolica  jest  czysta,  zarówno 

główne, jak i drugorzędne systemy uzbrojenia krążownika i kanonierki pozostawały w 
pełnej gotowości bojowej: akumulatory były naładowane w pięćdziesięciu procentach, 
systemy  celownicze  rozgrzane,  a  ich  załogi  zmieniały  się  co  dwie  godziny.  Poza  tym 
trzy  z  pięciu  eskadr  myśliwskich  i  bombowych  -  w  tym  także  formacja  bombowców 
typu K, znana jako klucz Czerwonych -były gotowe do akcji, a ich piloci czekali tylko 
na sygnał. 

Na osiągnięcie pełnej mocy dział  wystarczyłoby zaledwie dwanaście sekund, już 

zaś  po  trzydziestu  pięciu  sekundach  od  włączenia  się  syreny  alarmowej  pierwsze  E-
wingi opuściłyby pokład startowy „Nieposkromionego". 

A gdyby Brand ocenił, że sytuacja jest zbyt groźna, na jego komendę okręty sko-

czyłyby w nadprzestrzeń w ciągu dziewięćdziesięciu sekund. 

Mimo iż powzięto wszelkie środki ostrożności, w załogach wszystkich trzech jed-

nostek wyczuwało się rosnące napięcie. Na mostku „Nieposkromionego" wydawało się 
ono wręcz nieznośne. Grupa patrolowa polowała na wroga na jego własnym terytorium 
i byłby to prawdziwy niefart, myślał sobie Brand, gdyby go niechcący znalazła. 

Albo - co gorsza - gdyby sama została znaleziona. 
W służbie patrolowej zawsze należało liczyć się z tym, że przeciwnik może mieć 

więcej szczęścia lub lepsze sensory. Ryzyko to zwiększało się wielokrotnie właśnie tu, 
w Gromadzie Koomacht, gdzie gwiazdy rozsiane były tak gęsto. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

139 

Nawet dla najnowocześniejszych instrumentów, na tle gwiazdy pierwszej wielko-

ści niszczyciel gwiezdny klasy Imperiał był niewykrywalny z odległości sześciu tysięcy 
kilometrów.  Statek  wielkości  „Awangardy"  potrafił  podkraść  się  nie  zauważony  na  o 
połowę krótszy dystans. Chwila nieuwagi, błąd w ocenie lub najmniejsza awaria sprzę-
tu mogły sprawić, że odległości te byłyby jeszcze mniejsze. 

Aktywne skanowanie  - z użyciem lasera lub  fal radiowych  -mogło pomóc  w  wy-

kryciu czającego się na tle gwiazdy okrętu. Niestety, miało ono słabą stronę: zdradziło-
by ich obecność niczym krzyk w ciemności. 

Podobnie jak podczas poprzednich dziewięciu patroli wewnątrz-systemowych, ak-

tywne  sensory  trzech  jednostek  milczały.  Brand  polegał  na  umiejętnościach  siedmiu 
oficerów  obsługujących  pasywne  czujniki  „Folny",  zgromadzonych  w  zaciemnionym 
pomieszczeniu  wywiadu  elektronicznego,  zwanym  w  wojskowym  slangu  „podsłu-
chownią". 

Bystre oczy i jasne umysły, powtarzał w myślach Brand, spacerując nieustannie po 

mostku „Nieposkromionego". Klęska nad Doomikiem Trzysta Dziewiętnaście była dla 
niego bolesnym doświadczeniem. Nie dać się zaskoczyć. Koniec z błędami. 

- Lepiej pilnuj swojej roboty, poruczniku  - szczeknął, zatrzymując się za plecami 

hrasskiskiego oficera i wskazując palcem w stronę ekranu. - Masz żółte światło na kon-
solecie. 

- Tak jest. 
- Dwunasta planeta znajdzie się za minutę w zasięgu czujników - zameldował ofi-

cer wywiadu elektronicznego. 

Brand wyprostował się i odwrócił w stronę dziobowego ilu-minatora.- Sternik, co 

z naszą prędkością? 

-  Przyspieszamy  coraz  bardziej  pod  wpływem  oddziaływań  grawitacyjnych,  ko-

mandorze. Prędkość wyjściowa: jedna trzecia standardowej. 

- Niech będzie - powiedział Brand, łamiąc pod wpływem impulsu dotychczas sto-

sowane procedury. - Mam gdzieś, co mówią inżynierowie z Technicznego. Nie wierzę, 
że  silniki  hamujące  nie  zdradziłyby  naszej  pozycji  -  dodał  po  chwili.  -  Polecimy  jak 
kawał skały. 

- Utrzymać formację, sir? 
- Luźną. Niech dryfują. Daj sygnał patrolowcowi. 
- Tak jest. 
 
Gdy  grupa  patrolowa  zbliżała  się  do  szóstej  planety,  pole  grawitacyjne  gwiazdy 

ILC-905 - z niewielką pomocą siły ciążenia zewnętrznych  światów systemu  - zdążyło 
już zwiększyć prędkość okrętów do czterdziestu jeden procent standardowej. 

Zdenerwowany i zaskoczony pułkownik Foag dał upust swoim obawom, depeszu-

jąc do Branda z „podsłuchowni" „Folny" za pomocą lasera sygnałowego. 

-  Zmniejszył pan  strefę bezpieczeństwa  - poskarżył  się.  -Im szybciej lecimy, tym 

większa  odpowiedzialność  spoczywa  na  moich  ludziach.  Biorąc  pod  uwagę  prędkość 
statku i czas reakcji analityków, strefa efektywnego skanowania skurczyła się o dobry 
tysiąc, a może i dwa tysiące kilometrów. Po co ta niecierpliwość? 

background image

Próba Tyrana 

140 

- To nie jest niecierpliwość, pułkowniku Foag. Po prostu próbuję znaleźć rozsądny 

kompromis. Wiem, że gdyby wszystko zależało od speców z wywiadu elektronicznego, 
to wchodzilibyśmy do układu z jedną dziesiątą prędkości standardowej, przy zimnych 
silnikach i wyłączonych dziewięćdziesięciu procentach systemów pokładowych. 

Później, nagrywając raport z misji, Brand mógł odnieść się do faktu, iż wszystkie 

statki zniszczone podczas pamiętnej, masowej akcji zwiadowczej poruszały się ze stałą 
prędkością w systemach, które miały zbadać: 

„...To  oznacza,  że  yevethańskie  sensory  są  w  stanie  wykryć  nawet  najmniejsze 

jednostki,  których  profil  misji  wymaga  hamowania  i  używania  silników  manewro-
wych"... 

Prawda była jednak taka, że na chwilę przed wydaniem rozkazu Brand poczuł na-

głe, silne ukłucie  strachu.  A  ponieważ należał do rasy, dla której instynkt był równie 
ważny jak rozum, komandor uznał tę obawę za istotną informację. Zareagował więc w 
jedyny logiczny sposób: sprawił, by wejście grupy do systemu odbyło się możliwie jak 
najciszej, nawet jeśli miało to utrudnić pracę załodze Foaga. 

Brand nie pierwszy raz postępował w ten sposób w warunkach bojowych. Często 

zdarzało mu się podejmować ryzyko pod wpływem impulsu, a potem szukać usprawie-
dliwienia dla swoich czynów. Dzięki temu osiągnął stopień komandora, choć jego akta 
były pełne i pochwał, i krytyki. Nie miał szans na dalsze awanse. Dyskwalifikujące go 
noty  wspominały  najczęściej  o  „zbytniej  pobudliwości"  oraz  wytykały,  że  był  „zbyt 
chaotyczny, by powierzyć mu komendę nad innymi starszymi oficerami". 

Nawet wiedząc o tym wszystkim, Brand nie potrafił i nie chciał się zmienić. Wiara 

w słuszność własnych przeczuć niejeden raz ocaliła mu życie. Zbyt wiele razy musiał 
przywdziewać galowy mundur na pogrzeby oficerów, którzy zawsze trzymali się regu-
laminu. Zbyt wielu z nich darzył przyjaźnią. 

 
Gdy grupa patrolowa pozostawiła za sobą piątą planetę, Brand opuścił mostek, by 

odbyć  krótką,  nie  zapowiedzianą  wycieczkę  po  stanowiskach  bojowych  „Nieposkro-
mionego". 

Żółty alarm bojowy trwał już od czternastu godzin. Czujność załogi zdążyła zma-

leć, przytłumiona narastającym zmęczeniem i nudą. Zanosiło się na to, że system ILC-
905 jest „czysty". Coraz to głośniejsze rozmowy, śmiechy, a nawet przyjacielskie prze-
pychanki były dowodem, że atmosfera na stanowiskach artyleryjskich i pokładach star-
towych znacznie się rozluźniła. Istniała groźba, że żółty alarm bojowy stanie się dla za-
łogi tym samym, co zwykła wachta - spokojną, bezpieczną i rutynową procedurą obo-
wiązującą podczas normalnego lotu krążownika. 

Wizyta Branda miała na celu zażegnanie tej groźby. Nawiedzając kolejne stanowi-

ska  bojowe,  niczym  zimny  prysznic  studził  zapał  podwładnych,  przelewając  na  nich 
własny strach. 

- Zbliżamy się do pasa asteroid  - powiedział, zaglądając w iluminator stanowiska 

dział laserowych. - Jesteś gotowy, synu, prawda? Spróbuj być bardziej gotowy niż po-
zostali...Tu urwał i ruszył dalej. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

141 

— Wkrótce dotrzemy do pasa asteroid - rzekł, zaglądając do kokpitu myśliwca. - 

Jak tam, poruczniku? Jesteś gotowy spełnić swój obowiązek? Czasem jeden pilot może 
przesądzić o wszystkim. 

Przyjmując wszędzie obietnice wzorowej postawy, Brand przechodził od stanowi-

ska do stanowiska. 

W ciągu niespełna godziny powrócił na mostek. Owocem błyskawicznego obcho-

du było przeświadczenie załogi, że dowódca wie o czymś, co wkrótce ma się wydarzyć. 

Brand nie miał pojęcia, co by to mogło być... Kiedy jednak coś się wreszcie zaczę-

ło dziać, nie był ani trochę zaskoczony. 

 
Podobnie  jak  wiele  innych  systemów  gwiezdnych,  ILC-905  mieścił  w  sobie  pas 

asteroid, ciągnący się od ostatniej, skalistej planety układu do najbliższego słońcu glo-
bu  -  gazowego  giganta.  Był  on  pozostałością  świata,  który  został  rozdarty  na  strzępy 
mocą pól grawitacyjnych pozostałych ciał niebieskich systemu. 

Jak  większość  pasów  asteroid,  ten  też  był  dość  rzadki.  Stanowił  niewielką  prze-

szkodę  w  nawigacji i raczej kiepskie  miejsce do ukrycia czegokolwiek większego niż 
probot. Wbrew temu, co sugerował podczas obchodu okrętu, Brand nie oczekiwał, że 
właśnie tu znajdzie imperialną stocznię. 

Nie spodziewał się też, że yevethański statek wyskoczy z nadprzestrzeni w prostej 

linii przed nimi, w odległości sześciu milionów kilometrów od skraju pasa asteroid. 

Potężny  błysk  promieniowania  Cronaua  towarzyszący  wyjściu  sprawił,  że  wrogi 

okręt pojawił się nie  tylko na wyświetlaczach  w pomieszczeniu  wywiadu elektronicz-
nego  na  pokładzie  „Folny",  ale  także  na  ekranach  pozostałych  statków.  Gdy  Brand 
zmienił  status  alarmu  z  żółtego  na  pomarańczowy,  na  wszystkich  pokładach  rozległy 
się dźwięki syren. 

- Jaka była zmiana fazy? - zapytał operatora sensorów. 
- Negatywna - odparł oficer. - Oddalają się od nas. 
- Dokąd lecą? 
- Gdybym  miał zgadywać, to powiedziałbym, że tam  gdzie  my:  w stronę trzeciej 

planety - odpowiedział nawigator odwracając głowę. 

- Jakie są szansę, że nas namierzyli? 
Oficer taktyczny pochylił się nad pulpitem i przez chwilę analizował geometrię ca-

łej sytuacji. 

- Moim zdaniem bardzo małe. Gdyby lecieli w normalnej przestrzeni, jak my, nie 

zauważylibyśmy ich nawet. Zdradziło ich tylko to, że nagle wyskoczyli z nadprzestrze-
ni. 

-  A  może  i  nie...  -  mruknął  Brand.  Odwrócił  się  w  stronę  panelu  widokowego  i 

spojrzał  na  ILC-905,  krzyżując  ręce  na  piersiach.  -  Jeżeli  rzeczywiście  przenieśli  tu 
jedną ze stoczni, to zafundowali sobie wyjątkowo daleką trasę dostaw. Może to popu-
larny szlak? 

- Możliwe, sir - zgodził się oficer taktyczny. - O ile rzeczywiście próbują używać 

tej stoczni, a nie tylko ukryć ją. 

Brand skinął głową. 

background image

Próba Tyrana 

142 

- Łączność... 
- Tak, sir? 
-  Dajcie  znać  „Nieustraszonemu",  że  namierzyliśmy  yeve-thański  statek  typu  T  i 

śledzimy go. Podajcie też nasze namiary. Sternik... 

- Tak, sir? 
-  Skrócimy  dystans.  Daj  dziesięć  procent  mocy  naprzód,  przynajmniej  do  końca 

pasa asteroid. Trzymaj poprzedni kurs. Polecimy za nim. 

 
Niecałą  godzinę  później  yevethańska  jednostka  rozpoczęła  długotrwały  manewr 

hamowania, zakończony jej zniknięciem za krzywizną trzeciej planety. W tym momen-
cie grupa patrolowa znajdowała się w odległości pół miliona kilometrów od celu, toteż 
glob znalazł się w zasięgu czujników. 

- Mamy coś na orbicie? - spytał Brand. 
- Nic - odparł szef sekcji sensorów - ale nie skończyliśmy jeszcze sprawdzania or-

bit powyżej dwóch tysięcy kilometrów. 

- Biorąc pod uwagę wektor podejścia, cel znajduje się najprawdopodobniej na or-

bicie trzy-dwa-pięć-zero kilometrów -oznajmił operator sensorów. 

Brand podszedł do czołowego panelu widokowego. 
- Wyświetlić - polecił. Obraz trójwymiarowej mapy taktycznej nałożył się na wi-

dok rozciągający się przed dziobem okrętu. 

Pierwszy  oficer  „Nieposkromionego",  kapitan  Tobbra,  miał  za  sobą  niczym  nie 

wyróżniającą się karierę  we  Flocie, główniedlatego, że zawsze przesadzał z ostrożno-
ścią. Ostatnio stał się jeszcze bardziej rozważny, na swojej bowiem ojczystej planecie, 
Trallanie,  pozostawił  partnerką  z  nowo  narodzonym  potomkiem.  Tobbra  wiedział  też 
doskonale, że gdyby nie różnica kilku miesięcy doświadczenia, fotel dowódcy mógłby 
należeć do niego. W gruncie rzsc^y uważał, że włada okrętem wespół z Bran-dem, przy 
czym jego rola polegała na studzeniu wariackich zapędów przełożonego. 

- Komandorze, jeśli podejdziemy jeszcze bliżej, przeciwnik zauważy nas, gdy tyl-

ko wykona zwrot - powiedział ostrożnie, dołączając do Branda. 

- Nie wątpią - odparł dowódca. 
- Jeśli zatrzymamy się tutaj albo nawet trochę cofniemy, to i tak „Folna" będzie w 

stanie  zebrać  wszystkie  dane  dla  Five-Taca  -  naciskał  Tobbra,  z  rozpędu  używając 
slangowego określenia komórki taktycznej dowództwa Piątej Floty. 

- Zgadzam się w zupełności - przytaknął Brand - ale w tej chwili mamy przewagę. 

Wiemy, gdzie oni są, a oni nawet nie wiedzą, że są obserwowani. Miałbym przepuścić 
taką okazję? 

- Nie  musimy atakować ich  samodzielnie  -  nie ustępował  Tobbra.  - Jeśli tam  na-

prawdę jest stocznia, Five-Tac przyśle nam posiłki, gdy tylko potwierdzimy jej położe-
nie. 

-  Jeśli  tam  naprawdę  jest  stocznia,  kapitanie,  to  Yevethowie  będą  próbowali 

wzmocnić  jej  obronę  w  chwili,  gdy  nas  wykry-ją.  Czy  może  pan  zagwarantować,  że 
nasze okręty przybędą tu prędzej niż ich? 

Tobbra w milczeniu zmarszczył brwi. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

143 

-  Tak  myślałem  -  rzekł  Brand.  -  Wykrycie  i  zniszczenie  stoczni  jest  nadrzędnym 

celem naszej misji, kapitanie. Trzymajmy się tego. Wykorzystamy przewagę, atakując 
ten statek z zaskoczenia. Potem zajmiemy się tymi, których miał tu odwiedzić. 

- Komandorze, przecież nawet nie wiemy, czego trzeba, by pokonać jednostkę ty-

pu T... 

Brand potrząsnął głową. 
- Ktoś musi się tego dowiedzieć. Uważam, że to dobra okazja. 
- Ależ, komandorze... 
- Koniec dyskusji, kapitanie. - Brand odwrócił się plecami do iluminatora i zawo-

łał do oficera komunikacyjnego: - Połącz mnie z „Folną". 

- Na kanale pierwszym - padła natychmiastowa odpowiedź. 
Brand włączył swój komlink. 
- Kapitanie Madis... 
- Tak, komandorze? 
-  Wchodzimy  do  akcji  z  „Awangardą".  Proszę  odłączyć  się  od  formacji  i  zatrzy-

mać się tutaj. Chcę, żeby pańscy ludzie rejestrowali przebieg walki. 

- Tak jest, komandorze - potwierdził Madis. - Zrobimy wam parę ładnych zdjęć do 

albumu rodzinnego. 

- Polegam na panu - odparł Brand. Przełączył kanały w kom-linku tak, by słyszano 

go również na pokładzie kanonierki, po czym spojrzał na zastygłe w oczekiwaniu twa-
rze oficerów. 

-  Pora  wyrównać  rachunki  za  Doornik  Trzysta  Dziewiętnaście  -  rzekł  ponuro.  - 

Łączność, zmienić status alarmu na czerwony bojowy. Taktyczny, wypuścić myśliwce. 
Przygotować się do wysłania bombowców. Sternik, osiemdziesiąt procent mocy i kurs 
przechwytujący na przewidywaną orbitę nieprzyjaciela. „Awangarda", przygotować się 
i trzymać blisko nas. Nie chcę, żebyście się spóźnili na pierwszą odsłoną... 

 
W chwili gdy rozległy się syreny na dziobowym pokładzie startowym, Esege Tu-

ketu rzucił karty i zerwał się na równe nogi. Tkwił w niewygodnym skafandrze od do-
brych  kilku  godzin,  więc  zdążył  już  poluzować  zaciski  przy  karku,  nadgarstkach  i  w 
pasie.  Biegnąc  w  stronę  bombowca  usiłował  je  pozapinać,  przez  co  wyglądał,  jakby 
pląsał w niezgrabnym, dziwacznym tańcu. 

Kiedy dotarł do hangaru, Skids już siedział w kokpicie i dopinał pasy. Zdążył trzy 

razy sprawdzić mocowania bomb i torped, którymi obwieszono ich K-winga. 

- Jak stoimy? - zapytał Tuketu, wspinając się po krótkiej drabince. 
- Wszystko gra. Chyba nie będziemy musieli rzucać bomb ręcznie. 
- Powinni nam za to płacić ekstra - mruknął Tuke. - Jakieś zmiany w konfiguracji? 
- Żadnych. Jedno jąjeczko i osiem pocisków burzących CM-5. Pełne obciążenie. 
-  W  porządku.  Procedura  przedstartowa.  Lecimy  od  góry...Kiedy  „Awangarda"  i 

„Nieposkromiony"  przyspieszyły,  mknąc  na  spotkanie  z  yevethańskim  statkiem,  oto-
czyła je wątła eskorta myśliwców - w sumie dwanaście sztuk, po sześć E-wingów i X-
wingów.  Gdy  prowadzące  zespół  maszyny  pojawiły  się  w  dziobowym  iluminatorze 
krążownika, Tobbra znowu poprosił Branda o chwilę rozmowy w cztery oczy. 

background image

Próba Tyrana 

144 

- To, co pan robi, jest sprzeczne z zasadami określonymi w Kodeksie Dowódcy  - 

stwierdził bez ogródek. - Standardowa osłona myśliwców dla tego statku to trzy, a nie 
dwie eskadry. Luki w szyku są tak duże, że przeciwnik przebije się przez nie bez trudu. 

- Mam w zanadrzu jeszcze dwie eskadry. Będą eskortą bombowców podczas ataku 

- odparł Brand. 

- Nie wiemy nawet, ile myśliwców mieści się na pokładzie jednostki typu T! - za-

protestował Tobbra, podnosząc głos. - Być może jest ich dwa lub trzy razy więcej niż 
widzieliśmy nad Door-nikiem Trzysta Dziewiętnaście. 

Brand zmierzył go lodowatym wzrokiem. 
- Proszę zmienić ton, kapitanie, w przeciwnym razie opuści pan mostek. Nie mam 

zamiaru użerać się z panem podczas walki. 

Tobbra odezwał się nieco ciszej, choć nie zmienił oskarży-cielskiego tonu. 
- Rzecz w tym, że nie powinniśmy nawiązywać kontaktu bojowego, sir. Moim ob-

owiązkiem jest zwrócić panu uwagę, że... 

- Że nie wiemy wszystkiego, co chcielibyśmy wiedzieć? To żadna rewelacja, kapi-

tanie. Zgodzi się pan chyba, że umiem liczyć i czytać raporty Wywiadu. 

- Nie chciałem pana obrazić... 
- Z pańskich słów  wynika niekiedy coś innego. Kapitanie, gdyby słabsi nigdy nie 

wygrywali  z  silniejszymi,  moglibyśmy  po  prostu  mierzyć  siły  przed  walką  i  ogłaszać 
zwycięzcę, unikając trudów bitwy. Wojna wygląda jednak inaczej. Niech pan zapomni 
o kalkulatorze, on nie pomoże w podejmowaniu trudnych decyzji. 

Tobbra zmarszczył brwi i bez słowa skinął głową. 
Brand podszedł bliżej i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. 
- I jeszcze jedno, Tobbra. Coś, czego nie znajdzie pan w Kodeksie. Jeżeli w pełni 

sprawny krążownik Nowej Republiki z ka-nonierką do pomocy nie są  w stanie samo-
dzielnie  rozwalić  yeve-thańskiego  okrętu  typu  T,  to  Flota  powinna  się  o  tym  dowie-
dzieć. 

I to jak najszybciej, bo wszystkie raporty, które czytałem, mówią o tym, że wróg 

ma ich mnóstwo. Tobbra westchnął ciężko. 

- To dlatego kazał pan „Folnie" trzymać się z daleka? 
- Między innymi. Poza tym jest zbyt delikatna do tego rodzaju akcji. 
Kapitan spojrzał na zbliżającą się żółtobrązową tarczę planety. 
- Lepiej wrócę na stanowisko - powiedział. - Czas podłado-wać działa. 
 
Piętnaście minut przed przewidywanym ponownym pojawieniem się orbitującego 

yevethańskiego  statku,  Brand  wydał  rozkaz  startu  bombowcom  i  myśliwcom  eskorty. 
Wolał nie ryzykować kontaktu bojowego, mając pokłady startowe pełne zbiorników z 
paliwem i materiałów wybuchowych. Wroga jednostka mogła pojawić się nieco wcze-
śniej, jeśli na przykład poruszała się po orbicie niższej niż zakładano. 

Bombowce typu K leciały trójkami. Każda grupka osłaniana była przez trzy my-

śliwce z góry i trzy z dołu. Brand przyglądał się, stojąc na mostku, jak maszyny tworzą 
formację  dwadzieścia  kilometrów  przed  dziobem  krążownika.  Wprawdzie  światła  na 
skrzydłach i kokpicie wygaszono na czas walki, lecz dysze silników jarzyły się niczym 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

145 
świece  pośród  nocy.  Pośrodku  widać  było  wyraźnie  potrójne  jednostki  napędowe  K-
wingów. 

- Mam nadzieję, że tym razem potrafią zrzucić jajeczka na cel - szepnął oficer tak-

tyczny, gdy Brand zbliżył się do jego pulpitu. 

- Potrafią - rzekł komandor bez wahania. - I to nie dlatego, że zmieniliśmy często-

tliwość bojową i zainstalowaliśmy systemy kodujące, tylko dlatego, że trzeba to zrobić. 

Pięć minut przed ponownym nawiązaniem kontaktu wzrokowego z celem „Awan-

garda" oddaliła się od krążownika. Wysunęła się naprzód, by mieć czyste pole ostrzału 
i wcześniej stanąć na drodze yevethańskiego okrętu, podczas gdy reszta formacji pozo-
stawała za horyzontem. Dzięki temu Brand miałby kilka dodatkowych sekund, by zare-
agować na to, co zarejestrowałyby kamery „Awangardy", i odpowiedzieć stosownymi 
rozkazami. 

Minutę  i  dziewięć  sekund  wcześniej  niż  się  spodziewano  kapitan  Inadi  złożyła 

meldunek.- Jest kontakt... Jeden... Nie, dwa... Trzy... Cztery. Cztery cele. Analiza w to-
ku... Namierzyliśmy  następujące  obiekty: jedną, powtarzam, jedną  stocznię  typ impe-
rialny numer dwa, oraz trzy, powtarzam, trzy yevethańskie okręty typu T. 

- Trzy! - wykrzyknął zaskoczony Brand, wystarczająco głośno, by usłyszano go na 

wszystkich stanowiskach na mostku. -Trzy... - powtórzył do siebie. - No cóż, ciągniemy 
rancora za wąsy... 

-  „Nieposkromiony",  tu  „Awangarda".  Jesteśmy  pod  ostrzałem  dwóch  yevethań-

skich statków. Przybliżona skuteczność tarcz: dziewięćdziesiąt dwa procent. Atakować, 
sir? 

Tobbra pospieszył w stronę pulpitu taktycznego. 
- Komandorze, musimy przerwać akcję. Proszę zawrócić bombowce, abyśmy mo-

gli opuścić system. 

- Dwadzieścia sekund do kontaktu z celem  - wyrecytował oficer taktyczny, wyty-

czając palcem linię na ekranie. 

- „Awangarda", tu Brand - powiedział komandor, wpatrując się w oczy Tobbry.  - 

Możecie określić status obiektu numer dwa? 

-  „Nieposkromiony",  stocznia  jest  pełna.  Sześć  statków  ukończonych  lub  prawie 

ukończonych, trzy dalsze w fazie szkieletowej. 

Brand drgnął mimowolnie. 
- „Awangarda", zezwalam na atak według protokołu Kontr-uderzenie. Powtarzam: 

zezwalam na atak. Skoncentrować się na jednostkach typu T... 

Tobbra chwycił Branda za ramię powyżej łokcia. 
- Co pan robi?! 
Brand wyswobodził się z uścisku oficera gwałtownym szarpnięciem. 
- To, co trzeba - odparł. - Proszę wrócić do swojej kabiny, kapitanie Tobbra. Po-

ruczniku Threld, zajmie pan stanowisko kapitana - polecił, po czym zwrócił się do ofi-
cera łączności: - Chcę porozmawiać z eskadrami szturmowymi. 

 
W bojowym komlinku K-winga rozległ się trzask, kiedy uruchomił się sprzężony z 

nim system dekodujący. 

background image

Próba Tyrana 

146 

- Ktoś nas wywołuje - rzucił Skids. 
-  „Nieposkromiony"  do  wszystkich  eskadr  -  rozległ  się  głos  Branda.  -  Przesyłam 

nową analizę celów. Potwierdzam pozycję orbitującej imperialnej stoczni typu drugiego 
wraz z dokującymi statkami.  Potwierdzam pozycję trzech orbitujących jednostek. Oto 
nowa hierarchia obiektów ataku: celem pierwszorzędnym jest stocznia. Jednostki typu 
T zostawcie na naszej głowie. Ignorujcie je, chyba że staną wam na drodze. Dowódcy 
eskadr, proszę rozpocząć atak - polecił i dodał po krótkiej przerwie: - Powodzenia. , 

- Są - powiedział Tuketu, gdy daleki błysk blasterowych strzałów zatrzymujących 

się na osłonach rozświetlił wnętrze kokpitu. 

Chwilę później ekran taktyczny ukazał obraz toczącej się przed nimi bitwy. Jeden 

z yevethańskich statków orbitował przed stocznią, a drugi osłaniał jej tyły. Trzeci - naj-
prawdopodobniej ten, który śledzili od chwili wyjścia z nadprzestrzeni - był zawieszo-
ny przy doku towarowym olbrzymiej wielkości. 

- „Powodzenia"?! Tuke, to szaleństwo! - zawołał Skids. -Niby jak mamy przesko-

czyć trzy Fat Many naraz?! 

- Spróbujemy dołem - odparł Tuketu. - Czerwoni, tu Dowódca. Za mną, w stronę 

powierzchni planety. Uwaga... teraz! 

 
Bitwa w systemie ILC-905 trwała zaledwie jedenaście minut. Jedenaście minut za-

żartej walki. 

W pierwszej chwili „Awangarda" dostała się w przerażająco intensywny ostrzał ze 

strony  obu  jednostek  broniących  stoczni.  Nawet  kiedy  zaczęła  odpowiadać  ogniem, 
przewaga  wroga  była  druzgocąca.  Gdyby  nie  to,  że  główne  baterie  laserów  yevethań-
skich statków miały co najwyżej średnią moc, kanonierka zostałaby rozniesiona na czę-
ści już po kilku salwach. 

Każdy z wrogich okrętów dysponował ośmioma bateriami dział, rozmieszczonymi 

tak,  że  niemożliwe  było  podejście  poza  ich  zasięgiem,  a  jednocześnie  nawet  cztery  z 
nich mogły skoncentrować ogień na jednym celu. Połączona siła rażenia dwóch jedno-
stek  wystarczyłaby,  żeby  po  pewnym  czasie  pokonać  opór  osłon  kanonierki  i  unice-
stwić ją. 

Kiedy  „Nieposkromiony"  włączył  się  do  walki,  proporcje  sił  zmieniły  się  gwał-

townie. 

- Spróbujmy podzielić ich uwagę - powiedział Brand. -.Awangarda", skoncentruj-

cie ogień na jednostce broniącej tyłów stoczni. My weźmiemy na siebie prowadzącego. 
Wszystkie  baterie  -  ognia!Pierwsza  salwa  „Nieposkromionego"  spotkała  się  z  natych-
miastowym  odzewem  ze  strony  przeciwnika.  Sześć  baterii  dział  laserowych  bluznęło 
ogniem w stronę krążownika. Na drodze strzału znalazły się myśliwce przechwytujące. 
Dwa z nich eksplodowały niemal natychmiast. Brand zareagował błyskawicznie. 

- Wycofać osłonę myśliwców - rzucił. - Tam, gdzie są, na nic się nam nie przyda-

dzą. 

Zanim zwinne maszyny zdążyły się rozproszyć, trzecia z nich znikła w kuli ognia 

tuż obok prawoburtowych tarcz „Nieposkromionego". Wybuch myśliwca niewiele róż-
nił się od detonacji bomby - krążownik zadrżał, a osłony rozjarzyły się żółtawym bla-

background image

Michael P. Kube-McDowell 

147 
skiem i chwilowo osłabły w miejscu, gdzie pochłonęły energię eksplozji. Szybko jed-
nak odzyskały poprzednią moc, myśliwce zaś uformowały szyk za rufą okrętu, chroniąc 
się w jego cieniu. 

- Komandorze - odezwał się cicho oficer taktyczny. Brand uniósł głowę. 
-Tak? 
-  Nie  przebijemy  się  przez  osłony  „Fat  Mana".  „Awangarda"  też  nie.  Będziemy 

musieli wezwać na pomoc bombowce. 

- Nie - odparł Brand kręcąc głową. - Stocznia pozostaje celem pierwszorzędnym. 
-  Komandorze,  „Awangarda"  dostaje  ciężkie  baty.  Musimy  jej  pomóc.  Natych-

miast. 

Kolejna salwa wstrząsnęła kadłubem krążownika. 
- Zawrócić eskadrę Zielonych - polecił Brand niechętnie. 
Yevethowie w końcu dostrzegli eskadry bombowców próbujące przemknąć dołem. 

Jeden z ich statków natychmiast skierował ku nim ogień, jakby jego dowódca był prze-
konany,  że  krążownik  nie  stanowi  dla  niego  zagrożenia.  Dwa  X-wingi  oraz  jeden  K-
wing eksplodowały niemal natychmiast. Sekundę później z hangarów „Fat Mana" wy-
sypała się grupa myśliwców. 

- Brand do wszystkich baterii: skoncentrować ogień na nieprzyjacielskich myśliw-

cach! Strzelać, kiedy tylko wydostaną się poza tarcze. 

-  Nieprzyjaciel  wypuścił  pociski  -  zameldował  oficer  taktyczny  biorąc  głęboki 

wdech. - Sześć... Osiem... Dziesięć obiektów, wszystkie kierują się na nas. 

„Nieposkromiony" dysponował dwudziestoma stanowiskami obrony przeciwrakie-

towej rozmieszczonymi w różnych częściach kadłuba. Te, które zdołały od razu namie-
rzyć cel, wystrzeliły w stronę przewidywanej trajektorii pocisków chmury metalowych 
odłamków. Kiedy rakiety zetknęły się z zaporą, przestrzeń rozświetliły czerwone i żółte 
kwiaty bezgłośnych wybuchów. Cztery pociski zdołały jednak przedrzeć się przez linię 
obrony  niczym  rozwścieczone  owady.  Trzy  z  nich  niemal  jednocześnie  uderzyły  w 
osłony krążownika. 

Światła na mostku przygasły, a pokład zadrżał pod stopami Branda. 
- Przygotować ripostę - polecił. - Uzbroić i odpalić siedem pocisków CM-9. Uwa-

ga, wszystkie baterie: przygotować się do ostrzału w miejscu kolizji rakiet z osłonami 
przeciwnika. Podejdźmy trochę bliżej. 

Po  kilku  sekundach  wyrzutnie  umieszczone  w  obu  burtach  krążownika  wypluły 

superszybkie pociski burzące. Wszystkie skręciły w stronę yevethańskiego statku, choć 
każdy podążał indywidualnym, okrężnym kursem, by utrudnić przechwycenie. 

- Generator osłony cząsteczkowej numer trzy właśnie padł. Moc rezerwowa: zero - 

zameldował taktyczny. - Zbliża się jedenaście yevethańskich myśliwców. Klucz Zielo-
nych stracił pięć myśliwców i dwa bombowce. Klucz Niebieskich - trzy myśliwce i je-
den bombowiec. Klucz Czerwonych... 

Potężna detonacja zalała mostek krążownika jaskrawym światłem. Brand spojrzał 

na dziobowy iluminator. 

- Jedno z naszych jajeczek? 

background image

Próba Tyrana 

148 

Tak - odparł taktyczny. - Niestety, nie trafiło w cel. To Zielony Dwójka... Widocz-

nie za wcześnie uzbroił bombę, wybuchła pod nim. 

W tej samej chwili znikły sygnały trzech myśliwców. 
- Cholera. 
-  Komandorze,  klucz  Niebieskich  przedarł  się  przez  obronę  i  atakuje  stocznię  - 

powiedział oficer taktyczny, wskazując na pulpicie dwa małe niebieskie trójkąciki, po-
ruszające się w kierunku czerwonego prostokąta. 

Brand skinął ponuro głową i przyjrzał się bliżej elektronicznej mapie. 
- To dobrze, bo robi się nas mało  - stwierdził.  - Wyślijcie klucz Czarnych na po-

moc „Awangardzie". Nie możemy sobie pozwolić na stratę tego statku.Orbitalna stocz-
nia marynarki imperialnej, zwana Czarną Ósemką, była nie uzbrojona, ale nie bezbron-
na. Oprócz osłon antykolizyjnych,  w jakie  standardowo  wyposażano kompleksy orbi-
talne, chroniły ją tarcze energetyczne i cząsteczkowe porównywalne z tymi, które insta-
lowano na niszczycielach gwiezdnych. 

Pilnujące jej statki, „Tholos" i „Rizaron", zapewniały więcej niż wystarczający po-

tencjał ofensywny. Prócz ośmiu baterii głównych, każdy z nich dysponował czterdzie-
stoma myśliwcami startującymi z czterech hangarów położonych na „równiku" kuliste-
go  kadłuba,  oraz  dziesięcioma  wyrzutniami  pocisków  rakietowych.  W  połączeniu  ze 
wzmocnionymi,  imperialnymi  generatorami  pola  ochronnego,  dawało  to  niezwykle 
groźną mieszankę. 

Najsłabszą  stroną  „Tholosa"  było  niedoświadczenie  jego  dowódcy,  Para  Dranna, 

który  -  podobnie  jak  wszyscy  jego  podwładni  -  nigdy  nie  brał  udziału  w  walce.  Nie 
uczestniczył  nawet  w  przeprowadzonym  niedawno  Oczyszczeniu.  Kiedy  pojawiły  się 
statki  Nowej  Republiki,  Par  Drann  zareagował  instynktownie,  polegając  na  odwiecz-
nych zasadach rządzących walkami między nitakka. 

Były one w swej naturze równie silne, co wzajemnie sprzeczne: 
Najbliższe  zagrożenie  jest  największym  zagrożeniem  gdy  siły  są  nierówne,  naj-

pierw pozbądź się najsłabszego wroga chcąc odwieść innych od walki, uderz najpierw 
w nowo przybyłego nie szczędź sił, kiedy uderzasz, by zabić. 

Idąc za głosem instynktu, Par Drann wydawał swoim artylerzystom coraz to inne 

rozkazy - najpierw polecił atakować kanonierkę, bo ona zjawiła się jako pierwsza, po-
tem krążownik, bo dołączył do walki, potem najsłabszego przeciwnika, czyli myśliwce 
osłony,  a  następnie  znowu  krążownik,  gdy  rozpierzchły  się  bombowce.  Piloci  yevet-
hańskich myśliwców przestrzegali identycznych zasad. Odważnie atakowali najbliższy 
cel, lecz często w ostatniej chwili zmieniali kurs, gdy dostrzegli obiekt znajdujący się 
jeszcze bliżej. 

Gdyby  „Tholos"  i  „Rizaron"  kontynuowały  wspólny  atak  na  „Awangardę",  mo-

głyby ją zniszczyć, nim spóźniony krążownik zdołałby wyrządzić im krzywdę. Gdyby 
Par Drann na to pozwolił, „Tholos" mógł roznieść republikańskie myśliwce i bombow-
ce co do jednego, zanim zwrócił działa ku „Nieposkromionemu". 

 
Gdyby yevethańskie myśliwce ruszyły za kluczem Niebieskich w kierunku stoczni 

lub  za  kluczem  Czarnych  w  stronę  „Rizarona",  wynik  bitwy  mógł  być  zgoła  inny.  A 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

149 
jednak  sposób  myślenia  właściwy  Parowi  Drannowi  i  jego  rodakom  nie  pozwolił  im 
dostrzec zbliżającego się zagrożenia, pochłonęła ich bowiem walka z „Nieposkromio-
nym". 

Thetan nitakka, ko nakazał - zawołał. - Chwała najsilniejszym z nas, którzy zabi-

jają! 

 
W chwili, gdy atak klucza Czarnych odwrócił uwagę załogi „Rizarona", na pokła-

dzie „Awangardy" szalały płomienie. Bateria numer osiem, dwulufowe działo laserowe 
oddało  fatalny  strzał,  po  którym  efektowna  eksplozja  dosłownie  wyrwała  je  z  burty 
okrętu wraz z przyległymi pomieszczeniami. 

Co gorsza, przeciążenie wywołane salwą yevethańskich pocisków sprawiło, że ge-

neratory  osłony  cząsteczkowej  padły  i  stanęły  w  ogniu.  Następna  rakieta  wystrzelona 
przez wroga trafiłaby już nie w tarcze, lecz bezpośrednio w kadłub. Na domiar złego, 
działa jonowe Yevethów skutecznie zakłócały działanie wszelkich systemów kanonier-
ki. 

Kapitan Inadi przyglądała się nadlatującym bombowcom raczej z niepokojem niż 

z ulgą. 

- Nie przedrą się - powiedziała, potrząsając głową. - Kontynuujemy ostrzał. Spró-

bujemy  im  pomóc,  jak  tylko  się  da.  Sternik,  odwróć  statek  dziobem  do  celu.  Uwaga 
wszystkie systemy, przekazać moc do czołowych stanowisk antyrakietowych. One mu-
szą mieć zasilanie. 

Korzystając z holoteleskopu i elektronicznej mapy bitwy, kapitan Inadi i jej ofice-

rowie przyglądali się atakowi bombowców, pędzących z maksymalną prędkością przez 
gąszcz  laserowego  ognia  i  salw  z  dział  jonowych.  E-wing  osłaniający  Dwójkę  został 
trafiony i zszedł z kursu ciągnąc za sobą smugę płomieni. Czarny Trójka zniknął w kuli 
białego  ognia,  a  jego  eskorta  cudem  uniknęła  strącenia  przez  rozpryskujące  się  na 
wszystkie strony szczątki. 

W tym momencie „Awangarda" zadrżała, jakby otrzymała bezpośrednie trafienie. 
-  Sekcja  techniczna  melduje,  że  pożar  w  pomieszczeniu  generatora  przepalił  po-

szycie i zgasł wskutek dekompresji. 

- Przyjęłam. Uwaga, kontrola ognia: wystrzelić wszystkie pozostałe pociski CM-9. 

Spróbujemy ich znokautować - poleciła Inadi, marszcząc brwi. 

Trzy pociski wystartowały z wyrzutni dziobowych, a cztery następne - z rufowych. 

Ósma rakieta, startująca z sekcji sąsiadującej ze zniszczoną baterią numer osiem, utkwi-
ła w wyrzutni i eksplodowała, wzniecając kolejny pożar. 

- Idą następne!  - krzyknął operator sensorów. Yevethański okręt odpowiedział na 

atak „Awangardy" salwą co najmniej dziesięciu szybkich i potężnych pocisków, takich 
samych jak te, które rozniosły generatory pól cząsteczkowych. 

- Sternik, zabierz nas stąd - rozkazała ponuro Inadi. 
- Spróbuję. 
Studziewięćdziesięciometrowa  kanonierka  była  jednym  z  najbardziej  zwinnych 

okrętów liniowych Nowej Republiki, ale jej osiągi nie mogły się równać z tym, czego 
potrafiły dokonać nieprzyjacielskie pociski. Inadi miała nadzieję, że gdy statek zawróci, 

background image

Próba Tyrana 

150 

rufowe wyrzutnie rozsypią w przestrzeni tyle złomu, że ani jedna yevethań-ska rakieta 
nie zdoła się przebić. Obserwując szybko malejący dystans żałowała, że wcześniej nie 
pomyślała o odwróceniu jednostki. 

-  Nasze  CM-9  powinny  dotrzeć  do  celu  za  osiem  sekund  -zameldował  operator 

sensorów.  -  Myśliwce  eskorty  rozpraszają  się.  Bombowce  zaczynają  atak.  Mam  po-
twierdzenie wystrzelenia jajeczek przez Czarnych: Jedynka... Dwójka... 

Coś uderzyło w rufę , Awangardy" z taką siłą, że oficer taktyczny padł na kolana, 

a Inadi zderzyła się z ekranem nawigacyjnym. 

- Dostaliśmy pociskami! - krzyknął szef sekcji kontroli uszkodzeń. 
-  Wszystkie  rufowe  systemy  padły,  począwszy  od  sekcji  czterdziestej  -  zameldo-

wał techniczny. 

- Silniki numer dwa, cztery i sześć przestały istnieć - obwieścił sternik - Ciąg: jed-

na czwarta i spada. 

Inadi  spojrzała  na  wykres,  na  którym  widać  było  jeszcze  dwa  punkty  świetlne 

zbliżające się do statku. 

- Do kapsuł ratunkowych! - poleciła chrapliwym głosem. -Opuścić statek! Powta-

rzam: opuścić statek! 

Odpowiedział  jej  potężny  ryk,  a  potem  ciemność  rozświetlił  potężny  błysk  i 

wreszcie zapadła cisza. 

Wisząc pięć tysięcy metrów nad nagą, nierówną powierzchnią trzeciej planety sys-

temu  ILC-905,  Esege  Tuketu  i  jego  koledzy  z  klucza  Czerwonych  obserwowali  poja-
wiające się nad nimi błyski, niecierpliwie czekając na swoją szansę. 

Rozkaz pozostania w odwodzie nadszedł w chwili, gdy zaczynali nabierać wyso-

kości, kierując się ku orbitalnej stoczni. 

- Pozostańcie na miejscu, dopóki nie poznamy wyniku trwającego właśnie ataku  - 

polecił oficer taktyczny. - Potrzebuję jakiejś rezerwy, czyli... was. 

- Lepiej niech coś dla nas zostawią- powiedział Skids, wysłuchawszy nowych roz-

kazów. - Jeśli wrócimy z kompletem bomb i bez żadnej rysy na kadłubie, do końca ży-
cia nie dadzą nam spokoju. 

Tuketu milczał. Jego uwagę przykuła pierwsza z serii wyjątkowo jaskrawych eks-

plozji, widoczna w górze, nieco na prawo. 

- Jajeczko - stwierdził, zauważając charakterystyczny, biały błysk. - Jeszcze jedno. 
Trzeci  wybuch  był  inny  -  mniejszy  i  początkowo  żółtawy,  a  potem  coraz  potęż-

niejszy i czerwieńszy. Kiedy blask zaczął przygasać, niemal w tym samym miejscu na-
stąpiła kolejna seria błysków -trzy małe, błękitnobiałe, a później potężny, krwistoczer-
wony. 

Tuketu spojrzał na ekran i zauważył, że znikł nie tylko yeve-thański statek strze-

gący tyłów stoczni, ale i „Awangarda". 

- Co to było? - dopytywał się Skids. - Dopadliśmy jednego, Tuke? 
- Tak - odparł Tuketu. - Oni też. 
 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

151 

Zarówno udany atak na yevethański statek, jak i utrata „Awangardy" przeszły na 

mostku „Nieposkromionego" niemal nie zauważone. Uwaga oficerów skupiona była na 
ostatnich sekundach lotu nurkowego bombowców z klucza Niebieskich. 

- Dwa tysiące metrów do granicy osłon - poinformował taktyczny. - Myśliwce za-

wracają. Tysiąc pięćset. Tysiąc. Mam potwierdzenie zrzutu od Jedynki... Cholera, skąd 
on się tam wziął?! Trójka nie zdążył; dostał. 

Yevethański  myśliwiec, zbliżający się  pod dużym  kątem  w  stosunku do  wektora 

podejścia bombowców, otworzył ogień do Niebieskiego Trzy i rozniósł go na kawałki, 
chwilę  później  rozpadając  się  w  zderzeniu  z  chmurą  szczątków.  Błysk  eksplozjizostał 
wchłonięty przez potężną detonację jajeczka zrzuconego przez Niebieskiego Jeden. 

- Sprawdźcie, czy ich tarcze puściły - polecił Brand. 
-  Bateria  numer  cztery,  trzy  salwy  w  stronę  celu  drugorzędnego.  Laserowe  bły-

skawice pomknęły przez pustkę... na próżno. 

Osłony nadal działały. 
- Komandorze, może ten dokujący statek chroni stocznię swoim polem? 
- Jednostka takiej wielkości nie mogłaby produkować tak potężnych tarcz - zaopo-

nował Brand. - W jaki sposób udało się strącić ten pierwszy statek? 

- Analiza bitwy wykazuje, że „Awangarda" i klucz Czarnych uderzyły w „Fat Ma-

na" jednocześnie siedmioma pociskami typu CM-9 i dziesięcioma  CM-5, na  kilka  se-
kund przed eksplozjąpierw-szego jajeczka. To musiało niemal przeciążyć osłony. 

- „Niemal przeciążyć"... - powtórzył Brand, po czym wskazał palcem na wykresie 

punkt oznaczający statek cumujący przy stoczni. - Jaki jest standardowy promień pola 
cząsteczkowego wytwarzanego przez generator imperialnej konstrukcji? 

- Dwieście metrów. 
- A jaka jest średnica „Fat Mana"? 
- Dwieście czterdzieści metrów. 
-  To  znaczy,  że  statek  nie  jest  w  pełni  chroniony  przez  pole  wytwarzane  przez 

stocznię, prawda? 

- Co z tego? Ma własne tarcze. Z pewnością zostały już uruchomione, nawet jeśli 

wyłączono je na czas rozładunku. 

- Właśnie. To oznacza, że powinna istnieć strefa interferencji między dwoma po-

lami - powiedział Brand. - Jeśli uda nam się wbić coś w to miejsce... 

- Wtedy osłony skupią energię strzału, potęgując efekt. 
- Czy komputer celowniczy K-winga jest w stanie namierzyć strefę interferencji? 
Kadłub „Nieposkromionego" zadrżał od strzałów yevethań-skiego okrętu strzegą-

cego stocznię od czoła. 

- Nie - odpowiedział oficer taktyczny, potrząsając głową -ale E-wingi mogłyby im 

pomóc. 

Brand skinął głową. 
- Powiedzcie Czerwonym, co mają robić. 
Tuketu czuł się bardzo dziwnie, zbliżając się do tak potężnego celu, który nawet 

nie próbował się bronić. Statek cumujący przy stoczni z zupełnie niezrozumiałych po-
wodów był zupełnie pasywny. 

background image

Próba Tyrana 

152 

- Taktyczny - wywołał Tuketu - czy „Fat Man" w ogóle was zauważył? 
- Raczej nie, Czerwony Jeden. Zero aktywności. 
- Nas też na razie ignoruje. - Tuketu zakończył połączenie i odwrócił się do Skid-

sa. - Może to zwykły frachtowiec? Albo liniowiec? 

- Mam to gdzieś - oświadczył Skids. - Zbliż się do niego, to rozwalę go na kawałki 

bez względu na to, czym jest. 

Nie mogli oczekiwać, że uda im się niepostrzeżenie prześliznąć ku stoczni - byłby 

to  nadmiar  szczęścia.  Pięć  yevethańskich  myśliwców  uderzyło  na  nich  z  prawej, 
unieszkodliwiając  jednego  E-winga  i  posyłając  go  w  chmurze  dymu  w  stronę  po-
wierzchni planety oraz zmuszając do ucieczki dwa inne. Tuketu zwiększył prędkość i 
wykonał serię jeszcze bardziej gwałtownych uników, zmuszając eskortę do ekwilibry-
stycznych manewrów. 

- Coś ty za jeden, Obstawa Cztery? 
- Mówią na mnie Dogo, sir. 
- Słuchaj no, Dogo, podobno w odległości około stu  metrów od tego „Fat Mana" 

jest szczelina między dwoma polami. Oświetlisz ją dla nas, a mój kumpel Skids spróbu-
je coś w nią wcisnąć. 

- Zrobi się, sir. 
E-wing skoczył naprzód i chwilę później ostrzelał niewidzialną ścianę z działa la-

serowego, powoli omiatając ogniem jej powierzchnię. 

- Jest- zawołał Dogo. 
- Mam ją, możesz znikać - odezwał się Tuketu w tej samej sekundzie, widząc linię 

rozświetloną laserowym ostrzałem. -Szczelina jest dosyć ciasna, Skids. Zostaw jajeczko 
na później i spróbuj najpierw władować tam CM-5. 

-  Nie  potrzebuję  żadnych  cholernych  próbnych  strzałów...  -mruknął  Skids,  ale 

usłuchał. - Gotów do strzału. 

- Ognia. 
- Poszedł. 
Podrywając  maszynę  tuż  obok  wielkiego,  trzeciego  silnika  nieprzyjacielskiego 

statku, Tuketu wykonał nawrót.- Czerwona Dwójka, co widzisz? 

-  Przykro  mi,  Jeden,  ale  wasz  ptaszek  wybuchł  na  granicy  pól.  Powtarzam:  nie 

wszedł. Proszę o pozwolenie na atak. 

- Odmawiam - powiedział Tuketu, przygotowując maszynę do drugiego podejścia. 

- Chcę jeszcze spróbować... 

Nagły trzask w głośniku poprzedził podniecony głos Dwójki. 
-  Tuke,  drugi  „Fat  Man"  zawraca  w  naszą  stronę!...  Właśnie  usmażył  Ósemkę  z 

eskorty... 

- Kryć się! - rozkazał Tuketu. - Możesz zabrać moją eskortę, mam już współrzędne 

celu. Starajcie się schronić po przeciwnej stronie stoczni. Jeżeli mój atak nic nie da, po-
lecisz razem z Flickiem i wrzucicie dwa jajeczka jednocześnie, jasne? 

- Jasne. Co masz zamiar zrobić? 
- Spływajcie już i bądźcie gotowi do odwrotu - rzucił Tuketu i wyłączył komlink. - 

Skids? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

153 

- Jestem, jak zawsze. 
- Mam zamiar zaparkować tuż nad szczeliną; prędkość zero. Namierzysz ją z odle-

głości  dziesięciu  metrów i  wystrzelisz  ja-jeczko. Jeśli  wejdzie, damy nogę. Ich tarcze 
powinny nas przez chwilę osłonić przed podmuchem. 

- Skoro tak uważasz... Tuketu spojrzał w stronę stoczni. 
-  Te  doki  są  pełne  niszczycieli,  Skids.  Trzeba  je  rozwalić.  Potrafisz  to  zrobić? 

Wszystko zależy od ciebie. 

- Potrafię - odparł Skids. - Ruszajmy. 
 
-  Co  on,  u  diabła,  wykombinował?  -  spytał  Brand.  -  Najpierw  nie  wystrzelił  ja-

jeczka, a teraz chyba zamierza tam wylądować! 

-  Nie  wiem.  Wyłączył  komlink  -  odparł  oficer  taktyczny.  -Wygląda  to  tak,  jakby 

zamierzał wcisnąć cały statek w strefę interferencji. 

Brand podniósł wzrok znad pulpitu w samą porę, by zobaczyć w iluminatorze, jak 

stocznia ginie w błysku gigantycznej eksplozji, która odrzuciła dokujący statek i wpra-
wiła całą konstrukcję w powolny ruch wirowy. 

Z trudem przełknął ślinę i polecił skupienie ognia wszystkich dział na dogorywa-

jącej stacji orbitalnej. Obserwował, jak laserowe błyski tną to, co z niej pozostało, i do-
sięgają spoczywających w dokach okrętów, zmieniając je w chmurę płonących szcząt-
ków. 

Ostrzał stoczni jeszcze  trwał, gdy ciężko uszkodzony, skazany  na  zagładę  yevet-

hański statek zaczął opadać ku powierzchni planety. Okręt, jeszcze przed chwilą strze-
gący orbitalnej konstrukcji, podążył za nim, po czym zmienił kurs i oddalił się z mak-
symalną prędkością, porzucając pół tuzina rozrzuconych w przestrzeni myśliwców. 

Brand odwrócił się i oparł obiema rękami o pulpit, jakby potrzebował podpory dla 

trzęsących się kolan. 

- Teraz już wiemy, czego trzeba, by ich pokonać - szepnął. - Zaczynamy ewakua-

cję. 

 
Trzy  tysiące  kilometrów  nad  płaszczyzną  układu  okręt  „Tho-los"  wyhamował  i 

zawrócił. 

Podczas ucieczki z trzeciej planety, w głównej komorze bombowej zgromadzono 

pełny ładunek bomb grawitacyjnych. Działa z dolnej półkuli statku zostały wciągnięte 
do środka i po specjalnych szynach przetransportowane na przeciwległy kraniec kadłu-
ba.  Teraz  górna  część  statku  była  najeżona  lufami,  które  podczas  ataku  nurkowego 
można było skierować na jeden cel. 

Nie szczędź sił, kiedy uderzasz, by zabić... 
Ko nakazał - ryknął Par Drann, strasząc zaczerwienione i nabrzmiałe grzebienie 

bojowe.  - Soko daramal - Za honor wicekróla, Wybranych i Powszechności! Oto nasz 
cel, Proktorze. Prędzej, zanim szkodniki uciekną... 

 
Nil Spaar czule gładził mara-nas wiszącą w komnacie numer pięć. W ciągu zale-

dwie  trzech  dni  kokon  niemal  podwoił  swe  rozmiary.  Jego  powierzchnia  błyszczała 

background image

Próba Tyrana 

154 

wszystkimi kolorami tęczy, toteż można było spodziewać się nadzwyczaj udanego wy-
lęgu. Owijając język wokół palca, wicekról poczuł smak i zapach oleistych wydzielin 
kokonu. 

Nitakka - pomyślał. - Silny, młody samiec, który odziedziczy moją krew. 
Słysząc za plecami szmer, odwrócił się i ujrzał stojącego w drzwiach Tal Fraana. 

Na dalszym planie mignęła sylwetka pospiesznie oddalającego się dozorcy wylęgarni.- 
Daramo - powiedział Tal Fraan, postępując krok naprzód i klękając z odsłoniętym kar-
kiem. 

- Mój Proktorze... - zaczął Nil Spaar. Podszedł pół kroku bliżej i położył dłoń na 

potylicy Tal Fraana, zatrzymując go w pozie symbolizującej podporządkowanie.  - Po-
wiedz mi, czy kiedy gwarantowałeś własną krwią, że tak dobrze znasz szkodniki, czyni-
łeś to szczerze, czy po prostu robiłeś to, czego od ciebie oczekiwałem? 

- Szczerze, daramo. 
To dobrze - rzekł Nil Spaar, zaciskając palce na czaszce młodego samca. Grze-

bienie bojowe władcy szybko nabiegały krwią. - Pozwól, że się upewnię, czy mnie pa-
mięć nie myli. Czy obiecałeś mi, że perspektywa mojego sojuszu z imperialnym robac-
twem napełni Leię takim strachem, iż nie ośmieli się wszcząć wojny przeciwko Wybra-
nym? To miał być „cień, w który nie odważą się wkroczyć", nieprawdaż? 

Daramo, co się stało? 
Nil Spaar gwałtownym ruchem przygiął głowę Tal Fraana ku ziemi, niemal łamiąc 

mu kark. Drugą dłoń zacisnął w pięść, a z nadgarstka wysunął długi, ostry szpon. 

- Szkodniki zniszczyły Czarną Ósemkę nad Prildaz. Tal Fraan zaprzestał oporu. 
- Oddaję swą krew jako dar dla twoich dzieci - wymamrotał. 
- Raz już ofiarowałeś mi ten dar - powiedział Nil Spaar - ale tym razem go przyj-

mę. 

Uderzył ze zwierzęcą gwałtownością, tak że głowa Tal Fraana została mu w ręku, 

a  ciało  bezwładnie  opadło  na  podłogę.  Odrzucając  trofeum  z  pogardą,  Nil  Spaar  dał 
krok ponad zwłokami i wyszedł z komnaty, kierując się ku nadbiegającemu dozorcy. 

-  Ofiara  była  nieczysta  -  powiedział.  -  Moje  dzieci  nie  mogą  pożywić  się  taką 

krwią. Każ przyrządzić posiłek z tego ścierwa. 

- Tak jest, wicekrólu. 
Nie zwracając uwagi na krew, którą zbryzgany był jego pancerz i szaty, Nil Spaar 

wielkimi krokami ruszył korytarzem. Mściwy wyraz jego twarzy sprawił, że ci, których 
spotkał, woleli usunąć się z drogi. Kiedy dotarł to swojej kwatery, wezwał Eri Palle'a. 

- Tak, daramo - wysapał attache, wpadając biegiem do kabiny. Jeden rzut oka na 

wicekróla pozwolił mu ocenić sytuację. 

Przezornie stanął poza zasięgiem ramion władcy. - Czym mogę służyć? 
- Poślij po Vor Duulla. Każ mu zabrać ze sobą sprzęt - rozkazał Nil Spaar, opada-

jąc  w  czeluść  miękko  wymoszczonego  gniazda.  -  Potem  przyprowadź  do  mnie  Hana 
Solo. Mam wiadomość dla królowej szkodników. 

 
Po raz pierwszy w przekazie od Nila Spaara zabrakło wyrafinowania i subtelności. 

Po raz pierwszy też w sali konferencyjnej zapadła absolutna cisza. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

155 

Leia oglądała nagranie zatykając dłonią usta. Gdy opuszczała salę po odtworzeniu 

całej wiadomości, jej twarz była śnieżnobiała, a oczy martwe. 

Ackbar  zniósł  pokaz  niewiele  lepiej,  choć  w  najgorszych  momentach  po  prostu 

odwracał  wzrok.  Alole  cicho  szlochała,  a  łzy  toczyły  się  po  jej  krągłych  policzkach. 
Twarz Behn-Kihl-Nahma wykrzywił wyraz najgłębszej pogardy. 

Drayson, samotnie śledzący transmisję w swoim biurze, zastygł w zimnej furii. 
Nagranie  prezentowało Nila  Spaara, przez blisko dwadzieścia  minut znęcającego 

się w barbarzyński sposób nad związanym Hanem. 

Wicekról bił, kopał i miotał jeńcem po pustej kabinie w napadzie iście zwierzęcej 

wściekłości. Katowanie trwało nadal, gdy Han krwawił już z ust i z nosa oraz z głębo-
kich ran ciętych na twarzy, ramionach, klatce piersiowej i łydce. Trwało i wtedy, gdy 
smugami  jego  krwi  pokryte  już  były  ściany  i  podłoga  pomieszczenia  oraz  mocarne 
przedramiona  Nila  Spaara.  Dobiegło  końca  dopiero  wtedy,  gdy  Han  nie  mógł  już 
utrzymać się na nogach, choć wicekról siłą stawiał go pod ścianą. 

Przez  długie  sekundy  Nil  Spaar  stał  rozkraczony  nad  zmasakrowanym  Hanem. 

Odwrócił się tak, że widzowie nie mogli dojrzeć jego twarzy, lecz jedynie straszące się 
i opadające płyty pancerza piersiowego. Pięść władcy zaciskała się złowrogo, a w takt 
jej ruchów pojawiał się i znikał potężny pazur. 

Wreszcie Nil Spaar wyprostował się i odwrócił twarzą w kierunku obiektywu. Te-

raz dopiero można było dostrzec, że i on krwawi z niewielkich naczyń biegnących po 
bokach  nabrzmiałych,  szkarłatnych  grzebieni  skroniowych.  Patrząc  wprost  w  ho-
lokamerę, władca starł z twarzy krew wierzchem dłoni, po czym wyssał ją do czysta. 

W końcu  wykrztusił  nadzwyczaj zwięzłą  wiadomość  -  jedyne  słowa, jakie padły 

podczas tej przerażającej sceny, wycharczane złowrogim głosem: 

- Natychmiast wynoście się z Koornacht. 

background image

Próba Tyrana 

156 

R O Z D Z I A Ł  

11

 

Akanah jako pierwsza odkryła, że na orbicie J't'p'tan unosi się yevethański statek. 
Gdy tylko „Leniwiec" wyskoczył z nadprzestrzeni na obrzeżach systemu Doornik 

Sześćset Dwadzieścia Sześć, wymknęła się z pomieszczenia technicznego, gdzie pogrą-
żyła się w medytacji. Zanurzając się w Nurcie, szukała śladów obecności Kręgu. 

Luke  pozostał  w  sterowni  i  spróbował  przeczesać  okolicę  kiepskimi  czujnikami 

statku, a potem przymknął oczy i zatopił się we własnym świecie, sondując myślą nowe 
otoczenie i starając się odebrać choćby najsłabsze zakłócenia Mocy. 

Ani  jemu,  ani  sensorom  „Leniwca"  nie  udało  się  znaleźć  niczego  istotnego. 

Wkrótce jednak Akanah wróciła i opowiedziała o swoim odkryciu. 

- Skąd wiesz? Widzisz ten statek? - sceptycznie dopytywał się Luke. 
- Trudno to wytłumaczyć. Pozwól, że ci pokażę... 
- Zaraz. Najpierw wyjaśnij. 
- Czy to takie ważne akurat teraz? Co za różnica, skąd to wiem? Po prostu wiem. 
- To ważne, jeśli od twojej wiedzy mają zależeć nasze dalsze kroki. 
Napięcie,  które  towarzyszyło  ich  stosunkom  od  czasu  wizyty  na  Utharis,  znowu 

dawało o sobie znać. 

- Nagle stałeś się sceptykiem? - spytała Akanah, bardziej urażona niż zirytowana. - 

Już nie wierzysz w mój dar?- Akanah, wiem, że istnieje więcej niż jedno źródło wiedzy 
i więcej niż jedna wersja prawdy... 

-  A  może  chodzi  o  to,  że  Jedi  niechętnie  dzielą  się  Mocą?  Dokucza  ci  myśl,  że 

mogę znać ścieżkę do wiedzy, na której nie potrzebuję twojej pomocy i która jeszcze 
nie stoi przed tobą otworem? Prosisz, żebym cię czegoś nauczyła, a jednocześnie cały 
czas próbujesz wątpić, a nawet dyskredytować... 

Luke energicznie potrząsnął głową. 
- Nie, nie. To nie tak. Moc to rzeka, z której wielu może czerpać, a trening Jedi nie 

jest jedynym naczyniem, które może do tego służyć. Jeśli nie wiedzieliśmy o tym przed 
spotkaniem z wiedźmami z Dathomiry, to teraz z całą pewnością już wiemy... 

- To już coś. 
- ...jednak prawda leży czasem tuż obok kłamstw, błędów, złudzeń, pobożnych ży-

czeń, nieuzasadnionych obaw i fałszywych wspomnień - dodał Luke łagodnie. - Musi-

background image

Michael P. Kube-McDowell 

157 
my próbować odróżniać je od siebie. Proszę tylko, żebyś pomogła mi zrozumieć źródło 
twojej wiedzy. To mi pomoże docenić jej wagę. 

- Chyba nadal nie udało nam się naprawić tego, co zepsuliśmy na Utharis, prawda? 

- spytała ze smutkiem. - Miałam nadzieję, że zdołam jakoś odzyskać twoje zaufanie. 

- Nie jestem zbyt urny, Akanah, nawet wobec siebie. 
-  To  prawda.  No  cóż...  spróbuję  wyjaśnić.  -  Akanah  zmarszczyła  brwi,  szukając 

odpowiednich słów. - Kiedy Nurt opływa świadomą istotę, pojawia się na nim malutka 
zmarszczka... podobnie jak wtedy, gdy wyczuwasz czyjąś obecność poprzez Moc, choć 
to dość odległe porównanie. 

- Ależ ja... nic tu nie czuję, poza energią ekosystemów na czwartej i piątej planecie 

- zaoponował Luke. - Nic świadomego, nic obdarzonego wolą... 

- To nie świadomość czy wola są tu najważniejsze, lecz sama głęboka esencja by-

tu,  nic  więcej.  Postrzegam  załogę  tego  statku  tak,  jak  ty  postrzegałbyś  garść  piasku 
wrzuconą do sadzawki: z dużej odległości łatwiej dostrzec skutek niż przyczynę - wyja-
śniła z uśmiechem. 

-  Musisz  jednak  być  bardzo  wyciszony,  bo  i  ty  tkwisz  w  Nurcie.  Otaczają  cię 

zmarszczki na jego powierzchni, wywołane twoim bytem. 

- A zatem potrafisz wyczuć załogę tego okrętu? 
- Nie wiem, czy to załoga, czy. ładunek, czy może więźniowie. Czuję tylko tysiące 

istnień orbitujących wokół J't'p'tan i nieco mniejszą ich liczbę na powierzchni planety. 

- Koloniści - stwierdził Luke. - Przybyli, żeby zasiedlić planetę. - Widząc pytające 

spojrzenie  Akanah,  dodał:  -  Na  Taldaak  słyszałem  plotki,  że  Yevethowie  rozszerzają 
swoje terytorium, zagarniając zdatne do zamieszkania światy. 

- I wierzysz tym plotkom, ponieważ...? Luke zaśmiał się lekko. 
- Ponieważ rozpowszechnia je Flota. Przeglądałem raport taktyczny. 
-  Więc  wiedziałeś,  że  znajdziemy  tu  statek  -  stwierdziła  -i  nie  powiedziałeś  mi  o 

tym. 

- Wiedziałem, że kiedyś był tu statek. Nie  mogłem cię  uprzedzić, bo traktuję po-

ważnie  przysięgę  zachowania  w  tajemnicy  danych,  do  których  udzielono  mi  dostępu. 
Twoich sekretów również nie zdradziłbym nikomu - dodał. 

- Chciałeś mnie sprawdzić, prawda? Dowiedzieć się, czy nie jestem szpiegiem? 
-  Nie  -  odparł  Luke.  -  Chciałem  tylko  poznać  sposób,  w  jaki  dowiedziałaś  się  o 

tym statku. A co z Kręgiem? 

Akanah pokręciła głową. 
- Istotą ukrywania się jest wtopienie się w otoczenie. Nawet najlepsze z nas nie po-

trafiłyby odpowiedzieć na twoje pytanie z tak dużej odległości, a ja nie zaliczam się do 
najlepszych. Słyszę tylko ciszę i nie mam pojęcia, co ona oznacza. 

 
Wykorzystując w stu procentach możliwości „Leniwca", Luke rozpoczął podejście 

do lądowania  spiralnym  kursem, tak  by planeta  przez  cały czas zasłaniała  skiff przed 
czujnikami yeve-thańskiej jednostki. 

- Byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby nas nie zauważyli -powiedział, wprowadza-

jąc kurs. 

background image

Próba Tyrana 

158 

- Zrobione - odpowiedziała Akanah, stając za oparciem jego fotela. 
Luke spojrzał na nią zdumiony. 
- To nie może być aż tak proste. 
- Dlaczego nie?- No... Czy nie musisz wiedzieć, przed kim zamierzasz się ukryć? 
- Po co? 
- Żeby mieć pojęcie, na kim się skupić i czyje myśli skierować w inną stronę. Taki 

manewr wymaga precyzji, a nie siły. 

- Twoja metoda polega na wymuszeniu - stwierdziła Aka-nah. - Sięgasz do cudze-

go umysłu i blokujesz niektóre myśli lub umieszczasz w nim własne. 

- No... tak- przytaknął z wahaniem Luke- ale staram się ograniczać stosowanie tej 

techniki. Cel musi być bardzo ważny, żeby usprawiedliwić konsekwencje ingerencji w 
umysł. 

-  Wydaje  mi  się,  że  Jedi  stale  usiłują  znaleźć  usprawiedliwienie  dla  stosowania 

przemocy. Szkoda, że z równym zapałem nie próbujesz po prostu jej unikać. 

-  Jakiej  znowu  przemocy?  -  zaprotestował  Luke.  -  Najczęściej  wystarczy  rozpro-

szenie  czyjejś  uwagi  albo  wzbudzenie  zainteresowania  czymś  innym.  Żaden  Jedi  nie 
mógłby... jakby to powiedzieć... kazać komuś skoczyć w przepaść, stwarzając mu iluzję 
mostu. 

Akanah potrząsnęła głową z głęboką dezaprobatą. 
- Jak możesz oceniać szkodliwość tych sztuczek, skoro sam jesteś na nie odporny? 

Praktykujesz  je  w  tajemnicy,  skłaniając  do  posłuszeństwa  słabych  lub  przymuszając 
opornych. Sądzisz, że ci, którymi sterujesz, oceniają twój czyn w tych samych katego-
riach  moralnych? A zresztą- dodała, pociągając nosem- twoja metoda jest niezbyt wy-
dajna. 

- Słucham? 
- Niezbyt wydajna - powtórzyła. - Wymaga ciągłej uwagi i wysiłku. 
- Jeśli znasz lepszą, to chętnie ją poznam. 
- Weźmy na przykład sposób, w jaki ukryłeś swoją samotnię na Coruscant. 
Luke zmarszczył brwi. 
- To co innego. Stworzyłem zasłonę z substancji materialnej, tak by wyglądała jak 

naturalny element linii brzegowej. 

-  To  było  imponujące  dzieło  -  pochwaliła  Akanah.  -  Kiedy  je  ujrzałam,  od  razu 

wiedziałam, że masz w sobie dar Fallanassich. A jednak nie posunąłeś się wystarczają-
co daleko, by osiągnąć pełny sukces. 

- Którym jest...? 
- Sprawienie, by zasłona nie przypominała otoczenia, lecz była jego częścią  - wy-

jaśniła Akanah. Zamknęła oczy, wzięła głęboki wdech, opuściła brodę na piersi i... zni-
kła. 

- A niech to... - Luke wyciągnął rękę ku miejscu, gdzie stała jeszcze przed chwilą, 

lecz jego palce chwyciły jedynie powietrze. - Zmyślna sztuczka - zauważył, wycofując 
się ze sterowni w kierunku łazienki. - Pewnie przydaje się przy włamaniach do biblio-
tek albo znikaniu sprzed ołtarza... Gdzie jesteś? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

159 

- Tutaj - usłyszał za plecami jej głos. Odwrócił się i zobaczył, że dziewczyna sie-

dzi bokiem na prawym fotelu, uśmiechając się dumnie. - Czy musiałam dotykać twoje-
go umysłu? 

- Nie - przyznał. - A przynajmniej nie zauważyłem, żebyś to robiła. 
Akanah skinęła głową. 
- Dawno temu jedna z kobiet Kręgu zauważyła, że kiedy osiąga wyjątkowo głębo-

ki  stopień  koncentracji  podczas  Medytacji  Pogrążenia,  potrafi  zniknąć.  Dużo  później 
nauczyłyśmy się zabierać ze sobą różne obiekty i sprawiać, by pozostawały w ukryciu. 

- Dokąd odchodzisz, kiedy znikasz mi z oczu? 
- A dokąd odchodzę, kiedy zapadam w sen? Nie wiem. A zresztą, czy odpowiedź 

ma jakiekolwiek znaczenie? 

- Czy to... trudna sztuka? Akanah wzruszyła ramionami. 
-  Kiedy  już  sieją  opanuje,  nie  jest  ani  trudniejsza,  ani  bardziej  tajemnicza,  niż 

ukrycie  szklanki  wody  przez  wlanie  jej  do  morza.  Tylko  że  jej  opanowanie  bardziej 
przypomina wręcz odwrotną czynność - dodała z uśmiechem. 

- Udało ci się ukryć statek? 
- Tak. Jakiś czas temu, kiedy medytowałam. 
- Czy silniki nie przestaną pracować? 
-  A  czy  mogłeś  stać  twardo  na  podłożu  swojej  kryjówki,  a  jej  dach  chronił  cię 

przed deszczem? 

Luke uniósł brwi z niedowierzaniem. 
- Więc jesteśmy teraz całkowicie niewykrywalni? 
-  Nie.  Nie  ma  rzeczy  absolutnych.  Jesteśmy  tylko  niewidoczni  dla  oczu  oraz  dla 

przyrządów, które działają tak jak oczy. Wyląduj na J't'p'tan, Luke, najszybciej jak po-
trafisz.  Zaufaj  mi  tym  razem.  Niemal  od  dnia,  kiedy  zabrano  mnie  z  Ialtry,  zawdzię-
czam przetrwanie właśnie tej sztuce. Obiecuję ci, że nie zosta-niemy odkryci, a przy-
najmniej nie przez istoty lecące tym statkiem. 

 
Ruiny kamiennej świątyni pokrywały obszar ponad dwóch tysięcy hektarów. Na-

wet spalone i porozbijane szczątki wystarczyły, by zdradzić ambitny plan jej budowni-
czych. Pokrywały dno niewielkiej doliny skomplikowanym wzorem, sięgającym aż po 
stoki otaczających ją wzgórz. 

Niestety, na długo przedtem, nim „Leniwiec" wylądował pośrodku romboidalnego 

placu, stało się jasne, że ambicje ludu H'kig nie  wytrzymały konfrontacji z ambicjami 
Yevethów. 

Długie ściany, wykonane z pięknie rzeźbionych bloków skalnych, obalono i roz-

trzaskano. Zbocza kilku stromych wzniesień podcięto tak, by oparte na nich ściany ol-
brzymiej budowli runęły do środka. Pobliski kamieniołom był do połowy zalany wodą, 
sanie, którymi wożono bloki  - spalone na węgiel, po drodze zaś, którą niegdyś sunęły, 
nie pozostał nawet ślad. Nigdzie nie było widać oznak życia. 

Skywalker powoli i bez słowa zszedł na powierzchnię planety. Wszystkimi zmy-

słami odbierał aurę zniszczenia. Lekki wietrzyk przyniósł zapach rozkładu, a gdy Luke 

background image

Próba Tyrana 

160 

oddalił się zaledwie o dziesięć metrów od skiffu, dostrzegł pierwsze kształty poczernia-
łych zwłok, wciśniętych między strzaskane kamienie. 

- To samo co na Ialtrze, tylko jeszcze gorzej... - szepnął do siebie. Odwrócił się w 

stronę  statku,  szukając  wzrokiem  Aka-nah.  Ujrzał,  że  kobieta  klęczy  na  resztkach 
chodnika  opodal  przedniej  płozy  skiffu,  pochylona  i  wsparta  czołem  na  przedramio-
nach. 

- Akanah... - odezwał się. 
Zaniepokojony brakiem reakcji, ruszył w jej stronę. Nim zdążył podejść, Akanah 

zerwała się na równe nogi i wdrapała się na pobliską kupę gruzu, który kiedyś był ścia-
ną świątyni, a potem zaczęła biec. 

Zaskoczony Luke zatrzymał się i zawołał japo imieniu. 
- Akanah, co się stało? Dokąd biegniesz? - Umilkł, po czym używając Mocy wy-

sondował otoczenie, szukając oznak zagrożenia, lecz niczego nie wyczuł. - Akanah! 

Dziewczyna nawet się nie obejrzała, więc ruszył za nią. Po chwili jednak rozpły-

nęła się w powietrzu, równie nagle i bez wysiłku jak przedtem, na pokładzie statku. Jej 
zniknięciu nie towarzyszyło nawet najlżejsze drżenie Mocy. 

Pierwszą myślą Luke'a było podejrzenie o zdradę: „Przyprowadziła mnie tu, jak jej 

kazano, a teraz się ulatnia". Przykucnął obok sterty kamieni i jeszcze raz sięgnął Mocą 
na zewnątrz, tym razem koncentrując się na szczytach okolicznych wzgórz. 

Statek jest słaby. Na ich miejscu zniszczyłbym go od razu, pomyślał. 
A jednak z pobliskich pagórków nie padł strzał, spośród gruzów nie wysypali się 

uzbrojeni  po  zęby  przeciwnicy,  a  u  wlotu  doliny  nie  pojawił  się  patrolowy  śmigacz. 
Fakt, iż nie udało mu się wykryć dosłownie żadnej formy życia  - ani żołnierzy Impe-
rium, ani Yevethan, ani H'kigów, ani Fallanassich - wprawił go w zdumienie. 

- Akanah! - zawołał donośnym głosem. 
Odpowiedziała  mu cisza. Luke  wstał powoli,  wieszając u biodra  rękojeść  świetl-

nego miecza. Ostrożnie podszedł do miejsca, w którym klęczała Akanah, lecz i tu nie 
znalazł żadnego śladu. 

Może jej w ogóle nie było? - pomyślał. Może ktoś igra z moim umysłem? 
Bez  względu  na  to,  czy  był  tu  sam,  czy  nie,  Luke  nie  miał  zamiaru  utknąć  na 

J't'p'tan na dobre, mogąc liczyć na pomoc jedynie  w odległej o osiem tysięcy kilome-
trów kolonii Yevethów. Wprawdzie nie było gdzie ukryć „Leniwca", lecz osłony skiffu 
mogły  zapewnić  mu  choć  chwilową  ochronę  przed  ogniem  bla-sterów  i  innej  broni 
ręcznej.  Luke  zajrzał  na  chwilę  do  kokpitu,  by  uruchomić  tarcze,  po  czym  wyszedł 
hermetyzując za sobą właz i ruszył w kierunku miejsca, w którym znikła dziewczyna. 

Gdy  dotarł  mniej  więcej  tam,  gdzie  widział  ją  po  raz  ostatni,  usiadł  na  skraju 

ogromnego, osmalonego kamiennego bloku, pękniętego w połowie. 

-  Nie  ma  Yevethów.  Nie  ma  Fallanassich.  Nie  ma  Akanah  -powiedział  głośno.  - 

Nie  ma  imperialnych  żołnierzy.  Nie  ma  Na-shiry.  Więc...  co ja  tutaj  robię?  Czegoś  tu 
brakuje. O co w tym wszystkim chodzi? Musi tu być coś, czego jeszcze nie potrafię do-
strzec. 

Poruszony własnymi słowami, Luke powoli rozejrzał się dookoła. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

161 

- Może nawet jest tu wiele rzeczy, których nie dostrzegam - rzekł jeszcze głośniej. 

- Szklanka wody w oceanie, tak?Poradzę sobie. Potrzeba mi tylko czasu i wiary, że mo-
gę tego dokonać. 

Nie doczekawszy się odpowiedzi, Luke wstał. 
-  Jeśli  mam  wybierać  między  tym,  czy  jesteś  iluzją,  czy  żywą  istotą,  Akanah,  to 

chyba mam dość rozsądku, by wiedzieć, że istniejesz naprawdę. - Obrócił się z wolna, 
czekając na ripostę. -A skoro tak, musisz tu gdzieś być i założę się, że mnie słyszysz. 

Gdy  i  tym  razem  jego  cierpliwość  nie  została  nagrodzona,  Luke  wdrapał  się  na 

pęknięty głaz, czyniąc się łatwym celem. 

-  Początkowo  myślałem,  że  kryjesz  się  przed  tymi,  którzy  to  zrobili  -  zawołał.  - 

Tylko że ich tu nie ma, i to od dawna, prawda? Nie uciekałaś ze strachu, bo przecież nie 
musiałaś. Tyle razy mi powtarzałaś, że sama potrafisz się obronić. 

Zeskoczył na chodnik i potruchtał w tę samą stronę, w którą biegła Akanah, nim 

znikła. 

- Wypływa z tego tylko jeden  wniosek,  Akanah  -  ty  nie  uciekałaś, tylko ruszyłaś 

ku czemuś. Słowem znalazłaś to, czego szukałaś. - Poczuł ukłucie zazdrości, które ści-
snęło  mu  gardło  i  sprawiło,  że  ostatnie  słowa  wypowiedział  ochrypłym  głosem.  -
Znalazłaś Krąg. 

Dziesięć metrów na prawo od Luke'a pojawiły się nagle trzy kobiety, jakby przed 

sekundą wyszły zza niewidzialnej kurtyny. Jedna z nich miała na sobie długą białą sza-
tę  w  ukośne  błękitne  pasy,  przepasaną  szarfą.  Srebrne  włosy  opadały  jej  na  ramiona, 
sięgając aż do talii. Druga, o miedzianej skórze i krótkich włosach, była odziana nader 
skąpo  -  w  sięgającą  kolan,  piaskowo-żółtą  przepaskę  zawieszoną  nisko  na  biodrach. 
Akanah stała między nimi, z całych sił trzymając je za ręce. Na jej zapłakanej twarzy 
malowało się uczucie niesłychanej radości. 

-  Oto  Wialu,  która  oznaczyła  dla  mnie  drogę  -  powiedziała  głosem  zdławionym 

przez wzruszenie. - A to Nori, czyli Norika, moja przyjaciółka z dawnych lat. - Spoglą-
dała to na jedną, to na drugą towarzyszkę, jakby nadal nie mogła uwierzyć w to, co się 
stało. Po chwili uśmiechnęła się szeroko i popatrzyła na Luke'a. -Tak, Luke. Ja napraw-
dę istnieję, podobnie jak moi przyjaciele. I wreszcie trafiłam do domu. 

 
Wialu puściła dłoń Akanah i postąpiła kilka kroków w stronę zdumionego Luke'a. 
-  Pomogłeś  naszemu  dziecku,  Akanah,  powrócić  do  Kręgu.  Jesteśmy  wdzięczni. 

Akanah powiedziała, że z własnej woli podjąłeś się tego zadania, a ryzyko było poważ-
ne. Czy mamy wobec ciebie dług? 

- Słucham?... - Luke spojrzał w oczy Akanah. - Nie, nie ma mowy o długu. 
Wialu skinęła głową. 
- Istotnie, jesteś człowiekiem honoru, tak jak mówiła nasza córka. Twoja przyjaźń 

dla Fallanassich zostanie zapamiętana. 

- Dziękuję - odparł Luke niepewnie. 
- Musisz zabrać stąd statek tak szybko, jak to możliwe. Wywołał silne zakłócenia i 

zagraża, temu, co tu robimy. 

- Naturalnie - zgodził się Luke. - Pokażcie mi tylko, gdzie mam go postawić... 

background image

Próba Tyrana 

162 

- Musi opuścić planetę - przerwała Wialu. - Jego obecność tu, w świątyni, jest nie 

do przyjęcia, ale i w innych okolicach stwarzałby niebezpieczeństwo. 

- Statek należy do Akanah. 
- Właśnie ci go ofiarowała; to dowód wdzięczności. Choć jednocześnie kierowała 

się także pragmatyzmem - przyznała Wialu. 

Luke zmrużył oczy. 
- Chcesz powiedzieć, że mam się stąd wynieść? 
- Cieszę się, że rozumiesz. 
Luke raz jeszcze spojrzał na Akanah, oczekując, że przemówi w jego imieniu. 
- Nie mogę tego zrobić - powiedział. - Nie tylko Akanah przybyła tu w nadziei, że 

kogoś odnajdzie. Ja też poszukuję pewnej osoby. Nazywa się Nashira. 

Wyraz twarzy Wialu nie zmienił się, lecz jej głowa niemal niezauważalnie się cof-

nęła, jakby kobieta nasłuchiwała czegoś, czego Luke nie był w stanie uchwycić. 

- Przykro mi - odezwała się po chwili. - Nie mówię, że znam to imię i nie mówię, 

że go nie znam. Nie pomogę ci. 

- Nie mogę tak po prostu się z tym pogodzić - zaoponował Luke. - Jeśli tu jest, to 

powiedzcie  jej  przynajmniej,  że  przybyłem.  Jeśli  nie,  to...  -  potrząsnął  głową,  jakby 
próbował odpędzić natrętną myśl. - Jestem jej synem. 

Wialu  znowu  odwróciła  głowę.  Wyglądało  to  tak,  jakby  słuchała  kogoś,  kto  stał 

tuż za nią.- Przykro mi, ale moja odpowiedź pozostaje taka sama. Luke minął ją i ruszył 
w stronę Akanah, po czym zatrzymał się i jeszcze raz przemówił do Wialu. 

- Nie  ma  mowy o długu, ale  obiecano mi coś.  Akanah przyrzekła, że pomoże  mi 

odnaleźć Nashirę. Twierdziła, że spotkamy ją tu, przy tobie. 

- To prawda? - spytała Wialu, spoglądając na Akanah. 
- Tak. Strata, którą poniósł, jest jeszcze dawniejsza i głębsza niż moja. Został od-

dzielony od Nurtu i nic nie wie o Wyznaniu. Miałam nadzieję, że uda mi się to napra-
wić. 

- Byłaś nierozsądna - zganiła ją Wialu, potrząsając głową.  -Porozmawiamy o tym 

później - dodała, po czym zwróciła się do Luke'a: - Jestem związana przysięgą. Żadna z 
nas nie może zdradzić drugiej przed obcym, ani przez twierdzącą, ani przez przeczącą 
odpowiedź na jego pytanie. Akanah nie miała prawa składać ci takiej obietnicy, więc ja 
nie muszę jej dotrzymywać. 

- Nie proszę, byś łamała przysięgę. Chcę tylko, żeby Nashi-ra dowiedziała się, że 

tu jestem, i sama podjęła decyzję. - Spojrzał ponad ramieniem Wialu na otaczające ich 
ruiny i dodał: -Albo pozwól, że sam jej powiem. Przyprowadź ją tu, niech mnie zoba-
czy i sama wybierze. 

- To niemożliwe - odparła Wialu. - Wypowiadasz jej imię, a jeśli ja nadam mu re-

alne znaczenie, oddam ci władzę nad osobą, do której ono należy. Przykro mi, ale nie 
wolno mi pomagać obcym. 

- On nie jest obcy - odezwała się Akanah, puszczając dłoń Noriki i podchodząc do 

Wialu.  - Poprosił, bym objaśniła  mu, jak korzystać z Nurtu,  więc  uczyniłam go  moim 
uczniem. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

163 

- To również nie jest możliwe - stwierdziła Wialu. - Sama nie jesteś jeszcze w peł-

ni wyszkolona; całkiem jak dziecko. 

Oczy  Akanah  błysnęły  gniewem.  Energicznym  ruchem  chwyciła  Luke'a  za  nad-

garstek. 

- Nie rozumiesz znaczenia jego wizyty - rzuciła złowieszczo. - Nie rozumiesz, jak 

ważna jest jego krucjata. 

- Nie rób tego, Akanah - głos Wialu brzmiał raczej smutkiem niż groźbą. 
- Czyż dałaś mi wybór? - Akanah zamknęła oczy, odrzuciła głowę do tyłu i wzięła 

szybki, głęboki wdech. 

Powietrze zadrżało. Ciała i ruiny zaczęły migotać i znikać. Akanah krzyknęła ci-

cho z bólu lub zdumienia. Stojąc tuż za nią 

Luke  poczuł  poprzez  Moc,  jak  wzbiera  w  niej  gniew  -  w  pełni  kontrolowany  i 

skierowany przeciwko czemuś, czego jobecność ledwie dostrzegał. 

A potem,  w  mgnieniu oka, całe  otoczenie  zmieniło kształt. Spalone  ciała znikły. 

Okopcone ruiny pojaśniały, strzaskane kamienie znów były całe, obalone ściany i wieże 
wzniosły się ku niebu, a poorane bliznami eksplozji wzgórza stały się gładkie, jak daw-
niej. Ruiny świadczące o niedawnej tragedii zmieniły siew tętniący życiem plac budo-
wy. Dolina wypełniła się tłumem tysięcy energicznych i pracowitych H'kig. 

Akanah  popatrzyła  buntowniczo  na  Wialu,  która  odpowiedziała  jej  spojrzeniem 

pełnym nagany i żalu. 

- Dobre gwiazdy... - westchnął Luke. - Więc jednak nie zostali zniszczeni? Ukryli-

ście ich przed Yevethami? 

- Tak - odparła Wialu. - Jak widzę, Akanah jest głęboko przekonana, że powinie-

neś o tym wiedzieć. 

Luke z niedowierzaniem pokręcił głową. 
- W raporcie Floty mówiono o „kolonii  wyznaniowej"... Wywiad nie ma bladego 

pojęcia... Spójrzcie tylko, czego oni dokonali! Ile czasu H'kig mieszkają  na tej plane-
cie? 

- Niespełna pięćdziesiąt lat - odpowiedziała Wialu - ale nawet odkąd my pojawili-

śmy się na J't'p'tan, poczynili niewiarygodne postępy. To prawdziwy cud. 

Czterej H'kig, ciągnący wyładowane po brzegi sanie, przeszli między Wialu a Lu-

kiem. 

- Budują wszystko gołymi rękami?! - zdumiał się Skywal-ker. - Żadnych palników 

fuzyjnych? Żadnych droidów? 

- O to właśnie chodzi. Wznoszenie tej budowli jest wyrazem czci. Takiej pracy nie 

można powierzyć maszynom - wyjaśniła Wialu. - Ta świątynia jest ucieleśnieniem ich 
koncepcji  wszechświata,  mistycznej  esencji  tego,  co  immanentne,  transcendentne, 
wieczne i świadome. 

- Jak długo potrwa budowa? 
- Być może nigdy jej nie ukończą... To dzieło życia całej społeczności, zjednoczo-

nej w dążeniu do wspólnego celu. 

- Czy dlatego właśnie tu jesteście? 
- Tak - odparła Wialu. - I dlatego ty musisz stąd odejść. 

background image

Próba Tyrana 

164 

- Bronicie H'kig i ich dzieła... Wialu skinęła głową. 
- Okoliczności zmusiły nas do tego. 
- Jak długo macie zamiar to czynić? 
- Tak długo, jak będzie trzeba - odpowiedziała Wialu, podchodząc o krok bliżej do 

Luke'a.  -  Proszę  cię...  Twój  statek  stoi  w  środku  tego,  co  w  przyszłości  będzie  We-
wnętrznym Dworem Transcendentnego. Przeszkadza ludowi H'kig  w pracy. Pora, byś 
nas opuścił. 

-  Zaraz  -  zaoponował  Luke.  -  Co  tu  się  właściwie  wydarzyło?  Bombardowanie, 

ostrzał z blasterów - to przecież nie były iluzje! 

-Nie. 
- Więc co się stało? 
-  Już  mówiłam.  Ochroniliśmy  siebie,  budowniczych  świątyni  i  garść  innych 

mieszkańców planety. Więcej nie mogę ci zdradzić. 

-  Ochroniliście  się  barierą  iluzji  -  stwierdził  Luke.  -  Wialu,  przecież  wiesz,  że  to 

nie  jest  jedyny  plac  budowy  na  tym  świecie.  Na  orbicie,  po  drugiej  stronie  planety, 
znajduje  się  statek  kolonistów,  a  na  przeciwległej  półkuli  powstaje  miasto.  Akanah 
wiedziała  o  tym,  więc  jestem  pewien,  że  i  ty  jesteś  tego  świadoma.  Yevethowie  są 
przekonani, że ten świat należy do nich. 

- Są w błędzie - rzekła lakonicznie Wialu. 
-  Niekoniecznie  -  odparł  Luke.  -  Twierdzą,  że  mają  prawo  władać  wszystkimi 

gwiazdami tej gromady oraz wszystkimi planetami, które wokół nich krążą. To, czego 
udało  się  wam  uniknąć,  wydarzyło  się  na  tuzinie  innych  planet,  których  nie  chronił 
Krąg Fallanassich. Zwłoki mieszkańców tych światów są jak najbardziej realne. 

- Wiem, co zaszło na innych planetach - przyznała Wialu. 
- W takim razie pozwól, że spytam: czy wiesz, co się wkrótce stanie?- rzucił Luke 

ostrzejszym tonem. - Moja siostra rzuciła wyzwanie Yevethom. Ich rzekome prawo do 
władzy nad okolicznymi światami zostanie zakwestionowane, i to przy użyciu siły. W 
przestrzeni kosmicznej nad nami zbierają się dwie potężne floty; setki okrętów  i dzie-
siątki tysięcy żołnierzy. Jeśli zacznie  się  wojna, będzie  ona  długa, brutalna  i krwawa. 
Prędzej czy później zawita także i tu... 

Luke zauważył, że udało mu się dotknąć głęboko skrywanych obaw Wialu. 
- Przewidziałam, że dojdzie do wojny. 
- Czy pomożesz mi ją powstrzymać? 
-  Nie  możemy  pozwolić,  by  wykorzystywano  nas  w  ten  sposób.  Jesteśmy  lojalni 

wobec Światła i podążamy ścieżką wskazaną nam przez Nurt. W tej kwestii nic się nie 
zmieniło. 

- Skoro nic się nie zmieniło, to nadal jesteście podzieleni, jak dawniej, na Lucazec 

- stwierdził Luke, wzrokiem poszukując w tłumie H'kig twarzy Fallanassich.  - Z pew-
nością przynajmniej niektórzy z was wierzą, że trzeba robić to, co można robić. Inaczej 
nie chronilibyście tych ludzi. 

- To nie nasza wojna. 
-  To,  co  tu  zaszło,  również  nie  było  waszą  wojną,  a  jednak  interweniowaliście, 

broniąc życia tych istot i ich dorobku - rzekł Luke, po czym wskazał na Akanah. - Ona 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

165 
wezwała  mnie, bym  wyrzekł  się  broni i spróbował  znaleźć inny sposób służenia  wła-
snemu sumieniu. Nie było to dla mnie łatwe, ale uznałem, że warto spróbować. A teraz 
ja wzywam was, byście wyszli z u-krycia i stali się wodą, która gasi płomienie. 

W tym momencie za plecami Wialu pojawiła się jeszcze jedna, wielkooka i smu-

kła kobieta, by wziąć udział w dyskusji. 

- Czy to możliwe? - spytała. 
- Oczywiście- odpowiedział jej nowy głos. Luke odwrócił się i ujrzał kolejne dwie 

Fallanassi,  stojące  pod  murem  świątyni.  -  Yevethowie  nie  są  dość  silni,  by  się  nam 
przeciwstawić  -powiedziała  niższa.  -  Gdybyśmy  chcieli,  żeby  najeźdźcy  zmiażdżyli 
swoje miasto własnym statkiem, każde z nas mogłoby tego dokonać, choćby zaraz. 

Młoda kobieta rasy Duu'ranh przestraszyła Luke'a, pojawiając się niespodziewanie 

tuż obok jego łokcia. 

-  A  czy  nie  moglibyśmy  obyć  się  bez  przemocy?  -  spytała.  -  Naszym  celem  po-

winno  być  zapobieżenie  wojnie,  a  nie  włączanie  się  do  niej  i  rozstrzyganie  o  czyimś 
zwycięstwie. Nie możemy opowiadać się po żadnej ze stron. 

- Musicie - nalegał Luke. - Nie wystarczy zapobiec walce, trzeba jeszcze rozwią-

zać konflikt, który do niej doprowadził. Musicie przeciwstawić się woli jednej ze stron: 
albo Nowej Republiki, albo Yevethów. 

- Różnica między nimi jest niematerialna - odezwał się nowy głos, tuż za jego ple-

cami.  Odwróciwszy  się,  Luke  ujrzał  pulchną  kobietę  z  Ukanis,  trzymającą  na  ręku 
dziecko. - Samo zbudowanie floty oznacza, że akceptuje się przemoc i przymus. Obie 
strony  są  w  równym  stopniu  winne.-  Kiedy  dochodzi  do  wojny,  cenę  płacą  zarówno 
winni, jak i niewinni - odparł Luke. 

- Przecież i myją płacimy, by chronić lud H'kig  - podchwyciła Akanah.  - Nie bę-

dziemy mogli stąd odejść tak długo, jak pozostaną tu Yevethowie. 

- Chyba że pozwolicie, by mieszkańcy J't'p'tan i ich dzieło zostali zniszczeni - do-

dał Luke. - Yevethowie nie wyniosą się stąd dobrowolnie. Wierzą, że są prawowitymi 
władcami światów, które podbili, w tym także i tej planety. 

Luke obrócił się powoli. Policzył, że już ponad dwudziestu Fallanassich postano-

wiło się ujawnić. 

- Musicie zdecydować, czy pozwolicie im na to, czy stawicie opór. Wybór należy 

do was. 

- Co nas czeka, jeśli postanowimy zaangażować się w ten konflikt? - spytała Wia-

lu.  - Skoro Yevethowie są tacy stanowczy, jak mówisz, czy uda się odstraszyć ich nie 
uciekając się do użycia siły? 

Luke odwrócił się szybko w jej stronę. 
-  Nie  mogę  tego  zagwarantować  -  odparł.  -  Pytam  tylko:  czy  zechcecie  spróbo-

wać? Czy użyjecie swojego daru, by zapobiec wojnie? Wojnie, która z pewnością wy-
buchnie,  jeśli  pozostaniecie  bierni.  Mamy  niewiele  czasu.  Kiedy  floty  ruszą  do  boju, 
stracimy ostatnią szansę. Będzie zbyt dużo ognia i zbyt mało wody. 

- Jaką szansę? - zapytała Norika. - Co moglibyśmy zrobić? 
- Możecie ich zwieść, tak jak zrobiliście to tutaj, lecz na większą skalę- zapropo-

nował,  zbliżając  się  do  Wialu  z  otwartymi  dłońmi  wyciągniętymi  przed  siebie.  -  Nie 

background image

Próba Tyrana 

166 

wiem,  gdzie  leżą  granice  iluzji,  którą  potraficie  tworzyć,  ale  jeśli  jesteście  w  stanie 
stworzyć miraż potężnej floty Nowej Republiki i będzie on równie realistyczny, jak to, 
co ujrzałem na tej planecie... 

Wialu uniosła brew pytająco. 
- Sądzisz, że w obliczu takiej przewagi Yevethowie ustąpią? 
- Zakładam, że życie znaczy dla nich więcej niż prawo do podbitych planet  - od-

parł  Luke.  -  Bez  względu  na  to,  czy  poddadzą  się,  czy  tylko  wycofają,  uratujecie  od 
śmierci wielu żołnierzy, i to po obu stronach konfliktu. 

-  Czy  Nowa  Republika  przyjęłaby  ich  kapitulację,  czy  po  prostu  wykorzystałaby 

okazję i dokonała eksterminacji Yeve-thów? - spytała Norika. 

-  Leia  nigdy  by  na  to  nie  pozwoliła  -  rzekł  Luke  z  przekonaniem.  -  Ręczę  za  to 

własnym honorem. 

- Może najpierw powinniśmy sprawdzić, czy potrafimy tym sposobem odstraszyć 

choć jeden yevethański statek? - zapytała jedna z kobiet. 

Luke odwrócił się na pięcie, szukając wzrokiem jej twarzy. 
- Nie, to byłby błąd. Nie możemy tego zrobić, dopóki nie dysponujemy ani jednym 

prawdziwym okrętem, który mógłby uwiarygodnić cały blef- odpowiedział. - Musimy 
sprawić, by nie mieli żadnych wątpliwości i dać im tylko jedną szansę podjęcia decyzji. 
Trzeba zagrać o wszystko. 

-  W  takim  razie  musimy  wciągnąć  w  nasz  plan  dowódcę  republikańskiej  floty  - 

podsumowała Wialu. 

Luke z nadzieją skinął głową, odwracając się w jej stronę. 
- Właśnie. 
- Wiesz, gdzie go szukać? 
- Znajdę flotę i zabiorę cię do generała A'bahta. 
- Polecę z tobą, by sprawdzić, jak  wielki jest ogień, który  mamy  ugasić  - powie-

działa Wialu, po czym rzuciła Akanah twarde spojrzenie. - Będziesz nam towarzyszyć. 

 
Posiadłość Mon Mothmy  w Surtsey nie była otoczona ani murem, ani kordonem 

strażników. Jej właścicielce nadal przysługiwało prawo do ochrony, lecz ograniczono ją 
do zainstalowania sieci czujników, monitorowanych przez czuwających poza granicami 
posesji funkcjonariuszy dwóch zespołów szybkiego reagowania. Patrol ruchu powietrz-
nego zapewniał rezydencji Mon Mothmy względne bezpieczeństwo od strony nieba. 

Choć  Leia  ani  nie  została  zaproszona,  ani  sama  nie  prosiła  o  tę  wizytę,  nikt  nie 

próbował  przeszkodzić  jej  w  lądowaniu.  Miękko  posadziła  skoczka  orbitalnego  na 
mniejszej z  dwóch platform,  mieszczących się  w  północno-wschodnim  narożniku po-
siadłości, a potem ruszyła pieszo przez zewnętrzny pas ogrodu i parku w stronę rezy-
dencji. 

Zewnętrzny ogród składał się z purpurowych, kobaltowo-niebieskich i bladopoma-

rańczowych plam kwitnących intybusów, commelin anagallisów. Wszędobylskie pąki 
centaurei  zapowiadały  za  dzień  lub  dwa  prawdziwą  erupcję  różu.  W  parku,  pośród 
drzew, panował chłód i cień, a powietrze przesycone było mie-szaniną naturalnych za-
pachów. Leia poczuła wokół siebie głęboki spokój pradawnego lasu. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

167 

W  obrębie  tworzącego  pierścień  parku  znajdowały  się  ogrody  wewnętrzne  oraz 

dom. Były znacznie skromniejsze niż można było się spodziewać sądząc po rozległych 
obrzeżach posiadłości. Niski, kwadratowy domek składał się zaledwie z trzech pokoi o 
przezroczystych ścianach i suficie. Wewnętrzny ogród był jedynie szachownicą z plam 
miękkiej ziemi, przetykanych wąskimi ścieżkami. 

Mon Mothma siedziała w pokoju, który nazywała salonem, z nogami wyciągnię-

tymi przed siebie i komputerowym notesem na kolanach. Kiedy ujrzała Leię, zbliżającą 
się do drzwi wejściowych, gestem zaprosiła ją do środka. 

- Leia - powitała ją z uśmiechem. - Nie odwiedzałaś mnie od miesięcy... Wejdź. 
Księżniczkę  zaskoczył  wygląd  Mon  Mothmy:  jej  krótkie  włosy  były  uderzająco 

siwe, a zmarszczki wokół oczu dawało się zauważyć z przeciwnego końca pokoju. 

- Mon Mothmo... -  wykrztusiła wreszcie- mam nadzieję, że wybaczysz mi to naj-

ście... 

-  To  przecież  żaden  kłopot.  Tylko...  tak  dziwnie  na  mnie  patrzysz...  -  dodała  ła-

godnie. 

Ta 
— Ja,, . 
- To, co widzisz, nie jest pamiątką po zdradzie Furgana -wyjaśniła, mając na myśli 

ambasadora  Caridy,  któremu  swego  czasu  niemal  udało  sieją  otruć.  Wydarzenie  to 
przyspieszyło decyzję Mon Mothmy o wycofaniu się z życia publicznego. - Zasłużyłam 
sobie na każdą z tych zmarszczek i każdy siwy włos. Widzę, że i ty zaczynasz już na 
nie  pracować...  Prawda  jest  taka,  że  nie  próbuję  malować  się,  by  udawać  młodszą  i 
mniej doświadczoną. Sądzisz, że to próżność z mojej strony? 

-  Myślę,  że  nadal  masz  dla  mnie  wiele  niespodzianek,  Mon  Mothmo.  I  że  przy 

każdej sposobności udzielasz mi małych lekcji. 

Iskierki śmiechu rozjaśniły oczy sędziwej kobiety. 
- Nalej sobie drinka i usiądź przy mnie. W popołudniowym słońcu drzewa  thrann 

powinny wypuścić sok, a wtedy ptaki  barbary  wyjdą na żer. Są takie  małe i zwinne... 
Mogę patrzeć na nie choćby godzinę i wcale mnie to nie nudzi. 

Barek Mon Mothmy zawierał legendarną  kolekcję  mocnych i aromatycznych na-

pojów z niemal całej galaktyki, lecz Leia zadowoliła się płaską buteleczką zimnej wody 
fallix. 

- Powiedz, co cię tu sprowadza z Imperiał City? - spytała Mon Mothma, gdy Leia 

usadowiła się na krześle obok niej. - Nie jestem na bieżąco ze sprawami, którymi żyje 
stolica, ale, jak rozumiem, nie przyleciałaś tu, żeby podziwiać mój ogródek. 

- Wiesz, co się stało z Hanem? 
- Akurat tej złej wiadomości nie dało się przeoczyć  - odparła Mon Mothma, deli-

katnie ujmując dłoń Lei. - Jak dzieci radzą sobie z tą sytuacją? 

- Jaina jest wściekła, a Jacen się martwi. Anakin jest skołowany, nie może zrozu-

mieć, dlaczego ktoś chce zrobić tatusiowi krzywdę. Udało nam się uchronić dzieciaki 
przed obejrzeniem nagrania, ale  musiałam im o nim opowiedzieć. Zbyt wielu ludzi je 
widziało. Nie chciałam, żeby usłyszały, jak ktoś gada o tym na boku. 

- A ty? - spytała Mon Mothma, ściskając mocniej dłoń Leii. -Trzymasz się jakoś? 

background image

Próba Tyrana 

168 

- Nie bardzo wiem, co robić. 
Mon  Mothma  w  milczeniu  skinęła  głową,  po  czym  odłożyła  notes  na  podłogę  i 

usiadła wygodniej, czekając na dalsze wyjaśnienia. 

-  Jutro  po południu  staję  przed  Senatem.  Będą  głosować  nad  wotum  nieufności  - 

ciągnęła Leia. - Rada Wykonawcza uważa, że dopóki Han jest w rękach Yevethów, nie 
powinnam sprawować władzy jako Prezydent. 

- Głupcy. 
Leia potrząsnęła głową. 
-  Prawdę  mówiąc,  po  obejrzeniu  ostatniej  transmisji  z  N'zoth  nie  jestem  pewna, 

czy nie mają racji. W pierwszej chwili chciałam dać Nilowi Spaarowi, co tylko zechce, 
nawet  odwołać  stamtąd  Flotę,  byle  tylko  Han  wrócił  do  mnie  żywy.  Potem  pomyśla-
łam, że powinnam poprosić Departament Operacji Specjalnych o najstraszliwszą broń, 
jaką dysponujemy, i wysłać ją na N'zoth, żeby Yevethowie wyzdychali co do jednego, 
najlepiej w męczarniach. 

Mon Mothma uśmiechnęła się ciepło i z sympatią. 
- Nie byłabyś człowiekiem, gdybyś nie zareagowała w ten sposób. 
-  Nie  mogę  pozwolić,  by  kierowały  mną  uczucia,  ale  nie  mam  pojęcia,  jak  temu 

zapobiec. Tylko raz widziałam to nagranie, ale cały czas mam je przed oczami.- Leio, 
moja droga, chyba nie wmówiłaś sobie, że bycie prezydentem oznacza wyrzeczenie się 
uczuć i kierowanie się wyłącznie rozumem? Przywództwo to coś więcej niż kalkulacja. 
Gdyby tak nie było, już dawno powierzylibyśmy ten cały bałagan robotom - stwierdziła 
Mon Mothma. - Królowie, prezydenci, imperatorzy czy inni potentaci... najlepsi z nich 
ulegali w równym stopniu pasji, nakazom etycznym i głosowi chłodnego rozsądku. 

- Zawsze uważałam, że namiętność i władza to niebezpieczna kombinacja - odpo-

wiedziała Leia. 

-  Bez  rozsądku  i  etyki,  owszem.  Pamiętaj  jednak,  że  rozum  wymaga  pasji  w  po-

szukiwaniu prawdy, a etyka nie istnieje bez pasji czynienia sprawiedliwości. Bez pasji 
żadne z nich nie jest prawdziwie żywe - dowodziła Mon Mothma. - Co cię tak napraw-
dę gryzie, Leio? 

- Co robić? - odparła wprost. - Czy jutro mam walczyć czy ustąpić? Co mam zro-

bić w sprawie Gromady Koornacht, dopóki jestem u władzy? 

- A czego naprawdę chcesz? 
-  Bezpiecznego  powrotu  Hana  -  rzekła  bez  wahania.  -  Ukarania  Yevethów.  Chcę 

też utrzymać się na stanowisku, bo nadal mam wiele do zrobienia. 

- A gdybyś nie mogła mieć wszystkiego, z czego najtrudniej byłoby ci zrezygno-

wać? 

Zgodnie z przewidywaniami, ptaki barbary pojawiły się w ogrodzie. Leia wodziła 

oczami za zwinnym, czarno-żółtym samcem. 

- Tego właśnie nie potrafię powiedzieć. To kwestia pryncypiów. Czy liczę sieja i 

moje dzieci? A może dobro Nowej Republiki? 

- Przecież zdarzało ci się już stać na rozstajnych drogach. Kiedy naszym wrogiem 

był Imperator Palpatine, byłaś gotowa zaryzykować wszystko i wiele poświęcić, w imię 
zasad i dla dobra potomności. Najbardziej liczyło się to, co sama uważałaś za słuszne. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

169 
To samo dotyczyło nas wszystkich: i tych, którzy ginęli za Rebelię, i tych, którzy wysy-
łali ich na śmierć. 

- Teraz mam więcej do stracenia - stwierdziła Leia. - Jestem mniej skłonna do ry-

zyka niż dawniej. 

- To dowodzi tylko tego, że jesteś człowiekiem; nie masz się czego wstydzić. Tyl-

ko  młodym  wydaje  się,  że  są  nieśmiertelni  -  odrzekła  Mon  Mothma  uśmiechając  się 
wyrozumiale.  - Śmierć tych, którzy za bardzo  w to  uwierzyli, jest dla nas bolesną na-
uczką.  Dwadzieścia  lat  wojen  dało  nam  wystarczającą  liczbę  takich  nauczek.  Dziś 
trzymamy się tego, co mamy, o wiele bardziej kurczowo. Dotyczy to i życia, i miłości, 
bo wiemy, jak są nietrwałe. 

Leia  wstała i podeszła do tafli ściany, oddzielającej pomieszczenie od ogrodu, w 

którym igrały ptaki. 

- To te same rozstajne drogi, prawda? Ile jestem w stanie zaryzykować w imię te-

go,  w  co  wierzę?  Ile  warta  jest  moja  wiara,  jeśli  nie  odważę  się  zaryzykować  w  jej 
obronie? - potrząsnęła głową. - Znam już przynajmniej część odpowiedzi na twoje py-
tanie. 

- Mianowicie? 
- Już wiem, którą z trzech ważnych dla mnie rzeczy poświęciłabym jako pierwszą- 

odparła Leia. - W chwili, kiedy zaczynamy myśleć przede wszystkim o utrzymaniu się 
przy władzy, zdradzamy Rebelię. Przecież buntowaliśmy się właśnie przeciwko temu. 

- I przede wszystkim władzy bronił sam Palpatine - zgodziła się Mon Mothma. 
Leia odwróciła się i spojrzała na swoją mentorkę. 
- Nadal jednak nie wiem, jak wybrać między pozostałymi dwoma. 
- Myślę, że już wiesz. Nie wiesz tylko, jak później żyć z tym wyborem, ale w tym, 

niestety, nie potrafię ci pomóc. Odpowiedź umknęła ci w chwili, kiedy straciłaś jasność 
osądu. 

-  Kiedy  to  się  stało?  -  spytała  Leia,  siadając  na  skraju  taboretu,  u  stóp  Mon 

Mothmy. - Nie zauważyłam tego momentu, a ty? Nigdy w życiu nie miałam takich pro-
blemów,  ani  z  podejmowaniem  decyzji,  ani  z  przyjęciem  ich  konsekwencji.  To  takie 
dziwne obserwować  siebie samą, zastanawiając się:  „Dlaczego ta kobieta  mówi to, co 
mówi?" 

- Jasność osądu wypływała z przekonania, że nasza sprawa jest słuszna, a cel wart 

wysiłku  -  wyjaśniła  Mon  Mothma.  -  Niestety,  w  mieście  takim  jak  Imperiał  City,  i  w 
miejscu takim jak Senat, trudno o podobną pewność. Pożera ją tysiąc i jeden drobnych 
kompromisów, które są walutą demokracji. Słuszne sprawy stają się ofiarami na ołtarzu 
zgody. Odpowiedzialność rozmywa się tak dalece, iż przestaje istnieć, a jedność poglą-
dówstaje się taką rzadkością, że jesteśmy zdumieni, gdy do niej dochodzi. 

- Powiedziałabym, że dobrze to rozumiem. Nic nowego. 
-  Rozumienie  i  radzenie  sobie  z  tym  w  codziennej  pracy  to  dwie  różne  sprawy  - 

stwierdziła Mon Mothma. - Zawsze kreśliłaś swoją drogę prostymi liniami, Leio. Jeśli 
spojrzeć na to z tej strony, nie byłaś przygotowana na poruszanie się krętymi ścieżkami 
Senatu - dodała, uśmiechając się czule. - Proszę bardzo, możesz mnie za to winić; pry-
watnie lub publicznie. 

background image

Próba Tyrana 

170 

Leia pokręciła głową. 
- Nie ma powodu, żebyś tak mówiła. Nie masz mnie za co przepraszać. - Wstała i 

spojrzała przez ramię w kierunku drzwi. -Muszę już iść. Nie chcę, żeby dzieci tak długo 
były same. 

Mon Mothma podniosła się z fotela. 
-  Dawno  temu,  kiedy  jeszcze  byłam  nowa  na  Coruscant  i  panujące  tu  zwyczaje 

stanowiły dla mnie zagadkę, twój ojciec coś mi powiedział. Uznałam to za cenną radę, 
więc może i tobie się przyda. Powiedział: „Nie spodziewaj się, że będą ci klaskać, kie-
dy  zrobisz  coś  dobrego,  i  nie  myśl,  że  ci  wybaczą,  kiedy  się  pomylisz.  Jednak  nawet 
wrogowie będą szanować twoje szczere zaangażowanie, a spokój sumienia jest więcej 
wart niż tysiąc nieczystych zwycięstw". 

Gdy kończyła mówić, oczy Lei zaszły mgłą. 
- Jakbym słyszała Baila... 
Mon Mothma objęła ją czule i przytulała przez dobre pół minuty. 
- Wyznacz sobie prostą linię, Leio - szepnęła - i patrz, dokąd cię zaprowadzi. 
 
Do  wspólnego  posiedzenia  Senatu  i  Zgromadzenia  Nowej  Republiki,  na  którym 

miała zapaść decyzja w sprawie odwołania Leii, pozostała jeszcze godzina. Zapowiada-
ło się na to, że sesja, której zgodnie z przepisami nadano formę wolnej debaty, potrwa 
bardzo długo. Zarówno sektor przeznaczony dla mediów, jak i galeria dla publiczności 
były już pełne, prowadzące zaś do nich korytarze - zatkane tłumem chętnych. 

Niektórzy z widzów trzymali w zanadrzu kolorowe karty wstępu na galerię, ważne 

przez trzy godziny. Inni zdołali załatwić sobie jedynie miejsce w jednym z przepełnio-
nych audytoriów. Jako że popyt na karty wstępu znacznie przewyższał ich podaż, miej-
sce na galerii można było kupić za ,jedyne" dziesięć tysięcy kredytów, o ile znalazłby 
się jeszcze ktoś, kto chciałby je sprzedać. 

Mimo wysiłków straży pałacowej, zamieszanie powiększała dodatkowo energicz-

na przepychanka między posiadaczami kart, wywołana sprzecznymi pogłoskami na te-
mat tego, o jakiej porze miało dojść do kluczowych wydarzeń, a w szczególności spo-
rem o godzinę, o której Leia miała pojawić się na mównicy. Wejściówki na Sesję Trze-
cią, trwającą od siódmej do dziesiątej wieczorem, były w tej chwili o trzy tysiące kre-
dytów  droższe  od  tych  na  Sesję  Drugą  i  o  pięć  tysięcy  droższe  od  kart  wstępu  na 
Czwartą i późniejsze. 

Zamieszanie  i  niecierpliwość,  panujące  w  bocznych  korytarzach  i  salach,  były 

znośne, ale tylko w porównaniu z tym, co działo się w części publicznej gmachu. Punk-
tem zwrotnym miał się stać sygnał do rozpoczęcia Trzeciej Sesji Elekcyjnej, której nikt 
z uprawnionych do zasiadania na sali nie miał zamiaru przegapić. Tłum obcych twarzy 
wypełniał wszystkie pomieszczenia; nawet zwykle senny pokój obrad Rady gościł pół 
tuzina  wzajemnie przekrzykujących się senatorów, nie mogących doczekać się rozpo-
częcia sesji. 

W takiej atmosferze nie zapowiedziane pojawienie się Leii w holu Senatu przeszło 

niemal  nie  zauważone.  Pierwszymi,  którzy  dostrzegli  jej  przybycie,  byli  ci,  których 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

171 
akurat  najmniej  miała  ochotę  oglądać  -  zatrudnieni  przez  Engha  specjaliści  od  ima-
ge'u... 

Leia nigdy nie zaprzątała sobie głowy zapamiętywaniem ich imion. Nazywała ich 

po prostu Brzuchomówcą i Ubieraczem. Brzuchomówca, który nazywał ją „panią Pre-
zydent Solo", wiecznie usiłował wkładać w usta Lei własne słowa, a potem krytykować 
ją za to, co powiedziała. Ubieracz, który używał zwrotu „księżniczko Leio", traktował 
ją  jak  lalkę,  i  nieustannie  zamartwiał  się,  czy  jej  strój  wywoła  odpowiednie  wrażenie 
podczas danego występu publicznego. 

Obaj podbiegli do Leii i zasypali ją gradem słów. 
- Księżniczko! Gdzie się podziewałaś...? 
- Pani Prezydent Solo! Nie czytałem jeszcze pani przemówienia. .. 
- ...Strój czeka  w salonie dla dyplomatów.  Nie  ma pośpiechu, ale  musimy poroz-

mawiać o doborze biżuterii...- ...Jakie to szczęście, że nie występuje pani jako pierwsza. 
Poszukajmy zacisznego miejsca, gdzie będę mógł posłuchać mowy, którą ma pani za-
miar wygłosić... 

-  ...Proponuję  coś  bardzo  zwyczajnego,  może  nie  całkiem  w  stylu  „zrozpaczonej 

wdowy", ale w tym guście. Bardziej krzykliwe szaty byłyby po prostu drażniące... 

- ...Umówiłem panią na wywiady dla Globalnej, Pierwszej i ING zaraz po sesji... 
- Dość! - przerwała ostro Leia. - Przestańcie wreszcie. Obaj pomocnicy umilkli pa-

trząc na nią z urażonymi minami, oznaczającymi: „Przecież chciałem tylko pomóc". 

- Coś nie tak, pani Prezydent Solo...? 
- Nie chciałem cię urazić, księżniczko Leio... 
-  Ani słowa  więcej!  -  wpadła im  w  słowo  Leia.  -  Ani jednego. Zwalniam  was ze 

skutkiem  natychmiastowym.  -  Dwoma  szybkimi  ruchami  odebrała  im  identyfikatory 
upoważniające  do  wstępu  do  pomieszczeń  służbowych.  -  Zgłoście  się  z  powrotem  w 
ministerstwie i zajmijcie tym, co robiliście dawniej. Mam nadzieję, że to coś bardziej 
pożytecznego, niż wasza „współpraca" ze mną. 

W  tym  momencie  wszyscy  w  promieniu  dziesięciu  metrów  zauważyli  już  jej 

obecność i otoczyli ją gęstym kordonem. Nie zważając na gapiów, Leia  minęła Brzu-
chomówcę i ruszyła w głąb holu, szukając Behn-Kihl-Nahma. Przewodniczący siedział 
z  Do-manem  Berussem  przy  stoliku  opodal  bufetu,  pochylając  się  nad  czarą  jakiegoś 
ciemnego naparu i studiując listę mówców. 

- Bennie - powiedziała, odwracając się bokiem do Berussa i całkowicie go ignoru-

jąc - chodźmy na górę. Musimy pogadać. 

 
Tysiące  deputowanych  zgromadzonych  w  budynku  Senatu  wydały  z  siebie  po-

mruk  -  a  ściślej  zbiorowe  westchnienie  -  gdy  Behn-Kihl-Nahm  i  Leia  pojawili  się  ra-
zem, a następnie zaczęli wspinać się w stronę mównicy. Gdy szmer ucichł, słychać było 
jedynie ciche głosy komentatorów, powielone przez głośniki tuzina aktywnych komlin-
ków, porozrzucanych w różnych miejscach sali. 

- „ ...spodziewano się jej znacznie później, dopiero po wezwaniu do przedstawie-

nia własnego stanowiska. Jej niespodziewane..." 

- „ ...wzbudzając spekulacje na temat możliwości nagłego złożenia urzędu..." 

background image

Próba Tyrana 

172 

- „ .. .uważano za mało prawdopodobne, iż mogłaby zechcieć uczestniczyć w dłu-

giej i gorącej debacie..." 

Urzędnicy protokolarni Senatu szybko uciszyli nieznośne urządzenia. Kiedy Behn-

Kihl-Nahm  zbliżył  się  do  mównicy,  na  sali  panował  już  tylko  niemal  niezauważalny 
szmer. 

- Koledzy senatorowie... - zaczął, po czym odchrząknął dwa razy. - Koledzy sena-

torowie, ogłaszam zmianę w harmonogramie dzisiejszej sesji. 

Te  niewinne  słowa  wywołały  wśród  słuchaczy  natychmiastowe  poruszenie.  Prze-

wodniczący zignorował zamieszanie i kontynuował, pochylając się mocniej nad audio-
skanerem: 

- Zgodnie z Regulaminem Senatu oraz w myśl postanowień artykułu piątego Statu-

tu Ogólnego, głos zabierze Prezydent Senatu Leia Organa Solo, dziedziczna księżnicz-
ka rodu Organa z Al-deraanu i senator Republiki Alderaanu. 

Gdy Leia wstawała z ławki, zdarzyło się coś niezwykłego -na sali rozległy się po-

woli narastające, nieco buntowniczo brzmiące owacje. Najpierw dwójkami i trójkami, a 
potem dziesiątkami i dwudziestkami, senatorowie zrywali się na równe nogi, klaszcząc 
i wydając tradycyjny okrzyk oznaczający poparcie: „Ho, huzzah!" W chwili gdy Leia 
stanęła na mównicy, połowa lewej nawy i niemal cała prawa przyłączyły się do tej za-
improwizowanej demonstracji. 

W  środkowej  nawie,  gdzie  zasiadali  niemal  wyłącznie  przedstawiciele  światów 

zamieszkanych przez ludzi, nie było widać aż takiego entuzjazmu, lecz i tu prawie po-
łowa  senatorów zdążyła  już  wstać  i  wciąż dołączali do nich nowi.  Największy zgiełk 
panował na galerii dla publiczności. Zgromadzeni tam widzowie, całkowicie ignorując 
zarówno  ostrzeżenia  urzędników  protokolarnych,  jak  i  obecnych  na  sali  architektów, 
rytmicznym tupaniem wyrażali swoje emocje. Zaskoczona Leia spojrzała ukradkiem na 
Behn-Kihl-Nahma,  spodziewając  się  wyjaśnień,  lecz  ku  swemu  zdumieniu  przekonała 
się, że i on przyłączył się do fali aplauzu, klaszcząc zapalczywie, choć z godnością. 

Odwróciwszy się twarzą ku sali, Leia uniosła prawą rękę, gestem apelując o ciszę. 
-  Proszę...  -  zaczęła.  -  Proszę.  Jestem  wdzięczna  za  tak  spontaniczny  i  szczery 

przejaw  poparcia.  Traktuję  go  jako  wyraz  waszej  troski  o  Hana,  odzwierciedlającej 
uczucia  wielu  obywateli  Nowej  Republiki,  którzy  przekazali  mojej  rodzinie  wyra-
zywspółczucia. Cieszę się, że los mojego męża obchodzi tak wielu z was. Kochamy go 
wszyscy i myśl o tym, że cierpi, jest dla nas niewyobrażalnie trudna do zniesienia. 

A  jednak  nie  przyszłam  tu,  by  mówić  o  Hanie  lub  próbować  wzbudzić  w  was 

współczucie - ciągnęła. - Staję przed wami, by złożyć oświadczenie wielkiej wagi. Cie-
szę się, że tylu z was usłyszy je z pierwszej ręki. Dziś o trzynastej trzydzieści w obec-
ności  przewodniczącego Rady Obrony, pierwszego zarządcy,  ministra  stanu, admirała 
Floty oraz dyrektora Wywiadu, w związku z kryzysem w Sektorze Farlax, skorzystałam 
z  nadzwyczajnych  uprawnień,  przysługujących  mi  na  mocy  artykułu  piątego  Statutu 
Ogólnego. 

Z tysięcy gardeł wyrwał się pomruk zdumienia. 
-  To,  co  przed  chwilą  usłyszeliście,  choć  wyrażone  formalnym  językiem  Statutu, 

oznacza dokładnie tyle, że wypowiedziałam wojnę Lidze Duskhańskiej. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

173 

Podjęłam tę decyzję  tylko i  wyłącznie  z jednego powodu: bo tak  właśnie  należy 

postąpić. 

To nie jest ani osobista krucjata, ani polityczny manewr; to wołanie o sprawiedli-

wość wobec ofiar i wobec oprawców. 

Być może zbrodnie Yevethów nie są wam jeszcze tak dobrze znane, jak powinny. 

Widzieliście dotąd twarze dwóch ofiar Nila Spaara: Hana i Pląta Mallara, lecz krzywdy, 
które im wyrządzono - jakkolwiek bolesne dla tych, którzy ich kochają- są niczym wo-
bec innych jego czynów. 

Przywódcą Ligi Duskhańskiej jest dyktator, który swoją krwiożerczością i brakiem 

jakichkolwiek zasad moralnych dorównuje najgorszym wrogom Republiki. Yevethowie 
bez powodu dokonali eksterminacji całych populacji dwunastu pokojowo nastawionych 
światów.  Bez  żadnego  usprawiedliwienia  wymordowali  dziesiątki  tysięcy  niewinnych 
istot. 

Ludzie, Morathowie, H'kig, Kubazowie, Brigianie  - nikt,  kto stanął Yevethom  na 

drodze, nie został oszczędzony. Nawet kobiety. Nawet dzieci... Ich ciała spalono, domy 
zrównano z ziemią, a całe miasta rozpylono na atomy. 

Obrazy  totalnego  zniszczenia  pozostały  jedynie  w  pamięci  tych,  których  Yevet-

howie pozostawili przy życiu, by użyć ich w bitwie jako żywe tarcze. 

Nie  musimy  czekać  na  dalszą  morderczą  ekspansję  Yevethów.  Możemy  działać 

już  teraz,  nim  Wehttam,  Galantos  lub  inny  z  dobrze  nam  znanych  światów  zostanie 
przez nich unicestwiony. 

Hańba  nam,  jeśli  nie  potrafimy  odpowiedzieć  siłą  na  to  barbarzyństwo.  Hańba 

wam, senatorowie, jeśli tragedia tylu istot nie porusza waszych sumień. Jeżeli nie jeste-
śmy w stanie stanąć ramię przy ramieniu w obliczu napaści tych drapieżców, to Nowa 
Republika nie jest wiele warta. 

Leia przerwała na moment, by napić się wody. Na sali panowała kompletna cisza. 
-  W  porozumieniu  z  admirałem  Ackbarem  i  Dowództwem  Floty  rozkazałam,  by 

skierowano  do  Gromady  Koornacht  posiłki.  Mianowałam  generała  A'bahta  dowódcą 
naszych  sił  w  Sektorze.  Powierzyłam  mu  zadanie  likwidacji  zagrożenia  ze  strony 
Yevethów i odzyskania podbitych przez nich światów. Generał A'baht jest doświadczo-
nym dowódcą i darzę go całkowitym zaufaniem. 

Pozbawimy Yevethów zdolności do walki z tymi, których nazywają szkodnikami. 

Nie tylko dlatego, że i my jesteśmy dla nich robactwem, lecz także  dlatego, że stanęli 
po stronie zła, a złu należy się przeciwstawiać - nawet płacąc za to najwyższą cenę. 

Każdy z rządów, który sprzeciwia się mojej decyzji, ma prawo wycofać się z tego 

gremium. Zachęcam też do udziału w wyborze nowego Prezydenta, ale dopiero w dniu, 
kiedy Nil Spaar zostanie pokonany, a Yevethowie — rozbrojeni. 

Leia  spodziewała  się, że podczas zejścia  z  mównicy  towarzyszyć jej będzie  gro-

bowa cisza. Nim jednak zrobiła dwa kroki, pośród ław poselskich i na galeriach zapa-
nował  nieopisany tumult. Odwróciwszy  się, ujrzała  dosłownie  cały Senat  sprawiający 
jej owację na stojąco. 

Poparcie  nie  było  jednomyślne  -  kilkudziesięciu  przeciwnych  Lei  senatorów  sie-

działo  w  milczeniu lub z  niesmakiem  kierowało się ku  wyjściu. Stanowili oni jednak 

background image

Próba Tyrana 

174 

zdumiewająco  nieliczną  mniejszość.  Leia  wpatrywała  się  w  rozgrywający  się  najej 
oczach cud i z trudem docierało do niej to, co się stało. Jej słowa trafiły do senatorów, 
poruszyły ich i zjednoczyły - zasady choć na chwilę zatriumfowały nad polityką. 

Leia cieszyłaby się z tego zwycięstwa, gdyby nie fakt, iż na drugim końcu prostej 

linii, którą przed sobą nakreśliła, oczami wyobraźni ujrzała śmierć Hana. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

175 

R O Z D Z I A Ł  

12

 

To był chłodny dzień na Maltha Obex, nawet biorąc pod uwagę, że od stu lat trwa-

ła tu era lodowcowa. Gwałtowna burza, szalejąca niemal na połowie kontynentu, sma-
gała  północne  rejony  planety  podmuchami  porywistego  wichru,  niosącego  twarde  i 
szorstkie jak piasek płatki śniegu. Sztorm zmusił zespół Alpha do opuszczenia stanowi-
ska wykopaliskowego na polu lodowym leżącym na wschód od Grzbietu Osiemdziesią-
tego. 

Termoizolacyjne  namioty  naukowców przez  całą  noc  wściekle  szarpały linki  na-

ciągów, jakby chciały ulecieć z wiatrem i potoczyć się w dal po lodowym pustkowiu. 
Kiedy  szef  zespołu,  Bogo  Tragett,  wyszedł  na  zewnątrz,  żeby  sprawdzić  stan  kopuły 
rozstawionej nad miejscem wykopalisk, ujrzał tylko łopoczące strzępy jaskrawożółtego 
- rzekomo „nie do rozerwania" - tunelu, łączącego segment mieszkalny z miejscem pra-
cy. Widoczność spadła prawie do zera, toteż Tragett nie mógł dostrzec nawet jasnonie-
bieskiej kopuły, stojącej nie dalej niż pięć metrów od niego. 

W  jej  wnętrzu  znalazł  lodowaty  grzejnik,  potężną,  zamarzniętą  zaspę  i  nieprze-

rwany strumień płatków śniegu, wpadający do środka przez otwór w podłodze. Piecyk 
w  ciągu  niespełna  dziesięciu  godzin  pożarł  trzydniowy  zapas  paliwa,  po  czym  dał  za 
wygraną. 

Tragett też miał dość. Przeszedł przez cudem ocalały tunel do pomieszczenia go-

spodarczego i nawiązał łączność z „Uskokiem Penga", prosząc o zmianę, po czym dał 
znać pozostałym członkom ekspedycji, by spakowali w plecaki i torby rzeczy osobiste 
oraz sprzęt. Teraz mogli już tylko czekać, aż pogoda poprawi się na tyle, by wahadło-
wiec mógł po nich przylecieć. Czekanie trwało trzy godziny, podczas których segment 
Tragetta  zerwał  wreszcie  linki  mocujące  i  runął  na  nawietrzną  stronę  kopuły.  Zanim 
rozpadł się na kawałki i odleciał z wiatrem, zdążył wgnieść jedną trzecią powierzchni 
półokrągłej konstrukcji i przyprawić dwóch członków zespołu o bladość porównywalną 
z kolorem otoczenia. 

Doktor Joto Eckels ani  myślał pozwolić zespołowi  Alpha  na  chwilę  wytchnienia 

na pokładzie „Uskoku Penga". Żal mu było sprzętu i pracy włożonej w wykopaliska na 
stanowisku  NTrzy,  ale  mieli  jeszcze  mnóstwo  roboty  i  coraz  mniej  czasu.  Mając  na-
dzieję, że Tragett jakoś zdoła umotywować swoich ludzi do dalszej pracy, Eckels skie-

background image

Próba Tyrana 

176 

rował wahadłowiec ku wybrzeżom, gdzie mieściło się względnie spokojne stanowisko 
SDziewięć.  O  świcie,  przy  dobrej pogodzie,  temperatura  osiągała  tam  tylko  dwadzie-
ścia sześć stopni poniżej zera. 

-  Upakowaliśmy  w  wahadłowcu  cały  komplet  zapasowego  sprzętu,  od  kopuł  do 

najmniejszych drobiazgów  - poinformował Tragetta, gdy statek uniósł się i zamiast ku 
niebu,  ruszył  na  południe.  -  Możecie  wziąć,  co  tylko  chcecie.  Myślę,  że  powinniście 
zdążyć z rozbiciem obozu przed zmrokiem, tak by jutro rano zacząć normalną robotę. 

Tragett, weteran i pragmatyk, rozumiał przyczyny decyzji szefa. 
- W porządku, „Uskok Penga", ale skoro tak, to proszę o zastępstwo dla Tuomisa. 

Dostał gorączki od siedzenia w czterech ścianach i jest w lekkim szoku. 

- Na tym stanowisku będziecie mieli trochę pracy na świeżym powietrzu  - odparł 

Eckels. - Jak zobaczy horyzont, zaraz wróci do siebie. Ostra harówka jest lepsza niż le-
żenie  plackiem  i  wsłuchiwanie  się  w  wycie  wiatru.  Poczekajmy  dwadzieścia  godzin. 
Zobaczymy, jak się poczuje rankiem. 

Uporawszy się z przeniesieniem zespołu Alpha, Eckels skierował statek na zwykłą 

orbitę i zebrał  raporty od pozostałych jednostek. Zespół Beta  prowadził badania  pod-
wodne,  obozując  na  potężnej  górze  lodowej,  a  zespół  Gamma  pracował  na  grzbiecie 
górskim nad lodowcem Stopy-Krenn, szukając śladów osad założonych już po katastro-
fie lub dowodów wędrownego trybu życia Quellich.- Macie jeszcze jeden dzień, żeby 
do czegoś dojść - poinformował Eckels szefa zespołu Beta. - Potem przeniosę  was na 
SJedenaście.  Musiałem  zabrać  Alfę  z  NTrzy,  więc  nadal  nie  trafiliśmy  na  miasto,  a 
właśnie odnalezienie jednego z nich będzie teraz naszym priorytetem. 

- Jasne, doktorze Eckels. Nie mam nic przeciwko. I tak nie widać tu nic interesują-

cego. 

Wieści dla zespołu Gamma, przesłane pół orbity dalej, były bardzo podobne. 
-  Macie  sto  godzin  na  odnalezienie  porządnego,  solidnie  zasypanego  osiedla,  bo 

jak nie, to rozdzielę was, żeby wzmocnić ekipy na SDziewięć i SJedenaście. Mamy już 
wystarczająco  dużo  strzępków  skóry,  kawałków  kości  i  poodmrażanych  kończyn  dla 
Instytutu. Nie wyniesiemy się stąd, dopóki nie dowiemy się choć trochę o tym, jak żyli 
przed katastrofą albo po niej, a jeszcze lepiej i przed, i po. 

-  Przyjąłem  -  odpowiedział  kierownik  zespołu  Gamma.  -Proszę  mnie  przełączyć 

do  Tii;  chciałbym  z  nią  pogadać  o  wczorajszych  przekrojach  bocznych.  Jest  na  nich 
jedno miejsce, któremu powinna się bliżej przyjrzeć. 

- Przełączam. 
Eckels przez  chwilę  studiował rozkład zajęć zapisany  w  komputerowym  notesie. 

Wiedział, że dość mocno naciska swoich ludzi - zarówno badaczy na powierzchni pla-
nety, jak i analityków i archiwistów w laboratorium - ale nie miał wyboru. „Uskok Pen-
ga"  miał  pozostać  w  jego  dyspozycji  jeszcze  przez  dwadzieścia  dziewięć  dni;  potem 
statek przejmowała odkładana od dwóch miesięcy ekspedycja doktora Bromiala na Ko-
gan Sześć. Oznaczało to, że mają przed sobą zaledwie trzynaście dni efektywnej pracy 
na Maltha Obex, a kolejne szesnaście zmarnują w drodze na Coruscant. 

Tyle  czasu  stracimy  tylko  po  to,  żeby  przetransportować  nasze  mózgi  i  ręce  na 

drugi koniec galaktyki, pomyślał. Wszechświat jest jawną kpiną z rozsądku. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

177 

Eckels złapał się na tym, że zazdrości swojemu klientowi posiadania statku takie-

go jak „Meridian". Pomalowany na czarno prom przeleciał na Coruscant i z powrotem 
w  krótszym  czasie  niż  przestarzały  statek  ekspedycji  potrzebowałby  na  pokonanie  tej 
trasy w jedną stronę. Rzecz w tym, że Instytut Obroański nie mógł sobie pozwolić na 
marnowanie swych cennych zasobów finansowych na coś tak efemerycznego, jak pręd-
kość... 

-  Archeologia  to  nie  wyścigi  -  mawiał  dyrektor  bel-dar-No-lek.  -  To  zajęcie  dla 

cierpliwych. My, którzy żyjemy stuleciami i tysiącleciami, nie zwracamy uwagi na coś 
tak drobnego, jak różnica kilku dni. 

Tak się jednak składało, że bel-dar-Nolek osobiście nie prowadził już badań. Najdłuższą 

podróżą, jaką regularnie odbywał, był dwudziestominutowy spacer z domu do biura. 

Opuszczając kabinę łączności, Eckels skierował się ku rufie, do laboratoriów, jed-

nak zanim do nich dotarł, wywołano go przez pokładowy interkom. 

-  Kapitan  Barjas  jest  proszony  na  mostek.  Doktor  Eckels  jest  proszony  na  mo-

stek... 

Eckels rozpoznał głos pierwszego oficera, który służył na statku już od dziewięciu 

lat  i  odbył  na  nim  całe  mnóstwo  ekspedycji.  Zidentyfikował  też  nutę  napięcia,  która 
uczyniła ze słów Manazara coś więcej niż tylko grzeczną prośbę. Eckels zawrócił i po-
spiesznie przeszedł przez sekcję kabin załogi, po czym wspiął się na mostek po trójkąt-
nej drabince. 

Kapitan Barjas już na niego czekał. 
- Doktorze - rzekł, kiwając głową na powitanie. 
- Co się dzieje? 
Barjas  wskazał  palcem na  ekran nawigacyjny, a  Manazar machnął  ręką  w stronę 

dziobowego iluminatora. 

- Zbliża się jakiś statek - powiedział Barjas. 
- I wcale nie wygląda na to, żeby cieszył się na nasz widok - dodał Manazar. 
 
Obawiając się, że ktoś mógłby podążyć tropem „Ślicznotki", Pakkpekatt wykonał 

w drodze na Maltha Obex aż trzy skoki nad-przestrzenne. Wydłużyły one podróż zale-
dwie o godzinę, za to znacznie utrudniły zadanie komuś, kto starałby się odgadnąć rze-
czywisty kurs jachtu. 

Pakkpekatt podjął te dodatkowe środki ostrożności po to, by zapewnić sobie cał-

kowitą swobodę działania, toteż był niepocieszony, gdy okazało się, że planeta  - choć 
martwa - nie jest bynajmniej opuszczona. 

- Odbieram sygnał  wywoławczy. Statek:  „Uskok Penga". Miejsce rejestracji: Co-

ruscant.  Właściciel:  Obroański  Instytut  Archeologii.  Kapitan  Dolk  Barjas.  Długość 
statku:  sto  dwadzie-ścia  sześć.  Szerokość:  trzydzieści  dwa.  Brak  zarejestrowanego 
uzbrojenia. Prędkość nominalna... 

- Agencie Taisden, czy możemy zagłuszyć urządzenia komunikacyjne tej jednost-

ki? 

- Lokalne tak - odparł Taisden - ale nie hiperkom. 
- W takim razie proszą nie próbować - polecił Pakkpekatt. 

background image

Próba Tyrana 

178 

-  Pułkowniku,  chyba  nie  ma  pan  zamiaru  ich  załatwić?  -spytał  zatroskany  Ham-

max. - To nie tylko cywilna łajba, ale w dodatku swojacy. Sądząc z rozmiarów kadłuba, 
siedzi tam pewnie ze trzydzieści osób. 

-  Zależy  mi  wyłącznie  na  tym,  żebyśmy  mogli  działać  swobodnie  i  dyskretnie  - 

odpowiedział  Pakkpekatt,  ograniczając  ciąg,  by  „Ślicznotka"  jak  najpóźniej  weszła  w 
zasięg działania skanerów napotkanego statku. - Rozważam wszelkie opcje. 

- Po co się. tak skradać? - zapytał Pleck. - Nie lepiej od razu zablokować system, 

w imieniu Wywiadu Nowej Republiki przejąć kontrolą nad tym stateczkiem i zarządzić 
ciszę radiową? 

- Obawiam  się, że  nie  mamy  nad nimi takiej  władzy, jak się panu  wydaje.  Ani z 

pozoru, ani w rzeczywistości - odparł Pakkpekatt. - Czy gdyby to pan dowodził tamtym 
statkiem, oddałby się pan w ręce załogi prywatnego jachtu, podróżującego bez właści-
ciela na pokładzie? Chyba  tylko kompletny żółtodziób nie  podejrzewałby w tym aktu 
piractwa. 

-  No,  zgoda,  może  kiedy  zobaczą  nas  na  ekranach  swoich  czujników,  to  się  nie 

przestraszą- rzekł Hammax - ale przecież moglibyśmy po prostu poprosić generała Rie-
ekana albo brygadiera Collomusa, żeby kazali im wracać do domu. Poczekalibyśmy na 
obrzeżach systemu, aż się wyniosą, i już. 

Taisden potrząsnął głową. 
- Pracowałem kiedyś jako oficer łącznikowy przy Senacie, więc wiem, że pułkow-

nik ma rację. Planeta już nie jest zamieszkana, czyli Maltha Obex jest systemem otwar-
tym,  a  to  oznacza,  że  podpada  pod  artykuł  Dziewiętnasty  Statutu  Ogólnego.  Instytut 
Obroański ma takie samo prawo kręcić się tu, jak i my. Wywiad nie może zawłaszczyć 
sobie tego terenu, nawet Flota nie  mogłaby tego zrobić. Jego szefowie  musieliby naj-
pierw pójść do senackiej Rady Obrony i przekonać ją, że przemawiają za tym względy 
bezpieczeństwa,  a  wtedy  Rada  publicznie  zawiadomiłaby  o  tym  wszystkie  światy 
członkowskie... 

- Więc jak mamy ich stąd pogonić, nie zdradzając, kim jesteśmy i co nas tu spro-

wadza? - przerwał mu Hammax. 

- Oto jest pytanie - mruknął Pleck. - A tak w ogóle, to co oni tutaj robią? 
- Przylecieli, bo im kazaliśmy  -  wyjaśnił Pakkpekatt. Wszyscy spojrzeli na niego 

ze zdziwieniem. 

- My? - spytał Hammax. 
- Dokładnie. Zanim wagabunda zwiał nam z systemu Gmar Askilon, poprosiłem gene-

rała Rieekana o próbki materiału genetycznego Quellich. Ze względów praktycznych firma 
zleciła odnalezienie i wydobycie szczątków fachowcom z Instytutu Ob-roańskiego. Tyle, że 
teraz, kiedy już mamy to, po co ich wysłaliśmy, powinni stąd zniknąć. 

- W takim razie sprawa jest prosta - podsumował Ham-max. - Skoro mogliśmy ich 

tu sprowadzić, teraz możemy ich odesłać. Wystarczy powiedzieć, że przejmujemy całą 
operację i ich usługi już nie są potrzebne. 

- Nic z tego - zaoponował Taisden. - Z przechwyconych transmisji wynika, że ma-

ją na planecie co najmniej trzy zespoły robocze. Nie uwierzą, że taki stateczek z czte-
rema osobami na pokładzie ma pociągnąć dalej ich misję. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

179 

- Nieważne, w co wierzą - upierał się Hammax. - Skoro ich zatrudniliśmy, może-

my i zwolnić. Może ten jacht nie wygląda zbyt groźnie, za to pułkownik owszem. Być 
może to wystarczy. 

- A jeśli nie kupią takiej zagrywki? - powątpiewał Taisden. -To cywile, pułkowni-

ku, a nawet gorzej: naukowcy. Niełatwo zapędzić ich w kozi róg. 

- Wtedy zostanie nam jeszcze jedna opcja. Pułkowniku, ten ich statek to na dobrą 

sprawę liniowiec klasy Dobrutz - rzekł Ham-max. - Znam ten typ, bo swego czasu słu-
żyłem na podobnej jednostce. Sojusz miał parę takich. Dawno temu, jeszcze w czasach 
Rebelii, używało się ich do transportowania małych grup bojowych. 

- Proszą mówić dalej - zachęcił Pakkpekatt. 
- Rzecz w tym, że ten stateczek ma tylko jeden komplet anten. W dodatku nie są 

one  osłaniane  przez  pole  cząsteczkowe,  bo  inaczej  te  beznadziejne  generatory  osłon, 
DZ-9, powodowałyby zakłócenia łączności - ciągnął Hammax. - Wszyscy wiedzą o tym 
słabym punkcie Dobrutzów. Jestem pewien, że mógłbym załatwić te anteny, nie powo-
dując  poważniejszych  uszkodzeń.  Wystarczą  dwa  strzały.  No,  może  nawet  jeden.- 
Dziękuję, kapitanie - powiedział Pakkpekatt, zwiększając ciąg.  - Sądzę jednak, że za-
chowamy tę opcję  w  głębokiej rezerwie.  Czegoś tu jeszcze  nie  rozumiem... Mam  na-
dzieję, że nasi nieproszeni goście udzielą mi wyjaśnień. 

 
Zbliżający  się  statek  zachował  zupełną  ciszę  aż  do  chwili,  gdy  znalazł  się  tuż  nad 

„Uskokiem Penga". Dopiero wtedy nadał sygnał, używając częstotliwości awaryjnej, przez 
co na panelu obok łokcia Manazara rozjarzył się cały zestaw wskaźników ostrzegawczych. 

-  „Uskok  Penga",  ogłaszam  alarm  pierwszego  stopnia.  Działacie  w  sektorze  za-

strzeżonym. Wasz statek jest w niebezpieczeństwie. Proszę o weryfikację profilu iden-
tyfikacyjnego nadawanego przez wasz transponder. 

Wyrwany z zadumy Manazar odruchowo wyciągnął rękę, by przesłać żądane in-

formacje. W ostatniej chwili odzyskał pewność siebie i odpowiedział: 

- Nie zidentyfikowany statek, tu „Uskok Penga". Proszę o ujawnienie waszej toż-

samości. Nie mamy tu modułu sprawdzającego. 

„Uskok Penga", powtarzam: ogłaszam alarm pierwszego stopnia. Działacie w sek-

torze zastrzeżonym. Wasz statek jest w niebezpieczeństwie. Proszę o weryfikację profi-
lu  identyfikacyjnego  nadawanego  przez  wasz  transponder.  -  Jakby  na  potwierdzenie 
powagi tej wypowiedzi, w dolnej części kadłuba nowo przybyłej jednostki otworzył się 
ukryty  przedział.  Wysunęło  się  z  niego  działo  laserowe,  które  po  wykonaniu  niemal 
pełnego obrotu skierowało się w kierunku „Uskoku Penga". 

W tym momencie Manazar wezwał kapitana statku i dowódcę ekspedycji. Następ-

nie szybko upewnił się, czy dane z transpon-dera zostały już odczytane, i przesłał przy-
byszom żądane informacje. 

- Pomyślałem, że skoro i tak już odebrali sygnał z naszego transpondera, a my nie 

mamy  nic do ukrycia, nie zaszkodzi zastosować się do ich życzenia  -  wyjaśnił przeło-
żonym. - Zaraz potem chcieli jednak rozmawiać przez holokom z właścicielem statku. 
Zbywałem ich, ile mogłem, ale zdaje się, że oni nie lubią być zbywani. 

Barjas skinął głową. 

background image

Próba Tyrana 

180 

- Dobra robota, Mazz. Ja się tym zajmę. 
- Nie - wtrącił się Eckels. - Na gwiezdnych szlakach statek należy do pana, kapita-

nie, ale tu, na orbicie, dowódcą jest kierownik ekspedycji. Sam to załatwię. 

Opuścił mostek i wszedł do niewielkiej kabiny ze sprzętem holokomunikacyjnym. 
-  Podgląd  na  stacji  numer  jeden.  Rejestrować  w  katalogu  „Eckels".  Zaczynamy 

transmisję - polecił i odczekał chwilę. -Tu doktor Joto Eckels z Instytutu Obroańskiego, 
kierownik ekspedycji. Z kim mam przyjemność? 

Gdy  zmaterializował  się  przed  nim  holograficzny  wizerunek  rozmówcy,  Eckels  po-

czuł, że jego ciało wbrew woli próbuje wcisnąć się głębiej w fotel. Nie dosyć, że twarz była 
przerażająco obca, to jeszcze tak nieludzko ogromna i bliska, że jej widok niemal złamał 
psychologiczne  bariery  Eckelsa.  Przybysz  najprawdopodobniej  po  prostu  zbliżył  twarz  do 
obiektywu holokamery, lecz efekt był taki, że archeolog poczuł się, jakby wciśnięto go w 
sam kąt pomieszczenia. 

-  Mówi  pułkownik  Ejagga  Pakkpekatt  z  Wywiadu  Nowej Republiki  -  powiedział 

obcy, błyskając zębami stuprocentowego mięsożercy. - Wykonuję w tym sektorze misję 
zleconą  przez  dyrektora  do  spraw  operacyjnych,  działającego  za  wiedzą  i  przyzwole-
niem Senackiej Rady Wywiadowczej. Co was tu sprowadza? 

- Realizujemy kontraktowe badania i wykopaliska na powierzchni Maltha Obex. 
- W jakim celu? 
-  Jesteśmy  załogą  jednostki  wyspecjalizowanej  w  badaniach  archeologicznych  - 

odparł Eckels, odzyskując pomału równowagę. - To chyba jasne, że zajmujemy się tym, 
czym  wszyscy inni archeolodzy: szukamy próbek biologicznych i przedmiotów zwią-
zanych z dawnymi mieszkańcami planety. 

- Kto zlecił wam tę ekspedycję? 
W  pierwszej  chwili  Eckels  zamierzał  odmówić  odpowiedzi.  W  standardowych 

kontraktach zawieranych przez Instytut znajdował się paragraf o nieujawnianiu danych 
osobowych,  który  nie  tylko  byłby  świetnym  pretekstem,  ale  także  usprawiedliwiłby 
późniejsze działania. Z drugiej strony utrudnianie przybyszom zdobycia informacji nie 
przybliżyłoby konwersacji do sedna sprawy. Eckels był niemal pewien, że wie, o co im 
naprawdę idzie. Odpoczątku chodziła mu po głowie tylko jedna myśl, mogąca wyjaśnić 
zagadkę tego zbiegu okoliczności... a raczej konfrontacji. 

- Harkin Dyson, prywatny kolekcjoner - odpowiedział po namyśle Eckels.  - Prze-

cież i tak to wiecie... Proszę mi powiedzieć, co ten Dyson przeskrobał? Nie powinienem 
był  mu  ufać.  Ludzie  szastający  takimi  pieniędzmi  robią,  co  chcą,  nie  przejmując  się, 
czy prawo na  to pozwala. Tylko niech  mi pan nie  mówi,  że próbował  sprzedawać po 
kawałku szczątki tych istot... 

Pakkpekatt nie wyglądał na zainteresowanego zwierzeniami Eckelsa. 
- Czy ten kontrakt był jedynym powodem waszego przybycia na Maltha Obex? 
- Nie - odparł Eckels. To, że obcy od początku rozmowy ani razu nie mrugnął, za-

czynało działać mu na nerwy. - Zginęli tu nasi ludzie, wykonujący inne zlecenie. Zało-
żę się, że i o tym już wiecie. Plotka mówi, że pracowali właśnie dla Wywiadu. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

181 

- Doktorze Eckels, wcale nie prosiłem, żeby mówił mi pan tylko to, czego jeszcze 

nie wiem - rzekł Pakkpekatt, jakimś cudem przysuwając się jeszcze bliżej obiektywu. - 
Czy odkąd tu przybyliście, pojawiały się w okolicy jakieś statki? 

- Tylko jeden, należący do Wywiadu... 
Nagle holograficzny obraz zmienił się w chaos elektrostatycznych wyładowań. 
- Co się stało? 
- Przerwałem połączenie  - wyjaśnił Manazar.  - Doktorze, udało mi się ustalić, do 

jakiej rasy należy ten Pakkpekatt. To Hortek. 

- No więc? 
-  Hortekowie  są  telepatami.  To  dlatego  domagał  się  połączenia  przez  holokom. 

Podejrzewam, że dowiedział się już od pana wszystkiego, czego chciał. 

- No cóż, ja nie jestem telepatą i jeszcze nie dowiedziałem się tego, czego chcę  - 

stwierdził Eckels lodowatym tonem. - Proszę przywrócić połączenie. 

-  O,  jest  pan,  doktorze  -  powiedział  chwilę  później  Pakkpekatt.  -  Pańska  odpo-

wiedź została przerwana przez awarię sprzętu. 

Eckels skinął głową. - To nie była awaria, pułkowniku, tylko niezdarność moich ludzi. 
Pakkpekatt lekceważąco machnął ręką. 
- Mówił pan o statku należącym do Wywiadu. 
- Kiedy dotarliśmy na Maltha Obex, na orbicie znajdował się okręt wojenny. Zało-

żyłem, że należał do wywiadu, choć nikt nie powiedział mi tego otwarcie  - kontynuo-
wał  Eckels.  -Właśnie  tym  statkiem  przybyli  tu  nasi  koledzy.  Jego  pilot  pomógł  nam 
zlokalizować ich ciała, zanim odleciał. Muszę przyznać, że byłem mile zaskoczony je-
go uprzejmością. Nie sądziłem, że poczeka. 

-  To  nie  uprzejmość,  doktorze  -  odparł  Pakpekatt  -  to  po  prostu  biurokratyczna 

opieszałość. 

-  Rozumiem.  -  Eckels  pochylił  się  w  fotelu.  -  To  niecierpliwość  zabiła  Stopę  i 

Krenn, pułkowniku... ich własna oraz tego, kto skusił ich premią wartą dwa razy więcej 
niż ich roczny budżet badawczy. Ciekawe, że to, co było tak pilne, nagle stało się nie-
ważne...  A  może  nie?  Uważałem  Dysona  za  jeszcze  jednego  poszukiwacza  skarbów 
przeszłości, jakich wielu kręci się  wokół Instytutu, ale  wasze przybycie  nie  może być 
przypadkowe. Dyson jest jednym z was, prawda? 

- Nie wiem, kim on jest, doktorze  - odrzekł Pakkpekatt. -Wygląda na to, że cwa-

niakiem, który z powodzeniem nami manipulował. 

Eckels zdumiał się, słysząc taką odpowiedź, lecz szybko się opanował. 
-  A  jaka  jest  pańska  misja?  I  dlaczego  nasz  statek  miałby  być  w  niebezpieczeń-

stwie? Przekazał nam pan ostrzeżenie czy groźbę, pułkowniku? 

-  Ostrzeżenie.  Wkrótce  może  tu  przybyć  jednostka,  która  jak  dotąd  zniszczyła  lub 

ciężko  uszkodziła  co  najmniej  pięć  okrętów  wojennych,  należących  do  czterech  różnych 
flot. Naszym zadaniem jest jej przechwycenie. Jeżeli tu pozostaniecie, grozić wam będzie 
śmiertelne niebezpieczeństwo. Radzę szybko zwijać manatki i zabierać się stąd. 

-  To  niemożliwe,  pułkowniku-  zaoponował  Eckels.  -  Zgodnie  z  planem,  mamy 

przed sobą jeszcze trzynaście dni badań. Musimy wykorzystać dosłownie każdą minutę. 

background image

Próba Tyrana 

182 

- Będziecie mogli dokończyć prace kiedy indziej - zaproponował Pakkpekatt. - W 

tej chwili Maltha Obex nie jest bezpiecznym miejscem. 

- Już od dawna nie jest, pułkowniku. 
- Czy pańscy ludzie zechcą pracować na powierzchni planety nie mając pewności, 

czy  zdoła  ich  pan  zabrać?  Czy  będąmieli  ochotę  zamarznąć  na  śmierć  wspominając 
chwilę, gdy „Uskok Penga" zamienił się w bardzo jaskrawy błysk na niebie? 

-  Próbuje  mnie  pan  przestraszyć,  pułkowniku.  Jestem  zawiedziony  takim  przeja-

wem braku szacunku. 

- Próbuję uratować pańskie życie, doktorze, a także tych, którzy dla pana pracują. 
-  Usiłuje  pan  raczej  bronić  swoich  sekretów  -  nie  ustępował  Eckels.  -  Cóż  to  za 

statek ma się tu zjawić, pułkowniku? 

-  Statek,  który  dwa  dni  temu  bez  kłopotu  zniszczył  krążownik  imperialnej  kon-

strukcji  -  odparł  gładko  Pakkpekatt.  -  Może  powinien  pan  porozmawiać  z  kapitanem 
„Uskoku Penga" i zapytać, czy miałby ochotę stanąć do walki z intruzem. 

-  Nie  zostawię  systemu  i  planety  Maltha  Obex  w  rękach  Wywiadu  -  oświadczył 

Eckels.  - Nasza praca jest bardzo ważna, a w dodatku zginął tu mój przyjaciel. To dla 
mnie się liczy, pułkowniku, nawet jeśli dla pana nie. Niech pan robi, co uważa za sto-
sowne. Nie będziemy mieszać się w pańskie sprawy i oczekujemy od was identycznej 
postawy. 

- To nie nas powinien się pan obawiać, doktorze. Nie mogę zapewnić wam ochro-

ny... 

-  Ach,  tak,  przed  tym  tajemniczym  statkiem,  który  nie  jest  groźny  dla  was,  za  to 

śmiertelnie niebezpieczny dla nas. Przed szalejącym po galaktyce olbrzymem, który z 
łatwością  niszczy okręty  wojenne, ale  podda  się,  gdy tylko napotka  pański jacht. Nie 
wierzę w ani jedno pańskie słowo, pułkowniku. Doprawdy, nie mógł pan wymyślić lep-
szego kłamstwa? Wydawało mi się, że szpiedzy powinni być w tym dobrzy... 

Pakkpekatt syknął i pochylił się do przodu, strasząc się bojowo. Eckels zesztyw-

niał. Nawet Barjas, oglądający wszystko na płaskim ekranie, wzdrygnął się. 

- Powiedziałem  panu całą prawdę  -  warknął  wściekle Pakkpekatt.  - Martwi kole-

dzy poczekają na was. Opuśćcie ten system, zanim do nich dołączycie. 

Tym  razem  groźba  wywarła  właściwe  wrażenie.  Tylko  najzwyklejszy  upór  spra-

wił, że w oczach Eckelsa nie pojawiły się iskierki strachu. 

- Być może mówi pan prawdę, ale gdyby miał pan prawo kazać nam wynieść się z 

Maltha  Obex,  już  by  nas  tu  nie  było.  Dlatego  ustalmy  raz  na  zawsze:  zostajemy  tu, 
gdzie jesteśmy. 

Przyjmujemy ryzyko. Niech inni przylatują tu sobie, kiedy chcą, ale teraz  planeta 

jest nasza. 

- Nie wie pan, na jakie niebezpieczeństwo naraża was ta decyzja, doktorze Eckels. 
- Proszę bardzo, niech mnie pan oświeci - rzucił dziarsko Eckels. - Cóż to za statek 

zbliża się do Maltha Obex? 

Pakkpekatt rozparł się w fotelu i położył ręce na udach. 
- Statek Quellich, doktorze Eckels. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

183 

Eckels  zdębiał.  Przez  chwilę  wpatrywał  się  w  Horteka,  a  potem  opuścił  wzrok. 

Dwa razy otworzył  usta, jakby chciał  coś powiedzieć, a jednocześnie zamykał  oczy i 
potrząsał głową, jak gdyby sam nie wierzył w to, co miał już na końcu języka. W końcu 
przygładził dłonią rzadkie włosy i uniósł głowę. 

- Zechciałby pan przybyć na pokład „Uskoku Penga", pułkowniku? - spytał zadzi-

wiająco spokojnym głosem. - Wydaje mi się, że jestem panu winien przeprosiny, a poza 
tym musimy porozmawiać. 

 
- Tego właśnie pan chciał, prawda?  - zapytał Taisden, gdy połączenie zostało za-

kończone, obrzucając Pakkpekatta zdumionym spojrzeniem. 

- Nie zamierzałem ich spłoszyć  - przyznał Pakkpekatt. - Na pokładzie tego statku 

znajdują się wszyscy eksperci Nowej Republiki, którzy mają coś do powiedzenia o Qu-
ellich. To, co wiedzą... nawet jeśli niewiele... może stanowić różnicę między sukcesem 
a porażką. 

-  Słusznie.  Jeśli  mogą  się  na  coś  przydać,  to  lepiej  ich  zatrzymać  niż  odstraszyć. 

Rozegrał  pan  to  jak  wytrawny  wędkarz  koło,  łapiący  rekordową  zdobycz  -  pochwalił 
Taisden. — Najpewniej Eckels wyobraża sobie, że wygrał tę rundę i w dodatku zarobił 
premię za upór w postaci wagabundy. 

- Miałem nad nim przewagę: wiedziałem, co jest przynętą, a co haczykiem - odparł 

Pakkpekatt  wstając.  -  Choć  z  drugiej  strony,  może  to  siedzenie  w  fotelu  Calrissiana 
sprawia, że łatwiej zdobyć się na tego typu manipulacje. 

-  Jakie  znowu  manipulacje?  -  spytał  Taisden  z  miną  niewiniątka.  -  Pułkowniku, 

przecież powiedział mu pan wyłącznie prawdę. 

Obaj jednak wiedzieli, że Eckels nie usłyszał jeszcze całej prawdy.Pakkpekatt zo-

stawił „Ślicznotką" pod dowództwem kapitana Hammaxa. Polecił Pleckowi nawiązanie 
kontaktu  z  Coniscant  w  sprawie  przekazania  sygnału  przywoławczego  wagabundy 
przez wszystkie stacje komunikacyjne i nadajniki okrętowe jednostek Wywiadu. Potem 
wsiadł z Taisdenem na pokład skiffu, przysłanego przez kapitana „Uskoku Penga". 

Zabrali ze sobą kilka zdjęć zrobionych w Gmar Askilon oraz kopię katalogu gene-

tycznego Quellich. Na początek poprosili o zgodę na wykorzystanie jednego z satelitów 
przekaźnikowych  „Uskoku  Penga".  Standardowym  wyposażeniem  jednostek  badaw-
czych  - „Ślicznotki", niestety, nie  - był komplet trzech urządzeń orbitalnych wielkości 
hełmu, które zwykle służyły do stworzenia prostego systemu łączności satelitarnej mię-
dzy statkiem a dowolnym punktem na powierzchni planety. 

-  Nadamy  sygnał  przywoławczy  z  pokładu  „Ślicznotki"  -wyjaśnił  Taisden.  -  Z 

oczywistych powodów wolelibyśmy nie znajdować się tuż obok przekaźnika w chwili, 
gdy wagabunda wyskoczy z nadprzestrzeni. 

Głęboko przejęty Eckels potwierdził machnięciem ręki, że zrozumiał. 
- Tak, oczywiście. Mamy dwa zapasowe satelity. Mazz dostarczy wam jednego z 

nich.  - Holograficzny zapis ucieczki wagabundy przed armadą, w zestawieniu z wido-
kiem wypalonego krążownika z Prakith, zrobił na Eckelsie ogromne wrażenie. 

Największą atrakcją był jednak raport na temat genomu Qu-ellich. 

background image

Próba Tyrana 

184 

- Świetna robota - mruknął Eckels, przyglądając się sekwencjom wyświetlanym na 

ekranie komputerowego notesu. - Te ciałka Eicroth... Cóż za niezwykłe odkrycie! Ten 
raport sporządzono, opierając się na pojedynczej próbce, którą dostarczyłem Harkinowi 
Dysonowi, tak? 

-  Tak  przypuszczam  -  powiedział  Pakkpekatt.  -  Wydaje  mi  się,  że  to  był  jedyny 

okaz, jaki opuścił ten system. 

-  W  takim  razie  nie  wiemy,  czy  te  ciałka  Eicroth  są  typowe  dla  całego  gatunku, 

czy  tylko  jednym  z  wariantów  -  stwierdził  Eckels.  -  Mając  do  dyspozycji  tylko  jedną 
próbkę, nie możemy wysuwać generalnych wniosków. 

- Zapewne. 
Eckels zamknął notes. 
- Pułkowniku,  mamy  w  laboratorium  kolejne pięć ciał Quel-lich.  Zostały dokład-

nie zeskanowane, ale jak dotąd nie oglądaliśmy wyników... 

- Dlaczego? - przerwał mu Taisden. 
- W obawie przed uszkodzeniem próbek skanujemy je natychmiast po znalezieniu 

-  wyjaśnił  Eckels,  odwracając  się  w  stronę  młodszego  mężczyzny.  -  Analizą  możemy 
się  zająć  w  drodze  do  domu  albo  w  Instytucie.  -  Przeniósł  wzrok  z  powrotem  na 
Pakkpekatta.  -  Pułkowniku,  nic  nie  wiemy  na  temat  materiału  genetycznego  najnow-
szych znalezisk. Jeśli pozwoli pan, że zabiorę te dane na kilka godzin do laboratorium, 
może uda nam się znaleźć odpowiedzi na kilka pytań. 

- Ta kopia jest do pańskiego  użytku  - odparł Pakkpekatt  -ale pod jednym  warun-

kiem. 

- Mam nadzieję, że rozsądnym - rzekł kwaśno Eckels. - Te dane naprawdę wyma-

gają natychmiastowej weryfikacji. 

- Proszę tylko o to, żeby w żadnej formie nie wydostały się poza ten statek, zanim 

ich lepiej nie zrozumiemy. Jeśli to, co panu daję, istotnie jest kluczem do powstrzyma-
nia i kontrolowania wagabundy, to... 

- Rozumiem. Sprawny okręt Quellich byłby prawdziwym skarbem. Lepiej nie ry-

zykować. Dopilnuję, żeby nie było przecieków  - zapewnił Eckels.  — Osobiście prze-
prowadzę badania, z zachowaniem wszelkich wymogów protokolarnych dla prac ściśle 
tajnych. Czy to wystarczy? 

- Najzupełniej - odpowiedział Pakkpekatt.  - My tymczasem wrócimy na nasz sta-

tek z satelitą przekaźnikowym i będziemy kontynuować przygotowania. 

-  -  Dam  znać,  kiedy  do  czegoś  dojdę-  zapewnił  Eckels,  zbierając  karty  danych.  - 

Mam nadzieję, że sami traficie do skiffu... Chciałbym natychmiast wziąć się do roboty. 

- Naturalnie. 
- Dziękuję. Polecę pierwszemu oficerowi Manazarowi, żeby zjawił się tam z sate-

litą. 

Gdy czekali przy skiffie na Manazara, Taisden zapytał cicho: 
- Kiedy ma pan zamiar powiedzieć mu o tym, że generał jest na pokładzie waga-

bundy? 

-  Kiedy  będę  miał  pewność,  że  Calrissian  rzeczywiście  nadal  tam  jest  -  odparł 

Pakkpekatt. - W tej chwili, nawet przy najbardziej rygorystycznym racjonowaniu i bar-

background image

Michael P. Kube-McDowell 

185 

dzo  ograniczonej  aktyw-ności  fizycznej,  ich  zapasy  już  nie  istnieją.  Zastanawiam  się, 
czy  nie  tym  należałoby  tłumaczyć  nagłe  uruchomienie  obwodów  podporządkowania 
„Ślicznotki". Może był to ostatni akt desperacji ostatniego członka zespołu Calrissiana, 
dokonany w ostatniej godzinie jego życia? 

Ponury nastrój słów Pakkpekatta towarzyszył im w drodze do „Ślicznotki", rzuca-

jąc długi cień na perspektywę czekającej ich pracy. 

 
Doktor Eckels nie  dał  wcześniej znaku, tylko zjawił się  osobiście. W chwili gdy 

jego skiff cumował przy burcie „Ślicznotki", cała załoga jachtu zebrała się przy włazie, 
chcąc poznać powód nagłej zmiany planu. 

- Pułkowniku - przywitał się Eckels, wyłaniając się ze śluzy. - Agencie Taisden... I 

wy, panowie, których jeszcze nie znam... 

Pakkpekatt dokonał ekspresowej prezentacji. 
- Coś nie tak, doktorze? 
- Nie tak? Ależ skąd, wręcz przeciwnie. Zdaje się, że mam dla pana dobre wieści. 

Moglibyśmy gdzieś usiąść? 

Pleck poprowadził wszystkich do prywatnego salonu Landa. 
- Tylko powoli, doktorze  - ostrzegł Hammax, gdy  weszli do kabiny.  - Medycyna 

wojskowa raczej nie zajmuje się teorią, a moim kolegom może brakować nawet i tego 
minimum wiedzy. 

- Jasne. Postaram się mówić tak, żeby nikt nie musiał uciekać się do telepatii, by 

mnie zrozumieć - odparł Eckels z nutką rozbawienia w głosie. 

- Doskonała taktyka - burknął Pakkpekatt. - Zastosuję się do niej. 
Jeśli nie liczyć pojedynczego chrząknięcia Taisdena, podczas zajmowania  miejsc 

w salonie panowała kompletna cisza. 

-  Szukał  pan  ciałek  Eicroth  w  tkankach  pozostałych  okazów?  -  spytał  w  końcu 

Pakkpekatt. 

-  W  pierwszej  kolejności  -  odrzekł  Eckels.  Pogładził  delikatne,  skórzane  obicie 

podłokietników,  po  czym  rozejrzał  się  po  kabinie,  podziwiając  luksusowy  wystrój.  - 
Czy wszystkie statki Wywiadu Nowej Republiki są tak wyposażone? 

- Raczej nie - odparł Pakkpekatt. 
- To jest... eee... jednostka specjalnego przeznaczenia-dorzucił Pleck. 
-  Ciekawe  jakiego?  Może  latający  burdel?  -  mruknął  Eckels.  -No  cóż,  nieważne. 

Od  dawna  podejrzewałem,  że  wybrałem  niewłaściwy  zawód...  A  właśnie,  ciałka  Ei-
croth. Znalazłem je we wszystkich zwłokach. 

-  To  by  potwierdzało,  że  są  normalną  częścią  organizmów  Quellich,  prawda?  - 

spytał Taisden. 

- Powiedziałbym, że jest to mocna przesłanka - sprecyzował Eckels. - Gdybym po-

legał wyłącznie na niej, nie mógłbym wykluczyć, że to tylko kolonie pasożytów. Mam 
jednak i inne dowody. 

Taisden spojrzał na Pakkpekatta. 
- W takim razie musimy nadać wszystkie trzy sekwencje kodu. 

background image

Próba Tyrana 

186 

-  Nie,  nie  -  zaprzeczył  Eckels,  energicznie  gestykulując.  -Wysłanie  trzeciej  wy-

starczy w zupełności. Zaraz wyjaśnię dlaczego. W waszych komórkach, podobnie jak w 
moich, a nawet obecnego tu pana pułkownika, zawarty jest uniwersalny wzorzec: che-
miczny alfabet złożony z czterech liter, słownik dwuliterowych wyrazów oraz gramaty-
ka nakazująca konstruowanie zdań zbudowanych z trzech słów... 

- Nukleotydy, pary zasad i kodony. To podstawy biologii, doktorze  - przerwał mu 

Pakkpekatt. 

Eckels spojrzał na niego zza zmrużonych powiek. 
-  Tak  -  powiedział  wreszcie.  -  Każde  z  owych  zdań  opisuje  jakiś  składnik  danej 

struktury  biochemicznej.  Ciąg  instrukcji  objaśniających  budowę  takiej  struktury  może 
składać się z setek lub tysięcy akapitów. 

Pleck pochylił się w stronę archeologa. 
- Czy Quella też bylfzbudowani według takiego wzorca? 
-  I  tak,  i  nie  -  odparł  Eckels.  -  Większość  ich  komórek,  łącznie  z  rozrodczymi, 

używa  takiego  samego  alfabetu,  słownika  i  gramatyki  -  wyjaśnił,  uśmiechając  się  do 
siebie. - Inaczej wygląda sprawa z ciałkami Eicroth. Zapisano w nich zgoła odmienny, 
sze-ścioliterowy kod, tworzący pięciowyrazowe zdania. Zawarte w nim informacje po-
zwalają budować niesłychanie długie łańcuchy białkowe, tworzące struktury, które mo-
im zdaniem należałoby zakwalifikować gdzieś pośrodku, między materią nieożywioną 
a żywą tkanką. 

- Jest pan pewny? - spytał Pakkpekatt. - Dlaczego nie zauważyli tego ci, którzy ja-

ko pierwsi badali Quellich?- Dlatego, że mam... podobnie jak wy... coś, czego im bra-
kowało. - Eckels oparł się wygodniej i zaplótł dłonie na brzuchu, najwyraźniej rozko-
szując  się  napięciem,  z  jakim  go  słuchano.  -Nie  mieli  mianowicie  próbek  gotowych 
produktów, które mogliby porównać z genetycznymi instrukcjami, a ja mam ich sześć-
set. 

- Sześćset? - upewnił się Hammax. - Sześćset ciał?! 
- Sześćset przedmiotów - poprawił go Eckels, unosząc brew. - Sześćset wytworzo-

nych przez Quellich przedmiotów... Trzeba chyba będzie wymyślić na nie nową nazwę, 
bo teraz już  wiem, że nie zostały wytworzone, tylko wyhodowane. Ciałka Eicroth za-
wierają ich plany. 

- Udało się panu dopasować odnalezione przedmioty do sekwencji genetycznych, 

otrzymanych od nas? 

- Wszystkie, co do jednego  - oświadczył radośnie Eckels. -Rozumie pan, co chcę 

przez to powiedzieć, pułkowniku? 

- Tak - odparł Pakkpekatt. 
- Nie - sapnął Hammax. 
Eckels odwrócił się w stronę dowódcy zwiadu. 
-  Każda  świadoma  istota  przejmuje  dziedzictwo  swojego  gatunku  poprzez  ciało  i 

umysł; to odwieczny dualizm - zaczął ze swadą. - Ludzie znaleźli sposób na poszerze-
nie możliwości pamięci: zbierają ważniejsze myśli i gromadzą je w bibliotekach. Daw-
no temu Quella znaleźli inną metodę. Stworzyli biblioteki we własnych ciałach. 

- I co z tego? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

187 

- Ja też nadal czegoś nie rozumiem - dorzucił Taisden. -Z tego, co pan powiedział, 

wynika, że tym bardziej powinniśmy nadać całą bazę danych; wszystkie sekwencje. 

Na  twarzy Eckelsa  odmalowało się  głębokie  rozczarowanie reakcją  słuchaczy  na 

przyniesione przez niego rewelacje. Z dumą podał im na tacy istny skarb, a oni byli po 
prostu zbyt niedo-uczeni, by docenić jego wartość. 

- Owa „baza danych" składa się z trzech komponentów -wyjaśnił, rozdrażniony- Z 

komórek  somatycznych,  mniejszych  ciałek  Eicroth  i  większych  ciałek  Eicroth.  Kody, 
odpowiadające  znalezionym  przez  nas  przedmiotom,  hodowanym  przez  Quel-lich, 
znajdują  się  w  ciałkach  mniejszych.  Istnieje  jednak  jeszcze  wasz  kawałek  układanki: 
dialog z wagabundą. Macie dwa zapytania i jedną prawidłową odpowiedź... 

- Które pojawiają się w większych ciałkach Eicroth - dopowiedział Pakkpekatt. 
- Tak - potwierdził Eckels, spoglądając na Horteka z nadzieją, jak na studenta bę-

dącego o krok od zrozumienia wykładu. 

- Po to właśnie istnieją większe ciałka - ciągnął Pakkpekatt. -Są instrukcją budowy 

statku,  który  już  nie  jest  martwym  przedmiotem,  lecz  jeszcze  nie  zasługuje  na  miano 
żywej  istoty.  Okręt,  który  ścigamy,  nie  został  ani  zaprojektowany,  ani  wynaleziony, 
tylko zapamiętany. 

- Otóż to - rzekł Eckels, rozluźniając się i uśmiechając z ulgą. - Tak, pułkowniku. 

Nie wiem, jakim sposobem, ale przynajmniej pan to pojął. 

- Sądzi pan, że gdzieś pośrodku tej sekwencji kryje się kod, którym Quella mogli-

by przywołać statek z powrotem? 

- Chce pan usłyszeć opinię eksperta czy moją prywatną? 
- Najlepiej obie, za cenę jednej, jeśli wolno mi wybrać. 
- Ekspert odmawia odpowiedzi z powodu braku wystarczających dowodów  - wy-

łgał się Eckels. - A prywatnie powiem tak: skoro przez tyle czasu wagabundą nie odle-
ciał gdzie pieprz rośnie, to zapewne ktoś chciał, by któregoś dnia powrócił. 

-  Jakie  są  szansę,  że  nadanie  kodu  narobi  jedynie  zamieszania,  jak  przypadkowe 

wciśnięcie wszystkich guzików na konsolecie? 

Eckels potrząsnął głową. 
- Wymaga pan więcej, niż mogę panu powiedzieć... 
W tym momencie  w salonie  i na korytarzu rozległ się piskliwy alarm. Taisden o 

dwa kroki przed pozostałymi wypadł na zewnątrz i o pięć kroków wcześniej dotarł na 
mostek. 

-  Koniec  spotkania  -  krzyknął  do  towarzyszy,  siadając  przy  stanowisku  numer 

dwa.  -  Lepiej niech pan  natychmiast  wraca na  „Uskok Penga", doktorze. Pułkowniku, 
chyba  powinniśmy  byli  poświęcić  więcej  czasu  na  rozmowę  o  tym,  co  zrobimy,  gdy 
nasza zdobycz wsadzi łapę w potrzask. 

- O czym pan mówi? - spytał Eckels. - Pułkowniku, co się dzieje? 
Taisden  przerzucił  obraz  ze  skanerów  dalekiego  zasięgu  na  główny  monitor,  po 

czym spojrzał na ekran i pokręcił głową. 

-  Wystarczy  spojrzeć.  Wagabundą  właśnie  wskoczył  do  systemu.  Leci  prosto  na 

nas. 

background image

Próba Tyrana 

188 

R O Z D Z I A Ł  

13

 

Dyrektor Alpha Blue drzemał w fotelu. Jego biuro rozjaśniał jedynie niebieskawy 

poblask  monitora.  Bez  butów  i  w  nie  dopiętej pod  szyją  cywilnej  bluzie  wyglądał  jak 
stary kawaler, który zbyt długo oglądał holo i zasnął. 

- Admirale Drayson? 
Drayson natychmiast otworzył oczy i ujrzał przed sobą twarz major Aamy, jednej 

ze starszych pracownic sekcji. -Tak? 

- Prosił pan o natychmiastowe powiadomienie...  - wytłumaczyła się. - Mamy naj-

nowsze dane na temat „Sokoła Millenium". 

- Słucham. 
- Statek dotarł do systemu N'zoth - powiedziała Aama, kierując sterownik w stronę 

ekranu  —  i  zatrzymał  się  mniej  więcej  tysiąc  dwieście  promieni  poniżej  płaszczyzny 
systemu. Podejrzewamy, że skanują okolicę przed skokiem do środka. 

- Muszą, jeśli chcą wykonać precyzyjny skok kursem prze-chwytującym - mruknął 

Drayson, pochylając się i przecierając oczy. - Czy „Duma Yevethów" nadal jest w sys-
temie? 

- Tak. Nadal też orbituje wokół N'zoth. Robi się tam trochę tłoczno; pojawiły się 

kolejne cztery niszczyciele klasy Imperiał, a sześć jednostek typu T dołączyło do nich 
startując z powierzchni planety. 

- Dopnijcie te dane do pakietu informacyjnego i natychmiast wyślijcie. 
- Już się tym zajęłam. 
Drayson odchylił się z fotelem do tyłu. 
-  A  więc  w sumie  mają przeciwko  sobie szesnastu bandytów  -  mruknął  w zamy-

śleniu. - To nie najlepsza wiadomość dla grupy Chewbacci. Mamy coś w tej okolicy? 

- Cztery sondy automatyczne na pozycjach i dwie w drodze. 
-  Przyjrzyjmy  się  temu  bliżej  -  powiedział,  wskazując  na  monitor.  -  Może  trzeba 

będzie pomyśleć o poświęceniu przynajmniej jednej sondy, jeśli w ten sposób dałoby 
się zwiększyć szansę „Sokoła". 

- Tak, sir, myślę, że moglibyśmy zorganizować tam małą dywersję... Jest pan pe-

wien, że nadal powinniśmy trzymać wszystko w tajemnicy przed księżniczką? To by ją 
podniosło na duchu... 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

189 

- Nie w takiej sytuacji - przerwał jej twardo Drayson. -Nawet biorąc pod uwagę to, 

co udało nam się przekazać Chew-bacce przez Formayja, nie sądzę, żeby mieli większe 
szansę wyjścia z tego cało, niż jeden do dwudziestu. A jeśli chodzi o odnalezienie Hana 
żywego...  -  westchnął.  -  Choć  mimo  wszystko  to  chyba  najlepszy  zespół  ratunkowy, 
jaki można było zmontować. Czy Ackbar nadal wspomina o ataku grupy bojowej, który 
miałby wesprzeć misję ratunkową Jedi? 

- Tak. Dowództwo Floty pracuje dziś do późna. 
-  Generał  nigdy  się  na  to  nie  zgodzi  -  stwierdził  Drayson.  -I  ma  rację...  A  teraz 

bądźmy kreatywni, pani major. Pomyślmy, co jeszcze możemy zrobić, żeby poprawić 
układ sił. 

 
Jako że w okolicy nie było żadnych obiektów, które  mogłyby zakłócać działanie 

czujników,  a  yevethański  okręt  flagowy  mierzył  aż  osiem  kilometrów  długości,  nieco 
za duży i nadzwyczaj czuły talerz zestawu sensorów, zainstalowany na kadłubie „Soko-
ła", nie miał najmniejszych problemów z odróżnieniem „Dumy Yevethów" od pozosta-
łych statków orbitujących wokół N'zoth. 

Niestety,  wyznaczenie  orbity  niszczyciela  klasy  Super,  z  precyzją  umożliwiającą 

wyjście z nadprzestrzeni nie dalej niż tysiąc metrów od niego, wymagało czegoś wię-
cej, niż tylko „odróżnienia". Chewbacca musiał znać kurs nie tylko okrętu flagowego, 
ale także wszystkich jednostek znajdujących się w pobliżu. Dodatkowym utrudnieniem 
była  ogromna  odległość  dzieląca  ich  od  celu.  Spoglądając  na  uzyskane  namiary 
Chewbacca brał poprawkę na to, że są odzwierciedleniem sytuacji sprzed kilku minut. 
Mógł  tylko  próbować  odgadnąć  bieżące  położenie  niszczyciela,  przy  czym  pomyłka 
mogła oznaczać niepowodzenie akcji, a nawet nagłą śmierć. 

Nie było idealnego sposobu. Im byli bliżej N'zoth, tym świeższe dane mogli pozy-

skać,  ale  ryzyko  wykrycia  „Sokoła"  wzrastało  niepomiernie.  Im  dłużej  czekali,  tym 
bardziej kompletny był pomiar, ale i tym sposobem narażali się na przypadkowe spo-
tkanie z wrogiem. 

Wrodzona niechęć Chewbacci do form walki innych niż frontalny atak dodatkowo 

pogarszała sprawę. Wookiee wciąż miał w pamięci zasady polowania w Lesie Cieni, a 
szczególnie tę, która mówiła, iż umiejętne skradanie się nie jest jeszcze gwarancjąuda-
nych łowów. 

Przez pierwsze kilka minut po dotarciu do systemu N'zoth Chewbacca siedział sam 

w kokpicie. Lumpawarrump zajął miejsce w dolnej wieżyczce strzelniczej, a Jowdrrl w 
górnej. Shoran i Dryanta sprawdzali sprzęt, który w Esau's Ridge zainstalowali w miej-
sce kapsuł ratunkowych. 

Prawoburtową  kapsułę  zastąpiła  wyrzutnia  z  zapasem  szesnastu  min  rozbłysko-

wych.  Po  przeciwnej  stronie  kadłuba  zamontowano  pierścień  tnący,  tradycyjne  narzę-
dzie  pracy  piratów  i  policji.  Oba  urządzenia  miały  kluczowe  znaczenie  -jeśli  nie  dla 
powodzenia  misji,  to  przynajmniej  dla  samopoczucia  członków  załogi  i  ich  wiary  w 
możliwość wyjścia cało ze starcia z niszczycielem. 

Gdy Dryanta z zadowoleniem stwierdził, że pierścień tnący jest gotowy do pracy, 

przeniósł  się  do  pomieszczeń  załogi  i  zaczął  trzykrotny  przegląd  broni,  której  miała 

background image

Próba Tyrana 

190 

użyć grupa abordażowa. Należało się spodziewać zażartego oporu, toteż tradycyjne ku-
sze ustąpiły miejsca ciężkim strzelbom blasterowym typu Draggis oraz granatom fuzyj-
nym. 

Kiedy Shoran zakończył uzbrajanie min, dołączył do Chewbacci w kokpicie. 
- Wszystko gotowe - oznajmił. 
Odpowiedź Chewiego zagłuszyło dwukrotne ćwierknięcie komunikatora, sygnali-

zujące  nadchodzącą  wiadomość.  Zakodowana  transmisja  miała  status  najwyższego 
priorytetu, a poprzedzała ją krótka holograficzna czołówka. 

- Od Formayja— mruknął Chewbacca. - To ciekawe... 
- Chewbacca, mój gorącokrwisty przyjacielu  - powitał go serdecznie informator. - 

Przekopując moje archiwa, znalazłem jeszcze coś, co może ci się przydać. Nie musisz 
płacić. Powiedz Solo, że odwdzięczy mi się przy stoliku do sabaka. 

Zanim  dołączony  plik  został  załadowany,  Dryanta  zastąpił  Lumpawarrumpa  na 

stanowisku ogniowym i młodzian zdążył zjawić się w kokpicie. 

- Co tam macie? - zapytał niecierpliwie. 
- Interesującą wiadomość od przyjaciela - odparł Chewbacca. 
- Mogę zobaczyć? 
Chewbacca machnął łapą w stronę wyświetlacza i odsunął się w lewo, by Lumpa-

warrump mógł wcisnąć się między niego a Shorana. 

Młody Wookiee zobaczył opracowany przez Wywiad Floty plan ataku na niszczy-

ciela klasy Super. Był to kompletny, trójwymiarowy schemat okrętu, na którym zazna-
czono  położenie  bloków  więziennych,  najdogodniejsze  miejsca  penetracji  kadłuba  i 
najkrótsze przejścia między nimi. 

- Teraz już wiemy, jak go znaleźć, prawda? - spytał podniecony Lumpawarrump. - 

Jak ten Formayj to robi? Skąd bierze takie informacje? 

- Też jestem ciekaw  -  warknął Shoran.  - Niepokoi  mnie ten prezent, Chewbacco. 

Czy powierzyłbyś Formayjowi swoje życie? 

-  Nie  ma  się  czym  martwić  -  rzekł  uspokajająco  Chewbacca.  -  Formayj  znacznie 

lepiej  zarabia  oszukując  klientów,  niż  ich  zabijając.  Lumpawarrump,  zawołaj  wszyst-
kich z wieżyczek; jesteśmy gotowi do skoku. Chcę, żeby po drodze każdy z was zapo-
znał się z tymi planami. Shoran, wystrzel pierwszą serię min. 

- Tak, ojcze - rzucił młodzieniec, pospiesznie opuszczając kabinę. 
- Tak, kuzynie - odpowiedział Shoran, pochylając się nad przyrządami. 
Chewbacca nie powiedział im, że w przeciwieństwie do materiałów dostarczonych 

przez Formayja w Esau's Ridge, plan ataku nie mógł pochodzić ze starej bazy danych 
czy osobistego archiwum brokera. Dokument był bowiem datowany: powstał nie wcze-
śniej  niż  czterdzieści  godzin  temu.Ciekawe,  dla  kogo  narysowano  tę  mapę,  pomyślał 
Chew-bacca, wprowadzając współrzędne skoku. I co się z nim stało... 

- Miny poszły. 
Chewbacca  pchnął  naprzód  dźwignię  akceleratora,  zwiększając  dystans  między 

„Sokołem" a  wystrzelonymi ładunkami. Gdy statek oddalił się od nich o pięćset  kilo-
metrów, Wookiee położył wielką kudłatą dłoń na aktywatorze hipernapędu. 

- Detonuj - polecił. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

191 

Shoran  wysłał  sygnał. W chwili,  gdy pierwsza z  min zamieniła  się  w  efektowną 

kulę ognia, statek skoczył w nadprzestrzeń i pomknął w kierunku NPzoth, ścigając się 
ze światłem eksplozji. 

 
Plan ataku był - z konieczności - nader prosty: uderzyć szybko i mocno. 
Gdy „Sokół Millenium" wyskoczył z nadprzestrzeni, tysiąc sto metrów na prawo 

od  dziobu  „Dumy  Yevethów",  potężny  impuls  światła  i  promieniowania,  wywołany 
wybuchem pierwszej miny rozbłyskowej, oślepił sensory niszczyciela i ich operatorów. 
Miny  eksplodowały  w  dziesięciosekundowych  odstępach,  skutecznie  maskując  skoki 
poziomu  promieniowania  Cronaua,  wywołane  wejściem  i  wyjściem  „Sokoła"  z  nad-
przestrzeni. 

Chewbacca położył frachtowiec w ciasny skręt i zwiększył ciąg. Manewr spowo-

dował  natychmiastowe  wytracenie  prędkości,  ale  towarzyszące  mu  przeciążenie  było 
ciężką  próbą  nawet  dla  Wookieech.  Dla  artylerzystów  na  pokładzie  yevethańskiego 
okrętu flagowego spoglądanie na eksplodujące miny równało się patrzeniu na atomowe 
piekło reaktora fuzyjnego. Przez kilka sekund nawet najbliżej położone baterie nie mo-
gły namierzyć celu. 

Dla  „Sokoła"  były  to  bezcenne  sekundy.  Gdy  tylko  statek  zwolnił,  Chewbacca 

przekazał większość mocy do osłon bojowych, pozostawiając silnikom tylko tyle ener-
gii, by skorygować położenie frachtowca i nadać mu taką samą prędkość, z jaką poru-
szał się orbitujący niszczyciel. Gdy z burty okrętu oraz działek dwóch zbliżających się 
trój skrzydłowych myśliwców wytrysnęły pierwsze ogniki blasterowych strzałów, „So-
kół" był już we wnętrzu pola siłowego „Dumy Yevethów" i zbliżał się do wyznaczone-
go przez Chewbaccę miejsca lądowania. 

Zgodnie z rozkazem, w chwili gdy statek znalazł się pod ostrzałem, Jowdrrl i Dry-

anta  rozpoczęli  agresywny  kontratak,  odpowiadając  ogniem  poczwórnych  działek. 
Chewbacca zaryczał z zadowolenia, gdy jeden z yevethańskich myśliwców zamienił się 
w kulę ognia, po czym polecił Shoranowi wystrzelenie pozostałych min. Gdy ostatnia z 
nich opuściła wyrzutnię, podprowadził „Sokoła" bokiem do nierównej powierzchni ka-
dłuba gwiezdnego niszczyciela. 

-  Stań  przy  pierścieniu  tnącym  -  polecił  Shoranowi,  kierując  frachtowiec  jeszcze 

bliżej celu. 

Zanim Shoran zdążył dobiec do lewoburtowej wyrzutni kapsuł ratunkowych, gdzie 

zainstalowany  był  teraz  osprzęt  do  wyrzynania  otworów  w  kadłubach,  Chewbacca 
ostrożnie  doprowadził  „Sokoła"  tak  blisko  niszczyciela,  że  jego  pancerz  znalazł  się  w 
zasięgu potężnych elektromagnesów pierścienia tnącego. Gdy Chewbacca dołączył do 
zaczajonego  przy  włazie  Shorana,  maszyna  wycięła  już  połowę  okrągłego  otworu  w 
plastałowym poszyciu. Lumpawamimp czekał razem z nimi, ściskając broń Chewbacci 
oraz własną, gotów wykonać zlecone mu zadanie obrony włazu przed intruzami. 

- Chewbacco!  — krzyknęła Jowdrrl z głębi tunelu prowadzącego do wieżyczki.  - 

Nagle przerwali ogień! Widzę sześć myśliwców przelatujących tuż obok, ale zupełnie 
nas ignorują. Mam strzelać? Może zgubili „Sokoła" w tym zamieszaniu...? 

background image

Próba Tyrana 

192 

- Nie strzelaj. Widocznie postanowili załatwić nas od środka. - Chewbacca odebrał 

od Lumpawarrumpa strzelbę i położył łapę na ramieniu syna. - Zamień się miejscami z 
Jowdrrl. 

- Ojcze... 
- Natychmiast. 
 
Potężna dawka sprężonego azotu wtłoczona w przestrzeń między dwoma statkami 

tuż  przed  wyłączeniem  pierścienia  sprawiła,  że  metalowy  dysk  wycięty  z  kadłuba 
„Dumy Yevethów" wpadł do wnętrza okrętu niczym półtonowy pocisk. 

Chwilę później Chewbacca i Shoran skoczyli do wnętrza dzierżąc w dłoniach ma-

sywne blastery. Stojąc plecami do siebie, błyskawicznie uśmiercili sześciu Yevethów, 
którzy przybiegli na miejsce zwabieni hukiem. 

Przestępując przez ciała Chewbacca zauważył, że żaden z ob cych nie był uzbro-

jony. 

- Załoga statku - powiedział do Shorana. - Zaraz pojawią się żołnierze. 
Osłaniając  się  nawzajem,  pobiegli  korytarzem  numer  dwieście  siedemdziesiąt 

osiem w stroną bloku więziennego numer trzy. 

 
Lin Prell, starszy nadzorca wylęgarni Nila Spaara, nie zwracał uwagi na dobiega-

jący z pulpitu dźwięk alarmu. Całe to zamieszanie dotyczyło spraw, które nie obchodzi-
ły go ani trochę. Poza tym -nowy kokon w komnacie numer pięć wymagał kąpieli we 
krwi. 

Gdyby szybko uporał się z tym zadaniem, zdążyłby jeszcze sprawdzić temperaturę 

we wszystkich podległych mu komnatach, zmierzyć przyrosty zapłodnionych kokonów 
i umyć ściany pod numerem siódmym, gdzie tego wieczoru miało dojść do zawieszenia 
kolejnego  mara-nas.  Ajeśli  zabrakłoby  pracy  w  tej  wylęgarni,  poszukałby  jej  w  czte-
rech pozostałych. Prawdę mówiąc zrobiłby niemal wszystko, byle nie myśleć o nożu do 
kastracji, który dostarczono mu tego ranka z propozycją, by użył go na sobie, przez co 
stałby się wzorem do naśladowania dla podwładnych. 

Będąc w takim nastroju, Lin Prell niemal się ucieszył, gdy dwa olbrzymie szkod-

niki o zmierzwionych futrach wpadły do kabiny kontrolnej przez wyrwę w ścianie i za-
częły niszczyć konsolety i monitory strzałami z blasterów. 

Będzie mnóstwo roboty... całe mnóstwo roboty, pomyślał, pędząc ku nim wąskim 

korytarzem. 

- O co chodzi?! Czego chcecie?! - zawołał, dostrzegając kątem oka, że jeden z na-

pastników wbiega do pierwszej komnaty lęgowej. 

Jedyną odpowiedzią był straszliwy ryk i odgłos jeszcze gwałtowniejszej kanonady 

na końcu tunelu. Lin Prell błyskawicznie doszedł do wniosku, że nie jest aż tak oddany 
sprawie ochrony potomstwa Nila Spaara, jak mu się dotąd wydawało. Zawrócił w miej-
scu i ruszył sprintem po metalowych płytach pokładu. 

Potwory  były  najwyraźniej  niezdolne  do  porozumiewania  się  mową,  toteż  Lin 

Prell nie próbował  więcej nawiązać z nimi kontaktu. Gdy jedno ze stworzeń pojawiło 
się znów na korytarzu, rycząc w dzikiej furii, starszy nadzorca czym prędzej skręcił do 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

193 

najbliższej komnaty lęgowej, zamknął za sobą drzwi i skulił się w kącie. Pocieszała go 
jedynie myśl, że może już nigdy nie zobaczy noża o czarnej rękojeści. 

- Gdzie oni są? - ryczał Chewbacca. - Gdzie więźniowie? Co to za paskudztwo?! - 

Uniósł strzelbę i wypalił w stronę  mięsistego wora zawieszonego na  ścianie celi, roz-
bryzgując dokoła jego pap-kowatą zawartość. - Honorowy bracie! - zawołał. - Odezwij 
się! 

Brak odpowiedzi wywołał jeszcze jeden, tym razem pełen frustracji ryk. Osłaniany 

przez  Shorana,  Chewbacca  ruszył  korytarzem  ku  sąsiednim  komnatom.  W  każdej, do 
której zajrzał, dawał ognia z ciężkiego blastera. 

- Prędzej - ponaglał Shoran. - To jakaś cieplarnia; na pewno nie trzymają tu więź-

niów. Musimy iść dalej. 

Chewbacca zajrzał przez okratowany wizjer do następnej celi. Ujrzawszy skulone-

go w kącie Yevethę, warknął złowieszczo, odsłaniając kły. 

- Chodźmy - mruknął Shoran, odciągając Chewbaccę od drzwi. 
 
Wokół „Sokoła" nadal panowała niesamowita cisza. 
Siedząc  w  wieżyczkach  artyleryjskich,  Lumpawarrump  i  Dryanta  naliczyli  dzie-

siątki  myśliwców  latających  nad  kadłubem  niszczyciela  gwiezdnego  w  poszukiwaniu 
intruzów i - w jakiś niewytłumaczalny sposób - nie zauważających ich obecności. Jeden 
ze stateczków przeleciał  w odległości  zaledwie  siedemdziesięciu  metrów  -  tak blisko, 
że Dryanta  widział  twarz pilota, a Lumpawarrump z trudem utrzymał palec z dala od 
spustu poczwórnego działka typu Dennia. 

Jeszcze dziwniejszy był meldunek od Jowdrrl, która pilnowała włazu. 
- Odezwijcie się - zaczęła. 
- Jesteśmy tu - upewnił ją Dryanta. 
- Właśnie miałam gości. Dziewięciu, niemal tak wielkich jak Shoran i uzbrojonych 

jak szturmowcy. 

- Idę na pomoc - rzucił Lumpawarrump. 
-  Zostań tam,  gdzie jesteś. Już ich  nie  ma. Tylko... nie  wiem dlaczego  - dodała z 

namysłem. - Obejrzeli ciała leżące w korytarzu, pogadali przez minutę lub dwie i poszli 
sobie, nie zaglądając do otworu. 

- To bez sensu! - zaprotestował Lumpawarrump. 
- Wiem. Byłam gotowa do walki, a oni nawet na mnie nie spojrzeli. Całkiem tak, 

jakby  nie  widzieli,  że  w  kadłubie  jest  dziura,  przez  którą  można  swobodnie  przejść.- 
Tak samo zachowują się ich myśliwce — stwierdził Dryanta z mieszaniną zdumienia i 
niepokoju w głosie. - Jesteśmy niewidzialni, czy co? Nic z tego nie rozumiem. 

 
Blok więzienny numer dwa również został zmodyfikowany, choć był zupełnie pu-

sty. Gdy Chewbacca i Shoran zakończyli oględziny, natknęli się w sąsiednim korytarzu 
na grupkę yeve-thańskich żołnierzy, zwabionych hałasem towarzyszącym poczynaniom 
intruzów.  Wymieniwszy  szybkie  spojrzenia,  dwaj  Woo-kiee  zanurkowali  w  rozbitym 
przejściu, a gdy znaleźli się na korytarzu, natychmiast odwrócili się plecami do siebie. 
Ślepym trafem na Chewbaccę przypadło pięciu przeciwników, na Sho-rana zaś - ośmiu. 

background image

Próba Tyrana 

194 

Rycząc  bojowo,  Chewie  zasypał  Yevethów  gradem  blasterowych  błyskawic.  Gdy 
ostatni z nich padał na podłogę, Wookiee usłyszał jęk Shorana, a potem poczuł na ple-
cach jego ciężar. Do nozdrzy Chewbacci dotarł zapach spalonego futra i świeżej krwi. 
Obracając  się  w  miejscu,  jedną  ręką  chwycił  padającego  Shorana,  a  drugą  podrzucił 
blaster i położył trupem ostatnich dwóch przeciwników. 

Dopiero wtedy  spojrzał na  ciało towarzysza, zwisające  bezwładnie  z  jego ramie-

nia. To, co zobaczył, sprawiło, że zawył wściekle i wpakował w ciała martwych Yevet-
hów całą serię strzałów. 

-  Shoran  dostał  -  rzucił  przez  komlink,  kiedy  nieco  ochłonął.  -  Przyjdź  po  niego, 

Dryanto. 

 
Lumpawarrump jako pierwszy dotarł do otworu w poszyciu niszczyciela, wyprze-

dzając Dryantę o trzy stopnie drabinki. 

- Idę z nim - zwrócił się do Jowdrrl. - Znam plan okrętu, a ty nie potrzebujesz mnie 

w drugiej wieżyczce. Poza tym Dryanta nie powinien iść sam. 

Jowdrrl dostrzegła w jego oczach determinację i niecierpliwość. Nie zamierzała się 

targować. 

- Idź. Pamiętaj tylko, że teraz będziesz dla Yevethów aż za bardzo widoczny. 
Młodzieniec odbezpieczył broń i sprawdził stan energii. 
- Będę pamiętał. Dryanta? Przyjaciel szturchnął go od tyłu. 
- Prowadź. 
Spotkali Chewbaccę w połowie drogi do bloku więziennego numer dwa. Dryanta 

bez  słowa  odebrał  od  niego  Shorana  i  pospieszył  w  stronę  „Sokoła",  pozostawiając 
Lumpawarrumpa sam na sam z ojcem. 

Przez chwilę dwaj Wookiee mierzyli się wzrokiem: jeden -szukając siły, a drugi - 

gestu przyzwolenia. Wreszcie Chewbacca chrząknął i odwrócił się. 

- Idź za mną - polecił. - Będziesz mnie osłaniał. 
 
Blok więzienny numer jeden był strzeżony przez sześciu uzbrojonych Yevethów, 

co  wzbudziło  w  Chewbaccę  nadzieję.  Kiedy  jednak  Wookiee  rozprawili  się  z  nimi  i 
wdarli do środka, znaleźli jedynie kolejne, jeszcze bardziej rozdęte wory zawieszone w 
celach. 

-  Za  długo  to  trwa.  Zbyt  wiele  jest  miejsc,  w  których  mogą  go  trzymać  -  sapnął 

wściekle Chewbacca. - Do tej pory mogli zdążyć go zabić albo przenieść na inny statek. 

- Ojcze, kiedy myślę o Hanie, nie widzę go w miejscu takim jak to... 
- Bądź cicho. Muszę pomyśleć. 
-  Widzę  go  w  dużym,  zatłoczonym  pomieszczeniu,  pełnym  istot  różnych  gatun-

ków. Nie wiem, skąd mi się bierze ten obraz... 

- Nie wierzę ci - burknął Chewbacca, lecz słowa syna sprawiły, że teraz i on miał 

przed oczami podobną wizję. 

- A jednak to widzę, ojcze. Nie muszę wysilać wyobraźni, żeby to zobaczyć. Czy 

to jakiś podstęp? 

- Od kiedy prześladuje cię ta wizja? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

195 

-  Pojawiła  się,  kiedy  siedziałem  w  wieżyczce  i  od  tej  pory  nie  opuszcza  ani  na 

chwilę. Jest bardzo... nagląca. 

Chewbacca warknął i na ślepo wypalił w stronę sufitu. Myśl o Hanie nierozerwal-

nie wiązała się z zadziwiająco szczegółowym obrazem pomieszczenia o wysoko zawie-
szonym stropie, do połowy zapełnionego istnym zwierzyńcem przedstawicieli różnych 
ras.  Wizja uparcie  trwała  i Chewie  nie  mógł  wyobrazić  sobie  Hana  w żadnym innym 
otoczeniu. 

- To okropnie wkurzające, a w dodatku niezrozumiałe. 
-  Ojcze,  a  jeśli  wróg  wziął  wielu  zakładników?  Może  Han  jest  jednym  z  setek? 

Gdzie by ich umieszczono?Z zewnętrznego korytarza dobiegł jakiś hałas, toteż Chew-
bacca ruszył w stronę wyrwanych ze ściany drzwi. 

-  Kiedy  oczami  wyobraźni  widzisz  Hana  -  zawołał  w  biegu  -  to  czy  dostrzegasz 

jakieś znaki, słowa albo liczby? 

Lumpawarrump szczelnie zacisnął powieki. 
- Tak. Napis na ścianie: D-2. 
Chewbacca widział dokładnie to samo - grube, czarne litery na grodzi, wysoko nad 

głowami więźniów: Ł

ADOWNIA 

D-2. 

- Cela zbiorowa - warknął Chewbacca. - Idziemy! 
 
Zwróceni plecami do siebie, Chewbacca i Lumpawarrump walcząc posuwali się w 

stronę ładowni numer dwa. O dziwo, im bliżej byli celu, tym słabszy napotykali opór, 
tak jakby poruszali się zbyt szybko, by dać się złapać, lub jakby krwawe żniwo ich po-
chodu zniechęciło Yevethów do szukania atakujących na oślep Wookieech. 

Straże i patrole, które napotykali, walczyły jednak zażarcie i nieustępliwie. Uzbro-

jeni czy nie, samotnie czy w grupach -Yevethowie rzucali się na intruzów z głupią od-
wagą, która z jednej strony czyniła z nich łatwy cel, a z drugiej nieustające zagrożenie. 
Chewbacca i Lumpawarrump byli zmuszeni strzelać do wszystkiego, co się ruszało, i to 
dotąd, aż przestało się ruszać. Gdy wreszcie cel znalazł się w zasięgu wzroku, wskaźnik 
ręcznego blastera Lumpawarrumpa pokazywał niski poziom energii, wyświetlacze zaś 
na obu strzelbach Chewbacci - krytyczny. 

Przed  nimi  pozostała  już  tylko  jedna  przeszkoda.  W  przeciwieństwie  do  bloków 

więziennych, ładownia D-2 nie mogła zostać zaatakowana granatami, istniało bowiem 
ryzyko  uśmiercenia  stłoczonych  wewnątrz  zakładników.  Tymczasem  prowadzące  do 
niej, segmentowe wrota, były strzeżone przez sześciu Yeve-thów, osłoniętych dwiema 
przenośnymi  tarczami  imperialnej  konstrukcji.  Skuteczność  sięgających  im  do  pasa, 
półokrągłych paneli była tym większa, że wbudowano w nie generator pola siłowego i 
pochłaniacze  energii.  Yevethowie  nie  musieli  obawiać  się  ostrzału  z  ręcznych  blaste-
rów, dopóki chronił ich łuk przezroczystych tarcz. 

Co gorsza, brama do ładowni znajdowała się po przeciwnej stronie niemal stume-

trowego pokładu startowego. Zwykle stało tu pełno myśliwców, teraz jednak wszystkie 
wyleciały  na  poszukiwanie  „Sokoła",  toteż  Wookiee  mieli  przed  sobą  otwartą  prze-
strzeń i ani jednego obiektu, za którym mogliby się ukryć. 

background image

Próba Tyrana 

196 

-  Twoja  kusza...  -  powiedział  Chewbacca,  gdy  przykucnęli  przy  wejściu  na  lądo-

wisko. 

Lumpawarrump  zdjął  broń  z  ramienia  i  już  chciał  ją  podać  ojcu,  gdy  nagle  ze 

zdziwieniem  spostrzegł,  że  zamiast  wyciągniętej  ręki,  Chewbacca  wręcza  mu  ładunki 
stanowiące jądro wybuchowych strzał. 

- Najpierw tarcze - polecił Chewie, kiwając lufą blastera w stronę przeciwników. - 

Potem zajmij się pierwszymi z lewej i z prawej. To powinno ostudzić ich zapał i spra-
wić,  że  będą  się  trzymali  ciasno,  jeden  przy  drugim.  Musisz  strzelać  tak  szybko,  jak 
tylko  pozwoli  ci  na  to  twoja  kusza,  jakbyś  próbował  upolować  flariona,  zanim  stado 
znajdzie sobie kryjówkę. 

- Dobrze, ojcze. 
- Spróbuję odwrócić ich uwagę. Będę tym kąskiem mięsa, który rzuca się tharriar-

rowi, żeby go czymś zająć — ciągnął Chewbacca. - Spróbuj nie wpakować mi strzały w 
plecy. 

Lumpawarrump zaśmiał się cicho. 
- A ty spróbuj nie stawać na linii ognia, ojcze. Chewbacca uruchomił komlink. 
- Jowdrrl? 
- Jestem, kuzynie. 
-  Przygotuj  się  do  zabrania  nas  z  pokładu  startowego,  który  widzisz  tuż  przed 

dziobem „Sokoła". 

- Zaraz uszczelnię właz i będę czekać na znak. Chewbacca spojrzał na Lumpawar-

rumpa. 

- To jest twój hrrtayyk. 
Jestem gotów. 
Na znak dany przez ojca Lumpawarrump stanął w drzwiach z kuszą na wysokości 

piersi.  Pierwszy  ładunek  pomknął  do  celu,  jeszcze  zanim  młody  Wookiee  zdążył  się 
wyprostować, a drugi w chwili, gdy Chewbacca dał susa na rozległą połać lądowiska. 

Dwie  eksplozje,  które  dały  się  słyszeć  ułamek  sekundy  później,  niosły  w  sobie 

skoncentrowaną  dawkę  energii.  Jedna  z  tarcz  została  odrzucona  w  tył,  a  przy  okazji 
obaliła  na  płyty  pokładu  dwóch  rosłych  Yevethów.  Druga  po  prostu  pękła,  szpikując 
ściany i strażników ostrymi odłamkami. 

Wypatrując przeciwników przez smugi dymu, jakby byli cieniami czającymi się w 

leśnym  poszyciu,  Lumpawarrump  nie  prze-stawał  strzelać.  Jedna  ze  strzał  rozerwała 
klatkę  piersiową  yeve-thańskiego  strażnika,  następna  zaś  obróciła  i  rzuciła  na  ziemię 
jego towarzysza, niczym szmacianą lalkę. 

Wtedy właśnie Chewbacca, z mrożącym krew w żyłach wyciem, zasypał przeciw-

ników gradem strzałów z blastera. W bojowym okrzyku Wookieego zawarł się cały ból 
po stracie Shorana i gniew z powodu losu Hana. Strażnicy natychmiast zwrócili na nie-
go uwagę. Uskrzydlony żądzą zemsty, Chewbacca mknął przez pokład startowy z nie-
wiarygodną prędkością. Żaden ze strzałów oddanych przez obrońców nie był celny. 

W  chwili,  gdy  rozjuszony  Wookiee  dotarł  do  tego,  co  pozostało  po  posterunku 

straży, ogień obrońców ustał. Pewna ręka i celne oko Lumpawarrumpa sprawiły, że ża-
den z Yevethów nie był zdolny do walki. Trzeba jednak przyznać, że mimo rozległych 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

197 
ran, trzej pozostali przy życiu strażnicy usiłowali stawić czoło Chewbacce, który... nie 
miał nic przeciwko temu. 

Najpierw Wookiee zmiażdżył klatkę piersiową tego, który usiłował podnieść się z 

pokładu. Potem skoczył na plecy drugiego i szarpnięciem ramion skręcił mu kark. Od-
suwając  się  od  padającego  przeciwnika,  stanął  twarzą  w  twarz  z  ostatnim  ze  strażni-
ków. 

Yevetha obficie krwawił z poszarpanych ran na barku i prawym policzku, jego zaś 

płyty  piersiowe  były  osmalone  i  pokryte  bąblami.  Przeciął  powietrze  obnażonymi 
szponami,  na  co  Chewbacca  odpowiedział  wyzywającym  rykiem.  Starli  się  ze  sobą  z 
siłą, która mogłaby pozbawić życia niejedną mniejszą istotę. 

Krótka walka dobiegła końca, gdy Chewbacca uniósł potężnego Yevethę w powie-

trze  i  cisnął  nim  o  kolumnę  podtrzymującą  strop,  łamiąc  mu  kręgosłup.  Obcy  opadł 
ciężko na pokład i nie poruszył się więcej. Stając nad jego ciałem Chewie odchylił gło-
wę do tyłu i wydał z siebie triumfalny ryk Wookieech, który długo odbijał się echem po 
najdalszych kątach hangaru. 

Po chwili odwrócił się i gestem nakazał Lumpawarrumpo-wi, by się zbliżył. 
Dopiero wtedy Chewbacca zauważył, że jego syn jest ranny  -  w biegu powłóczy 

prawą nogą. Nie miał pojęcia, w którym momencie Lumpawarrump otrzymał postrzał. 
Wiedział za to, że jego syn cierpiał bez słowa skargi, a kiedy nadszedł właściwy mo-
ment - bez trwogi spojrzał katarnowi w oczy i strzelał celnie. 

Kobieta imieniem Enara kucnęła obok drzemiącego Hana Solo i delikatnie musnę-

ła jedno z niewielu nie posiniaczonych miejsc na jego przedramieniu. 

- Na pokładzie toczy się walka - szepnęła. - Przyjaciele przybyli po ciebie. 
Ruch  obudził  ból  w  tysiącu  miejsc  na  całym  ciele.  Choć  grymas  cierpienia  wy-

krzywił jego twarz, Han przemógł się i usiadł. 

- Po mnie? Skąd wiesz? 
- Po prostu wiem. Wołałam ich i wreszcie mnie usłyszeli. Chodź, musisz się prze-

siąść. Siedzenie pod ścianą może być niebezpieczne. 

- Nie rozumiem — powiedział Han. Mimo to pozwolił, by Enara pomogła mu do-

kuśtykać na środek ładowni. Wysiłek osłabił go tak bardzo, że znowu musiał się poło-
żyć na twardej, niewygodnej podłodze. - Nic nie słyszę. 

- Są jeszcze daleko. Nie mogę ich ukryć, to zbyt trudne. Ale przynajmniej spróbuję 

ich tu doprowadzić. - Enara usiadła obok Hana, wygładzając fałdy osmalonego brązo-
wego kaftana, jakby był elegancką suknią, którą włożyła spodziewając się gości. Objęła 
jego rękę dłońmi i spojrzała w stronę zablokowanych wrót. 

Han nie próbował kwestionować jej słów. Była dziwną kobietą- stroniła od towa-

rzystwa, a jeśli nie liczyć pojedynczych, zaskakujących wypowiedzi, wolała siedzieć w 
milczeniu i  wpatrywać się  w  przestrzeń. Ajednak spośród wszystkich  więźniów tylko 
ona  odważyła  się  wyjść  poza  barierę  własnego  strachu  i  egoizmu,  okazując  Hanowi 
przyjaźń. To ona jako pierwsza przemówiła do niego, gdy zjawił się w celi i tylko jej 
współczujące oczy zobaczył nad sobą, gdy ocknął się z letargu po bolesnym spotkaniu 
z Nilem Spaarem. 

background image

Próba Tyrana 

198 

Wątły promyk nadziei na ratunek nie wystarczył, by na dobre przywrócić rannemu 

świadomość.  Kiedy  Han  był  przytomny,  niemiłosierny  ból  szarpał  jego  obite  organy 
oraz poszarpane i posiniaczone mięśnie, szybko pozbawiając go sił. Wytchnienie dawał 
jedynie sen. 

- Są już blisko - stwierdziła Enara w chwili, gdy Han ocknął się na chwilę z letar-

gu. - Jeśli będziesz musiał iść... 

- Kiedy otworzą drzwi, jakoś do nich dojdę. Tylko że nadal nic nie słyszę. 
-  Już  niedługo  -  odparła.Solo  zauważył,  że  kobieta  pobladła,  a  jej  dłonie  zaczęły 

się trząść. Jej ciało - zwykle kojąco chłodne - było teraz rozpalone. 

- Enaro, co się dzieje? 
- Nie mogę ich odróżnić... Tylu umiera... Wasze metody są takie brutalne, tyle  w 

nich chaosu... - szepnęła Enara. 

- Kim jesteś? Masz zdolności empatyczne? 
- Nietrudno wyczuć śmierć... Już idą. Zaraz tu będą. 
W tym momencie Han zaczął wierzyć, że na statku naprawdę coś się dzieje. Gdy 

zaczął z mozołem siadać, Enara jęknęła głośno i pochyliła się nagle, przyciskając dło-
nie do czoła. Zmierzwione włosy zakryły jej twarz. 

Chwilę później zza drzwi dobiegł hałas - krzyki, strzały z blasterów i łomot o ścia-

nę  ładowni  oraz  przerażający,  choć  znajomo  brzmiący  dźwięk,  którego  umęczony 
umysł  Hana  nie  był  w  stanie  zidentyfikować.  W  wielkich  wrotach  z  trzaskiem  ode-
mknął się właz, a prześwit wypełniła rosła sylwetka Wookieego. 

- Chewie! 
Wyjąc żałośnie, Chewbacca popędził w stronę Hana i z impetem pochwycił go w 

ramiona. Odrzuciwszy  głowę do tyłu zaryczał triumfalnie  i zaczął  wywijać przyjacie-
lem dokoła w dzikim tańcu radości. 

-  Nie  tak  ostro!...  Dlaczego  tak  długo  to  trwało?  -  wykrztusił  zadowolony  Han.  - 

Gdzie mój statek? 

Sekundę  później  wrzasnął  z  bólu,  gdy  Chewbacca  zaczął  nim  wywijać,  usiłując 

sięgnąć łapą po komlink. Wookiee szczeknął krótką komendę, po czym zarzucił Hana 
na ramię i ruszył w stronę włazu, strzeżonego przez drugiego olbrzyma. 

- Czekaj, czekaj! Są jeszcze inni! Czekaj, Chewbacca! Musimy ich zabrać. Enara, 

Taratan Noloth!... Stój, ty durna kupo kłaków! - ryknął wreszcie Han. - Postaw mnie na 
ziemi; jeszcze nie umarłem. Enara! 

Wookiee  usłuchał  niechętnie.  Enara  nie  ruszyła  się  z  miejsca,  choć  teraz  znowu 

siedziała prosto. 

-  Chodź!  -  zawołał  Han.  -  Wystarczy  miejsca  i  dla  ciebie,  prawda,  Chewie?  Ilu 

możemy zabrać...? 

Urwał wpół słowa, rozejrzawszy się po ładowni. Żaden z więźniów nie zareagował 

na to, co się stało. Jak gdyby nigdy nic, robili to, co zwykle: spali, rozmawiali w grup-
kach lub pili wodę z kranu. 

- Co się dzieje? - spytał Han, stawiając dwa niepewne kroki w stronę Enary. - Rusz 

się, nasza rezerwacja już wygasła. 

- Nie mogę - odpowiedziała Enara. - Idźcie już, proszę. Jestem u kresu. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

199 

- Nie rozumiem. 
Kobieta energicznie potrząsnęła głową. Kiedy to zrobiła, pozostali jeńcy zniknęli. 

Enara, Han i Chewbacca zostali sami. Wookiee jęknął i mocniej ścisnął w dłoniach bla-
sterową strzelbę. 

- Teraz jesteście w środku i widzicie to, co ja - wyjaśniła Enara. 
- Gdzie są pozostali? 
-  Nigdy  ich  tu  nie  było.  Uciekli  z  obozu  przejściowego  i  zostali  zabrani  przez 

„Gwiezdny Poranek". Są bezpieczni. A teraz idźcie już. 

Chewbacca znowu zaskomlił i pociągnął Hana za ramię. 
- To była... Oni byli tylko iluzją? - spytał Solo, ignorując ponaglenia przyjaciela. - 

Osłaniałaś ich ucieczkę? A zresztą... nieważne. Możesz iść z nami. Nie musisz już ni-
kogo chronić. 

- Muszę zostać  - odparła  miękko.  - Kiedy  Nil Spaar straci  swoje trofeum, będzie 

próbował je czymś zastąpić. Gdy zniknie zabezpieczenie w postaci zakładników, posta-
ra  się  zrekompensować  je  zabijając  wrogów...  Ruszaj,  Hanie.  Nie  jestem  więźniem; 
wybrałam ten los z własnej woli. Idźcie już. 

Kobieta opuściła brodę na piersi. Chwilę później zakładnicy znowu się pojawili, a 

wśród nich - poraniony, nieprzytomny Han Solo leżący obok Enary. 

Wookiee pilnujący włazu zawołał donośnym głosem, a potem dał się słyszeć zna-

jomy ryk silników „Sokoła". 

- Enara... - szepnął błagalnie Han. 
Nogi ugięły się pod nim. Chewbacca złapał go w ostatniej chwili i zarzucił na ple-

cy, po czym nie zważając na protesty ruszył w stronę pokładu startowego. 

Enara nawet nie podniosła głowy. Han spojrzał po raz ostatni na  wątłą  kobietę o 

splątanych  włosach,  siedzącą  po  turecku  obok  człowieka,  któremu  właśnie  uratowała 
życie. 

 
 
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy „Sokół Millenium" z impetem wypadał z 

hangaru  „Dumy  Yevethów",  zostawiając  za  sobą  zasłonę  eksplodujących  min  rozbły-
skowych,  „Leniwiec"wyskoczył  z  nadprzestrzeni  i  znalazł  się  na  kursie  flagowej  for-
macji Piątej Floty. 

W chwili,  gdy  wysunięte patrole  grupy bojowej przesyłały na  mostek  „Nieustra-

szonego"  meldunek  o  napotkanym  obiekcie,  kanonierka  „Wojownik"  złamała  szyk, 
zmierzając kursem prze-chwytującym w stronę „Leniwca". 

- Mam namiar - obwieścił oficer taktyczny.  - Typ nie zidentyfikowany. Klasa F... 

możliwe, że to jakaś sonda. Leci prosto ze środka Gromady. 

Po przeciwnej stronie mostka martwy dotąd ekran komunikatora numer trzy rozja-

rzył się nagle ciągiem cyfr. 

- Odbieram sygnał od obiektu. Prosi o autoryzację połączenia. Kapitan „Wojowni-

ka" zbliżył się do stanowiska łączności. 

background image

Próba Tyrana 

200 

-  Kod  nadawcy  jest  ważny,  ale  przesłano  go  otwartym  tekstem.  To  nie  jest  woj-

skowy  nadajnik-  zameldował  operator.  -  To  samo  z  kodem  autoryzacyjnym:  ważny, 
chociaż nie najnowszy. Ktoś próbuje wejść przez frontowe drzwi, ale nie ma klucza. 

- Chciałbym wiedzieć, kto to taki - rzekł kapitan. - Zidentyfikować kod nadawcy. 
- Zastrzeżony, sir. 
- Czyżby? - zdziwił się kapitan. - Alarm drugiego stopnia. Proszę autoryzować po-

łączenie. 

Liczby znikły z ekranu, a w ich miejscu ukazała się twarz Luke'a Skywalkera. 
- Kapitanie - przemówił obraz - poznaje mnie pan? 
-  Poznaję  twarz  -  odparł  oficer  -  ale  nie  zostałem  poinformowany,  że  osoba,  do 

której ona należy, przebywa w tym sektorze lub ma się tu zjawić. 

- Doskonale, kapitanie. Sądzę, że w tej chwili uzyskał pan już dane identyfikujące 

mój statek oraz wyniki oceny potencjalnego zagrożenia. 

Dowódca spojrzał pytająco na oficera taktycznego. 
- Według danych z transpondera to cywilny jacht, skiff, nieuzbrojony... Mam po-

twierdzenie ze skanerów. To verpiński Ad-venturer, sir. 

Na mostku rozległo się kilka stłumionych parsknięć i chichotów. 
- Status „nieuzbrojony" nie jest potwierdzony, poruczniku  -stwierdził kapitan, od-

wracając się. - Jednostka tej wielkości może przenosić ładunki taktyczne w przedziale 
pasażerskim. 

Luke przytaknął ruchem głowy. 
-  Będę  wdzięczny,  jeśli  pańscy  specjaliści  zechcą  wejść  na  pokład  i  dokonać  in-

spekcji statku. Kiedy przekona się pan, że jestem tym, za kogo się podaję, i upewni się, 
że nie schowałem w prysznicu bomby fuzyjnej - zażartował - mam nadzieję, że podrzu-
ci mnie pan do okrętu flagowego. Mam niezwykle ważne wieści dla dowódcy Floty. 

Kapitan był wystarczająco zdyscyplinowany - lub po prostu uparty - by nie spuścić 

z tonu. 

- Proszę utrzymywać dotychczasowy kurs - polecił. - Łączność na tym samym ka-

nale. Za chwilę się spotkamy. 

Kiedy jednak połączenie zostało przerwane, zwrócił się do operatora obsługujące-

go stanowisko komunikacyjne numer jeden. 

-  Wysłać  kodowany  sygnał  na  „Nieustraszonego".  Niech  powiadomią  generała  o 

wizycie Luke'a Skywalkera. 

Kiedy wiadomość została wysłana, operator spojrzał ufnie na dowódcę. 
- Sir, to chyba dobra nowina, prawda? 
- Mam nadzieję, poruczniku - odparł ponuro kapitan. - Mam szczerą nadzieję. 
 
Zanim  „Leniwiec"  spoczął  na  stanowiskach  trzydzieści  dziewięć  i  czterdzieści 

dziobowego pokładu startowego „Nieustraszonego", wszyscy w tej sekcji lotniskowca - 
i nie tylko - wiedzieli już, że przybywa Luke Skywalker. 

Nie wydano oficjalnego komunikatu w tej sprawie. Plotka rozeszła się jednak bły-

skawicznie - z równą prędkością, lecz z nieco odmiennym zabarwieniem - dwoma rów-
noległymi kanałami przyjacielskich kontaktów. Oficerowie szeptali między sobą: „Sły-

background image

Michael P. Kube-McDowell 

201 
szałeś wielką nowinę?", dla załogi zaś nowina była nie tylko wielka, ale przede wszyst-
kim dobra. 

Luke  dostrzegał  to  w  rozradowanych  minach  i  dziarsko  wznoszonych  ku  górze 

kciukach pracowników obsługi technicznej, którzy natychmiast zajęli się skiffem. Kie-
dy  odwrócił  się,  by  pomóc  wysiąść  Wialu  i  Akanah,  wyczuł  w  otoczeniu  chwilową 
zmianę nastroju. Wkrótce jednak uwaga obecnych znowu skupiła się na nim. Odbierał 
silną emanację nadziei, otuchy, dumy zabarwionej butą, a nawet szowinizmu i ksenofo-
bii.Całkiem  tak,  jakby  uważali,  że  mogę  za  nich  wygrać  tę  wojnę,  pomyślał  Luke, 
opuszczając  pokład  startowy  w  ślad  za  przydzieloną  gościom  eskortą.  A  przecież  to 
właśnie te kobiety, które niemal zignorowali, potrafią- mam nadzieję- to zrobić... 

Najwyraźniej liczył na zbyt wiele, prosząc o prywatne spotkanie zA'bahtem. Albo 

był zbyt intrygującą  postacią, nawet  dla  oficerów, albo też zdaniem  A'bahta  „prywat-
ność" nie kłóciła się z obecnością dwóch pułkowników i kapitana. 

Luke zignorował ich. 
- Jaki jest aktualny status konfliktu, generale?  - zapytał, nie przedstawiając towa-

rzyszących mu kobiet. 

-  Pani  Prezydent  wypowiedziała  Yevethom  wojnę  -  zaczął  A'baht.  -  Naszym 

pierwszym posunięciem będzie odbicie Door-nika Trzysta Dziewiętnaście. Podjęliśmy 
też bardziej agresywne poszukiwania pozostałych stoczni. Planujemy głębszą penetra-
cję Gromady, z dotarciem do rodzimych planet Yevethów włącznie. 

- Czy nasze siły są w tej chwili zaangażowane w działania bojowe? 
- Nie. Trwa cisza przed burzą- odparł generał. - Czy teraz mogę prosić o wyjaśnie-

nie  przyczyn  waszej  wizyty?  Przypuszczam,  że  gdyby  przysyłała  was  pani  Prezydent, 
zostalibyśmy uprzedzeni. 

-  Przybywam  z  J't'p'tan.  Według  waszych  map  to  Dooraik  Sześćset  Dwadzieścia 

Osiem E. No cóż,.. Pełne  wyjaśnienia  zabrałyby zbyt  wiele  czasu, a  poza tym nie  je-
stem  jeszcze  gotowy,  by  je  złożyć  -  powiedział  Luke.  -  Najważniejsza  ich  część  jest 
jednak dość prosta: jestem tu, bo chcę panu zaproponować podjęcie działań w zupełnie 
nowym kierunku. 

 
Nawet dla kogoś takiego jak Luke, pułkownik Corgan, pułkownik Mauifta i kapi-

tan Morano byli wyjątkowo niewdzięcznymi słuchaczami  - szczególnie wtedy, gdy to, 
co im proponował, zakrawało na magię. 

-  Czy  Jedi  też  muszę  przed  wami  bronić?  -  zżymał  się  w  odpowiedzi  na  kolejną 

sceptyczną wypowiedź. - Natura wszechświata nie mieści się w naukowych definicjach, 
jego zaś możliwości przekraczają granice naszej technologii. 

- Nie mam ochoty narażać życia moich ludzi, stosując sztuczki i ufając niewidzial-

nym mocom, których nie da się zmierzyć -oświadczył Morano. 

- Najwyraźniej nie ma pan też ochoty uratować życia wielu z nich. 
- Ufam w to, co wiem. Mamy dość broni, żeby wygrać tę wojnę. 
W  kabinach  okrętu  lecącego  na  wojnę  raczej  trudno  o  leżące  luzem  przedmioty, 

toteż  Luke  musiał  stworzyć  je  samodzielnie.  Sięgając  Mocą,  zerwał  odznaczenia  z 
mundurów trzech oficerów i ułożył je w równiutkich rządkach na biurku A'bahta. 

background image

Próba Tyrana 

202 

-  Teraz  wiedzą  panowie  coś  więcej  na  temat  „niewidzialnych  mocy"  -  rzucił  z 

przekąsem. 

- To nam nie pomaga... - westchnął generał A'baht. 
- Po prostu próbuję im przypomnieć, że Moc jest równie realna jak wszystko inne, 

co znajduje się w tym pomieszczeniu. Jest zagadką, ale nie jest fikcją- wyjaśnił Luke, 
po czym wskazał palcem na kapitana Morano, który w milczeniu wpatrywał się w pa-
sek nagiego materiału, gdzie jeszcze przed chwilą przyszyte były baretki. -Jego sposób 
na  wygranie  tej  wojny  oznacza  tysiące,  jeśli  nie  dziesiątki  tysięcy  ofiar  po  obu  stro-
nach... niepotrzebnych ofiar. 

- Niepotrzebnych tylko wtedy, gdy wasze sztuczki oszukają Yevethów - stwierdził 

Corgan,  zbierając  swoje  odznaczenia  z  wyrazem  niechęci  na  pooranej  zmarszczkami 
twarzy. - A przecież nie wiemy, czy ich oszukają. 

-  To,  co  oferuje  nam  Wialu,  nie  jest  „sztuczką"  -  klarował  cierpliwie  Luke.  -  Jej 

metoda działania jest starsza niż technologia produkcji blastera, który nosi pan przy bo-
ku, a przy tym znacznie skuteczniejsza. Jest tylko o  wiele  trudniejsza: jej opanowaniu 
trzeba poświęcić całe życie. Nie wystarczy pociągnąć za spust. 

- A nie mogłaby chociaż wyjaśnić nam, jak to działa? - spytał Mauifta. 
Luke odwrócił się, wznosząc ręce w geście rozpaczy. 
- Odbicie - rzekła Wialu. - Odbicie od powierzchni Nurtu. 
- Obawiam się, że niewiele mi to mówi - przyznał A'baht. -Proszę zrozumieć: żąda 

pan,  byśmy  przygotowali  poważną  akcję  bojową,  bazując  na  czymś,  czego  nigdy  nie 
doświadczyliśmy. Czy możemy zobaczyć choć próbkę tego, o czym mówimy? 

Luke spodziewał się, że Wialu odmówi, więc zaskoczyła go jej odpowiedź. 
- Chcecie, żebym stworzyła obraz czegoś, czego nigdy nie widziałam. Byłoby le-

piej, gdybyście najpierw pokazali mi obiekt, a dopiero potem oceniali moje umiejętno-
ści.A'baht spojrzał na Corgana. 

- Pułkowniku? 
- Spodziewamy się, że około dwudziestu jednostek z Czwartej dołączy do nas...  - 

spojrzał na chronometr - mniej więcej za pół godziny. Może być? 

- Chciałabym znaleźć się tak blisko nich, jak to możliwe - poprosiła Wialu. 
- W pojeździe naprawczym jest kabina obserwacyjna  - podsunął Morano. - Jakoś 

wciśniemy  się  do  niej  w  siedmioro.  Rzecz  jasna,  o  ile  nie  przeszkadza  pani  obecność 
sceptyków... 

- Wasza wiara nic dla mnie nie znaczy - odparła Wialu. - To moja daje mi siłę. 
 
Gdy  pojazd  naprawczy  zbliżył  się  do  granicy  strefy,  w  której  spodziewano  się 

wyjścia z nadprzestrzeni nadlatującej grupy bojowej, generał Etahn A'baht pochylił się i 
klepnął pilota w ramię. 

- Wystarczy, synu - powiedział. - Zejdź parę kilometrów poniżej przewidywanego 

wektora wejścia w normalną przestrzeń. Nie chciałbym, żeby dowództwo Floty poszło 
do nieba z powodu błędu nawigacyjnego. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

203 

-  Bardziej  martwią  mnie  błędy  nadpobudliwych  artylerzy-stów  -  rzekł  Corgan.  - 

Te  okręty  wchodzą  w  strefę  działań  wojennych  i  raczej  nie  spodziewają  się  komitetu 
powitalnego. 

- Akanah się tym zajmie - powiedziała Wialu. - Nie będziemy widoczni. 
- Co to ma znaczyć? - spytał A'baht. 
-  Proszę  uwierzyć  jej  na  słowo,  generale  -  wtrącił  Luke.  -Gdybym  chciał,  mógł-

bym  zaaranżować  nasze  spotkanie  tak,  że  nie  dostrzeglibyście  „Leniwca",  dopóki  nie 
wylądowałby w waszym hangarze. 

Corgan z  niedowierzaniem potrząsnął  głową, ale  nie było mu dane  kontynuować 

tematu. 

- Są - zauważył Mauifta. 
Jeden po drugim, ogromne statki wyłaniały się z kłębowiska nakładających się na 

siebie  rozbłysków  promieniowania,  lśniąc  jak  nowo  powstałe  gwiazdy.  Krążowniki  i 
lotniskowce  uderzeniowe,  niszczyciele  gwiezdne  i  kanonierki  -  wszystkie  pędziły  w 
stronę pojazdu naprawczego i przelatywały nad nim imponującą kawalkadą. 

Wolno rozmawiać? - spytał Corgan. 
-  Cierpliwości  -  odparł  A'baht,  stojąc  z  głową  zadartą  ku  górze  i  dłońmi  splecio-

nymi na plecach. - Cierpliwość i uwaga zostaną nagrodzone, jak sądzę. 

- Nie rozumiem... 
- Ilu okrętów się spodziewamy? 
- Dwudziestu dwóch. A'baht skinął głową. 
- Jak dotąd naliczyłem trzydzieści. 
Corgan  i  Morano  w  zdumieniu  gapili  się  na  szeroki  kadłub  lotniskowca,  tnący 

próżnię nad ich głowami. 

- To jakaś pomyłka! 
Luke dojrzał na twarzy A'bahta lekki uśmieszek. 
- Jestem pewien, że potrafię liczyć do trzydziestu  - rzekł Dorneanin.  - Jeśli chce-

cie, możecie sprawdzić ze stanowiskiem namiarowym. 

Mauifta już sięgał po komlink. 
- Namiar wchodzących statków. Podać liczbę obiektów. 
- Trzydzieści osiem... czterdzieści... czterdzieści jeden... i nadal wchodzą nowe. 
- Odczyt jest normalny? 
-  Wszystko  jak  należy...  Nie,  chwileczkę!  Niektóre  sygnały  identyfikacyjne  są 

zdublowane. Pułkowniku, może mi pan powiedzieć, co się dzieje? 

- Nie, poruczniku. Proszę pozostać w gotowości - polecił Mauifta i wyłączył kom-

link. 

A'baht odwrócił się do swoich oficerów. 
- No cóż, panowie, oto demonstracja, jakiej chcieliśmy -powiedział, wskazując rę-

ką  na  kanonierkę  przelatującą  ledwie  kilometr  wyżej.  -  Które  są  prawdziwe?  Ten?  A 
może następny? Ja tego nie wiem. Podejrzewam, że nawet na stanowisku namiarowym 
nie mają pojęcia. - Odwrócił się do Akanah.  - Dziękuję. Jestem całkowicie usatysfak-
cjonowany. 

background image

Próba Tyrana 

204 

W  tym  momencie  połowa  grupy  bojowej  znikła  bez  śladu.  Wialu,  w  widoczny 

sposób osłabiona, natychmiast opadła na fotel. Zatroskana Akanah usiadła tuż za nią. 

- Co to było, generale? - zapytał wstrząśnięty pilot. 
- Nic, synu - odparł A'baht. - Oficjalnie i dosłownie: nic. -Ależ... 
- Nie pytaj o nic i najlepiej w ogóle o tym nie myśl  - przerwał mu generał. - I za-

bierz nas z powrotem najszybciej jak po-trafisz  - dodał, po czym spojrzał na Luke'a.  - 
Mamy mnóstwo roboty. 

 
Kiedy podchodzili do lądowania, minął ich klucz myśliwców. 
- Co się dzieje? Zmiana patroli powinna nastąpić dopiero za godzinę - zaniepokoił 

się Morano. 

Gdy pojazd naprawczy opadł na płytę lądowiska, odpowiedzi udzielił oficer z kon-

troli lotów. 

- Wysyłamy patrol kursem przechwytującym w kierunku statku, który zbliża się z 

centrum Gromady. Jest szybki i nie ma sygnału identyfikacyjnego, a na nasze wezwa-
nia odpowiada jedynie jakieś urządzenie zagłuszające czy zakłócające. 

Morano spojrzał na Wialu. 
- Czy to również element pokazu? -. 
- Nie - odparła, kręcąc głową. - Ten należy do was. 
- Generale, komandor porucznik Jarrou przywrócił alarm drugiego stopnia dla ca-

łej grupy - ciągnął oficer dyżurny. - Kapitanie, jest pan proszony na górę wraz z genera-
łem, i to jak najprędzej. 

Luke  popędził na  mostek razem z  A'bahtem.  Zatrzymał  się  przy ekranie, na  któ-

rym śledzono ruch nie zidentyfikowanego obiektu. Obraz był na razie mały i dwuwy-
miarowy.  Luke  przekrzywił  głowę  i  uważnie  przyglądał  się  rosnącej  z  każdą  chwilą 
sylwetce statku. 

- Specjalisto, z jaką prędkością porusza się ta jednostka. 
- Osiem, sir. Grzeje jak cholera. 
- Czy mógłbym posłuchać tego sygnału zagłuszającego, który nadali? 
-  Nadal  nadają-  powiedział  specjalista.  -  Proszę  wziąć  słuchawki,  sir.  Tylko 

ostrożnie z głośnością, bębenki od tego pękają. 

Luke włożył słuchawki i niemal natychmiast wybuchnął śmiechem. -Sir? 
- To nie zagłuszacz, tylko Shyriiwook, język Wookieech -wyjaśnił, zdejmując słu-

chawki.  - Chewbacca jest porządnie zdenerwowany  - dodał, spoglądając na monitor.  - 
Chce, żeby myśliwce ustąpiły z drogi. Generale A'baht! 

Dorneanin, stojący w grupie oficerów otaczającej pulpit taktyczny, uniósł głowę. 
- Co znowu? 
-  Zamiast  przymierzać  się  do  przechwycenia,  lepiej  niech  myśliwce  uformują 

eskortę - powiedział Luke. - Zbliża się „Sokół Millenium". 

 
Shoran i Han zostali wyniesieni z „Sokoła" na noszach typu medevac. 
Na pozór obaj byli w jednakowo ciężkim stanie, jednak lampki na panelach kon-

trolnych noszy wskazywały, że czeka ich zgoła inny los. U Shorana wskaźniki były nie-

background image

Michael P. Kube-McDowell 

205 
ruchome i w większości czerwone, toteż zabrano go bezpośrednio do kostnicy „Nieu-
straszonego".  Światełkana  noszach  Hana  błyskały  niespokojnie  i  miały  żółtą  barwę, 
więc ranny czym prędzej trafił do zbiornika z bactą na oddziale medycznym numer je-
den. 

Ani Luke, ani nikt inny nie miał szans porozmawiać z Ha-nem, który najwyraźniej 

był nieprzytomny już od chwili, gdy „Sokół" skoczył w nadprzestrzeń nad N'zoth. I tak 
nie najlepszy stan rannego pogorszył się dodatkowo wskutek przeciążeń, jakie towarzy-
szyły  dramatycznej  ucieczce.  Gdyby  nawet  Solo  odzyskał  świadomość,  na  drodze  do 
niego stał jeszcze Chewbacca. Opiekuńczy Wookiee starał się być tak blisko przyjacie-
la, że przeszkadzał lekarzowi i droidowi medycznemu, toteż w końcu dwaj pobratymcy 
musieli odciągnąć go siłą. 

Czterej Wookiee robili imponujące wrażenie. Ich obecność wywołała na oddziale 

medycznym nie lada sensację. Luke'owi wydawało się, że w rannym olbrzymie rozpo-
znaje  Lumpawar-rumpa.  Podejrzenie  to  potwierdziła  troskliwość,  z  jaką  Chewbacca 
traktował młodzieńca. 

Lumpawarrump przykuśtykał o własnych siłach, ale spowodowane strzałem z bla-

stera  oparzenie  drugiego  stopnia  na  jego  prawej  łydce  pokryło  się  cieknącymi  pęche-
rzami i również wymagało interwencji lekarza. Droid-tłumacz pojawił się w samą porę, 
by wspomóc K-1B w negocjacjach z pacjentem. 

- Poważne  uszkodzenie owłosienia i  komórek skóry  - zameldował K-1B. - Straty 

są odwracalne. Zaleca się zanurzenie na jedną dziesięciogodzinną sesję. 

Wookiee i jego syn spojrzeli na stół, na którym Hanowi zakładano aparat tlenowy 

i przylepiano do ciała czujniki aparatury kontrolnej. Chewbacca zmarszczył górną war-
gę, odsłaniając kływ grymasie obrzydzenia, Lumpawarrump zaś warknął w odpowiedzi 
i energicznie potrząsnął głową. 

Droid przetłumaczył jego słowa bardzo dyplomatycznie: 
- Pacjent  wyraził niechęć do zanurzenia  się  w zbiorniku.  K-1B pokręcił głową  w 

typowo roboci sposób. 

-  Leczenie  miejscowe  ma  ograniczoną  skuteczność.  W  przypadku  istot  porośnię-

tych futrem nie zaleca się przeszczepów skóry. Bez kuracji w płynie bacta możliwe bę-
dzie wystąpienie blizn. 

Lumpawarrump  i  Chewbacca  odpowiedzieli  równocześnie,  choć  ich  ryki  miały 

całkiem odmienne zabarwienie. 

-  Pacjent  twierdzi,  że  posiadanie  blizn  jest  pożądane  ze  względów  towarzyskich. 

Opiekun pacjenta obawia się, że jeśli rana nie zostanie odpowiednio zaleczona, to K-1B 
doświadczy poważnych zaburzeń w funkcjonowaniu. 

Mimo troski o Hana i syna Chewbacci, Luke nie mógł się powstrzymać, by nie za-

chichotać,  słysząc  taki  eufemizm.  Śmiech  przyciągnął  uwagę  Wookieego.  Oczy 
Chewbacci i Luke'a spotkały się po raz pierwszy, odkąd „Sokół" wylądował. Olbrzym 
gniewnie machnął łapą w stronę Hana i warknął z wyrzutem. Tłumacz nie był potrzeb-
ny - spojrzenie mówiło: „Gdzieś ty się podziewał?". 

- Nie wiedziałem, Chewie - wyjaśnił Luke. - Nie wspominali o tym nawet w Biu-

letynie. Generał mówi, że zakazano rozpowszechniania informacji o Hanie. Byłem da-

background image

Próba Tyrana 

206 

leko stąd i nikt mi nic nie powiedział. Nawet Leia...  - urwał i spojrzał w drugi koniec 
pokoju, gdzie Han był  właśnie przenoszony ze stołu do zbiornika z bactą.  - Po prostu 
nie wiedziałem. 

 
Formalnie rzecz biorąc, obóz na Pa'aal, pierwszym księżycu piątej planety systemu 

N'zoth, nie był więzieniem. Wszak niewolników nie trzyma się w więzieniach... 

Zamieszkiwali  go  ostatni  żywi  żołnierze  byłych  sił  okupacyjnych  Dowództwa 

Czarnego Miecza, kierowanych przez gubernatora Crollicka. W szczytowym momencie 
w obozie mieszkało prawie trzysta tysięcy niewolników  - z czego większość stanowili 
ludzie, członkowie załóg niszczycieli gwiezdnych „Postrach" i „Mężny", które zostały 
zdobyte przez yevethańskich powstańców w ostatnim dniu imperialnej okupacji. 

Jeńcy kupili sobie życie służbą wicekrólowi, a w pierwszych dniach po powstaniu 

ich  pomoc  była  wręcz  nieodzowna.  Nauczyli  Yevethów  taktyki  walki  okrętem  linio-
wym  i  wtajemniczyli  we  wszelkie  zawiłości  budowy  wielkich  jednostek.  Służyli  na 
okrętach, którym nadano nowe nazwy, podlegali yevethańskim kapitanom i pracowali 
w stoczniach pod nadzorem tutejszych majstrów. Wiedza w ich głowach i doświadcze-
nie w dłoniach sprawiły, że byli dość cenni, by trzymać ich przy życiu  - przynajmniej 
do chwili, gdy Yevethowie wydobędą z nich ostatni technologiczny sekret... 

W  pierwszym  i  drugim  roku  jedynie  ci,  którzy  nie  chcieli  współpracować  z  no-

wymi panami, byli usuwani z Pa'aal. Z nastaniem trzeciego roku gospodarze zabrali się 
za solidne porządki. Nadzorcy już wiedzieli, którzy ludzie dysponowali specjalistyczną 
wiedzą, a którzy nie. Ci ostatni często szkolili swych yevethańskich następców, nim ich 
zabito. Tych,  którzy  byli  coś  warci,  pozostawiono  w  spokoju,  by  służyli  jako  „części 
zapasowe" do yevethańskiej machiny wojennej. 

W trzecim roku  wymarła połowa populacji Pa'aal  -  większość ludzi zginęła z rąk 

Yevethów,  lecz  i  samobójców  było  niemało.  W  obozie  panowały  straszliwe  warunki, 
nadzieja zaś na ratunek malała z każdym dniem prowadzonej z zimną krwią czystki. 

Ci, którzy dotrwali do czwartego roku, byli zaiste wybrańcami - sprytni, wytrwali i 

nawykli do trudnych warunków egzystencji, nauczyli się udawać potulnych niewolni-
ków. Znaleźli też coś, czym udało im się zastąpić nadzieję: przywódcę oraz plan. 

Od tego czasu każdy, kto na dzień, tydzień czy miesiąc opuszczał Pa'aal, by służyć 

Yevethom, czynił to chętnie,  mając przed oczami cel znacznie  ambitniejszy  niż  tylko 
przetrwanie.  Im  bardziej  użyteczni  byli  ludzie,  tym  większe  szansę  powodzenia  miał 
ich plan. Potrzebowali dostępu do okrętów, materiałów i narzędzi oraz wolnego czasu. 
Wszystko to mogli mieć tylko wtedy, gdy bezkonfliktowo i systematycznie współpra-
cowali z wrogiem. 

Mimo  wysiłków,  nadszedł  w  końcu  dzień,  gdy  Yevethowie  przestali  ich  potrze-

bować,  a  księżyc  Pa'aal  zmienił  się  z  magazynu  „części  zamiennych"  w  wysypisko 
śmieci. Minął cały rok dreptania w miejscu i braku widoków na jakiekolwiek zmiany. 
Przypadki głębokiej depresji, wynikającego z  niej zobojętnieniai wreszcie prób samo-
bójczych raz jeszcze sprawiły, że liczebność niewolników zaczęła spadać. 

Wreszcie siedem miesięcy temu Yevethowie znowu pojawili się na Pa'aal. Po raz 

pierwszy  od  czasów  czystki  pozostali  w  obozie  dłużej  niż  kilka  godzin,  obserwując  i 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

207 
wypytując.  Owocem  owych  wnikliwych  badań  była  nowa  szansa,  jaka  otworzyła  się 
przed mieszkańcami obozu: coraz więcej niewolników powracało do służby i opuszcza-
ło księżyc kolejnymi falami wahadłowców. Wkrótce ludzkie siedziby na Pa'aal opusto-
szały niemal doszczętnie. 

Ci,  którzy  powracali,  przywozili  nowiny  o  nadchodzących  zmianach:  budowano 

nowe  statki,  szkolono  załogi,  napotykano  trudności  przy  konstruowaniu  „sklonowa-
nych" silników i dział. Stopniowo z fragmentów opowieści ułożyła się spójna całość  -
więźniowie na Pa'aal wiedzieli o zbliżającej się wojnie więcej niż niejeden zYevethów. 

Na nowo rozpoczęła się wręcz niebezpiecznie intensywna praca. 
- Zbliża się wielka chwila - powiedział jakiś czas temu major Sil Sorannan swoim 

podkomendnym. - Chwila niepowtarzalnej szansy, która nie powtórzy się już za nasze-
go  życia.  Jeśli  w  decydującym  momencie  nie  będziemy  gotowi  do  akcji,  zginiemy 
wszyscy na Pa'aal. 

Sorannan przypominał sobie własne słowa, patrząc na cztery miniaturowe odbior-

niki  pulsacyjne,  które  przed  chwilą  dostarczył  mu  łącznik  jednego  z  zespołów  robo-
czych. 

- Major Neff kazał przekazać, że wszystkie przeszły testy wręcz śpiewająco  - po-

wiedział kurier. - Jest głęboko przekonany, że spiszą się jak należy. 

Sorannan skinął głową i gestem przywołał jednego ze swoich ludzi. 
- Przynieście sterowniki - polecił. 
Z czterech odległych zakątków obozu dostarczono cztery różne obiekty i ułożono 

je przed Sorannanem. Używając lupy, zaimprowizowanego zacisku i ręcznej mikrolu-
townicy,  major  umieścił  po  jednym  układzie  w  obwodach  ukrytych  w  każdym  z  nie-
winnie wyglądających przedmiotów codziennego użytku. 

Odbiorniki były ostatnimi elementami, których brakowało w sterownikach. Soran-

nan  szczelnie  zamknął  i  zamaskował  maleńkie  klapki,  po  czym  wręczył  łącznikowi 
wszystkie cztery przedmioty. 

- Zawieź to Dobbatekowi. 
- To dla Jaratta na „Mężnym". 
- To na „Harramina". \ 
- A to dla Eisterna na „Postrachu". Powiedz mu, że wkrótce przybędę. Niech prze-

każe swoim, że już czas. 

background image

Próba Tyrana 

208 

R O Z D Z I A Ł  

14 

Kiedy Han spał zanurzony w uzdrawiającym roztworze bac-ty, sztab Floty anali-

zował  najnowsze  dane,  uzyskane  od  sond  wysłanych  w  głąb  Gromady,  Wookiee  zaś 
przygotowywali „Sokoła" do zbliżającej się bitwy. Nie mając nic wspólnego z żadną z 
tych spraw, Luke został sam i wreszcie miał trochę czasu. 

Poszedł do kabiny Fallanassich, by jeszcze raz poruszyć temat Nashiry. Niestety, 

Wialu nie zastał, a Akanah nie chciała mu powiedzieć, gdzie mógłby ją znaleźć. 

-  Aż  do  ostatniej  chwili  będzie  pogrążona  w  medytacji.  Musi  się  przygotować  - 

wyjaśniła  Akanah.  -  To  bardzo  trudna  sztuka.  Musi  być  na  tyle  silna,  by  podtrzymać 
iluzję, nawet gdyby rozpoczęła się bitwa. 

- Pomożesz jej? 
- Nie prosiła mnie o to. 
- Może ja mógłbym? 
- Poprosić mnie, czy pomóc jej? 
- Pomóc - odparł. 
- Nie. Masz w sobie wielką moc, Luke, ale akurat to zadanie nie wymaga siły. Ile-

kroć próbujesz dotknąć Nurtu, robisz to tysiąc razy za mocno. 

Przez chwilę trawił jej słowa w milczeniu. 
-  Wiedziałaś,  że  na  pokładzie  „Dumy  Yevethów"  jest  jedna  z  was?  Przynajmniej 

tyle wywnioskowałem z tego, co mówił Chewbacca. Kobieta imieniem Enara - dodał i 
potrząsnął głową. -Ktoś musiał im pomóc. To, co chcieli zrobić, było czystym szaleń-
stwem. Szaleństwem w stylu Wookieech, które wynika z nadmiaru odwagi i niedoboru 
cierpliwości. 

- Wiem - odpowiedziała Akanah. 
- Może ona będzie mogła pomóc Wialu? 
- Nie sądzę. - Luke zmarszczył brwi. 
- Odkąd dotarliśmy na J't'p'tan, jesteś wyraźnie mniej rozmowna. 
- Okoliczności się zmieniły - odparła, uśmiechając się smutno. 
- Dlatego, że Wialu cię widzi i słyszy? 
-  Straciliśmy  coś  więcej  niż  tylko  prywatność.  Już  nie  podążamy  w  tym  samym 

kierunku. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

209 

- Skoro to wiesz, to znaczy, że orientujesz się lepiej ode mnie, dokąd zmierzam  - 

powiedział, przyciągając krzesło i siadając na nim okrakiem. Mam teraz więcej pytań 
niż kiedykolwiek. 

-  Pewnie  kusi  cię,  by  zmusić  Wialu  do  udzielenia  odpowiedzi  -  stwierdziła  Aka-

nah. 

- Tak, ale to tylko chwilowa i łatwa do przezwyciężenia pokusa - przyznał Luke. - 

Wiem, że nie powinienem. 

- Popełniłbyś kardynalny błąd. 
- O tym też wiem... Ale ty, jako moja nauczycielka, mogłabyś odpowiedzieć mi na 

pytania. 

Akanah spuściła wzrok i pokręciła głową. 
- Chyba nie, Luke. 
- To dlatego, że Wialu powiedziała, że nie  masz prawa? Mówiła, że byłaś dziec-

kiem... 

- I miała rację - dokończyła. - W dniu, kiedy się spotkaliśmy, powiedziałam ci, że 

jestem słaba, że jest we mnie jakaś pustka, jakby brakowało mi tego, czego mogła nau-
czyć mnie matka. 

- Mówiłaś coś takiego. Zdaje się, że wtedy zwracałem baczniejszą uwagę na to, co 

mówisz o mnie. 

- Łatwo było się zapomnieć... Jednak nawet tak krótki czas spędzony z Nori  wy-

starczył,  bym  zrozumiała, jak daleko zboczyłam z  drogi nie  mając przewodniczki.  W 
ciągu tych kilku dni z Wialu przekonałam się, jak długa będzie ścieżka powrotu. 

- Czy twoja matka, Talsava, nadal należy do Kręgu? 
- Nie - odparła Akanah. - Kiedy wykonamy to zadanie, poproszę Norikę, żeby zo-

stała moją nauczycielką. Luke złożył ramiona na oparciu krzesła i wsparł na nich brodę. 

- Zatem twoja podróż dobiegła końca. Kobieta potrząsnęła głową. 
- To dopiero początek. Najpierw muszą się cofnąć i oduczyć wielu rzeczy, nim ru-

szę naprzód. Nie masz mi czego zazdrościć, Luke. 

Skywalker odpowiedział jej kwaśnym uśmiechem. 
- Chwila słabości - odrzekł po chwili. - W takim razie nie podejrzewam, byś zgo-

dziła się podszkolić mnie w sztuce ukrywania. 

-  Będziesz  potrzebował  innej  mistrzyni,  jeśli  zdecydujesz  się  pójść  naszą  drogą  i 

zostać adeptem Nurtu- odparła szczerze. -Mam nadzieję, że tak się stanie. Masz w sobie 
potęgę, Luke, ale brakuje ci lekkości; to twoja słaba strona. 

Marszcząc brwi, Luke wyprostował się i oparł dłonie na krawędzi oparcia. 
-  Może  choć  na  to  pytanie  będziesz  mogła  mi  odpowiedzieć:  skoro  Enara  mogła 

ukryć „Sokoła" i jednocześnie stworzyć fantomy zakładników, to dlaczego nie ochroni-
ła Shorana? 

- Przykro mi, że zginął jeden z twoich przyjaciół  - odpowiedziała Akanah i umil-

kła.  -  Nie  wiem,  gdzie  leży  kres  możliwości  Enary,  ale  tworzenie  odbicia  od  po-
wierzchni Nurtu i rozmywanie obiektów w jego odmętach to dwa krańcowo różne za-
dania.  Ich  jednoczesne  wykonanie  jest  potwornie  trudne.  I  jeszcze  jedno:  żywe  istoty 

background image

Próba Tyrana 

210 

nigdy nie pozostają nieruchome, w przeciwieństwie do przedmiotów nie obdarzonych 
wolą. 

Oczy Luke'a rozjaśniły się. 
-  To  dlatego  Krąg  wciąż  pozostaje  na  J't'p'tan  i  nie  może  jej  opuścić?  -  spytał.  - 

Mogłoby  się  wydawać,  że  Fallanassi  potrafią  ukryć  tamtejszą  świątynię  przed  Yevet-
hami i odejść, a ona pozostałaby niewidoczna... 

- Tak. Obiekty, które spoczywają w bezruchu lub podążają z Nurtem nie opierając 

mu się, pozostają w nim roztopione, dopóki nie zechcemy ich wydobyć  - wyjaśniła. - 
Jedynie  pierwszy  etap  tworzenia  takiej  iluzji  wymaga  wysiłku,  ale  i  tak  wystarczy  do 
tego jeden adept. Ukrycie całej społeczności H'kig wymaga ciągłej uwagi dużej grupy 
Fallanassich. 

Słuchając Akanah, Luke wreszcie zaczął pojmować reguły Nurtu. 
- Tak. Tak, inaczej być nie może. A czy... 
- I tak powiedziałam już zbyt dużo - przerwała mu, potrząsając głową. - Proszę cię, 

Luke, nie zadawaj więcej pytań. Czuję się równie winna odpowiadając ci, jak i milcząc. 

- Przepraszam. Rozumiem. 
- Rozumiesz, ale nie przeszkodziło ci to wyciągnąć ze mnie odpowiedzi  - powie-

działa ostro, po czym uśmiechnęła się, by załagodzić sytuację. - Luke, idź już, proszę. 

- W porządku - zgodził się, wstając i odsuwając krzesło na miejsce. Kiedy doszedł 

do drzwi kabiny, zatrzymał się jednak^ i spojrzał za siebie. - Przepraszam cię, ale mu-
szę jeszcze o coś zapytać. 

Akanah w milczeniu skinęła głową, jakby spodziewała się, że to powie. 
- Widziałaś Nashirę na J't'p'tan? 
- Nie - przyznała z żalem. - Nie mam pojęcia, gdzie jest. 
 
Już  na  początku narady ustalono, że „flota  fantomów" powinna  pojawić  się  tam, 

gdzie  wywrze  największe  wrażenie,  to  znaczy  w  świetle  gwiazdy  N'zoth,  nad  stolicą 
Ligi Duskhańskiej i ojczystą planetą wicekróla Nila Spaara. 

-  To  najsilniejsza  formacja  yevethańska,  jaką  udało  nam  się  znaleźć  od  czasu 

uwolnienia komandora - wyjaśnił Corgan uczestnikom sesji strategicznej, podczas któ-
rej po raz pierwszy ujawniono plan ataku. - Jeżeli wróg nadal monitoruje przebieg wy-
darzeń na Coniscant poprzez sieć szpiegów, z pewnością wie, że pani Prezydent wciąż 
wysyła nam posiłki, a to czyni nasz blef bardziej wiarygodnym. Zaplanowaliśmy małą 
dywersję nad Door-nikiem Trzysta Dziewiętnaście w dniu poprzedzającym bitwę, żeby 
trochę  zdenerwować  nieprzyjaciela,  a  przy  okazji  zmusić  do  ściągnięcia  okrętu  lub 
dwóch z innych okolic. Równocześnie z głównym atakiem uderzymy na Wakizę, Tizon 
i Z'fell oraz na niedawno odkrytą stocznię na orbicie Tholaz. Najważniejszym teatrem 
działań pozostaje jednak N'zoth. To tam musimy ich złamać, w taki czy inny sposób. 

Fakt, iż „Nieustraszony" ruszał na N'zoth, oznaczał dla Hana przeniesienie z okrę-

tu flagowego na pokład fregaty medycznej, która pozostawała na tyłach wraz z innymi 
jednostkami  pomocniczymi.  Z  tej  właśnie  przyczyny  Solo  został  wybudzony-  po  raz 
pierwszy od dnia, w którym znalazł się na lotniskowcu.I Chewbacca, i Luke postanowi-
li wykorzystać tę sposobność. Kiedy Wookiee wylewnie witał się z Hanem, lekarze i K-

background image

Michael P. Kube-McDowell 

211 
1B  przeprowadzili  szybkie,  ale  szczegółowe  badanie  pacjenta.  Luke  nie  próbował  im 
przeszkadzać, czekając, aż ranny zostanie zabrany na pokład promu. 

- Hej - odezwał się Han, unosząc głowę na dźwięk głosu Luke'a.  - Znałem kiedyś 

faceta, który wyglądał dokładnie tak jak ty. 

- I co się z nim stało? - spytał, przysiadając na krawędzi noszy i ściskając prawicę 

przyjaciela. - Co słychać? 

-  Kiedy  człowiek  zaczyna  się  zastanawiać,  co  go  wreszcie  zabije,  to  chyba  znak, 

że się starzeje - mruknął Han, krzywiąc się z bólu. - Zdaje się, że tym razem sobie nie 
powalczę, co? 

- Chyba, że nagle będziemy potrzebowali podwodnych komandosów  - odparł Lu-

ke. - Mówią, że posiedzisz w zbiorniku jeszcze pięć dni. 

Han spochmurniał. 
- Słuchaj no, nie mógłbyś użyć swoich zdolności do perswazji i przekonać lekarzy, 

żeby najpierw pozwolili mi porozmawiać z Leią? Czy ktoś jej powiedział... 

- Na pokładzie fregaty wszystko gotowe, komandorze -powiedział doktor, siadając 

u wezgłowia noszy i sprawdzając odczyty. 

- Leia wie już o wszystkim - uspokoił Luke przyjaciela. -Generał A'baht wysłał jej 

wiadomość, gdy tylko się tu znalazłeś, a później rozmawiał z nią Chewie. 

Luke zauważył, że pewien szczegół nie uszedł uwagi Hana. 
- Kiedy i ty będziesz z nią gadał, wspomnij, że podrywam lekarki, inaczej będzie 

się martwić... A co z synem Chewiego? Ależ on wyrósł, nie? Chewie mówił, że to był 
jakiś rytuał dojrzałości i że młody przyjął nowe imię... Lumpawaroo, czy coś takiego. 

- Zdrobniale „Waroo" - dopowiedział Luke. - Z tego co wiem, to znaczy „odważny 

syn". 

-  Trafny  wybór.  Słyszałem,  że  Waroo  też  przenosi  się  na  fregatę.  To  znaczy,  że 

„Sokołowi" zabraknie jednego członka załogi. 

- Nie sądzę, żeby mnie tam chcieli - odparł Luke; uścisnął mocniej dłoń Hana i pu-

ścił ją. - Chewbacca uważa chyba, że zostawiłem cię bez pomocy w rękach Yevethów. 

- Przejdzie mu. Jest jeszcze trochę podekscytowany, to wszystko. Nie mogłem mu 

wyperswadować, żeby nie leciał z wami na N'zoth. Uważa, że jest to winien Shorano-
wi. 

-  Nie  ma  sensu  kłócić  się  z  Wookieem.  Zresztą  nic  mu  nie  będzie.  Nie  powinno 

dojść do wielkiej bitwy. 

- A to dlaczego? 
W  tym  momencie  lekarz  zauważył  na  monitorze  objawy  zmęczenia,  które  Luke 

dostrzegł u Hana gołym okiem, i zarządził koniec konwersacji. Dalej podróż przebiega-
ła w milczeniu, jeśli nie liczyć fałszywego nucenia pilota wahadłowca i cichego sar pa-
nią Hana. Gdy pojazd pokonał dwie trzecie drogi, ranny zapadł w sen. 

Kiedy jednak otwarto właz, a sanitariusze zaczęli odpinać nosze i przygotowywać 

się do wyniesienia Hana, otworzył oczy i spojrzał przytomnie na Luke'a. 

- Mały... -Tak? 
- Przyleciałbyś po mnie, gdybyś wiedział, prawda? 

background image

Próba Tyrana 

212 

- Wiesz, że tak - odparł Luke. Po chwili uśmiechnął się figlarnie. - Brzydki nawyk 

z dawnych czasów. 

Han opuścił głowę i zamknął oczy. 
- Ten jeden możesz zachować - poradził. - Zgotuj im piekło, mały. Zasłużyli na to. 
 
W ostatniej konferencji taktycznej przed operacją Silna Ręka udział wzięli nie tyl-

ko dowódcy wszystkich szesnastu grup  bojowych  - połączeni z okrętem flagowym za 
pomocą hiperkomu, jako że ich formacje rozmieszczono już na pozycjach wyjściowych 
- ale także Luke, Wialu i pięciu najważniejszych pomocników A'bahta. 

- Na początek mam dobre nowiny - zaczął pułkownik Cor-gan. - Akcja dywersyjna 

nad Doornikiem Trzysta Dziewiętnaście nie tylko przebiegła bez żadnych strat z naszej 
strony,  ale  w  dodatku  zakończyła  się  zestrzeleniem  jednego  z  uciekających  „Fat  Ma-
nów". Brawa dla kapitana Ssiewa i załogi „Thunderhea-da". Dziękuję im za wskazanie 
nam drogi. 

- A teraz nowiny z gatunku interesujących  - powiedział pułkownik Mauifta. - Za-

poznawszy się z danymi na temat dzisiejszej akcji i starcia w systemie ILC Dziewięćset 
Pięć,  nabra-liśmy  przekonania,  że  Yevethowie  też  bawią  się  z  nami  w  ciuciubabkę. 
Mamy  dziewięćdziesięcioprocentową  pewność,  że  istnieją  dwie  wersje  jednostki  typu 
T: jedną z nich jest okręt liniowy, a drugą bezbronny transportowiec. W tej chwili szu-
kamy detali, które  mogłyby pomóc  waszym specom od sensorów  w ich rozróżnianiu. 
Wydaje się jednak, że ryzyko usprawiedliwia użycie prostej zasady kciuka: nie strzelaj-
cie do tego, co do was nie strzela. 

-  Czas  na  złe  nowiny  -  odezwał  się  generał  A'baht.  -  Ostatni  zwiad  w  systemach 

N'zoth i Z'fell dostarczył nam informacji o nowych okrętach, przybywających z wnętrza 
Gromady  Koor-nacht.  Nad  N'zoth  orbituje  w  tej  chwili  czterdzieści  sześć  okrętów  li-
niowych, nad Z'fell zaś trzydzieści cztery. To oznacza, że jeśli przejrzą nasz blef i doj-
dzie  do  walki,  będziemy  dysponowali  przewagą  zaledwie  sześć  do  pięciu.  Zanim  do-
trzemy  na  miejsce,  może  się  ona  jeszcze  bardziej  zmniejszyć.  Tuż  przed  wyjściem  z 
nadprzestrzeni dostaniemy ostatni raport z naszych sond - zakończył, po czym spojrzał 
na Wialu. — Wiele zależy od pani. Jeśli są jakieś powody, dla których... 

- Jestem gotowa - powiedziała cicho. 
-  W  takim  razie  zaczynamy  zgodnie  z  rozkładem  zawartym  w  dziewiątej  wersji 

planu koordynacyjnego. Jeśli nie dopisze nam szczęście, to życzę przynajmniej udane-
go polowania. - Gdy ho-lograficzne wizerunki dowódców zaczęły znikać jeden po dru-
gim, A'baht pochylił się w stronę Luke'a. - Możemy chwilę porozmawiać? 

Tym razem konwersacja miała prawdziwie prywatny charakter. Odbyła się w czte-

ry oczy, za zamkniętymi drzwiami kabiny A'bahta. 

- Czekałem z tym do ostatniej chwili, sądząc, że sam pan przyjdzie do mnie i spy-

ta, jaką rolę wyznaczyłem dla niego w tym wszystkim - zaczął generał. - Czas gadania 
dobiegł jednak końca, więc powiem wprost: jeżeli dojdzie do bitwy, chcę wykorzystać 
pańskie  doświadczenie  i  zdolności  przywódcze.  Wiem,  że  są  pewne  biurokratyczne 
trudności  z  ustaleniem  pana  statusu,  ale  nic  mnie  to  nie  obchodzi.  Proponuję  objęcie 
dowództwa nad eskadrą Czerwonych E. To formacja dwunastu najlepszych pilotów E-

background image

Michael P. Kube-McDowell 

213 
wingów, jacy służą na tym statku. Wiem, że nie mieliby nic przeciwko temu, żeby objął 
pan nad nimi komendę. Oddaję też mój osobisty myśliwiec, skonfigurowany... 

-  Przykro  mi  -  przerwał  mu  Luke  -  ale  choć  doceniam  pańskie  zaufanie,  muszę 

odmówić. 

A'baht zmarszczył brwi. 
- Czegoś tu nie rozumiem... W takim razie, co pan zamierza? Luke wstał. 
-  Pozostanę  z  Wialu  i  Akanah  na  pokładzie  obserwacyjnym.  Moje  zobowiązania 

wobec nich są sprawą priorytetową. 

Niepocieszony generał spojrzał na niego mrużąc powieki. 
-  Jeśli  obawia  się  pan  o  ich  bezpieczeństwo,  mogę  przydzielić  im  ochronę  tylu 

żołnierzy, ilu pan zechce... 

-  Uzbrojeni  ludzie  nie  kojarzą  im  się  z  bezpieczeństwem.  Moja odpowiedź  nadal 

brzmi: nie. Przykro mi, jeśli sprawiłem panu zawód. 

- Jestem raczej zakłopotany - odparł A'baht. - Wybór, rzecz jasna, należy do pana, 

ale byłbym wdzięczny za wyjaśnienie... o ile jakieś istnieje. 

Luke  poczuł  na  barkach  ciężar  nie  spełnionych  oczekiwań.  Kiedy  nie  pozwalam 

im podejmować za mnie decyzji, każą mi się tłumaczyć! - pomyślał. Ben, jakim cudem 
potrafiłeś odmawiać im ze spokojnym sumieniem? 

-  Zobowiązania,  o  których  mówiłem,  nie  wiążą  się  z  zapewnieniem  bezpieczeń-

stwa Fallanassim. Nie mogę stać jedną nogą w ich, a drugą w naszym świecie. Poprosi-
łem ich o pomoc w imię pewnych zasad. Teraz muszę udowodnić, że sam jestem gotów 
ich przestrzegać. 

- Zatem względem kogo, tak naprawdę, jest pan lojalny? 
- To na pozór bardzo proste pytanie, generale, ale nie mamy czasu, by się nad nim 

zastanawiać. Podejrzewam, że to samo pytanie doprowadziło do czystki, którą Palpati-
ne zafundował Jedi. 

- Nie miałem zamiaru kwestionować pańskiego honoru -zastrzegł A'baht. 
- Wiem, generale - odparł Luke. - Wszystko sprowadza się do tego, że gdybym za-

jął dziś miejsce w kokpicie, straciłby pan znacznie więcej, niż gdybym tego nie uczynił. 
Ma pan dobrych pilotów, dobry personel techniczny i dobrych dowódców. Będę cieszył 
się zwycięstwem razem z wami, bez względu na to, jakim sposobem je osiągniemy, ale 
tym razem nie wystąpię w roli wojownika.Heroldami nadciągającej armady były sondy 
numer dwieście trzy, dwieście trzydzieści dziewięć i dwieście pięćdziesiąt dwa. Były to 
ostatnie  urządzenia tego typu, jakie ocalały z ponad pięćdziesięciu wysłanych do sys-
temu N'zoth przez Alpha Blue i Flotę. Pozostałe albo zostały wytropione i zniszczone 
przez yeve-thańskie patrolowce, albo nie wytrzymały trudów misji. 

Niewykrywalny  podczas  lotu  w  nadprzestrzeni  próbnik  wyskakiwał  z  nich  tylko 

na moment, by ogarnąć otoczenie czujnikami, przesłać dane do kontrolera i odebrać in-
strukcje dotyczące kolejnego skoku. W sumie trwało to nie więcej niż dwadzieścia se-
kund.  Używano  wyłącznie  pasywnych  sensorów.  Dyskrecja  w  działaniu  była  warun-
kiem przetrwania sondy. 

Zwykle  najpoważniejszym  zagrożeniem  dla  tej  dyskrecji  była  emisja  promienio-

wania Cronaua, towarzysząca wejściu i wyjściu z nadprzestrzeni. Na szczęście przy ze-

background image

Próba Tyrana 

214 

rowej  prędkości  w  przestrzeni  rzeczywistej  powstawał  jedynie  wąski  stożek  fal  Cro-
naua, który można było skierować z dala od nieprzyjacielskich czujników. 

Tym  razem  jednak  misja,  którą  powierzono  sondom,  nie  była  zwykła.  Prawdę 

mówiąc, nigdy przedtem nie przesłano im równie niecodziennych instrukcji. Gdyby ich 
działaniem zawiadywały bardziej inteligentne droidy, maszyny mogłyby odmówić wy-
konania tak niepojętych rozkazów. 

Próbniki miały obrócić się tak, by w chwili wejścia do systemu stożki promienio-

wania Cronaua były skierowane wprost na N'zoth, niczym reflektory. Następnie sondy 
miały rozpocząć aktywne skanowanie, przez sto minut emitując sygnały świetlne i ra-
darowe w dziesięciosekundowych odstępach. 

Taki ciąg instrukcji gwarantował, iż próbniki zostaną namierzone i zniszczone na 

długo przed upływem stu minut -napływ danych zostałby przerwany, a cała misja skoń-
czyłaby się fiaskiem. 

Tym  razem  jednak  zadaniem  sond  nie  było  przetrwanie.  Dane,  transmitowane 

przez nie, nie miały znaczenia. Chodziło tylko o to, by przyciągnąć uwagę Yevethów i 
tym sposobem zgromadzić jak największą widownię dla przedstawienia, które miało się 
wkrótce rozpocząć. 

Próbniki spisały się w roli heroldów wręcz wspaniale. 
Tego  dnia  głównym  zadaniem  Nila  Spaara  było  zapełnianie  wylęgarni.  Prawie 

wszystkie nowe mara-nas zostały zniszczone podczas niezdarnej i nieudanej próby od-
bicia Hana Solo, przedsięwziętej przez szkodniki. Straty zasmuciły i zirytowały wice-
króla. Zajął się więc bliską współpracą z wybranymi marasi, by komnaty w nie uszko-
dzonych wylęgarniach jak najszybciej zapełniły się jego potomstwem. 

Wieści,  które  przyniósł  do  jego  apartamentów  bojaźliwy  drugi  proktor  do  spraw 

obrony, były na tyle pilne, że usprawiedliwiały nieoczekiwane najście. 

Daramo, przepraszam cię po tysiąckroć. Obce statki nieznanego typu wtargnęły 

w nasze strefy obrony numer dziewięć i jedenaście - zameldował proktor drżącym gło-
sem.  -  Skanują  naszą  flotę.  Szacowny  Dar  Bille  ogłosił  stan  gotowości  dla  naszego 
okrętu i błaga cię o radę, panie. 

Gdy Nil Spaar dotarł na mostek, panowało tam zdecydowanie zbyt wielkie zamie-

szanie.  Kilka  sygnałów  alarmowych  wyło  jednocześnie,  nowy  zaś  proktor,  odpowie-
dzialny za obronę stołecznej planety, toczył zażartą dyskusję z dowódcą okrętu. Przy-
bycie wicekróla położyło kres sporowi na temat hierarchii ważności: i Tho Voota, i Dar 
Bille uklękli przed nim, przedkładając swoje racje. 

- Pokażcie mi, co się stało - rozkazał Nil Spaar, uciszając obu machnięciem ręki. 
Uważnie  obejrzał  na  głównym  ekranie  nagrania  wykonane  przez  aparaturę  reje-

strującą sprzężoną z czujnikami statku oraz przez wysunięte stacje nasłuchowe. W od-
stępie kilku chwil pojawiły się w systemie trzy sondy. Były identycznych rozmiarów, a 
może  nawet  tego  samego  typu,  co  próbniki  regularnie  niszczone  przez  patrole  we-
wnątrzsystemowe. Sondy leciały w szyku przypominającym odwrócony trójkąt, które-
go  najodleglejsze  wierzchołki  tworzyły  względem  obserwatora  kąt  piętnastu  stopni. 
Uparcie wysyłały  w stronę floty impulsy światła i fal radiowych, pobudzając do życia 
alarmy na mostku niszczyciela. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

215 

- Osąd Dar Bille'a jest słuszny - rzekł Nil Spaar. - To znak, że wkrótce pojawią się 

tu nieprzyjacielskie okręty. Natychmiast ruszymy na spotkanie próbników. 

-  Ależ  daramo,  zważ  tylko,  że  jeśli  mamy  do  czynienia  z  kolejnym  fałszywym 

alarmem, jak wczoraj nad Prezą, to... - zaprotestował proktor.- To przejdą zbyt daleko, 
byśmy mogli dopaść je z tej orbity - wpadł mu w słowo Dar Bille. 

- Być może ich celem jest odciągnięcie nas od ojczystej planety. 
- Mamy dość statków, by ochronić i ją - powiedział Nil Spaar, ucinając dyskusję. - 

Okręt flagowy Protektoratu nie musi bać się wrogów. Przechwycimy próbniki. 

Dar Bille odwrócił się. 
-  Powiadomić  pozostałe  jednostki,  że  opuszczamy  orbitę.  Sternik!  Kurs  na  obce 

obiekty. Po wyjściu z formacji prędkość jedna czwarta. 

Powoli  i  z  gracją  dziób  ogromnego  niszczyciela  gwiezdnego  zwrócił  się  na  ze-

wnątrz  orbity  i  ku  górze.  Trójkąt  nieprzyjacielskich  próbników  znalazł  się  dokładnie 
naprzeciw centralnego panelu widokowego okrętu. Rozsiadłszy się wygodnie w kabinie 
dowodzenia,  Nil  Spaar  wlepił  wzrok  w  ten  trójkąt  i  pomyślał  o  słodkiej  zemście  za 
śmierć swoich dzieci. 

 
W  Giat  Nor  była  noc  -  cicha  i  spokojna,  jak  wszystkie  noce  na  N'zoth,  pod 

gwiezdną kopułą Powszechnego. 

W  pewnej  chwili  wartownik  wywołał  proktora  miasta,  Tona  Raalka,  na  dziedzi-

niec jego siedziby i zameldował mu o niezwykłym zjawisku: trzech jaskrawych rozbły-
skach na niebie nad pomocną półkulą N'zoth. 

-  Nastąpiły  jeden  po  drugim,  niczym  słowa  w  zdaniu  -  relacjonował.  -  Były  ja-

śniejsze  niż  którakolwiek  z  gwiazd  Powszechnego.  Widziałem  na  własne  oczy  tylko 
trzecią z nich, ale i tak blask oślepił mnie na dobre kilka minut. 

Na  dziedzińcu  zgromadzili  się  już  członkowie  rodziny  Tona  Raalka  oraz  służba, 

zwabieni światłem, które wpadło do ich pokojów przez okna lub otwarte drzwi. Widząc 
ich, proktor celowo oświadczył gromkim głosem: 

- Nie widzę powodu do obaw. Najprawdopodobniej to część naszej wspaniałej flo-

ty wyruszyła, by zapolować na szkodniki. 

Wartownik nie ustępował. Stojąc na posterunku, nieraz widział statki skaczące w 

nadprzestrzeń nad N'zoth. To, co zobaczył dziś, wyglądało zupełnie inaczej. 

- Czy to możliwe, żeby nad nami toczyła się walka, etaiasł Może dla bezpieczeń-

stwa powinniśmy ukryć rodziny... 

Wtem ktoś krzyknął, wskazując palcem na gwiazdy. Ton Raalk odwrócił się i za-

darł głowę ku górze. W zdumieniu zapatrzył się w mały wycinek nieba, wielkości dłoni 
u wyciągniętej ręki, na którym nagle rozpoczął się świetlny balet. 

 
Gdy w trójkącie wyznaczonym przez sondy zaczęły pojawiać się nieprzyjacielskie 

okręty, Nil Spaar pochylił się w fotelu z niecierpliwym błyskiem w oczach. 

- O tak, przybywajcie - ponaglił. - Tym chwalebniejsze będzie nasze zwycięstwo. 

Jakież  wspaniałe  niebo,  pełne  celów  dla  naszych  dział.  Dziś  jeszcze  każdy  Yevetha 
okryje się chwałą i pomszczone zostaną wszystkie utracone dzieci. 

background image

Próba Tyrana 

216 

Na  razie  jednak  floty  znajdowały  się  poza  zasięgiem  skutecznego  ostrzału.  Był 

jeszcze  czas  na  to,  by  reżyserzy  zbliżającej  się  rozgrywki  zdążyli  przegrupować  siły, 
dążąc do uzyskania optymalnej pozycji wyjściowej. Majestatyczny wdzięk kosmiczne-
go baletu kontrastował z morderczym przeznaczeniem uczestniczących w nim maszyn. 

Dar  Bille  polecił,  by  krążownik  przechwytujący  „Splendor  Yevethów"  poprowa-

dził  flotę,  chroniąc  okręt  flagowy  przed  ewentualnym  atakiem  z  nadprzestrzeni.  Tho 
Voota dbał o to, by „Duma Yevethów" i towarzyszące jej jednostki niespiesznie posu-
wały się naprzód, czekając na przybycie pozostałych, orbitujących nad N'zoth statków. 

Tymczasem liczba wrogich okrętów stale rosła. Zanim ustały ostatnie błyski towa-

rzyszące wejściu w normalną przestrzeń, było ich już dwieście. Wtedy siły Nowej Re-
publiki rozpoczęły przegrupowanie. Statki sformowały eskadry, ustawiając się w szere-
gu, tak by można było bez trudu określić ich liczbę. Ich powolne ruchy świadczyły o 
wręcz aroganckiej pewności siebie. 

Daramo, odbieramy sygnał od szkodników - zawołał proktor odpowiedzialny za 

łączność. 

- Dla rozrywki posłucham, co  mają do powiedzenia  - rzekł Nil Spaar, podnosząc 

się z fotela. - Niech wszyscy posłuchają, proktorze. Niech te słowa będą świadectwem 
słabości i niemocy naszych wrogów. Zapewne najpierw będą się przechwalać i grozić 
nam, a potem ukryją tchórzostwo pod maską miłosierdzia. 

- Mówi generał Etahn A'baht, dowódca połączonych sił Nowej Republiki w sekto-

rze  Farlax.  Po  raz  ostatni  ostrzegam  mieszkań-ców  światów  należących  do  Ligi 
Duskhańskiej  i  wzywam  do  przyjęcia  odpowiedzialności  za  zbrodnie  przeciwko  żyją-
cym  w  pokoju  ludom  Gromady  Koornacht.  Zwróćcie  zagarnięte  przemocą  terytoria  i 
uwolnijcie wszystkich zakładników... 

 
Sil Sorannan oglądał przybycie floty Nowej Republiki na trójwymiarowych moni-

torach w centrum kierowania ogniem, na pokładzie okrętu flagowego. 

Właśnie  w  tym  pomieszczeniu  dokonywał  się  proces  przydzielania  celów  po-

szczególnym  bateriom.  Kierowali  nim  trzej  yevethańscy  oficerowie,  zasiadający  przy 
konsoletach w obniżonej części sali. Do obowiązków Sorannana należało jedynie nad-
zorowanie  pracy  serwera  przechowującego  rejestr  celów  oraz  elektronicznych  łącz  z 
całą resztą statku. 

Mimo to obserwował holograficzną mapę z równie napiętą uwagą jak jego przeło-

żeni.  Gdy  tylko  dostrzegł  pierwsze  okręty,  wsunął  dłoń  do  kieszeni  i  znalazł  w  niej 
twardy grzebień. Potarł jego grzbiet niczym talizman szczęścia  i spokojniej popatrzył 
na stale rosnące siły Nowej Republiki. Z coraz większym szacunkiem słuchał przemo-
wy ich dowódcy. 

- ...Nie będziemy tolerowali podbojów, których dokonaliście, i nie pozwolimy na 

kolejne.  Wzywam  kapitanów  wszystkich  yevethańskich  okrętów:  wyłączcie  systemy 
bojowe  i  osłony.  Pozostańcie  na  dotychczasowych  orbitach.  Jeżeli  tego  nie  uczynicie, 
zostaniecie  zniszczeni.  Wzywam  też  wicekróla  Nila  Spaara,  by  zarządził  natychmia-
stową kapitulację swojej floty w całym sektorze, zrzekł się władzy oraz stanowiska wi-

background image

Michael P. Kube-McDowell 

217 
cekróla.  Tylko  wtedy  yevethańskie  miasta  zostaną  oszczędzone.  Jeśli  stawicie  opór, 
unicestwimy waszą flotę i was samych. 

Frontalny atak z ogromną przewagą sił! Tak właśnie powinno się prowadzić woj-

nę, pomyślał z podziwem Sorannan. Siła przeciwko sile, a nie tchórzliwa taktyka Soju-
szu Rebeliantów. Dorośliście, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni... 

Słuchając A'bahta, Sorannan przesunął się ku lewemu krańcowi swojego stanowi-

ska  i  otworzył  jeden  z  paneli  serwisowych.  Na  razie  jednak  nie  wyciągnął  ze  skrytki 
między ciasno upakowanymi obwodami ręcznie zbudowanego blastera. Czekał na od-
powiedź Nila Spaara, choć i tak wiedział, jaki będzie jej ton. 

Stojąc  w  rozkroku,  z  rękami  splecionymi  na  piersiach,  Etahn  A'baht  zmarszczył 

brwi i przyglądał się w milczeniu ruchom yeve-thańskiej floty. W chwili gdy skończył 
wygłaszać  ultimatum,  na  mostku  „Nieustraszonego"  zapadła  grobowa  cisza,  która  z 
każdą sekundą stawała się coraz trudniejsza do zniesienia. 

- Jakiś odzew? - spytał wreszcie. 
- Żadnego, chyba że uznamy za odzew fakt, iż nadal posuwają się w naszą stronę. 
- Być może będzie to jedyna odpowiedź, jaką dostaniemy -rzekł A'baht. - Ile czasu 

do kontaktu bojowego? 

- Sześć minut i dwadzieścia sekund. Generał skinął głową. 
-  W  porządku  -  westchnął.  -  Załogi  myśliwców  do  maszyn!  Przygotować  się  do 

wyłączenia osłon wokół pokładów startowych. Niech przynajmniej ze dwadzieścia sta-
nowisk ogniowych omiecie ten niszczyciel klasy Super dalmierzami laserowymi. Przy-
pomnimy szanownemu wicekrólowi, że wiemy, gdzie go szukać. 

 
Mijały minuty, a dystans między flotami stale się zmniejszał. Sil Sorannan wycią-

gnął z kieszeni grzebień i przyczesał rzednące rude włosy. Wiedział, że milczenie Nila 
Spaara to wyraz pogardy dla wrogów, a jednocześnie był przekonany, iż wicekról nie 
oprze się pokusie bezpośredniego wyrażenia uczuć. Kiedy jednak najpotężniejsze dzia-
ła „Dumy Yevethów" - a raczej imperialnego niszczyciela „Postrach", przypomniał so-
bie  Sorannan  -  za  minutę  miały  się  znaleźć  w  odległości  umożliwiającej  skuteczny 
ostrzał najbliższej jednostki  Nowej Republiki,  nie  mógł już  dłużej czekać. Trzymając 
grzebień oburącz, skręcił go energicznie, łamiąc na dwie części. Z wydrążonego wnę-
trza jednej z nich wydobył cienki pręt, opatrzony trzema przyciskami. 

Obserwując równocześnie  yevethańskich oficerów i zmiany  na mapie taktycznej, 

Sorannan przełożył szybko pręt miniaturowego sterownika do prawej ręki, w lewą zaś 
ujął blaster. W tym momencie Nil Spaar zaczął wygłaszać swoją buntowniczą mowę. 

-  Jesteście  niskimi  i  nieczystymi  stworzeniami,  a  wasze  groźby  mam  za  nic  - 

oświadczył wicekról. - Wasze istnienie jestskazą na doskonałości Powszechnego i ob-
raża honor Wybranych. Rozpruję miękkie, blade brzuchy waszych okrętów i wywlokę 
ich  wnętrzności  w  przestrzeń.  Wasze  płuca  będą  wołały  o  tlen,  a  słaba  krew  zawrze 
wam w uszach. Nikt nie odpowie na wasze błagania i nikt nie usłyszy krzyków. Wasze 
ciała polecą ku  słońcu  i  spłoną.  Zapomni o  was  wasze  potomstwo, a  wasze partnerki 
przyjmą w swoich łożach nową krew. 

background image

Próba Tyrana 

218 

Głupcze, pomyślał Sorannan, ich flota jest trzy razy silniejsza niż twoja, a wkrótce 

zyska  pięciokrotną  przewagę. Z kamienną  twarzą  wcisnął  pierwsze dwa  klawisze ste-
rownika, po czym uniósł blaster na wysokość ramienia i otworzył ogień. 

 
A'baht wysłuchał tyrady Nila Spaara z ponurą miną i gasnącą nadzieją w oczach. 
-  To  wszystko  -  powiedział.  -  Zabrać  wszystkich  z  pokładu  obserwacyjnego;  nie 

będą tam bezpieczni. Złamać ten paradny szyk i naładować działa. 

- Generale! - zawołał oficer taktyczny. - Yevethański okręt flagowy zwalnia. 
A'baht kiwnął głową. 
- Będzie nam trochę łatwiej, jeśli nie weźmie udziału w walce. 
-  Sir,  nie  tylko  jednostka  klasy  Super  zmniejsza  prędkość,  ale  także  krążownik 

przechwytujący i wszystkie niszczyciele klasy Imperiał. Właściwie już się zatrzymały. 
Nie rozumiem tej taktyki. Okręty typu T są trudne do zniszczenia, ale imperialne kon-
strukcje dysponują większą siłą ognia. 

A'baht badawczo przyglądał się ekranowi taktycznemu. 
- Niech wszystkie jednostki zwolnią do jednej ósmej. Zyskamy trochę czasu, żeby 

się nad tym zastanowić. Czy któryś ze statków typu T został w tyle? 

- Nie, nadal się zbliżają- odparł taktyczny. Mijały sekundy. - Generale, imperialne 

okręty najwyraźniej zawracają. Może wicekról ma nagły atak zdrowego rozsądku? 

A'baht  pomyślał  o  deklaracji  Yevethów,  jakoby  zawiązali  sojusz  z  Wielką  Unią 

Imperialną. Czynniki oficjalne nigdy nie brały jej poważnie... 

-  A  może  to  ktoś  inny?  -  spytał.  -  Może  właśnie  jesteśmy  świadkami  rozłamu  w 

grupie przyjaciół? Sprawdźmy, czy uda nam się go przyspieszyć. Zespoły uderzeniowe 
Blackvine, Wierzchołek i Keyhole, naprzód! Doścignąć i związać walką nieprzyjaciel-
skie jednostki. 

 
Na  pokładzie  okrętu  flagowego  służyło  pięciuset  trzynastu  weteranów  Czarnego 

Miecza. Mieli przeciwko sobie piętnaście tysięcy Yevethów. Takie proporcje nie prze-
rażały majora Soran-nana. Jego ludzie dysponowali czymś więcej, niż tylko blastera-mi 
i  silną  motywacją.  Okręt  już  znajdował  się  pod  ich  kontrolą;  rozprawienie  się  z  jego 
niedawnymi właścicielami było jedynie formalnością. 

Sorannan  pomyślał,  że  jest  w  tym  jakaś  ironia:  narzędziem,  które  pozwoliło  im 

odzyskać wolność, był... układ podporządkowania. 

Po  trzech  minutach  od  wciśnięcia  klawiszy  sterownika,  które  spowodowało,  że 

statki skierowały  się  w  stronę Byss,  w centrum  kierowania ogniem zjawił się  kapitan 
Eistern i trzej inni ludzie, zatrudnieni dotąd w siłowni niszczyciela. 

- Wygląda na to, że poradził pan sobie bez nas, sir - rzekł Eistern, przyglądając się 

zwłokom yevethańskich oficerów. Nad konsoletami, na które runęły trzy osmalone cia-
ła, nadal unosiły się smużki dymu. 

- Nie sprawili mi kłopotu - stwierdził Sorannan z widoczną satysfakcją. 
Eistern spojrzał na holograficzny celownik. 
- Szkoda, że nie można powiedzieć tego samego o statkach Sojuszu- rzekł. - Zdaje 

się, że ruszyły za nami. Nie jesteśmy jeszcze gotowi do nawiązania walki. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

219 

- Znikniemy stąd, zanim tu dotrą - uspokoił go Sorannan. 
-  Nie  wiedzą  nawet,  co  się  tu  dzieje.  Może  daliby  nam  spokój,  gdyby  się  dowie-

dzieli? 

- Mam zamiar im powiedzieć, ale z innego powodu - odparł Sorannan. - Chcę, że-

by wiedzieli, komu zawdzięczają zwycięstwo. 

Podszedł do swojej stacji roboczej i przełożył  we  wnętrzu pulpitu  kilka  płytek z 

obwodami. Monitory mrugnęły, a po chwili ukazał się na nich obraz nowych opcji, do-
stępnych ze zmodyfikowanego stanowiska. 

- Generale A'baht, czy odbiera pan tę transmisję? 
- Tu A'baht - rozległ się wyraźnie zaciekawiony głos generała. - Proszę o identyfi-

kację.-  Z  przyjemnością  i  dumą,  generale.  Mówi  major  Sil  Soran-nan  z  Dowództwa 
Czarnego Miecza floty imperialnej, pełniący obowiązki dowódcy niszczyciela gwiezd-
nego „Postrach" oraz komandor eskadry „Obóz Pa'aal" w jednej osobie. 

- Nigdy nie słyszałem o takiej jednostce, majorze. Sorannan zaśmiał się głucho. 
-  To  nowa  formacja,  generale.  Szkoda,  że  nie  było  pana  tutaj,  gdy  przechodziła 

swój chrzest bojowy. 

- Jeżeli nie macie wrogich zamiarów, to... 
-  Nie  kochamy  was  dziś  bardziej  niż  wtedy,  gdy  spotkaliśmy  się  z  wami  po  raz 

ostatni - przerwał mu Sorannan - ale nie mamy zamiaru walczyć w obronie tych, którzy 
nas zniewolili. 

- Poddajcie się, a nie stanie się wam krzywda. 
- O nie - rzekł Sorannan. - Zbyt długo tu tkwiliśmy. Trzynaście lat i dziewięć mie-

sięcy... Nie, generale. To jest nasze pożegnanie. Bierzemy tylko to, co do nas należy: na 
początek wolność i te statki. Yevethów pozostawiamy wam. 

Major wcisnął środkowy i trzeci klawisz sterownika. Niemożliwy do zagłuszenia, 

hiperkomowy  sygnał pomknął przez próżnię i dotarł do obwodów podporządkowania, 
ukrytych głęboko w strukturze każdego imperialnego okrętu wojennego, jaki znajdował 
się nad N'zoth i innymi światami w Gromadzie. 

Komputery nawigacyjne autopilotów obliczyły wektory skoków, a motywatory hi-

pernapędu pobudziły do działania gigantyczne zapasy energii drzemiącej w reaktorach 
jonizacji słonecznej. Przestrzeń zadrżała i zamknęła  się  wokół przyspieszających stat-
ków. 

Ułamek sekundy później odwrót Dowództwa Czarnego Miecza z Gromady Koor-

nacht wreszcie stał się faktem. 

 
W chwili, gdy z ekranów znikł trzon yevethańskiej floty, na mostku „Nieustraszo-

nego" rozległy się wiwaty, jednak A'baht szybko je uciszył. 

- Nie jesteśmy w stanie zweryfikować tego, co usłyszeliśmy. Możliwe, że jednost-

ki wroga skoczyły tylko na odległość pół roku świetlnego i wrócą, by zaskoczyć nas z 
flanki. Co więcej, mamy przed sobą czterdzieści cztery statki typu T i jak dotąd żaden z 
nich nie opuścił formacji. To jeszcze nie koniec. 

Do spotkania przerzedzonych szyków yevethańskiej armady z flotą Nowej Repu-

bliki pozostało bardzo niewiele czasu. A'baht wykorzystał go w większości do nadania 

background image

Próba Tyrana 

220 

kolejnego  wezwania  do  kapitulacji.  Skierował  je  do  kapitanów  zbliżających  się  okrę-
tów, szczególnie mocno akcentując przewagę liczebną, jaką dysponowały jego siły. 

Odpowiedź  nie  nadeszła.  Yevethańska  flota  parła  naprzód.  Jakiekolwiek  były 

ostatnie  rozkazy  Nila  Spaara,  najwyraźniej  wciąż  pozostawały  w  mocy.  Zdaniem 
A'bahta, to właśnie - bardziej niż inne przesłanki — zwiastowało rychły powrót impe-
rialnych niszczycieli. 

- Nie wierzę, że formacja, która została zdziesiątkowana... a w tym przypadku na-

wet bardziej osłabiona... i to jeszcze przed rozpoczęciem bitwy, nie rozpadłaby się sa-
moistnie. Przecież stracili najwyższe dowództwo, nim oddali pierwszy strzał, a do tego 
mają przed sobą znacznie mocniejszego przeciwnika - rzekł generał. -Jeśli ci dowódcy 
mają choć trochę rozsądku, powinni teraz myśleć o kapitulacji lub ucieczce. 

- A jednak tego nie robią- zauważył pułkownik Corgan. - Cele numer osiemnaście, 

dwadzieścia  i  dwadzieścia  jeden  właśnie  ostrzelały  jeden  z  fantomów  należących  do 
zespołu uderzeniowego Token. 

-  Wniosek  może  być  tylko  jeden:  nieprzyjacielska  formacja  nie  została  zdziesiąt-

kowana, tylko celowo podzielona - podsumował A'baht. - Struktura dowodzenia musia-
ła pozostać nietknięta, a gdzieś w pobliżu, poza rejonem bitwy, czai się reszta sił. Mo-
żemy  więc  założyć,  że  mamy  teraz  do  czynienia  z  jednostkami  niewielkiej  wartości, 
których jedynym zadaniem jest odwrócenie naszej uwagi, rozbicie szyku i zmiękczenie 
nas przed planowanym kontruderzeniem. 

- Zgadzam się, że możemy w ten sposób interpretować sytuację- rzekł pułkownik 

Corgan. - Jak ją rozegramy, generale? 

A'baht przyjrzał się ekranowi taktycznemu. 
- Musimy zneutralizować flotę przeciwnika bez naruszania integralności i ograni-

czania mobilności własnych sił - powiedział w końcu. - Oto moje rozkazy: wstrzymać 
start bombowców. Patrolowce wypuszczać na krótki dystans. Przechwytujące A-wingi 
mają  startować  jedynie  w  odpowiedzi  na  bezpośrednie  zagrożenie  ze  strony  wrogich 
myśliwców.  Standardową  formacją  operacyjną  pozostaje  eskadra  okrętów.  Dowódcy 
eskadr mają od tej chwili całkowitą autonomię. Wszystkie jednostki mają przystąpić do 
ścigania,  wiązania  walką  i  niszczenia  napotykanych  celów.  Chcieli  bitwy,  to  będą  ją 
mieć.- A co z zakładnikami, sir? A'baht potrząsnął głową. 

- Proszą się za nich modlić, pułkowniku. To wszystko, co możemy dla nich zrobić. 
 
Wielkie konflikty nie są niczym innym, jak tylko nagromadzeniem drobnych poty-

czek. Tak też działo się w bitwie o N'zoth. Nie znalazłoby się ani jednego punktu ob-
serwacyjnego, z którego można by ogarnąć wszystkie ogniska walki. Nie był nim nawet 
pokład obserwacyjny flagowego okrętu floty Nowej Republiki. 

Luke i Akanah odesłali z kwitkiem porucznika, który przyszedł zabrać ich w bez-

pieczne  miejsce.  Podjęcie  działań  bojowych  nie  oznaczało  końca  zadania  Wialu  -  ku 
zdziwieniu Luke'a kobieta nadal podtrzymywała iluzję republikańskiej  floty, choć wo-
kół statków-fantomów poczęły pojawiać się błyski laserowych strzałów. 

-  Powiedziała,  że  będzie  kontynuować  projekcję  tak  długo,  jak  zdoła,  nawet  jeśli 

Yevethowie się nie poddadzą- szepnęła Akanah. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

221 

Luke skinął głową. 
- Jeżeli fantomy przyciągną choć część yevethańskiego ognia... 
- Stwierdziła, że na statku, którego nie ma, nikt nie zginie. 
Oboje  zdawali  sobie  sprawę,  że  wysiłek  nie  pozostaje  bez  wpływu  na  kondycję 

Wialu. Gdy bitwa rozgorzała na dobre, a na niebie pojawiały się coraz to nowe punkci-
ki  martwych  i  płonących  wraków,  sędziwa  Fallanassi  zaczęła  słabnąć  w  oczach.  W 
końcu, na chwilę przed wybuchem przelatującego w odległości zaledwie kilku kilome-
trów lekkiego eskortowca Nowej Republiki, siedząca kobieta osunęła się na pokład, a 
fantomy po prostu znikły. 

Jednak  nawet  wtedy  zdumiała  Luke'a,  odmawiając  opuszczenia  punktu  obserwa-

cyjnego. 

-  Będę  patrzeć  aż  do  końca.  Bez  wzglądu  na  to,  jaką  podąża  się  ścieżką,  ważne 

jest, by pamiętać, czym jest wojna - powiedziała, pozwalając Akanah odprowadzić się 
do jednego z półleżących foteli. 

Luke  od  wielu  godzin  nosił  się  z  zamiarem  zadania  pytania  i  był  coraz  bardziej 

niecierpliwy. W końcu kucnął obok Wialu, plecami do walczących. 

- Wialu, muszę to wiedzieć: czy na tych okrętach są Fallanassi? 
- Tak - odparła. 
Skywalker odetchnął głęboko i powoli. 
- Czy jest wśród nich Nashira? 
-  Nie  słyszę  twojego  pytania  -  odpowiedziała  Wialu.  Frustracja  Luke'a  osiągnęła 

próg bólu. Odwrócił się ze złością. 

- Mogę ci tylko powiedzieć, że nie są zakładnikami - dodała. - Sami podjęli się tej 

misji. To było poprzednim razem, gdy Nurt zawrzał tak jak dziś... w dniu, kiedy Yevet-
howie upomnieli się o naszą ziemię. Wielu wtedy zginęło. Niektórych udało się urato-
wać, gdy Fallanassi wmieszali się w tłum. Nie prosiłam ich o to, ale szanują ich i ofiarę, 
którą ponieśli. 

Patrząc na płonący yevethański statek, Luke doszedł do wniosku, że nie ma wybo-

ru - może tylko wraz z Wialu milczeniem uczcić ich ofiarę. 

 
Wynik bitwy o N'zoth był przesądzony od chwili, gdy major Sil Sorannan opuścił 

pole walki, uprowadzając niszczyciele należące do Czarnego Miecza. 

Mimo to bój stał się wyjątkowo zacięty i brutalny. Osłony yevethańskich okrętów 

były  lepsze  niż  republikańskich, kulista  zaś symetria  jednostek typu T zapewniała  im 
nadzwyczajną  wydajność  ostrzału.  Choć  -  wedle  imperialnych  standardów  -  nie  były 
zbyt silnie uzbrojone, łączna bowiem moc ośmiu baterii kazała porównywać je co naj-
wyżej do kanonierki, nie mówiąc nawet o eskortowcu czy ciężkim krążowniku, to jed-
nak  zdolność  do  koncentracji  ognia  na  niewielkim  celu  dawała  im  wartość  bojową 
znacznie większej jednostki. 

Atakowane przez trzy lub cztery okręty Nowej Republiki jednocześnie, yevethań-

skie statki rozpadały się jeden po drugim. Była to jednak wojna na wyczerpanie, w któ-
rej  bilans  porażek  i  zwycięstw  niemal  się  równoważył.  „Thunderhead",  „Aboukir", 
„Werra", „Garland", „Banshee"... 

background image

Próba Tyrana 

222 

Nie dotyczyło to wyłącznie dużych jednostek. „Yakez" komandora Farleya Carso-

na dostał się między dwa okręty typu T i rozpadł się na dwie części wskutek eksplozji 
w przedniej ładowni, do której doszło po przeciążeniu dziobowych tarcz. Lot-niskowiec 
„Ballarat" został trafiony pociskami w okolicę pokładu startowego numer cztery. Łań-
cuch detonacji wyrzucił w przestrzeń trzy eskadry strzaskanych E- i X-wingów. 

Tragedia „Ballarata" dała Płatowi Mallarowi pierwszą szansą zrobienia czegoś in-

nego, niż bierna obserwacja z czeluści hangaru. Wszystkie transportery i promy zostały 
przydzielone  do  zespołów  uderzeniowych  w  charakterze  pomocniczych  pojazdów  ra-
tunkowych.  Prom  Mallara  trafił  na  pokład  krążownika  „Man-djur",  należącego  do  tej 
samej eskadry co „Ballarat" i znajdującego się najbliżej w chwili feralnego ataku rakie-
towego. Podczas gdy „Mandjur" wdał się w pojedynek z yevethańskim okrętem, Mallar 
zdołał wyłowić w przestrzeni jednego żywego i dwóch martwych pilotów, latając pod 
intensywnym ostrzałem. 

Mimo  dotkliwych  strat  po  obu  stronach,  których  niemym  dowodem  był  gąszcz 

unoszących się w próżni szczątków, przewaga Nowej Republiki rysowała się coraz wy-
raźniej. 

Tylko w dwóch momentach wydawało się, że ta tendencja może ulec odwróceniu. 

Najpierw  w chwili, gdy znikły fantomy i yevethańskie statki skoncentrowały ogień na 
prawdziwych  jednostkach,  a  potem  -  pod  koniec  bitwy  -  podczas  ataku  trójskrzy-
dłowych  myśliwców,  które  w  samobójczych  misjach  nurkowały  ku  republikańskim 
okrętom przez dziury w polach siłowych, otwarte intensywnym ogniem „Fat Manów". 

W ciągu zaledwie pięciu minut sześć jednostek walczących z resztkami yevethań-

skiej floty zostało zniszczonych lub zmuszonych do odwrotu.  „Mandjur" był jednym z 
okrętów, które  miały uzupełnić szyk, jednak nim zdążył  wypuścić połowę  myśliwców 
przechwytujących,  został  dwukrotnie  trafiony  w  rufę.  Zaczął  dryfować  bezwładnie,  z 
wyłączonymi silnikami i bez tylnych osłon. 

Chwilę  po  tym,  jak  podwójna  eksplozja  wstrząsnęła  krążownikiem,  Mallar  dołą-

czył do grupy pilotów, techników i droidów, usiłujących usunąć wrak E-winga, bloku-
jący wylot pokładu startowego. Z rozmów, które prowadzili podczas pracy, dowiedział 
się, jak przebiega bitwa. Błyskawicznie podjął decyzją. 

Odkąd tylko trafił na pokład „Mandjura", miał na oku X-win-ga kapitana Tegetta. 

Jaskrawo  czerwony  myśliwiec  stał  na  zarezerwowanym  stanowisku  tuż  pod  przezro-
czystą ścianą pomieszczenia kontroli lotów. Gdy wreszcie usunięto szczątki rozbitego 
E-winga i nie uszkodzone maszyny poczęły kierować się ku wylotowi hangaru, Mallar 
porzucił swój prom i popędził do czerwonego X-winga. 

Kiedy  szef kontroli lotów  udzielił  mu pozwolenia  na start, zamiast przegonić  do 

diabła,  Mallar  wiedział  już,  że  położenie  krążownika  jest  bardzo  ciężkie.  Charaktery-
stycznie pomalowany myśliwiec bez kłopotów i zbędnych pytań zajął miejsce w szyku 
między dwoma E-wingami i wkrótce dostał zielone światło. 

- Idą cztery! - usłyszał Mallar w słuchawkach, gdy zostawił za sobą pokład starto-

wy „Mandjura". - Tu Niebieska Piątka, potrzebuję pomocy! 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

223 

Skręcając swoim X-wingiem ostro w stronę rufy krążownika, Mallar poczuł lekki 

zawrót głowy. Przypomniał sobie słowa Ackbara: „Nie próbuj zwrotów; polegaj raczej 
na szybkości. Musisz znać swoje mocne strony, ale i granice możliwości". 

Dzięki za lekcję, admirale, pomyślał. Dzięki za szansę. Otwierając kanał łączności, 

Mallar dostrzegł zawracającego wraz z nim E-winga, a po chwili następnego, podlatu-
jącego od dołu i zajmującego miejsce po prawej. 

- Tu dowódca Czerwonych - odezwał się spokojnie i pewnie. - Lecimy do ciebie, 

Niebieski. Zajmij się pierwszym, a nam zostaw resztę. 

Mallar popchnął manetkę akceleratora. Myśliwiec skoczył naprzód, jakby udzieliła 

mu się niecierpliwość prowadzącego go pilota. 

 
Raporty wywiadu dotyczące innych rejonów Gromady brzmiały podobnie: okręty, 

które orbitowały nad zniszczonymi koloniami, znikły. Późniejsze analizy wykazały, że 
jednostki te wzmocniły obronę N'zoth, Wakizy, Z'fell i innych rozwiniętych światów. 

Dane nadesłane z zespołów uderzeniowych, które zaatakowały te właśnie planety, 

potwierdzały fenomen zaobserwowany nad N'zoth: imperialne okręty zawróciły i sko-
czyły  w  nadprzestrzeń  bez  widocznej  przyczyny,  z  yevethańskich  zaś  statków  nie 
umknął i nie poddał się ani jeden. Wszystkie walczyły do końca, jakby to Flota Nowej 
Republiki była agresorem, aż wreszcie zostały zniszczone. 

A'baht był głęboko wstrząśnięty, nigdy przedtem bowiem, w ciągu trzydziestu lat 

służby, nie widział podobnej determinacji.- Dawniej wystarczyło pokonać przeciwnika 
- powiedział do kapitana Morano w zaciszu sali narad.  - Nie spotkałem jeszcze wroga, 
który  zmusiłby  mnie,  bym  go  doszczętnie  unicestwił.  Pod  koniec  walki  zacząłem  się 
zastanawiać, jak by  tu  uratować resztki ich  floty.  Gdyby  dali  mi szansę, zawahali się 
przez chwilę albo chociaż cofnęli... 

-  Nie  dali  nam  szansy  -  stwierdził  Morano  kręcąc  głową.  -Nie  można  okazywać 

miłosierdzia komuś, kto skacze nam do gardła. 

- Nie - przyznał A'baht. 
Raz po raz stukając palcem wskazującym w klawisz kurso-ra, A'baht zaczął prze-

glądać listy ofiar. Trwało to dość długo. 

-  To  pomyłka  -  powiedział,  zatrzymując  dane  na  ekranie.  -Tegett  nie  opuścił  po-

kładu „Mandjura". Ktoś inny musiał wziąć jego myśliwiec. Na razie nie wiadomo, kto 
to był. 

- Szkoda. Mielibyśmy heroiczną historyjkę dla sieci informacyjnych - rzekł Mora-

no. - „Kapitan ratuje swój okręt taranując myśliwcem nieprzyjacielski bombowiec pilo-
towany przez samobójcę"... 

Stuk... stuk... stuk... 
- Jakąż cenę przyszło nam zapłacić za zwycięstwo... 
- Naszły pana wątpliwości, generale? 
- Nie - odparł twardo A'baht. - O, nie. Powiedziałem wprawdzie, że miałem ochotę 

ich oszczędzić, ale na szczęście nie dali mi szansy. To byłby gruby błąd. 

- Nie rozumiem... A'baht wskazał na ekran. 

background image

Próba Tyrana 

224 

-  Czy  wyobraża  pan  sobie,  co  by  się  stało,  gdyby  starczyło  im  cierpliwości,  aby 

jeszcze przez dziesięć lat poznawać nas lepiej i rozbudowywać flotę? Nie, niczego nie 
żałuję, kapitanie. Cieszę się z tego, co się dziś wydarzyło, choć z ciężkim sercem podją-
łem wyzwanie. Dobrze się stało, że zrobiliśmy z Yevethami porządek, zanim urośli w 
siłę i odkryli nasze słabe punkty. — Generał zamknął plik z listą ofiar i odsunął kompu-
terowy notes. -Mam tylko nadzieję, że w jakiś sposób uda nam się dopilnować, by już 
nigdy nie zdołali skonstruować statku kosmicznego. 

 
Nil Spaar stał z ramionami przywiązanymi ciasno do boków, bezradnie obnażając 

zablokowane  poprzeczką  szpony.  Kostki  spętano  mu  krótkim,  plastalowym  kablem. 
Mimo to próbował rzucić się na Silą Sorannana, gdy tylko oficer Imperium pojawił się 
w tunelu prowadzącym z mostka do stanowisk kapsuł ratunkowych. 

Nie udało mu się skoczyć zbyt daleko. Nie trzeba było nawet zastrzelić wicekróla - 

wystarczyła  umiejętnie  podstawiona  noga  jednego  z  czterech  świadków,  porucznika 
Gara, by Yevetha runął na twardy pokład. 

- Nie ma odpowiedniej kary za dwanaście lat męki i śmierć tak wielu przyjaciół  - 

zaczął  Sorannan.  -  Wiem  już,  że  zabicie  ciebie  nie  da  mi  wystarczającej  satysfakcji. 
Bez względu na to, jak bym to zrobił i ile by to trwało, co rano budziłbym się, mając 
przed oczami twarz jednego z tych, którym nie udało się wrócić z nami do domu, i my-
śląc o tym, że zbyt dobrze się z tobą obszedłem. 

A jednak zasługujesz  na  śmierć. Jest tylko jedna  rzecz, która  może sprawić, iż  z 

czystym  sumieniem  spojrzę  w  oczy  tym,  którzy  odeszli:  urządzę  cię  tak,  że  będziesz 
czekał  na  śmierć,  a  wspomnienie  mojej  twarzy  będzie  cię  prześladować  do  ostatniej 
chwili. 

A teraz opowiem ci o sobie trochę więcej. Zanim zacząłem służyć w Dowództwie 

Czarnego Miecza, pracowałem  w Sekcji  Badawczej jako pilot eksperymentalnego ze-
społu  poznającego  prawa  fizyki  obowiązujące  w  nadprzestrzeni.  Próbowaliśmy  stwo-
rzyć metodę bombardowania z nadprzestrzeni, ale nam się nie udało. 

Sorannan kucnął obok głowy Nila Spaara i ciągnął nieco łagodniejszym tonem: 
- Widzisz, okazuje się, że w którakolwiek stronę przechodzi się przez te zaczaro-

wane  drzwi,  trzeba  używać hipernapędu. Wszystko, co zostaje  wyrzucone za burtę  w 
nadprzestrzeni, po prostu tam zostaje. Kiedyś  wystrzeliliśmy tam nawet bezzałogo-wą 
sondę, żeby sprawdzić, czy otworzą się przed nią drzwi, ale w rzeczywistej przestrzeni 
nie pojawiły się nawet jej szczątki. 

Major wstał i dał znak kapitanowi Eisternowi, by otworzył właz kapsuły numer ze-

ro zero jeden. 

- Doprawdy, szkoda, że nasze badania nie przyniosły rezultatu - powiedział Soran-

nan. Cofnął się o krok, gdy Gar i pozostali stawiali Nila Spaara na nogi.  - Szkoda, bo 
pozostawienie  czegoś  w  nadprzestrzeni  jest  naprawdę  proste.  Wystarczy  jednosilne 
pchnięcie, na przykład energia ładunku wystrzeliwującego kapsułę ratunkową. 

Wicekról stał milczący i wyprostowany, z wyrazem pogardy i dumy na twarzy. 
Sorannan stanął twarzą w twarz z Nilem Spaarem, tak blisko, że oddech jego szep-

tu muskał policzki wicekróla. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

225 

- Nie wiem, ile czasu tam przeżyjesz. Wiem tylko, że na pewno tam umrzesz. 
Major odsunął się i patrzył, jak jego towarzysze wpychają Nila Spaara do ciasnego 

pojazdu i blokują właz. 

- Zdychaj powoli - pożegnał więźnia ochrypłym głosem i z całych sił rąbnął dłonią 

w przycisk wyzwalacza. 

Kapsuła ratunkowa z rykiem runęła w niebyt. 
 

background image

Próba Tyrana 

226 

R O Z D Z I A Ł  

15 

Joto  Eckels  wpatrywał  się  w  ekran  zestawu  sensorów  z  niemal  religijną  czcią. 

Choć całe życie poświęcił archeologii, nigdy jeszcze nie miał do czynienia z czymś tak 
niezwykłym: oto w zasięgu ręki pojawił się - niczym klamra spinająca teraźniejszość z 
minionymi stuleciami - całkowicie sprawny obiekt, będący dziełem wymarłej rasy. 

Było  to  wydarzenie  dorównujące  największym  odkryciom  współczesności  -  Pu-

łapce Cieni na Liok, pędowi fasoli z Nojic, Wielkiemu Tunelowi na Pa Tho czy sondzie 
kosmicznej z Foran Tutha. Mimo to z początku Eckels nie czuł radości, a jedynie przy-
tłaczający ciężar odpowiedzialności. Wszak w Pułapce Cieni zginęli Dreiss i Mokem, 
Bartleton zaś mógł jedynie przyglądać się biernie, jak sondę z Foran Tutha trawi ogień, 
nieumyślnie zaprószony przez jego ludzi. 

Tymczasem  Pakkpekatt  i  jego  podkomendni  nie  zaprzątali  sobie  głów  rozważa-

niami o historii i znaczeniu ich misji dla potomności. Chłodni i efektywni, natychmiast 
przystąpili do rozpracowywania nowej, zaskakującej sytuacji. 

- Jaką wiadomość przesłać do Kwatery Głównej, pułkowniku? - spytał Pleck. 
- Tylko raport o pojawieniu się gościa  - odparł Pakkpekatt. Najpierw zobaczymy, 

jak nas powita. Satelita gotowy? 

- Właśnie skończyłem. Czeka na rufie, gotowy do odpalenia. 
- Rekomendacja? 
„Uskok Penga" powinien przenieść się na przeciwny kraniec orbity, by planeta za-

słoniła  go przed czujnikami  wagabundydo czasu, aż zbierze ludzi  ze  wszystkich obo-
zów i wyniesie się stąd na dobre. Jeżeli umieścimy satelitę na geosynchronicznej i od-
dalimy  się  od  niego  o  sto  osiemdziesiąt  stopni,  będziemy  mieli  w  polu  widzenia 
wszystko, co pojawi się w okolicy, a jednocześnie zachowamy najbezpieczniejszy dy-
stans. 

-  Wypuścić  satelitę  -  polecił  Pakkpekatt.  -  Doktorze?  Nieco  skonsternowany  Ec-

kels przecisnął się w stronę stanowiska dowódcy. 

- Czy mogę skontaktować się z „Uskokiem Penga", pułkowniku? 
- Oczywiście. Kapitanie Hammax, proszę przygotować doktorowi stanowisko nu-

mer trzy. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

227 

Eckels  wydał  rozkaz  ewakuacji  personelu,  po  czym  zapoznał  kapitana  Barjasa  z 

sytuacją. 

-  Niech  pan  zbierze  wszystkich  ludzi  i  zlikwiduje  stanowiska  badawcze.  Proszę 

powiedzieć  Mazzowi,  żeby  monitorował  wszelkie  transmisje,  przechodzące  przez  na-
szego satelitę. Zobaczymy, czy dowie się czegoś o zbliżającym się statku. Tylko proszę 
nie  ryzykować;  szkoda  zebranych  próbek.  W  razie  niebezpieczeństwa  należy  natych-
miast wyskoczyć z systemu. 

Eckels  zakończył  połączenie  i  wsłuchał  się  w  rozmowy  pozostałych,  którzy  na 

chwilę zapomnieli o jego obecności. 

- Przeprowadźmy jeszcze jeden test autorespondera  - zaproponował Pleck.  - Gdy 

wagabunda nada pytanie... 

- Nie - uciął Pakkpekatt.  - Poprzednie testy wypadły zadowalająco. Pytanie może 

nadejść w każdej chwili. Proszę uruchomić urządzenie. 

- Tak jest, pułkowniku - ustąpił Pleck. 
-  Satelita  wysłany  i  aktywny,  zmierza  na  pozycję  -  zameldował  Taisden.  -  Punkt 

docelowy osiągnie za czternaście minut. Jeśli chodzi o nas, możemy znaleźć się na po-
zycji w ciągu sześciu minut od rozstania ze skiffem. 

Pakkpekatt odwrócił się w stronę Eckelsa i spojrzał na niego ciekawie. 
- Nie powinien pan już lecieć, doktorze? 
- Dokąd? 
- Z powrotem na swój statek. Na „Uskok Penga". 
I ukryć się po przeciwnej stronie Maltha Obex? Nie sądzę, pułkowniku. Myślę, że 

mógłby pan wykorzystać moją obecność. 

Eckels przygotował się do ostrej sprzeczki, tymczasem skończyło się na kontakcie 

wzrokowym: spokojna determinacja w oczach archeologa przeciw pytającemu spojrze-
niu pułkownika. Zdając sobie  sprawę z  telepatycznych zdolności  Horteka, Eckels po-
wtarzał w myślach trzy zdania: „Uznaję pańską zwierzchność. Proszę pozwolić mi po-
móc. Chciałbym tu być, kiedy otworzą się drzwi...". 

Pakkpekatt skrzywił twarz w grymasie przypominającym ziewnięcie. 
-  Jeżeli  nie  jest  pan  potrzebny  na  „Uskoku  Penga",  to  skorzystamy  z  pańskiej 

obecności  -  powiedział.  -  Agencie  Pleck,  proszę  zaprowadzić  doktora  Eckelsa  na  po-
kład obserwacyjny i zapoznać z funkcjonowaniem naszej aparatury. 

 
Lobot zauważył,  że dzielenie się  interfejsem z  wagabundąjest wciągającym zaję-

ciem. Już po dwudziestu minutach zaczął tracić wolę i zdolność porozumiewania się z 
Landem i droidami. 

Nie  chodziło  bynajmniej  o  bogactwo  i  łatwość  dostępu  do  danych,  którego  do-

świadczają niekiedy cyborgi i nazywają „spadaniem przez dziurę do nieba". W gruncie 
rzeczy  sprawy  miały  się  zgoła  odwrotnie.  Utrzymanie  połączenia  było  nadzwyczaj 
trudne, transfer boleśnie  powolny, a  struktura  danych tak  obca, że po pewnym czasie 
Lobot musiał poświęcić zadaniu całą uwagę i wszystkie zasoby systemowe. 

Nawet przejście na język podstawowy, które miało ułatwić odbiór i formułowanie 

odpowiedzi,  z  czasem  okazało  się  zbyt  trudnym  przedsięwzięciem.  Po  raz  pierwszy, 

background image

Próba Tyrana 

228 

odkąd pamiętał, cyborg skupił się na wykonywaniu tylko jednego zadania i przestawił 
przebieg  własnych  wewnętrznych  procesów  logicznych  na  sześciopozycyjny,  binarny 
algorytm stosowany przez waga-bundę. W społeczności cyborgów takie zatarcie granic 
nazywano „przewróceniem się na lewą stronę" i uważano je za potencjalne niebezpie-
czeństwo dla integralności systemu, zaledwie o krok od załamania osobowości. 

Lando wiedział tylko tyle, że Lobot połączył się z maszyną, która była wystarcza-

jąco potężna, by nim zawładnąć i wcale nie miała zamiaru zwracać mu wolności. Przyj-
rzawszy się owemu fenomenowi po raz pierwszy, Calrissian postanowił wyznaczyć je-
go  granice  i  ściśle  ich  przestrzegać.  Podczas  lotuwagabundy  w  nadprzestrzeni  Lobot 
spędzał  złączony  ze  statkiem  nie  więcej  niż  godzinę,  po  czym  Lando  fundował  mu 
dwugodzinną przerwę. 

I  tak  było  to  ustępstwo  na  rzecz  cyborga,  który  uparcie  twierdził,  że  najbardziej 

produktywną  częścią  każdej  sesji  były  chwile,  gdy  stawał  się  całkowicie  nieczury  na 
wszelkie bodźce zewnętrzne. Lando musiał mu wierzyć na słowo, bo jak dotąd nie za-
uważył, by ryzyko związane z kontaktem przyniosło jakikolwiek zysk. Wszystko wska-
zywało na to, że treści, które wagabunda zdołał przesłać Lobotowi, były daleko bardziej 
znaczące niż to, co cyborg był w stanie przekazać Calrissianowi. 

- Statek nie wie, czym jest - próbował wyjaśniać Lobot. -Wie tylko, co ma robić. 
Jednak nawet przy tak swobodnej formule, wypowiedzi wagabundy były zbyt wie-

loznaczne, a przez to ich tłumaczenie narażone na błędy interpretacyjne i pomyłki spo-
wodowane entuzjazmem Lobota. 

Statek uważał się za obronę-przed-krzywdą, schronienie-i--hodowlę, uzdrowienie-

i-wsparcie,  ucieczkę-przed-drapieżnikiem,  podtrzymanie-i-rezerwat  oraz  powitanie-i-
naukę. W wolnym przekładzie Lobota oznaczało to: jajo, matkę, żłobek, składnicę oraz 
poczwarkę.  Zaokrąglone  ciała  spoczywające  w  bocznych  kanałach  nazwał  śpiącymi, 
stróżami, ciałami, pnączami,  ofiarami i zarządzającymi. Połowa z tych określeń suge-
rowała, że są one częścią statku, pozostałe zaś - że jest wręcz odwrotnie. 

- Nie sądzę, żeby statek wiedział coś więcej - powiedział w pewnej chwili Lobot, 

widząc narastającą frustrację Landa. -Jego zachowanie jest wynikiem doskonale dobra-
nego i skomplikowanego systemu odruchów. Dysponuje ogromnymi możliwościami, a 
przy tym brak mu świadomości i poczucia sensu, choćby na poziomie małego dziecka. 
Robi to, co potrafi, odpowiadając na bodźce i kierując się instynktem. Jest świadom, że 
uczestniczy w danym procesie, ale nic ponad to. Nie sądzę, żeby wiedział, gdzie jest... 
nie bardziej, niż ziarno zagrzebane w ziemi. 

-  Jeżeli  dojdziesz  do  jakichkolwiek  jednoznacznych  wniosków,  nie  zapomnij  po-

dzielić się nimi ze mną - odparł zdegustowany Lando. - Nie widzę pożytku w tym, co 
robisz; statek i tak nie chce nas słuchać. Jeśli więc nadal masz zamiar z nim obcować, 
to skup się przede wszystkim na tym. 

Wyznaczając Lobotowi nowe zadanie, Lando nie przyznał się, że sam nie wie, co 

robić. Choć wszystkie pomieszczenia wagabundy stały przed nim otworem, Calrissian 
nie  interesował  się  nimi  zbytnio.  Wyłączył  droidy  i  spędzał  większość  czasu  unosząc 
się w kabinie numer dwieście dwadzieścia dziewięć. Niewielka ilość paliwa w silnicz-

background image

Michael P. Kube-McDowell 

229 
kach manewrowych skafandra była tylko pretekstem - w rzeczywistości Lando po pro-
stu stracił do reszty zapał. 

Lobot próbował z nim porozmawiać. 
- Tyle razy podróżowaliśmy razem, a tylko dwa razy widziałem, jak odchodzisz od 

stołu  przed  końcem  gry.  Za  pierwszym  razem  chodziło  o  oszustwo,  a  za  drugim  o  tę 
kobietę, Sar-rę Dolas, która siadła u boku Narka Tobby, zamiast przy tobie. Raz była to 
więc gra, w której nie mogłeś wygrać, a raz - gra, w której przestało ci zależeć na zwy-
cięstwie. Z którym przypadkiem mamy do czynienia tym razem? 

-  Z  żadnym  -  odparł  Lando.  -  Po prostu  zrobiłem  już  wszystko  co  umiałem  i  nie 

zmieniło  to  naszego  położenia  A  teraz  mówisz  mi,  że  statek  zmierza  do  domu,  więc 
czekam na ostatnie rozdanie. 

Wyjątkowo gwałtowne  szarpnięcie, towarzyszące wyjściu wagabundy z nadprze-

strzeni, wyrwało Landa z odrętwienia. 

- Lobot, gdzie jesteś? - zawołał przez komlink. 
- W przestrzeni międzykadłubowej, w pobliżu rufy- odezwał się cyborg. 
- Słyszałeś to? Nawet najgorszego ranka po najgorszym dniu mojego  życia, wsta-

jąc z łóżka nie wydawałem z siebie takich dźwięków! 

- Tak, Lando. Odgłos  wyjścia był donośniejszy niż zwykle. Odniosłem  wrażenie, 

że najpierw rozległ się gdzieś z tyłu, a ułamek sekundy później powtórzył się na dzio-
bie. Widziałem też  falowanie poszycia. Miało amplitudę  przynajmniej dziesięciu cen-
tymetrów. 

-  Szczęście,  że  w  ogóle  jeszcze  mamy  poszycie  -  stwierdził  Lando.  -  Chyba  już 

wiem,  dlaczego  każdy  kolejny  skok  jest  gwałtowniejszy.  Wpadnij  do  dwieście  dwa-
dzieścia dziewięć, chcę ci coś pokazać. Wyjaśnię po drodze. 

- Już idę- odparł Lobot. - Mów dalej. 
-  Nie  wiem,  czemu  wcześniej  na  to  nie  wpadłem.  Rezerwy  mocy  wagabundy, 

gdziekolwiek się mieszczą, muszą już być nawyczerpaniu. Albo statek zbyt długo oby-
wał się bez „tankowania"- podobnie jak my i roboty... albo ostatni atak nadwerężył re-
zerwy lub zniszczył generatory. 

- Wagabunda nie ma generatorów. 
- Wszystko jedno - rzekł pojednawczo Lando. - Potraktuj to jako metaforę. W jakiś 

sposób  potrafi  gromadzić  i  przetwarzać  energię.  Zasila  przecież  systemy  uzbrojenia, 
napęd, oświetlenie i wszystkie te drobne gadżety w kabinach. 

- Zgoda. 
- No więc, czy zbiorniki są puste, czy konwertory poniżej minimum, tak czy owak, 

brakuje mocy. To dlatego od czasu ataku wszystkie portale są otwarte, pogasły światła i 
nie działają prawie żadne systemy pokładowe. Statek pracuje teraz w trybie oszczędza-
nia energii. Jest nie tylko ranny, ale i wyczerpany. 

- Fakt. Rozmawiałem z nim o tym. 
- Mogłeś mi powiedzieć - mruknął nieco zirytowany Lando. - Wejścia i wyjścia z 

nadprzestrzeni są coraz trudniejsze, bo wagabunda jest u kresu sił. Zaczyna mu brako-
wać  mocy  potrzebnej  do  otwarcia  tunelu  z  prędkością  pozwalającą  na  uniknięcie 
wstrząsu. To przecież jedynie kwestia skoncentrowania odpowiedniej energii na małym 

background image

Próba Tyrana 

230 

skrawku przestrzeni i  w bardzo krótkim czasie. Obawiam  się, że  wkrótce  nasz  gospo-
darz nie będzie w stanie tego dokonać, a wtedy albo połowa statku skoczy, a reszta zo-
stanie, albo tunel zamknie się i po prostu zmiażdży wagabundę. 

W połowie  monologu  Landa  Lobot dotarł  wreszcie  do sali dwieście  dwadzieścia 

dziewięć. 

- Wolałbym raczej oglądać to z daleka. 
- No to jest nas już dwóch - skrzywił się Lando. - Dlatego właśnie chciałbym, że-

byś znowu połączył się z naszym przyjacielem. Musimy wiedzieć, gdzie jesteśmy i co 
on  zamierza.  Jeśli  jego  domem  rzeczywiście  jest  ten  układ,  który  widzieliśmy  w  sali 
projekcyjnej, a nie jakaś dziura na końcu wszechświata, to może mamy jeszcze szansę. 

- O co mam pytać? 
- Pomyślałem, że może wagabunda w ramach udzielania nam informacji na począ-

tek otworzyłby dla nas przynajmniej jakiś ilu-minator. 

- Mogę  spróbować  - powiedział Lobot, zaczynając  wysuwać się ze skafandra, by 

zagłębić się w wąskie wewnętrzne tunele. 

- Mam iść z tobą? 
- Nie, ale przyjdź po mnie, jeśli nie wrócę za dwadzieścia minut. 
Czekając na cyborga, Lando uruchomił Artoo i - po raz pierwszy od czasu wypad-

ku z urządzeniem przywoławczym - Three-pia. 

- Dzień dobry, panie Lando - powitał go radośnie Three-pio, najwyraźniej nie do-

strzegając, że Calrissian wciąż jest na niego obrażony.  - Słowo daję, moje obwody już 
dawno  nie  funkcjonowały  tak  sprawnie  jak  dzisiejszego  ranka.  Ostatni  raz  czułem  się 
tak po gruntownej diagnostyce... Mam nadzieję, że i pan dobrze się miewa. A gdzie pan 
Lobot? Chyba nic mu się nie stało, prawda? Widzę jego skafander kontaktowy, ale ani 
śladu pana Lobota... Artoo, mój drogi przyjacielu i towarzyszu, co u ciebie? Opowiedz 
mi wszystko. Panie Lando, mój kontroler systemowy nadal wskazuje niski poziom mo-
cy. Czy udało się panu znaleźć gniazdo zasilające? Doprawdy, ten statek jest wyjątko-
wo nieprzyjazny dla robotów. Jak można zapomnieć o gniazdach mocy... 

- Threepio - przerwał mu ostro Lando. Droid obrócił ku niemu głowę. 
- Tak, panie Lando? 
- Zamknij się. 
- Oczywiście, sir. 
Artoo gwizdnął cicho, co można by zinterpretować jako westchnienie ulgi. Lando 

zbliżył się do niego. 

- Artoo, spróbujesz przechwycić jakieś sygnały z zewnątrz? Kto wie, może znowu 

jesteśmy w jakiejś cywilizowanej okolicy? 

- Och, mam nadzieję, że tak, sir... - zaczął Threepio, lecz Lando natychmiast spio-

runował go wzrokiem. 

Niedługo potem Lobot wynurzył się z jednego z portali i dołączył do pozostałych. 
- Udało się? 
- Nie jestem pewien - odpowiedział cyborg. - Twierdzi, że powinniśmy wrócić do 

sali projekcyjnej. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo w dosłownym tłumaczeniu cho-
dziło mu o „salę Odbicia Najistotniejszych Nieskończoności". 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

231 

- Przecież tellurium zostało zniszczone...? 
- Może nie zregenerowało się celowo?- W porządku - ustąpił Lando, unosząc po-

jednawczo ręce. Zaraz się dowiemy. 

 
Gdy wszyscy czterej członkowie zespołu uczepili się uchwytów na wklęsłej ścia-

nie sali projekcyjnej, przeciwległa płaszczyzna raz jeszcze zmieniła się w przezroczysty 
panel. Widzowie znowu poczuli, że wiszą w przestrzeni i mają przed sobą planetę, wi-
doczną na tle błękitnego dysku gwiazdy. 

- Co to ma znaczyć? - zawołał rozczarowany Lando. - Lo-bot, o coś ty go popro-

sił? Przecież to zupełnie inny system! Nie mam ochoty na przeglądanie katalogu astro-
graficznego. 

- Pierwsze  wrażenie cię zawiodło, Lando  - odparł spokojnie Lobot.  - To ten  sam 

system. 

- I co jeszcze?! Przecież ta planeta to bryła lodu! Wygląda jak Hoth - awanturował 

się Lando, potrząsając głową. - Niech to szlag, wygląda na to, że wagabunda nie trafił 
do domu. 

-Mylisz się. Artoo, zeskanuj i zanalizuj obraz. Porównaj z nagraniem z pierwszej 

wizyty w tej sali. 

- Daj spokój, tamta miała dwa księżyce  - nie ustępował Lando. - Nie muszę uży-

wać  modułu  analizującego,  żeby  dostrzec,  że  ta  nie  ma  ani  jednego.  -  Calrissian  raz 
jeszcze rzucił okiem na model. - Chociaż... Coś tam jest, na orbicie. Coś bardzo małe-
go. 

- Być może z tej perspektywy planeta zasłania oba księżyce... 
Droid astromechaniczny wydał z siebie krótki skrzek. 
- Przepraszam, panie Lobot - wtrącił Threepio. - Artoo mówi, że główne elementy 

obrazu są identyczne z poprzednio zarejestrowanymi, zarówno pod względem rozmia-
rów względnych, jak i bezwzględnych. 

- A nie mówiłem? - triumfował Lobot. - To, co widzieliśmy za pierwszym razem, 

było obrazem zapisanym podczas ostatniej wizyty wagabundy w systemie Quellich. Te-
raz statek pokazuje nam aktualny wygląd układu. 

Gdy tylko Lobot skończył mówić, Threepio podjął przerwany wątek. 
-  Artoo  twierdzi  również,  że  nie  ma  żadnego  związku  między  poprzednim  wize-

runkiem systemu a obecną pozycją, liczbą i wielkością niewielkich obiektów orbitują-
cych wokół planety. 

- To właśnie próbuję wam powiedzieć - rzekł zirytowany Lando. - Skoro to system 

Quellich, to gdzie się podziały księżyce? Nic tu po nas. To zwykłe planetarium, które 
pokazuje ciała niebieskie skalując je tak, by były jednakowej wielkości. 

Artoo zaczął popiskiwać jeszcze bardziej nagląco. 
- Artoo mówi, że jest w stanie zidentyfikować mniejsze obiekty  - oznajmił Three-

pio. - Największym i najbliżej położonym jest... 

- ...Ten statek- radośnie dokończył Lobot. - Lando, ten obraz jest transmitowany w 

czasie rzeczywistym. To model najbliższego otoczenia, w tym także wagabundy. 

- Co?! Artoo, oświetl wskaźnikiem laserowym obiekt, o którym mówisz. 

background image

Próba Tyrana 

232 

- Jest tutaj, tuż przed naszymi oczami  - powiedział Lobot. -Musi być mały, bo to 

dokładny model, wykonany w pewnej skali. Threepio, co z pozostałymi przedmiotami 
zidentyfikowanymi przez Artoo? 

Threepio skinął oficjalnie głową. 
- Już służę, sir. Pozostałe obiekty orbitują wokół planety. Uporządkuję je rosnąco 

według rozmiarów. Pierwszym z nich jest satelita komunikacyjny firmy New Republic 
Engineering, drugim jacht firmy SoroSuub, model PLY-3000, a trzecim liniowiec Do-
brutz DB-4... 

-  SoroSuub  3000?!  To  przecież  „Ślicznotka"!  -  wykrzyknął  Lando,  wymachując 

pięścią  w powietrzu. - Nie do wiary, chyba jednak uda nam się stąd wydostać! Gdzie 
onajest? Artoo, oświetl moją piękną damę... 

Życzenie Landa utonęło w zgiełku odgłosów radości, wydawanych przez parę ro-

botów. 

Tylko Lobot nie przyłączył się do świętujących. 
- Lando, proszę cię, poczekaj - odezwał się po chwili. - Coś tu nie pasuje. 
- O czym ty gadasz? spytał Lando, puszczając ścienne uchwyty i żeglując w stro-

nę cyborga. - Nasz statek jest w pobliżu. Musimy tylko grzecznie poprosić wagabundę, 
żeby  wciągnął  pazury  i  pozwolił  nam  przywołać  „Ślicznotkę".  Pomyśl  tylko:  żarcie, 
gorący prysznic, grawitacja... 

Lobot potrząsnął głową. 
-  Lando,  proszę  cię,  posłuchaj  choć  przez  chwilę.  Miałeś  rację:  skoro  to  system 

Quellich, a  model jest tak dokładny, że pokazuje nawet obiekty  wielkości satelity ko-
munikacyjnegoi  w  dodatku  tak  szczegółowo,  że  Artoo  jest  w  stanie  zidentyfikować 
statki, to... gdzie się podziały księżyce Maltha Obex? 

 
- Jaką przyjmiemy strategię? - spytał Hammax, przyglądając się ekranowi taktycz-

nemu nad prawym ramieniem Pakkpe-katta. 

- Biorąc pod uwagę, że wagabunda jest sto razy większy od nas i znacznie więcej 

niż sto razy lepiej uzbrojony, powinniśmy raczej zastanawiać się, jaka będzie jego stra-
tegia. 

- Jak blisko chce pan go dopuścić? Pakkpekatt podrapał się po piersi. 
- To także zależy od niego. 
- Efektywny promień strefy obronnej wagabundy nad Gmar Askilon miał długość 

dwunastu kilometrów  - rzekł Taisden. -Biorąc pod uwagę rozmiary tej orbity, nie po-
winniśmy  mieć  kłopotów  z  utrzymaniem  strefy  bezpieczeństwa  rzędu  nawet  tysiąca 
dwustu kilometrów. Moim zdaniem to więcej niż wystarczający dystans. 

- Czy nie powinniśmy przynajmniej spróbować skontaktować się z generałem Cal-

rissianem? - spytał Hammax. 

-  Nie  chciałbym  spłoszyć  wagabundy  -  odparł  Pakkpekatt.  -Nad  Gmar  Askilon 

szło nam bardzo dobrze, dopóki siedzieliśmy cicho, używając jedynie biernych skane-
rów. Niech tak zostanie, przynajmniej do czasu, aż dowiemy się, po co tu wrócił. 

- Byłoby  miło dowiedzieć się, czy na pokładzie jest jeszcze ktoś żywy  -  mruknął 

Hammax. - Jeśli mam wejść do środka, to... 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

233 

- Przyjdzie pora i na to  - uciął Pakkpekatt. - Na razie chcę tu mieć zupełną ciszę. 

Czy możemy dosięgnąć „Uskok Penga" sygnałem kierunkowym? 

- Jeszcze przez minutę, zanim zniknie za horyzontem po nocnej stronie planety. 
- Proszę poinformować jego załogę o tym, co tu robimy. Niech przestrzegają ści-

słej ciszy radiowej, nie używają aktywnych sensorów i będą gotowi do ewakuacji - po-
lecił Pakkpekatt, studiując dane wyświetlone na ekranie taktycznym. -W obecnej sytua-
cji najbardziej opłaci nam się cierpliwość. 

-  Przecież  to  nic  trudnego  -  zżymał  się  Lando,  wciskając  się  w  tunel,  w  którym 

tkwił Lobot. - Powiedz mu, że chcemy wyjść. Niech przyrzeknie, że nie usmaży moje-
go jachtu przy próbie podejścia. Tylko tyle. O nic więcej nie prosimy. A kiedy już się 
stąd  wyniesiemy,  poleci  sobie,  dokąd  zechce,  i  będzie  robił  to,  na  co  przyjdzie  mu 
ochota. 

- Jeśli spróbuje dokądkolwiek polecieć, może nie przeżyć  -zauważył Lobot. - I to 

właśnie muszę mu przede wszystkim uświadomić. \ 

- A co nas to obchodzi, skoro będziemy wtedy daleko stąd? -obruszył się Lando. - 

Zdaje  mi  się,  że  roboty  już  knują,  jak  by  tu  nadać  duplikat  sygnału  przywoławczego. 
Wcale nie mam ochoty przekazywać spraw w ich ręce. 

-  Reagujesz  w  zadziwiająco  ograniczony  sposób  -  zmartwił  się  Lobot.  -  Nie  ob-

chodzi cię ani los tego statku, ani zagadka księżyców planety, ani nawet to, skąd się tu 
wzięła „Ślicznotka"... 

- Zgadza się. Obchodzi mnie tylko to, jak się stąd wydostać żywcem — odparował 

Lando. - A jeśli martwisz się o cokolwiek innego, to powiem ci, że to ty masz problem, 
a nie ja. Dajże spokój! Już czuję smak trannańskich nugatów i dothańskiej brandy, cze-
kających  na  mnie  w  salonie.  Powiedz  „przepraszam"  i  zacznij  wysilać  mózgownicę, 
próbując wyjaśnić wagabundzie, żeby nie strzelał do naszej łodzi ratunkowej i dał nam 
przepustki na drogę. 

- Zobaczę, co się da zrobić  - powiedział Lobot marszcząc brwi.  -Nie wiem tylko, 

dlaczego  uważasz,  że  zaszły  jakieś  zmiany.  Ten  statek  nie  przyjmie  ode  mnie  rozka-
zów. 

- Jeżeli naprawdę przejmujesz się losem tego statku, to lepiej, żebyś się mylił, bo 

skoro „Ślicznotka" tu jest, to i reszta zespołu musi być niedaleko. Jeśli „Sławny" i „Ma-
ruder" będą musiały wydobyć nas stąd siłą, nie będzie to ani delikatne, ani ładne. 

- Spróbuję - westchnął Lobot. Lando klepnął go po udzie. 
- Grzeczny chłopak. Będę w pobliżu. 
 
Wagabunda zbliżył się do Maltha Obex z dużą prędkością, zatrzymując się dopie-

ro na wstecznej, wysokiej orbicie około-równikowej. Poruszając się wolniej niż obraca-
jąca  się  majesta-tycznie  planeta,  mógł  pozostawać  po  nasłonecznionej  stronie  przez 
prawie trzydzieści  godzin, podczas gdy glob zdawał się  kręcić leniwie  w przeciwnym 
niż zwykle kierunku. 

- O co mu może chodzić? - spytał Pakkpekatt. - Ma ktoś jakąś koncepcją? 
- Drobiazgowe skanowanie powierzchni - zasugerował Tais-den. - Szuka czegoś. 

background image

Próba Tyrana 

234 

- Albo zażywa słonecznej kąpieli - rzucił Hammax. - Tam, skąd wraca, było raczej 

chłodno - dodał, widząc zdziwione spojrzenia pozostałych.  - Doktor Eckels mówił, że 
to twór biologiczny, prawda? 

- Starajmy się nie antropomorfizować — upomniał go Pakkpekatt. - Agencie Tais-

den,  zdaje  się,  że  tuż  przed  przekroczeniem  terminatora  statek  Quellich  minie  nas  w 
bardzo niewielkiej odległości... o ile nie opuści bieżącej orbity. 

- Będzie dokładnie sześćdziesiąt kilometrów od nas - uściślił Taisden. - Dziewięt-

naście  godzin później przejdzie  w identycznej odległości  od „Uskoku Penga". Uważa 
pan, że to wystarczający dystans, pułkowniku? 

- Wolałbym być trochę dalej. 
- Nie możemy zmienić orbity, nie zwracając na siebie uwagi - stwierdził Taisden. - 

Jeśli zostanie tam, gdzie jest... 

Pakkpekatt syknął i drgnął, jakby przeszedł go dreszcz. Przejmowanie inicjatywy 

w takich okolicznościach było wbrew jego naturze i nawykom. 

-  Możemy  nie  mieć  wyboru.  -  Będziemy  musieli  zwrócić  na  siebie  uwagę  w  ten 

czy inny sposób - oznajmił, siadając z powrotem w fotelu. - A skoro tak, to lepiej zro-
bić to teraz, gdy wagabunda jest w bezpiecznej odległości. 

- Dalej już być nie może. 
Pakkpekatt wyciągnął ręce i delikatnie chwycił za stery. 
-  Zawiadomcie  pozostałych.  Potem  wywołajcie  Calrissiana  na  częstotliwości,  do 

której  dostrojony  był  komlink  jego  skafandra  podczas  spotkania  nad  Gmar  Askilon. 
Niech sygnał przejdzie najpierw przez satelitę. 

- Chwileczkę, a co się stanie, jeśli układ podporządkowania jachtu znowu zostanie 

uruchomiony? - zaniepokoił się Hammax. Zakładamy, że do tego nie dojdzie, ale nawet 
jeśli przyjmiemy, że generał i jego pomocnik zostali wyłączeni z akcji, to czy jeden z 
droidów nie mógłby tego zrobić? 

- Miejmy nadzieję, że nie uczynią tego, dopóki wiąże się to z niebezpieczeństwem 

- rzekł ponuro Pakkpekatt. - Proszę wysłać sygnał. 

Chwilę  później  z  głośnika  dobiegł  nieco  drżący,  schrypnięty  i  zniecierpliwiony 

głos Lando Calrissiana. - O co chodzi, Three-pio? Czego znowu chcesz? 

- Sir, janie... 
- Calrissian! - ryknął Pakkpekatt. - Co ty tam robisz żywy?! 
-  Pakkpekatt!  -  odkrzyknął  Lando.  -  A  co  ty  robisz  na  moim  statku?!  I  dlaczego 

siedzisz z założonymi rękami? 

- Czekamy na zaproszenie, generale - odpowiedział Ham-max. 
- Hammax, czy to ty?! 
- Mówili, że już po tobie, ale ja ciągle powtarzałem, że to przesadny optymizm. 
- Gadasz jak zadłużony hazardzista  - odparował  Calrissian.  -Coś ci powiem, puł-

kowniku: odpuszczę ci połowę win, jeśli podrzucisz mnie do Imperiał City. 

- Lepiej dorzuć coś do tej oferty. Nikt mi nic nie zrobi, nawet jeśli przywiozę was 

z tej wycieczki w czarnych workach. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

235 

Choć to właśnie  wybuch jego własnej serdeczności  spowodował, że dialog przy-

brał tak nieoficjalną formę, Pakkpekatt postanowił nadać mu bardziej służbowy charak-
ter. 

- Generale Calrissian, proszę przybliżyć nam waszą sytuację. 
-  Nasza  sytuację?  Niech  pomyślę,  czego  jeszcze  nie  wiecie...  No  cóż,  statek  jest 

pusty i całkowicie zautomatyzowany. To produkt bioinżynierii. Jesteśmy jedynymi pa-
sażerami.  Na  razie  jakoś się  trzymamy. Lobot,  doszedłeś  do czegoś? A słyszałeś całą 
rozmowę?... Co u was, pułkowniku? Gdzie zespół? 

-  Teraz  my  jesteśmy  całym  zespołem  -  odparł  Pakkpekatt.  -Pozostałe  jednostki 

odwołano do innych zadań, a pańską ekipę spisano na straty. 

- To nie było śmieszne, pułkowniku - warknął Lando. -Admirał nigdy by tego nie 

zrobił. 

-  Niby  który?  Po  Coruscant  łażą  ich  całe  stada  -  zaśmiał  się  Hammax.  -  Generał 

Rieekan skasował misję po tym, jak dał pan nogę razem ze statkiem, na który polował. 

Pakkpekatt skarcił kapitana  wzrokiem.- Generale Calrissian, szukaliśmy was, od-

kąd  wagabunda  uciekł  w  nadprzestrzeń.  Mamy  kompletny  kod  genetyczny  Quellich  i 
autoresponder przygotowany do nadania odpowiedzi. Zamiast działać na siłę, wolałbym 
poczekać i zobaczyć... 

Zrezygnowany Lando zaśmiał się cicho. 
- Mogłem to przewidzieć. Wracamy do punktu wyjścia, prawda, pułkowniku? 
-  ..  .Zobaczyć,  czy,  jak  już  wspominał  kapitan  Hammax,  wagabunda  nie  wyśle 

nam  zaproszenia  -  dokończył  Pakkpekatt.  -Rozumiem,  że  chciałby  pan  wydostać  się 
stamtąd  jak  najszybciej,  ale  czy  nie  moglibyście  poczekać  jeszcze  kilka  godzin?  Być 
może udałoby nam się, jak mi doradzono, użyć klucza, zamiast wyważać drzwi. 

Lando westchnął ciężko. 
- Chylę czoło przed niezmierzoną mądrością pańskiego doradcy. Poczekamy jesz-

cze trochę. 

 
Mijały godziny, a wagabunda wciąż przeszukiwał powierzchnię Maltha Obex, na-

słuchując sygnału, na który kazano mu czekać, niosącego dalsze instrukcje. 

Odwiedzał to miejsce już pięciokrotnie, posłusznie realizując plan, który zapisano 

w  tworzących  go  komórkach.  Przybywał  na  spotkanie  z  tymi,  którzy  powołali  go  do 
istnienia, a potem wysłali w kosmiczną pustkę. Już pięć razy czekał i szukał, skąpany w 
ożywczej energii N'oka Brath  - Jarzącej się skały". Za każdym razem odlatywał z ni-
czym, nie będąc wystarczająco świadomą formą życia, by przeżywać zawód, lecz wie-
dząc, że zadanie nie zostało wykonane. 

Nigdy  przedtem  jednak  nie  pojawiał  się  tu  tak  okaleczony  -poparzony  i  zatruty 

przez potężne impulsy energii, która dostała się do ustroju tymi samymi drogami, któ-
rymi docierały ożywcze promienie N'oka Brath. Oparzenia goiły się, lecz trucizna po-
została, a wraz z nią pamięć o wyglądzie i sposobie działania napastników. 

Nigdy przedtem wagabunda nie zastał na orbicie innych czekających - niewielkich 

stworzeń krążących nad Brath Quella, „ojczystą skałą", początkiem jego drugiej drogi. 
Miały dziwne kształty i nie śpiewały. Skoro nie próbowały zbliżyć się do niego ani na-

background image

Próba Tyrana 

236 

wiązać kontaktu, zostawił je w spokoju - nie miał na tę okoliczność żadnych rozkazów. 
Mimo to uważnie obserwował nieznane stworzenia. 

Gdy  minął  wyznaczony  czas  oczekiwania,  wagabunda  zaczął  śpiewać.  Po  raz 

pierwszy w historii jego wizyt na ojczystej planecie usłyszał odpowiedź... 

Nie przyszła ona jednak z Brath Quella, lecz z jednego z malutkich jajeczek krążą-

cych nad planetą. Jej dźwięk był chrapliwy; brakowało mu łagodnej siły Brath Quella. 
Wagabunda  sięgnął  wstecz  pamięcią  i  znalazł  wyjaśnienie:  forma  bez  treści,  podstęp, 
zew drapieżnika. 

Na okoliczność spotkania z drapieżcą nie brakowało rozkazów. 
 
Gdy wagabunda wreszcie przerwał milczenie i nadał czter-nastosekundowe zapy-

tanie, usłyszał je tylko Taisden, dyżurujący w sterowni. 

Hammax drzemał w swojej kabinie, ubrany w skafander bojowy, ale bez butów i 

rękawic. Pleck siedział na pokładzie obserwacyjnym, próbując wymyślić bardziej reali-
styczną teorię tłumaczącą ruchy wykonywane przez statek Quellich, niż „kłopoty z wa-
dliwym magnetometrem". Pakkpekatt z Eckelsem zamknęli się w salonie Landa i pro-
wadzili  zażartą  dyskusję  na  temat  szokującej  dla  archeologa  nowiny,  iż  na  pokładzie 
wagabundy znajduje się ekipa Wywiadu Nowej Republiki. 

Alarm  wszczęty  przez  Taisdena  oderwał  wszystkich  od  zajęć.  Jedynie  Pleck  nie 

popędził do sterowni. 

- Nie wiem, jakie było pytanie, ale wysyłamy odpowiedź  - poinformował przyby-

łych Taisden. - Cel zmienia orbitę i przyspiesza. 

- Leci w naszą stronę? 
- Nie, w kierunku satelity. 
- Jak chce, to potrafi przyspieszyć - mruknął Hammax kręcąc głową. 
- Czy to dobrze? - zaniepokoił się Eckels. - Czy tego właśnie oczekiwaliście? 
- Możliwe - odparł Taisden. - Jeśli wagabunda zachowa się grzecznie, następnym 

razem nadamy odpowiedź bezpośrednio ze „Ślicznotki"... 

W tym momencie dziób okrętu Quellich rozjarzył się na niebiesko, co widać było 

nie  tylko  na  ekranach,  ale  i  gołym  okiem,  przez  iluminator.-  Rozwali  go  -  mruknął 
Pakkpekatt. 

- Niemożliwe - zaoponował Taisden. - Ma do satelity jeszcze ze trzy tysiące kilo-

metrów... 

Trzy wąskie, lecz bardzo jaskrawe wiązki energii przecięły ciemność i zbiegły się 

w punkcie odległym o trzy tysiące czterysta dziewięć kilometrów od dziobu wagabun-
dy. W miejscu przecięcia nastąpiła niewielka eksplozja, której blask był jednak tak in-
tensywny, że na moment oślepił obserwatorów. Potem lśnienie ustąpiło, śmiercionośne 
smugi znikły, a w przestrzeni unosiła się jedynie szybko rozszerzająca się chmura roz-
bitej na atomy pla-stali i strzępów metalu, połyskujących w świetle N'oka Brath. 

- Nie zachował się grzecznie - szepnął zdumiony Hammax. -Cóż to za broń?! 
Zanim wagabunda skręcił w stronę satelity, Taisden wyłączył autoresponder. W tej 

samej chwili Pakkpekatt pociągnął manetkę akceleratora, kierując „Ślicznotkę" ku niż-
szej, szybszej orbicie, by znaleźć się za horyzontem, poza zasięgiem statku Quellich. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

237 

-  Nad  Gmar  Askilon  w  dowolnym  momencie  mógł  załatwić  cały  zespół  uderze-

niowy - stwierdził Taisden, z niedowierzaniem kręcąc głową. 

-  Połączcie  mnie  z  Calrissianem  -  polecił  Pakkpekatt.  -  Niech  sygnał  przejdzie 

przez jednego ze starych satelitów rozstawionych przez „Uskok Penga". 

- Gotowe - odezwał się Taisden. - Kanał drugi. 
- Generale - zaczął Pakkpekatt. - Tu „Ślicznotka". Dlaczego do nas strzelacie? 
- To nie my  - obruszył się Lando. - Jakim sygnałem odpowiedzieliście  wagabun-

dzie? Dlaczego uciekacie? 

- Jeśli pański jacht ma urządzenie maskujące albo niezniszczalne osłony, generale, 

to teraz jest najlepszy moment, żeby nam o tym powiedzieć. 

Odpowiedź  Landa  utonęła  pośród trzasków  wyładowań elektrostatycznych,  w tej 

bowiem właśnie chwili wagabunda oddał strzał na odległość niemal ośmiu tysięcy ki-
lometrów, unicestwiając satelitę ORS-2. 

- Pomysł schowania się za horyzontem z każdą minutą wydaje mi się coraz lepszy 

- mruknął Pakkpekatt. 

- Sześć minut. 
- Pułkowniku - odezwał się Eckels drżącym głosem. - Może należałoby nadać całą 

sekwencję,  korzystając  z  tego,  że  mamy  ostatniego  sprawnego  satelitę?  Cokolwiek 
oznaczała  poprzednia  transmisja,  najwyraźniej  nie  została  dobrze  przyjęta.  Może  po-
winniśmy być bardziej przekonywający albo zaskakujący...? Pakkpekatt spojrzał pyta-
jąco na Taisdena. 

- Nie mam lepszego pomysłu, pułkowniku. 
- W takim razie proszę to zrobić. Doktorze... 
- Tak. Chciałbym porozumieć się z „Uskokiem Penga". Po drugiej stronie odezwał 

się kapitan Barjas. 

- Dobrze, że pana słyszę, doktorze. Martwiliśmy się, kiedy nagle padły dwa sateli-

ty. 

-  Wagabunda  zrobił  się  agresywny  -  odparł  Eckels.  -  Czy  wszyscy  dotarli  już  na 

pokład? 

- Z wyjątkiem pana. Przed chwilą zabraliśmy ostatniego badacza. 
-  Doskonale.  Rozkazuję  natychmiast  opuścić  orbitę  i  skoczyć  do  umówionego 

punktu spotkania numer jeden. 

- Tak jest, doktorze Eckels. Powodzenia, sir. 
- Nic nam nie będzie. Proszę zadbać o moich ludzi. 
- Osiem minut do horyzontu - zameldował Taisden. 
- Jak to?! Jakim cudem mogliśmy skrócić dystans do wagabundy? 
-  Cel podąża  w stronę  satelity ORS-1, który  w tej chwili  nadaje pełną sekwencję 

kodu. 

Hammax potrząsnął głową. 
- Ukrycie się za bryłą planety może być trudniejsze niż nam się wydawało. 
- „Uskok Penga" ruszył - oznajmił Taisden. 
- Może odzew powinien być nadany z powierzchni planety... - zaczął Eckels. 
Pakkpekatt zignorował go. 

background image

Próba Tyrana 

238 

- Czy mamy wolną częstotliwość na ORS-1? 
- Możemy mieć - odpowiedział Taisden. 
- Chcę pomówić z Calrissianem. Palce agenta zatańczyły na klawiaturze. 
- Gotowe, na dwójce. 
- Generale, tu Pakkpekatt. 
- Pułkowniku - zgłosił się Lando. - Wygląda na to, że robi się gorąco. Czy to od-

powiedni  moment,  żeby  wspomnieć,  że  mój  jacht  nie  jest  ubezpieczony?  Może  ze-
chciałby  pan  uciekać  nieco  szybciej...-  Generale  Calrissian,  nie  wiem,  jak  długo  uda 
nam się utrzymać łączność. Czy jesteście w stanie jakoś powstrzymać to, co się dzieje? 

- Nie sądzę - odparł Lando. - Przed chwilą miałem tu mały bunt... Mój dobry przy-

jaciel Lobot przelał energię z jedynego bla-stera do ogniw jednego z droidów. Roboty 
są teraz po jego stronie. 

- Zna pan jakiś słaby punkt wagabundy, który moglibyśmy wykorzystać? 
- Tak. Potrzebne wam działo blasterowe, co najmniej tak potężne jak na krążowni-

ku.  Kadłub  nie  jest  opancerzony,  brak  też  osłon  energetycznych...  no,  przynajmniej 
działających na naszych częstotliwościach. Porządna dziura w poszyciu zrobi swoje, ale 
musicie trafić za pierwszym strzałem. 

W tle rozległ się drugi głos: 
- Lando, wagabunda na to nie zasługuje... 
Eckels również zaprotestował, skutecznie zagłuszając Lobota. 
-  To  rozwiązanie  nie  do  przyjęcia,  pułkowniku.  Mamy  do  czynienia  z  unikatem, 

nie spotykanym dotąd... 

- ...i śmiercionośnym - wpadł mu w słowo Pakkpekatt. -Przyjąłem do wiadomości, 

generale.  Proszę  pozostać  w  gotowości.  -  Pułkownik  gestem  polecił  Taisdenowi  uru-
chomić nadajnik. - Hiperkomem, kodowane. Do Rieekana i Collomusa. 

- Proszę zaczynać. 
-  Tu  pułkownik  Pakkpekatt,  dowódca  zespołu  uderzeniowego  Teljkon,  aktualnie 

nad Maltha Obex. Potwierdzam: odnaleźliśmy wagabundę i nawiązaliśmy kontakt z na-
szą  ekipąna  pokładzie.  Obiekt  stał  się  jednak  agresywny  i  nie  jesteśmy  w  stanie  po-
dejść... 

Sterownia na ułamek sekundy utonęła w jaskrawym świetle, sygnalizującym nagłe 

zniknięcie trzeciego satelity. 

-  ...bliżej.  Możemy  bezpiecznie  skoczyć  w  nadprzestrzeń,  wykorzystując  osłonę 

planety, ale to oznaczałoby przerwanie kontaktu z obiektem. Jestem za podtrzymaniem 
kontaktu i proszę o natychmiastowe wsparcie w celu przedsięwzięcia akcji ratunkowej. 
- Przerwał na chwilę, jak gdyby nasłuchiwał, po czym dodał:  - Wysyłanie krążownika 
nie  ma  sensu;  lepiej  od  razu  niszczyciel  gwiezdny  albo  i  dwa.  Powstrzymanie  waga-
bundy wymaga udziału graczy wagi ciężkiej. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

239 

R O Z D Z I A Ł  

16 

Rankiem po bitwie o N'zoth liniowiec korporacji Kell Plath „Gwiezdny Poranek" 

wszedł do systemu. Jego dowódca poprosił o pozwolenie na przybicie do burty „Nieu-
straszonego" w celu zabrania pasażerów. 

Wiadomość o tym nie dotyczyła Luke'a bezpośrednio, więc nie wiedział o niczym 

aż do chwili, gdy Wialu poprosiła go do kabiny, którą dzieliła z Akanah. Gdy wszedł, 
kobiety kończyły porządkowanie pomieszczenia, przygotowując się do odlotu. Akanah 
powitała go gorącym uściskiem. 

- Słyszałeś nowiny? Nasz statek będzie tu za godzinę. Luke odwrócił się w stronę 

Wialu. 

- Wracacie na J't'p'tan? 
-  Odchodzimy  stąd  na  dobre  -  odpowiedziała.  -  Pora  znaleźć  sobie  spokojniejsze 

miejsce. Będziemy opłakiwać nasze siostry i leczyć rany, ucząc się lekcji, jaką były dla 
nas wydarzenia na J't'p'tan i na nowo próbując się skupić. 

Luke zmrużył oczy. 
- Czy to znaczy, że pozostali członkowie Kręgu są już na pokładzie? 
- Nie jesteśmy już potrzebni na J't'p'tan. 
- Więc Fallanassi znowu znikną? 
- Nie potrzebujemy zainteresowania obcych - zdecydowanie odpowiedziała Wialu. 

-  To,  co  się  stało,  kosztowało  nas  utratę  prywatności.  Odejdziemy  tak  daleko  i  na  tak 
długo, żeby ją odzyskać.- Raczej nie oczekuję zaproszenia z waszej strony - rzekł Luke, 
spoglądając na Akanah. 

-  Szkoda,  że  nie  mamy  więcej  czasu  -  powiedziała,  uśmiechając  się  smutno.  - 

Chciałabym dokończyć to, co zaczęłam. To nie fair w stosunku do ciebie, że złożyłam 
obietnicę nie wiedząc, czy będę mogła jej dotrzymać. 

-  Nie  fair  -  powtórzył  Luke.  -  To  chyba  nie  dość  mocne  słowo.  Złożyłaś  jeszcze 

inne przyrzeczenie: to, które sprawiło, że wyruszyłem w tę podróż, a przecież musiałaś 
wiedzieć, że nie  zdołasz go spełnić, bo gdy odnajdziemy  Krąg, napotkam ścianę  mil-
czenia  -  dokończył,  po  czym  spojrzał  w  stronę  Wialu.  -  Chyba  że  zaprosiłyście  mnie 
tutaj, żeby powiedzieć coś więcej niż „do widzenia". 

- Nie możesz żądać tego od niej, Luke... 

background image

Próba Tyrana 

240 

- Dlaczego? - przerwał ostro. - Zadała sobie trud pozostawienia ukrytych znaków 

w  pięciu  sektorach  tylko  po  to,  by  jedno  zagubione  dziecko  mogło  znaleźć  drogę  do 
domu, a gdy drugie staje u drzwi i puka, nawet nie próbuje mu otworzyć. Możesz mi 
przynajmniej wyjaśnić  - zwrócił się do Wialu  - dlaczego witacie Akanah z otwartymi 
ramionami, a mnie odsyłacie z kwitkiem? 

-  Akanah  jest  z  Fallanassich,  przez  więzy  krwi  i  woli  -  odpowiedziała  spokojnie 

Wialu. - Nie twierdzimy, że jesteś jednym z nas, Luke'u Skywalkerze. 

-  Nie  twierdzicie,  że...  co  chcesz  przez  to  powiedzieć?!  Że  Nashira  nie  jest  moją 

matką? A może to, że moja matka nie należała do Kręgu? 

Wialu skinęła głową w stronę Akanah. 
- Tylko ona może ci odpowiedzieć. 
Luke spojrzał pytająco na Akanah, która z zakłopotaniem odwróciła wzrok i przy-

siadła na brzegu koi, jakby bała się, że posłanie runie pod jej ciężarem. 

- Nic nie wiem o twojej matce, Luke - powiedziała cicho. -Nie powiedziałam ci też 

prawdy o mojej. 

Wszystkie  uczucia,  które  targały  Lukiem  -  prócz  ciekawości-  zgasły  w  jednej 

chwili. 

- A cóż twoja matka ma z tym wspólnego? 
-  Pamiętasz,  kiedy  opowiedziałam  ci,  jak  wyglądało  moje  życie  na  Carratos  i  o 

tym, że moja opiekunka zabrała pieniądze i znikła... 

-  Talsava  -  przypomniał  sobie  Luke.  -  Pamiętam.  Akanah  spojrzała  mu  prosto  w 

oczy. 

- Wszystko, co ci o niej powiedziałam, jest prawdą, z wyjątkiem jednej rzeczy: na-

zywała się Isela Talsava Norand i była moją matką- szepnęła. - To ona sprowadziła Im-
perium do Fallanassich. 

Luke bez słowa opadł na krzesło, a Wialu podjęła opowieść. 
- Nie mogliśmy pozwolić Iseli pozostać w Kręgu, skoro dopuściła się zdrady. Nie 

mogliśmy  jej  powiedzieć,  dokąd  się  udamy  opuściwszy  Lucazec.  Została  wygnana  z 
Kręgu, nim podjęliśmy decyzję. Nie  wypędziliśmy  Akanah... chcieliśmy, żeby z nami 
została. Dbalibyśmy o nią, dokończyli szkolenie i obdarzyli miłością. 

Niestety,  Isela  odrzuciła  naszą  ofertę  i  zabrała  Akanah  ze  sobą.  Jej decyzja  była 

dla nas bolesna  -  wszak postanowiła ukarać córkę za  własne przewinienia. W dniu,  w 
którym  opuściły  Lucazec,  w  Kręgu  zapanowały  żal  i  gniew.  Powodowana  rozpaczą, 
obiecałam  Akanah,  że  oznaczymy  drogę  tak,  by  jeśli  zechce,  mogła  nas  odnaleźć.  - 
Spojrzała czule na Akanah i dokończyła:  - Minęło tak wiele lat, że nie spodziewałam 
się, byśmy ją jeszcze kiedyś zobaczyły. 

- A ja myślałam, że już nigdy nie opuszczę Carratos. 
- Dlaczego wcześniej tego nie zrobiłaś? - spytał Luke. 
- Powiedziałam ci prawdę o tym, jak żyłam. Kiedy wybuchła wojna, zostałam sa-

ma,  pozbawiona  środków  do  życia.  Musiałam  nauczyć  się  żyć  w  świecie  rządzonym 
zupełnie  innymi  zasadami,  nie  mając  nikogo,  kto  mógłby  mnie  poprowadzić  i  o-
chronić. Wyznałam już Wialu, jak nadużywałam tego, czego nauczyłam się  w Kręgu, 
by przetrwać, i jak upodobniłam się do tych, z którymi przyszło mi żyć. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

241 

Akanah spuściła wzrok i uśmiechnęła się, jakby nasunęły się jej miłe wspomnie-

nia. 

- Potem zdarzył się cud: pojawił się Andras i stworzył dla mnie oazę spokoju. Oto-

czył mnie miłością i choć mogłam wtedy opuścić Carratos, nie chciałam tego uczynić. 

-  Po  co  więc  wciągnęłaś  mnie  w  to  wszystko,  kiedy  wreszcie  zdecydowałaś  się 

wyruszyć?  -  spytał  Luke.  -  Przecież  nie  potrzebowałaś  mojej  pomocy  w  odnalezieniu 
Fallanassich ani w dotarciu do nich, choć starałaś się wmówić mi, że tak jest. Imperialni 
agenci na Lucazec również nie istnieli, prawda? Nikt nas nie ścigał.- Nie - przyznała. - 
To był tylko test. Musiałam dowiedzieć się, kim jesteś,  czego mogę się po tobie spo-
dziewać i od czego zacząć. 

- Krew... - przypomniał Luke. 
- To był błąd  - odparła.  - Czułam, że jesteś zaskoczony, i  pomyślałam, że czymś 

się zdradziłam. Nigdy przedtem nie widziałam, jak miecz świetlny tnie ciało. Musiałam 
jakoś skierować twoją uwagę ku mnie i ku Nashirze, inaczej straciłabym cię. 

- Straciła? Nadal nie pojmuję... Co chciałaś osiągnąć, używając podstępu? 
Z oczami przepełnionymi smutkiem Akanah powoli pokręciła głową. 
- Nic, a przynajmniej nic dla siebie. To, co mi dałeś i co tak wiele dla mnie znaczy, 

wydarzyło się niespodziewanie; nie planowałam tego. 

- Więc dlaczego? 
- Bałam się ciebie - odpowiedziała wprost. 
- Nie rozumiem. 
- Luke, ja poznałam wojnę od podszewki, od strony, po której nie ma bohaterów; 

są wyłącznie ofiary. Wiedziałam, czym jest siła, jak można jej użyć i co to znaczy nie 
mieć jej w świecie, w którym tylko ona się liczy. - Po smutnych oczach Akanah widać 
było, jak wielką wagę mają dla niej te słowa. - Miałam dziesięć lat, kiedy szturmowcy 
Imperatora roznieśli pół galaktyki. Przeżyłam dzieciństwo w raju i dojrzewanie w pie-
kle. Mam powody, by obawiać się siły. 

- Myślałaś... a może wciąż myślisz... że jestem równie groźny, jak Imperator i jego 

żołnierze? 

- Nie chodzi tylko o ciebie - wyjaśniła. — Trenujesz innych, aby szli w twoje śla-

dy. Tam, gdzie był jeden, teraz jest wielu, a będzie jeszcze więcej. Musiałam cię poznać 
i sprawdzić, co takiego jest w tobie, co równoważy twoją niebezpieczną siłę. Chciałam 
się  też  przekonać, czy zdołam przekazać ci  choć  część  tego, czego nauczono  mnie  w 
Kręgu. Czegoś ci brakowało... lekkości, spokoju, akceptacji? Próbowałam pomóc ci je 
odnaleźć. 

-  Okłamując  mnie  -  dokończył  Luke,  zrywając  się  na  równe  nogi  pod  wpływem 

emocji. 

Akanah uśmiechnęła się smętnie. 
- Jak widzisz, nawet Fallanassi zniżają się czasem do podstępu. 
- Zatem Nashira była jedynie twoim wymysłem? Odbiciem moich pragnień? 
- Nie. Była czymś więcej. 
- Akanah... - odezwała się Wialu ostrzegawczym tonem. 

background image

Próba Tyrana 

242 

- Muszę mu powiedzieć - podniosła głos, czując nagły przypływ gniewu. - Utrzy-

mywanie  tajemnicy  byłoby  kolejnym  kłamstwem.  -  Wstała  i  podeszła  o  krok  bliżej  w 
stronę Luke'a. -W drugim roku naszego wygnania na Carratos przybyła pewna kobieta, 
by rozmówić się z Iselą. Była z Fallanassich, ale nie znałam jej, bo nie należała do Krę-
gu na Lucazec. Mieszkała u nas przez pięć dni i spędzała długie godziny na rozmowach 
z moją matką. 

Akanah odwróciła się ku Wialu. 
- Myślę, że to Krąg ją przysłał, żeby spróbowała mnie odzyskać. Może nawet za-

brałaby  mnie  ze  sobą,  gdyby  przekonała  matkę.  Zastanawiałam  się,  czy  Isela  nie  na-
mówi jej, by przysłała jakąś okrągłą sumkę i w ten sposób kupiła moją wolność. Któż 
mógł przypuszczać, że matka przyjmie pieniądze i po prostu mnie porzuci? 

Z  beznamiętnej  twarzy  Wialu  nie  można  było  odczytać  ani  potwierdzenia  tych 

słów, ani żalu. Akanah patrzyła jej w oczy przez dłuższą chwilę, po czym znowu zwró-
ciła się do Luke'a. 

- Owa kobieta miała na imię Nashira. Była piękna i dobra dla mnie... tak dobra, że 

kojarzyła mi się ze wszystkim, czym nie była Isela. Traktowała mnie tak, jakbym była 
kimś ważnym dla niej i otworzyła przede mną serce. Kiedy spytałam dlaczego, odpo-
wiedziała, że Imperator zabrał jej dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę. Od tej pory sta-
rała się darzyć miłością wszystkie dzieci, które napotkała na swojej drodze, w nadziei, 
że inni ludzie będą równie dobrzy dla jej własnych. Kiedy spytałeś mnie o twoją matkę, 
opisałam tę, której córką ja sama chciałabym być... Na-shirę. 

- Cały czas mówiłaś o własnych uczuciach - pokręcił głową Luke. - O swoim bólu, 

o swoich marzeniach... 

-  Czyż  nie  są  takie  same  jak  twoje?  -  spytała.  -  Zajrzałam  w  twoje  serce,  Luke. 

Mogłam cię zwieść tylko dlatego, że cię poznałam. Mogłam cię zwieść jedynie prawdą. 

Luke odwrócił się powoli w stronę drzwi. 
- Dość - powiedział. - Dość już usłyszałem. Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. 

Nie wierzę w nic, co wydarzyło się od chwi-li, gdy opuściłem Coruscant. W jej milcze-
niu  jest  więcej  prawdy  niż  w  twoich  słowach  -  dodał,  wskazując  Wialu.  -  Zapewne 
uważasz  mnie  za  głupca,  podążającego  za  ułudą.  Dziękuję,  że  otworzyłaś  mi  oczy, 
Wialu. Życzę powodzenia w nawracaniu jej ze ścieżki Iseli na waszą. 

Po tych słowach Luke opuścił kabinę, nie widząc szczerych łez Akanah. 
 
- Przyjdzie? - spytała niespokojnie Akanah. 
Etahn  A'baht zmarszczył brwi i spojrzał na właz znajdujący się  w przeciwległym 

końcu hangaru. 

- Zapytam jeszcze raz moich ludzi - powiedział, sięgając po komlink i zeskakując 

z rampy wiodącej do śluzy. 

Gdy przeszedł między nimi tragarz wnoszący ich torby na pokład, Akanah popa-

trzyła na Wialu. 

- Muszę z nim pomówić. Nie mogę tego tak zostawić. 
- Jak długo mamy na ciebie czekać? - spytała łagodnie Wialu. — Wyrządziłaś mu 

taką krzywdę... 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

243 

-  Wiem-  przyznała  ze  skruchą-  ale  muszę  go  przekonać,  że  nie  wszystko  było 

kłamstwem. 

-  W  całej  galaktyce  gwiazd  może  być  tylko  jedna  fałszywa,  ale  jeśli  masz  ją  tuż 

przed sobą, nie dostrzeżesz innych. A kiedy zapatrzysz się w fałsz, staniesz się ślepa na 
prawdę  -  tłumaczyła  cierpliwie  Wialu.  -  Trzeba  ci  czasu,  Akanah...  więcej  czasu,  niż 
mogę ci dać. 

Akanah obrzuciła powracającego A'bahta niecierpliwym spojrzeniem. 
- Skoro nie możecie na mnie zaczekać, zostanę tutaj. 
- Akanah, nie możesz kazać strumieniowi, żeby przypłynął do ciebie, możesz naj-

wyżej podążyć z jego nurtem. 

Generał zbliżył się do oczekujących z jeszcze bardziej marsową miną. 
- Luke nie odpowiada. Nikt nie wie, gdzie się podział. Nie rozumiem go... sprowa-

dził was tu, więc chyba powinien i pożegnać. Jesteśmy wam winni... 

- Nie jesteście - przerwała mu dobitnie Wialu. - Wybór należał do mnie i nie pro-

szę o nic w zamian. 

A'baht zakaszlał. 
- Mimo to uważam, że powinienem przeprosić... 
- On tu jest - stwierdziła Wialu. 
Pozostali spojrzeli w stronę włazu, lecz Wialu nie spuszczała z oka jednego z pu-

stych narożników hangaru. Chwilę później Luke pojawił się tam, jakby nagle przeszedł 
przez niewidzialne drzwi. 

- Co u licha... - mruknął A'baht, po czym pokręcił głową z niesmakiem. - Jedi. 
Akanah wybiegła  Luke'owi na spotkanie,'ale zatrzymała się o krok wcześniej niż 

planowała. Zamiast rzucić mu się na szyję, spojrzała tylko głęboko w oczy. 

- Przyszedłem się pożegnać - powiedział Luke. 
- Nie jestem pewna, czy polecę z innymi. Luke potrząsnął głową. 
-  Twoje  miejsce  jest  przy  nich.  Wialu  ma  rację.  Nawet  ja  potrafię  to  odczytać  z 

Nurtu. 

- Muszę ci coś powiedzieć, zanim odejdę - powiedziała zapalczywie. - Proszę, nie 

osądzaj  nas  po  tym,  co  zrobiłam.  Błagam,  nie  odrzucaj  prawdy  tylko  dlatego,  że  po-
przedziło ją kłamstwo. W sztuce Fallanassich jest coś delikatnego, pięknego i uzdrawia-
jącego. Jeżeli nie udało mi się ukazać ci tego, to tylko moja wina, a nie słabość Światła 
czy  Białego  Nurtu.  Kryje  się  w  nich  głębia,  której  nawet  ja  nie  pojmuję  do  końca,  i 
moc, jakiej nie doświadczyłeś. 

- Doświadczyłem za to podstępu i manipulacji. 
Akanah odważnie postąpiła do przodu i przyłożyła dłoń do jego piersi. - Nie zrobi-

łam tego krocząc ścieżką siły, tylko ścieżką pokoju. Z całego serca życzę ci, żeby ten 
pokój udzielił się i tobie. Chciałabym, żeby jego moc wzmocniła potęgę, którą już po-
siadłeś. Zawsze życzyłam ci tego i nigdy nie żądałam nic w zamian. — Jej głos załamał 
się i przeszedł niemal w szept. - Nie chciałam, żebyś cierpiał jeszcze bardziej. 

Luke chwycił jej dłoń i spuścił wzrok. 

background image

Próba Tyrana 

244 

- Wygląda na to, że muszę wybrać, w co mam wierzyć - rzekł po chwili. - Na po-

czątek dam wiarę temu, co przed chwilą powiedziałaś. Może wtedy odnajdę prawdę w 
całym tym zamęcie. 

Akanah spojrzała na niego z wdzięcznością. 
- W takim razie  mogę już odejść  - powiedziała, po czym  pocałowała go lekko  w 

policzek i odwróciła się. 

Luke patrzył, jak przyjmuje ostatnie podziękowania od generała, a potem rusza w 

górę po rampie, mijając Wialu, która natychmiast podążyła za nią.Akanah zawahała się 
jeszcze  raz;  zanim  znikła  w  śluzie,  odwróciła  się  i  posłała  Luke'owi  przepraszające 
spojrzenie. Sky-walker zdobył się na wyrozumiały uśmiech, a po chwili już jej nie było. 

A'baht podszedł do Luke'a. 
-  Dział  łączności  ma  dla  ciebie  kilka  wiadomości,  Luke.  Te,  które  przyszły  dziś 

rano, mają status pilnych... - zaczął. 

- Luke'u Skywalkerze! 
Przez chwilę szukał wzrokiem Wialu, zanim dostrzegł ją we wnętrzu śluzy. -Tak? 
- Chcę cię prosić o drobną przysługę. Luke przekrzywił głowę. 
- O co? 
- Powiedz siostrze, że kiedy będzie gotowa podążyć własną ścieżką, z radością ją 

przyjmiemy - rzekła Wialu, po czym odeszła, nie czekając na odpowiedź. 

Zanim zaskoczony Luke odzyskał mowę, „Gwiezdny Poranek" już oddalał się od 

doku lotniskowca, kontynuując daleką podróż. 

 
Nie było wiadomości od Leii. 
Biuro głównego archiwisty na Obroa-skai informowało, że podanie Luke'a o przy-

dzielenie  badacza  kontraktowego  przesunęło  się  już  na  piąte  miejsce  w  kolejce,  więc 
może być pewny, iż wkrótce otrzyma zamówione materiały dotyczące hasła F

ALLA

NASSI. 
Starszy rehabilitant z pokładu fregaty medycznej „High Ha-ven" przekazał infor-

mację, że Han znowu został przeniesiony -tym razem do szpitala Floty na Coruscant. 

-  Nie  grozi  mu  już  żadne  niebezpieczeństwo.  Jest  w  lepszej  formie  niż  wielu  in-

nych pacjentów. Dzięki przenosinom będziemy mieli wolne miejsce na oddziale  - tłu-
maczył  terapeuta.  -  Biorąc  pod  uwagę,  że  komandor  dysponuje  własnym  środkiem 
transportu, uznaliśmy, iż będzie to najlepsze rozwiązanie. - Po chwili zmarszczył czoło 
i dodał: - Poza tym Wookiee nalegał. 

Trzecią wiadomość nadesłał Streen. Był to sumienny raport z działalności akade-

mii na Yavinie Cztery. Luke był w takim nastroju, że nie chciało mu się nawet przesłu-
chać go do końca. 

Ostatni plik nadano z Alpha Blue. 
-  Witaj,  Luke  -  powitał  go  admirał  Drayson.  -  Teraz,  kiedy  trochę  się  tam  u  was 

uspokoiło, chcę cię  tylko zawiadomić, że znalazłem twoje droidy. Możesz je odebrać, 
kiedy zechcesz. Obawiam się jednak, że będziesz musiał wybrać się po nie osobiście. 

 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

245 

-  Jest  pan  pewien?  -  spytał  szef  personelu  technicznego,  depcząc  po  piętach  Lu-

ke'owi,  przeprowadzającemu  zewnętrzną  procedurę  przedstartową  „Leniwca".  -  Mimo 
strat, które ponieśliśmy, kapitan Morano z pewnością chętnie dałby panu jakiś inny sta-
tek... 

- Jestem pewien - uciął Luke, kucając pod płatem ogonowym. 
- No, bo w końcu to przecież wy, Jedi, wygraliście dla nas tę bitwę, płosząc nisz-

czyciele tą całą flotą fantomów - nie ustępował szef. - To nie fair, żeby teraz latał pan 
takim niskobudże-towym... 

- Wcale nie było tak, jak pan mówi  - przerwał mu znowu Luke, stając na stopniu 

drabinki. - A ten stateczek akurat nieźle mi służy. 

Szef podrapał się po głowie. 
- Skoro tak pan mówi... - Obejrzał się przez ramię. - Pewnie generał przyjdzie pa-

na pożegnać, co? 

- Nie  wie  nawet, że odlatuję- odparł Luke,  wrzucając torbę przez otwarty  właz.  - 

Będę wdzięczny, jeśli nie pospieszy się pan z powiadomieniem go o tym. 

- No to mamy mały kłopot - zmarszczył czoło szef. - Nic nie może opuścić pokła-

du startowego bez autoryzacji z mostka. 

- To nie mój problem - uśmiechnął się Luke, wspinając się po drabince. - Cywilny 

pilot,  cywilny  statek.  W  ogóle  nie  powinno  go  tu  być.  Tylko  przepuśćcie  mnie  przez 
osłonę myśliwców. „Leniwiec" nie jest zbyt dobry w efektownych ucieczkach. 

- Jasne - mruknął szef bez przekonania.  - Dla pana mogę to zrobić, ale proszę mi 

przynajmniej powiedzieć, dokąd się pan wybiera, żebym mógł coś zameldować kontroli 
lotów. 

- Nie było rozmowy na ten temat - odparł Luke, uruchamiając mechanizm włazu. - 

Po prostu niech pan zaznaczy w rejestrze, że odleciałem. I proszę podziękować swoim 
ludziom, że tak szybko przygotowali maszynę.Wkrótce potem Luke i „Leniwiec" zanu-
rzyli  się  w  gościnnej  samotni  nadprzestrzeni,  rozpoczynając  długi  skok  do  Maltha 
Obex. 

 
Pod koniec podróży Luke poczuł, że zachodzą w nim jakieś zmiany. Pomyślał, że 

statek jest kokonem, w którym on - niczym owad - przechodzi metamorfozę. 

Zaczął tęsknić za czasem spędzonym zAkanah. Brakowało mu długich rozmów i 

posmaku  towarzyszących  im  emocji.  Całą  podróż  spędził  w  milczeniu,  przywołując 
wspomnienia i manipulując nimi. Uporządkował je, wyrzucając niektóre z pamięci, in-
ne zaś zapisując na nowo. Potem wziął kilka przypadkowych przedmiotów i całymi go-
dzinami ćwiczył jedyną umiejętność Fallanassich, jaką udało mu się opanować. 

Nim doszedł do perfekcji, wokół statku znowu pojawiła się galaktyka, przed dzio-

bem  zaś  -  Maltha  Obex  w  pełnej  krasie.  Luke  nie  był  jeszcze  pewien,  jakim  będzie 
człowiekiem, gdy zmiany w jego psychice dobiegną końca. Na razie cieszył się tym, że 
wraca między swoich i że otworzyło się przed nim tyle nowych możliwości. 

 
„Ślicznotka" już od kilku dni umykała  przed teljkońskim  wa-gabundą, kryjąc się 

przed potężnym i nieobliczalnym okrętem za linią horyzontu. Jej załoga koncentrowała 

background image

Próba Tyrana 

246 

się na dwóch zadaniach: śledzeniu ruchów statku Quellich za pomocą sprzętu pozosta-
wionego  przez  archeologów  na  powierzchni  planety  oraz  niecierpliwym  skanowaniu 
przestrzeni wokół Maltha Obex w oczekiwaniu na jednostki wsparcia - najlepiej w sile 
zespołu uderzeniowego... 

Statek, który w końcu pojawił się na ekranach czujników, był jednak tak mały, że 

Joto Eckels poczuł raczej rozczarowanie niż ulgę. 

- Może to tylko sonda? - zasugerował Pakkpekattowi. - Nie macie zwyczaju wysy-

łać sond poprzedzających przybycie głównych sił? 

- To cywilny skiff- stwierdził Taisden. - Brak nadajnika wojskowego typu. 
- W takim razie powinniśmy ostrzec jego załogę  - zatroskał się Eckels. - Pułkow-

niku, jeśli wagabunda go dostrzeże, a jest teraz o pół orbity od nas... 

W tym momencie ekran nad ich głowami zamigotał. 
- Tu „Leniwiec" do „Ślicznotki". Lando, melduj, co słychać u ciebie. 
F.ckels nabrał otuchy, kiedy zobaczył twarz Luke'a. 
- Nie ma tu Landa, Luke... 
W tym momencie Pakkpekatt wstał, zasłaniając Eckelsa, i pochylił się nad pulpi-

tem holokomu. 

-  Uwaga,  załoga  „Leniwca":  naruszyliście  strefę  działań  Wywiadu  Nowej  Repu-

bliki. Grozi wam niebezpieczeństwo. Natychmiast zawróćcie i opuśćcie ten system. 

-  Pułkownik  Pakkpekatt,  jak  sądzę?  -  upewnił  się  Luke.  -A  przedtem  doktor  Ec-

kels? Czy to znaczy, że Lando wciąż przebywa na pokładzie wagabundy? Nie udało się 
tam wejść? Potrzebny mi szybko raport z ostatnich pięciu dni waszej działalności. 

- Nie ma pan prawa żądać takich informacji - zaperzył się Pakkpekatt — ani prze-

bywać w strefie bezpieczeństwa. 

- Pułkowniku, jestem jedyną formą pomocy, jaką w tej chwili może panu zaofero-

wać Flota. Poza tym wiem, że doktor Eckels nie chciałby, żeby jego ekspedycja zakoń-
czyła się strzelaniną... 

- Święte słowa - wtrącił Eckels, wciskając się w pole widzenia holokamery. 
- ...może więc powinniśmy zadziałać razem i zobaczyć, czy coś z tego wyniknie. 
-  Masz  jakiś  pomysł,  Luke,  o  co  w  tym  wszystkim  chodzi?  -  spytał  archeolog.  - 

Obiekt zrobił się ostatnio mocno nieprzyjazny. Nawet bardziej niż pułkownik. 

-  Wiem.  Czytałem  raporty,  i  pański,  i  jego  -  odparł  Luke.  Słysząc  to,  Pakkpekatt 

załamał ręce i odwrócił się plecami do pulpitu sterowniczego. 

- Zażądam oficjalnego śledztwa w sprawie całej tej operacji - wymamrotał wście-

kle. - Przecieki informacji, kompletny brak szacunku dla hierarchii służbowej... 

-  Myślę,  że  potrafię  uwolnić  naszą  ekipę  z  pokładu  wagabundy  -  ciągnął  Luke.  - 

Mam jednak nadzieję  dokonać  czegoś  więcej... Może opowie  mi pan ze szczegółami, 
co się tu ostatnio wydarzyło, doktorze? 

- Pozwól, że najpierw zapytam: planujesz złożyć wagabun-dzie wizytę? 
-  Owszem,  doktorze  Eckels.-  A  mógłbyś  wpaść  po  mnie,  zanim  wyruszysz?  Z 

pewnością będę mógł lepiej odpowiedzieć na twoje pytania, kiedy zobaczę parę rzeczy 
na własne oczy. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

247 

-  Miałem  nadzieję,  że pan  to zaproponuje,  doktorze  -  ucieszył  się  Luke.  -  Proszę 

poszukać z pułkownikiem zapasowych ogniw dla robotów i przygotować coś pożywne-
go dla naszych ludzi. Spotkamy się po jednym okrążeniu planety. 

- Doskonale - rzekł Eckels. - Będziemy gotowi. 
 
W miarę, jak  wagabunda  rósł  w przednim iluminator ■ „Leniwca", Eckels coraz 

częściej spoglądał nerwowo na twarz Luke^. 

- Skąd będziesz wiedział, że to zadziała? 
- Będę wiedział, jeśli nie zadziała - odparł Luke, zamykając oczy. 
- Nie powinniśmy ostrzec generała Calrissiana, że się zbliżamy? 
- Żadnych sygnałów. Żadnych dźwięków. Żadnych dopala-czy. Nie używamy ni-

czego, co mogłoby zakłócić bieg Nurtu, a tym samym zdradzić naszą obecność. 

Eckels znowu spojrzał na statek obcych. 
- Jesteś pewien, że nie widzi nas równie dobrze, jak my jego? 
Luke powoli pokręcił głową. 
- Jest pan teraz na pokładzie łodzi podwodnej, a nie statku kosmicznego, doktorze 

Eckels. Jesteśmy pięćset metrów pod powierzchnią morza i płyniemy z prądem. Waga-
bunda nie zauważy nas, dopóki nie przybijemy do jego burty. 

Naukowiec z powątpiewaniem słuchał wyjaśnień Luke'a. 
- Robiłeś to już kiedyś? 
- Nigdy - odparł Skywalker. 
- A niech cię... 
- Ale niedawno widziałem, jak to robią inni. Eckels głośno przełknął ślinę. 
- Mam nadzieję, że przynajmniej trenowałeś trochę od tego czasu. 
Luke uśmiechnął się, nie otwierając oczu. 
-  Przez  całą  drogę.  Spokojnie,  doktorze.  Nauczyłem  się  tego  od  mistrzów  sztuki 

ukrywania. - Zawiesił głos, po czym dodał.  - Mimo to lepiej będzie, jeśli się skoncen-
truję. 

Eckels zacisnął usta i wtulił się głębiej w fotel, z niepokojem spoglądając na wa-

gabundę, który przesłaniał już połowę nieba. 

 
- Lando? 
Na dźwięk swego imienia Calrissian drgnął i powolnym ruchem sięgnął po kom-

link. 

- O co chodzi, Lobot? 
- Ktoś tu jest. 
-  Tu,  to  znaczy  gdzie?  -  spytał  Lando,  w  jednej  chwili  otrząsając  się  z  leniwego 

odrętwienia. 

- Na zewnątrz, w pobliżu dziobu. - Lobot urwał na moment. - Jesteśmy zdziwieni. 

Czujemy dotyk, ale nie widzimy jego przyczyny. 

-  Pukają  do  drzwi  -  podpowiedział  Lando  niecierpliwie.  -Otwórzcie  i  zobaczcie, 

kto to. 

Nastąpiła dłuższa chwila ciszy. 

background image

Próba Tyrana 

248 

- Goście są w przestrzeni międzykadłubowej - odezwał się w końcu Lobot. 
- Co to za jedni? 
- Nie poznajemy ich. 
- Sprawdzę - rzucił oschle. Zmęczenie i głód wywołały u niego stan permanentne-

go rozdrażnienia. - Włącz się, Artoo... Ar-too...? 

Droid nie poruszył się. Moc jego akumulatorów spadła do zera, podobnie jak kilka 

dni temu u Threepia. 

- No jasne - zrzędził Lando -jak zwykle wszystko spada na moją głowę. Ciekawe, 

czy bylibyście zadowoleni, gdybym nie wrócił... 

-Ahoj! Jest tu kto? 
Lando zamrugał, próbując przypomnieć sobie, skąd zna głos dobiegający z kom-

linku. 

- Luke? To ty, Luke?! Co ty tu robisz?! 
- Mogę sobie pójść, jeśli wpadłem nie w porę. 
- Wyjdź stąd beze mnie, a zobaczysz, że kiedy cię wreszcie dorwę, będę cię zabijał 

po jednej komórce - ostrzegł Lando bez śladu wesołości w głosie. — Zostań tam, gdzie 
jesteś. Zaraz wyjdę na zewnątrz. 

- Jesteśmy już w środku - oznajmił Luke. - Kadłub waga-bundy otworzył się i po-

łknął nas w całości.- No nie... 

- Wszystko gra. Jesteśmy w czymś w rodzaju hangaru między wewnętrznym a ze-

wnętrznym kadłubem. Zero grawitacji, ale udało się zacumować. Ubieram się i zaraz do 
ciebie przyjdę. Zostań tam gdzie jesteś i wskazuj nam drogę. 

 
Lando  wydarł  z  rąk  doktora  Eckelsa  litrowy  pojemnik  z  wodą  i  opróżnił  go  tak 

szybko, że żołądek niemal odmówił przyjęcia płynu. 

- Luke - sapnął Calrissian, odrzucając pojemnik  - dasz wiarę? Ten potwór jest ni-

czym więcej, jak tylko muzeum! - Urwał na chwilę, by przełknąć powracającą do gar-
dła gorycz i zakaszlał, gdy poczuł w ustach jej smak. 

- Pomału... 
Lando skwitował tę uwagę lekceważącym machnięciem ręki. 
-  Muzeum!  Czy  kiedykolwiek  widziałeś,  żebym  chociaż  przechodził  w  pobliżu 

muzeum?! - zaśmiał się chrapliwie. - A najśmieszniejsze jest to, że żaden z eksponatów 
nie jest prawdziwy. Same gliniane modele, bez żadnej wartości. 

- Rozumie pan, o czym on mówi, doktorze Eckels? 
- Chyba tak - odparł archeolog, przekopując torbę z zapasami. Lando wciąż paplał, 

wpadając w coraz bardziej płaczliwy ton:  -Można  tylko pooglądać, ale  nic  na  wynos. 
Żadnych pamiątek. Cóż za strata czasu, Luke, wręcz żałosna strata czasu... Całkiem jak 
zrywanie  kwiatków:  dzisiaj  ładne,  jutro  martwe.  -Nagle  Calrissian  dostrzegł  w  rękach 
Eckelsa rację żywnościową. Porwał ją i zaczął jeść łapczywie, odwróciwszy się plecami 
do pozostałych, jakby bał się, że ktoś mu ją zabierze. 

- Gdzie jest Lobot? 
Odpowiedź przyszła po jeszcze jednym wielkim kęsie batonu. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

249 

- Znalazł sobie nowych przyjaciół - rzekł Lando, wzruszając ramionami.  - Prawie 

ze mną nie rozmawia - dodał, po czym zachichotał. - Oszalał. Sami zobaczycie. 

- Zaprowadź nas do niego - zarządził Luke. - Zajmiemy się i nim. 
Obracając się pomału w powietrzu, Lando niedbale machnął ręką w stronę środka 

okrętu. 

- Jest tam. W lewo, w lewo, w prawo, w prawo, prosto, w prawo i prosto. Albo coś 

w tym guście - powiedział, przełykając ostatni kęs pokarmu. - Na pewno go poznacie. 
To ten z nogami. 

 
Luke i doktor Eckels znaleźli Lobota zwiniętego w kłębek w jednej z rurowatych 

odnóg korytarza. Unosił się swobodnie, z zamkniętymi oczami i dłońmi złożonymi pod 
głową.  Półprzeźroczyste  łącze  dwuczęściowego  interfejsu  utrzymywało  go  w  pobliżu 
zaokrąglonej masy wypełniającej koniec kanału. 

- Ma pan jakieś pojęcie, co to takiego, doktorze? Eckels zajrzał do sąsiedniej od-

nogi. 

- Wielkością i kształtem przypominają szczątki Quellich, które wydobyliśmy spod 

lodu - szepnął z niedowierzaniem. 

- Moim zdaniem to nie są szczątki  - powiedział Luke, wlatując do tunelu,  w któ-

rym drzemał cyborg. - Lobot, to ja, Luke. Obudź się, stary, przybyliśmy z pomocą. 

- Chcesz powiedzieć, że są żywe? - spytał Eckels. - Nie dawałem wiary raportom, 

bo wydawały mi się niewiarygodne. 

- Dlaczego? 
- Jak to, dlaczego? To bezprecedensowy, niewyobrażalny przypadek... 
- Cały statek sprawia wrażenie żywego, doktorze, choć w inny sposób niż ten, do 

którego jestem przyzwyczajony. 

- Inny? 
-  Zwykle  tak  wielkiej  sile  towarzyszy  znacznie  wyższy  poziom  świadomości. 

Awagabunda jakby... śpi. Podobnie jak Lobot.  -  Luke zmarszczył czoło i chwycił cy-
borga za łokieć. - Hej, odezwij się. 

- Przecież te ciała nie  mają kończyn  - zaoponował Eckels.  -Stworzenia żyjące na 

powierzchni miały ich po dwie pary. 

- Nie twierdzę, że wiem, czym są, doktorze. Mówię tylko, że Lobot mówił prawdę: 

one żyją, tak samo jak cały statek. To pan powinien mi powiedzieć, co je ze sobą łączy. 

Lobot drgnął. 
- Czekanie... - wymamrotał jak w transie. 
- Na co? - spytał Luke. - Z którym pytaniem mam łączyć tę odpowiedź? 
Eckels myślał na głos za jego plecami. 
- Fizycznie relacja  między  nimi przypomina tę,  którą odkryliśmy  we  wnętrzu or-

ganizmu Quelli, zachodzącą między ciałka-mi Eicroth a... - Oczy archeologa rozszerzy-
ły się nagle. - Luke, muszę natychmiast zobaczyć cały statek i te eksponaty, o których 
mówił Lando. 

- Lobot, odezwij się - nalegał Luke. - Czego ci trzeba? 
- Czekamy - odparł sennie cyborg. 

background image

Próba Tyrana 

250 

- Jacy „my"? 
- Odpowiedzi... - mruknął Lobot. 
-  Właśnie,  szukam  odpowiedzi  -  podchwycił  Luke.  -  Na  co  czekacie?  Czego  po-

trzebujecie? 

- Czekamy... na... odwilż. 
Luke spojrzał pytająco na Eckelsa. 
- Muszę obejrzeć statek - nalegał archeolog. - Nie będę zgadywał, kiedy mam do-

wody w zasięgu ręki. 

Luke przyznał mu rację skinieniem głowy. 
- Obawiam się, że i tak musimy zakończyć nową znajomość Lobota. Z trudnością 

wyczuwam granicę między jego umysłem a otoczeniem. Zna się pan trochę na interfej-
sach nerwowych, doktorze? A może powinienem po prostu wyciągnąć wtyczkę? 

Eckels skrzywił się z niesmakiem. 
- Rób, jak uważasz. Poczekam na zewnątrz. 
 
Minęła niemal godzina, nim Lando i Lobot byli gotowi do pełnienia obowiązków 

gospodarzy i przewodników. Dla Eckelsa była to godzina niecierpliwego oczekiwania, 
dla Luke'a zaś - okazja do uruchomienia robotów i rozpoczęcia naprawy uszkodzonego 
ramienia Threepia. 

- Tak się cieszę, że pana widzę - powitał go droid. - Nie uwierzy pan w te wszyst-

kie historie, które panu opowiem. Zacznę jednak od tego, że doprawdy nie mam poję-
cia, dlaczego wziąłem udział w tej misji. Najpierw wagabunda omal nie spalił mnie na 
proch,  a  potem  zaatakowała  nas  cała  flota  wrogich  okrętów.  Pan  Calrissian  zostawił 
mnie na pastwę intruzów... 

Skywalker uśmiechnął się lekko. 
- Ja też się cieszę, że cię znowu widzę, Threepio. Obiecuję, że będziesz mógł ura-

czyć mnie swoją opowieścią, ale później. Nawet dwa razy, jeśli masz ochotę. 

- To bardzo miłe z pana strony. 
Gdy roboty dotarły na pokład skiffu, Luke wyruszył w głąb statku w towarzystwie 

Landa, a doktor Eckels, inną trasą, z Lobotem. Wkrótce jednak Lando doszedł do wnio-
sku, że woli ciasne wnętrze „Leniwca", niż wycieczkę sam na sam ze Skywal-kerem, i 
powrócił do skiffu. 

Luke  orientował  się  już  w  topografii  statku  na  tyle  dobrze,  że  nie  potrzebował 

przewodnika.  Pomieszczenia  „muzealne"  i  „galeria"  w  przestrzeni  międzykadłubowej 
były niezwykle interesujące, jednak coś ciągnęło go ku wnętrzu statku, w labirynt tuneli 
i  odnóg,  zamkniętych  krągłymi  obiektami,  które  Skywalker  na  własny  użytek  nazwał 
„ciałami Eckelsa". To w nich właśnie czaiła się uśpiona świadomość wagabundy i kon-
centrowała się jego energia. Nim Luke pomyślał o powrocie, minęły cztery godziny, a 
zanim rzeczywiście dołączył do pozostałych - kolejne dziewięćdziesiąt minut. 

Lando spał na koi, Lobot rozciągnął się na podłodze pomieszczenia technicznego, 

Threepio siedział na prawym fotelu w sterowni, przypięty pasami, a Artoo z zadowole-
niem podłączył się jednocześnie do magistrali danych i gniazda mocy na głównej tabli-
cy złącz. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

251 

Eckels zajął fotel pilota. Pochylił się nad niewielkimi wyświetlaczami na pulpicie 

kontrolnym  skiffu  i  delikatnie  muskając  klawiaturę  pisał  coś  na  rozłożonym  na  kola-
nach, elektronicznym notesie. 

- Zdaje mi się, że mam już kilka odpowiedzi - powiedział archeolog, nie odrywa-

jąc się od pracy. - Obudzimy pozostałych? 

-  Nie  -  zdecydował  Luke.  -  Zrobili  swoje,  niech  odpoczywają.  Na  początek  wy-

mieńmy spostrzeżenia, a jeśli będziemy mieli do nich jakieś pytania, zadamy je później. 

-  Wykorzystałem  niektóre  przemyślenia  Lobota  —  przyznał  Eckels.  -  Ma  niesły-

chanie zdyscyplinowany umysł. 

- Odkąd go znam, jest nie doceniany - zauważył Luke. - Do czego udało się panu 

dojść? 

Eckels wyciągnął się wygodniej w fotelu i wskazał palcem na jeden z ekranów. 
- Lobot miał rację. To księżyce są kluczem do zagadki. 
- Księżyce, które widzieli w tellurium? 
-  Tak.  Wspólnie  z pułkownikiem  Pakkpekattem  zanalizowaliśmy  nagranie  wyko-

nane przez Artoo podczas pierwszej wizyty w sali projekcyjnej. Orbity, po których po-
ruszały się księżyce, musiały być niestabilne.- Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, ale 
wydawało mi się, że Maltha Obex nie ma księżyców...? 

Eckels skinął głową. 
- Ale Quella mieli. Zwykłe skały, nic szczególnego. Nie dość piękne, by układać o 

nich legendy. No, przynajmniej do chwili, aż jeden z nich spadł z nieba. 

- Era lodowcowa jest wynikiem zderzenia planety z księżycem - podsumował Lu-

ke w zamyśleniu. 

- Na to wygląda - przytaknął Eckels. - Mniejszy z satelitów poruszał się po niere-

gularnej orbicie. Odtwarzając wstecz nagranie Artoo odkryliśmy, że pole grawitacyjne 
większego księżyca zakłócało ruch mniejszego, spychając go coraz bliżej planety. Za-
częło się to mniej więcej sto lat przed katastrofą. 

- Quella zapewne zorientowali się, co im grozi - domyślił się Luke. - Wykorzystali 

czas, jaki im pozostał, na zbudowanie tego statku. 

- To ostatnie i najwyższe osiągnięcie ich rasy - stwierdził Eckels. - Sądząc po tym, 

co widziałem, nie potrafili zniszczyć czy odepchnąć zbliżającego się  księżyca. Nawet 
mniejszy z satelitów był wielokrotnie potężniejszy od wagabundy. Nie dysponowali też 
środkami, które pozwoliłyby im ewakuować całą populację, liczącą, jeśli wierzyć pła-
skorzeźbom, co najmniej setki milionów istot. 

- Potrzeba by tysiąca statków tej wielkości - ocenił Luke. -Niewykonalne zadanie, 

biorąc pod uwagę, jak mało mieli czasu. 

- Mogli za to zbudować jeden i wysłać go w podróż, nim nadszedł kres  - ciągnął 

Eckels.  - Kiedy  nasi  ludzie oglądali tellu-rium,  widzieli system taki, jakim zapamiętał 
go  wagabunda,  nim  odleciał:  przed  katastrofą,  przed  zagładą  Quellich  i  śmiercią  ich 
planety pod kopułą lodu. 

Eckels zapatrzył się na „galerię" ciągnącą się przed kokpitem „Leniwca". 
-  Twój  przyjaciel,  Lando,  był  w  błędzie  -  dodał  po  chwili.  -To,  co  tu  zastaliśmy, 

jest jak najbardziej realne. Ten statek nie jest jednak kolekcją przedmiotów, lecz zbio-

background image

Próba Tyrana 

252 

rem idei. Może nigdy nie dowiemy się dlaczego, ale Quella cenili je wyżej niż własne 
życie.  A  przecież  to,  co  darzymy  największym  szacunkiem,  nadaje  sens  naszej  egzy-
stencji.  Cóż  za  wspaniały  dar  pozostawili  dla  nas,  cóż  za  wspaniały,  choć  daremny 
gest... 

- Daremny? - spytał Luke. - A co z obiektami ukrytymi w środkowej części statku? 

Lobot uparcie nazywa je „Quella". 

Sam pan mówił, że wyglądają, jak Quella. A teraz wagabunda przywiózł je z po-

wrotem do domu. 

Eckels zmarszczył czoło i spojrzał na wyświetlacz komputerowego notesu. 
-  Ależ...  jest  ich  zaledwie  kilka  tysięcy.  I  to  na  statku,  który  mógłby  pomieścić 

wielokrotnie więcej. - Uczony potrząsnął głową. - Nie, to niemożliwe. To nie arka, na-
wet nie łódź ratunkowa. Te ciała są zaledwie sternikami i strażnikami wagabundy, a nie 
jego skarbem. Prawdziwą wartość mają jedynie idee i wspomnienia o tysiącach lat hi-
storii, sztuki i biomechaniki. To nie muzeum, Luke, to monument. 

- Nie - powtórzył Skywalker uparcie. - To coś więcej. -Odwrócił się i zręcznie wy-

skoczył przez uchylony właz. Chwytając się kadłuba, katapultował się naprzód i poszy-
bował w głąb mrocznej i cichej przestrzeni międzykadłubowej. 

Dryfując wolno wzdłuż galerii portretów Quellich, sięgnął Mocą ku leżącej poni-

żej planecie. Wyczuł jedynie wielki bezruch. Nie napotkał ani potężnej fali energii ży-
ciowej, ani rezerwuaru Mocy. Skuta lodem powierzchnia była równie cicha jak pocho-
wana pod nią skalista skorupa globu. 

- Czego szukasz? 
- Przyczyny, dla której warto poczekać na odwilż - odparł Jedi. 
- Żeby statek mógł zakończyć swoją wędrówkę? Bo przecież nie może chodzić o 

nic więcej... 

- Ciii... - uciszył go Luke. Podpłynął w pobliże zewnętrznego poszycia wagabun-

dy, wyciągnął ręce i przyłożył je do powierzchni. Wsłuchał się w złożone rytmy statku i 
pozwolił, by zlały się w jeden fundamentalny puls jego egzystencji. Chłonął go tak dłu-
go, aż pojął znaczenie każdego dźwięku. 

Wtedy raz jeszcze skierował myśl ku planecie, tłumiąc własną niecierpliwość i sta-

rając się osiągnąć ów stan pełnego zjednoczenia z otoczeniem, który pozwala słuchać 
pomimo zakłóceń. 

I  nagle  odnalazł  ich.  Usłyszał  bicie  milionów  serc,  które  -niczym  spadające  na 

ziemię ziarna piasku - wytwarzały szmer tak słaby, iż zagłuszyłby je nawet najcichszy 
podszept  niecierpliwej  myśli.  Z  radosnym  okrzykiem  Luke  odepchnął  się  od  ściany  i 
wykonał popisowe salto. 

- Co się stało?! - zawołał Eckels. Chwycił Luke'a w locie, nim ten zdążył wylądo-

wać  na  powierzchni  „galerii".Skywalker  wywinął  się  jednak  z  jego  uścisku  i  obiema 
rękami zaczął wodzić po rzeźbionych twarzach Quellich. 

-  Ciała,  które  znaleźliście...  Quella,  którzy  włóczyli  się  po  lodowej  pustyni...  To 

nie byli ostatni przedstawiciele wymarłej rasy, tylko odszczepieńcy! 

- Co masz na myśli? 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

253 

- Dokładnie to, co powiedziałem. Żaden z nas nie miał racji. Ten statek nie jest ani 

muzeum, ani świątynią pełną skarbów, ani łodzią ratunkową, ani nawet monumentem. 
Jest skrzynką z narzędziami, doktorze. Skrzynką z narzędziami do odbudowy zniszczo-
nego świata. 

Luke odwrócił się  i w uniesieniu chwycił Eckelsa za ręce, uśmiechając  się rado-

śnie. 

-  Starczyło  im  czasu,  by  przygotować  nie  tylko  ten  statek,  doktorze,  ale  i  siebie. 

Planeta  nie  jest  martwa. Pod powierzchnią  żyją  miliony Quellich, czekających  na  od-
wilż. I my możemy im ją dać, doktorze. 

 
Gdy  tylko  „Leniwiec"  wysunął  się  ze  szczeliny  otwartej  uprzejmie  przez  waga-

bundę, Luke ostro przyspieszył, po czym wyłączył silniki i obrócił skiff rufą do kierun-
ku lotu, by pasażerowie mogli podziwiać oddalający się statek Quellich. 

- Jesteś pewien, że nie musisz nas ukryć? - spytał niepewnie Eckels. - Raczej bym 

nie chciał przyczynić się osobiście do ocieplenia klimatu na Maltha Obex. 

Zamiast Luke'a odezwał się spokojny i pewny siebie Lobot. 
- Wagabunda nie zrobi nam krzywdy. 
- Spokojnie, doktorze Eckels - odezwał się drwiąco Lando. -Lobot spędził w tune-

lu tyle czasu, że awansował na honorowe jajo. 

Luke zachichotał. 
- Jeśli koniecznie chce się pan o coś martwić, doktorze, to lepiej proszę pomyśleć 

o kolegach z Instytutu, którzy nie tylko odwrócili porządek cyfr, ale i w złym miejscu 
postawili przecinek, wykonując obliczenia. 

-  Nasz  najwybitniejszy  specjalista  od  klimatologii  planetarnej  osobiście  nadzoro-

wał prace nad stworzeniem modelu przebiegu epoki lodowcowej na Maltha Obex - od-
parł sztywno Eckels, nie kryjąc urażonej dumy zawodowej.  - Jeżeli Lobot precyzyjnie 
zinterpretował dane... 

- Ma się rozumieć - rzekł spokojnie cyborg. - Wprawdzie zadanie wymagało stwo-

rzenia nowego kodu, ale i tak jestem pewny swego. 

- Sam jestem zaskoczony, jak niewiele energii wymaga ta operacja - wtrącił Luke. 

- Z początku myślałem, że trzeba będzie sprowadzić pół tuzina niszczycieli gwiezdnych 
i zaprząc je do roboty na miesiąc. 

- Mało energii i mało czasu - zgodził się Eckels. - Być może zlodowacenie ustąpi-

łoby już w naturalny sposób... i tego pewnie spodziewali się Quella... gdyby nie orbi-
talne zamieszanie wywołane utratą drugiego księżyca. 

- Patrzcie - ożywił się Lando. - Zaczyna się. 
Kadłub  wagabundy  rozjarzył  się.  Błękitne  nitki  wyładowań  przemykały  po  nim 

coraz gęściej, w miarę jak we wnętrzu gigantycznego kondensatora gromadził się zapas 
energii.  Po  chwili  z  obu  końców  statku  wystrzeliły  pionowo  ku  ziemi  po  trzy  smugi 
światła,  tworząc  w  atmosferze  tunele  zjonizowanych  gazów.  Wiązki  połączyły  się  na 
powierzchni  na  wpół  zamarzniętego  oceanu,  uwalniając  pośród  kry  pióropusze  prze-
grzanej pary. 

background image

Próba Tyrana 

254 

-  Niezły  pokaz  świateł  -  pochwalił  beztrosko  Lando.  -  Szkoda,  że  jest  nas  tylko 

sześciu do podziwiania. 

- Wręcz przeciwnie, generale Calrissian — odezwał się Eckels. - Ta zupa musi wa-

rzyć się jeszcze  przez  wiele  lat  i będzie  najlepiej dla  Quellich, jeśli  nikt im  nie prze-
szkodzi. 

Bombardowanie planety trwało przez cały czas żmudnego wznoszenia się „Leniw-

ca" w otwartą przestrzeń na spotkanie ze „Ślicznotką". Gdy wreszcie dwa statki spotka-
ły się i połączyły, Lando i Lobot czym prędzej czmychnęli z zatłoczonego skiffu, ma-
rząc o luksusach jachtu. Threepio podążył za nimi, zwabiony perspektywą kąpieli ole-
jowej. 

Luke i Eckels zwlekali, spoglądając w dół, na Maltha Obex i malejącą plamkę wa-

gabundy. Choć nie wspomnieli o tym ani słowem, czuli to samo: podziw i ciekawość. 

Eckels  nie  odezwał  się,  gdy  Luke  zamknął  oczy  i  zaczął  powoli,  głęboko  oddy-

chać. Nie był też specjalnie zdumiony, gdy po chwili wagabunda po prostu zniknął. 

-  Widzę,  że  naprawdę  ćwiczyłeś  -  powiedział,  klepiąc  Luke^  z  uznaniem  po  ra-

mieniu. - Przyznam, że chciałbym tu zostać i udokumentować to, co się będzie działo, a 
przede  wszystkim  dzień,  w  którym  Quella  wyjdą  na  powierzchnię.  A  jednaknajlepiej 
będzie zostawić ich samym sobie. Co masz zamiar teraz robić? 

-  Nie  wiem,  jak  długo  wytrzyma  kamuflaż  -  odparł  Luke,  wpatrując  się  w  tarczę 

planety. - Może bardzo krótko? Na statek działają przeróżne siły, a moja nauczycielka 
mawiała, że mam zbyt ciężką rękę. Mimo to musiałem spróbować zaciągnąć kurtynę i 
zwrócić  im  utraconą  prywatność.  Potrzebują  czasu,  by  odżyć  -  wyjaśnił  i  spojrzał  na 
Eckelsa. - I ja chciałbym tu wrócić, poznać Quellich. Ciekawe, jak długo przyjdzie nam 
czekać. 

W uśmiechu archeologa widać było cień smutku i żalu. 
- Dajmy im ze sto lat  - rzekł Eckels, wiedząc, że to oznacza, iż nigdy już nie po-

wróci na Maltha Obex. - Albo i tysiąc. Zadbamy o to, by na mapach świat Quellich po-
został  martwą,  lodową  planetą,  której  nie  warto  ani  rabować,  ani  eksploatować.  Jej 
mieszkańcy  nie  będą  za  nami  tęsknić.  Ofiarowałeś  im  wielki  dar,  Luke:  przyszłość  - 
dodał cicho, spoglądając znowu na blady dysk planety. - Mam przeczucie, że zrobią z 
niego właściwy użytek. 

background image

Michael P. Kube-McDowell 

255 

E P I L O G  

Coruscant, osiem dni później 
Wilgotny,  zimny  wiatr,  rwący  chmury  na  wieczornym  niebie,  smagał  samotną 

sylwetkę  Luke'a  Skywalkera,  który  wspiął  się  na  skałę  górującą  nad  jego  nadmorską 
pustelnią. Mężczyzna stał tu już dłuższy czas, zastanawiając się nad przyczynami, które 
doprowadziły  do  wzniesienia  kamienno-piaskowej  kryjówki,  oraz  nad  celem,  któremu 
miała służyć. 

Pozbierał  rozsypane  szczątki  twierdzy  swojego  ojca,  by  stworzyć  z  nich  nowy, 

lepszy dom. Teraz jednak dostrzegł, że zbudował jedynie więzienie i że miał szczęście, 
uciekając z niego w porę. 

Wyciągając ręce przed siebie i natężając wolę, Luke odnalazł najsilniej naprężone 

miejsca  budowli  i  popchnął  je,  używając  Mocy.  Jednocześnie  uderzył  w  najsłabsze 
punkty konstrukcji. Z hukiem, który na moment zagłuszył ryk wichru, pustelnia zapadła 
się, miażdżąc ukryty w niej myśliwiec. 

To nie  wystarczyło. Luke  pragnął  na  zawsze  usunąć tę  pokusę. Jeden po drugim 

unosił w powietrze fragmenty kryjówki i zdruzgotanego statku, czyniąc z nich, dzięki 
Mocy, wirującą chmurę odłamków. 

Ostatnim, gwałtownym zrywem woli cisnął zmieszane szczątki daleko nad wzbu-

rzone morze, gdzie znikły. 

-  Jeszcze  nie  pora  odchodzić  -  zawołał,  przekrzykując  wiatr,  jakby  chciał  się 

usprawiedliwić. - A kiedy nadejdzie ta chwila, znajdę lepsze miejsce niż to.Prowadząc 
przed sobą dzieci, Leia minęła bramę i skinęła w stronę S-EP1. 

- Możesz zamykać, Śpioszku. Wszyscy są już w domu, a cała reszta świata może 

spędzić noc na zewnątrz. 

- Tak jest, księżniczko. 
Jacen i Jaina popędzili ścieżką wysadzaną kwiatami. Chwilę po tym, jak znikli Le-

ii z oczu, usłyszała niespodziewany wybuch śmiechu i pisków. Zostawiając Anakina w 
alejce pospieszyła w stronę domu, by sprawdzić przyczynę nagłego zamieszania. Już po 
kilku  długich  krokach  osadził  ją  w  miejscu  widok  uśmiechniętego  Luke'a,  niosącego 
pod każdą pachą rozanielonego dzieciaka. Widząc minę siostry, Skywalker spoważniał. 

- Słyszałem, że byłaś w szpitalu Floty - zagaił, robiąc pod ręką miejsce dla Anaki-

na. - Jak tam Han? 

-  Lepiej. Wyszedł  wreszcie ze zbiornika i zaczyna  wyglądać jak dawniej. Dzisiaj 

pierwszy raz odwiedziłam go z dziećmi. Co ty tu robisz? 

- Z opóźnieniem przyjmuję zaproszenie - odparł, uśmiechając się smutno. 
- Pomóż mi położyć dzieciaki - poprosiła Leia. 
Trwało to dość długo, nagłe bowiem pojawienie się Luke'a skutecznie wyleczyło 

smarkaczy z senności. Nie pozwoliły mu odejść, dopóki nie przyrzekł, że zobaczy się z 
nimi rankiem. 

background image

Próba Tyrana 

256 

- A teraz muszę porozmawiać z waszą mamą - oświadczył wreszcie zdecydowanie 

- więc gaście światło i zamykajcie oczy. Skupcie się na ojcu i wyślijcie mu uzdrawiają-
ce myśli, żeby jak najszybciej wrócił do domu. 

Leia  słuchała  i  obserwowała  go  z  ciekawością.  Kiedy  wreszcie  zostali  sami  w 

przytulnie oświetlonym salonie, zapytała wesoło: 

- Kim jesteś i co zrobiłeś z moim bratem? Luke roześmiał się. 
- Nie zmieniłem się tak bardzo, jak byś chciała. 
- Znalazłeś to, czego szukałeś? Radosne błyski w jego oczach przygasły. 
- Nie, ale, jak to czasem bywa, znalazłem coś innego. Nie jestem pewien, czy po-

trafię ci wyjaśnić, co to takiego. 

- Czuję w tobie wyraźną zmianę - powiedziała Leia. - Jesteś... spokojniejszy. 
- Wiele się wydarzyło i wyciągnąłem z tego wnioski, Leio. Chciałbym się dowie-

dzieć, kim była nasza matka i ile zdążyła nam dać. To dla mnie  wciąż bardzo ważne. 
Słowa  Akanah  tak  skutecznie  wypełniły  pustkę,  którą  czuję  w  miejscu  wspomnień  o 
matce, że nadal chciałbym w nie wierzyć. 

- A jednak wróciłeś. 
- Powiem ci, co sprawiło, że tu jestem: lekcja o miłości i rodzinie, przekazana mi 

przez kobietę, której nigdy nie spotkałem i zapewne nie spotkam. Leio, przecież to czy-
ste szaleństwo, miotać się od Światów Środka do Zewnętrznych Rubieży ścigając ulot-
ną nadzieję, kiedy mam ciebie i twoje dzieci, bliskich i jak najbardziej realnych. Jeżeli 
tylko pozwolisz mi je kochać, być ich nauczycielem i wspólnie z tobą zachwycać się, 
jak dorastają, to proszę bardzo: będę wujem Jedi, którego szukasz. 

Oczy Lei zaszły mgłą, gdy objęła i serdecznie uścisnęła brata. 
-  Witaj  w  mojej  rodzinie,  Luke  -  szepnęła,  czując  bijące  od  niego,  dobrze  znane 

ciepło. - Witaj w domu.