background image

J

J

ILL

ILL

 B

 B

ARNETT

ARNETT

 S

 S

TADLER

TADLER

T

T

ĘSKNOTY

ĘSKNOTY

T

YTUŁ

 

ORYGINAŁU

 SURRENDER A DREAM

background image

Prolog 

Mussel Slough, okręg Tulare, Kalifornia 10 maja 1880.

Słońce   prażyło   niemiłosiernie.   Z   niebieskiego   kalifornijskiego   nieba   lał   się   żar 

wypalający   szczeliny   w   spękanej   glinie   rowów   irygacyjnych.   A   zaledwie   cztery   godziny 

wcześniej te z trudem wykopane rowy puchły od wody z jeziora Tulare, wody przynoszącej 

błogą  ulgę   szerokim   łanom   bujnej   pszenicy.  Złote   kłosy  pięły  się  odważnie   ku  słońcu  z 

wyjątkiem miejsca, gdzie schowali się dwaj czternastoletni chłopcy.

Willie   Murdoch   podczołgał   się   naprzód,   wyciągając   zabawnie   szyję   ponad   głową 

kolegi.

- Psst! Montana! Widzisz coś?

-   Nie.   Ale   jak   zamkniesz   jadaczkę,   to   może   usłyszę.   -   Montana   Creed   zdjął 

sfatygowany kapelusz i otarł pot z czoła. Odrzuciwszy do tyłu niesforną czuprynę, przyłożył 

ucho do gorącej ziemi.  Monotonne brzęczenie  much krążących  mu wokół głowy zawisło 

nieruchomo w upalnym powietrzu. Ale Montana czekał dalej.

Minęło kilka długich, milczących i skwarnych minut, zanim z dala rozległ się tętent 

końskich kopyt.

- Jadą - szepnął chłopiec, odwracając się do Willie’ego.

Obaj   chłopcy   wychylili   się   nieco,   usiłując   wypatrzyć   cokolwiek   w   labiryncie 

wysokich pszenicznych kłosów. Nad drogą wzbił się tuman rdzawego kurzu. Chmura pyłu 

dotarła do niewielkiego wzniesienia, na którym pojawił się nagle jeździec na koniu oraz dwa 

powoziki, zmierzając wyraźnie w stronę farmy Creedów.

- To szeryf Pole - szepnął Willie wskazując głową samotnego jeźdźca. - A tamci?

- W pierwszej bryczce jedzie ten pośrednik, co skupuje ziemie dla kolei, ale tamtych z 

drugiej widzę po raz pierwszy w życiu. - Montana przymrużył oczy, żeby się lepiej przyjrzeć. 

Nie dostrzegł jednak nic, co mogłoby mu ułatwić identyfikację. Obaj nieznajomi byli ubrani 

w ciemne wełniane płaszcze i białe koszule przybrudzone rdzawym kurzem. W stetsonach z 

płaskimi rondami nie różnili się zupełnie od grupy uzbrojonych osadników, która wyjechała 

nagle zza stodoły pod wodzą ojca Montany, Artemusa Creeda.

Nikt się nie odezwał. Dwunastu jeźdźców zagrodziło przejazd. Czarne bryczki stały 

równolegle   obok   siebie,   na   twarzy   szeryfa   pojawił   się   nerwowy   grymas,   a   jego   koń 

przestępował niespokojnie z nogi na nogę.

-   Przywiozłem   nakaz   wysiedlenia   dla   Artemusa   Creeda   -   powiedział   szeryf, 

background image

podchodząc wolno do jeźdźców.

- To ja nazywam się Creed - odparł szczupły, wysoki mężczyzna, wysuwając się do 

przodu.

- Nakazem sądu federalnego musi pan natychmiast opuścić tę ziemię.

Montana - nadal ukryty w pszenicy - wstrzymał oddech z wrażenia. Jego ojciec uniósł 

prawe ramię i wycelował rewolwer w szeryfa.

- Nigdzie się stąd nie ruszę - oświadczył.

- Szeryfie, przecież pan wie, że Liga Osadników zaskarżyła nakaz - odezwał się Bill 

Murdoch, ojciec Willa. - Tę sprawę już za miesiąc rozstrzygnie Sąd Najwyższy.  Czy nie 

można do tego czasu zaczekać z egzekucją wyroku? - Murdoch zsunął kapelusz na tył głowy. 

- Pracowaliśmy w dolinie przez osiem długich, trudnych lat. Kolej obiecała nam ziemię po 

dwa dolary i pięć centów za akr, a tymczasem wyprzedaje ją nam sprzed nosa po czterdzieści 

dolarów. Nie zapłacimy takich pieniędzy, a oni nie powinni od nas tego żądać. Inni osadnicy 

wydali pomruk aprobaty.

- Ja tylko wykonuję swój obowiązek. W świetle prawa kolej, jako właściciel tej ziemi, 

może ją sprzedać każdemu, kto zechce za nią zapłacić. - Szeryf wskazał mężczyznę w drugim 

powozie. - No i pan Crow zapłacił.

Crow rozparł się wygodnie na siedzeniu, odsłaniając kaburę.

-   Według   kolei   to   właśnie   do   niego   należy   ziemia,   a   pan,   panie   Creed,   musi 

natychmiast stąd zniknąć.

Szczęknęły   odwodzone   kurki   dwunastu   rewolwerów.   Osadnicy   nie   zamierzali   się 

wycofać. Pośrednik z pierwszego powozu milczał, ale Crow zamienił po cichu kilka uwag z 

przyjaciółmi.

Montana   patrzył,   jak   jego   ojciec   zbliża   się   do   szeryfa   i   -   asekurowany   przez 

osadników, którzy trzymali intruzów na muszce - wyrywa mu dokument, podpala róg zapałką 

i rzuca papier na suchą ziemię.

- Żaden przekupny sędzia nie zabierze mi farmy! Oddajcie lejce, to wywieziemy was 

stąd żywych! - krzyknął Creed.

Nieuzbrojony   szeryf   wymienił   znaczące   spojrzenie   z   agentem   siedzącym   w 

pierwszym powozie. Pośrednik wzruszył ramionami, po czym oddał Artemusowi broń oraz 

lejce.

W tej samej chwili ojciec Willa podjechał do drugiego powozu.

- Oddaj broń - powiedział patrząc na Crowa.

Crow - rewolwerowiec wynajęty przez kolej - miał na wszystko jedną odpowiedź.

background image

Podniósł dubeltówkę i zdmuchnął jednym strzałem twarz Billa Murdocha.

Willie krzyknął rozpaczliwie, a Montana nakrył go własnym ciałem, by zrozpaczony 

chłopiec nie pobiegł do ojca. Malcy walczyli zacięcie, przetaczając się po ziemi - Willie pod 

wpływem szoku, Montana wiedziony instynktem, żeby ocalić swego najlepszego przyjaciela.

Nie  zauważyli,  że  drugi  rewolwerowiec  padł  na  ziemię,  nie   widzieli   również,   jak 

Crow   błyskawicznie   pakuje   dwie   kule   w   brzuch   Coleya   Jacksona,   wypala   do   Johanna 

Swensona, przedziurawią głowę Bena Burnetta, rozrywa krtań Rosa Parkera i trafia prosto w 

pierś ojca Montany.

Siła wystrzału zwaliła Artemusa z konia. Leżąc na ziemi, z pewnością zauważył syna, 

bo   próbował   wstać   i   pobiec   w   pole,   a   także   krzyknął   coś,   co   brzmiało   jak   ostrzeżenie. 

Crowowi skończyły się naboje. Rzuciwszy bezużyteczny rewolwer na ziemię, bandyta złapał 

dubeltówkę i pozbawił Creeda życia jednym celnym strzałem w plecy. W niespełna dwie 

minuty udało mu się zabić sześciu ludzi i uciec w pole pszenicy.

Wokół zaległa cisza tak śmiertelna, że chłopcy zaprzestali walki. Montana - nadal 

przygważdżając przyjaciela do ziemi - patrzył z przerażeniem na zakrwawione ciało ojca, 

leżące zaledwie trzy metry dalej. Willie - któremu rozpacz dodawała sił - strząsnął go z siebie 

i rozejrzał się za Crowem.

Wypatrzywszy go w połowie pola, natychmiast rzucił się w pościg.

Montana nie mógł się poruszyć. Był wciąż w stanie silnego oszołomienia i jeszcze nie 

w pełni rozumiał, co się właściwie stało. W końcu podniósł się z trudem, odetchnął głęboko i 

pobiegł za Willem pszenicznym szlakiem. Will - żylasty i szybki - mknął przez pole jak wiatr, 

a Montana za wszelką cenę starał się go dogonić... Z zaciśniętymi pięściami wypadł z pola, 

jednym skokiem przesadził rów irygacyjny i dawał właśnie susa na drugi kwadrat pszenicy, 

kiedy usłyszał strzał.

Aż zadzwoniło mu w uszach - ktoś, kto strzelał, znajdował się w pobliżu. Stanął jak 

wryty, czekając na kolejny odgłos, ale słyszał tylko bicie własnego serca.

Gdy jednak wszedł głębiej w pole, rozległ się huk. Za koleiną rozdzielającą parcele 

stał Willie. Płakał, a ręce, w których trzymał rewolwer, drżały mu tak bardzo, że nie mógł 

wycelować. Crow zdążył  już tymczasem przeskoczyć przez następny rów. Willie’emu nie 

udało się go trafić. Gdy bandyta dotarł do końca kanału, Montana zauważył błysk metalu, 

więc skoczył instynktownie, aby osłonić Willie’ego, a wtedy rewolwer Murdocha wypalił. W 

tej samej chwili Crow odwrócił się na pięcie i strzelił.

On chybił, Willie trafił.

Chłopcy padli zdyszani na gorącą, spękaną ziemię. Montana otworzył oczy i poszedł 

background image

za wzrokiem Willie’ego. W wyschniętym rowie leżało zakrwawione ciało Crowa. Montana 

puścił przyjaciela i usiadł, próbując pochwycić trochę gorącego powietrza, które wysuszało 

mu usta i parzyło gardło. Pod powiekami również czuł palenie - do oczu napłynęły mu łzy. 

Na twarzy Willa  malował  się wyraz  smutku  i bólu. Młody Murdoch przeżywał  podobne 

cierpienia.

Chłopcy   razem   dorastali,   łączyły   ich   wspólne   zabawy   i   bijatyki.   Obaj   czcili 

bałwochwalczo swoich ojców, obaj stali się mimowolnymi świadkami ich śmierci.

Usiedli obok siebie na skraju pola i zapłakali.

W dwa dni później odbył się pogrzeb ofiar tragedii w Mussel Slough. Kolej ukryła 

prawdę, a pierwsze artykuły na temat strzelaniny ukazały się w prasie kontrolowanej przez 

właścicieli spółki. Z reportaży wynikało wyraźnie, że osadnicy to zbóje i mordercy, którzy 

wdarli   się   bezprawnie   na   terytorium   stanowiące   cudzą   własność.   Inne  gazety   usiłowały 

przedstawić własną interpretację wydarzeń, ale w świetle prawa wina leżała i tak po stronie 

zabitych.  Mimo  wszystko  opinia  publiczna  wyraźnie  trzymała  stronę osadników  - owych 

ciężko pracujących farmerów i ranczerów, zwiedzionych przed laty fałszywymi obietnicami 

kolei. To oni bowiem uprawiali marną, jałową ziemię i doprowadzili ją do rozkwitu.

W   Tulare   nikt   już   więcej   nie   ośmielił   się   stawić   czoło   spółce.   Obawiano   się 

powszechnie,   że   w   razie   buntu   pojawi   się   więcej   takich   jak   Crow.   Liga   Osadników 

zrezygnowała   z   apelacji   w   Sądzie   Najwyższym   z   braku   funduszy.   Niektórzy   zapłacili 

czterdzieści dolarów za akr ziemi zakontraktowanej po dwa i pół.

Biedniejszych oraz rodziny zastrzelonych wyeksmitowano.

Ludzie   nie   przeszli   jednak   obojętnie   wobec   wydarzeń   w   Mussel   Slough.   Ponad 

dwieście   powozów   różnego   rodzaju   jechało   za   karawanem   z   trumnami   ofiar.   W   dniu 

pogrzebu zrodziła się nienawiść do kolei.

Montana Creed patrzył z niewielkiego wzniesienia, jak powozy, fury i bryczki ruszają 

w   drogę   powrotną   do   domu.   Został   mu   tylko   koń   ojca   i   parę   drobiazgów.   W   torbie 

przytroczonej do siodła znajdował się nóż z rękojeścią z kości słoniowej, kamea, fotografia 

rodziny - z której nie został przy życiu nikt oprócz chłopca - a także kilimek wyhaftowany 

przez panią Creed tuż po przyjeździe do Kalifornii.

Matka   Montany   umarła   w   rok   później   wskutek   ukąszenia   przez   grzechotnika,   ale 

kilimek   zajmował   szczególne   miejsce   w   sercu   chłopca   i   jego   ojca,   potomka   ubogich 

dzierżawców, głęboko wierzącego  w to, że bogactwo jednostki i narodu pochodzi z roli. 

Wzorzysta tkanina odzwierciedlała marzenia Creedów, gdyż wyszyło na niej motto: “Nasze 

serca tkwią w ziemi”. A Montanę uczono szacunku dla tych wartości.

background image

Chłopiec   otrzepał   ręce   wciąż   przybrudzone   gliną,   której   grudki   padły   na   trumnę 

spoczywającą   teraz  głęboko   w  ziemi,   tak  bardzo   ukochanej   przez   ojca.   Ta  właśnie   myśl 

mogła nieść chłopcu pociechę, ale mimo wszystko nadal odczuwał ból.

Odłączywszy się od grupy maruderów, Willie podszedł do Montany.

- Co teraz zamierzasz?

Wytarłszy ręce o znoszone spodnie, Creed junior nadal wpatrywał się w zamyśleniu w 

karawanę   wozów   znikających   za   horyzontem.   Po   dłuższej   chwili   przeniósł   wzrok   na 

Willie’ego.

- Wyjeżdżam - odparł.

- Wyjeżdżasz? - Willie nie ukrywał zdziwienia. - Dlaczego? Przecież tu bardzo wielu 

farmerów potrzebuje pomocy. Ja pracuję u Rileyów, a oni nawet znaleźli miejsce dla mamy i 

dziewczynek. Może ciebie też przyjmą? Znasz się na hodowli i roli o wiele lepiej niż my 

wszyscy.

- Nie zawracaj sobie głowy - przerwał Montana. - Nie mogę tutaj zostać.

- W takim razie jadę z tobą. - Na twarzy Willie’ego pojawił się wyraz uporu.

- Nie - rzekł Montana równie nieustępliwie jak jego przyjaciel.

- Musisz myśleć o matce i siostrach. Jesteś im potrzebny.

- Ale...

Tę dyskusję przerwało nadejście doktora Hendersona, który próbował ocalić ofiary 

strzelaniny w Mussel Slough. Towarzyszył mu Jake Riley - właściciel największej farmy w 

dolinie.

- Potrzebuję dobrych pracowników - powiedział Riley, patrząc wymownie na młodego 

Creeda.

Dobroć   jego   spojrzenia   niemal   skruszyła   mur   otaczający   Montanę.   Odwrócił   się 

jednak. Duma i ból nie pozwoliły mu zmienić decyzji.

- Dziękuję bardzo za propozycję, ale muszę przez jakiś czas zostać sam.

- Powinieneś przyjąć propozycję Jake’a, synku - doradził doktor.

- Zresztą wszyscy chcieliby ci pomóc.

Montana   zerknął   na   Willa,   przyjaciela   bliższego   niż   brat,   oraz   na   obu   mężczyzn 

pragnących wyciągnąć rękę do syna Artemusa Creeda.

- Wiem i jestem panom bardzo wdzięczny, ale nie mogę zostać. Doktor popatrzył na 

konia Montany i jego skromny bagaż.

- Dokąd się wybierasz?

- Jak najdalej od kolei.

background image

Jake i Doc wymienili  znaczące  spojrzenia.  Willie  wyciągnął  do niego rękę. Dwaj 

czternastoletni chłopcy uścisnęli sobie dłonie. Był to męski gest dzieci, którym wydarzenia 

ostatnich dwóch dni kazały dorosnąć zbyt szybko.

- Ale co ty poczniesz, chłopcze? - zafrasował się doktor.

- Ojciec nic ci przecież nie zostawił.

Montana wskoczył na konia i po raz ostatni objął wzrokiem żyzną dolinę.

- Nieprawda - powiedział, patrząc na Hendersona jasnymi, upartymi oczami. -

Zostawił mi marzenie.

Chicago, wiosna 1894.

Z za rogu wyjechał czarny emaliowany rower. Srebrne szprychy błyskały w słońcu, a 

gumowe   pedały   na   kulkowych   łożyskach   niosły   ten   niesamowity   pojazd   z   zawrotną 

szybkością   piętnastu   kilometrów   na   godzinę.   Napompowane   powietrzem   opony   chłonęły 

wstrząsy,   jakim   poddane   były   koła   podskakujące   na   głębokich   koleinach   i   szachownicy 

stalowych torów tramwajowych ruchliwej dzielnicy.

Najnowszym dodatkiem roweru był piekielnie hałaśliwy dzwoneczek z prawdziwym 

niklowanym gongiem, umieszczony na kierownicy tuż obok czarnej torby z narzędziami oraz 

zwisającej z łańcuszka puszki z oliwą w kształcie lizaka, która pobrzękiwała głośno, obijając 

się   o   ramę.   Dzięki   zawartości   puszki   -   Dynamicznej  Oliwie   do   Rowerów   -   mechanizm 

łańcucha   poruszał   się równie  gładko  jak żaglówka   po jeziorze  Michigan.   Prując  poranne 

powietrze,   rower   skręcił   w   lewo   i   popędził   w   dół   ulicy   Randolph,   przecinając   drogę 

nadjeżdżającemu z przeciwka furgonowi piekarza.

Konie stanęły dęba, a rower zboczył na prawo, przeleciał przez krawężnik, po czym 

wpadł na zatłoczony chodnik. Kobiety zapiszczały ze strachu, mężczyźni podnieśli wrzask, 

ale bicykl pędził naprzód jak oszalały i nie mógł się zatrzymać. Nagle gwałtownie zmienił 

kierunek, odbił w lewo i zaczął sunąć prosto na latarnię. W ostatniej chwili rowerzysta puścił 

kierownicę i chwycił metalowy słup lampy. Przednie koło zsunęło się z krawężnika, a pojazd 

upadł z głośnym trzaskiem na jezdnię, pozostawiając swego właściciela oplecionego niczym 

bluszcz wokół stalowego filara.

Adelaide Amanda Pinkney zsunęła się wolno ze słupa. Tupnięcie skórzanych butów o 

chodnik   przytłumiło   jej   ciche   westchnienie.   Puściwszy   słup,   dziewczyna   zerknęła 

niespokojnie   na   rower   leżący   w   poprzek   krawężnika.   Przednie   koło   nadal   się   kręciło. 

Podniosła bicykl i przyjrzała się uważne obiektowi swej największej radości i dumy.

Rower   był   pogięty.   Jego   właścicielka   wyprowadziła   pojazd   na   chodnik,   patrząc 

bezradnie   na specjalnie   wyprawiane,  wykonane  na  zamówienie  siodełko,  które  spadło  na 

background image

ziemię z rozdzierającym serce łoskotem.

- Niech pani lepiej kupi sobie konia!

Adelaide  podniosła wzrok. Wokół niej zbierał  się tłum.  Mężczyźni  uśmiechali  się 

ironicznie, a kobiety obrzucały ją przerażonym spojrzeniem, zbierały fałdy sukien i uciekały. 

Niektórzy przechodnie rzucali niezbyt pochlebne uwagi na temat rowerzystek. Żaden z panów 

nie   zaproponował   pomocy,   więc   dziewczyna   postanowiła   po   prostu   nie   zwracać   na   nich 

uwagi. Przedstawiciele płci brzydkiej zapewne nie mogli pogodzić się myślą, że o mało nie 

zginęli   pod   kołami   bicykla   kierowanego   przez   kobietę.   Potem   Addie   dostrzegła   jednak 

woźnicę zaprzęgu piekarza i usłyszała, jak brzmi prawdziwy gniew. Grubas machał bowiem 

rękami, jakby powiewał flagą, a niemieckie przekleństwa nie schodziły mu z ust.

Dziewczyna stłumiła okrzyk przerażenia. Drzwi furgonu musiały się otworzyć, gdyż 

tace z bochenkami chleba, złotymi pączkami i kruchym ciastem wypadły na ulicę.

Chleby   przybrały   kształt   placków,   a   z   ciasta   pozostały   jedynie   okruszki.   Pączki 

toczyły się po kocich łbach i wpadały pod koła nadjeżdżających powozów.

Do   Adelaide   podszedł   wąsaty   policjant   o   poważnym   wyrazie   twarzy.   W   zębach 

trzymał gwizdek, wydający tak przenikliwe dźwięki, że nie zagłuszał ich nawet gwar ulicy. 

Policjant miał długi, ciemny płaszcz zapinany na dwa rzędy mosiężnych guzików. Guziki 

błyszczały, ale nie tak jasno jak gwiazda przypięta do lewej górnej kieszeni płaszcza.

Adelaide miała ochotę uciec.

Zamiast   tego   oparła   rower   o   latarnię   i   zaczęła   pospiesznie   upychać   kruczoczarne 

włosy   pod   słomianym   kapeluszem.   Poprawiwszy   dyskretnie   gorset,   przygładziła   wyłogi 

żakietu.   Policjant   podszedł   do   niej   w   chwili,   gdy   otrzepywała   kurz   z   ciemnoniebieskiej 

serżowej   spódnicy.   Mężczyzna   był   na   tyle   blisko,   że   nie   mogła   go   zignorować,   więc 

zaczerpnęła tylko głęboko powietrza, przygotowując się do walki.

Spod   hełmu   patrzyły   na   nią   łagodne,   znajome   oczy.   Funkcjonariusz   O’Grady 

przychodził   co   czwartek   do   biblioteki   publicznej   przy   Mason   Square,   a   Adelaide 

wypożyczała   mu   książki   o   Kalifornii   -   złotej   ziemi   obiecanej.   Łączyła   ich   przyjaźń   i 

marzenia.

- A niech mnie kule biją! Panna Addie! Co pani robi w tym bałaganie? - 0’Grady 

zatoczył   ręką   łuk,   wskazując   ulicę   położoną   w   samym   sercu   dzielnicy   handlowej,   gdzie 

tramwaje, powozy i bryczki tłoczyły się w kilometrowym korku.

- Och, jak się cieszę, że to pan! Musiałam zawieźć kilka książek na Ryder Street i... 

chyba uległam niegroźnemu wypadkowi...

Policjant popatrzył na połamany rower Addie, a następnie przeniósł wzrok na woźnicę 

background image

wrzeszczącego na bezdomne psy pożerające resztki wypieków.

Addie wyjrzała nieśmiało zza ramienia O’Grady’eg0, w skrytości ducha licząc na to, 

że woźnica zniknie. Ale nie zniknął. Wręcz odwrotnie. Zmierzał wyraźnie w jej kierunku.

- Niech pani lepiej odejdzie - poradził 0’Grady. - Sam się nim zajmę - dodał mrugając 

porozumiewawczo.

Dziewczyna uśmiechnęła się z ulgą.

- Szybko! Już pani tu nie ma!

Podziękowawszy mu serdecznie, Addie przetoczyła swój kaleki rower na zatłoczony 

chodnik. Szła na tyle szybko, na ile pozwalała powyginana kierownica. Za rogiem zatrzymała 

się na chwilę, żeby zebrać myśli.

Obejrzawszy koło, wiedziała, że będzie musiała oddać rower do naprawy. Warsztat 

znajdował się jednak nieopodal szkółki dla cyklistów tuż obok jej skromnego mieszkanka, 

czyli na drugim końcu miasta. Słyszała o podobnym klubie rowerowym gdzieś przy Water 

Street,   ale   nie   znała   dokładnego   adresu.   Zaczerpnąwszy   głęboko   powietrza,   skrzyżowała 

palce w nadziei, że zmierza w dobrym kierunku i zaczęła się stopniowo oddalać od ruchliwej 

dzielnicy.

Pół godziny później, gdy na czoło wystąpiły jej duże krople potu, Addie popatrzyła na 

swoje   palce   i   zaczęła   się   zastanawiać,   dlaczego   postępuje   tak   niemądrze,   a   w   dodatku 

nieskutecznie.   Nigdzie   wokoło   nie   zauważyła   żadnego   klubu   rowerowego   ani   warsztatu. 

Oparłszy   się   o   chłodny   mur   najbliższego   budynku,   poszukała   w   żakiecie   chusteczki,   ale 

niestety nie mogła jej znaleźć.

Zalany potem nos swędział ją jednak tak bardzo, że musiała osuszyć go rękawem.

Wtedy dostrzegła chusteczkę. Maleńki koronkowy rożek wystawał z mankietu. Addie 

otarła dokładnie twarz i powachlowała policzki. Duchota dawała się jej mocno we znaki.

W Chicago panowała typowa, nieprzewidywalna, wiosenna aura. Ranek był chłodny, 

więc Addie ubrała się stosownie do pogody. W przeciągu kilku godzin temperatura wzrosła, 

wiatr ustał, a wilgotne powietrze zaczęło utrudniać oddychanie.

W takie dni mieszkańcy Chicago chłonęli toksyny przemysłowe, a szary smog wisiał 

nad miastem.

Na tym polegał postęp, którego Addie gorąco nienawidziła.

Położywszy   rękę   na   kierownicy,   ruszyła   na   wschód,   aby   uciec   od   dymu,   i   dwie 

przecznice dalej znalazła klub oraz warsztat rowerowy. W chwilę później, kiedy umówiła się 

już na dostarczenie bicykla, naciągnęła rękawiczki i poszła na przystanek.

Dzień nie należał do udanych. Pierwsze trzy tramwaje były tak zatłoczone, że nawet 

background image

się nie zatrzymały,  więc Adelaide zupełnie straciła głowę i wskoczyła  do czwartego, nie 

sprawdziwszy   nawet   jego   numeru.   Zanim   zdążyła   się   obejrzeć,   tramwaj   ruszył,   a   wtedy 

stwierdziła, że wybrała sześćset trzynastkę, uważaną za najgorszy pojazd w mieście,  i to 

wcale nie z powodu pechowego numeru.

Trasa tego wozu prowadziła bowiem przez najbardziej zatłoczone dzielnice Chicago.

Addie   puściła   uchwyt,   poszukała   wzrokiem   wolnego   miejsca   i   opadła   na   twardą 

drewnianą ławę. Wreszcie mogła wygodnie usiąść. Nienawidziła stania w tramwajach, bo 

wszyscy pasażerowie przewyższali ją wzrostem, więc nie miała czym oddychać. A stanie w 

wozie tej linii okazałoby się z pewnością wyjątkowo uciążliwe.

Wagony przystawały co kilka przecznic i do środka wciskało się coraz więcej ludzi. 

Mieszkańcy   Chicago   najwyraźniej   nie   wierzyli   w   przesądy,   więc   w   tramwaju   panował 

nieopisany tłok. Woń nie mytych ciał dawała się Addie tak mocno we znaki, że dziewczyna - 

zajmująca   na   szczęście  miejsce   przy   oknie   -   wystawiła   głowę   na   zewnątrz.   Wolała   już 

wdychać zatrute powietrze niż ten obrzydliwy smród.

Popatrzyła na ulicę. Właśnie przejeżdżali przez slumsy. Na schodach kamienic bawiły 

się   nie   domyte   dzieci.   Niektóre   były   jeszcze   zupełnie   małe.   Gołe   i   zaniedbane   stąpały 

drobnymi, niepewnymi kroczkami po brudnych chodnikach. Bandy zadziornych wyrostków 

ciskały w tramwaj kamieniami. Szybko przyłączyli się do nich inni. Wszyscy krzyczeli, drwili 

i przeklinali. Wóz Czerwonego Krzyża  spryskiwał ulice środkiem dezynfekcyjnym.  Obok 

beczki wisiały wiadra, które można było w każdej chwili napełnić i dać każdemu, kto by 

wyraził ochotę.

Najwyraźniej jednak nikt nie potrzebował takich środków.

Ponad turkot tramwaju wybijało się żałosne zawodzenie dziecka. Zdesperowani ludzie 

grzebali w śmietnikach, szukając czegokolwiek, co nadawałoby się do jedzenia. Groziła im 

śmierć głodowa. Addie natychmiast przypomniała sobie pączki toczące się po jezdni. Nawet 

bezpańskim psom powodziło się lepiej niż tym biedakom. Dziewczyna poczuła nagłe ukłucie 

winy, nie wiedziała jednak, jak tym ludziom pomóc. Chicago było jej rodzinnym miastem, ale 

jego rozwój wymknął się wszystkim spod kontroli.

Zaledwie rok temu Wielka Wystawa Krajowa ściągnęła tu tłumy z całego kraju.

Większość   nowo   przybyłych   została   na   zawsze.   Chicago   przestało   być   krowim 

miastem na prerii, znanym wyłącznie z wielkiego pożaru, jaki strawił je niemal całkowicie 

przed   dwudziestu   laty.   Podczas   wystawy   szczycono   się   zarówno   wspaniałą   architekturą 

różnych budynków państwowych, jak i bogactwem imprez rozrywkowych oraz występami 

artystycznymi. W ciągu zaledwie jednego roku ogromne koło George’a Ferrisa skusiło dwa 

background image

miliony widzów - zarówno miejscowych, jak i turystów. Wśród nich znalazła się również 

Addie. W nocy gigantyczne koło oświetlone żarówkami było naprawdę godne uwagi, a niebo 

nad Midway Plaisance wyglądało tak, jakby skupiły się na nim wszystkie gwiazdy kosmosu.

Dzięki Wielkiej Wystawie okazało się, że Chicago może stawić czoło najlepszym.

Przemysł, transport i usługi zaczęły konkurować nawet z Nowym Jorkiem. Slumsy 

również.

Ale dla Addie Chicago przestało już być czymś wyjątkowym. Stawało się po prostu 

coraz   brudniejsze   i   bardziej   zatłoczone.   Addie   urodziła   się   w   tym   mieście   przed 

dwudziestoma czterema laty i wyjechała tylko po to, żeby ukończyć bibliotekoznawstwo na 

Uniwersytecie Columbia. Kiedy wróciła do domu, patrzyła na Chicago innymi oczami, ale 

jakoś dawała sobie radę. Czasem tylko - zwykle  pod wpływem listów od ciotki Emily - 

zaczynała tęsknić za nowym życiem. Spychała jednak te myśli głęboko do podświadomości, 

gdzie kryła wszystkie swoje fantazje.

Inne życie stało się właśnie jednym z takich pragnień - pięknym snem o bogactwie, 

sukcesie   i   wspaniałym   mężu.   Odkąd   przed   trzema   miesiącami   straciła   matkę,   Addie   nie 

mogła   odpędzić   od   siebie   tych   marzeń.   Wkradały   się   w   jej   myśli   w   najbardziej 

nieodpowiednich momentach. Czasem doprowadzały ją do łez. Czuła się bowiem samotna i 

nieszczęśliwa.

Ojciec nie żył od dwunastu lat, więc po śmierci matki Adelaide nie został już nikt z 

rodziny, z wyjątkiem ciotki z Kalifornii. Addie bardzo za nią tęskniła, brakowało jej rodzinnej 

więzi.   Ciotka   kochała   ją   przecież   po   prostu   dlatego,   że   nazywała   się   Adelaide   Amanda 

Pinkney. W skrytości ducha dziewczyna liczyła na to, że na wieść o śmierci siostry ciotka 

zaprosi jej jedyną córkę na farmę. Ale taka propozycja nie nadeszła, więc Addie uznała, że 

zapewne wujostwu nie wiedzie się najlepiej. W czasach kryzysu nawet farmerzy z Kalifornii 

nie mieli łatwego życia.

Panna Pinkney wiedziała, że mając wygodny dom i niezłą pracę nie należy narzekać. 

Przed oczami stawały jej często obrazy głodnych ludzi. A w końcu ona nie mogła narzekać na 

brak   jedzenia...   Zerknęła   na   naciągnięte   zapięcie   sukni.   Może   nawet   powinna   nieco 

poskromić apetyt. Tak czy inaczej, ją również coś zżerało. A tym czymś było pragnienie, aby 

żyć inaczej niż dotąd. Ostatnio nic nie sprawiało jej przyjemności. A Chicago - cóż - przestało 

być domem. Gdy rozległ się dzwonek, Addie ujrzała znajomy przystanek przy Mason Street. 

Wstała   i   zaczęła   przeciskać   się   do   drzwi.   Tramwaj   zahamował   gwałtownie   i   cały   tłum 

pasażerów poleciał gwałtownie do tyłu. Adelaide okazała się jednak na tyle przewidująca, aby 

w   porę   pochwycić   podpórkę.   W   chwilę   później   wysiadła   z   wagonu   i   poszła   w   stronę 

background image

biblioteki. W połowie kamiennych schodów zatrzymała się gwałtownie i spojrzała w górę. 

Ale słońce zniknęło. Zostało tylko poszarzałe, zadymione niebo. Zaczęła się zastanawiać, czy 

jeszcze   kiedykolwiek   ujrzy   nad   sobą   czysty   błękit.   Przygarbiwszy   się   lekko,   weszła   do 

budynku.

Istniała nadzieja, że otoczona ukochanymi książkami, wreszcie odnajdzie szczęście.

Następnego dnia zupełnie inna chmura dymu zasnuła firmament - tym razem było to 

bezkresne, bezksiężycowe niebo Kalifornii. Ciemne opary wylatywały z komina lokomotywy 

numer   jedenaście,   stanowiącej   własność   Kompanii   Południowego   Pacyfiku.   Lokomotywa 

pięła się w górę stękając z wysiłku  i zbierając tyle  pary,  by dobrnąć do Modesto, gdzie 

znajdowała się najbliższa stacja. Prawie na samym szczycie wzniesienia na tender z węglem 

wskoczyło dwóch mężczyzn w maskach.

Niższy   -   w   czerwonej   koszuli   -   nachylił   się   do   maszynisty,   celując   do   niego   z 

rewolweru.

- Zatrzymaj pociąg!

Maszynista zbladł, pochwycił hamulec i szarpnął go do tyłu. Koła lokomotywy numer 

jedenaście stanęły gwałtownie w miejscu.

Bandyta w niebieskiej koszuli zeskoczył na ziemię, popędził do wagonu pocztowego i 

załomotał   do   zamkniętych   od   środka   drzwi.   Natychmiast   otworzyło   się   okienko 

obserwacyjne, przez które wyjrzał kurier.

- Wyrzuć sejf! - zażądał bandyta, kierując na niego broń.

- Nie! - Kurier natychmiast zatrzasnął okienko.

Rabuś   dwukrotnie   strzelił   w   powietrze,   a   w   kilka   minut   później   jego   wspólnik 

przyprowadził do wagonu pocztowego maszynistę i strażaka.

- Daję ci dwie minuty na oddanie sejfu. Jeżeli tego nie zrobisz, zastrzelę tych dwóch. - 

Niebieski oparł lufę o zroszone potem czoło maszynisty.

Kiedy   bandyta   czerwony   uczynił   to   samo   ze   strażakiem,   w   wagonie   pocztowym 

nastało zamieszanie. Otworzyła się ładownia, a metalowy sejf wypadł ciężko na zewnątrz.

- Dzięki! - Niebieski opuścił broń. - Teraz wysiadka!

Z wagonu pocztowego wyskoczył  krępy mężczyzna o przerzedzonych  włosach. W 

chwili   gdy   dotknął   stopami   ziemi,   uniósł   ręce   i   zamachał   nimi   rozpaczliwie.   Cała   jego 

odwaga została po drugiej stronie małego okienka.

- Wsiadaj do wagonu z bydłem! - nakazał niebieski, machając mu lufą przed nosem.

Kolejarz   udał   się   posłusznie   we   wskazanym   kierunku.   Bał   się   choćby   na   chwilę 

opuścić ręce. Za nimi szedł bandyta czerwony, z bronią gotową do strzału. Gdy pocztowiec 

background image

znalazł się już w wagonie, rabuś zamknął za nim drzwi, a potem podszedł razem z niebieskim 

do porzuconego sejfu.

Czerwony   zsunął   kapelusz   na   tył   głowy,   posługując   się   lufą   swojego   schofielda 

kaliber 44, zdjął zakurzoną maskę i odgarnął z czoła spocone włosy.

- Udało się! - powiedział z uśmiechem.

Drugi mruknął coś niewyraźnie, odwrócił się i władował cały magazynek w zamek 

sejfu. Otworzywszy na oścież podziurawione jak rzeszoto drzwiczki, wyciągnął ze środka 

pięć woreczków z pieniędzmi. Bandyci upchnęli je szybko pod koszulami i popędzili w dół 

wzgórza. Za ogromną skałą czekały na nich dwa konie przywiązane do drzewa. Rabusie 

natychmiast   dosiedli   wierzchowców   i   odjechali   z   pięcioma   tysiącami   dolarów 

przeznaczonymi na płace pracowników kolei.

Na   pierwszej  stronie   Tribune   wydawanej   w   San   Francisco   znalazł   się   artykuł   o 

napadzie   na   pociąg.   Zawierał   mnóstwo   spekulacji   na   temat   tożsamości   bandytów,   ale 

brakowało w nim jakichkolwiek poszlak mogących ułatwić ich rozpoznanie. Nawet rysopisy 

rabusiów okazały się bardzo niedokładne.

Pierwszy, ubrany w czerwoną koszulę miał z pewnością mniej niż sto osiemdziesiąt 

centymetrów wzrostu i dość jasne włosy. Drugi schował czuprynę pod kapeluszem.

-  Brunet  albo   ciemny  blondyn  -  oświadczył  maszynista  w   wywiadzie   udzielonym 

reporterowi Tribune. - Ale na pewno był chudy jak szczapa i bardzo wysoki.

Dwa tygodnie później Addie - stojąc na palcach - próbowała zdjąć z półki opasły tom. 

Z powodu niskiego wzrostu nie mogła go jednak dosięgnąć, a ktoś zwędził stołek. Takie 

sytuacje   przytrafiały   się   jej   stale,   nawet   podczas   studiów   na   uniwersytecie.   Co   prawda 

większość studentek musiała korzystać z drabinek lub stołków. Addie zupełnie nie mogła 

zrozumieć, dlaczego mężczyźni projektujący biblioteki musieli umieszczać półki tak wysoko. 

Można by sądzić, że tylko Amazonki potrafiły czytać.

A zdarzały się przecież kobiety niższe od Adelaide. Na przykład Hilary - jej była 

koleżanka, a obecna szefowa - miała zaledwie sto czterdzieści osiem centymetrów wzrostu i 

nie   mogła   wybaczyć   Adelaide   równego   metra   pięćdziesiąt.   Z   powodu   głupich   dwóch 

centymetrów Addie cierpiała katusze. Po ukończeniu studiów trafiła wraz z Hilary do nowej 

biblioteki przy Mason Street. Hilary niewłaściwie katalogowała książki, a później winiła o 

wszystko koleżankę. Kiedyś rozlała nawet kawę na jej czek z wypłatą. Odtworzenie czeku 

zajęło   trzy   tygodnie.   Innym   razem   Addie   spędziła   ponad   pięć   godzin   na   porządkowaniu 

katalogu, a później zobaczyła na własne oczy, jak Hilary wywraca trzy drewniane szufladki 

do góry nogami. Niestety, nie pozostało nic innego, jak rozpocząć układanie od początku.

background image

Odkąd   Hilary   została   naczelną   bibliotekarką,   robiła   wszystko,   żeby   podważyć 

kompetencje podwładnej. Nigdy nie pogodziła się z faktem, że Addie ukończyła  studia z 

wyróżnieniem. Umniejszała więc jej zasługi i obciążała ją zadaniami równie bezowocnym jak 

bitwa stoczona przez Napoleona pod Waterloo. Ponadto Hilary bez przerwy się wywyższała, 

co musiało kosztować ją naprawdę sporo wysiłku.

Mimo tych szykan Addie nie przestawała kochać swojej pracy. Wszystko się jednak 

zmieniło,   kiedy   kierowniczka   zaczęła   potrącać   jej   z   pensji   koszt   rzekomo   zaginionych 

książek.   Addie   nie   mogła   już   wytrzymać   takiej   sytuacji   i   nie   obchodziło   ją   to,   że   brat 

szefowej stoi na czele Rady. Każdy dzień przynosił nowe powody do zdenerwowania.

Dochodziła   już   do   końca   rzędu,   wypatrując   swego   stołka,   gdy   usłyszała   nagle 

znienawidzony syk przełożonej.

- Pssst!

Już   chciała   się   odwrócić,   ale   przypomniała   sobie   nagle,   że   Hilary   obarczyła   ją 

odpowiedzialnością za zniknięcie encyklopedii Coliera. Niech się jeszcze chwilę podenerwuje 

- postanowiła.

- Pssssst!

Zupełnie jak zepsuty kocioł parowy - pomyślała Adelaide, z trudem stłumiła uśmiech i 

odwróciła   się   wolno.   Pulchne   dłonie   Hilary   wczepiły   się   kurczowo   w   rzeźbiony   brzeg 

mahoniowego  biurka, a obfity biust zajął pokaźną część blatu,  nad którym  się pochyliła. 

Twarz   szefowej,   przygotowującej   się   do   wydania   kolejnego   psyknięcia,   przybrała 

czerwonofioletowy odcień.

Addie wskazała na swoją pierś z miną urażonej niewinności.

- Ja? - spytała bezgłośnie.

Hilary skinęła gwałtownie głową w kształcie cebuli. Addie otworzyła szeroko oczy i 

zamrugała.

- Wołałaś mnie? - szepnęła.

- Chyba ogłuchłaś! - Hilary wyprostowała plecy i poprawiła pasek ozdabiający jej 

rozłożyste biodra. - Mam krzyczeć? Znasz przecież przepisy!

- Czego chcesz? - Adelaide nie potrafiła ukryć irytacji.

- Chwileczkę. - Hilary przeglądała w pośpiechu stertę papierów. - Znalazłam coś, co 

należy do ciebie.

O co jej chodzi tym razem? - przemknęło Addie przez myśl.

- No! Jest! - Hilary podała jej telegram poplamiony herbatą.

- Mam nadzieję, że to nic złego - dodała tak słodko, że w głowie Addie od razu 

background image

odezwały się dzwonki ostrzegawcze.

Telegram miał już niewątpliwie swój wiek. Adelaide odwróciła kopertę i dostrzegła 

od   razu,   że   klapkę   oderwano,   po   czym   niezdarnie   przyklejono   z   powrotem.   Popatrzyła 

pytająco  na  Hilary,  która   najwyraźniej  nie   potrafiła  ukryć   złośliwego  uśmiechu.  Addie   z 

trudem się powstrzymała, żeby nie wymierzyć jej policzka.

- Dziękuję - powiedziała zimno i odeszła, dumnie zadzierając nos.

Natychmiast potem usłyszała za sobą tupot.

- Zaczekaj! Nie chcesz otworzyć? - Hilary biegła za nią krok w krok aż do toalety. 

Tam jednak Addie otworzyła drzwi i odwróciła się gwałtownie, żeby zatrzasnąć je głośno tuż 

przed nosem pani kierowniczki.

Rozglądając się za jakimś miejscem do siedzenia innym niż sedes, wypatrzyła swój 

stołek   pozostawiony   w   kącie   pomieszczenia   wyłożonego   różową   glazurą.   Minęła   więc 

umywalkę i przycupnęła na taboreciku, po czym rozerwała niestarannie zaklejoną kopertę. 

Telegram nosił datę dwudziestego marca, z czego wynikało wyraźnie, że wysłano go przed 

miesiącem.

Co   za   jędza!   Addie   mogła   dać   głowę,   że   Hilary   przetrzymała   depeszę   z   czystej 

złośliwości. Gdy zapoznała się z treścią, zrozumiała, że podłość koleżanki nie zna granic. 

Ciotka   Emily   i   jej   mąż   zginęli   w   strasznym   wypadku.   Rzeka   wylała,   a   rwący   strumień 

przewrócił ich powóz. Oboje utonęli.

Boże! Teraz naprawdę jestem sama - pomyślała dziewczyna i przeczytała telegram do 

końca. Jako jedyna krewna zmarłych została właścicielką ich farmy.

Zaczerpnąwszy głęboko powietrza, próbowała złagodzić ból w piersiach. Po raz drugi 

w tym roku i po raz trzeci w życiu musiała pogodzić się ze śmiercią.

Wypadek, w którym zginął ojciec, miał jednak miejsce na tyle dawno, że ból po jego 

odejściu znacznie się zmniejszył. Śmierć matki, od dawna przykutej do łóżka, nie stanowiła 

dla   nikogo   zaskoczenia,   a   świadomość,   że   najbliższa   osoba   wreszcie   przestała   cierpieć, 

przyniosła dziewczynie ulgę.

Nie mogła się jednak spodziewać tak okropnego wypadku. Siostra matki była dla niej 

kimś   wyjątkowym.   Nie   widziały   się   wprawdzie   od   ośmiu   lat,   ale   prowadziły   ożywioną 

korespondencję.   Matka   Addie   nie   mogła   zrozumieć   siostry   przejawiającej   wyjątkowe 

zamiłowanie do włóczęgi. Ciotka Emily wyszła bowiem za mąż w wieku trzydziestu pięciu 

lat i wyjechała do jakiegoś dzikiego miejsca w Kalifornii.

Ale Addie zazdrościła ciotce fantazji. Bawiły ją barwne opisy farmy, miasta, ludzi. A 

gdy   ciotka   Emily   zaczynała   się   rozwodzić   nad   bezkresem   kalifornijskiej   ziemi,   Addie 

background image

pogrążała się w marzeniach.

Czytała dalej. Telegram wysłał prawnik, Levi Hamilton. Prosił w nim o jak najszybszy 

kontakt w sprawie farmy.

Ktoś gwałtownie zapukał do drzwi i psyknął.

- Słucham, Hilary?

-   Zamierzasz   tu   siedzieć   cały   dzień?   Nie   masz   prawa   tak   okupować   tego 

pomieszczenia!

Addie wstała, schowała telegram do kieszeni i odkręciła kran. Zmyła smutek z twarzy, 

po czym wróciła do drzwi, otworzyła je na oścież i popatrzyła w przymrużone oczka Hilary. 

Chciała powiedzieć jej coś do słuchu, ale zdrowy rozsądek podpowiadał, że to się i tak na nic 

nie zda. Minąwszy więc obojętnie szefową, przystąpiła do porządkowania katalogu.

Dwie godziny później kończyła właśnie literę D, gdy znowu poczuła na sobie drwiące 

spojrzenie.

Nawet nie podniosła oczu.

- Jeszcze nie skończyłaś?

- Nie.

-   No   i   co?   -   Hilary   postukała   nogą   w   drewnianą   podłogę.   Addie   westchnęła 

przesadnie.

- O czym mówisz?

- Jedziesz?

Niby dokąd? - pomyślała i nagle doznała olśnienia. Hilary miała na myśli farmę w 

Kalifornii. Zaczerpnęła więc głęboko powietrza i przesunęła językiem po zębach.

- Czyżby interesowała cię cudza korespondencja? - spytała.

- Tak sobie tylko myślałam... - odparła wiedźma z uśmiechem.

- Spodobałoby ci  się  na  farmie.  Babranie   się  w  błocie   to na  pewno  odpowiednie 

zajęcie dla osoby twojego pokroju. - Popatrzyła na swoje paznokcie. - Nie trzeba do tego 

znajomości alfabetu.

- Przeniosła wzrok na katalog. - Upewnij się, czy na pewno ułożyłaś wszystko we 

właściwej kolejności. Nienawidzę bałaganu w fiszkach - dodała z mocą i odeszła ciężkim 

krokiem w stronę biurka.

- Spodobałoby ci się na farmie - mruknęła Adelaide, przedrzeźniając Hilary. -

Babranie się w ziemi, dobre sobie.

Po tym, co przeszła w bibliotece, uprawianie roli wydawało się jej idyllą.

Ostatnio i tak bez przerwy nurzała się w błocie.

background image

Położywszy łokcie na blacie biurka, oparła podbródek na rękach. Nie wiedziała, czy 

da sobie radę. Miała trochę pieniędzy, mogła nająć kogoś do pomocy. Poza tym nic nie stało 

na przeszkodzie, żeby nauczyć się czegoś z książek. Nie chciała już mieszkać w Chicago. Nic 

ją w tym mieście nie trzymało, a awantury z Hilary zabiły w niej wszelki entuzjazm do pracy 

w bibliotece. Otrzymała szansę na nowe życie. Taka okazja mogła się nigdy nie powtórzyć. 

Ciotka zdołała przezwyciężyć wszelkie trudności, więc Addie mogła również spróbować. Ale 

najpierw...

Addie popatrzyła na Hilary pochyloną nad biurkiem z pismami.

A więc nienawidzisz bałaganu w fiszkach?

Chwyciła  plik  kart  informacyjnych   spod  litery  D  oraz  spod  litery  R, po  czym   ze 

zręcznością karciarza potasowała bardzo dokładnie ukochane fiszki szefowej.

Bibliotekę zamknięto, a Addie pozbierała swoje rzeczy i z rozkosznym uśmiechem 

przeszła obok tronu Hilary.

Przełożona podniosła na nią wzrok z taką miną, jakby właśnie przeżuwała pikle.

- Już wychodzisz? Tyle jeszcze zostało do zrobienia!

- Tak. Wychodzę. Na dobre. Hilary uśmiechnęła się z triumfem.

Zerknąwszy na katalog, Addie odwzajemniła uśmiech.

- Żegnaj - powiedziała i z uniesioną dumnie głową wyszła z biblioteki.

W południe  słońce prażyło  niemiłosiernie.  Ponad wyblakłymi  sosnowymi  deskami 

peronu kolejowego falował upał. Spod lokomotywy buchnęła biała chmura pary, wchłonięta 

natychmiast przez spragnione powietrze. Konduktor otworzył drzwi i z pociągu wytoczył się 

tłum pasażerów. Już po chwili peron wypełnił się podróżnymi spieszącymi załatwiać swoje 

sprawy w miasteczku. Addie chwyciła kapelusz i wysiadła z wagonu.

Minął ją mężczyzną niosący białą planszę z napisem:

HOTEL   HAMILTON   NAJLEPSZY   W   BLEEDING   HEARTS   TYLKO   DWA 

DOLARY ZA NOCLEG ZE ŚNIADANIEM 

Tuż   obok   Addie   zapłakało   dziecko   przytulone   zbyt   mocno   przez   stęsknionego 

dziadka. Przy metalowym  słupie na południowym  końcu peronu stały wozy i bryczki  do 

wynajęcia. Nikt jednak nie podszedł do Addie.

Poszukała wzrokiem zegara. Ten, który udało się jej wypatrzyć,  wskazywał  drugą 

dwadzieścia pięć, co oznaczało, że pociąg przybył o pięć minut wcześniej. Addie pomyślała z 

uśmiechem, że z pewnością trafiła do Kalifornii. W Chicago nigdy nic nie działo się przed 

czasem.

Pan Hamilton miał wyjść po nią na stację, ale na peronie został tylko zawiadowca 

background image

pogrążony w rozmowie z dwoma mężczyznami, toteż Addie usiadła na zacienionej ławce, 

aby zaczekać.

Z południowej strony peronu dobiegł ją jakiś hałas, więc wyjrzała ciekawie zza filara. 

Coś gruchnęło w wagonie towarowym. W sekundę później przez otwarte drzwi wystrzeliła na 

peron   duża   walizka,   a   w   ślad   za   nią   dwie   mniejsze,   które   wylądowały   obok   pudeł   z 

uszkodzonymi taśmami. Z otwartych pudeł wysypały się ubrania. Bagażowy najwyraźniej nie 

odznaczał się subtelnością. Addie patrzyła z przerażeniem, jak jeden z jej kufrów przesuwa 

się w stronę drzwi, chwieje przez chwilę i ląduje z łoskotem na peronie.

Boże! - pomyślała. Przecież tu jest mój rower!

Wstała gwałtownie z miejsca i pobiegła do wagonu bagażowego.

- Halo! Jest tam kto? - wrzasnęła. Odpowiedziało jej czyjeś mruknięcie.

- Hej! Powiedziałam: halo! - krzyknęła, zaglądając do środka. Z wnętrza dobiegło ją 

szuranie,   a   w   chwilę   później   zobaczyła   plecy   bagażowego,   ciągnącego   z   wyraźnym 

wysiłkiem jakiś wielki kufer. Gdy wreszcie udało mu się go wydobyć na światło dzienne, 

Addie zobaczyła charakterystyczne zdobienie na boku. To był jej własny kufer podróżny. 

Ten, w którym trzymała wszystkie książki opisujące gospodarowanie na farmie.

- Proszę pana! To moje! - krzyknęła Addie, wskazując palcem bagaż.

Położywszy sobie rękę na krzyżu, mężczyzna wyprostował się z wysiłkiem, a potem 

odwrócił   głowę   i   popatrzył   na   Addie   spod   krzaczastych,   białych   brwi.   Jego   twarz   była 

zniszczona słońcem i wiekiem, a policzki zasłaniała mu broda. Na szyi miał czerwony szal, z 

ust   wystawało   mu   cygaro.   Gdyby   jeszcze   włożył   na   głowę   charakterystyczną   czapkę, 

wyglądałby z pewnością jak święty Mikołaj.

Przesunął cygaro w kącik ust.

- Znaczy się to je panine? Przytaknęła.

- No i czego tam napakowała? Kamieni?

- W środku są książki - odparła marszcząc czoło.

- Książki? - spytał, siadając na kufrze. - Nie mam nabożeństwa do tego chłamu.

- A ja przeciwnie - odparła dumnie.

- Szkoda czasu na te głupoty. - Z kieszeni koszuli wyjął zapałkę i potarł trzaskę o bok 

kufra. - Na co panience te papierzyska?

Addie patrzyła z uwagą, jak staruszek wdycha kolejną porcję dymu.

- Zamierzam się nauczyć gospodarowania na roli. Bagażowy dostał takiego kaszlu, że 

o mało się nie udusił.

W końcu schwycił oddech i popatrzył na nią tak, jakby wyrosły jej nagle dwie głowy.

background image

- Chrystusie Panie! Tylko nie to! Te głupie tumany z wybrzeża nie umieją nawet pluć 

pod wiatr!

To jednak nie jest święty Mikołaj - pomyślała Addie, przestając się uśmiechać.

Zaczęła się jednak zastanawiać, czy aby nie rusza z motyką na słońce. Stary pryk 

całkiem jasno sprecyzował swoje stanowisko. Był przekonany, że panna z miasta poniesie 

sromotną klęskę. Adelaide postanowiła natychmiast, że już wkrótce mu udowodni, jak bardzo 

się pomylił. Na razie jednak wolała zmienić temat.

-   Gdzieś   tutaj   powinien   być   rower.   Czy   może   pan   go   znaleźć?   Popatrzył   na   nią 

przeciągle, zanim zdecydował się cofnąć w głąb wagonu, a po chwili Addie usłyszała głośny 

huk oraz stek wulgarnych przekleństw.

-   Halo!  Proszę   pana!   -   zawołała.   -   Proszę   uważać!   Ten   rower   jest   mi   naprawdę 

potrzebny.

Starzec wydał jeszcze kilka groźnych pomruków i potoczył bicykl w stronę drzwi.

- Co, u diaska, paniusia zamiaruje robić z tym żelastwem?

- Będę na nim jeździć.

Odsunął się lekko, otaksował Addie wzrokiem od stóp do głów, po czym przyjrzał się 

dokładnie rowerowi.

- Dużo bym dał, żeby to zobaczyć.

Addie z trudnością stłumiła westchnienie i zaczęła się modlić o cierpliwość.

- Niedługo  nadarzy  się pewnie  taka   okazja. Proszę  ostrożnie!  Zmarszczył  groźnie 

czoło.

- Niby dlaczego?

-   Bo   nie   chciałabym,   żeby   mój   rower   wyglądał   jak   tamte   rzeczy.   -   Wskazała   na 

pozrywane taśmy pudeł oraz walające się wokół ubrania.

Zerknąwszy na peron, wzruszył ramionami.

- Nie zrobiłem tego specjalnie. Dlaczego chce panienka na tym  jeździć? Koń jest 

przecież  lepszy  na  takie  drogi.   -  Wskazał   głową  piaszczysty   trakt   przecinający  północny 

koniec stacji.

Addie przełknęła ślinę.

- Nie lubię koni.

- Mhm.  Nie lubi koni, ale chce się wyuczyć  gospodarki. Miała już dosyć  starego 

zrzędy, wścibiającego nos w nie swoje sprawy.

- Proszę mnie posłuchać, panie... - zawahała się lekko.

- Custus - odparł, uchylając nieistniejącego kapelusza. - Custus McGee.

background image

- A więc, panie McGee, nie rozumiem, z jakiego powodu tak się pan interesuje moimi 

planami. Teraz, jeśli pan zechce...

- Wszystko mnie ciekawi. Custus zawsze musi wiedzieć, co w trawie piszczy. -

Postawiwszy rower obok Addie, wymamrotał coś, co zabrzmiało mniej więcej jak:

“głupia baba”. Potem znów wszedł do wagonu i wyrzucił na peron dwa pudła. Addie 

wolała przezornie zejść z linii ognia.

W chwilę później podeszła do zawiadowcy stojącego nieopodal przechowalni bagażu, 

oddała mu rower i poprosiła o opiekę nad kufrem. Otrzymawszy wskazówki, jak dojść do 

kancelarii adwokackiej, ruszyła naprzód wąskimi uliczkami Bleeding Hearts.

Stanąwszy   pod   żółtym   drewnianym   budynkiem,   w   którym   urzędował   pan   Levi 

Hamilton, Adelaide utwierdziła się całkowicie w przekonaniu, że wyjazd do Kalifornii był 

doskonałym pomysłem.

Wszyscy   -   poza  Custusem   -   traktowali   ją   niezwykle   przyjaźnie.   Gdy   wędrowała 

drewnianym   chodnikiem,  przynajmniej  pięć  osób  życzyło   jej   miłego   dnia.   Pięć  osób!  W 

Chicago pozdrawiali ją jedynie pijacy i kieszonkowcy, którzy mieli w tym ukryty cel.

Otworzywszy drzwi, weszła do kancelarii. Na środku małego pokoju stało samotne 

biurko, zawalone rejestrami i papierami. W rogu przycupnął stary, zakurzony remington. Na 

klawiszach walały się szczątki splątanej taśmy, a szpulki zwisały jak wahadła z blatu biurka.

Drzwi w głębi pokoju były lekko uchylone, dochodziły zza nich odgłosy kłótni.

Addie zawahała się lekko, po czym zapukała w szklaną matową szybę.

Rozmowa umilkła i w chwilę później drzwi otworzyły się na oścież. Niski mężczyzna 

z rzadkimi włosami i czerwoną twarzą wbił wzrok w Adelaide, po czym z przerażoną miną 

zerknął na ścienny zegar.

- Panna Pinkney? - jęknął.

- Pan Hamilton? - spytała skinąwszy głową.

- Tak! Tak! Jakże mi przykro! Zupełnie zapomniałem o pociągu! Proszę do środka.

- Prawnik cofnął się trochę, żeby Addie mogła wejść.

W niewielkim pokoiku siedzieli dwaj mężczyźni.  Obaj odwrócili się gwałtownie i 

popatrzyli na Addie. Jeden - z wyglądu dżentelmen - natychmiast zerwał się z krzesła, drugi 

nawet nie drgnął. Długie, kasztanowate, kręcone włosy opadały mu na kołnierz, wyraźnie 

domagając się fryzjera. Jego kwadratową szczękę porastał szczeciniasty zarost, wąsy również 

nie   wyglądały   najporządniej.   Gość   Hamiltona   miał   opaloną   twarz   o   wydatnych   kościach 

policzkowych i ostrych rysach. Ale największe wrażenie wywarły na Addie oczy mężczyzny: 

żółte jak u wilka i równie groźne.

background image

Gdy wreszcie wstał, Addie zadarła głowę tak wysoko, że splecione w węzeł włosy 

oparły się jej o kołnierz bluzki. Zacisnęła mocno kolana, bo dostała takiego zawrotu głowy, 

jakby się kręciła na diabelskim kole pana Ferrisa. Szybko odwróciła wzrok, aby jakoś temu 

zaradzić.

- Proszę spocząć. - Drugi mężczyzna wskazał jej krzesło.

- Dziękuję. - Addie odwzajemniła uśmiech i usiadła. Brunet patrzył na nią z sympatią. 

Zrobił na dziewczynie  znacznie  lepsze wrażenie  niż blondyn.  Wydawał  się jej po prostu 

bardziej... cywilizowany.

Pan Hamilton krążył nerwowo wokół biurka. Był najwyraźniej spięty i zmartwiony.

Patrzył  na zebranych,  pocierając palcem czoło, jakby ten gest mógł mu  pomóc w 

odnalezieniu utraconych słów. Gdy opuścił dłoń, dziewczyna dostrzegła tuż nad jego brwiami 

ślady atramentu.

- Panno Pinkney... to jest pan Parker. - Wskazał dżentelmena, który znów obdarzył 

nowo przybyłą promiennym uśmiechem. - A to pan Creed.

Addie odwróciła głowę w stronę ludożercy. Zerknąwszy na guzik jego koszuli szybko 

skinęła głową i znów popatrzyła w inną stronę. Nic więcej nie mogła zrobić.

W pokoju zaległa cisza. Addie przygryzła nerwowo wargę. Zrozumiała, że niechcący 

przerwała ważne spotkanie.

-   Panie   mecenasie...   -   zaczęła   cicho,   wstając.   -   Naprawdę   nie   chciałabym 

przeszkadzać.

- Proszę zaczekać! - Hamilton natychmiast zerwał się z miejsca. - Nie może pani stąd 

wyjść.

Dziewczyna ze zdumieniem opadła z powrotem na krzesło.

- Ci panowie przyszli tutaj w związku z panią.

- Ze mną? - spytała, z trudem dobywając z siebie głos.

- To znaczy... w związku z pani wujem i ciotką. - Levi Hamilton pogładził nerwowo 

łysiejącą   czaszkę,   zostawiając   na   niej   granatowe   smugi.   Wyraźnie   zirytowany,   pokręcił 

głową.

-   Niepotrzebnie   wszystko   komplikuję.   Przepraszam   pana,   panie   Creed,   ale   muszę 

porozmawiać z panem Parkerem na osobności.

Hamilton i Parker wyszli,  a Addie zrozumiała, że zostanie sama z człowiekiem  o 

nazwisku Creed.

- Ale... - wyjąkała w chwili, gdy za prawnikiem i brunetem już zamknęły się drzwi.

Zaległa  cisza. Dziewczyna  czekała,  bawiąc  się małym  perłowym  guziczkiem  przy 

background image

rękawiczce. Creed, czyli kanibal, nie odezwał się ani słowem.

Zegar tykał niecierpliwie, Addie wykręcała guziczek. Czas wlókł się niemiłosiernie, a 

między nimi nadal nie padło nawet słowo. Wciąż czuła jednak na sobie spojrzenie żółtych 

oczu. Guziczek został jej w ręku, popatrzyła na niego ze zdumieniem.

Krzesło ludożercy skrzypnęło głośno, a dziewczyna schowała guziczek do torebki.

Znowu zaległa cisza, więc zaczęła udawać, że czegoś szuka, dopóki mężczyzna nie 

oderwał od niej wzroku. Nie udało się jej stłumić westchnienia.

Zerknęła na drzwi.

Co ich tak długo zatrzymuje?

Powędrowała wzrokiem na mahoniowe biurko, zasłane księgami i papierami. Obok 

pudła zawierającego - sądząc z naklejki - niebrudzącą taśmę do maszyn leżał opasły tom 

oprawiony   w   skórę.   Pudło   było   jednak   puste.   Addie   uśmiechnęła   się   lekko,   gdyż   przed 

oczyma stanął jej obraz pana Hamiltona pobrudzonego tuszem i oplatanego w całe metry 

“niebrudzącej taśmy”.

Zawsze uważała, że adwokaci to spokojni ludzie o chłodnym  sposobie bycia. Pan 

Hamilton jednak nie pasował zupełnie do tego obrazu. Z pewnością był nerwowym małym 

człowieczkiem.

Takim   jak   ty   -   pomyślała,   odrywając   kolejny   guzik   od   rękawiczki.   Uznała,   że 

postępuje niezwykle głupio, szarpiąc nerwowo guziki tylko z powodu spojrzeń pana Creeda. 

Zaczęła się zastanawiać, co też człowiek tego pokroju mógł mieć wspólnego z jej wujem i 

ciotką. Może był jakimś zapomnianym krewnym wuja? Addie nie znała Josiaha Mitchella, 

wiedziała   tylko   tyle,   że   ciotka   była   z   nim   szczęśliwa.   Josiah,   kawaler   po   czterdziestce, 

szpakowaty   farmer   z   zachodu   wkradł   się   w   życie   ciotki   zupełnie   nagle,   ale   Emily 

zdecydowała się go poślubić po niespełna dwóch miesiącach znajomości, po czym od razu 

wyjechała   z   nim   do   Kalifornii.   W   listach   nigdy   jednak   nie   wspominała   o   żadnych 

powinowatych.

Zaraz potem Addie przypomniała sobie o telegramie. Wynikało z niego, że to ona jest 

jedyną żyjącą krewną wujostwa. A zatem ludożerca nie należał do rodziny...

Wyobraźnia wyraźnie dawała o sobie znać. Zapewne działo się tak dlatego, że pan 

Creed  miał   zbyt  długie  włosy,   żółte   wilcze   oczy  i   okazał   się  niemową.   Może  po  prostu 

pracował  na  farmie  w   charakterze   parobka?  Z  pewnością  tak  właśnie  wyglądała   prawda. 

Addie   zaczynała   nawet   powoli   wierzyć   w   to,   że   Creed   jest   bardzo   miłym   człowiekiem. 

Powinien tylko choć raz się odezwać.

Guzik wyśliznął się jej z palców i potoczył po podłodze tak głośno, jakby był kulą 

background image

armatnią, a nie maleńką sztuczną perełką. Addie pochyliła się i nakryła go dłonią. Pochylając 

głowę, zerknęła od dołu na mężczyznę.  Był  ubrany na czarno, tylko  koszulę  miał  szarą. 

Siedział na krześle, wyciągając nieprawdopodobnie długie nogi w brudnych wysokich butach. 

W miejscu, gdzie opierał obcasy, na podłogę spadły grudki błota.

Nic dziwnego, że jest taki wysoki - pomyślała. Nigdy w życiu nie widziałam nikogo o 

równie długich nogach.

Nagle   krzesło   skrzypnęło   głośno,   wykrzykując   spóźnione   ostrzeżenie.   Addie 

natychmiast wyprostowała się jak struna. Wirowało jej przed oczami. Zamrugała, usiłując 

odzyskać pełną zdolność widzenia. Próbując uspokoić oszalałe bicie serca, złożyła ręce na 

kolanach w geście modlitwy. Tylko niebiosa mogły jej bowiem pomóc w wybrnięciu z tej 

idiotycznej sytuacji.

Zamiast jednak się modlić, Addie znowu zerknęła na Creeda. Nie rozumiała, dlaczego 

w ogóle się nie odzywa. Nawet w Chicago ludzie zwykle podejmowali rozmowę, jeśli los ich 

skazywał   na   swoje   towarzystwo.   A   może   ludożerca   nie   potrafi   rozmawiać   z   kobietami? 

Mężczyźni   bywają   wstydliwi.   Adelaide   przypomniała   sobie   nieśmiałych   chłopców   z 

college’u. Wielokrotnie to ona lub jej przyjaciółki inicjowały rozmowy z kolegami.

Creed   nie   przypominał   jej   jednak   żadnego   znajomego   studenta.   I   nie   był   ani 

nieśmiały,   ani   też   nawet   pełen   rezerwy,   lecz   bardzo   napięty.   Otaczała   go   dziwna   aura 

surowości, może nawet prostactwa. Addie myślała chwilę, po czym doszła do wniosku, że 

postępuje głupio. To na niej spoczywał obowiązek przerwania tej ciszy.

Zaczerpnąwszy głęboko powietrza, zdobyła się na uśmiech.

- Ładna pogoda, prawda? - zagadnęła.

Odwrócił bezszelestnie głowę, żeby prześwidrować ją na wylot wilczymi oczami.

- Nie.

Uśmiech zastygł jej na wargach.

- Jest cholernie gorąco. - Dźwięk głębokiego głosu niósł się echem po całym pokoju.

Addie  wybałuszyła   na  niego   oczy.  Głos   zupełnie  nie   pasował   do  tego   wysokiego 

mężczyzny z długimi włosami. Spodziewała się raczej ochrypłego brzmienia, współgrającego 

z   ogorzałą   twarzą   o   twardych   rysach.   Ludożerca   mówił   jednak   czysto,   wyraźnie   i   tak 

dźwięcznie, że ten niezwykły timbre przypominał śmiałe tony Vivaldiego wygrywane przez 

basy Chicagowskiej Orkiestry Symfonicznej.

Melodia wypowiedzi nie złagodziła jednak nieuprzejmej treści. Mimo wszystko Addie 

nie poczuła się urażona. Rzeczywiście, upał nie malał. W pokoju robiło się coraz goręcej. 

Niepotrzebnie   zrobiła   tę   głupią   uwagę   na   temat   ładnej   pogody.   Z   drugiej   strony   żaden 

background image

dżentelmen nigdy by jej przecież nie zaprzeczył. Pierwsze wrażenie okazało się trafne. Creed 

był prawdziwym grubianinem! Ale ten grubianin przemówił głosem zaczarowanego księcia.

.Montana wyglądał przez okno. Ta natrętna mała osa działała mu na nerwy. Tylko 

tego mu jeszcze brakowało, żeby go zamknęli w jednym pokoju z jakąś głupią babą!

A szczególnie taką, która nie miała nic innego do roboty, jak tylko gapić się na niego 

bez przerwy i rozmawiać o pogodzie. Stłumiwszy ziewnięcie, zwalczył pokusę oparcia głowy 

o   krzesło.   Piekły   go   oczy,   ale   gdyby   je   przymknął,   z   pewnością   natychmiast   by  zasnął. 

Zmęczenie dawało o sobie znać..- Z fefiachapi jechał dwa długie dni. Telegram od Wade’a 

Parkera nadszedł w dzień potem, jak obiecał pomóc staremu przyjacielowi. Zatelegrafował 

więc do adwokata, że się spóźni i nie dojedzie do Stockton wcześniej niż za dwa tygodnie.

W   dalszym   ciągu   nie   mógł   uwierzyć   w   treść   depeszy.   Stary   doktor   Henderson 

zostawił mu działkę. Montana zdążył już zapomnieć o starym przyjacielu ojca, tym bardziej 

że w ogóle go nie widywał. Doktor jednak najwyraźniej pamiętał o nim.

Albo też o krzywdzie, jaką wyrządzono Artemusowi Creedowi.

Ten dzień sprzed czternastu lat, kiedy to jego ojciec zginął od kuli tylko dlatego, że 

kolej chciała się jeszcze bardziej wzbogacić, utkwił na zawsze w pamięci Montany. A w taki 

upał obraz tragicznych wydarzeń stawał się szczególnie wyrazisty i realistyczny. Creedowi 

wydawało się nawet, że słyszy brzęczenie much, a w nozdrza uderzał go zapach spalonej 

ziemi, gorącego powietrza i śmierci. Tego właśnie dnia było parno, upalnie i duszno. Zerknął 

na kobietę.

Obracała coś w palcach i spoglądała nerwowo na zegar, próbując nie zwracać na niego 

uwagi,   co bardzo  mu  zresztą   odpowiadało.   Jak można   mówić   o pięknej   pogodzie,  skoro 

temperatura dochodzi do trzydziestu stopni w cieniu? Chryste!

Montana zupełnie nie miał ochoty na takie pogawędki. A w dodatku nie rozumiał, co 

nieznajoma robi w kancelarii.

Kiedy wreszcie znalazł się w Stockton, zastał tam wiadomość od Parkera, w wyniku 

czego musiał tłuc się aż do tej dziury. Zajęło mu to prawie pół dnia, ale ledwo zdążył usiąść, a 

już Hamilton i ten dragi zaczęli się kłócić o tę całą Addie. A Montana chciał tylko usłyszeć, 

gdzie jest działka doktora i odebrać stosowne dokumenty. Potem zamierzał się umyć, zjeść 

coś i choć na chwilę zmrużyć oczy przed oględzinami swoich nowych włości.

Jego włości! Boże! Po tylu latach tułaczki od miasteczka do miasteczka, z farmy na 

farmę... Creed nigdzie nie potrafił się zakorzenić. Nigdy nie marzył nawet o ziemi, na której 

pracował. Nie mógł rościć sobie praw do jakiejkolwiek działki, farmy czy domu. Aż do teraz. 

Przetarł zmęczone oczy. Obawiał się, że ten spadek to tylko sen. Taki, który nagle się kończy, 

background image

a wszystko, co było w nim piękne, znika bezpowrotnie. Kiedy jednak rozejrzał się po pokoju, 

doszedł do wniosku, że nie śni. Naprawdę siedział w biurze jakiegoś nieznajomego adwokata 

i miał otrzymać kawałek ziemi - nie zrealizowane marzenie ojca!

W końcu otworzyły się drzwi i stanęli w nich Wadę Parker i Levi Hamilton. Twarze 

prawników nie wyrażały żadnych emocji. Gdy Levi usiadł, Wadę również przyciągnął sobie 

krzesło. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, aż w końcu Hamilton zasugerował, aby adwokat 

Montany przemówił jako pierwszy.

- Chociaż reprezentuję pana Creeda, zamierzam poruszyć kwestie dotyczące również 

panny   Pinkney,   toteż   byłbym   wdzięczny,   gdybyście   zechcieli   mnie   państwo   spokojnie 

wysłuchać. - Parker popatrzył na Addie, która skinęła głową. - Mój klient, doktor Benjamin 

Henderson,  otrzymał  działkę   ziemi.  To  duża   działka,  prawie   sześćset  czterdzieści  akrów. 

Doktor dostał ją w prezencie od Agostina Bernarda, pierwszego właściciela Del Valle Valley, 

w podzięce za uratowanie życia wnuczki. Doktor zmarł jednak w kwietniu, a działkę zostawił 

w spadku panu Creedowi.

Montana zauważył, że natrętna osa odwróciła ku niemu swoją bladą twarz mieszczki. 

On   jednak   nie   potrafił   nic   wyczytać   z   tych   ogromnych   ciemnych   oczu,   skrywających 

doskonale wszystkie myśli.

- Odszukanie spadkobiercy doktora zajęło mi sporo czasu - ciągnął Parker. - W końcu 

udzielił   mi   pomocy   jeden   z   jego   przyjaciół,   toteż   wysłałem   panu   Creedowi   telegram,   w 

którym zawarłem o informacje na temat testamentu Hendersona.

Wszystko wydawało się jasne. Montana Creed odziedziczył tytuł własności działki.

Montana  odetchnął  z ulgą.  Przez  chwilę  bardzo poważnie  się obawiał,  że  ta????? 

może mieć coś wspólnego z ziemią, jego ziemią.

- Ale potem wynikł jednak pewien problem - oznajmił Wadę Parker.

Problem? Montana poprawił się na krześle i czekał.

- Pojechałem obejrzeć nieruchomość. Działka doktora była kiedyś po prostu zwykłym, 

niezagospodarowanym kawałkiem ziemi, a ja znalazłem prawdziwą farmę ze stodołą, studnią, 

ogrodzeniem i przede wszystkim domem.

Montana odwrócił wolno głowę w stronę kobiety. A więc jednak!

- I tu się zaczyna moja rola - przerwał Hamilton, obracając w palcach ołówek. -

Na farmie mieszkali Mitchellowie, czyli pani wujostwo, panno Pinkney.

Dziewczyna nadal patrzyła przed siebie nic nierozumiejącym wzrokiem, ale Montana 

czuł wyraźnie, że ziemia wyślizguje mu się z rąk, zanim jeszcze zdążył jej dotknąć.

Hamilton zatknął ołówek za ucho.

background image

-   Mitchellowie   weszli   w   posiadanie   działki   zupełnie   legalnie.   Zapłacili   za   nią 

talonami. Niestety, ten, kto im ją sprzedał, był oszustem, gdyż sfałszował tytuł własności. 

Prawo do nieruchomości przysługiwało wyłącznie dobroczyńcy pana Creeda.

Dzięki   Bogu!   Montana   zauważył,   że   kobieta   zbladła   jeszcze   bardziej   i   choć   nie 

potrafił niczego odczytać z jej oczu, wiedział, jak jest przejęta. Nawet trochę jej współczuł, 

ale   nie   przesadnie,   bo   bardzo   się   cieszył,   że   nie   musi   się   przejmować   tym   całym 

zamieszaniem. Na usta wypełzł mu uśmiech pełen ulgi, którego nie potrafił ukryć.

- Więc niczego nie odziedziczyłam? - spytała cicho?????.

- Otrzymała pani w spadku farmę, ale ponieważ pani rodzina nie miała pełnego prawa 

do dysponowania tą nieruchomością, wynikły pewne trudności.

- Ach, tak.

Chryste! Przecież ona zaraz się rozpłacze! Jeszcze mu tylko tego brakowało.

Zaczął jej naprawdę współczuć.

- Przykro mi, panno????? - mruknął, zerkając na nią spod oka. - Tak to już bywa. Raz 

pod wozem, raz na wozie.

Zadarła nos.

- Nazywam się Pinkney - sprostowała.

- Chwileczkę - przerwał Hamilton. - Problem polega na tym, że panna Pinkney ma 

prawo do pewnych roszczeń wobec farmy.

Montana zerwał się z krzesła.

-   Co   pan   chce   przez   to   powiedzieć,   do   cholery?   Przecież   ten   akt   własności   był 

sfałszowany!

- Istotnie, ale to nie Henderson zagospodarował ziemię, a Mitchellowie zajmowali się 

działką   w   dobrej   wierze   i   oczywiście   podwyższyli   znacznie   jej   wartość.   Nic   dziwnego, 

stworzyli przecież dochodową farmę wraz z całym zapleczem gospodarczym. W ich działaniu 

trudno się doszukać jakiejkolwiek nieuczciwości.

Panna Pinkney może sobie rościć takie samo prawo do tej ziemi jak pan, panie Creed. 

- Hamilton zerknął na małą kobietkę i wyszczerzył do niej zęby w nerwowym uśmiechu.

Montana z największą ochotą wtłoczyłby mu te zęby do gardła. Zamiast tego odwrócił 

się do Parkera.

- Czy on ma rację? - krzyknął.

- Proszę się uspokoić. - Wadę popatrzył swojemu klientowi prosto w oczy. -

Będziemy walczyć. Za kilka dni przyjedzie sędzia Beck. Niech on rozstrzygnie ten 

problem. To mądry człowiek, a pan odziedziczył przecież legalnie tytuł własności. - Trzasnął 

background image

pięścią w stół. - Nawet ja uważam, że Levi przesadza.

Hamilton zerwał się na równe nogi.

-   Wcale   nie.   Są   precedensy.   Johnson   przeciwko   Wrightowi   w   1872,   Beckman 

przeciwko Hainesowi szesnaście lat później.

Dziewczyna w milczeniu wodziła oczami po ich twarzach.

- Proszę się nie martwić, panienko - powiedział adwokat, unosząc wojowniczo dłoń. - 

Nabyła pani prawo do tej ziemi. Nie poddamy się tak łatwo! - krzyknął, uderzając pięścią w 

blat. Pojemnik  na ołówki spadł z trzaskiem  na podłogę,  jego zawartość rozsypała  się po 

dywanie, a prawnik dał nura pod biurko.

Wadę   zerknął   na   Montanę   i   potrząsnął   głową.   Hamilton   podniósł   się   z   trudem, 

otrzepując spodnie.

- Co mówiłeś, Levi? - spytał Parker, z trudem kryjąc triumfalny uśmiech.

Na twarzy Hamiltona pojawił się wstyd czy też gniew - Montana nie był tego całkiem 

pewien.

- Mówiłem, że ziemia będzie nasza - odparł, łypiąc ponuro na Wade’a.

Ten zaś  skrzyżował  buńczucznie  ramiona  na piersiach  i odwzajemnił  wyzywające 

spojrzenie.

Montana nie zamierzał tracić działki. Pochwycił krawędź biurka i wychylił tak daleko, 

że zetknął się niemal nosem z Hamiltonem.

- Nie pozwolę, żeby jakiś prowincjonalny adwokacina do spółki z kompletną wariatką 

odebrali mi ziemię. - Odwrócił się i popatrzył zimno na dziewczynę. - A szczególnie taką 

wariatką, która nawet nie miałaby pojęcia, gdzie posiać ziarno.

Addie podskoczyła na krześle, jak ukłuta, poruszona do głębi. Umysł jej pracował tak 

intensywnie, że niemal zaczął dymić.

- Może się pan wypowiadać w moim imieniu, prawda? - spytała, odwracając się wolno 

do Hamiltona.

Adwokat przytaknął skwapliwie.

- W takim razie proszę przekazać panu Creedowi, że zaraz mu wytłumaczę, gdzie ma 

zasiać swoje ziarno.

Hamiltona zatkało, a Montana poczuł, że krew napływa mu twarzy. Nawet opanowany 

Wadę nie powstrzymał się od uśmiechu. Wszyscy patrzyli ze zdziwieniem na Addie, jakby 

nadal nie mogli uwierzyć, że te słowa naprawdę padły z jej ust.

Dziewczyna podniosła się z krzesła, jakby powiedziała już wszystko, co było istotne, i 

poprawiła oszpecone rękawiczki.

background image

- Zaczekam na sędziego w hotelu. Do zobaczenia na rozprawie, panie Creed - dodała, 

patrząc mężczyźnie prosto w oczy.

Montana przyglądał się w osłupieniu, jak Addie wychodzi z pokoju. Nadal nie był 

pewien, czy ta dziewczyna na pewno zdaje sobie sprawę ze znaczenia swoich słów.

Addie przemierzała tam i z powrotem pokój hotelowy, marząc wyłącznie o tym, żeby 

rąbnąć Montanę po głowie. Zaciskając dłonie, poczuła, że paznokcie wbijają się jej boleśnie 

w skórę. Nie zwracała jednak na to uwagi, bo zalewała ją wściekłość. Jak on śmiał w ten 

sposób z nią rozmawiać? Potraktował ją przecież zupełnie tak, jakby zamierzała mu ukraść 

jego własną ziemię. A ziemia należała przecież do niej!

Do niej... A jeśli jednak nie? W takim przypadku Addie znalazłaby się w fatalnej 

sytuacji. Sprzedała maleńkie mieszkanko, w którym mieszkała całe życie,  i wyruszyła  na 

zachód jedynie z rzeczami niezbędnie potrzebnymi do życia oraz ulubionymi pamiątkami. 

Miała trochę pieniędzy, ale te skromne środki nie wystarczyłyby z pewnością na stworzenie 

farmy.   Nawet   nie   była   przekonana,   czy   poradzi   sobie   z   już   istniejącym   gospodarstwem. 

Wiedziała jednak przynajmniej tyle, że musi spróbować. Nie mogła pozwolić na to, by ten 

gbur odebrał jej ziemię.

Dopóki nie nazwał jej wariatką, myślała o jakimś sensownym kompromisie.

Zamierzała  zaproponować, że go wykupi,  ale gdy po raz drugi tego samego  dnia 

została   potraktowana   jak   osoba   niespełna   rozumu,   całkowicie   straciła   cierpliwość.   Ten 

mężczyzna uważał ją za kogoś gorszego wyłącznie dlatego, że była kobietą. Postanowiła mu 

udowodnić, jak bardzo się pomylił.

Usiadła   na   łóżku   równie   twardym   jak   siedzenia   w   pociągu.   Czując   na   swych 

ramionach cały ciężar świata, głęboko westchnęła. Była naprawdę bardzo zmartwiona. Jeśli 

sędzia nie uznałby jej roszczeń, nie miałaby gdzie mieszkać.

Jeden Pan Bóg wiedział, że nie chciała wracać do Chicago, ale w Kalifornii również 

nie mogła zaczynać od zera. Farma ciotki Emily dawała jej przynajmniej jakieś - choćby 

nawet nieuzasadnione - poczucie bezpieczeństwa.

Podeszła do okna i otworzyła je na oścież w nadziei na bodaj najmniejszy powiew 

wiatru.   Ale   powietrze   stało   w   miejscu.   Okno   hotelowe   wychodziło   na   podwórze,   gdzie 

właśnie rozładowywano wóz z lodem. Gdy lodziarz ujął blok lodu w szczypce, z wozu spadło 

trochę siana. W taki upał pozostawały jedynie tego typu zajęcia.

Addie zwilżyła wargi językiem, wyobrażając sobie, że zmrożona kostka rozpuszcza 

się jej w ustach. Do wozu podbiegło dwoje dzieci. Chłopiec w spodniach obciętych kawałek 

za kolanem oraz słomkowym kapeluszu na głowie wyciągnął z kieszeni mały nożyk, odłupał 

background image

niewielką   grudkę   z   lodowej   bryły,   po   czym   podał   ją   malcowi   z   jasnopomarańczowymi 

włosami. Kiedy obaj zaczęli uciekać wąskim zaułkiem, pogonił ich pies. W tej samej chwili 

Addie przypomniała sobie chicagowskie psy i pączki.

Ale   tutaj   wszystko   wyglądało   inaczej.   Te   dzieci   nie   głodowały,   nie   były   także 

złośliwe.   Obaj   chłopcy   wyglądali   zdrowo,   mieli   pucołowate,   rumiane   policzki,   ale   jak 

wszystkie   szkraby   na   świecie   uwielbiały   psocić.   Gang   wyrostków   z   Chicago   już   dawno 

napadłby na lodziarza i dotkliwie go pobił.

Chociaż spędziła w Kalifornii zaledwie parę godzin, zdążyła zrozumieć, że nareszcie 

odnalazła swoje miejsce na świecie. Sędziego oczekiwano dopiero za dwa dni, a przez ten 

czas Addie musiała obmyślić jakiś sposób, aby zdobyć prawo do ziemi.

Krążyła w kółko do chwili, gdy nie była już stanie myśleć o czymkolwiek innym.

Nie mogła też usiedzieć na twardym łóżku, więc wróciła do okna i zauważyła jakiś 

wóz, który zatrzymał się w tumanach kurzu tuż przed hotelem. Woźnica zeskoczył z kozła i 

zdjął kapelusz, odsłaniając siwą, kudłatą czuprynę.

Był   to   Custus   McGee,   który   przywiózł   jej   rzeczy.   Uderzywszy   kilkakrotnie 

kapeluszem o nogę, rzucił go na kozioł, a potem zerwał z wozu plandekę okrywającą bagaże.

Bagaże! Właśnie! Wystarczyło, aby rzuciła okiem na kufry leżące w wagonie, a już 

wiedziała, co należy robić.

Wychyliła się przez okno.

- Halo! Panie McGee!

Wstał, wrósł na chwilę w ziemię, pyknął z cygara i wbił w nią wzrok.

-   Proszę   to   tu   zostawić   -   powiedziała.   -   Zaraz   schodzę.   -   Chwyciwszy   torebkę, 

wypadła przez drzwi prosto w objęcia Montany Creeda.

Odniosła wrażenie, że ludożerca przeraził się tak samo jak ona. Uniosła więc dumnie 

podbródek i popatrzyła na niego z wyższością. Szybko puścił jej ramiona, jakby się sparzył.

- Powinna pani uważać, panno?????. - Minąwszy Addie bez słowa, otworzył sąsiednie 

drzwi.

-   Nazywam   się   Pinkney   -   sprostowała,   zaciskając   pięści.   Najchętniej   rzuciłaby   w 

niego torebką, ale to by mocno pokrzyżowało jej plany. Zamiast tego odwróciła się i odeszła. 

Znajdowała się właśnie na szczycie schodów, kiedy znów usłyszała jego głos.

- Panno?????.

Wrosła w ziemię.

- Do zobaczenia w sądzie - rzucił i trzasnął drzwiami.

Z hotelu wyszła tylnymi drzwiami, a na ulicy czekał na nią Custus.

background image

Zaczęła powoli iść w jego kierunku, ale tuż nad nią otworzyło się okno. Oparłszy się o 

budynek,   podniosła   wzrok.   Zapewne   właśnie   tam   znajdował   się   pokój   ludożercy. 

Odwróciwszy się do Custusa, Addie skinęła na niego ręką, nie odrywając pleców od ściany.

Custus składał właśnie plandekę.

- Psst! - syknęła. Boże! Zachowuję się zupełnie jak Hilary - przemknęło jej przez 

myśl. - Panie McGee!

Podniósł   na   nią   wzrok,   więc   przywołała   go   do   siebie   gestem   ręki.   Ten   człowiek 

poruszał się zupełnie jak ślimak.

- Ile pan sobie życzy za to, żeby mnie zawieźć do Mitchellów?

- A dlaczego panienka pyta? Policzyła cierpliwie do dziesięciu.

- Bo ta posiadłość należy teraz do mnie.

Jedno małe kłamstewko nie mogło zaszkodzić. Ponadto naprawdę mogła rościć sobie 

prawo do tej farmy.

- Emily Mitchell była moją ciotką - dodała, lukrując cygaństwo odrobiną prawdy.

Oparł się o mur.

- Wcale nie jest panienka do niej podobna. Wcale a wcale.

- Bo wrodziłam się w ojca, a ona była siostrą matki. Więc?

- otworzyła torebkę.

- A ile panienka zamiaruje zapłacić?

- Dwa dolary i ani grosza więcej. Zabierze mnie pan tam w końcu czy nie?

Wziął pieniądze i odwrócił się. Rozprostowując jeden z banknotów na hotelowym 

murze, wygładził na nim zmarszczki. Potem podniósł go pod słońce i dokładnie obejrzał.

- Jest prawdziwy - powiedziała Addie, krzyżując ręce na piersiach.

- Pewnie. - Zwinął banknoty i włożył je do kieszeni. - Zawiózłbym tam panią za dolca, 

ale wszyscy ze Wschodu szastają forsą.

- Odezwawszy się w te słowa, poczłapał do wozu, narzucił plandekę na kufer, po 

czym wskoczył na kozioł i znów spojrzał na swoją pasażerkę.

Addie   zerknęła   w   okno,  po   czym   ruszyła   w   stronę   fury,   starając   się   trzymać   jak 

najdalej od koni. Pochwyciwszy krawędź wozu, spróbowała podciągnąć się wyżej, ale nic 

tego nie wyszło. Kiedy jednak rozejrzała się wokoło, nieopodal hotelowych drzwi wypatrzyła 

wielkie  pudło.  Rzuciwszy torebkę   na siedzenie,  przysunęła  skrzynię  pod  wóz, stanęła   na 

wieku   i   weszła   na   górę...   Otrzepawszy   rękawiczki,   obdarzyła   starego   safandułę   uroczym 

uśmiechem.

- Może w końcu poradzi sobie jakoś panienka z tą farmą.

background image

- Custus mrugnął do niej porozumiewawczo, po czym pognał batem konie.

Pół godziny później Addie żałowała, że nie została w hotelu. Custus nie zwalniał 

nawet   na   zakrętach   i   wybojach.   W   pewnym   momencie   musiała   go   mocno   chwycić   za 

ramiona, żeby nie wypaść z wozu.

W końcu staruszek zatrzymał zaprzęg i wyciągnął przed siebie rękę.

- Już widać farmę Mitchellów.

Adelaide dostrzegła pierwszy zarys farmy w blaskach zachodzącego słońca. A gdy 

Custus skręcił na piaszczystą drogę wysypaną żwirem, uśmiechnęła się radośnie.

Farma wywarła na niej ogromne wrażenie.

Świeżo   zaorane   pola   miały   barwę   sjeny.   Przy   końcu   piaszczystej   drogi   stała 

dwupiętrowa   stodoła,   a   nieco   dalej   z   tyłu   wysoki   biały   młyn.   Między   stodołą   a   domem 

mieściły się opustoszałe zagrody i kurnik. Niewielki  dom otaczała  mała weranda. Wokół 

tarasu rozciągał się trawnik, który niegdyś dochodził niemal do ganku. Drewniane zielone 

okiennice chroniły okna przed burzą, a na dachu gontowego dachu wyrastał niewielki komin 

z czerwonej cegły. Najpiękniejsze jednak było drzewo. Ogromny, rozłożysty dąb rzucał cień 

na fronton domu.  Jego szerokie palczaste  gałęzie  wskazywały  wszystkie  strony świata,  a 

sądząc z grubości pnia, okazałe drzewo musiało tu rosnąć przez stulecia. Za domem pyszniły 

się wysokie eukaliptusy, a w pobliżu kurnika drzewka owocowe.

Custus zatrzymał wóz.

-   No,   jesteśmy   na   miejscu,   panienko.   Tu   jest   panina   farma.   Zwierzaki   zostały 

tymczasem u Latimerów i Johnsonów. Jak się tylko sąsiedzi dowiedzą, że pani już jest, musi, 

że od razu przyprowadzą. - Custus zeskoczył z kozła, zdjął płachtę i zaczął rozpakowywać 

bagaż.

Addie przypomniała sobie o rowerze. Ześlizgując się ostrożnie na dół, uderzyła w bok 

wozu. Konie zarżały ze złością, a Addie natychmiast puściła krawędź. Padając na ziemię 

złamała obcas sznurowanych butów, po czym plasnęła siedzeniem w błoto.

Kiedy tylko odzyskała spokój, zmierzyła Custusa lodowatym spojrzeniem. On jednak 

wcale nie zwracał na nią uwagi. Kufer z całym dobytkiem Addie upadł na drewniany ganek, a 

Custus zaczął odrywać deski z zabitych na głucho drzwi.

Dziewczyna   wstała,   otrzepała   się   z   kurzu   i   sama   poszła   po   rower.   Chwyciwszy 

przednie koło, postawiła je na ziemi, żeby sprawdzić, czy przypadkiem się nie powyginało. 

Ku jej wielkiemu zdziwieniu bicykl był cały, więc potoczyła go wolno w stronę domu.

W   dziesięć   minut   później   wszystko   już   było   wyładowane.   Addie   zapaliła   lampy 

naftowe i popatrzyła za odjeżdżającym Custusem. Rozpakowała kilka rzeczy, napompowała 

background image

trochę wody ze studni i znalazła czystą bieliznę w komodzie ciotki.

Umyła się, przebrała i wśliznęła do miękkiego, puchowego łóżka. W ciągu paru minut 

zasnęła.

Pierwsze   promienie   wschodzącego   słońca   wpadły   przez   okno   do   sypialni.   Addie 

owinęła się mocniej kołdrą i uśmiechnęła szeroko. Wreszcie była u siebie, na swojej ziemi, a 

żaden sędzia nie mógłby jej przecież wyrzucić z własnego domu.

Przeprowadzka do Kalifornii okazała się najlepszym pomysłem, jaki mógł jej wpaść 

do głowy. To przecież ona - a nie Creed - objęła farmę w posiadanie. Odrzuciwszy kołdrę, 

wstała i narzuciła szlafrok. Podeszła do umywalki, nalała trochę wody, a następnie umyła 

twarz i zęby. Po chwili poczuła się o wiele lepiej, więc wyszła na ganek, aby popatrzeć na 

wschód   słońca.   Na   tle  wzgórz   niebo   przybrało   jaskraworóżową   barwę,   a   w   górze 

przechodziło od jasnego fioletu do głębokiego błękitu. O istnieniu takiego błękitu już dawno 

zapomniała.

W ciszę wdarł się nagle jakiś dziwny trzask.

Addie zwróciła się w stronę ogromnego dębu.

Montana Creed opierał się o drzewo, celując w nią z rewolweru.

-   Co   pani   sobie   wyobraża,   do   diabła?   -   Montana   oderwał   się   od   pnia,   nie 

wypuszczając broni z garści. Ciemne, szeroko otwarte, przerażone oczy kobiety wyglądały 

jak węgle na tle jej bladej twarzy. Ta cała Addie bardzo się bała, a o nic innego mu przecież 

nie chodziło. Najchętniej przegnałby tę babę na drugi koniec świata.

Zatrzymał się niecały metr od niej.

- Pytałem, skąd się tu pani wzięła?

Odetchnęła   głęboko,   wygładziła   fałdy   spódnicy   i   zamaskowała   strach   zadzierając 

dumnie głowę.

- Mieszkam tutaj.

- Jak cholera!

- Widzę, że w słowach nieźle pan sobie poczyna.

Uniósł broń i ruszył w stronę ganku. Addie natychmiast zastąpiła mu drogę, tak, że 

trafił czubkiem buta w pierwszy stopień.

- Proszę się natychmiast odsunąć - rozkazał.

- Nie. - Wyciągnęła ramiona, blokując przejście.

Zrobił jeszcze jeden krok i stanął na stopniu tuż pod nią, ale i tak przewyższał ją o 

głowę.

Pomyślał, że to nie jest zwyczajna kobieta. Nacierał na nią coraz mocniej, a ona się 

background image

cofała,   odwzajemniając   jego   zimne   spojrzenie.   W   końcu   przyszpilił   ją   do   drzwi,   które 

skrzypnęły   pod   wpływem   ciężaru   jej   ciała.   Ale   ona   tylko   wyprostowała   się   dumnie   i 

zaczerpnęła głęboko powietrza.

- Proszę się stąd wynosić! - zażądał.

Znowu wyciągnęła ramiona, chcąc albo zablokować wejście, albo też osłonić farmę 

przed atakiem najeźdźcy - Montana nie był pewien. Ruszył w lewo.

Chwyciła framugę drzwi prawą ręką, nadal usiłując go powstrzymać.

- Ja tu byłam pierwsza.

- Ale to moja farma! - syknął przez zęby.

- Nieprawda!

- Mam ważny akt własności.

- O tym zadecyduje sędzia.

- Nie może pani wygrać. - Przesunął się na prawo.

- Przeciwnie. Nie wolno mi przegrać. - Chwyciła za framugę.

- Proszę mnie przepuścić, panno?????. Wysunęła podbródek i zadarła nos.

- Nazywam się Pinkney.

Uśmiechnął się, widząc, że udało mu się znów wytrącić ją z równowagi.

- Dom  należy do mnie.  Zbudowali  go moja  ciotka  i wuj. Nie pozwalam panu  tu 

wchodzić.

- Mogę wejść wszędzie, gdzie chcę - Pochwycił ją w talii i podniósł do góry.

Wrzasnęła, co sprawiło mu nie lada satysfakcję. Posadził więc ją sobie na ramionach, 

odwrócił się i otworzył kratę.

W chwilę później dziewczyna pociągnęła go z całej siły za koszulę, a guziki uderzyły 

niczym śrut o zmurszałe drzwi. Gdy zimne powietrze owiało jego odsłonięte piersi, puścił 

kratę i odwrócił się wolno, licząc do dziesięciu.

W czarnych oczach????? błysnęła panika. Kiedy Montana chciał ją chwycić za rękę, 

prześliznęła mu się pod pachą szybciej niż uciekający kot. Krata uderzyła o framugę i zanim 

zdołał   ją   otworzyć,   drzwi   zaryglowano   od   środka.   Creed   poczuł,   jak   zalewa   go   fala 

wściekłości.

Próbując schwytać oddech, Addie oparła się o ścianę. Serce waliło jej jak młotem. 

Udało się! A już się bała, że potwór ją dopadł. Odgarnęła splątane loki z twarzy. Na czoło, tuż 

przy linii włosów wystąpiły jej krople potu.

Wszystko   ucichło.   Addie   zaczęła   się   zastanawiać,   czy   Creed   nadal   czai   się   za 

drzwiami. Przesuwała się ostrożnie w stronę okna z plecami opartymi o ścianę.

background image

Ujęła w palce kwiecisty brzeg firanki i odsunęła ją na tyle daleko, by dojrzeć ganek.

Od strony wejścia rozległ się głośny trzask, potem jeszcze jeden...

Addie odsunęła się od ściany i pochwyciła krzesło, żeby zabarykadować drzwi, ale 

one wyleciały z zawiasów i runęły na podłogę. W przedpokoju stał Creed i patrzył na Addie z 

wysokości swoich stu dziewięćdziesięciu centymetrów. To nie był miły widok.

- Tak jak mówiłem, mogę wejść, gdzie mi się żywnie podoba.

Addie zamknęła otwarte usta. Nieokiełznana furia mężczyzny wystrzeliła w nią prosto 

jak   strzały   Apaczów.   Wiedziała,   że   umrze,   zaraz,   natychmiast,   tutaj   i   teraz.   Ten   potwór 

wyglądał tak, jakby zamierzał ją zabić i to nie za pomocą rewolweru, ale gołymi rękami. 

Zacisnął je bowiem tak mocno, że aż pobielały mu kłykcie.

Zrobiła   krok  w   tył   i   nadziała   się   boleśnie   na   krawędź   stołu.   Sięgnęła   za   siebie   i 

dotknęła pierwszej rzeczy, jaka jej wpadła w rękę. Był to jakiś twardy metalowy przedmiot, 

rodzaj pojemnika z drewnianym spodem, dosyć duży i wysoki.

Idealna broń!

Creed zaszedł ją od lewej. Rzuciła w niego pojemnikiem i szybko pobiegła w stronę 

wyjścia.

Kule uderzyły w drzwi, zanim Addie zdążyła uciec. Upadła natychmiast na podłogę, 

instynktownie zasłaniając głowę ramionami. Myliła się. Ludożerca użył broni.

Strzały umilkły, ale ona leżała dalej z przymkniętymi oczami, czekając, aby Creed 

wreszcie zrobił z nią koniec. A więc tak - pomyślała.

Widocznie wyprowadziła tego szaleńca za bardzo z równowagi. Umrze w obronie 

posiadłości ciotki i nikt poza panem Hamiltonem nie będzie po niej płakał. Cała edukacja 

poszła na marne, skoro musi zginąć w tak młodym wieku. Koniec z nadzieją na nowe życie. 

Koniec  z gospodarowaniem na farmie...  Ale może  przynajmniej  zostanie pochowana pod 

olbrzymim   dębem,   a   na   tablicy   pamiątkowej   wyryte   zostaną   słowa:   Adelaide   Amanda 

Pinkney zginęła śmiercią bohaterki, walcząc o swoją ziemię.

No cóż, przynajmniej ludożerca też się nie nacieszy tym gospodarstwem, bo przecież 

powieszą go za morderstwo. Nagle Addie zdała sobie sprawę, że wokół niej zapadła cisza. 

Wolno   odsunęła   ramię   od   twarzy   i   otworzyła   oczy,   jakby   się   spodziewała,   że   zobaczy 

Montanę tuż nad sobą, z bronią gotową do strzału.

Ujrzała jednak tylko brązowy welwet kanapy i wielotygodniowe koty z kurzu.

Uniosła wzrok w przekonaniu, iż popatrzy za chwilę prosto w te wściekłe, złote oczy 

płonące żądzą mordu.

Zamiast tego zobaczyła jedynie wiszącą na suficie lampę, z której zwisała pajęczyna. 

background image

Addie zamieniła się cała w słuch. Nie dochodził do niej jednak żaden dźwięk. Być może ten 

potwór czekał, żeby wstała, a dopiero potem zamierzał nafaszerować ją kulami.

Rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, gdzie mogłaby się skryć, ale między 

nią   a   podziurawionymi   kuchennym   drzwiami   stała   tylko   kanapa.   Najpierw   usłyszała 

skrzypnięcie   drewna,   a   zaraz   później   szczęk   metalu.   Boże!   On   pewnie   znowu   ładuje 

magazynek.  Nagle w malowniczych  kolorach wyobraziła sobie, jak Montana wysupłuje z 

pasa naboje i umieszcza je w zimnym rewolwerze.

Ojcze nasz, któryś jest w niebie...

Zabrzęczało szkło i Addie przestała się modlić, ale w chwilę potem znów usłyszała 

jakieś   zgrzytanie.   Co   on   robił?   Przez   chwilę   biła   się   z   myślami,   tocząc   krótką   walkę 

zdrowego rozsądku z ciekawością.

Zwyciężyła ciekawość. Skoro i tak miała umrzeć, mogła się przynajmniej przekonać, 

jakiego rodzaju torturę przygotowuje dla niej Creed. Posuwając się ostrożnie na czworakach, 

wychyliła głowę zza oparcia sofy.

Ludożerca   wpatrywał   się   jak   ogłupiały   w   stereoskop,   gdyż   prawdopodobnie   tym 

właśnie przedmiotem w niego rzuciła.

- Co to jest? - Gdy się odezwał, stanęła w miejscu jak wryta. Głos miał głęboki jak 

dzwon, ale po raz pierwszy przebijał przezeń spokój, toteż dziewczyna postanowiła na razie 

nie uciekać.

- Stereoskop. Zwany czasem magiczną latarnią. - Ostrożnie postąpiła naprzód. -

Nigdy pan czegoś takiego nie widział?

Potrząsnąwszy głową, włożył do środka nowe przezrocze.

Addie podeszła do kanapy i zaczęła go obserwować. Gdzie on się chował? W górach?

Magiczne   latarnie   weszły   w   modę,   kiedy   jej   matka   była   jeszcze   dzieckiem.   W 

bibliotece   przy   Mason   Street   znajdował   się   pokaźny   zbiór   przezroczy   przedstawiających 

najpiękniejsze miasta świata.

Addie patrzyła z coraz większą ciekawością na wysokiego mężczyznę z rewolwerem 

w  ręku  oraz  płomiennymi  oczami  wypalającymi   dziury  w  rozmówcach.  A  teraz  te  same 

dzikie   oczy   wpatrywały   się   jak   zafascynowane   w   dziecinną   zabawkę.   Addie   potrząsnęła 

głową i zaczęła się zastanawiać, jakiego rodzaju życie prowadził ten człowiek, gdzie i kto go 

wychował.  Przez sekundę usiłowała sobie wyobrazić,  jak można spędzić dzieciństwo bez 

zabawek. Czyżby Creed właśnie dlatego tak wysoko cenił ziemię, gdyż poza nią niczego nie 

posiadał?   To   nie   był   jednak   jej   problem   i   w   żadnym   wypadku   nie   zamierzała   oddać 

potworowi swojej farmy.

background image

I tak już źle się stało, że to on posiadał akt własności. Sędzia mógł bardzo łatwo 

wydać wyrok na jego korzyść. Ona powinna zostać na miejscu. Stwarzało to dla niej większe 

szanse. Musiała więc walczyć z nim do upadłego, szczególnie w sytuacji, kiedy nic jej nie 

pozostało do stracenia, a w sądzie wspierał ją jedynie adwokat ciotki.

Skończył oglądać stereoskop, położył go obok pudełka z przezroczami i spojrzał na 

Addie spode łba.

- Proszę wyjść! - Chcąc się podwyższyć, zadarła nos, uniosła dumnie podbródek i 

minęła Creeda, szeleszcząc zamaszyście spódnicą, choć tak naprawdę czuła się okropnie.

- Nie wyjdę. To moja ziemia. A tak naprawdę, panno?????...

Bez wątpienia oczekiwał, że go poprawi, więc tylko uśmiechnęła się słodko.

Wzruszył   ramionami   i   rozejrzał   się   po   pokoju,   a   potem   przespacerował   się   po 

saloniku,   od   czasu   do   czasu   zatrzymując   wzrok   na   jakimś   bardziej   interesującym   go 

przedmiocie.

- Co pan robi? - spytała zaskoczona.

Podszedł do kominka i przejechał palcem po zegarze z amorkiem.

- Oglądam swój dobytek.

- Ten dom nie należy do pana.

Nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi.

- Na pewno mi się tu spodoba. - Wyjął oprawny w skórę tom, który Addie zauważyła 

już ubiegłej nocy. Był to egzemplarz “Małego słownika języka angielskiego” pod redakcją 

Nutalla.

Patrzyła, jak go przegląda.

- Proszę się nie kłopotać. Większość słów ma ponad pięć liter. Nie podniósł wzroku, 

puścił mimo uszu tę uwagę. Wolno zamknął książkę i położył ją z powrotem na kominku. 

Charakterystycznym gestem kciuka uchylił kapelusza.

- Jasny szlag. Kurde felek. Racja, panno?????.

Za   każdym   razem   udawało   mu   się   wytrącić   ją   z   równowagi.   Podszedł   wolno   do 

małego   stolika   z   orzechowego   drzewa   i   zdjął   z   niego   wazon   z   angielskiej   majoliki, 

wykończony złoto-niebieską lamówką, malowany w kwiaty i zielone liście.

- Nie lubię takich jaskrawych bibelotów. Proszę to sobie zapakować.

- Nigdzie się nie wybieram.

- Zobaczymy.

Zdjąwszy z sufitu lampę z brązu, obejrzał przykurzoną czaszę.

- Ładna, bardzo ładna - powiedział z zachwytem, potrząsając kudłatą głową.

background image

Addie zaczęła się zastanawiać, czy śmierć na szubienicy jest na pewno taka straszna.

Creed ruszył w stronę sypialni, więc pospieszyła za nim.

- Proszę wyjść!

Nie zwrócił na nią uwagi. Podszedł tylko do metalowego, nieposłanego łoża, przyjrzał 

mu się uważnie i powiódł wzrokiem po pokoju. Popatrzył na jej kufer - otwarty, obłożony 

ubraniem. Nieopodal walały się buty, a naprzeciwko toaletki leżał pokaźny stosik książek 

dotyczących gospodarowania na farmie. Obok piętrzyło się ubranie, jakie Addie rzuciła na 

podłogę poprzedniego wieczoru. Na samym wierzchu wylądowały pantalony. Pochylił się i 

podniósł je do góry za tasiemki.

- To pani? - spytał z ironicznym uśmiechem.

Wyrwała   mu   desusy   z   ręki   i   -   czerwona   jak   burak   -   upchnęła   je   natychmiast   w 

kieszeni sukni. Zatoczył ręką łuk.

- Co za niechlujne stworzenie! - powiedział, łypiąc na nią prowokująco. -

Czyżby mama nie nauczyła panienki szacunku dla cudzej własności?

Addie popatrzyła tylko na niego spod oka, ale zachowała opanowanie.

Wzruszył   ramionami   i   rzucił   kapelusz   na   pogniecione   poduszki.   Najwyraźniej 

zamierzał   teraz   obejrzeć   dokładnie   łóżko,   które   -   złocone,   zdobione   czarnym   lakierem 

japońskim   -   stało   sobie   niewinnie   w   kącie.   Montana   powiódł   ręką   po   kulkach   z   brązu 

wykańczających   słupki   i   usiadł   na   grubym   materacu,   jakby   zamierzał   sprawdzić   jego 

miękkość.

- Puchowy. Naprawdę wygodny. Będzie mi się tutaj świetnie spało. - Odezwawszy się 

w te słowa, podłożył ręce pod głowę, oparł plecy o poduszki i skrzyżował buty z ostrogami na 

pracowicie wydzierganej szydełkiem kapie ciotki Emily.

Tego było już za dużo. Addie chwyciła miskę z wodą i ochrzciła ludożercę.

- Jasna cholera! - wykrzyknął, odgarniając mokre włosy z czoła.

- Miłych snów, panie Creed! - krzyknęła, znikając w kuchni.

Montana stanął w drzwiach sypialni, wycelował, wystrzelił i lampa wisząca u sufitu 

spadła z trzaskiem na podłogę. Addie zatrzymała się jak wryta, odwróciła i zbladła jak ściana. 

Montana wiedział, że tym razem dopiął swego - dziewczyna  wbiła wzrok w rewolwer, a 

potem   spojrzała   mu   prosto   w   twarz.   Choć   udało   mu   się   wreszcie   przestraszyć   ją,   nie 

uśmiechnął się z satysfakcją. Zamiast tego podszedł do niej wolnym krokiem, celując prosto 

w jej pierś.

Sądząc   po   jej   szeroko   otwartych   oczach,   odniósł   pełen   sukces.?????  wycofała   się 

wolno   na  ganek,   a  tam   zrobiła   taką   minę,   jakby się  zdziwiła,   że  znowu  znajduje  się  na 

background image

zewnątrz.

Potem odwróciła nagle głowę, zerknęła na dom i z powrotem na Montanę. Oczy jej 

pociemniały i wykonała przedziwny manewr. Zamiast się cofnąć, postąpiła naprzód.

Creed   nie   mógł   w   to   uwierzyć.   Zupełnie   nagle,   jakby   pod   wpływem   powietrza 

dziewczynę   opuścił   strach.   Patrzyła   na   niego   nieprzeniknionymi   czarnymi   oczami,   nie 

ruszając się z miejsca.

- Nie wyrzuci mnie pani z mojej farmy, panie Creed. Bo ona należy do mnie, rozumie 

pan? - W jej oczach kryła się determinacja.

Uniósł wyżej rewolwer. Spoglądała na niego tak, jakby nie był uzbrojony i wcale jej 

nie groził. Ta reakcja wzbudziła w nim wątpliwości. Przedtem był pewien, że z łatwością ją 

zastraszy. Ale ona się go nie bała, a przynajmniej nie dawała tego po sobie poznać. Pomyślał, 

że może blefuje. Przecież każdy musi czuć respekt przed naładowaną bronią.

- Mój akt własności nie jest sfałszowany. Proszę się stąd wynosić.

- Ani mi się śni.

W oczach????? nie pojawiły się najmniejsze oznaki lęku. Uniósł lufę.

Ani drgnęła. Podszedł bliżej, gdzieś w głębi serca czuł jednak, że ta kobieta wcale się 

go nie boi. Dotknął lufą jej piersi.

- Proszę  bardzo. Niech  pan strzela.  - Uśmiechnęła  się  do niego lodowato  z miną 

pokerzysty.

Co za uparty babsztyl!

Zacisnął zęby i nieświadomie napiął mięśnie. Krew pulsowała mu w żyłach. Mijały 

sekundy,   a   ta   kobieta   zamieniła   się  chyba   w   kamień.   Wyzwała   go  na   pojedynek   swoim 

niewzruszonym spokojem. Nie śmiał nawet mrugnąć. Chciał, żeby ona pierwsza to zrobiła.

Wolniutko przesunął wyżej rewolwer. Ani drgnęła. Z zamierzonym namaszczeniem 

dotknął lufą jej karku. Rozchyliła usta i przesunęła po nich językiem. Objął wzrokiem te 

wargi w kształcie serca, teraz lekko wilgotne pod wpływem tego jedynego gestu, nad którym 

nie była w stanie zapanować.

Mierzyli  się wzrokiem, a ich oczy ciskały błyskawice. Jak w ognisku rozpalonym 

mokrym drewnem przeskakiwała między nimi nieufność, desperacja, napięcie i coś niezwykle 

dziwnego, coś na kształt namiętności.

Montana czuł ciepło promieni słońca na lewym policzku. Zaczął się pocić, ale wcale 

nie   z   powodu   upału.   Walka   z   tą   kobietą   przybierała   coraz   bardziej   intensywny,   wręcz 

seksualny charakter. Przez chwilę wyobrażał sobie nawet, że nakrywa tę drobną istotę swoim 

ciałem.

background image

- Proszę to zrobić.

Co takiego? A niech to cholera!

- Proszę nacisnąć spust - szepnęła.

Zamrugał, a ona uśmiechnęła się szeroko z miną zwycięzcy. Creed opuścił rewolwer i 

schował go do kabury. A potem wpatrywał się przez chwilę w jej rozjaśnioną twarz.

Zerwał mokry kapelusz z głowy i rzucił go dziewczynie pod nogi. Nowy stetson spadł 

na zakurzoną, suchą ziemię z głuchym odgłosem. Montana zbiegł ze schodów, wzniecając za 

sobą tuman kurzu.

- Cholerna, uparta baba! - Chodził jak lew po klatce, starając się ukryć wściekłość. - 

Zwariowała,   kompletnie   zwariowała   -   mamrotał.   Nie   mógł   pogodzić   się   z   przegraną. 

Zatrzymał się wreszcie w miejscu i popatrzył jej w oczy.

Odwzajemniła spojrzenie. Wreszcie udało mu się odczytać myśli tej dziewczyny.

Dałam mu radę - mówiły wyraźnie jej oczy, co wcale się Creedowi nie podobało.

- Pani oszalała. - Pokręcił ze zdumieniem głową. - Przecież mogła pani zginąć.

Uśmiech zniknął jej z warg. Wzruszyła ramionami.

- Nie mam nikogo i niczego do stracenia. Przez chwilę rozważał jej słowa.

Chryste Panie - pomyślał. - A więc ona jest równie zdesperowana jak ja.

Nic dziwnego, że się go nie bała. Albo blefowała. Tak czy inaczej zasłużyła sobie 

przynajmniej na odrobinę szacunku. Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, jakby chciał się 

przekonać, z kim ma do czynienia. Nie miał już wątpliwości, że ta kobieta się nie wycofa. 

Musiał   poszukać   jakiegoś   innego   sposobu,   żeby   wykurzyć   ją   z   farmy.?????   okazała   się 

twardym, upartym,  zdecydowanym  na wszystko przeciwnikiem. Ale on był  gotów podjąć 

wyzwanie.

Odwrócił się na pięcie, poszedł na tyły stodoły i odwiązał swego konia Jericha.

Dziewczyna   wróciła   tymczasem   do   domu.   Montana   okrążył   stodołę,   prowadząc 

wierzchowca z powrotem pod drzewo. Zauważył,  że????? obserwuje go dyskretnie  przez 

firankę.

Postanowił   urządzić   przedstawienie.   Zdjął   torbę   z   siodła   i   zaczął   ją   powoli 

rozpakowywać.

Okno otworzyło się.

- Co pan robi? - wrzasnęła?????.

Rozłożył   śpiwór   i   wyjął   ubranie   zawinięte   w   czerwony   kombinezon,   jaki   zwykle 

wkładał w chłodne zimowe noce.

- Proszę odpowiedzieć!

background image

Nadal nie zwracał na nią uwagi, pochłonięty pracą. Okno zamknęło się z trzaskiem. 

Montana podniósł bieliznę wysoko w powietrze, tak żeby????? nie mogła jej nie zauważyć. 

Stała teraz w otwartych drzwiach, a Montana obserwował ją zza kalesonów. W pewnej chwili 

zaczął   się   nawet   bawić   zapięciem   spodni   od  kombinezonu,   a   potem   obrócił   je   tyłem   do 

przodu.

Pomyślał, że musi uśpić czujność dziewczyny. Potrząsnął kombinezonem i powiesił 

go na dolnych gałęziach dębu, bo tam był najlepiej widoczny. Krwiście czerwona bielizna 

wydymała się jak flaga przy każdym najmniejszym powiewie wiatru.

Addie zeszła na bosaka z ganku i zrobiła krok w jego kierunku. Montana wyjął ze 

stosu ubrań jedyną czystą koszulę z guzikami, zerkając kątem oka na swego wroga. Peniuar 

przywarł dziewczynie do nóg, tak że widać było dokładnie ich zarys. Montana podniósł się z 

ziemi. Sytuacja stawała się coraz bardziej interesująca.

Dziewczyna stąpała ostrożnie po żwirze alejki, podskakując za każdym razem, gdy jej 

bosa stopa trafiała  na kamień. Kilkakrotnie  chwyciła  się za piętę,  dzięki czemu  Montana 

zobaczył jej nogi aż do kolan. Raz????? pochwyciła jego spojrzenie, natychmiast opuściła 

szlafrok, uniosła dumnie głowę i zmniejszyła jeszcze bardziej dzielący ich dystans.

Gdy kroczyła  tak z godnością w jego stronę, Montana rozprostowywał pracowicie 

koszule. Miała ładne, choć niezbyt długie nogi, bo odznaczała się niskim wzrostem.

Zatrzymała się tuż obok niego.

- Co pan wyprawia?

W   milczeniu   zdjął   koszulę   i   rzucił   ją   na   stos,   po   czym   znów   się   odwrócił.   Nie 

spuszczała z niego wzroku.

Jej wojowniczo wysunięty podbródek sięgał mu zaledwie do włosów na torsie.

Montana specjalnie zaczerpnął głęboko powietrza i usłyszał jej westchnienie.

- Rozpakowuję się - powiedział w końcu, zdejmując pasek i przerzucając go przez 

siodło.   Gdy   rozpiął   rozporek,   zobaczył,   że   twarz   dziewczyny   oblewa   się   szkarłatnym 

rumieńcem..

- Proszę natychmiast przestać! Odpiął ostatni guzik.

- Nie!

Odwróciła się na pięcie.

- Nie może pan tutaj zostać!

Włożył   koszulę   do   spodni,   przez   cały   czas   uśmiechając   się   promiennie   do   jej 

obrażonych pleców.

-   Jeśli   pani   wolno,   to   mnie   również.   -   Wyjął   parę   drelichów   i   dokładnie   je 

background image

rozprostował.

Popatrzyła na niego spod oka, wspierając ręce na biodrach.

- Nie zostanie pan w moim domu. Zerknął jej przez ramię.

- Ma pani rację. Nie zostanę. Jestem przecież dżentelmenem.

Prychnęła.

- Mogę natomiast przyjąć panią u siebie, panno?????. - Wyjął z torby sporą płócienną 

płachtę.

- Nazywam się Pinkney.

Znów udało mu się wyprowadzić ją z równowagi.

- Gdzie zamierza się pan zatrzymać?

- Tutaj.

Rozłożył płótno i wbił paliki w ziemię. W ciągu kilku minut skonstruował niewielki 

brezentowy   namiocik.   Doprowadzanie   tej   małej   kobietki   do   furii   sprawiało   mu   ogromną 

satysfakcję. Odwrócił głowę, by znów ją zagadnąć przekręconym nazwiskiem, ale w tej samej 

chwili Jericho zrobił krok naprzód i zaczął wąchać kępę trawy tuż obok stopy dziewczyny. 

Zanim Montana zdążył otworzyć usta, panna????? wydała okrzyk zgrozy i pobiegła, jak tylko 

mogła najszybciej, w kierunku werandy.

Montana patrzył jak oniemiały na puste miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała. A 

potem zerknął na Jericha, przeżuwającego spokojnie trawkę pod dębem.

Ta dziewczyna bała się koni.

Montana zachichotał. Zatknąwszy kciuki za pętelki pasa, zakołysał się na obcasach, a 

na   wargi   wypłynął   mu   chytry   uśmieszek.   Jedno   parsknięcie   poczciwego   czworonoga 

zdziałało więcej niż wszystkie jego wysiłki. Oto miał bowiem do czynienia z kobietą, która 

potrafiła spojrzeć spokojnie prosto w lufę rewolweru, ale nie mogła znieść widoku konia.

Podniósł   i   otrzepał   kapelusz.   Zanim   wrócił   do   swego   obozowiska,   postanowił 

przemyśleć tę zupełnie nową informację. Koniecznie chciał zatrzymać farmę.

Musiał więc jakoś przepędzić tę kobietę, a w tym celu nie cofnąłby się przed niczym. 

Postanowił więc obrócić jej strach na swoją korzyść.

W taki właśnie sposób osiągało  się sukcesy.  Należało uzbroić się w cierpliwość i 

czekać - nawet całe lata - aby uśpić czujność przeciwnika. A potem pójść na całość. Uderzyć 

w najsłabszy punkt wroga.

Niemniej jednak w tej konkretnej sytuacji Montana potrzebował chwili do namysłu i 

pokaźnego kubka mocnej kawy. Musiał napędzić jakoś tryby swojego umysłu. Rozpalił więc 

ogień, a potem nalał trochę wody z manierki do małej kamionki. W chlebaku znalazł worek z 

background image

kawą i wrzucił garść ziaren do dzbanka. Potem usiadł, oparł się o twardy dąb i czekał na 

kawę.

Czas pracował na jego korzyść. Kiedy kawa wreszcie się zaparzyła, wlał ją do kubka i 

zaczął sączyć, patrząc z aprobatą na Jericha, który nadal gryzł trawę pod pobliskim drzewem. 

Montana przeniósł wzrok z farmy na konia. A potem zerknął na drzwi, okna, jeszcze raz na 

konia, na ganek i znowu na czworonoga. Oparłszy się o twardy pień dębu, wypił  resztę 

naparu i potarł podbródek. Pomysł wydawał się dobry.

Ludożerca   miał   rację.   Oszalała.   Zachowała   się   zupełnie   jak   obłąkana.   Nie   miała 

pojęcia, skąd wzięła tyle odwagi, żeby spojrzeć prosto w lufę rewolweru. To była jego wina. 

Gdyby nie postępował w tak irytujący sposób, Addie zdobyłaby się na choć trochę rozsądku. 

Może nawet zaczęłaby z nim pertraktować. A tak, obudził się w niej diabeł, który kazał jej go 

rozzłościć. Nie, rozzłościć nie było właściwym słowem. Najchętniej przebiłaby go na wylot.

Ale   właściwie   dlaczego?   Dlaczego   tak   bardzo   pragnęła   doprowadzić   go   do 

wściekłości?   Być   może   nie   mogła   znieść   protekcjonalnego   traktowania.   To   właśnie 

zadecydowało   o konflikcie  w  bibliotece.   Hilary  traktowała   ją  tak  lekceważąco,  że  Addie 

odpłacała   jej   pięknym   za   nadobne.   Z   tego   samego   powodu   pozwoliła   się   sprowokować 

Creedowi.

Podczas   wszystkich   trzech   spotkań   doznawała   wrażenia,   że   Montana   usiłuje 

doprowadzić ją do pasji. Musiała przy tym zachować maksymalną czujność, gdyż głęboki, 

uwodzicielski głos wroga mógł stać się główną przyczyną jej klęski.

Starała się oczywiście nie zwracać uwagi na to aksamitne brzmienie, co nie sprawiało 

jej najmniejszych trudności, kiedy potwór zaczynał się złościć.

Znacznie gorzej było jednak wtedy, gdy przemawiał bez ironii czy gniewu.

To twój nieprzyjaciel - powtarzała sobie w duchu. Creed chciał zagarnąć jej ziemię, a 

co gorsza posiadał ku temu tytuł. Addie jednakże nie mogła siedzieć z założonymi rękami i 

czekać, aż sprawiedliwości stanie się zadość. Musiała walczyć, uczynić wszystko, aby zdobyć 

farmę. Szaleniec z rewolwerem w ręku niczego tu nie zmieniał.

Ten okropny koń tak mnie przestraszył - jęknęła w duchu. Ogromne zwierzę dotknęło 

nosem jej stopy, więc nawet się nie zastanowiła, co robi. Zachowała się tak samo jak zawsze 

przy takich okazjach - uciekła, gdzie pieprz rośnie.

Zadrżała.  To   właśnie  konie   zabiły  jej   ojca.   Wściekły  zaprzęg   dwóch  rozszalałych 

rumaków zgasił na zawsze światło jej młodości. Ojciec był dla Addie wszystkim.

Zarówno ona, jak i jej matka po prostu go ubóstwiały, a pan Pinkney kochał głęboko 

swoje kobietki i okazywał im tę miłość każdym słowem i gestem.

background image

Kpinki, żarty i urok ojca nauczyły Addie, jak się śmiać. Siedząc na jego kolanach 

ujrzała po raz pierwszy lisią czapę księżyca zwiastującą deszcz.

Później czekała niecierpliwie na zmianę pogody i rzeczywiście, w trzy dni później 

zerwała się ulewa.

Na tych samych kolanach Addie poznała siłę modlitwy, dar wiedzy i wiarę w to, że 

można  osiągnąć wszystko,  czego  się pragnie.  Nic nie może  przeszkodzić  człowiekowi w 

odniesieniu sukcesu z wyjątkiem jego własnych ograniczeń. Jedyną przeszkodę w realizacji 

marzeń stanowi bowiem brak wiary we własne siły.

Ale   nawet   najgłębsza   wiara   i   determinacja   nie   mogła   przywrócić   osieroconym 

kobietom   ojca   rodziny.   Ich   szczęśliwy   świat   rozpadł   się   na   kawałki   w   pewną   mroźną 

niedzielę lutego. Rodzice zostawili Addie z koleżankami  na ślizgawce, a sami zapragnęli 

przejechać się saniami po parku. Konie z innego zaprzęgu spłoszyły się nagle, przewróciły 

bryczkę i pociągnęły ją prosto na sanie państwa Pinkney. Ojciec Adelaide zginął na miejscu, a 

matka - trwale okaleczona wskutek wypadku - spędziła dwanaście lat w fotelu inwalidzkim, 

tęskniąc za ukochanym mężem.

Osamotnionym   kobietom   powodziło   się   na   szczęście   nie   najgorzej.   Mieszkały   w 

Bishoptown, średnio zamożnej dzielnicy Chicago i mogły sobie nawet pozwolić na wynajęcie 

pielęgniarki. Ojciec zabezpieczył je na tyle, że nie musiały rezygnować z pewnych drobnych 

luksusów, jaki stanowiły między innymi studia Addie. Matka twierdziła, iż ojciec życzyłby 

sobie na pewno, aby jego ukochana córka skończyła uniwersytet. Addie była jedyną osobą na 

roku, której rodzina nie przybyła na rozdanie dyplomów. Matka nie mogła ryzykować tak 

uciążliwej podróży, toteż gdy dziewczyna odbierała dyplom z wyróżnieniem, nikt nie patrzył 

na nią z dumą, nikt jej nawet nie uściskał. Addie żywiła jednak nadzieję, że ojciec patrzy na 

nią z góry, i ta myśl zawsze dodawała jej sił.

Często się nawet zastanawiała, co on by sobie o niej pomyślał, gdyby zobaczył, jak 

wpatruje się odważnie w lufę rewolweru. Znów poczuła dreszcze. Czasem udawało się jej 

zadziwić samą siebie.

Z zewnątrz doleciał ją zapach dymu, więc odsunęła firankę, by zerknąć na ludożercę, 

który rozpalał właśnie w najlepsze ognisko pod drzewem jej ciotki.

Zmarszczywszy   gniewnie   brwi,   patrzyła,   jak   Creed   nalewa   sobie   kawę   z 

kamionkowego dzbanka i - opierając się o twardy pień drzewa - wyciąga nieprawdopodobnie 

długie nogi.

Sączył wolno parujący płyn. Najwyraźniej nie zamierzał się stamtąd ruszać. Addie 

opuściła   firankę   i   wygładziła   zmarszczki   powstałe   w   wyniku   nerwowego   gniecenia 

background image

delikatnego   muślinu   w   zaciśniętej   pięści.   Jak   mogła   niszczyć   swoje   rzeczy   wyłącznie   z 

powodu takiego potwora?

Zamierzała zachowywać się tak, jakby Creed po prostu nie istniał. A w ogóle to w jaki 

sposób przejrzał jej plany? Pewnie zobaczył ją z Custusem i bagażami... W przyszłości będzie 

musiała być nieco bardziej przebiegła... nie... dyskretna, to znacznie lepsze słowo. A więc 

postara się zachować absolutną dyskrecję.

Creed   był   całkowicie   pozbawiony   skrupułów,   ale   Addie   postanowiła   bronić   do 

upadłego swojej własności. Farma należała do niej. Taką wolę wyraziła ciotka Emily.  W 

końcu to Creed rozpoczął całą batalię, więc musiał ponieść wszelkie konsekwencje swojej 

decyzji.

Addie popatrzyła na siebie krytycznie. Jej strój nie nadawał się na wojnę.

Musiała natychmiast się przebrać i przystąpić do pracy. Najpierw jednak postanowiła 

wyjrzeć   przez   okno   i   przeprowadzić   rekonesans.   Wróg   nadal   siedział   pod   drzewem,   na 

grubych konarach wisiało jego ubranie - a czerwone kalesony powiewały na gałęzi starego 

dębu cioci Emily niczym rycerski sztandar bitewny.

Około południa słońce stało w zenicie i wyglądało jak dorodna, soczysta brzoskwinia. 

Po kalifornijskim niebie koloru lodów jagodowych przesuwały się apetyczne, śmietankowe 

obłoczki.   Na   zachodnim   krańcu   doliny,   przeciętym   złocistymi   wzgórzami   w   kształcie 

bochnów  chleba,  pyszniły się  jasnożółte  pola  pszenicy.  U  stóp wzgórz rosły dęby,  a  ich 

rozłożyste gałęzie przypominały z daleka brokuły.

Addie umierała z głodu.

Zamknąwszy szczelnie drzwi, rozejrzała się po pustej spiżarni i doszła do wniosku, że 

wcale   nie   jest   taka   bystra,   jak   jej   się   wydawało.   Przez   całe   to   zamieszanie   zupełnie 

zapomniała o jedzeniu. W ciągu ostatnich pięciu minut trzykrotnie piła wodę z kuchennej 

pompy, mając nadzieję, że złagodzi w ten sposób skurcze żołądka. Przed oczami stanął jej 

nagle obraz wozu z piekarni oraz pączków toczących się po ulicy Randolph. Addie oddałaby 

teraz bardzo wiele za takiego pączka, ba, nawet za jeden okruszek ciasta! Sącząc powoli wodę 

stała przy zlewie, próbując zabić jakiekolwiek wspomnienia o jedzeniu.

W końcu utkwiła wzrok w drzewie ciotki. Z dolnych  gałęzi zwisały najróżniejsze 

części męskiej garderoby. Najbardziej oczywiście rzucały się w oczy czerwone kalesony, pod 

którymi siedział Creed. Opierając niedbale ramię na kolanie, nie spuszczał oczu z domu, co 

oczywiście   natychmiast   wzbudziło   niepokój   Addie.   W   wypłowiałej   niebieskiej  koszuli, 

znoszonych dżinsach i brudnym kapeluszu Creed wyglądał jak typowy kowboj. Pasowały do 

niego również długie, zakurzone buty.

background image

Dobry Boże! Co w nią wstąpiło? Wpatrywała się w swojego wroga i miękła? Traciła 

czujność? Czyżby zapomniała, że ten człowiek dybie na jej farmę? Nawet udawał, że chce ją 

zabić,   dopóki   nie   zdemaskowała   tego   blefu.   Zachowywał   się   arogancko   i   wstrętnie,   był 

obrzydliwą kreaturą, ludożercą, prawdziwym potworem. Te wszystkie określenia pasowały 

do niego równie dobrze, jak ubłocone buty.

Przymrużyła gniewnie oczy widząc, że Creed wyciąga coś z plecaka.

Och   nie...   -   jęknęła   w   duchu.   Szubrawiec   miał   garnek   i   wyraźnie   zamierzał   coś 

ugotować.

Stając na palcach, Addie próbowała wypatrzeć, co też on tam pichci.

W chwilę później jednak jęknęła rozpaczliwie, gdyż poczuła wyraźnie zapach bekonu: 

skwierczącego, wędzonego bekonu. Wdychając ten boski aromat, przymknęła oczy. Burczało 

jej  w brzuchu.  Creed tymczasem  wyciągnął  z worka puszkę z  fasolą, pożywną  fasolą  w 

gęstym   sosie.   Dziewczyna   wychyliła   duszkiem   jeszcze   jeden   kubek   pozbawionej   smaku 

wody.

Do kuchni dotarła woń fasoli oraz bekonu, a Addie poczuła, jak ślinka napływa jej do 

ust. Chwyciła za framugę i oblizała wargi. Znów poczuła kurcze żołądka.

Miała ogromną ochotę na tę fasolę, ale był to, niestety, obiad potwora. Zebrało się jej 

na płacz. Zamknąwszy z trzaskiem okno, weszła do saloniku, aby dokończyć porządków. 

Musiała za wszelką cenę przestać myśleć o jedzeniu. Niestety, natychmiast zaczęła rozglądać 

się za czymś, co nadawałoby się do konsumpcji.

Nadal docierał do niej zapach posiłku Creeda. Odwróciła się i wyjrzała tęsknie na 

podwórze. Przecież musiał istnieć jakiś sposób, żeby zdobyć trochę pożywienia.

Duma nie pozwoliłaby jej o nic prosić, ale z pewnością istniała możliwość dokonania 

wymiany. Addie rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś, na czym mogłoby zależeć Creedowi.

Weszła do sypialni i pochyliła się nad dębową umywalnią, gdzie znalazła neseser z 

czarnej skóry. W saszetce znajdowały się grzebień i szczotka, które z pewnością bardzo by się 

temu   dzikusowi   przydały.   Obok   mydelniczki   z   celuloidu   leżał   pędzel   do   golenia   z 

niklowanym uchwytem, brzytwa oraz skórzana ostrzałka.

Kudłaty mech na twarzy Creeda przypominał bardziej szczecinę niż brodę. Nikt na 

jego miejscu nie powinien wzgardzić przyborami do golenia. Obok szczotki do czyszczenia 

ubrania Addie zauważyła haczyk do zapinania obuwia. Creed nosił jednak wysokie, skórzane 

buty, więc ten przedmiot nie przedstawiał dla niego żadnej wartości. Addie nie potrafiłaby go 

sobie wyobrazić w eleganckich pantoflach. Zresztą dlaczego miałaby w ogóle o nim myśleć? 

Najchętniej zapomniałaby o jego istnieniu.

background image

Znowu   zaczęło   jej   burczeć   w   żołądku.   Zwlekała   stanowczo   zbyt   długo.   Wśród 

kosmetyków znalazła jeszcze szczoteczkę oraz proszek do zębów, szczoteczkę do paznokci i 

buteleczkę   z   brylantyną.   Niestety,   brakowało   czegoś   szczególnie   ważnego,   a   mianowicie 

lusterka. Miało to jednak swoje zalety. Gdyby bowiem Creed zaczął się golić bez lusterka, 

mógł poderżnąć sobie gardło. A wtedy wszystkie jej problemy skończyłyby się raz na zawsze. 

Uśmiechnęła się do siebie, a dobry humor momentalnie jej wrócił, chociaż oczywiście aż tak 

bardzo źle mu nie życzyła.

W górnej szufladzie komody znalazła okrągłe niklowane zwierciadełko z rozkładaną 

rączką. Wreszcie zdobyła odpowiedni towar na wymianę. Na ganku zwolniła nieco kroku. 

Nie należało przesadnie nalegać. Przyciskała swoją zdobycz do piersi stanowczo za mocno, 

więc rozluźniła uchwyt. Powinna opracować jakiś plan, ale nie miała zbyt wiele czasu, bo 

Creed już ją wypatrzył.

Podeszła więc do niego powłóczystym krokiem, a ciemnozielona spódnica owinęła się 

jej wokół nóg, gdy szerokim łukiem omijała konia.

Postanowiła zachowywać się tak, jakby Creed był jej znajomym i właśnie spotkali się 

w kościele. Całą siłą woli nakazała sobie odwrócić wzrok od garnka i sięgnęła po lusterko.

Creed nałożył sobie na talerz trochę fasoli, a Addie z trudem powstrzymała się od 

jęku.

- Proszę - szepnęła, wyciągając lusterko.

Najwyraźniej nie zamierzał ułatwiać jej sytuacji. Milczał jak grób.

-  Pomyślałam,  że może się to panu przyda  - powiedziała, zaczerpnąwszy głęboko 

powietrza.

Przypatrzył się jej uważnie płonącymi złotymi oczyma.

- Po co? Przecież wiem, jak wyglądam.

Boże, daj mi cierpliwość - przemknęło jej przez myśl.

Najchętniej trzepnęłaby go tym lusterkiem po głowie. Od razu poczułaby się lepiej, 

choć, niestety, nie zdobyłaby jedzenia, chyba że zdecydowałaby się je ukraść. Oczywiście nie 

mogła tego zrobić, gdyż nie chciała, aby ten prostak się domyślił, jak bardzo jest wygłodzona.

Schowała odrobinę dumy do kieszeni.

- Te rzeczy należały do mojego wuja. Ja ich nie potrzebuję, ale może przydadzą się 

panu. Chcę ubić interes.

Najwyraźniej pochłaniało go jedzenie.

- Co to? - spytał z pełnymi ustami.

- Przybory toaletowe. Kaszlnął.

background image

- Co takiego?

- Przybory  toaletowe  - powtórzyła  wolno, jakby rozmawiała  z  Rip Van Winkiem 

przebudzonym  z dwudziestoletniego  snu. - Wie pan, proszek do zębów, mydło,  brzytwa, 

brylantyna...

Mruknął coś pod nosem, odstawił talerz z bezcenną fasolą i wstał. Addie najchętniej 

rzuciłaby neseser i zaczęła jeść. Wziął od niej saszetkę i zajrzał do środka.

- Jaki interes?

Addie z trudem oderwała wzrok od garnka z fasolą.

- Niech się zastanowię. Może... pan też ma coś na zbyciu...

- Popatrzyła mu prosto w oczy, co okazało się nie najlepszym pomysłem, bo Creed 

świdrował ją wzrokiem. Doznała dziwnego uczucia, że ten szubrawiec widzi jej myśli równie 

wyraźnie, jak kalifornijskie niebo.

Wyjął z neseseru brzytwę i obrócił ją ostrzem do słońca.

- Nic mi jakoś nie przychodzi do głowy. - Włożył ostre narzędzie z powrotem do 

neseseru   i   potarł   zarost,   skrywający   najprawdopodobniej   niezbyt   wydatny   podbródek, 

świadczący o słabości charakteru.

A fasola! Po co ci tyle fasoli? - chciała wykrzyknąć Addie, ale ugryzła się w język.

- Może tylko ta fasola... Dzięki ci, Boże!

- Ale z drugiej strony taka miastowa dama nie jadłaby chyba fasoli z puszki, prawda? - 

Potrząsnął kudłatą głową.

- Wręcz prze.. - Urwała w pół słowa. Omal się nie zdradziła.

-   To   znaczy,   jeżeli   naprawdę   nie   ma   pan   nic   innego,   zadowolę   się   i   fasolą   - 

dokończyła najbardziej niedbałym tonem, na jaki mogła się zdobyć.

- Nie - westchnął ciężko. - Nie mógłbym pani w ten sposób wykorzystać.

- Ale...

- Wykluczone. Czułbym się naprawdę fatalnie przyjmując w zamian tak wartościowe 

rzeczy.

Twarz   mężczyzny   przybrała   wyraz   nieposzlakowanej   uczciwości,   podbarwionej 

uporem.   Addie   zrozumiała,   że   jej   pomysł   nie   zdał   egzaminu.   Musiała   wymyślić   coś 

sprytniejszego.

- Może coś do tego dodamy... - W jej wygłodniałych oczach zapaliły się błyski.

- Tak, oczywiście! Wezmę fasolę i coś jeszcze. Będzie sprawiedliwie.

- Naprawdę nie jestem przekonany, panno?????.

Addie zacisnęła zęby. Absolutnie nie chciała go teraz poprawiać. Starała się przecież 

background image

być miła.

-   Proszę   się   jeszcze   zastanowić.   Na   pewno   przyjdzie   panu   coś   do   głowy.   -   Nie 

spuszczała   oczu   z   talerza   pełnego   fasoli,   najprawdopodobniej   już   zimnej   i   całkowicie 

zapomnianej, ale wcale się tym nie przejmowała. Podeszła bliżej do drzewa. Niezbyt dobrze 

mi to wychodzi - pomyślała, odsuwając od siebie zwisający z gałęzi rękaw powiewającej na 

wietrze koszuli. Potrzebowała jakiegoś parawanu. Creed oglądał przybory do golenia, więc 

Addie dotknęła lewym butem brzeżka talerza i zaczęła go wolniutko przesuwać w swoją 

stronę. Niestety, talerz zahaczył o korzeń wystający z ziemi.

Stłumiła przekleństwo.

Zerknęła   ukradkiem   na   Montanę,   który   odkręcał   właśnie   butelkę   z   brylantyną   i 

szybkim ruchem buta przesunęła talerz za drzewo.

- Afe!

Znieruchomiała z przerażenia, przekonana, że Creed przyłapał ją na gorącym uczynku.

-   Już   teraz   rozumiem,   dlaczego   ludzie   nazywają   te   paskudztwa   przyborami 

toaletowymi. Cuchnie od nich jak z toalety.

-   Panowie   chętnie   używają   brylantyny.   Damy   lubią   jej   zapach   -   wyjaśniła 

protekcjonalnie Addie, aby ukryć strach przed zdemaskowaniem.

Zatrzasnął neseser.

- Cóż, nie jestem dżentelmenem.

Pewnie, że nie. Jesteś potworem. I ludożercą.

-   Zresztą   wcale   nie   chciałbym   nim   być,   skoro   musiałbym   przez   to   pachnieć   jak 

dzierlatka. Proszę to sobie zatrzymać. - Postawił neseser i podszedł do drzewa, niebezpiecznie 

blisko   miejsca,   gdzie   Addie   postawiła   swoją   fasolę.   Dziewczyna   natychmiast   stanęła   na 

korzeniu w nadziei, że długa spódnica zasłoni talerz.

Czuła się poniżona. Creed mógł się przecież wszystkiego domyślić.

Na szczęście w sekundę później uwagę Montany przykuł powóz zmierzający w stronę 

farmy. Addie oparła się o drzewo, wypuszczając z ulgą powietrze.

Na koźle siedział bowiem Levi Hamilton, a towarzyszył mu Wadę Parker - prawnik 

reprezentujący Creeda.

- A więc tu jesteście - powiedział Hamilton z irytacją w głosie.

- Szukaliśmy was całe rano. - Zeskoczył na ziemię, minął Montanę i ruszył w stronę 

Addie. Nie miał zbyt uszczęśliwionej miny.

Dziewczyna doszła do wniosku, że powinna mu wytłumaczyć, dlaczego wyprowadziła 

się z hotelu. W całym tym zamieszaniu całkowicie zapomniała o Hamiltonie.

background image

-   Sądziłam,   że   jeśli   zamieszkam   tutaj,   będę   miała   większą   szansę   w   sądzie.   Nie 

przypuszczałam, że on wpadnie na identyczny pomysł. - Addie wycelowała oskarżycielski 

palec w Montanę, pogrążonego w rozmowie z Parkerem.

Levi ujął ją pod ramię i odprowadził na bok.

- Sędzia już tu był.

- Wspaniale! - przerwała, przyspieszając kroku. - Zaraz mogę jechać do miasta!

Jak się przedstawiają moje szanse? Sądzi pan, że wyrok będzie dla mnie korzystny?

Pan Hamilton położył znacząco palec na ustach.

- Wyrok już zapadł - odezwał się Wadę Parker, stojący wraz ze swoim klientem obok 

powozu.

Serce jej zamarło. Odwróciła się do Hamiltona, który kiwał potakująco głową, po 

czym spojrzała ponownie na obu mężczyzn. Boże - pomyślała. - Farma należy do Creeda.

- Kto wygrał? - spytała Leviego niemal szeptem.

- Wy oboje.

- Co takiego? - wrzasnęli jednocześnie.

- Sędzia uznał, że roszczenia obu stron znajdują uzasadnienie prawne.

- W takim razie jak powinniśmy postąpić? - spytał sarkastycznie Montana. -

Udawać Salomona i przeciąć to miejsce na pół?

-   Sędzia   w   zasadzie   dokonał   tego   za   was   -   odparł   Levi.   -   Właśnie   dlatego 

zdecydowaliśmy   się   tutaj   przyjechać.   Jako   pełnomocnicy   stron   musimy   dokonać 

inwentaryzacji dla celów sądowych.

- Co mi przypadło w udziale? - spytała Addie, umierając jednocześnie ze strachu i 

niecierpliwości.

- Wszystkie budynki - odparł Levi z zadowolonym uśmiechem. Serce podskoczyło jej 

z radości. Wygrała! Otrzymała posiadłość ciotki!

- W takim razie co ja dostałem? - spytał Montana.

- Ziemię.

A   więc   nie   zwyciężyła.   Zerknęła   na   Creeda.   Na   jego   twarzy   malował   się   wyraz 

zakłopotania.

- Do pani należy dom, a do pana Creeda ziemia - wyjaśnił Wadę. - Woda stanowi 

własność   Montany,   ale   panna   Pinkney   dysponuje   studnią.   W   jej   posiadaniu   znajduje   się 

również stodoła, młyn, kurnik i tak dalej, ale pan Creed otrzymał akt własności terenu, na 

którym te wszystkie budynki stoją. Sad podzielono na pół.

Tak samo należy w przyszłości postąpić ze zbiorami.

background image

- Ale te pola są moje! Jasny szlag! Wadę! To moja  ziemia!  Ona nie ma  do niej 

żadnego prawa! Jak którykolwiek sędzia mógł wydać równie idiotyczne orzeczenie?

- Nie jest idiotyczne! - odkrzyknęła Addie. - Jest całkiem sprawiedliwe i mądre.

Była  naprawdę szczęśliwa. Przynajmniej  mogła  zostać  w domu  swojej ciotki.  Nie 

musiała nigdzie wyjeżdżać, a przecież mogła sromotnie przegrać sprawę i zostać bez dachu 

nad głową.

- Naprawdę, bardzo się cieszę z takiego wyroku - powiedziała, żeby jeszcze bardziej 

go rozwścieczyć.

- Gdybym był na pani miejscu, też bym pewnie skakał z radości. Ukradła mi pani 

farmę!

- Farma należy do mnie. Sędzia również wyraził taki pogląd. - Oparła ręce na biodrach 

i popatrzyła na niego pogardliwie.

Montana odwrócił się do swego adwokata.

- U kogo możemy złożyć apelację?

Pan Parker zrobił bardzo nieszczęśliwą minę.

- Sędzia okręgowy nie zjawi się tu wcześniej niż w styczniu.

- Czyli za osiem miesięcy! - Montana zdarł kapelusz z głowy i rzucił go na ziemię. - 

Niech to jasny szlag trafi!

A potem uczynił coś strasznego. Podbiegł do wciąż tlącego się ogniska i przewrócił 

garnek z fasolą. Addie patrzyła z wygłodniałym przerażeniem, jak ziarenka wpadają do ognia, 

a gęsty, brązowy sos wsiąka w brudną ziemię.

Instynktownie chwyciła się wpół, jakby chciała oszczędzić swemu pustemu żołądkowi 

tego widoku, a prawą dłonią zaczęła masować się po brzuchu.

Ale przecież został jeszcze talerz schowany za drzewem. Addie poczuła, że znów 

kiszki jej marsza grają.

Pan Parker zamienił parę słów ze swoim klientem. Stali tyłem do Addie i Leviego, 

którzy woleli się nie odzywać.

- Dziękuję - powiedziała Addie do Hamiltona. Z jego twarzy znikł wyraz niepewności.

- Cieszę się, że jest pani zadowolona - powiedział adwokat z uśmiechem. - Nie wiem, 

jaka byłaby decyzja sędziego, gdyby zobaczył się z wami. - Potrząsnął łysiejącą głową. - 

Zabraliśmy go prosto do hotelu, ale was już tam nie było.

Sędzia   bardzo   się   spieszył,   bo   po   południu   czekała   go   rozprawa   w   Stockton,   a 

wieczorem wybierał się jeszcze do Angels’ Falls. Nalegał na przeprowadzenie rozprawy w 

obecności pełnomocników stron. Gdyby uczestniczyła pani w niej osobiście, niewykluczone, 

background image

że zapadłby korzystniejszy wyrok.

- Creed również mógł wygrać. Postanowiłam, że spróbuję go wykupić.

- Gospodarowanie na farmie nie jest łatwe.

- Zatrudnię kogoś do pomocy, ale zostanę. Poza tym nie zamierzam się spieszyć.

Rozpocznę od hodowli kurcząt.

- W takim razie przystąpmy do inwentaryzacji. Chcą państwo wziąć w tym udział?

- Ja tak - odparł Creed, krzyżując ramiona na piersiach i wbijając w Addie przenikliwy 

wzrok.

Znów zaburczało jej w brzuchu. Pusty żołądek domagał się fasoli.

- A ja ufam mojemu pełnomocnikowi - oświadczyła dziewczyna. - Pragnę jedynie 

otrzymać kopię inwentaryzacji. Mam masę zajęć.

Przede wszystkim muszę zwędzić trochę jedzenia - przemknęło jej przez myśl.

Patrzyła,  jak mężczyźni  odchodzą w  stronę stodoły.  Po kilku  strasznych  chwilach 

zniknęli jej z oczu.

Wreszcie nadeszła jej szansa.

Addie obróciła się na pięcie, ale zrobiła zaledwie parę kroków i stanęła jak wryta. Koń 

Creeda przeżuwał trawkę tuż obok talerza z fasolą.

- A niech to gęś kopnie! - zaklęła pod nosem.

Koń popatrzył na nią poirytowanym wzrokiem.

- Sio, koniu, sio! - krzyknęła, machając gwałtownie rękami w nadziei, że czworonóg 

poprawnie odczyta tę sugestię. Niestety, tak się jednak nie stało.

Zwierzę przesunęło pysk jeszcze bliżej miski z jedzeniem.

- Sio! - wrzasnęła rozpaczliwie, rzucając w niego garścią kamyków.

Uparte stworzenie podeszło jeszcze bliżej do talerza.

Zacisnąwszy zęby, rzuciła żwirem w koński zad.

Koń podniósł na nią wzrok, przymrużył oczy, wsadził pysk prosto w miskę z fasolą i 

zaczął zajadać. Kiedy oblizał grube, różowe wargi, dziewczyna poczuła skurcze żołądka. A 

potem okrutny brązowy diabeł przesunął ogromnym  językiem po dnie talerza i łypnął na 

Addie spod oka.

Tego było dla niej stanowczo za wiele. Przetarła twarz dłońmi, jakby chciała z niej 

wymazać cały ten incydent. W chwili, gdy zaczynała rozumieć, że przegrała, przypomniała 

sobie o jeszcze jednej szansie.

Podeszła do niewielkiego garnka leżącego na boku w brudnej ziemi. Chwyciła rondel 

za   rączkę   i   zajrzała   do   środka.   Jej   spojrzenie   odwzajemniła   jedna   jedyna   mała   fasolka. 

background image

Westchnęła   i   chciała   włożyć   ją   sobie   do   ust,   gdy   nagle   coś   musnęło   ją   po   twarzy   i 

wylądowało w garnku, akurat na osamotnionym ziarenku. Była to duża, czarna mucha.

Minęła czwarta. Przed trzema godzinami Levi Hamilton odjechał z listą zakupów.

Kiedy   zakończono   inwentaryzację,   Addie   dopadła   prawnika   i   powiedziała   mu   o 

swoich problemach z żywnością. Levi natychmiast zaproponował, że zabierze listę do miasta 

i każe dostarczyć sprawunki po południu, ale czas mijał, a nikt nie nadjeżdżał.

Addie wyszła na werandę i skierowała wzrok na drogę. Nadal nic się nie działo.

Obeszła dookoła werandę, starając się nie patrzeć w stronę drzewa. Jak na jeden dzień 

miała absolutnie dosyć tego człowieka. Krążąc wokół domu znalazła dwie sterty drewna - 

polana idealne do kominka i szczapy na rozpałkę.

Spodziewając się niebawem dostawy zakupów, pomyślała, że może przez ten czas 

rozpalić pod blachą. W ten sposób posiłek byłby gotowy o wiele szybciej. Wybrała więc z 

niższej sterty kilka szczap i poczuła na sobie spojrzenie Creeda.

Zebrawszy   odpowiednią   ilość   drewna,   Addie   podeszła   do   tylnego   wejścia, 

przytrzymując podbródkiem naręcze. Uniosła więc stopę, usiłując wyczuć najniższy stopień. 

Kiedy już dokonała tej sztuki, zaczęła wspinać się do góry. Musiała pokonać zaledwie trzy 

schodki, ale Creed nie spuszczał z niej wzroku, zupełnie jakby w każdej chwili spodziewał się 

katastrofy. Tym bardziej postanowiła sobie solennie, że nie rozsypie drewna.

Udawaj, że to książki - napominała się w duchu, wchodząc na kolejny stopień.

Tak, właśnie tak. Musiała po prostu udawać, że dźwiga ciężkie tomiska, na przykład 

encyklopedie. A personel biblioteki zawsze podziwiał, jak znakomicie Addie daje sobie radę 

z nieporęcznymi stosami. Zmuszona, by ratować honor, przypomniała sobie o tej niezwykłej 

umiejętności, choć wyszła nieco z wprawy.

Został jej tylko jeden schodek. Zaczerpnąwszy głęboki oddech, ostrożnie postawiła 

stopę na werandzie.

Niestety,   nieoczekiwany   wybuch   aplauzu   dochodzący   spod   dębu   wytrącił   ją   z 

równowagi do tego stopnia, że upuściła stertę na ganek.

-   Do   jasnej   anielki!   -   Odwróciła   się   i   spojrzała   gniewnie   na   Creeda.   Rozsypane 

drewienka wyglądały jak stronice z rozerwanej książki.

Słysząc głośny śmiech, Addie pochyliła się i podniosła parę szczapek, co pozwoliło jej 

ukryć rumieniec. Kiedy już wyprostowała plecy, Creed ruszył w jej kierunku, nadal rechocząc 

głośno jak stara ropucha. Na domiar złego ciągnął za sobą konia. Jericho wyglądał zupełnie 

niewinnie i na pewno - w przeciwieństwie do Addie - nie umierał z głodu. Ilekroć Addie go 

widziała, zawsze coś przeżuwał.

background image

Odwróciła się na pięcie, weszła do domu i wrzuciła kilka mniejszych bierwion do 

pustej skrzyni stojącej nieopodal pieca.

Kiedy wyszła znów na podwórze, żeby pozbierać resztę drewna, zobaczyła, w jakim 

kierunku udaje się koń wraz ze swoim właścicielem.

Nasycony wierzchowiec stał przy pustej kadzi, a Creed próbował uruchomić pompę - 

jej własną pompę.

- Co pan sobie właściwie wyobraża? - wrzasnęła Addie, zasłaniając sobie oczy przed 

zachodzącym słońcem.

- Chcę napoić konia - odparł, a w tej samej chwili z zardzewiałej studni pociekła 

brązowa strużka wody.

- Proszę natychmiast przestać!

W ogóle nie zwrócił na nią uwagi i robił dalej swoje. Rzuciła mu pod nogi kawałek 

drewna, a Jericho odskoczył gwałtownie w bok. Creed popatrzył na nią gniewnie.

- A co pani sobie, do diabła, wyobraża?

- Proszę odejść od studni.

- Jeszcze czego! To moja woda!

- Ale moja pompa i mój cebrzyk.

- W takim razie w jaki sposób mam mu dać pić?

- Nic mnie to nie obchodzi, ale nie życzę sobie, żeby pan korzystał z moich urządzeń.

Skrzyżowała ramiona na piersiach i popatrzyła na niego z zadowoleniem.

- Może powinien pan wykopać własną studnię albo poszukać jakiejś rzeki. -

Zebrała ostatnie szczapy. - Jeśli życzy pan sobie wydzierżawić tę pompę, proszę się 

skontaktować z moim pełnomocnikiem, a gdy już uzgodnimy cenę, pan Hamilton przygotuje 

kontrakt. Do tego czasu jednak zabraniam panu z niej korzystać. A jeśli się pan nie zastosuje 

do tego zakazu, każę pana aresztować. Miłego dnia! -

Addie   zamknęła   za   sobą   drzwi   zręcznym   kopniakiem,   odcinając   się   od   potoku 

przekleństw, jaki wypełnił podwórze.

Zbliżał się wieczór, ale temperatura dochodziła do trzydziestu stopni. Montana zgarnął 

resztę   jedzenia   na   blaszany   talerz.   Postawił   go   na   trawie,   a   Jericho   natychmiast   zaczaj 

wylizywać fasolę.

- Proszę wykopać własną studnię - przedrzeźniał. - Tej babie się chyba wydaje, że to 

takie łatwe jak posmarowanie bułki masłem. - Okrążał drzewo, odsuwając porozwieszane na 

gałęziach ubranie. Do diabła - pomyślał. Ta robota zajmie przynajmniej ze dwa dni.

Potrzebował   wody,   więc   musiał   ją   zdobyć   podstępem,   kiedy   ta   kobieta   wreszcie 

background image

pójdzie spać. Ukradnie swoją własną wodę, podobnie jak ona próbowała zwędzić mu fasolę. 

Przecież widział, że????? nie spuszcza oczu z talerza. A nawet burczało jej w brzuchu.

Montana bardzo szybko się domyślił, że mieszczka nie ma co jeść, i od razu poprawił 

mu się humor. Bardzo zresztą potrzebował jakiegoś pozytywnego bodźca, bo dzień okazał się 

wyjątkowo parszywy. Jakim prawem uznano roszczenia tej kobiety? Przecież to nie z winy 

Montany ocyganiono Mitchellów. Ciotka?????? jej mąż gospodarowali na cudzej ziemi całe 

lata, nie płacąc za to ani grosza, a w końcu dziewczynie dostało się w spadku pół farmy 

zapisanej Montanie.

Wadę   Parker   twierdził,   że   w   całej   dolinie   brakuje   walnych   terenów.   Poza 

kilkudziesięcioma   małymi   farmami   wszystkie   posiadłości   należały   do   spadkobierców 

Bernala,   który   rościł   sobie   prawo   do   ziemi   na   mocy   hiszpańskiej   koncesji   gruntowej.   A 

Bernalowie nie wyprzedawali swoich gruntów.

Creed postanowił, że nie zrezygnuje z farmy, za którą jego ojciec oddał życie.

Doktor najwyraźniej pragnął, aby Montana zrealizował marzenia swoich przodków, i 

dlatego zapisał mu działkę w testamencie.?????? jej adwokat nie mieli nawet pojęcia, z kim 

walczą. Creedowie nigdy się nie poddają.

Znów zaczął krążyć wokół drzewa. Niezależnie od woli sędziego odzyska farmę.

Uprzykrzy tej????? życie tak, że w końcu sama się podda. Weźmie tyłek w troki i 

wróci do miasta. A on nigdy nie pozwoli się pokonać tej natrętnej osie. Za nic na świecie.

Na drodze zadźwięczały końskie dzwoneczki, a nad wschodnią granicą farmy wzbił 

się tuman żółtego pyłu. Montana chwycił konia za grzywę, wskoczył mu na grzbiet i ruszył na 

koniec podjazdu.

Drogą jechał ten sam wóz, na którym????? się tu zakradła. Woźnica ściągnął lejce 

zaledwie parę metrów od bramy, a po dnie fury potoczyły się pudła, puszki i beczki.

Montana zamachał rękami, aby rozpędzić kurz i położył dłoń na wilgotnym karku 

Jericha.

- Czym mogę panu służyć?

Woźnica - ten sam stary cap, który przywiózł tu Addie - przesunął grube cygaro w 

kącik ust.

- Kazali dostarczyć te rzeczy panience.

Montana wyciągnął szyję, żeby się lepiej przyjrzeć towarom umieszczonym na wozie.

- Hej! Hej! Panie McGee!

Na dźwięk jej głosu Montana natychmiast odwrócił głowę i zobaczył, jak “panienka” 

pędzi w ich kierunku.

background image

Czekał.

Z każdym jej krokiem na wyżwirowanej alejce niecierpliwił się coraz bardziej.

Tym razem wpadła bowiem we własne sidła. Zatrzymała się z dala od koni.

- Panie McGee...

- Custusie - poprawił stary.

- Tak się cieszę, że przyjechałeś... Custusie. Robi się późno i musimy wypakować te 

rzeczy,   zanim   zapadnie   zmrok.   Proszę,   podjedź   do   tylnych   drzwi   -   dodała,   wskazując 

budynek.

- Obawiam się, że to niemożliwe - westchnął Montana. Zwęziła gniewnie oczy.

- A niby dlaczego?

- Bo to moja ziemia i nie zamierzam na nią nikogo wpuszczać.

- Jak pan śmie!

Koń posunął się naprzód, Addie zrobiła dwa korki wstecz.

- Mam prawo do tej farmy. Tak jest zapisane w dokumentach. Nie zsiadając z konia, 

Montana odsunął kapelusz do tyłu.

- Pani ma rzeczywiście prawo tu przebywać - zgodził się uprzejmie. - Ale on - dodał, 

wskazując Custusa - na pewno nie.

Dziewczyna otworzyła szeroko usta ze zdumienia. Montana nie posiadał się z radości.

- Nie życzę sobie obcych na mojej ziemi. Nie wyrażam również zgody na wjazd wozu. 

- Z miłym uśmiechem podjechał jeszcze bliżej.

Cofając   się,   zacisnęła   usta,   a   jej   oczy   rzucały   błyskawice.   Creed   roześmiał   się 

serdecznie.

-   Niech   się   panienka   decyduje.   Nie   będę   tu   marnotrawić   całego   dnia   -   mruknął 

McGee.

Addie odwróciła się do staruszka.

- Proszę rozładowywać, Custusie. Zapalił cygaro.

- Wszystko? Nawet ten lód? Hę?

Powtórzyła bezgłośnie słowo “lód”, po czym popatrzyła na Montanę, zadzierając nos 

do góry.

- Tak - wycedziła. - Proszę wyładować wszystko tutaj, na drodze publicznej. Nie 

należy tykać bezcennej ziemi tego pana.

Custus zeskoczył z kozła, pyknął z cygara, opuścił klapę i kilkadziesiąt kolorowych 

puszek potoczyło się po drodze. Kiedy dziewczyna podążyła w ślad za nimi, odpędzając od 

siebie   dym,   Montana   natychmiast   postanowił,   że   zacznie   palić   cygara.   Przyglądał   się   z 

background image

rozbawieniem,   jak?????   patrzy   gniewnie   na   Custusa,   który   wzruszył   tylko   ramionami   i 

wyrzucił na ziemię worek mąki ważący chyba z pięćdziesiąt kilogramów, czyli więcej niż ona 

sama.

Creed wiedział, że czeka go świetna zabawa. Wyłącznie po to, by rozzłościć

?????, patrzył,  jak Custus rozładowuje wóz. Stary najpierw  przesunął na bok dwa 

ciężkie bloki lodu opakowane starannie w słomę. Potem ustawił - jeden na drugim - trzy 

kartony puszek oraz słoików. Worki z cukrem, kawą i fasolą wylądowały tuż obok wielkiej 

skrzyni z jabłkami.

Gdy   Custus   rzucił   na   jabłka   torbę   z   owsianką,   Jericho   zarżał   radośnie,?????? 

pochwyciła pakunek z szybkością błyskawicy. Przyciskając swój skarb do piersi schowała się 

za wozem, nie spuszczając wzroku z konia.

Gdy wreszcie opróżniono wóz, słońce zachodziło już za wzgórza. Custus otrzepał 

ręce, otarł pot z czoła i zamknął klapę.

- Ile jestem panu winna? - spytała Addie, sięgając do spódnicy po portmonetkę.

Custus zapalił kolejne cygaro.

- Czterdzieści  trzy dolary za towar i dwa za dostawę.????? wyjęła  z saszetki  plik 

banknotów.

- Sądziłam, że za dojazd bierze pan dolara.

- A słyszała panienka o dostawie do klienta? Panienka zażyczyła sobie towar, to teraz 

trzeba zapłacić za dostawę. - Wziął pieniądze, obejrzał je pod słońce i upchnął w porwanej 

kieszeni koszuli.

Addie wręczyła banknot staruszkowi, który już zajmował miejsce na koźle.

- Proszę powiedzieć panu Hamiltonowi, że chcę się z nim zobaczyć. - Zerknęła na 

Montanę. - Od razu z samego rana.

Custus   dołączył   papierek   do   reszty   pieniędzy   i   pospiesznie   odjechał,   stała   przez 

chwilę nieruchomo czekając, aż opadnie pył, a potem nabrała głęboko powietrza i chwyciła 

pierwszą z brzegu skrzynię. Brnęła dzielnie w kierunku domu, choć mięśnie rąk napięły się 

jej jak struny.

Montana ścisnął konia kolanami i podjechał naprzód, nie spuszczając z niej wzroku. 

Nie mógł inaczej postąpić.

Zatrzymała się i postawiła skrzynię. Wyciągając drzazgę z dłoni, łypnęła na niego 

spod oka.

- Nie ma pan nic lepszego do roboty?

- Nie. - Uśmiechnął się i uchylił kapelusza. Musiał pokazać tej uzurpatorce, co ją 

background image

czeka. Jeszcze parę takich dni, a ucieknie jak zmyta do miasta.

Zgięta w pół podniosła pudło i ruszyła naprzód, nawet się na niego nie oglądając. 

Montana dosłyszał jednak, że mruczy coś pod nosem. Nie zrozumiał jednak ani w ząb, o co 

jej chodziło.

Drzwi zamknęły się z łoskotem. Addie rzuciła skrzynię i pochwyciła jeden ze słoików. 

Dwie sekundy później opychała się już dojrzałymi, wonnymi brzoskwiniami.

Owoce rozpływały się w ustach. Addie opadła na sosnową ławę, opierając się o półki. 

Żuła.   Rozkoszowała   się   smakiem   soczystego   miąższu   -   tak   słodkiego,   przyprawionego 

cynamonem...   i.,   gałką   muszkatołową...   i   korzeniami.   Zanurzając   rękę   po   kolejną 

brzoskwinię, postanowiła sobie solennie, że już nigdy nie będzie traktować żywności jak 

czegoś, co jest jej dane raz na zawsze. Poruszając szczękami z wdziękiem pasącej się krowy, 

Addie odstawiła słoik i otarła ręce o spódnicę, po czym ruszyła zdecydowanie w kierunku 

pakunków - tym razem miała ochotę na fasolę.

Wyjmowała z pudła kolejne frykasy: Pikle Fanny Purdy, Rabarbar Doktora Goody, 

Mielone Mięso Panny Todd, Marmoladę Księcia Alberta, ale po fasoli nie było nawet śladu. 

Widocznie  dziesięć  puszek  z Duszoną Fasolką Charlesa  Rivesa  Alberta potoczyło  się po 

drodze.   Przecież   charakterystyczne   żółto-czerwone   nalepki   mignęły   jej   wyraźnie   przed 

oczami tuż przedtem, zanim zarżał ten wstrętny koń. Wybrała po prostu zły karton. Skoro 

jednak i tak musiała przydźwigać do domu cały transport żywności, mogła zacząć już teraz. 

Oczywiście, musiała najpierw zignorować tego diabła w ludzkim ciele i jego upiorne zwierzę.

Wyjrzała dyskretnie przez okno, ale nie dostrzegła ani konia, ani jeźdźca. Creed nie 

siedział - jak zwykle - pod drzewem, choć jego ubranie nie zniknęło z gałęzi. Z tego miejsca 

nie widziała jednak południowego końca farmy. Dlaczego ogarnął ją nagle taki niepokój?

Woda! Wybiegła  z domu  tylnym  wyjściem,  pewna, że  złapie  Creeda  na gorącym 

uczynku.

Podwórze świeciło jednak pustkami.

Ze zwężonymi podejrzliwie oczyma zeszła ze schodów. To, że nie zastała wroga koło 

studni, nic przecież nie znaczyło. Równie dobrze mógł korzystać z niej wcześniej. A tego by 

mu nie darowała. Pompa wyglądała jednak zupełnie zwyczajnie. Nikt jej chyba nie ruszał. 

Następnie Addie zajrzała do  cebra. Był wprawdzie wilgotny, ale nie bardziej niż przedtem. 

Na tyłach budynku zauważyła jedynie sad pełen dorodnych drzew owocowych. Ani śladu 

potwora. Również w kurniku panowała cisza jak w kościele. Widocznie szubrawiec pojechał 

szukać rzeki, bo nie dawał żadnych oznak życia.

Słońce schowało się za wzgórza, nadając błękitnemu niebu srebrnoróżowy odcień, 

background image

przypominający swą barwą wnętrze muszli. Gdzieś wysoko nad jej głową przeleciał klucz 

ptaków,   a   w   wieczorną   ciszę   wtopiły   się   pierwsze   odgłosy   koncertu   świerszcza.   Addie 

uśmiechnęła się do siebie i poczuła, że ogarnia ją spokój.

Poszła na tyły budynku, wpatrzona w południowy koniec farmy. Niedaleko znajdował 

się   niewielki   ogrodzony   teren,   którego   przedtem   nie   zauważyła.   Z   bliska   dostrzegła 

pozostałości po grządkach i parę brązowych, spalonych roślin. Był to zapewne ogród ciotki. 

Pochyliła się i wyrwała jedną z uschniętych roślin. Z brunatnych liści zwisała pomarszczona, 

maleńka marchewka. Addie przysiadła na brzeżku niewielkiej taczki i zaczęła przyglądać się 

marchewce leżącej tak bez życia w jej dłoni, a potem przeniosła wzrok na nagie, jałowe pola. 

Marzenia   ciotki   Emily   stały   się   również   jej   marzeniami.   Farma   musi   wrócić   do   dawnej 

świetności.   Dziewczyna   postanowiła,   że   nigdy   więcej   nie   będzie   już   tutaj  jałowych   pól, 

pustego kurnika i zeschniętych warzyw. Zamierzała tchnąć w swoją posiadłość nowe życie.

Odzyskawszy nadwątlone siły, cisnęła zwiędłą marchew na ziemię i wstała. Musiała 

jak najszybciej wnieść paki do domu, jakoś się urządzić i doprowadzić farmę do porządku. 

Otrzepawszy siedzenie z kurzu, zerknęła na taczki, które - z dwoma kółkami na przodzie i 

długimi   rączkami   do   prowadzenia   -   stanowiły   miniaturową   wersję   wozu.   Ciotka   Emily 

posługiwała się nimi zapewne do przewożenia nawozu lub świeżej ziemi. Taczki były bardzo 

brudne. Ale mocne.

Uśmiechnęła się do swojego pomysłu. Ująwszy taczki za drewniane rączki, potoczyła 

je do tylnego wejścia. Minąwszy kuchnię, salon oraz jadalnię wbiegła szybko do składziku. 

Otworzyła drzwi, wyprowadziła rower, stwierdziła, że opony sflaczały, więc zdjęła pompkę z 

półki i przyłożyła  ją do wentyla. Naciskając tłok z coraz większym  zapałem, wyobrażała 

sobie, jaką minę zrobi Creed, kiedy ją zobaczy. Już ona mu pokaże. Nikt nie powstrzyma 

Adelaide Amandy Pinkney.

Kilka minut później wyprowadziła swój lśniący, czarny bicykl na tyły domu i oparła 

go   o   poręcz.   Teraz   należało   przymocować   do   niego   taczki.   Nieopodal   stodoły   znalazła 

sznurek, przeciągnęła  go przez metalowe kółka na rączkach i przywiązała  prowizoryczną 

przyczepę do roweru. Wskoczywszy na siodełko, postanowiła wypróbować swój wynalazek. 

Bez ładunku wszystko  działało  bez zarzutu,  ale zdrowy rozsądek podpowiadał  Addie,  że 

powinna włożyć coś do taczek, aby je obciążyć.

Wrzuciła więc na dno kilka szczap. Przez chwilę prowadziła rower za kierownicę, a 

potem nabrała rozpędu. Niestety już po trzystu metrach sznurek zaplątał się w szprychy. 

Addie   zatrzymała   się   jak   wryta   w   miejscu   z   nogami   rozkraczonymi   ponad   poprzeczką, 

zieloną spódnicą podkasaną ponad kolana i obcasami butów uwięzionymi w miękkiej ziemi.

background image

Niech to gęś kopnie! Klapa! Pochwyciwszy kierownicę ruszyła naprzód, oglądając się 

za siebie, żeby zobaczyć na czym dokładnie polega problem. Zanim zrozumiała, że sznurek 

jest zbyt mocno naciągnięty, była mokra od potu. Musiała go jakoś poluźnić, uelastycznić, 

żeby nabrał sprężystości.

Ale jak? Zerknęła w dół i jak na zawołanie jej wzrok zatrzymał się na różowych, 

elastycznych podwiązkach. Piętnaście minut później Addie wyjechała zza zakrętu.

Spod opon roweru tryskał żwir, a zielone pończochy pętały się jej wokół kostek.

Tuż obok kartonów z jedzeniem stał Creed, a za nim jego koń. Na ich widok Addie 

zadarła wysoko głowę i zaczęła pedałować jeszcze szybciej.

Zahamowała tuż obok Creeda, tak, żeby kamyki prysnęły mu na buty. Zeskoczywszy 

zgrabnie   z   siodełka,   postawiła   rower   obok   pudeł.   Ocierając   spocone   ręce   o   spódnicę, 

odwróciła się do Montany.

- Nigdzie nie było rzeki? - spytała.

Strząsnął kamyki z butów, zsunął kapelusz na tył głowy i uśmiechnął się głupkowato. 

Jak ona nienawidziła tego uśmieszku!

- Nie musiałem się wysilać. - Wskazał głową konia. - Jericho sam znalazł wszystko, 

czego mu było trzeba.

Addie podeszła bliżej i zamarła ze zgrozy.

- Przecież on liże mój lód! - wrzasnęła. - Niech mu pan każe przestać!

- Chciało mu się pić.

- Ale... to... przecież... mój lód.

- Więc proszę go usunąć z publicznej drogi. - Montana oparł się o kartony, skrzyżował 

ramiona na piersiach i patrzył jak urzeczony na swego przeklętego wierzchowca.

Jericho pożarł właśnie warstwę słomy izolującą blok i rozpuszczał zmrożoną bryłę 

długimi pociągnięciami ogromnego języka. Odwrócił głowę do Addie, mlasnął głośno, a oczy 

błysnęły mu radośnie. Przełknąwszy głośno ślinę, zaczął zlizywać wodę kapiącą z lodowego 

bloku.

-   Niech   go   pan   natychmiast   stąd   zabierze!   -   wrzasnęła   Addie,   wskazując   konia 

oskarżycielskim palcem.

- To pani lód i sprawa.

- Ale koń należy do pana.

- I jest bardzo spragniony, bo nie pozwoliła mu pani wypić ani kropli wody.

Zwierzę zachowuje się zupełnie naturalnie.

- Niech się w takim razie zachowuje naturalnie nad brzegiem rzeki, ale proszę go 

background image

odpędzić od mojego lodu. To jest kradzież, panie Creed.

- Pani ukradła mi ziemię.

- Nieprawda. Farmę założyła moja ciotka...

- Na mojej działce - przerwał.

Addie obróciła się na pięcie i schwyciła pudło z puszkami.

- Sędzia patrzy na to inaczej.

- Bo nic nie widział przez to ogrodzenie.

Załadowała pudło na taczki i spojrzała Montanie prosto w oczy.

- Ile?

- Za co?

- Za tę pańską bezcenną ziemię. Stał sztywno, jakby kij połknął.

- Ona nie jest na sprzedaż.

- Dlaczego? Uczciwie zapłacę, choć właściwie nie rozumiem, dlaczego miałabym to 

robić.

Podszedł do niej bliżej. Widziała, że trzęsie się ze złości.

- Ta ziemia nie ma ceny.

Wściekł się. Mówił zdecydowanie za głośno.

-   Dlaczego   nie   chce   pan   sprzedać   mi   ziemi?   Może   pan   przecież   kupić   inne 

gospodarstwo.

- Przecież ja już mam farmę.

- Ale połowa zbiorów będzie należała do mnie. Tak zdecydował sąd.

Podszedł do konia i chwycił go za grzywę, a potem odwrócił głowę. Addie mogłaby 

przysiąc, że nigdy w życiu nie widziała nikogo, kto byłby do tego stopnia wyprowadzony z 

równowagi.

- Dostanie pani swoją część, jeżeli doczeka pani żniw - warknął i odjechał.

- Zostaję, mój panie! - krzyknęła za nim Addie. - Może nawet dotrwam do czasu, gdy 

stanie się pan bardziej podobny do człowieka. Ale tego oboje możemy nie dożyć - mruknęła 

pod nosem.

Addie wytarła ostatni talerz i odstawiła go na blat. Odwiązawszy fartuch, rozejrzała 

się po kuchni. W powietrzu unosił się wspaniały zapach fasoli, bekonu i ciasteczek, czyli 

wszystkich   tych   potraw,   które   właśnie   zjadła.   Powiesiła   fartuch   na   haku   i   rozprostowała 

obolałe mięśnie. Umycie bloków lodowych również nie należało do łatwych zadań. Musiała 

postawić je na zlewie i polać wodą. Potem owinęła je w płótno i ulokowała na najwyższej 

półce lodowni. Niżej ułożyła  łatwo psującą się żywność. Puszki, słoiki, pudełka i butelki 

background image

czekały   w   spiżarni   na   posegregowanie.   Addie   postanowiła,   że   zajmie   się   nimi   od   razu 

następnego ranka.

Gdy napełniła dzbanek wodą, wzięła lampę i sprawdziła główne wejście do domu.

Starała się je zabezpieczyć, jak umiała najlepiej, ale umieszczenie połamanych drzwi 

w spaczonej framudze nastręczyło niemało trudności. Podparła je więc po prostu polanami z 

kominka, a także naprawiła prowizorycznie zawiasy. I choć drzwi nadal się kiwały, Addie 

zyskała przynajmniej trochę intymności.

Po   wejściu   do   sypialni,   postawiła   na   stoliku   lampę   i   wodę   do   mycia.   Zasunęła 

perkalikowe firanki i rozebrała się do bielizny, a następnie spłukała ze skóry całą spiekotę 

dnia. Zimna woda podziałała na nią jak balsam.

Włożyła muślinową koszulę nocną z drobnymi falbankami, strój idealny na gorące 

noce, zdjęła pantalony, wśliznęła się do łóżka i zgasiła lampę.

Piętnaście minut później jej włosy ociekały potem. W pokoju panował straszliwy upał, 

nie   było   czym   oddychać.   Odrzuciwszy   cienkie   prześcieradło,   Addie   podeszła   do   okna   i 

otworzyła je na oścież w nadziei, że wpuści do pokoju trochę powietrza. Kiedy to również nie 

pomogło, rozwarła szeroko drugie okno i wróciła do łóżka, nadal spocona jak mysz.

W akcie desperacji podciągnęła prześcieradło pod brodę. Idiotyzm, przecież nikogo tu 

nie ma - pomyślała, rozpięła koszulę, po czym szybko ją zdjęła.

Nigdy w życiu nie spała nago, a jej matka wkładała bieliznę nawet pod strój nocny. 

Addie jednak lubiła swobodę. I tak już w ciągu dnia odnosiła wrażenie, że pęta ją gorset, 

halka,   pantalony,   nie   wspominając   nawet   o   krynolinach   czy   tiurniurach.   W   nocy,   a 

szczególnie wtedy, kiedy było gorąco, nie chciała, by krępowało ją ubranie.

Addie wyciągnęła koszulę spod prześcieradła, a w nogach łóżka ułożyła suknię, tak, 

aby była gotowa na rano. Potem znów oparła się o poduszki i zachichotała.

Pomyślała, że zachowuje się jak bardzo niegrzeczna dziewczynka. Leżała przecież w 

łóżku   zupełnie   nago.   Przymknąwszy   oczy,   przypomniała   sobie,   co   czuła,   kiedy   podczas 

Wielkiej Wystawy w Chicago zajrzała ukradkiem do egipskiego namiotu.

Była tam kobieta, owinięta kolorowymi zwojami szyfonu, I tańcząca pod obstrzałem 

zachwyconych, grzesznych spojrzeń. Przy każdym obrocie Egipcjanka zrzucała jakąś część 

kostiumu,   a   widownia   szalała   z   uciechy.   Entuzjazm   publiczności   zachęcił   tancerkę   do 

przybierania   coraz   bardziej   jednoznacznych   póz.   Addie   -   choć   nieco   zażenowana   - 

pozostawała   długo   pod   silnym   wrażeniem   tej   sceny.   Gdzieś   w   podświadomości   zawsze 

dręczyła ją ciekawość, jak się czuje kobieta tańcząca w taki sposób dla mężczyzn.

Przymknęła oczy. Śniło się jej, że paraduje przed szejkiem arabskim ubrana jedynie w 

background image

pas nabijany monetami oraz czerwone, żółte i fioletowe wstęgi. Szejk o zamglonej twarzy 

siedział pod palmą w charakterystycznym białym stroju. Gdy Addie wreszcie odrzuciła głowę 

w geście poddania i spojrzała mu w oczy, mężczyzna wstał, wziął ją na ręce, a następnie 

wsadził na ogromnego konia z różowymi wargami i resztkami fasoli na pysku.

Obudziła się z przerażeniem - w jej piękny sen wkradł się koszmar. Zerknęła w stronę 

okna - nadal było ciemno, miała więc szansę jeszcze trochę się zdrzemnąć.

Leżąc w ciemnościach  wsłuchiwała się w cykanie świerszczy.  Od czasu do czasu 

trzaskały zbyt luźno umocowane drzwi, targane przez wiatr.

Przewróciwszy się na drugi bok, Addie poprawiła poduszkę i znów zapadła w sen.

Nie   przypomniała   sobie,   że   przez   cały   wieczór   było   przecież   duszno   i   zupełnie 

bezwietrznie.

W ciąż rozespana, Addie usłyszała nagle odgłos ciężkich kroków. Natychmiast wtuliła 

głębiej twarz w poduszkę, aby się od nich odciąć. Sen był o wiele ważniejszy. Już przymykała 

powieki, gdy łóżko zatrzęsło się niemal jak tramwaj chicagowski. Wstrzymując oddech Addie 

otworzyła oczy w nadziei, że to wszystko tylko jej się przyśniło.

Doliczyła się jeszcze czterech donośnych stąpnięć. Bardzo cicho wypuściła powietrze. 

Łóżko zatrzęsło się nagle pod wpływem silnego uderzenia w ramę. Addie usiadła gwałtownie 

na   materacu,   a   jej   rozszerzone   ze   strachu   oczy   przybrały   kształt   czarnych   oliwek. 

Pochwyciwszy prześcieradło, zasłoniła nagie piersi.

Otworzyła  usta  do krzyku,  ale  wydała  z siebie  jedynie  chrapliwy jęk i zamarła  z 

przerażenia, bo to, co zobaczyła, odebrało jej mowę.

W jej sypialni stał ten przeklęty koń.

Mrugnął   do   niej   brązowymi,   ogromnymi   oczyma,   prychnął   głośno   i   otarł   pysk   o 

metalową poręcz. Addie przesunęła się wolniutko na prawą stronę łóżka. Koń powiódł za nią 

oczami. Gdy wróciła na środek, on również zmienił pozycję. To upiorne zwierzę wyraźnie ją 

śledziło.

Addie popatrzyła rozpaczliwie na okna rozmieszczone po obu stronach łóżka. Były 

otwarte, kuszące, ale zbyt odległe. A ona nie miała na sobie nawet koszuli nocnej. Ścisnęła 

mocniej prześcieradło i popatrzyła na koszulę leżącą w nogach łóżkach, niestety, tuż przy 

końskim pysku.

Wciskając się w poduszki, Addie - nadal szczelnie okryta prześcieradłem - spróbowała 

dosięgnąć koszuli nogą. Koń obserwował z uwagą jej wysiłki, które jednak nie na wiele się 

zdały.   Po   kilku   kolejnych   bezskutecznych   próbach,   Addie   dała   za   wygraną.   Zerknęła   na 

konia. Ogromne  zwierzę odwróciło nagle  głowę i zaczęło  się iskać. Nadeszła jej  szansa. 

background image

Wychyliła się gwałtownie, chwytając za rękaw zwiewnej szatki. Koń natychmiast skierował 

na nią mądre oczy i pochwycił brzeg tkaniny między ogromne, żółte zębiska.

- Ty... - Addie pociągnęła za rękaw... - Uparty... obrzydliwy... - cedziła przez zęby 

- ...potworze!

Rękaw pękł.

Koń prychnął  i potrząsnął  głową. Prześcieradło  nieco  się obsunęło. Przyciskają  je 

łokciami do tułowia, Addie złapała brzeg koszuli, a Jericho zacisnął mocniej zęby na cienkim 

materiale.

- Dosyć tego! Ubrania mi nie zjesz! - krzyknęła, próbując wyrwać mu batyst z pyska.

Zwierzę   cofnęło   się  o  krok,  Addie  poleciała  naprzód.   Chłodne  poranne   powietrze 

owiało jej odsłonięty tyłeczek. Koń zrobił kolejny krok w tył i Addie dotknęła nogą żelaznych 

prętów łóżka.

Zapierając się z całych sił, wychyliła się nieco, ściskając mocniej koszulę.

Prześcieradło spadło na podłogę, koń rozluźnił uścisk, a Addie pacnęła gołą pupą w 

materac z taką siłą, że aż podskoczyła.

Łypiąc  na przeklęte  zwierzę, zasłoniła  piersi podartą szatką, przeciągnęła  ją przez 

głowę i włożyła rękę w otwór pozostały po utraconym rękawie. Następnie zaczęła zapinać 

gors.   Misterne   fałdki   nosiły   ślady   zębów,   brakowało   trzech   perłowych   guziczków.   Koń 

klasnął językiem o podniebienie i wypluł dwa maleńkie guziki, po czym rąbnął głową w 

metalową szynę tak mocno, że łóżko przesunęło się bliżej ściany. Addie przymknęła oczy, 

wyobrażając sobie, w jaki sposób będzie zabijać Creeda - wolno, bardzo wolno. A potem 

odeśle tę kreaturę do fabryki kleju. Teraz jednak musiała się bronić przed koniem. Zwierzę 

zakołysało   metalowym   łóżkiem,   a   ona   zerknęła   w   stronę   okna,   przesuwając   się   jak 

najbardziej na prawo. Okno znajdowało się w odległości metra. Przy założeniu, że będzie się 

poruszać   z   odpowiednią   szybkością,   dziewczyna   miała   pewne   szanse.   Koń   spuścił   łeb   i 

walnął nim w ramę. Addie rzuciła się szczupakiem do okna i wyskoczyła  na zewnątrz z 

rozwianym włosem prosto w ramiona Montany.

- Cholera jasna! - zaklął Creed.

Oboje przewrócili się na ziemię, wzbijając tumany kurzu.

Leżąc twarzą w piasku, Addie odkaszlnęła cicho. Montana trzymał jej ręce na plecach 

i   mamrotał   coś   pod   nosem.   Uniosła   głowę   i   otrzepała   kurz   z   twarzy.   Creed   znowu   coś 

mruknął. Dostrzegła z przerażeniem, że nos mężczyzny znajduje się na wysokości jej piersi, i 

nagle poczuła, że ten potwór ściskają za pupę.

Niewiele myśląc uniosła kolano i trafiła go dokładnie między nogi.

background image

- Chryste Panie! - Natychmiast ją puścił.

Wstała i odwróciła się na pięcie, żeby na niego spojrzeć. Leżał na boku, trzymając się 

za krocze. Na jego twarzy malował się wyraz bólu.

- Co pan właściwie wyprawia? - spytała.

- Usiłuję złapać oddech - jęknął i usiadł, opierając głowę o kolana.

- Jak pan śmie? Jak pan śmie zaglądać do okna jak jakiś... zboczeniec! -

Skrzyżowała ręce na piersiach. - Powinien się pan leczyć!

Podniósł się wolno i otrzepał kapelusz o spodnie.

- Wcale pani nie podglądałem.

- Akurat! - Zagniewana, tupnęła nogą w ziemię.

- Szukałem tylko konia.

- W mojej sypialni! A więc pan wiedział, że on tam jest! Okropny zwierz wyjrzał 

przez okno i zarżał radośnie.

-   Proszę   zabrać   to   stworzenie   z   mojego   domu!   -   Addie   wskazała   Jericha 

oskarżycielskim palcem.

- Ależ, panno - zaczął Creed, uśmiechając  się niewinnie - chyba  się pani nie boi 

biednego, głupiego czworonoga?

Z jego tonu wynikało zupełnie jasno, że znał prawdę.

-   Nie   zamierzam   z   panem   dyskutować.   Kategorycznie   żądam,   żeby   ten   koń   stąd 

zniknął.

Mężczyzna podszedł do okna i pogłaskał konia po nosie.

- Przecież Jericho nie skrzywdziłby muchy. Wierzchowiec wypluł ostatni guzik.

Montana pochylił się i natychmiast podniósł maleńką perełkę.

-   Nie   brakuje   pani   czegoś?   -   Rzucił   Addie   zgubę,   a   potem   wyciągnął   z   kieszeni 

scyzoryk.

- Proszę natychmiast wyprowadzić konia! Obejrzał dokładnie ostrze.

- Dlaczego?

- Bo wszedł na cudze terytorium.

Oparłszy się o framugę, zaczaj czyścić paznokcie.

- To będzie panią drogo kosztowało.

- Nie rozumiem. - Myślała, że się przesłyszała.

- Policzę słono za fatygę.

- Przecież to pański koń!

- Ale pani dom.

background image

- Pan go tutaj przyprowadził.

- Dlaczego miałbym zrobić coś podobnego? - spytał z niewinnym uśmiechem.

- Bo jest pan potworem! - wrzasnęła Addie, zanim zdążyła się powstrzymać i szybko 

zasłoniła dłonią usta.

Montana odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się głośno.

Oparła ręce na biodrach, czekając, aż on wreszcie przestanie rechotać.

Potrząsnęła głową, aby odgonić muchę, a kiedy znów spojrzała na Creeda, dostrzegła, 

że utkwił wzrok w jej piersiach. Zdała sobie sprawę, że ciemne sutki prześwitują przez cienką 

tkaninę koszuli i zasłoniła się rękami. Na policzki wystąpiły jej rumieńce.

- Zimno pani? - spytał Creed.

Miała ochotę umrzeć. Zamiast tego odwróciła się z godnością i skierowała w stronę 

werandy.   Drewniane   drzwi   leżały   w   progu,   jakby   tam   upadły.   Ale   nie   przewróciły   się 

przecież bez niczyjej pomocy, a ona doskonale o tym wiedziała.

Potwór   był   na   zewnątrz,   a   koń   w   środku.   Addie   już   sama   nie   wiedziała,   co   jest 

większym złem. Uznała, że łatwiej walczyć z bestią w sypialni, bo ta przynajmniej nie umiała 

mówić.   Kiedy   jednak   Levi   Hamilton   pojawił   się   na   podjeździe,   natychmiast   zmieniła 

zamiary. Potraktowała przybycie adwokata niczym prawdziwe zrządzenie Opatrzności.

Przypomniawszy sobie szybko, w jakim stanie znajduje się jej suknia, pobiegła do 

salonu, chwyciła wełnianą kapę z sofy i zarzuciła ją sobie na ramiona.

- Tak się cieszę, że pana widzę! - wykrzyknęła, zbiegając ze schodów na podwórze..

Levi owinął lejce wokół dyszla i zeskoczył na dół.

- Custus przekazał mi wiadomość od pani. Czego pani sobie życzy?

- Rewolweru!

- Po co?

- Bo muszę zastrzelić tego człowieka i jego konia. Levi z trudem ukrył uśmiech i 

potrząsnął głową.

- Na czym polega problem? Addie wskazała wyłamany próg.

- Wpuścił zwierzaka do mojej sypialni i nie chciał go stamtąd zabrać!

- Nieprawda.

Creed stał zaledwie parę metrów dalej i kłamał prawnikowi prosto w oczy.

Skrzyżowała oskarżycielsko ramiona na piersiach, nie spuszczając wzroku z Montany.

- To w jaki sposób on się tam dostał? Creed wzruszył ramionami.

- Pewnie umierał z pragnienia. Ta kobieta nie pozwoliła mi skorzystać z pompy.

- Naprawdę? - spytał Levi, patrząc na Addie z naganą w oczach. Przytaknęła.

background image

- Powiedziałam temu panu, że musi ją ode mnie wydzierżawić.

Obiecałam, że dojdziemy jakoś do porozumienia i podpiszemy umowę. - Przenosiła 

wzrok z Hamiltona na Creeda. - Dlatego prosiłam, żeby pan przyjechał, mecenasie.

- Podciągnęła opadający rękaw. Ona też umiała kłamać. Creed mruknął tylko coś pod 

nosem.

- Naprawdę, powinna była pani udostępnić studnię. Przecież Jericho nie jest niczemu 

winien. To tylko biedne, spragnione zwierzę.

Jej własny adwokat bronił tego przeklętego konia.

- Nie wątpię, że zwierzę. On mnie przecież zaatakował.

- W jaki sposób? - spytał Montana.

- No., więc...

- Trząsł tylko łóżkiem. Trudno to nazwać atakiem.

- Skąd pan wie, co on robił?

- Widziałem.

- Słyszał pan, mecenasie? To zboczeniec! Należy go aresztować!

- Za co? Za szukanie konia? - spytał niewinnie Creed.

- Za podglądanie.

- Wstydzi się pani, bo była pani goła jak święty turecki!

- A więc jednak pan się gapił! - krzyknęła z przerażeniem. - To moja sprawa, jak 

sypiam - dodała szybko, żeby jakoś zachować twarz.

- Szukałem konia - powtórzył.  - A pani śnieżnobiałe ciałko stanowiło tylko część 

scenerii.

- Nienawidzę tych bestii! Pan dobrze o tym wiedział i dlatego wpuścił pan konia do 

pokoju!

Uśmiechnął się głupkowato.

- Niech mi pani to udowodni.

- Proszę o broń, mecenasie.

Levi chwycił ją mocno za ramiona w chwili, kiedy chciała się rzucić z pięściami na 

Montanę.

- Proszę się uspokoić, panno Pinkney. Bardzo proszę. Wszystkim się zajmę.

Zresztą nic mi innego nie pozostaje, bo przecież możecie się pozabijać.

Zaczerpnęła głęboki oddech i popatrzyła na ludożercę z nadzieją, że jej oczy wysyłają 

trujące strzały. Levi wreszcie ją puścił.

- Spiszemy tę nieszczęsną umowę. Ile pani sobie życzy za dzierżawę? - zapytał.

background image

- Tyle że jego na to nie stać.

- Pięć dolarów miesięcznie wystarczy, prawda? Czyli sześćdziesiąt rocznie. -

Levi przenosił pytająco wzrok z Addie na Montanę.

- Dwieście - wycedziła.

Creed nawet nie mrugnął powieką. Popatrzył tylko na nią z uśmiechem, jakby cena nie 

odgrywała dla niego żadnej roli.

- Uważam, że to za dużo. - Levi zmarszczył groźnie brwi.

- Zgadzam się - przerwał Montana. - Może pan sporządzić umowę - dodał, patrząc 

dziewczynie prosto w oczy.

Dwieście dolarów stanowiło z pewnością wygórowaną sumę, o czym Addie doskonale 

wiedziała.   Co   się   z   nią   działo?   Pewnie   nie   ufała   ani   Creedowi,   ani   temu   okropnemu 

zwierzęciu. Skoro jednak zgodził się zapłacić, tym lepiej dla niej.

Mogło jej to wynagrodzić wszystkie pęcherze, jakich narobiła sobie na rękach przy 

noszeniu pakunków. Nawet rower niewiele tu pomógł. Uda bolały ją bardzo od pedałowania, 

dawały jej się również we znaki mięśnie ramion nadwerężone najprawdopodobniej podczas 

szarpaniny z koniem. Miała przecież masę rzeczy do zrobienia, a bała się wejść do środka z 

powodu tej bestii.

- Proszę wyprowadzić zwierzę - zażądała.

- Ja to zrobię - zaofiarował się Levi.

-   Dobrze.   -   Odwróciła   się   na   pięcie,   zadarła   nos   i   weszła   na   schody.   Kiedy 

przestępowała ponad leżącymi w progu drzwiami, zerknęła znacząco na Montanę.

Wiedziała, że to on zdjął je z zawiasów, ale w żaden sposób nie potrafiłaby tego 

udowodnić. Zatrzymała się na chwilę i puściła przodem Hamiltona. Creed wlókł się z tyłu.

Doszli do sypialni. Obok toaletki stał Jericho i spokojnie popijał wodę, którą Addie 

przygotowała sobie do mycia poprzedniego wieczoru. W dodatku chłeptał tak głośno, jakby 

specjalnie   chciał   ją   zirytować.   Zerknął   na   wchodzących,   machnął   ogonem   i   wrócił   do 

swojego zajęcia.

- Widzi pani? Naprawdę chciało mu się pić - zabrzmiał za nią głęboki, królewski głos.

Odwróciła się i obrzuciła mężczyznę pogardliwym spojrzeniem.

Creed oparł się o framugę. Przypominał zadowoloną ropuchę wygrzewającą się na 

kamieniu. Uśmiechnął się do swego wierzchowca.

Kiedy jednak Levi chciał wziąć Jericha za grzywę, zwierzak spróbował go ugryźć.

Levi i Addie popatrzyli pytająco na Montanę.

- Przepraszam, ale on nie lubi obcych. - Creed wyciągnął scyzoryk i obciął nitkę od 

background image

koszuli.

Koń położył uszy po sobie i wyszczerzył groźnie zęby.

- Bardzo mi przykro, ale on chyba nie pozwoli się dotknąć - powiedział Hamilton.

- Niech pan go wyprowadzi - rozkazała dziewczyna, patrząc Montanie prosto w oczy.

- Oczywiście, panno?????, ale będzie mi pani musiała za to zapłacić dwieście dolarów.

Levi zakaszlał, a Addie ugryzła się w język, bo miała ochotę nawymyślać Creedowi 

od ostatnich. Nic dziwnego, że ten potwór nie zamierzał się przejmować jakąkolwiek opłatą 

za dzierżawę studni. Tyle samo kazałby jej zapłacić za usunięcie konia z sypialni.

Nabrała głęboko powietrza, połykając trochę dumy.

- Proszę go zabrać.

- Musimy sporządzić umowę na piśmie. Spełnię pani życzenie w zamian za roczną 

dzierżawę studni oraz cebra - powiedział, nadal opierając się o framugę.

- W porządku - ustąpiła pod presją. - Ale jeżeli ten potwór jeszcze raz zawędruje do 

mojej sypialni, będzie pan musiał wyprowadzić go za darmo.

- Zgoda. - Creed pochylił  się nad ogierem. - Gwarantuję, że to się już nigdy nie 

powtórzy. - Poklepał konia po szyi. Prawda, staruszku? Po prostu chciało ci się pić.

W   odpowiedzi   wierzchowiec   podrzucił   głowę   i   prychnął.   Gdy   Montana   zabierał 

Jericha z pokoju, Addie przeszła na daleki koniec korytarza.

-  No i mamy wodę, prawda? - mruknął Creed do zwierzaka, wystarczająco głośno, 

żeby dziewczyna mogła go usłyszeć.

Niezliczone akry czerwonobrązowej ziemi - niemalże tyle samo, ile uprawiał i stracił 

ojciec   Montany   -   otaczały   farmę.   Creedowie   też   mieli   stodołę,   ale   niewiele   większą   od 

trzypokojowego domku ukradzionego Artemusowi przez kolej. Na działce Hendersona stała 

jednak   prawdziwa   stodoła,   dwupiętrowa   budowla   z   kalifornijskiej   sekwoi,   z   trzema 

przegrodami oraz ściekiem. Znajdowały się w niej dwa duże i trzy mniejsze pojemniki na 

ziarno a także stryszek pod dachem zakończonym gontami. Pomiędzy stodołą a zagrodami 

wystarczyłoby miejsca na silos. Montana zamierzał kiedyś przechowywać w nim ziarno, jakie 

zbierze z tej urodzajnej ziemi.

Za stodołą skryła się wędzarnia, a nieopodal domu pysznił się wysoki biały wiatrak. 

Do budynku doprowadzono rury odchodzące od cysterny z wodą. Tak wspaniale wyposażona 

farma stanowiła prawdziwy powód do dumy. A Montana zamierzał uczynić wszystko, aby 

gospodarstwo należało wyłącznie do niego.

Kiedy patrzył, jak Jericho pije wodę z cebra, czuł, że ma się z czego cieszyć.

Pokazał tej?????, gdzie raki zimują, i zyskał dostęp do studni, a ona nawet niczego się 

background image

nie spodziewała. Z przyjemnością zatarłby ręce z uciechy, ale pozwolił sobie tylko na chichot.

Nie sądził, że tak łatwo będzie wprowadzić konia do sypialni. Wystarczyło pociąć 

znalezione   w   stodole   szmaty   i   przywiązać   mu   je   do   kopyt,   żeby   stłumić   hałas.   Ale   na 

najlepszy pomysł  wpadł sam  Jericho. Kiedy zaczął  trząść  łóżkiem,  Montana  miał  ochotę 

wskoczyć do sypialni i ucałować czworonoga w pysk.

Poklepał z wdzięcznością Jericha po karku. Musiał przyznać, że gdzieś w głębi duszy 

- bardzo, bardzo głęboko - odczuwał szacunek dla tej kobiety.????? miała charakter, musiał 

jej to przyznać. Przypominała mu kleszcza, gdyż była mała i niegroźna, póki nie zalazła za 

skórę. Nie mógł nie docenić jej siły - zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Mimo że tak 

krucha i wiotka, zdołała wnieść do domu ogromne skrzynie. Każda inna kobieta padłaby 

chyba  trupem przy takiej okazji. Ale nie?????, której udało się nawet pokonać Jericha w 

przeciąganiu liny!

Znów zaczął się śmiać, kiedy sobie przypomniał, jak ta mieszczka świeciła gołą pupą 

po upadku z łóżka. A jej skóra - biała jak prześcieradło - przy czarnych włosach wydawała się 

jeszcze jaśniejsza.

Montana doznał nagle olśnienia. Zrozumiał, że????? wcale nie jest brzydka, chociaż 

on osobiście wolał zawsze wysokie, rude, hoże dziewoje, a nie czarnowłose, blade damulki. 

W dodatku - jak na tak drobną istotkę - dziewczyna miała sporo ładnych zaokrągleń. Parę 

udało mu się zauważyć... a nawet wyczuć.

Przypomniał sobie, jak ścisnął jej pośladki, za co rąbnęła go kolanem w krocze.

Jęknął. Tej osie nie brakowało również odwagi. Chociaż tak bardzo bała się koni, nie 

wpadła w histerię. To właśnie bardzo zadziwiło Montanę, bo inne znane mu kobiety zawsze 

płakały o byle co. A on miał miękkie serce.????? natomiast nie uroniła nawet jednej łzy. 

Krzyczał, groził bronią, szydził - wszystko na darmo.

Wyrzucenie jej z farmy okazało się trudniejsze niż przypuszczał. Nie odniosła skutku 

broń ani kule, ani  nawet  koń w sypialni.  Montana  postanowił  obserwować dziewczynę  i 

wykorzystać jej słabości przeciwko niej. Miał nadzieję, że to nie potrwa długo, bo za dwa 

miesiące   chciał   zasiać   pszenicę.   Nie   zamierzał   się   dzielić   z?????   swoimi   pierwszymi 

zbiorami. Żadna kobieta - choćby nie wiadomo  jak uparta - nie mogła przecież pokonać 

Montany. Co do tego nie żywił absolutnie żadnych wątpliwości.

Addie   przykleiła   ostatnią   nalepkę   na   półce.   Odsunęła   się   o   krok   i   przez   chwilę 

podziwiała z daleka  swoje dzieło.  Każdy słoik, każdy pojemnik  stał dokładnie  na swoim 

miejscu. Melvil Dewey byłby dumny ze swojej studentki. Ogromny worek mąki znajdował 

się pod numerem 641021. Dalej stała puszka ze słoniną oznaczona numerem 641022 oraz 

background image

inne produkty niezbędne do przygotowywania ciast. Przyprawy oraz korzenie od 641 0231 do 

641 0239, proszek do pieczenia 641024, soda Arma i Hammera 641 025, drożdże 641 026.

Addie uczyniła właściwy użytek z systemu dziesiętnego Deweya, tworząc prawdziwe 

arcydzieło organizacyjne. Postanowiła zrezygnować z fiszek.

Numerowanie   miała   we   krwi.   Jako   najlepsza   absolwentka   wydziału 

bibliotekoznawstwa   szczyciła   się   umiejętnością   takiego   oznaczania   książek,   aby   ich 

odnalezienie   nie   sprawiało   najmniejszego   trudu.   Profesor   Dewey   mawiał,   że   katalogi   są 

przeznaczone dla laików.

Ocierając   ręce   o   muślinowy   fartuch,   Addie   wyszła   ze   spiżarni,   gotowa   do 

wypakowania dzieł na temat prowadzenia farmy. Już w saloniku otworzyła kufer i zaczęła 

układać książki na półce.

Trzy   godziny   później   znalazła   miejsce   dla   ostatniego   tomu   -   mało   znanego 

podręcznika hodowli prosiąt. Była przekonana, że pewnego dnia zajmie się również świniami, 

ale zamierzała zacząć od kurcząt. Levi zapewniał ją, że zarówno ich delikatne mięso, jak i jaja 

cieszą   się   w   mieście   sporym   popytem.   A   na   farmie   stał   już   gotowy,   porządny   kurnik, 

brakowało   jedynie   piskląt.   Custus   powiedział   Leviemu,   że   kilka   kurczaków   ciotki   Emily 

trafiło na przechowanie do sąsiadów, którzy mieli je zwrócić w ciągu kilku dni.

“Kilka kurczaków” nie zaspokoiło jednak ambicji Adelaide Amandy Pinkney. Kolejny 

poradnik, jaki zatem musiała przeczytać, nosił tytuł: “Od pucybuta do milionera, czyli jak 

odnieść sukces”. Addie usiadła w wielkim, sztruksowym fotelu, włożyła okulary wiszące na 

łańcuszku i zagłębiła się w lekturze.

Zapadał   już   zmierzch,   kiedy   odłożyła   wreszcie   książkę   na   stolik.   Ziewnęła, 

przeciągnęła się, a okulary spadły jej z nosa. Poradnik naprawdę rozpalał wyobraźnię. Pan 

Wendell T. Gates zaczynał podobnie jak Addie. Przeprowadził się z Trenton w stanie New 

Jersey   do   Eli   w   Newadzie.   Kupił   ogromne   stado   kurcząt   i   rozwijał   farmę,   cały   czas 

inwestując w hodowlę. Odszedł na emeryturę z milionami na koncie. I w taki sam sposób 

zamierzała postąpić Addie - zarobić fortunę na kurczakach. Pomysł wydawał się prosty, a jej 

nie   brakowało   przecież   inteligencji   ani   wykształcenia.   No,   a   poza   tym   nigdy   się   nie 

poddawała.

Przez otwarte okno dochodziły do niej odgłosy nocy. Podniosła firankę i usiadła na 

krześle, wpatrując się w niebo. Zapadł zmierzch, a ciemność niosła ze sobą spokój. Tutaj żyło 

się inaczej, zupełnie inaczej niż w Chicago. Dziewczyna polubiła ostrą, świeżą woń ziemi. 

Drzewa   również   pachniały.   Odnosiła   nawet   wrażenie,   że   czuje   smak   cudownego 

aromatycznego   eukaliptusa   stojącego   za   domem.   Dźwięki   także   były   inne   -   cichsze, 

background image

spokojniejsze. Koncerty świerszczy działały na nią usypiająco i w niczym nie przypominały 

turkotu tramwajów czy też tętentu kopyt na brukowanych ulicach.

Różnica polega na tym - myślała Addie - że miejski hałas irytuje, podczas gdy te 

sielankowe odgłosy koją skołatane nerwy.

Niespodziewane rżenie zabiło w dziewczynie wszystkie pozytywne uczucia. W ciągu 

dnia potrafiła jakoś zapomnieć o istnieniu pana Creeda i jego okropnego konia.

Teraz jednak stało się to niemożliwe.

Tylko sam diabeł mógł ją tak poniżyć. Nigdy w życiu nie spała na golasa. A kiedy 

wreszcie się na to zdecydowała, wpuścił konia do jej sypialni. I choć to zwierzę przybyło na 

ziemię prosto z czeluści piekielnych, Addie dała sobie radę.

Pokazała panu Creedowi, co potrafi.

Właśnie. Pokazała mu aż za dużo. Całe swoje ciało.

Poczuła, że się rumieni, i ukryła twarz w dłoniach, jakby mogła w ten sposób cofnąć 

czas. Na samą myśl o tym, że ten okropny człowiek ją podglądał, chciało się jej... wyć? Nie.

Płakać? Ależ skąd!

Zapaść pod ziemię? Nigdy w życiu!

Wyrównać rachunki? Tak, właśnie tego pragnęła najbardziej na świecie.

Oczywiście, zdawała sobie sprawę z tego, jak trudnego podejmuje się zadania.

Przecież ten człowiek w ogóle nie miał sumienia. Nie wiedział, co to wstyd.

Zapewne mógłby bez zmrużenia powiek zatańczyć nago na środku kościoła.

Porozwieszał   na   drzewie   czerwoną   bieliznę!   Nie   potrafiłby   uszanować   subtelnej 

kobiecej natury. Co do tego Addie nie żywiła najmniejszych wątpliwości.

I skąd on się właściwie wziął? Był wulgarny, nieokrzesany i chyba bardzo samotny. 

Nie liczył się z ludźmi. Kto go w ten sposób wychował?

Jakiego rodzaju życie wiódł, skoro nigdy nie oglądał stereoskopu?

Wizjer leżał obok szklanej lampy. Addie ujęła go za długą, drewnianą podstawkę w 

kształcie   świecy   i   zauważyła   na   niej   inicjały   wuja.   Przyjrzała   się   uważniej   podwójnym 

szklanym   przezroczom   powiększonym   przez   rodzaj   lunety.   Był   to   wspaniały   wynalazek, 

dzięki któremu uzyskiwano trójwymiarowy obraz. Stereoskop otworzył przed ludźmi nowy 

świat.

Gdzież w takim razie dorastał ten okropny człowiek? Czegoś jednak musiał się uczyć, 

bo komentując wyrok, cytował Biblię. Mówił o Salomonie, który przeciął dziecko na pół. 

Dlaczego   zatem   okazał   się   taki   nieprzejednany?   Biblia   mówi   wprawdzie,   że   w   każdym 

człowieku jest choć odrobina dobra, ale Addie nie mogła się dopatrzyć  w tym  potworze 

background image

żadnej   pozytywnej   cechy.   Może   więc   wina  za   cały   konflikt   leżała   raczej   po   jej   stronie? 

Przecież w rogatej duszy Creeda kryło się trochę ludzkich uczuć.

Jako   dobra   chrześcijanka   próbowała   skorygować   swoją   opinię   na   temat   tego 

człowieka, patrząc jednocześnie w stereoskop.

- Dobry Boże!

Odsunęła gwałtownie wizjer od twarzy, włożyła okulary i spojrzała raz jeszcze.

Tym razem odjęło jej mowę.

Nie odrywając wzroku od okularu, sięgnęła na ślepo po pozostałe przezrocza.

Obejrzawszy   je   dokładnie,   zrozumiała,   dlaczego   ten   potwór   oglądał   je   z   tak 

ogromnym   zainteresowaniem.   Trójwymiarowe   obrazki   nie   przedstawiały   bowiem   ani 

egzotycznych krajobrazów, ani też dzikich zwierząt - choćby słoni czy zebr. Były na nich 

wyłącznie kobiety, hoże, pulchne dziewoje. Oczywiście całkiem rozebrane.

Wtedy właśnie Addie zdała sobie sprawę, że czarna dusza Creeda będzie się smażyć w 

piekle.

Dwa  dni  później  Addie  pedałowała   zakurzoną  drogą  w  stronę  domu,   za  rowerem 

toczył się wózek, a w nim kwiliło dwieście tygodniowych kurczątek. Dziewczyna zerknęła 

przez ramię na swoje stadko i uśmiechnęła się szeroko. Nigdy w życiu nie widziała równie 

słodkich   stworzonek.   Wszystkie   przypominały   jasnożółte   kuleczki   z   małymi   główkami   i 

dziobkami. Jak to dobrze, że zdecydowała sieje kupić od tej przemiłej staruszki! Syn starszej 

pani namówił ją wprawdzie na zakup drugiej setki piskląt, ale zaproponował jednocześnie 

dwudziestopięciodolarowy rabat.

Levi wspominał jej kiedyś o jakimś znanym hodowcy drobiu z Pleasanton, ale Addie 

dokonała   na   pewno   lepszej   transakcji.   Sama   wypatrzyła   starą   farmę   przy   drodze   do 

Livermore.   I   choć   gospodarstwo   nie   było   z   pewnością   tak   nowoczesne   jak   jej   własne, 

obfitowało w pisklęta, które obsiadły nawet dachy budynków gospodarczych.

Nieopodal drogi stała zreumatyzowana stara kobieta, a Addie - czując się jak rodowita 

Kalifornijka   -   przystanęła   na   chwilę,   aby   z   nią   porozmawiać.   Bardzo   szybko   zdradziła 

staruszce, że właśnie jedzie na rancho w Sycamore po kurczaki. Starowinka - nosząca chyba 

nazwisko Potter - zaproponowała natychmiast, żeby obejrzała hodowlę jej syna i w rezultacie 

Addie wyjechała z farmy z dwustoma pisklętami w wózku.

Nucąc pod nosem jakąś wesołą melodię, czuła się bardzo dumna  z siebie. Dzięki 

mądrej decyzji zaoszczędziła wiele czasu i pieniędzy. Spisała się równie dobrze, jak sam pan 

Wendell Gates.

W wyobraźni widziała już ogromny szyld z napisem: “Kurza farma Addie”. Nie, to 

background image

nie   brzmiało   zbyt   dobrze.   Zaczęła   pedałować   szybciej,   a   jej   umysł   pracował   równie 

intensywnie jak stopy. Może “Wzorowe kurczaki panny Pinkney”? Fatalnie!

“Kalifornijskie kapłony”? Z trudem wyminęła koleinę. Nie, zbyt napuszone.

Wreszcie! “Kurczaczki Addie”. Tak, doskonale. Proste, wdzięczne, bezpretensjonalne.

Wkrótce dotarła pod dom. Wbijając obcasy w żwir, zatrzymała rower i cofnęła się 

nieco, wyobrażając sobie, jak farma będzie wyglądała w przyszłości.

Przed oczyma pojawił się jej sielankowy obrazek. Ogromna stodoła, pomalowana na 

czerwono, ze lśniącymi białymi listwami. A na samym froncie szyld z ogromnym napisem: 

“Kurczaczki Addie”.

W   budynku   mieszkalnym   przybędą   dwie   kondygnacje   z   pięknymi   wieżyczkami, 

gontami i może nawet okrągłym oknem. Addie uwielbiała okrągłe okna. Zapewne głównie 

dlatego, że nie były tak... kwadratowe. Postanowiła również wstawić świetliki w dachu. W 

Chicago wszyscy je zakładali.

Zdecydowała, że na ostatnim piętrze powstanie pracownia krawiecka z maszyną do 

szycia firmy Kruse New Crown. Taką maszynę - chowaną w ślicznie wykończonej szafce - 

Addie widziała jeszcze w Chicago, u Wardsa, i zakochała się w niej bez pamięci. W pracowni 

znalazłby się również ogromny dębowy stół, na którym robiłaby wykroje sukien i te modne, 

papierowe kwiatki. Pewnie udałoby się jej dopasować jakiś odpowiedni bukiet do wazonu z 

mąjoliki. A Creed nienawidził tego wazonu.

Uśmiechnęła się pod nosem. Może by tak zamówić kilka takich wazonów u Wardsa i 

porozstawiać je wszędzie tam, gdzie kłułyby tego potwora w ślepia? Na przykład w sypialni 

umieściłaby   wielkie   wazy   z   majoliki   w   żywych   kolorach.   Creed   nie   mógłby   jej   wtedy 

podglądać, a widok waz doprowadzałby go do szału. Kilka wazonów ulokowałaby na tarasie, 

tak, żeby musiał na nie patrzeć spod swego drzewa.

Zachichotała.   Pomysł   wydawał   się   świetny,   więc   postanowiła   go   zrealizować   już 

następnego dnia.

Zerknęła   na   kurczaczki,   starannie   osłonięte   puchatym   wełnianym   szalem   i 

wprowadziła   rower   na   podwórko.   Tak   właśnie   się   zaczęła   jej   wielka   przygoda   z 

“kurczaczkami Addie”.

Ustawiła  rower  pod  drucianą  siatką,  po  czym   odwiązała  wózek  i   wtoczyła   go  na 

krótką   drewnianą   rampę   kurnika.   Wewnątrz   było   ciemno   i   duszno,   więc   natychmiast 

otworzyła okno, żeby przewietrzyć maleńkie, drewniane pomieszczenie. Na podwyższeniu z 

desek   leżała   słoma,   toteż   kurnik   pachniał   zbożem.   Addie   wysprzątała   go   jeszcze 

poprzedniego dnia, a podłogę wyłożyła świeżą podściółką.

background image

Pan Wendell T. Gates pisał, że zachowanie czystości jest bardzo istotnym czynnikiem 

w hodowli kurcząt. Addie nie chciała, żeby jej pisklątka chorowały.

Pragnęła   się   szczycić   najbardziej   zadbanymi   i   najzdrowszymi   okazami   w   całej 

Północnej Kalifornii.

Wyjmując swoje puchate skarby z wózka, głaskała je czule i przemawiała do nich 

słodko, jakby były jej ukochanymi dziećmi.

Wlała wodę do specjalnego poidełka i nasypała ziarna do wąskiego karmnika.

Znalazła obie te rzeczy podczas porządków, co okazało się niezwykle korzystne, gdyż 

pan Wendell nie tłumaczył w swojej książce, jak należy je wykonać.

Wychodząc zerknęła jeszcze raz na swoje stadko. Całe pomieszczenie zaroiło się od 

piskląt, więc skierowała się do drzwi bardzo ostrożnie,  na paluszkach, żeby żadnego nie 

rozdeptać.   Następnie   zamknęła   ogromne   drewniane   podwoje,  ale   małe   drzwiczki   dla   kur 

zostawiła otwarte.

W godzinę później siedziała już przy kuchennym stole, wdychając rozkoszne zapachy 

groszku i pieczonej szynki. Otworzyła zeszyt, w którym zamierzała zapisywać wszystkie dane 

na temat kur, jaj i zysków. Według pana Wendella każdy businessman - lub businesswoman - 

powinien starannie prowadzić księgi.

14 kwietnia 1894 roku - zaczęła Addie. - Zakup 200 piskląt za 75 dolarów, torby 

ziarna za 1 dolar 40 centów, zysk na razie 0, ale na wszystko przyjdzie czas.

Montana   pogrzebał   w   kieszeni   spodni,   rzucił   fryzjerowi   ćwierć   dolara,   po   czym 

wyszedł na ulicę i przytroczył torbę z brudnymi rzeczami do siodła. Upał na szczęście się 

skończył. Z zachodu powiał chłodny, kojący wiatr. Creed zerknął w niebo, ale dostrzegł na 

nim zaledwie kilka pierzastych chmurek. Przynajmniej nie będzie padało - pomyślał. Jericho 

odwrócił łeb i wbił w swego pana pytający wzrok.

- Co jest, stary? Nie poznajesz mnie?

Koń prychnął, kiwnął głową i znowu się odwrócił, a Montana potarł policzek. Po 

goleniu  od  razu  poczuł  się  lepiej,  choć  nadal  nie  rozumiał,  z  jakiego  właściwie  powodu 

postanowił pozbyć się wąsów. Hodował je ponad dwa lata, a dziś tylko spojrzał w lustro i 

kazał je zgolić. I nic już nie mógł na to poradzić.

Wskoczywszy na siodło, potrząsnął świeżo umytymi kędziorami sięgającymi ramion.

Włosy nadal miał długie, takie jak lubił.

Największą frajdę sprawiła mu kąpiel. Trudno się przecież myć w wiadrze.

Znacznie milej jest siedzieć w starej, dużej wannie, toteż Montana spędził w kąpieli 

ponad godzinę. Już nawet nie pamiętał, kiedy po raz ostatni pozwolił sobie na taki luksus. 

background image

Teraz czekały go jeszcze dwie - już ostatnie - przyjemności.

Poprowadził   Jericha   przez   miasto   do   Enchantress   Saloon,   baru,   w   którym   mógł 

zaspokoić   obie   potrzeby.   W   kilka   minut   później   sączył   już   whisky,   opierając   łokcie   o 

mahoniowy   blat.   Na   przybrudzonej   ścianie   powieszono   głowy   wypchanych   łosi,   a   z   ich 

rogów zwisała pajęczyna. Kiedy Montana kopnął metalową podpórkę lady, na wyżłobioną 

ostrogami podłogę spadło kilka grudek błota.

Widział   już   w   swoim   życiu   niejeden   saloon,   ale   ten   wydał   mu   się   szczególnie 

obskurny. Pod głowami łosi powieszono krzywo zmatowiałe lustro.

Butelki   i   lampy   zarosły   brudem.   Podłogę   pokrywało   błoto,   popiół   i   pety.   W 

zaniedbanym pomieszczeniu brakowało nawet spluwaczek.

Maleńkie pianino stało na drewnianym podwyższeniu udającym scenę, a przy stoliku 

chrapał jakiś mężczyzna. Montana zerknął na swoje niewyraźne  odbicie w porysowanym 

lustrze i położył kapelusz obok szklanki z drinkiem. Jak mógł zgolić wąsy? Nie pamiętał, 

żeby kiedykolwiek tak dziwnie wyglądał. Przynajmniej podbródek mu się nie zmienił - był 

wydatny,  kwadratowy, z tym przeklętym wgłębieniem, które sprawiało tyle kłopotów przy 

goleniu.

Trzasnęły   drzwi,   jęknął   drewniany   stołek,   a   Montana   popatrzył   na   scenę.   Niski 

człowieczek w czerwonej koszuli i brokatowej marynarce zaczął wygrywać jakąś melodię na 

rozklekotanym pianinie. Dźwięki, jakie wydobywały mu się spod palców, przypominały do 

złudzenia brzęk rozbijanego szkła. W chwilę później na podwyższeniu pojawiła się kobieta 

otulona w różowy jedwab oraz pióra, po czym zaczęła śpiewać zmysłowym głosem coś na 

temat dzikiego pożądania.

Montana zmienił zdanie. To jej głos - a nie gra pianisty - prześwidrowywał mu uszy 

niczym odgłos tłuczonych szyb. Piosenkarka miotała się po scenie, machając od czasu do 

czasu nogą w pseudokankanie, ale nie miała zupełnie poczucia rytmu, więc wyglądało to 

żałośnie.   Odwróciwszy   głowę,   Creed   zajął   się   swoim   drinkiem,   w   nadziei,   że   alkohol 

zagłuszy ten przeraźliwy hałas.

Kobieta wyskrzeczała jeszcze dwie piosenki, rzucając wydarte z wachlarza pióra w 

kierunku mężczyzny.

Gdy wreszcie umilkła, ruszyła na podbój. Montana pomyślał, że chyba trochę za dużo 

wypiła. Oczy miała zupełnie jak pies, któremu opadają powieki, i obwisłe ciało.

- Nieznajomy postawi drinka spragnionej? - spytała schrypniętym głosem.

- Podaj jej wszystko, na co będzie miała ochotę - powiedział Montana do barmana, 

wyciągając monetę z kieszeni.

background image

Barman nalał whisky i postawił szklankę z alkoholem na barze.

- Mam ochotę na ciebie - szepnęła, ocierając ramię o tors mężczyzny.

Roześmiał się głośno i pokręcił głową.

Co za pech! Wybrał saloon z najbrzydszą dziwką na całym zachodnim wybrzeżu! Upił 

kolejny łyk whisky i przestał zwracać na nią uwagę. Zamilkła na chwilę, ale nie odeszła.

- Dlaczego?  - zapytała  w chwilę  później  głosem wyzutym  całkowicie  z udawanej 

zmysłowości.

Popatrzył na nią, zdziwiony tak obcesowym pytaniem. Cofnęła się, opierając ręce na 

biodrach, a jej oczy z opadającymi powiekami wyglądały jeszcze smutniej niż przedtem.

- Nie jestem wystarczająco dobra? - spytała, wysuwając żałośnie dolną wargę.

Patrzyła   na   niego   wzrokiem   psa,   który   nie   dostał   kości.   Oczy   jej   zwilgotniały, 

Montanie zrobiło się przykro.

- To nie twoja wina, panno...

- Joan... Jessie Joan. - Zamrugała podejrzanie powiekami. Chryste Panie - pomyślał, 

ogarnięty paniką - tylko nie płacz. Ramiona dziewczyny zadygotały.

Creed wsadził rękę do kieszeni i wyjął woreczek ze złotymi monetami.

- Nie płacz, proszę cię, nie płacz. - Wcisnął jej monety do ręki. - To naprawdę nie 

twoja wina - powtórzył, widząc, że łzy lecą jak groch po jej policzkach. -

Bardzo ładna z ciebie kobitka... Mam z tym po prostu problemy. - Kłamał jak najęty, 

żeby tylko nie urazić Jessie.

- Taki byk jak ty? - spytała z powątpiewaniem. Byk.. Świetnie! Byk!

- To właśnie przez byka. Przyparł mnie rogami do ściany i od tego czasu coś jest ze 

mną nie w porządku - wyznał uradowany, że potrafi tak szybko myśleć.

Jessie   znowu   pociągnęła   nosem   i   wbiła   wzrok   w   jego   rozporek,   jakby   chciała 

sprawdzić, czy powiedział prawdę, a potem znów zerknęła na monety. Zrozumiał, że musi 

wiać przed kolejnym wybuchem płaczu. Chwycił więc kapelusz i zaczął się cofać.

- I wiesz co? - jąkał. - Tak mi się podobasz, że już dłużej tego nie wytrzymam.

Muszę uciekać, bo twój widok przypomina mi tylko niepotrzebnie o moim... defekcie.

Wsadził kapelusz na głowę, chwycił pijaka pod ramiona i zaprowadził do płaczącej 

prostytutki.

- Zabawcie  się na  mój  koszt!  - krzyknął,  wciskając mu  do kieszeni  jeszcze  kilka 

monet.

Pijak otoczył kobietę ramionami i wtulił twarz w jej szyję. W chwilę później Montana 

był już na ulicy.

background image

Wskoczył na konia i pogalopował w stronę farmy. Nie zamierzał wprawdzie wracać 

tak wcześnie, ale zupełnie nie miał ochoty na picie i karesy. Poza tym przestało mu zależeć na 

damskim towarzystwie. Nie mógł znieść kobiecych łez. A rozpaczliwe szlochy wywoływały u 

niego nieodmiennie skurcze żołądka. Zrobiłby absolutnie wszystko, byle tylko powstrzymać 

ich płacz. Zmagał się z tą słabością, ale nie mógł nic na nią poradzić. Kiedyś nawet o mało nie 

wylądował przed ołtarzem tylko dlatego, że pewna dziewczyna z Place County zaniosła się 

nagle żałosnym łkaniem.

Wolał więc wrócić na farmę i zaplanować kolejną bitwę w wojnie z tą całą?????.

Miał ochotę powalczyć. A poza tym ta kobieta nigdy nie płakała.

Słońce zachodziło już za wzgórza, kiedy uszy Montany prześwidrował przeraźliwy 

krzyk, a potem najstraszniejsze zawodzenie, jakie miał okazję słyszeć w życiu.

Creed obrócił się na pięcie w stronę, z której dochodził dźwięk.

W jego stronę biegła?????, wyjąc jak dziki osioł.

- Moje kurczątka... - łkała. - Moje maleństwa... Musi mi pan pomóc!

Spojrzał na jej zapłakaną twarz i poczuł, że ma węzeł zamiast żołądka.

-   Niech   pan   tylko   popatrzy...   -   jąkała,   demonstrując   mu   wnętrze   fartucha.   -   One 

umierają!

Fartuch był pełen nieżywych kurcząt.

-   Co   się   dzieje,   do   diabła?   -   Spojrzał   na   Addie,   przeniósł   wzrok   na   podwórze   i 

pospieszył w tamtym kierunku.

Wszędzie było pełno piskląt, które padały na ziemię jak podcięte kosą.

- Muszę je w coś zapakować! - krzyknął.

Uklękła,  wysypała  kurczątka z fartucha i pobiegła do domu. Montana wyszedł  na 

podwórze, starając się uratować choć kilka piskląt. Tylne drzwi zatrzasnęły się nagle i Addie 

wypadła na zewnątrz z ogromnym, wiklinowym koszem, nadal zanosząc się od płaczu. Po 

twarzy Montany przebiegł skurcz. Nigdy nie słyszał równie głośnego szlochania. To  go po 

prostu zabijało.

Wewnątrz   kurnika   znajdowało   się   kilkadziesiąt   kurcząt;   na   pierwszy   rzut   oka 

nadawały się do odratowania. Gdy zamykał okno, aby odciąć dopływ zimnego powietrza, do 

środka weszła Addie, wstrząsana czkawką. Zaciskając zęby, Montana wyrwał jej kosz z ręki.

- Proszę mi pomóc!

Padła   na   kolana   i   zaczęła   zbierać   kurczaki.   Dziwne   odgłosy,   jakie   wydawała, 

dochodziły gdzieś z głębi jej gardła. Montana nie mógł tego dłużej wytrzymać.

- Niech je pani weźmie, a ja zobaczę, czy mi się uda uratować chociaż kilka z tych, 

background image

które wyszły na dwór. Skinęła  głową, nadal  wstrząsały nią spazmy.  Montana  wyjrzał  na 

podwórze, kręcąc głową. Na ziemi leżało przynajmniej sto martwych kurcząt. Co w nią, do 

diabła, wstąpiło? Dlaczego kupiła zbyt młode kurczęta, i to w  dodatku aż tyle naraz? Czy 

nigdy   nie   słyszała   o  wylęgarce?   Spacerując   wolno   dookoła,   zbierał   pozostałe   przy  życiu 

pisklęta i wkładał je za koszulę, aby dostarczyć im ciepła.

Wrócił do kurnika i włożył ptaszki do kosza teraz już pełnego piskląt. Addie podniosła 

głowę i spojrzała na Montanę. Na bladej twarzy miała czerwone plamy, a w jej ogromnych, 

wilgotnych oczach malował się ból. Creed poczuł się tak, jakby ktoś zadał mu nagle mocny 

cios w żołądek.

Odwrócił głowę.

- Proszę napalić w piecu. Zabiorę kosz.

- Już... już jest go... gorący - jąkała. - Gotowałam... kolac... - nie dokończyła,  bo 

znowu dostała czkawki.

Oparłszy kosz o biodro, przytrzymał go ramieniem. Położył:] dziewczynie rękę na 

plecach i niemal wypchnął ją z kurnika. Kiedy wyszli na podwórko, Addie znowu zaczęła 

zawodzić, więc chwycił ją za rękę i bezpardonowo zaciągnął do domu. Był pewien, że za 

chwilę oszaleje.

-   Proszę   przynieść   jakieś   koce   i   tyle   garnków,   ile   się   da.   Musimy   je   ogrzać,   bo 

wszystkie zginą.

Postawił   kosz   nieopodal   dużego,   czarnego   pieca   i   starał   się   nie   słuchać   wycia 

dobiegającego z głębi domu.

Wróciła kilka minut później i rzuciła koce na podłogę, chlipnęła i przyniosła trzy 

garnki.

Montana   wymościł   jeden   z   nich   kocem   i   włożył   delikatnie   do   środka   najsłabsze 

kurczęta.

- Niech pani otworzy piec.

Pospiesznie   uchyliła   płytkie   drzwiczki   nad   paleniskiem.   Creed   wsunął   ostrożnie 

garnek do środka.

- Nie trzeba zamykać.

Przytaknęła, cofnęła się o krok. Płacz przeszedł w jednostajne pochlipywanie.

Montana wymościł kocem kolejny garnek, a Addie zaczęła mu pomagać. Pracowali 

więc razem, wkładając kurczątka w ciepłe zakątki pieca.

Kiedy   Creed   pochylił   się   po   raz   ostatni,   poczuł,   że?????   dotyka   delikatnie   jego 

ramienia.   Odwróciwszy   głowę   popatrzył   na   twarzyczkę   dziewczyny,   oczy   z   czerwonymi 

background image

obwódkami i szkarłatne policzki. Na widok tej bezradnej, wzruszającej buzi ścisnęło mu się 

serce.

Co się ze mną dzieje? - pomyślał z przerażeniem.

- Dziękuję. - Jej oczy znowu wypełniły się łzami. Wyprostował gwałtownie plecy.

- Proszę już nie płakać.

Siąknęła nosem, przełknęła łzy i wciągnęła spazmatycznie powietrze.

Patrząc, jak ta bezbronna istota usiłuje za wszelką cenę nad sobą zapanować.

Montana poczuł się jeszcze gorzej. Rozejrzał się bezradnie po pokoju, zdając sobie w 

pełni sprawę z tego, że jeszcze chwila, a na pewno zrobi coś, czego może potem bardzo 

żałować. Wbił tępe spojrzenie w stół.

- Może pan coś zje? - zaproponowała w chwilę później. Zapewne przygotowywała 

właśnie kolację. W nozdrza uderzył go nagle smakowity zapach.

- A przestanie pani płakać? Skinęła głową.

- W porządku. - Usiadł przy stole. Addie wyjęła z kredensu talerz i sztućce, nałożyła 

Creedowi jedzenie, a obok maselniczki ustawiła koszyk z chlebem kukurydzianym. Jedli w 

grobowym milczeniu. Creed trzy razy brał dokładkę, ale dziewczyna grzebała tylko widelcem 

w talerzu.

- Ogolił się pan - powiedziała w końcu. Mruknął coś nieuprzejmie w odpowiedzi.

Ciszę przerywały tylko od czasu do czasu żałosne piski kurcząt.

- Skąd one się tutaj wzięły, u diabła? - nie wytrzymał w końcu Montana.

- Chcę rozpocząć hodowlę - odparła, unosząc lekko głowę.

- Pani?

- Dlaczegóż by nie? - spytała lekko urażonym tonem.

- A co pani wie na ten temat?

- Wyczytałam, że to wcale nie takie trudne. Wyczytała?

- W jakiej książce?

- To poradnik  opracowany przez Wendella  Gatesa. Pan Gates  uważa, że hodowla 

kurcząt jest bardzo intratnym przedsięwzięciem.

- Pod warunkiem, że się ich zbyt szybko nie uśmierci. Na twarzy dziewczyny pojawił 

się podejrzany skurcz.

- Tylko proszę nie płakać. - Uniósł bezradnie ręce. -1 tak miała pani stanowczo za 

dużo piskląt.

- Naprawdę? - spytała, wycierając nos.

Skinął głową całkowicie przekonany, że siedząca naprzeciw kobieta nie jest dobrym 

background image

materiałem na hodowcę. Nadawałaby się raczej na zawodową płaczkę.

- Gates nie podzieliłby pańskiej opinii - powiedziała w końcu, marszcząc brwi.

- A co on takiego napisał?

- Zaraz przyniosę książkę.

Wyszła z kuchni i wróciła z ogromnym tomiskiem oprawionym w skórę. Położyła 

książkę na stole.

- Widzi pan, Wendell Gates tłumaczy, jak można zrobić majątek na hodowli drobiu.

Montana przerzucił parę stron i zamknął poradnik z obrzydzeniem.

- A czy wspomniał, że kurczęta, które nie skończyły jeszcze trzech tygodni, należy 

włożyć do wylęgarki?

- Wylęgarki?

- Muszą mieć ciepło. Są jeszcze bardzo młode i podatne na wszystkie choroby.

- Aha. Cóż. Widocznie zapomniał. - Zamyśliła się głęboko i spojrzała na Montanę. - 

Gdzie się kupuje te wylęgarki?

- Można zrobić je samemu z drewnianych pudeł i lamp gazowych. Parę starych lamp 

widziałem nawet za stodołą.

Milczała chwilę, wpatrując się w jego pusty talerz. Poczuł, że musi wyjść. W żadnym 

wypadku nie powinien zacieśniać kontaktów z Addie. Nadal chciał się przecież jej pozbyć. 

Odłożył serwetkę na stół i wstał.

- Proszę zaczekać! - krzyknęła, a na jej drobnej twarzyczce pojawiła się nadzieja. - 

Może zawrzemy umowę? Ja będę panu gotować, a pan zbuduje mi wylęgarkę. I wszystkie 

pozostałe rzeczy niezbędne do hodowli?

Zatrzymał się jak wryty. Wiedział, że jeśli zacznie pomagać tej kobiecie, nigdy się jej 

nie pozbędzie. Z drugiej strony kolacja bardzo mu smakowała. Miał już całkowicie dosyć 

smażonego bekonu. W kącie natomiast dostrzegł stos koców i przypomniał sobie o zmiennej 

pogodzie.

Wygięła usta w podkówkę.

-  Wiem,   że  nie  zasługuję  na  pańską   pomoc  -  zaszlochała.   -  Jestem  morderczynią 

kurcząt!

Z tymi słowami znowu wybuchnęła płaczem. Montana zerwał się tak gwałtownie, że 

krzesło, na którym siedział, uderzyło o ścianę.

- Obiecała pani nie płakać! - Czuł się jak ostatni głupiec. - Proszę! - Dotknął delikatnie 

jej ramienia.

Wstała, ocierając oczy rękawem.

background image

- Przepraszam.

Wyglądała tak żałośnie, że zrobiło mu się jej żal.

Kiedy jednak osuszyła resztę łez, wytarła nos i oblizała wargi, Montana poczuł, że jej 

pragnie.   Wyobraził   sobie,   że   przesuwa   dłońmi   po   tym   drobnym   ciele...   wchodzi   w   nią 

głęboko, zatraca się do końca...

- Dobrze - powiedział szybko, chwytając kapelusz. - Pod warunkiem, że dostanę kilka 

koców.

Skinęła   głową,   a   na   jej   twarzy   pojawił   się   wyraz   głębokiej   wdzięczności.   Znów 

przesunęła   językiem   po   ustach.   Montana   wiedział,   że   musi   jak   najszybciej   uciec,   bo   w 

przeciwnym wypadku zrobi naprawdę coś głupiego. Podniósł koce, wcisnął je pod ramię i 

stanął w drzwiach.

- Proszę pilnować, żeby pisklaki nie zmarzły. Jutro dostanie pani swoją wylęgarkę - 

rzucił nie odwracając głowy. Bał się bardzo, że za chwilę zupełnie straci panowanie nad sobą.

Przeszedł przez podwórze, zachodząc w głowę, co właściwie się z nim dzieje.

Znowu nie potrafił pozostać obojętny wobec kobiecych łez. Nienawidził w sobie tej 

cechy.

Im dłużej myślał, tym bardziej był na siebie wściekły. Cisnąwszy koce na ziemię, nie 

mógł zrozumieć, dlaczego pomaga tej kobiecie. Zrzucił buty i zaklął szpetnie, bo od razu 

nastąpił na kamień. Okazał się wyjątkowym idiotą. Niemalże uległ urokowi tej dziewczyny 

pod   wpływem   jej   łez.   Zachował   się   jak   zakochany   dureń.   Wczołgał   się   na   posłanie, 

dochodząc   do   wniosku,   że   potrzebuje   sensownego   planu   działania   i   czyjejś   dobrej   rady. 

Nakrył się kocami i zaczął przewracać się niespokojnie z boku na bok.

Koce pachniały damską wodą kwiatową.

Wymyślał sobie w duchu od skończonych głupców. Pragnął ją całować, smakować, 

pieścić. I jeszcze więcej. Wciągnął głęboko powietrze.

Niepotrzebnie wyjechał z miasta pełnego saloonów i panienek do wzięcia. Bardzo 

potrzebował kobiety, ale oczywiście nie tej?????, bo ona tylko rujnowała mu plany. Musiał 

się jej pozbyć. Podłożył ręce pod głowę i utkwił wzrok w gwiazdach. Przed oczami pojawił 

mu się obraz brzydkiej, żałosnej prostytutki.

Nie - pomyślał sucho - miotając się na posłaniu. Najbardziej przydałby mi się teraz 

rozjuszony byk.

Łup! Łup! Łup! Addie usiadła z przerażeniem na materacu, mrugając nieprzytomnie 

oczyma.

Chyba   by   się   jednak   nie   ośmielił   -   przemknęło   jej   przez   myśl,   gdy   otwierała 

background image

zapuchnięte oczy w obawie, że znowu ujrzy tego okropnego konia.

Ale była sama, a w dostatku nie w sypialni, tylko w kuchni. Oparła się wygodnie o 

poduszki   ustawione   pod   ścianą   i   przetarła   piekące   powieki.   Boże!   Wprost   umierała   ze 

zmęczenia. Zerknęła na piec. Ze środka dobiegało głośne, nieustające ćwierkanie. Nie spała 

prawie całą noc. Pilnowała kurcząt. Tylko pięć nie przeżyło, reszta - sądząc po radosnych 

odgłosach - czuła się chyba znakomicie.

Ziewnąwszy, z trudem podeszła do otwartych drzwiczek piecyka, żeby popatrzeć na 

kurczątka.

Łup! Łup! Łup!

Co to może być? - pomyślała, zerkając w stronę okna, gdyż głuchy dźwięk dochodził 

z zewnątrz.

Ziewnęła raz jeszcze, powlokła się do wyjścia i otworzyła drzwi, mrużąc oczy przed 

porannym słońcem.

Creed   walił   w   coś   młotkiem.   Pewnie   buduje   wylęgarkę   -   pomyślała   Addie, 

odgarniając z twarzy luźne pasma czarnych włosów. Oparłszy rękę na biodrze, patrzyła przez 

chwilę na klęczącego mężczyznę. Nawet w tej pozycji wydawał się wysoki. A kiedy wreszcie 

się wyprostował, Addie doznała dziwnego wrażenia.

Oczywiście,   zdążyła   się   już   przyzwyczaić,   że   musi   zadzierać   głowę,   żeby   na 

kogokolwiek popatrzeć. Ale wbijając wzrok w tego mężczyznę czuła się jakoś inaczej niż 

zwykle, zupełnie jakby była jeszcze mniejsza. Może niezupełnie mniejsza. Raczej słabsza. W 

jego  obecności   traciła   siłę,   przez   co   on   stawał   się   potężniejszy..   Dlatego   musiała   zrobić 

wszystko, żeby z nim wygrać.

A te żółte, wilcze oczy pełniły chyba rolę katalizatora, bo ilekroć Creed patrzył na 

Addie, coś w niej drgało...

Objęła wzrokiem cały wybieg. Martwych kurcząt nie było już na podwórku. Zapewne 

Creed je pochował. Skrzyżowawszy ramiona na piersiach, oparła się o poręcz ganku. Ubiegłej 

nocy coś się między nimi zmieniło. Nie wypowiedzieli tej niełatwej prawdy na głos, ale oboje 

doskonale zdawali sobie z tego sprawę.

Tuż przed kolacją, kiedy wyszła z domu, by sprawdzić poidełka, i zobaczyła martwe 

pisklęta, wpadła w taką panikę, że instynktownie szukała pomocy. Wtedy właśnie nadjechał 

Creed.   I   wcale   się   nie   wykręcał.   Przeciwnie.   Zrobił   dla   niej   wszystko,   co   mógł,   mimo 

wcześniejszych   kłótni   oraz   tego   nieprzyjemnego   wydarzenia   z   pompą.   Czuła   wyrzuty 

sumienia, które jeszcze się wzmogły, kiedy zobaczyła go przy pracy nad wylęgarką.

Stłumiła kolejne ziewnięcie. Dwie godziny snu to stanowczo za mało. Tak czy inaczej 

background image

musiała   pokonać   słabość   i   przygotować   posiłek.   Przynajmniej   w   ten   sposób   mogła 

wynagrodzić Creedowi swoje okropne zachowanie. A gotowała wyśmienicie.

Zamierzała podać kaszkę z jabłkami, biszkoptami i miodem, smażone ziemniaki z 

zieloną cebulką, którą znalazła za domem, ogromny kawał szynki i jajka sadzone.

Niewątpliwie to mogłoby zmniejszyć jej poczucie winy.

Zauważył ją dopiero po dłuższej chwili. Odsunąwszy kapelusz na tył głowy, utkwił w 

niej spojrzenie żółtych oczu. Miał wydatną, kwadratową szczękę, wysokie kości policzkowe i 

duże   usta,   nawet   ładne,   pod   warunkiem,   że   ich   nie   wykrzywiał   w   tym   głupkowatym 

uśmiechu. Z podciętymi, gładko uczesanymi włosami wyglądał mniej dziko. Miło było na 

niego   popatrzeć.   A   nawet   więcej   niż   miło.   Ku   swemu   wielkiemu   niezadowoleniu   Addie 

musiała przyznać, że Creed jest naprawdę przystojny. Bardzo się jednak temu dziwiła, gdyż 

do tej pory wolała mężczyzn ze starannie ostrzyżonymi fryzurami i włosami przygładzonymi 

brylantyną. A teraz Adelaide Amandzie Pinkney podobał się długowłosy kowboj. No, no...

Przypomniała sobie, że kiedyś oglądała rysunek księcia w książce z obrazkami.

Książę z bajki braci Grimm miał długie włosy, szlachetny nos i kwadratową szczękę. 

Profil mężczyzny do złudzenia przypominał tamtą ilustrację, ale wcale nie to zadziwiło ją 

najbardziej. Creed ukrywał pod zarostem dołeczek w brodzie.

Coś   niesamowitego!   Addie   potrząsnęła   głową.   Potwór   miał   dołeczek.   Potwór 

zamieniony w księcia!

Usłyszała skrzypnięcie bramki. Mężczyzna szedł pewnym krokiem w jej kierunku.

Energia wylewała się z niego jak gorąca lawa z wulkanu Etna. Addie najchętniej by 

uciekła w obawie przed poparzeniem, ale natychmiast sobie przypomniała miniony wieczór. 

Creed zachował się w stosunku do niej naprawdę sympatycznie, więc może nadszedł czas, 

aby zawrzeć rozejm? Niewykluczone, że udałoby im się nawet jakoś wypracować zasady 

gospodarowania na farmie?

- Dzień dobry - powiedziała z uśmiechem.

- Co w nim dobrego? Skamieniała z otwartymi ustami.

- Dochodzi ósma, a ja umieram z głodu. Jadam śniadania o szóstej, panno?????.

- Łypnął na nią takim wzrokiem, jakby celowo nie dotrzymała umowy.

- Widzi pan...

- Nie chcę oglądać niczego poza śniadaniem.

- Proszę wybaczyć, ale nie mogę niczego ugotować, bo w piecu jest pełno kurczaków 

- odrzekła najbardziej sarkastycznym tonem, na jaki mogła się zdobyć.

Podszedł bliżej, wbijając w nią palący wzrok.

background image

-   To   przecież   nie   ja   byłem   na   tyle   głupi,   żeby   kupować   kurczaki,   na   których 

kompletnie się nie znam.

-   Czytałam   książkę   na   temat   kurcząt.   Niestety,   pan   Gates   nie   podał   zasad 

postępowania z najmłodszymi pisklakami. Ale z całą pewnością jestem na tyle zdolna, żeby 

nauczyć się wszystkiego, na co będę miała ochotę. Hodowli zwierząt również!

- Na razie najlepiej pani wychodzi doprowadzanie ludzi do szału.

- Obrzydliwy potwór! I pomyśleć tylko...

- Proszę nie myśleć  - przerwał natychmiast.  - Najlepiej  będzie,  jak pani wreszcie 

zabierze ten swój biały tyłeczek, pójdzie do kuchni i przyniesie mi kurczaki. Im szybciej 

włożę je do wylęgarki, tym szybciej dostanę śniadanie! - Odwrócił się na pięcie i wrócił na 

wybieg dla drobiu.

Addie zrozumiała, że nigdy nie zapanuje między nimi zgoda. Już zapomniała, z kim 

ma do czynienia. Wpadła do środka zatrzaskując za sobą drzwi. W dodatku będzie musiała 

mu teraz gotować! Trzy posiłki dziennie! Prychając jak rozzłoszczona kotka, wyciągnęła z 

pieca garnek pełen kurczaków. Pisklaczki zaćwierkały radośnie. Gdyby nie Creed, już dawno 

by nie żyły. Nie mogła kwestionować zawartej umowy. Musiała mu, niestety, przygotowywać 

śniadania, obiady i kolacje, ale jeśli ten łotr zażąda jedzenia o konkretnych porach, to ona mu 

dopiero pokaże! Wyjąwszy drugi garnek, zaczęła się zastanawiać, co zrobić, żeby dotrzymać 

umowy jak najmniejszym kosztem.

Wyobraziła sobie, że patrzy, jak potwór pożera trzecią dokładkę. Nie, nie wolno jej do 

czegoś podobnego dopuścić!

Addie uśmiechnęła się złośliwie, triumfalnie. Nabrała głęboko powietrza. Wywiąże 

się   ze   swoich   zobowiązań,   będzie   gotować.   Ale   kto   powiedział,   że   posiłki   muszą   być 

smaczne?

Addie zaniosła ciężki ceber z mieszanką dla piskląt do wylęgarki, po czym zaczęła 

napełniać karmniki, a maleńkie, złotobrązowe kurczątka natychmiast rzuciły się najedzenie. 

Odgarniając   czarne   pasma   z   twarzy,   wyprostowała   plecy   i   spojrzała   z   dumą   na   swoje 

maleństwa.

Boże,   tym   pisklakom   naprawdę   dopisywał   apetyt!   Addie   napełniała   poidełka   i 

karmniki pięć razy dziennie, ale po wodzie i mieszance bardzo szybko nie zostawał nawet 

ślad. Addie pomyślała, że przez ostatnie półtora dnia w zasadzie nie zajmowała się niczym 

innym jak karmieniem kurczątek - co sprawiało jej ogromną przyjemność, choć kosztowało 

jednocześnie sporo wysiłku - oraz przygotowywaniem posiłków dla potwora.

Uśmiechnęła   się   złośliwe.   Creed   był   znacznie   mniej   zachwycony   niż   jej   mali 

background image

podopieczni. Poza tym posiłki, jakie mu serwowała, nie zachęcały do proszenia o dokładki.

Poprzedniego dnia rano powkładali w milczeniu kurczaczki do drewnianego pudła.

Addie boczyła się na Creeda, a on miał pretensje o spóźnione śniadanie. Wytłumaczył 

jej tylko szybko, jak należy się obchodzić z wylęgarką. Naprawdę trudno go było zrozumieć. 

Okazał się przecież taki pomocny, uratował tyle kurcząt i w ogóle... A Addie dała się zwieść 

temu przyjacielskiemu, zachowaniu. Niestety, następnego dnia znów zamienił się w potwora.

Mówił poirytowanym, wojowniczym tonem, co natychmiast wyprowadziło Addie z 

równowagi.   Wyrzucał   z   siebie   informacje   na   temat   wylęgarki   z   szybkością   karabinu 

maszynowego, a potem oznajmił, że daje jej na przygotowanie śniadania najwyżej piętnaście 

minut. Nie omieszkał też dodać, że obiady jada dokładnie w samo południe, natomiast kolacje 

o szóstej i “ani minuty później”.

Addie   brała   na   nim   odwet   bardzo   powoli,   psując   tylko   jedną   potrawę   na   każdy 

posiłek.   Wiedziała,   że   Creed   natychmiast   domyśli   się   prawdy,   jeśli   wszystko   okaże   się 

niejadalne.   Poznał   przecież   jej   możliwości   kulinarne   podczas   poprzedniej   kolacji. 

Przemyślała więc dokładnie całą sprawę i opracowała pewien plan. Mogła mu nawet jeszcze 

kiedyś przyrządzić wspaniały groszek z szynką, bo wtedy Creed doszedłby do wniosku, że to 

jedyna rzecz, jaką Addie potrafi ugotować.

Ta   koncepcja   okazała   się   niezwykle   skuteczna.   Poprzedniego   dnia   podała   mu   na 

śniadanie zimną, kleistą kaszę. Nie chciała przypalać jajek, więc tylko rozbełtała żółtka, żeby 

wyglądały nieapetycznie. A szynkę smażyła o minutę za długo.

W  czasie  obiadu  udawała,  że  nie  potrafi   wyregulować   temperatury  piekarnika,   co 

miało usprawiedliwić niedogotowane ziemniaki. Kiedy Montana je nadgryzał, chrupały jak 

marchewka. Pieczeń była spalona z wierzchu, surowa w środku. Addie zjadła bardzo mało, bo 

już przedtem się nasyciła. Zanim dołożyła do ognia, odkroiła sobie dwa zewnętrzne końce 

mięsa   -   miękkie   i   przepyszne.   Pochłonąwszy   na   oczach   Creeda   dwa   z   trzech   idealnie 

upieczonych jabłek, zacytowała mu artykuł z Harper’s, wedle którego kobiety powinny jeść 

więcej owoców, gdyż tego Wymaga ich delikatna natura. Kiedy zakasłał i posiniał na twarzy, 

dodała, że z kolei dla mężczyzn bardziej wskazane jest mięso, umacniające ich zwierzęcość. 

Niedługo potem jej stołownik przeprosił, wbiegł z domu i rzucił się do studni, aby zaspokoić 

pragnienie Przy kolacji Addie dodała tylko trochę za dużo soli do zupy. Montana udawał, że 

niczego   nie   zauważa,   ale   w   nocy   często   korzystał   z   pompy.   Słyszała   charakterystyczne 

skrzypnięcia dźwigni przynajmniej ze dwanaście razy.

Do żadnego z posiłków nie podała chleba, gdyż wiedziała, że większość mężczyzn 

przepada za pieczywem. Chciała, żeby Montana zatęsknił za ciastem. Na wieczór bowiem 

background image

zaplanowała biszkopty.

Sprawdziła, która jest godzina. Robiło się późno, więc chwytając wiadro w jedną rękę, 

a cebrzyk w drugą, wyszła z kurnika. Hodowla kurcząt okazała się trudna, ale Addie nie 

obawiała się ciężkiej pracy. Postanowiła pokazać potworowi, co potrafi!

Już w kuchni dokładnie umyła ręce, zajrzała do garnka z pasternakiem oraz blachy z 

mięsem, po czym przyniosła ze spiżarni ogromną, glinianą misę i postawiła ją na wielkim 

sosnowym stole. Przygotowawszy wszystkie niezbędne składniki ciasta, umieściła je tuż obok 

glinianego   naczynia.   Zerkając   na   ścienny   zegar,  uśmiechnęła   się   na   samą   myśl   o 

zamiłowaniach ciotki Emily, która sama ozdabiała swoje naczynia.

Większość pań starała się opanować tę umiejętność, gdyż prawdziwa porcelana stała 

się bardzo cenna i rzadka. Ciocia Emily była zaś mistrzynią tego rzemiosła. Kiedyś nawet 

pokazywała Addie, że wystarczy wyciąć kolorowy obrazek z pocztówki lub z pisma, a potem 

przykleić go wewnątrz wazonu lub misy. Następnie należało posmarować obrazek warstwą 

gipsu. Ozdobione  w  ten   sposób naczynie  wyglądało   identycznie  jak malowana  porcelaną 

Ciocia zostawiła przynajmniej kilkanaście takich wyrobów na kredensie w kuchni.

Nucąc Wesoło, Addie wsypała do misy trochę proszku do pieczenia Następnie dodała 

szczyptę   soli   i   chwyciła   ogromny   prostokąty   przesiewak   do   mąki.   Trzymając   go   nad 

naczyniem, wsypała do filiżanki grudkowatą substancję i dopóty kołysała sitem, dopóki nie 

zaczęła z niego wyciekać strużka bielutkiej, idealnej mąki.

Powtórzyła   tę   czynność   kilkakrotnie,   wpatrując   się   jednocześnie   w   maleńki   żółty 

woreczek   stojący   tuż   obok   pojemnika   z   mąką.   Uśmiechnęła   się   promiennie,   rozwiązała 

szmacianą torebeczkę i wsypała do misy pół filiżanki proszku. Czy to aby dosyć? Dodała 

kolejne pół filiżanki. Trzy części mąki na jedną część gipsu.

To powinno wystarczyć - pomyślała.

Uzupełniła właśnie mieszaninę o trzy kulki tłuszczu, kiedy usłyszała turkot kół.

Otrzepując ręce, wybiegła przez frontowe drzwi na werandę.

Przed dom zajechał powozik z trzema damami i dzieckiem. Siedząca na koźle starsza, 

postawna kobieta popatrzyła na Addie życzliwym wzrokiem.

-   Dzień   dobry!   Pani   z   pewnością   jest   siostrzenicą   Emily.   Ja   nazywam   się   Hettie 

Latimer - powiedziała z uśmiechem, mierzwiąc włosy małemu rudzielcowi siedzącemu tuż 

obok. - To mój syn Abel, a to są moje córki: Elizabeth, inaczej Lizzie, i Rebeca...

- dodała, wskazując dziewczęta z tyłu.

- Ona nie pozwala się przezywać - zawołał chłopiec z uśmiechem.

- Mamo! Uspokój go natychmiast! - wrzasnęła Rebeca, opierając ręce na biodrach.

background image

Addie pomyślała, że dziewczyna - mniej więcej jej rówieśniczka - zachowuje się nieco 

zbyt dziecinnie jak na swój wiek. Rebeca była szczupła i miała długie rude loki wymykające 

się   spod   słomianego   kapelusza   przystrojonego   niebieskimi   wstążeczkami   oraz   różowymi 

kwiatkami.

Ja wyglądałabym w nim okropnie, chociaż jest taki śliczny - przemknęło Addie przez 

myśl.

Przypominając sobie o dobrych manierach, zeszła z uśmiechem ze schodów.

- Bardzo mi miło was poznać. Nazywam się Adelaide Pinkney, ale mówcie do mnie 

Addie.

Hettie otarła ręce o zieloną, muślinową suknię i uścisnęła wyciągniętą dłoń Addie, 

która natychmiast poczuła sympatię do tej kobiety o ciepłym  uśmiechu. Lizzie, nieśmiała 

nastolatka   przyłączyła   się   do   matki.   Na   jej   głowie   pysznił   się   śliczny   żółty   kapelusz   z 

zielonymi wstążkami, świetnie dobrany do spódnicy i perkalowej  bluzki. Każdy centymetr 

kwadratowy twarzy dziewczyny pokrywały piegi, a gdy uniosła głowę, żeby popatrzeć na 

drogę.

Addie dostrzegła na jej czole kilka rudych loczków.

Rebeca stała za matką. Zajęta odpędzaniem much zupełnie nie zwracała uwagi na 

Addie.   Miała   piękne,   jasne   oczy,   wprost  klasyczny   nos,   różowe  usta   i   alabastrową   cerę. 

Wysoka,   smukła,   elegancka,   odznaczała   się   niezwykłą   urodą.   Na   jej   twarzy   ani   raz   nie 

pojawił się bodaj cień uśmiechu, co bardzo peszyło Addie. Przy starszej pannie Latime czuła 

się jak brzydki szary gołąb obok pawi.

- Jedzie John - powiedziała Hettie, wskazując wóz skręcający właśnie w wyżwirowaną 

alejkę.

Na wozie stały drewniane klatki pełne... kurcząt, kolejnych kurcząt do wykarmienia. 

Addie wydała zduszony jęk.

- To są słynne nioski Emily. Do tej pory opiekowała się nimi Lizzie. Jest ich przeszło 

pięćdziesiąt - powiedziała pani Latimer.

Addie tymczasem zobaczyła, że za furą wloką się dwie krowy. Czym i jak często 

należy karmić bydło? - przemknęło jej przez myśl.

Wóz zatrzymał się na podjeździe, a postawny mężczyzna na koźle uchylił kapelusza 

przed Addie.

- A oto i mój mąż John - powiedziała Hettie z dumą w głosie. Zza pleców ojca wyjrzał 

nagle drugi chłopiec, troszkę straszy od Abla.

- Ścigamy się! - wrzasnął do brata i obaj popędzili w stronę stodoły.

background image

- Amos! - krzyknęła Hettie. - Wracaj natychmiast i przywitaj się z panią!

- Oj, mamo! - Zawróciwszy, podszedł do nich niechętnie.

- Nic nie szkodzi, Hettie, później się poznamy - zaproponowała Addie, widząc, że 

Abel zniknął już w stodole. Z wozu dobiegł ją nagle dziwny gardłowy dźwięk.

Popatrzyła ze zdziwieniem na klatki, przekonana, że kurczęta nigdy nie wydają takich 

odgłosów.

- No już, dobrze, Amos - ustąpiła Hettie. - Ci dwaj mnie zarflecz3- John!

Wprowadź Mabel i Maud do stodoły,  żeby panna pinkney nie musiała się z nimi 

męczyć.

- Mabel i Maud? - spytała Addie. John Latimer roześmiał się w głos.

- Emily nadała takie imiona tym krowom.

Addie popatrzyła za nimi niespokojnie, a tymczasem na wozie znowu coś zagulgotało.

- Przyprowadź chłopców! - zawołała Hettie do męża. - Niech się zajmą Teddym i jego 

przyjaciółmi.

- Teddym? - spytała Addie piskliwym głosem. - Czyżby ciocia ponazywała również 

kurczaki?

- Ach nie. Miałam na myśli indyki - wyjaśniła Hettie. Indyki?

Powietrze   przecięły   dwa   kolejne   gardłowe   dźwięki.   Addie   przymknęła   oczy, 

zastanawiając się, jak często jadają indyki. Przytaknąwszy, uszczypnęła się w nos.

- Indyki. Rozumiem. Bolało ją serce.

- Wiesz, że mówi o tobie całe miasto? - spytała Hettie.

- Dlaczego? - spytała z przyklejonym uśmiechem. Instynkt podpowiadał jej wyraźnie, 

że nie będzie zadowolona z odpowiedzi.

- Z powodu pana Creeda. Addie skamieniała ze zgrozy.

Boże! - pomyślała, zakładając najgorsze. Prawdopodobnie całe miasto plotkowało, że 

ona i Creed mieszkają razem bez ślubu.

- Ludzie sądzą, że... no... chyba nie uważają, że my... to znaczy... Hettie położyła rękę 

na piersi.

- Ależ skąd, moja droga! Nie o to mi chodziło! Nie rozumieją tylko wyroku.

Rebeca   prychnęła   znacząco   i   otaksowała   Addie   od   stóp   do   głów.   Jej   spojrzenie 

mówiło  wyraźnie,  że  tak niepozorna  istota  nie  mogłaby  zgrzeszyć  z żadnym  mężczyzną. 

Zanim Addie zdążyła odpowiedzieć, Lizzie cofnęła się o krok, wpadła na siostrę i popchnęła 

ją na brudne koło od wozu.

- Och! Spójrz, co zrobiłaś! Moja suknia! - Rebeca patrzyła z pretensją na Elizabeth.

background image

Nastolatka  odpędziła wyimaginowaną muchę, powtarzając w ten sposób dokładnie 

pogardliwy gest, jaki zrobiła Rebeca.

- Przepraszam. Po prostu cię nie widziałam. - Odwróciła się dyskretnie i mrugnęła 

znacząco do Addie. Rebeca otrzepywała tymczasem spódnicę z kurzu.

- Spokój, panienki - nakazała Hettie. - Wszyscy przecież znaliśmy Emily i Josiaha, a 

to było ich gospodarstwo. Powstawało na naszych oczach. Nikt nie zdawał sobie sprawy z 

tego, że Mitchellowie pracowali na działce doktora.

Wszystkie kobiety w mieście kochały Emily, więc trzymają twoją stronę. Farmerzy 

robią zakłady, kto wyjdzie z tej opresji obronną ręką.

- A gdzie jest pan Creed? - spytała Rebeca, patrząc znacząco na dąb, gdzie nadal 

wisiała czerwona bielizna.

Niczym z piekielnych czeluści zza stodoły wychynął koń z jeźdźcem na grzbiecie.

Creed ściągnął cugle, po czym niepewnie podjechał w stronę kobiet. Addie mogłaby 

przysiąc> że zarówno Jericho, jak i jego pan uśmiechają się bezczelnie.

- Witam - odezwał się mężczyzna, uchylając kapelusza. Ten głos zmiękczyłby nawet 

kamień.

- No, proszę! - wykrzykną Hettie. - O wilku mowa...

-   Właśnie   -   mruknęła   Addie,   zdegustowana   wymianą   spojrzeń   między   Rebeca   a 

Creederri.

Z   jakiegoś   niezrozumiałego   powodu   bardzo   ją   to   zirytowało,   a   jeszcze   ponadto 

musiała przyznać, że dzikus wygląda naprawdę fantastycznie.

Wypłowiały materiał spodni opinał się na jego długich, muskularnych nogach.

Jeszcze bardziej się opalił, a ciemne włosy opadały mu na kołnierz. Creed wyglądał 

tak, jakby cały świat należał do niego. Uśmiechnął się lekko i otaksował Rebece wzrokiem. 

Addie poczuła, Ze ma serce w żołądku. Żaden mężczyzna nigdy w niej nie budził podobnych 

emocji. Tak bardzo pragnęła stać się obiektem podobnych spojrzeń.

Creed wolno oderwał wzrok od starszej panny Latimer.

- Nie przedstawi mnie pani, panno Addie.

Addie   zacisnęła   usta   i   nie   skorygowała   swego   nazwiska.   Patrzyła,   jak   Montana 

zręcznie zeskakuje z konia. Ona nigdy by tak nie potrafiła. Miała zbyt krótkie nogi. Zresztą w 

żadnym wypadku nie wsiadłaby na tę - czy inną - bestię, więc właściwie mogła się tym nie 

przejmować. Nie potrafiła pokonać strachu przed końmi, co uważała za przejaw słabości. A 

kiedy ten okropny człowiek znajdował się w pobliżu, musiała przecież być silna.

Odwrócił   się   i   czekał.   Znał   doskonale   jej   nazwisko,   a   mimo   to   bezustannie   ją 

background image

prowokował. Musiała jednak dokonać prezentacji, choć zupełnie nie miała na to ochoty.

- To państwo Latimerowie: Hettie, Lizzie i... Becky - dodała złośliwie.

Na wargi Montany wypłynął piękny, królewski uśmiech, jakiego Addie nie znała.

- Rebeca, co za piękne imię... - szepnął, skłoniwszy głowę, a potem zaszczycił obie 

panny uroczym uśmiechem.

Lizzie tylko wstydliwie skinęła głową.

Ten   obrzydliwy   typ   zachowywał   się   jak   uosobienie   eleganckiego   dżentelmena, 

podczas gdy był przecież zwykłym, przebrzydłym potworem.

Creed tymczasem zdjął kapelusz.

- Bardzo mi miło, pani Latimer. Wadę Parker powiedział mi o pani wiele ciepłych 

słów. Czy mąż przyjechał z panią? Chciałbym go poznać.

Ten kanibal naprawdę miał dobre maniery.

- John jest w środku z dziećmi - powiedziała Hattie, wskazując stodołę. -

Przywieźliśmy krowy.

- Proszę pójść za mną - odezwała się Rebeca, biorąc go pod ramię. - Przedstawię pana 

tacie.

Creed odwrócił się do Hettie.

- Łaskawa pani pozwoli?

A więc potwór potrafił się zachować w każdej sytuacji. Addie - zupełnie nie znała 

Creeda od tej strony. Poczuła, że ogarnia ją uczucie zawodu.

Przygryzła wargę.

Ten okropny koń prychnął, więc Creed odwrócił głowę, gwizdnął, a zwierzak od razu 

do niego podbiegł.

Na pewno ugryzie Rebece - pomyślała Addie. - Podobno nie lubi obcych.

Czekała spokojnie na dalszy rozwój wydarzeń. Panna Latimer powiedziała  coś do 

Creeda,   a   on   się   roześmiał.   Miał   wspaniały   gardłowy   śmiech.   Kiedy   Rebeca   znowu   się 

odezwała i wyciągnęła rękę, Addie aż przymrużyła oczy ze strachu.

Ale koń rozchylił tylko te swoje obrzydliwe wargi, obnażył zęby i wyjął coś z dłoni 

dziewczyny. A potem położył jej łeb na ramieniu i pozwolił się podrapać za uszami.

Addie naprawdę nienawidziła tego zwierzęcia.

Rebeca gawędziła z Creedem tak swobodnie, jakby byli starymi przyjaciółmi.

Jericho szedł za nimi jak królewski paź, co doprowadziło Addie do szaleństwa.

Widocznie ten wstrętny czworonóg czuł do niej wyjątkową antypatię.

Czuła   się   urażona.   Nawet   koń   Creeda   jej   nienawidził,   a   jego   pan   ciągle   na   nią 

background image

wrzeszczał.   W   dodatku   nigdy   nie   okazał   Addie   szacunku,   choć   inne   panie   traktował   z 

galanterią. A przecież ona też była kobietą. Pragnęła czuć na sobie jego spojrzenie. Właśnie 

takie, jakim obrzucił Rebece.

Uniósłszy lekko podbródek, zapanowała nad uczuciem przykrości. Zdobyła się nawet 

na uśmiech.

- Proszę wejść. Przygotuję coś do picia i trochę sobie pogawędzimy.  Bardzo bym 

chciała się czegoś dowiedzieć o cioci.

Gdy już znalazły się w kuchni, Addie objęła wzrokiem nieposprzątany stół i piec, w 

którym buzował ogień.

- O Boże! Zapomniałam o obiedzie!

Szybko otworzyła drzwiczki pieca. Pieczeń była wysuszona na wiór. Wyjęła rynkę z 

mięsem i postawiła ją na blasze obok dymiących pietruszek przyklejonych do dna garnka.

- Tak mi przykro. Nie mogę nawet zaprosić was na obiad - westchnęła.

Hettie obejrzała dokładnie mięso.

- Niczym się nie martw. Przypaliłam w życiu tyle obiadów, że aż wstyd się przyznać. 

Zrobimy jakiś sos, ugotujemy ziemniaki i wszystko będzie w porządku.

Podeszła do kraniku z wodą i umyła ręce.

- Rusz się, Lizzie. Addie przyniesie kartofle, a ty je obierzesz. Addie pobiegła szybko 

do spiżarni, wsypała do fartucha trochę ziemniaków i wróciła do kobiet. Wbiła widelec w 

pieczeń i wyjęła ją z rynienki.

Miała poważne wątpliwości co do tego, czy sos może uratować przypalone mięso, ale 

była gotowa spróbować.

- Co to takiego? - spytała Hettie, patrząc na misę z ciastem.

- Biszkopt - odparła bezmyślnie dziewczyna. Boże! Gips!

W mgnieniu oka znalazła się przy stole, zasłaniając żółty woreczek.

- Muszę przyrządzić to ciasto od nowa. Na pewno też się zmarnowało - powiedziała 

szybko, zdejmując naczynie ze stołu.

- Wydaje mi się, że wszystko jest w porządku, kochanie. Przecież mąka i proszek do 

pieczenia nie mogły się zepsuć. Nie dodałaś nawet wody. A w ogóle to nie powinnaś dźwigać 

takich ciężarów - dodała, zabierając Addie misę.

Torebeczka z gipsem nadal stała na stole odwrócona nalepką w stronę Hettie, więc 

Addie nakryła ją zręcznie przesiewaczem do mąki. Pani Latimer zwijała tymczasem smalec w 

kuleczki i patrzyła na dziewczynę z uśmiechem.

Addie pragnęła się jej odwzajemnić, ale stać ją było tylko na wykrzywienie warg.

background image

Prędko chwyciła sito, podtrzymując je dłonią od spodu, tak, aby woreczek z gipsem 

nie wypadł na podłogę.

- Zaczekaj, potrzebna mi jeszcze mąka do sosu - poprosiła Hettie. Addie zamarła z 

przerażenia.

Jak się z tego wyplątać? - myślała gorączkowo.

-   Dobrze,   ale   najpierw   umyję   sito   -   odparła   i   popędziła   do   zlewu.   Niestety, 

zapomniała, że przecież stoi tam Lizzie, która obiera ziemniaki.

Zatrzymała się jak wryta, czując kompletną pustkę w głowie.

- Mężczyźni przepadają za biszkoptami na maśle - odezwała się Hettie, biorąc słoik z 

masłem.

Addie patrzyła z przerażeniem, jak jej nowa przyjaciółka wkłada masło do misy.

Przymknęła oczy, nadal zaciskając dłoń na woreczku z gipsem.

Myśl!

-   Pospiesz   się,   kochanie.   Zaraz   będę   potrzebowała   tego   sitka.   Oczy   dziewczyny 

rozszerzyły się ze strachu. Zauważyła,  że Lizzie przygląda się jej ze zdziwieniem już od 

dłuższej chwili. Modląc się, by jej opinia na temat młodszej Latimerówny okazała się słuszna, 

Addie bardzo wolno uniosła sito, odsłaniając torebeczkę. Lizzie wybałuszyła oczy i zaczęła 

się śmiać, ale natychmiast zakryła dłonią usta.

- Wiesz, to ciasto  jest strasznie twarde. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego - 

mruknęła Hettie.

Jej córka omal nie udusiła się ze śmiechu, a Addie poczuła, że za chwilę sama straci 

panowanie nad sobą. Na szczęście Lizzie odznaczała się refleksem i wskazała Addie kubeł na 

śmieci. Gdy znalazł się już tam woreczek z gipsem, dla pewności przysypała go obierkami, 

wydając dziwne, gulgoczące odgłosy.

Addie nie wytrzymała. Rzuciwszy sito na stół, wbiegła do spiżarni, usiadła na beczce 

z ogórkami i ryknęła takim śmiechem, że łzy pociekły jej po twarzy.

Ocierając je rękawem, z trudem chwytała powietrze.

- Wszystko będzie dobrze, kochanie.

Addie zasłoniła sobie oczy. Za nią stała Hettie i klepała ją po ramieniu.

- Nie ma powodu do płaczu. Jeden zmarnowany posiłek to nie koniec świata. Poza 

tym wiem z doświadczenia, że mężczyźni są wszystkożerni. Nie znają się ani na kobietach, 

ani   na   jedzeniu.   W   obu   przypadkach   nie   potrafią   rozróżnić,   co   jest   dobre.   Niczego   nie 

zauważą.

Addie skinęła głową i wstała. Nadal docierał do niej zduszony chichot Lizzie.

background image

- Mamo! - zawołała dziewczyna. - Tego chyba nie przeoczą! Hettie i Addie wyjrzały 

zza ściany. Lizzie trzymała wazę za łyżkę stojącą na sztorc w stwardniałej mieszaninie.

-   Dobry   Boże!   -   wykrzyknęła   Hettie.   -   Nigdy   w   życiu   czegoś   podobnego   nie 

widziałam!

Lizzie i Addie wymieniły porozumiewawcze uśmiechy.

- Widocznie pomyliłam  proporcje - mruknęła Addie, chwyciła  misę i pobiegła do 

spiżarni. - Zaraz ci przyniosę inne naczynie - dorzuciła znikając im z oczu.

W godzinę później wszyscy zgromadzili się wokół dużego stołu. Dorośli siedzieli na 

dębowych   krzesłach,   a  chłopcy  na  beczkach,   które  przytoczyli   sobie  ze   spiżarni.  Rebeca 

weszła do kuchni tanecznym krokiem z ojcem i Creedem u boku.

Obaj   panowie   -   zaśmiewający   się   do   rozpuku   z   czegoś,   co   powiedziała   -   zajęli 

sąsiednie miejsca. Starsza panna Latimer wylądowała obok Creeda, a gdy matka poprosiła ją 

o pomoc, natychmiast zaczęła się wykręcać. Potem oparła policzek na smukłej dłoni i wbiła 

wzrok w obu mężczyzn, najwyraźniej zafascynowana rozmową.

Addie poczuła do niej niechęć już od pierwszej chwili, co bardzo ją martwiło, bo 

pozostałych   członków   tej   rodziny   uznała   za   najmilszych   ludzi   na   świecie.   Hettie 

przypominała jej ciotkę, a Lizzie okazała się naprawdę czarującą istotą.

Pocieszało ją jedynie to, że panowie rozgadali się na temat zbiorów i nie mieli czasu 

na adorowanie Rebeki.

Pieczeń   polano   gęstym,   smakowitym   sosem.   Ziemniaki   smakowały   wybornie,   a 

biszkopty były delikatne, puszyste, bez dodatku gipsu.

Addie   wbiła   widelec   w   swoją   porcję   pieczeni,   z   trudnością   odkroiła   maleńki 

kawałeczek, umoczyła go w sosie i włożyła do ust. Z trudem zdobyła się na uśmiech, który 

jednak znikł równie szybko, jak się pojawił, kiedy zaczęła żuć.

Przy stole zaległa cisza. Zebrani poruszali szczękami niczym krowy na pastwisku.

Na twarzach mężczyzn pojawił się zbolały wyraz. Rebeca - z policzkami wypchanymi 

jak u chomika - przycisnęła sobie serwetkę do warg, a gdy ją odjęła, nie miała już nie w 

ustach. Z ulgą wypiła łyk wody.

- Pamiętasz, mamusiu, jak spaliłaś kiedyś pieczeń wołową?

- zagadnęła.

- Nie teraz, Rebeco - warknęła Hettie ostrzegawczo.

- Jestem pewna, że pan Creed wysłuchałby tej historii z zainteresowaniem - nalegała 

dziewczyna, uśmiechając się uroczo do Montany.

Addie poczuła, że swędzi ją stopa. Wsunęła więc rękę pod stół, żeby się podrapać, 

background image

łypiąc jednocześnie wyczekująco na mężczyznę.

Montana  skrzywił  się lekko, jakby rozbolały go szczęki.  Rebeca  nie  spuszczała  z 

niego oczu, a Addie utkwiła wzrok w talerzu. Taka opowieść mogła ją pogrążyć  jeszcze 

bardziej.

- Uspokój się, Becky! - nakazał John Latimer.

Addie spojrzała nieśmiało na Hettie, która uśmiechnęła się do niej uspokajająco.

Rebeca posmarowała biszkopt masłem i wręczyła ciastko Creedowi.

- Podobno piekę najlepsze biszkopty na świecie - oznajmiła.

- Prawda, mamo?

- Nic dziwnego. Sama cię tego nauczyłam.

- Szkoda, że opanowanie tej sztuki zajęło ci ponad dziesięć lat - mruknęła Lizzie, a 

Addie omal się nie roześmiała.

- Słyszeliście o napadzie na pociąg? - spytał Amos.

- Czy naprawdę musimy znowu rozmawiać na takie okropne tematy? - pisnęła Rebeca.

Jej głos przypominał zgrzytanie nożem po szkle.

- Przynieś kawę - nakazała Hettie tonem nieznoszącym sprzeciwu.

- Ja pójdę - zaofiarowała się Addie, ale pani Latimer natychmiast ją powstrzymała i 

wbiła karcący wzrok w swoją najstarszą latorośl.

Rebeca podeszła niechętnie do pieca, zdjęła z blachy dzbanek, wróciła do stołu, nalała 

trochę kawy ojcu, po czym przechyliła się przez ramię Creeda i wolno napełniła jego kubek. 

Montana powiedział coś bardzo cicho, a ona odpowiedziała mu szeptem.

Addie odwróciła wzrok, starając się nie zwracać na nich uwagi.

Do niej Creed nigdy tak łagodnie nie przemawiał - zawsze wrzeszczał albo kpił. Po 

prostu jej nie lubił. Zaczęła się zastanawiać, czy jego niechęć wynika ze sporu o farmę, czy 

też z innych powodów. Latimerowie - oprócz Rebeki - najwyraźniej czuli do niej sympatię. 

Najgorsze było jednak to, że jakaś cząstka Addie zazdrościła Rebece tych spojrzeń, jakimi 

obdarzał ją Creed.

- Ukradli dziesięć tysięcy dolarów! - wykrzyknął Abel, patrząc Addie prosto w oczy.

- Kto?

-   Jacyś   bandyci   znowu   obrabowali   kolej.   Chyba   ze   dwa   dni   temu.   Niedaleko   za 

miastem - gorączkował się chłopiec.

- Podobno ci sami, co zawsze - dodał Amos. - Tym razem dokonali napadu niecałe 

pięć kilometrów stąd.

- Co za okropność! - wykrzyknęła Addie.

background image

- Niezupełnie  - sprzeciwił  się Latimer.  - Kolej  wyrzuciła  z  Kalifornii  już połowę 

farmerów.   Zaczęli   w   dolinie   centralnej,   a   kończą   tutaj.   A   od   tego   incydentu   w   Mussel 

Slough...

Creed grzmotnął kubkiem o stół, a strumień gorącej kawy pociekł mu na rękę.

Wszyscy zamarli. Creed nie odezwał się ani słowem. Patrzył gdzieś w przestrzeń, 

ponad ramieniem Addie. Nie odzywał się ani słowem, zacisnął tylko usta. Mięśnie na szyi 

miał napięte jak postronki, rozszerzone nozdrza, a jego oczy połyskiwały niczym prawdziwe 

złoto. Nie ruszał się. Nawet nie drgnął.  Addie nigdy czegoś  podobnego nie widziała.  W 

spojrzeniu mężczyzny kryła się tak mordercza nienawiść, że miała ochotę uciec.

Hettie i Rebeca rzuciły się natychmiast do Montany, ale on nie zwracał na nic uwagi. 

Dopiero po dłuższej chwili spuścił głowę i zerknął pustym wzrokiem na swoją dłoń. Hettie 

położyła mu na ręce wilgotny ręcznik, a Rebeca trzymała w pogotowiu kawałki masła.

Creed odetchnął głęboko, odzyskując powoli równowagę.

- Nic mi nie jest - powiedział.

Addie przyniosła ze spiżarni apteczkę i postawiła ją na stole. Hettie zabandażowała 

poparzoną dłoń, a Rebeca zaczęła się rozczulać nad Montana. Jej zachowanie nie robiło już 

jednak najmniejszego wrażenia na Addie. Myślała wyłącznie o tym wyroku śmierci w oczach 

mężczyzny.

John Latimer wysłał synów do stodoły, żeby wydoili krowy, Montana wyszedł po 

prostu na podwórze, a kobiety pozmywały po obiedzie. Chłopcy przynieśli mleko i wkrótce 

potem cała rodzina Latimerów odjechała do domu.

Creed stał na samym końcu wyżwirowanego podjazdu, wpatrując się w południowy 

wschód.   Addie   zdecydowała,   że   pójdzie   napoić   i   nakarmić   kurczęta.   Kiedy   skończyła, 

zapadał już zmierzch. Wychodząc z wybiegu, zerknęła jeszcze raz w stronę alei. Mężczyzna 

nie   zmienił   pozycji,   tkwił   nadal   na   swoim   miejscu,   jak   posąg   wyciosany   z   kamienia, 

niezdolny się ruszyć.

Niebo pociemniało, a nad wzgórzami pojawiły się ciemne, fioletowe chmury.

Zrobiło się chłodniej. Addie zasłoniła twarz od wiatru i patrzyła, jak wędrujące obłoki 

przybierają coraz groźniejszą, niemal czarną, piekielną barwę.

Pierwsze   gwałtowne   podmuchy   trzasnęły   drzwiami   stodoły.   Addie   natychmiast 

przypomniała sobie o indykach. Weszła do środka i nakarmiła swoich nowych podopiecznych 

mieszanką dla kurcząt z mocnym postanowieniem, że niedługo zacznie się uczyć hodowli 

większego drobiu. Lewe drzwi stodoły znów zaczęły uderzać o ścianę, więc pobiegła, żeby je 

zamknąć. Ciągnęła je z całych sił, próbując walczyć z wichurą. Włosy opadły jej na ramiona, 

background image

oczy łzawiły.

Wiatr wył już teraz na dobre, rozwiewając czarne loki dziewczyny.  Odsunęła je z 

twarzy i odwróciła się w nadziei, że Creed nadal stoi na podjeździe, nie zwracając uwagi na 

ulewę.

Jego ubranie spadło z drzewa i poniewierało się na ziemi. Pozostałości po naprędce 

rozpalonym   ognisku   -   popiół   i   spalone   drewno   -   wystrzeliły   w   niebo   jak   mała,   ciemna 

chmurka.

Addie zerknęła na cebrzyk z wodą. Koń zniknął. Nie było również siodła.

Przeniosła wzrok dalej, na koniec podjazdu.

Montana odjechał.

- Ruszaj się, stary. Już niedaleko! - Montana siedział pochylony na grzbiecie Jericha, 

wlokącego się z trudem po błocie północnej części farmy.

Deszcz przemoczył całkowicie cienką koszulę mężczyzny. Wiatr przewiewał go na 

wylot. Creed zadrżał i przytulił się mocniej do końskiego pyska. Poparzona ręka dawała mu 

się mocno we znaki, toteż  przełożył  lejce do zdrowej dłoni. Poczuł, że bandaż spada na 

ziemię, ból jeszcze się wzmógł, ale Montana nie zwracał na to uwagi, próbując wypatrzyć coś 

w deszczu.

Jericho potknął się po raz kolejny i Creed pomyślał, że musi pójść pieszo, bo zwierzę 

słabnie i może doznać kontuzji. Gdy ześliznął się z siodła, od razu wpadł w błoto po kolana. 

Błyskawica rozdarła niebo i na jedną srebrzystą sekundę rozświetliła ciemności. Potem znów 

zapadł mrok, a w chwilę później - niczym na znak protestu przeciwko zniknięciu światła - 

rąbnął grzmot.

Koń stanął dęba, więc Creed instynktownie pochwycił cugle w obie dłonie.

Skórzany pasek werżnął się głęboko w świeżą ranę.

Montana miał ochotę zawyć z bólu, ale się powstrzymał. Szedł przed siebie, nie zdając 

sobie nawet sprawy z tego, jak mocno zaciska szczęki. Czuł tylko, że musi brnąć dalej. W 

taką   pogodę   na   pola   i   drogi   wylewały   rzeki.   Wadę   opowiadał   mu   przecież,   jak   zginęli 

wujostwo tej?????. Rozszalały prąd zmiótł ich z powierzchni ziemi wraz z powozem i końmi.

Popatrzył na zachód, w obawie, że za chwilę uderzy w niego czarna, rozpędzona fala. 

Nie zobaczył jednak nic prócz ściany padającego deszczu. Potem przeniósł wzrok na południe 

i  tam  dostrzegł   mgliste  światełko.   Ocierając   wodę  z   twarzy,  Montana   próbował   wytężyć 

wzrok. W błyskach kolejnego pioruna dojrzał niewyraźny zarys gospodarstwa.

Pociągnął Jericha za uzdę.

- Jesteśmy w domu stary, jesteśmy prawie w domu. - Koń prychnął, kręcąc głową.

background image

Ruszyli z trudem w stronę farmy. Gdy w końcu pokonali odległość, jaka dzieliła ich 

od dębu, obaj mogli nareszcie odpocząć pod rozłożystymi konarami starego drzewa.

Wtedy jednak trzasnął piorun i niemal ich oślepił, a potem odezwały się grzmoty.

Jericho zarżał przerażony, położył uszy po sobie i zrobił kilka kroków w tył.

Wąskie   paski   cugli   przejechały   raz   jeszcze   po   obolałej   dłoni   Montany.   Nabrał 

powietrza w płuca, z trudem podniósł głowę i spojrzał przed siebie.

W   oknach   budynku   błysnęło   światło,   drzwi   otworzyły   się   na   oścież.   Dziewczyna 

stanęła w progu z lampą w ręku i zaczęła coś wołać. Wiatr wył jednak tak przeraźliwie, że 

Montana nie zrozumiał ani słowa. Maleńka postać zniknęła na chwilę z pola widzenia, a 

później ukazała się ponownie w stanowczo zbyt obszernym płaszczu przeciwdeszczowym. 

Biegła w jego kierunku - ta złośliwa osa, otulona żółtą peleryną - krzycząc coś na temat 

stodoły.

Zwolniwszy   nieco   pod   naporem   wiatru,   zrobiła   kilka   drobnych   kroczków   w   jego 

kierunku.

- Proszę wprowadzić konia do stodoły! - wrzasnęła ponad rykiem burzy.

Skinął głową i ujął wałacha za uzdę, ale w chwilę później zatrzymał się jak wryty, nie 

wierząc własnym oczom.????? biegła przodem i oświetlała mu drogę latarką.

- Wracaj do domu! - wrzasnął.

Ale ona oczywiście nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi.

Zanim doszedł z koniem do drzwi, podniosła barkiem drewniany skobel i otworzyła z 

trudem   podwoje   stodoły.   Ciężkie   wrota   omal   nie   pociągnęły   jej   za   sobą,   więc   Montana 

zatrzymał   je   własnym   ciałem,   osłaniając   dziewczynę   ramieniem,   a   kiedy   zaczęła   się 

wyrywać, przycisnął ją jeszcze mocniej do framugi. Puścił wodze i koń wpadł do środka, a 

Creed wziął dziewczynę pod pachę, po czym zamknął uparte drzwi od wewnątrz.

Wysunęła głowę spod peleryny.

- Proszę mnie natychmiast puścić - zażądała i wyrwała mu się z objęć, lądując ciężko 

na klepisku. - Niech to gęś kopnie! - krzyknęła, a Montana pochylił  się natychmiast, by 

podnieść rzuconą latarnię.

- Dlaczego nie wróciła pani do domu, na miłość boską? Zamachała rękami jak tonący 

pływak, mamrocząc coś na temat “potępionej duszy” i w końcu wyzwoliła się z peleryny.

Włosy - mokre i czarne jak niebo na zewnątrz - przykleiły się jej do twarzy.

Policzki miała różowe od wiatru, błyszczące oczy, zmarszczone brwi... Patrząc na jej 

czerwone, pełne usta wygięte w podkówkę Montana zapragnął stoczyć z nią walkę, ale w 

łóżku... na leżąco.

background image

Z wysiłkiem odpędził od siebie ten obraz i powtórzył pytanie.

- Dlaczego nie weszła pani do środka?

- Wydawało mi się, że potrzebuje pan pomocy - odparła z irytacją i powątpiewaniem.

Miała na sobie grubą koszulę nocną. Musiałby chyba użyć teleskopu, żeby zajrzeć pod 

spód.

Odetchnął z ulgą. Nie chciał myśleć o jej kobiecości.

Pochyliła się, wyciskając wodę z włosów. Mokra koszula opinała jej pośladki.

Przypomniał   sobie,   jak   śnieżnobiała   pupcia?????   ześliznęła   się   z   łóżka   podczas 

szarpaniny z Jerichem. Natychmiast zaswędziały go dłonie. Bardzo mu się podobały okrągłe 

tyłeczki.

Przypomniał sobie jednak, do kogo ten tyłeczek należy. Adelaide Pinkney stanowiła 

poważne   zagrożenie   dla   jego   przyszłości.   Musiał   się   jej   pozbyć,   a   nie   myśleć   o   takich 

sprawach.

-   Jeśli   będę   potrzebował   pani   pomocy,   nie   omieszkam   o   nią   poprosić   -   odparł 

odwracając się na pięcie.

Sięgnął po cugle i wprowadził konia do przegrody. W kącie stały kopce siana.

Poszukał wzrokiem przecinaka do drutu, ale na zardzewiałych gwoździach wisiało 

tylko kilka przypadkowych narzędzi.

- Może pani podejść bliżej z tą lampą? Nic nie widzę! Usłyszał, że dziewczyna ciężko 

oddycha.

- A więc jednak na coś się przydam? - spytała niewinnie.

- Proszę się pospieszyć.

- Oczywiście, jaśnie panie.

Nie zwracał na nią uwagi. Skupił się całkowicie na szukaniu skrzynki z narzędziami.

Podniósł wzrok na dziewczynę i to był poważny błąd. Lampa spisała się lepiej niż 

niejeden teleskop. Montana dostrzegł pod płótnem zarys kobiecego ciała. Nagiego ciała.

- Czego pan właściwie szuka?

- Narzędzi. - Odstawił na bok beczkę.

Ale najbardziej przydałby mi się byk - przemknęło mu przez myśl.

- Widziałam takie rzeczy tam... - Wskazała ukryte w rogu drzwi. Idąc prawie na ślepo 

w tamtym kierunku, odetchnął głęboko, zadowolony, że nie musi jej oglądać. Im szybciej 

znajdzie przecinak, tym lepiej dla niego. Potrzebował tylko światła.

- Dlaczego pani tak stoi? Proszę przynieść tu lampę!

- Myślałam, że mam wrócić do domu. - Jej głos ociekał sarkazmem.

background image

- Skoro już pani tu jest, może się pani równie dobrze na coś przydać.

Trzymając przed sobą lampę, podeszła bliżej niewielkiego warsztatu.

- Ale bałagan! - wykrzyknęła, otwierając drzwi.

Szybko odwiesił lampę na hak, z daleka od tego cudownego ciała.????? miała rację. 

W maleńkim pomieszczeniu panował nieopisany bałagan. Na wilgotnej ziemi poniewierały 

się młotki, zardzewiałe piły i heble, na które rzucono jak popadnie motyki, grabie i łopaty. Z 

beczki   wysypywały   się  gwoździe,   a  zwoje  splątanego   sznurka   przypominały   gigantyczną 

pajęczynę.

Montana   odsunął   przewróconą   beczkę   i   znalazł   drewnianą   skrzynkę.   Gdy   zerwał 

niecierpliwie wieczko, jego oczom ukazał się przecinak.

- Za mną - zakomenderował, biorąc narzędzie do ręki.

- Tak jest, jaśnie panie.

- Dosyć już tych żartów.

Zrobił kilka kroków naprzód, po czym przypomniał sobie o świetle.

Zaklął, a gdy odwrócił się na pięcie, wpadł prosto???????. Instynktownie wyciągnął 

ręce, szukając jakiegoś oparcia.

Natrafił na miękkie, pełne piersi. Sutki dziewczyny natychmiast stwardniały.

Diabli nadali!

W ciszy słychać było tylko ich przyspieszone oddechy.

- Niech się pani odsunie.

Gdy odeszła na bok, chwycił lampę i wyszedł z warsztatu. Natychmiast przeciął drut 

opasujący wiązkę i rozrzucił siano dla konia.

- Nie musi mi pani towarzyszyć.

- Rzeczywiście. Na pewno?

Policzył wolno do dziesięciu. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby tej małej osie nie udało 

się go rozbroić.

- Co się stało? Już nie ma pani ochoty na żarty? Odwróciła głowę. Poszedłszy za jej 

przykładem, odpiął siodło i przewiesił je przez balustradkę. Jericho zaczaj pałaszować, kiedy 

tylko Montana uwolnił go od uzdy.

Addie przywarła do ściany. Oczy rozszerzyły się jej z przerażenia. Creedowi było jej 

żal nie dłużej niż dwie sekundy.

- Gdzie się podziała ta wojownicza mina?

Milczała.

- On pani nic złego nie zrobi. Proszę podejść. W milczeniu pokręciła głową.

background image

- Wszystko dlatego, że nie umie pani jeździć konno. Miała sceptyczny, a jednocześnie 

przestraszony wyraz twarzy.

- Ignorancja nie popłaca. Udało się. Łypnęła na niego gniewnie.

- Nie jestem ignorantką.

- W takim razie dlaczego nigdy pani nie siedziała na końskim grzbiecie?

- Bo nie lubię tych zwierzaków.

Uniosła podbródek, ale nie odsuwała się od ściany.

-  A   ja   nie   przepadam   za   tańcami,   co   wcale   nie   znaczy,   że   na   zabawach   depczę 

kobietom po nogach. - Potrząsnął głową, niezdolny pojąć sposobu rozumowania tej szalonej 

dziewczyny. - Idziemy.

Nawet się nie ruszyła.

- Na miłość boską! - Odwrócił się na pięcie i siłą oderwał ją od ściany. - Musi pani 

wrócić do domu, zanim podwórko zacznie pływać!

A ja w żadnym wypadku nie zostanę tutaj z tobą na noc - dodał w myślach.

Pociągnął ją za sobą, ale????? zaczęła się zapierać. Przystanął i łypnął na nią spod 

oka. Odwzajemniła spojrzenie, a potem zerknęła znacząco na swoje ramię uwięzione w lewej 

dłoni mężczyzny.

- Proszę to włożyć - wycedził, zarzucając jej pelerynę na ramiona.

W końcu go usłuchała. Poczuł przypływ satysfakcji. Odetchnęła głęboko i rozchyliła 

lekko usta.

- Oczywiście... Przymrużył groźnie oczy.

- ... jaśnie panie.

Miał   dość.   Porwał   ją   w   ramiona   i   podniósł   do   góry.   W   oczach   kobiety   dojrzał 

jednocześnie zdumienie i triumf.

- Zamknij się wreszcie.

Zaczął ją całować, właśnie tak, jak to sobie wymarzył. Tym razem nie próbowała mu 

się opierać, a nawet odwzajemniała pieszczoty. Ich języki starły się ze sobą gwałtownie.

Pomyślał,   że   choć   trafił   żywcem   do   nieba,   to   jednak   ta   dziewczyna   smakuje   jak 

grzech.

Miała przymknięte powieki, czarne, gęste rzęsy, zarumienione policzki. Okazała się 

namiętną kobietą. Pałała prawdziwym, gorącym pożądaniem. Oddychała ciężko, z wyraźnym 

trudem. Z uśmiechem ucałował jej czoło i oczy, a potem musnął delikatnie wargami pulsującą 

żyłkę na delikatnej szyi. Jęknęła. Zaczęła mu się wyrywać dopiero w chwili, gdy polizał ją po 

uchu.

background image

Dysząc, popatrzyła na niego tak, jakby nagle wyrosły mu rogi.

Krzyknęła, zasłoniła dłonią usta i wybiegła ze stodoły, zanim zdążył się obejrzeć.

- Addie! Zaczekaj!

Podbiegł do wrót stodoły i otworzył je na oścież. Usłyszał trzask, a w chwilę później 

zobaczył światło. Bardzo długo patrzył w deszcz, wymyślając sobie w duchu od najgorszych 

głupców.

Walcząc z dziewczyną, zapomniał, jaki jest cel tych potyczek. Chodziło przecież o 

ziemię.

Nic mu się nie udawało. Myślał - jak ostatni głupiec - że potrafi ją wygonić. A ona, 

jak dotąd, potrafiła mu się oprzeć. Okazała się równie uparta. Zmagania z

????? działały na niego pobudzająco. Zaśmiał się na myśl o tym, jak reaguje na tę 

kobietę jego ciało. Czasem nawet bywał zbyt podniecony... Pragnął wzbudzić w niej jakąś 

reakcję. Dałby wiele za to, żeby doprowadzić ją do szaleństwa...

Musiał jednak przyznać, że Addie zawsze potrafiła go zadziwić. Zawsze postępowała 

inaczej, niż sądził. A w dodatku - jako jedyna osoba na świecie - znalazła się niebezpiecznie 

blisko tej jego cząstki, którą należało zostawić w spokoju.

Patrzył na deszcz z zamyśloną miną. Powoli gasły światła. Montana wbił wzrok w 

ciemne okna. Dom powinien stanowić jego własność, podobnie jak ziemia. A ta mała osa nie 

może  komplikować  mu życia. Postanowił, że pozbędzie się Addie jak najszybciej, zanim 

zacznie się martwić o jej los.

Próbował   zebrać   myśli   i   wzbudzić   w   sobie   gniew,   by   obrócić   go   przeciwko 

dziewczynie.   Zamiast   tego   stanęła   mu   przed   oczami   jej   niewinna   buzia,   zagubiona   w 

złożonym świecie uczuć.

Najpierw rozpalił w niej namiętność, a natychmiast potem wzbudził przerażenie.

Teraz jednak Addie siedziała spokojnie w domu i nic jej nie zagrażało.

Deszcz powoli ustawał, z dachu drewnianego budynku farmy ściekała woda. Montana 

doznał uczucia, że ten dom naprawdę mu się należy, a żadna kobieta nie powinna kierować 

jego myśli na inne sprawy. Musiał przede wszystkim zdobyć farmę, a w ciągu ostatnich kilku 

godzin wcale o tym nie myślał.

Oparłszy się o wrota stodoły, pozwolił, by woda kapała mu na twarz, rozjaśniając 

umysł.

Rewolwer jej nie przeraził. Nie wystarczył również koń. Osa okazała się odporna na 

swój własny strach. A w dodatku potrafiła zadawać ciosy. Teraz Montana miał jednak okazję 

stwierdzić, że w????? płonie namiętność, a on mógł to z łatwością obrócić na swoją korzyść.

background image

W   głowie   zakiełkował   mu   nagle   pewien   pomysł.   Creed   uśmiechnął   się   chytrze   i 

zerknął   w   okno  sypialni.  Postanowił   udawać  zakochanego  głupca  i   wystraszyć   ją  swoim 

pożądaniem. Dziewczynie brakowało doświadczenia - przekonał się o tym podczas pocałunku 

- co dawało mu groźną broń do ręki.

Na twarz wypłynął mu diabelski uśmiech. Oczy zajaśniały żółtym blaskiem.

Zamknąwszy   za   sobą   wrota   stodoły,   wybuchnął   szatańskim   śmiechem.   Plan   był 

wspaniały.  A nawet gdyby się nie powiódł, to gwarantował przynajmniej  miłe  spędzenie 

czasu.

Addie siedziała w ciemnym korytarzu. Z wiszącej na haku peleryny ciekła woda.

Monotonne   kapanie   działało   na   nią   kojąco.   A   sam  Pan   Bóg  wiedział,   jak  bardzo 

chciała się uspokoić... Kilka kropel deszczu spadło z włosów na ciepłe wargi, nadal obrzmiałe 

od pocałunków.

Wiedziała, że jej usta już nigdy nie będą takie same. Przymknęła oczy.

Ogarnął   ją   wstyd   i   zdumienie.   Jednocześnie   odczuwała   niepokój,   bo   pieszczoty 

sprawiły jej przyjemność. Zadrżała.  Nic nie wzbudziło w niej jak dotąd tak niezwykłych 

doznań.

Dziewczyno, popadłaś w tarapaty - pomyślała w duchu.

- A wszystko przez tego potwora.

Rąbnęła pięścią w miękką poręcz fotela. Dlaczego właśnie Creed?

Przecież   nie   on   pierwszy  trzymał   ją   w   ramionach.   Zaczęła   nerwowo   przemierzać 

pokój.   Całowała   się   już   z   chłopcami   -   równie   miłymi   i   niewinnymi   jak   ich   pieszczoty. 

Kawalerowie starający się o jej względy mieli schludne fryzury i pachnieli brylantyną, a nie 

deszczem, skórą i czymś jeszcze... czymś samczym.

Addie poszła do sypialni, przebrała się w suchą koszulę nocną i wśliznęła do łóżka. 

Pomyślała   o   Samie,   młodzieńcu   z   wyższych   sfer,   pierwszym   mężczyźnie,   z   jakim   się 

całowała.   Sam   przez   pół   roku   przychodził   do   niej   w   odwiedziny,   siadał   w   przepisowej 

odległości i wiercił się bez przerwy jak trzylatek w kościele. W końcu Addie zmęczyło to 

czekanie i poprosiła nieszczęśnika, żeby ją pocałował.

Przez chwilę myślała, że chłopczyna zwieje, gdzie pieprz rośnie, bo wykręcał krawat, 

pociągał nerwowo kołnierzyk i chwytał z trudem powietrze. Podjęcie decyzji zajęło mu co 

najmniej   dziesięć   minut,   ale   w   końcu   położył   szczelnie   zamknięte   usta   na   wargach 

dziewczyny, by natychmiast je oderwać, wypuszczając ze świstem powietrze. Addie doznała 

wówczas wrażenia, że całuje ścianę, ścianę, która w dodatku dostała czkawki.

Ten wieczór dostarczył jej zupełnie innych emocji. Sama się o to prosiła.

background image

Otrzymała jednak znacznie więcej, niż chciała. Zamierzała tylko wyprowadzić Creeda 

z równowagi, nie przypuszczała, że jest zdolny do takiej bezwzględności... Widocznie - przez 

te kurczaki - zdążyła  już zapomnieć, że podczas pierwszego spotkania dostrzegła w jego 

oczach prymitywną dzikość. Potem, po obiedzie z Latimerami, Montana wyglądał tak samo. 

Przerażająco. Ale w szopie z jego spojrzenia emanowała wyłącznie siła i pewność siebie.

Adelaide Amanda Pinkney wcale sobie nie życzyła, aby ktoś nad nią dominował.

Musiała   myśleć   o   farmie,   hodować   kurczęta,   spalić   jeszcze   parę   obiadów...   No   i 

przede wszystkim unikać tego mężczyzny, choć to dzięki niemu zapragnęła nagle stać się 

uwielbianą kobietą... Choć to on całował ją tak dziwnie i okazał się taki pociągający... Liczyła 

się wyłącznie przyszłość oraz farma. Creed musiał natomiast zniknąć z jej myśli. Na zawsze.

Gdy czyjaś mocna dłoń uderzyła ją po pupie, Addie wrzasnęła, podskoczyła do góry i 

chwyciła się za piekące pośladki.

- Czas na śniadanie, Addie.

Książę-potwór   stał   przy   jej   łóżku,   uśmiechając   się   rozpustnie.   Podciągnęła 

prześcieradło pod brodę.

- Co pan sobie wyobraża?

Pochylił się nad łóżkiem, włosy sięgały mu pleców.

- Jestem głodny! - wrzasnął, wbijając pięści w materac.

- Wynocha! - odwarknęła. Ukląkł na materacu.

- Bardzo głodny...

Podczołgał się bliżej z lekko rozchylonymi ustami i przymkniętymi złotymi oczyma. 

Wyglądał jak zwierzę szukające partnera. Uchyliła się przed pocałunkiem, więc musnął tylko 

ustami jej szyję.

- Proszę natychmiast przestać!

- Nie mówisz tego poważnie, moja słodka... - Ujął delikatnie rękę Addie, składając na 

niej czułe pocałunki. - Po co z tym walczyć - mruknął. - I tak żadne z nas nie da rady... - 

dodał, przesuwając językiem po wnętrzu jej dłoni.

- Dosyć! - wrzasnęła i chciała go kopnąć, ale prześcieradło krępowało jej ruchy.

Wtedy usłyszała, że Montana wydaje dziwne, świszczące dźwięki. Czy mężczyźni 

zawsze   się   śmiali,   gdy   zalewała   ich   fala   pożądania?   Ona   nie   znała   tego   uczucia,   więc 

oczywiście nie mogła sobie sama udzielić odpowiedzi na to pytanie.

- Zostaw mnie, bo zacznę wrzeszczeć! - zagroziła.

-  Proszę   bardzo.  Możesz  dać   wyraz   swojej  namiętności,   moja   słodka...  -  szepnął, 

błądząc językiem po jej uchu.

background image

Odwróciła głowę.

- ... gorąca...

W akcie rozpaczy dziewczyna chwyciła Creeda za bujną czuprynę.

- ... Addie.

Pociągnęła mocno, z całych sił.

Jęknął, zaklął pod nosem i odwrócił głowę.

- Zjeżdżaj! - krzyknęła.

Nie dając za wygraną, Montana wessał się w szyję dziewczyny. Jeszcze raz szarpnęła 

go za włosy.

- Takie miękkie, perliste kuleczki - syknął przez zaciśnięte zęby, uciskając lekko jej 

biust.

Próbując pochwycić Addie za ręce, Montana stracił równowagę i upadł ciężko na jej 

piersi.

Rozległ się głośny chrzęst, materac załamał się pod ciężarem dwóch ciał, a oni runęli 

na ziemię, pociągając za sobą metalowy stelaż.

Już na podłodze Addie rozszerzyła szeroko oczy ze zdumienia. Wszędzie latało pierze, 

a im bardziej się miotała, tym bujniejsze wzbijała wokół siebie kłęby.

Gdy   zamachała   rozpaczliwie   rękami,   aby   jakoś   rozpędzić   pierze,   Montana   zaczął 

gwałtownie   kichać.   Wreszcie   Addie   wyswobodziła   się   z   jego   uścisku,   położyła   dłoń   na 

stelażu   i   już   miała   się   podnieść,   gdy   ostatnia   rurka   spadła   z   hukiem   na   usianą   piórami 

podłogę.

Usłyszawszy głos Montany, Addie chwyciła jedną z drewnianych listewek, uniosła ją 

nad głowę, przypomniała sobie swoje obolałe pośladki i rąbnęła mężczyznę w tyłek.

W odpowiedzi usłyszała tylko stłumione przekleństwo.

- Wynocha stąd! - wrzasnęła, zamierzając się ponownie listewką.

-   Będziesz   zachwycona.   -   Uśmiechnął   się   lubieżnie.   -   Obiecuję.   Cisnęła   w   niego 

filiżanką, ale zdążył się uchylić.

- Kochanie...

Wywijając listewką, zamierzyła się na Creeda spodkiem.

- Tylko nie “kochanie”. Już cię tu nie ma! Uśmiechał się. On naprawdę się do niej 

uśmiechał.

Wazon rąbnął w ścianę, mijając głowę dzikusa zaledwie o parę centymetrów, a Addie 

natarła   na   Montanę   niczym   hrabia   Monte   Christo,   bohater   jej   ulubionej   powieści. 

Odparowawszy wyimaginowany atak, zrobiła udany wypad, machając listewką jak szablą.

background image

Creed ostrożnie obszedł połamane łóżko, wycofując się powoli do okna.

- Nie denerwuj się, kochanie - poprosił z tym samym rozpustnym uśmiechem. -

Rozumiem. Musisz jakoś przezwyciężyć nieśmiałość.

Na twarz Addie wystąpiły szkarłatne rumieńce. Ze złości aż zaparło jej dech.

Poszukała natychmiast wzrokiem czegoś, czym mogłaby rzucić, i wypatrzyła ciężki 

kałamarz z brązu.

Sięgnęła po niego.

Montana popatrzył na nią z przerażeniem.

- Niech to szlag! - wrzasnął i rzucił się do okna, a wypełniony atramentem kałamarz 

pożeglował za nim.

Addie wyjrzała na dwór. Montana leżał na ziemi, unurzany w błocie; Niezmazywalny 

Atrament Peytona poplamił mu twarz, ściekał z podbródka.

Creed   uśmiechnął   się   do   Addie.   Na   tle   granatowej   twarzy   jego   zęby   wydały   się 

jeszcze bielsze.

- Czy to oznacza, że nie dostanę śniadania? - zapytał z niewinną miną.

Addie cisnęła za nim listewką i zamknęła okno.

Montana   zmoczył   głowę   pod   pompą,   otrząsnął   się   jak   pies,   a   dopiero   później 

przystąpił do mycia rąk. Chociaż był głodny, dopisywał mu humor. Zbliżało się południe, a 

on do tej pory nie miał nic w ustach. Śniadanie przepadło, ale niespecjalnie nad tym ubolewał, 

bo już dawno nie bawił się równie znakomicie, jak tego ranka.

Śmiejąc się na samo wspomnienie, wytarł ręce. Addie podskoczyła jak na sprężynach, 

kiedy ją palnął po tej okrągłej małej pupce. A oczy o mało jej na wierzch nie wyszły.

Wyciągnąwszy grzebień  z kieszeni, zaczesał  włosy i związał  je z tyłu  skórzanym 

rzemyczkiem. Potem oparł się o pompę, wbijając wzrok w dym lecący z komina.

Była teraz w kuchni - gotowała. A raczej przypalała. Mimo że Addie nie odznaczała 

się szczególnym talentem kulinarnym, Montana i tak był bardzo zadowolony, gdyż nie musiał 

jeść codziennie fasoli z boczkiem. Poza tym Addie przyrządzała niektóre potrawy całkiem 

nieźle. Inne natomiast smakowały jak siodło.

Jul Barnett Pomyślał, że może kiedyś dopisze mu szczęście i znowu dostanie groszek 

z szynką.

Ten bowiem posiłek wyjątkowo mu smakował.

Nie dbał szczególnie o jedzenie. Zależało mu głównie na tym,  aby wyrzucić ją z 

farmy,  i odnosił  wrażenie,  iż jest bliski sukcesu. Celebrując swoje maleńkie  zwycięstwo, 

zagwizdał   melodię   “Samotny   farmer”.   Przed   oczyma   stanęła   mu   przerażona   twarz 

background image

dziewczyny i jej cudowny, kwiatowy zapach. Jak wspaniale smakowały te rozchylone, drżące 

usta. Zamilkł. Rozkoszował się wspomnieniami.

Uciekała przed nim tak szybko, jakby paliły ją pięty. A to znaczyło, że plan działał.

Nadszedł   czas   na   ciąg   dalszy   -   skoro   rzeczywiście   pragnął   zostać   sam   na   farmie 

musiał   się   jej   pozbyć.   Uśmiechnął   się   i   znowu   zaczął   pogwizdywać.   Z   ręcznikiem 

przerzuconym przez ramię oderwał się od pompy, P°?2?? pomaszerował do kuchni.

Zbliżała się pora obiadu, a panna????? musiała dotrzymać umowy.

Do butów przywarło mu błoto i stłumiło stuk obcasów na schodkach. Przewidując 

reakcję dziewczyny, Montana zostawił je przed domem. Wyprostował się i spróbował zajrzeć 

do środka przez okienko w drzwiach. Szybkę pokrywał kurz, więc przetarł ją ręcznikiem, 

który zostawił na poręczy. Kwieciste firaneczki zawężały pole widzenia, ale Creed zdołał 

dostrzec, że Addie kręci się po kuchni. Sięgnął więc po klamkę i wolno ją nacisnął.

Wspomnienie   jej   Zagniewanej,   przestraszonej  twarzy   podziałało   na   niego 

rozweselająco potem przed oczami stanął mu obraz kałamarza i zaczął się zastanawiać, czy 

rzeczywiście cisnęłaby w niego również patelnią, gdyby zaszła taka konieczność. Zmarszczył 

brwi. Takie patelnie muszą być ciężkie... Cichutko otworzył drzwi i objął wzrokiem kuchnię.

Coś bosko pachniało. Pomyślał, że może znów uśmiechnie się do niego szczęście.

Z.   przyjemnością   zjadłby   groszek   z   szynką   lub   inną   pyszną   potrawę.   Wszedł   do 

środka, cicho zamykając za sobą drzwi. Nie spoglądając nawet w kierunku wejścia, Addie 

podniosła pokrywkę garnka i po całej kuchni rozeszła się cudowna woń duszonej wołowiny.

Uwielbiał   gulasz.   W   brzuchu   głośno   mu   zaburczało.   A   potem   od   razu   sobie 

przypomniał, jak ta dziewczyna gotuje, i zaczął się zastanawiać, czy już wsypała do garnka 

pół woreczka soli. Montana oparł się o krawędź i skrzyżował ręce na brzuchu, by stłumić 

donośne dźwięki, jakie wydawał jego żołądek.

Z pokrywką w jednej ręce i łyżką w drugiej Addie zamieszała w garnku, a potem 

sięgnęła po solniczkę. Creed skrzywił się boleśnie. Addie potrząsnęła solniczką przynajmniej 

ze trzydzieści razy, zanim odstawiła ją na miejsce.

Montanie zachciało się nagle pić.

Nadal nieświadoma jego obecności, Addie zajrzała do piecyka. Creed wyobraził sobie 

natychmiast, że w czeluściach tego czarnego lochu kryje się jakiś potwór.

Odwrócił wzrok od głowy dziewczyny i przeniósł go na okrągłe pośladki.

- Witaj, kochanie - odezwał się niskim, głębokim głosem, jakim zwykle uspokajał 

Jericha.

Zatrzasnęła drzwiczki i wyprostowała się jak struna, wytrzeszczając oczy.

background image

Gdy tylko Montana oderwał się od ściany, Addie wyciągnęła przed siebie drewnianą 

łyżkę.

- Proszę się trzymać ode mnie z daleka!

- Nadal jestem głodny - wyznał, dotykając dolnej wargi koniuszkiem języka.

- Obiad prawie gotowy - odparła, biorąc do ręki ogromną pokrywkę od garnka, aby w 

razie potrzeby posłużyć się nią jak tarczą.

- Nie chodziło mi o jedzenie.

- Na nic więcej proszę nie liczyć.

Odwróciła się, ale znów podniosła pokrywkę o parę centymetrów.

Montana zrobił kilka kroków w stronę dziewczyny. Zerknąwszy na niego przez ramię, 

Addie przełknęła ślinę. Wspaniale - pomyślał, kładąc jej ręce na ramionach.

- Pragnę, żebyś mnie nakarmiła - szepnął. Dała mu mocnego kuksańca i uciekła.

- Proszę się natychmiast uspokoić!

Roztarł obolałe żebra. W brzuchu znowu mu burczało. Addie wymachiwała mu łyżką 

przed nosem. Nie wiedział, co zrobić, więc postanowił uśpić czujność swej przyszłej ofiary. 

Chciał najpierw coś zjeść, a dopiero potem ruszyć do ataku.

Nie potrafił uwodzić z pustym żołądkiem.

-   Skoro   zamierza   się   pan   stołować   pod   moim   dachem,   musi   pan   zachować 

odpowiednie formy - powiedziała z naciskiem i sięgnęła po tacę, nie wypuszczając jednak 

łyżki z zaciśniętej dłoni.

Wolałbym nie stracić oka - pomyślał i ruszył w stronę skrzyni z lodem.

- I proszę odstawić mąkę do spiżarni. Trzecia półka na lewo, nalepka 620 0212.

Zatrzymał się w pół kroku.

- Co takiego?

- Spiżarnia - powtórzyła, wskazując mu drzwi komórki, jakby na tym polegały jego 

wątpliwości.

Nie odrywał od niej ogłupiałego wzroku. Westchnęła.

- Niech pan w takim razie postawi masło na stole. Zdjąwszy ze stołu worek z mąką, 

oparła go sobie na biodrze, zabrała jeszcze kilka mniejszych torebek oraz pomarańczową 

blaszaną puszkę, po czym zniknęła w spiżarni.

Montana poszedł za nią. Zżerała go ciekawość. Addie chodziła od półki do półki, 

stawiając   pojemniki   na   ściśle   określonych   miejscach.   Dopiero   po   dłuższej   chwili   Creed 

zauważył białe nalepki.

Pomyślał, że liczby wskazują zapewne ceny produktów, ale mąka nie mogła przecież 

background image

kosztować sześciuset dwudziestu dolarów. Może chodziło o centy?

Dziewczyna ustawiła pomarańczową puszkę na dolnej półce, uniosła rożek fartucha, 

po czym starła smużkę z nalepki.

Montana   podrapał   się   za   uchem,   ale   nadal   nie   potrafił   zrozumieć,   co   oznaczają 

tajemnicze   numerki.   Widać   miał   głupią   minę,   bo   Addie   popatrzyła   na   niego   jak   na 

nierozgarnięte dziecko.

- Dewey był naprawdę genialny.

- Chyba nie, skoro nie znał się nawet na zapisywaniu liczb. Czym on się właściwie 

zajmował?

Zadarła wysoko nos i przybrała wojowniczą pozycję. Ręce na biodrach, podbródek do 

przodu, zaciśnięte usta...

- Pan Dewey wymyślił najlepszy system katalogowania książek. Mówię oczywiście o 

słynnym systemie dziesiętnym Deweya, absolutnym arcydziele organizacyjnym stworzonym 

przez profesora MeMlla Deweya, wielkiego znawcy struktury bibliotek.

Miałam   zaszczyt   studiować   bibliotekoznawstwo   pod   jego   kierunkiem   na 

Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku - zakończyła kiwając dobitnie głową.

Ojej! Naprawdę? - pomyślał szyderczo, ale nie wypowiedział tych słów na głos.

Miał ochotę zetrzeć ten arogancki uśmieszek z jej twarzy i chyba nawet wiedział, jak 

tego dokonać.

Rozejrzał się po kuchni. Bez przerwy chodziły mu po głowie te same głupstwa.

Zatrzymał się przy wejściu, blokując drzwi. Nareszcie złapał dziewczynę w pułapkę. 

Wyciągnął ramiona i zrobił krok w jej kierunku...

Widocznie czytała w jego myślach, bo przemknęła tuż obok niego jak wiatr.

Strzelił   nerwowo   palcami.   Diabli   nadali!   Znowu   stracił   okazję.   Następnym   razem 

będzie inaczej - pomyślał podchodząc do stołu, na którym Addie stawiała właśnie obiad.

Przyjrzał  się uważnie potrawom,  w nadziei,  że znajdzie coś jadalnego. W sporym 

naczyniu, tuż obok biszkoptów, kryła się zapewne ta przesolona wołowina. Za to biszkopty 

uwielbiał, a istniała szansa, że ta wiedźma nie zdążyła  ich zepsuć. Na stole pojawiła się 

miseczka   z   kremem.   Mniam   mniam.   Taki   sam   krem?????   podała   do   pieczonych   jabłek. 

Wprawdzie   udało   mu   się   wtedy   zjeść   tylko   jedno,   ale   pamiętał,   że   było   pyszne.   Ślinka 

napłynęła mu do ust. Obiad przede wszystkim. Obiad, a dopiero później atak.

Dziewczyna podeszła do stołu z półmiskiem pachnących, mięciutkich jabłek. Na ich 

widok Montana poczuł gwałtowne skurcze żołądka. Tymczasem Addie napełniła dzbanek 

wodą z kranu.

background image

Wyjął jej szybko naczynie z rąk.

- Pozwoli pani, że pomogę - rzekł z uśmiechem. - To naprawdę zbyt ciężkie dla dam.

Otworzyła szeroko usta. Udało mu się wreszcie zaskoczyć przeciwnika. Postawiwszy 

talerze na stole, szarmancko podsunął jej krzesło.

- Proszę siadać, panno Pinkney.

Celowo   użył   prawdziwego   nazwiska   Addie;   tylko   w   ten   sposób   mógł   zdobyć   jej 

zaufanie.

Nawet nie ruszyła się z miejsca, zupełnie jakby wrosła w ziemię. Czekał.

Naprawdę miał ogromną ochotę na te jabłka. Ponad pieczone jabłka wyżej sobie cenił 

jedynie szarlotkę na ciepło...

Kącikiem   oka   Montana   dostrzegł,   że   dziewczyna   drgnęła.   Nadal   nie   zrobiła 

wprawdzie nawet kroku, ale przybrała nieco inną pozycję. Miała również zupełnie inną minę - 

przyglądała się Creedowi podejrzliwie. Widocznie odkryła podstęp...

Mądra dziewczynka!

- Będę się zachowywał jak dżentelmen - skłamał.

Gdy poszukała wzrokiem jego twarzy, poczuł, że zaczyna boleć go żołądek, ale nie 

zwrócił na to specjalnej uwagi. Addie podeszła wolno do krzesła.

- Przyrzekam, że nie zrobię nic głupiego. Nie wyszarpnę na przykład tego krzesła 

ani...

Odchyliła   lekko   głowę,   żeby   na   niego   spojrzeć.   Czas   dłużył   się   Montanie   w 

nieskończoność.   Nagle?????   zachichotała,   a   Creed   -   zupełnie   wbrew   własnej   woli   - 

uśmiechnął się do dziewczyny.

Oczy Addie błyszczały jak koraliki, które nosiła na długiej, delikatnej szyi.

Montana przypomniał sobie zapach i smak tej cudownej skóry... a zaraz potem swój 

plan.

Usiadł szybko jak najbliżej jabłek, a gdy Addie zajęła się rozkładaniem serwetki na 

kolanach, umieścił na swoim talerzu trzy najdorodniejsze owoce i polał je sosem. Dziewczyna 

westchnęła z oburzeniem, ale on nawet nie mrugnął okiem.

Czując na sobie jej palący wzrok, zaczerpnął warząchwią trochę gulaszu.

- Czy mogę prosić o wodę? - spytał, uśmiechając się do????? po przyjacielsku.

Nadal zła, postawiła głośno dzbanek na stole.

Ugryzł pierwszy kęs jabłka. Zgodnie z jego przewidywaniami okazało się znakomite.

Addie nałożyła sobie na talerz trochę gulaszu, łypiąc spod oka na Montanę.

Czas na ciąg dalszy - pomyślał, przesuwając nogę w kierunku stopy dziewczyny.

background image

W końcu zawędrował aż pod długą spódnicę, ale????? nie zwracała na niego uwagi.

Czekała ją zatem wielka niespodzianka...

I rzeczywiście. Kiedy tylko przesunął nogą po jej łydce, Addie wrzasnęła na całe 

gardło i upuściła łyżkę. Odsunąwszy krzesło, zajrzała pod stół.

Montana podkurczył palce u nóg.

- Pan mi coś obiecał! - powiedziała z pretensją. Czekała go niezła zabawa.

Odstawiwszy ciężko szklankę, potarł czoło.

- Przepraszam. Widocznie przez chwilę nie potrafiłem nad sobą zapanować - wyznał 

patrząc na Addie zakochanym wzrokiem. - Taka już moja zwierzęca natura - dodał i zjadł 

połowę jabłka.

????? przyglądała mu się groźnie spod przymrużonych powiek. Nadział na widelec 

kolejny kawałek jabłka.

- Skoro jednak owoce wzmacniają delikatność, to może wygnają ze mnie tę bestię - 

powiedział z nadzieją, po czym wbił zęby w jabłko i zaczął żuć, uśmiechając się przy tym jak 

błazen.

Przysunąwszy   krzesło   do   stołu,   dziewczyna   położyła   z   powrotem   serwetkę   na 

kolanach. Przez chwilę nie spuszczała z niego wzroku. Na jej twarzy pojawił się dziwny 

grymas.

- Proszę się poczęstować - zaproponowała, podnosząc oburącz półmisek pełen ciastek.

Montana wziął od niej talerz, ale gdy cofnęła ręce, omal go nie upuścił.

Naczynie ważyło chyba z pięć kilogramów. Przecież nie było z żelaza!

Poczęstował się biszkoptem. Nie! To te ciastka zrobiono z jakiegoś metalu!

Biszkopt wypadł mu z dłoni i porysował talerz.

Addie podsunęła Creedowi masło, po czym znowu zaczęła jeść.

Chciał przekroić biszkopt na pół, ale nóż utkwił w ciastku, więc Montana - nawet go 

nie wyjmując - skosztował gulaszu, który był oczywiście przesolony, ale jadalny.

Włożył więc do ust pełną łyżkę aromatycznej potrawy, ale natrafił na coś twardego i 

natychmiast poczuł, że zaczyna palić go język, a w oczach stają łzy.

- Wody! - sapnął, z trudem chwytając powietrze. Podniosła serwetkę do ust.

- Ojej! Czyżbym zapomniała wyjąć chili? Dodałam trochę tylko dla aromatu... -

Podsunęła  mu  półmisek.  - Proszę nie pić wody,  bo to nic nie pomoże.  Najlepsze 

będzie ciasteczko.

Wydawało mu się, że pożar trawi całe jego ciało i wszystkie zmysły.

Nadgryzł biszkopt, który rozpadł mu się w ustach na proszek. Naprawdę pomógł, choć 

background image

przywarł mu do podniebienia już w postaci kleistej pasty chłodzącej.

Montana   doszedł   do   wniosku,   że   pudełko   na   kapelusze   miałoby   zapewne   równie 

paskudny smak. Palenie powoli ustawało, ale Creed definitywnie stracił apetyt.

Język zupełnie mu zdrętwiał. Kiedy Addie odwróciła na chwilę wzrok, poupychał 

ciastka po kieszeniach, zamierzając pozbyć się ich później.

No   i   jak   ją   teraz   uwodzić   takim   językiem?   Ta   dziewczyna   znów   udaremniła 

skutecznie jego zamiary. Ale wiadomo, że nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. Na wszystko 

przyjdzie czas...

Właśnie   wstawał   od   stołu,   kiedy   na   podjeździe   rozległ   się   tętent   kopyt.   Montana 

spojrzał pytająco na?????. Ona również usłyszała, że ktoś nadjeżdża. Wstali dokładnie w tym 

samym momencie. On skierował się do tylnego wyjścia, a Addie do głównych drzwi. W kilka 

minut później Creed, już w butach, wyszedł zza domu.

?????   musiała   zadrzeć   głowę,   żeby   spojrzeć   w   oczy   Rebece   Latimer.   Wysoka, 

postawna i wyniosła siedziała na najpiękniejszym koniu, jakiego Montana miał kiedykolwiek 

okazję oglądać. Creed podszedł więc nieco bliżej, żeby mu się lepiej przyjrzeć. Ogier miał 

ponad dwa metry wysokości i chyba nie więcej niż cztery lata.

Rebeca   dawała   sobie   nieźle   radę   ze   swoim   rumakiem,   co   bardzo   Creedowi 

zaimponowało. Addie oczywiście wycofała się natychmiast w stronę schodów. Żadna z kobiet 

nie zwróciła na Montanę najmniejszej uwagi. Panie były całkowicie pochłonięte buńczuczną 

wymianą spojrzeń.

- Witaj, Adelaide.

- Dzień dobry - odparła dziewczyna z niespokojnym skinieniem głowy.

Nie lubiła panny Latimer, a już ten koń przepełnił  czarę goryczy.  Addie widziała 

wyraźnie, jak ogier rozdyma nozdrza, i zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie zacznie 

ziać ogniem.

Instynktownie zrobiła kilka kroków do tyłu, by znaleźć się jak najdalej od rumaka.

Rebeca ściągnęła zręcznie cugle, a Addie natychmiast jej pozazdrościła.

- Gdzie jest pan Creed? - spytała najstarsza latorośl Latimerów.

- Tutaj, proszę pani.

Creed wyszedł nagle zza domu. Był taki wysoki, szczupły, przystojny...

Temperatura podskoczyła o dobre kilka stopni.

Addie wciągnęła głęboko powietrze. Od Creeda biła pewność siebie i coś jeszcze... 

Dziewczyna odniosła wrażenie, że dusza tego mężczyzny jest tak samo zrogowaciała jak jego 

szorstkie dłonie. Obejrzała je dokładnie, a nawet miała okazję wyczuć ich dotyk...

background image

Co za straszny upał! Te ręce ściskały przecież jej pośladki, żaden mężczyzna nigdy się 

na to nie odważył. Żaden nie lizał ucha... Addie rozluźniła kołnierzyk.

- Chyba pan jeszcze zeszczuplał! - wykrzyknęła Rebeca.

- A pani wypiękniała, panno Latimer. - Montana uśmiechnął się do niej z galanterią.

- Przybyłam, żeby zaproponować panu smaczny posiłek - ciągnęła Rebeca z szerokim 

uśmiechem, zerkając pogardliwie na Addie. - Mama zaprasza pana na obiad w piątek. Tatuś 

chciałby omówić parę spraw przed zebraniem kółka farmerów.

Odwzajemniając uśmiech, Creed podniósł wzrok na konia.

- Piękne zwierzę - mruknął z podziwem.

Z   jakiegoś   niezrozumiałego   powodu   Addie   rozbolało   serce.   Poczuła   się   zupełnie 

niepotrzebna. Oni oboje byli tak pewni siebie, swobodni, wysocy...

Rebeca wyglądała ślicznie. Na koronkową, śnieżnobiałą bluzeczkę włożyła szafirową 

baskijkę z dzianiny boucle, a do tego czarną aksamitną amazonkę i długie, lśniące buty z 

cielęcej skóry. Jej strój rysował się wspaniale na tle gniadej sierści wierzchowca.

Addie potrząsnęła głową. Rebeca Latimer dosiadała rumaka pasującego kolorem do 

włosów. Poza tym w jaki sposób przejechała taki kawał drogi i nawet się nie zakurzyła?

Creed pogładził bok konia swymi zrogowaciałymi palcami, a Addie poczuła dziwną 

suchość w ustach.

- On ma na imię Diablo - powiedziała Rebeca, gdy Montana poklepał czule szyję 

zwierzęcia. - To najszybszy koń w okolicy - dodała, ześlizgując się zręcznie z siodła. - Proszę 

się przejechać - zaproponowała, wręczając mężczyźnie cugle.

Nie   zwracając   uwagi   na   Rebece,   Addie   podniosła   dłoń,   by   zasłonić   oczy   przed 

słońcem.

Rumak frunął naprzód, niczym ogromny ptak, a przy końcu alejki zawrócił i pognał w 

stronę domu. Ciało Montany płynęło swobodnie w rytm końskich kroków, a nogi ściskały 

boki zwierzęcia, kontrolując każdy jego ruch. Szalony wierzchowiec i długowłosy kowboj 

tworzyli wspaniałą całość - gnali z zawrotną szybkością, wolni i swobodni, jakby pili wiatr.

Addie   usłyszała   westchnienie   Rebeki,   ale   nawet   na   nią   nie   spojrzała.   Nie   mogła 

oderwać   oczu   od   Montany   i   Diabla.   Końskie   kopyta   wyrywały   darń   z   ziemi.   Ich   echo 

pobrzmiewało coraz szybciej i głośniej w uszach dziewczyny,  która słyszała jednocześnie 

bicie własnego serca. Po raz pierwszy w życiu nie bała się konia, wręcz czuła dla niego 

szacunek.

Creed zatrzymał rumaka i powiedział mu coś do ucha cichym, kojącym głosem.

Wystarczyło, by pogładził szyję Diabla, by ten stał się nagle potulny jak baranek.

background image

Rebeca popatrzyła na Creeda z uśmiechem.

- Powiem papie, że będzie pan na obiedzie. Bo przecież pan nie odmówi, prawda?

- spytała prosząco.

Montana zeskoczył lekko z siodła.

- Z przyjemnością przyjadę.

Czując   się   pominięta,   Addie   zrobiła   krok   w   stronę   domu.   Rebeca   czytała   jednak 

najwyraźniej w jej myślach.

- Ty też możesz przyjechać, jeśli chcesz, Adelaide. Dziewczyna poczuła gwałtowne 

ukłucie urażonej dumy.

- Przykro mi bardzo, ale mam zbyt dużo pracy. Przekaż jednak mamie podziękowania 

i pozdrowienia.

- Dobrze. - Rebeca aż pojaśniała z zadowolenia i już miała dosiąść wierzchowca, gdy 

mężczyzna objął ją nagle w talii.

- Pani pozwoli, że pomogę - powiedział. Addie przymknęła powieki i stanęła w progu.

Śmiech Rebeki był jednak tak głośny, że musiała odwrócić się od drzwi.

- Dzięki za przejażdżkę, panno Latimer  - powiedział  Creed krzyżując  ramiona  na 

piersiach.

Patrzyła na jego szerokie plecy, wyobrażając sobie przez jedną krótką sekundę, że to 

jej ciała dotykają te szorstkie dłonie.

- Zawsze do usług. On jest naprawdę cudownym zwierzęciem - dodał.

Z   pewnością   -   pomyślała   Addie,   patrząc   na   uśmiechniętego   Creeda,   i   szybko 

zamknęła za sobą drzwi.

Addie zamknęła bramkę, podniosła puste wiadra i skierowała się w stronę stodoły.

Przechodząc obok indyków, usłyszała żałosne muczenie.

Boże! Zapomniała wydoić krowy!

Rzuciwszy kubły, pobiegła natychmiast do domu. W korytarzu na stoliku leżała gruba 

czerwona książka. Addie chwyciła okulary, opasłe tomisko i pędem wróciła do stodoły.

Szybko otworzyła ciężkie podwoje, aby do wnętrza wpadało jak najwięcej światła.

Po   raz   pierwszy   w   życiu   miała   doić   krowy!   Chłopcy   Latimerów   tłumaczyli   jej 

wprawdzie   bardzo   dokładnie,   jak   to   się   robi,   ale   wcale   nie   była   pewna,   czy   dobrze   ich 

zrozumiała.  Mimo  wszystko  skonstatowała, że skoro dziesięcioletnim brzdącom udało się 

opanować tę sztukę, to ona również nie jest bez szans.

Niemniej   jednak   po   lekturze   odpowiedniego   rozdziału   w   poradniku   poczuła,   że 

opuszcza ją pewność siebie.

background image

Stojąc obok drzwi czekała, by Mabel i Maud - nadal ich nie rozróżniała - weszły 

wreszcie do środka.

A one stały po prostu w miejscu i absolutnie nie zamierzały się ruszyć. Patrzyły przy 

tym na nią ogromnymi, smutnymi oczyma, mucząc żałośnie.

- Właźcie! - zakomenderowała dziewczyna.

Krowy jednak machnęły tylko  ogonami. Addie włożyła  okulary na nos, otworzyła 

książkę i zaczęła szybko przewracać strony. Wreszcie natrafiła na potrzebny akapit.

Aby   wprowadzić   krowy   do   stodoły   -   pisał   światły   autor   poradnika   -   należy   się 

posłużyć specjalnym poganiaczem do bydła. Jeśli jednak nie mamy takiego pod ręką, musimy 

się zadowolić zwykłym kijkiem.

Addie poszukała wzrokiem jakiegokolwiek patyka, ale niczego takiego nie zauważyła. 

Zgnębiona, pogrążyła się w lekturze.

Tym narzędziem powinniśmy smagnąć nogi zwierzęcia. Możemy dźgnąć nim również 

krowę w zad.

Dziewczyna nie dysponowała żadnymi stosownymi przyborami, więc obeszła krowy 

dookoła i popatrzyła na ich zady.

Zwierzęta zaryczały, co zabrzmiało zupełnie jak żałosna skarga.

Najlepsza będzie improwizacja - pomyślała Addie, wkładając książkę pod pachę.

Wyciągnęła palec i dźgnęła nim krowę w zadek.

Jałówka ani drgnęła, a przy kolejnej próbie machnęła tylko ogonem, trafiając Addie w 

ramię.

- Auuu! - wrzasnęła dziewczyna. - Ruszcie się wreszcie! Krowy nie reagowały.

Przymykając oczy ze strachu, Addie wzięła spory zamach i dała im po klapsie. Po 

chwili Maud i Mabel były już w stodole.

- No i co teraz? - spytała dziewczyna. - Tu jest napisane, że powinniście wrócić na 

swoje miejsca.

Krowy natychmiast skierowały się grzecznie do boksów. A ludzie mówią, że to głupie 

zwierzęta - przemknęło jej przez myśl.

- Dziękuję paniom - powiedziała głośno, wracając do lektury. Dziesięć minut później 

Maud i Mabel spokojnie przeżuwały pokarm. Wedle poradnika Addie musiała teraz umyć im 

wymiona, żeby mleko było czyste, a przez to bardziej trwałe. Usiadłszy na stołku, wzięła 

czystą, wilgotną szmatkę. Ledwo jednak dotknęła krowy, ta zaczęła wydawać bardzo dziwne 

odgłosy.

Addie szybko cofnęła rękę.

background image

Zwierzę   odwróciło   ośliniony   pysk   i   popatrzyło   na   Addie   wielkimi,   brązowymi 

oczami.

- Posłuchaj Mabel albo Maud, wszystko jedno - odezwała się dziewczyna. - To nie jest 

łatwe. Potrzebuję waszej pomocy.

Krowa zamrugała tylko oczyma i znów popatrzyła w stronę kadzi z jedzeniem. Addie 

zaczerpnęła głęboko powietrza i pochyliła się tak nisko, że dotknęła policzkiem owłosionej 

skóry zwierzęcia. Potem szybko ujęła wymię w lewą rękę, żeby je umyć.

- Nie było tak strasznie, co? - spytała chwilę później, wrzucając szmatkę do wiadra.

Maud czy też Mabel zajadała spokojnie, nie zwracając na nią uwagi.

Addie znów otworzyła książkę i zaczęła czytać artykuł na temat technik dojenia.

Wystarczająco dokształcona, umieściła skopek pod wymieniem i zatarła ręce.

Najwyższy czas spróbować - pomyślała.

Pochyliwszy   się   nisko,   zaczęła   przeciągać   palcami   po   wymieniu,   ściskając 

jednocześnie między palcem wskazującym i kciukiem. Mleko trysnęło do skopka, a Addie 

zachichotała. Znowu odniosła sukces - w cichej stodole słychać było tylko dzwonienie mleka 

o blaszane wiadro. Monotonny dźwięk podziałał na nią usypiająco.

Praca na farmie okazała się ciężka i wyczerpująca. Levi Hamilton wcale się pod tym 

względem nie pomylił. Addie ciągle miała ręce pełne roboty przy kurczakach, a teraz - i to 

dosłownie! - przy krowach. Sama nie byłaby w stanie zużytkować takiej ilości mleka, ale 

dowiedziała   się   od   Hettie,   że   jej   ciotka   oddawała   nadwyżki   do   sklepu   pana   Peabody, 

pokrywając w ten sposób część rachunków za inne produkty. Addie bardzo przypadł do gustu 

ten system, więc postanowiła go wykorzystać.

Zupełnie   natomiast   nie   wiedziała,   co   zrobić   z   tymi   przeklętymi   indykami.   Może 

mogłaby hodować je na mięso? Tymczasem musiała się nauczyć ich gulgotu. Kurzą gwarę 

poznała bowiem całkiem nieźle.

Westchnęła. Odczuwała naprawdę ogromne zmęczenie i, choć niechętnie się do tego 

przyznawała, zdawała sobie świetnie sprawę z tego, że sama wszystkiemu nie podoła. Na 

szczęście, zgodnie z wyrokiem sądu, Creed musiał się zająć siewem.

Gdyby nie to, Addie najęłaby z pewnością kogoś do pomocy albo też wydzierżawiła 

ziemię sąsiadom.

Nie umiała przewidzieć, jak się ułoży ich wspólne życie na farmie. Przypuszczała 

jedynie, że Creed w przyszłości z pewnością zamierza wybudować własną stodołę oraz inne 

budynki, ale na razie musiała użyczyć mu swoich. W końcu rościła sobie pretensje do połowy 

zbiorów.

background image

Była przekonana, że mogłaby się wszystkiego nauczyć, podobnie jak dojenia.

Wiedziała jednak, że już niedługo nadejdzie pora na zimowe zasiewy, a ona jak dotąd 

nauczyła się stanowczo zbyt mało o gospodarowaniu.

Mleko przestało lecieć.  Jej plany miały pewien poważny mankament.  Aby zaorać 

pole, niezbędny jest koń!

Koń! Zadrżała na całym ciele. Dotąd nie myślała związku orki z końmi. Albo jakoś 

nie powiązała tych problemów w logiczną całość.

Może   już   nadeszła   pora,   by   wreszcie   pokonać   strach?   Addie   przeczuwała,   że   nie 

będzie to łatwe. Zawsze uważała konie za wyjątkowo okropne zwierzęta i miała ku temu 

powody, jeszcze zanim zaatakował ją Jericho. Ze stratą ojca - stratowanego przez końskie 

kopyta - musiała się jakoś pogodzić, ale kalectwo matki i jej codzienne cierpienia zwiększały 

uraz i obawy dziewczyny.

Oczywiście, nic w życiu nie przychodzi łatwo, czego zresztą nauczył ją ojciec.

To on ją nauczył stawiać dzielnie czoło wszelkim przeciwnościom. I jak dotąd Addie 

chowała głowę w piasek tylko przed końmi.

Ojciec   na   pewno   by   sobie   nie   życzył,   aby   jego   córka   cierpiała   całe   wieki   tylko 

dlatego, że on sam zginął pod końskimi kopytami. Pragnąc, by papa był z niej dumny, Addie 

musiała pokonać swój strach.

To właśnie on nauczył córkę, aby przyjmowała wszystko, co ofiarowuje jej życie, i 

nigdy nie wierzyła w to, iż cokolwiek może stać się dla niej nieosiągalne. Jeśli się bowiem 

czegoś   bardzo   pragnie,   wystarczy   tylko   wyciągnąć   rękę.   I   rzeczywiście,   we   wszystkich 

innych przypadkach Addie traktowała każdą przeszkodę jak wyzwanie. A wyzwania kochała.

Ukończyła college, wygrywając rywalizację z najlepszymi - z Addie włącznie. Potem 

znosiła dzielnie upokorzenia w Mason Street Library. Koleżanka pomniejszała jej zasługi - a 

przez to i wynagrodzenie - i ustawicznie zatruwała życie. W końcu Addie stamtąd odeszła, ale 

nie dlatego, że chciała uciec. Wymieniła po prostu jedno wyzwanie na inne. Tu, na farmie 

ciotki,  mogły się spełnić jej najskrytsze marzenia. Nie chciała z nich zrezygnować. To nie 

było w jej stylu.

Teraz jednak musiała stawić czoło innym trudnościom. A konkretnie - pracy na farmie 

i Montanie Creedowi. Nauka o gospodarowaniu wymagała po prostu czasu.

Creed natomiast stanowił nieustanny problem.

Westchnąwszy   ciężko,   próbowała   wymazać   z   pamięci   obraz   mężczyzny 

przypominającego księcia zamienionego w potwora. Poniosła klęskę. Mleko przestało ciec, 

więc Addie ujęła w palce inną dójkę, z której trysnął po chwili biały strumień. Biały jak zęby 

background image

potwora.

Creed naprawdę zawrócił jej w głowie. Nie martwiła się zupełnie, dopóki myślała o 

nim jak o potworze. Bo wtedy nie odczuwała wyrzutów sumienia. Żaden mężczyzna, który 

celuje do kobiety z rewolweru, nie zasługuje na litość. Tak jej się przynajmniej wydawało, 

kiedy brała na nim odwet. Ale teraz dręczyło ją ogromne poczucie winy.

Z drugiej strony Creed również nie zachował się jak książę, kiedy nie wpuścił Custusa 

z prowiantem... Nie wspominając już nawet o koniu w sypialni. Tak, Creed z pewnością 

postępował jeszcze bardziej nikczemnie.

Ale pomógł ci przy kurczakach - odezwał się nagle jakiś wewnętrzny głos.

Rzeczywiście - pomyślała. Pisklaczki są zdrowe i rosną jak na drożdżach. A jak ty mu 

się odwdzięczyłaś?

Addie  przymknęła   oczy.   Nie   miała   powodów   do   dumy.   Karmiła   go   przecież 

przypalonym mięsem, kulkami chili oraz gipsowymi biszkoptami.

Ale   wpuściłam   go   do   stodoły   -   przypomniała   sobie   nagle,   szukając   gorączkowo 

czegoś, co postawiłoby ją w nieco lepszym świetle. Wtedy jednak naprawdę nie miała innego 

wyjścia. Pioruny mogły go przecież zabić.

A co się stało dalej?

Przełknęła ślinę. Prowokowała go tym idiotycznym, jaśniepanowaniem”, dopóki się 

nie zdenerwował i nie zamknął jej ust pocałunkiem.

Sama się prosiła o kłopoty, więc dostała za swoje. Ten człowiek nie potrafił trzymać 

się od niej z daleka. Westchnęła. Nigdy w życiu nie przyszłoby jej do głowy, że Adelaide 

Amanda Pinkney potrafi obudzić żądze w mężczyźnie. Miłość... może, ale nie tak zmysłowe 

uczucia. Miłość była przecież czymś wygodnym i ciepłym jak puchowy materac. A całowanie 

tego mężczyzny przypominało leżenie w płonącej pościeli.

I właśnie tego się lękasz - oświadczył nagle głos.

Rzeczywiście - przyznało jej rozgadane sumienie. Tak naprawdę to boję się jedynie 

tego mężczyzny. On wprowadza zamęt w mój umysł i w ogóle jest trochę podejrzany.

Creed na pewno nie był bez skazy. Miała zatem powody, aby odczuwać przed nim lęk. 

Przecież ten człowiek zachwycał się zdjęciami nagich kobiet! Widocznie łatwo ulegał żądzy. 

Zaglądał nawet do okien jej sypialni. A ona go pocałowała!

Wcale nie próbowała walczyć. Wszystko dlatego, że zżerała ją ciekawość.

Dobry Boże! Musiała przecież mieszkać na tej samej farmie, co Creed, a w dodatku 

jadać   posiłki   w   jego   towarzystwie.   Oboje   zostali   skazani   na   wspólne   gospodarstwo.   Nie 

usiłowała stawić mu oporu, więc ten okropny człowiek na pewno sądził, że bardzo się jej 

background image

podobają te zaloty.

Postąpiła jak skończona idiotka. On oczywiście wśliznął się do sypialni, sądząc, że 

zostanie   przyjęty   z   otwartymi   ramionami.   Potem   jednak,   kiedy   zaczęła   w   niego   rzucać 

najróżniejszymi   przedmiotami,   powinien   się  był   domyślić,   że   coś   nie   gra.   Mężczyźni   co 

prawda nie grzeszą rozumem. Zapewne po prostu sobie ubrdał, że pokona jej opór.

I niewiele brakowało - syknął głos.

Zamknij się! - krzyknęła Addie.

Wszystko mu wytłumaczę - zdecydowała po chwili zastanowienia.

Wstała,   wyciągając   ciężki   skopek   z   mlekiem   spod   krowy.   Zamierzała   przeprosić 

Montanę za to, że wprowadziła go w błąd. Chciała wziąć całą winę na siebie, choć on też miał 

parę grzeszków na sumieniu. Po co na przykład oglądał te przezrocza?

Nie pozostało jej jednak nic innego, jak przymknąć na to oko. Musieli przecież razem 

pracować, doprowadzić farmę do rozkwitu. To leżało w ich wspólnym interesie.

Oczywiście - pomyślała, uginając się pod nosidłami - nie ma innego wyjścia. Taka 

rozmowa musi się odbyć jak najszybciej. Przy pierwszej sposobności.

Zanim Montana otworzył drzwi, popatrzył na swoje buty. Tym razem nie było na nich 

ani śladu błota. Wkroczył więc odważnie w prosto w paszczę kulinarnego lwa.

Kuchnia świeciła pustkami, ale nagle od strony spiżarni doleciał go szczęk naczyń, 

toteż udał się natychmiast w tamtą stronę.

- Niech to gęś kopnie! - mruknęła Addie, sięgając po puszkę z najwyższej półki.

Stała na stołku, odwrócona do niego plecami. Najpierw nie mógł oderwać oczu od jej 

kształtnego tyłeczka, ale potem przeniósł spojrzenie na talię, a w końcu na zapięcie sukni 

sięgające aż po samą szyję dziewczyny.

Znowu   coś   mruknęła.   Zbliżyła   wprawdzie   rękę   do   pojemnika,   ale   nie   mogła   go 

dosięgnąć.   Z   włosów   wyleciała   jej   szpilka,   z   koka   wysunęło   się   długie   pasmo,   potem 

następne, aż wreszcie węzeł rozwinął się całkowicie. Montana przeszedł przez całą kuchnię 

na palcach, stanął za Addie i objął ją mocno w talii.

Wrzasnęła,   a na  podłogę  potoczyła  się  cała  bateria  pojemników.   Addie  odwróciła 

szybko głowę i popatrzyła przez ramię na Montanę.

Creed uśmiechnął się tylko w odpowiedzi i zdjął????? ze stołka.

Usłyszał  przyspieszony  oddech  dziewczyny,   poczuł,  jak jej   ciało  sztywnieje,   więc 

pomyślał, że za chwilę nastąpi atak. Ale nic takiego się nie stało.

Zdumiony brakiem reakcji, spojrzał jej w twarz.

Miała mocno zamknięte oczy. Czekał. Gdy wreszcie je otworzyła, zauważył, że są 

background image

zamglone.

- Proszę zostawić mnie w spokoju! - krzyknęła nagle i zaczęła się wyrywać.

- Nie. - Trzymał ją mocno, zaciskając dłonie wokół talii tak cienkiej, że jego palce 

stykały się ze sobą.

Addie poruszała nogami, jakby jechała na rowerze, więc Montana złączył  łokcie i 

podniósł ją wyżej. Dziewczyna cały czas rzucała przekleństwa na jego “nieszczęsną, czarną 

duszę”, a im bardziej się irytowała, tym szybciej przebierała nogami. Creed nie wytrzymał i 

wybuchnął śmiechem.

Zaczął   ją   powoli   opuszczać   na   podłogę.   Gdy   ich   twarze   znalazły   się   na   jednej 

wysokości, w oczach dziewczyny błysnęła panika.

- Proszę mnie puścić. Ale już! - zażądała kategorycznie.

- Nie mogę, bo potłucze sobie pani ten śliczny, biały tyłeczek. Zamierzyła się na niego 

pięścią, ale chybiła i oblała się rumieńcem.

- Postawię panią na ziemi...

- Wspaniale - odparła, krzyżując ramiona na piersiach z taką miną, jakby nie wisiała w 

powietrzu.

- To jednak będzie panią drogo kosztować. - Zwilżył językiem wargi. Oczy o mało nie 

wyskoczyły jej z głowy. Otworzyła szeroko usta.

-  Tylko buziaka. Jednego, słodkiego buziaczka... Zamknęła usta i pochwyciła go w 

pasie.

- Pan oszalał. Niech mnie pan wreszcie puści!

- Przecież mówiłem, że proszę o całusa...

Mała wiedźma wbiła mu paznokcie w przeguby. A on uśmiechnął się tylko i opuścił ją 

tak, aby ich usta znalazły się na jednej wysokości.????? zmarszczyła brwi i zacisnęła wargi, a 

kiedy Montana zaczął całować jej szyję, rąbnęła go pięścią w ucho.

- Auuu! - Potrząsnął głową i potarł obolałą małżowinę, by lepiej słyszeć tyradę, jaka 

go niewątpliwie czekała.

- Proszę trzymać te lubieżne usta z daleka!

Ześliznąwszy się na ziemię po jego nodze, chwyciła stołek i wystawiła przed siebie 

jak tarczę.

Nie przestając rozcierać ucha, Montana przypomniał sobie główny cel. Utkwił wzrok 

w ustach dziewczyny i zrobił krok w przód.

- Jestem głodny... Addie. Podniosła taboret.

- Ale ja nie jestem obiadem! Posiłki jadamy tam - dodała, wskazując kuchnię.

background image

- Nie miałem na myśli jedzenia. - Zmrużył oczy.

Była naprawdę przestraszona. Oczyma wyobraźni już widział, jak pakuje walizki.

- Nasza umowa dotyczy wyłącznie posiłków. Obiecałam, że będę pana karmić, bo 

uratował pan moje kurczaki.

- Nakarm mnie teraz - szepnął, robiąc kolejny krok w jej stronę.

- Proszę się natychmiast uspokoić! - Machnęła mu stołkiem przed nosem, więc stanął 

w miejscu, powstrzymując z trudem wybuch śmiechu.

Popatrzył na nią spod przymrużonych powiek.

- Wczoraj... w stodole... ty też byłaś głodna. - Uśmiechnął się znacząco. -

Pamiętasz?

- Ja... ja... - Twarz jej poczerwieniała, uniosła rękę do czoła i odgarnęła włosy. Na 

czoło wystąpiły krople potu.

Maleńkiej????? zrobiło się gorąco. Wspaniale! Zaczerpnęła głęboko powietrza.

- Sądzę, że... fałszywie zrozumiał pan to, co się zdarzyło. Poszukał wzrokiem jej ust.

- Proszę wybaczyć. To ja zawiniłam.

Stanął jak wryty. Nie mógł uwierzyć własnym uszom. Ta dziewczyna go przeprosiła.

Wzięła całą odpowiedzialność na siebie.

Westchnęła i potrząsnęła głową.

- Zachowałam się tak, jakbym... - Zamilkła w poszukiwaniu odpowiednich słów - 

darzyła pana szczególnym zainteresowaniem. A to nieprawda.

Wyczuł, że usiłuje go sprowokować, toteż milczał jak zaklęty.

- Dużo myślałam - ciągnęła, stawiając stołek i zakładając ręce z tyłu. -

Uprawianie   wspólnego   gospodarstwa   jest   bardzo   trudne.   Próbowałam   postępować 

właściwie...

Chętnie by ją udusił. Przecież zachowałaby się odpowiednio dopiero wówczas, gdyby 

spakowała manatki, zabrała swój biały tyłeczek w troki i od razu wyjechała do Chicago...

Uniosła znacząco dłoń.

-   Proszę   tylko   nie   zaczynać...   Wiem,   że   nie   miałam   racji   co   do   wody...   -   W 

oczekiwaniu na odpowiedź, skrzyżowała ręce na piersiach.

Ani mu się śniło odezwać! Zamierzał się przekonać, do czego ona właściwie zmierza. 

Z udawaną nonszalancją oparł się o półki. Czekał.

-   Doceniłam   pańską   pomoc   przy   kurczętach,   więc   obiecałam   panu   gotować.   Nie 

mogłam również pozwolić na to, żeby został pan na zewnątrz podczas burzy.

Dlatego zaproponowałam panu schronienie w stodole, która stanowi moją wyłączną 

background image

własność...

Jej wyłączną własność. Najchętniej skręciłby kark tej mieszczce.

-   Zachowałam   się   okropnie   w   sprawie   studni,   toteż   muszę   to   panu   jakoś 

zrekompensować. Postanowiłam na zawsze udostępnić stodołę panu i... temu zwierzęciu. - 

Zatrzymała się na chwilę, uśmiechając zachęcająco.

Montana milczał jak zaklęty.

- Uważam, że powinniśmy jakoś dojść do porozumienia - powiedziała. - Skoro to pan 

jest odpowiedzialny za nasze wspólne zbiory...

Zaczerpnął   głęboko   powietrza.   Nasze   wspólne   zbiory...   Co   ona   sobie   właściwie 

wyobraża?

- Ma pan prawo korzystać ze wszystkich budynków i urządzeń - dokończyła. -

Oczywiście z wyjątkiem domu - dodała natychmiast. - Jadać może pan u mnie, ale 

będzie pan musiał nocować w tym małym pomieszczeniu na tyłach stodoły.

Zostaniemy po prostu wspólnikami, ale nic ponad to. A jeśli mylnie zinterpretował 

pan moje zachowanie, to bardzo mi przykro. - Czekała na odpowiedź, zadzierając nos aż do 

nieba. Mała panna????? wygłosiła przemowę.

Zupełnie nie wiedział, co robić. Pewnie należało okazać głęboką wdzięczność, ale na 

to nie potrafił się zdobyć. Farma należała do niego, a nie do tej mieszczki.

Mógł się jej jednak pozbyć wyłącznie w jeden sposób. Plan na razie zdawał egzamin, 

choć trzeba było wprowadzić do niego pewne zmiany. Niech??????? razie wierzy, że to ona 

jest wszystkiemu winna, a jemu nie pozostało nic innego, jak postępować bardziej subtelnie.

- Nie ma pan nic do powiedzenia?

Wolał milczeć. Podziękowania nie przeszłyby mu przez gardło.

- Potrafi pan zapomnieć o ubiegłym wieczorze? - W jej głosie wyraźnie pobrzmiewała 

nutka niepokoju. - Chciałabym, żeby traktował mnie pan jak wspólniczkę. Czy to możliwe?

Nigdy   w   życiu   -   pomyślał.   Zamiast   jednak   powiedzieć   to   głośno,   zrobił   minę 

niewiniątka.

- Spróbuję - odparł cicho. Zrozumiał, że musi wzbudzić w niej współczucie. -

Nie będzie mi łatwo, ale zrobię wszystko, by panować nad sobą - obiecał.

A jeśli mu się nie uda,????? będzie musiała zrozumieć. I wybaczyć!

- To dobrze. Chodźmy jeść - zaproponowała z serdecznym uśmiechem, a Montana 

poczuł dziwny ucisk w piersi. Patrzył, jak Addie wychodzi ze spiżarni, ale sam nie był w 

stanie się ruszyć. Wmówił sobie jednak, że widocznie przemarzł podczas burzy i atakuje go 

jakaś choroba.

background image

- Proszę mnie nauczyć jeździć konno.

Montana uznał, że się przesłyszał, toteż nawet nie podniósł głowy. Naprawiał właśnie 

stary powóz znaleziony za stodołą.

- Co pan na to?

Odwrócił głowę. Miała skrzyżowane ramiona na piersiach i uniesiony buńczucznie 

podbródek.

- Więc? - spytała wystukując nogą jakiś dziwny rytm.

- Skąd ta nagła zmiana? Myślałem, że pani boi się koni.

- Wcale nie.

Mruknął coś z niedowierzaniem, sprawdzając śruby na osi.

- Po prostu ich nie lubię.

Nadal uderzała obcasem w ziemię.

- No to dlaczego chce pani na nich jeździć?

Położył się na ziemi i usłyszał, że dziewczyna ciężko wzdycha.

- Skoro mam zostać bogatą farmerką...

Nie byłbym taki pewien - pomyślał, wbijając gwóźdź w podwozie.

-   ...   muszę   się   nauczyć   pracować   z   końmi   -   dodała   bardzo   głośno,   próbując 

przekrzyczeć hałas.

Uniósł   lekko   głowę,   żeby   się   jej   lepiej   przyjrzeć.   Farma   nie   była   odpowiednim 

miejscem dla tej mieszczki oraz jej poradników.

- Sądziłem, że uczy się pani z książek. Po co pani moje rady? Proszę sobie wszystko 

przeczytać - powiedział z uśmiechem.

- Nie mam żadnego podręcznika do jazdy konnej - przyznała cicho.

- Słucham?

Powtórzyła, aczkolwiek niechętnie.

- Dlaczego? - Bardzo mu się spodobała ta zabawa.

- Naprawdę nie może pan wyjść spod tego powozu?

Tak   jest   śmieszniej   -   pomyślał,   a   potem   wyobraził   sobie,   ile   rozrywki   mogą   mu 

dostarczyć lekcje jazdy konnej. Nie wolno było przegapić takiej okazji.

Wciąż leżąc na plecach, chwycił narzędzia i wypchnął je na zewnątrz, a potem sam się 

wygramolił na światło dzienne. Przymrużył lekko oczy, zdjął kapelusz z siedzenia, dokładnie 

go wytrzepał i włożył na głowę. Wzrok przyzwyczajał mu się powoli do słońca. Zerknął więc 

na   Addie,   która   -   w   białej,   wykrochmalonej   bluzce   -   wyglądała   znacznie   apetycznej   niż 

pieczony kurczak. Z czarnego koka nie wystawał ani jeden włosek, a spódnica z jakiegoś 

background image

lśniącego materiału nadawała się raczej na zebranie parafialne, niż dojazdy konnej.

Otaksowawszy Addie wzrokiem, dostrzegł, że jej maleńki nosek znowu zawędrował 

zdecydowanie zbyt wysoko.

Musiał ją jakoś sprowadzić na ziemię.

- Będzie pani jeździć okrakiem, więc jeśli nie chce pani świecić tym swoim białym 

tyłeczkiem, to proszę zmienić ubranie.

Wciągnęła   ze   świstem   powietrze,   zaczerwieniła   się   jak   burak,   zacisnęła   dłonie   w 

pięści i Montana mógł się założyć, że słyszy zgrzytanie jej zębów.

- Dobrze - odparła, zadzierając głowę, po czym odwróciła się na pięcie i poszła do 

domu.

Addie   nie   miała   spódnicy   z   rozcięciem   tak   jak   Rebeca.   Mogła   jedynie   włożyć 

spodenki zapinane pod kolanami, w których czasem jeździła na rowerze. Poszperała w kufrze 

i wyciągnęła strój bicyklowy obowiązujący w klubie Bicycle Belles.

Zdjąwszy gorset, została w samej koszuli. Podczas jazdy na rowerze nie nosiło się 

gorsetu,   bo   to   utrudniało   oddychanie.   Przed   dwoma   laty   Addie   dołączyła   do   grupy 

reformatorek zalecających członkiniom klubu wygodny strój.

Zawiązała pantalony i zapięła perłowe guziczki krótkiego staniczka, dzięki któremu 

spod białej klubowej bluzki z wysokim kołnierzem nie prześwitywał nawet centymetr ciała. 

Daszek   czarnej   czapki   zdobił   srebrny   sznur   pasujący   idealnie   do   metalowych   spinek   w 

kształcie dzwoneczków łączących francuskie mankiety koszuli.

Na takie spinki trzeba było zasłużyć. Ona zdobyła swoje szlify podczas wyścigu na 

pięć kilometrów sponsorowanego przez Harper’s Weekly i damskie kluby bicyklowe.

Uśmiechając się dumnie, włożyła czarne pończochy i przypięła je do podwiązek.

Dzięki jeździe na rowerze kobiety zyskały poczucie wolności. Wreszcie dorównywały 

mężczyznom.   Nawet   niektórzy   członkowie   męskich   klubów   bicyklowych   doceniali 

umiejętności swoich przeciwniczek.

Zapięła   kwieciste   spodenki,   wciągnęła   buty   i   narzuciła   krótki   czarny   żakiet   z 

epoletami oraz monogramem klubu. Na końcu włożyła rękawiczki, wzięła do ręki czapkę i 

stanęła przy oknie. Nie brakowało jej niczego oprócz odwagi.

Na podwórku czekał już na nią Creed z siodłem u stóp, a wokół niego biegał ten 

przeklęty koń. Na początku odniosła wrażenie, że pan i jego wierzchowiec po prostu się 

bawią, ale w pewnym  momencie rumak podbiegł aż pod wędzarnię, zawrócił i ruszył  na 

Montanę.

On   go   stratuje   -   pomyślała   Addie   i   natychmiast   zamknęła   oczy.   Wstrzymując 

background image

powietrze, czekała na przeciągły okrzyk bólu.

Usłyszała jednak tylko głośny śmiech. Jericho stanął dęba zaledwie na pół metra przed 

Creedem.

Oparła się o ścianę. Musiała zebrać wszystkie siły i pokonać ten idiotyczny strach. 

Serce biło jej głośno niczym zepsuty zegarek, z trudem chwytała powietrze. Pomyślała o tym 

rumaku   pędzącym   prosto   na   swego   pana.   Może   jednak   jej   obawy   nie   były   tak   całkiem 

pozbawione podstaw.

Natychmiast potem przypomniała sobie, jak ogromnie dumną minę miał jej ojciec, 

gdy   wygrała   konkurs   ortograficzny.   Nawet   pochwalił   się   wspólnikowi,   że   córka   potrafi 

osiągnąć wszystko, czego zapragnie.

To wystarczyło. Addie wyszła na podwórko z przekonaniem, że jazda konna nie może 

okazać się trudniejsza od poskromienia nieposłusznych krów.

Jej wiara nie przetrwała jednak dłużej niż parę sekund.

- Jestem gotowa - oświadczyła niepewnie, stając przed Creedem. Zsunął kapelusz na 

tył głowy i najpierw długo na nią patrzył, a potem wybuchnął gromkim śmiechem.

- Co pana tak ubawiło?.

- W tym stroju rzeczywiście nie będzie pani świecić tyłkiem.

- Pan naprawdę znakomicie dobiera słowa - odpaliła, wściekła, że ten potwór ośmiela 

się kpić z jej kostiumu.

Creed   nadal   rechotał,   a   ona   poczuła   nagłe   ukłucie   w   okolicach   żołądka.   Rebeca 

Latimer wydawała się śmieszna. Addie zaczęło zbierać się na płacz, ale powstrzymała łzy.

- Skończył pan? - spytała, gdy śmiech zaczaj powoli zamierać. Z wysiłkiem ściągnął 

usta i przytaknął.

-   To   dobrze.   -   Popatrzyła   najpierw   na   konia,   a   później   na   instruktora.   Montana 

podnosił właśnie z ziemi linę, która skojarzyła się jej natychmiast z pętlą kata. Na szczęście 

obraz szubienicy zniknął równie szybko, jak się pojawił.

- Zaczynamy - powiedziała. Mężczyzna wyprostował plecy.

- Najpierw musi się pani nauczyć je chwytać.

- Dlaczego?

- Bo jeśli chce pani jeździć na koniu, to musi go pani przedtem złapać. - Nawet nie 

próbował ukryć sarkazmu.

- Wiem! Ale dlaczego pan tego nie może zrobić?

- Zamierza pani brać lekcje? - warknął.

- Tak.

background image

- Więc trzeba zrobić pierwszy krok - urwał, jakby sądził, że Addie zrezygnuje.

Ona jednak absolutnie nie miała takiego zamiaru.

- Proszę mówić. - Ponagliła Montanę machnięciem ręki.

- To się nazywa uździenica. Na niej pani będzie prowadzić tego wałacha.

- Wałacha? Myślałam, że konie płci męskiej nazywamy ogierami.

- Jericho też kiedyś był ogierem - odparł Montana z dziwnym uśmiechem.

Choć unikała tematów związanych z końmi, słyszała o źrebiętach, więc uznała, że to 

nowe rozróżnienie też wiąże się z wiekiem...

- Rozumiem. Koń płci męskiej jest najpierw źrebakiem, później ogierem, a na stare 

lata zostaje wałachem. Czy tak?

Creed potrząsnął tylko głową. Nie umiał ukryć rozbawienia. Zupełnie nie wiedziała, o 

co mu chodzi.

- Poddaje się pani?

Po krótkim namyśle skinęła głową.

Zbliżył się i pochylił tak, jakby zamierzał wyjawić jakąś tajemnicę państwową.

Czekała w napięciu.

Wytłumaczył jej dokładnie, co miał na myśli, nie dobierając nawet słów.

Addie poczerwieniała ze wstydu, a Montana znowu się roześmiał.

Odwróciwszy się na pięcie, zacisnęła ręce w pięści i zamierzała odmaszerować w 

bezpieczne zacisze domu, kiedy znów przypomniała sobie o ojcu. Popatrzyła na konia spod 

daszka czapki.

- Pewnie dlatego jest taki niemiły. Zaraz... czyżby pan miał podobne problemy?

- spytała, jakby nagle doznała iluminacji.

W miejsce rozbawienia na twarzy mężczyzny pojawiły się krwawe rumieńce.

Rzucił uprząż i podszedł do Addie szybkim krokiem. Uciekła przed nim pod drzewo, 

gubiąc po drodze rękawiczki i kapelusz. Creed dopędził ją jednak natychmiast i pochwycił w 

talii. Uderzyła plecami w konar i przymknęła oczy ze strachu.

Wyczuła jego zapach. Zapach gniewu.

Zacisnął ręce na jej ramionach, powiódł kciukiem po szyi  i musnął wargami linię 

włosów nad skronią. Dziewczyna dostała gęsiej skórki. Montana oddychał coraz głośniej, 

coraz bardziej przerażająco.

Widocznie znów posunęłam się za daleko - przemknęło jej przez myśl. Creed budził w 

niej strach, ale to nie jego, lecz siebie się bała. Przerażały ją własne doznania, reakcje. Czuła, 

że ma nad tym mężczyzną jakąś niezrozumiałą władzę, i to ją podniecało.

background image

- Chcesz się przekonać, moja słodka? - syknął. Czyżby naprawdę tego pragnęła?

Zajrzała w jego płonące oczy.

Nie, jeszcze nie czas...

- Prosiłam tylko o lekcje jazdy konnej - szepnęła po dłuższej chwili. - Przepraszam. 

Nie powinnam była porównywać pana do konia.

Przecież jesteś o wiele gorszy, ty potworze - dodała w myślach.

Jericho widocznie ją usłyszał, bo popatrzył na nich oboje spod oka i zaczął spokojnie 

żuć trawę. Wargi Montany wykrzywi grymas kota, który właśnie połknął kanarka.

- Na pewno? - spytał, unosząc ją w powietrze.

- Oczywiście. Proszę mnie postawić.

- Chętnie dałbym pani lekcje innej jazdy.

- Na czym? - spytała, marszcząc brwi, ale lubieżny uśmiech, jaki wypełzł mu na usta, 

mówił wyraźnie, że nie był to najlepszy pomysł. - Nieważne - powiedziała szybko, zanim 

zdążył odpowiedzieć. - Proszę mi lepiej podać tę uprząż.

Na twarzy Creeda znowu pojawił się wyraz zamyślenia, a następnie wesołości.

On pewnie myśli, że sobie nie poradzę - pomyślała.

Postawił ją na ziemi, więc podniosła uździenicę i zaczęła ją oglądać.

Montana zasłonił jej słońce.

- Najpierw trzeba ją rozpiąć.

- Sama bym się tego domyśliła. Nie jestem głupia.

- To pani prosiła o lekcje - przypomniał.

- Ale czasem wystarczy odrobina  zdrowego rozsądku i można  sobie poradzić bez 

niczyjej pomocy. Kobiety też mają mózg. I to całkiem spory.

- W porządku. - Oparł się o drzewo, skrzyżował ręce na piersiach i czekał.

Już ona mu pokaże! Z fałszywą pewnością siebie Addie podeszła do wałacha.

Jericho podniósł głowę, zarżał i odskoczył.

Dziewczyna otarła kurz z twarzy. Ten diabelski koń stał tuż obok stodoły i patrzył na 

nią niewinnie.

Poszła wolno w tamtym kierunku, wywijając uździenicą. Znowu zaszła wierzchowca 

od prawej i usłyszała śmiech Montany. Jericho uciekł!

- Co pan najlepszego zrobił? - Addie oparła ręce na biodrach i łypnęła na niego spod 

oka. - Wystraszył go pan!

- Chce pani usłyszeć dobrą radę czy też wystarczy zdrowy rozsądek?

- Jaką radę? - spytała, modląc się w duchu o trochę cierpliwości.

background image

- Należy podchodzić do konia, siodłać go i dosiadać zawsze z lewej strony.

- Dlaczego?

- A gdzie się podział mózg?

- Bardzo zabawne. Jeśli mam się czegokolwiek nauczyć, muszę przecież rozumieć te 

zasady. Dlaczego z lewej?

- To ma chyba jakiś związek z rycerzami i rozmiarami ich mieczy.

- Ale ja nie mam miecza.

- A ja tak - powiedział, zaczepiając kciukami o pasek. - Chce pani zobaczyć?

Poczuła, że znowu się rumieni, więc odwróciła sztywno głowę.

-   Dziękuję!   Nie   wzięłam   okularów   -   zawołała   przez   ramię.   Teraz   powinien   się 

zamknąć - pomyślała, zachodząc Jericha od lewej.

- Kochanie! Masz poczucie humoru!

Zatrzymała się, obrzucając Creeda gniewnym spojrzeniem.

- A pan jest chory. Wzruszył ramionami.

Podeszła do konia, mamrocząc  coś pod nosem.  Zwierzę patrzyło  na nią wielkimi, 

brązowymi  oczami, którym zupełnie nie ufała. Trzymała uździenicę tak, aby zarzucić mu 

pętlę na pysk. Już była blisko celu, gdy obrzydliwy czworonóg podrzucił głowę i unicestwił 

jej zamiar w zarodku.

- Niech to gęś kopnie!

- Proszę przemawiać do niego słodkim głosem.

- Śliczny konik - wymamrotała. - Pozwól mi włożyć tę pętelkę na nosek.

Diabeł wykrzywił grube, różowe wargi, obnażając długie zęby.

- Jak mnie  ugryziesz,  ty obrzydliwy draniu... Usłyszała  ostrzegawcze chrząknięcie 

Montany. Podskoczyła  i odwróciła się gwałtownie. Creed stanął tuż za nią i wygrażał jej 

palcem. Najwyraźniej wszystko słyszał.

- Miała pani być dla niego miła.

- To nic nie pomoże. On mnie nie cierpi.

- Proszę mi podać rękę.

- Po co?

- Chce się pani nauczyć jeździć? - Tak.

- Niech pani w takim razie przestanie pytać i robi, co mówię. - Wyciągnął spracowaną 

dłoń.

W chwili, gdy spotkały się ich ręce, Addie popatrzyła Creedowi prosto w twarz, z 

której zniknął tymczasem gniewny wyraz. Poszła za jego wzrokiem. Montana spoglądał na 

background image

maleńką rączkę dziewczyny, która przy jego wielkiej, opalonej łapie wydawała się jeszcze 

bledsza i mniejsza.

- Proszę go pogłaskać - nakazał lekko schrypniętym głosem, kładąc dłoń Addie na 

szyi Jericha.

Zrobiła to, o co prosił, ale nie myślała o koniu. Czuła wyraźnie dotyk szorstkiej skóry 

mężczyzny. Emanowało od niego takie ciepło, że nagle oblała się potem.

- Proszę szeptać, co tylko przyjdzie pani do głowy - powiedział cicho Montana.

A co jej przychodziło do głowy? Zupełnie się pogubiła.

- Może mu pani powiedzieć, jakie są pani zamiary. - Puścił jej rękę, ale najwyraźniej 

nie zamierzał się odsunąć.

- Koniku, chcę cię przygotować do jazdy. - Jericho łypnął na nią podejrzliwie.

- To nic takiego, obiecuję. - Wolno nasunęła mu uzdę na nos. - Nie sięgam do tej 

części, którą się wkłada przez głowę - szepnęła.

- To się nazywa korona. - Montana pochylił się nisko i dotknął brzuchem jej pleców. 

Zacisnęła zęby. Przeciągając uchwyt przez metalowe kółko, dostrzegła, jak mocno drżą jej 

ręce.

- Trzeba go teraz nagrodzić - odezwał się Montana.

- Jak?

- Dobrym słowem, pieszczotą...

- Śliczny koniś - powiedziała, klepiąc Jericha po szyi.

- Lepiej tak - szepnął, przesuwając delikatnie palce po gorącym ramieniu dziewczyny.

O mało nie zemdlała.

- Trzeba zawsze głaskać. Nie klepać. To o wiele przyjemniejsze - wyjaśnił.

Nie mogła wykrztusić słowa. Miała zbyt sucho w ustach. Chrząknął głośno.

- Proszę pociągnąć za uzdę.

Addie posłuchała, ale diabelski zwierzak nawet się nie ruszył.

- I przemawiać słodkim głosem - przypomniał Montana. Pociągnęła linkę.

- Rusz się, ty wstrętna, uparta bestio - wycedziła przez zęby. Koń prychnął.

- Teraz trzeba na niego zagdakać.

- Kury gdaczą, a nie ludzie.

- Wystarczy ruszyć językiem. O tak! - krzyknął, zwinął dłonie wokół ust i “zagdakał”.

Jericho rzucił się naprzód tak gwałtownie, że o mało nie wyrwał jej ramienia z barku. 

Pognała więc za nim,  miotając  przekleństwa. Koń zatrzymał  się dopiero przy drzewie,  a 

Addie zaczęła się zastanawiać, co właściwie w nią wstąpiło.

background image

- Nieźle - pochwalił instruktor. - Przyszedł czas, żeby go dosiąść.

- Co takiego? - zaskrzeczała.

- To podstawowa umiejętność - wyjaśnił, wznosząc ręce do nieba.

Nie odezwała się ani słowem. Płonęła.

- Już pani mówiłem, że trzeba się wszystkiego nauczyć. A koń nie będzie czekał w 

nieskończoność, aż raczy pani na nim posadzić swój biały tyłeczek.

- Czy może już wreszcie przestać mówić o kolorze mojego... siedzenia?

- Dobrze. Koń nie będzie czekał na pani okrągłą pupcię.

- Ma pan niewyparzony język!

-   A   mnie   się   wydawało,   że   mój   język   bardzo   się   pani   podoba.   Odwróciła   się   z 

oburzeniem i zrobiła krok w stronę domu.

- Strach panią obleciał. Zatrzymała się jak wryta.

- Gdzie jest to siodło?

Nie odpowiedział. Nagle zrobiło się zupełnie cicho. Gdy Addie wreszcie zaszczyciła 

Montanę   spojrzeniem,   wskazał   jej   leżące   na   ziemi   siodło.   Poszła   więc   rozwścieczona   w 

tamtym kierunku, co jej chyba pomogło, bo inaczej nigdy nie zdołałaby udźwignąć takiego 

ciężaru.

- Proszę bardzo - wycedziła przez zęby, rzucając swoją zdobycz u stóp Montany.

- Co teraz?

- Nie brakuje pani wigoru.

- Przejdźmy lepiej do rzeczy. Rozłożył pasiasty koc.

- Proszę mu to położyć na kłębach.

- Na czym?

- Na kłębach.

Zrobiła, co mogła, ale derka ześliznęła się koniowi z grzbiet i upadła na ziemię.

- Delikatnie...

Kiedy   jednak   zaszła   wałacha   od   tyłu,   zwierzę   chciało   ją   kopnąć.   Wrzasnęła, 

odskoczyła i - straciwszy równowagę - wylądowała w kurzu pod drzewem.

- Ta bestia próbowała mnie zabić!

- Nie wolno stawać za koniem bez uprzedzenia.

- Wspaniale. Następnym razem wyślę gońca!

- Jest pani bardzo dowcipna, moja słodka, ale proszę mnie słuchać, bo inaczej ten pani 

ogromny   mózg   rozpryśnie   się   po   podwórzu.   A   więc   -   ciągnął   unosząc   palec   -   trzeba 

zasygnalizować swoje nadejście. Można po prostu się do konia odezwać i położyć mu rękę na 

background image

ciele. Zawsze kopią, jeśli czują się zagrożone. Po drugie należy mówić cicho i spokojnie. 

Takie skrzeczenie wyprowadza zwierzę z równowagi.

- Nie skrzeczę - oświadczyła, zadzierając nos. - Wrony skrzeczą.

- Wrony kraczą - poprawił. - Po trzecie: w żadnym wypadku nie wolno wychodzić 

przed   konia,   jeśli   się   go   prowadzi   za   uzdę.   Podobnie   niebezpiecznym   błędem   jest 

wskakiwanie na siodło w pobliżu płotu. A już na pewno - dodał unosząc rękę - nie należy się 

kłócić z nauczycielem.

- Nienawidzę pana.

-   W   porządku.   Teraz   proszę   nakryć   konia   derką.   Otrzepawszy   spodnie,   Addie 

chwyciła   koc,   obeszła   Jericho   dookoła,   położyła   mu   derkę   na   grzbiecie   i   zamarła   w 

oczekiwaniu.

- Proszę ją przesunąć dziesięć centymetrów do tyłu. Bez słowa sprzeciwu wykonała 

polecenie.

- Za daleko.

- Zrobiłam, co pan kazał.

- Trzeba poprawić.

- W jaki sposób? - pisnęła.

- Nieważne. Myślałem, że pani nie skrzeczy.

- Teraz nie skrzeczę, tylko piszczę.

- To strzygi piszczą.

- Skądże znowu! One wyją.

- Proszę osiodłać konia.

- Jak? Nie dam rady!

-   Niech   pani   weźmie   wreszcie   to   cholerne   siodło.   Posłuchała,   a   wtedy   Montana 

podniósł ją na odpowiednią wysokość.

- Teraz trzeba je umieścić na derce.

- Nie mogę, przeszkadzają mi te uchwyty na nogi!

- Strzemiona? Proszę je przerzucić przez siodło.

- Po co pan tak wrzeszczy? Już, teraz mogę zejść.

- Dzięki Bogu!

Postawił ją na ziemi tak energicznie, że uderzyła twardo obcasami o ziemię.

-   Ojej!   Przygryzłam   sobie   język   -   powiedziała   z   wyrzutem.   -   A   pan   nie   jest 

dżentelmenem.

- Zgoda, nie jestem, ale pani powinna się zająć zaciśnięciem popręgu.

background image

Addie posłusznie przeciągnęła pasek przez metalowe kółko.

- Ciaśniej!

- Będzie go bolało!

- Nic podobnego. Dobrze. Teraz proszę obejść go dookoła.

- Po co?

- Bo ja tak każę.

-   W   porządku.   -   Chwyciwszy   uzdę,   okrążyła   Jericha,   starając   się   pamiętać   o 

wszystkich  zaleceniach Creeda. Po kilku kółkach zatrzymała  się na chwilę i spojrzała na 

niego pytająco.

- Trzeba zapiąć tę klamerkę - powiedział, wskazując sprzączkę wiszącą pod brzuchem 

wałacha.

Niewiele myśląc, Addie zacisnęła rzemień równie mocno jak popręg i po raz pierwszy 

w życiu usłyszała krzyk konia.

- Chryste Panie! - Montana odepchnął ją od wierzchowca, rozluźnił sprzączkę i zaczął 

przemawiać do zwierzęcia kojącym głosem.

Addie zagryzła  wargi. Nie zamierzała sprawić koniowi bólu. Nie byłaby w stanie 

wyrządzić krzywdy żadnemu żywemu stworzeniu, nawet takiemu, którego by nie cierpiała.

- Dlaczego pani to zrobiła? - spytał Creed, jakby naprawdę posądzał dziewczynę o taki 

brak serca.

- Przykro mi. Nie wiedziałam...

- Dobra. Proszę tylko, żeby przestała pani ufać zdrowemu rozsądkowi.

Przytaknęła z poczuciem winy i spojrzała prosto w oczy Jericha.

- To są wodze. Niech pani poluźni uzdę na nosie i zarzuci je koniowi na szyję.

Rozumie pani?

Potrząsnęła głową.

- W takim razie zademonstruję to pani. Jeden jedyny raz. Proszę patrzeć.

Musiał powtórzyć czynność trzy razy, zanim Addie pojęła, jak ją wykonać.

- Można dosiadać konia na dwa sposoby - powiedział.

- Chcę się nauczyć łatwiejszego.

- Oba nie są trudne.

- A jak pan to robi?

- Przekręcam strzemię i podchodzę jak najbliżej do jego szyi.

- W takim razie wolę ten drugi sposób. Zrobił taką minę, jakby liczył coś w myślach.

- Niech pani stanie równo z siodłem, twarzą do konia. Niechętnie wykonała polecenie.

background image

- Lejce do lewej ręki - obserwował ją uważnie. - Proszę go objąć za szyję i chwycić 

rożek.

- Rożek? Czyżby miał pan na myśli ten uchwyt?

- Właśnie - odparł z uśmiechem.

- Dlaczego to się tak nazywa?

Addie upuściła lejce i ujęła siodło obiema rękami.

- Nie! - wrzasnął, a w jego głosie wyraźnie narastała irytacja. - Lejce do lewej, rożek 

do prawej, noga w strzemię i do góry!

- Kompletnie się pogubiłam.

Chwycił ją za ręce. Lewą położył koniowi na szyi, a prawą na uchwycie siodła.

- Stopa w strzemię! - zakomenderował.

Posłuchała go bez słowa, ale w żaden sposób nie mogła sięgnąć siodła.

- Cholera jasna! - zaklął.

- Co się stało?

- Miałem na myśli lewą nogę! Ale może pani chce jeździć tyłem do przodu?

- Ojej! - Zmieniła położenie ciała.

- Proszę oprzeć kolano o konia i wskoczyć na siodło! Zwlekała, nie spuszczając oczu z 

konia.

- Rebece pan pomógł.

- Tak, ale jej nie udzielam lekcji. - Urwał. - Zazdrosna?

- Nie bardzo! - Wybiła się tak mocno, że omal nie wylądowała po drugiej stronie 

końskiego grzbietu. Jericho cofnął się o krok i niewiele brakowało, a siodło spadłoby na 

ziemię. Addie upuściła wodze i przytrzymała się uchwytu. Jedną nogę utkwiła w strzemieniu, 

drugą machała bezradnie w powietrzu.

- Teraz prawa! - krzyknął Montana.

- Zrobione!

- Musi się pani nauczyć panowania nad koniem. Gdzie wodze? Przechyliła się w lewo 

i zerknęła na ziemię.

- Tam!

- Widocznie do niczego się nie nadają. - Głos Creeda ociekał sarkazmem. -

Proszę teraz zeskoczyć!

- Dopiero co go dosiadłam.

- Na dół!

- Jak?

background image

- Tak samo jak na górę.

- Rozumiem.  - Myślała  chwilę,  po czym  złapała  uchwyt  w  obie  ręce, przerzuciła 

prawą nogę przez siodło i spadła na ziemię.

- Proszę się natychmiast przestać śmiać! - Wstała i otrzepała siedzenie.

- Stłukła sobie pani ten okrągły tyłeczek?

- To nie pańska sprawa! Mogę spróbować jeszcze raz?

- Niech pani sobie nie przeszkadza. - Uchylił kapelusza.

Tym razem znalazła się na grzbiecie wierzchowca bez najmniejszych problemów.

- I co teraz?

- Plecy proste, głowa do góry! Dobrze. Nogi głęboko w strzemiona, obcasy w dół.

Wodze nad rożkiem... nie, nie, raczej w ten sposób... prawa ręka na udzie...

Proszę się teraz wychylić.

To było łatwe jak jazda na rowerze. Addie wychyliła się śmiało i omal nie dotknęła 

nosem końskiego grzbietu, a Jericho zaczął powoli krążyć wokół swego pana.

- Nie tak! Tylko troszkę do przodu! Addie wyprostowała się jak struna.

- Jak mam go zatrzymać?

-   Proszę   pociągnąć...   nie,   zaraz!   Delikatnie!   Koń   stanął   w   miejscu,   a   Addie 

zachichotała.

- Udało mi się!

- Tak sobie.

- Nie spadłam i zatrzymałam konia.

- Ale podskakiwała pani na siodle jak piłka.

- To on podskakuje, nie ja!

- Musicie złapać wspólny rytm. - Położył ręce na biodrach dziewczyny.  - O tak - 

szepnął, poruszając jej ciałem to w przód to w tył.

Gdy poczuła jego dłoń na wewnętrznej części uda, omal nie spadła na ziemię.

- Co pan robi? - wrzasnęła.

- Sprawdzam odległość.

- Jak to?

- Uda i górna część łydek muszą zawsze pozostawać w kontakcie z wierzchowcem.

- Dlaczego?

- Bo w ten sposób o wiele łatwiej utrzymać równowagę w siodle. Przeszedł na dragą 

stronę konia.

- Ta noga jest dostatecznie blisko! - krzyknęła. Gdyby Montana znowu jej dotknął, na 

background image

pewno by umarła.

- Proszę jechać. - Creed klepnął wałacha po zadzie.

Jericho podskakiwał bardziej niż rower na wybojach. To było znacznie gorsze niż 

jazda po torach tramwajowych.

- Niech go pani kopnie.

- Jak to?

- Butem.

Zaczęło się jej kręcić w głowie, więc przymknęła oczy i dźgnęła konia w bok.

Jericho stanął jak wryty.

- Dlaczego pani staje? - krzyknął Creed. - Miała go pani kopnąć.

- Kopnęłam.

- No to dlaczego on się zatrzymał?

- Proszę mnie nie pytać. To pański koń.

I nawet macie podobne charaktery - dodała w myślach, patrząc, jak wałach opuszcza 

głowę i zaczyna skubać trawę. Creed spojrzał na Addie z niedowierzaniem.

- Nie kłamię! Naprawdę go kopnęłam! O tak! - zademonstrowała. Jericho odrzucił 

głowę do tyłu, stulił uszy i ruszył z kopyta.

Galopował tak szybko, że dziewczyna omal nie spadła z siodła. Nadal wbijała mu w 

obcasy  w   boki,  ale   to  nic   nie  pomagało.  Trzymała  się  kurczowo   uchwytu,   bo  nie  miała 

pojęcia, gdzie są wodze. Słyszała krzyki Creeda, ale nie rozróżniała słów.

Spod końskich kopyt tryskał żwir. Wierzchowiec nabierał coraz większej szybkości, 

ale nagle - gdy znalazł się u wylotu alejki - zatrzymał się jak wryty.

Addie przeleciała mu przez głowę i spadła na ziemię, lądując twarzą w piasku.

Włosy opadły jej na oczy, w ustach czuła smak żwiru. Wypluła piasek i podciągnęła 

się na rękach. Creed znalazł się przy niej jednym skokiem.

- Nic ci nie jest, maleńki?

Addie patrzyła ze zdumieniem, jak ten potwór skacze wokół Jericha niczym stroskana 

matka. Zerknęła na swoje dłonie, do których przykleiła się ziemia, a następnie przeniosła 

wzrok na porysowane buty i podarte pończochy. Jedna z czarnych podwiązek wystawała z 

zabrudzonych spodni, biała bluzka była wymięta i brudna. Bolały ją plecy, ręce, pupa, a na 

domiar złego zgubiła jedną ze spinek do mankietów.

Popatrzyła   na   żwirowaną   alejkę,   ale   niestety   nigdzie   nie   zauważyła   srebrnego 

dzwoneczka. W panice padła na kolana i zaczęła przesiewać maleńkie kamyczki.

- Przeklęta, obrzydliwa bestia - mruknęła ze złością.

background image

W polu widzenia wyrosła jej nagle para brązowych butów.

- Wszystko dobrze?

- Wspaniale! Proszę zabrać nogę!

- Co pani wyczynia?

- Szukam spinki.

- Aha. - Umilkł na chwilę. - Może to ta? Odrzuciła włosy z twarzy i podniosła wzrok. 

Srebrny dzwoneczek leżał zaledwie o metr dalej.

- Tak, to ta! - Addie rzuciła się we wskazanym kierunku, ale Jericho był szybszy. 

Ozdoba zniknęła między żółtymi końskimi zębami.

- Nie! Ani mi się waż! - krzyknęła dziewczyna przeraźliwie, potrząsając uzdą, by 

zmusić konia do wyplucia spinki.

- O co pani chodzi? - spytał Creed.

- On zjadł mój dzwoneczek! - krzyknęła. - Wypluj to, ty podła bestio!

-   Chwileczkę.   Zaraz   się   tym   zajmę.   -   Montana   powiedział   coś   cicho   do   konia   i 

pogładził   go  po   nosie.   Potem   podstawił   mu   dłoń  pod   pysk,   a   Jericho   wypluł   posłusznie 

spinkę.

- Dobry konik - pochwalił Creed, wręczając zgubę dziewczynie. Odetchnęła z ulgą, 

ale zaraz potem jęknęła. Rozprostowała zesztywniałe ramiona i potarła pośladki.

- Pocałuję. Od razu przestanie boleć - zaofiarował się Montana.

- Niech pan całuje konia w nos.

- To było bardzo głupie z pani strony.

- Co takiego?

-   Mogła   mu   pani   zrobić   krzywdę.   -   Wstrzymała   oddech   z   oburzenia.   -   Pani   też 

znalazła się w niebezpieczeństwie.

- Przecież sam pan mówił, że mam go kopnąć!

- Ale tylko troszkę, żeby się ruszył.

- Mówił pan zupełnie co innego.

- Nie kazałem pani kopać go bez przerwy.

- Myślałam, że się zatrzyma. - Zerknęła na spinkę, jakby chciała na niej odnaleźć 

ślady końskich zębów.

-  Znam   się  na  koniach,  panno??????  mogę  panią  zapewnić,  że   one  nigdy  się   nie 

zatrzymują, kiedy się je kopie.

- Ale ten postąpił odwrotnie! Zresztą to wszystko pańska wina.

- Sama pani prosiła o lekcje!

background image

- To zwierzę mnie nie cierpi, a pan nie potrafi niczego wytłumaczyć. Każe mi pan coś 

zrobić, ja wykonuję polecenie, ale zaraz się okazuje, że chodziło o coś zupełnie innego.

- Ja nie potrafię niczego wytłumaczyć? - spytał zdziwiony.

- Nie, nie potrafi pan.

- Wiem, co mówię. Jeżeli nie zna pani angielskiego, to wyłącznie pani problem.

Zresztą może sobie pani kupić poradnik.

Otrzepała ręce i ubranie.

- Niezły pomysł. W książkach stawia się sprawy jasno.

- Ja też to potrafię - powiedział gniewnie i zrobił dwa kroki w jej kierunku.

- Akurat!

Pochwycił dziewczynę w objęcia i zaczął rozgniatać wargami jej usta. A ona właśnie 

tego pragnęła. Wbiła mu paznokcie w ramiona, a gdy przestał ją na chwilę całować, głośno 

jęknęła. Montana pieścił językiem ucho i szyję Addie, ocierał się brzuchem o jej biodra, 

muskał delikatnie piersi.

- Czy stawiam sprawę wystarczająco jasno? - zapytał po chwili. Nie zrozumiała.

Otworzyła oczy i spojrzała na niego nieprzytomnie.

- Co takiego?

Chwycił ją za rękę i położył sobie na rozporku.

- Nie! - krzyknęła przerażona.

Bała   się  zarówno  Creeda,   jak  i   siebie   samej.  Przy tym  mężczyźnie  zapominała  o 

wszystkim.

- Proszę... ja...

Wsunąwszy kolano między uda dziewczyny,  całował ją namiętnie i przyciskał tak 

mocno, że czuła bijący od niego żar.

Próbowała   odepchnąć   mężczyznę,   ale   na   darmo.   Zareagował   dopiero   wtedy,   gdy 

chwyciła go za włosy na torsie.

Oczy mu błyszczały, z trudem chwytał oddech.

- Proszę... - szepnęła i głos się jej załamał.

Skrzywił się i wyzwolił dziewczynę z uścisku. Ledwo dotknęła stopami ziemi, zaczęła 

się wycofywać,  nie spuszczając z niego wzroku. A Creed stał tylko  i patrzył  na nią tak 

gorącym  wzrokiem, że omal  nie spłonęła. Przy nim czuła się naga, więc odwróciła się i 

uciekła: przed nim, a także przed sobą i własnymi doznaniami.

Addie naciskała mocno na pedały. Koła roweru grzęzły w błocie jak w melasie.

Wózek przyczepiony do siodełka uderzył o kamień, a bańki z mlekiem zabrzęczały 

background image

ostrzegawczo. Rower zachwiał się, ale Addie nie miała już siły, żeby wyprowadzić go na 

prostą, i zaryła nogami w rudą maź.

- Niech to gęś kopnie - zaklęła pod nosem.

Nowe buty z cielęcej skóry były kompletnie zniszczone. Dziewczyna utknęła w błocie 

aż po kostki. Z trudem wydobyła prawą nogę z gliny, która nie oszczędziła również brzegu jej 

sukni. Nie pozostawało nic innego, jak tylko się poddać.

Wzdychając ciężko, potoczyła rower grząskim traktem. Słońce świeciło jasno, więc 

Addie   natychmiast   pożałowała,   że   tak   wcześnie   wyszła   z   domu.   Gorące   promienie   z 

pewnością osuszyłyby kałuże. Sądziła jednak, że rześkie chłodne powietrze poranka mniej 

zaszkodzi mleku. Zerknęła, by spojrzeć na bańki, i zauważyła nadjeżdżający z oddali wóz.

W porządku - pomyślała. Dobry sąsiad z pewnością pomoże zdenerwowanej kobiecie.

Wóz znajdował się coraz bliżej, słyszała nawet pobrzękiwanie uprzęży.

Puściła   więc   kierownicę,   przytrzymując   swój   wehikuł   łydkami   i   upchnęła   kilka 

luźnych  pasemek wilgotnych  od potu włosów pod słomkowym  kapeluszem.  Poklepawszy 

jedwabne   hiacynty   oraz   szkarłatne   wstążki   opadające   na   krótkie   rondo,   przywdziała 

powitalny uśmiech i popatrzyła w stronę nadjeżdżających.

Była to piekielna dwójka - potwór i jego ohydny koń. Dziewczyna jęknęła głośno, 

przeklinając swój pech.

Creed zatrzymał wóz tuż obok roweru.

-   No,   no   Jericho...   Popatrz,   kogo   tutaj   mamy.   Poznajesz   maleńką   pannę?????   z 

wielkim mózgiem? - spytał wesoło. - Ale błoto, co? - zwrócił się do Addie.

Najwyraźniej świetnie się bawił.

Koń wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Jego właściciel oparł łokcie na kolanach i mówił dalej.

- Wiesz co? Myślałem, że taka rozsądna osoba powinna wiedzieć, że nie jeździ się 

rowerem po glinie.

Z   czystej   przekory   dziewczyna   przesunęła   się   o   parę   metrów   do   przodu.   Znowu 

zadźwięczały dzwoneczki uprzęży.

- Może podwieźć, panno??????

Bańki   na   mleko   pobrzękiwały   głośno.   Addie   dyszała   z   wysiłku.   Ramiona,   nogi   i 

siedzenie sprawiały jej dotkliwy ból. Podniosła głowę, gotowa posłać Montanę do wszystkich 

diabłów,  ale  w  tej   samej  chwili   pękła  jedna  z  podwiązek,  przytrzymujących   wózek  przy 

siodełku.

- Och, nieee!

background image

Rzuciwszy rower na ziemię, podbiegła do baniek. Niestety, spadły z nich pokrywy, a 

mleko zaczęło wyciekać prosto w kałużę. Addie klęczała w brązowej mazi, przyciskając do 

siebie bańki, a na jej czerwono-zielonej bluzce pojawiły się białe ślady. W chwilę później 

męskie ręce ustawiły pojemniki prosto, tak by nic się z nich nie wylewało.

- Już w porządku - odezwał się Creed, tym razem bez szyderstwa w głosie. -

Niech pani oczyści pokrywki.

Rozejrzała się w poszukiwaniu czegoś, czym mogłaby je wytrzeć.

- Proszę improwizować - zażartował.

Sięgnęła pod suknię i wyciągnęła na zewnątrz koronkowy brzeg halki. Bez skrupułów 

wytarła pierwszą pokrywę i rozprostowała plecy. Creed wbił wzrok w jej odsłonięte nogi. 

Natychmiast opuściła spódnicę i zaczerwieniła się jak piwonia.

- Przydałoby mi się coś takiego. - Wskazując głową porwaną elastyczną podwiązkę, 

zerknął   bezczelnie   na   jej   nogi.   Addie   odniosła   wrażenie,   że   ten   potwór   widzi   coś   przez 

materiał.   Odwróciła   się   więc   na   pięcie   i   odpięła   jedną   z   tasiemek   podtrzymujących 

pończochy.

- Czerwone? - spytał Creed ze zdziwieniem i zagwizdał. Najchętniej wczołgałaby się 

pod wóz.

-   Pasują   mi   do   kapelusza   -   odparła   zadzierając   głowę.   Otaksował   ją   gorącym 

spojrzeniem.

- Sama ją umocuję.

Nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi i zaczął naprawiać prowizoryczną przyczepę.

- Słyszał pan?

- Mhm - mruknął, zaabsorbowany swoim zadaniem.

- Potrafię to zrobić - odezwała się już znacznie głośniej. - Może pan jechać.

Błagam - dodała w myślach. - Niech pan wreszcie stąd zniknie. Umocował podwiązkę 

do wózka i sprawdził, czy się trzyma.

- I zostawić panią w biedzie? Nigdy... kochanie.

Addie przyjrzała się uważnie siedzeniu wozu. Była  to po prostu wąska drewniana 

deska. Od miasta dzieliła ich odległość sześciu kilometrów, która z pewnością wydawałaby 

się przynajmniej dziesięciokrotnie dłuższa z tym potworem u boku.

Chciała się właśnie odwrócić i odejść, ale Creed opuścił tymczasem klapę i umieścił 

bańki w wozie.

-   Proszę   postawić   rower   na   ziemi,   bo...   -   Nie   przychodziło   jej   do   głowy   żadne 

uzasadnienie. - Muszę rozwijać mięśnie - dokończyła szybko.

background image

Wziął ją nagle w ramiona.

- Wydaje mi się, że są w porządku - powiedział, dotykając uda dziewczyny.

- Niech mnie pan natychmiast puści!

- Chętnie - mruknął, po czym rzucił ją na siedzenie wozu. Wylądowała na desce ze 

śmiesznym stuknięciem.

- Och! - jęknęła, marząc jedynie o tym, by rozetrzeć obolałą pupę. Zwalczyła jednak tę 

pokusę i utrzymała ręce na boku ławki.

Creed wskoczył na siedzenie, patrząc na Addie pytająco. Jego gorący wzrok przenikał 

nawet   przez   słomkowy   kapelusz.   Uniosła   lekko   głowę,   skierowała   wzrok   przed   siebie   i 

zaczęła się wiercić.

- Boli? Zacisnęła usta.

Ten człowiek czytał jej w myślach.

- Oczywiście że nie! - skłamała. - Nic mi nie jest. Wręcz odwrotnie. Ruszajmy.

Bardzo się boję, że mleko mi skwaśnieje.

-   Niewiele   go   już   zostało.   -   Spojrzał   wymownie   na   mokrą,   poplamioną   bluzkę, 

oklejającą piersi dziewczyny. - Zimno pani?

Zakryła piersi rękami i odwróciła głowę.

- Owszem. Jedźmy!

Usłyszała, jak mamrocze pod nosem coś o jej nadętej minie.

- Jak się panu nie podobam, to proszę mnie zostawić w spokoju. Popatrzył na nią 

wymownie.

-   I   pozwolić,   żeby   mnie   pani   obmawiała   przed   całym   miastem?   Wykluczone, 

kochanie!

Montana zsunął kapelusz na tył głowy i oparł się o wóz, patrząc za?????, która toczyła 

rower po drewnianym trotuarze. Nie było jej łatwo. Przystanęła na chwilę, aby odpocząć, nie 

zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia przechodniów.

Zachowywała  się tak, jakby to diabelskie urządzenie  widywano  równie często jak 

pszczoły w ogrodzie. Oparłszy bicykl o beczki z gwoździami, Addie weszła do środka.

Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Jego plan działał. Ta kobieta miała wyraźnie dość.

Jeszcze tydzień temu na pewno przegapiłby taką wspaniałą sposobność. Ale szybko 

się uczył i przy okazji świetnie się bawił.

Przez całą drogę do miasta ocierał udo o jej nogę. Za każdym  razem dziewczyna 

odsuwała się tak daleko, że wbijała biodro w metalową poręcz. Z pewnością nabiła sobie parę 

siniaków.

background image

Kiedy pogonił trochę konia,?????? mało nie poleciała głową naprzód. On oczywiście 

nie mógł do czegoś podobnego dopuścić, więc porwał ją w ramiona i mocno przytrzymał, 

chociaż wiła się jak piskorz.

Kilkakrotnie - niby to przypadkiem - musnął jej pierś i udając, że nic się nie stało, 

słuchał, jak dziewczyna wciąga ze świstem powietrze.

Teraz jednak miał swoje sprawy do załatwienia, więc zeskoczył z wozu i poszedł na 

salę   zebrań.   Pod   budynkiem   z   czerwonej   cegły   kilku   mężczyzn   prowadziło   ożywioną 

dyskusję.

- Daj spokój, Herbercie - mówił właśnie John Latimer. - W takich sprawach nie należy 

działać pochopnie.

- Tobie nie zakwalifikowano zboża do trzeciej grupy. A to naprawdę była pszenica 

wysokiej klasy. Ten sługus kolei zrujnował mi życie. - Mężczyzna uderzył  kapeluszem o 

kolano. - Przecież wiesz, kto zgarnie mój zysk. Właśnie on i reszta tej kompanii. Straciłem 

cały zbiór. Zupełnie jakbym spalił snopy. W jaki sposób spłacę dzierżawę? Czym nakarmię 

Bo i dzieci? - Postawny jasnowłosy farmer przejechał dłonią po stroskanej twarzy.

Montanie stanęła nagle przed oczami zmartwiona twarz ojca, który przez ostatni rok 

swego krótkiego życia wyglądał dokładnie tak samo. Odpędził jednak bolesne wspomnienia i 

skupił się na teraźniejszości.

- Schultz ma rację - odezwał się Wadę, stając na ganku.

- Musimy coś zrobić. Wracam właśnie z Sacramento. Komisja jest bezradna. Tylko 

Doyle   i  Gordon   nie   zostali   przekupieni   przez   kolej.   Nie   przepchniemy   tej   ustawy   aż   do 

przyszłego roku.

- Potrząsnął głową z obrzydzeniem. - Wszyscy w Kalifornii siedzą u tych drani w 

kieszeni.

Montana podszedł bliżej do Latimera.

- Wadę jest radcą prawnym stowarzyszenia farmerów. Próbowaliśmy ustalić taryfy za 

przewóz   zboża,   ale   za   każdym   razem,   kiedy   jesteśmy   bliscy   sukcesu,   spółka   kogoś 

przekupuje i przechyla szalę na swoją korzyść.

- Sąd Najwyższy  utrzymał  w  mocy  przepisy o transporcie  - powiedział  Montana, 

patrząc na tłum najwyraźniej gotów, by zaatakować kompanię gołymi rękami.

- Jesteś dobrze zorientowany. - Latimer spojrzał ze zdziwieniem na Creeda.

- Skoro zamierzam zostać farmerem, muszę wiedzieć, co w trawie piszczy. To leży w 

moim najlepiej pojętym interesie.

- Uśmiechnął się do Johna. - Na przykład nie uprawiałbym zboża, jeśli na bawełnie 

background image

mógłbym zarobić więcej.

- Pewnie masz rację. A co zamierzasz zasiać?

- Pszenicę. Ozimą pszenicę. Zamierzam tu kupić nasiona i zaprzęg - Montana zerkał 

jednym okiem na przygarbionego mężczyznę, który szedł chodnikiem po przeciwnej stronie 

ulicy, mnąc w ręku słomkowy kapelusz - symbol farmerskiej dumy.

- Większość z nas uprawia pszenicę. Jenson dostał właśnie ziarno z Chicago, a Herbert 

Schultz, ten tam, po drugiej stronie, chce chyba sprzedać połowę swego zaprzęgu.

- Nie będę korzystać z cudzego nieszczęścia - odparł Montana zdecydowanym tonem.

- Pewnie ocaliłbyś go od klęski. Nikt poza tobą nie potrzebuje koni. Creed popatrzył 

za strapionym farmerem.

-   W   takim   razie   na   co   czekamy?   Chodźmy,   może   odmienimy   jakoś   życie   tego 

nieszczęśnika.

- Przyjdziecie we wtorek wieczorem na zebranie? - zawołał za nimi Wadę. - Kolej nas 

nie powstrzyma! Zrobimy trochę zamieszania.

- Ja będę! - odkrzyknął Latimer. - A ty? - spytał zwracając się do Montany.

- Jasne - odparł tamten. - Kocham awantury.

Przez   matową   szybę   wystawy   Peabody’s   Mercantile   Addie   dostrzegła   trzech 

mężczyzn. Jednego nie znała, a dwoma pozostałymi byli John Latimer i Creed, odsuwający 

właśnie charakterystycznym gestem kapelusz na tył głowy. Włosy miał związane rzemykiem 

- zawsze się teraz w ten sposób czesał, przez co wyglądał mniej dziko, bardziej układnie, choć 

przecież nie zaliczał się wcale do dżentelmenów.

-   Podliczyłem   już   należność   za   mleko,   panienko.   Addie   podskoczyła   nerwowo   i 

złapała się za serce.

- Już idę.

Wiedziała, że zachowuje się jak skończona idiotka. Zamiast  buszować po sklepie, 

podglądała dzikusa. Przesunęła kilka wieszaków z ubraniami, czując się tak, jakby została 

przyłapana na kradzieży cukierków. Niezdolna zwalczyć w sobie tej pokusy, wyjrzała przez 

okno. Creed wymieniał właśnie uścisk dłoni z nieznajomym mężczyzną, który najwyraźniej 

czuł do niego sympatię. Addie zauważyła już wcześniej, że potwór jest bardzo lubiany, czego 

zupełnie nie mogła zrozumieć.

Pan Peabody odchrząknął głośno. Addie wepchnęła włosy pod kapelusz, przylepiła 

uśmiech do twarzy i podeszła do długiego dębowego kontuaru.

Sklep obfitował w najróżniejsze towary. Na wykładanych boazerią ścianach roiło się 

od plakatów  oraz wywieszek  reklamujących  wszystko  od wód leczniczych  począwszy na 

background image

paskach elektrycznych skończywszy. W zachodniej części sklepu stały szklane słoje pełne 

biżuterii, szpilek do włosów oraz przyborów toaletowych.

Kolorowe  butelki  - niebieskie,  bursztynowe  i ciemnobrązowe  - zajmowały  prawie 

każdy centymetr kwadratowy półek. Puszki z tytoniem, kakao i przyprawami poupychano na 

metalowym regale ciasno niczym cegły. Ozdobę kontuaru stanowiła wspaniała maszyna do 

kawy, a obok niej lśniły ogromne szklane dzbany z blaszanymi pokrywkami. Kryły się w nich 

najróżniejsze przysmaki. Na widok czekoladek z likierem i pikli Addie poczuła, jak ślinka 

napływa jej do ust.

Seth Peabody - wysoki, chudy mężczyzna o bystrych niebieskich oczach i świecącej 

łysinie witał wszystkich klientów jak starych i najlepszych przyjaciół.

Pan Peabody miał długi haczykowaty nos i więcej zębów niż koń Creeda. Okazał się 

również niezwykle sympatyczny. Wyznał Addie, że bardzo szanował jej ciotkę, która była 

uczciwa, pracowita i zawsze skora do pomocy każdemu w potrzebie.

- Tu jest należność za mleko  - powiedział, przekładając zielone  kwity.  - I proszę 

pamiętać, że chętnie kupię również jajka.

- Uśmiechnął się serdecznie. - Przygotowałem już wszystkie zakupy z listy. Funt soli 

Mortona,   jeden   obierak   do   jabłek,   dwie   laski   cynamonu,   puszka   papryki,   cztery   gałki 

muszkatołowe oraz jedna szpulka jedwabnych nici. Clarksa czy Coatsa?

- Clarksa - odparła, wodząc wzrokiem po pachnidłach stojących na półce naprzeciwko 

kontuaru.

- Atrament - ciągnął pan Peabody, położywszy nici na ladzie - dwa kilogramy bekonu, 

wędzona szynka, płyn do mycia twarzy, lekarstwo na niestrawność Rosa... Czy to wszystko?

- Jeszcze lód - przypomniała Addie.

-   Ach,   tak.   Ben   dostarczy   pani   pierwszą   partię   już   w   piątek,   a   potem   będzie 

przyjeżdżał co czwarty dzień. Dobrze? - Zatknąwszy ołówek za ucho, popatrzył na Addie 

znad kartki.

- Oczywiście, dziękuję. - Dziewczyna cofnęła się o krok i zerknęła na szklane słoje. - 

Poproszę jeszcze o jakąś dobrą maść do nacierania.

- Jest taki preparat doktora Silasa. Sam go używam, jak nadwerężę sobie mięśnie przy 

zmianie wystawy. Mam to pani dostarczyć?

- Zamierzałam zabrać zakupy wózkiem, ale wolałabym, żeby Custus mi je przywiózł. 

Błoto jeszcze nie wyschło.

- Mmm... z tym będzie pewien problem. - Seth Peabody wyglądał tak, jakby skurczył 

mu się nagle kołnierzyk od koszuli.

background image

- Custus bywa... jakby to powiedzieć... uparty. Dziś rano pokłóciliśmy się trochę i 

rzucił robotę.

- Wrócił na stację?

- Nie. Jess Spindle z pewnością przywiązałby go do torów, gdyby się nie bał, że o 

twardą głowę tego safanduły może się rozbić pociąg.

- Custus jest jedyny swoim rodzaju - powiedziała ze śmiechem Addie.

- Ma pani miękkie serce. Wypisz wymaluj jak ciotka. Sam pani przywiozę zakupy.

Po południu wpadnie tu właścicielka, więc będzie mogła przypilnować sklepu. -

Zaczął powoli pakować towary do skrzyń.

- Proszę zaczekać. - Addie powstrzymała go gestem ręki. - Custus został bez pracy, 

tak?

Przytaknął.

- Gdzie go mogę znaleźć?

- Sądzę, że nie powinna pani...

- My się bardzo lubimy. Poza tym szukam kogoś do pomocy na farmie.

- A pan Creed?

Właśnie z powodu pana Creeda potrzebuję ochrony - pomyślała.

- On nie wystarczy. Więc?

- Custus jest w stajni i zawraca Budowi du... głowę.

- Dzięki - odparła, płacąc rachunek. - Zabierzemy zakupy, kiedy będziemy wracać do 

miasta.

- Jak pani sobie życzy. I powodzenia.

Addie zamknęła za sobą drzwi, a jej obcasy zastukały na drewnianym chodniku.

Rozwiązanie   było   wręcz   wspaniałe.   Pomiędzy   kolejnymi   karmieniami   kurcząt   i 

dojeniem krów nie miała czasu odetchnąć. Potrzebowała pomocy. Custus stanowił panaceum 

na wszystkie problemy, a może przede wszystkim na ten, jakiego dostarczał Addie Creed i 

jego wszędobylskie ręce. Przez te natrętne dłonie przestawała zupełnie nad sobą panować.

Dostała gęsiej skórki i potarła ramiona. Custus miał pełnić rolę przyzwoitki. W jego 

obecności nic nie mogło się wydarzyć. Skończą się raz na zawsze kłopoty z Creedem.

Dziś   wieczorem   wreszcie   spokojnie   zasnę   -   pomyślała   i   poszła   szukać   swego 

przyszłego opiekuna.

Nad głową Montany świecił  jasny księżyc  i tysiące  gwiazd. Było  gorąco, parno i 

duszno. Wjechał w wyżwirowaną alejkę i skręcił do stodoły.

Kupił zaprzęg za dobrą cenę. Następnego dnia miał odebrać konie. Prowadząc Jericha 

background image

w stronę cebra z wodą pomyślał, że zawsze marzył o tym, aby orać na swojej własnej farmie.

Wyszedł na pole i przesiał przez palce wysuszoną ziemię. Jego własną ziemię.

Otrzepując ręce, popatrzył na te akry oczekujące niecierpliwie deszczu.

Dla   Creeda   uprawianie   ziemi   równało   się   właściwie   dawaniu   życia.   Plony 

przypominały dziecko poczęte z miłości i otoczone ojcowską troską. Natomiast o sile tego 

zboża miała stanowić jego ziemia. Ziemia Montany.

Ale farma?????. Zaklął i wstał, wkładając ręce do tylnych kieszeni dżinsów.

Musi się wreszcie pozbyć tej kobiety. Niewiele mu zresztą brakowało, by zrealizować 

cel.

Przypomniało mu się nagle, że nie przywiązał plandeki do wozu. A wiatr od Pacyfiku 

zrywał się czasem zupełnie nieoczekiwanie. Creed nie mógł sobie pozwolić na utratę ziarna.

Wracając do stodoły, zauważył zachęcająco otwarte okno. Zmienił więc kierunek i 

zaczął  się   skradać.  Zajrzał   do  środka,   podświadomie   oczekując,  że   ciepłe  kobiece  ciałko 

wystrzeli jak z katapulty i trafi go w pierś. Uśmiechnął się na wspomnienie tego zabawnego 

wydarzenia.

Addie jednak spała smacznie, leżąc na brzuchu, z twarzą zwróconą do ściany.

Długie  czarne  włosy  rozsypały   się po  pościeli.  Spod  cienkiej   koronkowej   narzuty 

prześwitywał rozkoszny, okrągły tyłeczek. Zaswędziały go palce.

Nadarzała się naprawdę wspaniała okazja, a on nie należał do idiotów. Wyłoniła się 

szansa, aby wystraszyć Addie. Nie zamierzał zasypiać gruszek w popiele.

Jakaś resztka przyzwoitości nakazywała mu odwrót, lecz Montana pozostał głuchy na 

ten apel.

Skoro   pragnął   farmy,   nie   mógł   myśleć   o   konsekwencjach   swoich   działań.   Nie 

powinien  go obchodzić  los  tej  kobiety.  Chciał  się  po prostu  dobrze bawić,  nacieszyć  jej 

reakcją. Uwielbiał tę grę. Ostatnią, jaką miał z nią poprowadzić.

Pochylił   się   i   zdjął   buty.   A   potem   -   całkowicie   zdecydowany,   by   śmiertelnie 

wystraszyć Addie - wgramolił się na parapet.

O Boże!

Ten potwór był w łóżku! Przytrzymując przeguby Addie, przyszpilał ją do materaca. 

Nie odzywał się przy tym ani słowem, więc tym bardziej się go bała.

- Proszę mnie  puścić! - Próbowała się podnieść, ale nakrył  ją całym  ciałem i nie 

pozwalał się ruszyć. Gdy musnął jej policzek, wtuliła twarz w poduszkę, próbując umknąć 

przed jego wargami.

- Chcę cię jeszcze czegoś nauczyć, kochanie - szepnął, gryząc dziewczynę w ucho. - 

background image

Jak ujeździć mnie...

- Wynocha! - wrzasnęła, ale znów musiała ukryć głowę w poduszce, aby uciec przed 

jego wszędobylskimi ustami.

Nie mogła się ruszyć. Creed miał o wiele więcej siły. Walczyła jak tygrysica, ale 

nadaremnie.   Przypomniała   sobie   straszne   opowieści   o   zbezczeszczonych   kobietach. 

Wiedziała,  do czego on zmierza.  Ale nie bardzo rozumiała  znaczenie  słowa gwałt,  które 

wypowiadano zawsze nieśmiało i szeptem.

Dygotała ze strachu.

I nagle Creed przestał. Już nie przypierał jej do materaca, nie dotykał ustami włosów.

-   Pragnę   cię,   Addie.   Tylko   twój   wyjazd   może   mnie   powstrzymać   -   powiedział 

głębokim głosem, a zabrzmiało to zupełnie jak śmiertelna groźba.

Przełknęła ślinę. Zdawała sobie doskonale sprawę, że ten człowiek nie żartuje.

Pozostała jej tylko modlitwa.

Chwycił ją mocno za ramię, przewrócił na plecy i znów przygwoździł do łóżka.

Oddychał   głęboko,   na   jego   twarzy   pojawił   się   wyraz   okrucieństwa.   Już   nie 

przypominał człowieka. Zmienił się kamień.

- Jak nie wyjedziesz, to cię zgwałcę! - syknął, utkwiwszy w niej żółte, zimne oczy.

Do oczu Addie napłynęły łzy strachu. Przymknęła mocno powieki, odcinając się w ten 

sposób od rzeczywistości. Gorące krople wyciekły jednak na skronie i policzki, a jej ciałem 

wstrząsnął szloch. Zaczęła płakać tak rozpaczliwie, że z trudem chwytała powietrze.

Jęknął i puścił gwałtownie jej ręce, a potem potarł czoło, jakby rozbolała go głowa.

- Nie płacz! - jęknął.

- Proszę, nie rób mi krzywdy!

- Nic ci nie grozi. Nie płacz. - Odrzucił włosy z twarzy.

- Tylko nie płacz.

Gdy pociągnęła nosem, na twarzy mężczyzny pojawił się grymas bólu.

- Nie potrafię ci zrobić nic złego. Myślałem, że mogę dalej prowadzić tę grę, ale nic z 

tego nie wyszło.

Wsunął dłonie w jej włosy i otarł delikatnie łzy.

- Chciałeś... chciałeś mnie zgwałcić?

- Nie, do diabła! Raczej wystraszyć!

- Ach, tak - szepnęła i znowu wybuchnęła płaczem, tym razem dlatego, że Creed nie 

dostrzegł w niej kobiety.

- Nie mogę... - szepnął, kładąc się obok Addie, która ani na chwilę nie przestawała 

background image

płakać.   -   Proszę,   kochanie,   przestań...   -   Pogładził   jej   plecy   i   przytulił   jak   skrzywdzone 

dziecko. - Wszystko będzie dobrze.

Montana przemawiał do niej kojącym głosem, trzymał w objęciach, więc - zmęczona 

płaczem - usnęła.

Poruszyła   się   niespokojnie.   Montana   bał   się   popatrzeć   w   twarz?????,   żeby   nie 

zobaczyć na niej łez. Przełknął ślinę. Czuł na szyi gorący oddech dziewczyny.

Lewe ramię zupełnie mu zdrętwiało.

Nagle Addie odsunęła głowę, a Creed doznał wrażenia, że czuje na sobie jej wzrok. 

Nadal jednak nie otwierał oczu. Zbyt dobrze pamiętał tę białą skórę i czarne włosy rozsypane 

na plecach niczym węgiel na śniegu.

- Spisz? - spytała szeptem.

Modląc się o siły, odemknął powieki. Na widok czerwonych obwódek wokół jej oczu, 

zrozumiał, że jest bezradny.

Nie pamiętał, by jakakolwiek kobieta patrzyła na niego z takim uczuciem. Za żadną 

cenę nie mógłby odwrócić głowy.

W   tych   ogromnych,   ciemnych,   niewinnych   oczach   kryła   się   miłość.   A   to   go 

przerażało. Próbował nad sobą zapanować, ale gdy dziewczyna nieświadomie musnęła jego 

pierś, doznał wrażenia, że łączy ich jakiś niewidzialny sznurek. Położył usta na jej ustach.

Oddała pocałunek. Przesunął dłonie z jej szyi na pośladki. Już od tak dawna tego 

pragnął!

- Tylko mnie nie powstrzymuj, kochanie, już za późno - szepnął, pieszcząc językiem 

ucho dziewczyny.

W odpowiedzi pociągnęła go za włosy tak, że ich wargi znowu się zetknęły.

Odpiął jeden z guzików koszuli nocnej, a kiedy maleńki, delikatny paluszek pogładził 

mu tors, nie wytrzymał. Powiódł niecierpliwie dłońmi po żebrach i piersiach Addie, a potem 

zaatakował resztę zapięcia.

Wpadł we własne sidła, bo ta niewinna istotka szybko się uczyła. Momentami odnosił 

wrażenie, że naśladuje jego gesty. Gdy wreszcie poczuł na torsie dotyk twardych, gorących 

piersi, o mało nie oszalał. Bał się na nią popatrzeć.

W końcu pochylił głowę i wessał głęboko jej sutkę. Jęknęła. Potem uczynił to samo z 

drugą i poprowadził ręce dziewczyny tak, aby zataczały delikatne kółka na jego torsie.

- Podnieś się na chwilę - szepnął.

Kiedy zrobiła to, o co prosił, zdjął jej koszulę, rozpiął spodnie i z trudem się z nich 

wyswobodził. Chwytając Addie lekko za kostki, rozsunął jej nogi.

background image

Pieszcząc wnętrze rozchylonych ud dziewczyny, muskał palcami uniesione łono.

Kiedy jednak położył tam usta, spotkał się z gwałtownym protestem, więc natychmiast 

się wycofał.

Patrzyła na niego ze strachem w oczach.

- Zrobimy to, kochanie.

Tylko mnie teraz nie odpychaj - myślał błagalnie.

Pocałował ją namiętnie, przycisnął do materaca i powiódł delikatnie dłońmi po lekko 

uniesionych biodrach.

Wiedział, że Addie nie ma żadnego doświadczenia, a płonął z niecierpliwości.

Pieścił  jej   łono, a  gdy  wsunął  palce   głębiej,  dziewczyna  zesztywniała   i poruszyła 

biodrami,   jakby   na   coś   czekała.   Dotykał   jej   więc   coraz   mocniej,   śmielej,   aż   w   końcu 

krzyknęła z rozkoszy.

- Jeszcze raz - szepnął jej do ucha, ponawiając pieszczotę.????? pokręciła głową w 

zadziwieniu,  jakby nie   mogła   uwierzyć,  że   to  wszystko   prawda.  Widział,   jak  zatraca   się 

całkowicie   w   rozkoszy.   W   tej   maleńkiej,   niedoświadczonej   kobietce,   która   nie   znała 

mężczyzny, płonęła dzika namiętność. Na samą myśl o tym, do czego potrafi ją doprowadzić, 

czuł się tak, jakby był panem świata.

Spróbował w nią wejść, łagodnie i delikatnie. Dotykając dziewiczej bariery, ani na 

chwilę nie przestawał wodzić ustami po żebrach, szyi i ustach Addie.

Gdy dotknęła palcami jego sutek, odchylił głowę, a ona objęła go mocno w talii.

Wreszcie dotarł do celu.

Westchnęła i zesztywniała, ale Montana zamarł bez ruchu.

Obserwował  tylko   uważnie   jej   twarz.  Nie  dostrzegał  jednak  na   niej  bólu,   jedynie 

zmieszanie i zdziwienie. Wycofał się na chwilę, by sięgnąć wargami jej ust.

- Jeszcze raz.

Zrozumiała. Zagłębiał się wolniutko w jej ciało, a ona wychodziła mu naprzeciw.

Z przymkniętymi oczyma wessała głęboko jego sutkę i w tej samej chwili targnęły nią 

skurcze. Montana wykonał jeszcze tylko jedno głębokie pchnięcie i rozleciał się na drobne 

kawałeczki rozkoszy.

Gdy odzyskał jasność widzenia i z trudem pochwycił oddech, poczuł, że trzęsą mu się 

łokcie. To niewinne maleństwo wyssało z niego wszystkie soki. Patrząc na Addie, zrozumiał, 

że do tej kobiety przyciąga go coś szalenie delikatnego i ulotnego.

W tamtej chwili istnieli tylko oni oboje i nic ponadto nie wydawało się ważne.

Addie nawet się nie poruszyła, nie powiedziała ani słowa, ale nadal nie wypuszczała z 

background image

ust jego sutki. Obejmując maleńkie, ciepłe ciało, Montana poprzysiągł sobie w duchu, że już 

nigdy w życiu nie będzie się kochał z wysoką kobietą.

M.   warz  Addie   rozjaśniło   wpadające   do   sypialni   słońce.   Mruknąwszy   coś   cicho, 

dziewczyna ukryła twarz w poduszce, pachnącej podobnie jak Montana Creed.

Odwróciła się do słońca, otworzyła najpierw jedno, potem drugie oko i zobaczyła 

swoją własną gołą pupę.

Wciągnęła   głęboko   powietrze.   Od   razu   wszystko   sobie   przypomniała.   Na   dźwięk 

cichego   chrapania,   zesztywniała   i   jęknęła.   Bolało   ją   całe   ciało.   Polizała   piekące   wargi. 

Montana podrapał jej usta i podbródek swoją nieogoloną szczeciną.

Zajrzała   pod   pościel.   Wokół   pępka   miała   siniaki.   Przypomniała   sobie,   w   jakich 

okolicznościach powstały, i poczerwieniała, otulając się natychmiast prześcieradłem.

Dobry   Boże!   Co   ona   najlepszego   zrobiła!   Przymknęła   oczy,   ale   i   tak   nie   mogła 

odpędzić  od  siebie  obrazu  tego,  co  się  stało.  W  głowie  miała   zamęt,   ogarnął  ją wstyd  i 

poczucie   winy.   Adelaide   Amanda   Pinkney   pozwoliła   sobie   na   intymne   zbliżenie   z 

mężczyzną, który nie był jej mężem.

- Dzień dobry - szepnął Montana.

Addie omal nie wyskoczyła z łóżka, ale Creed natychmiast objął ją ramieniem.

- Nie!

Przeturlała się na brzeg łóżka i nakryła cienkim prześcieradłem. Nie życzyła sobie 

żadnych pieszczot, które przypominałyby jej wydarzenia ubiegłej nocy.

Chciała zabić w sobie poczucie winy i obarczyć nią kogo innego.

- Co się dzieje? - Creed zmarszczył niespokojnie brwi.

- To wszystko przez pana!

- Przeze mnie? - Usiadł i popatrzył na dziewczynę tak, jakby nagle wyrosły jej rogi. - 

Co   się   stało,   kochanie?   Wstydzisz   się   mnie?   Niepotrzebnie.   Przecież   widziałem   każdy 

centymetr kwadratowy twego ślicznego ciałka. Co tam! Nawet całowałem...

- Jak pan śmie mi o tym przypominać? - Wyzwoliła się z jego objęć i wygramoliła z 

łóżka, naciągając na siebie prześcieradło.

- Proszę się okryć!

- Dlaczego? Ty też mnie dokładnie oglądałaś. Rzuciła mu poduszkę.

- Proszę się okryć! - powtórzyła. - Nie chcę na pana patrzeć. To wszystko przez pana! 

Pan się tutaj wdarł, a potem zaczął mnie całować i...

- A tobie się to bardzo podobało - zaryzykował, osłaniając biodra poduszką.

- Wcale nie! Pan mnie przecież uwiódł!

background image

- Trzy razy? - spytał sarkastycznie. Rzuciła w niego szczotką.

- Nie może się pani z tym pogodzić, panno?????? - spytał, chwytając szczotkę.

Widać było, że jest naprawdę zły. - Nie może się pani z tym pogodzić, co? A tak się 

pani   rozpaliła,   że   łóżko   o   mało   nie   stanęło   w   płomieniach.   -   Schylił   się,   żeby   podnieść 

spodnie.

Otuliła się szczelniej prześcieradłem.

- Nie dawał mi pan ani chwili spokoju. - Zniżyła głos do szeptu. - To nie moja wina.

- Wspaniale! - powiedział, nie zadając sobie nawet trudu, by zapiąć rozporek. -

W   takim   razie   moja.   Przyjmuję   za   wszystko   pełną   odpowiedzialność.   -   Narzucił 

koszulę na ramiona. - To ja zmusiłem panią do tych jęków. I ja kazałem pani prosić o jeszcze.

- Ale ja nigdy czegoś takiego nie robiłam!

- W takim razie jestem fantastycznym nauczycielem. Szkoda, że na koniu nadal jeździ 

pani znacznie gorzej niż na mężczyźnie.

Zesztywniała z oburzenia i nieświadomie stanęła w rogu pokoju.

- Proszę natychmiast stąd wyjść! Proszę wyjechać!

- Zdaje się, że wczoraj prosiłem panią o to samo. - Ruszył do drzwi.

Pamiętała. Creed śmiertelnie ja przeraził.

Stanął przy drzwiach i popatrzył na nią z pogardą.

- Mówiłem, że daję pani dwie możliwości. A pani wie najlepiej, co wybrała.

Montana wpadł jak burza do stodoły.

- Co masz taką minę, jakby cię osa ugryzła?

- Skąd się tu wziąłeś, na miłość boską? - Montana popatrzył z niedowierzaniem na 

Custusa, który siedział na stołeczku i spokojnie doił krowę.

- Panienka mnie najęła.

Montana zaklął jak szewc. Panienka stała się jego utrapieniem. A on, idiota, poszedł z 

nią   do   łóżka.   Wydawało   mu   się   przecież,   że   całkowicie   panuje   nad   sytuacją,   ale   w 

ciemnościach nocy cały jego plan uciekł przez okno. Ta dziewczyna tak słodko pachniała... 

Przez   nią   zmarnował   naprawdę   wspaniały   pomysł.   Wymyślając   sobie   w   duchu   od 

najgorszych, popatrzył na staruszka.

Custus nie zwracał jednak uwagi na Montanę. Przygryzając cygaro, spokojnie doił 

krowę. Przez chwilę w stodole rozbrzmiewało tylko dzwonienie mleka o wiadro i zgrzytanie 

zębów. A potem McGee zaczął nucić.

Montana   zirytował   się   nie   na   żarty.   Nie   rozumiał,   co   się   kryje   za   zatrudnieniem 

starego.

background image

- Po co ona cię najęła?

- Nie widać? Ano, żebym robił to, co robię. - Custus wstał, pochylił się i odstawił 

cebrzyk z mlekiem. - Mam doić krowy, karmić kury, narąbać drzewa. A jak skończę, to mogę 

pomagać tobie.

Montana zaczął się powoli wszystkiego domyślać.

- Kiedy dała ci robotę?

- Ano wczoraj, w mieście.

Mała panna????? zatrudniła przyzwoitkę w postaci starego safanduły Custusa.

- Głupia - mruknął.

- Musi, że głupia. - Custus wyciągnął widły ze stogu siana. - A ty się lepiej zajmij 

swoimi portkami.

Montana popatrzył na otwarty rozporek i poczuł, że na szyję występuje mu szkarłatny 

rumieniec. Natychmiast zapiął spodnie.

- Co tam mruczysz?

- Coś o panience - odparł sarkastycznie Creed. Custus wrzucił trochę siana do żłobu 

Jericha.

- Postawię na ciebie dwa dolce.

- O czym ty gadasz?

- Jak tylko ten sędzia zarządził swoje, wszyscy obstawiają, które z was będzie górą.

- Na razie ja prowadzę - mruknął Montana, przypominając sobie ubiegłą noc. -

Ale teraz mam zmartwienie.

- Co cię gryzie?

- Ta baba wbiła sobie do głowy, że zrobi tu fortunę. I nie chce wyjechać.

Wymyślałem  najróżniejsze sposoby,  ale wczoraj wieczorem zmarnowałem ostatnią 

szansę. Ona mnie pokonała. A ziemia jest przecież moja!

Custus patrzył na niego przez chwilę, opierając się o grabie.

- Dlaczego się z nią nie ożenisz? Montana zatrzymał się jak wryty.

- Co mówiłeś?

- Głuchy, czy jak? Ożeń się z nią. I po kłopocie. Co żony, to i męża, no nie?

Proste jak drut... Dlaczego mnie wyzywasz?

- Nie ciebie, tylko siebie - Montana nadal nie wierzył, że ten problem można tak łatwo 

rozwiązać.

Custus odszedł z wiadrami, a Creed nie mógł zrozumieć z jakiego właściwie powodu 

sam dotąd nie wpadł na taki pomysł.

background image

Addie byłaby przecież wspaniałą żoną. Chociaż fatalnie gotuje - myślał, krzywiąc się 

na samo wspomnienie jej obiadów. Ale nigdy się przy niej nie nudził. Jak na mieszczkę 

potrafiła się wziąć ostro do roboty. I w łóżku, i na polu. Doszedł do wniosku, że wystarczą mu 

pieczone jabłka i upojne noce na puchowym materacu.

Przypomniał sobie ostatni wieczór. W pewnej chwili ta dziewczyna  popatrzyła  na 

niego tak, jakby skradł jej serce. A jemu z pewnością zależało na Addie, choć się przed tym 

bronił. Chciał, aby wyjechała, bo się bał, że zacznie do niej żywić jakieś uczucie. A teraz, 

gdyby rzeczywiście opuściła farmę, na pewno nie przestawałby się o nią martwić. Przecież ta 

zwariowana kobieta kupiłaby książkę o hodowli bydła i zginęła marnie podczas piętnowania 

cieląt.

Musiał chronić tę postrzeloną dziewczynę przed jej własnymi pomysłami. Ponadto - 

do   czego   nikomu   by   się   nie   przyznał   -   Addie   naprawdę   robiła   na   nim   wrażenie,   toteż 

próbował za wszelką cenę wymazać z pamięci wszystkie myśli o ubiegłej nocy. Choć tak 

bardzo lubił na nią patrzeć, dotykać, całować... Ciało Addie - choć miniaturowe - było bliskie 

ideału.

Podobała mu się też jej twarz o jasnej karnacji, do której pasował maleńki nosek. A 

usta... Ilekroć pomyślał o tych ustach, krew zaczynała szybciej krążyć mu w żyłach. Z oczu 

dziewczyny nie potrafił wyczytać zbyt wiele. Kryły się w nich sekrety, które pragnął poznać.

Ta   maleńka   kobietka   naprawdę   zalazła   mu   za   skórę,   więc   Montana   pomyślał,   że 

Addie równie dobrze może stać się częścią jego życia. Już i tak trzymała go mocno w garści. 

A dziś rano omal jej nie udusił. Zamiast tego użył paru mocnych słów i miał z tego powodu 

ogromne wyrzuty sumienia. Ale nigdy się przy niej nie nudził. Gdyby jego plan się powiódł 

Addie   wyjechałaby   z   farmy,   na   pewno   bardzo   by   za   nią   tęsknił.   Wydawało   mu   się,   że 

małżeństwo jest z pewnością lepszym pomysłem.

Doszedł nawet do wniosku, że to właśnie ta sprawa nie dawała jej spokoju.

Przecież   ona   na   pewno   oczekiwała   oświadczyn,   skoro   związek   został   już   nawet 

skonsumowany!

I dlatego wpadła w  histerię.  Kobiety zawsze kojarzyły  seks z małżeństwem,  więc 

dlaczego ta mała bibliotekareczka z Chicago miałaby być  inna? Z pewnością dręczyły ją 

straszne wyrzuty sumienia. Pomyślał, że kiedy poprosi ją o rękę, wszystko się zmieni. Ona 

dostanie to, czego chce, a on zdobędzie tę przeklętą farmę.

Addie zerknęła do lustra. Na piersiach miała wyraźnie wypisane słowo:

“grzesznica”. Po raz czwarty wyszorowała dokładnie twarz i zaczęła się zastanawiać, 

czy jej usta będą jeszcze kiedykolwiek wyglądały tak samo jak dawniej. Posmarowała je 

background image

olejkiem,   bo   były   zapuchnięte   i   zaczerwienione,   a   kiedy   przechyliła   głowę,   dostrzegła 

fioletowoczerwone   siniaki   za   uchem.   Dobry   Boże!   Te   ślady   przypominały   do   złudzenia 

różowe znaki na brzuchu.

Nawet wysoki kołnierz nie zamaskował siniaków. Zasłoniły je dopiero rozpuszczone 

włosy. W tej fryzurze, podpiętej grzebieniami, Addie wyglądała na dwanaście lat.

Ale nie miała dwunastu lat. Była kobietą, a ból między nogami przypominał jej o tym, 

co   zrobiła.   Skromna   czarna   spódnica,   wykrochmalona   bluzka   i   śnieżnobiała   bielizna   nie 

mogły pomóc.

Adelaide Amanda Pinkney już nie mogła być czysta i musiała się z tym pogodzić, 

choć było to bardzo trudne.

Opadła na łóżko, przygarbiła się i położyła ręce na kolanach. Słońce odbijało się w 

pryzmacie  zwisającym  z nocnej lampki i rzucało  różnokolorowe światło na biały dywan. 

Gdzieś w oddali ryczały Mabel i Maud, a wraz z lekkim podmuchami  wiatru do pokoju 

wpadał zapach ziemi i kurcząt. Drzewa eukaliptusowe pochylały się łagodnie ku ziemi, pola 

czekały na ziarno. Wszystko wydawało się zupełnie takie samo jak kiedyś. Tylko Addie się 

zmieniła. Ofiarowała swój najcenniejszy skarb prawie obcemu mężczyźnie, którego jednak 

kochała. Tak, musiała wreszcie zdać sobie z tego sprawę.

Kochała tego długowłosego ordynusa o dzikich oczach i zniewalającym uśmiechu.

Dzięki jego cudownym rękom zapominała o całym świecie.

Darzyła go również nienawiścią za to, że go pokochała, za to, co zrobił z jej twarzą, 

jak również i za to, że rano był taki niemiły. Ale już najbardziej za to, że jej nie kochał.

Nie wspomniał nawet o miłości. Owszem, mówił o pożądaniu, ale to było wszystko.

Bardzo pragnęła mu powiedzieć, że go kocha, mogłaby powtarzać te słowa bez końca, 

tak jak czyniła to w myślach, lecz lęk przed wzgardą i duma zamknęły jej usta.

Duma...  Może   Creed   również   uniósł   się   honorem   i   dlatego   zachował   się   tak 

niegrzecznie   tego   ranka?   Niewykluczone,   że   spodziewał   się   wyznania.   W   sercu   Addie 

zapaliła się iskierka nadziei. Pewnie Montana po prostu potrzebował czasu, żeby zdać sobie 

sprawę że swoich uczuć.

Tak, chyba tak właśnie wyglądała prawda. Ten potwór chciał, aby to ona pierwsza 

wyznała mu miłość.

Wstała i zaczęła spacerować między łóżkiem i biurkiem. Obcasy zastukotały donośnie 

po   twardej   podłodze,   plecy   wyprostowały   się   dumnie,   nos   powędrował   do   góry...   Addie 

podjęła decyzję.

Stanęła   przed   lustrem,   poprawiła   włosy,   uróżowała   policzki.   Przypięła   srebrny 

background image

zegarek, wygładziła fałdy na spódnicy i w jakiś cudowny sposób odnalazła w sobie resztki 

odwagi. Wyszła z pokoju zdecydowana, że powie Montanie o swoich uczuciach.

Dochodząc do jadalni, usłyszała pukanie do drzwi. Zatrzymała się jak wryta, okrążyła 

stolik i odsunęła firanki. Creed stał w progu kiwając się na obcasach.

Serce zabiło jej mocniej, a temperatura w jadalni natychmiast się podniosła.

Przygładziwszy spódnicę, Addie ruszyła pewnym krokiem do wejścia, choć ze strachu 

uginały się pod nią kolana.

Otworzyła i zaprosiła go do środka uprzejmym gestem dłoni. Montana był ubrany na 

czarno, nie włożył kapelusza, a mokre, świeżo umyte włosy związał z tyłu głowy.

Wyglądał naprawdę wspaniale. Nawet nie zapomniał się ogolić.

Mięśnie na szyi - w której Addie tyle razy kryła twarz - napięły mu się jak postronki. 

Bawił się przez chwilę w milczeniu klamrą u paska, a potem włożył ręce do kieszeni spodni.

Atmosfera stawała się powoli tak ciężka jak gipsowe biszkopty Gdy wreszcie Creed 

zaczerpnął głęboko powietrza, dziewczyna wstrzymała oddech.

- Nie chciałem być dla ciebie niemiły dziś rano - powiedział. - Proszę o wybaczenie.

Nigdy przedtem jej nie przepraszał.

- Ja też nie zachowałam się najlepiej. Bardzo mi przykro. Znowu zapadła cisza.

- Musimy porozmawiać - oświadczył nagle Montana. Skinęła głową.

- Mogę usiąść?

- Oczywiście - odparła, wpatrując się w guziki jego koszuli. Odchrząknął. Spojrzała 

mu w twarz. Miał bardzo zażenowaną minę. Najwyraźniej czekał, żeby Addie usiadła. Opadła 

więc na sofę tak szybko, że aż podskoczyła. Dopiero wtedy Montana zajął miejsce na krześle 

i wbił wzrok w podłogę.

Nie wiedziała, jak należy wyznawać miłość. Najchętniej wykrzyczałaby z siebie te 

słowa,   ale   tak  chyba   nie  należało   postępować.  Oboje   zresztą   zachowywali   się  za  bardzo 

oficjalnie. W końcu otworzyła usta.

- Ja... - odezwali się jednocześnie i natychmiast umilkli. Addie bawiła się przez chwilę 

koronką na mankiecie, po czym znowu podniosła wzrok na Montanę, który wyglądał tak, 

jakby miał się zaraz znaleźć na szubienicy.

- Ty pierwszy. Klasnął w ręce.

- Pobierzmy się.

Patrzyła na jego pochyloną głowę i na chwilę straciła oddech. Boże! On ją kochał! 

Kochał, pragnął, aby została jego żoną. Doznała wrażenia, że nad głową Montany pojawiła 

się tęcza.

background image

Zeskoczyła z kanapy, wpadając prosto w jego ramiona.

- Och tak, oczywiście! - krzyknęła. Ten mężczyzna odwzajemniał jej uczucia!

- Im szybciej, tym lepiej - dodał, przytulając dziewczynę.

- Tak - potwierdziła.

Siedziała mu na kolanach, obejmując go jedną ręką za szyję.

- A teraz powiedz mi, dlaczego.

- Dlaczego jak najszybciej? No bo...

- Nie - uśmiechnęła się do niego wdzięcznie. - Pytałam, dlaczego chcesz się ze mną 

ożenić.

- Aha... Wiesz przecież, co się między nami wydarzyło.

- I? - Ciągnęła go za język w nadziei, że usłyszy wreszcie upragnione słowa.

- Dlatego, że to nie najgorszy pomysł.

- I dlaczego jeszcze? - nalegała, marszcząc brwi.

- Bo tak się należy! - odparł gniewnie.

Łatwiej zamienić wodę w wino, niż skłonić tego uparciucha do miłosnego wyznania - 

przemknęło jej przez myśl.

- Nie łyp tak na mnie. Od kiedy zważasz na formy?

- Po tym, co zaszło, nie możemy postąpić inaczej.

- Masz na myśli uczucia? - podpowiedziała.

- Czułem się świetnie, fakt.

- Ależ ty jesteś uparty! - Oparła ręce na biodrach, przekonana, że Montana specjalnie 

się z nią droczy. - Nie możesz tego po prostu powiedzieć?

- Czego? - wrzasnął.

- Że mnie kochasz!

- Nie kocham!

Cały   jej   świat   umarł.   Stał   się   jedną   wielką   czarną   dziurą,   w   której   pragnęła   się 

schować. Po tym wszystkim, co się stało, on nadal nie żywił do niej miłości.

Dławił ją taki ból, że omal nie zemdlała. Z trudem przełknęła ślinę i podeszła do okna.

Nie będę płakać - obiecywała sobie w myślach. Zaczerpnęła głęboko powietrza.

Dlaczego Montana poprosił ją o rękę, skoro jej nie kochał? Tylko dlatego, że tak 

właśnie wypadało postąpić? Co za okropny powód! Doznała wrażenia, że u szyi  wisi jej 

kamień. Odczuwała mdłości.

- Nie musi pan się ze mną żenić tylko dlatego, że tak się stało, jak się stało.

- Ale chcę.

background image

Obróciła się na pięcie. Nic już z tego nie rozumiała.

- Dlaczego?!

Zaczął niespokojnie przemierzać pokój.

- Bo tak jest lepiej. I nam obojgu będzie łatwiej.

- Ma pan wyrzuty sumienia? - spytała gniewnie.

- Wcale nie! Przymrużyła podejrzliwie oczy.

- Proszę tu chwilę zaczekać - poprosiła, obchodząc powoli stolik. - Skoro rzeczywiście 

nie gryzie pana sumienie...

- Oczywiście, że nie!

- To świetnie, bo ja też nie czuję się winna. Pozwoli pan, że dokończę. Sam Pan Bóg 

widzi, że nic pana nie obchodzę, więc...

- Addie...

- Czyż może istnieć równie proste rozwiązanie? - Położyła ręce na biodrach. -

Chodzi panu wyłącznie o kucharkę - powiedziała oskarżycielskim tonem, kładąc ręce 

na biodrach.

Na szyję Creeda znów wystąpił płomienny rumieniec.

-   Gdyby   tak   było,   nie   wybrałbym   ciebie.   Jeszcze   nie   przyrządziłaś   żadnego 

przyzwoitego posiłku!

- Ty potworze! - Pochwyciła stereoskop i cisnęła nim w Montanę. Ten zdołał się 

jednak   uchylić,   po   czym   ruszył   stanowczym   krokiem   w   jej   kierunku.   -   Zależy   ci   na 

niewolnicy. Takiej, która by ci gotowała, spała z tobą, sprzątała po tobie cały dom...

- Urwała. Dom... Poprzez ten ożenek Creed zyskałby dom. I farmę.

- Ach ty... Uwiodłeś mnie tylko po to, żeby zdobyć farmę. Dwa szklane przezrocza 

uderzyły z trzaskiem o ścianę.

- Skądże znowu - zaprzeczył, kierując się rakiem do drzwi.

- To się stało przez przypadek.

Poczuła się tak, jakby wymierzono jej policzek.

- Wynocha! - wrzasnęła wskazując mu drzwi.

- Już się robi! - odkrzyknął.

- Zaczekaj! - Podała mu stereoskop. - Zabieraj sobie te świńskie obrazki. I już nigdy 

tutaj nie przychodź!

Spurpurowiał, odwzajemniając jej gniewne spojrzenie.

- Nienawidzę cię! - krzyknęła Addie i zatrzasnęła drzwi, zanim Creed mógłby dostrzec 

jej łzy.

background image

Trzasnęły kuchenne drzwi, a Addie podskoczyła jak oparzona. Po stole potoczyły się 

pokrywki.

- Gdzie to postawić? - spytał Custus, który właśnie wtoczył się do środka, zostawiając 

za sobą szlak rozsypanych jagód.

- Na zlewie. - Dziewczyna nadal sortowała kamienne słoje do przetworów. Obok na 

stole leżała książka kucharska pani Sarah T. Rooer. Poplamiona okładka świadczyła wyraźnie 

o tym, że dzieło zyskało uznanie w oczach ciotki Emily.

- Takie późne borówki wróżą lekką zimę - oświadczył Custus z typową pewnością 

siebie.

- A kto słyszał o srogich zimach w Kalifornii?

- Znaczy, że mam rację - wybełkotał niewyraźnie, bo już zdążył wpakować sobie do 

ust pełną garść owoców.

-   Kolację   podam   dzisiaj   trochę   później.   Ale   możesz   zjeść   trochę   chleba 

kukurydzianego. A masło jest w skrzyni z lodem.

- Paniny przyjaciel kazał powtórzyć, że pojechał na obiad do Latimerów. Nie trzeba na 

niego czekać.

Addie zacisnęła dłoń na widelcu, a Custus poczłapał do stołu i wysunął sobie krzesło. 

Zrobił przy tym tyle hałasu, że zagłuszył nawet zgrzytanie zębów swojej pracodawczyni.

- Ten człowiek nie jest moim przyjacielem.

Custus wymamrotał coś pod nosem, ale Addie nie zwróciła na niego uwagi. Wbiła 

tylko   z   furią   widelec   w   brzoskwinię,   a   oczyma   wyobraźni   zobaczyła   dłonie   Montany 

ściskające   I   kibić   Rebeki.   Ostrym   jak   brzytwa   nożem   zaczęła   obierać   owoc,   marząc,   że 

zdziera skórę z Creeda lub twarzy panny Latimer.

Nigdy   dotąd   nie   uporała   się   tak   szybko   z   tym   zajęciem.   Napełniwszy   słoiki 

brzoskwiniami, wrzuciła do środka cynamon. Teraz przyszła kolej na brandy, ale gdy sięgnęła 

po butelkę, ręka zawisła jej w próżni. Odwróciła się szybko i zerknęła na Custusa, który 

zdążył tymczasem przyssać się do flaszki.

- Custusie McGee! Oddaj mi natychmiast tę butelkę! Opuścił dłoń, w której trzymał 

brandy, i otarł usta. Oczy lśniły mu jak słońce, uśmiechał się szeroko.

Addie chciała zgromić go spojrzeniem, ale zamiast tego zachichotała serdecznie.

- Ty stary bałwanie! Powinieneś się wstydzić! Dlaczego wypijasz moją brandy do 

konserwowania   kompotów?   -   Prawie   pusta   flaszka   grzmotnęła   o  stół.   -   A   tymczasem   w 

jadalni stoi prawdziwy Napoleon! Naprawdę, bardzo ci się dziwię!

Po raz pierwszy w życiu  usłyszała śmiech Custusa. Nawet Mabel i Maud ryczały 

background image

ciszej niż ten starzec. Addie jednak trochę poweselała, co podziałało kojąco na jej zranione 

serce.

W   dwie   godziny   później   na   stole   stanęła   misa   z   groszkiem   i   szynką.   Addie   z 

przyjemnością przyrządziła obiad, wiedząc, że Montana nie będzie mógł go skosztować. Gdy 

zakręcała wściekle ostatni słój z brzoskwiniami w syropie, Custus wszedł do kuchni, niosąc 

mleko i mamrocząc coś pod nosem.

- Co się stało? - spytała.

- Ano tyle się stało, że słońce zaszło, a potem powiał wiatr z zachodu.

Custus wyglądał tak, jakby za chwilę miał nastąpić koniec świata.

- To źle? - spytała zdziwiona.

Skinął głową i poczłapał w stronę piwniczki.

- Węże - wyjaśnił  krótko, a potem skrzypnęły za nim zawiasy i rozległ się tupot 

ciężkich kroków na schodkach.

Addie nie znała równie przesądnej osoby. Jaki związek mógł łączyć słońce z wężami? 

Lepiej   nie   pytać   -   postanowiła,   zabierając   słoje   do   spiżarni.   Z   sąsiadującej   z   komórką 

piwniczki dochodził plusk mleka.

- Potrzebujesz lampy? - zawołała.

Z otworu w podłodze wychynęła siwa głowa staruszka.

-   A   niech   Pan   Bóg   broni!   Światło   ani   chybi   zbudzi   te   cholery!   Addie   otworzyła 

szeroko oczy ze zdziwienia.

- Tam na dole są węże? Prawdziwe węże?

- No pewno. A jak nie, to musi przylizać - odparł Custus z przekonaniem. -

Diabelstwa   zawsze   upatrują   sobie   takie   chłodne,   ciemne   miejsca.   Nawet   jakbym 

zadźgał jednego, to on i tak by skonał dopiero po zachodzie słońca - dodał, wychodząc z 

piwnicy.

Addie   zmarszczyła   nos   i   poczuła,   że   krew   odpływa   jej   z   policzków.   Zerknąwszy 

niespokojnie   na   wejście   do   piwniczki,   natychmiast   przeniosła   wzrok   z   powrotem   na 

brzoskwinie. Bzdura! Ten starzec wieszał sobie pewnie na szyi czosnek dla ochrony przed 

wampirami.

Zeszła ze schodów. Z trudem przyzwyczaiła oczy do ciemności. Piwnica wyglądała 

zupełnie zwyczajnie, żadne węże nie pełzały po podłodze. Gdy jednak postawiła nogę na 

przedostatnim schodku, rozległo się skrzypnięcie.

Dziewczyna cofnęła się tak gwałtownie, że o mało nie upadła.

Niech   to   gęś   kopnie!   Jak   można   się   tak   głupio   zachowywać?   Cztery   skoki   na 

background image

paluszkach   i   już   stawiała   słoje   na   półkach.   Od   czasu   do   czasu   nadstawiała   ucha,   ale   w 

piwnicy panowała cisza. Nic nie grzechotało. Śmiejąc się z własnej głupoty zauważyła, że 

jedna z baniek z mlekiem jest otwarta, więc postanowiła ją zamknąć. Właśnie wtedy trąciła 

coś łokciem, a owo cos spadło na podłogę i zagrzechotało.

Addie przeskoczyła w panice poręcz, rozdzierając sukienkę. Z wrzaskiem pobiegła na 

górę. Zatrzymała się dopiero na widok Custusa i jasnowłosego obcego mężczyzny.

-   Wąż   -   wydusiła   z   trudem,   osunąwszy   się   bezwładnie   na   krzesło,   a   mężczyźni 

natychmiast wybiegli z kuchni.

Kilka minut później nieznajomy wrócił.

- Przepraszam, ale pani ojciec pyta, gdzie pani widziała tego węża.

-   Przy   bańkach   z   mlekiem   -   odparła,   a   blondyn   zniknął,   zanim   zdążyła   mu 

wytłumaczyć, że z Custusem nie łączą ją żadne więzy krwi. Właśnie zaczęła się zastanawiać, 

kim jest jasnowłosy, gdy usłyszała wrzask. Starzec ryczał na całe gardło, że znalazł węża.

Addie odprężyła się nieco i zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem nie wyjść z 

pokoju. Nie była pewna, czy chce oglądać martwego grzechotnika. Na samą myśl zamarła ze 

zgrozy. Słońce na szczęście zaszło, więc obrzydliwa gadzina na pewno już dokonała żywota.

W chwilę później mężczyźni przyszli do kuchni. Custus trzymał ręce za plecami.

- Mam paninego węża!

Znowu rozległo się grzechotanie. A więc bestia żyła.

- Zabij go! - krzyknęła, przymykając oczy.

W odpowiedzi usłyszała głośny śmiech przybysza. Po chwili zawtórował mu Custus.

Otworzyła powieki. Starzec trzymał  w rękach ogromną dynię. Gdy nią potrząsnął, 

zagrzechotała głośno.

Addie poczerwieniała jak burak, a obaj panowie zarykiwali się ze śmiechu.

Skrzyżowała więc ręce na piersiach i czekała, aż wreszcie przestaną.

- To wszystko twoja wina, Custusie - powiedziała w końcu gniewnie. - Bez przerwy 

bredzisz coś o wężach, słońcu i innych bzdurach. A ja wcale nie uważam tego za śmieszne.

Gdy obcy prychnął głośno, popatrzyła na niego z pretensją.

- Kim pan właściwie jest?

- Właśnie zamierzałem wytłumaczyć pani ojcu...

- Custus nie jest moim ojcem. Ale to nieważne.

- Przepraszam. Nazywam się Murdoch. Will Murdoch. Szukam przyjaciela. Montany 

Creeda. Myślałem, że ta farma należy do niego.

Addie wyprostowała dumnie plecy.

background image

- To nasza wspólna własność.

- Kiedy on się zdążył ożenić? - spytał mężczyzna ze zdziwieniem.

- Wcale się nie ożenił - sprostowała Addie.

- Ach, tak - szepnął Will, a na twarz wystąpiły mu rumieńce. Custus zarechotał i 

dopiero wtedy dziewczyna zrozumiała, co Murdoch miał na myśli.

- Proszę nie wysnuwać pochopnych wniosków - powiedziała wyniośle. - Ta farma 

należy po prostu do nas obojga. Budynki są moje, a ziemia dostała się Creedowi.

Murdoch myślał nad czymś intensywnie, a potem uśmiechnął się zupełnie tak samo, 

jak to robił Montana, kiedy coś szczególnie go bawiło. Z pewnością bardzo się przyjaźnili.

- Pan Creed pojechał z wizytą do znajomych, ale proszę zaczekać.

Murdoch popatrzył wymownie na zastawiony stół.

- Niech się pan umyje pod pompą i dołączy do nas. - Addie postawiła jedzenie na 

kuchni, aby je podgrzać.

W godzinę później siedzieli we trójkę przy stole, a w jadalni panowała przyjemna 

atmosfera. Murdoch okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem. Nawet gdy gawędził z 

Custusem o gospodarowaniu na farmie, pilnował, żeby Addie się nie nudziła, i wielokrotnie 

zasięgał   jej   opinii   na  różne   tematy.   Traktował   ją  jak  partnera,   dzięki   czemu   dziewczyna 

natychmiast wyrobiła sobie o nim dobre zdanie.

Z opowieści Willa o siostrach wynikało również, że młody człowiek bardzo kocha 

swoją rodzinę.

Potem jednak Custus uznał za stosowne, żeby przypomnieć Addie incydent z wężem.

Kiedy powiedział, że jej wrzask o mało nie pozdzierał tapet ze ścian, dziewczyna 

wybuchnęła głośnym śmiechem.

- Jesteś okropny - mruknęła zagryzając wargi. - Przecież to ty mnie tak nastraszyłeś.

- Dobrze, że Montana tego nie widział - wtrącił Will.

- Dlaczego? - spytała zaciekawiona.

- Bo on ma uraz do węży. Nie skończył jeszcze dziesięciu lat, kiedy jego matkę zabił 

grzechotnik.   Znalazł   ją   Montana,   bo   ojciec   akurat   wyjechał.   Nogę   miała   spuchniętą   i 

sczerniałą. A on nie mógł nic zrobić, głaskał tylko biedaczkę po ręku. Podobno przez cały 

czas zanosiła się od płaczu. Konała w straszliwych męczarniach.

Addie   przymknęła   oczy.   Nawet   dla   dorosłego   byłoby   to   z   pewnością   okropne 

przeżycie,   a   co   tu   dopiero   mówić   o   małym   chłopcu.   Ona   sama   jako   dziesięcioletnia 

dziewczynka mogła liczyć na opiekę kochających rodziców. Nie musiała pracować w polu. 

Chodziła do szkoły, na spacery do parku, w ciepłe dni spokojnie zajadała lody. Oczywiście po 

background image

śmierci ojca wszystko to uległo gwałtownej zmianie, ale Addie potrafiła już wtedy jakoś 

wypełnić sobie życie.

Montanę otaczała dziwna aura surowości, której nie rozumiała. Kilka razy zachował 

się wobec niej jak prawdziwy przyjaciel, lubił się też z nią przekomarzać. Poprzedniej nocy 

dawał do zrozumienia, że raczej by umarł, niż wyszedł z jej łóżka. Czasem jednak stawał się 

surowy, zimny i nieprzystępny.

Wtedy go nienawidziła. A raczej odczuwała przed nim strach. Bo nienawidziła go za 

to, co do niego czuła. A bała się, ponieważ nie rozumiała jego zachowań. Po tym jednak, co 

powiedział Willie, przestała się lękać. Być może to przeszłość Montany stanowiła klucz do 

jego duszy.

Właśnie   zaczęła   go   sobie   wyobrażać   jako   chłopca   z   żółto-złotymi   oczyma, 

czuwającego przy umierającej matce, kiedy jeden z mężczyzn brzęknął widelcem o talerz i 

czar prysł. W tej samej chwili poczuła na sobie płonące spojrzenie.

Creed stał przed domem i wpatrywał się w Addie przez szybę.

- Montana - wyszeptała zdziwiona.

Will zerwał się z krzesła. Wypadł z kuchni tak szybko, że Addie i Custus nie zdążyli 

się nawet obejrzeć.

Starzec wstał od stołu i również ruszył w stronę wyjścia, a dziewczyna powlokła się 

niechętnie za nim. Po porannej rozmowie czuła się upokorzona i zła, bo zakochała się w 

mężczyźnie, który pragnął wyłącznie jej farmy. Ciała także, ale tylko na jedną noc. Kiedy 

sobie o tym przypomniała, poczuła ostre ukłucie w sercu.

Pochyliła głowę, próbując wymyślić jakiś sposób, aby naprawić największy błąd, jaki 

popełniła w życiu. Wyprostowała plecy, pozbierała talerze i stuknęła nimi o zlew.

Niech diabli porwą tego potwora!

Montana wszedł tylnym wejściem. Zanim Addie zaczęła szorować garnek, popatrzyła 

na niego przenikliwie. Za Montana wparował do kuchni Willie, a na końcu Custus.

Czuła na sobie ich spojrzenia. Nie mogła udawać, że ich nie widzi. Nie pozostało jej 

nic innego, jak tylko odwrócić się i wytrzeć ręce o fartuch.

- Zaproponowałem Willie’emu miejsce do spania oraz jedzenie w zamian za pomoc 

przy zasiewie - przemówił Creed. Miał taką minę, jakby oczekiwał sprzeczki.

Ale ona nie chciała się z nim kłócić. Poza tym Will Murdoch wywarł na niej korzystne 

wrażenie. Pomocnik był bardzo potrzebny na farmie, a wiadomo, że im więcej plonów, tym 

więcej pieniędzy.

- Zgoda - odparła.

background image

- Dziękuję, panno Pinkney - odezwał się Murdoch. - Dziękuję również za wspaniały 

obiad - dodał, zdejmując kapelusz z wieszaka.

- Nie przypominam sobie, kiedy ostatni raz jadłem tak pyszny posiłek.

Montana popatrzył na przyjaciela jak na wariata.

-   No,   ja   też   se   nieźle   podjadłem.   Lubię   groszek   z   szynką   -   westchnął   Custus   i 

wytłumaczył Willie’emu, gdzie sypiają mężczyźni.

Addie usłyszała wyraźnie, że Montana mruczy pod nosem: “nic dziwnego” lub też coś 

w tym rodzaju. Zebrała jednak tylko resztę talerzy, milcząc uparcie.

- Hettie o ciebie pytała - oznajmił. Dziewczyna nadal nie odzywała się ani słowem.

- Chciała  wiedzieć,  czy przyjdziesz   na  spotkanie   kobiet  w   kościele.  Panie  pragną 

wesprzeć kółko farmerów.

- Aha.

Napełniła blaszany zlew wodą i zanurzyła w nim talerze.

- Zaproponowała, że cię podwiezie, ale powiedziałem, że sam to zrobię.

Addie stłukła talerz.

- Nie życzę sobie, żebyś mi pomagał - syknęła, patrząc na niego lodowato.

- Nie pomagam tobie, tylko  Latimerom.  Musieliby sporo nadłożyć  drogi, żeby po 

ciebie przyjechać.

- W porządku. - Rąbnęła garnkiem o zlew.

- Zapłacę ci za utrzymanie Willa i moje posiłki. - Podniósł głos, żeby przekrzyczeć 

szczęk naczyń.

- Nie potrzebuję twoich pieniędzy.

Na szyję Montany znowu wypełzł krwawy rumieniec.

- A to dlaczego?

- Bo gdybym je przyjęła, czułabym się jak nierządnica. Przez chwilę wyglądał tak, 

jakby otrzymał siarczysty policzek.

Spojrzał jej prosto w twarz, ale Addie nawet nie mrugnęła. W chwilę później trzasnęły 

drzwi. Dopiero wtedy dziewczyna zapłakała.

Obcasy Addie zastukały na drewnianych schodach kościoła prezbiteriańskiego.

Pobrzękiwanie   uprzęży  zasygnalizowało  odjazd  powozu.  Nie  odwróciła  głowy,  co 

przyszło jej jednak z niemałym trudem. Podczas podróży Custus i Will zajęli miejsca z tyłu. 

Montana   objął   ją   w   talii   i   posadził   na   miniaturowym   siedzeniu,   na   co   dziewczyna   była 

zupełnie nie przygotowana. Ubiegłej nocy te same ręce dotykały jej nagiego ciała.

Gdy   Creed   rozmawiał   z   mężczyznami,   dźwięk   jego   głębokiego   głosu   przepływał 

background image

przez   nią  jak  krew.  Gdy otarł  się  ramieniem   o  jej  pierś,   dostała   gęsiej  skórki,  a   zapach 

mężczyzny przywiódł Addie na myśl coś, o czym tak bardzo pragnęła zapomnieć.

Wchodząc do kościoła przekonywała się w duchu, że nic złego się nie stało, a Creed 

nigdy nie istniał.

- Śnił mi się wczoraj Montana - powiedział nagle kobiecy głos. Rebeca, stojąca o parę 

metrów dalej, patrzyła na Addie prowokująco.

Dziewczyna   wyprostowała   plecy   i   przefrunęła   obok   panny   Latimer   z   dumnie 

podniesioną głową.

- Przykro mi, że miewasz koszmary, kochanie - rzuciła na odchodnym.

Lizzie   zachichotała,   prowokując   tym   samym   do   śmiechu   inne   kobiety,   po   czym 

przedstawiła   przyjaciółkę  zebranym.   W ciągu   kilku  minut  Addie  odprężyła   się,  bo nowe 

znajome okazały się bardzo miłe i od razu przyjęły ją do swego grona.

Kiedy zajmowała miejsce w kościelnej ławce obok Lizzie, poczuła się tak, jakby od 

dawna stanowiła część tej społeczności.

Uśmiechnęła się w duchu. Wreszcie znalazła swoje miejsce na świecie.

Większość pań i kupców z miasteczka zdążyła pokrótce opowiedzieć o tym, jak kolej 

poprzez ciągłe podnoszenie opłat za przewóz oraz inne szwindle pomniejsza zarobki, a nawet 

odbiera oszczędności i niszczy własność mieszkańców stanu.

Oszukańcza spółka weszła również w posiadanie dużych gazet, a wielu szeryfów oraz 

sędziów okręgowych siedziało w kieszeni u właścicieli kolei.

Szybko   powzięto   decyzję.   Propozycja,   by   za   dwa   tygodnie   zorganizować   zabawę 

podobną do tej z okazji czwartego lipca, wzbudziła aplauz zebranych. Zyski z fety miały 

wspomóc inicjatywy ustawodawcze dotyczące transportu.

Żony farmerów zobowiązały się przygotować ucztę - od fasoli po pieczonego wołu.

Annie   Perason   przyrzekła   dostarczyć   napoje:   kawę,   lemoniadę,   a   nawet   -   co 

wzbudziło jęki oburzenia - piwo. Martha Bickerson natomiast obiecała namówić męża, żeby 

zagrał na skrzypcach.

- Może upieczemy  drób? - szepnęła Hettie, nachylając  się do Addie. - Mam parę 

kogutków, a niektóre nioski twojej ciotki są już tak stare, że można je zarżnąć.

Lizzie   ci   pomoże   -   dodała   szybko,   widząc   minę   dziewczyny   -   A   ja   przygotuję 

szarlotkę, dobrze, mamo? - zaszczebiotała Rebeca. - Montanie bardzo smakował ten deser. 

Mówił, że uwielbia jabłka pod każdą postacią.

- Dobrze - odparła machinalnie Hettie, zapisując propozycje na kartce.

- Becky wmusiła w tego biedaka prawie całe ciasto - szepnęła Lizzie.

background image

Addie zachichotała cicho, myślała chwilę i pochyliła się do młodszej Latimerówny.

- On naprawdę to powiedział?

- Co?

- To o deserach?

- Mhm.

Ich rozmowę przerwała Hettie.

- Panie Latimer i Amanda Pinkney dostarczą dziesięć pieczonych kur, pięć słoików 

brzoskwiń w syropie, szarlotkę, dwa bochenki chleba z melasą...

- I trzy placki z jabłkami! - krzyknęła nagle Addie.

Lizzie roześmiała się głośno, a Rebeca spojrzała na swą konkurentkę spod groźnie 

przymrużonych powiek. Kości zostały rzucone.

Montana nie słyszał ani słowa z tego, co mówili do niego Will i Custus. Jego oczy 

podążały za myślami, a te skupiły się całkowicie na Addie. Dziewczyna weszła do domu i 

zdjęła   pelerynę.   Bez   okrycia   wydała   mu   się   maleńka   jak   laleczka   z   porcelany.   Potem 

pochyliła się nagle, zabrała lampę i znikła mu z oczu. I wtedy wydarzyło się coś dziwnego. 

Montanę ogarnął smutek.

Stojąc pod ciemnym oknem, zupełnie stracił poczucie czasu. Kiedy wrócił do stodoły, 

usłyszał głośne chrapanie Custusa i Willie’ego. Usiadł na łóżku i zdjął ubranie oraz buty. 

Wełniana kołdra drażniła mu ciało. Próbował nie zwracać na to uwagi i zapomnieć o miękkiej 

pościeli w łóżku Addie, ale nic z tego nie wyszło.

W   czasie   zebrania   bez   przerwy   widział   przed   sobą   uroczą   buzię   o   jasnej   cerze   i 

dumnie zadartym  małym  nosku. “Czułabym  się jak nierządnica” - powiedziała Addie, co 

zrobiło na nim takie wrażenie, jakby otrzymał nagle niespodziewany cios. Po raz pierwszy w 

życiu Montana Creed wstydził się swego zachowania. Zgoda, pragnął tej farmy bardziej niż 

czegokolwiek na świecie, ale na Addie też bardzo mu zależało. I musiał się z tym pogodzić.

Ona jednak oczekiwała miłości. Nie różniła się pod tym względem od innych kobiet. 

Montana natomiast nawet nie wiedział, co to słowo znaczy. Kochał rodziców, ale kiedy ich 

stracił, zapomniał o uczuciach. Nieliczne kobiety pojawiające się w jego życiu zaspokajały 

tylko apetyt, a potem na szczęście wiedziały, kiedy odejść. Z Addie było natomiast inaczej. 

Montana nadal odczuwał głód.

Sam się prosił o kłopoty. Poradził sobie z oświadczynami równie dobrze, jak Addie z 

jazdą konną. Gdyby ta kobieta teraz odeszła, Creed już nigdy nie zaznałby ani chwili spokoju.

Potrzebował   nowego   planu,   a   przedsięwzięcie   wymagało   znacznie   większej 

subtelności. Teraz nie zamierzał przecież zmusić Addie do wyjazdu. Chciał, żeby została z 

background image

nim na zawsze.

- Jeksowałaś już te kurczaki, Addie?

- Słucham?!

Była pewna, że się przesłyszała. Lizzie nie mogła czegoś takiego powiedzieć.

- Pytałam, czy je seksowałaś. Addie zaczerwieniła się jak burak.

- Czy ty przypadkiem nie jesteś za młoda na takie rozmowy, kochanie?

Śmiech Lizzie odbił się głośnym echem od ścian kurnika.

- Przepraszam cię, ale nie mogłam się powstrzymać - wykrztusiła z trudem. -

Miałaś   naprawdę   przerażoną   minę.   Farmerzy   nazywają   tak   po  prostu   rozdzielanie 

kurcząt według płci.

- Ach, tak. - Addie odetchnęła z ulgą. - W książce nic na ten temat nie wyczytałam.

- W porządku. Ja cię nauczę - powiedziała Lizzie, podnosząc kurczątko. - Chwyć je za 

nóżki i trzymaj przez chwilę głową w dół. O, tak. - Zademonstrowała Addie dokładnie, co ma 

na myśli, a kurczak uniósł główkę i starał się dziobnąć ją w palce.

- Widzisz, co on robi? Addie przytaknęła.

- W ten sposób rozpoznajemy koguty. One zawsze dziobią.

- Ach, tak. A jak się zachowują kury?

- Po prostu wiszą. - Lizzie przewróciła oczami.

- Żartujesz! Potrząsnęła rudą grzywą.

- A więc nie są emancypantkami - stwierdziła Addie i pomyślała, że gdy Montana ją 

obejmował, ona również się nie sprzeciwiała.

- I nie grzeszą rozumem.  Musimy je oznaczyć.  Masz obrączki?  Addie znowu nie 

zrozumiała, o czym mowa.

- Takie kółeczka z drutu, które zakłada się kurom na nogi - pouczyła ją cierpliwie 

przyjaciółka.

- Widziałam coś takiego w piwnicy! Zaraz wracam!

Kiedy jednak stanęła przed wejściem do piwniczki, nabrała nagle przekonania, że w 

środku roi się od węży. Zapaliła więc lampę i zeszła jeszcze wolniej niż Custus, wypatrując 

grzechotników.

Słoik z obrączkami stał obok baniek z mlekiem. Chwyciła go szybko i pędem wbiegła 

na schody. Nasłuchiwała przez chwilę, ale nie dotarł do niej żaden podejrzany dźwięk, więc - 

nieco uspokojona - wróciła do Lizzie.

- O to ci chodziło? - spytała, prezentując przyjaciółce swoje znalezisko.

- Owszem - odparła Lizzie, po czym wyjęła garść obrączek ze słoika i zaczęła je 

background image

wkładać kurczętom na nóżki.

Addie przyłączyła się do niej natychmiast.

-   Wiesz...   -   szepnęła   Lizzie   w   parę   minut   później   i   zawiesiła   głos.   -   Wszystkie 

kurczaki, jakie ja sprawdzałam, to kogutki. Zupełnie niezwykła historia.

- Moje też - odparła cicho Addie.

- Gdzie je kupiłaś?

- Przy Wermore Road. Tam jest taka duża, stara farma...

- Potterów? - dokończyła za nią Lizzie. - Dałaś się nabrać. Oni są jeszcze większymi 

oszustami niż właściciele kolei.

- Sądzisz, że sprzedali mi tylko koguty?

- Chyba tak - powiedziała Lizzie ze współczuciem.

- A niech to gęś kopnie! Co ja zrobię z tymi wszystkimi kurczakami? Przecież one nie 

znoszą jajek!

- Ale świetnie smakują!

- Nawet trzech mężczyzn nie zje tylu kurczaków.

- Możesz je sprzedać.

-   Rzeczywiście.   Nie   są   zupełnie   bezwartościowe.   -   Przeniosła   wzrok   na   słoik   z 

obrączkami.  - Sądzisz,  że musimy  sprawdzać wszystkie  pisklęta?  - W jej  głosie  tliła  się 

wyraźnie resztka nadziei.

Lizzie pokręciła wolno głową.

- Tak też mi się wydawało. Chodźmy.

Gdy już znalazły się przy furtce, usłyszały odgłosy młotka i stek przekleństw.

- Niech to diabeł porwie! Nie warte nawet funta kłaków!

- W ślad za tą opinią przez podwórze przeleciał młotek.

Addie podniosła wzgardzone narzędzie i podeszła do Custusa, który naprawiał właśnie 

zagrodę dla indyków.

- Co się stało?

- To zapyziałe stukajło jest za duże na te gwoździska - mruknął Custus i rąbnął pięścią 

w zagrodę. - I kto by to wykombinował, że taka bida się może przytrafić?

Wrota od stodoły same się rozwierają.

Lizzie popatrzyła na Addie pytająco.

- Przestań, Custusie - poprosiła dziewczyna, wiedząc, co się za chwilę stanie.

- Każden jeden głupek wie, że stodołę nawiedła jakowaś strzyga albo insza zaraza.

- Nawiedła? Strzyga? - szepnęła rozpaczliwie Lizzie.

background image

- Jemu chodzi o to, że stodoła została nawiedzona przez duchy - wyjaśniła Addie. - 

Custus jest bardzo przesądny. Chcesz mniejszy młotek?

- No, toż przecie mówię.

- Widziałam takie rzeczy w warsztacie. Tam, gdzie wszyscy śpicie.

Zakręciła się na pięcie i weszła do stodoły. Jednak w stosie narzędzi nie znalazła 

żadnego młotka. Za belami z sianem dostrzegła paki z najróżniejszymi przyborami.

- Jak można się w ogóle zorientować w takim bałaganie? - westchnęła, grzebiąc w 

pudle.

- Nie zamiaruję strawić na te głupoty całego dnia! - wrzasnął Custus z podwórka.

Addie zostawiła porządki na później, chwyciła mały młotek i wybiegła na zewnątrz.

Na   początku   oślepiło   ją   słońce,   ale   gdy   odzyskała   zdolność   widzenia,   od   razu 

dostrzegła Montanę i Willie’ego przechylających się przez zagrodę dla kurcząt.

Serce podskoczyło jej do gardła.

Montana podwinął rękawy koszuli i oparł ramiona na płotku. Addie przypomniała 

sobie  dotyk  tych  silnych,  muskularnych  rąk i przeszedł ją dreszcz.  Nawet nie próbowała 

oderwać oczu od mężczyzny, gdyż jej wysiłki i tak okazałyby się bezowocne. Kochała Creeda 

i nic nie mogła na to poradzić. Zupełnie podświadomie pieściła go więc oczami, a on wraz z 

Williem i Lizzie przyglądał się indykom, niczego nie podejrzewając.

- Chodź, zobacz! - zawołała ją przyjaciółka.

Addie zbliżyła się do zebranych, patrząc we wskazanym kierunku. Czuła na sobie 

gorące   spojrzenie   Montany,   ale   nie   mogła   pozwolić   sobie   na   to,   by   je   odwzajemnić. 

Przynajmniej jeszcze nie teraz.

Indyczka   dziobała   spokojnie   ziarno,   a   wielki   brązowy   indor   dreptał   wokół.   Jego 

wspaniale   upierzony   ogon   przypominał   kołnierz   z   epoki   elżbietańskiej,   a   pierś   ogromną 

banię. Ptak szurnął pazurami po ziemi i wydał donośny gulgot. Samica podniosła na niego 

znudzony wzrok i znowu zaczęła jeść.

- Co on robi? - spytała Addie.

- Uwodzi indyczkę - odparł głęboki głos Montany. Addie nawet nie zareagowała.

Indor  przechadzał   się  tam   i   z  powrotem,   wydymał   pierś,  drapał   pazurami   piasek, 

podnosił kolorowy ogon, a potem podszedł do damy swego serca i zamiótł skrzydłami ziemię 

w szarmanckim ukłonie. Lizzie roześmiała się głośno i zaraźliwie, a Addie natychmiast jej 

zawtórowała. Indor sapał, wachlował  się, prężył  i gulgotał.  Samica  jednak całkowicie  go 

ignorowała.

Nagle  Addie   poczuła,   że  ktoś  zasłania  słońce   padające   jej  na   plecy,   więc  szybko 

background image

odwróciła   głowę.   Uśmiech   dziewczyny   roztopił   się   całkowicie   w   żarze   bijącym   z   oczu 

Montany. Lizzie i Willie odeszli kawałek dalej, pogrążeni w rozmowie, a ona została sama z 

Creedem.

- Dama najwyraźniej nie ma ochoty na romanse - odezwał się.

- A ja odnoszę wrażenie, że ten pan cierpi na obsesję.

- Może jest samotny - odparował, nie spuszczając z niej oczu. Odwróciła się i oparła 

łokcie o płotek, śledząc ptasie zaloty.

- Ona się pewnie boi, że samiec chce ją tylko wykorzystać. Zapadła długa cisza, a 

potem buty Montany zaskrzypiały na żwirze.

Pociąg obrabowano w południe. Sznur wagonów posuwał się wolno wzdłuż szpaleru 

starych   jaworów,   a   turkot   kół   po   szynach   zagłuszył   tętent   koni.   Gdy   jeden   z   jeźdźców 

uchwycił się poręczy zardzewiałego wagonu, koń natychmiast uciekł w krzaki. Mężczyzna 

wisiał przez chwilę w powietrzu, szukając oparcia dla nóg, a jego ciało podskakiwało w rytm 

jazdy. Podciągał się coraz wyżej, aż w końcu zaczepił butem o górną poręcz i pomachał do 

swego towarzysza na znak, że wszystko w porządku.

Bydło” umieszczone w wagonie tuż za nim porykiwało żałośnie, zagłuszając tupot 

butów. Śmiałek przeskoczył na dach kolejnego wagonu i ugięły się pod nim kolana.

W tej samej chwili pociąg nieco przyspieszył, a mężczyzna o mało nie ześliznął się z 

dachu.   W   ostatniej   chwili   złapał   poręcz,   doczołgał   się   do  końca   wagonu   i   zawisnął   nad 

platformą.

W chwilę później skoczył.

Odczepiwszy w mgnieniu oka część pociągu, szarpnął hamulec, zsunął kapelusz na tył 

głowy i patrzył, jak jego przyjaciel strzela do zamka, po czym znika za drzwiami.

Po chwili padł kolejny strzał, a drugi, niższy jeździec wyłonił się z wagonu, trzymając 

w   rękach   drewnianą   skrzynię   z   przestrzelonym   zamknięciem   i   natychmiast   zeskoczył   na 

ziemię, wzniecając wokół siebie tumany kurzu.

- Miałeś rację! - zawołał. - Żadnych strażników i tak na oko chyba z dziesięć tysięcy 

dolarów!   -   zawołał   do   wysokiego   spokojnego,   mężczyzny   stojącego   na   platformie.   - 

Widocznie to za mało, żeby posyłać kuriera - dodał pogardliwie. -

Dla tych sukinsynów z poczty to przecież pestka.

Wysoki zeskoczył z platformy i gwizdnął z podziwu. W chwilę później zza drzew 

wyłonił się jego koń.

-   Może   i   tak,   ale   coś   mi   mówi,   że   Harrisonowie   i   Schultzowie   potrafią   zrobić 

właściwy użytek z tych pieniędzy! - krzyknął, wskakując na siodło.

background image

Następnego ranka Addie stała na podwórzu, rozsypując ziarno dla setki kurcząt, które 

były fizycznie niezdolne do znoszenia jaj. Miała wprawdzie nadal nioski swojej ciotki, ale 

połowa z nich nadawała się już tylko na rzeź. Pomyślała, że przynajmniej nie zabraknie jej 

mięsa.   Mogła   również   sprzedać   kogutki   i   kupić   kolejną   partię   kurcząt.   Tym   razem   już 

wyseksowanych.   Aż   się   wzdrygnęła.   Używała   tego   słowa   bardzo   niechętnie,   nawet   w 

myślach. Skończyła właśnie karmienie i szła do bramy, gdy usłyszała nagle męski, głęboki 

głos.

- Niech to diabli porwą! - Montana wyskoczył ze stodoły. W rękach trzymał młotki i 

był czerwony jak burak.

- Co się stało? - spytała Addie, zamykając bramkę.

- Szperałaś w narzędziowni! - oznajmił oskarżycielskim tonem, potrząsając młotkiem 

jak dzidą.

- Ach, o to chodzi. - Zbyła  go pogardliwym  machnięciem  ręki. - Wczoraj, kiedy 

wyjechałeś, pomyślałam, że ci pomogę. Nie musisz dziękować. - Ruszyła w stronę stodoły z 

wiadrami karmy w rękach.

- Dziękować?! Powinienem cię raczej... nieważne. - Dopędził ją przy wejściu. -

Niczego nie mogę znaleźć.

Addie oparła ręce na biodrach. Zupełnie nie rozumiała, dlaczego Montana robi z tego 

taki problem.

- Zostawiłam ci przecież katalog.

- Co takiego?

- Katalog - powtórzyła z westchnieniem i podeszła do warsztatu, wskazując mu małe, 

drewniane pudełko.

Natychmiast potem zaczęła wyjaśniać Montanie, jak działa system dziesiętny Deweya. 

Czuła się zupełnie jak ryba w wodzie, tak samo jak wówczas, gdy odkrywała przed dziećmi 

cudowny świat katalogowania.

- Którego narzędzia szukałeś? - spytała na zakończenie wywodu. Jego twarz miała 

dziwny wyraz.

- Klucza nasadowego.

- Dobrze. Musisz sprawdzić pod K. Wyciągnij kartę. Widzisz - zademonstrowała mu 

fiszkę ze starannym napisem - KLUCZ NASADOWY. Nauki ścisłe należą do kategorii 600, 

podkategoria 91 oznacza materiały budowane, a w podzbiorze 0235 mieszczą się narzędzia 

ręczne.

Montana wydał z siebie bliżej nieokreślony dźwięk.

background image

- Wiem, że na razie masz mętlik w głowie, ale to wcale nie takie trudne. A tutaj... - 

Obróciła się, żeby mu wytłumaczyć system naklejek, ale pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, 

była kieszonka koszuli Montany.

Cofnęła   się   więc   instynktownie   i   oparła   siedzeniem   o   mały   drewniany   stolik 

umieszczony pod ścianą. Montana natychmiast oparł obie dłonie o blat, nie pozwalając się jej 

ruszyć.

- Addie - szepnął z pochyloną głową, nie spuszczając wzroku z jej twarzy.

Spojrzała na jego rozchylone usta i to wystarczyło, by zapomniała o bożym świecie.

Porwał dziewczynę w objęcia i zbliżył wargi do jej ust.

- Zostaw w spokoju moje narzędzia - szepnął namiętnie i puścił ją tak gwałtownie, że 

osunęła się bezwładnie na podłogę.

- Ty potworze! - syknęła, mrużąc oczy. Roześmiał się głośno.

- Gorąca z ciebie dziewczynka!

- Nienawidzę cię!

- Nie wierzę - odparł, zerkając na jej piersi.

Spod   cienkiej   bawełnianej   sukienki   prześwitywały   sterczące   sutki.   Zasłoniła   się 

natychmiast ramionami.

- Zimno mi! - wrzasnęła, wybiegając ze stodoły.

W stojącym, upalnym powietrzu nie czuło się najmniejszego powiewu. Krowy leżały 

pokotem na ziemi, zbyt ospałe, aby oganiać się od much. Jastrząb porwał z pola szczura i 

poszybował w lazurowy firmament.

Błękit nie pasuje do nieba. Woda to co innego. Chłodna i mokra mogła być niebieska. 

Lód również. Ale sklepienie, na którym świeci tak gorące słońce, powinno przybrać raczej 

czerwoną barwę - pomyślał Montana.

Powiesiwszy kapelusz na pompie, polał głowę wodą, a potem ustąpił miejsca Willowi.

- Wspaniale, cholera! - wykrzyknął Will, wyrażając tym samym opinię Montany. -

Już sam nie wiem, co wolę. Zimną wodę ze studni czy tę boską woń pieczonych 

kurcząt.

-   Pachną   ładnie,   ale   na   pewno   są   niejadalne   -   mruknął   Creed,   podchodząc   do 

kuchennych drzwi.

- Dałbyś jej wreszcie spokój, chłopie. Addie wcale tak źle nie gotuje. - Will zerknął na 

przyjaciela lekko zirytowanym wzrokiem.

- Widocznie akurat dobrze trafiłeś - warknął Montana.

Will odrzucił mokrą czuprynę.

background image

- Dlaczego tak się na wszystkich wściekasz? Co się stało?

- Nic. Tylko  ta pogoda  doprowadza  mnie  do szału - powiedział  Creed chwytając 

kapelusz. - A ona naprawdę fatalnie gotuje. Chryste! Potrafiłaby nawet zmarnować surowe 

jabłko.

- Coś, co tak pachnie, nie może być niesmaczne - mruknął za nim Will.

- Niewykluczone, że oszukasz żołądek! - krzyknął Montana, zmierzając już w stronę 

domu.

W kuchni było znacznie goręcej niż zwykle. Lizzie Latimer i Addie krzątały się po 

kuchni jak mrówki po lesie. Lizzie chwyciła coś ze stołu i podbiegła do Addie stojącej z 

widelcem w dłoni nad czterema żeliwnymi rondlami.

Zaraz potem obie pochyliły się nad skwierczącymi kurczętami, wydzielającymi boski 

aromat.

Montana   obserwował   ukradkiem   Addie,   która   wbiła   właśnie   widelec   w   kurczę   i 

przekręciła   je   na   drugą   stronę.   Czarne   włosy   zwisały   jej   do   połowy   pleców   i   opadały 

drobnymi loczkami na spoconą twarz. Uniosła więc rękę i otarła pot z czoła. Różowa bluzka 

przylgnęła do jej różowego ciała, podkreślając zarys piersi i talię cienką jak u porcelanowej 

lalki.

Will chrząknął, a Montana najchętniej by go za to zabił, bo przyjaciel zdradził w ten 

sposób ich obecność.

- Gdzie jest Custus? - spytała Addie, nie podnosząc wzroku.

- Zaraz przyjdzie - odparł Montana. Nie odezwała się ani słowem.

- Obiad na stole! Chodźcie. My musimy dokończyć pieczenia - powiedziała Lizzie, 

posyłając Willie’emu uroczy uśmiech.

Montana usiadł na krześle. Nie miał czasu ani ochoty na takie gierki, jakie uprawiali 

ze sobą Will i Lizzie. Chciał coś zjeść, położyć się przy strumieniu i kochać się z Addie 

Pinkney. Niekoniecznie w tej kolejności.

Nałożył więc sobie tymczasem na talerz kawałek szynki i kilka pieczonych kartofli, 

wiedząc, że na pewno przynajmniej jeden z nich wywoła gwałtowne skurcze żołądka.

Ale nic się nie stało. Szynka była wspaniała, nie tak sucha jak zwykle, a ziemniaki nie 

przylegały do podniebienia niczym klej. Zerknął na biszkopty, niezupełnie pewny, czy da 

radę je podnieść. Willy jednak schrupał ze smakiem dwa ciastka z rzędu, więc Montana 

poszedł za jego przykładem. Custus chętnie się do nich  przyłączył i po chwili cała trójka 

mężczyzn jadła w milczeniu smakowity posiłek.

- Pyszne - sapnął Willie opierając się o krzesło.

background image

Montana przełknął ostatni kęs biszkopta i w myślach przyznał mu rację. Ostatni taki 

obiad jadł u Latimerów.

- Dziękuję  - powiedziała   Lizzie,   uśmiechając  się  do Willa.  -  Addie  pozwoliła  mi 

gotować, bo sama musiała piec kurczęta na dzisiejszą fetę.

- Teraz wszystko jasne - odparł Montana.

Addie prychnęła  tylko  pogardliwie i wyjęła  z chłodni mrożoną herbatę oraz kilka 

kostek lodu, postawiła wszystko na stole, a sama wróciła do blachy.

- Skończone - oznajmiła w kilka minut później.

- Mama powiedziała dzisiaj rano, że przyrządzamy te kurczęta w najgorętszy dzień 

roku. - Lizzie wzięła dzbanek i ponownie napełniła szklanki.

Montana rzucił okiem na Willa, który wciąż wpatrywał się w Lizzie.

- Czas wracać do pracy - oznajmił.

Will wystrzelił z krzesła jak z katapulty, nadal nie spuszczając wzroku z dziewczyny. 

Custus nawet nie ruszył się z miejsca. Był najwyraźniej zbyt zajęty dłubaniem w zębach. W 

końcu jednak, na znak Montany, i on również podszedł do drzwi.

- Wrócimy wcześnie - powiedział Montana do Addie. - Musimy wyjechać przed piątą.

- Dobrze - mruknęła, próbując przykręcić do stołu jakieś dziwaczne urządzenie.

Czekał wystarczająco długo, aby usłyszeć, jak dziewczyna klnie cicho pod nosem.

- Ja to zrobię - zaproponował i umocował śrubki. Po chwili tajemniczy przedmiot był 

już przytwierdzony do blatu.

- Co to jest?

- Obierak do jabłek - odparła i natychmiast zniknęła w spiżarni. W oka mgnieniu 

pojawiła się z powrotem, ciągnąc za sobą skrzynię.

Wyprostowała się, nadziała pierwszy z brzegu owoc na długi widelec wystający z 

korbki. Potem zabezpieczyła jabłko specjalnym haczykiem i zakręciła korbką.

Obierak   działał   na   zasadzie   obrabiarki   do   drewna.   Specjalny   nożyk   przylegał   do 

jabłka i zdejmował z niego skórkę podczas obrotu.

- No no... - zdziwił się Montana. Nigdy w życiu nie widział czegoś podobnego.

Pamiętał, że jego matka zawsze obierała jabłka ręcznie.

- Pomóc ci przy tych plackach? - spytała Lizzie.

Placki? Tylko nie placki! - Aż jęknął w duchu. Uwielbiał wszelkie ciasta z jabłkami. 

Ktoś   taki   jak   Addie   Pinkney   nie   powinien   piec   takich   wspaniałości.   To   było   gorsze   niż 

profanacja.

Przypomniał  sobie, że ma  coś  do zrobienia.  Zresztą nie chciał  na to patrzeć.  Ten 

background image

placek w jej wykonaniu mógł się okazać równie twardy, jak biszkopty. Bo trudno zepsuć tego 

rodzaju wypiek  w inny sposób... Przecież  to tylko  jabłka, cynamon,  cukier, trochę soli... 

Zamarł i zerknął ukradkiem przez ramię. Lizzie wycierała naczynia, a Addie obierała jabłka. 

Montana chwycił  niepostrzeżenie solniczkę, zdjął kapelusz z wieszaka i wypadł  pędem z 

kuchni.

W ten sposób - pomyślał - jabłecznik otrzymał przynajmniej jakąś szansę.

Addie kończyła obsypywać kruszonką ostatni placek. Jeszcze jeden tkwił w piecu, a 

pierwszy studził się na parapecie. Udały się znakomicie - pomyślała z satysfakcją i zaczęła 

czyścić stół.

- Aż dziw bierze, jaki te kury mają apetyt - powiedziała Lizzie, wnosząc do kuchni 

puste wiadro. - Ciekawe, gdzie jest mama. Przecież już po trzeciej.

- Prawie wpół do czwartej - sprostowała Addie, wyjmując blachę. - Ale gorąco!

Wątpię, czy ciasto zdąży wystygnąć. - Potrząsnęła ze zdumieniem głową. Nie chciało 

się jej wierzyć, że nareszcie skończyły pracę.

-   Jestem   wykończona   -   westchnęła   Lizzie,   odrywając   cienką   tkaninę   bluzki   od 

spoconego ciała.

-   Mam   ochotę   na   chłodną   kąpiel   -   westchnęła   marząco   Addie.   Na   podjeździe 

zaturkotały koła powozu.

- Mama! - krzyknęła Lizzie i podbiegła do okna. - A niech to gęś kopnie! To Becky!

Addie popatrzyła na swoje ubranie. Pod pachami i na gorsie sukni widniały plamy od 

potu, fartuch lepił się od tłuszczu z kurczaków i mąki. Zdjęła więc go natychmiast, ale nadal 

wyglądała tak, jakby rozpływała się z gorąca.

Lizzie chwyciła swoje rzeczy i otarła czoło.

- Strasznie tutaj duszno, ale jednak ci zazdroszczę. Przez najbliższe pół godziny czeka 

mnie upał, kurz i jęki Rebeki. - Lizzie podeszła do tylnych drzwi.

- Nigdy  nie  mogłam   zrozumieć,   jak  to  się stało,   że  moi   rodzice  dali   życie  takiej 

osobie. Oboje są przecież wyjątkowo mili. Może lekarz ją upuścił? - spytała konspiracyjnym 

szeptem.

Addie roześmiała się głośno i wyprowadziła ją na podwórze.

- Ale chyba jednak nie - ciągnęła Lizzie. - Dzięki takiemu wstrząsowi klepki mogłyby 

się jej poprzestawiać na odpowiednie miejsca.

Podeszły   do   powozu.   Addie   najchętniej   zapadłaby   się   w   mysią   dziurę.   Czy  takie 

osoby jak Rebeca Latimer nigdy się nie pocą?

- Witaj, Adelaide. Gdzie Montana? - Becky rozejrzała się po podwórzu.

background image

- Dzień dobry. U mnie wszystko w porządku. Dziękuję - odpowiedziała Addie.

Rebeca   spojrzała   na   nią   zimno   i   odwróciła   się   do   Lizzie.   -   Jedziemy.   Potrzebuję 

przynajmniej dwóch godzin, żeby się przygotować na tańce. Mam śliczną niebieską suknię - 

dodała, patrząc prowokująco na Addie.

- I będzie ci trzeba dużo siły, żeby się ścisnąć gorsetem, bo inaczej nie dasz rady jej 

włożyć - ucięła Lizzie.

-   Montana   mówił,   że   wspaniale   wyglądam   w   błękitach   -   ciągnęła   Rebeca   nie 

zwracając najmniejszej uwagi na siostrę.

Addie miała ochotę powiedzieć, że chętnie nabiłaby jej kilka siniaków - w podobnym 

odcieniu - ale w tej samej chwili nadjechał Montana z Willem.

- Już ruszacie? - spytał Willie.

- Chyba tak. Becky bardzo się spieszy.

- Tak się cieszę na tę zabawę. A wy, panowie? - spytała Rebeca, dając siostrze sójkę w 

bok.

- Ja nie mogę doczekać się kurcząt - wyznał Willie, obdarzając uśmiechem młodszą 

pannę Latimer.

Montana nie patrzył na Rebece. Wbijał wzrok w Addie. Dziewczyna założyła mokre 

pasmo włosów za ucho.

- Jeszcze raz bardzo ci dziękuję za pomoc, Lizzie.

- Zawsze do usług - roześmiała się tamta. - Jedziemy, bo inaczej nie zmieścisz się w tę 

suknię, siostrzyczko.

Addie   z  trudem   stłumiła   chichot,   a   Rebeca   sapnęła   z   irytacją.   Ani  na   chwilę   nie 

spuszczała wzroku z Montany.

- Pamiętam o tym tańcu, który mi obiecałeś - szepnęła znacząco. Montana uśmiechnął 

się do niej porozumiewawczo.

- W takim razie do zobaczenia wieczorem! - krzyknęła, chwytając lejce, i w chwilę 

później odjechała.

- Wezmę wspaniałą zimną kąpiel - powiedział Willie zsiadając z konia.

- Zdążysz na piątą? - spytał Montana w chwili, gdy Addie również zamierzała się 

skierować w stronę domu.

- Oczywiście. Przecież wiesz, że nigdy się nie spóźniam. - Zadarła nos. - A o co 

chodzi? Boisz się, że przepadnie ci taniec z Rebecą?

Przez chwilę przyglądał się jej badawczo.

- Zazdrosna? - spytał z głupkowatym uśmiechem.

background image

- Szczerze mówiąc, niespecjalnie - odparła zmierzając w stronę domu.

Nagle od strony kuchni dobiegło ich dziwne szuranie, które brzmiało zupełnie tak, 

jakby ktoś ciągnął po ziemi puszki. Jericho wlókł za sobą blachę do ciasta.

- Moje placki! - wrzasnęła Addie, biegnąc w kierunku okna. Parapet świecił pustkami, 

a pod nim walała się ostatnia pusta rynienka.

- Ten koń z piekła rodem pożarł moje wypieki! - Odwróciła się gwałtownie, opierając 

dłonie na biodrach. - Musisz coś zrobić!

Montana zerknął na pustą blachę, po czym przyjrzał się uważnie koniowi.

- Sądzisz, że zachoruje? - spytał niespokojnie.

- Co takiego?

- Może powinienem posłać Custusa po weterynarza? - wymamrotał.

- Placki były wspaniałe! - Na potwierdzenie jej słów Jericho mlasnął językiem.

- Zjadł je celowo! - Addie wycelowała w konia oskarżycielski palec.

-   Nie   sądzę   -   odparł   poważnie   Montana,   po   czym   pochwycił   lejce   i   powiódł 

wierzchowca w stronę stodoły. - Zwierzęta posiadają instynkt samozachowawczy.

Addie sapnęła z oburzenia i rzuciła w niego blachą.

- Ja również - dodał, zaśmiał się głośno i zniknął za drzwiami.

Montana zanurzył się z rozkoszą w wannie z zimną wodą. Potrzebował ochłody.

Custus nucił sprośną piosenkę o tańcach na materacu, a od czasu do czasu wtórował 

mu Willie. Montana wyobraził sobie, że ilustruje treść przyśpiewki z maleńką, czarnowłosą 

kobietą o białej skórze...

Coś się powinno wydarzyć. Nie miał już szans, żeby ją uwieść. Wokół kręciło się zbyt 

wielu ludzi. Nie - pomyślał. - To się chyba nie uda. Najlepiej by było, żeby to jej na nim 

zależało... A gdyby tak zaczął ją kompletnie ignorować.. Tego wieczoru mógł na przykład 

zatańczyć   z   każdą   kobietą,   jaka   pojawi   się   na   zabawie...   z   każdą,   oprócz   Addie.   Albo 

poświęcić dużo uwagi Rebece... Tak!

Doskonale. Przecież sam widok starszej Latimerówny przyprawiał?????? drgawki!

Bardzo ładnie wyglądała, kiedy się złościła. Zadzierała wtedy nos, czarne oczy ciskały 

błyskawice...

Montana czuł, że ta dziewczyna znajdzie się niedługo w jego ramionach, czyli właśnie 

tam, gdzie było jej miejsce.

Addie z trudem zapięła ostatni guzik i odsunęła się od lustra. Zrobiła kilka szybkich 

obrotów, a szeroka jedwabna spódnica wydęła się jak bania. Dziewczyna uśmiechnęła się do 

swego odbicia. Ciemnofioletowe wyłogi sukni przybrano żabotami o jaśniejszym odcieniu. 

background image

Kliny stanika krzyżowały się na przodzie. W tej sukni miała talię cienką niczym osa. Kolor 

jedwabiu podkreślał biel jej skóry i kruczą czerń włosów, dodawał kobiecości.

Otrzymała tę wspaniałą kreację od ciotki Emily na dzień przed rozdaniem dyplomów.

Sercem jesteśmy z tobą - informował dołączony liścik.

Addie jednak płakała całe dwie godziny w swojej sypialni, tuląc do siebie suknię i 

marząc tylko o tym, żeby ktoś z jej rodziny zjawił się na tej uroczystości.

Następnego ranka przywdziała nowy strój oraz uroczysty uśmiech i odebrała dyplom z 

dumnie   podniesioną   głową.   Nikt   nawet   się   nie   domyślał,   że   maleńka   Adelaide   Amanda 

Pinkney, rocznik 1892, jest samotna, bezradna i przerażona. Nikt nie wiedział, że najlepsza 

studentka   profesora   Deweya   marzy   o   tym,   by   ktoś   bliski   był   świadkiem   jej   sukcesów   i 

uścisnął ją tak mocno, jak tulono jej koleżanki.

Od tej chwili fioletowa suknia zaczęła odgrywać w jej życiu rolę pancerza. Miała 

chronić właścicielkę od zranienia.

A tego wieczoru serce Addie krwawiło. Kochała mężczyznę, który nie odwzajemniał 

tego   uczucia.   Nie   potrafiła   znienawidzić   Montany.   W   szalonym   porywie   namiętności 

ofiarowała mu siebie, a jemu zależało wyłącznie na farmie. Addie chciała natomiast, by on 

cenił sobie jej miłość, a nie gospodarstwo czy dom.

Spinając włosy grzebieniem z kości słoniowej, jeszcze raz zerknęła do lustra.

Kobieta, jaką tam ujrzała, na pewno nie przeżywała żadnej tragedii. Miała czarne, 

błyszczące oczy i alabastrową skórę. Wyglądała pięknie.

Addie zabrała kosze z jedzeniem i skierowała się do powozu z dumnie podniesioną 

głową. Tego wieczoru uśmiech maskował smutek, zdecydowany krok kamuflował drżenie 

nóg, a fioletowa suknia znakomicie skrywała krwawiące serce. Tego wieczoru nikt nie mógł 

odgadnąć prawdy.

Na   tle   tanecznych   dźwięków   skrzypiec   rozbrzmiewały   śmiechy.   Przez   okna   sali 

zebrań wylewało się światło, tworząc kwadratowe, żółte kształty na ciemnych uliczkach. A 

stojącym   wokół   kominka   farmerom   o   ogorzałych   twarzach   błyszczały   łysiny.   Zapach 

palonego drewna mieszał się z wonią brylantyny, piwa i potu.

Custus stał w grupie mężczyzn i ssał niezapalone cygaro. Jego towarzysze przeklinali 

głośno, co natychmiast  zwróciło uwagę Addie, która zaczęła się zastanawiać, czy starzec 

zdoła dorównać swoim kompanom.

Na początku przysłuchiwała się uważnie rozmowom na temat upraw i zwierząt czy też 

rozrywek takich jak domino, łowienie ryb oraz polowanie na gołębie. Przy okazji dowiedziała 

się również, że twardą pszenicę należy siać późno, a krowy jedzące zbyt wiele sosnowych 

background image

igieł mogą poronić lub nawet zdechnąć.

Przynajmniej   pięciu   zebranych   uważało   się   za   mistrzów   domina,   Sam   Peterson 

twierdził   natomiast,   że   to   on   zastrzelił   we   wrześniu   najwięcej   gołębi,   czemu   z   kolei 

stanowczo zaprzeczał Eli Whittier.

W tym towarzystwie największy kłamca, jakiego znała, nie miał najmniejszych szans.

- Dorwałem kiedyś pstrąga - mówił Custus. - Ważył bestia dobre dwa kilo.

Kilku mężczyzn prychnęło z niedowierzaniem, a Harlin Perkins, kowal, od razu wdał 

się z nim w spór.

-   Jeszcze   tu   nie   widziałem   takiej   wielkiej   ryby   -   mruknął,   łypiąc   sceptycznie   na 

starego.

Custus wcale się tym jednak nie zmartwił.

- Skąd wiesz, Mc Gee, że on ważył dwa kilo?

- No... - Custusowi poróżowiały policzki, a wargi okrasił diabelski uśmiech...

-   Zapytaj   Peabody’ego.   Policzył   za   kilo   dziewięćdziesiąt   pięć,   a   na   pewno   nie 

doważył.

Towarzystwo ryknęło śmiechem, a Perkins postawił mu dwa piwa. Addie poszła dalej 

z przekonaniem, że jeśli kłamstwo jest grzechem, to żaden z tych mężczyzn nie zasługuje na 

skrzydła i harfę.

W drugim kącie sali unosił się zapach werbeny, bzu i wody różanej. Z tego właśnie 

miejsca zaczęła obserwować tańce i już w nim pozostała.

Will   walcował   z   Lizzie   tuż   przed   samym   nosem   Addie.   Latimerówna   śmiała   się 

perliście; na policzki wystąpiły jej rumieńce, z zielonych oczu sypały się iskry, a rade włosy 

wyglądały jak płomienie. Addie pomyślała, że jej przyjaciółka ma równie piękne ciało, jak i 

duszę.

Dostrzegłszy na jej twarzy wyraz uwielbienia, zmarszczyła  brwi. Nie chciała, aby 

Lizzie spotkał zawód. Will wpatrywał się jednak w swą partnerkę ze szczerym zachwytem> 

więc   nie   było   powodu   do   zmartwienia.   Ci   dwoje   żywili   w   stosunku   do   siebie   podobne 

uczucia.

Zaraz potem dostrzegła Montanę z Rebecą i zesztywniała. Podświadomie wygładziła 

suknię, obciągnęła rękawy, położyła ręce na biodrach. A oni niemal fruwali w powietrzu, 

wysocy, przystojni, wspaniali, niczym łabędzie wśród stada pospolitych kaczek.

Addie zrobiło się słabo.

Rebeca rozmawiała z Montana podczas tańca. Sięgała mu nosem prawie do ust. Przy 

tej   dziewczynie   Addie   czuła   się   jak   karlica.   A   starsza   Latimerówna   wyglądała   jak   lis 

background image

skradający się do kurnika...

Gdy orkiestra zagrała walczyka, Addie odwróciła się pospiesznie do Hettie i Annie 

Perason. Nie chciała już patrzeć na tańczące pary.

Wtedy ktoś nagle dotknął delikatnie jej ramienia.

- Czy mogę panią prosić? - Wadę Parker uśmiechnął się uprzejmie i wyciągnął do niej 

rękę.

Ukryła rozczarowanie.

- Z przyjemnością.

I odpłynęli w tłum, walcując obok Montany i Rebeki. Godzinę i sześć tańców później 

Addie   stanęła   za   stołem   uginającym   się   od   jedzenia,   aby   nałożyć   kurczaki   zgłodniałym 

mężczyznom.

- Ciemne czy białe mięso? - spytała Johna Latimera. - A może jednego i drugiego po 

troszku?

- Po troszku.

Otrzymawszy   mięsistą   pierś   i   udko,   odszedł,   dziękując   jej   serdecznie.   Addie 

wiedziała, że tuż za Latimerem stoi Will z Montana. Próbowała za wszelką cenę uspokoić 

wewnętrzne drżenie, ale zupełnie jej się to nie udawało. Creed tańczył ze wszystkimi pannami 

oprócz   niej,   a   Rebece   prosił   na   parkiet   chyba   ze   cztery   razy.   Zachowywał   się   wręcz 

ostentacyjnie.

Will stał przed półmiskiem z kurczakami, ale nie patrzył na jedzenie, tylko na Lizzie, 

która   -   odwzajemniając   spojrzenie   -   nakładała   właśnie   sałatkę   na   talerz   Montany   tak 

nieuważnie, że pobrudziła mu rękę oraz mankiet koszuli.

- Bardzo dobrze - mruknęła Addie, odkrawąjąc dwa kawałki piersi.

Dla Montany wybrała niemal całkowicie pozbawioną mięsa szyjkę.

Zaległa cisza. Montana nie ruszył się z miejsca, nie spuszczając wzroku z Addie.

- Jeszcze? - spytała niewinnie, rzucając mu na talerz maleńki kurzy kuperek.

Mogłaby przysiąc, że słyszy, jak potwór zgrzyta zębami ze złości.

- Poproszę o ciemne mięso - warknął przez zaciśnięte zęby.

Z miłym uśmiechem położyła mu na talerzu pomarszczony żołądek.

Creed zacisnął pięści tak mocno, że pobielały mu kłykcie. Nie ruszał się. Ktoś z tyłu 

zakasłał dyskretnie.

Aby przerwać jakoś napięcie, Addie obdarowała Montanę kolejną porcją podrobów.

- Jeszcze - szepnął zmysłowym głosem, jakby wcale nie miał na myśli kolejnej porcji 

kurczęcia.

background image

Addie poczerwieniała na twarzy. Krew o mało nie trysnęła jej z policzków, a kiedy 

podniosła głowę, w oczach Creeda dostrzegła wyzwanie.

Nadziała   na   widelec   dwa   kurze   serduszka,   ale   zanim   zdążyła   się   zorientować, 

Montana zgarnął je na talerz i odszedł. Addie pomyślała, że najchętniej przebiłaby widelcem 

nieczułe   serce   tego   potwora,   lecz   zamiast   tego   poczęstowała   kolejnego   zgłodniałego 

mężczyznę kawałkiem soczystego białego mięsa oraz dwoma udkami.

Kiedy   wszyscy   już   zjedli,   stół   zaczął   się   uginać   pod   ciężarem   wielkich   ciast 

czekoladowych, placków cytrynowych ze złotymi bezami i chrapiących rogalików.

Placek jabłkowy Addie wylądował tuż obok wysokiego tortu przybranego czekoladą.

- Pomóż mi pisać numerki - poprosiła nagle Hettie, wręczając Addie wielkie płachty 

papieru oraz ołówek.

- Po co to?

- Urządzamy loterię ciast.

Lizzie   poukładała   ogromne   kwadraty   na   parkiecie.   Karl   Bickerman,   wciąż   ze 

skrzypcami w ręku wskoczył na podium.

-   Panowie!   Nasze   wspaniałe   kobiety   wymyśliły   wspaniały   sposób,   aby   zdobyć 

pieniądze   na   fundusz   antykolejowy,   zwany   również   DCZWD,   czyli   Dołożyć   Czterem 

Wielkim Draniom. Tak więc, jeżeli chcemy skosztować tych niebiańskich wypieków, musimy 

otworzyć portfele i jeszcze poskakać. - Mężczyźni jęknęli zgodnym chórem. - Los kosztuje 

dolara. Ustawcie się w kolejce, a nasze pracowite żonki zabiorą wam pieniądze.

Mężczyźni   wykonali   posłusznie,   co   im   kazano.   Niektórzy   narzekali,   ale   wszyscy 

wyjęli portfele. W kilka minut później dziesięciu wybrańców podskakiwało na kwadratach w 

rytm skocznej melodii wygrywanej przez Karla na skrzypcach. Kobiety klaskały w dłonie, a 

oni   ruszali   się   jak   niedźwiedzie,   nawykli   raczej   do   chodzenia   po   polu   niż   do   takich 

wygibasów. Kiedy umilkły skrzypce, każdy z mężczyzn musiał stanąć w swoim kwadracie i 

czekać na wyciągnięcie kolejnego losu. Ten, którego kratka zgadzała się z wyciągniętą liczbą, 

otrzymywał w nagrodę ciasto.

W   kręgu   pozostali   jeszcze   między   innymi   Will,   John,   Custus   i   Montana.   Martha 

podniosła ciemny rulon o barwie melasy.

- To rolada jabłkowa Rebeki - szepnęła Lizzie.

Mężczyźni znów ruszyli przed siebie, a gdy Karl Bickerman przestał grać i wyciągnął 

z kapelusza kolejny numer, Addie zaczęła się modlić.

- Ósemka! - oznajmił skrzypek.

Tym razem Pan Bóg wysłuchał jej próśb, gdyż na tym numerze stał Custus. Lizzie 

background image

dała przyjaciółce sójkę w bok i wskazała milcząco Rebece, która wygięła buzię w podkówkę 

jak skrzywdzona mała dziewczynka.

Po   kolejnych   trzech   rundach   nagrodą   miał   być   placek   Addie.   Montana   nadal   nie 

wygrał ciasta, ale dziewczyna nie wierzyła, by mogło się to zdarzyć akurat teraz. Wydawało 

się jej, że muzyka  gra dziesięć razy dłużej  niż zwykle  - Dwójka! - oznajmił nagle Karl, 

sięgnąwszy do kapelusza. Montana  podniósł kwadrat. Wygrał. Kiedy Martha wręczyła mu 

placek, podszedł niepewnym krokiem do Addie.

- To nie ty piekłaś, prawda? - Na twarzy malowało mu się przeczucie zagrażającej 

klęski.

Addie uśmiechnęła się tylko w odpowiedzi.

Creed jęknął tak rozpaczliwie, że miała ochotę go palnąć.

- Zabiorę to na dwór - mruknął i poszedł do drzwi.

Pobiegła za nim, porywając ze stołu widelec. Postanowiła, że jeśli Montana nie zje 

placka,  to  ona  już  mu   pokaże,  gdzie  raki   zimują.   Wypatrzyła   go na  poręczy ogromnego 

zbiornika z wodą.

- Proszę - powiedziała stanowczo, podając mu widelec. Creed wyglądał jak skazaniec 

idący na szubienicę.

- Jedz - poleciła, tupiąc niecierpliwie.

Wbił widelec w placek z taką miną, jakby się spodziewał, że ciasto wybuchnie, a 

potem włożył sobie ostrożnie do ust kawałek. Otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.

- Wspaniały! - wykrzyknął, po czym zaczął żuć niczym Mabel i Maud.

- No pewnie - odparła Addie, opadając na drewnianą poręcz. Zanim miała odwagę 

spojrzeć na Montanę, połowa placka już znikła.

- Pamiętasz groszek z szynką? - spytała w końcu. Skinął tylko głową i jadł, aż mu się 

uszy trzęsły.

- To był jedyny posiłek, jakiego nie... doprawiłam.

- Nie doprawiłaś?...

- Jakiego nie zepsułam. Odłożył widelec.

- Rozlane żółtka i wysuszona szynka? Przytaknęła.

- Surowe ziemniaki?

Znowu potwierdziła ruchem głowy.

- Gumiasta wołowina?

- Tak jest. Milczał chwilę.

- A czego dodałaś do biszkoptów?

background image

-   Gipsu   -   odparła,   a   na   jej   twarzy   pojawił   się   dziwny   grymas.   Montana   ryknął 

śmiechem.

- Addie, Addie - powiedział, kręcąc głową. - Co ja z tobą mam! Oparła łokcie na 

kolanach.

- To twoja wina.

- Jak to?

- Po prostu twoja i tyle - wykręciła się, wygładzając spódnicę ukochanej sukni.

Nie zamierzała wnikać w szczegóły.

Siedzieli tak przez chwilę, patrząc sobie w oczy.

- Poprosiłem cię o rękę - powiedział, otwierając na nowo wszystkie rany.

- Bo zależało ci na farmie.

- I nadal mi na niej zależy - odparł cicho.

Addie zesztywniała, a z jej ust dobył się nagle nie artykułowany świst.

Chciała wstać, ale Montana posadził ją z powrotem i odwrócił twarzą do siebie.

- Ale ty mi się bardzo podobasz - powiedział.

- Coś takiego! - Miała ochotę go uderzyć. - Hurra! Ale ze mnie szczęściara!

Podoba ci się to, że nie przestrzegam żadnych zasad moralnych. Podoba ci się również 

moja farma, dom i... łóżko.

- Widziała, że Montana jest zły, ale to jej nie powstrzymało.

- Lubisz się wślizgiwać nocą do mojej sypialni, ale ja jestem ci obojętna! - krzyknęła, 

celując oskarżycielskim palcem w tors Montany.

- Nie o to mi chodziło... Ja...

- Nawet ze mną nie zatańczyłeś! - Zerwała się z miejsca, ale Creed pochwycił ją w 

talii i podniósł.

- Puść mnie natychmiast!

- Nie.

- Idź do diabła!

- Już tam byłem.

- Ja również - syknęła. - A ty mi towarzyszyłeś w tej podróży. Przytulił ją tak, że nie 

mogła się wyrwać.

- Jeśli chodzi o mnie, to czułem się jak w niebie - powiedział i musnął wargami jej 

usta.

Pociągnęła go za włosy.

- Ty uparta, mała czarownico! - szepnął.

background image

- Puść mnie!

Poddał się. Stanąwszy na ziemi, dziewczyna popatrzyła na niego zimno, poprawiła 

suknię i uniosła dumnie podbródek.

- Skoro nie chcesz ze mną tańczyć, nie będziemy się całować. Przygładził nerwowo 

palcami włosy.

- Myliłem się, Addie. Oczywiście, że będę z tobą tańczył. Chciałem tylko...

- Za późno. Wracaj do Rebeki. - Z tymi słowami odwróciła się na pięcie, po czym 

ruszyła na salę z zadartym nosem i krwawiącym sercem.

.Montana widział już w życiu dwudziestoletnie muły, z którymi było mu się łatwiej 

porozumieć   niż   z   Addie.   Dał   jej   czas,   aby   ochłonęła,   ale   to   się   na   nic   nie   zdało.   Gdy 

zaproponował taniec, potraktowała go jak powietrze i spytała Hettie Latimer, czy może jej 

pomóc.

Okazało   się,  że  znów  wpadł  na   kiepski  pomysł.   Odsunął   się  i  patrzył,  jak  Addie 

majstruje przy maszynce do lodów. Każdy, kto by ją teraz zobaczył, niechybnie doszedłby do 

wniosku, że przygotowywanie deserów jest równie ważne jak wybór prezydenta.

Montana miał ochotę znów do niej podejść, ale dziewczyna trzymała w ręku kolec do 

lodu,   co  natychmiast   ostudziło   jego  zapał.   Ponadto   uważał,   że   i   tak   nie   uda   mu   się   nic 

zdziałać.

Musiał jednak spróbować. Orkiestra złożona z dwóch skrzypków, gitarzysty i muzyka 

grającego na banjo rozpoczęła właśnie żywy taniec szkocki. Creed postanowił zdobyć się na 

przeprosiny.

Z trudem przebił się przez tłum.

- Tak mi przykro, Addie - powiedział.

Zajęta mocowaniem przykrywki, nie raczyła zaszczycić go spojrzeniem.

- Proszę, zatańcz ze mną.

- Z największą przyjemnością, Montano - zaszczebiotała Rebeca, która wyrosła przy 

nich jak spod ziemi.

Gdy   Addie   wreszcie   podniosła   wzrok   na   Creeda,   było   już   za   późno.   Montana 

popatrzył   bezradnie   na   Addie   i   wzruszył   ramionami,   jakby   chciał   jej   w   ten   sposób 

zasygnalizować, że nie ma wpływu na bieg wydarzeń. Dziewczyna jednak zadarła tylko nos 

do góry i zajęła się lodami.

Gdy taniec wreszcie się skończył i Creed znów podążył w kierunku stołu, zatrzymał 

go Will.

- Harlin i Custus urządzają jutro ucztę rybną przy zatoczce, a ja chyba pojadę do 

background image

Latimerów. John potrzebuje pomocy przy tej nowej studni i...

- Mógłbyś zobaczyć się z Lizzie - dokończył Montana.

- Czyżbym był ci do czegoś potrzebny? - Will wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Nie, jedź. - Creed klepnął go z rozmachem po plecach i odwrócił się do Addie, która 

właśnie nakładała lody ustawionym w kolejce łakomczuchom.

Z przyklejonym uśmiechem pomachał do niej wesoło. Nos dziewczyny powędrował 

jednak znowu o parę centymetrów do góry, a w zwężonych czarnych oczach nie płonął żaden 

miłosny ognik. Tak, ta dziewczyna oszalała. On jednak specjalnie się tym nie przejmował, bo 

czekała ich wspólna podróż do domu. Ten uparciuch musiał się w końcu poddać.

Zafundował sobie drugie piwo i wzniósł cichy toast za to, co miało wkrótce nastąpić.

Dam sobie radę sama, wielkie dzięki - prychnęła Addie, wyrywając ramię z uścisku.

Montana natychmiast zrobił jej miejsce, więc dziewczyna chwyciła krawędź siedzenia 

i spróbowała bezskutecznie podciągnąć się do góry.

Creed roześmiał się pod nosem.

- Dziękuję za pomoc - warknęła i dokonała kolejnej próby. Tym razem jednak oczami 

wyobraźni ujrzała Montanę tańczącego z Rebecą. To dodało jej sił i wybiła się tak mocno, że 

o mało nie zaryła nosem w siedzenie.

Gdy   odzyskała   równowagę,   natychmiast   odsunęła   się   na   skraj   ławy,   dotykając 

biodrem metalowego uchwytu.

Montana   wskoczył   na   wóz,   rozwinął   lejce   i   zwolnił   hamulec.   Konie   zaczęły 

przestępować niespokojnie z nogi na nogę.

- Czekaj! - krzyknęła Addie. - A co z Custusem i Willem?

- Oni nie jadą - odparł, a gdy trzasnął z bata, konie ruszyły z kopyta, a Addie wbiła się 

plecami w oparcie siedzenia.

- Jak to nie? - Uchwyciła się poręczy i wytrzeszczyła na niego oczy.

- Custus zostaje w mieście. Jutro jedzie na ryby. Will zabrał się z Latimerami.

Chce pomóc Johnowi przy tej nowej studni. Zostaliśmy sami - dodał z uśmiechem.

- Wspaniale - mruknęła. - Po prostu cudownie - dodała, postanawiając, że już się 

więcej nie odezwie. Czuła się jak Czerwony Kapturek w towarzystwie wilka.

Jechali  krętą   polną  drogą,  a w  całkowitej   ciszy  słychać   było   tylko   pobrzękiwanie 

uprzęży, tętent kopyt, koncerty świerszczy i - niestety - to przeklęte bicie kobiecego serca.

A potem  Montana zaczął gwizdać melodię o samotnym mężczyźnie tak głośno, że 

konie puściły się w cwał. Creed natychmiast ściągnął lejce i uspokoił zaprzęg.

- Jeśli pragniesz kobiety, Rebeca z pewnością ci pomoże - warknęła Addie.

background image

- Nie chcę jej.

Zapadła cisza. Jakiś diabeł nie dawał jednak dziewczynie spokoju.

- Oczywiście. Ona przecież nie ma farmy.

Montana ściągnął cugle, wóz wpadł w koleinę, a Addie podskoczyła na siedzeniu i o 

mało nie ugryzła się w język.

- Rebeca mi się nie podoba.

- Przecież z nią tańczyłeś.

- Bo ty nie chciałaś.

Mówił tak spokojnie i przekonywająco, że miała ochotę krzyczeć. Za wszelką cenę 

musiała doprowadzić do kłótni.

- Wyglądałeś jak ten głupi indyk. Milczał jak zaklęty.

-   Rebeca   szeleściła   spódnicą,   a   ty   przebierałeś   nogami.   Myślałam,   że   zaczniesz 

gulgotać. - Nie reagował. - Wypiąłeś pierś i dreptałeś wokół niej jak w tańcu godowym. - 

Montana najwyraźniej nie zamierzał się odezwać. -

Dlaczego nie rozpostarłeś ogona?

- Ściągnął lejce, pociągnął hamulec i zeskoczył z siedzenia. - Co robisz? - spytała 

przestraszona.

- Zejdź - poprosił.

- Nie. - Przycisnęła się plecami do siedzenia, skrzyżowała ręce na piersiach i patrzyła 

przed siebie, przekonana, że Montana zostawi ją na drodze.

- Ależ z ciebie uparciuch! - westchnął i ściągnął ją na ziemię. Nadaremnie próbowała 

mu się wyrwać. Postanowiła, że za żadną cenę nie okaże strachu. Skoro zamierzał odjechać 

bez niej, trudno. Wolała węże i skorpiony od tego potwora.

- Zatańcz ze mną. - Umilkła. - Zatańcz ze mną, Addie - powtórzył.

Nie wiedziała, co powiedzieć.

- Ale nie ma muzyki - wyjąkała z trudem, bo nic innego nie przyszło jej do głowy.

Wyciągnął ramiona i zaczął gwizdać walca.

A ona stała na drodze jak mała, zbłąkana dziewczynka.

Umilkł.

- Proszę...

Nigdy nie doświadczyła równie dziwnego uczucia. Zanim zdążyła się obejrzeć, już 

była w ramionach Montany i wirowała na polnej drodze w takt wygwizdywanej melodii. 

Creed przyciągnął ją do siebie tak mocno, że ich ciała się zetknęły.

Nie   tańczył   w   ten   sposób   z   Rebecą.   Addie   uśmiechnęła   się,   przymknęła   oczy   i 

background image

wyobraziła sobie, że jest królewną z bajki o potworze zamienionym w księcia.

Patrzyła na znajome rysy Montany w świetle księżyca. Kochała tę twarz, na której 

wreszcie malował się spokój. Przeżywała najbardziej romantyczne, cudowne chwile swojego 

życia.

I wirowali tak bez końca wznosząc za sobą tumany kurzu. Addie jednak nie zwracała 

na to uwagi, bo w ramionach ukochanego czuła się tak, jakby stąpała po księżycu.

Zacisnęła się głębiej w pościel i nie otwierała oczu, aby nie zniszczyć wspomnień o 

minionym wieczorze. Nikt by w to przecież nie uwierzył. Montana Creed i Adelaide Amanda 

Pinkney tańczący walca o północy... Zupełnie straciła głowę.

Kochała Montanę już wcześniej, gdyby tak nie było, nigdy nie posunęłaby się tak 

daleko wtedy w sypialni. Teraz jednak po prostu go uwielbiała, choć on nie odwzajemniał 

tych uczuć.

Powiedział tylko, że mu się podoba. Najpierw poczuła się urażona, ale potem doszła 

do wniosku, że w ustach takiego mężczyzny to komplement. Wiedziała, że być może będzie 

jej to musiało wystarczyć.

I na razie wystarczało. Dzięki Creedowi urzeczywistniła swoje dziewczęce marzenie o 

tańcu przy księżycu. Potem jechali przytuleni do domu. Montana odprowadził ją pod same 

drzwi, objął i pocałował na dobranoc. Wiedziała, że zapamięta te chwile do końca życia.

Tymczasem jednak odrzuciła kołdrę i wyjrzała przez okno. Słońce już dawno wstało, 

a w pobliskich eukaliptusach gruchały gołębie, którym odpowiadały drozdy.

Wzgórza wydawały się jeszcze bardziej złociste niż przed tygodniem i przetaczały się 

jak żółte fale po horyzoncie. Ponad nimi wznosiły się zalesione szczyty, stanowiące swoistą 

linię   demarkacyjną   między   ziemią   a   błękitnym   niebem.   Nigdzie   nie   turkotały   hałaśliwe 

tramwaje, w powietrzu nie unosił się dym, wokół nie walał się ani jeden śmieć. Były tylko 

ptaki, obłoki i ostry, świeży zapach drzew eukaliptusowych.

Z rozmarzonym uśmiechem na ustach Addie ubierała się wolniej niż zazwyczaj.

Czuła się młodsza, żywsza, weselsza. Włożyła delikatną bluzkę w kolorze lawendy i - 

dla kontrastu - czarną spódnicę. Włosy upięła w węzeł, nogi wsunęła w wygodne, praktyczne 

chodaki i wyfrunęła z pokoju.

Aby zrekompensować Montanie wszystkie niejadalne posiłki, postanowiła przyrządzić 

wspaniałe śniadanie. Wiadomo, przez żołądek do serca.

Niebawem   na   stole   leżały   już   jajka,   szynka,   cebula,   pomidory   oraz   składniki 

niezbędne do wypieku biszkoptów. Tym razem zabrakło wśród nich gipsu.

Kiedy jednak chciała rozpalić ogień pod blachą, okazało się, że Custus zapomniał 

background image

przynieść drewno. Nucąc walca, wyszła na podwórze.

Montana opierał się o pompę. Miał na sobie rozpiętą koszulę, a z mokrych włosów 

ciekła mu woda. I uśmiechał się do niej takim uśmiechem, o jakim zawsze marzyła.

Odwróciła głowę i zaczęła zbierać drewno.

- Chcesz zatańczyć? - szepnął.

- Nie ma muzyki.

Kiedy zagwizdał pierwsze takty walca, serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi.

Wyciągnęła rękę po kolejną szczapę. Melodia umilkła.

- Nie ruszaj się, Addie! - krzyknął Montana. Rozprostowała gwałtownie plecy.

- Stój spokojnie!

Zamarła. I w tej samej chwili usłyszała grzechotanie.

Nie   wykonała   żadnego   gestu.   Nawet   nie   mrugnęła   powieką.   Niemal   przestała 

oddychać. Powtarzała tylko w kółko słowa modlitwy.

Przed oczami mignęła jej czerwona tkanina koszuli - Montana pobiegł do stodoły, a 

Addie znowu usłyszała grzechotanie. Poczuła ciarki na plecach. Drewniane szczapy ciążyły 

teraz jak ołów. Nie wiedziała, jak długo to wytrzyma.

I wtedy padł strzał. Kula przeleciała tuż obok ucha dziewczyny. Grzechotanie ustało.

Montana szarpnął ją za rękę tak mocno, że upuściła drewno.

- Dobrze się czujesz? - spytał ochrypłym szeptem.

- Tak.

Wziął ją w ramiona i mocno przytulił.

- Myślałem, że nie zdążę... Boże... niewiele brakowało. - Upuścił rewolwer i odchylił 

jej głowę do tyłu. - Boże - powtórzył i okrył pocałunkami twarz dziewczyny.

- Już wszystko dobrze. - Usłyszała, że w głosie Montany czają się demony przeszłości, 

więc to ona zaczęła go uspokajać.

- Nie rozumiesz - szepnął.

- Właśnie, że rozumiem. - Popatrzyła mu prosto w twarz.

- Will mówił mi o twojej matce. Wiem wszystko.

Nie  odezwał się ani słowem. Trzymał ją tylko w ramionach, opierając podbródek o 

czubek jej głowy. A ona wsłuchiwała się w głośne bicie serca mężczyzny.

- Bardzo mi na tobie zależy... Próbowałem ze sobą walczyć, ale już nic na to nie 

poradzę. Proszę, wyjdź za mnie.

- Kocham cię - odparła, patrząc mężczyźnie w oczy. Wyglądał tak, jakby mówienie 

sprawiało mu ból.

background image

- Nigdy nie kochałem żadnej kobiety. Nie znam tego uczucia - jąkał, nie spuszczając 

Addie z oczu. - Zawsze traciłem to, na czym najbardziej mi zależało. Dlatego tak się bałem. A 

na miłości się nie znam. Ale bardzo nie chcę stracić ciebie. Nie chcę, żebyś odeszła. Marzę o 

tym, żeby cię tulić, całować, spać z tobą. I pragnę doprowadzić tę farmę do rozkwitu z twoją 

pomocą.

To będzie nasze wspólne gospodarstwo. - Zamilkł na chwilę. - Będę dla ciebie dobry - 

ciągnął. - Możesz na mnie liczyć. Na pewno cię nie zawiodę, jeśli tylko za mnie wyjdziesz. 

Nic innego nie potrafię ci obiecać, ale wiem, że czeka nas udane życie. Zrobię wszystko, żeby 

tak się stało. Czy to ci wystarczy?

Zapadła długa cisza.

- I będę z tobą tańczył - dodał z niepewnym, trochę kpiącym uśmiechem.

Jak bardzo go kochała! Zależało jej na Montanie bardziej niż na farmie. Musiała się 

jednak przekonać, co jest ważniejsze dla Creeda.

- Zawrzemy umowę?

- Jaką umowę?

- Oddasz mi połowę ziemi, a ja przepiszę na ciebie połowę udziałów w budynkach 

gospodarskich i urządzeniach.  W ten sposób to naprawdę będzie  nasza wspólna farma.  - 

Wstrzymała oddech. Od tej odpowiedzi uzależniała swoją decyzję.

- Wyjdziesz za mnie, jeśli się zgodzę? - spytał z uśmiechem.

- Jeżeli ty się zgodzisz, to ja też. Roześmiał się serdecznie, z ulgą.

- Może policzymy do trzech i razem powiemy: “tak”?

- Dobrze - odparła.

- To znaczy, że za mnie wyjdziesz?

- Nie. Najpierw policzymy do trzech. - Chciała go jeszcze trochę podręczyć. W końcu 

tańczył z Rebecą.

- Raz, dwa, trzy...

Nie powiedzieli ani słowa, tylko wybuchnęli śmiechem.

- Gdzie mamy podpisać? - spytała Addie Leviego Hamiltona.

-   Ty   tutaj,   a   Montana   trochę   niżej.   Potem   oboje   dostaniecie   po   jednej   kopii,   a 

dodatkową otrzyma Wadę, gdy wróci z Sacramento.

- Cieszę się, że w końcu udało się wam jakoś rozwiązać ten problem. Choć z drugiej 

strony złamałem zasady, pracując dla was w niedzielę. Dlaczego tak się wam spieszyło?

- Bałem się, że Addie zmieni zdanie - odparł Montana.

- Podpisz pierwszy - powiedziała dziewczyna, wręczając mu z uśmiechem umowę.

background image

Kręcąc głową, Creed wziął od niej kartkę i umieścił swoje nazwisko we wskazanym 

miejscu. Addie zwlekała przez chwilę ze złożeniem podpisu, żeby trochę go pomartwić.

Levi obejrzał dokument.

-   W   porządku.   Scedowaliście   na   siebie   połowę   udziałów   w   posiadanych 

nieruchomościach. Do Montany należy połowa budynków, do Addie połowa ziemi.

- Świetnie - mruknął Creed. - A teraz wyjdziesz za mnie?

- spytał patrząc na dziewczynę.

Levi zakrztusił się i usiadł na biurku, z trudem chwytając oddech.

- Tak - odparła dziewczyna, klepiąc adwokata po plecach.

- Idziemy! - krzyknął Montana, chwytając ją za rękę. - Dziękuję, Levi! - zawołał już 

od drzwi. - Wyślij te dokumenty na adres farmy, dobrze?

- Nie sądzisz, że należało sprawdzić, czy nic mu się nie stało? - spytała Addie już w 

powozie.

- Levi jest zdrowy jak byk, a ja nie zamierzam czekać - odparł pospiesznie Montana i 

pognał naprzód w kierunku kościoła.

Gdy dotarli na miejsce, drzwi były jednak zamknięte.

- Niech to piekło pochłonie! - wrzasnął Montana. - Od kiedy kościoły są nieczynne w 

niedziele?

- To było bardzo odważne albo bardzo głupie - powiedziała Addie.

- O czym mówisz? - spytał, wskakując na wóz.

- O przeklinaniu na schodach kościoła. W dodatku w świąteczny dzień - powiedziała 

sucho.

- Gdzie może być pastor w niedzielne popołudnie?

- W domu albo na obiedzie u któregoś z parafian. - Poprawiła spódnicę. -

Moglibyśmy zaczekać do...

- Nie! - krzyknął, pociągając gwałtownie za lejce.

W kilka minut później dojechali pod dom wielebnego Fromera. Montana zeskoczył na 

ziemię i otworzył z haczyka małą, białą furteczkę prowadzącą do ogródka, w którym rosły 

aksamitne   petunie   i   wysokie   lwie   paszcze.   Stanąwszy   na   ostatnim   stopniu,   zapukał 

niecierpliwe do drzwi i zakołysał się na obcasach.

Pewnie klnie jak szewc - pomyślała Addie, uśmiechając się pod nosem.

Niecierpliwość Montany sprawiała jej przyjemność.

Po  zabiciu   węża,   kiedy   uzgodnili   plany   na   przyszłość,   Montana   poganiał   ją   przy 

śniadaniu,   a   zaraz   potem   zaciągnął   do   wozu.   Już   po   chwili   siedzieli   u   Hamiltona   i 

background image

podpisywali   umowę.   Levi   -   sądząc   po   gwałtownym   ataku   kaszlu   -   nie   miał   pojęcia   o 

zamiarach Creeda.

Montana znowu załomotał do drzwi. Addie pomyślała, że wielebny zapewne wyszedł 

i będą musieli na niego czekać, na co ona również nie miała najmniejszej ochoty.

Wtedy nagle otworzyły się drzwi i stanęła w nich pani Fromer, ocierając dłonie o 

fartuch. Addie pomachała do niej nieśmiało. Nie poszła na mszę tego ranka, więc czuła się 

winna.

Żona   pastora   rozmawiała   przez   chwilę   ze   swoim   gościem,   a   zaraz   potem   Creed 

wskoczył na wóz z zadowolonym uśmiechem na twarzy.

- Jedziemy do kościoła. Wielebny spotka się tam z nami za pół godziny. Na razie 

naprawia cysternę.

W trzy kwadranse później nadal czekali. Addie siedziała na stopniach, a Montana 

krążył   w   kółko   jak   tygrys   w   klatce.   Wreszcie   nadjechał   upragniony   powóz,   a   wielebny 

Fromer pomógł wysiąść żonie.

- Przykro mi, że to tak długo trwało. Nie umiem uruchomić tej pompy - powiedział, 

chowając klucz do kieszeni. - Przywiozłem małżonkę, bo będziemy potrzebowali świadka. 

Zdaje się, że zależy wam na czasie.

Addie zaczęła się zastanawiać, czy to możliwe, aby pastor wyczuwał grzesznika na 

milę. Wielebny Fromer miał bowiem taką minę, jakby dokładnie wiedział, co zaszło między 

Addie i Montana. Poczuła, że się rumieni.

- Żadne z nas nie ma rodziny, więc nie będziemy zapraszać gości. - Montana objął 

Addie ramieniem i przyciągnął ją do siebie. - A moja przyszła żona jest bardzo romantyczna. 

Jej rodzice obchodziliby dzisiaj rocznicę ślubu, więc pomyślała, że to wymarzony dzień na jej 

własne wesele - skłamał ratując honor dziewczyny. - Prawda, kochanie? - dodał natychmiast, 

ściskając lekko jej ramię.

Addie poprosiła w myślach Boga o wybaczenie i skinęła głową.

-   W   takim   razie   zaczynajmy   -   powiedział   wielebny.   Odwrócił   się   i   podszedł   do 

ołtarza. Wydobył wielką księgę zza ambony, zajął miejsce po lewej stronie organów i kazał 

narzeczonym złączyć dłonie.

Gdy wypowiadał słowa sakramentu, przez głowę Addie przelatywało tysiące myśli.

Czy aby na pewno podejmowała właściwą decyzję? Montana mówił wprawdzie, że 

mu na niej zależy, ale czy to wystarczy, aby stworzyć prawdziwy dom? Wychować dzieci? 

Zaczęła się bać.

Jakimś dziwnym zrządzeniem losu Montana w tej samej chwili ścisnął jej dłoń.

background image

Może   potrafił   czytać   w   myślach?   W   dodatku   mrugnął   do   dziewczyny 

porozumiewawczo.

Niczego więcej nie pragnęła. Skoro przez całe życie zamierzał tańczyć  z nią przy 

księżycu i mrugać, tak jak przed chwilą, nie miała powodu do obaw.

- Czy ty... - Pastor urwał i popatrzył pytająco na Addie.

- Adelaide Amando Pinkney - podpowiedziała.

- Czy ty, Adelaide Amando Pinkney, chcesz pojąć za męża... - Znowu zawiesił głos.

- Montanę Bartholomewa Creeda.

Nie mogła powstrzymać uśmiechu. Bartholomew? Tak miał przecież na imię jeden z 

apostołów...   Wyobrażając   sobie   Montanę   przy   Ostatniej   Wieczerzy,   omal   nie   dostała 

czkawki.

Montana   ścisnął   rękę   dziewczyny,   tym   razem   naprawdę   mocno,   więc   przygryzła 

wargę. Zdała sobie sprawę, że wszyscy patrzą na nią wyczekująco.

- Czy ty, Adelaide Amando Pinkney, bierzesz Montanę Bartholomew...

Znowu się uśmiechnęła.

- ...Creeda za małżonka, przyrzekasz mu miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz 

to, że go nie opuścisz aż do śmierci?

- Muszę odpowiedzieć pierwsza?

- Addie - syknął ostrzegawczo Montana.

- Dlaczego ja? - spytała z oburzeniem, nadal pamiętając, jak ten łotr tańczył z Rebecą. 

- Proszę najpierw spytać jego.

- To by było zupełnie niezgodne z regułą - odparł wielebny, przenosząc wzrok na 

Montanę.

- Jak wszystko, co robi moja narzeczona - odparł Creed z lekkim uśmiechem.

- Czy ty, Montano Bartholomew, chcesz pojąć tę oto Amandę Adelaide za żonę i 

przyrzekasz   jej   miłość,   wierność   i   uczciwość   małżeńską?   Oraz   to,   że   będziesz   się   nią 

opiekował, dopóki śmierć was nie rozłączy?

- Tak - odparł Montana głębokim głosem księcia z najpiękniejszych snów.

- A ty, Adelaide Amando, czy bierzesz tego oto Montanę Bartholomew za męża i 

przyrzekasz, że go nie opuścisz aż do śmierci?

- Tak - odparła, ale zabrzmiało to jak skrzek.

- Macie obrączki? - spytał pastor.

Czekała spokojnie, zastanawiając się, co zrobi Montana. Przecież nie miał czasu kupić 

obrączek. Zaskoczył ją jednak bardzo, wyciągając z kieszeni spodni maleńki pierścionek. Z 

background image

westchnieniem ulgi otworzyła nerwowo zameczek torebki i wyjęła z niej obrączkę ojca.

Montana znowu wziął Addie za rękę, a ona popatrzyła na ich złączone dłonie. Gdy 

mieli   już   na   palcach   obrączki,   wiążące   ich   na   dobre   i   złe   do   końca   życia,   ścisnęło   ją 

wzruszenie.   Przez   jedną   krótką   chwilę   odnosiła   wrażenie,   że   cała   rodzina   zebrała   się   w 

kościele i patrzy na nią z aprobatą. Urok jednak prysł, gdy tylko wielebny ogłosił ich mężem i 

żoną.

Montana obdarzył ją uśmiechem, o którym tak długo marzyła, a potem pochylił się 

nieco i cmoknął ją w policzek.

Addie oniemiała ze zdumienia. Spodziewała się zupełnie innego pocałunku.

Fromerowie natychmiast im pogratulowali, więc zdobyła się na to, aby przykleić sobie 

do ust sztuczny uśmieszek. Bardzo się martwiła. Do Montany należała teraz połowa farmy, a 

poza tym byli małżeństwem. Może jednak tylko na tym mu zależało?

Addie poczuła się tak, jakby połknęła dynamit, który mógł lada chwila eksplodować. 

Popatrzyła  pustym  wzrokiem na swego małżonka. Creed wyjął właśnie z kieszeni zwitek 

banknotów i chciał wręczyć je wielebnemu, który jednak pokręcił głową.

- Znasz się na takich pompach?

- I owszem - odparł Montana.

- W takim razie, zamiast datku, pomóż mi uruchomić pompę. Montana popatrzył na 

niego z niedowierzaniem.

- Poproszę Boga, by ci przebaczył te wszystkie opuszczone nabożeństwa. - Wielebny 

przekupywał go bezwstydnie, a jednocześnie stanowczo.

I odniósł sukces. Przez następne dwie godziny Addie siedziała w saloniku pastora, 

przypisując   swemu   świeżo   poślubionemu   małżonkowi   najbardziej   niegodziwe   intencje. 

Zanim zjedli obiad i przejechali przez miasto, zrobiło się ciemno, a dziewczyna popadła w 

ponury nastrój.

Kiedy minęli więzienie - ostatni budynek na rogatkach - Montana skierował powóz na 

drogę prowadzącą na farmę i przystanął, co Addie zauważyła jednak dopiero po dłuższej 

chwili.

- Po co się zatrzymałeś?

- Po to.

Wziął ją w ramiona i zamknął wargi na jej ustach. Całował ją tak, jakby czekał na to 

całą wieczność.

- Miałem na to ochotę już w kościele, ale bardzo się bałem nas zdradzić. W końcu tyle 

czasu mieszkaliśmy razem... ludzie zaczęliby gadać. I tak będą plotkować, ale do tej pory 

background image

uważali   nas   raczej   za   wrogów   niż   kochanków.   Sądzę,   że   mój   pośpiech   i   ten   niewinny 

pocałunek przemawiają raczej na naszą korzyść.

Kosztowało mnie to jednak trochę silnej woli - wyjaśnił Montana, uśmiechając się 

smutno.

Addie natomiast pojaśniała jak horyzont o wschodzie słońca. Zarzuciła mu ręce na 

szyję i pocałowała namiętnie. Gdy wreszcie się od siebie oderwali, Montana oparł czoło o jej 

piersi, próbując odzyskać panowanie nad sobą.

- Zaczekaj chwilę - wychrypiał.

Zaległa cisza. Oboje wsłuchiwali się w dźwięki nocy.

- Lepiej jednak jedźmy do domu - powiedział. - Miałem wprawdzie inne zamiary, ale 

jeszcze wytrzymam.

Podróż dłużyła się niemiłosiernie. Montana podjechał pod stopnie ganku i zeskoczył 

na ziemię, a potem, gdy ujął Addie w talii, musnął wargami jej usta i jęknął.

- Najchętniej wziąłbym cię od razu, tutaj, nie czekając na nic. Idź do domu.

Muszę zająć się zaprzęgiem. Zaraz do ciebie przyjdę.

Z   trudem   poruszając   nogami,   weszła   do   domu   i   skierowała   się   do   sypialni,   nie 

zapalając nawet świateł.

Zerknąwszy   na   łóżko,   przełknęła   ślinę   i   otworzyła   okna   na   oścież.   Usiadłszy   na 

parapecie, powiodła wzrokiem po pokoju, który należał teraz do nich obojga.

Przez resztę swego małżeńskiego życia miała tu sypiać z Montana.

Na schodach rozległe się ciężkie kroki, a zaraz potem jej małżonek stanął w progu, 

popatrzył   na  nią   wyczekująco  i  zaczął   rozpinać  koszulę,   a  Addie  sięgnęła  do  perłowych 

guziczków  bluzki. Naśladowała  każdy gest mężczyzny.  Kiedy on rozpiął kołnierzyk,  ona 

uczyniła to samo. W ślad za nim zrzuciła koszulę i rozpięła pasek.

- To ty powinnaś zaczynać - uśmiechnął się Montana. - Masz więcej ubrania.

Uśmiechnęła się, gdy zaczął ściągać buty.

- Ja potrzebuję haczyka - powiedziała.

- W takim razie zdejmij co innego.

Rozpięła   więc   kamizelkę   osłaniającą   gorset   i   zrzuciła   halkę.   Została   w   gorsecie, 

pończochach,   podwiązkach   i   majtkach.   Zaczęła   liczyć.   Montana   miał   jeszcze   skarpetki, 

kalesony i podkoszulek.

- Teraz te frymuśne majteczki - zażądał, kiedy sięgnęła do podwiązek.

Postanowiła, że nie będzie się spieszyć. Zaczęła bawić się tasiemką.

- Addie - powiedział ostrzegawczo.

background image

Popatrzyła mu prosto w oczy, uśmiechnęła się i pociągnęła za koronkowy sznureczek. 

Majteczki jednak nie opadły na podłogę; zatrzymały się na biodrach.

- Pozbądź się ich - zażądał, zrzucając skarpetkę. -1 zdejmij coś jeszcze.

Zrobiła, co kazał, stając przed nim w samym  gorsecie sięgającym  połowy bioder, 

podwiązkach   i   ciemnych   pończochach.   Zupełnie   nie   rozumiała,   dlaczego   nie   odczuwa 

wstydu. Ale wystarczyło jej tylko spojrzeć w oczy Montany, aby zrozumieć swą kobiecą siłę.

Gdy zaczął rozpinać rozporek, okazało się, że nie nosi bielizny.

- Gdzie jest twój haczyk do butów? - spytał, zrzucając spodnie. Nie mogła wykrztusić 

ani słowa, więc wskazała tylko na komodę.

Montana odwrócił się do niej plecami. Miał szerokie, muskularne ramiona, wąskie 

biodra, umięśnione pośladki.

Gdy znów stanął do niej twarzą, jej wzrok znalazł się akurat na wysokości podbrzusza 

mężczyzny. Nie zamknęła jednak oczu, nawet się nie zarumieniła.

Pragnęła na niego patrzeć.

Ukląkł i odpiął jej buty, podwiązki, a na końcu gorset. Poczuła jego wargi na żebrach, 

sutkach, piersiach, biodrach. Gdy przesunął usta niżej, jęknęła, zagryzła wargi i ścisnęła w 

dłoniach prześcieradło, a w jej oczach zalśniły łzy.

Nie przerywał pieszczoty, dopóki dziewczyną nie targnęły gwałtowne skurcze.

Kiedy wreszcie otworzyła oczy, wszedł w nią tak, jakby pragnął sięgnąć jej duszy, a 

potem kochał się z nią długo wolnymi, posuwistymi ruchami.

- Proszę... - szepnęła w końcu. Na jej twarzy malowała się ekstaza.

Popchnął ją lekko na materac i kilkoma gwałtownymi pchnięciami doprowadził ich 

oboje do paroksyzmu rozkoszy.

Obudziła   się,   czując   na   piersiach   ciepły   oddech   swego   męża.   Jęknęła   cichutko   z 

zadowolenia, a on zaczął się śmiać.

- Spać mi się chce - szepnęła, gładząc delikatnie włosy na piersi Montany.

- Wiem. Nie dajesz rady? Auu! - wrzasnął, bo Addie go ugryzła.

- Trudno wytrzymać z kimś, kto ani przez chwilę nie może leżeć spokojnie.

- Będzie pani musiała jakoś to wytrzymać, pani Creed. Nazwał ją panią Creed.

Zerknęła na złoty pierścionek na serdecznym palcu.

- Należał do mojej matki - powiedział, idąc za jej wzrokiem.

- Jest piękny. - Na wypukłej części obrączki wyobrażającej girlandę z liści złoto lśniło 

prawdziwie pięknym blaskiem, odcinając się od matowego, niemal czarnego tła.

- Twoją obrączkę nosił mój ojciec - szepnęła. Patrzył przez dłuższą chwilę na proste, 

background image

złote kółko.

- Dziękuję - powiedział.

Zaległa cisza. Słyszeli tylko szum eukaliptusów.

- Montano...

- Mmm?

- Kto wymyślił dla ciebie imiona?

- Czy rodzice cię nie uczyli, że nie należy się wyśmiewać z cudzych imion?

Zachichotała.

- Bardzo mi przykro, ale wcale nie wyglądasz jak Bartholomew.

- A jak wygląda prawdziwy Bartholomew? Zrobiła bardzo poważną minę.

- Musi przede wszystkim być brunetem.

- Dlaczego?

- Bo wtedy pasuje do niego zdrobnienie Bart.

- Rozumiem. Co jeszcze?

- Ma jasne oczy, jest niski... Jego znak szczególny to brak podbródka.

- A Montana?

- Montana bardzo mi się podoba. To imię naprawdę do ciebie pasuje.

-   Wymyśliła   je   moja   matka,   pół-Hiszpanka.   Byłem   bardzo   dużym   dzieckiem,   a 

Montana po hiszpańsku znaczy góra.

- A Bartholomew?

- Farmer. - Głos mu się zmienił, zaczęła w nim pobrzmiewać jakaś gorzka nuta. -

Ojciec dzierżawił farmę. Marzył o własnej.

- Co się stało?

- Umarł - powiedział zimno, a dziewczyna  bała się pytać o cokolwiek. Wiedziała 

zresztą, że nie uzyska już żadnych informacji. Jednak nawet na podstawie tego, co usłyszała, 

potrafiła   wyciągnąć   odpowiednie   wnioski.   Ta   farma   musiała   dla   niego   ogromne   dużo 

znaczyć.

- A co ty sądzisz o moich imionach? - spytała, żeby zmienić nastrój. - Jak na przykład 

wygląda typowa Amanda?

- Na pewno blondynka - odparł po dłuższej chwili milczenia. Nie odezwała się.

- Ma duże niebieskie oczy. Addie zacisnęła usta.

- Kręcone włosy - wyliczał - słodki uśmiech i w żądny wypadku - zawiesił głos - nie 

może być zbyt niska.

- Ty potworze! - krzyknęła Addie, dając mu kuksańca między żebra.

background image

Zaśmiał się i przewrócił ją na plecy.

- Amanda znaczy miła - powiedziała, zadzierając nos.

- Jesteś miła... - szepnął, dotykając wargami jej ust.

Nagle   rozległ   się   głuchy   huk.   Montana   podniósł   gwałtowni   głowę,   przerywając 

pocałunek.

Addie uniosła głowę i spojrzała w kierunku okna, przytulając się lękliwie do swego 

małżonka.

I  wtedy  usłyszeli,   jak  Custus  i  Willie  wyśpiewują  chrapliwi   wulgarną  piosenkę   o 

małżeństwie.

- Hej tam! - wrzasnął Custus, kiedy wreszcie skończyli zawodzić. - Skończcie na razie 

to, co tam wyrabiacie. Posłuchajta lepię kociej muzyki.

Metal trzasnął o metal.

- Idźcie stąd! - wrzasnął Montana, chowając głowę w poduszkę - Tylko ostatnie głupki 

obrączkują się w niedzielę. To ani chyb przynosi pecha.

- Custus czknął głośno. - Przeklęta whis - wymamrotał pod nosem.

- I w dodatku nic nie mówiliście! - wrzasnął Willie.

- Niektóre ludziska to zupełnie rozum postradały. Chcą się trochę wody napić, a do 

studni skaczą.

Will zaśmiał się głośno, a Custus zarechotał. Addie mogłaby przysiąc, że aż uderza się 

po kolanach z radości. Po chwili rozległ się szept, a potem głośne gdakanie.

- Uważaj, co byś jej łba nie ukręcił.

- Przepraszam - mruknął Willie i znowu dostał czkawki.

- Tfu tfu na psa urok! Jak kura gdacze po weselu, to i małżeństwo się uda...

Addie z trudem powstrzymywała się od śmiechu, a Montana zaklął jak szewc.

- Nie widzieliście na drodze białego psa, no nie? Nie odpowiedzieli.

-  Bo na takiego drania to nawet stary Custus nie zna lekarstwa. - Czknął głośno. - 

Will, zostawże już te gdakajły.

- Co mam z nimi zrobić?

- W głowie ci się pomieszało czy jak? A zabierzże je do kurnika! - Urwał. -

Dawaj te kuraki!

Montana zerwał się z łóżka. -? Gdzie mój pistolet?

- Przecież nie możesz ich zastrzelić! - krzyknęła przerażona. Stanął goły jak święty 

turecki w progu sypialni.

- Nie, ale mogę pogonić im kota - rzucił i zniknął.

background image

- Custus! Wracaj  do łóżka! - ostrzegła  Addie. Odpowiedziała  jej  cisza. Po chwili 

dotarł do niej szczęk bramki kurnika. Czekała.

Montana wśliznął się do pokoju z pistoletem w ręku i podszedł do okna.

- Chyba sobie poszli - szepnęła. Zaciągnął żaluzje i wystawił lufę na zewnątrz.

Z   podwórza   nie   docierał   do   sypialni   nawet   najsłabszy   szelest.   Addie   oparła   się 

wygodnie o poduszki.

- Dobrze, że się ochajtnęliście. Nic tak nie pomaga na kurzajki jak obrączki.

Trzeba tylko...

Montana nacisnął spust.

- Boże słodki! Ustrzeliłeś mi ostatnie cygaro! Odłożywszy pistolet, Creed wśliznął się 

do łóżka. Leżeli przez chwilę, czekając w napięciu.

- Zabieramy tyłek w troki, Willie. I przynieś tu komu szczęście, człowieku, a zaraz 

oberwiesz po du... - Nie dokończył, bo dostał ataku czkawki.

- Jesteś szczęśliwa? - spytał Montana, przyciągając do siebie Addie, gdy dręczyciele 

odeszli.

- Pewnie. - Zaśmiała się i popatrzyła z uwielbieniem na obrączkę. - Teraz, ilekroć 

dotknę mego męża, będę mogła wyleczyć kurzajki!

Nosowy, ostry krzyk jastrzębia przeciął powietrze nad wybiegiem dla kurcząt.

Addie   rzuciła   swoim   podopiecznym   kolejną   garść   ziarna   i   spojrzała   w   górę, 

przysłaniając oczy od słońca. Niebiesko-czarna jaskółka z rudą główką odważnie atakowała 

drapieżnika, dziobiąc  go w rozłożysty ogon. Bardzo często widywało  się te małe  ptaszki 

dokuczające jastrzębiom, które odważyły się podlecieć zbyt blisko gniazd umieszczonych pod 

okapem stodoły. Dziewczyna nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Kiedy Montana po raz 

pierwszy zobaczył tę parę, powiedział, że jaskółka jest tak samo nieznośna jak Addie, bo 

uparcie ciosa kołki na głowie biednemu, zahukanemu jastrzębiowi.

Addie otrzepała ręce i fartuch, a potem popatrzyła na południowe pole, gdzie jeszcze 

kilka dni temu złota pszenica szumiała na wiejącym od południa wietrze niczym sucha trawa. 

Teraz pole zostało już skoszone i przypominało płową szczecinę.

Od   strony   północnego   pola   dobiegł   ją   stukot   drewnianej   maszynerii   i   dudnienie 

żniwiarki ciągniętej przez trzydzieści trzy muły.

Addie patrzyła, jak specjalnie do tego celu wynajęta załoga manewruje kombajnem 

firmy  Best   Company.  Montana   powiedział,  że   kończą  się   już  żniwa   i  ekipa   pojedzie  do 

Latimerów, gdzie będzie pracować przez kolejne kilka tygodni.

Żniwna   załoga   -   w   przeważającej   większości   złożona   z   członków   rodziny   Blue   - 

background image

zajechała na farmę przed dwoma tygodniami. Było na co popatrzeć. Parobcy siedzieli na 

dwóch wozach, za którymi jechała kuchnia, czyli specjalne drewniane pudło ustawione na 

kołach. Kuchnia wyglądała zupełnie jak wagon kolejowy, tyle że jej okna zasłaniało szare 

płótno, a z okrągłego dachu wystawała rura od piecyka. Za kuchnią toczyły się wozy, na 

których   umieszczono   wodę   i   jedzenie   dla   pracowników   oraz   bydła.   Na   końcu   turkotała 

żniwiarka, przezwana Blue’s Big Boy.

Addie nigdy nie widziała takiej plątaniny drewna, metalu, krążków i kółek.

Tak naprawdę zdziwiła się jednak dopiero wtedy, gdy Montana zabrał ją na żniwa.

Do Big Boya zaprzęgnięto trzydzieści trzy muły, a poganiał je stary George, siedzący 

na specjalnym podwyższeniu niczym marynarz na statku. Mając do dyspozycji jedynie dwie 

pary lejców, przeprowadzał zaprzęg przez pole, a kombajn ścinał pokos szerokości dziesięciu 

metrów. Następnie wymłócone w Big Boyu ziarno spadało na ogromny wóz, prowadzony 

przez Custusa, Willa i Montanę.

Pracę zajmującą niegdyś miesiąc można było teraz wykonać w ciągu dwóch tygodni.

Okazało się, że niegdyś rodzina Blue zatrudniała czterdziestu robotników najemnych, 

a wraz z wynalezieniem kombajnu zredukowała tę liczbę do dwóch, trzech parobków. Addie 

pomyślała, że dzięki temu życie pani Blue stało się z pewnością łatwiejsze. Nie mogła sobie 

wyobrazić gotowania i prania dla takiej liczby ludzi.

Jak na razie opierała swoją trójkę, a i tak miała wrażenie, że ta praca nigdy się nie 

kończy. Ubrania - nawet po wypłukaniu pod pompą - trzeszczały od piasku.

Musiała je trzepać. Obsługiwanie czterdziestu mężczyzn wydawało się jej niemożliwe.

Oczywiście, gdyby Montana ją o to poprosił, harowałaby nawet dla setki parobków. 

Spędziła   z   mężem   najszczęśliwsze   miesiące   swego   życia,   dzięki   którym   sama   czuła   się 

wyjątkowa’.   Tak   często   widywała   na   jego   twarzy   wymarzony   niegdyś   uśmiech.   To   on 

nauczył jej ciało miłosnej pieśni. Wystarczyło, aby lekko się dotknęli, a już przeskakiwała 

między nimi iskra namiętności.

Tak   wiele   się   przy   nim   nauczyła,   nie   tylko   sekretów   ciała.   Dowiedziała   się,   że 

mężczyźni widzą wszystko w zupełnie innym świetle i dlatego - choć tak świetnie zgadzała 

się z Montana w małżeńskiej sypialni - często wyrażała zupełnie przeciwne opinie na temat 

najróżniejszych spraw. Miała też odmienne upodobania.

Montana  wstawał wcześnie  jak skowronek, głodny i pełen  energii  do działania,  a 

Addie jęczała i marudziła, dopóki nie zagroził jej klapsem.

Addie rzucała ubrania, gdzie popadnie, on swoje starannie rozwieszał. Niestety, buty 

zostawiał w najdziwniejszych miejscach, tak że można się było o nie przewrócić. Raz nawet 

background image

musiała zagrozić mężowi, że ugotuje je na kolację, jeśli nie zabierze ich z progu.

Montana mył zęby sodą oczyszczaną, a ona proszkiem miętowym. Golił się często, ale 

kiedy Addie brała nożyczki do ręki, by przystrzyc sobie włosy, drżał ze strachu jak liść, że 

obetnie ich za dużo.

Dotrzymał również słowa. Na weselu Widdermanna tańczył tylko z nią, nie poprosił 

nawet Rebeki Latimer. Tak samo zachował się na święcie z okazji czwartego lipca.

Wtedy   wirował   z   nią   wokół   stodoły   Johnsona   i   gwizdał   coś   do   ucha,   by   znowu 

przypomniała sobie polną drogę w świetle księżyca.

Wspomnienia  Addie zakłócił  nagle turkot ogromnego  wozu. Montana  zeskoczył  z 

kozła i uśmiechnął się promiennie.

- Jakie mam szanse na buziaka, pani Creed?

- Pocałuję cię, jeśli Custus przestanie kląć.

- Fatalnie. - Zerknął na swoje brudne ubranie. - W takim razie muszę ci go skraść.

Ruszył ku niej z wyciągniętymi ramionami. Addie wrzasnęła jak opętana, po czym 

pobiegła, ile sil w nogach, w stronę drzewa.

- Ani mi się waż! - krzyknęła, obejmując gruby konar.

- Bardzo szybko się ruszasz jak na starą mężatkę z krótkimi nóżkami!

- Nie chcę mieć słomy na ubraniu! A jak na swój wzrost mam bardzo długie nogi - 

odparła wyniośle, nie spuszczając Montany z oka. Mógł się na nią przecież rzucić w każdej 

chwili.

- Obiecałaś mi miłość, posłuszeństwo i szacunek, pamiętasz?

-   Przysięgę   najpierw   składałeś   ty,   a   ja   nigdy   nie   obiecywałam,   że   będę   całować 

takiego brudasa.

Wyprostował się natychmiast.

- Masz rację.

Odwrócił się i odszedł. Addie nie wierzyła własnym oczom.

- Dokąd idziesz? - spytała.

- Wracam do pracy. - Pomachał jej ręką, ruszając w stronę wozu. Stała tak przez 

chwilę, nieco urażona, że zrezygnował tak szybko. W końcu jednak wzruszyła ramionami i 

skierowała się na werandę.

Zaatakował ją z tyłu, przewrócił się na plecy i pociągnął ją za sobą.

- Ty potworze! - wrzasnęła, z trudem kryjąc uśmiech. - Puść mnie natychmiast!

- To cię będzie drogo kosztować.

Addie popatrzyła mu w oczy. Tak bardzo go kochała, nawet z tą brudną twarzą.

background image

- Oto twój buziak. A teraz pozwól mi wstać. - Zaśmiała się serdecznie.

- Jeszcze. - Oboje wiedzieli, że to słowo działa jak spust. Montana zdjął rękę z jej 

pleców, odsunął włosy z twarzy i popatrzył na nią tak, jakby czegoś szukał. Ujął delikatnie jej 

twarz i cmoknął lekko w usta.

- Później - szepnął.

Addie westchnęła, a on nagle się roześmiał i posmarował jej twarz błotem i brudem, 

za co dziewczyna nazwała go imionami wszystkich możliwych gruboskórnych zwierząt, o 

jakich słyszała.

W końcu przestał, ale nadal nie spuszczał wzroku z jej twarzy.

- Teraz   wyglądasz   jak  prawdziwa  żona  farmera  -  Usiadł   przy niej,  nie  zwracając 

uwagi na kuksańce, a potem wstał i podniósł swoją małżonkę. Popołudniowe słońce świeciło 

jej przez ramię. Aby na niego popatrzeć, musiała dobrze wyciągnąć szyję.

- Żniwa skończone, Addie, a my doczekaliśmy się najlepszych plonów. Urządzimy 

dzisiaj ucztę? - spytał przymilnie.

- Jaką ucztę?

- Spakuj dla nas obiad, a zabiorę cię w pewne szczególne miejsce. -

Podekscytowany i dumny, zachowywał się jak chłopiec który wygrał garść sztucznych 

ogni z okazji czwartego lipca. Wiedząc jedynie tyle, że pragnie z nim dzielić swój sukces, 

czuła się lekka jak piórko. Gdy Montana dał jej klapsa i wrócił na pole, pobiegła do domu.

Na   kuchennym   stole   zadźwięczało   złoto.   Addie   stała   przy   spiżarni   patrząc,   jak 

Montana wypłaca pieniądze rodzinie Blue. Wyjął woreczek monet i układał je teraz w małe 

stosiki. Nigdy dotąd nie rozmawiała z mężem o pieniądzach. Montana zawsze płacił złotymi 

monetami.   Nigdy   banknotami.   Była   bardzo   ciekawa,   w   jaki   sposób   robił   te   pieniądze. 

Pragnęła go zapytać,  czym  się zajmował, zanim się spotkali, ale widziała, że mąż wraca 

niechętnie do przeszłości. Stanowiło to dla niej tajemnicę i powód do niepokoju.

Ona   opowiedziała   Montanie   o   rodzinie,   przeżyciach   z   college’u,   a   także   o 

dzieciństwie. Śmieli się nawet razem z Hilary. Czasem u Latimerów wspominali jej ciotkę i 

wuja,   którego   Addie   nie   znała.   Montana   uczestniczył   w   tych   rozmowach,   choć   nigdy 

dobrowolnie nie mówił o swojej przeszłości. Zadała mu kiedyś parę pytań, na które zawsze 

otrzymywała wymijające odpowiedzi. Choć Montana zdawał sobie sprawę z tego, że Addie 

wie, jak zmarła jego matka, świadomie unikał tego tematu.

Bywał  zamyślony,  a gdy robiło się gorąco, łatwo wpadał w złość. Addie  myślała 

czasem, że po prostu nie lubi upałów. W końcu podczas ich pierwszej rozmowy o mało jej 

głowy nie urwał. Widocznie wysokie temperatury fatalnie na niego wpływały.

background image

Nie chciał też rozmawiać o kolei. Ten temat działał na niego jak czerwona płachta na 

byka. Raz przy takiej okazji wylał nawet na siebie gorącą kawę.

Pewnego razu Addie weszła do stodoły i usłyszała, jak Montana gawędzi z Willem o 

jakimś  wydarzeniu  z dzieciństwa.  Wspominali  coś wtedy o Mussel Slough, ale  usłyszała 

zaledwie   końcowy   fragment   rozmowy,   bo   na   jej   widok   mężczyźni   natychmiast   zamilkli. 

Montana uważał, że mówienie o sobie przypomina wyszukiwanie włosa na żabie.

Rodzice Addie nie mieli przed sobą tajemnic. Prowadzili uczciwe, rodzinne życie.

Dziewczynka   mogła   poruszać   ze   swoim   ojcem   wszystkie   tematy.   Gdyby   on   żył, 

zwierzyłaby mu się na pewno ze swoich problemów małżeńskich. I choć Montana był dla niej 

dobry, Addie zdawała sobie sprawę z tego, że dopóki mąż się przed nią nie otworzy, dopóty 

nie będzie między nimi miłości.

- No, załatwione - rzekł, obejmując ją w talii. - Spakowałaś już obiad? -

Wyciągnął szyję, żeby obejrzeć koszyk.

- Tak. I to też będzie niespodzianka.

- Spalona wołowina i ołowiane biszkopty?

- Nie. - Pokręciła głową. - Sucha szynka,  puree z kartofli i chili - oznajmiła,  nie 

pozwalając mu jednak zajrzeć do środka.

- Będziemy tu stać cały wieczór czy pojedziemy wreszcie na przejażdżkę?

- Proszę się tak nie denerwować, pani Creed. Jak tylko sprzedam tę pszenicę, będzie 

pani żoną bardzo bogatego farmera.

- Pamiętaj, że połowa zbiorów należy do mnie - odparła zadzierając nos.

Przewrócił oczami.

- Bez przerwy ktoś mi przypomina o naszej umowie i skarży się, ile pieniędzy z mego 

powodu przegrał. A Custus jest najgorszy.

- Pomógł jej zająć miejsce, po czym sam wskoczył na kozioł.

- Skoro jednak połowa tej pszenicy należy do ciebie, to znaczy, że poślubiłem bogatą 

kobietę. - Mrugnął na nią i ruszyli na zachód.

W dwie godziny później, kiedy zjedli już pieczone kurczaki, Addie zaczęła ocierać się 

plecami o pień jaworu.

- Coś cię swędzi? - spytał Montana, nie podnosząc głowy z jej kolan.

Przytaknęła, nie przestając masować mu skroni. Zamknął oczy.

- To pewnie ta sieczka - mruknął z uśmiechem.

- Boże! Nie chcę już na nią patrzeć! Mam raz na zawsze dosyć żniw.

- Aż do następnego roku! - zaśmiał się Montana.

background image

- Mhm - odparła od niechcenia, rozkoszując się wspaniałym krajobrazem.

Słońce zaczęło się już chować za wzgórza, Rozciągało się przed nimi pole dzikich 

kwiatów, różowych laków, żółtych i fioletowych dzwonków. Addie wciągnęła głęboko słodki 

zapach.

Nieopodal płynął potok, na niebie krążyły sępy, a ponad polem kołował rój moskitów.

Nad   wodę   przybiegły   dwa   małe   łosie.   Większy   -   płowa   łania   -   zatrzymał   się 

niepewnie.   Wyraźnie   węsząc   niebezpieczeństwo,   łania   popatrzyła   na   Addie   i   Montanę, 

podczas   gdy   jej   towarzysz   szczypał   spokojnie   trawę.   Nagle   łania   zamerdała   krótkim 

ogonkiem i oba czworonogi uciekły tak szybko, że dziewczyna zaczęła się zastanawiać, czy 

naprawdę je widziała.

- Piękne zwierzęta - powiedział Montana. Milczała chwilę.

- Kocham Kalifornię! - wyznała Addie z przekonaniem. Creed zaśmiał się głośno.

- Czy ty się tutaj urodziłeś? - spytała cicho, wstrzymując oddech. Znowu przymknął 

oczy.

- Nie - odparł w końcu.

- Więc gdzie?

- W Iowa.

Addie uśmiechnęła się. Odpowiadał krótko, ale przynajmniej udzielał jej informacji.

- Zawsze zajmowałeś się farmą?

- Nie.

- To co robiłeś przedtem?

Milczał chwilę.

- Wszystkiego  po trochu. - Uniósł głowę, otworzył  oczy.  Powiódł  palcami  po jej 

ustach, policzku, szyi i w końcu zaczęli się całować. A w chwilę później Addie zapomniała o 

kolejnym pytaniu.

Gdy wstał księżyc, skręcali już na znajomą alejkę prowadzącą do farmy. Montana 

zeskoczył z wozu, pomógł żonie i odprowadził konie do stajni.

Czekała na niego przy wejściu. Podszedł do wozów ze zbożem, odwiązał jedną z 

płacht i nasypał sobie na dłoń garść ziarna. Nie zauważył, że Addie go obserwuje.

A ona była bardzo ciekawa, o czym jej mąż myśli. Z pewnością bardzo poprawił mu 

się nastrój. Jeśli ktoś kiedykolwiek kochał gospodarowanie na farmie, był to z pewnością 

Montana. Widziała kiedyś, jak przesiewał ziemię przez palce, jakby się chciał przekonać, czy 

jest prawdziwa. Może tak samo sprawdzał ziarno? Twierdził, że to najpiękniejsza pszenica, 

jaką kiedykolwiek widział, a Bill Blue był podobnego zdania. Komplement szefa żniwiarzy 

background image

sprawił Creedowi wyraźną przyjemność, a gdy Addie ujrzała jego rozjaśnioną twarz, serce 

podskoczyło jej z radości.

Tak, z pewnością pragnął się upewnić, że nie śni. Z tego samego powodu Addie tak 

bardzo lubiła, gdy Montana brał ją w objęcia i sprawdzał, czy przypadkiem nie zniknęła. 

Wtedy czuła, że jest kochana. Marzenie stawało się rzeczywistością.

Montana   prowadził   zaprzęg   pięciu   mułów   po   głównej   ulicy   Stockton.   W   mieście 

panował ogromny ruch. Z przeciwka nadjeżdżał właśnie wielki wóz, z którego dobiegało 

gdakanie i ćwierkanie kurcząt. Ilekroć Montana patrzył na kurczęta, tylekroć myślał o Addie. 

Zaśmiał się cicho. Jeszcze do tej pory mieli więcej kogutków, niż daliby  radę zjeść. Potarł 

swój nieogolony policzek. Od czasu do czasu odwracał się i sprawdzał, czy Will i Custus 

nadal za nim jadą. Usłyszał soczyste przekleństwo, wypatrzył Willa i wolno skręcił na drogę 

do elewatora braci Avery.

Z lokomotywy pociągu towarowego, stojącego na torach za elewatorem, buchała para. 

Bydło stukało kopytami wchodząc na drewnianą rampę wagonu, zapach żyta, siana i ostra 

woń krów wisiały w gorącym powietrzu babiego lata.

Montana stanął w kolejce do kantoru, gdzie operator dźwigu ważył i klasyfikował 

zboże. Ziarno wysokiej klasy, służące do wyrobu najlepszej mąki, było ośmiokrotnie więcej 

warte niż kiepskie gatunki przeznaczane na paszę. A dla farmera taka różnica stanowiła o 

bogactwie lub plajcie.

Will, Custus i Montana czekali w kolejce ponad godzinę, co nie wprawiło Creeda w 

najlepszy nastrój.

W końcu - gdy spichlerzowy, któremu zupełnie nie spieszyło się do pracy, wyszedł z 

kantorku - Montana odwiązał plandekę i wskazał na trzy zestawy podwójnych wozów.

- Oto moje zboże.

-   Dobra,   dobra,   najpierw   nazwisko.   -   Operator   nagryzmolił   coś   na   tablicy,   nie 

zaszczyciwszy Creeda nawet jednym spojrzeniem swoich chytrych oczek.

- Creed, z Bleeding Hearts.

- Odwiąż pozostałe plandeki. Chcę mieć wszystkie próbki.

- Po kiego czorta? - wtrącił się Custus. - To by nam się całkiem we łbach musiało 

pokręcić, co byśmy mieli na jeden wóz ładować inszą pszenicę, a na drugi inszą.

-   Już   nas   oszukiwano.   Jak   chcecie   sprzedać   ziarno,   musicie   przestrzegać   naszych 

reguł. - Operator przyjrzał się uważnie trzem mężczyznom. Stał z rozstawionymi nogami i 

wyglądał tak, jakby mu zupełnie nie zależało transakcji.

Montana   i   Will   odwiązali   plandeki,   a   operator   pobrał   próbki   pszenicy   z   każdego 

background image

wozu. Potem wszedł do kantoru, żeby wszystko dokładnie sprawdzić. Custus potarł zapałkę o 

podeszwę.

- Ten sukinkot ma nas gdzieś.

- Może sobie na to pozwolić. Nikt w tej okolicy nie skupuje pszenicy poza braćmi 

Avery.

- Creed! - wrzasnął operator, machając na Montanę. - Podjedź tu bliżej i wyładuj 

ziarno. Musimy je zważyć.

Chciał wrócić do kantorku, ale Montana chwycił go za rękaw.

- Co z klasyfikacją?

- Później. - Wyrwał ramię z uścisku i popatrzył mu prosto w oczy. - Coś ci się nie 

podoba? To zjeżdżaj. Inni czekają.

- Jak go ciepnę, to od razu inaczej zaśpiewa, tłumok jeden - mruknął Custus.

- Daj mu spokój. - Montana szarpnął lejce i wycofał się do pochylni, gdzie ziarno 

spadło na szalę, a potem do elewatora.

Po wyładowaniu całego zboża zaczęli czekać. Montana chodził nerwowo z kąta w kąt, 

Custus ćwiczył sierpowe, Will patrzył niespokojnie przed siebie. Skrzypnęły drzwi i operator 

wyszedł z kantorku.

- Tu masz czek za zboże. Możesz go zrealizować w banku w Stockton.

- Zaraz. Coś tu chyba nie gra. Powinienem dostać z osiem razy tyle. - Montana patrzył 

z niedowierzaniem na otrzymaną zapłatę.

- Pszenica nie mieści się w normie. Zawsze tyle płacimy za słabą jakość. -

Operator   odwrócił   się   plecami   do   Montany,   najwyraźniej   uznając   rozmowę   za 

zakończoną.

Montana przycisnął go do ściany.

- To było ziarno najwyższej klasy, łobuzie! - odparł przez zaciśnięte zęby. -

Mam na to świadków.

Mężczyzna poczerwieniał na twarzy, wyśliznął się z uścisku Montany, po czym, ni z 

tego, ni z owego kopnął go w brzuch. Creed zwinął się wpół i opadł na kolana, z trudem 

chwytając powietrze.

- Trzymaj łapy z daleka, bo podrę czek. Nic więcej od nas nie dostaniesz... -

Napotkawszy krwiożerczy wzrok farmera, spichlerzowy cofnął się o krok.

Dysząc  ciężko,  Creed zacisnął  pięści. Przegrał. Niewiele  myśląc  rąbnął  oszusta w 

podbródek i usłyszał, jak grzechoczą mu zęby.

- Juhuuu! - wrzasnął Custus, wymachując rękami w powietrzu. - Pokaż mu, gdzie raki 

background image

zimują!

Otrząsnąwszy się jak pies, operator ruszył na Montanę, który złapał go za koszulę i 

zaczął bezlitośnie okładać pięściami. Will chwycił przyjaciela za rękę.

- Przestań, bo go zabijesz! - krzyknął.

Z kantoru wyłonił się nagle mężczyzna z dubeltówką.

- Wynocha, bo was powystrzelam!

Will odciągnął Montanę na bok, Custus podniósł ich kapelusze i wszyscy powlekli się 

z powrotem do wozów.

- Nic nie możemy zrobić - szepnął Will.

Creed przetarł dłonią czoło. Bolały go bardzo poobcierane kłykcie, ale zupełnie się 

tym nie przejmował. Ten łajdak przy elewatorze oszukał go i okradł, a on nie mógł nic na to 

poradzić. Myślał tylko o tym, żeby go zabić.

- Wynosimy się stąd - powiedział.

W połowie drogi usłyszał głos człowieka, który odebrał mu pszenicę, zarobek oraz 

honor. Łotr stał między dwoma robotnikami i ocierał krew z twarzy.

- Jeszcze cię dostanę, draniu - mruknął Creed, podnosząc pięść do góry. -

Jeszcze cię dostanę!

A potem odwrócił się na pięcie, wskoczył na wóz i odjechał.

Dwie godziny później jechał już do Bleeding Hearts, a Custus i Will wlekli się za nim. 

Montana zrealizował czek, wiedząc, że operator może go wycofać, a w takiej sytuacji nie 

dostałby nic. Teraz jednak siedział na twardym drewnianym koźle, a na głowę padały mu 

promienie gorącego słońca. Ocierając pot z czoła, pomyślał o swoim ojcu, doprowadzonym 

do szaleństwa przez kolej, która postanowiła ukraść mu ziemię.

Pamiętał też, jak na twarzy Artemusa malowało się poczucie klęski. Tak wyglądał 

również Herbert Schultz, kiedy o mało nie stracił farmy. Montana przegrał jak tamci, choć 

nigdy nie sądził, że może paść ofiarą oszustów.

Wiedział, że pszenica była najlepszej jakości, a zyskiem podzielą się bracia Avery 

oraz kolej. A on im na to pozwolił. Ależ głupiec z niego!

Ogarnęło go potworne zmęczenie, lecz trzymał się prosto. Nie zamierzał się garbić. 

Chciał walczyć. Wiedział, że jeszcze pomści swoją krzywdę.

Addie przewiązała włosy zieloną kokardą. Czarne loki spadały jej na plecy, tak jak 

lubił   Montana.   Niedługo   spodziewała   się   go   w   domu.   Zegarek   kieszonkowy   wskazywał 

szóstą trzydzieści.  Zaciągnęła  rolety,  zerknęła  w lustro, uszczypnęła  się w policzki,  żeby 

nabrać rumieńców, i poszła do kuchni, gdzie na blasze skwierczała kolacja.

background image

W pół godziny później stół był już nakryty, kolacja gotowa, a Addie chodziła w kółko 

jak tygrys po klatce. Tęskniła za mężem. To było ich pierwsze rozstanie, którego oczywiście 

nie dało się uniknąć. Teraz jednak Montana wracał z pewnością do domu, dumny jak paw.

Na podjeździe  zastukały  kopyta.  Addie  podbiegła  do  okna.  Wreszcie.  Sfrunęła   ze 

stopni, odwiązując po drodze fartuch.

- Montana! - krzyknęła.

Creed zsiadł z konia i porwał żonę w objęcia.

- Addie! - szepnął i o mało nie połamał jej żeber. Uśmiechnęła się.

- Jak tam mój najbogatszy farmer w dolinie?

Uścisk zelżał, a na twarzy Montany pojawił się dziwny grymas.  Zanurzył  dłoń w 

torbie przytroczonej do siodła i wyjął z niej kopertę.

- Oto pieniądze - powiedział tak gniewnie, że Addie aż się cofnęła. Koperta wydawała 

się cienka. Nie mieściło się w niej więcej niż sto dolarów, o wiele mniej, niż się spodziewali.

Odprowadził konia do stodoły, nawet na nią nie patrząc.

Coś się musiało stać. Ale co? I co mogła zrobić? Bała się mówić o pieniądzach, z 

drugiej jednak strony nie mogła pominąć tego tematu.

- Gdzie Custus i Will?

- W mieście. - Czyścił konia zgrzebłem znacznie energiczniej niż zwykle.

- A wozy?

-   Zostawiłem   je   w   stajni.   Zapłaciłem   za   przechowanie,   dałem   też   pieniądze 

Willie’emu i Custusowi. To wszystko, co zostało. - Nawet się na nią nie oglądając, poszedł do 

domu.

Addie widziała przez okno, jak podchodzi do barku w salonie, sięga po butelkę z 

brandy i przytyka ją do ust. Pił zdecydowanie za długo.

Widocznie oszukał go spichlerzowy.  Addie słyszała już o takich przypadkach,  ale 

nigdy by się nie spodziewała, że podobna historia może przytrafić się Montanie.

To go musiało całkowicie załamać. Był przecież bardzo dumny ze zbiorów. Zaczęła 

się zastanawiać, w jaki sposób mu pomóc. Jej ojciec mógł zawsze liczyć na matkę, ilekroć 

było mu ile.

Tymczasem Montana zniknął z salonu razem z butelką. Znalazła go w sypialni: leżał 

na łóżku, całkowicie ubrany, z butami na kapie, jak wówczas, gdy wylała na niego wodę.

- Co się stało?

- Nie mam nic do powiedzenia - odparł, pociągając kolejny łyk.

- Kiedy ze mną pomówisz?

background image

- Przecież rozmawiamy. - Znowu się napił.

- Proszę, pozwól sobie pomóc. - Addie wyciągnęła rękę, chcąc mu zabrać brandy.

Zerwał się z łóżka z butelką w ręku.

- A co ty możesz zrobić? Powiesz spichlerzowemu, żeby przestał kraść? Nakleisz 

nalepki   z   tymi   idiotycznymi   numerkami   na   moje   kłopoty?   -   Pochylił   się   nad   łóżkiem, 

przybliżając do niej twarz pełną pogardy. - Albo też wskoczysz na swój rower i uciekniesz od 

takiego nieudacznika jak ja? - Rzucił butelką o ścianę.

Butelka się stłukła, a na podłodze powstała spora plama brandy.

Było jej przykro i źle, ale widziała, że Montana również cierpi, więc nie zareagowała.

-   Do   diabła!   Wcale   nie   musisz   uciekać!   To   ja   sobie   pójdę.   -   Wyszedł   z   pokoju, 

trzasnęły tylne drzwi, a w kilka minut później Montana odjechał.

Otaczała ją pustka, przeszywał ból, ale nie płakała. Miała głęboką świadomość swojej 

niemocy. Kochała Montanę i nie mogła mu pomóc. Pragnęła go przytulić, gdyż sądziła, że 

będzie   tego   potrzebował.   On   jednak   odszedł.   Popatrzyła   smutno   na   leżącą   na   podłodze 

butelkę, roztrzaskaną na kawałki niczym jej marzenia.

- Znowu obrabowano pociąg. Tym razem całkiem niedaleko Bleeding Hearts. - John 

Latimer podniósł do ust filiżankę kawy.

- W mieście aż się roi od tych kolejowych łapsów - mruknął Custus.

- Wiem - odparł Latimer. - Podobno napadów dokonują zawsze ci sami dwaj bandyci. 

Trafili pięćdziesiąt tysięcy w złocie.

- Rany gościa! - Custus przesunął cygaro w drugi koniec ust i pokręcił głową.

Addie   nalała   kawę   do   pozostałych   filiżanek   i   pochyliła   się   do   Creeda.   Miał 

pokaleczone, pokryte strupami kłykcie. Popatrzyła mu pytająco w oczy, ale nie potrafiła z 

nich niczego wyczytać. Na jego twarzy nadal malował się gniew. Od zeszłej nocy nic się nie 

zmieniło. Dziewczyna podeszła jednak do blachy i zaczęła udawać, że zajmuje się kuchnią, 

gdyż duma nie pozwoliła jej o nic wypytywać.

Montana   i   Will   wrócili   na   farmę   wczesnym   rankiem   -   obaj   brudni,   nieogoleni   i 

milczący.

- Jestem - zakomunikował zimno jej małżonek, chwycił jakieś ubranie i poszedł do 

stodoły.   W godzinę   później  pojawił  się  na podwórzu  czysty   i  wyświeżony.   Zaraz  potem 

nadjechał Custus z żywnością, a następnie John Latimer, więc małżonkowie nie mieli czasu, 

żeby zamienić na osobności choćby parę słów.

Zresztą ona i tak nie chciała rozmawiać. Skoro mąż zamierzał ją wyłączyć ze swego 

życia, nic nie mogło zmienić tej decyzji. To on musiał się nauczyć dzielić z nią myśli, troski, 

background image

nawet ból. Trudno się bowiem przebić bez pomocy przez taką barierę.

Creed   nie   odzywał   się   zresztą   nawet   do   Custusa   i   Johna,   którzy   rozmawiali   o 

kolejnym   spotkaniu   farmerów.   Wadę   wrócił   właśnie   z   Sacramento   i   przywiózł   stamtąd 

ciekawe wiadomości. Addie stała przy zlewie i szorowała garnek, ale starała się to robić na 

tyle cicho, aby słyszeć, o czym mowa.

- Muszę wracać do siebie - westchnął John. - Bluesowie kończą zachodnie pole.

Chciałem wam tylko powiedzieć o zebraniu.

- Przyjdziemy - odparł Montana, a Addie zaczęła się zastanawiać, czy używając liczby 

mnogiej Montana miał na myśli ją.

-   Hettie   już   się   cieszy   na   spotkanie   z   tobą   dziś   wieczorem   -   rzucił   Latimer   na 

odchodnym, udzielając jej tym samym odpowiedzi na pytanie.

Wyszli na podwórko. Widziała, jak John poklepał Creeda po plecach, a Custus zaczął 

boksować się z powietrzem, jakby naśladował walkę na pięści. Najchętniej wyszłaby do nich i 

sprawdziła, o czym mówią. John i Custus najprawdopodobniej wiedzieli znacznie więcej o 

kłopotach   Montany.   Dzięki   tej   bolesnej   konstatacji   Addie   pojęła   swoją   rolę   w   tym 

małżeństwie. Musi pozostać na zewnątrz i czekać, aż mąż ją wpuści do środka.

Sala   zebrań   pękała   w   szwach.   Przybyli   tam   chyba   wszyscy   farmerzy   z   Almeda 

County. Montana wyszedł na chwilę na dwór w towarzystwie Wade’a, Willa i Levie’ego. 

Addie   siedziała   na   twardym,   skrzypiącym   krześle   i   rozglądała   się   po   pokoju.   Wszystkie 

miejsca   były   zajęte.   W   powietrzu   unosił   się   zapach   potu,   dymu   i   nafty.   Wyciągnęła 

koronkową chusteczkę zza mankietu i powachlowała spoconą twarz, słuchając jednym uchem 

prowadzonych rozmów.?

Wrócił   Montana   i   usiadł   obok.   Gdy   Parker   i   Hamilton   zaczęli   przeciskać   się   na 

podium, na którym stała orkiestra, w pokoju zaległa pełna napięcia cisza.

Wadę odchrząknął głośno, po czym przemówił.

- Jak wiecie,  na ostatnim  zebraniu  postanowiliśmy zgromadzić  pieniądze  na kolej 

publiczną. To ogromne przedsięwzięcie zyskało poparcie w całym naszym stanie.

Ranczerzy w dolinie borykają się z takimi samymi problemami jak my tutaj. Opłaty 

towarowe rosną z dnia na dzień, więc oni zarabiają równie mało na bydle, jak wy na zbożu.

W sali zawrzało, więc Wadę uniósł rękę, aby uspokoić towarzystwo.

-   Jeśli   chcemy,   aby   nasze   plony   były   wyceniane   prawidłowo,   musimy   sami 

obsługiwać   elewatory.   Co   za   tym   idzie,   nie   mamy   innego   wyjścia,   jak   stworzyć   własny 

transport, bo kolej nie będzie przewozić zboża ważonego przez farmerów.

Na razie jednak spichlerzowi robią, co chcą, choć słyszałem, że ten łotr Avery leczy 

background image

złamany nos, a ponadto ubyło mu co najmniej pięć zębów. Może chociaż na jakiś czas się 

uspokoi.

Rozległ się śmiech i Addie spojrzała na poharataną pięść Montany. Wszystko stało się 

jasne.

-   Na   razie   sprawa   wygląda   nieźle.   Stowarzyszenie   Farmerów   z   Modesto   będzie 

obsługiwało   pięć   elewatorów.   Nasi   bracia   z   Alamedy,   Kalifornii   i   Costra   Costa   zbierają 

fundusze   na   kolej,   która   nadal   potrzebuje   sponsorów.   Mam   jednak   dla   was   wspaniałą 

wiadomość.   Społeczny   Fundusz   Kolejowy   otrzymał   dziś   pięćdziesiąt   tysięcy   dolarów   od 

anonimowego ofiarodawcy.

Rozległy się wiwaty, a najgłośniej krzyczał Custus.

- Myślę, że mamy coś do powiedzenia na temat pieniędzy! - odezwał się jakiś głos z 

tyłu sali. Zebrani natychmiast umilkli.

Zatupotały ciężkie kroki. Do Wade’a Parkera podeszło pięciu mężczyzn w ciemnych 

płaszczach oraz białych koszulach.

Montana wstał natychmiast i stanął z boku. Addie zauważyła od razu, że jej mąż daje 

jakieś znaki Willowi i Custusowi. Cała trójka oparła się o parapety, nie spuszczając intruzów 

z oka. Hettie zerkała zmartwionym wzrokiem na Johna, który natychmiast przybrał tę samą 

postawę, co Custus. Mężczyźni wyglądali tak, jakby przygotowywali się do bitwy. Addie 

przymknęła oczy i zaczęła się cicho modlić.

- Skąd wzięliście pieniądze?  - Niski, przysadzisty przywódca nieproszonych  gości 

stanął oko w oko z Wade’em.

- Jak już mówiłem, otrzymaliśmy anonimowe wsparcie. - Wadę wyprostował dumnie 

plecy. Miał bardzo zadowoloną minę. - A co was to obchodzi?

- Wraz z szeryfem federalnym, panem Howellem, prowadzimy śledztwo w sprawie 

napadu na pociąg - rzekł intruz, po czym skinął na wysokiego, zwyczajnie wyglądającego 

mężczyznę, stojącego po jego prawej stronie.

Montana   wszedł   na   lewą   stronę   podium   i   ustawił   się   za   Wade’em.   John   Latimer 

natychmiast podążył w jego ślady. W sali panowała tak absolutna cisza, że Addie słyszała 

jedynie stukot butów i bicie własnego serca. Poplecznicy Montany wsparli go od lewej, grupa 

Latimera ustawiła się po prawej. W ten sposób powstał mur piętnastu mężczyzn, trzykrotnie 

liczniejszy niż grupa agentów kolei.

- Dawajcie pieniądze - odezwał się niski.

Wadę uśmiechnął się znacząco i wskazał Hamiltona.

- W tej sprawie proszę się raczej zwrócić do mojego szanownego kolegi.

background image

- Całą sumę zdeponowaliśmy na koncie stowarzyszenia. Prawda, Collins?

- Oczywiście - potwierdził ochoczo bankier. - Pieniądze leżą bezpiecznie w sejfie.

Rozległy się chichoty.

- Dlaczego sądzicie, że to własność kolei? - spytał Wadę, z trudem tłumiąc uśmiech. 

Addie odniosła wrażenie, że prawnik świetnie się bawi.

- Doskonale wiecie, że właśnie tyle skradziono wczoraj po północy z pociągu numer 

siedem. I to w dodatku zaledwie parę kilometrów od miasta.

- Fatalna historia. - Wadę oparł się niedbale o podest i uśmiechnął szeroko. - Nadal 

jednak nie widzę żadnego związku. A ty, Levi?

- Ja również nie. Absolutnie - odparł adwokat. Odpowiedział mu zbiorowy rechot 

tłumu.

- W jaki sposób weszliście w posiadanie tych pieniędzy? - spytał szeryf.

- Znalazłem je po prostu rano na moim biurku. Obok leżała kartka z napisem: Na 

Fundusz Kolejowy.

- To były dolary w złocie czy w banknotach?

-  W  złocie.  -  Wadę  nawet   nie  mrugnął  powieką.   Wszyscy   obecni   orientowali  się 

doskonale w sytuacji, ale nikt z niczym się nie zdradził.

- A więc wszystko jasne. Złoto należy do kolei i musicie je oddać.

- Proszę o dowody - uśmiechnął się Wadę.

- Nie trzeba żadnych dowodów. Sprawa jest zupełnie oczywista.

- Jeśli nas o tym przekonacie, z pewnością zwrócimy wam całą sumę. Prawda, Levi?

- Jasne - potwierdził Hamilton. - W przeciwieństwie do kolei my nie chcemy nikogo 

okradać.

-  Z   pociągu   zrabowano   pięćdziesiąt   tysięcy   dolarów.   Pięćdziesiąt   tysięcy   dolarów 

wylądowało na biurku pana Parkera. Chyba każdy, kto ma odrobinę oleju w głowie, dojdzie 

do wniosku, że chodzi o to samo złoto! - wykrzyknął agent doprowadzony do szewskiej pasji.

- Zbieg okoliczności! - wykrzyknęli chórem prawnicy.

-   Dranie!   Wiecie,   że   monety   nie   są   znakowane!   Skąd   w   takim   razie,   jeśli   nie   z 

rabunku, pochodzą? - Agent wszedł na podium, a za nim mężczyźni osłaniający adwokatów. 

Szeryf chwycił przedstawiciela kolei za ramię, odciągnął go na bok i zaczął mu coś cicho 

tłumaczyć.

Custus wypluł niedopalone cygaro.

- A po mojemu to ci wszyscy farmerzy, co ich przez te piętnaście z górą lat robicie w 

konia, zbierali ziarnko do ziarnka, od ust sobie odejmowali, aż uskładali pięćdziesiąt patoli. 

background image

No nie?

- popatrzył pytająco na Wade’a.

- To bardzo logiczne wytłumaczenie - kiwnął głową Wade, a cała sala wybuchnęła 

śmiechem.

- Odbierzemy swoją własność. Już sąd tego dopilnuje! - Zagroził agent. -

Zabieramy się! - powiedział do pozostałych.

I znikli.

- Poradźcie kolei, żeby przewoziła raczej banknoty. Są znakowane! - krzyknął za nim 

Wadę.

Tylne drzwi zamknęły się z trzaskiem, w sali zebrań najpierw nastała grobowa cisza, a 

potem rozległy się wybuchy radości. Wadę uśmiechnął się lekko, ale natychmiast spoważniał 

i uniósł ręce uspokajającym gestem.

- Będziemy musieli walczyć z nimi w sądzie, ale niespecjalnie się tym przejmuję. 

Możemy wygrać.

- A co z przekupionymi sędziami? - wrzasnął ktoś z końca.

- Nastroje w Sacramento powoli się zmieniają - odparł Wadę.

- Legislatura stanowa powołała specjalną komisję do kontroli kolei. Zapewniano mnie 

również, że możemy oczekiwać wsparcia ze strony sądów. Nie pozwolę tym draniom położyć 

łapy na darowiźnie. Levi zdeponował ją przecież na koncie fundacji. Bez nakazu sądowego 

nic nie zdziałają.

- Więc mamy łobuzów w garści.

- Jeśli chodzi o pieniądze, to tak, ale przewiduję cały szereg innych problemów. Mogą 

robić dokładnie to samo, co w przeszłości - ostrzegł Levi. - Na przykład najmować zbirów, 

którzy będą napadać na kobiety, palić farmy. W Tulare County dwie rodziny straciły dach nad 

głową, wielu mężczyzn pobito. Sądzę, że oni nie ograniczą się do gróźb. W dodatku ci dranie 

wiedzą, że sprawę rozpatrywać będzie sędzia Higgins, który nie siedzi u nich w kieszeni.

Montana wystąpił naprzód.

- Nie pozwolimy się zastraszyć. Będę walczył - oświadczył, a Addie aż się skrzywiła, 

gdy jej małżonek zacisnął pokiereszowane pięści.

- Nigdy się nie poddamy! - poparł go Latimer.

Inni mężczyźni również zaczęli wznosić płomienne okrzyki. Addie odniosła wrażenie, 

że wszyscy obecni mieliby ochotę przeciwstawić się kolei, niezależnie od tego, jak wiele 

miałoby ich to kosztować. Patrząc w płonące oczy Montany, zaczęła odczuwać strach. Tak 

bardzo się bała, że jej mąż może ucierpieć w tej walce.

background image

W kilka minut później rozmawiała już z Hettie i Lizzie.

- Sądzisz, że to dobry pomysł? - spytała.

- Nie widzę innego wyjścia - odparła pani Latimer. - Ja poprę Johna, niezależnie od 

tego, co postanowi. Podobno Wadę uważa, że ich pokonamy.

- Strasznie się denerwuję - wyznała Addie szeptem.

- Nie ma powodu. - Lizzie otoczyła ją ramieniem. - Will dopilnuje, żeby nic się nie 

stało. Zarówno on, jak i Montana dadzą sobie radę z samym diabłem, a nie tylko z koleją.

Lizzie patrzyła na Willa z uwielbieniem. Najwyraźniej uważała, że jeden mężczyzna 

może   odwrócić   koło   historii.   Addie   jednak   nie   była   zaślepiona   miłością.   Słyszała   o 

podpalaczach i płatnych zbirach. Nie chciała, by Montana padł ofiarą takich bandytów.

- Byłeś cudowny - szepnęła Lizzie, gdy podszedł do niej Will, a chłopak urósł z dumy 

o kilkanaście centymetrów.

Murdoch odwrócił się do Montany.

- Strasznie się zdenerwowałem. Przez chwilę było tak jak w Mussel Slough.

Montana przytaknął, a Addie nie miała pojęcia, o czym oni mówią.

- Myślałem, że zaraz zaczną strzelać - przyznał Will.

- Tylko na to czekałem - odparł zimno Montana.

Addie mróz przeszedł po kościach. Jej mężowi naprawdę zależało na strzelaninie z 

tymi bandytami. Boże, co w niego wstąpiło? Stał się jeszcze bardziej nieugięty niż podczas 

ich pierwszego spotkania.

- Idziemy! - rzucił krótko, a ona pożegnała się zdawkowo z przyjaciółmi.

Wsiadając   na   wóz   Addie   usłyszała,   jak   Custus   wspomina   barwnie   wydarzenia 

minionego dnia.

W drodze do domu milczała, modląc się, by jej złe przeczucia okazały się nietrafne. A 

kiedy dojechali na farmę, mężczyźni zamknęli się w kuchni.

Dużo później poczuła, jak Montana wślizguje się do łóżka. Jednak nawet się do niej 

nie   przytulił.   Leżał   daleko,   po   swojej   stronie   materaca,   aż   w   końcu   zaczął   spokojnie   i 

miarowo oddychać. Addie nie mogła zmrużyć oka. Przytuliła się tylko do poduszki i zaczęła 

modlić, aby Pan Bóg uchronił Montanę od złego.

O świcie rozległo się walenie do drzwi.

- Która godzina? - spytał Montana, przecierając oczy.

- Chyba koło piątej.

- Ja otworzę. - Położył jej rękę na ramieniu, wstał i szybko wciągnął spodnie.

Zanim jednak zbliżył się do drzwi, zapiął na biodrach pas z bronią.

background image

Na ten widok Addie wyskoczyła z łóżka jak oparzona i szybko naciągnęła szlafrok.

Creed wyjrzał przez okno, zmarszczył brwi i otworzył.

- Montana Creed? - spytał mężczyzna.

- To ja - odparł z bronią gotową do strzału.

Trzasnął odwodzony kurek, a potem znów rozległ się głos.

- Jest pan aresztowany.

Addie wstrzymała oddech i weszła do salonu.

- Za co? - spytał Montana.

- Napady na wagony pocztowe - odparł szeryf, a Addie natychmiast stanęła tuż obok 

męża. Na podwórzu stało pięciu mężczyzn, towarzyszył im agent kolejowy.

- Nie życzymy sobie żadnych kłopotów. Mamy już twojego przyjaciela, Creed.

Murdoch siedział na koniu ze związanymi z tyłu rękami, a jakiś mężczyzna mierzył w 

niego z rewolweru.

- Nic ci nie jest, Will? - zawołał Montana.

- W porządku.

- O Boże! - krzyknęła Addie, patrząc  Montanie prosto w oczy.  Creed oddał broń 

agentom, a dziewczyna chwyciła go za rękę.

- Wszystko będzie dobrze - szepnął, a mężczyźni odciągnęli go na bok i zawiązali mu 

sznur wokół przegubów.

- Pani również pójdzie z nami. Musimy pani zadać parę pytań - oświadczył szeryf, 

trącając Montanę rewolwerem w plecy.

- Jej do tego nie mieszajcie - odparł Creed, stając twarzą w twarz z szeryfem, którego 

przerastał co najmniej o głowę.

Zachowywał się tak, jakby nie dbał o sznur krępujący mu ręce.

- Wsiadaj na konia, Creed. Nie masz tu nic do gadania. Zabrać go! - krzyknął szeryf.

Addie patrzyła z przerażeniem, jak ludzie szeryfa ciągną jej męża po schodach.

Nagle usłyszała za sobą jakiś ruch i odwróciła głowę. Custus stał w korytarzu z bronią 

w ręku.

- Jedziemy. Niech się panienka szykuje.

W kilka minut była  gotowa. Custus już na nią czekał, ale Montana, Will i ludzie 

szeryfa zniknęli.

- Gdzie oni są? - spytała wskakując na siedzenie.

- Pojechali przodem. Mnie kazali przywieźć panienkę. Zamiaruję złapać tego całego 

Parkera, zanim pojedzie do Sacramento. - Custus pociągnął lejce i zaprzęg ruszył, a Addie 

background image

zaczęła się modlić, żeby to wszystko okazało się tylko koszmarnym snem.

Koszmar czekał ją jednak dopiero w areszcie Bleeding Hearts. W poczekalni panował 

mrok, podłoga lepiła się od brudu i śmierdziała krowim łajnem, a dach wyglądał tak, jakby 

miał się zaraz zawalić. Addie wolała nie wyobrażać sobie celi, w której siedział Montana.

Właśnie w tym okropnym pomieszczeniu szeryf opowiedział jej o tragedii w Mussel 

Slough. Gdy tylko wymienił tę nazwę, Addie poczuła skurcze żołądka. Przypomniała sobie, 

że Will również wspominał o tym i nabrała okropnych podejrzeń.

A gdy poznała prawdę o śmierci ojców Willa i Montany nabrała przekonania, że to oni 

napadali na pociągi.

Nie mogła ich za to winić. Sama wszak nienawidziła koni, które zabiły jej ojca i 

okaleczyły   matkę.   Kolej   zamordowała   ojca   Montany,   więc   on   również   miał   prawo   do 

nienawiści i zemsty.

Szeryf kończył właśnie opowiadając tę historię, gdy do poczekalni wtargnął Custus z 

Hamiltonem. Jak się okazało, Wadę Parker wyjechał już do Sacramento.

Wkrótce zjawili się dwaj agenci kolejowi. Jednym z nich był intruz przemawiający na 

zebraniu farmerów. Miał małe, złośliwe oczka, ospowatą cerę i patrzył tak mściwie, że Addie 

poczuła, jak jej skóra cierpnie.

Wszyscy zwrócili się do szeryfa, który jako jedyny starał się postępować uczciwie.

- Will Murdoch i pani mąż pasują do opisu bandytów - powiedział. - Dodajmy do tego 

motyw związany z tragedią w Mussel Slough i to całkowicie wystarczy, by ich postawić w 

stan oskarżenia. - Urwał na chwilę i obrócił się do Addie. - Jak długo jest pani zamężna?

- Pięć miesięcy. Wolno przejrzał papiery.

- Ślub odbył się...

- Czternastego maja.

- Proszę o daty napadów - wtrącił Levi.

Szeryf  zerknął w dokumenty.  Gdy odczytał  daty,  Addie doznała wstrząsu. Ostatni 

rabunek miał miejsce tej nocy, którą Creed spędził poza domem. Will też nie spał wtedy w 

stodole. Innych dat nie potrafiła skojarzyć z nieobecnością męża.

Montana bardzo często gdzieś wyjeżdżał, a ona nie zwracała na to uwagi.

Zrozumiała, dlaczego on nigdy o sobie nie opowiadał. Teraz wiedziała, skąd miał 

pieniądze i dlaczego płacił zawsze złotymi monetami. Po tym jednak, czego dowiedziała się 

od szeryfa, nie mogła go o nic winić.

- Czy może mi pani powiedzieć, gdzie przebywał wówczas pani małżonek?

Zaczerpnęła głęboko powietrza.

background image

- On nie może być winny, szeryfie. Tę noc, kiedy dokonano ostatniego napadu, spędził 

ze   mną   w   sypialni.   -   Addie   popatrzyła   na   szeryfa,   a   potem   na   swego   adwokata,   który 

uśmiechnął się z aprobatą.

- Ta kobieta kłamie! - krzyknął agent.

-   A   gdzie   przebywał   w   inne   wymienione   przeze   mnie   dni?   -   spytał   szeryf   nie 

spuszczając z niej oczu.

Addie zerknęła na Leviego. Hamilton skinął lekko głową, więc zaczęła przeglądać z 

namysłem papiery. Pozostałych napadów dokonano przed ich ślubem.

- Proszę wprowadzić pana Creeda - zażądał szeryf.

W chwilę później stanął przed nią Montana skuty kajdankami. Z jego oczu trudno 

było jednak cokolwiek wyczytać, z wyjątkiem może urażonej dumy.

- Rozumiem, że przybyła pani tutaj w kwietniu?

- Tak.

- Osiemnastego kwietnia dokonano jednego z napadów - zawiesił głos w oczekiwaniu 

odpowiedzi.

- On był ze mną - odparła nie mrugnąwszy nawet okiem.

- Cóż... Z tego, co mi mówiono, dzieliliście państwo tę posiadłość, ale skąd może pani 

wiedzieć, że pan Creed był wówczas na miejscu?

Montana łypał na nią wściekle, ale postanowiła się tym nie przejmować. Musiała go 

ocalić.

- Bo z nim spałam, szeryfie. Zauważyłabym, gdyby wyszedł. Creed zacisnął dłonie tak 

mocno, że pobielały mu kłykcie, ktoś zakasłał dyskretnie.

Addie odwróciła się do szeryfa z niewinnym uśmiechem.

- Zdejmij więźniowi kajdanki, Ned.

- Przecież jemu to nie może ujść na sucho! Ta kobieta kłamie!

- Moja klientka wie, że musi mówić prawdę. Możecie udowodnić jej kłamstwo? - 

spytał Levi.

Agent nie odezwał się ani słowem. Jego twarz przybrała barwę buraka.

- A co z Willem? - spytała Addie, gdy rozkuto Montanę.

- Czyżby on również spędził noc w pani łóżku? - spytał agent z pogardą.

Montana rzucił się na niego z pięściami, ale powstrzymali go ludzie szeryfa.

- Zajmę się Willem - obiecał Levi. Poklepał Addie po plecach.

- Świetnie się pani spisała. Nie ma powodu do obaw.

Jak się jednak w chwilę później okazało, Hamilton nie miał racji. Montana był siny z 

background image

wściekłości.

Nie rozumiem, dlaczego tak się złościsz.

Milczał jak zaklęty. Drgał mu tylko mięsień na policzku.

- Nic nie powiesz, prawda? - spytała.

Creed   zacisnął   mocno   dłonie   na   lejcach.   Addie   zupełnie   nie   rozumiała   powodów 

takiego zachowania. W końcu wyciągnęła go z więzienia.

- Mógłbyś przynajmniej podziękować. Wolno odwrócił głowę.

- Zamknij się - wycedził.

- Pięknie - odparła kąśliwie. Ona również miała powody do irytacji. -

Uratowałam ci życie, a ty każesz mi się zamknąć.

Zaklął tak szpetnie, że zacisnęła usta.

Po dziesięciu minutach wóz wtoczył się na wyżwirowaną alejkę. Montana zeskoczył z 

wozu i zanim zdążyła się obejrzeć, postawił ją na ziemi.

- Do domu! - warknął przez zaciśnięte zęby.

- Słucham? - odparła wyniośle.

- Do domu! - syknął wściekle.

- Nie!

Przerzucił ją sobie przez ramię i ruszył szybkim krokiem w stronę budynku.

- Puść mnie!

Wpadł do środka, wbiegł na schody, po czym rzucił ją na łóżko w sypialni.

- Tyran! - wrzasnęła na cały głos.

- Może i jestem tyranem, ale na pewno nie napadam na pociągi - odparł i zatrzasnął za 

sobą drzwi.

A więc Montana był niewinny. Ogarnął ją wstyd. Nie wierzyła w człowieka, którego 

kochała, w swego własnego męża.

Kędy jednak zaczęła się nad tym zastanawiać, doszła do wniosku, że nie ma powodu, 

aby się tak zadręczać. Gdyby Montana bardziej jej ufał, nie zaczęłaby go o nic podejrzewać. 

Wyrzuty sumienia przerodziły się w gniew.

Zbiegła na dół i poszła do stodoły. Montana doił jedną z krów, więc Addie stanęła 

przy końcu przepierzenia.

- Skłamałam z twojej winy - powiedziała. Nie odezwał się ani słowem.

- No właśnie. - Wycelowała w niego oskarżycielski palec.

- Właśnie dlatego myślałam, że masz coś na sumieniu. Nigdy ze mną nie rozmawiasz.

Skończył dojenie i podniósł się ze stołka.

background image

- A więc skoro nie rozmawiam, to znaczy, że napadam na pociągi - rzekł ironicznie i 

odszedł.

Pobiegła za nim.

- Tak - powiedziała, kiedy przystanął na chwilę. - Gdybyś nie robił ze wszystkiego 

takiej tajemnicy, nie sądziłabym, że cokolwiek przede mną ukrywasz.

Chwycił wiadra i ruszył w stronę drzwi.

- Nie odchodź, kiedy do ciebie mówię! - wrzasnęła, chwytając go z tyłu za pasek.

Montana nie zwrócił jednak na to najmniejszej uwagi. Szedł spokojnie dalej, a Addie 

poleciała do tyłu i przewróciła się na klepisko. Tłumiony śmiech Creeda doprowadził ją do 

szału. A więc on sądził, że ich małżeństwo to żart!

W kurzym gnieździe tkwiły dwa jajka. Addie wzięła jedno z nich do ręki i wycelowała 

w swego małżonka.

- Niech cię diabli, stój! - wrzasnęła i wzięła solidny zamach. Jajko trafiło Montanę w 

tył   głowy,   a   rozbite   żółtko   zaczęło   ściekać   mu   po   włosach.   Addie   nadal   klęczała   przy 

gnieździe.

- Nie odchodź, kiedy do ciebie mówię - powtórzyła z mocą.

- Nie lubię tego.

Oderwała od niego wzrok na jedną krótką chwilę. Nie zauważyła, że się poruszył. A 

potem było już za późno, bo Montana wylał jej na głowę pełen skopek mleka. Wrzasnęła i 

odgarnęła z twarzy mokre włosy.

-   Będę   z   tobą   rozmawiał   wtedy,   kiedy   zechcę.   I   ani   chwili   wcześniej.   Żaden 

mężczyzna nie ma ochoty na dyskusje, jeśli czuje, że kobieta, którą kocha, straciła do niego 

zaufanie.

Kobieta, którą kocha? Czy on naprawdę tak powiedział? Dopadła go w kuchni.

- Kochasz mnie? - pisnęła.

- Oczywiście - odparł takim tonem, jakby powinno to być dla niej oczywiste.

- Nigdy mi tego nie mówiłeś.

- Chryste Panie, Addie! Przecież wzięliśmy ślub - rzekł z gniewnym wyrazem twarzy.

- Twierdziłeś tylko, że ci na mnie zależy. Nie wyznawałeś mi miłości. No właśnie. To 

najlepszy dowód. - Oparła ręce na biodrach. - Ty mi nigdy nic nie mówisz.

- Czuję się jak ten jastrząb osaczony przez jaskółkę. - Wzniósł oczy do nieba.

- Po prostu milczysz jak zaklęty. Postaw się tylko na moim miejscu. Nie wiem, skąd 

przybyłeś,   skąd   brałeś   pieniądze...   Płaciłeś   zawsze   za   wszystko   złotymi   albo   srebrnymi 

monetami. Z nieznanych mi powodów nienawidziłeś kolei. A tej nocy, kiedy obrabowano 

background image

pociąg, zniknąłeś bez słowa. No i co ty byś sobie pomyślał na moim miejscu?

Milczał chwilę, a na jego twarzy błysnęło zrozumienie.

- Pewnie to samo co ty - przyznał i wziął ją w objęcia. - Ale tak naprawdę byłem 

kompletnie pijany. Spadłem z konia i przysnąłem w rowie. W drodze do domu natknąłem się 

na Willa.

- Mogłeś mi to powiedzieć.

- Mało ze sobą rozmawialiśmy. Skinęła głową.

- Pracowałem w Kalifornii przy żniwach jako parobek. Ostatnio w pobliżu Tehachapi. 

Prosiłem o wypłatę w złocie, bo ojciec nie wierzył w banknoty. Kiedyś został oszukany i nie 

zapomniał tego do końca życia. Nienawidziłem kolei za to, co mu zrobiła. Mój ojciec był 

uczciwym człowiekiem i bardzo ciężko pracował. A straciliśmy wszystko. Nie należeliśmy do 

bogaczy, ale ojciec najwyżej cenił ziemię. Ci ludzie ze spółki mieli przecież posiadłości w 

całym stanie i wystarczająco dużo pieniędzy, aby kupić kongresmanów, sędziów i gazety. Nie 

musieli sprzedawać naszej ziemi. Nie musieli także zarabiać na naszej pszenicy. - Przytulił ją 

mocno.

- Kocham cię, Montano. Nie chcę, żeby coś ci się stało - szepnęła, kładąc mu głowę na 

piersi.

- Wszystko będzie dobrze - obiecał i zaczął ją całować, ale się wyrwała.

- Powiedz mi to wreszcie - poprosiła. Uśmiechnął się do niej.

- Przypominasz mi tę upartą jaskółkę, ale bardzo cię kocham. Jedną ręką objęła go za 

szyję, drugą wczepiła mu we włosy.

- Fuj! - mruknęła nagle, czując, że ma lepkie dłonie. - Żółtko! Montana zerknął na 

mokry gors koszuli.

- Mleko - powiedział.

I oboje wybuchnęli śmiechem.

- Bardzo ci to przeszkadza? - spytał, patrząc na ślady jajka na ręku Addie.

- Nie. - Wskazała plamy od mleka. - A tobie?

- Mnie również nie - odparł i zaniósł ją do sypialni.

Miesiące mijały zbyt szybko. Małżeństwo z Montana stanowiło urzeczywistnienie jej 

marzeń, a nawet je przerosło. Wadę Parker wyciągnął Willa Murdocha z więzienia. Napadów 

zawsze dokonywali ci sami ludzie, więc po oczyszczeniu Montany nie znaleziono dowodów 

przeciwko   Willowi.   Opinia   publiczna   zmieniła   zdanie   na   temat   kolei,   coraz   mniej   ludzi 

uważało ją za złotą nitkę łączącą Wschód z Zachodem. Coraz częściej przyrównywano ją 

raczej do ośmiornicy owijającej swe macki wokół tych, którzy nie mogli z nią walczyć.

background image

Montana   zaangażował   się   w   pracę   na   rzecz   kolei   publicznej,   Wadę   Parker   nękał 

uparcie Sacramento, a Levi wniósł sprawę na wokandę sędziego Higginsa. Proces miał się 

rozpocząć dopiero za kilka miesięcy, ale krążyły plotki, że kolej zaczyna się bać.

Od czasu do czasu dochodziło do niemiłych incydentów. Napadnięto na przykład na 

Wade’a  Parkera  w  czasie   jednej   z jego licznych  podróży na  Wschód,  ale  od tego  czasu 

zawsze towarzyszył mu Will.

Montana - podobnie jak paru innych farmerów - zaczaj uprawiać jęczmień, który mógł 

sprzedać w południowej Kalifornii bez konieczności korzystania z transportu oferowanego 

przez kolej. Nabył również kilka sztuk bydła, bo miał na długo dosyć smażonych kurczaków. 

Addie kupiła więcej piskląt, ale tym razem seksowanych. Potrafiła już  wymawiać to słowo 

bez wstydu i czuła się jak prawdziwa farmerka.

Oczywiście nie pod każdym względem. Wylała całe morze łez po zarżnięciu jednego z 

indorów   i   nie   skosztowała   ani   kawałeczka   indyczego   mięsa.   Montana   nie   podzielał   jej 

skrupułów, lecz kiedy zaproponowała, aby upiec Jericha, nie uznał tego za dobry żart. Addie 

uśmiała się w duchu, zważywszy, że uparty koń pożarł dwanaście bochenków chleba, ciastko 

i sałatkę z kartofli przygotowane na przyjęcie.

Teraz   jednak   było   późne   sobotnie   popołudnie.   Na   wieczór   zaplanowano   zebranie 

farmerów, więc Montana wrócił wcześniej do domu, wykąpał się i poszedł do stodoły. Addie 

wyprowadzała właśnie rower na podwórko.

-   Zamierzasz   mnie   przekonać   do   tego   urządzenia?   -   spytał,   patrząc   na   rower   ze 

wstrętem.

Powstrzymując uśmiech, wyprostowała plecy.

- Gdzie zaczniemy lekcję?

Nie   odpowiedział.   Nadal   wpatrywał   się   nieufnie   w   bicykl.   Wytoczyła   rower   ze 

stodoły.

- No chodźże wreszcie!

Montana powlókł się za nią z miną skazańca.

- Dobrze. Teraz posłuchaj - zaczęła, unosząc palec z miną doświadczonej instruktorki. 

- Rowery są bardzo tanie w eksploatacji. Nie musisz ich karmić, poić, szczotkować. Poza tym 

nie gryzą i nie wyjadają nikomu placków jabłkowych.

- Nigdy o tym nie zapomnisz, prawda? - westchnął.

- Jak również nie przepadają za ciastem i sałatką kartoflaną. A poza tym - dodała już 

poważnie - twój koń mnie nienawidzi.

- Nieprawda. Chce cię tylko lepiej poznać.

background image

- Wyszczerza na mnie te wstrętne, żółte zęby. Z przyjemnością by mnie ugryzł.

- On się do ciebie uśmiecha.

- Wiem. Najpierw się uśmiecha, a potem... Lepiej wróćmy do lekcji. O wiele łatwiej 

jest się nauczyć jeździć na rowerze niż na starej szkapie.

Montana potrząsnął tylko głową.

- Naprawdę. Roweru nie trzeba łapać, a siodełko jest lekkie i zamontowane na stałe. 

Zdejmujemy je dopiero wówczas, gdy się zniszczy.

- Czyli jak często? - spytał.

- To zależy od eksploatacji. Jeśli jeździ się rowerem po tak wyboistych drogach jak 

tutaj, to co roku. Nie wiem tylko, gdzie je kupię... No, ale wracajmy do rzeczy. Obiecałeś, że 

się nauczysz.

- Widocznie w chwili słabości. Albo pod przymusem.

- Nie. Chciałeś zrobić wymianę.

- Rzeczywiście. Możemy to powtórzyć?

- Nie teraz. Najpierw nauka - powtórzyła z uporem.

- Dobrze.

Chwycił  za  kierownicę,  wskoczył  na siodełko  i postawił  stopy na pedałach.  Nogi 

trzymał szeroko rozstawione, żeby nie uderzać kolanami o ramę. Na tym - o wiele za małym - 

rowerze Montana wyglądał  zupełnie jak krab. Ale po kilku minutach jeździł już dookoła 

stodoły niczym doświadczony cyklista.

Mijając Addie zaterkotał dzwoneczkiem.

- Hej, to frajda!

- Przecież ci mówiłam! - krzyknęła, patrząc wesoło na męża. Montana miał znakomite 

poczucie równowagi. Na rowerze poczynał sobie tak dobrze, jakby się na nim urodził. W 

pewnej   chwili   -   nawet   się   nie   zatrzymując   -   wyciągnął   rękę,   pochwycił   Addie   w   talii   i 

posadził ją na ramie.

I razem okrążali stodołę, a było to równie zabawne jak ich małżeństwo i wspanialsze 

niż jakiekolwiek marzenia.

Zerwał się wiatr. Od strony Pacyfiku nadciągała burza. Gałęzie eukaliptusa uderzały o 

tylną ścianę domu, a furtka od zagrody dla kurcząt obijała się o sztachety. Dąb jęczał jak 

potępieniec, a ptaki uciekły przed deszczem.

W   domu   Creedów   panował   jednak   spokój,   rozbrzmiewały   śmiechy   i   muzyka   z 

katarynki. Addie i Montana tańczyli wokół pokoju w takt melodii “Po balu”.

Nagle dobiegł ich stukot kopyt i rżenie.

background image

- Ki diabeł? - mruknął Montana i wyjrzał przez okno. Na ganku stał Jericho.

- Co się stało? - spytała Addie.

- Jericho jest na zewnątrz - odparł Montana, chwytając kapelusz i płaszcz. -

Widocznie Custus zapomniał zamknąć stodołę. Zaraz wracam. - Pocałował ją szybko i 

wyszedł frontowymi drzwiami.

Koń stał na ganku i szczerzył zęby.

- Dobry konik. Pewnie ci tu zimno.

W kilka minut później znaleźli się w stodole. Montana dał koniowi klapsa na znak, że 

ma wracać do boksu, a sam zamknął łomoczące drzwi.

Kiedy znów spojrzał na Jericha, stwierdził ze zdziwieniem, że wałach nie wrócił na 

swoje miejsce.

Creed zaczekał, by oczy przyzwyczaiły mu się do ciemności i podszedł do stołu, gdzie 

zwykle stały trzy lampy naftowe. Została tylko jedna. Doszedłszy do wniosku, że to Addie je 

gdzieś przestawiła, Montana zapalił zapałkę i przytknął ją do knota. Lampa się jednak nie 

zaświeciła. Brakowało w niej nafty, która również zniknęła ze stołu.

Mamrocząc   coś   pod   nosem,   Creed   wypatrzył   wreszcie   charakterystyczną   puszkę 

niedaleko drabiny stojącej przy wejściu na strych. Zrobił więc parę kroków w jej stronę, 

wyzywając Custusa od najgorszych. Zajrzał do puszki i stwierdził, że jest pusta.

Czujnie rozejrzał się po stodole. Dwa metry dalej dostrzegł mokrą plamę.

Pociągnął nosem. Śmierdziało naftą. Dwie krople płynu spadły mu na ramiona.

Uniósł głowę i popatrzył na strych. Wyprostował wolno plecy, po czym wspiął się na 

drabinę.

Addie sprawdziła czas. Montana wyszedł przed czterdziestoma pięcioma minutami.

Przez ten czas można  kilka razy zaprowadzić konia do stodoły.  Pomyślała,  że jej 

uparty   mąż   znowu   przestawia   coś   w   warsztacie.   Tyle   razy   usiłowała   zaprowadzić   tam 

porządek, ale on najwyraźniej nie rozumiał systemu dziesiętnego Deweya.

Gdy minął kolejny kwadrans, Addie miała zdecydowanie dość. Narzuciła płaszcz i po 

krótkiej   walce   z   wiatrem   przy   drzwiach   wyszła   na   podwórze.   Liście   i   drobne   gałązki 

wirowały pod jej stopami. Wrota od stodoły były zamknięte od wewnątrz;

Montana najwyraźniej przy czymś majstrował.

- Wpuść mnie! - krzyknęła.

Ale   nikt   jej   nie   odpowiedział.   Zajrzała   więc   do   środka   przez   boczne   okienko   i 

zobaczyła, że w stodole nie pali się światło. Mocno zaniepokojona pobiegła na tyły, gdzie 

wrota zamykano jedynie od zewnątrz. Odsunąwszy skobel, wpadła do środka potknęła się i 

background image

runęła jak długa na ziemię. Z trudem podciągnęła się na łokciach, odwróciła się przez ramię i 

krzyknęła.

Mężczyzna leżał na plecach. Głowę miał wygiętą pod nienaturalnym kątem. Addie 

podczołgała się bliżej i wydała westchnienie ulgi. Rozpoznała w nim agenta, który aresztował 

Montanę. Po jego zimnym, nieruchomym spojrzeniu od razu poznała, że mężczyzna nie żyje.

- Montana! - krzyknęła, rozglądając się gorączkowo. Drzwi od stryszku klapnęły i 

dziewczyna podniosła oczy.

- Montana!

Odpowiedziało jej tylko wycie wiatru.

Szukała go po całej stodole, aż w końcu znalazła nieopodal wielkiego zwoju drutu. 

Bała się na niego spojrzeć.

- Boże! Nie pozwól mu umrzeć! - szepnęła.

Montana leżał twarzą do góry, z dziwnie przekrzywionym  biodrem. Uklękła. Miał 

zamknięte oczy.

- Montana...

Pogłaskała go po policzku. Otworzył  oczy, poruszył ustami, ale jego szepty tłumił 

wiatr.

- Boże - jęknęła, niezdolna, by powstrzymać łzy.

- Sprowadź pomoc - wychrypiał i skrzywił się z bólu.

- Zaniosę cię do domu, kochany - szepnęła, podsuwając mu ramię pod plecy.

- Nieeee! - jęknął. - Nie ruszaj mnie.

- Dobrze. Dobrze. - Kiwała głową w panice. Boże! Musi działać. Zanim podniosła się 

z klęczek, otuliła Montanę płaszczem.

- Nic  mi nie będzie, kochany. Pojadę po kogoś... Ani mi się waż umrzeć - dodała, 

odwracając głowę.

Ruszyła pędem w stronę roweru, ale natychmiast się zatrzymała. Przy takim wietrze 

nie ujechałaby nawet kilkuset metrów.

Usłyszała rżenie i zrozumiała, że nie ma innego wyjścia. Koń był znacznie szybszy.

Zdjąwszy uprząż ze ściany, podeszła do bestii, która patrzyła na nią jak smok na swoją 

ofiarę.

Trudno - pomyślała. - Tylko spokojnie.

Za   wszelką   cenę   musiała   sobie   przypomnieć   rady   Montany.   Przede   wszystkim 

należało mówić łagodnym, spokojnym głosem.

- Śliczny koniś - szepnęła, robiąc krok do przodu. Jericho uciekł na drugą stronę 

background image

stodoły.

- Niech to gęś kopnie.

Może powinnam się wolniej ruszać - pomyślała. Wyciągnęła przed siebie uzdę.

- Widzisz, Jericho, chcę ci ją tylko włożyć na pyszczek. Koń prychnął i zaczął grzebać 

kopytem ziemi.

- Kochane zwierzątko, mądry tuptuś, pozwól mi tylko... - Była już blisko celu, gdy 

koń potrząsnął krnąbrnie łbem i odbiegł.

Dzieliło ich dobre sześć metrów.

- Słuchaj no, ty! Dosyć zabawy! Montana potrzebuje naszej pomocy, a ja nie mam 

czasu na twoje głupie zabawy. - Do oczu napłynęły jej łzy strachu, złości i bezsilności. - Nie 

przeszkodzisz mi - powiedziała twardo, zdecydowana, że go złapie.

Wałach obnażył długie, żółte zębiska.

- Przysięgam, że jeżeli mnie ugryziesz, to ja też cię chapnę. Koń prychnął, ale nie 

ponowił próby.

Klęła i modliła się jednocześnie, a gdy wreszcie nałożyła mu uzdę na pysk, Jericho 

cofnął się o krok, popatrzył jej prosto w oczy i mlasnął grubymi, różowymi wargami, zupełnie 

jak wtedy, gdy pożerał jej wypieki.

Wypieki... placek! - przemknęło jej przez myśl..

Odwróciwszy się na pięcie, rozwarła wrota na oścież, wypadła  pędem ze stodoły, 

wbiegła po schodkach do kuchni i porwała ze stołu ciasto z jabłkami.

Nie minęła minuta, a już gawędziła z Jerichem.

- Proszę - powiedziała, stawiając jabłecznik na ziemi. Z uzdą w ręku zrobiła krok do 

tyłu i czekała. Jericho też się cofnął.

- No, chodź, dostaniesz ciasteczko.

Zwierzak nawet się nie ruszył. Machnął tylko parę razy ogonem.

- Boże! - Zakryła dłonią usta. Co robić?

Zerknęła w kierunku Montany i poczuła taki ucisk w sercu, że o mało nie rozpadła się 

na kawałki. Potem znów skierowała wzrok na konia i przypomniała sobie, jak bardzo jest 

przekorny.

Wolno i ostrożnie podeszła więc do talerza, jakby zamierzała zabrać ciasto.

Poskutkowało! Koń rzucił się naprzód i zanurzył pysk w placku. Addie upuściła uzdę i 

wrzuciła   mu   na   grzbiet   ciężkie   siodło,   po   czym   natychmiast   je   zapięła.   Tę   część   lekcji 

zapamiętała najlepiej. Kiedy skończyła, Jericho już wylizywał okruchy z talerza. Wzięła uzdę 

i uczyniła jeszcze jedną próbę. Okropne stworzenie wywinęło wargi i obnażyło zęby.

background image

- Niech cię! - wrzasnęła i dała mu takiego klapsa, aż zapiekła ją ręka.

Koń potrząsnął głową, po czym wypadł z rozwianą grzywą ze stodoły, znikając w 

ciemnościach.

- Nie! - krzyknęła, wybiegając za nim, ale po Jerichu nie było już nawet śladu.

Spojrzała przez łzy na nieruchomą postać Montany. Pokonana, uklękła przy nim na 

ziemi, odgarniając mu włosy z twarzy.

- Nie umieraj - szeptała. - Tak cię proszę, nie umieraj...

Coś wilgotnego trąciło ją w plecy, więc odwróciła głowę.

Jericho bardzo dokładnie ją obwąchiwał. Gdy uniosła rękę, aby się obronić przed 

ewentualnym ugryzieniem, poczuła na dłoni szorstki, mokry język. Jericho polizał ją zupełnie 

tak samo, jak lizał Montanę. Nie spuszczał z niej wzroku. Przestała płakać i podniosła się z 

klepiska, wyciągając dłoń. Wałach znów przejechał jej językiem po ręce niczym stare, wierne 

psisko.

Kiedy wkładała mu uzdę, stał spokojnie i nawet nie próbował się ruszyć.

- Dziękuję - szepnęła, głaszcząc konia.

Dosiadła   go   niemal   bez   kłopotu,   tyle   że   nie   dostawała   nogami   do   strzemion, 

umocowanych z myślą o długich nogach Montany. Bała się tracić czas, więc chwyciła obiema 

rękami rożek siodła i zmusiła Jericha do galopu.

- Ani mi się waż umrzeć! - wrzasnęła do męża na odjezdnym.

- Ma złamane biodro. - Lekarz zamknął torbę i wytarł okulary o płaszcz.

- Ale wyzdrowieje, prawda? - powiedziała z nadzieją, skręcając rąbek spódnicy w 

węzeł.

- Nie będę pani okłamywał...

Poczuła, że ciarki przechodzą jej po plecach.

- Doznał urazu kręgosłupa. Agent kolejowy chciał podpalić stodołę, a on go złapał na 

gorącym  uczynku. Zaczęli walczyć  i spadli z wysokości dziewięciu metrów. Pani mąż to 

prawdziwy szczęściarz. Mógł skończyć jak tamten. - Doktor włożył okulary i popatrzył Addie 

prosto w oczy. - Stracił jednak władzę w nogach.

Opadła na krzesło.

- Na zawsze? - spytała po chwili całkowitej ciszy.

- Sam chciałbym to wiedzieć. Nie wiem. Będę mądrzejszy, kiedy zrosną mu się kości. 

- Położył jej rękę na ramieniu. - Bardzo mi przykro.

Skinęła głową, ale oboje wiedzieli, że słowa nic tu nie pomogą. Współczucie doktora 

nie mogło uzdrowić Montany.

background image

Gdy lekarz wyszedł, Addie doznała sprzecznych uczuć. Pragnęła schować się gdzieś i 

zaczekać, aż mąż odzyska zdrowie, a jednocześnie natychmiast pobiec do sypialni i mocno go 

przytulić. Zbierało się jej na płacz, ale nie śmiała uronić ani jednej łzy.

Musiała   nad   sobą   zapanować.   Montana   potrzebował   spokoju.   Wciągnęła   głęboko 

powietrze,   uszczypnęła   się   w   policzki   i   -   aby   zmusić   się   do   uśmiechu   -   przywołała 

wspomnienie tańca przy księżycu. A potem otworzyła drzwi.

Montana wpatrywał się w szybę. Miał sińce pod oczami, a na jego twarzy malował się 

wyraz bólu.

Boże, nie pozwól mu tak cierpieć - pomyślała.

- Witaj, kochanie - rzekła, siadając na brzegu łóżka. Odwrócił głowę.

Pogłaskała go po ręku.

- Czy ci podać?

- Nową parę nóg. - Zaśmiał się smutno.

- Montano, ja...

- Nic nie mów - poprosił, odsuwając rękę. - Tu właściwie ni ma nic do gadania, więc 

nawet nie próbuj.

Milczała, szukając w myślach odpowiednich słów.

- Kocham cię - szepnęła, marząc, by on wreszcie odwróci głowę od okna.

- Zostaw mnie samego.

Nie ruszył się, nawet na nią nie spojrzał. Wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi, a 

potem oparła się ścianę z uczuciem, że ona też traci władzę w nogach. Z trudem chwytając 

powietrze, rozpędziła napływające do oczu łzy, pobiegła do kuchni, chwyciła brzeg stołu i 

wybuchnęła płaczem. Jej marzenia legły w gruzach.

- Mówiłem ci przecież, że ręce mam sprawne. Mogę jeść sam! - krzyknął Montana, 

wyrywając Addie widelec z ręki.

Takie sceny powtarzały się bez przerwy od dwóch miesięcy.

Wprawdzie biodro już się zrosło, ale nogi nadal pozostawały nieruchome. Montana 

nie czuł nic od pasa w dół. Addie wiele by dała za to, żeby mieć równie sparaliżowane serce. 

Wtedy może by tak nie cierpiała. Montana wyładowywał na niej gniew, a ona mobilizowała 

całą swoją cierpliwość, aby nie traktować tych wybuchów serio.

Bywał ponury, innym razem przeklinał kolej, a czasem dokuczał Addie. Tak jak tego 

popołudnia.

- Mam dla ciebie wiadomość - powiedziała, niepewna jego reakcji. Montana zerkał 

właśnie na tacę z jedzeniem. Od chwili, gdy wyrwał jej widelec z ręki, nie tknął ani kawałka 

background image

pieczeni.

- Jeśli to znowu jakaś zabawna historyjka, zachowaj ją dla siebie. Nie chcę, żebyś 

poprawiała mi humor.

- Wątpię, czy to cię rozweseli - odparła, z trudem kryjąc sarkazm. - Szeryf wydał 

nakaz aresztowania Willa i Wade’a Parkera. To oni napadali na pociągi.

Zaklął.

- Dużo im to czasu zajęło, ale wreszcie skojarzyli.

- Wiedziałeś? Skinął głową.

- Parker był krewnym jednego z mężczyzn zabitego przez kolej.

- Znam całą historię i dlatego trzymałem język za zębami. A zresztą, żałuję, że nie 

przyłączyłem się do Wade’a!

Wstała i podeszła do komody, udając, że przestawia butelki. Zabrzęczały sztućce.

Przynajmniej je - pomyślała.

- Kiedy będzie rozprawa?

-   Dopiero   wydali   nakazy,   ale   jeszcze   ich   nie   złapali.   Słyszałam,   że   Will   i   Wadę 

ukrywają się gdzieś w górach, a szeryf i agenci kolejowi nie mogą ich znaleźć. -

Odniosła wrażenie, że dostrzega na jego twarzy zalążek uśmiechu. - Custus twierdzi, 

że farmerzy oszukani przez kolej udzielają im pomocy. Gazety traktują Wade’a i Willa jak 

bohaterów, a szydzą z kolei.

Tym   razem   Montana   uśmiechnął   się   szeroko,   ale   po   chwili   jego   twarz   znowu 

przybrała ponury wyraz.

Oparł   ręce   na   materacu,   aby   poprawić   się   na   łóżku   i   taca   zakołysała   się 

niebezpiecznie. Szklanka runęła na talerz, a sos pomieszany z mlekiem oblał Montanę, łóżko i 

podłogę.

- Cholera! - wrzasnął, ciskając tacą o ścianę.

Addie   patrzyła   niego   z   przerażeniem.   Wszystkie   talerze   potłukły   się   na   drobne 

kawałki, a jedzenie przywarło do sufitu i podłogi. Oderwawszy rękę, od ust, ruszyła, aby 

posprzątać bałagan.

- Zostaw to i wyjdź - rozkazał lodowatym tonem. Ignorując polecenie, wyzbierała 

resztki szkła.

- Zmienię ci pościel.

- Nie zawracaj sobie głowy. Po prostu wyjdź. Odwróciła się na pięcie i wyniosła tacę z 

pokoju.

.Montana usłyszał szczęk zamykanych  wrót od stodoły, potem skrzypienie żwiru i 

background image

kroki na schodach. Nadchodziła Addie.

Te dźwięki  przypominały mu  nieustannie,  że jest przykuty do łóżka i skazany na 

widok z okien pokoju. Nie mógł wstać ani tym bardziej pracować, więc wszystkie zajęcia 

spadły na Custusa i Addie.

Kiedyś silny jak tur, teraz stał się absolutnie bezradny. Stracił całkowitą kontrolę nad 

ruchami. Bez przerwy coś przewracał albo zrzucał na podłogę.

Co gorsza przestał być mężczyzną.

Oparł głowę o poduszkę obleczoną w czystą poszewkę. Addie zmieniała mu pościel 

co drugi dzień. Ilekroć wyglądał przez okno, widział, jak wynosi wiadra z upraną bielizną. 

Teraz   ona   stała   się   silna   i   za   każdym   razem,   gdy   Montana   na   nią   patrzył,   doznawał 

sprzecznych uczuć. Z jednej strony pragnął ją mocno przytulić, z drugiej marzył o tym, aby 

wreszcie sobie poszła. I codziennie zastanawiał się nad tym, jak długo tak jeszcze wytrzyma.

Kochał   ją.   Kochał   ją   każdą   cząstką   swojej   kalekiej   duszy.   Ale   już   na   nią   nie 

zasługiwał. Nie mógł się z nią kochać ani obdarzyć jej dziećmi. Wspominał, jak tańczyli 

kiedyś   przy   księżycu.   Rozkochana   twarz   Addie   stawała   mu   wtedy   przed   oczyma   tak 

wyraźnie,  jakby to się  działo  wczoraj. Teraz  nie był  w stanie  zapewnić  żonie  nawet tak 

prostych przyjemności. Wiedział, że już nigdy z nią nie zatańczy, i stało się to symbolem ich 

przyszłości. Równocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że bez tej kobiety nie może istnieć.

Gdy Addie weszła do pokoju z balią parującej wody oraz ręcznikami, patrzył, jak ta 

krucha istotka zamyka biodrem drzwi i zbliża się do łóżka, aby go wykąpać.

Nigdy w życiu nie czuł się bardziej poniżony. Nienawidził tych kąpieli, siebie samego 

i jej za to, że nadal go kocha.

Ta nienawiść go dusiła, zaczął dyszeć, zacisnął pięści. Zupełnie nieświadoma jego 

stanu Addie przysiadła na skraju łóżka. Montana chwycił brzeg balii i zrzucił ją na dywan. 

Dziewczyna wrzasnęła i popatrzyła na męża jak na jakieś dziwne zwierzę.

Wychylił się i wbił jej boleśnie paznokcie w ramiona.

- Wyjdź - rzucił przez zaciśnięte zęby.

- Co ja takiego zrobiłam? - szepnęła z przerażeniem. - Czego ty chcesz ode mnie? - 

zapłakała.

Ścisnął ją jeszcze mocniej.

- Idź sobie, a najlepiej wyprowadź się stąd na dobre. Zakryła dłonią usta, łzy płynęły 

jej   po   policzkach   nieprzerwanym   strumieniem.   Montana   czuł,   jak   skręcają   mu   się 

wnętrzności, ale już nie mógł niczego zmienić.

- Wynocha! - wrzasnął.

background image

W milczeniu opuściła pokój.

Słyszał, jak płacze. Wraz z każdym następnym szlochem kurczyły mu się mięśnie. A 

potem dobiegł do niego szczęk wieszaków. Addie wpadła na chwilę do sypialni, zabrała swą 

fioletową kreację i znów zniknęła. Wróciła już w sukni, po czym zaczęła upychać w torbie 

kolejne ubrania. Montana pragnął wyskoczyć z tego więzienia, jakim było dla niego łóżko i 

błagać ją o przebaczenie. Ale za bardzo ją kochał. Zamiast tego przewrócił się na drugi bok, 

co sprawiło mu niemało trudności. Upór i duma dodały mu sił. Odwrócił się od ogromnych, 

ciemnych, zaczerwienionych od płaczu oczu żony. W tych oczach nie było już ciepła. Na 

szczęście zabrakło w nich również współczucia.

A potem Addie wyszła z pokoju, szeleszcząc falbaną spódnicy. Wiedział, że słyszy ten 

dźwięk po raz ostatni. Przymknął oczy, jakby chciał zdławić w ten sposób wszelkie uczucia. 

Mignęła mu tylko jej sylwetka na podwórzu i było po wszystkim.

W chwilę później zaturkotały koła powozu. Addie odjechała.

Wraz z żoną opuściła go cała radość życia, ten jedyny dar, jaki otrzymał od losu, a 

teraz dobrowolnie się go wyrzekał. W myślach  migały mu obrazy z przeszłości. Widział 

wyraźnie, jak Addie wypada przez okno w samej koszuli nocnej, jedzie na rowerze, wioząc na 

wózku fasolę, dosiada odwrotnie konia...

Uśmiechnął się, ale ten uśmiech natychmiast zamarł mu na twarzy. Z trudem przełknął 

twardą gulę, jaką nagle poczuł w gardle.

Pozostały   mu   wspomnienia   o   tym,   jak   ta   cudowna   dziewczyna   zadzierała   nosek, 

pachniała cytryną,  miodem i wanilią, jak czule zaglądała mu w oczy... Gdy tak na niego 

patrzyła, Montana niemal czuł, że znowu może chodzić.

Niemal, ale nie całkiem. Teraz to i tak jednak nie miało znaczenia, bo ona wyjechała. 

Znów z trudem przełknął twardą gulę, przytulił się do poduszki i zapłakał.

Pociąg   zaturkotał   na   szynach,   zwalniając   bieg.   Pisnęły   hamulce,   z   lokomotywy 

buchnęła para i natychmiast zniknęła we mgle unoszącej się nad peronem. Addie wysiadła z 

pociągu,   otulając   się   peleryną.   Było   przynajmniej   o   dwadzieścia   stopni   zimniej   niż   w 

Kalifornii. Zmierzając do wyjścia, zatrzymała się na moment. Odwykła już od tłumu i rózg 

waru życia. Nie minęła minuta, a już przysłaniała dłonią nos. Nie zapomniała jeszcze o tym, 

że to właśnie ten smród zmusił ją do opuszczenia Chicago.

Ująwszy walizkę, wydobyła z kieszeni kartkę, na której widniał pewien ważny adres. 

Po krótkim, energicznym marszu znalazła się na ruchliwej ulicy, gdzie turkotały tramwaje, 

stukały końskie kopyta, a zewsząd dobiegały wrzaski, gwizdy i pobrzękiwanie dzwonków. To 

było  prawdziwe więzienie, a rolę strażników pełniły w nim wysokie, czerwone lub szare 

background image

budynki ustawione rzędem wzdłuż brukowanej jezdni.

Podbiegł do niej nagle gazeciarz, krzycząc coś na temat “upadku ośmiornicy”.

Addie   dała   mu   miedziaka   i   zerknęła   na   pierwszą   stronę.   Na   rysunku   widniała 

stylizowana ośmiornica zmiażdżona wysokim butem, na którym widniał napis: Kongres.

LEGISLATURA STANOWA APROBUJE UTWORZENIE KOMISJI SPECJALNEJ 

DO SPRAW TRANSPORTU - krzyczał wielki czarny nagłówek nad ilustracją.

Addie złożyła gazetę. Czuła dziwny ucisk w piersiach, gdyż najmniejsza wzmianka o 

kolei przywodziła jej zawsze na myśl obraz Montany, leżącego na klepisku z zamkniętymi 

oczami i twarzą wykrzywioną cierpieniem.

Odetchnąwszy   głęboko,   wsunęła   gazetę   pod   ramię,   podniosła   walizkę   i   poszła   na 

postój dorożek. Tam stanęła pod słupem i znów uważnie przyjrzała się kartce, gdzie widniał 

adres Mason Street 627.

Mason Street. Ulica o tej samej nazwie znajdowała się również w Chicago. Addie 

uznała to za dobry omen lub sprzyjający zbieg okoliczności. Ten adres w San Francisco 

stanowił zarazem cel jej podróży, jak i ostatnią nadzieję na szczęście.

Nie minął kwadrans, a Addie siedziała już w obitym skórą kabriolecie i jechała w górę 

zatłoczonej ulicy. Dorożkarz zatrzymał się naprzeciw wysokiego czteropiętrowego budynku z 

różowej cegły. Domu strzegło ogrodzenie z kutego żelaza oraz masywne okiennice. Addie 

wręczyła woźnicy zapłatę, pokonała szerokie schody i stanęła przed ogromnymi, podwójnymi 

drzwiami. Pociągnąwszy za łańcuszek dzwonka, czekała niespokojnie, aż ktoś jej otworzy, 

starając   się   nie   myśleć   o   burczeniu   w   żołądku.   Gdy   po   raz   piąty   wygładzała   urojone 

zagniecenia na swej ukochanej fioletowej sukni, usłyszała kroki.

W   progu   stanęła   starsza   kobieta   w   białym   zakonnym   habicie   i   spojrzała   na   nią 

ciekawie.

- Nazywam się Creed. Byłam umówiona - powiedziała niepewnie Addie.

- Ależ tak, oczywiście. - Staruszka kiwnęła kilkakrotnie głową i uczyniła zapraszający 

gest.

Addie po raz ostatni spojrzała na dom, zebrała spódnicę i weszła do środka.

Wiedza ukryta w czterech ścianach tego okazałego budynku miała zdecydować o jej 

przyszłości. I losie Montany.

Do stu tysięcy czortów, przestań mi tu wybrzydzać! Jak nie zjesz fasoli, to cię nią ani 

chybi wysmaruję. Cierpliwości nie starczy na tego osła! - narzekał Custus.

W   chwilę   później   talerz   z   jedzeniem   minął   jego   siwą   głowę   zaledwie   o   parę 

centymetrów.

background image

- Wynoś się! Zostaw mnie! - krzyknął Montana, łypiąc spod oka na starego zrzędę.

Przez   ostatni   tydzień   obaj   dawali   się   sobie   solidnie   we   znaki,   a   Montana   spędził 

najczarniejsze dni swego życia. Wydawało mu się, że od wyjazdu Addie minęły wieki.

- Niewdzięczny szczeniak! Leży tu jak trup i tylko by człowiekowi życie uprzykrzał. 

Nawet panienkę przegonił tymi wrzaskami. - Stary popatrzył wściekle na Montanę. - Ale 

mnie nie wystraszy! Custus nie robi z gęby cholewy. Jak obiecał, że się zaopiekuje, to słowa 

dotrzyma. - Podniósł talerz i nałożył świeżą porcję fasoli. - Skonam, a wtłoczę ci to do gardła, 

rozumiesz?

- Masz rację. On musi jeść - odezwała się Addie, która właśnie stanęła w drzwiach i 

skrzyżowała ramiona na piersiach jak zmartwiona matka.

Na dźwięk jej głosu Montana natychmiast podniósł głowę. Poczuł, że wstępuje w 

niego nowe życie. Serce biło mu mocno, niemal uśmiechnął się z ulgą. Siedząc na łóżku, sycił 

złaknione oczy widokiem ukochanej żony.

Dzięki Bogu! - myślał. Odkąd Addie wyjechała, każda godzina wlokła się niczym 

wieczność. Tak bardzo potrzebował tej kobiety. A ona wróciła. Ugryzł się w język, żeby jej 

nie powiedzieć, jak bardzo cierpiał. Mógł jednak tylko na nią patrzeć, a w tej jednej radosnej 

chwili targnęła nim burza najróżniejszych uczuć.

Jak bardzo pragnął jej dotknąć, żeby się przekonać, czy istnieje naprawdę!

Nabrzmiewała w nim potrzeba, by do niej podbiec i porwać ją w ramiona. Przez jedną 

krótką chwilę wydawało mu się nawet, że to jest możliwe. Ale moment nadziei minął równie 

szybko, jak się pojawił, a Montana znowu opadł bezradnie na poduszki.

- Co cię sprowadza? - zapytał celowo nieuprzejmie, co kosztowało go wiele wysiłku, 

gdyż serce śpiewało mu z radości.

Oparła się o drzwi, zupełnie niezrażona tym powitaniem.

- Miło cię widzieć - rzekła z uśmiechem.

Milczał, bo nie potrafił wymyślić żadnej kąśliwej riposty. Po kilku sekundach znów 

popatrzył na nią spod oka.

- Oto powód naszej podróży - powiedziała Addie, odwracając się do drzwi.

W   progu  stanął   mężczyzna   o  posturze   niedźwiedzia.   Miał   siwiejące,   jasne   włosy, 

kartoflowaty nos, bardzo białe zęby i zaróżowione od wiatru policzki. Szary garnitur wisiał na 

nim   jak   worek.   Uwagę   Montany   przykuła   jednak   głównie   czarna   torba   lekarska,   jaką 

przybysz trzymał w dłoni.

Chory zaklął głośno.

- Ten dżentelmen o niewybrednym słownictwie jest moim mężem, panie doktorze.

background image

Addie   popatrzyła   porozumiewawczo   na   doktora,   co   doprowadziło   Montanę   do 

szewskiej pasji.

- Mówiłem, żebyś wyjechała. - Starał się patrzeć na nią groźnie, choć przychodziło mu 

to z olbrzymim trudem. - Nikogo mi nie potrzeba. Pragnę spokoju!

- Zostaw nas samych, Addie - powiedział doktor. Dziewczyna posłusznie wyszła.

- Jak pan śmie zwracać się do mojej żony po imieniu?! - Montana zacisnął mocno 

pięści. Z przyjemnością rozkwasiłby temu łapiduchowi kartoflowaty nos.

Doktor   przysunął   sobie   krzesło,   postawił   walizeczkę   na   ziemi   i   usiadł,   patrząc 

badawczo   na   Montanę.   Choremu   wydawało   się   przez   chwilę,   że   przybysz   czyta   w   jego 

myślach jak w otwartej księdze.

- Czy chce pan znowu chodzić? - spytał.

- Nie - odparł sarkastycznie Montana. - Wolę spędzić resztę życia przykuty do tego 

cholernego łóżka.

Doktor   uśmiechnął  się  wyrozumiale,   jakby nie  pierwszy  raz   w  życiu  słyszał   tego 

rodzaju ripostę.

- Przyrzekłem pańskiej żonie, że pana zbadam. Nie mogę jej sprawić zawodu, więc 

albo będzie pan ze mną współpracował, albo... - zawiesił głos.

- Co was łączy? - Montana aż zesztywniał z zazdrości.

-   Przyjaźń.   A   ja   przez   ostatni   tydzień   nabrałem   dla   tej   kobiety   ogromnie   dużo 

szacunku. Widzi pan, ona wysłała do mnie list - doktor wyjął  z kieszeni pomiętą kartkę 

papieru i zaczął czytać.

Drogi Doktorze Karlson! Piszę do Pana w sprawie mego męża, który doznał urazu 

kręgosłupa   wskutek   upadku   z   dość   dużej   wysokości.   On   nie   potrafi   z   tym   tyć,   bo   jest 

wyjątkowo niezależnym człowiekiem. Słyszałam, że prowadzi Pan klinikę, w której uczy Pan 

swoich pacjentów chodzić. Chciałabym, aby mój mąż również się tego nauczył.

- To bardzo dumny człowiek, niełatwo się z nim porozumieć. Ale może ja zapoznam 

się z Pana metodą i pomogę mu tak, żeby o tym nie wiedział. W ten sposób może udałoby mi 

się jakoś ocalić jego dumę i nasze szczęście. Mieszkamy na farmie w Alameda, zaledwie parę 

godzin jazdy od San Francisco. Widać sam Pan Bóg sprawił, że dzieli nas taka niewielka 

odległość. Mam nadzieję, że zgodzi się Pan mnie przyjąć.

Niecierpliwie oczekuję na odpowiedź.

Adelaide   A.   Creed   Bleeding   Hearts,   Kalifornia  Doktor   Karlson   skończył   czytać   i 

schował kopertę do kieszeni.

- Ona nie wie, że wziąłem ze sobą ten list - powiedział, patrząc Montanie prosto w 

background image

oczy.   -   Chciała,   żebym   pana   zbadał   i   ocenił,   czy   moja   metoda   zda   w   takim   przypadku 

egzamin. Nie życzyła sobie jednak, żebym rozbudzał w panu płonną nadzieję.

Wstał, założył ręce za plecy i zaczął przechadzać się po pokoju.

- Wie pan - ciągnął po chwili - sądzę, że każdy mężczyzna oddałby wszystko, by mieć 

za żonę taką kobietę. Od chwili, gdy zgodziłem się jej pomóc,  uczyła  się wszystkiego z 

większym zacięciem niż chorzy starający się odzyskać władzę w nogach. Pragnęła pańskiego 

wyzdrowienia bardziej niż czegokolwiek na świecie. Kiedy jej powiedziałem, że prawdziwy 

szczęściarz z pana, zaczęła się śmiać. Stwierdziła tylko, że pana kocha.

Montana   wpatrywał   się   w   poplamioną   ścianę.   Czuł   się   jak   nędzny   robak   godny 

potępienia. Nie śmiał spojrzeć temu człowiekowi prosto w oczy. Bał się rozbudzać w sobie 

nadzieję. Wiedział, że nie pogodzi się z kolejną klęską. W żołądku miał węzeł, przymknął 

powieki i zobaczył rozświetloną księżycem twarz Addie.

- Co mam robić? - spytał, spoglądając niepewnie na lekarza.

- Najpierw pana zbadam, a później porozmawiamy.

Montana zerwał kołdrę ze swych bezużytecznych nóg. Powędrował spojrzeniem do 

muskularnych ud, których nie mógł naprężyć. Nic nie czuł, nie mógł wykonać żadnego ruchu, 

nie istniał jako mężczyzna. Wydawało mu się, że jego ciało od pasa w dół należy do zupełnie 

kogoś innego. Po długiej chwili milczenia zerknął na barczystego lekarza.

- Do dzieła, panie doktorze - powiedział.

Karlson zamknął za sobą drzwi sypialni i odwrócił się do Addie.

- No i co? - spytała niecierpliwie.

- Istnieje pewna szansa - powiedział lekarz. - Tuż pod raną jest czucie, co mogłoby 

świadczyć o tym, że paraliż wystąpił przejściowo i kiedyś ustąpi.

Powiedziałem mu jednak, co ma robić. Twoim zadaniem będzie stymulacja mięśni, 

masaż   i   tak   dalej,   ale   sama   niewiele   dokonasz.   Twój   mąż   musi   współdziałać.   Czeka   go 

prawdziwa walka i wiele cierpień.

Addie skinęła głową. Nie na darmo była świadkiem wysiłków, na jakie musieli się 

zdobyć pacjenci Karlsona. Mężczyźni płakali z bólu, usiłując się podnieść, jedna z kobiet 

ociekała potem po zaledwie piętnastominutowych ćwiczeniach na drążku...

A pewna mała dziewczynka chichotała z radości, bo znów czuła łaskotki w małym 

palcu. Radość dziecka wyzwoliła w chorych nowe pokłady energii. Addie wiele by dała za to, 

żeby jej mąż również usłyszał ten radosny śmiech.

Doktor Karlson wprowadził do holu wielki fotel inwalidzki z trzcinowym oparciem.

Addie położyła mu rękę na ramieniu.

background image

- Sama się tym zajmę.

- Jesteś pewna, że dasz sobie radę?

-   Będzie   ciężko?   -   spytała   szeptem.   Przytaknął,   a   na   jego   wargi   wypłynął   lekki 

uśmiech.

- Pamiętasz Ezrę Crowleya? Aż się wzdrygnęła.

- Proszę mi tego nie przypominać. Nawet nie miałam pojęcia, że takie słowa w ogóle 

istnieją.

Ezra Crowley był bankierem, który spadł ze schodów. Przybył do kliniki, zanim Addie 

rozpoczęła kurs, i doktor Karlson wysłał ją do chorego na chrzest bojowy.

Na początku wygadywał straszne rzeczy, ale w dniu wyjazdu Addie na farmę Crowley 

jeździł już w wózku po korytarzu i podszczypywał pielęgniarki.

- Zostawiłem twemu mężowi książkę z ćwiczeniami. Leży na nocnym stoliku. Na 

razie nawet do niej nie zajrzał. Znam ten typ pacjentów. - Karlson zaczął powoli zbierać 

swoje rzeczy.

- Wiem - odparła Addie odprowadzając go do drzwi. - Custus odwiezie pana na stację. 

- Wyciągnęła do niego rękę. - Dzięki za wszystko.

Wielkolud uśmiechnął się do niej dobrodusznie.

- Jesteś wyjątkową kobietą. Szkoda, że masz już męża. Zaśmiała się.

- I tak nie mógłby mi pan poświęcić ani chwili czasu. Poza tym  Melda Potts już 

zagięła na pana parol.

Melda   Potts   była   damską   wersją   Ezry   Crowleya,   więc   doktor   zaśmiał   się   tylko   i 

pomachał Addie na do widzenia.

Addie zamknęła  za nim drzwi, poszła do holu, chwyciła  wózek i wtoczyła  go do 

sypialni.

- Do jasnej cholery, Addie, zabierz stąd to świństwo!

Addie   rozsiadła   się   wygodniej   na   wyściełanym   krześle.   Chciała   poczytać,   ale   nie 

mogła się skoncentrować, więc zdjęła okulary i potarła nos. Zbliżał się wieczór, świerszcze 

rozpoczynały właśnie swój koncert, a gałęzie eukaliptusów wchodziły przez okno do sypialni, 

tak samo jak kiedyś, zanim jej świat rozpadł się na kawałki.

Skończył  się właśnie kolejny trudny dzień. Montana jak zwykle  ulegał zmiennym 

nastrojom. Rano przeglądał wprawdzie książkę doktora, ale podczas masażu zachowywał się 

okropnie.   Doprowadził   ją   niemal   do   łez.   Addie   przymknęła   oczy   i   poczuła,   że   zaczyna 

morzyć ją sen.

Z drzemki wyrwał ją odgłos tłuczonego szkła. Kiedy wbiegła przerażona do sypialni, 

background image

Montana chciał właśnie usiąść prosto, stłuczone kawałki lampy walały się po podłodze, a 

dywan zaczynał się palić. Addie chwyciła poduszkę i zgasiła ogień, zanim płomienie zdążyły 

się rozprzestrzenić. Potem popatrzyła na Montanę, przygotowana na kolejny wybuch agresji. 

Nic takiego jednak nie nastąpiło.

Montana patrzył przed siebie tępym wzrokiem, mięśnie ramion i szyi napięły mu się 

jak postronki. Niezdolny, by kontrolować swoje własne ciało, tracił powoli resztki godności. 

Został tylko wstyd.

Jakże mu współczuła! Tak bardzo pragnęła zobaczyć, jak ten wspaniały mężczyzna 

znów jeździ konno, tańczy, ‘pedałuje na rowerze... Tylko Pan Bóg jednak wiedział, czy to 

kiedykolwiek nastąpi, więc Addie podeszła po prostu bliżej i położyła dłoń na zwiniętej w 

pięść ręce męża.

Montana zwrócił na nią udręczony wzrok.

- Boże, Addie - szepnął z przerażeniem i wziął ją w ramiona. Powtarzał cicho jej imię, 

przełykając łzy.

- Jestem tylko w połowie mężczyzną - powiedział ochrypłym głosem.

- Nie dla mnie, kochany - mówiła, płacząc. - Nawet jeśli już nigdy nie odzyskasz 

władzy w nogach, to i tak będę cię kochała, najdroższy. Tylko śmierć może nas rozłączyć, 

ale... - zawiesiła głos i pociągnęła nosem - jeżeli umrzesz, to cię zabiję.

Montana długo trzymał Addie w objęciach, czerpiąc z niej życiodajne siły.

- Nie będę mógł dać ci dziecka.

Wiedziała, że Montana tak naprawdę boi się nie o siebie, tylko o nich. Wzruszyła więc 

tylko ramionami, odpędzając od siebie sielski obrazek, na którym chłopcy o kasztanowatych 

włosach spędzali pół dnia w stajni, a dziewczynki w tym czasie czytały książki.

- Mam swoje dzieci, kurczaczki, cielaki. Wszystkie zwierzęta otrzymały ode mnie 

imiona.

Popatrzył na nią z uśmiechem.

- Wiem - szepnął i znowu spoważniał. - Nie będę mógł się z tobą kochać.

- Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś tulił mnie w objęciach. Wystarczy mi twoja 

miłość.

-   Kiedy   wzięliśmy   ślub,   coś   ci   obiecałem   -   szepnął.   -   Ale   nie   dotrzymam 

przyrzeczenia, bo już nigdy z tobą nie zatańczę.

Wystarczyło na niego popatrzeć, aby się przekonać, jakie to było dla niego ważne.

Ale Addie potrząsnęła tylko głową.

-   Tu   nie   chodzi   o   tańce   ani   o   miłość   fizyczną.   Najważniejsza   jest   potrzeba 

background image

przebywania ze sobą, czułość, serce... Ponad wszystko pragnę wiedzieć, że nie jestem sama, 

że mnie kochasz, rozumiesz?

Położyła mu rękę na ramieniu, jakby za chwilę mieli wyjść na parkiet.

- Czy sądzisz, że jest inaczej tylko dlatego, że nogi odmawiają ci posłuszeństwa?

Na jego twarzy pojawił się wyraz głębokiej ulgi.

- Nie ma muzyki - szepnęła, jak wówczas na drodze. Położyła mu głowę na piersi, a 

Montana ścisnął jej dłoń i zaczął gwizdać melodię walca, dopóki oboje nie zapadli w sen.

Otwórz to, dobrze? - Addie podała Montanie słoik z nakrętką zawiniętą w ręcznik.

Otworzył wek i wręczył go żonie.

- Dziękuję.

Wyszła z pokoju z tajemniczym uśmiechem na ustach, szczęśliwa niczym laureatka 

pierwszej nagrody konkursu na hodowlę kurczaków.

W godzinę później wróciła do pokoju, niosąc niezbędne przybory kąpielowe. Ponad 

godzinę myła Montanę i rozcierała jego nieruchome mięśnie, a potem znów zbiegła na dół z 

uśmiechem na ustach.

Niedługo później znowu zajrzała do sypialni, aby zmienić pościel. Zamiast jednak 

toczyć Montanę po łóżku, kazała mu unieść się na rękach, dzięki czemu mogła swobodnie 

wymienić prześcieradło. Przez cały czas pogwizdywała radośnie.

Montana nie był głupi. Wiedział, co Addie chce osiągnąć. Mógł się jedynie obawiać, 

czy   te   wszystkie   wysiłki   nie   pójdą   na   marne.   Z   książki   doktora   wynikało   jasno,   że   u 

pacjentów ze sparaliżowanymi nogami należy rozwijać mięśnie rąk.

Poddał się całkowicie tym manipulacjom. Sam się nawet z siebie śmiał. Addie była 

tak dumna ze swego sprytu, że pozwolił jej kontynuować tę kurację. Tylko ona rozświetlała 

jego ponure życie, czuł, że mimo wszystko jest jej potrzebny.

Zrodziła się między nimi przyjacielska więź. Czasem Addie czytała mu książki, a 

innym razem siadywała po prostu - przy łóżku i trzymała go za rękę. Jedyny punkt zapalny 

stanowił wózek inwalidzki.

Fotel na kółkach czekał na niego przy łóżku niczym kat na skazańca. Addie przestała 

już namawiać Montanę, żeby spróbował z niego skorzystać. Czasem tylko patrzyła znacząco 

na to diabelskie urządzenie, które budziło w nim taki lęk.

Creedowi   wydawało   się   bowiem,   że   korzystanie   z   wózka   jest   równoznaczne   z 

akceptacją kalectwa. A na to nie był gotów. Gdzieś w głębi duszy wierzył bowiem, że paraliż 

ustąpi.

Ilekroć   jednak   przenosił   wzrok   na   swoje   bezwładne   nogi,   wiara   natychmiast   go 

background image

opuszczała.

Także i teraz, po raz pierwszy od powrotu Addie, Montana pogrążył się w smutku.

Addie   mieszała   właśnie   syrop   kukurydziany.   W   książce   kucharskiej   ciotki   Emily 

znalazła przepis na irysy. A wyciąganie tofików znakomicie ćwiczyło mięśnie.

Musiała dać Montanie jakieś zajęcie, żeby znów nie popadł w depresję.

Zdjąwszy patelnię z blachy, wybiegła z kuchni.

W   korytarzu   prowadzącym   do   sypialni   stanęła   jak   wryta.   Z   pokoju   dobiegły   ją 

bowiem stłumione odgłosy uderzeń. Bardzo wolno podeszła do framugi i zajrzała do środka.

Widok, jaki ukazał się jej oczom, przeraził ją jednak do tego stopnia, że o mało nie 

upuściła patelni.

Montana   siedział   na   łóżku,   miał   odkryte   nogi,   a   na   jego   twarzy   malowało   się 

cierpienie. Najstraszniejsze było jednak to, że okładał się pięściami po nogach, jakby chciał je 

biciem zmusić do pracy. Po jego policzkach ściekały łzy. A im boleśniej się uderzał, tym 

głośniej płakał.

Addie natychmiast mu zawtórowała.

Odsunęła się więc od drzwi w obawie, że zdradzi swoją obecność. Nie chciała, aby 

Montana   ją   zauważył.   Popatrzyła   na   patelnię   i   pomysł   z  cukierkami   wydał   się   jej   nagle 

zupełnie   idiotyczny.   Po   raz   pierwszy   w   życiu   pomyślała,   że   mąż   nie   ma   już   szans   na 

wyzdrowienie. On jednak nadal potrzebował jej wiary,  więc musiała zachować dla siebie 

wszelkie rozterki.

Poszła do innego pokoju i zaczęła szlochać. Tak bardzo pragnęła, by w jej sercu znów 

pojawiła się nadzieja.

Montanę obudził znajomy ból, taki jaki zwykle odczuwa się po bijatyce. Tym razem 

jednak nie rwała go spuchnięta szczęka, ale... nogi. Dokuczliwe pulsowanie skoncentrowało 

się w udach. Usiadł na łóżku, wpatrzony w dolne partie swego ciała.

Naprawdę bolały go nogi!

Z  trudem  pochwycił  powietrze,   przełknął   ślinę.  Iskierka  nadziei   przerodziła  się  w 

buzujący, jasny płomień. Nagle jego ciałem wstrząsnął szloch, którego nie mógł i nie chciał 

powstrzymać.

Ulga nie trwała długo. Wraz z porannym słońcem wrócił strach, niwecząc nadzieje.

Rozum podpowiadał mu wyraźnie, że pewnie marzył o tym bólu, więc go w końcu 

doznał.   Potarł   dłońmi   uda.   Nadal   odczuwał   to   dziwne   pulsowanie.   Przycisnął   jeden   z 

czarnych siniaków i o mało nie krzyknął. Mimo wszystko nadal targały nim wątpliwości. W 

jasnym świetle dnia wątpił, ponieważ był tylko człowiekiem.

background image

Tak bardzo pragnął wierzyć, że będzie mógł chodzić. I równie mocno się bał.

Trzasnęły drzwi od stodoły. Montana usłyszał stukot końskich kopyt, a później śmiech 

Addie. Przeniósł więc wzrok na szybę, przez którą zobaczył, jak jego małżonka wyprowadza 

Jericha na podwórze.

Addie i Jericho. A więc jednak cuda się zdarzają.

Stała na podwórzu bawiąc się z koniem, tak jak on kiedyś się z nim bawił.

Jericho zniknął mu na chwilę z oczu, a Addie stała w miejscu jak wryta z uśmiechem 

na   twarzy.   Wałach   pojawił   się   nagle   i   ruszył   z   kopyta   na   tę   filigranową   istotkę,   jakby 

zamierzał ją zmieść z powierzchni ziemi. Addie jednak nawet nie drgnęła, a w jej oczach nie 

było   strachu.   Jericho   zatrzymał   się   o   niecały   metr   od   dziewczyny,   a   ona   roześmiała   się 

serdecznie. Wtedy koń zarżał i odrzucił głowę, jakby wtórował swojej nowej pani.

A   więc   jego   żona   i   Jericho   zawarli   pokój.   Od   wypadku   Addie   traktowała   swego 

dawnego wroga jak najlepszego przyjaciela i zawsze mówiła o nim po imieniu.

Dopiero teraz Montana zrozumiał, jak mylnie ocenił Amandę Pinkney podczas ich 

pierwszego spotkania. Teraz już wiedział, dlaczego ta bibliotekarka z Chicago przyjechała do 

Kalifornii. Okazało się, że ona również ma swoje.

Podobnie jak Montana, Addie potrzebowała korzeni, jakie daje ziemia.

Zdołała   urzeczywistnić   swój   piękny   sen   o   własnej   farmie.   Potrafiła   zaorać   pole, 

wydoić krowę, a także skręcić kark kurczakowi. Doskonale powoziła i strzelała.

Raz nawet zabiła węża. Nauczyła się też jeździć konno. Pokonała strach.

Opowiadała   mu   kiedyś   o   rodzicach,   o   śmierci   ojca,   kalectwie   matki...   Montana 

rozumiał ją świetnie, bo sam się lękał. Żywił nieprzezwyciężony uraz wobec węży i kolei. A 

nienawiść w połączeniu ze strachem może zadecydować o całym życiu.

Montana znieruchomiał. Myślał przez chwilę bardzo intensywnie i jęknął głośno, bo 

nagle uświadomił sobie wyraźnie, że on nigdy nie przestał się bać. Jego żona, stojąca teraz 

obok Jericha, okazała się znacznie silniejsza.

Wszystko stało się dla niego jasne. Walczył przez całe życie o własny kawałek ziemi 

ze strachu przed klęską. Bał się, że przegra, tak jak przegrał jego ojciec. Addie uważałaby 

natomiast, że Artemus Creed odniósł sukces, bo przecież próbował zbudować dom dla swojej 

rodziny. I uczynił w tym kierunku wszystko, co było w jego mocy.

Addie też walczyła o spełnienie swych marzeń. Potrafiła pokonać każdą przeszkodę, 

jaka stawała jej na drodze. Zasłużyła sobie na jego szacunek, a potem zdobyła na zawsze jego 

serce.

A on? Czym się mógł poszczycić? Siedział całymi dniami w łóżku, bez przerwy się 

background image

nad sobą litował i wcale nie próbował wygrać bodaj drobnej potyczki z chorobą. A jego żona 

stoczyła wielką bitwę z samą sobą i wyszła z niej zwycięsko. Z miłości do męża pokonała 

nawet paniczny lęk przed końmi.

Montana zmagał się natomiast z oszustami, próbował uzyskać prawa dla farmerów, 

zbudować nowy szlak kolejowy... Nigdy nie zaatakował strachu, przez który tak łatwo się 

poddał.

Tymczasem Addie nigdy nie rezygnowała z realizacji swoich zamierzeń.

Przypominała małą jaskółkę dziobiącą jastrzębia.

Creed   przymknął   oczy.   Ogarnął   go   wstyd.   Tak   jak   mówił   doktor   Karlson,   Addie 

walczyła o jego zdrowie. On zaś poddał się rozpaczy.

Zerknął na wózek inwalidzki i swoje stare, zniszczone buty, porzucone w kącie.

Sądził, że już nigdy ich nie włoży i wcale o to nie walczył. Addie musiała robić to za 

niego. Sam ją do tego zmusił.

Okazał się zwykłym głupcem, przeklętym idiotą. Zaczerpnął głęboko powietrza, oparł 

się mocno o materac i podciągnął na rękach.

Przez   pół   godziny   próbował   przyciągnąć   wózek   bliżej   łóżka.   Pot   ściekał   mu   po 

twarzy, moczył tors. Szyja i ramiona odmawiały posłuszeństwa. Kiedy jednak Montana opadł 

bezwolnie   na   poduszki,   mignęła   mu   przed   oczyma   uparta   twarzyczka   Addie   i   dokonał 

kolejnej próby.

Gdzieś z głębi umysłu albo też głębi serca zaczerpnął nagle siły, by przenieść się z 

łóżka na wózek. A potem zdołał podjechać do stolika i zabrać z niego książkę.

W   tym   samym   momencie   uświadomił   sobie   dokładnie,   że   wcale   nie   robi   tego 

wszystkiego  dla siebie, tylko  dla swojej żony.  Postanowił sobie, że któregoś dnia znowu 

poprosi ją do tańca, weźmie w ramiona, a może nawet będzie się z nią kochał. Nie kierował 

nim strach ani upór, czy też duma, tylko miłość, w której kryło się więcej woli i wiary niż w 

jakimkolwiek innym uczuciu. Montana wreszcie odnalazł w sobie siłę, płynącą prosto z serca.

Wschodzące słońce wyjrzało zza wzgórz, nadając szaremu niebu różowy odcień. Tę 

porę dnia Addie lubiła najbardziej. Stojąc na progu, oparta o poręcz skierowała wzrok na 

ogromny stary dąb. Minął już rok, odkąd Montana stał pod tym drzewem i celował do niej z 

rewolweru. Czasem czuła się tak, jakby od tego czasu minęły wieki, innym razem doznawała 

wrażenia, że to wszystko wydarzyło się wczoraj.

Ptaki już się obudziły i rozpoczęły poranny koncert, w oddali piał kogut, a Custus 

przeklinał Mabel i Maud. Wiedziała, że za chwilę stary zrzęda zjawi się w kuchni z mlekiem, 

bo była przecież środa, a w środy Addie robiła masło ze śmietanki.

background image

Przez otwarte okno dotarło do niej ciche skrzypienie kół wózka Montany. A potem 

koła pojawiły się na progu.

Wózek był pusty. Montana wypchnął go za drzwi.

- Najwyższy czas, żeby się tego pozbyć, nie sądzisz?

Przypomniała sobie, przez co on przeszedł, jak uparcie walczył. I za każdym razem, 

gdy nogi po raz kolejny odmawiały mu posłuszeństwa, mówił, że robi to dla niej. Wierzył, że 

się   uda.   Przysięgał,   że   to   właśnie   ona   dodaje   mu   sił,   więc   zostawała   w   sypialni,   by 

obserwować te próby.

Widziała, jak się potyka i pada na podłogę... Patrzyła, jak z twarzy leje mu się pot. 

Tak bardzo chciała mu pomóc, ale nigdy tego nie czyniła, dla jego własnego dobra. Mogła 

tylko się modlić.

Na jej oczach wstał, widziała, jak bardzo był dumny, gdy zrobił pierwszy krok.

Te wspomnienia zawsze napawały radością serce Addie.

Teraz w jego żółtych oczach błyszczała miłość. Za każdym razem, gdy na nią patrzył, 

doznawała dziwnego wzruszenia i przełykała mocno ślinę, żeby się nie rozpłakać.

Wypchnął wózek za próg i poszedł do Addie, kulejąc jeszcze lekko na prawą nogę, a 

jego buty wystukiwały nierówny rytm na drewnianym ganku.

Ten odgłos zawsze ją wzruszał.

Objął ją mocno, jakby chciał się przekonać, czy nie zniknie, i oparł podbródek na jej 

głowie.

- Co się stało? - spytał, czując, że na ramię skapuje mu gorąca łza.

- Nic. Jestem po prostu sentymentalna - odparła z westchnieniem.

- Będziesz płakać przez następne siedem miesięcy?.

- Prawdopodobnie tak. Jako przyszła matka mam do tego prawo - odparła, zadzierając 

lekko nos.

- Czy brzemiennym kobietom wolno tańczyć?

- Jeśli tylko gra muzyka...

Ujął ją za rękę, objął w talii, musnął wargami jej usta i zaczął pogwizdywać. W chwilę 

później wirowali na drewnianym ganku i żadne z nich nie przejmowało się tym, że poruszają 

się nieco wolniej niż kiedyś, trochę ociężale i niezgrabnie.

Nie   mieli   powodu   do   zmartwień,   bo   i   tak   spełniły   się   ich   wszystkie   najgłębsze 

marzenia.

Innym nie dopisało aż takie szczęście. Kolej Publiczną trapiły opóźniające się dotacje 

i - jak na ironię - nowe ustawy rządowe. Wadę i Will umykali władzom ponad dwa lata.

background image

Pewnemu reporterowi z San Francisco udało się przeprowadzić z nimi wywiad, który 

podziałał na agentów kolejowych jak czerwona płachta na byka. Doprowadzeni do szewskiej 

pasji detektywi wzmogli wysiłki i dopadli Willa wychodzącego ze stodoły Latimerów, gdzie 

spotykał się z Lizzie. Wadę Parker zginaj podczas strzelaniny parę mil dalej.

Will   Murdoch   zyskał   sobie   powszechną   sympatię   i   poparcie.   Na   jego   obronę 

zgromadzono tysiące dolarów. To jednak nic mu nie pomogło, gdyż przekupiony przez kolej 

sąd skazał go Ma dożywocie.

Potem powiały wichry zmian i kolej straciła wpływy. Powstała Międzystanowa Rada 

Handlowa, do głosu doszli I? Armatorzy.

W kilka lat później jeden z nich został gubernatorem Kalifornii i ułaskawił Willa. W 

Bleeding Hearts, na terenie posiadłości Creedów, która tymczasem czterokrotnie powiększyła 

swoje rozmiary i stała się najbardziej dochodową farmą Addie, urządzono wielką fetę na jego 

cześć.

Dom też się rozrósł. Miał teraz trzy piętra, świetliki w dachu i okrągłe okno, o którym 

mówiło całe miasto. Z białego pawilonu stojącego w rogu posesji dochodziły zawsze dźwięki 

muzyki. To tutaj zbierało się całe miasto z okazji czwartego lipca i innych ważnych okazji, 

gdyż Addie i Montana słynęli z udanych przyjęć i gościnności.

Na fetach u Creedów bywał także nowo wybrany senator, Levi Hamilton. Levi stał się 

bohaterem   całego   miasta.   W   tłumie   nie   brakowało   również   Latimerów   -   Johna,   Hettie, 

Rebeki, Abla i Amosa, a także Lizzie ze świeżo poślubionym mężem.

Towarzyszyła im dziewięcioletnia Amanda, która poznała swego ojca w dniu, gdy 

wyszedł na wolność.

Piątka dzieci  Creedów - trzech chłopców i dwie dziewczynki  - czuła się świetnie 

wśród gości. Najstarszy, Art, wykapany tata, był już najlepszym jeźdźcem w całej okolicy. 

Josh miał jasne włosy, czarne oczy, lubił złośliwe żarty i wierzył w przesądy, podobnie jak 

jego idol, stary Custus McGee. Robert, najmłodszy, przeskoczył trzy klasy, pożerał książki i 

wszystko   numerował.   Ponaklejał  nawet   metki   na   kurczaki   swojej   starszej   siostry   Lilian. 

Dzieci Creedów potrafiły nieraz narobić sporego zamieszania, ale wszystkie odznaczały się 

dobrym sercem i kochały rodziców. Ci z kolei nigdy nie kryli, jak wielką miłością darzą 

swoją hałaśliwą gromadkę.

Muzyka umilkła, a Custus McGee odłączył się od grupki łysiejących staruszków.

Przecisnąwszy   się   przez   tłum   w   zawrotnym   tempie   ślimaka,   zaczął   zwoływać 

dzieciarnię na doroczny wyścig rowerowy - największe wydarzenie sportowe w Bleeding 

Hearts. Uczestnicy - chichocząc i trącając się łokciami - stanęli niecierpliwie na linii startu w 

background image

oczekiwaniu na sygnał.

Brakowało tylko jednego dziecka i nikt nie zauważył, że pięcioletnia Emily Creed nie 

bierze udziału w wyścigu. Dziewczynka odprowadziła swój mały rowerek w krzaki, nawinęła 

na palec kruczoczarne włosy i obserwowała spokojnie przebieg wydarzeń. Padł strzał, wyścig 

ruszył i młodzi sportowcy ruszyli do walki.

Emily patrzyła na nich przez chwilę, a potem przeniosła wzrok na pawilon, gdzie jej 

rodzice tańczyli walca i przewróciła oczami. Rodzice zawsze tańczyli.

Małej Emily nie interesowały jednak tańce ani wyścig rowerowy. Najmłodsza latorośl 

Creedów   miała   ciekawsze   rzeczy   do   roboty.   Podeszła   do   starego   dębu,   pochyliła   się   i 

podniosła talerz, a potem pomknęła żwirowaną alejką w stronę stodoły. Długie czarne loki 

powiewały   za   nią   jak   flaga,   złote   oczy   błyszczały   niczym   brylanty,   buzię   okrasił 

charakterystyczny  uparty uśmieszek.  Dziewczynka   dobiegła   do płotu,  przeczołgała   się  na 

pastwisko   i   ruszyła   dalej,   nad   staw.   Już   na   miejscu   wybuchnęła   radosnym   śmiechem 

stanowiącym   godną   konkurencję   dla   muzyki   rozbrzmiewającej   w   pawilonie.   Wciąż 

chichocząc, Emily postawiła na trawie talerz i poczęstowała jabłecznikiem swego najlepszego 

przyjaciela - starego konia o grubych, różowych wargach.


Document Outline