background image

Zbigniew Damski

ATAKUJE WAS „PIORUN”

Wydawnictwo „BELLONA”

Warszawa 1997

Druk i oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne w Bydgoszczy

Projekt okładki: Michał Suffczyński

Opracowanie techniczne i graficzne: Studio „FACTORIA”

background image

Rozdział I

...czołga się ciągle uparcie, na samych tylko łokciach, poprzez straszliwe rumowisko, które przed chwilą 

było jeszcze ciepłym, zwyczajnym pomieszczeniem „F” w rufowej części okrętu. „Byle do trapu... Wyjść 
stąd,   wyjść!”   Oto,   gdzieś   nieskończenie   wysoko,   nad   głową,   zbawczy   otwór   włazu.   Dźwiga   się   po 
poskręcanym żelastwie, które było trapem, cal po calu ciągnie za sobą bezwładne nogi. Trwa to wieki. 
Jeszcze ostami, nadludzki wysiłek; ktoś chwyta go za ramię, chlust lodowatej wody...

- Za godzinę będziemy w Glasgow, sir...
Mat Karol Wizner otrząsa się z dręczącego, sennego koszmaru. Odruchowo burczy coś w odpowiedzi. 

Siwowłosy konduktor wycofuje się na korytarz i Wizner zostaje w przedziale sam.

Jest bardzo zmęczony. Od chwili kiedy w dalekim Plymouth, na samym skraju południowej Anglii, 

wsiadł do pociągu minęło już kilkanaście  godzin.. Przesiadki z  Bristolu i Liverpoolu, małe stacyjki po 
drodze z zamalowanymi na czarno nazwami w obawie przed inwazją: „Jeśli Hunowie tu wylądują, nie będą 
po   prostu   wiedzieli,   gdzie   są...”   Wieczorem   wokół   ani   jednego   światła.   Obowiązuje   nadal   szczelne 
zaciemnienie, pełny „black out”. To przed nalotami. Na przedmieściach Liverpoolu widział ich ślady: hałdy 
gruzów, wypalone mury z niebem prześwitującym przez puste oczodoły okien.

Słowa: „Bitwa o Anglię”, usłyszał po raz pierwszy z radia w którymś kolejnym szpitalu szkockim, 

bodaj w Edynburgu. Było to przed kilkoma miesiącami, chyba na początku sierpnia 1940 roku. Już mógł 
wtedy chodzić dość swobodnie. Zrosły się połamane żebra i ręka, lekarze wylatali jakoś zgruchotane kolano, 
tylko uszkodzony kręgosłup wciąż dawał się we znaki. Trzy miesiące kuracji, od maja zrobiło swoje, ale 
pierwsze   zejście   do   szpitalnego   schronu   było   trudne.   Potem   przywykł.   Naloty   były   niemal   co   noc, 
poprzedzane wyciem syren. Schron trząsł się od głuchych detonacji, a Wiznerowi wydawało się nieraz, że 
poprzez dudnienie przeciwlotniczych dział słyszy basowy pomruk bombowców.

Co mogą samoloty, wiedział doskonale. Poznał to najdokładniej tamtego ranka, 4 maja 1940 roku, na 

wodach norweskiego Rombakken-fjordu. Tam, wysoko, był podobno tylko jeden samolot: tak mówili potem 
sygnaliści i artylerzyści z pokładu. ORP „Grom” tonął trzy minuty. Do dziś jeszcze tamte chwile wracają w 
przerażających sennych majakach.

Podnieśli ich wtedy z lodowatej wody angielscy koledzy po czterdziestu prawie minutach, cały czas pod 

ogniem   niemieckiej   broni   maszynowej,   bijącej   z   brzegu,   spod   Narviku.   Brytyjski   niszczyciel   HMS 
„Bedouin” odwiózł ich na pokład pancernika HMS „Resolution”, gdzie opatrzono rannych, stamtąd zabrał 
ich ORP „Burza” i przetransportował na okręt szpitalny „Atlantis”. Przez następne 48 godzin hitlerowskie 
samoloty dokonały na ten okręt, biały i ozdobiony wielkimi, czerwonymi krzyżami, aż dziesięciu nalotów. 
W   czasie   ich   trwania   zmarł   z   ran   leżący  tuż   obok   marynarz   Zygmunt   Muchar.   Odetchnęli   dopiero   na 
pokładzie wielkiego, trójkominowego „pasażera” „Monarch of Bermuda”, który dowiózł ich szczęśliwie do 
leżącej w szkockiej miejscowości Greenock dużej bazy Royal Navy.

Teraz właśnie mat Karol Wizner powracał znów do Greenock. Niewiele, co prawda, zapamiętał z tego 

miasta, bo wtedy, wprost z nabrzeża, zabrano ich do różnych szpitali. Wracał jednak na własną prośbę i do 
służby, choć wcześniej, jeszcze w czasie szpitalnych, ciężkich zabiegów, nieraz postanawiał sobie: już nigdy 
więcej na morze...

Zadecydowały przeżycia kilku ostatnich tygodni. Na samo ich wspomnienie powracała złość: że dziś 

mogą być jeszcze tacy ludzie...

Po wypisaniu ze szpitala zaordynowali mu lekarze krótką rekonwalescencję w prywatnym szkockim 

domu: taki wytworzył się obyczaj. Gospodarze, mili starsi ludzie, dbali o swego gościa, ale w przyjaznej 
atmosferze tego domostwa powróciły ze zdwojoną siłą wspomnienia własnego. Jak żyją w okupowanym 
kraju żona i siedmioletnia już córka, Irena, jak sobie radzą? Nie wiedział o nich nic od chwili, kiedy z kartą 
mobilizacyjną w kieszeni wyszedł ze swego gdyńskiego mieszkania przy ulicy Śląskiej w dniu 24 sierpnia 
1939   roku.   Minął   już   rok.   To,   co   wydarzyło   się   w   tym   czasie,   przechodziło   wszelkie   pojęcie.   Padła 
Norwegia,   potem   Dania,   Holandia   i   Belgia.   Kiedy   jeszcze   w   szpitalu  dowiedział   się   o   błyskawicznym 
przemarszu Niemców przez Francję i o jej niesławnym upadku, odczuł jakaś bezsensowną mściwą radość: 
Taka potęga, a wytrzymała niewiele dłużej niż my! Trzeba to było tak się puszyć? Jednocześnie i on, i inni 
zdali sobie wówczas sprawę, że cały ogrom hitlerowskiej, wojennej machiny obróci się teraz wyłącznie 
przeciw Anglii i że sprawa ich powrotu do kraju ma szanse tylko wówczas, jeśli Anglia zdoła się tej potędze 
oprzeć. A w to trudno było uwierzyć...

Mijały   jednak   tygodnie,   a   samotna   wyspa   wciąż   trwała   mimo   zmasowanych,   o   niespotykanej   sile 

ataków   hitlerowskiej   Luftwaffe   na   cały   kraj.   Komunikaty   radiowe   i   gazety   wciąż   donosiły   o   ciężkich 
walkach   powietrznych   z   przeważającymi   siłami   wroga   -   niejednokrotnie   padały   w   tych   komunikatach 
polskie nazwiska walczących pilotów. Wytworzyła się wtedy wokół nich, rannych marynarzy polskich, jakaś 

background image

szczególna atmosfera życzliwości i podziwu, tak różna przecież od tej wyniosłej oschłości, z jaką spotykali 
się   u   Anglików   jeszcze   w   wiele   miesięcy   po   przybyciu   do   tego   kraju.   Najlapidarniej   ujął   to   jeden   ze 
szpitalnych towarzyszy niedoli:

- Tacy lordowie muszą dopiero mocno dostać w tyłek, żeby zmądrzeli...
Była ich z początku dość liczna, polska grupka, ale wreszcie Wizner, jeden z najciężej rannych podczas 

zatopienia „Groma”, i stąd przerzucany z jednego szpitala specjalistycznego do drugiego, pozostał sam. 
Zwolnienie przyjął jak wybawienie. Bez większego też żalu pożegnał swych szkockich gospodarzy: chciał 
znów po prostu być wśród swoich.

Wyruszył więc z Edynburga do Plymouth pełen nadziei: wreszcie w tej wielkiej, polskiej bazie znajdą 

chyba dla niego jakieś miejsce, póki w pełni nie powróci do zdrowia...

Baza mieściła się na przedwojennym, pasażerskim transatlantyku „Kościuszko”, przemianowanym z 

powodu wojny na ORP „Gdynia”. Zakotwiczona na redzie w pobliżu Devenport stanowiła swoistą „polską 
wyspę”, o czym Wizner miał się rychło przekonać.

Sporo czasu zajęło mu w początkach rozeznanie się w całej tej „wieży Babel”, jaką stanowił ORP 

„Gdynia”.   Mieściła   się   tu   bowiem   Szkoła   Podchorążych   Marynarki   Wojennej   ze   wszystkimi   trzema 
wydziałami: pokładowym, mechanicznym i administracyjno-gospodarczym (a na każdym po trzy roczniki 
podchorążych), Szkoła Specjalistów Morskich, przygotowująca podoficerów, Kadra Marynarki Wojennej, 
prowadząca podstawowe przeszkolenie ochotników, i 4 wreszcie Kancelaria Ewidencyjna, zajmująca się 
zaciągiem i wymianą załóg, oraz Rezerwowa Grupa Oficerów, oczekujących tu na swe przydziały. Wraz ze 
stałą załogą kłębiło się w przepastnych wnętrzach starego „Kościuszki” blisko 800 ludzi. Dość, żeby się 
zagubić...

Wizner niezbyt dokładnie wiedział, co tam lekarze napisali mu w papierach, toteż przydział do Kadry 

Marynarki   Wojennej   przyjął   ze   zdziwieniem:   był   przecież   wykwafilikowanym   specjalistą   okrętowym, 
artylerzystą. Dowódca Kadry, kmdr por. Tadeusz Mindak, wyłożył mu rzecz jasno: potrzeba instruktorów, 
będziesz szkolił.

Już   po   paru   dniach   miał   dość.   Kadra   Marynarki   Wojennej   była   wyjątkowo  specyficznym   tworem. 

Zorganizowana w obozie Coëtquidan w Bretanii, gdzie było najwięcej młodych ochotników do służby na 
morzu, zarówno spośród przedwojennej, jak i wojennej emigracji polskiej, przeniesiona została na ORP 
„Gdynia” dopiero pod koniec kwietnia 1940. Ze zdumieniem słuchał Wizner niezrozumiałej francuszczyzny 
swoich podwładnych, polskich marynarzy: okazało się, że wielu niemal zupełnie nie umie mówić po polsku. 
Byli to jednak chłopcy chętni i pełni zapału, choć absolutnie nieprzywykli do „polskiej dyscypliny”, ale nie 
to w końcu było najgorsze. Do Kadry zbiegło się także trochę „niebieskich ptaków” ze wszystkich stron 
świata, marynarzy ze statków handlowych i rozmaitych poszukiwaczy przygód, ludzie obeznanych już z 
morzem i okrętami, jak i zupełnych nowicjuszy.

Jaki taki porządek zrobił dopiero komandor Zajączkowski, były dowódca Flotylli Pińskiej, kiedy objął 

dowództwo ORP „Gdynia”. Kazał usunąć ścianki działowe kabin, tworząc wielkie, łatwe do skontrolowania 
pomieszczenia, rozdać hamaki, a przy okazji przetrzebić tych najgorszych...

Nie wszystkich. Napotykał ich Wizner jeszcze dość często i brało go obrzydzenie: ci tutaj „dekowali” 

się wtedy, kiedy oni ginęli na „Gromie” i „Orle”. Nie umiał znaleźć z nimi wspólnego języka. Poprosił o 
przeniesienie   na   prawdziwy   okręt.   Poszła   akurat   wieść,   że   w   Clydebank   przekazują   Anglicy   Polskiej 
Marynarce Wojennej nowy niszczyciel, ORP „Piorun”.

Więc tam.
Było mnóstwo korowodów, głównie z lekarzami. Twierdzili, że nie nadaje się do służby na okręcie. On 

się jednak uparł i teraz dojeżdżał właśnie do Glasgow. Za oknami wagonu migały już domy przedmieść, 
spowite listopadową mgłą: z Glasgow do bazy w Greenock bliziutko.

Ściągnął   z   półki   swój   marynarski   worek   i   aż   pociemniało   mu   w   oczach   od   dojmującego   bólu   w 

kręgosłupie. Zarzucił go jednak na ramię. Przed drzwiami wagonu siwy konduktor pożegnał go, salutując 
„po polsku” - dwoma palcami do daszka.

- Rany boskie! „Grom”?!
Wizner wie, że to niemożliwe, ale to pierwsze wrażenie, kiedy spośród innych, cumujących u nabrzeży, 

okrętów wyłuskał wzrokiem właśnie ten pod biało-czerwona banderą. Wrosły mu tamte kształty w pamięć. 
Ten   zresztą   okręt,   nowiutki,   lśniący   od   świeżej   farby,   ma   bardzo   podobną   sylwetkę.   Wprawne   oko 
natychmiast jednak wychwytuje różnice: inny, węższy komin, inny pomost, mniej wyniosły i groźny (to 
dzięki niemu brano nieraz „Groma” za lekki krążownik), brak drugiej baszty artyleryjskiej na rufie, inne 
rozmieszczenie broni „pelot”. W ogóle inny, ale niebrzydki: tylko czy zdoła mu zastąpić „Groma”?

U szczytu trapu nowe zaskoczenie. Chwytają go silne ramiona, ściskają poklepują:

background image

- Karol! Toś ty się, bracie, wylizał?
I nagle wokół same serdecznie znajome twarze - artylerzyści: Paweł Górski, Bolek Kempiński i Kazik 

Gorlach, dalmierzysta Norbert Grosicki, monorzysta Władek Iwanicki, sygnalista Edek Dolecki...

Całują się po polsku, „z dubeltówki”.
- Dobrze, że jesteś! My tutaj prawie wszyscy z „Groma”...
Następna niespodzianka w kabinie pierwszego oficera artylerii: toż to ten sam Kazimierz Hess, pod 

którego dowództwem władowali wtedy, pod Narvikiem, prawie 500 pocisków w niemieckie pozycje na 
brzegu,   zanim...   Tyle,   że   dziś   już   nosi   na   rękawach   trzy   kapitańskie   galony.   I   drugi   oficer   artylerii, 
podporucznik   Wiktor   Grochowicz:   razem   byli   na   szpitalnym   okręcie   „Atlantis”,   razem   z   początku   w 
szkockim szpitalu. Był jedynym rannym oficerem spośród kadry „Groma”.

- No to znów witamy w rodzinie! Roboty nie zabraknie.
Późnym wieczorem w pomieszczeniu podoficerskim „Pioruna” walne, towarzyskie zebranie. Okazuje 

się, że wśród 220 ludzi załogi większość stanowią oni, właśnie z „Groma”. Jest jeszcze drugi oficer broni 
podwodnej, porucznik Stanisław Kince, tu już „pierwszy”. Są jeszcze swoi w maszynie, w artylerii...

-   Uratowało   się   wtedy   stu   trzydziestu   -   wylicza   ktoś   -   w   tym   dwudziestu   czterech   rannych. 

Pięćdziesięciu dziewięciu pozostało tam na zawsze...

Milkną. Każdy z nich ma teraz wyraźnie przed oczami twarze tych, z którymi żyli najbliżej, dzielili 

pomieszczenie, stanowiska bojowe.

- Eh! Przydałoby się wypić za nich po kropelce...
- A i Józek Drąg też już do nas nie wróci - wtrąca Wizner. - Amputowali mu w szpitalu tę oderwaną 

nogę do końca, a i z drugą było źle.

Kiwają głowami: ciężka sprawa. Zostać kaleką tu, na obczyźnie? Chyba że zajmie się nim Marynarka, 

ale co to za życie?

Nimi,  uratowanym  z  „Groma”  i  zdrowymi,  zajęto się  szybko.  Owszem,  były  jakieś   urlopy.  Potem 

oczekiwanie  w bazie  w  Plymouth  i wreszcie,  gdzieś  w połowie  lipca  podniesienie  polskiej  bandery na 
nowym okręcie, ORP „Ouragan”.

- Przyjęliśmy go, rozumiesz, od Francuzów. Czasowo. Chłopie, co to był za trup! Zbudowany w tej 

samej, francuskiej stoczni, co nasza „Burza”, ale o całe pięć lat starszy! Wszyściutko się na nim już sypało, a 
i Francuzi zostawili go nam w takim stanie, że tylko siąść i płakać...

- Natyraliśmy się jak dzikie osły!
- Pojęcia nie masz, ledwo na próbę odbiliśmy od nabrzeża, a już trzeba było wracać, bo awaria!
- I jeszcze „żabojady” życzyły sobie, aby obok naszej bandery nosić ich...
- W dzień, bracie, roboty było po uszy, a w nocy służba przy „pelotkach”. Na Plymouth były wtedy 

naloty co noc...

- I odetchnęliśmy nareszcie, kiedy przyszła wiadomość, że tu, w Clydebank, Anglicy zwodowali nowy 

okręt i oddadzą go nam w zamian za „Groma”...

- Zmykaliśmy z tego „Ouragana”, aż się kurzyło!
- Bo, uważasz, po ichniemu „thunderbolt”, to tyle samo, co u nas „grom” albo „piorun”...
- E, tam! Nasz „Piorun” miał się najpierw nazywać „Nerissa”...
- Ale zostało po naszemu: „Piorun”. Nie tak, jak z „Garlandem”. Tam pozostała angielska nazwa...
- Bo „Garland” był pierwszym okrętem, co go nam oddali, jeszcze trzeciego maja tego roku, na Malcie. 

Akurat na dzień przed zatopieniem „Groma”...

- A poza tym to już stary okręt, z trzydziestego piątego roku. Nie to, co nasz! Prosto ze stoczni John 

Brown, wodowany siódmego maja...

- A banderę podnieśliśmy dopiero co, piątego listopada. Ale była pompa!
- Tylko, że gdzie mu tam do naszego „Groma”...
Wizner mógł się tylko przysłuchiwać ożywionej dyskusji, jaka wybuchła wokół wad i zalet nowego 

okrętu. Dowiedział się z niej, że wprawdzie „Piorun” jest o dwa metry krótszy od liczącego sobie 114 m 
długości „Groma” i nieco węższy, ale ma za to większą wyporność - 2320 t. „Grom” przy tym był szybszy o 
całe 3 węzły, bo „Piorun” mógł wyciągnąć ich najwyżej 36.

- Ale za to - perorował któryś z obrońców nowego okrętu - „Piorun” ma większy zasięg pływania!
Zabrano się i do uzbrojenia. „Piorun” nosił 6 dział artylerii głównej kalibru 120 milimetrów, a jego broń 

przeciwlotnicza   składała   się   z   jednego   działa   102   milimetry,   4   dział   czterdziestomilimetrowych   oraz   4 
działek   dwudziestomilimetrowych.   Miał   ponadto   jedną   pięciorurową   wyrzutnię   torpedową   kalibru   533 
milimetry   oraz   sześć   wyrzutni   bomb   głębinowych,   dwie   na   rufie   i   cztery   burtowe.   W   porównaniu   z 
utraconym   „Gromem”   jego  uzbrojenie   przeciwlotnicze   było   znacznie   silniejsze;   tamten  miał   tylko   dwa 
podwójne działa czterdziestomilimetrowe i dwa „enkaemy”. Artylerzyści przypominali jednak, że „Grom” 

background image

miał jedną lufę artylerii głównej więcej: siedem.

- Ale nasz „Piorun” ma za to „ar-di-ef”!
Ten argument jakby przeważył szalę. Nikt z nich jeszcze dotąd, co prawda nie doświadczył, na czym 

praktycznie polega działanie radaru i jaka jest jego przydatność na morskich wojennych szlakach, ale wokół 
tej  najnowszej  i   ściśle   tajne   broni  narosła   już   cała   legenda.  Móc   dostrzec  wroga  z   dużej  odległości   w 
powietrzu i na morzu, w dzień i w nocy...

Kilka następnych dni upłynęło Karolowi na gorączkowej krzątaninie, która zresztą wrzała na całym 

okręcie.   Uzupełniano   wyposażenie   i   zapasy,   przybywali   ostatni   członkowie   załogi,   kręcili   się   jeszcze 
stoczniowcy, usuwając drobne usterki. Okręt miał lada dzień przejść do bazy w Scapa Flow, by odbyć tam 
bojowo-morską zaprawę, podstawowy i twardy egzamin zgrania wszystkich okrętowych mechanizmów, a w 
szczególności załogi. Dlatego też we wszystkich działach bojowych mocno „podkręcano śrubę”, aby wypaść 
tam jak najlepiej. Oceny ze Scapa Flow decydowały bowiem, czy okręt może już czy też jeszcze nie wejść 
do służby.

W   tym   czasie   Wizner   widział   dowódcę   okrętu,   komandora   porucznika   Eugeniusza   Pławskiego, 

zaledwie kilka razy i to przelotnie. Zresztą nawet i ci, którzy przesłużyli pod jego komendą tamte kilka 
miesięcy na ORP „Ouragan”, też nie umieli o nim nic konkretnego powiedzieć. On sam nie spotykał go 
nigdy przedtem, ale też i nie kwapił się, aby go bliżej poznać. Dowódca, to zawsze dowódca, a w takim 
gorącym okresie najłatwiej trafić na jego zły humor. Miał zresztą dość zajęć przy działach: obaj oficerowie 
artylerii „Pioruna” wyciskali ze swych podwładnych siódme poty.

Po półrocznej przerwie, spędzonej na tułaczce po szpitalach i zakończonej przykrymi doświadczeniami 

na ORP „Gdynia”, powrót na okręt i między przyjaciół mocno podreperował Wiznera na duchu. Poczuł się 
znów potrzebny, przydatny. Rzucił się zresztą od razu i z pasją w przyspieszony rytm okrętowej służby, 
jakby chciał nadrobić wszystkie te utracone miesiące. Szybko jednak spostrzegł, że choć wróciła natychmiast 
dawna, pełna znajomość morskiego, artyleryjskiego rzemiosła, to nie wróciła dawna sprawność. Wiele razy 
dziennie   ostry,   przeszywający   ból   w   krzyżu   dawał   mu   znać,   że   znów   wykonał   zbyt   gwałtowny   ruch. 
Szczególnie dotkliwie cierpiał przy działoczynach, gdzie zwijać się trzeba było jak w ukropie.

Dostrzegli to przełożeni. Już po kilku dniach wezwał go do siebie kapitan Hess i palnął bez ogródek:
- Z tym kręgosłupem to nie przelewki. Postanowiliśmy więc tak: mamy tu, na pokładzie „ar-di-ef” i na 

razie angielskich operatorów. Potrzebujemy własnych. Trzeba iść na kurs. Po kursie oczekujemy z powrotem 
i to jak najszybciej...

Rozdział II

Dwudziestego drugiego marca 1941 roku wielki admirał Trzeciej Rzeszy Erich Hans Albert Raeder 

przeżywał swój kolejny wielki dzień. Oto do portu w Breście weszły tego dnia pancerniki „Scharnhorst” i 
„Gneisenau” po dwumiesięcznej, zwycięskiej kampanii na Atlantyku.

Zresztą   w   ciągu   ostatnich   kilkunastu   miesięcy   naczelny   dowódca   Kriegsmarine   miał   wiele   takich 

radosnych dni i mnóstwo powodów do zadowolenia. Tych zupełnie zaś szczególnych było kilka: dzień, w 
którym zakończyła się kampania na Bałtyku przeciw Polsce, kiedy zespoły okrętów Kriegsmarine wykonały 
błyskawicznie i precyzyjnie ogromną operację „Weserübung Nord” - wysadzenia desantu w Norwegii - oraz 
wtedy, kiedy Naczelne Dowództwo w Berlinie musiało uznać, że operacja rozgromienia Anglii z powietrza 
siłami Luftwaffe skończyła się w zasadzie niepowodzeniem.

Rzecz jasna, że swą radość z tej ostatniej okazji ukrywał nadzwyczaj starannie, ale przeżywał ją bardzo 

głęboko:   fiasko   planów   marszałka   lotnictwa   Rzeszy   potwierdzało   przecież   słuszność   jego   własnych 
koncepcji strategicznych. Twierdził bowiem zawsze, że Anglią można zawładnąć jedynie drogą wielkich 
operacji morskich, dusząc ją w kleszczach blokady, odcinającej wszelkie morskie drogi zaopatrzenia. W ten 
sposób   ostateczne   zajęcie   wygłodzonej   i   pozbawionej   podstawowych   surowców   wyspy   będzie   tylko 
formalnością. Forsowaną zaś przez Göringa i samego Hitlera koncepcję powalenia Anglii zmasowanymi 
nalotami   bombowymi   uważał   za   zwykłe   awanturnictwo   i   chęć   przypodobania   się   führerowi,   który   tak 
przecież lubił „wojny błyskawiczne”...

Owszem, wiedział o tym, że w kuluarach sztabów ocenia się owe próby przeforsowania strategicznych 

koncepcji   „morskich”   lub   „powietrznych”   jako   zwykłe   zabiegi,   zmierzające   do   zdobycia   przychylności 
głównodowodzącego dla jednego lub drugiego rodzaju wojsk, a także osobiście dla ludzi stojących na ich 
czele. Raeder nawet przed sobą samym nigdy nie przyznawał się do tego. Bardzo wysoko cenił własne 
kwalifikacje wojenno-morskie, a „grubym Hermannem” po prostu pogardzał, uważając go za karierowicza i 

background image

dyletanta. O jakimkolwiek współzawodnictwie z takim człowiekiem nie mogło być przecież mowy - kiedy 
on, Raeder, kończył pierwszą wojnę światową w stopniu komandora i na stanowisku szefa sztabu dowódcy 
dywizjonu krążowników liniowych, tamten był zaledwie mizernym pilotem...

Śledził więc też uważnie przebieg powietrznej bitwy o Anglię, jak nazwali ją sami wyspiarze, ale 

realizował równocześnie własne plany. Wysłał na morze wszystkie U-booty z kategorycznym rozkazem 
niszczenia każdego statku, który nosi brytyjską banderę lub tylko zmierza do brzegów Albionu. Po nich zaś 
rajdery. To był jego ulubiony pomysł. Koncepcję użycia wielkich okrętów, pojedynczo lub w grupach, na 
dalekich, oceanicznych szlakach przeciw zespołom statków handlowych z zaopatrzeniem opracował sam i 
uważał za najbardziej skuteczną. Poszły więc na morze kolejno: pancernik „Admirał Scheer”, na północny 
Atlantyk,   a   potem   aż   na   Ocean   Indyjski,   ciężki   krążownik   „Admirał   Hipper”,   krążowniki   pomocnicze 
„Thor”, „Atlantis” i „Pingwin”. Potem przystąpił dopiero do kolejnej, nakazanej operacji, do gromadzenia 
we francuskich portach nad brzegami kanału La Manche wielkiej armady desantowej. Miała ona uderzyć 
wówczas, kiedy Anglia załamie się pod ciosami lotniczych bomb.

Rozpoczęta 8 sierpnia 1940 roku ogromna akcja Luftwaffe wciąż jednak nie dawała spodziewanych 

efektów. Anglicy bronili się rozpaczliwie, straty w kosztownym sprzęcie lotniczym i ludziach były coraz 
większe... Flotylle desantowe rdzewiały na cumach u francuskich wybrzeży i nie widać było żadnych oznak 
obiecanego przez Hermanna Göringa „błyskawicznego zwycięstwa”. Fabryki lotnicze w Rzeszy pracowały 
pełną   parą,   coraz   trudniej   też   było   skompletować   załogi.   Nad  Anglię   zaczęli   latać   młodzi,   pospiesznie 
przeszkoleni ludzie i wciąż zwiększała się liczba tych, którzy nie wracali. Nieprzyjaciel za to zdawał się 
krzepnąć i nabierać sił, a Raeder, przeglądając tajne meldunki, wiedział po prostu, że to prawda. I coraz 
częściej spotykał w nich nazwiska polskich pilotów...

Wreszcie   po   85   dniach   tych   zmagań,   gdzieś   w   początkach   listopada   Hitler   powiedział:   „Basta...” 

Koncepcja Göringa zawiodła. Przyszła nareszcie kolej na Raedera. Teraz on i Kriegsmarine mieli przejąć 
główną rolę.

Los zgotował wówczas Raederowi znakomitą okazję do zaprezentowania się Hitlerowi z jak najlepszej 

strony: oto, w dniu 5 listopada 1940 roku, przyszedł do Berlina meldunek z pancernika „Admirał Scheer” o 
pogromie brytyjskiego konwoju „HX-85” koło Islandii. Dane, rozgłoszone natychmiast przez hitlerowską 
propagandę, były mocno wyolbrzymione, ale wystarczała rzeczywistość; korsarski okręt zatopił 6 statków z 
tego konwoju o łącznym tonażu blisko 40 tys. BRT oraz pomocniczy krążownik angielski „Jervis Bay”, 
który z bezprzykładnym męstwem bronił eskortowanych jednostek. Teza o wielkiej przydatności rajderów w 
blokadzie Anglii znalazła na swe poparcie poważne argumenty. Raeder triumfował.

Przy końcu grudnia 1940 roku sztab Kriegsmarine wysłał na nową wyprawę korsarską potężny zespół - 

pancerniki „Scharnhorst” i „Gneisenau”, ale ta zakończyła się szybko: już na Morzu Norweskim zawiodły 
maszyny „Gneisenaua” i oba wielkie okręty musiały wrócić do bazy. Wyszły z niej ponownie 11 stycznia 
1941 roku i powróciły dopiero 22 marca - właśnie do Brestu.

Tym razem wielki admirał Rzeszy miał dla Hitlera znakomite meldunki: oto obydwa te rajdery w ciągu 

dwumiesięcznej wyprawy zdołały zatopić łącznie 19 statków alianckich - tankowców i frachtowców, a trzy 
udało im się opanować i doprowadzić do Brestu jako pryzy. Zubożyło to flotę handlową przeciwnika o 
blisko 120 tysięcy BRT, nie licząc ogromnej wartości przewożonych ładunków. Powróciły wtedy również do 
baz inne rąjdery i to z wcale niemałymi sukcesami. Oto „Admiral Scheer” zapisał na swym koncie łącznie 16 
zatopionych statków, krążownik pomocniczy „Thor” - 11, „Atlantis” - 22, „Pingwin” -17.

Znamienna była też inna rzecz - bez strat własnych! Ani razu nie udało się okrętom brytyjskim osaczyć 

któregokolwiek rajdera, choć przecież nie ulegało wątpliwości, że cała ogromna Home Fleet uganiała się za 
nimi po morzach i oceanach. Jeśli zaś zważyć, że miała do dyspozycji samoloty zwiadowcze dalekiego 
zasięgu, że działał wywiad, że angielskie okręty wojenne były przecież informowane o pozycjach korsarzy, 
choćby przez atakowane statki, że flota brytyjska wreszcie blokowała podejścia do niemieckich baz...

W tym, że rajdery niemieckie potrafiły wyjść z baz na ocean działać tam z sukcesami i bezpiecznie 

powrócić, dopatrywał się Raeder słabości angielskiej floty: czyżby zmierzch „królowej oceanów”? Fakty te 
stanowiły także niezbity dowód wysokich umiejętności niemieckich oficerów, dowodzących okrętami. O 
tym zaś, że Trzecia Rzesza ma wspaniałą nowoczesną flotę wojenną Raeder nie wątpił ani przez chwilę. Sam 
był jej współtwórcą sam na długo jeszcze przed wojną zwalczał ograniczenia nałożone na nią przez Traktat 
Wersalski i inne zobowiązania.

Teraz   już   nikt   w   Oberkommando   der   Wehrmacht   nie   miał   wątpliwości:   tędy   droga   do   pokonania 

niepokornej wyspy! Raeder zaś i kierowany przez niego Seekriegsleitung - sztab naczelny Kriegsmarine - 
zabrali   się   do   przygotowywania   nowej   wyprawy.   Ta   miała   zaćmić   wszystkie   dotychczasowe   potęgą   i 
rozmachem.   W   teczkach   sztabowych   otrzymała   ona   skromny   kryptonim   „Rheinübung”   -   „ćwiczenie 
reńskie”.   Liczono   przy   tym,   że   pojawienie   się   większych   sił   Kriegsmarine   na   Atlantyku   spowoduje 

background image

odwołanie z Morza Śródziemnego choćby części eskadry gibraltarskiej, która tak skutecznie blokuje morskie 
szlaki zaopatrzenia dla Korpusu Afrykańskiego generała Rommla.

Tym razem Raeder postanowił sięgnąć po najmocniejsze atuty. W planowanej wyprawie udział wziąć 

miały   najpotężniejsze   okręty   -   „Scharnhorst”   i   „Gneisenau”,   a   obok   nich   najnowszy   superpancernik   - 
„Bismarck”.

Superpancernik „Bismarck” liczył sobie  251 metrów długości, 36 metrów szerokości, a jego pełna 

wyporność bojowa wynosiła 50950 ton! Ta monstrualna góra najprzedniejszej stali poruszała się ponadto po 
morzu   z   prędkością   31   węzłów,   dzięki   maszynom,   których   moc   wynosiła   ponad   150   tysięcy   koni 
mechanicznych. Zasięg pływania tego pancernika był niespotykanie duży i przy ekonomicznej prędkości 16 
węzłów wynosił blisko 10 tysięcy mil morskich.

Nie mniej potężne było uzbrojenie. Na swoich pokładach „Bismarck” nosił 8 dział artylerii głównej o 

kalibrze 380 milimetrów, 12 dział kalibru 150 milimetrów, 16 „stopiątek”, 16 przeciwlotniczych dział 37 
milimetrowych   oraz   12   dział   kalibru   20   milimetrów.   Wyposażony   był   również   w   dwie   katapulty   do 
wyrzucania w powietrze samolotów, których pod pokładem „Bismarcka” znajdowało się sześć.

Niespotykane też było jego opancerzenie. W linii wodnej grubość pancerza wynosiła 320 milimetrów, 

pokład   okrywała   100-milimetrowa   skorupa   świetnej   stali,   pomost   bojowy   chronił   pancerz   aż   350-
milimetrowy, a działa artyleryjskie tkwiły wśród 220- i 100-milimetrowej grubości ścian. Zastosowano też 
przy budowie i wyposażeniu tego okrętu wszystkie najnowsze wynalazki z dziedziny techniki budownictwa 
okrętowego: specjalny system grodzi i zbiorników zapewniał niezatapialność, a mnóstwo urządzeń z zakresu 
elektroniki ułatwiało nawigację, łączność i skuteczną obsługę uzbrojenia.

O ogromie tego pancernika świadczyć też może liczebność jego załogi: składał się ona z 2400 oficerów 

i marynarzy. W dniu wejścia do służby był to największy ze znanych wówczas okrętów wojennych na 
świecie.

W   kwietniu   1941   roku,   kiedy   w   berlińskich   gabinetach   Seekriegsleitung   przygotowywano   plany 

operacji   „Rheinübung”,   na   pokładzie   pancernika   dobiegały   końca   prace   nad   zgraniem   całej   załogi   i 
przygotowaniem okrętu do pierwszego, bojowego rejsu. Od chwili podniesienia bandery mijało już osiem 
miesięcy, spędzonych na ćwiczebnym pływaniu i strzelaniach głównie na środkowym Bałtyku. Leżał ten 
akwen  praktycznie   poza   zasięgiem  lotnictwa   brytyjskiego,  cieśniny  duńskie   broniły  dostępu  okrętom,  a 
ponadto stąd pancernik miał najbliżej do swej bazy.

Była nią Gdynia. W oficjalnych dokumentach hitlerowskich – Gotenhafen.
Kiedy Raeder otrzymał meldunek, że „Bismarck” jest już gotów do akcji, wydał rozkaz: „Wykonać 

»Rheinübung«”! Pierwsza część planu była prosta: „Bismarck” przejdzie z Bałtyku przez Morze Północne na 
Atlantyk, a  tam dołączą  do niego „Scharnhorst”  i „Gneisenau”, które powinny niepostrzeżenie  wyjść  z 
Brestu. Dalej zaś...

Tym razem nie było żadnego „dalej”. Plan spalił na panewce, a przyczynił się do tego silny nalot 

bombowców brytyjskich na Brest. Dobrze wymierzone bomby spadły na pancernik „Gneisenau”, powodując 
poważne   uszkodzenia.   Okręt   wymagał   gruntownego   remontu.   „Scharnhorst”   ocalał,   ale   za   to   w   jego 
maszynowni wciąż trwały prace nad usunięciem skomplikowanej awarii i nie mogło być mowy o wyjściu na 
morze.

Raeder nie rezygnował. Zmodyfikował tylko pierwotne plany. Zamiast obu pancerników postanowił 

przydzielić „Bismarckowi” do asysty ciężki krążownik „Prinz Eugen”. Na nieśmiałe protesty wyznaczonego 
na   dowódcę   tego   zespołu   admirała   Günthera   Lütjensa,   który   proponował   odłożyć   operację   do   czasu 
odzyskania pełnej sprawności przez oba uszkodzone pancerniki, odpowiedział ostro, że czas nagli: latem 
przejście „Bismarcka” na Atlantyk stanie się bardzo trudne, jeśli w ogóle nie niemożliwe...

Wielki admirał nie przepadał zresztą za Lütjensem i miał o nim nie najlepsze zdanie. Szczególnie nie 

mógł mu zapomnieć bezsensownego, jego zdaniem, dowodzenia na Bałtyku w „kampanii polskiej”, kiedy 
tamten był dowódcą zespołu niszczycieli: jak można było tak haniebnie dać się postrzelać przez Polaków i to 
z okrętów stojących w helskim porcie na cumach, pozbawionych możliwości manewrowania? Ile to trzeba 
było potem zabiegów, żeby nie zdradzić się przed światem, że jeden z niemieckich, dużych niszczycieli 
został wtedy zniszczony, a drugi poważnie uszkodzony? Do tych pretensji dołączyła się teraz jeszcze nowa: 
otóż Lütjens, dowodzący ostatnią korsarską wyprawą „Scharnhorsta” i „Gneisenau”, urósł nagle na bohatera, 
którego przyjmował i odznaczył sam Hitler...

I Raeder nie czekał dłużej. Niezwłocznie przedstawił swój nowy plan Hitlerowi i natychmiast uzyskał 

nań zgodę. Fiihrer obiecał również odwiedzić „Bismarcka” przed wyjściem na operację.

Dotrzymał  słowa.  Dwunastego  maja  1941  roku przybył do Gdyni i  do zgromadzonej na  głównym 

pokładzie pancernika załogi wygłosił krótkie przemówienie. Nie szczędził w nim klątw i gróźb pod adresem 
„zdradzieckiej Anglii” i życzył załodze wszelkiej pomyślności...

background image

Wyjście okrętów z Gdyni wyznaczono na noc z 18 na 19 maja 1941 roku. Termin ten, jak również cel 

rejsu, utrzymywany był w największej tajemnicy, ale zarówno załoga jak i portowcy, obsługujący gdyńską 
bazę  Kriegsmarine,  domyślali  się,  że  okręty  ruszą  niebawem  i  to na  odległe   szlaki.  Świadczyły o  tym 
ogromne ilości amunicji, żywności i wszelkich zapasów, nie wyłączając medykamentów, które ładowano na 
te okręty w gorączkowym tempie. Ludzie morza znają się na tym i potrafią bezbłędnie odgadnąć, kiedy okręt 
wychodzi jedynie na ćwiczenia a kiedy na bój.

Osiemnastego maja po południu odbyły się na pokładach „Bismarcka” i „Prinz Eugena” zbiórki załóg. 

Przeglądu dokonał dowódca eskadry, admirał Lütjens, w towarzystwie dowódcy „Bismarcka”, komandora 
Lindemanna. Potem wygłosił do obu załóg krótkie przemówienie, posługując się mikrofonem rozgłośni 
okrętowej „Bismarcka”: mówił w nim o znakomitych walorach bojowych obu okrętów i porównywał je z 
okrętami brytyjskiej Home Fleet - „floty ojczyźnianej”.

Potem obydwa okręty, najpierw „Prinz Eugen”, a po nim „Bismarck”, rzuciły cumy i wyszły na gdyńską 

redę.   Stanęły  tam   na   kotwicach   i   do  późnego  wieczora   można   było   obserwować   z   miasta   ich   potężne 
sylwety. Rankiem dnia następnego reda była już pusta.

Jeszcze tego samego wieczora, kiedy oba okręty tkwiły na gdyńskiej redzie, pewien człowiek przyszedł 

do jednego  z miejskich urzędów  pocztowych i  wysłał stamtąd  list do Szwajcarii.  Ani  adresat, ani tym 
bardziej zwykła banalna treść listu nie budziły podejrzeń nawet, jeśli przejrzałby go bardzo dokładnie któryś 
z   pocztowych   cenzorów   Rzeszy.   Następnego   dnia   rankiem   ten   sam   człowiek,   wśród   tłumu   innych, 
przechodził bramę gdyńskiego portu. Pozdrowił strażników, okazał przepustkę, odbił kartę zegarową: po 
prostu pracował tam od dłuższego czasu.

W dwa dni później szwedzki krążownik „Gotland”, patrolujący wody Kattegatu, dostrzegł „Bismarcka” 

i „Prinz Eugena”. Zgodnie z regulaminem swego neutralnego kraju nadał o tym wiadomość do swej bazy 
przez radio - tekstem otwartym.

Pewien kupiec drzewny z Göteborga łowiąc ryby zauważył dwa duże okręty wojenne w towarzystwie 

aż jedenastu statków handlowych. Tego samego dnia doniósł zwykłym telegramem swojemu kontrahentowi 
w Londynie, że: „Kopalniaki i deski drożeją co najmniej o jedenaście punktów”.

Wszystkie trzy wiadomości zbiegły się w końcu w jednym miejscu, w wydziale wywiadu Admiralicji 

Brytyjskiej.   Nie   było   najmniejszych   wątpliwości:   eskadra   niemiecka   wyszła   na   Morze   Północne.   Nie 
wiadomo było tylko, gdzie się obecnie znajduje, dokąd konkretnie zmierza i w jakim celu.

Możliwości było wiele. Mógł to być konwój, idący z zaopatrzeniem do niemieckich garnizonów w 

portach   okupowanej   Norwegii   albo   flotylla   desantowa,   której   celem   mogły   być   równie   dobrze   Wyspy 
Owcze, Islandia jak i Szpicbergen. Mogły też oba okręty wojenne zmierzać po prostu na Atlantyk, aby tam 
uprawiać korsarski proceder...

Najpilniejszą więc sprawą było odszukać wroga.
Poszły patrole nawodne i lotnicze na tzw. Drogę Duńską między Grenlandią a Islandią i pod wybrzeża 

Norwegii. Piloci mieli więcej szczęścia: dnia 21 maja wypatrzyli i sfotografowali niemiecką eskadrę na 
wodach   Grimstadfjordu,   niedaleko   Bergen.   Zdjęcia   lotnicze   nie   pozostawiały   cienia   złudzeń:   był   to 
„Bismarck” i ciężki krążownik typu „Admirał Hipper”.

Dwie dalsze wiadomości wyjaśniły sprawę do końca: eskadra szykuje się do „skoku” na Atlantyk. Obie 

pochodziły z wiarygodnych źródeł: jedna przyszła drogą radiową od członka norweskiego ruchu oporu, a 
druga   od   dezertera   z   załogi   „Bismarcka”.   Ten   dotarł   już   do   Göteborga   i   tam,   absolutnym   zbiegiem 
okoliczności, trafił na polskiego konsula w tym mieście. Z jego słów wynikało niezbicie, że zadaniem obu 
okrętów jest niszczenie konwojów na oceanicznych szlakach...

Bazujące w Scapa Flow okręty angielskiej Home Fleet pod dowództwem admirała Johna C. Toveya 

zostały natychmiast postawione w stan ostrego pogotowia - i kolejno szły na morze.

Dnia 22 maja sytuacja wyglądała tak: na „Drodze Duńskiej” patrolował zespół kontradmirała Wake-

Walkera w składzie dwóch ciężkich krążowników - „Suffolk” i „Norfolk”, pomiędzy Islandią a Wyspami 
Owczymi trzy krążowniki - „Arethusa”, „Manchester” i „Birmingham”, a 2 eskadra krążowników liniowych 
pod dowództwem wiceadmirała Lancelota E. Hollanda miała rozkaz operować w rejonie Islandii, blokując 
szlaki   wiodące   obok   tej   wyspy  na   Atlantyk.   W   skład   tego   ostatniego  zespołu   wchodziły   dwa   okręty   - 
najnowszy pancernik „Prince of Wales” oraz największy angielski okręt wojenny, krążownik liniowy HMS 
„Hood”.

Sieć została postawiona ale przestwór morza jest ogromny. Czy uda się przeszkodzić korsarzom w 

wyjściu na ocean? Tam przecież zniknąć mogą na długie tygodnie i uderzyć potem w najmniej oczekiwanym 
czasie i miejscu...

Na razie toczy się jeszcze ogromna gra nerwów - umiejętności prawidłowego przewidywania ruchów 

background image

przeciwnika i ripost z jego strony. Jeżeli nie uda się odnaleźć wrogiej eskadry... Anglii zależy na każdej tonie 
dostarczonych morzem towarów. To po prostu jej „być albo nie być”. „Bismarcka” i „Prinz Eugena” trzeba 
więc odnaleźć za wszelką cenę i za wszelką cenę zniszczyć.

Dwudziestego trzeciego maja o godzinie 19.25 przychodzi do dowódcy Home Fleet z pokładu ciężkiego 

krążownika   HMS   „Norfolk”   tak   oczekiwany   meldunek:   „Bardzo   pilne.   Kontakt   wzrokowy   z 
nieprzyjacielem. Pancernik i krążownik. Przybliżony kurs... Czas nadania...”

Są! Nikt w sztabie Home Fleet nie zna jeszcze okoliczności tego spotkania, nikt nie wie, że „Norfolk” 

dojrzał wroga z odległości 12 tysięcy metrów, że później „Bismarck” otworzył doń ogień, ale niecelny, i że 
zniknął   potem   w   gęstej   mgle.   Wiadomo   było   jednak,   że   wrogi   zespół   krąży   gdzieś   w   odległości 
kilkudziesięciu mil morskich na zachód od Cap Nord w Islandii...

I wiadomo było, że nie może ujść.

Rozdział III

Na parę minut przed szóstą wykwita na rei masztu okrętu dowódcy flotylli barwny sygnał. Sygnalista, 

mat Edward Dolecki, odczytuje go półgłosem:

- Przygotować się do odkotwiczenia o godzinie szóstej. Meldować gotowość...
Oficer wachtowy kiwa głowa:
- Dobra. Podnoś...
Mat  Dolecki  szarpie flaglinką.  Znaki  rozpoznawcze  ORP  „Piorun”  rozwijają  się  równo w  połowie 

masztu. Tak trzeba to odpowiedź na sygnał dowódcy: „Gotowi”.

Podnoszą   też   swoje   znaki   rozpoznawcze   inne   okręty   zespołu:   HMS   „Sikh”,   HMS   „Zulu”,   HMS 

„Maori”.

Dowódca ORP „Piorun”, komandor porucznik Eugeniusz Pławski, ulokował się na zwykłym swoim 

miejscu, w załomie pomostu. Nie wtrąca się. Właściwie nie ma tu nic do roboty. Wszystko idzie utartym, 
tym samym od miesięcy, trybem. Za chwilę okręt dowódcy flotylli HMS „Cossack” oderwie się od nabrzeża, 
za nim kolejno pójdzie reszta. I „Piorun”.

Stąd,   z   wysokości   pomostu,   widzi   wachtę   manewrową   na   dziobie   i   bosmana   okrętowego.   Tamten 

porozumiewa się z oficerem wachtowym na pomoście bez słów, oszczędnymi, niewielkimi ruchami rąk. 
Aha, rufa już „czysta”. Teraz sygnał do maszynowni: „wolno wstecz”. Trzyma jeszcze dziobowy szpryng. 
Już go zdjęli...

Za burtą przesuwają się do tyłu znajome, wciąż te same, zabudowania dockyardu. Za nimi płowe, 

szkockie pagórki. Ta baza w Greenock jest ich domem, od kiedy tylko ORP „Piorun” dostał przydział do 
Western Approaches - dowództwa ochrony „zachodniego obszaru” Wyspy - mija już piąty miesiąc...

Ranek   jest   bardzo   chłodny,   choć   to   prawie   koniec   maja.   Artylerzyści   przy   dziale   nr   2   tuż   przed 

pomostem wyglądają jak kukły, opatuleni w „dufflecoaty” z wielbłądziej wełny i nieprzemakalne „oilskiny”. 
Oficerowie na pomoście przedstawiają się nie lepiej. Artylerzysta Grochowicz ma szyję owiniętą grubym 
szalem, na którym wisi mikrofon, a miękki hełm ze słuchawkami nasunął głęboko na oczy. „Torpedowy” 
Stasio Kince wbił na siebie chyba parę swetrów: jest dwa razy grubszy niż zwykle.

Okręt sunie równo po spokojnej wodzie. Przed nimi jeszcze kawałek drogi, zanim wyjdą spośród skał w 

szerokie ujście rzeki Clyde. Pławski rzeczywiście nie ma tu nic do roboty. Każdy z tych tu, na pomoście, a i 
w większości z zakamarków okrętu wie doskonale co do niego należy, zna na wylot swój fach. Mają tę 
spokojną pewność siebie ludzi, dla których okręt i służba nie mają już żadnych tajemnic. A przecież w 
porównaniu z nim, człowiekiem już czterdziestosześciołetnim, to jeszcze zupełne „młodziaki”... Choćby 
pierwszy oficer artylerii, Hess, brak mu roku do trzydziestki. Promocja w 1933 roku, druga lokatą cały czas 
na kontrtorpedowcach. Zadziorny. To on najgłośniej hałasował na „Błyskawicy” już tutaj, w Anglii, przeciw 
nieudolności dowódcy, komandora Umeckiego, aż przenieśli go na „Groma”, a Umeckiego na ląd. Dwa lata 
tylko młodszy „torpedowy” Kince, jeszcze młodszy Grochowicz: ledwo skończył dwadzieścia pięć lat, a już 
rana i Krzyż Walecznych. Te krzyże mają zresztą i Hess i Kince, podoficerowie - artylerzyści: Górski, 
Gorlach, Adelman, Bryłka, sygnalista Dolecki i jeszcze paru innych. Strzelali już w tej wojnie...

Albo jego zastępca, kapitan Ludwik Lichodziejewski: aż dziwne, że jakoś nie przypomina go sobie z 

kraju, choć tamten już przecież na okrętach i w stopniu oficerskim od 1928 roku. Zastępca dowódcy na 
„Gromie”,   na   którym   przyszedł   z   Polski,   zastępca   na   „Burzy”.   Przenieśli   go   na   tę   „Burzę”   tuż   przed 
wyjściem „Groma” do Norwegii, ale z dawnej załogi zatopionego kontrtorpedowca nie ma nikogo, kto by na 
„Lichodzieja” pozwolił marne słowo powiedzieć. Lubią go i słuchają: jak on to robi? To fakt, że potrafi być 
wszędzie i wiedzieć o wszystkim, co dzieje się na okręcie, o wszystkim w porę pomyśleć i o wszystko 

background image

zadbać. Taki powinien być wreszcie zastępcą ale...

Pławski już nieraz łapał się na tej myśli: ten okręt radziłby sobie doskonale również i bez niego. Przy 

takiej załodze...

Tak, rzeczywiście, niewiele miał do roboty na tym pomoście, szczególnie teraz. Do miejsca spotkania ze 

statkami konwoju jeszcze kawał drogi. Dojdą sami. Prowadzi zresztą flagowy okręt komandora Viana, HMS 
„Cossack”. Rozejrzał się raz jeszcze wokół, a w przejściu rzucił oficerowi wachtowemu:

- Schodzę do siebie. Jakby co, meldować.
Nie, komandor porucznik Pławski nigdy nie cierpiał na kompleks niższości: wręcz przeciwnie. Kiedyś, 

w kraju, kiedy organizowała się dopiero Marynarka Wojenna, potrafił iść przebojem. Z petersburskiego 
Korpusu Morskiego „gardemarinów”, tego nad Newą, koło Mostu Mikołajewskiego, wyniósł w 1914 roku 
pierwszą oficerską gwiazdkę, a z wojny nieco doświadczenia. Przydało się to po powrocie do Polski, w 1919 
roku. Nie dał się upchnąć w Komendzie Portu Wojennego Modlinie: wyrwał nad morze i był tam jednym z 
pierwszych. W 1927 roku już był kapitanem i dowodził kanonierką „Komendant Piłsudski”, potem okrętem 
podwodnym, a w roku 1932 był już dowódcą dywizjonu okrętów podwodnych. W awansach i funkcjach 
wyprzedzał gładko nawet o rok starszych kolegów z dawnych, petersburskich czasów. W pierwszych dniach 
tej wojny nosił już dystynkcje komandora porucznika i był szefem służby broni podwodnej w kierownictwie 
Marynarki Wojennej.

Gdzie   te   czasy?   Tkwi   oto   teraz   w   ciepłej   kabinie   dowódcy   na   dużym   niszczycielu,   jakim   nigdy 

przedtem nie dowodził, i płynie między szkockimi pagórkami znów w nieznane. Wokół niego tkwią ludzie, 
zajęci swoimi sprawami, dzięki którym okręt ten porusza się i idzie we właściwym kierunku. Z wieloma z 
nich żyje już od pół roku i wciąż są tak samo dalecy jak na początku. Między sobą są inni. To prawda: są z 
jednej załogi. Z „Groma”. Do miejsca w którym znajdują się teraz, i on, i oni, przyszli różnymi drogami...

I tamta noc z 6 na 7 września 1939 roku w Warszawie... Ewakuacja KMW. Szef, kontradmirał Jerzy 

Świrski,  jak  zawsze   z   kamiennym  spokojem  na   twarzy.   Kolumna   aut  jedzie   przez   Wisłę   -  na   wschód. 
Kominy   wypalonych   wsi,   zatory   na   drogach.   Uchodźcy.   Wreszcie   Pińsk:   to   tak   wygląda   to   „miejsce 
zesłania” dla mniej zdolnych lub niewygodnych oficerów marynarki? Budynek dowództwa Flotylli Pińskiej, 
na szerokich rozlewiskach wód Piny i Prypeci uzbrojone monitory i szybkie ślizgacze - glisery. „Będziemy 
bronić   mostów   i   przepraw”...   Szef   KMW   zamyka   się   z   dowódcą   Flotylli,   komandorem   Witoldem 
Zajączkowskim, w  jego gabinecie. Potem znów  w  drogę.  Zajączkowski  jedzie  już  z  nimi, w kolumnie 
samochodowej, ale część  oficerów pozostała: mają jechać pociągiem. Kierunek: granica rumuńska. Oni 
przekraczają ją rankiem, 18 września. Szóstego października są już w Paryżu. Kontradmirał Świrski melduje 
się u ministra spraw wojskowych, generała Władysława Sikorskiego. W pięć dni później jest znów szefem 
Kierownictwa Marynarki Wojennej, które rozpoczyna swą działalność w paryskim hotelu „Regina”.

Potem rozmowy z Anglikami. Kontynuacja tych wcześniejszych, z początku 1939 roku. Z dobrych 

pozycji. Oni, strona polska, dopełnili umów. Są już w Anglii trzy polskie kontrtorpedowce i jeszcze dwa, nie 
objęte  ustaleniami, okręty podwodne. Kierownictwo Polskiej Marynarki  Wojennej nie  jest więc nim na 
papierze - ma okręty. Teraz kolej na Anglików: trzeba utworzyć bazę i ośrodki szkoleniowe, ustalić zasady 
współdziałania i operacyjnego podporządkowania okrętów, szczegóły organizacyjne i techniczne. Pławski 
tkwi w samym środku tych spraw. W połowie listopada 1939 roku oba rządy - polski na emigracji i brytyjski 
- podpisują ostateczną wersję umowy, regulującej zasady działania Oddziału Polskiej Marynarki Wojennej 
na terenie Anglii. Anglia da nowe okręty: później, po wojnie, będziemy się liczyć. Na razie trzeba przenieść 
KMW do Londynu.

Pierwszego stycznia 1940 roku The Polish Navy Detachment w Londynie rozpoczyna działanie. Skład 

przedwojennego KMW jest wprawdzie zmniejszony o dwie trzecie, ale wszystko wydaje się toczyć starym, 
dawnym torem. Tak się wydawało, a tymczasem...

Pławski do dziś nie może spokojnie myśleć o tamtym wydarzeniu. Dotknęło go ono bardzo boleśnie, 

pozostawiło żal, gorycz i gniew. Przecież kontradmirał Świrski chciał dobrze. Chciał stworzyć z obu okrętów 
Polski Dywizjon Okrętów Podwodnych. A że jemu postanowił powierzyć dowództwo? Przecież on sam 
szefa o to nie prosił. Potraktował to jako rozkaz, a tamci, cała kadra oficerska z „Wilka” i „Orła”, tamci po 
prostu go nie chcieli. Powiedzieli mu to wręcz, a ponadto odwołali się do szefa KMW. I kontradmirał 
Świrski cofnął swój rozkaz. Inna sprawa, że wezwał potem dowódców obu „podwodniaków” i rozmawiał z 
nimi osobno, bardzo ostro. Rzecz jednak w tym, że niektórzy późniejsze, zagadkowe samobójstwo dowódcy 
„Wilka”, komandora podporucznika Bogusława Krawczyka, jęli wiązać z tą właśnie rozmową...

Nie,   klimat   wokół   londyńskich   dowództw   po   niespełna   roku   życia   na   emigracji   stał   się   nie   do 

zniesienia.   Dusił.   Dlatego   też   Pławski   chwycił   pierwszą   nadarzającą   się   okazję   -   tamtego   cholernego 
„Ouragana”...

Kiedy tylko zobaczył go przy nabrzeżu w Plymouth, wiedział, że wpadł. Oględziny wnętrza dobiły go 

background image

ostatecznie. Była to kupa złomu, a on był, niestety, jej dowódcą. Całe trzy miesiące, od dnia 18 lipca kiedy 
podniósł   polską   banderę,   zeszły   na   nieustających   remontach.   Czuł   się   bardziej   kierownikiem   warsztatu 
ślusarskiego niż dowódcą bojowego okrętu, toteż z uczuciem ulgi przekazał cały ten pasztet kapitanowi 
Tadeuszowi Gorazdowskiemu, wyznaczonemu na jego miejsce.

Piątego listopada 1940 roku został dowódcą tu, na ORP „Piorun”. Po kilku dniach był niemal gotów 

prosić o zwolnienie z tego stanowiska, gdyby nie wstyd.

Dostał   nowiutki   okręt,   duży,   na   jakim   nigdy   dotąd   nie   pływał.   Nowoczesny:   przeznaczenie   wielu 

urządzeń technicznych było dla niego zagadką. Nie było żadnego porównania z archaiczną kanonierką którą 
dowodził   przed   laty,   ani   z   okrętami   podwodnymi.   Aby   poznać   ten   okręt   tak,   jak   powinien   dowódca, 
potrzebował czasu, a tego czasu w ogóle nie było. ORP „Piorun” miał jak najprędzej zameldować się w 
Scapa Flow, aby przejść bojowo morski egzamin.

Pozostało wierzyć w cud. Tym „cudem” okazała się załoga. Kiedy spostrzegł, że każdy nowy człowiek 

na pokładzie spokojnie i rzeczowo zabiera się do swoich czynności, jakby przerwał je dopiero przed chwilą, 
nabrał otuchy. Postanowił po prostu nie przeszkadzać i tylko przypatrywać się wszystkiemu pilnie.

Ze Scapa Flow wyszli z niezłą nawet oceną. Stary, oschły komandor, który kierował całym „workin up”, 

porządnie zalał im sadła za skórę, ale na koniec nawet pogratulował. Wtedy Pławski w pełni docenił, czym 
jest dla niego obecność „Lichodzieja” na tym okręcie i owej reszty „młodziaków”.

Potem od razu wpadli w tryby służby.
Najpierw   było   kilka   niewielkich   patroli   na   Atlantyku.   Dostawali   sygnał,   współrzędne   sektora 

patrolowania, krótki komunikat w rodzaju: „Możliwość spotkania U-bootów”, i szli. Już w ujściu rzeki 
Clyde   wychodziły  im  na   spotkanie   forpoczty  ogromnych,  atlantyckich  fal.  Dalej   było  jeszcze   gorzej.  I 
dochodził do tego okrutny, przenikliwy ziąb.

Pławski w tych pierwszych patrolach niemal nie schodził z pomostu. Nauczył się wbijać pod ciepłą 

kurtkę   i   nieprzemakalny   płaszcz   furę   swetrów,   owijać   szyję   ręcznikiem,   „wklinowywać”   się   mocno   w 
załomy pomostu i trwać. Tamci wszyscy wokół niego pełnili służbę - przemoczeni artylerzyści pod maskami 
dział, chłostani wichrem sygnaliści od skrzydłach pomostu, wachtowi oficerowie: nawigacyjny, artylerii i 
broni podwodnej, sternicy, dalmierzyści. Porozumiewali się ze sobą w pół słowa. Chłeptał razem z nimi 
gorącą   herbatę,   przynoszoną   na   pomost   w   ciężkich,   fajansowych   kubkach,   i   podpatrywał   ich   pilnie. 
Dostrzegał, że te niezwykle wprost ciężkie warunki pływania traktują jak coś zupełnie normalnego, do czego 
po prostu trzeba się przystosować. I wykonywać swoje zadania. Nie wierzył absolutnie w to, aby w tej 
sytuacji można było cokolwiek dostrzec na morzu, ale kilka alarmów upewniło go, że sygnaliści to potrafią 
Były to jednak najczęściej alarmy fałszywe, po których wracali na poprzedni kurs. I w końcu do bazy.

Po   kilku   wyjściach   na   morze   zauważył,   że   powraca   mu   pewność   siebie,   że   mnóstwo   okrętowych 

czynności stało się dla niego prostych i zrozumiałych. Zachował jednak maskę oschłości i małomówności: 
znakomicie ukryć mógł pod nią swoje wewnętrzne rozterki.

Pierwszy konwój poprowadzili do Reykjaviku na Islandii i wtedy poznał smak tej roboty. Spore stado 

statków wlokło się niemiłosiernie, rozciągnięte w rzędach na ogromnej przestrzeni. Jedne zwalniały, inne 
wychodziły z szyku, a „Piorun” uganiał się wokół nich jak owczarek, rozglądając się przy tym pilnie, czy 
podopiecznych nie grozi jakieś niebezpieczeństwo spod wody lub z powietrza. Sygnaliści wypatrywali oczy, 
z   kabiny   asdicu   dobiegało   bez   przerwy   dźwięczne   „pingowanie”   (to   operator   przepatrywał   wiązką   fal 
magnetycznych  głębię wód  wokół  okrętu), artylerzyści i  obsługi  wyrzutni  bomb  głębinowych  tkwili  na 
swoich  stanowiskach,   a   wszystko  w  śnieżnej   zadymce   lub  mgle,   ale   wciąż   na   potężnej   fali,   jakiej   nie 
szczędził zimowy Atlantyk.

Tak wyglądało  to  na  pierwszy  zaledwie  rzut  oka,  bo przy bliższym  poznaniu  rzecz  okazywała  się 

bardziej skomplikowana. Otóż statki konwoju szły nie prosto, lecz zygzakiem, starając się w ten sposób 
uchylić przed podwodnym wrogiem. O ściśle określonym czasie wszystkie i jednocześnie robiły zwrot, a 
potem powracały na poprzedni kurs. To samo, rzecz jasna, robiły okręty eskorty. W dzień i przy dobrej 
widoczności manewr ten był prosty, ale nocą, przy obowiązku absolutnego zaciemnienia statków i okrętów? 
Pozostawała tylko wiara we własną i innych znajomość nawigacji, w mocne nerwy. W dzień za to, poza 
pilnym  przepatrywaniem  morza  i powietrza  trzeba  też  było  stale  mieć  na  oku  statek  komodora  i okręt 
dowódcy eskorty, bo w każdej chwili mogły stamtąd nadejść jakieś pilne sygnały...

Nie,   w   czasie   eskortowania   tego  pierwszego  konwoju  nic   nadzwyczajnego   się   nie   wydarzyło.   Nie 

wiedzieli ani samolotów, ani peryskopów. Atlantyk srożył się za to okrutnie, ale w ostatecznym rozrachunku 
byli mu za to wdzięczni. Lepszy najgorszy ziąb, fala i śnieżne szkwały niż...

I tak już pozostało. Osłona konwojów stała się dla ORP „Piorun” chlebem powszednim. I trasę dostał 

niemal stałą: ku Islandii i z powrotem, do Greenock.

Absolutnie nie tak wyobrażał sobie kiedyś Pławski tę wojnę. Nawet niedawno myślał o niej jeszcze jako 

background image

o morskich spotkaniach z wrogiem na krańcach widoczności, skomplikowanych manewrach, artyleryjskich 
pojedynkach, strzelaniu torped... Tymczasem było to żmudne i monotonne włóczenie się po morzu u boku 
najrozmaitszej, handlowej hałastry o najdziwniejszych kształtach i wieku. Ta prawdziwa wojna na morzu 
toczyła się chyba gdzie indziej, jeśli wierzyć radiowym i prasowym komunikatom. Tu nie działo się nic.

Przy końcu stycznia 1941 roku wezwano pilnie ich flotyllę do Scapa Flow: wyśledzono podobno na 

morzu dwa korsarskie pancerniki niemieckie - „Scharnhorst” i „Gneisenau”. Ruszył w pościg za nimi wielki 
zespół z Home Fleet admirała Johna C. Toveya - 3 okręty liniowe, 8 krążowników i 11 niszczycieli, ale 
skończyło się na niczym i „Piorun” wrócił na swa starą trasę.

W marcu wojna po raz pierwszy ostro wyszczerzyła do nich zęby. W nocy z 13 na 14 „Piorun” wszedł 

do portu w Glasgow i tam zastał go ciężki nalot. Trzy zapalające bomby spadły na pokład okrętu, przy czym 
jedna tuż obok wyrzutni bomb głębinowych. Zajęci gaszeniem pożaru marynarze spostrzegli, że nie opodal 
stanął w płomieniach potężny pancernik „Duke of York”; trwały na nim prace wyposażeniowe i niedługo 
miał już wyjść na morze. Trzeba było podzielić siły. Ekipa, która pobiegła ratować płonący okręt, wróciła 
dopiero nad ranem.

Każde kolejne wyjście „Pioruna” na morze z konwojem miało zresztą swoją historię, ale najczęściej 

składały się na nią drobiazgi. Pławski rychło pojął, że to chyba dobrze i że oby tak trwało jak najdłużej.

Szybko miał się jednak przekonać, że ta „prawdziwa wojna” w swoim najbardziej brutalnym wydaniu 

krąży ciągle tuż obok nich. I że to „konwojowe dorożkarstwo” jest ocieraniem się o śmierć, jeśli tylko 
człowiek da się uśpić jego monotonii i zapomni na chwilę o czujności.

Gdzieś w pierwszej połowie kwietnia 1941 roku odprowadzili idący do Kanady konwój wyjątkowo 

daleko,   bo   niemal   pod   Grenlandię.   Tam   przekazali   go   eskorcie   kanadyjskiej   i   wracali   właśnie   „Drogą 
Duńską” wraz z HMS „Legion”, kiedy sygnalista zameldował:

- Prawo trzydzieści, tratwa?
Ta   tratwa   nie   była   jedyna.   Były   jeszcze   przeładowane   ludźmi   do   granic   możliwości   szalupy.   Byli 

rozbitkowie,  utrzymujący  się  ostatkiem  sił  na   jakichś   szczątkach.   Wciągali   ich  na   pokład  półżywych  z 
zimna,   poranionych,  cuchnących  smarami  i   ropą,   która   tłustym   kożuchem   pokrywała  morze   w   miejscu 
niedawnej tragedii. Niedawnej, bo przecież tylu by nie przeżyło, gdyby ich okręt zatonął choćby o kilka 
godzin wcześniej, a „Piorun” zebrał na swym pokładzie aż 290 rozbitków. Byli to marynarze z angielskiego 
krążownika pomocniczego „Rajputana”. Twierdzili, że trafiła ich torpeda z hitlerowskiego U-boota i że 
agonia okrętu trwała bardzo krótko. Już nakarmieni i przebrani w suche ubrania marynarzy z „Pioruna” 
rozglądali się wokół z przerażeniem i pytali: „Czemu nie uciekacie stąd jak najprędzej?! Przecież oni mogą 
tu jeszcze być gdzieś w pobliżu...”

„Piorun” zaś i „Legion”, który też miał na swym pokładzie niemałą grupę uratowanych, dość długo 

jeszcze krążyły w miejscu katastrofy. Opłaciło się: jeszcze udało im się podnieść z morza kilku żywych 
ludzi. Dopiero o zmroku oba okręty powróciły na kurs do bazy.

Przyjrzał się wtedy Pławski dokładnie marynarskiej nędzy i nieszczęściu. W następny rejs wychodził z 

tym obrazem wrytym niemal w mózg. Nie sam zresztą. Spostrzegł, że prawie wszyscy pełnią służbę i wachty 
ze zdwojoną jakby energią i w napiętym skupieniu.

W końcu kwietnia zmieniło się tyle, że poczęli eskortować konwoje na innej trasie: na Bliski Wschód. 

Oczywiście nie do samego końca. Przeprowadzali je tylko przez Atlantyk, a u wejścia na Morze Śródziemne 
przejmowała konwój osłona z eskadry gibraltarskiej. Dobre było i to: zawsze jakieś urozmaicenie. Zdarzyło 
się nawet, że wśród konwojowanych statków był polski transatlantyk m/s „Sobieski”...

Dziś znów wychodzili na tę samą trasę. Podczas wczorajszej odprawy dowódców Pławski dowiedział 

się, że ten konwój zakodowano pod kryptonimem „WS-8B” i że będzie składał się tylko z ośmiu statków. 
Miał za to wyjątkowo silną eskortę: szły w niej cztery okręty z 4 Flotylli Niszczycieli komandora Philippa 
Viana, wzmocnione właśnie „Piorunem”. Na morzu dołączyć miały jeszcze dwa krążowniki - HMS „Exeter” 
i HMS „Cairo”.

Lichodziejewski skomentował to krótko:
- Nie ulega wątpliwości: powieziemy wojsko.
Okręt od dłuższego już czasu przewalał się na wysokiej fali - znak, że wyszli spoza wysepek w gardziel 

Kanału   Północnego.   Powinni   teraz   iść   ku   północy.   Pławski   odruchowo   sprawdził   to   na   repetytorze 
żyrokompasu, umieszczonym w kabinie: tak właśnie szli. Rejon spotkania ze statkami konwoju wyznaczony 
był   bowiem   w   sporej   odległości   od   wyjścia   z   Kanału   Północnego,   oddzielającego   Anglię   od   Irlandii. 
Chodziło  o   bezpieczeństwo   i   utrzymanie   tajemnicy.   W   Irlandii,   nastawionej   antybrytyjsko,   roiło  się   od 
hitlerowskich szpiegów i agentów. Stąd nie używano prawie krótkiej i wygodniejszej drogi na południe, 
wiodącej tymże kanałem między obu wyspami, i konwoje chodziły przez Atlantyk, omijając Irlandię od 
zachodu szerokim łukiem.

background image

Był już w ciepłej kurtce z kapturem i naciągał właśnie na uszy wełnianą kominiarkę, kiedy zaświstała 

rura głosowa:

- Pomost... Melduję, panie komandorze, że widać już nasze stadko!
Pozostało mu później przyglądać się tylko, jak „Piorun” i cztery niszczyciele komandora Viana zajmują 

sprawnie i szybko swoje miejsca w eskorcie konwoju. Wszystko to było wprawą i rutyną. Nikt nie czekał na 
to, aż mu się powie, co w danej chwili ma zrobić. Każdy to wiedział. Raz puszczona w ruch machina 
morskiej, wojennej służby obracała się dalej sama, gładko i bez zgrzytów.

Pławski   omiótł   silnymi   szkłami   pokłady   najbliższych   statków   w   konwoju.   Były   tam   solidne   duże 

transportowce i dawne „pasażery”, wymalowane teraz w kamuflażowe łaty. Nie dostrzegł na nich żadnego 
ruchu, ale wiedział, że w ich kilkupiętrowych wnętrzach kłębi się masa uzbrojonych ludzi. I znał cel ich 
podróży. W ostatnich dniach z tonu gazet i ostrożnych komunikatów radiowych można było wyczytać, że 
wojskom brytyjskim powodzi się w Afryce nie najlepiej, że ustępują po prostu pod naporem świeżych sił 
niemieckiego „Afrika Korps” generała Rommla i Włochów. Nazwy miejscowości Benghazi, Bardija, Sallum 
i Tobruk powtarzały się często. Ci, którzy płyną teraz tamtymi statkami, tam chyba trafią. Jeśli, oczywiście, 
uda im się dopłynąć cało i zdrowo.

Wieczorem w mesie właśnie wojna w Afryce była głównym tematem rozmów wolnych od wachty 

oficerów. Rej wodził, jak zawsze, potężnie zbudowany, płowowłosy kapitan Hess.

- A ja wam mówię, panowie - grzmiał - że Hitler połamie sobie zęby na tej Afryce! Za dużo chce i to go 

zgubi. Zresztą te pustynie i klimat... Tam trzeba umieć wojować. Anglicy to potrafią, bo siedzą tam już tyle 
lat, ale Niemcy?

- Nie jestem tego taki pewien, Kaziu! - kapitan Lichodziejewski zawsze w podobnych dyskusjach lubił 

hamować   zapalczywego   dryblasa   -   Czy   Niemcy   potrafią   wojować,   czy   nie,   tośmy   się   już   przekonali. 
Przejechali czołgami przez Francję, to przejadą i przez pustynię. Nauczą się. Inna sprawa jest ważniejsza: 
dziś wygrywa ten, kto ma lepsze zaopatrzenie we wszystko i bliżej. A popatrz na mapę, ile jest z Włoch do 
Afryki? A ile stąd, a Anglii?

- Przecież można im przeciąć szlaki komunikacyjne przez Morze Śródziemne...
- To prawda. Ale oni to samo robią nam i sam wiesz, z jakim skutkiem.
Pławski nie mógł odmówić tym argumentom racji.
- Myślę, panie Ludwiku, że sprawa jest jeszcze poważniejsza. Przecież Niemcy mają ogromne zapasy 

pod ręką w okupowanych krajach Europy, a Anglia musi dosłownie wszystko sprowadzać z daleka Te jajka 
na kartki...

Hess nie dawał za wygraną:
- W Niemczech też podobno wszystko na kartki, panie komandorze!
- Możliwe. Jeśli muszą utrzymywać  fabryki uzbrojenia  na tak wysokich obrotach, to nawet im na 

wszystko nie wystarczy.

- Anglia jest bogata! Ma kolonie...
- Ale daleko.
Rozmowa zeszła wreszcie na sprawy zbrojeń, a szczególnie na produkcję okrętów. Zastanawiali się, kto 

dziś dysponuje większą potęgą morską i stwierdzali zgodnie, że chyba Anglia. Znali przecież ogromne 
stocznie nad rzeką Clyde czy w Glasgow. Widzieli, w jakim tempie wre tam praca. Wiedzieli, jaka potęga 
tkwi w Scapa Flow czy choćby u nich, w Greenock.

- Nie, na morzu to Anglia jest górą...
Zbliżała się już godzina 24.00 i ci, którzy mieli objąć „psią wachtę”, zbierali się, aby zdrzemnąć się 

jeszcze w kojach, kiedy ktoś włączył radio. Z szumów i trzasków wyłowił sygnał Londynu. Zastanowił ich 
poważny i zatroskany głos spikera a potem słuchali komunikaty z zapartym tchem i ściśniętymi sercami:

„Dziś,   dnia   24  maja   1941  roku,   wczesnym   rankiem,   brytyjskie   siły  morskie   nawiązały   u  brzegów 

Grenlandii   kontakt   z   niemieckimi   siłami   morskimi,   w   których   skład   wchodził   pancernik   „Bismarck”. 
Nieprzyjaciel   został   zaatakowany   i   podczas   akcji,   jaka   się   wywiązała   HMS   „Hood”   pod   dowództwem 
komandora R. Kerra i pod flagą wiceadmirała L. E. Hollanda, otrzymał niefortunne trafienie w komorę 
amunicyjną i wyleciał w powietrze. „Bismarck” odniósł uszkodzenia a pościg za nieprzyjacielem trwa...”

Rozdział IV

„Hood”. Przez następne kilkadziesiąt godzin cała załoga „Pioruna” żyła tym tragicznym wydarzeniem. 

Ten okręt znali prawie wszyscy. Największy w całej Royal Navy, a przez całe lata nawet i na świecie. Chluba 
Anglii. Kolos. Wyporność 42 tysiące ton, 262 metry długości, potężne uzbrojenie: 8 luf artylerii głównej o 

background image

kalibrze   381  milimetrów,  12  „stoczterdziestek”,  kilkadziesiąt  dział  przeciwlotniczych.  Szybki   przy  tym, 
mógł   chodzić   z   prędkością   31   węzłów.   Ponad   1400   ludzi   załogi   -   i   podobno   nie   uratował   się   nikt?! 
Niepojęte...

Z dalszych, skąpych ze zrozumiałych przyczyn, komunikatów radiowych dowiedzieli się, że Anglia 

okryta jest żałobą narodową po tej ogromnej stracie i że na pokładzie „Hooda” poległo czterech polskich 
podchorążych marynarki, odbywających tam staż. Komentator radia londyńskiego podkreślał z żalem, że już 
niedługo mieli otrzymać promocje na podporuczników. W mesie oficerskiej „Pioruna” próbowano ustalić ich 
nazwiska ale okazało się, że tych najmłodszych nikt tutaj nie znał. Głęboko jednak przeżywali ich śmierć. Po 
załogach „Orła” i „Groma” była to kolejna tak bolesna strata, tym bardziej że przecież pod biało-czerwoną 
banderą było ich tak mało.

Żadnych bliższych szczegółów o tragicznym boju „Hooda” radio jednak nie podało ze zrozumiałych 

względów i musieli poprzestać na domysłach. Panowało przekonanie, że „Hood” dał się zaskoczyć lub 
popełnił jakiś błąd. Wierzyli, że w bezpośredniej walce żaden okręt nie mógł się z nim mierzyć i wyjść z niej 
zwycięsko. O „Bismarcku” wiedzieli niewiele, póki Pławski, który miał o nim dokładniejsze wiadomości 
jeszcze z czasów swej służby w KMW w Londynie, nie uświadomił im, że „Hood” rzeczywiście trafił na 
godnego przeciwnika. Przyjmowali to z niedowierzaniem - był na świecie pancernik większy i silniejszy niż 
„Hood”?!

Szczególnie ważna była dla nich ta informacja, że pancernik niemiecki, choć uszkodzony, uszedł, i że 

pości za nim trwa. Rzucono się do map, usiłując ustalić dokładniej miejsce tragicznego boju. Określenie „u 
brzegów Grenlandii” było ogólnikiem. Od ich aktualnej pozycji na Atlantyku było to jednak dość daleko, ale 
kto wie, jaki kurs wziął ścigany pancernik? To prawda: raczej oddalali się od miejsca katastrofy, idąc na 
południe, ale...

Bo konwój „WS-8B” cały czas przecież szedł w wyznaczonym kierunku. Wieść o tragedii pancernika 

„Hood” dotarła również do pozostałych okrętów eskorty i do konwojowanych statków, ale żaden nowy 
rozkaz nie zmienił ich dotychczasowej marszruty. Dalej parli więc naprzód przez wzburzony Atlantyk. Takie 
było ich zadanie: doprowadzić konwój do miejsca przeznaczenia.

Rankiem,  26  maja  1941  roku,  radiostacja   „Pioruna”  przechwyciła  adresowany  do HMS „Cossack” 

radiogram,   a   później   strzępy   sygnału,   nadane   z   samolotu   typu   „Catalina”   do   tegoż   okrętu.   Z 
rozszyfrowanego z grubsza radiogramu wynikało, że Admiralicja odwołuje ich 4 Flotyllę z eskorty konwoju 
i   poleca   niszczycielom   pójść   na   spotkanie   pancerników   brytyjskich.   „Cossack”,   „Sikh”   i   „Zulu”   miały 
odnaleźć i osłaniać HMS „King Georg V”, a „Maoir” i „Piorun” - HMS „Rodney”. Pilot zaś donosił, że 
dostrzegł „Bismarcka”...

„Bismarck” - tu?!
Podniecenie na pomoście „Pioruna” sięgnęło szczytu. A więc brytyjski pościg odkrył korsarza. Aż tutaj. 

Dlaczego? Widocznie zablokowano mu drogę do baz na północy i postanowił szukać schronienia w porcie 
Brest. To było jedyne rozsądne wytłumaczenie faktu, skąd, będąc niedawno u brzegów Grenlandii, znalazł 
się aż w tym rejonie. Widocznie też zespoły brytyjskich okrętów musiały mocno deptać mu po piętach. 
Gdzieś tam, w Admiralicji Brytyjskiej, śledzą na pewno na mapach wyraźny jej obraz. Jeśli zaś przesłano ten 
rozkaz do komandora Viana na „Cossacku”, polecając mu nawet zostawić na pastwę losu eskortowany 
konwój,   to   sytuacja   musi   być   gorąca,   sieć   zaciągnięta,   a   brakującym   jej   oczkiem   właśnie   4   Flotylla 
Niszczycieli.

Tyle że „Piorun” musiał czekać na rozkazy z „Cossacka”, od komandora Viana.
Przyszły niebawem. Obowiązywała cisza radiowa, więc maszt okrętu dowódcy flotylli roztrzepotał się 

flagami. Odczytywali je gorączkowo mat Dolecki i angielski sygnalista. Sygnał zawierał nakazany kurs, 
szyk oraz miejsce w szyku dla każdego okrętu, odstępy, prędkości...

Oderwali się od eskortowanych statków bez żalu. Szli wreszcie na łów na grubego zwierza.
Komandor   Vian   rozkazał   swym   okrętom   iść   w   szyku   czołowym.   Jego   „Cossack”   zajął   miejsce   w 

środku. Po prawej jego stronie - „Sikh” i „Zulu” w odstępach dwóch i pół mili jeden od drugiego. Po lewej 
„Maori”. „Piorunowi” przypadło skrajne miejsce na lewym skrzydle zespołu. Prędkość - 26 węzłów. Kurs - 
ku północnemu wschodowi.

Atlantyk tymczasem rozszalał się na dobre. Wysoka fala zamieniła się w istne góry wodne, a wiatr o 

sztormowej sile zrywał z nich rozpylone grzbiety. Na pokładzie „Pioruna” zamocowano cały osprzęt „na 
sztormowo”, ale ludzie z ledwością mogli utrzymać się na swych stanowiskach. Wczepieni kurczowo w 
każdy załom mokrych, oślizgłych blach, w każdy uchwyt, zalewani potokami wody, kiedy okręt niemal kładł 
się na burtach lub rył głęboko dziobem w kolejnej fali, myśleli tylko o tym, żeby wytrwać. Pod pokładem i w 
maszynowni było zresztą nie lepiej. Obłędny taniec okrętu ciskał ludźmi jak szmacianymi kukłami. Łamały 
się sprzęty, przez wentylatory lała się woda.

background image

Obsada  pomostu z  zaciętym uporem walczyła o życie okrętu. Nakazany kurs  sprawił, że  „Piorun” 

przyjmował falę z rufy, a każdy oficer wiedział, że w tym położeniu i przy tej prędkości nie da się panować 
nad   nim.   Opisano   to   przecież   wyraźnie   w   dokumentacji   jednostek   tego   typu.   Teraz   mogli   się   o   tym 
przekonać w praktyce. „Piorun” z wysoko zadartą na fali rufą z przechyłami, sięgającymi 60 stopni, zupełnie 
nie słuchał steru. Dziób myszkował w lewo i w prawo i tylko w dolinie fal udawało się utrzymać go na 
właściwym kursie. O utrzymaniu nakazanej prędkości nie było nawet mowy.

Równie ciężko walczyły ze sztormem pozostałe okręty, ale szły naprzód.
Czas płynął. Komandor Pławski już wcześniej zorientował się, że nakazany przez Viana kurs wcale nie 

prowadzi na pozycje wymienionych w sygnale radiowym Admiralicji brytyjskich pancerników. Wyglądało 
na to, że albo Vian otrzymał później inne rozkazy, albo po prostu prowadzi flotyllę na własną rękę, w 
obranym przez siebie kierunku. Czyżby postanowił wyłącznie siłami tych pięciu niszczycieli zaatakować 
„Bismarcka”? Jeśli tak, to w ten sposób tamte pancerniki „King Georg V” i „Rodney” zostaną bez osłony w 
miejscu, w którym przecież mogą być U-booty. Ogromne ryzyko i niewykonanie rozkazu. A wreszcie: co ich 
niewielkie siły znaczą wobec takiego kolosa?

Ale dowodził tu Vian i „Piorun” musiał słuchać jego rozkazów.
Mijały  godziny,   a   oni   parli   wciąż   naprzód.   Z   każdą   godziną   wzrastała   czujność   i   zdenerwowanie. 

Sięgnęło ono zenitu, kiedy angielski oficer łącznikowy przyniósł z radiostacji „Pioruna” na pomost hiobową 
wieść:

- Samolot odkrył znów „Bismarcka”, ale jest on w asyście krążownika i pięciu kontrtorpedowców...
„Cossack” milczał. Trzeba było iść dalej.
Teraz wszystko zależało od bystrych oczu sygnalistów i od radaru. Co chwila wołano kabinę „ar-di-ef”, 

umieszczoną w wieżyczce dalmierza:

- Wizner, co widzisz?!
Ten pocił się przy aparaturze razem z angielskim operatorem. Sygnały na małym ekranie, dającym 

poziomy,   horyzontalny   obraz,   były   zupełnie   nieczytelne.   Ponadto,   aby   „rozejrzeć”   się   za   pomocą   tego 
urządzenia   na   boki,   trzeba   było   odpowiednio   manewrować   całym   okrętem.   Antena   była   nieruchoma, 
umocowana na stałe i pozwalała prowadzić jedynie obserwację przed dziobem, na 30 stopni w prawo i lewo 
od   osi   symetrii   okrętu.   Przy  tej   więc   chwiejbie   każdy  obraz   na   ekraniku  mógł   być   zarówno   odbiciem 
większej fali, jak i wrogiego okrętu: jak tu ustrzec się paniki?

- Chyba coś jest przed nami, w namiarze...
Wicher przygnał ogromne zwały mgły. Widoczność pogarszała się gwałtownie, tym bardziej że było już 

przecież   późne   popołudnie.   Około   godziny   19.00   wstrząs:   oto   z   oddali   wyłaniają   się   sylwety   dwóch 
ogromnych okrętów...

Natychmiast obracają się w ich stronę lufy dział. Dalmierzysta Grosicki już podał współrzędne:
- Odległość: sześć mil!
I ta wielka niepewność, kiedy sygnalista woła:
-   To   nasi!   Ten   pierwszy,   to   lotniskowiec   „Ark   Royal”,   a   tamten,   to   chyba   krążownik   liniowy 

„Renown”...

Angielski sygnalista „Pioruna” natychmiast rzecz potwierdził: tak, to okręty eskadry gibraltarskiej. I 

rzeczywiście „Renown”, flagowy okręt tej eskadry.

Oddychają z ulgą ale za kilkanaście minut narasta w górze warkot lotniczych silników. Ostry dźwięk 

okrętowych klaksonów:

- Alarm przeciwlotniczy!
Maszyny   wyłaniają   się   nagle   w   jakiejś   luce   między   chmurami.   Dużo.   Kilkanaście   sztuk.   Ale   to 

Swordfishe! Nasze. Lecą w tym samym kierunku, w którym przebija się „Piorun”. To już chyba niedaleko...

Nerwy napięte do ostatnich granic. Znów mija godzina. Potem druga. Na pomoście „Pioruna” zatarł się 

zupełnie czas między wachtami. Ci, którzy mieli zejść, zostają. Bez przerwy tkwi tam także dowódca. Jest 
nowym problem: gdzieś tam, po prawej burcie, powinien być „Maori”. Nie widać go. Zeszli z kursu, czy też 
„Piorun” się zgubił?

Godzina 21.52: alarm! W lewym sektorze dziobowym majaczy sylweta wielkiego okrętu. Podnoszą się 

lufy dział. Hess już tylko czeka na rozkaz dowódcy. Wystarczy skinienie...

- To „Scheffield”! Dał rozpoznawcze...
Ulga. „Lichodziej” ociera twarz, mokrą od słonej, morskiej wody, potu i burczy:
- Ruch tutaj, psiakrew, jak w sobotę na Świętojańskiej!
Ten ruch, to widomy znak, że niemiecki korsarz musi być już bardzo blisko. Wielkie okręty Royal Navy 

nie uganiają się przecież po Atlantyku na ślepo całymi stadami. „Piorun” nie ma jednak żadnych nowych 
rozkazów. Musi iść dalej. Tylko naprzód.

background image

Zapada noc, dość jasna, bo wicher przerzedził mgły. Widoczność się nieco poprawia. Ba, gdyby ta 

„cudowna broń”, radar, działała tak, jak to głosiły legendy! Bo na razie, to na dwoje babka wróżyła. Coś tam 
błyska na ekranie, ale co?

Właśnie Wizner melduje:
- Mam dwa echa! Bardziej z prawej, to chyba „Maori”, ale na prawo przed dziobem...
Na   wszelki   wypadek  sygnaliści   pilniej   przepatrują   tamte   namiary.  I   o  godzinie   22.37  mat   Edward 

Dolecki woła:

- Okręt w prawo przed dziobem!
A w sekundę potem wszyscy na pomoście słyszą jego pełen zdumienia okrzyk:
- Ależ to stodoła!!!
Teraz już nikt nie ma wątpliwości: to jest „Bismarck”. Pławski natychmiast rozkazuje nadać meldunek 

na HMS „Cossack”.

- I podnieść nasz sygnał rozpoznawczy!
Odległość od olbrzyma wynosi 8 mil morskich - blisko 20 tysięcy metrów. Dalmierzysta Grosicki już to 

ustalił. Już poszły rozkazy do dział i teraz kapitan Hess błagalnie powtarza w kółko:

- Dlaczego jeszcze nie strzelamy? No, dlaczego? Panie komandorze: czas...
Nie on jeden zresztą. Pławski słyszy te głosy ze wszystkich stron pomostu, widzi rozognione twarze. 

Jest podniecony nie mniej niż oni, ale gdzieś w głębi kołacze jedną uparta myśl: toż to zupełne szaleństwo! 
Po co?

- Odległość: dwanaście tysięcy metrów...
To Grosicki. I w tym momencie Pławski widzi w szkłach lornety, że kontur wrogiego okrętu rozświetla 

się błyskami odpaleń. Nie wolno czekać.

- Trzy salwy na cześć Polski!
Teraz wszystko toczy się błyskawicznie. W miejscu gdzie przed chwilą był „Piorun”, wyrastają z morza 

słupy wody. Ulga: to jeszcze nie główna artyleria pancernika. Dopiero „stopięćdziesiątki”. W tym momencie 
grzmi pierwsza salwa „Pioruna”. Ogłusza. Jak przez mgłę słychać komendy Hessa: „Kąt kursowy, czerwone 
trzydzieści, seria wszerz, uwaga...”

I znów błysk i potężny huk. I znów. Pławski kątem oka dostrzega, jak jeden z sygnalistów podskakuje w 

jakimś zwariowanym tańcu, widzi jego szeroko otwarte usta I słyszy wreszcie triumfalny wrzask Hessa:

- Obie w celu! Jak na ostatnich ćwiczeniach!
Przytomnieje. Teraz - uciekać. Uchylić się od następnych salw wroga. Komendy na ster, do maszyny. 

Gwałtowna zmiana kursu. Myśl pracuje już jasno, precyzyjnie. Tą salwą „Bismarck” wstrzelał się, zyskał 
obramowanie. Następna może być w celu. Zwrot, i...

- Postawić zasłonę dymną!
Nowe fontanny wody wokół okręty, potężniejsze niż tamte. Oho, to już główna artyleria! Osiem dział 

kalibru 380 milimetrów. Taka salwa burtowa waży 8 ton. Pławski przeliczył to sobie wcześniej. A „Pioruna” 
132   kilogramy.   Ponad   60   razy   mniej.   Trafili   „Bismarcka”,   ale   co   mogą   ich   pociski   przeciwko   400-
milimetrowym pancerzom? Słoń - i mucha! Ale też musieli tamci zawziąć się na ich okręcik, bo walą z 
najcięższych dział.

Te myśli galopują niejako obok tej najważniejszej: żeby się wywinąć! Znów salwa pada tak blisko, że 

potężne strumienie wody zalewają pomost, a grad odłamków bębni po blachach.

- Wszyscy zdrowi?!
Jeszcze. A przecież wystarczyłby jeden celny pocisk, żeby z „Pioruna” została na oceanie tylko plama 

ropy. I właśnie padają następne pociski, równie blisko. Więc zwrot. Jeden, drugi. Zmiana prędkości. I znów 
zasłona dymna.

Pławski spogląda na zegarek; „Bismarck” otworzył do nich ogień dokładnie o godzinie 22.45. Jest już 

23.30. Niemożliwe! To już tyle czasu trwa ich wyścig ze śmiercią?

Następna salwa „Bismarcka” i następna seria uników. Wtem, nad głowami, warkot samolotu. Samotny 

Swordfish  leci   w   stronę   pancernika.   Wybiega   mu   naprzeciw   istna   chmura   różnokolorowych   pocisków 
przeciwlotniczych. Szaleniec! Na moment wszyscy na pomoście „Pioruna” zapominają o własnej sytuacji:

- Żeby go tylko nie trafili!
Przeszedł. Czy zdołał rzucić torpedę? Nowa salwa każe znów myśleć o sobie.
O godzinie 23.45 przychodzi wreszcie sygnał z „Cossacka”: „Atakować nieprzyjaciela z oskrzydleniem 

lub półdywizjonami”. Pławski jest bezradny: nie wie, co to znaczy. Nawet kapitan Lichodziejewski wzrusza 
ramionami:

- A cholera wie, jak się do tego zabrać! Oni mają opanowany ten swój „fleet work”, cały czas chodzą w 

jednym zespole, to takie manewry mają w małym palcu. Myśmy przecież tego nigdy nie ćwiczyli...

background image

Angielski oficer łącznikowy, młody podporucznik ochotniczej rezerwy Royal Navy, także nie wie, o co 

chodzi. Decyzję Pławskiego przyspiesza kolejna salwa „Bismarcka”: „Piorun” będzie nadal manewrował 
tak, aby ściągnąć na siebie ogień przeciwnika. Domyśla się, że reszta flotylli jest tuż obok, widzi wroga i 
pewno szykuje się do nocnych ataków torpedowych. Trzeba im pomóc.

Ale po ostatniej salwie, wystrzelonej o godzinie 23.50, „Bismarck” nie odzywa się więcej i znika. 

„Piorun” zmniejsza prędkość, usiłuje odszukać wroga. Ogromne napięcie ostatniej godziny wyładowuje się 
w serii fałszywym alarmów. Radarzyści kilka razy meldują okręty na kursie i „Piorun” kilkakrotnie rusza do 
ataku.   Próbuje   nawiązać   kontakt   z   HMS   „Maori”.   Cisza.   Dopiero   o   godzinie   1.00   w   nocy   przejmują 
wiadomość od komandora Vianą że „Cossack” i „Sikh” wykonały atak torpedowy na „Bismarcka”.

Lunął wreszcie deszcz tak potężny, że z pomostu ledwo było widać dziób okrętu. „Piorun” szedł niemal 

po omacku.

O godzinie piątej rano 27 maja przyszedł z „Cossacka” lakoniczny rozkaz: „Wracać do bazy”.
Na pomoście „Pioruna” zawrzało. Jak to, zejść z pola bitwy teraz, kiedy jej losy lada chwila mają się 

przeważyć, kiedy lada moment wróg może znowu znaleźć się na drodze?! Najgłośniej protestował porucznik 
Stanisław Kince: nie po to przecież warował przez cały czas przy swoich załadowanych aparatach, żeby 
teraz, po prostu, poczłapać do domu!

Sprawę rozstrzygnął pierwszy mechanik „Pioruna” kapitan Ludwik Szmidt:
- Gonimy już resztkami paliwa...
Przez całe dwie godziny „Piorun” jeszcze zygzakował licząc na to, że napotka „Bismarcka”. Potem 

dowódca dał rozkaz: „Najkrótszą drogą do bazy”.

Najbliżej było do Plymouth.
Wracali z uczuciem niedosytu i zawodu. Roztrząsali w kółko każdy szczegół minionej walki. Gorące 

dysputy trwały wszędzie, w każdym okrętowym pomieszczeniu, na każdym stanowisku bojowym. Wszyscy 
zgadzali   się   właściwie   z   tym,   że   ich   samotne   starcie   z   potężnym   pancernikiem   było   rzeczywiście 
szaleństwem, że nie mieli w nim ani cienia szansy i że dokonali wreszcie sporo, absorbując go przez całą 
godzinę, co pozwoliło chyba innym okrętom podejść na dogodne do ataku pozycje, ale dominował żal, że nie 
mogli być świadkami końca groźnego korsarza. W to, że zostanie zatopiony, nikt nie wątpił. Jeśli otoczyły 
go tak potężne siły...

Trudy ostatnich dni mocno dały się we znaki załodze „Pioruna”. Okazało się jednak, że droga powrotna 

do bazy wcale nie będzie spacerkiem. Już koło południa 27 maja sygnaliści spostrzegli pierwsze samoloty 
wroga. Leciały w tę stronę, skąd oni wracali, i nie ulegało wątpliwości, że to okrążony korsarz wezwał na 
pomoc Luftwaffe. Radar i tym razem płatał psie figle. Ostrzegał przed nie istniejącymi maszynami, ale i 
tych, które nadlatywały, naprawdę było dość. Pułap chmur był niski, więc spostrzegano je niemal w ostatniej 
chwili. Rozpętywała się wtedy nad „Piorunem” okrutna strzelanina z broni „pelot”, ale najczęściej samoloty, 
zaaferowane widać poważniejszymi zadaniami, omijały okręt. Obsługa artylerii przeciwlotniczej musiała 
jednak tkwić na swych stanowiskach bez przerwy. Do późnych godzin popołudniowych odparła jednak aż 
pięć nalotów.

Nad wieczorem, gdzieś około godziny dwudziestej, nadleciał wodnopłat. Dojrzał okręt i szorując niemal 

pływakami po wodzie usiłował trafić „Pioruna” torpedą.

Odpędzili go ogniem, strzelając poziomo jak na jarmarcznej strzelnicy, ale kiedy odleciał, rozległy się 

ze stanowisk broni „pelot” wołania:

- Sanitariusz! Sanitariusz...
Okazało się, że jeden z czterdziestomilimetrowych pocisków własnego działka eksplodował na stalowej 

szlupbelce, służącej do opuszczenia szalupy, a odłamki lekko poraniły kilku ludzi.

Noc minęła spokojnie. Rankiem 28 maja ujrzeli zamglone brzegi Albionu. Około godziny dziewiątej 

szli już rzeką wśród przycumowanych u nabrzeży rozmaitych angielskich okrętów wojennych, i dziwili się 
mocno, że zebrane na pokładach załogi wrzeszczą głośno: „Hurra”!!!

Rzecz wyjaśnił im oficer Royal Navy, który po zacumowaniu wszedł na pokład „Pioruna”:
-   Panowie!   Wczoraj,   dwudziestego   siódmego   maja,   o   godzinie   dziesiątej   trzydzieści   siedem,   rano, 

„Bismarck” został zatopiony na pozycji czterdzieści osiem stopni dziewięć minut North i siedem West. We 
wcześniejszym komunikacie podano, że w tej operacji brał udział również polski niszczyciel „G-65”. To 
chyba wasz okręt?

Raport, który tego dnia złożył dowódcy „Pioruna” jego pierwszy oficer mechanik, kapitan Ludwik 

Szmidt, mówił, że we wszystkich zbiornikach okrętu znajduje się zaledwie dwadzieścia kilka ton ropy, z 
czego tylko 6 nadającej się do użytku.

- I gdybyśmy tylko cztery godziny dużej zostali na morzu, to do portu musieliby nas holować.
Rozszalała   się   po   tym   sukcesie   brytyjska   prasa   i   radio.   Był   przecież   w   tym   czasie   tak   ogromnie 

background image

potrzebny, bo na razie sprawdzały się tylko twarde słowa Winstona Churchilla wypowiedziane w trzy dni po 
objęciu przez niego urzędu premiera, że ta wojna: „Przyniesie dużo krwi, znoju, łez i potu”. Błyskawiczny 
rewanż za zatopienie „Hooda” sprawił, że o operacji „Bismarck” pisano i mówiono bardzo szeroko, ze 
szczegółami. W tej pierwszej fali doniesień wiele miejsca poświęcono też polskiemu okrętowi „G-65” - 
„Piorunowi” i jego załodze. Zamieszczano barwne opisy wydarzeń, zdjęcia ludzi i wywiady. Posypały się 
potem listy i depesze gratulacyjne z całego świata Przyszły też gratulacje od wodza naczelnego, generała 
Władysława   Sikorskiego,   i   od   honorowego   prezesa   Rady   Narodowej,   bardzo   już   sędziwego   Ignacego 
Paderewskiego.   Oprawiono   jego   list   pieczołowicie   i   zawisł   on   na   honorowym   miejscu   w   mesie   ORP 
„Piorun”.

Dla   całej   niemal   załogi   „Pioruna”   ten   deszcz   zaszczytów   i   nagła   popularność   były   wielkim 

zaskoczeniem. Sami nie aż tak wysoko oceniali własne zasługi i udział w zatopieniu „Bismarcka”. Bywało 
też, ze z prawdziwym zdumieniem czytali w gazetach mrożące krew w żyłach opisy własnych, bohaterskich 
czynów i zaśmiewali się do łez. O tym zaś, że rzeczywiście zrobiono im znakomite „publicity”, przekonał się 
najlepiej jeden z oficerów „Pioruna”.

- Wchodzę ja do jednego pubu - opowiada potem w mesie - i widzę, że większe, szkockie towarzystwo 

poi jakiegoś naszego marynarzyka. Gin i piwo, piwo i gin. Nieczęsty to wreszcie obrazek. Kelnerka biega od 
bufetu do stolika a chłop już prawie spada z krzesła. Pytam ja tej kelnerki: „Z jakiej to okazji?”, a ona na to: 
„Sorry, to jest marynarz z „Pajoruna”... A ja, jak żyję, nie widziałem tego chłopa na naszym okręcie!

Chodzenie   w   chwale   i   sławie   jakoś   nie   wystarczyło   oficerom   z   „Pioruna”.   Wiedzieli   przecież,   że 

uczestniczyli tylko w epizodzie całej operacji: czy aż tak ważnym? Co było przedtem i później, kiedy rozkaz 
odesłał ich już do bazy?

Oficjalny opis wydarzeń, przygotowany przez Admiralicję Brytyjską „tylko do użytku służbowego” był 

iście po angielsku oschły i pozbawiony wszelkich komentarzy. Czytając go jednak uważnie można było 
dojść do wniosku, że nie wszystko przebiegało tak sprawnie i pomyślnie, jak to przedstawiały gazety...

Już sam początek był niezwykle pechowy. W jaki sposób Admiralicja Brytyjską znając już w dniu 21 

maja dokładną pozycję wrogiego zespołu, a nawet jego skład dzięki zdjęciom lotniczym, pozwoliła umknąć 
„Bismarckowi” i „Prinz Eugenowi” z fiordów norweskich? Wszystko, co działo się dalej, było logicznym 
następstwem   tego   faktu.   Gorączkowa   atmosfera   poszukiwań   stworzyła   ogromne   pole   do   popisu   dla 
przypadku. Przypadkiem tylko HMS „Norfolk” natknął się dnia 23 maja u brzegów Islandii na niemieckich 
korsarzy. A że przy fatalnej pogodzie stracił ich z oczu?

Z   opisu   wynikało,   że   Niemcy   mieli   tyleż   szczęścia,   ile   pecha   mieli   Anglicy.   Bo   choćby   tragedia 

„Hooda”...

Artylerzyści z „Pioruna” roztrząsali ten przypadek długo i fachowo i doszli do zgodnego wniosku: 

dowódca obu angielskich okrętów, HMS „Hood” i HMS „Prince of Wales”, popełnił tragiczny błąd. Kiedy 
świtem dnia 24 maja doszło do boju z niemiecką eskadrą wydał rozkaz oddania pierwszej salwy do „Prinz 
Eugena”, celu mniej ważnego. „Bismarck” zyskał przez to na czasie. Zdołał się wstrzelać do „Hooda” i z 
pięciu   jego   salw   dwie   były  celne.   Reszty  dopełnił   słabszy   pancerz   angielskiego   okrętu.   Potem   eskadra 
niemiecka mogła spokojnie przenieść ogień na „Prince of Wales” i znów chyba tylko przypadek sprawił, że 
okręt ten zdołał ujść spod takiego ognia tylko uszkodzony.

Na karb szczęścia „Bismarcka” można zaliczyć to, że udało mu się potem zniknąć aż do wieczora. 

Dopiero około godziny 19.00 uparty „Prince of Wales” dochodzi go na odległość strzału. Wymiana ognia 
jest krótka i korsarz znów jednak ginie z oczu Anglikom aż do północy, kiedy to odnajdują go samoloty 
torpedowe z lotniskowca „Victorious”. Meldują trafienie, ale pancernik umyka... Absolutnie dziwne jest też 
to, że towarzysz „Bismarcka”, „Prinz Eugen”, w ogóle gdzieś się zapodział. Zresztą do samego końca nie ma 
już o nim mowy: więc jednak wywiódł w pole brytyjską Royal Navy?

Największe jednak zdumienie wywołała w mesie oficerskiej „Pioruna” lista okrętów, które brały udział 

w pościgu. Była bardzo długa. Oprócz nieszczęsnego „Hooda” i HMS „Prince of Wales” wyszedł z bazy 
Scapa Flow trzon „floty ojczyźnianej” - pancernik „King Georg V”, krążownik „Repulse” i lotniskowiec 
„Victorious” z 45 samolotami  na pokładzie  oraz cała grupa okrętów towarzyszących. Eskadra gibraltarska 
wsparła   akcję   krążownikiem   liniowym   „Renown”,   lotniskowcem   „Ark   Royal”   i   lekkim   krążownikiem 
„Sheffield”. Z Halifaxu w Kanadzie wyszedł pancernik „Revenge”, ze służby konwojowej na północnym 
Atlantyku ściągnięto aż dwa pancerniki - „Rodney” i „Ramillies” - trzy krążowniki i wiele mniejszych 
jednostek...

Kręcili głowami z niedowierzaniem. Jak to, więc jeden i to uszkodzony podobno okręt, choćby tak 

potężny jak „Bismarck”, potrafił przez tyle dni wodzić za nos tak wielką armadę? Dziwiło ich to, tym 
bardziej   że   po   ostatnim   spotkaniu   z   samolotami   z   „Victorious”   niemiecki   korsarz   potrafił   zagubić   się 
ścigającej go flocie aż na półtorej niemal doby! Odnalazł go dopiero dnia 26 maja około godziny 11 rano, 

background image

znów czystym przypadkiem, owa latająca łódź typu „Catalina”...

- I szczęśliwym trafem właśnie my znaleźliśmy się wtedy w pobliżu, bo inaczej chyba znów by zwiał!
Nie było to już takie pewne, bo wcześniej, około godziny 19, samoloty z lotniskowca „Ark Royal” 

trafiają „Bismarcka” dwoma torpedami, w śródokręcie i ster. Niemiecki pancernik może manewrować już 
tylko z największym trudem.

Wyjaśnia się teraz, czemu napotkany przez „Pioruna” kolos próbował go po prostu zatopić, zamiast 

uchodzić, wiedząc, że polski niszczyciel natychmiast rozgłosi przez radio meldunek o swym spotkaniu. I 
wyjaśnia się, dlaczego przez całą godzinę udało się „Piorunowi” manewrować pod ogniem korsarza: tamten 
miał jednak bardzo ograniczone ruchy.

Ale też widzą dopiero teraz, kiedy poznali przebieg całej operacji, jak rzeczywiście i niezwykle cenna 

dla pościgu była ta ich godzina „sam na sam” z pancernikiem! Jeśli zaś zważyć, że cały bój z HMS „Hood” 
trwał tylko 10 minut...

Wszystko to, co odbyło się później, w dniu 27 maja 1941 roku, było tylko dopełnieniem formalności, 

Dla otoczonego ze wszystkich stron „Bismarcka” nie było już ratunku. Egzekucji dokonywały aż cztery 
potężne   okręty:   pancerniki   -   „King   Georg   V”   i   „Rodney”,   oraz   ciężkie   krążowniki:   „Norfolk”   i 
„Dorsetshire”, bijąc  przez prawie dwie godziny w „Bismarcka” ze wszystkich swoich dział i strzelając 
torpedy z niewielkiej odległości. Początkowo niemiecki korsarz odgryzał się jeszcze ogniem, ale później był 
już tylko bezwładnym wrakiem. Losu jego dopełniła ostatnia torpeda, wystrzelona z HMS „Dorsetshire” o 
godzinie 10.36 i to z odległości 2 tysięcy metrów. W minutę później przewrócił się do góry stępką i poszedł 
na dno.

Suchy,   beznamiętny   opis   ostatniego   aktu   tragicznego   końca   najgroźniejszego   pirata   niemieckiego 

wstrząsnął jednak nimi do głębi, mimo iż przecież chodziło o śmiertelnego wroga.

Rozdział V

Grzmiały   jeszcze   w   Anglii   w   najlepsze   radosne   fanfary   z   okazji   udanej   operacji   zatopienia 

„Bismarcka”, kiedy jak grom z jasnego nieba spadła przygnębiająca wieść: Niemcy opanowali Kretę!

Dla Anglii był to ciężki cios. Podwójny zresztą. Ucierpiał jej prestiż, bo przecież wojska brytyjskie, a i 

flota   poniosły   kolejną   dotkliwą   porażkę.   Nie   to   jednak   było   najważniejsze.   Wielka   Brytania   utraciła 
niezwykle ważny obiekt strategiczny na Morzu Śródziemnym. Kto trzymał w rękach Kretę, był panem całej 
wschodniej części Morza Śródziemnego ze wszystkimi szlakami żeglugowymi, łączącymi w tamtym rejonie 
Półwysep   Bałkański   z   wybrzeżami   Afiyki   i   Azji   Mniejszej.   Ponadto   nie   spotykany   dotąd   sposób 
przeprowadzenia   tej   operacji,   rozgłoszony   triumfalnie   na   cały   świat   przez   propagandę   niemiecką   po 
kryptonimem „Merkury”, wywołał w Anglii nową falę strachu przed desantem na wyspę, tym razem z 
powietrza. Desant na Kretę był przecież znakomitą „próbą generalną”...

Sama Wyspa przeżywała właśnie w tym czasie okres względnego spokoju. Trwały wciąż jeszcze naloty 

bombowe Luftwaffe, ale już nie tak potężne i częste jak w pamiętnych miesiącach „Bitwy o Anglię”. Nadal 
jednak ważyły się jej losy, choć z dala od jej brzegów, bo na morzach i oceanach. A także w Afryce.

Miała Wielka Brytania przed wojną na tym kontynencie rozległe interesy: w Egipcie i Palestynie, w 

Sudanie i Kenii, w Somalii, Adenie i na Cyprze. Latem roku 1940 zaczęli tym interesom zagrażać Włosi, 
mocno usadowieni w Libii: i upadek Francji był dla nich doskonałą okazją, aby sięgnąć po Aleksandrię i 
Kanał Sueski. Wkroczyli do Egiptu. Wojska brytyjskie pod dowództwem generała Wavella zastąpiły im 
drogę; Kanał Sueski był zbyt ważnym punktem strategicznym i gospodarczym świata. Potem ruszyły do 
wielkiej ofensywy, mimo iż liczebnością nawet w połowie nie dorównywały ogromnej armii marszałka 
Grazianiego i w lutym 1941 roku pod Benghazi pobiły Włochów na głowę, biorąc bardzo dużo jeńców i 
zajmując Tobruk. Sprawa wydawała się być definitywnie załatwioną więc też Brytyjczycy jęli przerzucać 
swe siły z Afryki do Grecji, na którą właśnie napadły armie Rzeszy.

Wtedy pokonanym w Cyrenajce, ale siedzącym wciąż jeszcze w Trypolitanii Włochom pospieszyli na 

pomoc ich sprzymierzeńcy z paktu „osi” - Niemcy. Wylądował tam specjalnie utworzony „Afrika Korps” 
pod dowództwem generała Rommla i wspólnie z dywizjami włoskimi uderzył natychmiast na osłabionych 
Brytyjczyków. Ci musieli wycofać się przed przeważającymi siłami państw „osi” aż do granicy egipsko-
libijskiej i tam stanęli w obronie. Bronił się także otoczony w połowie kwietnia Tobruk: dywizja australijska 
i   polska   Samodzielna   Brygada   Strzelców   Karpackich   okopały   się   w   oblężonym   mieście   i   odpierały   z 
powodzeniem liczne ataki silniejszego i potężnie uzbrojonego wroga.

W pierwszych dniach czerwca 1941 roku sytuacja na tamtym froncie ustabilizowała się w ten sposób, że 

obie  strony  stały  w obronie,  gromadząc  siły do decydującej  rozgrywki. Jedyną  zaś  drogą, którą  mogły 

background image

przerzucać swoje wojska i zaopatrzenie, było morze. Państwa „osi” były poza tym w lepszej sytuacji: ich 
drogi   dowozu   były   znacznie   krótsze,   ponieważ   dysponowały   portami   w   okupowanej   Grecji   oraz   we 
Włoszech.

Tyle że na śródziemnomorskich szlakach między Italią i Afryką tkwiła silna baza brytyjska: Malta. 

Stacjonujące tam samoloty brytyjskie, okręty podwodne, wśród których był już w tym czasie ORP „Sokół”, 
oraz lekkie okręty nawodne skutecznie paraliżowały ruch niemiecko-włoskich konwojów, zmierzających do 
Libii.   Malta  była   też   bazą   pośrednią   dla   konwojów  brytyjskich,   przewożących  zaopatrzenie   i  wojska   z 
angielskiej bazy w Gibraltarze do Aleksandrii. Stąd też Włosi i Niemcy usiłowali za wszelką cenę opanować 
tę wyspę, a przynajmniej zniszczyć na niej wszystkie urządzenia wojskowe. Dla Anglii jednak utrzymanie 
bazy na Malcie miało tak ogromne znaczenie, że, by dostarczyć na wyspę wszystko, co potrzebne jest do 
prowadzenia wojny, nie liczono się właściwie ze stratami.

Głównym jednak frontem toczącej się wojny była „Bitwa o Atlantyk”: tak nazwał w swoim marcowym 

przemówieniu w 1941 roku Winston Churchill owe zmagania z hitlerowską blokadą Anglii na morzach i 
oceanie.   W   tym   czasie   weszły   one   w   nową   fazę.   Upadła   niesławnie   strategiczna   koncepcja   Wielkiego 
Admirała   Rzeszy,   Raedera,   głosząca  wyższość   prowadzenia   tej   blokady  za   pomocą   wielkich  okrętów   - 
korsarskich   rajderów.   „Scharnhorst”,   „Gneisenau”,   „Admirał   Hipper”   i   odnaleziony   wreszcie   kompan 
„Bismarcka” „Prinz Eugen” tkwiły w porcie Brest czujnie pilnowane z morza przez okręty brytyjskie, nie 
pozwalające im się wymknąć. W Berlinie zaś doszła do głosu nowa teoria, tym razem wielkiego specjalisty 
od wojny podwodnej jeszcze z lat pierwszej wojny światowej, admirała Karla Dönitza: tylko „U-booty” 
mogą skutecznie sparaliżować wszelki ruch na szlakach żeglownych do Anglii! Ruszyły pełną parą stocznie 
i z niemieckich baz we Francji i Norwegii wysypały się na morze całe stada podwodnych piratów, wspierane 
w swych działaniach lotnictwem dalekiego zasięgu.

Konwoje,   choć   dziesiątkowane,   wciąż   jednak   docierały   do   samotnej   wyspy.   Wyładowywano   na 

portowych nabrzeżach także i surowce dla przemysłu zbrojeniowego. Anglia gwałtownie rozbudowywała 
swą armię. Wiadomo było przecież, że na kontynencie tkwi wielka, upojona zwycięstwami, lądowa armia 
Hitlera, że dozbraja się także i czeka. Na co? W początkach czerwca 1941 roku jedynym jej przeciwnikiem, 
z którym toczyła już od półtora roku wojnę, była Anglia: reszta krajów Europy była albo pobita, albo też 
powiązana sojuszami z Trzecią Rzeszą. Było więc oczywiste, że chwilowa cisza jest po prostu ciszą przed 
burzą i nikogo nie uspokajały komunikaty z frontu libijskiego: „Bez zmian: tylko potyczki patroli”.

Coś wisiało w powietrzu: co? Pracowały wywiady, ale z murów Kancelarii Rzeszy w Berlinie nie było 

łatwo  wyciągnąć   tajemnice.  Trudno  zaś   było  przypuszczać,  że   Hitler   poprzestanie   na  dotychczasowych 
podbojach   i   że   nie   będzie   próbował   definitywnie   zakończyć   wojny   z   Anglią   jakimś   zdecydowanym 
uderzeniem. Anglia szykowała się więc z ciężkim sercem do ostatecznej rozgrywki: nie była jeszcze do niej 
gotowa. Na Wyspie trzeźwo oceniono stosunek sił. Żeby choć w części zrównoważyć hitlerowską przewagę, 
Anglia potrzebowała czasu, czasu i jeszcze raz czasu.

I nagle 22 czerwca 1941 roku gruchnęła wieść: Niemcy napadły na Związek Radziecki!
Anglia odetchnęła z ulgą. Oczywiście oficjalne komunikaty rządowe pełne byłe słów potępienia dla tej 

nowej   agresji   Hitlera,   ale   owego   tonu   ulgi   nie   dało   się   ukryć.   Oto   nowe   uderzenie   Hitlera   poszło   w 
wymarzonym kierunku - na Wschód. Tam będzie musiał teraz zaangażować gros swoich sił. Hitler natrafi 
tam z pewnością na silny opór. Tak czy inaczej, w wojnie przeciw Rzeszy przybył nowy sprzymierzeniec, 
który teraz właśnie przejął na siebie cały impet uderzenia hitlerowskiej potęgi. Anglia zyskała nagle tak 
bardzo potrzebny jej czas...

W   mesie   oficerskiej   „Pioruna”   wieść   o   napadzie   Niemiec   na   Związek   Radziecki   wywołała   spore 

poruszenie.

Pierwsze   komunikaty   z   nowego   teatru   wojny   nie   były   pocieszające.   Niemcy   błyskawicznymi 

uderzeniami przebijali się coraz dalej na wschód, okrążając całe dywizje i armie. Coraz dłuższa była lista 
zajmowanych miast, coraz bliżej było do Moskwy.

Na ORP „Piorun” nie było zbyt wiele czasu, aby zastanawiać się nad sytuacją na frontach. Oni mieli po 

prostu ciągle tę samą swoją wojnę - nieustanne krążenie w konwojach. Z portu do miejsca spotkania ze 
statkami, potem harówka wokół stada tych pływających opakowań do rozmaitych towarów, powrót - i od 
nowa.

W pierwszych dniach czerwca 1941 roku zaszły na ORP „Piorun” pewne zmiany. Żegnany z ogromnym 

żalem odszedł zastępca dowódcy okrętu, kapitan Ludwik Lichodziejewski. Mesa oficerska żegnała go z 
mieszanymi uczuciami: odchodził, ale szedł przecież „na swoje”. Ten „wieczny zastępca” dostał nareszcie 
to, co już dawno mu się  należało: dowództwo okrętu. W angielskiej stoczni Vickers-Armstron w Tyne 
podniesiono właśnie polską banderę na okręcie nowego typu - eskortowcu. Był nieco mniejszy od „Pioruna”, 
ale uzbrojony w 6 dział kalibru 102 milimetry, 6 dział „pelot” kalibru 40 i 20 milimetrów oraz 6 wyrzutni 

background image

bomb głębinowych: nie miał tylko aparatów torpedowych. Początkowo miał się nazywać HMS „Oakley”, ale 
przekazany przez Admiralicję Brytyjską Polskiej Marynarce Wojennej na podstawie specjalnego protokołu z 
grudnia 1940 roku do wcześniej zawartych umów, otrzymał nazwę ORP „Kujawiak”. Dowództwo nad tym 
właśnie okrętem i 167 ludźmi załogi dostał „Lichodziej” - i musiał rozstać się z „Piorunem”.

W tym samym czasie Polska Marynarka Wojenna wzbogaciła się o jeszcze jeden okręt tego samego 

typu - ORP „Krakowiak”, zbudowany w stoczni John Samuel White w Cowes, na wyspie Wight - tam, gdzie 
kiedyś „przyszły na świat” ORP „Grom” i ORP „Błyskawica”. Tak więc w połowie 1941 roku siły Polskiej 
Marynarki Wojennej w Anglii były większe niż na początku wojny. Z dawnych, przedwojennych okrętów, 
po stracie ORP „Grom” pod Narvikiem i ORP „Orzeł”, który w niewyjaśnionych nigdy okolicznościach 
zaginął podczas patrolu na Morzu Północnym, pozostały kontrtorpedowce „Błyskawica” i „Burza” oraz 
okręt podwodny ORP „Wilk”. Podniesiono za to polskie bandery na ORP „Garland”, ORP „Piorun”, ORP 
„Kujawiak” i ORP „Krakowiak”, na okręcie podwodnym ORP „Sokół” oraz na trzech kutrach artyleryjskich 
-ścigaczach: „Chart”, „Wilczur” i „Wyżeł”. Przejściowo też w tym czasie nosiły polskie bandery okręty 
francuskie,   które   po   upadku   Francji   znalazły   się   w   portach   angielskich.   Były   to:   kontrtorpedowiec 
„Ouragan”, dwa duże dozorowce „Medoc” i „Pomerol” oraz 12 kutrów dozorowych. Wszystkie one zostały 
zwrócone Wolnym Francuzom generała de Gaulle'a do początków 1941 roku z wyjątkiem ORP „Medoc”, 
który w listopadzie 1940 roku został storpedowany przez niemiecki samolot  i zatonął wraz z dowódcą 
komandorem porucznikiem Romanem Stankiewiczem, oraz 48 ludźmi załogi.

W drugie więc półrocze 1941 roku polska flota wojenna wkroczyła z czterema dużymi niszczycielami, 

dwoma eskortowcami, dwoma okrętami podwodnymi oraz trzema ścigaczami. Te ostatnie operowały na 
kanale La Manche, u wschodnich brzegów Anglii. ORP „Wilk”, ze względu na „podeszły wiek”, przeszedł 
do klasy okrętów ćwiczebnych, drugi okręt podwodny, nowiuteńki ORP „Sokół”, odszedł na Maltę i brał 
udział w zwalczaniu konwojów niemiecko-włoskich na Morzu Śródziemnym. Eskortowce pełniły służbę w 
bazie Plymouth, osłaniając konwoje w rejonie kanału La Manche. Bazą niszczycieli był port w Greenock, 
gdzie mieściło się dowództwo Western Approaches - Zachodniego Obszaru Operacyjnego, najważniejszego 
centrum odprawy i przyjmowania atlantyckich konwojów. Właśnie w połowie 1941 roku dołączył tam ORP 
„Garland”, który  dotąd  przez  ponad  rok  walczył  na  Morzu Śródziemnym i odnosił tam piękne sukcesy.

Funkcję zastępcy na ORP „Piorun” objął kapitan Franciszek Pitułko, dawny oficer artylerii z „Groma”! 

To   pod   jego   komendą   czatowali   w   największym   napięciu   u   dział   podczas   pamiętnego   spotkania   z 
hitlerowskimi okrętami w cieśninach duńskich, kiedy to na rozkaz „Pekin” szli z kraju w nieznane i przeżyli 
z nim potem kawał czasu na obczyźnie...

Kapitan Pitułko od razu zadomowił się na pokładzie „Pioruna”. Trafił przecież „między swoich”, a i 

jedenastoletnia już praktyka, wyłącznie na kontrtorpedowcach, też zrobiła swoje.

W połowie września 1941 roku ORP „Piorun” wyszedł z ujścia rzeki Clyde w zespole sześciu innych 

niszczycieli, wśród których znajdował się też  ORP „Garland”  pod dowództwem komandora  porucznika 
Konrada   Namieśniowskiego.   Z   początku   rzecz   zapowiadała   się   na   zwykłą   kolejną   dreptaninę   u   boku 
konwoju,   oznaczonego   tym   razem   kryptonimem   „WS-11X”.   Składał   się   on   z   ośmiu   wielkich 
transportowców i okrętu amunicyjnego „Breconshire”, ale zastanawiała niezwykle silna eskorta. Początkowo 
do siedmiu niszczycieli dołączyły cztery krążowniki pomocnicze, ale dalej, już na Atlantyku, pojawił się 
pancernik „Prince of Wales” w towarzystwie czterech krążowników: HMS „Edinbourgh”, HMS „Kenya”, 
HMS „Scheffield” i HMS „Enryalus”. Pławski i załoga „Pioruna” nie mogli wyjść z podziwu: tak potężnej 
eskorty nie miał jeszcze żaden z osłanianych ostatnio konwojów...

Przeszli już Atlantykiem około 300 mil w kierunku zachodnim, kiedy sygnał z okrętu senior officera 

eskorty   polecił   otworzyć   dostarczone   wcześniej:   koperty   -   „Ściśle   tajne”   i   opatrzone   kryptonimem 
„Halberd”. Zawarte w nich rozkazy polecały wykonać natychmiast zwrot na południe, a jako port docelowy 
wyznaczały   Gibraltar.   Tak   daleko  ORP   „Piorun”   nie   chadzał   jeszcze   w  całej   swej   historii.   Najbardziej 
niepokojąca   była   sprawa   paliwa:   może   go   nie   wystarczyć,   jeśli   okręt   będzie   nadal   zygzakował   wraz   z 
konwojem.

Dowództwo brytyjskie przewidziało tę możliwość i już po kilku dniach marszu „Piorun”, „Garland” i 

jeszcze dwa niszczyciele eskorty otrzymały rozkaz, aby wyprzedzić konwój i wejść do bazy w Gibraltarze.

Marynarze z „Garlanda” znali już „Skałę”, jak potocznie nazywano gibraltarską twierdzę, ale załoga 

„Pioruna” widziała ją po raz pierwszy.

Krótki postój „Pioruna” zakończył się 23 września Okręt z pełnymi zbiornikami paliwa dostał nowe 

rozkazy:   oto   wraz   z   „Garlandem”   i   holenderskim   niszczycielem   „Isaac   Sweers”   miał   stanowić   eskortę 
pancernika HMS „Nelson”.

Z pomostu „Pioruna” oficerowie obserwowali ze zdumieniem całą ceremonię, jaką odprawił „Nelson”, 

background image

wychodząc na morze. Długo powiewały na jego maszcie sygnały pożegnalne, wymieniane z pancernikiem 
„Rodney”, na którym podniósł swą flagę dowódca eskadry gibraltarskiej, wiceadmirał J. F. Sommerville. 
Roztrząsano właśnie silne przywiązanie do tradycji, kultywowane w Royal Navy, kiedy do rozmowy włączył 
się angielski oficer łącznikowy „Pioruna”:

- Sorry, panowie... To tylko takie udawanie.
I   z   dalszych   jego   wywodów   wynikło   jasno:   tuż   obok   gibraltarskiej   bazy   leży   hiszpańskie   miasto 

Algesiras, skąd wszystko niemal, co dzieje się w porcie wojennym, widać jak na dłoni. Faszystowski rząd 
generała   Franco   jest   zaprzyjaźniony   z   hitlerowską   Rzeszą.   Stąd   Algesiras   aż   roi   się   od   niemieckich   i 
włoskich szpiegów i agentów i dlatego przy wyjściu okrętów na morze trzeba stosować takie rozmaite 
sztuczki dla zmylenia przeciwnika.

O   prawdziwości   tych   słów   miała   załoga   „Pioruna”   przekonać   się   niebawem.   „Nelson”   bowiem 

skierował się wprost na zachód i szedł w tym kierunku tak długo, aż nawet jego eskorta, w tym i oficerowie 
„Pioruna”, przekonana była już, że po prostu wracają do Anglii. Wtedy, pod osłoną nocy, pancernik zrobił 
zwrot o 180 stopni, a w kilka godzin później cały zespół przeszedł Cieśninę Gibraltarską i znalazł się na 
Morzu Śródziemnym.

Rankiem 25 września sygnaliści „Pioruna” zaczęli kolejno meldować dostrzeżone na morzu okręty. 

Okazało się, że cały, przeprowadzony od ujścia rzeki Clyde, a pozostawiony na Atlantyku, konwój jest już tu 
w komplecie. Cieśninę Gibraltarską musiał również forsować pod osłoną ciemności. Zmieniono tylko nieco 
formację, dzieląc go na dwie części, ale obie w pewnym odstępie zmierzały w tę samą stronę: na wschód. 
Była tu także reszta sił eskorty, która przybyła zapewne wprost z Gibraltaru, jak również część tamtejszej 
eskadry   pod   dowództwem   wiceadmirała   Sommerville'a.   Nie   ulegało   już   wątpliwości,   że   punktem 
docelowym tej wielkiej armady jest Malta.

ORP   „Piorun”   nie   dostał   żadnych   nowych   rozkazów.   Nadal,   wraz   z   „Garlandem”   i   niszczycielem 

holenderskim, asystował „Nelsonowi”. Z pozycji w stosunku do innych statków i okrętów konwoju „WS-
11X” oficerowie „Pioruna” domyślili się łatwo, że ich zespół będzie osłaniał eskortowane jednostki od 
strony wybrzeży Europy: znajdą się więc niebawem najbliżej baz włoskich...

O  Włochach,  jako przeciwnikach  na  morzu  i  w  powietrzu,  nasłuchali  się  już  sporo od  kolegów  z 

„Garlanda”.   Flota   wojenna   faszystowskiej   Italii,   rozbudowywana   jeszcze   przed   wojną   posiadała   sporo 
nowoczesnych,   wielkich   okrętów,   w   tym   nawet   okręty   liniowe,   ale   duch   bojowy   marynarzy   duce   nie 
dorównywał   ani   w   części   potędze   ich   floty.   Wszystkie   dotychczasowe   bitwy   i   potyczki   na   Morzu 
Śródziemnym, jak bitwa koło Kalabrii i koło przylądka Spatha, kończyły się sukcesami mniej licznych 
często zespołów brytyjskich. W decydujących momentach Włosi po prostu wycofywali się z pola walki...

Pamiętano o tym na pomoście „Pioruna”, ale nikt nie lekceważył sytuacji. Było pewne, że tak ogromny 

konwój jak ten „WS-11X” nie zdoła mimo wszelkich środków ostrożności przejść nie zauważony, i że na 
pewno siły włosko-niemieckie będą starały się za wszelką cenę nie dopuścić go do Malty.

Na razie jednak w polu widzenia były tylko okręty zespołu eskorty. Co trzy sekundy umieszczony na 

pomoście głośnik asdicu wznawiał swą jednostajną muzykę - znak, że głębie wód w pobliżu „Pioruna” są 
czyste.

I nagle pryska spokój. Z głośnika dobywa się jakieś inne, głębsze echo. Słyszą go wszyscy: jest kontakt! 

I w tym momencie okrzyk operatora:

- Lewo czterdzieści, odległość tysiąc jardów...
Teraz wszystko dzieje się już równocześnie. Na rejkę i w eter poprzez radiotelefon do dowódcy eskorty 

leci odpowiedni sygnał, oficer sygnałowy już jest w kabinie asdicu, już przerzucił aparaturę na automatyczny 
zapis - rekorder. Na papierze rysuje się rząd równych kresek: jest! Dowódca, komandor porucznik Pławski, 
już podał komendy na ster i do maszyny: „Zwiększyć obroty!”. „Piorun” szarpie się nagle do przodu i 
kładzie lekko na burcie przy cyrkulacji:

- Kontratakuję! Przygotować wyrzutnie!
To Pławski. Porucznik Kince już rzucił w mikrofon rozkazy do obu wyrzutni na rufie i burtowych 

miotaczy Thornycrofta. Teraz wszystko zależy od sygnałowego przy asdicu i operatora...

Pokład „Pioruna” drży od wzmożonej pracy maszyn. Już po zwrocie: teraz echo jest przed dziobem, ale 

niskie. Cel oddala się. Wreszcie echo niknie. Nie pomaga napiętą skupiona uwaga operatora gorączkowo 
pokręcającego „kierownicą” asdicu. „Piorun” gna jeszcze spory kawałek, nim położy się w następny zwrot.

Echa nie ma. Zginęło. Operator w podnieceniu przeszukuje dziobowe sektory. Nic. Minuty wloką się 

niemiłosiernie. Nie ma.

Z pomostu widać teraz, jak drugi z niszczycieli eskorty zmienia nagle kurs: złapał echo? Już zwiększył 

prędkość. U dziobu bielą się wielkie ódkosy fal. Rzuci bomby, czy...

Za rufą tamtego okrętu wyrastają nagle z wody białe pióropusze. Opadły - i dopiero niesie się stamtąd 

background image

stłumiony, głuchy odgłos potężnych detonacji, zlewających się niemal w jeden długi grzmot. Mija jeszcze 
długa chwila, zanim fala tamtego wybuchu uderzy echem w kadłub „Pioruna”. Ciekawe: dostali go czy nie?

Z głośnika asdicu płyną teraz skotłowane dźwięki. Długo trzeba będzie poczekać, zanim uspokoją się 

wzburzone masy wody. Wreszcie echa rewerberacji są znów ciche, delikatne, równe.

Tamten, co rzucał bomby, także zmniejszył prędkość i krąży czujnie. Widać atak chybiony.
Czas   płynie.   W   kabinie   asdicu   operator   i   oficer   sygnałowy   przeżywają   ciężkie   chwile,   a   jeśli   ten 

podwodny wróg zmylił ich i idzie teraz wprost na „Nelsona”?! Echo było przecież wyraźne, twarde. Takie, 
jakie daje tylko okręt podwodny.

- Szukaj jeszcze raz w sektorze dziobowym...
Na pomoście „Pioruna” napięta cisza. Tylko ten głośnik: ping... ping...
- Salwa z dziesięciu bomb nastawiona - mówi Kince cicho, jakby chciał przypomnieć dowódcy, że jest 

gotów.

- Dobrze.
Dziesięć   bomb.  Dwie  tony  trotylu.   Dwie   bomby  spadną   z   rufy,   po  dwie   wyrzucą   cztery  miotacze 

burtowe wielkim łukiem na boki, na 75 jardów do okrętu. Odpowiednio ustawione detonatory sprawią że 
jedne wybuchną na głębokości 50, a inne 100 stóp.

- Ping... ping... ping...
Na ma powrotnego echa. Nie ma. I wreszcie...
- Odległość dziewięćset, wprost przed dziobem!
„Piorun” znów zrywa się do biegu. Znów komendy: Pławski spokojny, opanowany.
- Uwaga na bombach!
I jeszcze do maszynowni:
- Będziemy rzucać bomby...
Żeby ci tam, na dole, wiedzieli, co się święci: niech się nie denerwują.
- Sześćset, cel szybko przesuwa się w prawo!
Sygnałowy oburącz przyciska słuchawki do uszu.
- Odległość dwieście pięćdziesiąt jardów, namiar...
- Atakuję!
Jeszcze poprawka na wyprzedzenie i...
- Pierwsza pal!
- Druga...
- Trzecia...
- Czwarta...
- Bomby odpalone!
Za   rufą   wstaje   morze   ogromnymi,   białymi   koliskami.   Dudniący,   przeciągły   grzmot.   Potem   jakby 

pchnięcie z rufy, wstrząs. „Piorun” gna jeszcze do przodu, póki nowe komendy nie każą mu się pochylić w 
zwrocie.

Wracają - wolno i czujnie. Teraz wszystkie oczy na powierzchnię morza.
- Chyba ślad ropy...
Asdic teraz długo nie przyda się na nic. Rzucać bomby na ślepo? A jeśli, uszkodzony, przywarł na dnie?
- O! Jest! Jest ropa!
Rzeczywiście: tłusta, opalizująca plama. Ale nie ma najmniejszego nawet echa. Nic. Taka plama mogła 

przecież wypłynąć licho wie skąd...

Rozglądają się pilnie, a nuż lada moment wynurzy się znajomy kształt kiosku?
Czas płynie. Tamten drugi niszczyciel raz jeszcze rusza do ataku, rzuca bomby. „Piorun” nasłuchuje 

pilnie. Krąży. Raz jeszcze natrafia na plamę ropy: inna czy ta sama?

-   Sir   -   melduje   dowódcy   angielski   oficer   łącznikowy.   -   Sygnał   od   okrętu   senior-officera   eskorty: 

„Wracać na pozycję”.

Zawód.   Żeby   tak   jeszcze   trochę   poczekać:   dostaliby   go   na   pewno!   Radio   przechwytuje   wreszcie 

meldunek od tego drugiego niszczyciela: i on też zobaczył ropę.

- W najlepszym przypadku uznają nam tego podwodniaka jako „prawdopodobnie uszkodzony”. Po 

połowie...

Zapada   zmierzch.   Prą   dalej   na   wschód,   cały  czas   tym   samym   kursem.   Noc   mija   spokojnie   i   cały 

następny dzień, i noc. Dziwne, gdzież, u diabła podziała się ta włoska flota? Nikt nie chce powiedzieć tego 
głośno, ale rośnie niepokój. Co szykują jeśli dotąd jeszcze ich nie ma?

Ranek   27   września   jest   pochmurny.   W   napiętą   ciszę   pomostu   wkrada   się   nagle   odległy   warkot 

lotniczych silników. Już chce Pławski ogłosić alarm przeciwlotniczy, ale radio jest szybsze.

background image

- To nasi, z lotniskowca „Ark Royal”. Będą osłaniać konwój z powietrza. Włoskie bazy – tuż.
W zwinnych myśliwcach rozpoznają znajome kształty: to Fulmary. Przelatują na niedużej wysokości i 

nikną tam, gdzie powinno być czoło konwoju.

I nagle - nowy dźwięk. Z innej strony.
- Samolot lewo trzydzieści! Odległość...
- Alarm przeciwlotniczy!
Klakson   zanosi   się   urywanymi   dźwiękami,   obracają   się   lufy   broni   „pelot”.   Jest!   To   maszyna 

rozpoznawcza. Leci dość wysoko, ale nagle w gwałtownym skręcie idzie ku górze, ku zbawczym chmurom. 
Tuż za nim grzeją angielskie myśliwce. Pojawiły się nie wiadomo skąd...

- Jak im zwieje, to będzie bieda...
Sprawdziło się. Pierwsza fala dwunastu włoskich Savoiów nadleciała tuż po godzinie 13.00. Rozdzieliła 

się zgrabnie na trójkowe klucze i każdy z nich, szorując niemal kadłubami po powierzchni morza, runął na 
upatrzony okręt. Rozszalał się ogromny ogień broni przeciwlotniczej...

Trójka, atakująca „Pioruna”, mierzyła prosto w jego lewą burtę. Z pomostu wyglądało to tak, jakby 

duże,   trójsilnikowe   maszyny   chciały   staranować   okręt.   Szły   w   smugach   pocisków,   wybiegających   im 
naprzeciw. Łomot broni „pelot” ogłuszał. W pewnej chwili samoloty kolejno poderwały się ku górze z 
jednoczesnym zwrotem na skrzydło, a od każdego z nich oderwał się jakiś ciemny, podłużny kształt...

- Torpedy! Lewo trzydzieści pięć...
Ale już o sekundy wcześniej padł rozkaz:
- Ster na burt!
Okręt aż położył się w ostrym zwrocie. Chwile napiętego wyczekiwania ciekną jak wieki.
- Przeszły...
Rzut oka w koło. Oto nad którymś z okrętów jasny błysk i potem ogromny kłąb burego dymu, z którego 

spadają ku morzu jakieś szczątki. Oto z wysokim wyciem silników, przebijającym się nawet przez huk 
artyleryjskiej palby, nurkuje ostro jakaś Savoia ciągnąc za sobą czarną smugę. Tam, gdzie uderza w morze, 
tryska wysoki gejzer wody. Oto pnący się ostrą świecą ku górze samolot łamie się jakoś w locie i bezwładnie 
wali w dół.

- Samoloty prawo trzydzieści! Wysokość...
„Piorun” nadal bije w niebo ze wszystkich przeciwlotniczych luf. Rozżarły się chłopaki...
- Przerwać ogień!
Na innych okrętach ogień także cichnie. Grzmią jeszcze tylko działa „Nelsona”. Wygląda na to, że 

maszyny włoskie zbierają się do odlotu, ale...

Na pomoście „Pioruna” sygnalista Dolecki nie odrywa lornety od oczu. Liczy:
- Cztery... Siedem. Tylko siedem, a było dwanaście! Pięciu brakuje... Niemożliwe!
Teraz na niebie trwa gonitwa myśliwców. Nadleciały wreszcie brytyjskie  Fulmary  i walczą właśnie z 

osłoną  Savoiów. Z dołu wygląda to jak niewinna zabawa, ale spośród grupy mijających się maszyn jedna 
nagle pikuje ostro i wali się w morze.

- Nasz! Nasz dostał!
Nie czas jednak zajmować się myśliwcami. Przecież Savoie mogą wrócić...
Płyną minuty. „Piorun” w zamieszaniu, wywołanym pierwszym nalotem i uchylaniem się od torped, 

znalazł się w pobliżu „Nelsona”. Potężna sylweta pancernika tchnie siłą...

- Samoloty lewo dwadzieścia...
Są! Tym razem Savoie idą wyżej i zdają się omijać „Pioruna”. W pewnej chwili nurkują jednak głęboko, 

wyrównują lot nad powierzchnią wody i zmierzają prosto ku „Nelsonowi”...

Spada na nich stamtąd ulewa ognia. Strzela „Piorun”, strzelają inne niszczyciele eskorty. Zwija się w 

ogniu jedna maszyna, druga, ale kilka innych podrywa się świecą ku górze. A w chwilę później wykwita u 
burty pancernika gdzieś w okolicach jego pierwszej, artyleryjskiej wieży smukła, wysoka kolumna wody.

- Dostał! „Nelson” dostał torpedę...
Moment oczekiwania: przecież to tuż koło dziobowych komór amunicyjnych! I ulga, kiedy pancernik 

nieco tylko pochyla się w przód, unosząc w górę rufę. Wszyscy na pokładzie „Pioruna” wiedzą, że teraz we 
wnętrzu tego olbrzyma toczy się uporczywa walka ludzi z setkami ton wdzierającej się do kadłuba wody...

Pancernik zmniejszył prędkość, ale idzie wciąż naprzód. Mijają kwadranse: udało się, widać, zażegnać 

niebezpieczeństwo...

Jeszcze   po raz  trzeci  nadlatują  Savoie.  Trzeci  raz  brytyjskie   i  polskie  okręty  otaczają   się  ogniową 

zaporą.   Kiedy   wreszcie   odlatują   ostatecznie,   okazuje   się,   że   od  pierwszego   nalotu  minęło  nieco  ponad 
godzinę.

Podniecenie gaśnie. Jeszcze tylko sokolooki sygnalista, mat Dolecki, peroruje głośno:

background image

- Liczyłem dokładnie!  Savoiów  poszło do morza dziesięć i jeden włoski myśliwiec, ale i trzy nasze 

Fulmary...

Nadlatuje   jeszcze   ze   wschodu   samotny   samolot,   ale   to   brytyjski,   rozpoznawczy.   W   chwilę   potem 

zaaferowany łącznikowy donosi na pomost „Pioruna”:

- Sir, przykra wiadomość. Samolot z Malty nadał sygnał, że idą nam na spotkanie z prędkością 20 

węzłów dwa włoskie pancerniki i osiem niszczycieli...

Rzeczywiście:   przykra.   Tak   samo   musiał   ocenić   ją   dowodzący   eskortą   z   pokładu   „Rodneya” 

wiceadmirał   Sommerville,   bo   zaczął   przegrupowywać   swe   okręty.   Nadeszło   to   na   pokład   „Pioruna”   w 
formie konkretnego rozkazu: „Przy konwoju zostają trzy krążowniki i 10 niszczycieli. Dwa krążowniki, ORP 
«Piorun» i HMS «Duncan», pozostają w osłonie lotniskowca «Ark Royal». Na spotkanie wroga pójdą trzy 
pancerniki i sześć niszczycieli...”

Przetasowały się szyki okrętów. „Piorun”, odchodząc na wyznaczoną sobie pozycję (a „Ark Royal” 

szedł w pewnym oddaleniu od konwoju), dostrzegł jeszcze, że „Nelson” nie nadąża po prostu za pozostałymi 
pancernikami. Szedł wolno, z prędkością nie większą niż 18 węzłów, ale podążał w nakazanym kierunku: na 
spotkanie z wrogiem.

Tymczasem po godzinie oficer łącznikowy przyniósł z kabiny radio nowy sygnał:
- Znów złe wiadomości. Obok tamtych pancerników i niszczycieli włoskich idą tym samym kursem 

jeszcze cztery krążowniki i osiem niszczycieli...

Zapowiadała  się   więc   walna   bitwa.   I   poszły  do  niej   tylko  dwa   brytyjskie   pancerniki,  bo  prędkość 

„Nelsona” spadła w tym czasie do 15 węzłów.

Z pokładu „Pioruna” zaczęto pilnie nasłuchiwać pierwszych odgłosów walki. Poderwała się już przecież 

i poszła w tamtym kierunku cała formacja samolotów z „Ark Royal”.

O wczesnym zmierzchu zaczęły powracać samoloty. Dolecki liczył je skrzętnie. Wreszcie zabrakło mu 

tylko jednego. Trafili na Włochów czy co? Szkoda...

Ten ostatai  Fulmar  pojawił się nisko nad wodą. Silnik pracował mu jakoś nierówno, z przerwami - i 

wreszcie zamilkł. Maszyna szybowała jeszcze, ale już lotem nurkowym. Klapnęła w wodę o kilkadziesiąt 
zaledwie metrów za wyniosłą rufą „Ark Royal”.

Pierwszy zorientował się w sytuacji oficer wachtowy „Pioruna”, podporucznik Grochowicz:
- Ster prawo na burt! Obroty dwieście! I alarm „człowiek za burtą”!
Do pogrążającego się już w morzu samolotu podeszli w samą porę, aby z jego pokładu zdjąć całą i 

zdrową choć trochę przestraszoną załogę.

Tego wieczora przyszedł od wiceadmirała Sommerville'a następujący sygnał:
- Kontaktu bojowego z nieprzyjacielem nie nawiązano. Podobno zawrócił. Rozkazuję więc...
I rozkaz brzmiał tak: statki konwoju, eskortowane wyłącznie przez krążowniki i część niszczycieli, 

pójdą dalej na Maltę, do której już bardzo blisko. Reszta eskorty - pancerniki, lotniskowiec i pozostałe 
niszczyciele – ma wracać do Gibraltaru.

Rozkaz ten rozdzielił także oba polskie okręty, bo ORP „Garland” poszedł z konwojem na Maltę.
Dla zespołu, powracającego na zachód, noc z 27 na 28 września upłynęła spokojnie. Rankiem przyszedł 

meldunek o sporych siłach włoskich, które pojawiły się w rejonie Cagliari, ale były one zbyt daleko, aby 
mogły zagrozić konwojowi. Tego też dnia wieczorem zespół brytyjski podzielił się znów. Uszkodzony HMS 
„Nelson” i trzy niszczyciele poszły w stronę Gibraltaru, a reszta sił zawróciła na spotkanie tych okrętów, 
które po odprowadzeniu konwoju na Maltę ruszyć miały w drogę powrotną na zachód.

„Piorunowi” przypadł obowiązek eskortowania okaleczonego „Nelsona”. I nie miał z tym większych 

kłopotów. Tylko raz, rankiem 29 września, asdic uchwycił podwodne echo i trzeba było rzucić jedną bombę. 
Raczej   dla   formalności,   bo   echo   było   niepewne.   To   samo   powtórzył   wieczorem   HMS   „Duncan”   i   30 
września przed południem, w dodatkowej asyście jeszcze jednego niszczyciela, czterech korwet i lotniczej 
osłony, HMS „Nelson” wszedł do portu w Gibraltarze.

Po   kilkudniowym   postoju   obydwa   polskie   niszczyciele   -   „Garland”   i   „Piorun”   -   ruszyły   w   drogę 

powrotną do swej macierzystej bazy w Greenock.

Rozdział VI

W pierwszych dniach nowego, 1942 roku, gruchnęła po świecie wieść: Stany Zjednoczone przystąpiły 

do wojny po stronie koalicji antyhitlerowskiej!

Czekano na to, co prawda, dość długo. Prezydent F. D. Roosevelt uparł się jednak nie wtrącać do 

europejskich waśni i ogłosił deklarację neutralności. Sporo minęło czasu, zanim pozwolił zdjąć embargo na 

background image

dostawy broni dla Wielkiej Brytanii. Dopiero w marcu 1941 roku Kongres USA uchwalił ustawę „Lend-
Lease”,   przyznającą   specjalną   pożyczkę   wojenną   dla   państw   sprzymierzonych,   walczących   przeciwko 
blokowi   państw   faszystowskich.   W   czerwcu   USA   poparły   ZSRR   w   walce   z   Niemcami,   a   w   sierpniu 
Roosevelt i Churchill podpisali Kartę Atlantycką - podstawę przyszłej koalicji: ZSRR podpisał tę Kartę w 
październiku, na międzysojuszniczej konferencji w Londynie.

Ale potężny i bogaty „Wuj Sam” wciąż jeszcze zwlekał. Dopiero grudniowy atak samolotów japońskich 

na wielką bazę USA na Hawajach - Pearl Harbor - uświadomił Ameryce, że zbrojna „oś” Berlin-Rzym-
Tokio wymierzona jest także i przeciw niej.

Na europejskim teatrze wojny działo się jednak nadal nie najlepiej. W Związku Radzieckim armie 

Hitlera stały już pod Moskwą i Leningradem, wdarły się na Krym. W Afryce, w końcu 1941 roku, wojska 
brytyjskie osiągnęły pewien sukces: wygrały wielką bitwę pancerną, co pozwoliło odblokować Tobruk i 
odepchnąć linię frontu daleko od granic Egiptu, ale silne przeciwnatarcie Włochów i Niemców, dowodzone 
przez generała Rommla, odrzuciło ich w styczniu roku 1942 na dawne pozycje.

Anglia   nadal   dusiła   się   w   okowach   morskiej   blokady.   Nowa   koncepcja   admirała   Dönitza,   wojna 

podwodna,   w  pełni   zdawała   egzamin   i   coraz   większe   stada   U-bootów   wychodziły  na   żeglowne   szlaki. 
„Bitwa   o   Atlantyk”   stawała   się   coraz   bardziej   dramatyczna   i   zacięta.   I   nie   lepiej   działo  się   na   Morzu 
Śródziemnym, ale Malta wciąż trwała.

Noworoczną wieść o przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do wojny potraktowano najpierw w mesie 

oficerskiej „Pioruna” z niedowierzaniem, ale potem ogromna radość opanowała załogę. Wejdzie do walki po 
ich stronie nowa potężna siła. Zaświtała nowa nadzieja, że teraz to już niedługo. Przecież widzieli na własne 
oczy, jak potężny jest ich nowy sprzymierzeniec. W ostatnich bowiem miesiącach 1941 roku dwa polskie 
niszczyciele,   właśnie   „Piorun”   i   „Garland”,   po   raz   pierwszy   przeszły   „jednym   ciągiem”   Atlantyk   i 
zacumowały w kanadyjskim porcie Halifax. Pierwszy raz widziano tam wtedy polską wojenną banderę. Oni 
zaś wciąż jeszcze mieli świeżo w pamięci cuda tamtej półkuli, nie objętej pożarem wojny, i nawet ciężkie 
warunki tej ogromnej przeprawy nie zdołały zatrzeć wrażenia.

Ten rejs - to była próba podyktowana koniecznością. Brytyjskie okręty eskortowe odprowadzały dotąd 

atlantyckie konwoje najdalej do połowy drogi, tam przekazywały je pod opiekę okrętów kanadyjskich i 
wracały, przejmując opiekę nad konwojami idącymi do Anglii. Wynikało to stąd, że okręty te nie były po 
prostu przystosowane do odbywania tak dalekich rejsów. Ale u schyłku 1941 roku wzrosła liczba konwojów, 
a zmniejszyła się jeszcze bardziej i tak już skąpa liczba okrętów eskorty: U-booty zaczęły zbierać coraz 
obfitsze żniwo. Jedynym rozwiązaniem mogło być tylko to, by okręty eskorty towarzyszyły konwojowi na 
całej transatlantyckiej trasie. W ten sposób ich liczba mogłaby się, choć tylko pozornie, podwoić.

Ludzi, którzy w Admiralicji Brytyjskiej próbowali opracować najskuteczniejsze metody eskortowania 

konwojów   od   kontynentu   do   kontynentu,   mieli   niełatwy   orzech   do   zgryzienia.   Całą   tę   ogromną   trasę, 
wiodącą od zachodnich brzegów Anglii wielkim łukiem ku północy aż pod Grenlandię, a potem na południe, 
obok Nowej Funlandii do portów Kanady na tamtym kontynencie, okręt klasy „Pioruna” mógł przebyć 
najprędzej   w   10   dni,   pod   warunkiem   że   po   drodze   uzupełni   paliwo.   Trzeba   też   było   brać   pod   uwagę 
szczególnie trudne warunki nawigacyjne, jakie w tamtych rejonach Atlantyku o każdej niemal porze roku są 
chlebem codziennym: silne sztormy, mgły, ogromne fale. Te warunki pogarszają się jeszcze jesienią i zimą...

Ale   nie   było   innego   wyjścia.   I   był   rozkaz.   Zadanie,   które   w   teorii   było   niezwykle   trudne,   załogi 

„Pioruna”   i   „Garlanda”   miały   wykonać   w   praktyce.   Cały   czas   w   sztormie,   przy   potężnych   falach,   z 
przećwiczoną tylko w porcie, niezwykle skomplikowaną operacją pobrania paliwa z ropowca na oceanie, na 
okrętach,   dla   których   konstruktorzy   nie   przewidywali   tak   ogromnego   wysiłku.   I   cały   czas   w   czujnym 
napięciu, bo każda chwila mogła być ostatnią dla nich lub dla eskortowanych statków. U-booty tylko czyhały 
na okazję...

I doszli. A w Admiralicji Brytyjskiej zanotowano: „Wielki szlak” został  przetarty. W transoceanicznej 

eskorcie konwojów okręty „nie przystosowane” zdały egzamin. Będą więc w niej chodziły innego wyjścia 
zresztą na razie nie było.

„Piorun” tymczasem przezbrajał  się  nieco,  przygotowując  się  do  nowych zadań. Najwięcej nadziei 

budziły nowe radary. Zainstalowany ich aż trzy: typ „291” do celów nawigacyjno-ostrzegawczych, „281” do 
strzelań artyleryjskich „po ciemku” i „271” do wykrywania celów niewiele tylko wynurzonych z morza, na 
przykład   okrętów   podwodnych,   idących   na   powierzchni.   Wszystkie   one   miały   już   ekrany   biegunowe, 
pozwalające obserwować obraz „z lotu ptaka”, a ponadto anteny obrotowe, dzięki którym nie trzeba już było 
manewrować całym statkiem. Mat Karol Wizner za bez przerwy ślęczał na rozmaitych kursach obsługi.

W drugiej dekadzie stycznia 1942 roku nastąpiły w obsadzie ORP „Piorun” zasadnicze zmiany. Zszedł 

dotychczasowy dowódca, komandor porucznik Eugeniusz Pławski, a jego miejsce zajął komandor porucznik 
Stanisław   Hryniewiecki.   Pierwszym   oficerem   torpedowym,   jak   nazywano   potocznie   oficera   broni 

background image

podwodnej, został porucznik Zbigniew Węglarz, zmieniając swego kolegę z tego samego rocznika SPMW, 
Stanisława   Kince;   oficerem   nawigacyjnym   został   porucznik   Stanisław   Lee,   a   obowiązki   oficera 
sygnałowego   przejął   porucznik   Włodzimierz   Łoskoczyński.   Ci   trzej   ostatni   przeszli   z   ORP   „Burza”. 
Zmieniło się także kilkunastu ludzi z załogi, podoficerów i marynarzy. Niektórzy z nich, jak torpedysta 
bosmat Karaś, byli doświadczonymi specjalistami. Sporo jednak przybyło ludzi młodych, wprost z kursów 
Szkoły Specjalistów Morskich, zupełnie jeszcze nie obeznanych z morzem. Byli to głównie Polacy z Francji, 
ale nie brakowało ochotników z całego świata.

Te wymiany załóg na okrętach były rzeczą zwykłą, przeprowadzaną co pewien czas, a wynikającą 

zresztą z konieczności: brakowało ludzi.

„Piorun” rozpoczynał więc nowy rok pod nowym dowództwem. Komandora porucznika Stanisława 

Hryniewieckiego   zaś   znali   w   Marynarce   Wojennej   prawie   wszyscy,   nie   mówiąc   już   o   byłej   załodze 
„Groma”.   Był   pierwszym   dowódcą   tego   okrętu.   Przeniesiony   czasowo   tuż   przed   wojną   do  Warsztatów 
Portowych Marynarki Wojennej w Gdyni trafił w pierwszych dniach wojny na Hel i objął tam dowództwo 
ORP  „Gryf”   po żołnierskiej  śmierci  komandora   podporucznika  Stefana  Kwiatkowskiego.  Okrętem  tym, 
uszkodzonym i osadzonym w helskim porcie, dowodził właśnie podczas zwycięskiej bitwy z niemieckimi 
niszczycielami w Zatoce Gdańskiej i dotąd, póki ORP „Gryf” nie zatonął pod ciosami niemieckich bomb. 
Walczył potem na Helu aż do kapitulacji, a potem, mając pozwolenie dowództwa, przedarł się na pokładzie 
jachtu przez niemiecką blokadę. Po tysięcznych perypetiach na Łotwie i w Skandynawii przedostał się do 
Anglii, w samą porę, aby objąć dowództwo dywizjonu polskich kontrtorpedowców, wychodzących właśnie 
na pamiętną operację w norweskich fiordach. Proporczyk swój podniósł, oczywiście, na ORP „Grom”, i 
razem z tym okrętem i jego załogą tonął pod Narvikiem...

To wiedział o nim każdy polski marynarz. Wiedzieli i Anglicy, znali jego umiejętności i ogromne 

doświadczenie. Wiedzieli też, że pozostali oficerowie „Pioruna” są równie doświadczonymi specjalistami, a i 
załoga ma odpowiednią praktykę, ale morskie regulaminy Jego Królewskiej Mości króla Jerzego VI były 
nieubłagane.   Po   każdej   wymianie   obsady   okręt   musiał   przejść   cały   cykl   szkoleń   praktycznych   i 
teoretycznych, przygotowujących go do służby eskortowej na Atlantyku.

Na szczęście ORP „Piorun” nie miał daleko do swej „szkoły”, bo stała ona na wielkim kotwicowisku 

Tail of the Bank, czyli na redzie w Greenock, i nazywała się HMS „Sandhurst”. Nasi natychmiast nazwali 
swą pływającą uczelnię „Scharnhorst”, głównie chyba dlatego, że od jej ciała pedagogicznego dostawali 
niezły   „wycisk”.   Przydał   się   on   jednak   bardzo,   o  czym   mogli   się   przekonać   już   podczas   ćwiczebnego 
przeprowadzania małych konwojów na wodach przybrzeżnych jak i w czasie ćwiczeń taktycznych z innymi 
okrętami   brytyjskimi.   Szczególnie   sprawnie   szło   im   „polowanie”   na   U-booty.   Pozorowały   je   brytyjskie 
okręty podwodne i rzadko udawało im się wywinąć „Piorunowi”.

Podczas jednego z takich ćwiczeń, kiedy angielski „podwodniak”  już  po raz trzeci zasygnalizował 

„trafienie”, komandor Hryniewiecki zwrócił się z niewinnym uśmiechem do swego zastępcy:

- Drogi panie kapitanie! W ten sposób straci pan majątek...
Zastępca dowódcy okrętu, kapitan Pitułko, zrobił niewyraźną minę. Sądził bowiem, że jego prywatna 

umowa z załogą - pięć funtów za każdy wykryty okręt podwodny nieprzyjaciela z własnej kieszeni - jest 
głęboką tajemnicą. Załoga przepadała zresztą za nim, ale pięć funtów to był ładny grosz...

W pierwszych dniach marca było wreszcie po wszystkim. ORP „Piorun” z pełnym zapasem paliwa 

żywności i niemal podwójnym amunicji, a w szczególności bomb głębinowych, ruszył w stronę ujścia Clyde. 
Kierunek: na przełaj przez „wielkie jezioro”. Na tamtą, oczywiście, półkulę.

To nie był najlepszy czas na takie podróże. Atlantyk oszalał. Już pierwszego dnia spora część załogi 

padła złożona chorobą morską. Nie szczędziła ona też i starych wyg co zaznali już oceanu w ciąg dwóch 
minionych lat. A przecież służbę trzeba było pełnić bez przerw, bo w tej odległości od brzegów Europy 
groziły jeszcze i samoloty wroga.

Nie,   tego   typu   okręty   naprawdę   nie   były   przystosowane   do   wędrówek   w   tych   szerokościach 

geograficznych Atlantyku. „Piorun” huczał i trzeszczał w spojeniach pod uderzeniami ogromnych fal. Nawet 
i   na   pomoście   nie   było   takiego   miejsca,   żeby   ukryć   się   przed   lodowatą   kąpielą.   Ponadto   ostry   nakaz 
oszczędzania   paliwa   sprawił,   że   zasilane   ropą   ogrzewanie   okrętu   działało   tylko   symbolicznie   i   w 
pomieszczeniach załogi oraz kabinach oficerów panował okrutny ziąb. Po czterogodzinnej wachcie ludzie 
walili się na koje, zdejmując tylko buty i wierzchnie, mokre „dufflecoaty” lub futra, po części i dlatego, by 
na alarm być natychmiast w pogotowiu. Po kilku dniach doszli zaś do takie wprawy, że już po minucie od 
ostatniego  dźwięku  klaksonu  pełna   obsada   wszystkich  stanowisk  bojowych  meldowała   dowódcy  okrętu 
gotowość.

Alarmów tych było sporo, bo nie można było lekceważyć najmniejszego nawet podejrzenia...
Ropowiec odnaleźli raczej przypadkiem, a był to już ostatni czas: kapitan Szmidt alarmował, że idzie na 

background image

resztkach paliwa. Jak zaś udało się podejść do opasłego zbiornikowca, jak przejęli z jego podkładu gruby 
wąż, jakim cudem udało się napełnić zbiorniki - tego później nie potrafi odtworzyć nikt.

Dziesięć dni. Całe dziesięć dni, a właściwie dób przebijali się przez Atlantyk w nieustającym sztormie. 

Dopiero 12 marca dojrzeli port przenaczenia St. Johns na Nowej Funlandii, skołatani do ostateczności, ale 
szczęśliwi. Dobrnęli. I rzucając już cumy nawet miło wspominali ten sztorm: wreszcie dzięki niemu uniknęli 
U-bootów.

Statkami konwoju zajęła się amerykańska i kanadyjska eskorta, aby rozprowadzić je do różnych portów, 

a oni nareszcie mogli odpocząć. Stały ląd tej wojenno-rybackiej bazy i miasteczka wydawał im się rajem. 
Była nareszcie ciepła kąpiel, fury wspaniałego jedzenia i to poczucie bezpieczeństwa, mimo iż miasteczko 
oświetlone jest jak żyrandol...

A trwała ta idylla całe pięć dni. Potem dostali rozkaz: „Przejść do amerykańskiej bazy Argentia”.
Nie było to zbyt daleko. Amerykańska baza Argentia leżała bowiem na tej samej, kanadyjskiej wyspie, 

Nowej Funlandii. Po prostu rząd brytyjski oddał Amerykanom spory szmat ziemi nad zatoką Placentia w 99-
letnią, symboliczną dzierżawę w zamian za 50 starych niszczycieli. Czterokominowe, pamiętające jeszcze 
pierwszą wojnę światową, stały dotąd zakonserwowane „na sznurku”, ale w tej ciężkiej sytuacji i one były 
przydatne.  Zwali je  marynarze  „fabrykami  dżemu”, ale  staruszkowie  ci bardzo  dzielnie  radzili sobie w 
eskorcie konwojów na krótkich trasach i w zwalczaniu U-bootów.

Przypomniano sobie to wszystko na pomoście „Pioruna” rankiem 17 marca kiedy ten wchodził właśnie 

w gardziel rozległej zatoki. Ci, którzy byli na „Gromie” pod Narvikiem, ucichli. To było to samo. Fiordy 
wrzynały się głęboko w dzikie, urwiste wzgórza...

Wszystko, co było potem, zapamiętali na długo.
Kiedy tylko „Piorun” wszedł między amerykańskie okręty wojenne, których stało tam mnóstwo, zaczęły 

się dziać rzeczy zdumiewające. Z wielkich zbiegowisk na burtach dobiegały chóralne okrzyki pozdrowień, 
często po polsku, i widniał nad nimi las uniesionych rąk i dłoni w znajomym alianckim geście „V”,  jak 
zwycięstwo, a potem sypnął się na pokład „Pioruna” istny grad wybornych papierosów, pomarańcz, całych 
kartonów gumy do żucia... Nasrożył się dowódca na ten bałagan, ale i on nie mógł ukryć wzruszenia. Kiedy 
stanęli zaś u burty dużego statku, bazy USS „Prairie”, i podali cumy, natychmiast burta nad ich głowami 
zaroiła się tłumem ludzi. Z wielkiego harmideru, jaki powstał, zdołali wyłowić jeden, polski okrzyk:

- Przecież my tu wszyscy wiemy, że wyście walczyli z „Bismarckiem”!
A w chwilę później zjechała stamtąd na pokład „Pioruna” spora siatka ładunkowa i zdumionym oczom 

załogi ukazały się całe skrzynie pomarańcz, grapefruitów, cytryn, kartony indyków i kur, czekolady...

Poszedł później dowódca „Pioruna” z oficerami na pokład USS „Prairie” uregulować należność za tę 

przesyłkę. Mowy nie było.

- To prezent. Od nas wszystkich, za „Bismarcka”. A osobno, od rodaków dla rodaków!
I okazało się później, że nie ma ani jednego amerykańskiego okrętu, na którym nie byłoby chociaż kilku 

„Polonusów”.

Niełatwe były te dni w bazie Argentia...
Ci,   którzy   odpoczywali   akurat   po   kolejnych   spotkaniach,   mieli   okazję   zaobserwować,   z   jakim 

rozmachem Amerykanie zabrali się tutaj do budowy swojej lotniczo-morskiej bazy. Dziesiątki ogromnych 
buldożerów ryło ziemię i skały, krążyły dziesiątki spychaczy i nieznanych zupełnie maszyn, setki wielkich 
ciężarówek...

I czas było się żegnać.
Droga powrotna minęła bez większych wydarzeń, jeżeli nie liczyć wykrycia kilku podejrzanych „ech”, 

które „Piorun” sumiennie obrzucił bombami.

Ci z załogi, którzy liczyli na dłuższy odpoczynek w macierzystym Greenock, zawiedli się srodze. Już 5 

kwietnia „Piorun” był, według rozkazów, gotów do wyjścia na morze. Pewne zdziwienie wśród marynarzy 
wywołał rozkaz zabrania sporej ilości dodatkowej amunicji artyleryjskiej, którą specjalne ekipy dostarczyły 
na pokład okrętu. Obowiązkiem załogi było znieść te skrzynie, zawierające zwykle po dwa pociski kalibru 
120 milimetrów do komór amunicyjnych pod pokładem, ale tu zaczęły się narzekania:

- Jakoś cholernie ciężkie te skrzynie...
Kapitan Hess popróbował sam i, aby ukryć zmieszanie, uciął rzecz krótko:
- Pewnie za bardzo pohulaliście na lądzie, moi panowie...
Następnego ranka „Piorun” z jednym jeszcze tylko niszczycielem brytyjskim wyszedł z ujścia rzeki 

Clyde. Na morzu czekał na nich duży, francuski „pasażer” m/s „Pasteur”. Samotnie. Znów zdziwili się 
trochę:   zwyczajny   konwój   liczył   sobie   najczęściej   ponad   30   statków   i   około   10   okrętów   eskorty   - 
niszczycieli, korwet i trałowców...

Wreszcie Hryniewiecki wyjaśnił sprawę:

background image

- Panowie! Wieziemy część zapasu złota Banku Angielskiego do Kanady. Anglicy nadal obawiają się 

inwazji Niemców.

Ten konwój pod każdym względem był „ekspresowy”. Rwał z prędkością 18 węzłów, na tyle zresztą 

pozwalał spokojniejszy nieco Atlantyk, i już 16 kwietnia wszedł do Halifaxu.

„Pioruna” postawiono w najdalszym kącie portu, wśród wielkich stert żelastwa i rozmaitego śmiecia ze 

złomowanych tam wraków. Ten oczywisty afront wyjaśnił się rychło, kiedy na pobrzeże podjechały kryte 
ciężarówki i rozpoczął się wyładunek „amunicji”. Cała ta operacja odbywała się w asyście umundurowanych 
i cywilnych policjantów.

Postój trwał kilka dni i przez cały ten czas ci, którzy już tu byli, i ci, co zawinęli tu pierwszy raz, 

chodzili olśnieni orgią świateł i bogactwem rozlicznych sklepów Halifaxu. Znosili też na pokład całe stosy 
różnych dóbr, szczególnie damskiej bielizny i jedwabnych pończoch, które to w wybiedzonej wojną Anglii 
były nieosiągalnym rarytasem. Szałowi zakupów uległ też porucznik Węglarz: kupił sobie dobry zegarek i 
maszynę do pisania marki „Remington”.

W drodze powrotnej wstąpili do Argentii. Wstępowali tam zresztą i później, za każdym razem, kiedy 

przyszło im eskortować konwoje na drugą stronę oceanu. W 1942 roku odbyli bowiem tych rejsów aż sześć. 
Na ogół raz w miesiącu mieli więc okazję „skontrolować postęp prac budowlanych” w tej ogromnej bazie, a 
biegły   one   w   iście   amerykańskim   tempie!   Za   każdym   też   razem   korzystali   z   przyjacielskich   usług 
remontowców z USS „Prairie”. Ci za żadną, nawet najbardziej skomplikowaną robotę nie chcieli nigdy od 
nich nawet papierka...

Tą ogromną serdecznością i sympatią darzyli jednak Amerykanie wyłącznie Polaków. Przekonali się o 

tym nie raz brytyjscy sygnaliści i konderzy, zaokrętowani na „Piorunie”.

Sześć razy przemierzył więc „Piorun” ocean w tamtą stronę i z powrotem. I potwierdziła się raz jeszcze 

zasada, że w wojnie morskiej najczęściej długo nie dzieje się nic. Ciosy spadają jednak błyskawicznie i 
znienacka i często bywają ostateczne.

Nie raz podrywała się w tych rejsach załoga „Pioruna” na sygnał alarmów przeciwlotniczych, nie raz 

rzucali bomby głębinowe tam, gdzie asdic wykrywał echo. Kiedyś było ono nawet tak twarde i pewne, że nie 
ulegało najmniejszej wątpliwości: U-boot! Rzucili serię bomb, wypłynęła na powierzchnię krwawa miazga: 
upolowali wieloryba... Miał się porucznik Węglarz z pyszna, ale też załoga nabrała większego szacunku dla 
operatorów: ten asdic to jednak doskonała rzecz...

U-booty były jednak wokół nich naprawdę. Czasem bardzo blisko. Wchodzili kiedyś do Halifaxu, już 

nocą. Pchały się przed nimi na łeb, na szyję statki konwoju, byle prędzej do zbawczego portu, i w tym 
zamieszaniu ujrzeli nagle tuż przed dziobem „Pioruna” czerwone światło. Natychmiast dali ster na burt. 
Światło za chwilę znikło, ale też nie było przed nimi żadnego statku! Rozważali to potem długo: mógł to być 
tylko idący tuż za statkami U-boot. Kiedy zorientował się, że ma za rufą okręt wojenny, zapalił dla zmylenia 
światło na kiosku i potem poszedł w zanurzenie.

Inna sprawa, że w tym okresie znajdowało się jednocześnie na tej samej trasie i po kilkanaście dużych 

konwojów, zmierzających w różne strony. „U-booty” miały więc ogromny wybór i potrafiły zeń korzystać w 
sposób straszliwy. W tym jednym tylko, 1942 roku, najgorszym dla sprzymierzonych, Niemcy zatopili na 
Atlantyku aż 1172 statki o łącznym tonażu ponad 6 milionów BRT! Tragiczne żniwo. U-bootów zaś, według 
zawsze ostrożnych obliczeń Admiralicji Brytyjskiej, zniszczono 87.

Tych przerażających liczb i faktów nie znał wtedy dokładnie żaden marynarz aliancki, ale wszyscy 

wiedzieli, że jest bardzo źle. I zacinali się w uporze: jeżeli nie my ich, to przecież...

W tej wojnie na morzu nie było spraw drobnych ani nieważnych. Zlekceważenie czegokolwiek zawsze 

mogło   się   skończyć   tragicznie.   Nie   wolno   było   dowierzać   nikomu   i   niczemu.   Wszędzie   mogła   tkwić 
zasadzka. Rewidowano więc skrupulatnie każdy napotkany statek, choćby nosił neutralną banderę.

W ten sposób „Piorun” zatrzymał kiedyś w rejonie Wielkiej Ławicy koło Labradoru portugalski trawler 

-przetwórnię. Poszła na pokład tamtego polska „sekcja abordażowa”, uzbrojona po zęby w broń maszynową 
i   granaty.   Portugalczyk   przedstawił,   oczywiście,   wszelkie   dokumenty   stwierdzające,   że   jest   spokojnym 
rybakiem, na statku nie znaleziono nic podejrzanego, ale osad pozostał; a jeśli on naprowadza na cel U-
booty?

Rzucano w końcu bomby głębinowe nawet i tam, gdzie asdic wykrywał nawet bardzo niepewne echo: 

tańsza była seria bomb niż najmniejszy nawet statek z konwoju. A że zdarzały się czasem i dziwne historie...

W jednym ze swych ostatnich, atlantyckich rejsów eksportowych na drugi kontynent rzucił „Piorun” 

serię bomb i chodził potem wokół na małych obrotach rozglądając się pilnie, czy coś nie pokaże się na 
wodzie. Pogoda tego dnia była piękna, słoneczna, ocean, jak na swoje możliwości, niemal gładki, kiedy na 
pokładzie rozległy się krzyki:

- Człowiek! Człowiek na wodzie!

background image

Był. Nie ulegało wątpliwości: nareszcie dostali swego U-boota! Dowódca ostrożnie zaczął manewrować 

okrętem, bo podnieść rozbitka kiedy...

Okazało się, że to marynarz Duplaga z „Pioruna”, młody ochotnik rodem ze Stanów. Nie, nie wypadł za 

burtę. Sam wyskoczył, składając przedtem skrzętnie kombinezon i buty na pokładzie.

- Bo chciałem sobie popływać! Okręt kręcił się przecież w kółko, a jestem mistrzem pływackim USA. 

Przepływałem nawet jezioro Michigan...

I nie zdziwiło to nikogo, że zastępca, kapitan Pitułko, kazał go natychmiast zamknąć w okrętowym 

lazarecie, a po powrocie do Anglii odesłać na ląd.

Sam zresztą także niebawem opuścił pokład „Pioruna”. Przy końcu lipca 1942 powrócił na „Burzę”, ale 

już na stanowisko dowódcy okrętu. Jego miejsce zajął kapitan Kazimierz Hess, porucznik Grochowicz został 
I   oficerem   artylerii,   a   „drugim”   młodziutki   podporucznik   z   „angielskiej   promocji”   Kopecki.   Poza   tym 
wszystko pozostało po staremu, aż do chwili, kiedy ORP „Piorun” został odwołany z atlantyckich szlaków 
oraz macierzystej bazy w Greenock i skierowany do Scapa Flow. Miał teraz chodzić w eskorcie wielkich 
okrętów wojennych Home Fleet...

Był to w pewnym sensie awans dla okrętu, ale załoga „Pioruna” wcale się z tego nie ucieszyła. Wręcz 

przeciwnie! Nagie, dzikie skały Orkneyów, gdzie leżała baza Scapa Flow, nawet nie umywały się do okolic 
Greenock i Glasgow. Zresztą w tym okolicach wielu miało już zaprzyjaźnione domy, a niektórzy, co młodsi, 
nawet świeżo założone rodziny. Rozkaz był jednak rozkazem...

Zbiegła   się   też   ta   „przeprowadzka”   z   kolejną   zmianą   dowódcy.   Komandor   porucznik   Stanisław 

Hryniewiecki   dostał   18  listopada   1942   roku  nowy,   świeżo   zwodowany  okręt,   ORP   „Orkan”.   Dowódcą 
„Pioruna”   został   zaś   komandor   podporucznik   Tadeusz   Gorazdowski:   tu,   w   Anglii,   dowodził   już 
„Ouraganem”, „Krakowiakiem” i „Błyskawicą”.

I   zaczęła   się   znów   „szkoła”,   tyle,   że   tamta   z   „Sandhursta”   była   pensją   dla   grzecznych   panien   w 

porównaniu ze Scapa Flow! Przez całe 6 tygodni, dniem i nocą trwało doskonalenie artyleryjskiego ognia, 
strzelanie   torped,   zwalczanie   okrętów   podwodnych,   sygnalizacja   i   kodowanie,   ćwiczono   alarmy 
przeciwlotnicze, wodne i pożarowe, a dowódcy i specjaliści okrętowi ślęczeli najpierw nad specjalnymi 
urządzeniami treningowymi do prowadzenia ataków torpedowych bądź wykrywania okrętów podwodnych 
na lądzie, a potem zdawali z tego ćwiczebne egzaminy na morzu.

Na   koniec   dostał   ORP   „Piorun”   przydział   do  grupy  operacyjnej   okrętów  Home   Fleet,   które   miały 

działać w trójkącie: Orkneye - Islandia - południowa Norwegia. Jej zadaniem było uniemożliwić wielkim 
okrętom niemieckim, kryjącym się w głębi norweskich fiordów, wyjście i atakowanie konwojów, idących do 
Archangielska i Murmańska.

Rozdział VII

Pierwsze   konwoje,   wysyłane   do   ZSRR   przez   aliantów   w   ramach   umowy   Lend-Lease,   ruszyły   na 

przełomie 1941 i 1942 roku. Początkowo trasa ich prowadziła z północnej Szkocji przez Morze Norweskie, 
Morze Barentsa i Morze Białe do Archangielska. Później konwoje zaczęto formować w rejonie Islandii, skąd 
szły przez Morze Grenlandzkie oraz Morze Barentsa na północ od Wyspy Niedźwiedziej i zawijały do 
Murmańska.

Daleka Północ, krąg polarny - tam żegluga zawsze była bardzo trudna i człowiek często przegrywał 

zmagana   z  siłami   przyrody.  Teraz   dołączył  do nich jeszcze  uzbrojony  wróg.  Na   wybrzeżach  północnej 
Norwegii Niemcy założyli liczne bazy lotnicze i punkty wypadowe dla swych okrętów podwodnych. Stąd 
było   najbliżej   do   Wielkiego   Szlaku   Północnego   i   do   jego   najbardziej   newralgicznego   punktu,   odcinka 
między wyspą  Jan  Mayen a  Wyspą  Niedźwiedzią, gdzie  najczęściej mijały się  konwoje,  idące  od i  do 
Murmańska. A iść musiały: Związek Radziecki toczył śmiertelny bój z hitlerowskimi armiami i liczyła się 
każda tona wojennego sprzętu i materiałów.

W innych fiordach norweskich tkwiły ponadto potężne okręty niemieckie: pancerniki „Tirpitz” (bliźniak 

„Bismarcka”) oraz „Scharnhorst”, któremu wreszcie udało się umknąć z blokowanego portu w Breście. 
„Deutschland” (a właściwie „Lützow”, jak życzył sobie Hitler) zwany „pancernikiem kieszonkowym” tylko 
ze względu na swą stosunkowo niewielką wyporność oraz ciężki krążownik „Admirał Hipper”. Anglicy 
wiedzieli o nich, że tam są. Wiedzieli też, że czekają tylko na okazję, aby wyrwać się na korsarskie rajdy. 
Czasem im się to nawet udawało i dlatego Home Fleet tak pilnie strzegła tych wód.

Na swą pierwszą akcję „Piorun” wyruszył ze Scapa Flow wieczorem 11 stycznia 1943 roku. Przyszedł 

wtedy sygnał, że „Deutschland” usiłuje wymknąć się na morze. Dowództwo Home Fleet postanowiło wysłać 
więc flotyllę dziewięciu niszczycieli, aby osaczyła zbiega.

background image

Ta operacja omal nie skończyła się dla „Pioruna” tragiczne.
Okręty szły w szyku torowym nocą i w całkowitym zaciemnieniu, w sporych zresztą odstępach, bo był 

sztorm, a siła wiatru dochodziła do 10 stopni w skali Beauforta. „Piorun” był w szyku trzeci od końca. 
Kontakt z poprzednikiem utrzymywano za pomocą radaru, obserwując jego echo na ekranie.

O północy na wachtę wstąpił porucznik Węglarz. Kapitan Hess zdał mu ją dodając, że echo radarowe 

czasem zanika ze względu na złą pogodę. W kabinie radaru objął służbę bosmat Wizner, więc Węglarz 
polecił mu przeszukać horyzont. Po chwili odezwała się rura głosowa numer 7:

- Pomost, tu radar. Nikogo naokoło nie ma.
Węglarz nie uwierzył:
- Szukaj, Karol, dokładniej! Może twoja aparatura szwankuje?
Minęła dłuższa chwila, zanim Wizner znów się odezwał:
- Tu radar. Naprawdę nie ma nikogo!
Sprawa   stała  się   poważna.  Obudzono dowódcę.  Gorazdowski  rozkazał   wołać   wkoło przyćmionym, 

niebieskim aldisem. Nie zgłaszał się nikt.

- Niemożliwe. Oni muszą tu być! Przecież nie było żadnego sygnału o zmianie kursu. I nie możemy 

wracać. No bo jak pokażemy się sami w bazie, kiedy tamci walczyć będą z „Deutschlandem”?!

Stanęło   na   tym,   żeby   iść   dalej   tym   samym   kursem,   tylko   na   zmniejszonych   obrotach.   Przecież 

niemożliwe, żeby „Piorun” mógł się tak po dziecinnemu zgubić...

Węglarz   zdał   wachtę   o   czwartej   i   poszedł   spać.   Po   dwóch   godzinach   zbudził   go   sygnał   alarmu 

bojowego.   Na   pomoście,   gdzie   był   już   dowódca,   okazało   się,   że   rzeczywiście   są   sami,   że   radar   widzi 
wyraźnie skały norweskie w odległości zaledwie 18 mil, że błyska tam coś jak flary lotnicze i że trzeba 
przygotować torpedy do strzelania bo możliwe, że za pomocą flar samoloty wroga przeszukują drogę dla 
„Deutschlanda”...

W tej samej chwili na śródokręciu „Pioruna” wybucha pożar. Palą się kable instalacji demagnetycznej. 

Załoga gasi ogień szybko, ale nastrój napięcia sięga szczytu. Szczególnie na pomoście, gdzie wszyscy już 
wiedzą, że dowódca postanowił iść dalej i w przypadku napotkania pancernika zaatakować go torpedami. 
Samotnie...

O szarym świcie gołym okiem dojrzeli skaliste brzegi Norwegii. I wokół nikogo. W tym momencie 

przyszedł radiowy sygnał z bazy: „Wracać!”

Wyrywali,   ile   tylko   sił   w   maszynach:   lada   moment   mogły   pokazać   się   niemieckie   samoloty.   Pod 

wieczór rzucili kotwicę w Scapa Flow, tuż obok stojących spokojnie i od dawna pozostałych okrętów flotylli.

Okazało   się,   że   sygnał   powrotu   do   bazy   nadany   był   znacznie   wcześniej,   światłem,   takim   właśnie 

przyćmionym, niebieskim aldisem, z idącego przed „Piorunem” okrętu, ale nikt go nie zauważył. I wyszło 
potem   na   jaw,   że   widział   go   jednak   jeden   człowiek,   młody   ochotnik   z   załogi   „Pioruna”,   artylerzysta. 
Widział, ale uznał, że widzą ten sygnał także i inni, więc nie meldował.

To prawda: zaszli wtedy najdalej ze wszystkich okrętów flotylli, ale...
Po kilku dniach już mieli nowe zadanie: „Iść na Islandię, do Seydisfjordu i tam czekać na dalsze 

rozkazy”.

Na miejscu zastali spore towarzystwo. Stało już tam na kotwicach kilkanaście statków brytyjskich i 

prawie tyleż samo okrętów eskorty, bo wraz z „Piorunem” było 7 niszczycieli, 3 korwety i 2 trałowce. I 
dowiedzieli   się,   że   mają   tu   czekać   na   konwój,   który   przyjdzie   ze   Stanów   Zjednoczonych.   Potem   -   do 
Murmańska.

Płynęły dni. Skracali je sobie wzajemnymi odwiedzinami na pokładach, organizując „party” przy piwie, 

ginie i muzyce z płyt. I choć starali się nie myśleć o czekającej ich drodze, to jednak tym z „Pioruna” stale 
przypominał   się   ubiegłoroczny,   majowy   rejs   „Garlanda”   w   konwoju   „PQ-16”   na   tej   samej   trasie   -   22 
poległych, trzech zmarłych z ran w szpitalu w Murmańsku, 43 rannych.

Ich konwój miał nosić kryptonim „JW-52”.
Dopiero   21   stycznia   rankiem   nadszedł   konwój   amerykański.   Składał   się   z   16   statków.   Oglądali   z 

podziwem ich silne uzbrojenie przeciwlotnicze: pokłady i nadbudówki aż uginały się pod ciężarem mnóstwa 
dwudziestomilimetrowych „Oerlikonów”. Tu zresztą statki te żegnały się ze swą amerykańską eskortą i 
przechodziły pod opiekę Brytyjczyków.

Wyszli na morze tego samego dnia.
Dowódca ORP „Piorun”, komandor podporucznik Gorazdowski, przekazał swym oficerom otrzymane 

na   odprawie   u   dowodzącego   konwojem   admirała   rozkazy:   całkowita   cisza   radiowa,   łączność   między 
okrętami   -   optyczna,   wyłączone   radary,   oczywiście   tylko   do   momentu   napotkania   wroga.   Poza   tym 
poinformował, że w eskorcie konwoju idą przodem, w odległości około 40 mil, 3 krążowniki, a od strony 

background image

bieguna, w odległości 100 mil - zespół ubezpieczający: pancernik i lotniskowiec w osłonie niszczycieli.

Szli po ogromnym łuku, w odległości ponad 300 mil od groźnych wybrzeży Norwegii. Nie pomogło. 

Właśnie   gdzieś   w   przejściu   między   wyspą   Jan   Mayen   a   Wyspą   Niedźwiedzią   wypatrzyli   samolot 
zwiadowczy. On ich też. Trudno byłoby zresztą nie dostrzec tak wielkiej armady. Teraz pozostawało tylko 
czekać.

Jakoż i nadleciały niedługo samoloty torpedowe. Przywitała je ściana ognia, najpierw z okrętów eskorty. 

Jeden zwinął się w kłębach dymu i runął do morza, reszta jednak przedarła się. Gonił je ogień niszczycieli, 
uzbrojone statki też otoczyły się zaporą ogniową. I wydawało się już, że ten pierwszy atak będzie chybiony, 
kiedy nagle spośród statków buchnął w niebo słup dymu i ognia...

Pognały   tam   zaraz   trałowce.   To   była   ich   rola.   W   tej   lodowatej   wodzie   liczyła   się   każda   minuta. 

Samoloty tymczasem już nadlatywały powtórnie, upatrując następnych ofiar.

Na pomoście „Pioruna” ludzie ogłuchli od huku. Teraz wrogie maszyny pojedynczo jęły przemykać 

tam, skąd przyszły: znak, że pozbyły się już wszystkich torped. Jedne usiłowały wymknąć się tuż nad wodą, 
inne   szły   ostro   w   górę,   a   każdą   goniły   świetliste   smugi   pocisków.   Wreszcie   jeszcze   jedna   zadymiła   i 
stromym   lotem   poszła   w   dół,   znacząc   w   końcu   swój   upadek   fontanną   wody.   Na   stanowiskach   broni 
przeciwlotniczej „Pioniera” wrzało:

- To nasz! Jak Boga kocham, nasz! Ja tak go miałem na celowniku...
- I ja!
I trzeba było dopiero dłuższej chwili, aby uprzytomnić podnieconym walką artylerzystom, że w takim 

ogniu mowy nie ma, by wiedzieć, kto trafił.

Konwój tymczasem już wykonywał jednoczesny zwrot ku północy, by oddalić się od miejsca ataku.
W tym dniu był już spokój, ale następnego rozpoczęło się wszystko od nowa. Tyle że była piękna 

pogoda i przy dobrej widoczności można było do nadlatujących maszyn otworzyć w porę ogień również i ze 
120-milimetrowych dział. Zapora była tak skuteczna, że mimo kilkakrotnych prób żaden samolot nie zdołał 
się przez nią przebić. Odleciały wreszcie wszystkie i wszystkie statki konwoju pozostały całe na swoich 
miejscach.

Dopiero po kilku dniach zabrzmiał znów sygnał alarmu przeciwlotniczego. Odwołano go zaraz, bo 

dwumotorowy, lekki bombowiec zamachał przyjaźnie skrzydłami, na których były czerwone gwiazdy.

Do radzieckiej bazy morskiej w Polarnoje koło Murmańska weszli późnym popołudniem 27 stycznia 

1943 roku. „Piorun” stanął na kotwicy. Zszedł brytyjski oficer łącznikowy z radiostacją, po którego przyszła 
motorówka z radzieckim oficerem, mówiącym dobrze po angielsku i francusku, i wreszcie mogli odpocząć. 
Przede wszystkim wyspać się: przez ostatnie siedem dób nie było na to czasu.

Porucznik Węglarz i I oficer - mechanik „Pioruna”, kapitan Szmidt, już wybierali się do swych kabin, 

kiedy   do   mesy   wszedł   barczysty   Rosjanin   w   „uszance”,   grubym   płaszczu   i   z   pistoletem   na   rapciach. 
Zaskoczenie było tym większe, że sprawy służbowe mieli już za sobą a okręt przecież stał na kotwicy...

Szmidt znał nieco język rosyjski i rzecz wyjaśniła się szybko:
- Ot, wpadłem tak sobie prywatnie. Żeby pozdrowić.
Kapitan   I   rangi   okazał   się   przy   stole   znakomitym   kompanem.   Pewne   kłopoty   wynikły   tylko   przy 

wznoszeniu toastów, ale gość rozwiązał je prostu:

- Wsio rawno! Możesz mi mówić „pan”...
Tej nocy tylko raz wygnał ich z koi alarm przeciwlotniczy. Powtarzały się one później jeszcze kilka 

razy. Front był przecież niedaleko.

W drogę powrotną wyszli po dwóch dniach - 29 stycznia. Prowadzili konwój „RA-52”, składający się z 

pustych   statków.   Pogoda   była   bardzo   zła:   duża   fala,   zamiecie   śnieżne,   temperatura   poniżej   20   stopni 
Celsjusza,   oczywiście   minus.   Każdy   bryzg   wody   zamarzał   natychmiast   na   blachach   okrętu   i   wkrótce 
wszystkie urządzenia pokładowe, włącznie z uzbrojeniem, pokryła grupa skorupa lodu.

Ludzi   równie   trudno   było   rozpoznać   pod   grubymi   warstwami   odzieży.   Ubrani   w   futra,   „fufajki”, 

„dufflecoaty”,   futrzane   czapy,   nadziane   na   wełniane   kominiarki,   filcowe   buty   i   wielkie   rękawice 
przypominali nieforemne kukły, wtłoczone jeszcze w pasy ratunkowe. Te były raczej formalnością bo gdyby 
w tym stroju i w tych warunkach ktokolwiek wypadł za burtę...

Klęli więc arktyczną zimę, ale bez przerwy rąbali lód i próbowali go topić za pomocą przegrzanej pary, 

doprowadzonej na pokład giętkimi wężami. Nie można było inaczej. Lód unieruchamiał przecież wszystko, 
cokolwiek tylko obracało się na pokładzie okrętu – działa, broń „pelot”, wyrzutnie torpedowe, a nawet 
anteny radaru. Musieli z nim walczyć, bo inaczej zostaliby bezbronni.

Miary złego dopełniła wiadomość, która po kilku dniach nadeszła z Admiralicji: „...Ciężkim okrętom 

niemieckim oraz niszczycielom udało się wyjść z norweskich fiordów”. Komodor konwoju natychmiast 
zarządził kilka zwrotów na oddalenie, ale to było wszystko, co konwój mógł uczynić. Następny komunikat 

background image

był jeszcze bardziej alarmujący: „Z namiarów radiogoniometrycznych wynika, że zespół nieprzyjaciela idzie 
na spotkanie konwoju «RA-52» i znajduje się już bardzo niedaleko...”

Tej nocy rozszalała się straszliwa burza śnieżna. Nikt nie wątpił, że tylko dzięki niej udało się ujść cało.
Piątego lutego konwój wszedł do Seydisfjordu. Komodor podziękował eskorcie i „Piorun” ruszył do 

Scapa Flow.

Następne   kilka   miesięcy,   niemal   do   połowy   1943   roku,   minęło   załodze   „Pioruna”   na   nieustannej 

krzątaninie   po   niegościnnych   wodach   „zaczarowanego   trójkąta”.   Częste   alarmy   gnały   ich   pod   brzegi 
Norwegii: wciąż jeszcze straszyły stamtąd niemieckie pancerniki. Chodził „Piorun” w eskorcie ciężkich 
okrętów brytyjskich - HMS „Anson”, HMS „King Georg V” - osłaniał kiedyś jeden z lotniskowców, z 
którego  pokładu  poszły  nad  redę   Trondheim  brytyjskie   samoloty  i  dokonały  tam   pogromu  niemieckich 
statków i okrętów. Chodził również na liczne patrole w towarzystwie innych niszczycieli i samotnie. Dwa 
razy brał udział w eskortowaniu konwojów do Murmańska, ale załodze najbardziej wryła się w pamięć 
niezwykła przygoda na jednym z samotnych patroli.

Myszkowali wtedy w głębokich fiordach, jakich setki żłobią północne wybrzeża Islandii. Chodziło o to, 

że Niemcy próbowali tam czasem kryć swoje U-booty albo „po cichu” zakładać zakonspirowane stacje 
meteorologiczne, wielce przydatne dla potrzeb ich pirackiej żeglugi i lotnictwa. Był to proceder niemal 
myśliwski, choć pełen ryzyka, bo trzeba było przecież wchodzić w skalne wąwozy, między pokryte śniegiem 
góry i wypatrywać wśród nich pilnie śladów ludzi. Łatwo było z myśliwego stać się zwierzyną...

Tamtego dnia przepatrzyli właśnie wnętrze fiordu Akureiri, a ponieważ zapadła noc, postanowili tam 

zostać, rzucając kotwicę. Dowódca rozkazał obsadzić stanowiska w wachcie bojowej, mieć uruchomiony 
asdic i radar: diabeł nie śpi. Okręt zaskoczony przez wroga w tym kamiennym worku nie miał żadnych 
szans.

Rankiem podnieśli kotwicę i ruszyli ku wyjściu na morze.
Szli żywo i już otwierała się przed nimi wolna przestrzeń, gdy wtem...
Morza nie było. Zamiast niego leżało jak okiem sięgnąć pole lodowe, potężne, wygarbione zwałami kry. 

Musiały je tu przynieść nocą prądy i wichry...

Byli w pułapce. Na nic się zdały dokładne oględziny: pole stało jak mur i na amen zakorkowało wyjście 

z fiordu.

Co robić? Wołać swoich przez radio o ratunek - to także zdradzić wrogowi własne położenie. Namierzą 

stację, przyjdą samoloty, a wtedy... Kot w worku ma większe szanse. W bazie wiedzą wreszcie, dokąd 
poszedł „Piorun”. Powinni szukać i trzeba czekać. A jeśli uznają tam, że „Piorun” dostał po prostu torpedę i 
leży już na dnie? Wreszcie i to cholerne pole lodowe: jeśli przywlokło się tu, to może i ruszy dalej. Więc – 
czekać.

Czekali kilkanaście dni. Widok angielskiego pancernika, który dzielnie jął kruszyć gruby lód, był tym 

jedynym widokiem, o którym marzyli przez cały czas. Skrupulatni Anglicy przywieźli ponadto dla „Pioruna” 
kilka worków poczty...

I najwyższy był już czas, bo na okręcie zaczęły się kończyć także zapasy żywności i woda. Po drodze 

do Scapa Flow musieli je uzupełnić w Reykjaviku.

Rozkaz, który ostatecznie odwołał ich ze Scapa Flow, przyjęli z ulgą.
W   połowie   1943  roku  wojna   w  Afryce   Północnej   już   wygasła,   zakończona   wielkim   zwycięstwem 

Sprzymierzonych. Morze Śródziemne zostało właściwie otwarte dla żeglugi poza wodami, oblewającymi 
półwysep Apeniński i Bałkański. Armia Radziecka potężnymi uderzeniami spychała hitlerowców coraz dalej 
na   zachód,   zadając   im   ogromne   straty.   Zwycięska   bitwa   stalingradzka   była   już   historią,   ale   codzienne 
komunikaty wciąż donosiły o nowych sukcesach na tamtych frontach.

W   „Bitwie  o  Atlantyk”  nastąpił  generalny przełom:  po raz  pierwszy  liczba  zatopionych U-bootów 

zrównała   się   z   liczbą   zatopionych   statków   alianckich!   Straty   niemieckie   były   wreszcie   tak   duże,   że 
mianowany Wielkim Admirałem i dowódcą Kriegsmarine Dönitz postanowił wreszcie wycofać z Atlantyku 
większość swych „wilczych stad”.

Anglia odetchnęła. Pierścień blokady istniał nadal jeszcze, ale rozluźniał się z każdym dniem i coraz 

potężniejsze konwoje zawijały cało do angielskich portów. Zniknęła też groźba inwazji. Na rzadkie już 
naloty Lufrwaffe Sprzymierzeni odpowiadali coraz potężniejszymi nalotami na Niemcy.

Wojna paliła się jeszcze wielkim płomieniem na Dalekim Wschodnie i Oceanie Spokojnym, ale dla 

polskich   marynarzy   najważniejszym   jej   teatrem   był   ten,   który   leżał   najbliżej   kraju:   w   Europie.   A   tu 
inicjatywa coraz wyraźniej przechodziła w ręce Sprzymierzonych i coraz bardziej odwracały się role: z 
pozycji broniących się ruszali do ataku. Wróg wciąż jeszcze był silny, ale już mocno osaczony. Szło teraz o 
to, z której strony najłatwiej chwycić za gardło.

Tego lata na okrętach pod biało-czerwona banderą znów odżyły nadzieje.

background image

Kiedy ORP „Piorun” wychodził z Anglii jako jeden z wielu niszczycieli eskortujących zespół ciężkich 

okrętów liniowych do Gibraltaru, nikt z załogi nie miał wątpliwości, że szykuje się jakaś nowa, poważna 
operacja. Było oczywiste, że po rozgromieniu państw „osi” w Afryce Północnej Sprzymierzeni, jeśli chcą 
szybko   zakończyć   tę   wojnę,   muszą   podjąć   próbę   przeniesienia   jej   na   kontynent   europejski.   W   mesie 
oficerskiej   „Pioruna”   panowało   przekonanie,   że   ta   właśnie   dyslokacja   dużych   sił   morskich   na   Morzu 
Śródziemnym może oznaczać początek takiej operacji. Nie było jednak zgody co do miejsca, w którym może 
ona nastąpić. Większość była za tym, że Sprzymierzeni uderzą najpierw na Bałkany, ale kapitan Hess był 
innego zdania:

- Włochy! Ja wam mówię: najpierw Włochy. Przypomnijcie sobie zresztą co niedawno mówił Churchill: 

„Włochy to miękkie podbrzusze Europy”. Idealne miejsce, żeby dać kopa...

Już   20   czerwca   nowy   rozkaz   wygnał   ich   z   Gibraltaru   na   morze   w   eskorcie   kilku   pancerników   i 

lotniskowca.   Kręcili   się   dość   niezdecydowanie   przez   kilka   dni,   podziwiając,   jak   ku   wybrzeżu   Afryki 
Północnej walą całe armady alianckich statków i okrętów, a wiele nosiło gwiaździstą banderę USA. Dopiero 
przy końcu miesiąca zawinęli do Algieru. Reda i port zatłoczone były okrętami do ostateczności, a wąskie 
zaułki słynnej, arabskiej Kasby - rozwrzeszczanym, różnojęzycznym tłumem marynarzy. W powietrzu wisiał 
nastrój podniecenia i napięcia jaki zwykle poprzedza nadejście wielkich wydarzeń.

W pierwszy dzień lipca znów wyszli na morze. I tam, jak grom z jasnego nieba, spadła na nich tragiczna 

wiadomość: generał Sikorski zginął w Gibraltarze...

Opuścili   banderę   do   połowy   masztu.   Z   brytyjskich   okrętów   zespołu   nadeszły   sygnały   wyrażające 

ubolewanie i współczucie, ale oni nie mogli otrząsnąć się z przygnębienia. Zginął Wódz Naczelny. Znali go. 
Bywał tu u nich, na pokładzie „Pioruna”. Wielu z nich dekorował odznaczeniami. Dzięki niemu powstała w 
Związku Radzieckim  Armia  Polska.  Dzięki  niemu  wielu marynarzy  mogło  stamtąd powrócić,  by  znów 
stanąć   do  walki:   byli   tacy  i   na   pokładzie   „Pioruna”.   Szanowali   go   alianci,   umiał   zapewnić   i   Polsce,   i 
sprawom polskim należne jej wśród nich miejsce. Co teraz?

Na   szczęście   porwała   ich   teraz   w   swe   tryby   obracająca   się   teraz   coraz   prędzej   potężna   karuzela 

wypadków.   Razem   z   „Krakowiakiem”   i   „Ślązakiem”   gonili   nieustannie   w   eskorcie   wielkich   okrętów 
brytyjskich. Widzieli formujące się na morzu ogromne konwoje statków. Wypatrzyli wśród nich „Batorego”, 
„Sobieskiego” i „Kościuszkę”, ale statków tych były setki.

10 lipca 1943 roku radio brytyjskie obwieściło światu: „Dziś świtem Sprzymierzeni wylądowali na 

Sycylii   pod Syrakuzami,  łamiąc  opór  nieprzyjaciela.  Potężna  operacja  «Husky» -  trwa!”   Wśród  innych 
wiadomości   podano,   że   do   portu   w   Plymouth   wszedł   polski   niszczyciel   ORP   „Orkan”,   przywożąc   z 
Gibraltaru trumnę ze zwłokami generała Sikorskiego...

W tych pierwszych dniach inwazji załoga „Pioruna” padała niemal ze zmęczenia, eskortując kolejne 

fale desantowej floty. Spodziewano się, co prawda, silniejszego oporu ze strony włoskich okrętów, ale i tak 
dość było uganiania się za pojedynczymi „podwodniakami”, usiłującymi podejść na odległość strzału do 
alianckich statków i okrętów. Później, kiedy już obie amerykańskie armie inwazyjne posunęły się w głąb 
wyspy, „Piorun” powrócił do osłony brytyjskich pancerników: krążyły one nieustannie u wybrzeży wyspy, 
zawsze gotowe wesprzeć działania lądowe swą potężną artylerią.

Po   słabym   początkowo   oporze   wojsk   włoskich   Sprzymierzeni   trafili   wreszcie   na   rozbudowane 

umocnienia niemieckie i ofensywa zwolniła tempo. Dopiero 22 lipca zdobyto Palermo. W kilka dni później 
został aresztowany Mussolini, a na czele rządu we Włoszech stanął marszałek Badoglio. Było już jasne, że 
Italia ma dość wojny. Z przebiegu operacji na Sycylii wynikało jednak, że Niemcy starają się prowadzić tu 
jedynie działania opóźniające, które pozwolą umocnić się im po drugiej stronie Cieśniny Messyńskiej, w 
„czubku” apenińskiego buta. W ostatniej fazie walk udało się im nawet ewakuować gros swoich sił na 
kontynent.

Sprawdziło się  to 17 sierpnia, kiedy Sprzymierzeni  stanęli wreszcie  nad cieśniną. Przy pierwszych 

próbach   forsowania   rzuciły   się   do   walki   przeciw   nim   U-booty,   ścigacze   oraz   eskadry   bombowców   i 
odezwały się także potężne działa baterii nadbrzeżnych.

Te   postanowiono   „uciszyć”   w   pierwszej   kolejności.   Miał   już   w   tym   wprawę   zespół   pancerników 

brytyjskich, ten sam, w którego osłonie chodził „Piorun”. Jeszcze 20 lipca dowództwo Sprzymierzonych 
postanowiło wykonać pozorowany desant na Zatokę Tarencką gdzie włoska flota wojenna miała wielką 
bazę. Pancerniki „Nelson” i „Rodney” oraz towarzyszące im krążowniki zniszczyły wtedy swym ogniem 
silne baterie nadbrzeżne, które spod Crotone, z północnego cypla strzegły wejścia do zatoki. Artylerzyści z 
„Pioruna” mieli wtedy okazję zobaczyć, czego może dokonać ogień 406-milimetrowych dział...

Tym razem obiektem bombardowania z morza miały być baterie artylerii nadbrzeżnej, położone między 

Reggio   Calabria   a   Pellaro,   tak   skutecznie   blokujące   przeprawę   przez   Cieśninę   Messyńską.   „Rodney”, 
„Nelson” i krążownik „Orion” w eskorcie dziewięciu niszczycieli - łącznie z „Piorunem” - wzięły więc kurs 

background image

ku cieśninie i świtem, 31 sierpnia otworzyły ogień.

Na pokładzie „Pioruna” w napięciu czekano na tę chwilę, ale i tak zaskoczyła ona wszystkich, kiedy 

ryknęło jednocześnie dziewięć najcięższych, 406-milimetrowych dział „Rodneya” i tyleż samo „Nelsona”. 
Potężny grzmot przetoczył się nad morzem. Zaraz po nim drugi. I jeszcze dalmierzysta Grosicki nie zdążył 
dopowiedzieć „W celu...”, kiedy zaskowytały im nad głowami pociski, wystrzelone z brzegu: Niemcy nie 
pozostali dłużni.

Brytyjski zespół zaczął manewrować, nie przerywając ognia. Z pomostu „Pioruna” widać było wyraźnie 

unoszące   się   nad   lądem   chmury   dymu   i   płomienie,   ale   też   i   upadki   pocisków   wroga,   wyrywające   z 
powierzchni morza wysokie słupy wody. Na razie zresztą nie pokazały się jeszcze ani wrogie samoloty, ani 
nie wykryto nigdzie w pobliżu obecności U-bootów: załoga „Pioruna” mogła więc obserwować przebieg 
toczącej się bitwy, nie zapominając jednak ani na chwilę o własnych zadaniach - osłonie zespołu przed 
atakami spod wody i z powietrza.

Szala walki tymczasem zaczęła przechylać się na stronę strzelających salwami pancerników. Z lądu 

coraz rzadziej nadlatywały pociski i padały w coraz to większej odległości od okrętów. Niebo było nadal 
czyste, kiedy oba pancerniki oddały ostatnią salwę i wykonały zwrot na morze. Ląd już wtedy milczał.

Tę samą operację i w tym samym miejscu powtórzono raz jeszcze 2 września nad ranem. Tym razem 

ORP „Piorun” przyszedł tu w eskorcie dwóch innych pancerników - ”Warspite” i „Valiant” - oraz trzech 
monitorów o działach 380 milimetrów. Na nawałę ognia baterie z lądu odpowiedziały tylko pojedynczymi 
wystrzałami i wkrótce umilkły zupełnie. W tym momencie ruszyła przez cieśninę przeprawa aliancka...

Trzeciego września 1943 roku marszałek Badoglio podpisał w Syrakuzach kapitulację Włoch.
Niemcy natychmiast  rzucili  się   na  swych dotychczasowych  sprzymierzeńców.  Kiedy po  kapitulacji 

okręty włoskie zaczęły przechodzić do baz alianckich na Malcie, samoloty niemieckie dopadły jedną z takich 
eskadr między Sardynią a Korsyką i zatopiły najnowszy pancernik „Roma”.

W   cieśninie   trwały   jeszcze   w   najlepsze   „regaty   messyńskie”   -   prowadzona   w   ogromnym   tempie 

przeprawa ogromnej ilości sprzętu i żołnierzy 8 armii generała Montgomery'ego, kiedy w dniu 8 września 
ogromna aliancka flota desantowa weszła do zatoki Salerno i pierwsze oddziały 5 armii uderzyły na ląd. 
Nazwano   tę   operację   „Avalanche”,   a   wspierały   ją   z   powietrza   samoloty   z   pięciu   lotniskowców, 
dowodzonych przez kontradmirała Philippa Viana. Grupę lotniskowców osłaniał z kolei inny, wielki zespół 
okrętów w składzie sześciu pancerników, dwóch lotniskowców, czterech krążowników i wielu niszczycieli, 
wśród których był również „Piorun”. Zespół ten zapewniał także wsparcie artyleryjskie lądującym wojskom.

Niemcy tymczasem zebrali poważne siły i w dniu 13 września potężnym kontrnatarciem zepchnęli 

aliantów niemal z powrotem na plaże.

W tej dramatycznej sytuacji cała nadzieja była we flocie.
Już 13 września zespół brytyjskich okrętów liniowych otworzył ogień na ląd, kładąc zaporę  przed 

nacierającym wrogiem. Od tej pory przez następne trzy dni, aż do 16 września, nie milkły okrętowe działa. 
Pod ich osłoną  i „powietrznym  parasolem”, utworzonym przez  samoloty z lotniskowców kontradmirała 
Viana, oddziały 5 armii zdołały się przegrupować i przygotować do przeciwnatarcia.

To była wielka bitwa - na lądzie, na morzu i w powietrzu. Niemcy bowiem rzucili przeciw alianckim 

okrętom liczne eskadry samolotów, uzbrojonych w bomby rakietowe, oraz U-booty i ścigacze. Przez cztery 
doby trwał zażarty bój i przez cały ten czas ORP „Piorun” był w walce.

Czwartej   doby   o   świcie   podniosły   się   z   plaż   zatoki   Salerno   wojska   5   armii   i   poszły   do   natarcia. 

Pancerniki na sygnały, podawane z lądu, kładły ogień coraz dalej i dalej.

Bitwa była wygrana.
Jeszcze w końcowej jej fazie samoloty stoczyły nad zatoką potyczkę. Spadł jeden - brytyjski. Poszedł 

„Piorun” i podniósł z wody lotnika.

Nie, nie odesłano po tej bitwie „Pioruna” na odpoczynek. Jeszcze nie pora. Brał udział w alianckiej 

próbie   wysadzenia   kolejnego   desantu   zatoce   Gaeta,   a   później,   aż   do   początków   listopada   krążył   po 
Adriatyku u wybrzeży Grecji, Dalmacji i Albanii.

Gdzieś   w   połowie   października   usłyszeli   w   komunikacie   radiowym:   „Storpedowany   został   polski 

niszczyciel «G-90» i zatonął wraz z dowódcą i 178 ludźmi załogi”.

„Orkan” - i „ich” komandor, Hryniewiecki. Tego dnia nosili banderę opuszczoną do połowy masztu.

Rozdział VIII

- Panie komandorze, sygnał z bazy: „Niemcy szykują się do wyjścia z Brestu”.
Komandor podporucznik Tadeusz Gorazdowski sięgnął po czapkę: może coś się wreszcie zacznie dziać. 

background image

Już czwartą dobę od wyjścia z Plymouth krążą tutaj całą flotyllą zwodzeni wciąż albo przez zwiad lotniczy, 
albo przez meldunki samolotów z Coastal Command: „Trzy wielkie niszczyciele niemieckie wyszły z ujścia 
Girondy i idą kursem na północ...” „Atak samolotów kanadyjskich na niemieckie okręty: bez powodzenia...” 
„Zespół niemiecki wszedł prawdopodobnie do Brestu...” Jeżeli i ten meldunek będzie podobny?

Do  czekania  Gorazdowski   przywykł.  W   piątym  roku  wojny  już   się   wie,  że   najpierw   trzeba  długo 

czekać, a potem bardzo się spieszyć. Przeżywał to przez te lata wiele razy i na wielu okrętach - na „Burzy”, 
„Błyskawicy”, „Krakowiaku” i tu, na „Piorunie” - ale teraz niecierpliwość była uzasadniona. Oto do trzech 
już   dób   trwa   na   kanale   La   Manche   gigantyczna   operacja   Sprzymierzonych   „Overload”   -   lądowanie   na 
plażach   Normandii,   inwazja,   wymierzona   w   sam   środek  Europy!   Kiedy   6   czerwca   1944   roku  usłyszał 
rankiem   w   radio:   „Armie   alianckie   pod   dowództwem   generała   Eisenhowera   rozpoczęły   lądowanie 
północnym wybrzeżu Francji”, liczył, że i ich 10 Flotylla Niszczycieli pójdzie tam zaraz. Owszem, wyszli na 
morze i są tu, na głębinie Hurd Deep, u wyjścia z Kanału na Atlantyk, dość daleko na zachód od miejsca 
tamtej operacji. Niby zadanie brzmi rzeczowo: „Osłaniać operację lądowania i szlaki transportowe na Kanale 
przed okrętami wroga, bazującymi w portach francuskich”, ale to znów zwyczajna tylko, monotonna służba 
patrolowa. Podczas, kiedy tam...

Na   pomoście   „Pioruna”   wszyscy   byli   na   swoich   miejscach   -   tak,   jak   być   powinno.   Rutyna, 

doświadczenie,   choć   sporo   nowych,   młodych   twarzy:   „pierwszego”   artylerzystę,   Grochowicza,   zmienił 
porucznik Jerzy Tumaniszwili z „Burzy”, torpedowego, Zbigniewa Węglarza, dopiero przed niewielu dniami 
porucznik Kawernyński, który przyszedł z ORP „Dzik”. Reszta, to w znakomitej większości ci, z którymi już 
wcześniej wojował na tym okręcie, zanim nań znów nie powrócił...

Bo na przełomie 1943/44 zdał przejściowo dowództwo na ORP „Piorun”. Objął je komandor porucznik 

Stanisław Dzienisiewicz, który do niedawna był internowany w ZSRR.

Gorazdowski chętnie wrócił na „Pioruna”. Przywiązał się jakoś do tego okrętu podczas konwojów na 

Dalekiej   Północy   i   w   „kampanii   włoskiej”   na   Morzu   Śródziemnym.   Zresztą   po   powtórnym   objęciu 
dowództwa na początku bieżącego, 1944, roku znów wrócili na Północ. W kwietniu dwukrotnie uganiali się 
w wielkich polowaniach Home Fleet na nieuchwytnego „Tirpitza”, który ponoć wymykał się z norweskich 
fiordów i krążył tak, że jego obecność meldowano w kilku jednocześnie miejscach: bez efektu. Teraz zaś 
znów tylko patrol...

Omiótł morze szkłami lornety. Z wysokości pomostu widział dokładnie wszystkie okręty 10 Flotylli. Z 

lewej szedł dywizjon dziewiętnasty w szyku przypominającym trochę nierówny, wydłużony romb. Prowadził 
go okręt flagowy Flotylli, HMS „Tartar”, za nim, na bocznych wierzchołkach owego rombu, szły HMS 
„Ashanti”   i   HMCS   „Haida”,   a   szyk   zamykał   drugi   „kanadyjczyk”,   HMCS   „Huron”.   Ich   dywizjon, 
dwudziesty,   szedł   w   takim   samym   szyku:   prowadziła   „Błyskawica”,   bocznymi   były   HMS   „Eskimo”   i 
„Piorun”, a „straż tylną” pełnił HMS „Javelin”.

W   nawigacyjnej   Gorazdowski   rzucił   okiem   na   mapę,   przy   której   krzątał   się   porucznik   Lee.   Linia 

wyznaczająca ich kurs, ciągnęła się od angielskiego przylądka Lizard i zmierzała ku francuskiej wyspie 
Oussant, zwanej też przez Anglików Ushant. Nieco dalej na południe od tej wyspy znajdował się Przylądek 
św. Marcina, a w głębokiej zatoce za tym przylądkiem Brest.

- Jaką mamy prędkość, panie Stasiu?
- Dwadzieścia dwa węzły...
Wrócił na pomost w nie najlepszym humorze - przez cztery doby w tę i z powrotem, w tę i z powrotem i 

nic. Zapadł już zresztą mrok i na zaciemnionych okrętach migały tylko światła pozycyjne. Pomyślał, że w 
tych ciemnościach łatwo się minąć z wrogiem, mając nawet radar - i wtedy zaświstała rura głosowa:

- Pomost, tu radio! Jest meldunek z bazy: „Cztery niemieckie niszczyciele wyszły z Brestu i idą kursem 

na zachód”.

Byli o kilkanaście mil na północ od wysepki Batz, kiedy dowódca Flotylli, komandor Jones, nakazał 

wykonać   zwrot.   Szli   teraz   wzdłuż   francuskiego   wybrzeża   ku   południowemu   zachodowi   -   na   spotkanie 
niemieckich okrętów. Nikt bowiem nie wątpił, że Niemcy poszli na zachód tylko dla zmylenia przeciwnika - 
i zapewne teraz prą już w stronę Kanału, ile mocy w maszynach.

Na pomoście „Pioruna” zapanowała zwykła w takiej sytuacji, napięta cisza. Pracował bez przerwy radar 

i asdic, okręt szedł nadal z nakazaną prędkością 22 węzłów, ale czas ciekł wolno. Minęła wreszcie północ. 
Lunął deszcz. Przeszedł. Okręty nadal gnały w ciemność.

Minęła godzina pierwsza: nic. Okręty nadal gnają tym samym kursem. Dywizjon, prowadzony przez 

„Tartara”, bliżej brzegów, przez „Błyskawicę” - od strony pełnego morza. Już kwadrans po pierwszej...

- Tu radar! Są! Pięć ech, zbliżają się szybko! Namiar... Odległość dziewięć mil!
Pięć?!
We   wnętrzu   „Pioruna”   już   zanoszą   się   krótkimi   sygnałami   klaksony   alarmowe.   Tu,   na   pomoście, 

background image

wiadomo, że w minutę wszyscy będą na swoich stanowiskach.

Z głośnika radiotelefonu, łączącego okręty Flotylli, odzywa się „Tartar”:
- Kontakt radarowy, pięć ech. Odległość osiem mil.
W   wieżyczce   dalocelownika   jest   bosmat   Ugrynowicz,   ale   obok   otwartego   włazu   tkwi   porucznik 

Tumaniszwili. Melduje:

- Artyleria gotowa!
I głos operatora radaru:
- Siedem tysięcy jardów. Odległość nie maleje...
W tym momencie z głośnika radiotelefonu, nastrojonego na częstotliwość sieci niemieckiej, dobiega 

krótka, ostra komenda:

- Achtung, torpeden! Feuer... Feuer... Feuer...!
Jasne: odpalili torpedy! Ile? Teraz pewno robią zwrot. My także. Już jest sygnał. Krótki unik w prawo, 

teraz w lewo. Znów ten sam, co przedtem: kurs, na nich! Tylko gdzieś w podświadomości to oczekiwanie na 
zderzenie z pędzącą z przeciwka śmiercią...

Za lewą burtą pojedynczy wystrzał z działa i błysk oświetlającego pocisku. To „Tartar”. I znowu w 

radio rozkaz:

- Otworzyć ogień!
„Błyskawica” już bije całą salwą swoich ośmiu „studwójek”.
Widać - do prowadzącego okrętu wroga. Druga salwa - nakrycie, trzecia - w celu! Nie wiadomo, co 

prawda, czy to tylko pociski „Błyskawicy”, bo już przyłączyły się przecież do kanonady pozostałe trzy 
okręty brytyjskie wraz z „Piorunem”: 18 luf 120 milimetrów! Co siedem sekund 26 pocisków grzęźnie w 
kadłubie tamtego okrętu, a właściwie pada już w chmurę dymu i ognia...

Gorazdowski widzi, że „Tartar” obrał za cel drugi okręt w niemieckim szyku, ale tamci też przecież 

strzelają. Celnie! Oto ze śródokręcia „Tartara” buchają płomienie, ale komandor Jones rzuca swój okręt 
nagle   do   jakiegoś   obłędnego   ataku,   między   drugą   i   trzecią   jednostką   w   tamtym   szyku...   Idzie   za   nim 
„Ashanti” i już wszystko jest jasne: chcą odciąć ten okręt od reszty! Jeszcze dosłownie moment - i ogromny 
gejzer ognia strzela w niebo w tym miejscu, gdzie tkwił wróg: to na pewno „Ashanti” strzelił torpedy...

W   czasie   walki   dywizjon,   prowadzony   przez   „Błyskawicę”,   zatoczył   duży   łuk   ku   północy   i   teraz 

wszystkie okręty Flotylli zbierają się za pomocą radia i radarów. Wiadomo już, że dwóch okrętów wroga nie 
ma, a pozostałe pojedynczo uciekają na południe. Poszli za nimi obaj „kanadyjczycy” - „Huron” i „Haida”, a 
HMS „Ashanti” eskortuje uszkodzonego „Tartara”.

Dywizjon   dwudziesty   jest   w   komplecie   i   rusza   w   pościg.   Odległe   błyski   i   huki   dają   znać,   że 

„kanadyjczycy” weszli w kontakt bojowy z nieprzyjacielem, ale potem jest cisza.

Długa. Na sygnał z „Błyskawicy”  idą z  prędkością 33 węzłów, ale ekrany radarów wciąż  puste. I 

nagle...

- Jest kontakt! Dwa echa, w namiarze...
Podnoszą się lufy dział „Pioruna”. Jeszcze chwilą a padnie komenda: „Pal!”, kiedy nagle sygnalista 

wrzeszczy:

- Dał sygnał rozpoznawczy! Jest, ale...
Nie jest pewny ani on, ani sygnaliści brytyjscy. Niby nasz, tylko...
- Jest! Teraz jest! To „Haida”! I „Huron”...
Ulga. Jeszcze maleńki momencik, a nawała ognia runęłaby na bratnie okręty.
Teraz   już   w   szóstkę   gnają   za   uciekinierami.   Mija   już   czwarta   nad   ranem,   kiedy   radary   odbierają 

samotne, pojedyncze echa. Idą pociski oświetlające: jest!

Nikt nie zastanawia się, skąd wziął się wrogi okręt, jak kluczył, że nagle sam niemal wszedł pod lufy. 

Dopadają go „Błyskawica” i „Piorun”, „Huron” i „Haida”. Półpancerne pociski grzęzną w burtach, miażdżą 
nadbudówki. Tamten rwie przez brytyjskie pole minowe w stronę skalistej wysepki Batz. Nie pójdą za nim, 
ale gonią go ich pociski. O godzinie 4.50 potężny słup ognia tryska znad skał. Znak, że niemiecki niszczyciel 
wszedł na nie i płonie. Huknęły jeszcze od francuskiego brzegu niemieckie baterie nadbrzeżne, ale było już 
za późno i za daleko.

Wrócili wtedy do portu w Plymouth w komplecie, całą ósemką  wiodąc ze sobą uszkodzony okręt 

flagowy komandora Jonesa. Przed wejściem podnieśli wielką galę banderową...

W mesie oficerskiej „Pioruna” jeszcze długo potem roztrząsano ten bój, wszystkie jego elementy i 

poszczególne   fazy   walki.   I   doszli   do   zgodnego   wniosku:   to   była   jedna   z   nielicznych   w   tej   wojnie 
prawdziwych   bitew   morskich;   z   walką   okrętów   w   szykach,   z   manewrowaniem,   strzelaniem   torped, 
ucieczkami i pościgiem - jak w starych podręcznikach... I pierwsza taka bitwa „Pioruna”, wiecznego dotąd 
„eskortanta”. Jeśli, oczywiście, nie liczyć „Bismarcka”...

background image

Długo jednak nie pozwolono „Piorunowi” odpoczywać. Wojska inwazyjne wgryzały się mozolnie w 

normandzkie   wybrzeża   i   potrzebowały   masy   amunicji,   sprzętu   i   ludzi.   „Most”   przez   Kanał   musiał 
funkcjonować bez przerwy, dniem i nocą i wymagał ochrony. Groziło mu lotnictwo wroga, małe U-booty i 
niewielkie jednostki nawodne. Niemcy ponadto potrzebowali również wsparcia dla swoich linii obronnych 
we Francji i wykorzystywali w tym celu mniejsze porty tego wybrzeża między którymi krążyły konwoje z 
zaopatrzeniem.   Tym   wydano   zdecydowaną   wojnę:   postanowiono   szukać   ich   nawet   najbliżej   brzegów   i 
niszczyć.

I tak dotychczasowy, wierny „stróż” konwojów - ORP „Piorun” - zmienił rolę: ze „zwierzyny” stał się 

myśliwym.

Już 13 czerwca świtem wyszli na morze półdywizjonem - „Piorun” i „Ashanti”. Prowadził „Piorun”. 

Weszli najpierw do Portsmouth, by odebrać rozkazy. Brzmiały one - najogólniej - następująco: „Patrolować 
u   wybrzeży   Francji,   w   rejonie   latarni   Roches   Douvres.   Niszczyć   wszystko,   co   pływa.   Są   sygnały,   że 
nieprzyjaciel będzie chciał ewakuować się z Cherbourga morzem do St. Malo...”

Po południu „Piorun” i idący jego śladem torowym „Ashanti” minęły wyspę Wight. Dopiero tuż przed 

północą odkryły się słabe błyski latarni Roches Douvres. Byli w nakazanym rejonie.

Porucznik Lee pocił się nad mapą i przy radarze nawigacyjnym: ten worek zatoki St. Malo był wokół 

wyspy Jersey usiany dziesiątkiem innych, małych wysepek. Pracował również radar artyleryjski, szukając 
pilnie poruszających się ech.

Na pomoście nastrój był raczej swobodny, toczyły się rozmowy.
Wtem odezwał się operator radaru.
- Jest kontakt! Nieprzyjaciel w namiarze sto dwadzieścia.
Zachrypiał zresztą zaraz głośnik radiotelefonu i „Ahanti” potwierdził meldunek. Wywołanie dowódcy 

na pomost było dziełem chwili.

Trzy   okręty   wroga,   bo   tyle   ech   dostrzegł   operator,   szły   ku   północy   z   prędkością   15   węzłów. 

Gorazdowski   postanowił   natychmiast   zwiększyć   prędkość   półdywizjonu   do   25   węzłów   i   pójść   tak,   by 
przeciąć im drogę.

Drugi oficer artylerii „Pioruna”, porucznik Kopecki, już dał rozkaz do działa oświetlającego. Pracuje też 

centrala artyleryjska: dane nastawione, konżugator do ich przetwarzania w ruchu. Teraz tylko odległość. Ta 
wciąż zmniejsza się. Bosmat Ugrynowicz co chwila melduje z dalocelownika:

- Pięć tysięcy jardów.
- Trzy osiemset!
- Trzy tysiące pięćset!
Teraz już cel, bo noc jest dość jasna, widać gołym okiem. Zresztą sygnalista melduje:
- Trzy sylwetki, prawo trzydzieści!
Głos Gorazdowskiego jest spokojny, cichy:
- Ognia, panie Jurku...
Ten reaguje na pierwsze słowo:
- Ogień ciągły salwami! Ognia!
Huk, swąd spalonego prochu i nagle w blasku pocisków oświetlających widać, że wrogich okrętów jest 

siedem! Gorazdowski błyskawicznie notuje w pamięci: to duże trałowce niemieckiego typu „M-1”", każdy 
dwa działa 105 milimetrów, dość szybkie. Głupio: toż one mają tyle luf, co jego półdywizjon! Prędkość? A 
co tu można nią zwojować po nocy, wśród skał i mielizn...

Trwało to sekundy, ale w ciągu tych sekund poleciała na wroga następna salwa „Pioruna” i ogień dział z 

pokładu „Ashanti”: commander J. R. Byrnes był dobrym fachowcem. Po chwili nad pierwszym w szyku 
okrętem podniósł się kłąb dymu, podświetlony płomieniami...

- Przenieść ogień!
Teraz działa półdywizjonu jęły bić w drugi trałowiec, ale tamci nie pozostawali dłużni. Było ich więcej. 

Nie wszystkie okręty były pod polsko-angielskim ostrzałem, więc też spokojniej mogły koncentrować swój 
ogień. Pobiegły więc stamtąd w stronę „Pioruna” i „Ashanti” całe strugi różnokolorowych pocisków z broni 
„pelot”,   zagwizdały   nieprzyjemnie   pociski   „stopiątek”.   W   chwili   gdy   drugi   z   trałowców   stanął   w 
płomieniach, również i w śródokręcie „Pioruna” uderzył pocisk. Gryzący dym i blask ognia...

- Alarm przeciwpożarowy!
Artylerzyści „Pioruna” nie ustają jednak w swej robocie. Widać już ogień na trzecim trałowcu, kiedy 

następny pocisk rozrywa się na pokładzie niszczyciela gdzieś między stanowiskami broni przeciwlotniczej. 
Mimo huku dział słychać stamtąd wołanie:

- Sanitariusz! Sanitariusz...
Gorazdowski dostrzega jednak, że „Piorun” znalazł się nagle w pozycji dogodnej do strzelania torped.

background image

- Maślak! Do roboty. Daj pan salwę!
„Piorun” jakby przechylił się lekko na burtę, kiedy torpedy wyszły z rur. Kawernyński, gryząc wargę, 

ściskał w dłoni stoper i patrzył za burtę. Nic. Nic... i wreszcie silny błysk u burty jednej z sylwetek. Odgłos 
eksplozji nadbiegł do burty „Pioruna” razem z wyczuwalnym wstrząsem, a potem w blasku pożaru zobaczyli 
tonący trałowiec i skaczących do wody ludzi.

„Ashanti”   tymczasem   „obrabiał”   z   dział   dwa   inne   okręty   wroga.   Zauważono   i   tam   pożary.   Ogień 

niemieckich okrętów nieco zelżał, ale nagle ozwały się grzmoty innych wystrzałów. Półdywizjon, będąc cały 
czas w ruchu, podszedł po prostu w zasięg dział nadbrzeżnych wyspy Jersey...

Wycofali się co prędzej robiąc gwałtowny zwrot, ale wtedy znów wpadli pod ogień wstrzelanych już 

dobrze, pozostałych okrętów niemieckich. Bój rozgorzał na nowo. Tyle że zespół wroga poszedł już w 
rozsypkę. Połamały się szyki i w pewnej chwili dojrzeli, jak dwa trałowce otwierają ogień do siebie...

W tym momencie baterie nadbrzeżne popełniły błąd, bo zaczęły strzelać pociskami oświetlającymi. 

Znakomicie   ułatwiło   to   sytuację   niszczycielom.   „Piorun”   i   „Ashanti”   natychmiast   otworzyły   ogień   do 
widocznych teraz doskonale najbliższych trałowców. Trzy stanęły w płomieniach, a wkrótce jeden z nich 
wyleciał w powietrze: ogień, widać, dotarł do komór amunicyjnych i zbiorników paliwa.

Trzy słupy ognia oświetlały pobojowisko. Reszta postrzelanych trałowców zaczęła się oddalać, kiedy 

Gorazdowskiemu doniesiono:

- Awaria żyrokompasu...
W pościg ruszył „Ashanti” - samotnie. „Piorun” poszedł za nim nieco później, ale w samą porę, bo 

baterie   nadbrzeżne   dobierały   mu   się   do   skóry.   Po   godzinie   marszu   raz   jeszcze   wypatrzono   z   pomostu 
„Pioruna” dwa wrogie trałowce i otwarto do nich ogień. Celny: nie było to trudne, bo jeden z nich i tak już 
płonął.

Dopiero coraz celniejsza nawała ogniowa z lądu zakończyła to polowanie i komandor podporucznik 

Gorazdowski dał swemu półdywizjonowi sygnał do odwrotu.

Kiedy odeszli już na bezpieczna odległość, mógł dopiero dowódca „Pioruna” zająć się oceną własnych 

uszkodzeń i strat.

Pierwszy pocisk był najgroźniejszy. Uderzył bowiem tuż obok otwartego parku amunicyjnego przy 

dziale numer cztery i to w chwili, gdy wręczyciel, marynarz Żaczek, wyjmował stamtąd pocisk. Raniło mu 
ciężko obie ręce. Wybuchł pożar, i tylko dzięki bohaterskiej postawie całego działonu nie doszło do tragedii. 
Artylerzyści z narażeniem życia wyrzucali płonące łuski za burtę. Gdyby tak ogień dotarł do zgromadzonej 
w parku amunicji...

Rufowy oddział ratunkowy z gaśnicami tłumił właśnie resztki pożaru, kiedy drugi pocisk uderzył w 

podstawę przeciwlotniczego „Oerlikona”. Odłamki ciężko poraniły dwóch ludzi. Cała trójka znajdowała się 
teraz   w   okrętowym   lazarecie   pod   opiekę   lekarza   kapitana   Danielewicza,   i   bosmana   Roszkowskiego, 
sanitariusza pamiętającego jeszcze czasy „Groma”.

Co mógł Gorazdowski powiedzieć tym ludziom?
Nie mógł przecież tego, o czym rzeczywiście myślał: że stosunkowo tanim kosztem udało się im wyjść 

z trudnej, bądź co bądź, opresji... Dla nich ta cena nie była mała. Mówić, że wojna?

Ułatwił mu sytuację Żaczek, z ogromnymi zwojami bandaży zamiast rąk:
- Aleśmy im dali łupnia, panie komandorze! Popamiętają „Pioruna”!
Dopiero w bazie zabrali się obaj z commanderem Barnesem do podliczania efektów wyprawy. Liczyli 

uczciwie,   z   angielską   raczej   dokładnością.   Wyszło,   że   zatopili   na   pewno   trzy   niemieckie   trałowce,   a   i 
czwarty  prawdopodobnie   też,  choć  nie  zdążyli  zobaczyć,  czy  poszedł  na   dno.  Za  poważnie  zniszczone 
można było uznać także dwa dalsze okręty, które w chwili ich wycofywania się płonęły jak pochodnie. 
Ostatni, siódmy okręt zespołu chyba uszedł, ale porządnie uszkodzony...

W kilka dni później mieli dodatkową frajdę: oto komunikat frontowy Oberkommando der Wehrmacht 

wspominał   o   „bitwie   pod   Jersey”,   do   której   alianci   rzucili   zespół   krążowników   w   eskorcie   kilku 
torpedowców. Straty własne - jeden „minensuchboot”...

Wiadomość tę dostali w bazie, podczas jednego z nielicznych, krótkich tam postojów, ponieważ bez 

przerwy prawie byli na morzu. Każdej nocy szły pod wybrzeże Francji patrolujące zespoły, a zapuszczały się 
coraz dalej, aż w głąb Zatoki Biskajskiej. I coraz rzadziej zresztą napotykano niemieckie jednostki, nie 
mówiąc już o konwojach, bo ruch na tych wodach zamarł niemal całkowicie dzięki skutecznej blokadzie 
aliantów.

9  lipca   na   załogę   „Pioruna”   spadała   bolesna   wiadomość:   nie   ma  już   „Dragona”...   Pierwszy  polski 

krążownik został trafiony niemiecką „żywą torpedą” w kanale La Manche, na pozycji, z której wspierał 
działania frontu inwazyjnego. Poległo 37 marynarzy, kilkunastu odniosło rany.

W tydzień później trzy okręty 10 Flotylli Niszczycieli - „Błyskawica”, „Tartar” i „Haida” - dopadły w 

background image

rejonie Lorient konwój wroga i zatopiły ogniem swej artylerii dwa spore statki.

„Piorun” nie miał jakoś szczęścia. Sumiennie chodził na patrole, ale morze było wciąż puste. Czas się 

dłużył. Kołowrót codziennych, morskich czynności i służb trzymał ludzi w swym monotonnym rytmie, póki 
nie wybuchła nagle wiadomość.

Powstanie w Warszawie!
Nadało   ją   radio   Londyn,   kończąc   audycję   ponurym   chorałem   „Z   dymem   pożarów...”   Wstrząsnęła 

załogą. Odezwały się pełnym głosem tłumione dotąd raczej, ale dręczące wszystkich od dłuższego już czasu 
rozterki i wątpliwości: o co tu wreszcie chodzi? Armia Czerwona stoi już nad Wisłą, w Lublinie sprawuje 
władzę inny jakiś Rząd Tymczasowy - komunistyczny - i jest nowe, inne Wojsko Polskie. Nie rozumieli tego 
wszystkiego. W stolicy walczy z wrogiem młodzież - dzieci prawie - i prawie bez broni. Oni tutaj przez całe 
lata też przecież walczyli - i walczą nadal - o Polskę. Tam są ich domy, tam ich Ojczyzna. I teraz, kiedy 
zwycięstwo   jest   już   blisko,   ten   jasny   zawsze   i   klarowny   dotąd   obraz   zamazał   się   jakoś,   rozpłynął   w 
niepewności. No bo jeśli tamci wyzwolili już pół Polski - a wyzwolą niebawem i resztę, bo są przecież, tam, 
na   tamtych   już   ziemiach,   najbliżej   -   to   gdzie   jest   ich   miejsce?   Włożyli   w   ogromne   dzieło   gromienia 
wspólnego wroga swoją niemałą część. Walczą nadal. Jeszcze nie koniec - ale jak potoczą się ich dalsze 
losy? W jaki sposób ci, co „nad nimi”, rozwiążą swoje pogmatwane teraz mocno interesy i racje, czy będą 
umieli dojść do porozumienia? Inaczej...

12 sierpnia 1944 roku „Piorun” wyszedł na kolejny patrol wraz z niszczycielem HMS „Onslow” i z 

krążownikiem   HMS   „Diadem”,   który   prowadził   zespół.   Zadanie   polegało   na   tym,   aby   sprawdzić,   czy 
Niemcy nie próbują ewakuować się drogą morską do Hiszpanii i czy okolice St. Jean des Luz są jeszcze w 
ich rękach.

Rankiem, 14 sierpnia, byli na miejscu, o kilka zaledwie mil od wejścia do portu St. Jean de Luz. Tylko 

gęsta mgła pozwoliła podejść aż tak blisko: liczyli, że kiedy opadnie, zobaczą, co dzieje się w porcie - i 
umkną. Pamiętali bowiem z litanii przestróg, które otrzymali w bazie, że Niemcy mają gdzieś w tym rejonie 
aż trzy baterie dział nadbrzeżnych kalibru 305 milimetrów.

Gdyby Gorazdowski był sam, nie podjąłby tak ryzykownego manewru. Tu jednak dowodził „Diadem” i 

„Piorun” posłusznie dreptał w szyku.

Niemal natychmiast potem, jak opadła mgła, ryknęły nadbrzeżne baterie. Były rzeczywiście trzy, co 

łatwo można było dostrzec po wybuchach pierwszych pocisków na wodzie. Aby łatwiej się wstrzelać, każda 
z nich używała innego koloru dymu. Otworzył też ogień krążownik, ale trochę na ślepo. Dał potem sygnał, 
aby postawić zasłonę dymną, silny wiatr jednak rozwiał ją od razu.

Pociski   wroga   zaczęły   padać   coraz   bliżej,   ale   prowadzący   „Diadem”   nie   dawał   sygnału   ani   do 

wykonania zwrotu, ani do przyspieszenia prędkości. Najbardziej złościł się na to porucznik Tumaniszwili:

- Na paradę nas tu przyprowadził czy co?! Bohater, psiakrew.
Kolejna salwa rąbnęła tuż obok burty krążownika i dopiero wtedy Anglik wyrwał do przodu, ile sił w 

maszynach. „Piorun” i „Onslow” sekundowali mu dzielnie.

Poszli dalej ku północy, w stronę La Rochelle. Około południa samolot z Coastal Command nadał 

meldunek, że z portu tego wyszedł krążownik pomocniczy, ostrzelał ich „Halifaxa” tak, że muszą wodować i 
poszedł na morze.

„Onslow”   pognał   więc   ratować   lotników,   a   „Piorun”   wraz   z   „Diademem”   ruszyły   w   ślad   za 

wojowniczym „łamaczem blokady”.

Pierwszy dostrzegł go „Piorun”.
- Alarm bojowy!
Natychmiast z wieżyczki dalocelownika poszły meldunki do centrali artyleryjskiej, a potem komendy 

ogniowe do dział:

- Kąt kursowy prawo dziesięć! Cel statek! Pocisk kruszący. Kąt biegu „enpla” prawo sto! Szybkość 

dziesięć węzłów. Odległość dwanaście tysięcy jardów. Ogień ciągłymi salwami...

Pierwsza - krótka. Druga i trzecia - obramowanie. Czwarta - w celu! I teraz już raz za razem...
„Piorun” gna z dużą prędkością prosto na cel i strzela bez przerwy. Już widać, że to duży, około 8 

tysięcy   ton   statek,   mocno   uzbrojony   -   typowy   krążownik   pomocniczy,   służący   też   do   przewożenia   co 
cenniejszych ładunków. I widać już, jak z pokładu opuszczają się łodzie i tratwy, jak skaczą ludzie w żółtych 
psach ratunkowych...

Do kanonady przyłącza się „Diadem” i „Onslow”. „Piorun” jest jednak najbliżej i ma właśnie bardzo 

dogodną pozycję do ataku torpedowego. Dowódca jest jak zawsze spokojny.

- Strzelimy jedną. Celuj pan w śródokręcie.
Kawernyński już wydaje rozkazy. Potem charakterystyczne fuknięcie, plusk i biała smuga na morzu. 

Obserwowali ją przez chwilę, póki nie zniknęła a potem tamten statek podniósł się w górę, buchnął u jego 

background image

burty ku niebu słup dymu, wody i ognia...

Obeszli potem z bliska płonący wrak. Na rufie była nazwa: „Sauerland”.

Jeszcze do końca 1944 roku ORP „Piorun” uganiał się po morzu u brzegów Francji. Postrzelał się 

kiedyś z bateriami nadbrzeżnymi na wysepce Yeu, potem zaś woził do innych, małych portów francuskich 
broń i zaopatrzenie dla „marquis” - oddziałów ruchu oporu. Zszedł komandor podporucznik Gorazdowski, 
przekazując dowództwo komandorowi podporucznikowi Wszechwładowi Maracewiczowi. Tego później, w 
początkach 1945 roku, zmienił komandor podporucznik Jan Tchórznicki. Pod jego dowództwem „Piorun” w 
towarzystwie   HMS   „Nubian”   i   HMS   „Eskimo”   chodzi   na   patrole   przeciwko   działającym   jeszcze   w 
pojedynkę U-bootom.

Po bezwarunkowej kapitulacji Niemiec na lądzie, morzu i powietrzu, podpisanej 8 maja 1945 roku, 

„Piorun” wychodzi jeszcze na morze. Rzadko - do portów Francji lub pokonanych już Niemiec. Pokonanych 
jeszcze niezupełnie, bo w Danii wojska Trzeciej Rzeszy kapitulują dopiero 5 czerwca a pertraktacje z 400-
tysięczną armią niemiecką w Norwegii ciągną się aż do jesieni. Tyle że dla załogi „Pioruna” były to już 
sprawy mniej bliskie sercu. Mieli wtedy własne sprawy, skomplikowane i mroczne. Oto po sześciu latach 
wojny, podczas których ORP „Piorun” przebył najdłuższą ze wszystkich polskich okrętów drogę, bo aż 218 
tysięcy   mil   morskich,   eskortował   81   konwojów,   zatopił   4   okręty   nawodne   i   uszkodził   dwa,   a   także, 
prawdopodobnie,   jeden   okręt   podwodny   oraz   zestrzelił   jeden   samolot   wroga,   oto   po   tylu   latach   i 
dokonaniach ich droga do kraju była tak samo daleka i nieznana, jak na samym początku wojny.

A polską banderę  opuścił ORP „Piorun” dopiero 28 września  1946 roku. Tego dnia zszedł z jego 

pokładu ostatni polski marynarz. Okręt wracał po prostu do brytyjskich właścicieli jak zwyczajny przedmiot: 
zrobił swoje...