background image
background image
background image

Spis treści

Karta redakcy j na

 

Dedy kacj a

1 – Nie oglądaj  się!

2 – Niebezpieczeństwo i wy bawienie

3 – Powrót, lecz nie do dom u

4 – Czy ste sum ienie i słonina

5 – Cuda się j ednak zdarzaj ą

6 – Spotkanie przy  drzwiach

7 – Grom  z j asnego nieba

8 – Im ponderabilia

9 – Gościnne wy stępy  doktora Friedricha Feuereisena

10 – Pożegnanie i nowy  początek

11 – To nie m oże by ć prawda

Przy pisy

background image

 

Ty tuł ory ginału: HEIMKEHR IN DIE ROTHSCHILDALLEE

 
Przekład: KATARZYNA SOSNOWSKA
Redaktor prowadzący : ADAM PLUSZKA
Redakcj a: ANNA MIRKOWSKA
Korekta: AGNIESZKA RADTKE, JAN JAROSZUK
Proj ekt okładki, opracowanie graficzne i ty pograficzne, łam anie: TO/STUDIO
Zdj ęcie na okładce: © Margie Hurwich / Arcangel Im ages

 

Heimkehr in die Rothschildallee Copy right © 2010 by  LangenMüller at F.A.
Herbig Verlagsbuchhandlung Gm bH, München
All rights reserved.

www.herbig.net

Copy right © for the translation by  Katarzy na Sosnowska
Copy right © for the Polish edition by  Wy dawnictwo Marginesy,
Warszawa 2016

 

© Library  of Congress, Rom erberg and Nicholas Church, Frankfort on Main (i.e. Frankfurt am
Main), Germ any

www.loc.gov/item /2002713664/

 
Warszawa 2016
Wy danie pierwsze

 

ISBN 978-83-65282-37-8

 

Wy dawnictwo Marginesy
ul. Forteczna 1a
01-540 Warszawa
tel. (+48) 22 839 91 27
e-m ail: 

redakcj a@m arginesy.com .pl

 

Konwersj a: 

eLitera s.c.

background image

 

 

Pam ięci m oj ego ukochanego oj ca,

który  od dzieciństwa uczy ł m nie

dostrzegać obie strony  m edalu.

 
 
 

Rodzina by ła podporą i iskierką nadziei,

której  potrzebowali ci, co wy padli

poza bieg ży cia, by  się nie poddać.

Ty lko naj bliżsi wiedzieli, kim  by liśm y

wcześniej . Stanowili m ost m iędzy

przeszłością a teraźniej szością.

background image

=

Darm owe eBooki: www.eBook4m e.pl

1

N I E   O G L Ą D A J   S I Ę !

1 9   p a ź d z i e r n i k a   1 9 4 1

Poranna  m gła  spowij ała  dom y   we  frankfurckiej   dzielnicy   Ostend.  Odciskała  się  j esiennie  na
zwiędły ch  kwiatach  w  przy dom owy ch  ogródkach  oraz  na  gęsty ch  ży wopłotach  chroniący ch
dom y   przed  obcy m i  spoj rzeniam i.  W  oparach  poranka  nie  by ło  j eszcze  widać  przy sadzisty ch
dębów ani potężny ch kasztanowców, które rosły  przy  ulicy, nadaj ąc j ej  spokoj ny, leniwie wiej ski
charakter. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, z duszącej  szarej  m gły  wy łoniła się sy lwetka Wielkiej
Hali  Targowej .  Chwilam i  widok  tego  im ponuj ącego  budy nku  wy dawał  się  uspokaj ać
przerażony ch i  wy czerpany ch ludzi,  pędzony ch niczy m   by dło do  rzeźni. Padło  kilka  westchnień
ulgi,  j akieś  „ach”,  dwoj e  dzieci,  które  nie  wiedziały   o  niczy m ,  klasnęło  w  dłonie.  Łaska
pozostawania poza rzeczy wistością trwała j ednak nie dłużej  niż j edno uderzenie serca.

– Dalej , przeklęte ży dki! – ry knął potworny  głos.

Wielka  Hala  Targowa,  dum a  frankfurtczy ków,  została  zbudowana  w  latach  1926–1929.

W  tam ty m   czasie  j ej   architekturę  uważano  za  unikatową  i  prekursorską.  Budy nek  znany   by ł
w  cały ch  Niem czech,  stał  się  sy m bolem   nowy ch  czasów,  czasów  wolności,  ale  j esienią
1941  roku  nawet  naj odważniej si  nie  śm ieli  j uż  przy woły wać  publicznie  tam ty ch  chwil  nadziei
i przełom u.

Dla  ty ch  spośród  ży dowskich  m ieszkańców  m iasta,  który m   nie  udało  się  go  w  porę  opuścić

i  poszukać  ratunku  za  granicą,  podziwiana  niegdy ś  hala  stała  się  stacj ą  końcową  dla  wszelkiej

nadziei.  Mim o  że  nikt  oficj alnie  nie  m iał  prawa  wiedzieć  o  tak  zwany ch  Judenaktionen

[1]

i deportacj ach Ży dów, dla wszy stkich by ło j asne, co czekało ty ch nieszczęśników. Wsadzano ich
do piwnic, by  kolej ny  raz sprawdzić, czy  nie m aj ą j akichś kosztowności, ciągle od nowa poniżano
i  szy kanowano,  odm awiano  im   j edzenia  i  wody,  bestialsko  torturowano  i  na  koniec  wy sy łano
w  wagonach  by dlęcy ch  na  wschód.  Nikt  nie  wiedział  dokąd.  Codziennie  poj awiały   się  nowe
pogłoski,  wzaj em nie  sprzeczne,  w  które  ludzie  i  tak  nie  wierzy li,  ponieważ  j eszcze  nie  nadszedł
czas  panowania  spraw  niewiary godny ch.  Mim o  to  każdy   czuł,  że  z  Wielkiej   Hali  Targowej   nie

background image

m a  powrotu.  Frankfurt,  ukochane  m iasto  rodzinne,  zerwało  ostatnie  związki  ze  swoim i  Ży dam i,
ostatecznie wy rzuciło ich ze swoj ej  wspólnoty, uznało za wy j ęty ch spod prawa.

 
Wielka  Hala  Targowa,  ze  swą  szeroką  fasadą  i  liczny m i  oknam i,  przez  j edną  niezwy kłą  chwilę
dawała  zrozpaczony m   odwagę  potrzebną,  by   się  do  końca  nie  załam ać  i  nie  położy ć  na  ulicy,
i tam  po prostu um rzeć. Widok znaj om ego budy nku niósł otuchę, na którą ci nieszczęśnicy  j eszcze
sobie  pozwalali.  Każdem u,  kto  m im o  wszy stkich  cierpień,  j akie  go  spotkały,  nie  dopuszczał  do
siebie obrazów tego, co czeka ich na koniec ży cia, ta fałszy wa otucha podsuwała historie z czasów,
w który ch nie poniżano ich ani nie prześladowano. By ły  to historie pełne ży wy ch obrazów, koj ące
dusze i łagodzące strach.

Zm ieniło  się  tem po  m arszu  tej   kolum ny   udręczony ch  ludzi.  Kroki  silny ch  wy dłuży ły   się,

nawet słabi stawiali j e m ocniej  i z zaangażowaniem . Dzieci uczepione rąk m atek podniosły  głowy
i pokazały  twarze. Na końcu drogi odważy ły  się zadać py tania, na które nie by ło j uż odpowiedzi.
Jakaś kobieta, chociaż siwa i niedołężna, nagle ruszy ła ze swoj ą wielką walizą do przodu, j uż nie
kaszlała  i  nie  zatrzy m y wała  się.  Widać  by ło,  że  j ej   waliza  waży ła  więcej   niż  dozwolone
pięćdziesiąt kilogram ów, ale siwa kobieta trzy m ała ten owinięty  cienkim  sznurkiem  bagaż, j akby
to  by ła  lekka  torba  podróżna.  Machała  nim ,  j ak  przedwoj enne  panie  z  towarzy stwa  m achały
podczas swy ch beztroskich podróży  leciutkim i pudłam i na kapelusze. Nagle wy buchła śm iechem .
Histery czny  rechot wy doby wał się z j ej  szeroko otwarty ch ust. Kobieta zaczęła biec, wpadła na
starszego  m ężczy znę  z  plecakiem ,  m inęła  dwie  m atki  z  trój ką  m ały ch  dzieci,  wy przedziła
uty kaj ącą  staruszkę  w  znoszony ch  butach  ortopedy czny ch,  pchaj ącą  stary   wózek  dziecięcy
z  doby tkiem .  Przez  chwilę  biegła  obok  czterech  brodaty ch  m ężczy zn,  którzy   nie  otwieraj ąc  ust,
kierowali  swe  m odlitwy   do  tego,  w  którego  nadal  wierzy li.  Wreszcie  oszołom iona  biegaczka
dotarła  na  sam   przód  kolum ny.  Zatrzy m ała  się  i  obej rzała  w  stronę  zrozpaczony ch  ludzi.
Machnęła  lewą  ręką,  na  której   dy ndała  wielka  biała  letnia  torba,  sprawiała  wrażenie,  j akby
chciała  zachęcić  towarzy szy   niedoli,  by   poszli  j ej   śladem .  W  ty m   m om encie  rozległ  się  ostry
głos człowieka w m undurze:

– Dalej , śm ierdziuchy. Albo zaraz wam  dam  popalić, wy  icki.

To  by ł  głos  diabła  –  nawet  dzieci  o  ty m   wiedziały.  Budził  panikę  i  wy woły wał  śm iertelne

przerażenie u ty ch niegdy ś m ile widziany ch, pewny ch siebie oby wateli, którzy  nie m ogli poj ąć,
że  teraz  otwarte  by ły   dla  nich  ty lko  bram y   piekła.  Do  transportu  wy klęty ch  frankfurtczy ków
dołączono  także  Ży dów  z  okolic.  Sądzili  oni,  że  w  wielkim   m ieście,  królestwie  anonim owości,
łatwiej   unikną  prześladowania  niż  w  rodzinny ch  wioskach,  gdzie  wszy scy   ich  znaj ą.  Po  paleniu

sy nagog  9  listopada  1938  roku

[2]

  Ży dzi  z  okoliczny ch  wsi  i  m iasteczek  ściągnęli  do  Frankfurtu.

Ale  i  ci  nieszczęśnicy,  który ch  los  zależał  teraz  od  zabezpieczaj ący ch  transport  władczy ch

członków SA

[3]

, zostali o świcie wy rwani ze swego ostatniego schronienia. By ły  nim  m ieszkania,

w który ch od początku woj ny  przy m usowo kwaterowano Ży dów. Z m iesiąca na m iesiąc ży ło się
tam   coraz  gorzej ,  a  nadziej a  na  poprawę  um ierała  codziennie  ty siącem   rodzaj ów  śm ierci.
W  ty ch  nędzny ch  pom ieszczeniach,  określany ch  oficj alnie  m ianem   „dom ów  ży dowskich”,  19
października  1941  roku  policj a  i  gestapo  odebrały   Ży dom   ostatnie  pieniądze  oraz  wszy stkie  inne
cenne  rzeczy,  j akie  j eszcze  im   pozostały,  a  także  ubrania,  sztućce  i  naczy nia,  nawet  garnki

background image

i pościel – a na końcu klucze. Wy gnańcy  utracili resztki swoj ego i tak niepewnego bezpieczeństwa.
Nie m ieli adresu ani tożsam ości.

Już od dawna ży dowskie dowody  osobiste stem plowano w Niem czech literą „J” – j ak Jude.  19

września  1941  roku  weszło  w  ży cie  rozporządzenie  będące  preludium   do  ostatniego  aktu  tej
tragedii.  Od  sześciu  lat  Ży dzi  m usieli  nosić  na  ubraniu  żółte  gwiazdy   i  by li  określani  j ako
„podludzie”.  Materiał  z  napisem   Jude  m usiał  by ć  tak  przy szy ty,  by   j ego  nosiciel  m ógł  zostać
naty chm iast i przez każdego rozpoznany  j ako Ży d. Z sześcioram iennej  gwiazdy  Dawida, będącej
od  wieków  sy m bolem   j udaizm u,  uczy niono  w  Niem czech  piętno.  Oznaczała  poniżenie,
wy kluczenie, prześladowanie i śm ierć. Sprzed pozbawionej  drzwi budki telefonicznej  m undurowy
rzucił  rozkaz:  „Marsz!”.  Jego  głos  brzm iał  j ak  zapowiedź  piekła.  Zniewoleni  ludzie  wstrzy m ali
oddech  i  wbili  wzrok  w  ziem ię.  Czuli,  j ak  um ieraj ą  ich  ciała,  a  głowy   staj ą  się  lekkie,  ale  nikt
z  udręczony ch  nie  próbował  bronić  się  przed  śm iercią.  Gdy   kom uś  pozostała  j edy nie  walizka
w dłoni, nie patrzy  on w niebo i nie oczekuj e od Boga ni posłuchania, ni pom ocy.

Ty lko  głos  szatana,  stukot  j ego  butów,  przekleństwa,  obsceniczne  wy zwiska  i  groźby,  nie  do

końca zrozum iałe dla ty ch, którzy  by li ich celem , upewniały  udręczony ch, że śm ierć ich j eszcze
nie  wy bawiła.  Iskra  ży cia,  j uż  ty lko  tląca  się  w  popiele,  zaczęła  gasnąć.  Nikt  nie  wy ciągnął
pom ocnej   dłoni,  nikt  nie  powstrzy m ał  diabła,  nikt  nie  wsty dził  się,  że  j est  człowiekiem .  Szatan
pocierał czoło, bo bolała go głowa, i m y ślał o swoj ej  m atce. W niedzielę obiecała m u przy rządzić
gulasz i knedle.

Zakwiliło j akieś niem owlę. Jego skarga by ła zby t cicha, by  zwrócić na siebie uwagę na ziem i,

i zby t słaba, by  dotrzeć do niebiańskich obrońców dzieci. Starszy  m ężczy zna, który  tulił dziecko do
siebie,  przerażony   wcisnął  j e  pod  swój   czarny,  gruby   płaszcz  i  zdawało  się,  że  chciał  coś
powiedzieć. Kobieta idąca po j ego prawej  stronie wy ciągnęła rękę do płaczącego wnuka, lecz j ej
m ąż,  którego  oczy   by ły   j uż  m artwe,  a  serce  obrócone  w  kam ień,  zdecy dowanie  odepchnął
towarzy szkę ży cia. Nie słuchał j ej , chociaż sły szał, j ak krzy czała, i zam knął oczy  na j ej  los, gdy ż
ży wił j eszcze nadziej ę, że on sam  i dziecko um kną przeznaczeniu.

Kobieta  zaczęła  lam entować.  Na  koniec  sły chać  by ło  ty lko  ciche  j ęki.  Jeszcze  pochodziły   ze

świata,  w  który m   ludzie  m ogli  wy krzy czeć  swoj e  cierpienia.  I  wtedy,  gdy   kobieta  j uż  prawie
um ilkła, j ej  głos znowu stał się ostry  i głośny. Jej  pełna strapienia, blada twarz zniknęła j ak kartka
zanurzona w wodzie. Czoło, oczy  i nos nie m iały  ani kształtu, ani koloru, ale usta, wy daj ąc z siebie
wrzask, otwarły  się szeroko – by ły  j ak dziura w spieniony m  m orzu, j ak sm oliste, upiorne piekło.

Staruszka  błagała  w  j ęzy ku  swoj ego  dzieciństwa  o  litość.  Obiem a  rękam i  obej m owała  cienką

szy j ę,  by ła  zdy szana,  prawie  straciła  oddech.  Szara  chustka  na  j ej   głowie  się  rozwiązała.  Przez
chwilę  m ateriał  opadaj ący   na  bruk  wy glądał  j ak  flaga,  podobny   do  szy buj ącego
w  przestworzach  papierowego  sm oka,  który   lekko  wraca  na  ziem ię.  Chustka  spadła  w  kałużę.
Staruszka  postawiła  walizę  i  m im o  bólu  pleców  schy liła  się,  by   podnieść  cenny   kawałek  ciepła.
Już sięgała ręką m okrego bruku, gdy  nagle się pośliznęła. Przez ułam ek sekundy  chwiała się, j akby
j ej  ciało nie m ogło się zdecy dować, gdzie upaść. Potem  runęła na ziem ię niczy m  ścięte drzewo
i nie m ogła j uż wstać.

– Dobrze ci tak! – wrzasnął człowiek w m undurze SA. Jego szeroka twarz by ła czerwona. Gdy

wy trząsał z siebie złość i przenikaj ącą go do szpiku kości nienawiść, długa blizna nad j ego prawy m
okiem   robiła  się  fioletowa.  Podkuty m   butem   nadepnął  na  leżącą  na  ziem i  rękę.  Zrobił  szeroki

background image

zam ach  i  dwukrotnie  kopnął  kobietę  w  plecy.  Zawy ła  j ak  bity   łańcuchem   pies  i  nie  m ogła  się
odwrócić.  Jej   m ąż,  który   nadal  trzy m ał  dziecko  pod  płaszczem ,  spróbował  pom óc  j ej   wstać.
Przesunął się nieco w j ej  kierunku, wy ciągnął lewą dłoń, ale potwór w m undurze go odepchnął.

– Jeszcze raz coś takiego zrobisz, pierdolona zdziro! – zaskrzeczał. – Nie ze m ną takie num ery.

Wy ciągnął spod kurtki pej cz i trzasnął nim  nad staruszką. Wy starczy ł j eden raz. Kobieta, która

ostatkiem   siły   próbowała  się  podnieść,  ostatecznie  upadła.  Leżała  na  ulicy   bez  ruchu,  j ej   twarz
by ła przy ciśnięta do bruku. Nikt do niej  nie podszedł, nikt nie wiedział, czy  j eszcze ży j e.

–  Jazda  –  rzucił  diabeł  w  skórze  m łodzieńca.  Jego  głos  by ł  spokoj ny   i  stanowczy.  Brzm iał

zadowoleniem  i opanowaniem , w uszach równy ch m u ludzi by ł to po prostu głos bliźniego.

Dłuży ły  m u się godziny  pły nące od chwili, gdy  zaczął poganiać bezbronny ch i bezsilny ch ludzi

w  stronę  piekła.  Poprzedniego  wieczoru  tłum aczy ł  koledze,  którego  znał  j eszcze  z  początków
ruchu, że „każdy  niem iecki m ężczy zna m usi wiedzieć, j ak nauczy ć Ży dów m oresu”. Ten ceniony
przez  przełożony ch  członek  SA  nie  doznał  j ednak  oczekiwanego  zaspokoj enia  w  dręczeniu
i  m altretowaniu  –  ani  na  początku,  ani  na  końcu  tego  długiego  m arszu.  Uległy   dy spozy tor
nieludzkiego  traktowania  m usiał  włoży ć  o  wiele  więcej   wy siłku  w  popędzanie  wy czerpany ch
kobiet,  przestraszony ch  dzieci  i  poty kaj ący ch  się  starców,  ty ch  wszy stkich  nędzarzy,  który ch
widok tak go raził, niż kiedy  zaczy nał j ako poganiacz ludzkiego by dła prowadzonego na rzeź. Nie
ty lko w bezsenne noce przy chodziło m u na m y śl, że bicie Ży dów na ulicach by ło zadaniem , które
tak  sam o  dobrze  m ógłby   wy kony wać  pierwszy   lepszy   wioskowy   głupek,  a  ty m   bardziej   różne
m iglance z biur. Zakrawało to na kpinę i bezczelność, że człowiek w m undurze SA  zaj m ował  się
Ży dam i, którzy  „nie m ieli na ty le pom y ślunku, by  się ulotnić na czas”.

–  Oni  padaj ą  –  skarży ł  się  po  swoim   pierwszy m   transporcie  towarzy szowi  –  j ak  ty lko  się  na

nich  dm uchnie.  Ale  nawet  kiedy   nie  m ożna  wy pełnić  swoj ego  obowiązku  wobec  oj czy zny   tak
dobrze  j ak  człowiek  ze  zdrowy m i  kończy nam i,  m a  się  m oralne  prawo  do  przy służenia  się
sprawie.

Ten człowiek j uż pierwszego dnia woj ny  zapom niał o zachowaniu dy scy pliny, którą by ł winien

Führerowi  i  oj czy źnie.  W  euforii  na  wieść,  że  Niem cy   wreszcie  będą  m ogły   obj awić  odwagę
i siłę nieustraszony ch na polu walki, wy pił naj pierw cztery  piwa, a potem  pół butelki borówkowej
nalewki  własnej   roboty.  O  dziesiątej   wieczorem ,  gdy   wy śpiewuj ąc  na  całe  gardło  pieśni
woj enne, chciał się wy sikać z m ostu do Menu, zleciał z sam ej  góry  żelazny ch schodów. Upoj ony
zwy cięstwem  żołdak złam ał obie nogi i rozwalił sobie twarz. Teraz j ego prawa noga by ła krótsza,
a przy  każdej  zm ianie pogody  bolał go łeb.

–  Długo  j eszcze?  –  wrzasnął  żądny   walki  m undurowy.  –  Wy   śm ierdziuchy !  –  Popchnął  j akąś

dziewczy nkę,  m oże  czteroletnią,  walnął  pej czem   o  ziem ię  i  splunął  z  niesm akiem .  Ślina  pieniła
m u się na ustach. Poczuł gorzki sm ak piołunu i zaraz potem  naglącą potrzebę ponownego skopania
j akiej ś kobiety. – Ty m  razem  dorwę j akąś m łódkę – wrzasnął przerażaj ąco we m gle.

Nazy wał się Georg Maria Griesinger. Gdy  rano spoglądał w lustro, nie unikał widoku własnej

twarzy.  Codziennie  czuł  dum ę,  że  po  swoim   uwłaczaj ący m   wy padku  m ógł  w  ogóle  stanąć  na
wy sokości zadania, i to naprawdę nie gorzej  niż szczęśliwcy  z dwiem a zdrowy m i nogam i.

– Twój  sy n nie m usi iść na front, aby  wy pełnić swój  żołnierski obowiązek – wy j aśniał m atce,

gdy  m iał dobrze wy pełniony  żołądek i ponownie sięgał po wódkę pędzoną przez wuj a z Fischbach.

background image

–  Walkę  o  przy szłość  Niem iec  trudniej   j est  prowadzić  w  dom u  niż  na  wschodzie.  Możesz  m i
wierzy ć.

Matka nie zwy kła przeciwstawiać się m ężczy znom . Co do zasady  przy znawała naj m łodszem u

sy nowi  racj ę  z  pełny m   przekonaniem .  Ty lko  w  duchu  py tała,  dlaczego  j ego  bracia  nie  dostali
takiej  sam ej  szansy  – walki na bezpieczny m  posterunku. Herbert, chłopak, którem u nikt nie m ógł
się postawić, zginął w Polsce. Günther, który  m iał takie dobre świadectwo szkolne i właśnie został
przy j ęty   do  cechu  m alarzy,  poległ  we  Francj i.  Co  wieczór  i  oczy wiście  podczas  niedzielny ch
nabożeństw  dziękowała  Bogu,  że  chirurg,  który   zaj m ował  się  złam any m i  nogam i  j ej
naj m łodszego  sy na,  nie  sprawdził  się  tak,  j ak  m ożna  by ło  oczekiwać  po  niem ieckim   lekarzu
w niem ieckim  szpitalu.

Mim o nierównego kroku i ataków astm y, które j uż w m łodości uczy niły  z niego odludka, Georg

Griesinger m iał siłę i głos, j akich wy m agano od człowieka, który  zaj m ował się Ży dam i.

–  To  pasoży ty   i  wrogowie  ludu  –  tłum aczy ł  m atce.  –  Wy niucham   ich  j ak  pies  zaj ące.  Ży da

wy węszę na kilom etr.

– Robiłeś to j uż j ako dziecko – potwierdziła m atka. – Zawsze to w tobie podziwiałam .

Przełożeni  zgadzali  się,  że  po  wy padku,  którego  dokładne  okoliczności  nie  by ły   szerzej   znane,

nadal  m ożna  by ło  liczy ć  na  Georga  Marię  Griesingera.  Jego  koledzy   również  daliby   sobie  za
niego  rękę  uciąć.  Każdy   z  nich  by ł  gotowy   przy siąc,  że  Schorschi,  j ak  go  nazy wali,  nie  m iał
żadny ch słaby ch stron.

– A na pewno nie tak j ak niektórzy, co preferuj ą front wewnętrzny  i paplaj ą o bohaterstwie j ak

baron von Münchhausen po piąty m  kieliszku. Ci to m aj ą nie po kolei w głowie.

A j ednak w pewne dni, zwłaszcza gdy  zanosiło się na burzę i stare blizny  bolały  go tak m ocno,

j akby   by ły   świeży m i  ranam i,  Griesinger  nie  by ł  człowiekiem ,  po  który m   m ożna  by ło  się
spodziewać naprawdę wielkich rzeczy. Nie widział wtedy  za dobrze w ciem ności, a o zm ierzchu
wy dawało m u się, że drzewa się nad nim  uginaj ą. Gęste krzaki wodziły  go za nos i często w ciszy
sły szał  sam oloty,  które  j ednak  nie  poj awiały   się  na  niebie.  W  j ego  koszm arach  świat  stawał  się
j eszcze  bardziej   chaoty czny.  Griesinger  widział  w  nich  wierzby   płaczące  i  czarne  łabędzie
z  łańcucham i  na  szy i  i  często  powracał  do  niego  sen,  w  który m   skakał  z  m ostu  pozbawionego
poręczy  prosto w czarną wodę.

Ludzie,  który ch  Griesinger  m iał  przepędzić  z  m iasta  pod  Wielką  Halę  Targową  i  przy   ty m   –

wbito m u to głowy  j uż przy  pierwszy m  udany m  transporcie – wy wołać j ak naj m niej  poruszenia
wśród ludności, by li dla niego niczy m  krowy  lub owce. Rolnik m ógł robić ze swoim i zwierzętam i,
co ty lko chciał. Ży ły  ty lko tak długo, j ak im  na to pozwolił. Tak sam o m ógł postępować członek SA
Griesinger  z  przekazany m i  m u  ludźm i.  Mógł  ich  dręczy ć,  aż  się  załam ią,  napawać  się  ich
śm iertelny m   przerażeniem ,  by ł  dla  nich  słońcem   i  księży cem ,  panem   i  władcą  świata.
Mężczy zna,  którego  skopał,  nieprzy tom na  kobieta  na  ulicy,  dziecko  patrzące  z  niedaj ący m   się
ukry ć  strachem   –  wszy scy   ci  ludzie  stanowili  dla  Griesingera  m niej szy   problem   niż  splunięcie.
Jego  krew  nie  burzy ła  się  z  powodu  kilku  Ży dów,  który ch  m iał  dostarczy ć  do  Wielkiej   Hali
Targowej .  Kiedy   j ednak  wy pełnił  zadanie,  kiedy   dopełnił  obowiązków,  j edzenie  wcale  nie
sm akowało m u bardziej  niż w ty ch dniach, kiedy  niczego od niego nie wy m agano. Kiedy  patrzy ł
w  niebo,  gwiazdy   nie  by ły   wcale  j aśniej sze,  zdej m uj ąc  buty   z  cholewam i,  nadal  przeklinał

background image

schody,  z  który ch  spadł  wtedy   na  m oście.  Wieczoram i,  kiedy   leżąc  w  łóżku,  gapił  się  w  sufit,
widział  pozbawione  ciała  postacie,  m artwe  j uż  za  ży cia.  Długim i  ram ionam i  chwy tały   takich
m ężczy zn  j ak  on,  obowiązkowy ch,  niezadaj ący ch  py tań,  którzy   bez  obaw  m ogli  patrzeć
w otchłań.

19  października  1941  roku  by ł  dniem   j ak  wiele  inny ch  –  pełny m   szary ch  postaci  w  szarej

m gle. Na kilka sekund paraliżuj ące oszołom ienie przej ęło j ednak kontrolę nad ży ciem  członka SA
Griesingera. O wpół do siódm ej  rano patrzy ł j ak otum aniony  na Wielką Halę Targową. Czuł się,
j akby   po  raz  pierwszy   widział  ten  ogrom ny   budy nek.  W  ułam ku  sekundy   j ego  ciało  uszty wniło
poczucie  paniki,  a  kolej ka  ludzi,  który ch  m iał  doprowadzić  do  celu,  wy dała  m u  się  potworem
o dwóch głowach.

–  Zatrzy m ać  się  –  zaskrzeczał  szatański  pom iot,  nim   zupełnie  zaczął  tracić  zm y sły.  Nie  m ógł

złapać oddechu, gdy ż uroił sobie, że ktoś się na nim  zem ści i go udusi. – Stać – krzy knął i złapał się
za szy j ę, j akby  się dławił, ale usły szał swój  oddech i zauważy ł, że nadal rozgrzewa m u on ciało.
Odsunął wzrok od obrazów, które nie licowały  z wizerunkiem  niem ieckiego bohatera. Griesinger,
m ężczy zna o j ednej  nodze krótszej  od drugiej , znowu by ł ty m , kim  m iał by ć.

Jakaś kobieta leżała na ziem i. By ła ty lko kupą czarny ch łachm anów. Nie wiedział, czy  by ła to

ta staruszka,  którą  podeptał.  Zam achnął  się  nogą.  Jego  but  ty m   razem   nie  trafił,  ale  wróciła  m u
m ęskość i chęć ży cia. Do starca, który  wzy wał pom ocy  niebios, krzy knął:

– Nie m a j uż twoj ego Boga. Zapam iętaj  to sobie, icku. Poszedł sobie i nie zostawił adresu.

Dopiero  gdy   wspom niał  o  Bogu,  przy pom niał  sobie,  że  j est  niedziela.  Wy obraził  sobie,  że

w j ego świecie ży li również ludzie, którzy  w niedzielę wy znawali swoj e grzechy  i błagali o łaskę.
Na sam ą tę m y śl wy buchnął tak głośny m  śm iechem , że blizna nad j ego uchem  pękła i try snęły
iskry. Jakieś dziecko, by ć m oże pięcioletnie, spoj rzało na niego. Bezbożnik zrobił taki sam  groźny
ruch, j aki j ego oj ciec robił zawsze, nim  zdj ął z haka rózgę i ze wszy stkich sił zaczął bić nią sy nów.
Biały  j ak śm ierć chłopiec m iał na sobie za dużą czapkę z daszkiem . Przy  każdy m  kroku zsuwała
m u się na oczy, ale co chwila poprawiała m u j ą m atka.

Dzwon  na  pobliskim   kościele  uderzy ł  siedem   razy.  Obwieszczał  pokój ,  zaufanie,  nadziej ę

i  wiarę.  Powietrze  by ło  wilgotne  i  przesiąknięte  j esienią.  Wiewiórki  spały   j eszcze  na  drzewach,
gołębie  kuliły   się  na  dachach.  Latarnie  uliczne  zostały   wy gaszone.  Przerażeni  ludzie  pędzeni  ku
Wielkiej  Hali Targowej  wiedzieli, że to ich ostatni dzień w rodzinny m  m ieście. Wiedzieli również,
że czekało ich piekło, ale szli naprzód, j akby  m ieli j akąś przy szłość, ku której  warto by ło zm ierzać.
Boga,  który   ich  opuścił,  prosili  ty lko  o  j edną  łaskę:  by   dzieci  nie  zorientowały   się,  że  idą  na
śm ierć.  Te  biegły   z  opuszczony m i  głowam i.  Nie  widziały   drzew  ani  dom ów,  ani  krzewów,  ty lko
stopy  i buty  – bły szczące, j akby  wszy scy  ci ludzie szli, odświętnie ubrani, do sy nagogi.

–  Dlaczego?  –  poskarży ła  się  dziesięcioletnia  Fanny.  –  Dlaczego  m am   w  środku  nocy   nagle

czy ścić buty ? Nigdy  nie m usiałam  tego robić.

– Bo nie wy rusza się w podróż w brudny ch butach – odparła j ej  babcia Betsy. – Nigdy  tak nie

by ło.

Teraz  truchtały   obie,  babka  i  wnuczka,  razem   z  ty m i,  którzy   j uż  nie  m y śleli  o  ży ciu.  Gdy

Griesinger i j ego kom pani dręczy li naj słabszy ch spośród bezbronny ch za to, że nie by li w stanie
dotrzy m ać kroku pozostały m , Betsy  Sternberg wtuliła się j ak dawniej  w swoj ego m ęża. Inaczej

background image

j ednak niż w tam ty ch pewny ch czasach, to ona j em u dawała pocieszenie.

–  Przy j dzie  –  powiedziała  cicho.  –  Czuj ę  to  w  kościach.  Nasza  Anna  zawsze  dotrzy m y wała

słowa.

 
– Ty m  razem  to nie zależy  od niej  – odszepnął Johann Isidor. – Nie powinienem  by ł pozwolić, by
w ogóle o ty m  m y ślała. Nie w j ej  stanie.

Przed nim i szła Victoria, niegdy ś naj piękniej sza i naj trudniej sza z ich czterech córek. Victoria

Feuereisen, z dom u Sternberg, m iała trzy dzieści trzy  lata i nie by ła j uż tak piękna ani tak trudna.
Straciła  złudzenia  i  siły,  od  pierwszego  tak  zwanego  transportu  ży dowskiego  nie  m y ślała  j uż
o  ratunku.  Mim o  to  na  ostatni  dzień,  j aki  m iała  spędzić  w  rodzinny m   m ieście,  włoży ła  czarny
płaszcz  z  kołnierzem   z  lisa.  Na  początku  lat  trzy dziesty ch  kupiła  go  w  znany m   berlińskim   dom u
m ody, który  odwiedziła ze swoj ą siostrą Clarą. Płaszcz nie dawał j ej  ani ciepła, ani pocieszenia,
a  na  wy sokości  piersi  przy szy to  do  niego  żółtą  gwiazdę.  Płaszcz  ten  by ł  świadectwem
niewiary godny ch  j uż  historii  o  m łodej   m arzy cielce,  która  chciała  odlecieć  do  nieba,  ale  spadła
na  ziem ię  ze  spalony m i  skrzy dłam i.  Teraz  Victoria,  która  by ła  zby t  uparta,  zby t  naiwna,  aby
odczy tać złowróżbne znaki, błagała Boga o j eszcze j edną łaskę – żeby  j ej  sy n nie zorientował się,
co się dziej e.

– Nasuń m u czapkę bardziej  na oczy  – wy szeptała Betsy  – żeby  nie widział, co się tutaj  dziej e.

Ośm ioletni Salo nie puścił ręki m atki od m om entu, gdy  wy ruszy li z m ieszkania, do którego ich

j uż dawno przesiedlono. By ł m ały  j ak na swój  wiek, m iał dużą niedowagę, kaszlał od m iesięcy,
a od zeszłego lata cierpiał na napady  gorączki. Zawsze by ł nieśm iały  i boj aźliwy. Mówił niewiele
i rzadko o coś py tał, ale rozum iał z bieżący ch wy darzeń więcej , niż j akikolwiek ośm iolatek m oże
unieść.  Od  kiedy   wy ruszy li,  dwa  razy   upadł,  poty kał  się  coraz  częściej .  Skarży ł  się  na  ból
w nogach szeptem , do którego przy zwy czaił się w m ieszkaniu, dokąd ich przesiedlono.

–  Niedługo  będziem y   na  m iej scu  –  powiedziała  Victoria.  –  Wtedy   będziesz  sobie  m ógł

odpocząć.  I  to  nawet  dłużej .  –  Rozglądała  się  za  Anną,  swoj ą  zaufaną,  nieustraszoną,  zawsze
gotową pom agać przy rodnią siostrą, ale widziała ty lko pozbawiony ch twarzy  towarzy szy  niedoli
oraz rozprom ienione oblicza członków SA, którzy  z każdy m  przeby ty m  kilom etrem  coraz bardziej
paśli się na cierpieniu wy pędzony ch. Jak długo j eszcze, py tała sam ą siebie, wy trzy m a tę drogę?

Fanny  podążała za m atką i bratem  – bez ręki, która by  rozgrzewała j ej  dłoń, i j uż bez kontaktu

z  ludźm i,  którzy   przekazaliby   j ej   swoj e  ciepło.  Miała  dziesięć  lat  i  od  dnia,  w  który m   trzy   lata
tem u  spalono  sy nagogi,  nie  by ła  j uż  dzieckiem .  Nie  trzeba  by ło  j ej   m ówić,  co  m iała  robić,
o  czy m   m ogła  m ówić,  wiedziała  też,  że  m ilczenie  oznacza  przetrwanie.  Dziewczy nka  nie
wspom inała j uż swego ukochanego oj ca, który  zostawił rodzinę w m roczny ch czasach, uciekł do
Holandii i do wy buchu woj ny  bezskutecznie prosił żonę, by  przy j echała do niego z dziećm i.

Przed  nocą  grozy   nie  ogłoszono  we  Frankfurcie  alarm u  przeciwlotniczego.  Dla  ty ch,  którzy

m ieli  dom y,  łóżka  i  garnki,  dla  ludzi,  którzy   czy tali  swoim   dzieciom   baj ki  o  szczęściu  i  nie  nosili
żółtej   gwiazdy   na  ubraniu,  by ła  to  niedziela  j ak  przed  woj ną.  Kobiety   upiekły   ciasta  z  m ąki
i  płatków  owsiany ch,  wy j ątkowo  dodały   nawet  j aj ka.  Chodniki  porządnie  zam ieciono,  klam ki
wy pucowano,  ży wopłoty   przy cięto.  Ty lko  zaciem nione  okna  i  napis  „Wróg  podsłuchuj e”  na
drzwiach  budki  telefonicznej   wskazy wały   na  to,  że  trwa  woj na.  W  j edny m   z  przy dom owy ch

background image

ogródków  z  wielkiej   j abłoni  kapała  woda.  Wisiały   na  niej   nadal  owoce,  czerwone  i  dorodne.
Trzy kołowy   rowerek  z  niebieskim   siodełkiem   oraz  kolorowa  piłka  leżały   na  trawniku,  ciągle
j eszcze broniący m  się przed zim ą.

Czerwony   na  twarzy   członek  SA  Griesinger  m ocny m   głosem   ciągle  poganiał  wy czerpany ch

ludzi, który ch uczy nił swoim i poddany m i.

 
–  Macie  m aszerować,  a  nie  się  m odlić,  icki  –  drwił.  –  Modlitwy   wam   nie  pom ogą.  Niem ieckie
pociągi odj eżdżaj ą na czas.

– Poj edziem y  do Polski – wy m am rotał starszy  m ężczy zna. – Wszy scy  tak m ówią.

– A j a sły szałam , że do Theresienstadt – odparła biegnąca obok kobieta. – Zawieźli tam  m oj ą

ciotkę. Napisała do nas.

–  Theresienstadt  to  m iej sce  dla  wy brany ch  –  powiedział  m ężczy zna.  –  Sły szałem   to  od

pracownika cm entarza.

–  Ja  j estem   z  ty ch  wy brany ch.  Mój   błogosławionej   pam ięci  m ąż  by ł  odznaczony   Żelazny m

Krzy żem  pierwszej  klasy. By ł ciężko ranny.

– Martwi m ałżonkowie na nic się nie przy daj ą.

– Żadnego gadania – wrzasnął władca z pej czem  w ręku. – Nie j esteśm y  w ży dowskiej  szkole.

Tutaj  m ówi ty lko j eden, czy li j a. Zrozum iano?

Na parterze dom u pod j abłonią podniesiono rolety. Kobieta z włosam i zawinięty m i w ogrom ną

siatkę  sięgaj ącą  czoła  otworzy ła  okno.  Wachlowała  się  z  głupkowaty m   wy razem   twarzy,  nagle
obej rzała się i na chwilę zniknęła, gdy ż za tiulową firanką dostrzegła nadchodzącą kolum nę. Zaraz
j ednak wróciła i wy chy liła się przez okno, na ile ty lko pozwalało j ej  obfite ciało. Odkąd zaczęły
się deportacj e frankfurckich Ży dów, stała się regularną obserwatorką ty ch okropności. W rodzinie
uważano j ą za dobroduszną i bardzo wrażliwą, chociaż dokładne przy patry wanie się upokarzaniu
i  dręczeniu  ludzi  z  żółty m i  gwiazdam i  na  ubraniu  sprawiało  j ej   przy j em ność.  Mim o  to  sapała,
j akby  j ą sam ą też poganiano, kładła rękę na lewej  piersi i kręciła głową.

– Gdzie też oni lecą tak wcześnie – dziwiła się.

Szpic  u  j ej   stóp,  z  który m   m im o  pogarszaj ącego  się  zaopatrzenia  nadal  dzieliła  ży cie,

zaszczekał dwa razy.

 
– Cicho – powiedziała kobieta. Nasunęła siatkę na włosach bardziej  na czoło i poczłapała w swy ch
filcowy ch kapciach w ciem ność salonu, skąd wróciła z czerwoną j edwabną poduszką. Otrzepała
j ą  i  położy ła  na  parapecie.  Chętnie  by   się  dowiedziała,  dokąd  trafią  Ży dzi,  gdy   j uż  staną  pod
Wielką Halą Targową. Od swej  siostrzenicy  Luizy, która tam  pracowała, usły szała, że ładuj e się
ty ch  ludzi  do  wagonów  i  wy wozi  na  zawsze.  Ciotka  wątpiła  j ednak,  by   Luiza,  o  której   wszy scy
wokół  m ówili,  że  m a  rozbuchaną  wy obraźnię,  m ogła  cokolwiek  wiedzieć.  Co  z  m ieszkaniam i,
które  opróżniono?  –  Na  pewno  są  w  lepszej   sy tuacj i  –  powiedziała  do  psa.  Piszczał  na  sofie
w salonie, bo by ł przy zwy czaj ony  leżeć obok swej  pani na oknie. – Zostań, zostań tam  – rozkazała
kobieta.  –  To  nie  j est  widok  dla  psa.  –  Tak  m ocno  zaabsorbowała  j ą  kwestia  Ży dów  w  Wielkiej
Hali  Targowej   i  pracuj ącej   tam   siostrzenicy,  że  powiedziała  to  głośno.  Przerażona  zatkała  sobie
usta dłonią.

background image

Anna  Dietz,  która  szukaj ąc  schronienia,  przy cisnęła  się  do  płotu  niezm ordowanej

zwiadowczy ni,  usły szała  te  słowa  i  tak  się  przestraszy ła,  że  aż  dostała  m dłości.  Próbuj ąc
powstrzy m ać  torsj e,  poczuła,  j ak  m iękną  j ej   nogi.  Twarz  j ej   zdrętwiała.  Nie  waży ła  się  głębiej
odetchnąć, ogarnął j ą lęk, że pies j ą wy czuj e, że kobieta w oknie j ą dostrzeże. Przede wszy stkim
bała się, że straci siły  i odwagę, lękała się także o swoj e nienarodzone dziecko.

Anna,  nieślubna  córka  Johanna  Isidora  Sternberga,  wy chowy wała  się  po  śm ierci  m atki

w oj cowskim  dom u przy  alei Rothschildów 9 i nawet j ego żona Betsy  szy bko j ą pokochała, j akby
ta by ła j ej  własny m  dzieckiem . Teraz Anna by ła w siódm y m  m iesiącu ciąży. Po niespokoj ny ch
dniach i nieprzespanej  nocy, m im o wy siłku, j aki j ą to kosztowało, i śm iertelnego strachu, a także
wbrew  złożonej   m ężowi  obietnicy,  by ła  zdecy dowana  na  niebezpieczną  próbę  uratowania
przy naj m niej  j ednej  osoby  skazanej  na śm ierć.

 
Anna  tak  dobrze  widziała  kobietę  z  ciem ną  poduszką  i  biały m   szpicem ,  który   j uż  um ościł  się  na
oknie,  j akby   oboj e  znaj dowali  się  w  świetle  reflektorów  na  scenie.  Widziała  tę  kobietę  j uż  we
wtorek  i  piątek  –  za  pierwszy m   razem   wcześnie  rano,  potem   późny m   popołudniem .  Anna
przy puszczała,  że  czatuj ąca  w  oknie  kobieta  tak  sam o  j ak  ona  chce  zobaczy ć  Ży dów
zm ierzaj ący ch  do  Wielkiej   Hali  Targowej .  Ta  m y śl  j ą  przeraziła,  tacy   żądni  sensacj i  gapie,  po
który ch  m ożna  się  by ło  spodziewać  wszy stkiego,  m ogli  j ą  naty chm iast  zdem askować.  Długie
godziny   oczekiwania  wy dały   j ej   się  darem ne,  a  nadziej a,  której   się  trzy m ała  –  dziecinadą
i nieloj alnością wobec m ęża.

Wtedy,  w  strasznej   chwili  żalu  i  naj głębszego  zwątpienia,  dotarło  do  niej ,  że  pierwsi

nieszczęśnicy   są  j uż  przy   hali.  Jej   serce  zaczęło  bić  m ocniej ,  poczuła,  j ak  j ej   ciało  nabiera
lekkości, i przez chwilę, której  nie zapom ni do końca ży cia, by ła pewna, że się przewróci i straci
przy tom ność,  a  członkowie  SA  wrzucą  j ą  j ak  tobół  do  j ednego  z  ogrodów.  W  ułam ku  sekundy
przeży ła  własną  śm ierć.  Postanowiła,  że  nie  będzie  krzy czeć,  że  zacznie  spokoj nie  oddy chać
i  ułatwi  śm ierć  własnem u  dziecku,  ścisnęła  głowę,  by   się  uspokoić,  ale  strach  w  niej   by ł  tak
ogrom ny, że niebo stało się ciem ne i zaczęły  się na nim  kotłować chm ury.

Pełna  zwątpienia  usły szała  wrzaski  i  przekleństwa  Georga  Marii  Griesingera.  Jego  m atka

nazy wała  go  Schorschi  i  na  śniadanie  sm arowała  m u  krom kę  chleba  m asłem .  Teraz  Griesinger
groził śm iercią wszy stkim , za który ch Anna gotowa by ła wstąpić do piekieł. I właśnie ten wrzask
odwołał  j ą  ze  świata,  w  który m   prowadzono  dzieci  na  śm ierć  i  dawano  ordery   za  m orderstwa.
Okrutny  głos powstrzy m ał w niej  chęć ucieczki i zapadnięcia się pod ziem ię. Poczuła, że m a ręce,
które m ogą chwy tać, oraz odwagę ty ch, którzy  nie py taj ą, czy  pom aganie m a sens. Stała tam  bez
ruchu,  zapom niała,  że  j est  w  ciąży   i  że  ry zy kuj e  ży cie  swoj ego  dziecka,  by   ratować  inne  –
dziecko, którego przy j ście na świat widziała, z który m  się śm iała i które j uż oduczy ło się płakać.

Poprzedniej   niedzieli  Anna  dowiedziała  się  od  swoj ego  m ęża  Hansa,  że  znowu  będą

deportować frankfurckich Ży dów.

–  Nic  więcej   Karl  nie  wie  –  poinform ował  j ą  Hans.  –  Żadnej   dokładnej   daty   i  w  ogóle  nic

o ty m , kogo m aj ą na liście. By ć m oże będą to teraz starcy  i dzieci. Nie chciałem  ci tego m ówić,
ale nie m ogłem  utrzy m ać tego w taj em nicy. Gdy  ty lko pom y ślę o dzieciach Vicky  i o ty m , z j aką
godnością stary  Sternberg zniósł wszy stkie upokorzenia, i że j ego żona nie poskarży ła się dotąd ani
słowem ,  m am   chęć  od  razu  się  powiesić.  Po  co  m i  ta  cała  przeklęta  przy zwoitość?  No  i  co  to

background image

kom u daj e, że j a nie m ogę pogodzić się z ty m , co się dziej e?

Anna  chciała  od  razu  iść  na  Bockenheim strasse  73,  gdzie  m ieszkali  Sternbergowie  z  Victorią

i j ej  dziećm i od czasu, gdy  m usieli opuścić własny  dom  przy  alei Rothschildów. Od ponad dwóch
lat  głodowali  i  m arzli  w  pry m ity wny m   m ieszkaniu,  straciwszy   nadziej ę  na  j ego  opuszczenie.
Hans i Anna dy skutowali pół nocy  o ty m , czy  Anna powinna ry zy kować, by  odwiedzić ich po raz
ostatni.

–  Gestapo  nie  spuszcza  ży dowskich  dom ów  z  oka  –  ostrzegał  Hans.  W  końcu  udało  m u  się

przekonać ciężarną żonę, by  zrezy gnowała z pożegnania z rodziną.

– Jeśli Sternbergowie rzeczy wiście są na liście deportacy j nej , powinnaś oszczędzić tego oj cu,

Anno.

– A j eśli ich j uż nie zobaczę i nie pożegnam  się z nim , Betsy  i biedną Vicky ? Wsty dziłaby m  się

tego do końca ży cia.

–  Ty le  że  tak  j est  lepiej .  Johann  Isidor  to  zrozum ie,  uwierz  m i.  On  zawsze  m y ślał  ty lko

o rodzinie. A m y  m usim y  teraz m y śleć o naszej  m ałej  Sophie. Nie m ożem y  j uż iść za swoim i
przekonaniam i. Nie m ożem y  sobie więcej  pozwolić na przy zwoitość i odwagę.

Nie by ło j eszcze pewne, j akiej  płci będzie pierwsze dziecko Dietzów. Hans i Anna, nie wierząc

w  siłę  m odlitw  od  czasów  płonący ch  sy nagog  i  tej   nienawiści  oraz  scham ienia  wobec  Ży dów,
j akie się wtedy  rozpętały, od m iesięcy  błagali Boga o córkę – której  nikt nie wetknie broni do ręki
i  nie  rozkaże  w  obcy ch  kraj ach  palić  dom ów  czy   obej ść  ani  wy ry wać  płaczący ch  dzieci
z ram ion m atek.

Hans  Dietz,  który   w  1934  roku  m usiał  odpokutować  swoj e  przekonania  polity czne  poby tem

w  obozie  koncentracy j ny m   Dachau,  wiedział,  o  co  chodzi.  W  Polsce,  zaj ętej   przez  Niem cy
w  takim   pośpiechu,  j akiego  nie  widziano  od  czasu  bitwy   pod  Tannenbergiem   podczas  pierwszej
woj ny   światowej ,  starszy   szeregowy   Dietz  stracił  lewą  nogę.  Do  lata  1940  roku  leżał
w krakowskim  lazarecie, skąd pisał do Anny  długie, tęskne listy, nie wierząc, że j ą j eszcze kiedy ś
zobaczy.  W  końcu  j ednak  przeniesiono  go  do  Frankfurtu  i  wkrótce  potem   zwolniono  ze  służby
woj skowej .

–  Ktoś,  kto  m a  o  m nie  dobre  m niem anie,  m iał  ostatnie  słowo  –  zwy kł  m ówić  Annie,  gdy

uty kaj ąc,  spacerował  z  nią  po  frankfurckim   Ostparku.  Tam   m ogli  się  oboj e  łudzić,  że  nadej dzie
pokój  i wszy scy  ich ukochani przetrwaj ą. Siady wali na ławkach, na który ch nie by ło j uż napisów
„Nie dla Ży dów”, gdy ż j uż prawie nie by ło Ży dów, a ci, którzy  się j eszcze ostali w m ieście, nie
m ogli w ogóle wchodzić do parków publiczny ch. Młoda para karm iła wiewiórki i ptaki i m arzy ła
o m ieszkaniach, gdzie nie m a stróżów zaglądaj ący ch w garnki i czatuj ący ch na każdą kry ty czną
wy powiedź m ieszkańców.

Hans wrócił do swoj ej  Anny  z żarliwy m  sercem  i z taką sam ą wdzięcznością do frankfurckiej

drukarni.  Z  powodu  wątpliwego  „ary j skiego  certy fikatu”

[4]

  Anny   odważy li  się  pobrać  dopiero

w  zam ieszaniu  woj enny m .  W  „uznaniu  za  zasługi  wnioskodawcy   wobec  oj czy zny ”  otrzy m ali
dwa i pół pokoj u na Thüringer Strasse, po której  Anna niegdy ś przechadzała się ze swoj ą pierwszą
m iłością.  Gdy   okazało  się,  że  j est  w  ciąży,  obiecali  sobie  solennie,  że  nie  będą  świadom ie
wpląty wać się w kłopoty  ani się okłam y wać.

Oboj e  nie  dotrzy m ali  przy rzeczenia,  dla  żadnego  z  nich  nie  by ło  to  j ednak  wsty dem   czy

background image

nieloj alnością, raczej  koniecznością. Od początku dopuścili m ożliwość kłam stwa z dobroci serca.
Nieugięty  Hans Dietz nadal utrzy m y wał kontakty  z towarzy szam i sprzed woj ny, a ci bez wy j ątku
działali w ruchu oporu. W ich piwnicach m iędzy  stosam i kartofli i węgla leżały  anty nazistowskie
pism a,  które  kolportowano  nocam i.  Naj odważniej si  z  nich  ukry wali  także  ludzi  skazany ch  na
deportacj ę i śm ierć w obozach koncentracy j ny ch.

Anna obiecała m ężowi, że nie będzie odwiedzać Sternbergów tak regularnie, j ak to robiła, gdy

on  by ł  na  froncie.  Mim o  to  chodziła  tam   tak  często,  j ak  ty lko  m ogła.  Zanosiła  im   ży wność,
ubrania  i  leki.  Dla  Betsy,  która  w  wieku  sześćdziesięciu  dziewięciu  lat  powoli  wy chodziła
z  zapalenia  płuc,  zdoby ła  środki  wzm acniaj ące  –  wy m ieniła  j e  w  aptece  na  papier  do  pisania,
który  Hans przy niósł z drukarni.

Gdy  dowiedziała się o zaplanowanej  deportacj i Ży dów, wtaj em niczy ła oj ca w swój  niezwy kle

odważny  plan. Johann Isidor się wściekł. Zszokowany  odm ówił i przez resztę wieczoru się do niej
nie odezwał, chociaż przy  pożegnaniu łzy  popły nęły  m u po twarzy  i wy j ątkowo długo tulił swoj ą
ukochaną córkę.

 
W ty m  decy duj ący m  dniu Anna dostrzegła, że Betsy  bardzo starała się dotrzy m ać kroku m ężowi
i  ciągle  m iała  na  oku  Fanny.  Od  razu  zrozum iała,  że  Betsy   wie.  Starsza  kobieta  kilkakrotnie  się
obej rzała. Powiedziała coś do m ęża. Annie wy dawało się, że Johann Isidor przy taknął. Podeszła
do  Fanny   i  chwy ciła  j ą  za  ram ię.  Chuda,  blada  i  oniem iała  z  przerażenia  dziewczy nka  coraz
bardziej  oddalała się od m atki i brata. Babka wy szeptała j ej  coś do ucha, nie pochy laj ąc się. Tak
dy skretnie,  że  towarzy szący   konwoj owi  ludzie  SA  niczego  nie  zauważy li,  popchnęła  Fanny   ku
zewnętrznej   części  kolum ny.  Wtedy   Anna  po  raz  pierwszy   wy raźnie  j ą  zobaczy ła.
Dziesięcioletnia  Fanny   nie  m iała  j uż  sił.  Co  chwila  się  poty kała,  odstawiała  torbę,  chwiała  się,
łapała się powietrza, znowu się prostowała i szła dalej .

Jakaś kobieta, która doszła j uż do hali, krzy knęła przerażaj ąco: „Ogień!” i „Pom ocy !”. Z j ękiem

upadła na ziem ię. Nawet leżąc, ściskała walizę z naklej ką „Hotel Europa, Bad Gastein”. Ci, którzy
nie m ogli upaść, zgubili krok. Dwóch uzbroj ony ch członków SA  krzy kiem   poganiało  ich  naprzód.
Griesinger  wrzeszczał  tak  m ocno,  aż  j ego  głos  przeszedł  w  falset.  Zbliży ł  się  do  m ężczy zny,
którego  sparaliżował  okrzy k  „Ogień!”.  Mniej   więcej   szesnastoletni  chłopiec  pochy lał  się  nad
leżącą na ziem i kobietą. Widać by ło, że j est epilepty czką i m iała atak.

– Zachciało ci się! – wrzasnął Griesinger.

W  oknach  widać  by ło  gapiów,  którzy   roili  sobie,  że  są  ludźm i.  By   dobrze  wszy stko  widzieć,

j akaś  kobieta  wy biegła  z  dom u  pod  j abłonią.  Wskazy wała  palcem   bezbronny ch  ludzi  i  py tała
w  przy j em ny m   heskim   dialekcie,  dokąd  się  wy bieraj ą.  Właścicielka  białego  szpica  pluła  ze
swoj ego salonu w stronę nieszczęśników i krzy czała: „Fuj !”. Jej  pies szczekał i m achał ogonem .

Anna zbliży ła się j uż do kolum ny. Nadal czuła, że j ej  wielki brzuch j est lekki niczy m  u m łodej

dziewczy ny   i  że  spły nął  na  nią  anioł.  Prowadziła  j ą  własna  wola.  Stawiała  długie,  m ocne  kroki.
Zim ną  j ak  lód,  lecz  j uż  nie  drżącą  rękę  wy ciągnęła  ku  oznaczonej   żółtą  gwiazdą  Fanny
Feuereisen,  dla  której   podstawiono  j uż  wagon  j adący   na  wschód.  Anna  Dietz,  zawsze  posłuszna
kobieta, której  nikt nie wy tłum aczy ł, co znaczy  by ć człowiekiem  i m ieć obowiązki wobec bliźnich,
chwy ciła Fanny.

background image

– Nie oglądaj  się – poprosiła.

W  bocznej   uliczce,  której   m ieszkańcy   spali  spokoj nie  przy   niedzieli,  Anna  zdarła  płaszcz

z naszy tą gwiazdą z pleców zszokowanej  dziewczy nki. Mógłby  j e wpędzić w kłopoty, wcisnęła go
więc do torby  na zakupy. Owinęła Fanny  brązową kurtką, którą przy niosła z dom u. Bez słowa szły
ram ię w ram ię z powrotem , tam  skąd przy szły.

background image

2

N I E B E Z P I E C Z E Ń S T W O   I   W Y B A W I E N I E

M a r z e c – k w i e c i e ń   1 9 4 4

– Gorzej  j uż by ć nie m oże, na m iły  Bóg – powiedziała pani Schm and, m im o piątego roku woj ny
nadal  dobrze  odży wiona.  Drutem   wskazała  sufit  piwnicy,  policzy ła  współm ieszkańców,  którzy
siedzieli m iędzy  stosam i kartofli, węgla, słoj am i, na połam any ch stołkach, krzesłach kuchenny ch
i  zniszczony ch  m ateracach.  Po  chwili  powtórzy ła:  –  Rzeczy wiście,  nie  m oże  by ć  gorzej .  –
Niem niej  j ednak na j ej  podołku leżały  dwa kłębki ciem noniebieskiej  wełny, będące j ednoznaczną
wskazówką,  że  liczy ła  się  z  dłuższy m   nalotem .  Aby   m ieć  do  dy spozy cj i  ładną  wełnę
przedwoj ennej   j akości,  m usiała  spruć  sweter  naj m łodszego  sy na.  Hans-Dieter  poległ  przed
dziesięciom a  m iesiącam i  w  Rosj i.  Teraz  pani  Schm and  robiła  na  drutach  ciepłe  skarpety   dla
naj starszego. Mim o że od czterech m iesięcy  nie dostała żadnej  wiadom ości od Eberhardta, dotąd
pilnego  i  rozm ownego  korespondenta,  wierzy ła,  że  m a  się  on  dobrze  na  froncie  wschodnim .
Gdy by  straciła tę wiarę, by łaby  to z j ej  strony  zdrada niem ieckiej  sprawy. A nie przepuszczała
żadnej   okazj i,  by   j ej   służy ć.  W  Narodowosocj alisty cznej   Wspólnocie  Kobiet,  a  także
w  kobiecy m   kole  kościelny m ,  z  który m   utrzy m y wała  kontakty,  j ej   opty m izm   i  energia  by ły
stawiane za wzór. Również pan Schm and uznawał za krzepiące, że j ego Gudrun nawet w dom u,
gdzie nikt nie m ógł j ej  usły szeć, nie wątpiła w ostateczne zwy cięstwo.

Silna  j ak  dąb  Gudrun  Schm and,  z  ciasno  zapleciony m   warkoczem   i  zam iłowaniem   do

ludowy ch  bluzek,  by ła  żoną  stróża  dom u  przy   Thüringer  Strasse  11.  Gdy   ogłaszano  alarm
bom bowy,  schodziła  do  piwnicy   z  pięciom a  krom kam i  chleba,  słoiczkiem   sm alcu  wieprzowego,
sznurkiem  do pakowania, m ały m  noży kiem  kuchenny m  oraz drutam i.

Za  wekam i  z  zieloną  fasolką,  którą  pani  Schm and  trzy m ała  na  czas  powrotu  Eberhardta

z  frontu,  gdy ż  obiecała,  że  j uż  pierwszego  dnia  po  powrocie  ugotuj e  m u  zupę  fasolową
z  boczkiem ,  ukry ła  m ały   notes  i  ołówek.  Bardzo  dbała  o  to,  by   j ak  naj szy bciej   notować
defety sty czne, a więc zagrażaj ące państwu wy powiedzi m ieszkańców. Obciążaj ące wy powiedzi
m uszą  naty chm iast  zostać  zapisane,  nie  m a  co  polegać  na  pam ięci  –  tego  nauczy ła  się  od
swoj ego  m ęża  Wilibalda.  W  czasie  pierwszej   woj ny   światowej   odniósł  on  ciężkie  rany,  ogłuchł
na  lewe  ucho  i  stracił  trzy   palce  u  prawej   ręki.  Musiał  więc  wy pełniać  swe  obowiązki  wobec
Führera  i  oj czy zny   na  froncie  wewnętrzny m ,  ale  stawał  na  wy sokości  zadania  niczy m
prawdziwy  germ ański woj ownik. Wilibald Schm and pilnie i zdecy dowanie walczy ł o niem iecką
sprawę, m ożna m u by ło na ty m  polu zaufać. Żona szła za j ego przy kładem .

background image

Do  m om entu  wy buchu  woj ny   pracowała  j ako  sprzedawczy ni  w  renom owany m   sklepie

z  kapeluszam i  na  Töngesgasse.  Szefowa,  wy bredni  klienci  i  eleganckie  klientki  –  wszy scy   cenili
pracowitość  i  sm ak  pani  Schm and.  Ży cie  u  boku  człowieka,  który   długo  pozostawał  bezrobotny
i za nazistów nie ty lko dostał pracę, ale też odzy skał dum ę i sam oświadom ość, zm ieniło Gudrun.
Już  we  wczesny ch  latach  trzy dziesty ch  stała  się  loj alną  służebnicą  Führera.  A  w  czasie  woj ny,
także wtedy, gdy  co noc nad Niem cam i przelaty wały  alianckie bom bowce, a Frankfurt stawał się
m iastem  duchów, m ocno wierzy ła w taj ną broń Hitlera. Upaj ała się m y ślą, że kobiety  takie j ak
ona zostały  powołane do tego, by  wy soko trzy m ać pochodnię.

W roku 1937 rodzinie Schm andów przy dzielono parterowe m ieszkanie przy  Thüringer Strasse.

Wcześniej  m ieszkała tam  ży dowska rodzina Wolfsohnów, która dosłownie z dnia na dzień m usiała
opuścić dom  oraz oj czy znę. Piękny  serwis Rosenthala i srebra stołowe poprzednich m ieszkańców
pani Schm and wy ciągała ty lko w dni świąteczne. Drogi kredens w sty lu biederm eier polerowała
regularnie.  Liczne  książki  przekazała  do  księgarni,  a  obrazy   do  anty kwariusza,  który   bardzo  się
z tego ucieszy ł. Po przeprowadzce Wilibald Schm and został stróżem  dom u. W piąty m  roku woj ny
m ieszkańcy  opowiadali sobie po cichu historie o ty m , że podsłuchiwał nawet sześcioletnie dzieci
i wy py ty wał j e, „gdzie kochana m am usia kupuj e bez kartek”. Ponoć także zdradziecko intonował
im : „Ta-ta-ta-taa”, aby  dowiedzieć się, czy  znaj ą m oty w z piątej  sy m fonii Beethovena, który  stał
się  przery wnikiem   m uzy czny m   niem ieckoj ęzy cznego  program u  BBC.  Londy ński  nadawca
uważany   by ł  za  j edy ne  wiary godne  źródło  inform acj i  o  działaniach  woj enny ch.  Za  słuchanie
BBC i inny ch „wrogich stacj i” przewidziano wy sokie kary. Mówiono nawet o karze śm ierci.

Pani  Schm and,  nawet  bardziej   niż  j ej   wzbudzaj ący   strach  m ąż,  nieustannie  stała  na  czatach,

gotowa  przy łapać  m ieszkańców  i  sąsiadów  na  czy m ś  zakazany m   lub  podej rzany m .
Zadenuncj owała  j uż  trzy   kobiety,  dwie  z  własnego  dom u  i  j edną  wdowę  woj enną,  m atkę
siedm ioletnich bliźniaków, po ty m  j ak ty godniam i szpiegowała j e przy  kupowaniu ży wności. By ła
wściekła, gdy ż nie poniosły  spodziewany ch konsekwencj i. Na szczęście uważna pani Gudrun nie
znalazła  dotąd  żadny ch  tropów  wskazuj ący ch,  że  historia  panienki  Fanny,  która  zawsze  tak
grzecznie  kłaniała  j ej   się  na  kory tarzu,  by ła  m istrzostwem   kam uflażu.  Już  tam tej   niedzieli  przed
trzem a  laty,  gdy   Anna  zabrała  Fanny   prosto  z  ram py,  skąd  wy wożono  Ży dów,  m ałżeństwo
Dietzów  zaprowadziło  dziecko  do  stróża  i  j ego  żony.  Powiedzieli  im ,  że  Fanny   straciła  oboj e
rodziców w czasie zam achu w Pradze, przez cztery  ty godnie leżała w szpitalu i trafiła do nich za
pośrednictwem   pewnej   pielęgniarki,  dalekiej   krewnej   Hansa.  Nie  chcieli  posy łać  j ej   do  szkoły,
nim  zupełnie nie wy j dzie z szoku.

Hans  i  Anna,  który ch  odwaga,  gotowość  poświęcenia  i  m iłość  uratowały   Fanny   ży cie,  nie

zdecy dowali  się  zam eldować  na  policj i  dziecka  bez  dokum entów.  O  szkole  nie  by ło  co  m y śleć.
„Im  m niej  j ą widać, ty m  wszy scy  j esteśm y  bezpieczniej si” – powiedział Hans.

Nie powiedział za to głośno, że w ich dom u od dawna nie by ło bezpiecznie. Z czasem  j ednak

oboj e z Anną odzy skali spokój .

–  Któreś  z  nas  m a  chy ba  bezpośrednie  połączenie  z  niebem   –  m ówił  Hans.  I  chociaż  nigdy

w ży ciu nie m iał zaufania do nieba, wiedział, co m ówi.

 
– Wszy scy  troj e j e m am y  – odpowiadała Anna. – Tacy  ludzie j ak m y  nie przeży liby  z j edny m
ty lko aniołem  stróżem .

background image

Żaden  z  m ieszkańców  dom u  nie  wspom inał  nic  o  zam achu  w  Pradze.  Sąsiedzi  plotkowali

w kory tarzu lub wy rażali swoj e wątpliwości przy  ży wopłocie, ale w j edny m  by li zgodni – że to
m ilczące dziecko przy garnięte przez Dietzów, „tak podle ubrane, że nawet w czasie woj ny  pies by
zapłakał”,  sprawiało  zawsze  wrażenie  nieśm iałego  i  przestraszonego  i  że  po  swoich  okropny ch
przeży ciach zasługuj e na ochronę.

Podczas długich  nocy  spędzany ch  w piwnicy   Fanny  wzruszała  stary ch i  m łody ch,  m ężczy zn

i  kobiety.  Ten  „praski  robaczek”,  j ak  j ą  nazy wali,  gdy   Anna  i  Hans  nie  sły szeli,  troszczy ł  się
z  m atczy ną  m iłością  o  m ałe  dzieci  Dietzów.  Fanny   usy piała  j e,  śpiewała  im   koły sanki
i  opowiadała  historie,  który ch  nie  rozum iały.  Gdy   piwnica  trzęsła  się  w  posadach,  panował
piekielny  hałas, a strach sprawiał, że wszy scy  zam ierali, Fanny  by ła spokoj na. Naj gorsza rzecz,
j aka  m oże  spotkać  dziecko,  przy trafiła  j ej   się  j uż  wcześniej .  W  ciągu  dnia  nie  wy chodziła
z m ieszkania. Gdy  by ła sam a w dom u, nie m ogła otwierać drzwi, chy ba że ktoś podał hasło. „Jak
w baj ce o wilku i siedm iu koźlątkach” – powtarzała.

Anna  często  wspom inała  ku  radości  Fanny :  „Jesteś  taka  j ak  twój   wuj   Erwin.  On  także  nie  dał

sobie nigdy  odebrać odwagi. Nikom u. Aż do końca. Zawsze go podziwiałam ”. Sam o wspom nienie
tego im ienia oraz faktu, że w dalekiej  Palesty nie m ieszkał j ej  własny  wuj , który  by ć m oże o niej
m y ślał, sprawiało j ej  przy j em ność.

Stróż  Schm and  i  pani  Gudrun  uważali  szpiegowanie  i  denuncj acj e  za  swój   obowiązek  wobec

oj czy zny,  m im o  to  nie  podej rzewali  nawet,  że  pod  ich  dachem   m ieszkało  ży dowskie  dziecko,
uratowane  przez  żonę  kom unisty.  Niem niej   j ednak  dobrze  wy chowana  sierota  z  rudawy m i
włosam i  i  bły szczący m i  zielony m i  oczam i  nie  by ła  klasy czny m   przy kładem   rasy   „podludzi”,
którą dla dobra narodu niem ieckiego trzeba by ło „tępić”. Od czasu do czasu zdarzało się, że pani
Schm and  dawała  w  piwnicy   pół  krom ki  chleba  z  m asłem   m ałej   Sophie  oraz  Fanny.  W  okresie
Bożego  Narodzenia  budziła  się  w  niej   dziecięca  wiara,  że  Bóg  nagradza  dobre  uczy nki.  Co  roku
w  pierwszą  niedzielę  adwentu  dawała  Annie  w  prezencie  m ałą  główkę  białej   kapusty
z gospodarstwa siostry  w Odenwaldzie.

– Chętnie by m  j ą walnęła tą przeklętą kapustą w głowę – zży m ała się Anna co roku w zaciszu

własny ch czterech ścian.

– Na dum ę m ożem y  sobie pozwolić dopiero po woj nie, m oj a droga.

– Nie m ogę sobie w ogóle wy obrazić – powiedziała Fanny  – j ak to j est by ć dum ny m  i się nie

bać.

– Poczekaj  j eszcze trochę – zapowiedział Hans trzy nastolatce – nadej dzie czas, gdy  inni będą

m ieli stracha, a m y  kapustę. Obiecuj ę. Wtedy  będziem y  śpiewać Międzynarodówkę na dachach.

– Jeśli ty lko ostanie się j akiś dach w ty m  m ieście – odparła Anna.

– Oczy wiście, zapy taj  pani Schm and. Ona j est tego pewna.

Pani  Schm and  przy sięgała,  że  warto  zdać  się  na  j ej   insty nkty   i  przewidy wania.  Gdy   ty lko

schodziła do piwnicy  w trakcie alarm u przeciwlotniczego, zaj m owała swoj e m iej sce, wy ciągała
robótkę i dy skretnie spoglądaj ąc ku zeszy towi ukry tem u za słoj em  z zieloną fasolką czekaj ącą na
powrót  Eberhardta,  zaczy nała  m owę  o  niem ieckim   „ostateczny m   zwy cięstwie”.  Coraz  częściej
zachwy cała  się  cudowną  bronią,  która  wszy stko  zm ieni.  Przy   ty m   uważnie  patrzy ła  na
siedzący ch  dookoła.  Nawet  takiej   kobiecie  j ak  ona  potrzebne  by ło  przekonanie,  że  wszy scy   się

background image

z nią zgadzaj ą.

 
18 m arca 1944 roku pani Gudrun uznała, że po ciężkich nalotach bom bowy ch z 26 listopada i 20
grudnia 1943 roku oraz 29 sty cznia i 8 lutego 1944 roku, które zniszczy ły  ogrom ne połacie m iasta
i  zabiły   wielu  ludzi,  nic  gorszego  nie  m oże  się  j uż  frankfurtczy kom   przy darzy ć.  Opowiadaj ąc
o swoich przeczuciach, szczerzy ła zęby  do naj m łodszego m ieszkańca kam ienicy, ale Erwin Dietz
nie  odwzaj em niał  uśm iechu.  Miał  wy pić  wieczorną  porcj ę  m leka,  by ł  j ednak  w  zły m   hum orze
i zachowy wał się niespokoj nie, zacisnął piąstki i wierzgał nóżkam i. Nie podobało m u się, że m leko
sm akuj e  j ak  woda.  Wy m agało  tego  racj onowanie  ży wności.  „Niem ieckie  krowy   to  tchórzliwe
zdraj czy nie  oj czy zny   i  odrażaj ące  sabotaży stki”  –  wy j aśniał  m u  oj ciec,  gdy   zostawał  sam
z roczny m  sy nkiem  i om awiał z nim  przebieg działań woj enny ch.

Nie m ożna się by ło j ednak pom y lić bardziej  niż pani Gudrun, która 18 m arca ogłosiła, że we

Frankfurcie  „nie  m oże  stać  się  j uż  nic  gorszego”.  Tam tej   soboty   siedem set  am ery kańskich
bom bowców  i  osiem set  angielskich  m y śliwców  zrzuciło  swój   śm iertelny   ładunek  na  m iasto.
Centrum   zostało  zrównane  z  ziem ią.  Rum owisko  rozciągało  się  od  Mostu  Starego  po  Strażnicę
Miej ską, Dworzec Główny, obj ęło także dzielnice podm iej skie. Szpital Świętego Ducha, Gazownia
Wschód,  Fahrgasse  i  j ej   okolice  ucierpiały   naj bardziej .  Siedem   ty sięcy   dom ów  zostało
zburzony ch, ponad cztery stu m ieszkańców zginęło, a pięćdziesiąt ty sięcy  straciło dach nad głową.
Wszędzie stali bezradni ludzie. Starcy, chorzy, m ałe dzieci czekali na ewakuacj ę. Zam ilkły  boj owe
okrzy ki.

W  poniedziałek  o  świcie  Hans  Dietz  wy ruszy ł  przed  siebie,  by   zobaczy ć,  co  zostało  z  m iasta,

w który m  chodził do szkoły, przeży ł chłopięce chwile radości oraz pierwszą m iłość i zaczął pracę
zawodową.  Na  m urze  j ednego  ze  zniszczony ch  dom ów  na  Lange  Strasse  ruch  oporu  przy kleił
ostrzeżenie: „Nadej dzie dzień, w który m  swasty ka zawiśnie na szubienicy ”.

– To j uż nie potrwa długo – powiedział Hans po powrocie do dom u.

–  Cicho  –  ostrzegła  go  Anna.  Przy sunęła  m u  kubek  i  wlała  z  westchnieniem   nielubianą  kawę

zbożową. – Nasze ściany  m aj ą ostatnio uszy.

– I j ęzy ki – szepnęła Fanny. Położy ła palec na ustach.

– Czego nie potrą gum ką? – spy tała Sophie.

Przy szła  na  świat  siedem   ty godni  po  ocaleniu  Fanny,  teraz  m iała  lat  trzy,  by ła  ciekawska  j ak

sam a pani Schm and i bardzo gadatliwa. To ży we dziecko stanowiło perm anentne zagrożenie dla
rodziców,  którzy   ty le  rozm awiali  o  klęsce  Niem iec,  a  nie  wspom inali  w  ogóle  o  niem ieckim
zwy cięstwie.  Sophie  Dietz,  która  odcięła  lalce  nogę  („bo  m ój   tatuś  też  m a  ty lko  j edną”  –
uzasadniła),  nie  bała  się  bom b  zm uszaj ący ch  ludzi  do  ucieczki  do  piwnicy   ani  widoku
zniszczony ch  dom ów.  Urodzona  i  wy chowana  w  czasie  woj ny,  nie  budziła  się,  gdy   Rzeszy
Niem ieckiej   biły   dzwony   pogrzebowe.  Na  bom by   m ówiła  „m isie”,  ale  nie  chciała  nikom u
wy j aśnić, dlaczego j ej  pluszak nazy wał się Bom ba i m ógł spać ty lko na podłodze.

Sy n  Dietzów  otrzy m ał  im ię  po  Erwinie  Sternbergu,  ukochany m   przy rodnim   bracie  Anny.

Nieustraszona  postawa  dużego  Erwina  od  dawna  j ej   im ponowała.  Męstwo  Anny,  która
zdecy dowała się rzucić na szalę własne ży cie, by  ratować Fanny, by ło również rezultatem  nauki,
j aką  pobrała  u  brata.  Nie  oszczędzaj ąc  j ej   niczego,  otworzy ł  j ej   oczy   na  to,  co  robiono

background image

w  Niem czech  z  Ży dam i.  Gdy by   podczas  przeszukania  znaleziono  u  nich  j ego  palesty ński  adres,
całej  rodzinie groziłaby  śm ierć. „Naucz się go na pam ięć” – poradził j ej  dalekowzroczny  Erwin,
gdy  się żegnali. Anna posłuchała. Powtarzała go codziennie przed zaśnięciem .

 
Gdy  rodzina zaczęła się rozj eżdżać we wszy stkie strony, Fanny  m iała zaledwie sześć lat. Mim o to
pam iętała wuj a Erwina, j ego bliźniaczą siostrę Clarę i j ej  córkę Claudette. Ostatniego dnia przed
wy j azdem  z kraj u Erwin nary sował j ej  Moj żesza z cudowną laską w j ednej  ręce oraz białą flagą
z  niebieskim i  pasam i  i  gwiazdą  Dawida  w  drugiej .  Clara  przeczy tała  siostrzenicy   historię
o  m ały m   lordzie  w  błękitny m   j edwabny m   garniturze,  a  Claudette,  wówczas  dziewiętnastoletnia
i j eszcze dobrze pam iętaj ąca, co dzieci lubią naj bardziej , poleciała ze swoj ą kuzy nką w zielony m
sam olocie ku gwiazdom .

Fanny  nigdy  nie rozm awiała z Anną o obrazach, które j ej  się nasuwały, gdy  leżała w łóżku i nie

m ogła zasnąć albo gdy  siedziała w piwnicy  i sły szała, j ak z nieba spada śm ierć. Dręczy ło j ą to, że
nie  widziała  j uż  swoj ego  brata  w  chwilach,  gdy   zam y kała  oczy,  i  że  głos  j ej   m atki  dla  niej
zam ilkł. Wsty dziła się także, że nie pam iętała j uż m odlitw, który ch niegdy ś uczy ła się przy  stole
rodzinny m   i  w  szkole.  W  noce  pozbawione  zm artwień  i  strachu  spoty kała  swoj ego  oj ca
w Holandii. Zawsze rozm awiał z nią po cichu, ale um iał pięknie śpiewać, a swoj ą córkę obdarzał
taj em niczo brzm iący m i pieszczotliwy m i im ionam i, które znali ty lko oni oboj e. Te im iona również
wy leciały   j ej   z  głowy.  Raz  oj ciec  przy by ł  w  saniach  przez  zam arznięte  m orze,  aby   j ą  zabrać
z niem ieckiej  ziem i. „Jaka piękna urosłaś” – powiedział i j eszcze tej  sam ej  nocy  kupił j ej  nowy
płaszcz.  Starego  nie  m ogła  j uż  nosić,  bo  każdy   zobaczy łby   m iej sce,  w  który m   przy szy to  żółtą
gwiazdę.

Pewnego  razu  Fanny   śniła,  że  babka  prowadzi  j ą  do  lasu  pełnego  kwitnący ch  kasztanowców

i  tam   otwiera  paczkę  różany ch  ciasteczek.  Sen  przerodził  się  nagle  w  ty siące  zabój czy ch  iskier,
zanim   j eszcze  Fanny   zdołała  spy tać  j ą  o  dziadka.  Gdy   wciąż  nierozbudzona  powróciła  wreszcie
do  rzeczy wistości,  w  której   nie  wolno  śnić  takich  rzeczy,  m am rotała  pod  nosem   z  całej   siły :
„Betsy   i  Johann  Isidor  Sternbergowie”.  Zaraz  po  rozstaniu  z  rodziną,  j uż  bezpieczna  u  Anny
i  Hansa,  ale  sparaliżowana  strachem   i  przeży ty m   szokiem ,  Fanny   Feuereisen  poj ęła  to,  co
naj istotniej sze  dla  ży dowskiego  dziecka:  trzeba  walczy ć  o  każdy   skrawek  przeszłości,  by   nie  dać
się pogrzebać za ży cia.

Mały  Erwin tak j ak siostra przesy piał naloty  bom bowe, które niszczy ły  j ego oj czy znę. Rzadko

płakał,  raczej   piszczał  i  śm iał  się  sam   do  siebie.  Mim o  coraz  m niej szy ch  racj i  ży wnościowy ch
chłopczy k  m iał  rum iane,  zaokrąglone  policzki,  j akby   ży ł  w  czasach  pokoj u.  W  piwniczne  noce
siedział na kolanach Fanny  i bawił się łańcuszkiem , który  m u zrobiła z kolorowy ch guzików. Nawet
pani  Schm and,  która  się  nie  rozglądała,  j eśli  nie  by ło  takiej   potrzeby,  powiedziała  kiedy ś:  „Też
robiłam  takie łańcuszki, j ak by łam  m ała. Zawsze m iałam  naj piękniej sze guziki. Moj a m atka by ła
krawcową”.

Podczas  nalotu  18  m arca  bom by   spadły   na  kościół  Świętego  Pawła,  galerię  Liebieghaus,

m uzeum   Städla,  piękny   pałac  książąt  Thurn  und  Taxis,  Wielką  Halę  Targową  oraz  wiele  szpitali.
Katedra, klasztor Dom inikanów, całe Stare Miasto i kam ienice we wszy stkich dzielnicach stanęły
w ogniu. Ludzie nie m ieli j uż siły  choćby  uskarżać się na swój  los. Ży cie straciło sm ak, a słowo
„przy szłość” sens. Frankfurt um arł, j eszcze zanim  trafiło go ostatnie, śm iertelne uderzenie.

background image

Gudrun  Schm and  wołała  o  odwet.  Wzy wała  Boga,  aby   zniszczy ł  nieprzy j aciela,  a  oj czy znę,

aby  nie zaprzestała walki i wy trwała. Już nie m ówiła nic o losie Frankfurtu. Wierna służka Führera
dowodziła  w  żarliwy ch  przem owach  m ieszkańcom   dom u  przy   Thüringer  Strasse  11,  klientkom
piekarni  i  kobietom   o  poszarzały ch  twarzach,  stoj ący m   w  kolej ce  po  podstawowe  produkty
u kupca Haberm anna, że j uż niedługo nadej dzie wielka chwila dla Niem iec.

 
– Nie chciałaby m  by ć wtedy  w skórze tego tłuściocha Churchilla – m ówiła i oblizy wała wargi,
j akby  postawiła właśnie na stole chrupiącą pieczeń z knedlam i w tłusty m  sosie.

Kalendarz  wskazy wał  22  m arca  1944  roku.  Pod  tą  datą  m ożna  by ło  przeczy tać  cy tat

z  islandzkiej   Eddy:  „Ży ć  wiernie,  walczy ć  dzielnie,  um rzeć  z  uśm iechem ”.  Po  drugiej   stronie
znaj dował  się  przepis  na  om astę  z  kaszy   j ęczm iennej   i  porada  lekarska,  by   „j ak  naj częściej
w  ty godniu  zastępować  j aj ko  inny m i  produktam i”.  Żona  stróża  nie  m iała  tej   środy   nastroj u  na
j aj ka. Zachowy wała się uderzaj ąco spokoj nie, a j ej  twarz by ła blada. Gdy  zaj ęła swoj e m iej sce
w piwnicy, nie posm arowała chleba sm alcem , nie odkręciła słoika z napisem  „Uwaga, trucizna!”
– by ł to pom y sł j ej  wesołego sy nka Eberhardta z czasów ostatniego urlopu. Wy j ęła ty lko j abłko
z  torby,  w  której   trzy m ała  zapasy,  potrzy m ała  j e,  spoglądaj ąc  w  zam y śleniu  pod  wątłe  światło
piwniczne, ale go nie obrała. Absolutnie nie bała się, że nastąpi taki nalot j ak ten straszliwy  sprzed
czterech dni, wy j aśniła naty chm iast swoim  towarzy szom , dostrzegaj ąc ich badawcze spoj rzenia.

– Absolutnie, naprawdę – podkreśliła niezłom na kobieta. Broniła swoich racj i j ak ktoś, kto staj e

przed sądem  i przy sięga m ówić ty lko prawdę.

Dla  Gudrun  Schm and  świat  się  nie  zm ienił.  W  tej   rzeczy wistości  pełnej   złudzeń

i  sam ookłam y wania  się  nie  by ło  ani  gruzu,  ani  popiołu.  Niebo  nie  barwiło  się  na  czerwono,
a  żadne  niem ieckie  m iasto  nie  korzy ło  się  w  obliczu  niosący ch  śm ierć  ataków.  Ci,  co  um ierali,
robili to dla Niem iec. Inni natom iast, j ak pani Schm and, odwracali wzrok i zaty kali uszy. Zburzone
dom y   i  zawalone  ulice  by ły   dla  niej   ty lko  czy m ś  ty m czasowy m .  Niem ieckie  bohaterki  nie
dawały   się  przerazić  liczbą  zabity ch,  nie  współczuły   ty m ,  którzy   stracili  dach  nad  głową,  czy
m atkom ,  które  nie  m iały   j uż  czego  dać  swoim   dzieciom ,  ani  ludziom ,  którzy   nie  wiedzieli,  skąd
wziąć  trum nę  dla  swoich  um arły ch.  Dla  Gudrun  Schm and  nawet  w  obliczu  zagłady   liczy ły   się
ty lko  Obowiązek,  Führer,  Naród  i  Oj czy zna.  Mim o  że  ta  posągowa  Germ ania  straciła  j ednego
sy na  w  Rosj i,  a  o  losach  drugiego  nie  m iała  wieści,  pozostała  niewzruszona  niczy m   niem iecki
dąb,  który   nie  ugina  się  przed  żadną  burzą.  Swój   stan  ducha  w  trakcie  nalotów  sam a  opisy wała
j ako „bom basty czny ”.

–  Ży czę  j ej   wszy stkiego  naj gorszego  –  powiedziała  Anna  po  wielkim   sobotnim   nalocie.  –

Powinien j ą szlag trafić, tę przeklętą wiedźm ę, a potem  bom ba. Cała bom ba na nią j edną. Ży czę
j ej  tego z całego serca.

– By le nie w naszej  piwnicy  – zastrzegł Hans. – Boby  i nas trafiła.

– My ślisz, że Bóg by łby  tak niesprawiedliwy ?

– Tak m y ślę. Czy ż od lat nie udowadnia nam , że nie m a nic wspólnego ze sprawiedliwością?

– No dobrze. W takim  razie niech j ą trafi szlag przy  sraniu. Erwin zawsze to powtarzał, gdy  by ł

wściekły, przy naj m niej  gdy  oj ciec nie sły szał. Och, Hans, czasam i m y ślę sobie, że nigdy  się nie
nauczę ży ć ze swoim i wspom nieniam i.

background image

– Musisz. Fanny  zapy ta cię o rodzinę. Ma prawo się dowiedzieć.

Dwudziestego  drugiego  m arca,  gdy   pani  Schm and  by ła  tak  spokoj na  i  m ilcząca,  to  nie

beznadziej ne położenie Niem iec przy prawiało j ą o troskę, lecz ból gardła. W aptece nie dostała
j ednak  soli  em skiej   ani  środka  na  gardło.  Ty lko  poradę,  by   zaparzy ć  sobie  kwiat  lipy   i  się
wy pocić. „Właściwie wolałaby m  zostać w łóżku” – tłum aczy ła chora. Skubała brązową wełnianą
pończochę,  którą  owinęła  sobie  szy j ę.  „Ciepły   gęsi  tłuszcz  –  pouczy ła  –  pom aga  lepiej   niż  j akiś
tam   doktor.  Już  m oj a  babka  uży wała  go,  gdy   któreś  z  nas,  dzieci,  zachorowało.  Gęsi  tłuszcz  to
niezawodny  środek leczniczy ” – powtarzała.

 
– Zabawne, ale u nas gęsi tłuszcz służy ł zawsze do j edzenia, gdy  j uż go m ieliśm y  – odparł Hans. –
Nie  pom agał  nam   ani  trochę  na  ból  gardła,  ale  dzięki  niem u  by liśm y   naj edzeni.  Tak  to  j uż  j est
u  biedny ch  ludzi,  proszę  pani.  Są  głupi  i  nieuczeni,  i  nienażarci.  Zj adaj ą  lek,  który   m ógłby   im
pom óc, i dziwią się potem , że sapią j ak parowóz.

Anna  dy skretnie  pociągnęła  m ęża  za  ram ię  –  gdy   się  nakręcił,  zapom inał  o  ostrożności.  Gdy

coś go rozdrażniło, by ł w stanie wpędzić się w kłopoty  swoim  gadaniem . Postawiła stopę na j ego
stopie,  spoj rzała  w  kierunku  zielonej   fasolki  pani  Schm and  i  j ej   siej ącego  grozę  notatnika,  który
u Dietzów nazy wano „zeszy tem  do denuncj acj i”. Przez cały  wieczór Hans by ł w zły m  hum orze
i nie chciał zej ść do piwnicy. Teraz zachowy wał się tak, j akby  nie rozum iał, czego Anna od niego
chce. Dalej  gapił się na panią Schm and, przy  czy m  dwukrotnie klepnął się m ocno po protezie, by
przy pom nieć, j aką ofiarę złoży ł na ołtarzu oj czy zny.

– Nie – zapiszczał m ały  Erwin.

Dwa  ty godnie  tem u  po  raz  pierwszy   wy powiedział  to  słowo  i  od  tam tej   pory   z  rozkoszą

udowadniał wszy stkim , że j est sy nem  swoj ego oj ca, cały  czas gotowy m  do sprzeciwu. I chociaż
j ego oj ciec wiedział j uż, czy m  w ty m  kraj u m oże się skończy ć wolność wy powiedzi, uchy lał się
przed  nauką  m ilczenia.  Im   silniej sze  by ły   naloty   bom bowe  i  im   większe  zwątpienie  wśród
m ieszkańców, ty m  częściej  wy powiadał się w sposób „podm inowuj ący  zdolności obronne”, który
skłaniał  denuncj antów  w  rodzaj u  Schm andów  do  donoszenia  na  oj ców  rodzin,  starców,  m łode
m atki i niedorostków.

– Nie – powtórzy ł Erwin.

– Wrzucę cię do śm ietnika – zagroziła m u Fanny, podnosząc palec.

 
– W żadny m  razie, dziecko – wtrącił się Hans. – Führer potrzebuj e niem ieckich sy nów.

– Nie – sprzeciwił się Erwin.

Dzień by ł spokoj ny.

– Jak w czasach pokoj u. Prawie wiosna – powiedziała Anna, gdy  wieczorem  postawiła na stole

gulasz  z  czerwoną  kapustą  i  w  napadzie  wesołości,  którego  nie  potrafiła  wy j aśnić,  zacy towała
starą  dziecięcą  wy liczankę:  –  Czerwie  w  czerwonej   kapuście.  –  Dzieci  się  roześm iały,  a  Hans
zrobił  gry m as,  j akby   powiedziała  coś  wulgarnego.  Nawet  Fanny,  zwy kle  przy   stole  m ilcząca
i zam knięta w sobie, zaczęła się śm iać.

– Niebo w niebieskiej  kapuście – podchwy ciła i po chwili dodała: – Nauczy ł m nie tego wuj ek

Erwin. Pam iętałam  całą. Wtedy.

background image

Ciepło tego dnia skusiło dwa gołębie do gruchania o m iłości i pokoj u na m alutkim  balkonie, na

który m  pani dom u próbowała hodować szczy piorek i pietruszkę, a latem  nawet pom idory.

–  Biedni  głupcy   –  powiedział  Hans  –  m y lą  się  na  całej   linii.  Od  czasów  Noego  nie  m a  j uż

gołąbków  pokoj u.  A  m iłość  ty lko  wedle  specj alnego  przy działu.  Członkowie  partii,  walczący   na
froncie i kobiety  ze złotą odznaką m atki m aj ą pierwszeństwo. Zam knąć oczy  i siedzieć cicho!

Jak  zawsze  kwadrans  po  ósm ej   zaczął  się  radiowy   program   wieczorny.  Z  powodu  fatalnego

błędu nie wspom niano nawet o ośm iuset bry ty j skich lancasterach, halifaksach i m osquitach, które
tego  dnia  obrały   kurs  na  Frankfurt.  Mówiono  ty lko  o  j edny m   alianckim   bom bowcu,  który
przy leciał nad m iasto.

–  Miej m y   nadziej ę,  że  nie  j est  sam   –  zażartował  Hans.  –  Nocą  sam otne  sam oloty   czuj ą  się

nieswoj o.

Wielu m ieszkańców zniszczonego m iasta zakładało, że noc będzie dla nich równie łaskawa j ak

ten dzień i oszczędzi ludzi będący ch u kresu sił. Ufali w swoj ą odwagę fatalistów, nie schodzili do
piwnic  i  zostawali  w  m ieszkaniach.  Pom y lili  się  nie  ty lko  opty m iści  i  lekkoduchy,  nie  ty lko
krótkowzroczni,  pełni  nadziei  czy   wy m ęczeni  na  śm ierć.  Przy trafiło  się  to  nawet  obronie
przeciwlotniczej ,  dała  się  zm y lić  pozornem u  atakowi  na  Kassel.  Gdy   w  końcu  za  kwadrans
dziesiąta  we  Frankfurcie  rozbrzm iały   sy gnały   alarm owe,  śm ierć  trzy m ała  j uż  m iasto
w potrzasku.

Bom bowce  trzy krotnie  zrzucały   swój   ładunek.  Gdy   się  wy cofały,  dum ny   m ieszczański

Frankfurt ze sły nny m i na całe Niem cy  dom am i z m uru pruskiego stał w ogniu. W sto dwunastą
rocznicę  śm ierci  Goethego  j ego  rodzinne  m iasto  zm ieniło  się  w  pusty nię  pełną  ruin.  Dom   na
Hirschgraben,  w  który m   się  urodził,  m iej sce  pielgrzy m ek  literackiego  świata,  zniknął
z powierzchni  ziem i. Płonęła  cała zachodnia  strona Starego  Miasta. Zniszczone  zostały   Strażnica
Główna,  ulica  Schillera,  giełda,  Poczta  Główna  i  history czny   ratusz.  Im ponuj ące  gm achy
przedsiębiorstw  na  ulicy   Zeil  stanęły   w  ogniu,  kam ienice  Nordendu  i  Ostendu  zostały
zbom bardowane,  tak  sam o  j ak  dom y   dzielnic  Bockenheim   i  Rödelheim .  Całe  ulice  płonęły.  Nie
by ło  j uż  prądu,  przestała  działać  kanalizacj a,  a  drogi  i  tory   kolej owe  zostały   zm iecione
z powierzchni ziem i. Ludzie dusili się i ginęli w ogniu. Zwęglone ciała wy glądały, j akby  nigdy  nie
by ły  ży wy m i ludźm i.

Miasto  stało  nad  przepaścią  –  to  by ła  naj większa  katastrofa,  j aką  przeży ło  od  czasów

średniowiecza. Wraz z ludźm i ginęły  zwierzęta. Zoo zostało zrównane z ziem ią. Wy j ące w panice
dzikie  koty,  um ieraj ące  m ałpy,  j elenie  i  niedźwiedzie  zostały   dobite  m iłosierny m   strzałem
z karabinu. Lwy, które w trakcie pożogi wy rwały  się z klatek, m usiały  zostać zastrzelone w obronie
ludności.  Dom   na  Thüringer  Strasse  11  śm ierć  pom inęła.  Mury   wy trzy m ały.  Ty lko  okna
wy padły,  a  białe  zasłony,  teraz  czarne  j ak  węgiel  strzępy   m ateriału,  zwisały   z  ciem ny ch  dziur.
Wszędzie walały  się szkło i części fram ug. Drzwi wej ściowe do budy nku, lekko ty lko uszkodzone,
wy leciały   j ak  z  katapulty   i  upadły   na  przeciwległy m   chodniku.  Leżał  na  nich  m artwy   kot.
Stróżowi  Schm andowi  m ieszkańcy   wiele  razy   ży czy li  wszy stkiego  naj gorszego  oraz  śm ierci  na
szubienicy, którą straszy ł dzieci, lecz teraz by ł bohaterem . Wy ciągnął ze spiżarni trzy m ane tam  od
pięciu lat worki z piachem  i toczy ł udaną walkę z bom bam i.

Piekielny   hałas  i  ogniste  powietrze  sprawiły,  że  siedzący   w  piwnicy   ludzie  oślepli  i  ogłuchli.

background image

Um ierali  ty siącam i  rodzaj ów  śm ierci  i  m im o  to  błagali  o  ży cie.  Na  j edny m   oddechu  kobiety
krzy czały  o odwecie i wołały  o boską pom oc. Dwaj  m ężczy źni, j uż za starzy  i za słabi na służbę
pod gradem  pocisków, uroili sobie, że znowu są w okopach pierwszej  woj ny  światowej . Krzy czeli,
że zaraz poj awią się gazy, i m odlili się o śm ierć. Hans Dietz kurczowo ściskał sy na, szeptał m u do
ucha  taj em nice,  który ch  pani  Schm and  nie  powinna  sły szeć  nawet  w  czasach  naj wy ższego
zagrożenia.  Jej   wy łożone  papierem   półki  straciły   równowagę.  Weki  z  kosztowną  zieloną  fasolką
dla  zaginionego  na  froncie  sy na  spadły   razem   z  notatnikiem   i  ołówkiem ,  który m i  walczy ła  na
froncie wewnętrzny m .

– Ma pani swoj ą cudowną broń! – krzy knęła do niej  ile tchu m łoda wdowa z troj giem  dzieci.

– Cicho bądź – rozkazał j ej  dziesięcioletni sy n. Zasłonił m atce usta i wy szeptał: – Nie m ożesz

tak m ówić.

–  Czy   um arłam ?  –  zabrzm iał  przenikliwy   niewinny   głosik  w  sam y m   środku  piekła.

Dziewczy nka wy tarła sobie pot z czoła j ednonogą lalką w falbaniastej  spódnicy.

– Nie, Sophie – uspokoiła j ą Fanny. W ty m  sam y m  m om encie, w który m  rozpadał się świat,

poj ęła,  że  konieczne  kłam stwa  nie  są  ani  grzechem ,  ani  tchórzostwem .  –  Dzieci  nie  um ieraj ą  –
powiedziała – bo dobry  Bóg na to nie pozwala.

 
Od dłuższego czasu wielu ludzi w Niem czech nie chciało dostrzec, że to właśnie ludność cy wilna
zapłaci  za  niem ieckie  bom by   zrzucone  na  Rotterdam ,  Coventry   i  Londy n.  Zdziwieni  faktem ,  że
alianci  chcieli  płacić  oko  za  oko,  ząb  za  ząb,  w  dodatku  z  większą  siłą,  uciekali  z  m iasta,  j ak
w  średniowieczu  po  pożarach  i  epidem iach.  Liczy li,  że  otrzy m aj ą  pom oc  na  wsiach
i  u  krewny ch.  Zdawali  się  na  ty ch,  z  który m i  od  lat  nie  utrzy m y wali  kontaktów.  Straciwszy
wszy stko  poza  ży ciem ,  gotowi  by li  j eszcze  wierzy ć  w  niem iecką  j edność.  Jak  tonący   chwy taj ą
się  brzy twy,  ludzie  ze  zbom bardowanego  m iasta  czepiali  się  wiecznej   nadziei,  że  potrzebuj ący
dostaną m iłość i chleb.

Hans  i  Anna  Dietzowie  się  nie  pakowali.  Wprawdzie  sam i  od  trzech  lat  dawali  świadectwo

tego,  do  j akiej   ofiarności  zdolny   j est  człowiek,  ale  nie  wierzy li  w  baj ki  o  bezinteresowności
rolników. Bardziej  niż pozostania w zagrożony m  m ieście obawiali się tego, że na wsi j akiś wój t lub
inny  urzędnik zapy ta o papiery  Fanny. Na wsi trudniej  by ło coś ukry ć. We Frankfurcie nawet pani
Schm and j uż o nic nie py tała.

– Musicie zostać tutaj  z m oj ego powodu? – przeczuwała Fanny.

– Nie – uspokoił j ą Hans – i tak by śm y  nie poj echali.

Nalot  24  m arca  1944  roku  zaczął  się  o  dziewiątej   rano.  Przy leciało  sto  siedem dziesiąt  pięć

am ery kańskich m aszy n, które zrównały  z ziem ią ruiny  Frankfurtu. Bom by  zabiły  członków grup
ratowniczy ch i spadły  na trum ny  stoj ące w rzędach na peronach, skąd m iano j e zabrać. Zabiły
kobiety, dzieci i starców, którzy  w okolicach Dworca Głównego oczekiwali na ewakuacj ę.

Kuchnie  polowe  obsługiwały   m ieszkańców  zbom bardowany ch  dom ów,  grupy   ratunkowe

ściągnięte do Frankfurtu z całego południowego zachodu Niem iec, żołnierzy  i j eńców woj enny ch,
którzy   wspólnie  zaj m owali  się  pogrążony m i  w  nieszczęściu  ludźm i.  Ludzie  poszukuj ący
krewny ch, przy j aciół i sąsiadów stali j ak w transie przed wy palony m i, rozwalony m i dom am i.

Przy   palący ch  się  zgliszczach  naziści  odbierali  od  ty ch  zostawiony ch  sam y m   sobie  ludzi

background image

przy sięgę  wierności  Hitlerowi.  Aby   podnieść  m orale,  przed  trum nam i  defilowała  kapela

woj skowa. Gauleiter

[5]

  Jakob  Sprenger  ogłosił  Frankfurt  m iastem   frontowy m .  Plakaty   z  hasłem

„Miasto  frontowe  Frankfurt  się  nie  podda”  zostały   j ak  naj szy bciej   rozklej one  na  zniszczony ch
ścianach  kam ienic.  Nam alowano  na  nich  m ężczy znę,  kobietę  i  dziecko  gotowy ch  do  walki,
stoj ący ch  z  flagą  ze  swasty ką  w  ręce  pod  nienaruszoną  katedrą,  z  której   w  rzeczy wistości  nie
zostało nic poza stertą kam ieni.

– Co to j est m iasto frontowe? – spy tała Fanny.

– W m ieście frontowy m  naj pierw warzy  się piwo, a potem  się j e pij e – odparł Hans.

– To j akiś żart?

–  Skąd  w  ty ch  czasach  m am y   wiedzieć,  co  to  j est  żart,  Fanny ?  Trzeba  spy tać  m ądrzej szy ch

ludzi niż j ednonogi drukarz.

– Przecież nie m y ślisz nogam i.

Gdy by   tej   rozm owie  przy słuchiwał  się  oj ciec  Fanny,  o  który m   nie  wiadom o  by ło,  czy   ży j e,

czy  ukry wa się gdzieś w Holandii, czy  też trafił do niem ieckiego obozu, zapewne przy pom niałby
sobie, że j ego córka j uż j ako trzy latka czepiała się każdego słowa.

Pierwszego  kwietniowego  poniedziałku  roku  1944  Fanny   i  Hans  przechodzili  przez  m iasto

skam ieniały ch  duchów,  j akby   takie  zwy czaj e  by ły   czy m ś  oczy wisty m   dla  ży dowskiej
dziewczy nki  w  tam ty ch  czasach.  Cieszy li  się  ciepłem   słońca,  a  gdy   się  zapom nieli,  nawet
tchnieniem  ciepła w sercu. Między  dwiem a ruinam i, kiedy ś czteropiętrowy m i dom am i pełny m i
ludzi, którzy  wstawiali do kredensu filiżanki okolone złoty m  paskiem , a na ścianach wieszali obrazy
przedstawiaj ące  niem iecki  las,  rosnąca  by lina  negowała  powszechne  panowanie  śm ierci.  Rosły
tam   stokrotki  z  niewinnie  biały m i  płatkam i.  Fanny   schy liła  się  nad  kwiatem ,  ale  go  nie  zerwała.
Odważny  m ężczy zna i dziecko, które zapom niało, co to płacz, niczego się nie bali. Przy pom nieli
sobie tak wspaniałe słowa j ak „szczęście” i „nadziej a”.

Fanny   zatrzy m ała  się  przed  dom em ,  z  którego  pozostały   ty lko  dwie  ściany   nośne.

Rozm asowała dłonie.

– Nie m ogę m y śleć o ty ch, co tu m ieszkali. Staram  się od rana nie by ć taka, j aka j estem , ale

bez skutku. Tak bardzo się wsty dzę – powiedziała.

–  Mam   te  sam e  problem y   ze  współczuciem   –  przy znał  Hans.  Ścisnął  j ej   dłoń  i  pom y ślał,  że

chciałby, żeby  j ego córka by ła taka j ak Fanny. – Ty lko że j a się tego nie wsty dzę. Zapom niałem ,
co to wsty d, gdy  by łem  w Dachau.

– Ja nie by łam  w Dachau.

– Przeży łaś coś gorszego, drogie dziecko.

Skręcili  w  Biebergasse,  chociaż  Hans  tego  nie  chciał.  Wy m y ślał  sobie  w  duchu  od

bezrozum ny ch  głupców,  gdy   przy pom niał  sobie,  że  oj ciec  Fanny   m iał  w  ty m   m iej scu  swoj ą
kancelarię,  z  której   m usiał  zrezy gnować  w  1934  roku.  Fanny   j ednak  tego  nie  pam iętała.  Dom
został  doszczętnie  zniszczony,  obrócił  się  w  kupę  gruzu.  W  sąsiednim   budy nku  ty lko  okna  by ły
uszkodzone.  Założono  j e  kocam i  woj skowy m i  i  papierem   uży wany m   do  zaciem niania.  Na
parterze zakład  fry zj erski kusił  kartonowy m  szy ldem   z dwom a  błędam i: „Cokolwiek  się  wy daża,
włosy  rosno”.

background image

Mury   zniszczony ch  dom ów  m ogły   pom ieścić  m nóstwo  takich  właśnie  haseł  świadczący ch

o  dalszy m   ży ciu  m iasta.  Naj częściej   m ożna  by ło  przeczy tać:  „Stawim y   czoła  terrorowi”,
„Raczej   m artwy   niż  niewolnik”,  „Rozkazuj ,  Führerze,  j esteśm y   z  Tobą”,  „To  dopiero  początek”
i stare „Powoli ku zwy cięstwu”. W niektóry ch zbom bardowany ch m ieszkaniach ostały  się nawet
ścianki  działowe.  Z  dachów  zwisały   kable,  niczego  j uż  niełączące.  W  j edny m   zruj nowany m
dom u na Lange Strasse widać by ło m uszlę klozetową, która naj widoczniej  została wy czy szczona
tuż  przed  nalotem .  W  alei  Wittelsbachów,  pośrodku  kupy   gruzu  tkwiło  wy palone  łóżeczko
dziecięce,  a  pod  nim   nadpalona  lalka  z  długim i  blond  warkoczam i.  Na  j ednej   z  dwóch  nadal

stoj ący ch  ścian  ktoś  napisał  białą  kredą,  staranny m   sütterlinem

[6]

:  „Rodzina  Mey erów  ży j e.

Jesteśm y  u cioci Anni w Karben”.

–  Niem cy   dostały   to,  na  co  zasłuży ły   –  powiedział  Hans.  –  Zarówno  winni,  j ak  i  ci,  którzy

odwracali wzrok. Wszy scy  sobie na to zasłuży li. Nie m usim y  j uż przegry wać tej  woj ny.

Fanny  spoj rzała na niego.

– Zgadzam  się – odparła.

Cztery   ty godnie  tem u  skończy ła  trzy naście  lat.  Dziewczęta  w  ty m   wieku  chodziły   do  szkoły.

Miały  m atki, które opowiadały  im , że Niem cy  wy graj ą woj nę, j eśli dzieci będą się grzecznie co
wieczór  m odlić  i  wy sy łać  żołnierzom   na  froncie  wschodnim   wełniane  onuce.  Dziewczęta
w  wieku  Fanny   m iały   dziadków,  którzy   nie  zniknęli  we  m gle.  Marzy ły   o  zielony ch  spódnicach
z  lodenu  i  alpej skich  kurteczkach  i  m im o  bom bardowania  by ły   pewne,  że  Bóg  trzy m a
z  Niem cam i.  Gdy   sły szały,  j ak  Zarah  Leander  śpiewa  Wiem,  że  pewnego  dnia  zdarzy  się  cud,
wilgotniały  im  oczy. Trzy nastolatki chodziły  do kina i chichotały  w trakcie scen pocałunków. Rano
przed  lekcj am i  wołały :  „Heil  Hitler”,  prostuj ąc  ram iona,  ale  ich  serca  zawoj ował  Willi  Forst,
śpiewaj ący  szlagier Masz szczęście do kobiet, Bel Ami.

Fanny, dziewczy na, która widziała, j ak j ej  m atka opuszcza ten świat pod Wielką Halą Targową,

i która nie pam iętała j uż ani oj ca, ani brata, nic nie wiedziała o szlagierach, które oczarowały  j ej
rówieśniczki.  Nie  m ogła  chodzić  do  kina.  Jedy na  rodzina,  która  j ej   j eszcze  została,  bała  się,  że
wpadnie  na  j akiś  patrol  i  zostanie  zabrana.  Fanny   ucieszy ła  się,  gdy   Anna  uszy ła  j ej   z  koca
płaszcz, a z resztek m ateriału bluzkę. Nie m arzy ła o kurteczce alpej skiej  ze srebrny m i guzikam i,
nie liczy ła, że j akiś m łodzieniec zaśpiewa j ej  Całuję twoją dłoń, madame. Wiedziała za to, że żółta
gwiazda oznacza śm ierć, a obóz koncentracy j ny  j est piekłem  dwudziestego stulecia. Dlatego też
rozum iała, co Hans m iał na m y śli, gdy  m ówił o niem ieckiej  winie.

Stali  przed  zbom bardowaną  szkołą  na  terenie  zoo.  Blade  dzieci,  w  zby t  krótkich  płaszczy kach,

z  tornistram i  na  plecach  biegły   w  stronę  budy nku.  Za  m ały m i  pobiegły   też  większe  dziewczęta
o poważny m  spoj rzeniu, ze schludnie zapleciony m i warkoczam i. Naj widoczniej  lekcj e odby wały
się  w  prowizory cznie  przy gotowany ch  pom ieszczeniach,  który ch  nie  by ło  widać  z  ulicy.

W  m ieście  um arły ch  dzieci  nadal  uczy ły   się  na  pam ięć  Pieśni  o  dzwonie

[7]

  oraz  tego,  że

posłuszeństwo i bohaterstwo są niem ieckim i cnotam i. Przede wszy stkim  zaś uczy ły  się, że kobieta
m a służy ć m ężczy źnie, a ten oj czy źnie.

 
–  Widzisz,  nie  potrzebuj ą  nawet  wszy stkich  szkolny ch  budy nków,  by   pom ieścić  w  nich  ty ch,
którzy  stracili dach nad głową – powiedział Hans. – Niektóre nadal służą dzieciom . Niedługo ty  też

background image

pój dziesz  do  szkoły.  Wreszcie  załatwim y   ci  papiery.  W  ty m   cały m   chaosie  nikt  nie  będzie  j uż
o nic py tał. Wiele osób straciło swoj e dokum enty.

– Jakie papiery ?

–  Takie,  dzięki  który m   będziem y   m ogli  cię  zam eldować.  Potrzebne  do  ży cia  i  do  szkoły.  Od

dawna  m nie  gry zie,  że  nie  m asz  tożsam ości.  W  razie  potrzeby   nie  m ogliby śm y   udowodnić,  że
j esteś  nasza,  że  j esteś  naszą  córką.  Jeśli  będziem y   m ieli  szczęście,  dostaniem y   też  kartki
ży wnościowe na ciebie.

– I j ak by m  się nazy wała?

–  Fanny   Dietz,  oczy wiście.  Wtedy   nikt  nam   cię  nie  odbierze.  Będziesz  m iała  w  papierach

przy naj m niej   tę  ary j ską  babkę,  której   potrzebuj e  każdy   Niem iec.  Na  litość  boską,  co  z  tobą,
Fanny ? Jesteś blada j ak ściana. Płaczesz...

Złapał  j ą,  nim   upadła,  i  przy tulał,  dopóki  nie  przestała  drżeć.  Usiedli  na  kam ieniu,  który

stanowił  część  m uru,  i  patrzy li  w  stronę  słońca.  Hansowi  też  napły nęły   łzy   do  oczu,  j ednak  nie
rozum iał,  co  zrobił.  Fanny   sły szała  swój   oddech,  przy ciskała  obie  ręce  do  piersi  i  starała  się
wy obrazić sobie to, co niewy obrażalne. W końcu wstała. Strzepnęła wilgoć kam ienia ze spódnicy
i stanęła na palcach, bo m usiała m ówić bardzo cicho, a Hans także j uż wstał.

– Nie m ogę stracić m oj ego nazwiska – wy j aśniła. – Wy obraź sobie, że m ój  oj ciec j ednak ży j e

albo  wraca  m oj a  m atka.  Albo  dziadkowie.  Może  wuj ek  Erwin  przy j edzie  z  Palesty ny   i  będzie
m nie szukał. Jak m iałby  m nie znaleźć, j eśli nie będę się j uż nazy wać Feuereisen?

Wieczorem  siedzieli przy  kuchenny m  stole i j edli chleb z m arm oladą z j arzębiny  i dzikiej  róży,

które  Anna  zeszłego  lata  zebrała  w  lesie.  Hans  m arzy ł  o  szklance  piwa  i  flanelowej   koszuli
z  guzikam i  z  m asy   perłowej ,  Anna  o  sklepie,  w  który m   m ożna  kupować  m ięso  na  kilogram y,
a szy nkę na m etry. Spostrzegła, że oczy  Fanny  nadal by ły  zaczerwienione, i pom y ślała, że m oże
to  dobrze,  gdy   dziecko,  które  przez  całe  lata  nie  płakało,  wreszcie  sobie  ulży ło.  Gdy   wstała,  by
przy nieść radio, pocałowała Fanny  w czoło. Dziewczy nka zaśm iała się, j akby  by ła szczęśliwa –
tak j ak zaśm iałoby  się dziecko, które zostało pochwalone przez swą piękną m atkę.

Ze względów bezpieczeństwa Anna okry wała radio niebieskim  kocy kiem  z wózka dziecięcego

i  nastawiała  j e  tak  cicho,  że  wszy scy   troj e  m usieli  się  pochy lić  w  wy ćwiczony m   układzie,  by
usły szeć głos prawdy. BBC donosiło, że rano został zatopiony  niem iecki okręt „Tirpitz”.

– To nas nie rusza – powiedział Hans. – Niem cy  m aj ą przecież cudowną broń.

–  Jak  zawsze  m asz  racj ę  –  przy taknęła  Anna.  Mim o  to  pokręciła  głową  i  nazwała  m ęża

głuptasem .  –  Jesteś  arcy głuptas  –  dodała.  –  Naprawdę  m y ślałeś,  że  córka  Johanna  Isidora
Sternberga pozwoli, żeby ś pozbawił j ego wnuczkę rodowego nazwiska?

background image

3

P O W R Ó T ,   L E C Z   N I E   D O   D O M U

C z e r w i e c   1 9 4 5

– Don’t fence me in – śpiewał kierowca am ery kańskiego autobusu woj skowego. Miał donośny  głos
i by ł w bardzo dobry m  hum orze, j ak zawsze, gdy  pozwalano m u śpiewać. Ta popularna piosenka
to by ł dla niego kawałek oj czy zny. Tak j ak wspom nienie Polly  Patch, córki sąsiadów, dziewczy ny
o blond loczkach i niebiańskim  nosku. Polly  obiecała, że będzie swoj em u koledze ze szkoły  posy łać
codziennie ty siąc całusów, ale w ciągu ty ch dwóch lat nie wy słała m u j eszcze kartki na urodziny
ani na święta.

 
Don’t  fence  me  in  w  interpretacj i  Binga  Crosby ’ego  zostało  właśnie  wy dane  na  pły cie,  gdy
sierżant  Patrick  Johnson  z  Arkansas  poj echał  do  Europy.  Gdy   kończy ła  się  woj na  w  Europie,
dobroduszny  Patrick, zwany  przez kolegów Patem , by ł j edny m  z żołnierzy  okupuj ący ch Niem cy.
Nie m ogli oni nawiązy wać kontaktów z dawny m  wrogiem . Nawet z ładny m i m łody m i kobietam i,
które  tak  chętnie  uśm iechały   się  do  am ery kańskich  woj skowy ch.  Zakaz  fraternizacj i  m artwił
sierżanta  Johnsona  tak  sam o  j ak  niewierność  Polly.  Teraz  szy bko  odrzucił  tęsknotę  za  j ej
kształtny m i  piersiam i.  To  sam o  zrobił  z  nagłą  potrzebą  zj edzenia  zapiekanki  dy niowej   swoj ej
m atki.

Patrick  Johnson  by ł  z  siebie  dum ny,  bo  wy konał  w  ciągu  ostatnich  czterdziestu  ośm iu  godzin

kawał dobrej  roboty. Żadnego, nawet naj drobniej szego wy padku! Wy krzy wił twarz, spoglądaj ąc
w lusterko, zdj ął ręce z kierownicy  i zaklaskał.

–  Home,  sweet  home  –  zanucił  na  cały   autobus.  Wesoły   kierowca  nie  dziwił  się,  że  nikt  nie

zareagował.  Przez  całą  drogę  by ło  tak  sam o.  Jego  ulubione  żarty   pozostały   bez  odpowiedzi.  –
Nawet pies z kulawą nogą... – wy m am rotał i zazgrzy tał zębam i.

Mim o że j ego przełożony  zadał sobie wiele trudu, by  wy tłum aczy ć m u tę niezwy kłą sy tuacj ę,

sierżant  Johnson  nie  zrozum iał,  o  co  chodziło  z  ty m i  ludźm i.  Miał  zawieźć  ich  z  kraj u  ofiar  do
Niem iec,  kraj u  sprawców.  Po  co?  Dlaczego?  Kom u  coś  takiego  m ogło  przy j ść  do  głowy ?
Dlaczego ludzie, po który ch od razu widać by ło, że nie są szczęśliwi, a właściwie – m y ślał sobie
Pat – wy glądaj ą j ak skazańcy  w celach śm ierci, zaraz po zakończeniu woj ny  m usieli ruszać w tak
uciążliwą  podróż?  Sierżant  uznał,  że  to  ty powe  dla  woj ska.  Jego  przy j aciel  Mike  podsum ował  to
kiedy ś tak: „Każdy  m y śli, a wszy stko wy chodzi bez pom y ślunku”.

background image

– Hi! – krzy knął zachęcaj ąco Pat.

 
Oblizał usta i pom y ślał znowu o Polly. Ty m  razem  przy pom niały  m u się j ej  śliczne prześwituj ące
bluzeczki.

Betsy  Sternberg właśnie na nowo przy zwy czaj ała się do swoj ego nazwiska oraz tego, że obcy

ludzie nie  m ówią  sobie  na  ty   –  j ak  to  prakty kowano  w  Theresienstadt.  Teraz  m iała  wrażenie,  że
sierżant  się  j ej   przy gląda.  Przez  chwilę  poczuła  się  ziry towana.  Czuła  potrzebę  opowiedzenia
tem u przy j acielsko nastawionem u m łodem u Am ery kaninowi, że zna szlagier Don’t fence me in ze
swoj ego poprzedniego ży cia. W tam ty m  ży ciu norm alne by ło picie kawy  z filiżanek i słuchanie
m uzy ki.  Am ery kański  kom pozy tor  Cole  Porter  napisał  Don’t  fence  me  in  w  roku  1934.  Erwin
uwielbiał tę piosenkę.

–  Nikt  nie  m usi  o  ty m   wiedzieć,  Vicky   –  usły szała  własne  słowa.  –  To  niebezpieczne.  –

Przestraszona zakry ła dłonią usta. Zaczęła się dusić i zebrało j ej  się na wy m ioty. – Już dobrze –
wy szeptała  Betsy.  Próbowała  wy tłum aczy ć  sam ej   sobie,  że  nie  m usi  j uż  um ierać  na  ty siąc
sposobów,  nim   śm ierć  przy j dzie  naprawdę.  Strach  opanował  j ednak  j ej   ciało.  Zam knęła  oczy,
powtarzaj ąc sobie, że m usi oddy chać tak delikatnie, żeby  w razie czego m ożna j ą by ło wziąć za
m artwą. Mim o to naty chm iast poj ęła, że ten wy siłek by ł darem ny.

Nie  pierwszy   raz  podczas  tej   niekończącej   się  podróży,  której   celem   podobno  by ł  Frankfurt,

Betsy  zanurzy ła się w świat um arły ch. Za każdy m  razem , gdy  to sobie uświadam iała, kręciło j ej
się  w  głowie.  Ciągle  widziała  Vicky   i  z  nią  rozm awiała.  Kiedy   ty lko  obraz  j ej   naj piękniej szej
i  naj trudniej szej   córki  j ą  opuszczał,  zastanawiała  się,  czy   te  wy pady   w  przeszłość  zwiastuj ą
chorobę  psy chiczną,  czy   też  takie  zm iany   m iej sca  i  czasu  są  ty powe  dla  starszy ch  kobiet.
Dręczy ła  j ą  własna  słabowitość.  Coraz  chętniej   skłaniała  się  ku  m y śli,  że  m oże  j est  chora
psy chicznie. Gdy by  przestała j ej  działać głowa, nie wiedziałaby  j uż o ty m , że nie udało j ej  się
ochronić  m ęża,  Vicky   i  j ej   m ałego  rozczochranego  sy nka  Sala.  Betsy   pom y ślała  o  gram ofonie
stoj ący m   w  j ej   m ieszkaniu,  o  um arły ch  członkach  rodziny   i  o  nigdy   nietracącej   nadziei  pani
Feuereisen,  m atce  j ej   zięcia.  Do  ostatniej   chwili  w  Theresienstadt  wierzy ła  ona,  że  j eszcze
zobaczy  sy na.

Betsy   Sternberg  powróciła  z  piekieł.  Niem iłosierny   Bóg  skazał  j ą  na  przeży cie.  Pierwszej

środy   czerwca  1945  roku,  o  dwunastej ,  znaj dowała  się  wraz  z  towarzy szam i  niedoli  zaledwie
dziesięć  kilom etrów  od  Frankfurtu.  Po  doświadczeniach  ty ch  czterech  lat  ludzie  w  autobusie
woj skowy m ,  którzy   przeży li  czasy   um ierania,  uznawali  tę  długą  podróż  nie  ty le  za  m ękę,  ile  za
wy prawę ku nierzeczy wistości. Znowu przeby wali drogę ku nieznanem u, by ł to dla nich kolej ny
krok  w  stronę  wiecznego  zwątpienia.  Na  trasie  m ieli  ty lko  kilka  przerw,  m iędzy   inny m i  nocleg
w  am ery kańskim   obozie  w  Raty zbonie  w  Bawarii.  Dostali  tam   na  kolacj ę  grubą  białą  fasolę,
słodki  sos  pom idorowy   i  czekoladowe  ciasto  z  lodam i  waniliowy m i.  Prawie  nikt  nie  tknął  ty ch
potraw.  Chorzy,  starzy,  na  wpół  przy tom ni,  m ężczy źni,  kobiety   i  j edna  trupioblada
dziewięcioletnia dziewczy nka, która nie powiedziała ani słowa i próbowała wcisnąć sobie lody  pod
bluzkę. Musieli spać na łóżkach polowy ch i w ciągu godziny  dwukrotnie ich odwszawiano. Lekarz
woj skowy   z  ręką  na  tem blaku  rozdał  tabletki  przeciw  biegunce,  a  j ego  asy stentka  z  ustam i
pom alowany m i na ognistą czerwień poradziła, by  przeszli się wokół bloku i „pom y śleli o czy m ś
ładny m ”.

background image

–  Frankfurt  nad  Menem !  –  krzy knął  kierowca  Pat  tak  głośno,  że  aż  sam   się  przestraszy ł.  Na

chwilę zakry ł  prawe  ucho.  Wesoły   chłopak  z  Arkansas  wy m ówił  te  trzy   słowa  w  taki  sposób,  że
nikt w autobusie nie wiedział, o czy m  m owa. – Tak – krzy knął Pat.

 
Podkręcił na cały  głos radio stoj ące na siedzeniu pasażera m iędzy  dwiem a wieżam i z konserw, na

który ch napisano: Only for army dogs

[8]

. – Good old Ike

[9]

 – wy krzy kiwał radośnie.

Spiker  przeczy tał  popołudniowe  wiadom ości.  Betsy   przez  cztery   lata  uczy ła  się  angielskiego

w szkole dla panien, a potem  przepy ty wała sześcioro swoich dzieci z angielskich słówek, ale teraz
nie  rozum iała  nawet  prognozy   pogody.  Znowu  zaczęła  sobie  wy obrażać,  j akim   niesły chany m
błogosławieństwem   by łoby,  gdy by   m ogła  zapom nieć  o  przeszłości.  To  ży czenie  j ednak,  ta
nieśm iała tęsknota sprawiła, że się zawsty dziła, aż zrobiło się j ej  ciężko na sercu.

–  Jeszcze  m am   ty le  do  zrobienia  –  wy m am rotała  w  stronę  nieruchom o  siedzącej   sąsiadki.  –

Ty le spraw.

Ku j ej  zaskoczeniu kobieta się wy prostowała i spoj rzała na Betsy.

– Może pani dziękować Bogu. Ja j uż ty lko czekam  na śm ierć – powiedziała wy raźnie, prawie

ostro.

Po  wiadom ościach  w  radiu  zabrzm iała  m elancholij na  piosenka  Ol’  Man  River.  Betsy

przy pom niała sobie od razu, że to by ł utwór z m usicalu Statek komediantów.  Clara  dała  tę  pły tę
Annie na urodziny. To by ł wspaniały  pom y sł. Cała rodzina zasiadła przy  gram ofonie, na podłodze
wnuczka Betsy  Claudette i naj m łodsza córka Alice, pom iędzy  nim i zielonooka Fanny  z kciukiem
w buzi. Na niewielkim  afgańskim  dy waniku ze śladam i po m archewce, sięgaj ący m i czasów, które
pam iętała ty lko pani dom u, przy czaił się Snipper i m achał ogonem . Wesoły  foksterier m iał taką
sam ą  sierść  j ak  piesek  z  okładek  pły t  firm y   His  Master’s  Voice.  Nawet  Johann  Isidor,  który   nie
lubił psów, śm iał się ze Snippera.

– Jak on się śm iał  – powiedziała Betsy. –  Boże drogi, że też m uszę  to tak dobrze pam iętać.  To

niesprawiedliwe.

Miała  wrażenie,  że  ciągnące  się  przy   drodze  drzewa  nieustannie  rosły.  Zarówno  wzdłuż,  j ak

i wszerz. Nieprzekraczalny  m ur sm olisty ch drzew. Z oczu Betsy  popły nęła paląca woda. Nie by ło
ucieczki od tego szum u, z tego świata pozbawionego światła i powietrza. Czarne chm ury  zasłoniły
niebo.  Betsy   wy ciągnęła  ręce  przed  siebie,  ale  by ło  j uż  za  późno.  Rzuciła  się  w  stronę  drzew
i oślepła. Dobrze j ednak widziała Victorię i m ałego Sala. Jakiś człowiek wepchnął ich do pociągu.
Rzucił się w stronę Betsy. Chciała krzy czeć, ale podobnie j ak wtedy, nie m ogła wy doby ć z siebie
głosu.

– Proszę siedzieć spokoj nie. Zaraz pani na m nie spadnie – ofuknęła j ą kobieta w autobusie.

– Kto siedzi, ten nie spada – broniła się Betsy.

Nie  wiedziała,  czy   nadal  by ła  wśród  ży wy ch,  czy   też  udało  się  j ej   wskoczy ć  za  Victorią  do

pociągu. Wtedy  usły szała piosenkę – w radiu nadal grali Ol’ Man River. Ten wzruszaj ący  utwór
wołał  j ą  z  powrotem ,  by ł  daj ący m   ulgę  snem ,  którego  Betsy   uczepiła  się  w  ty ch  okrutny ch
latach.

– Znowu zapalili światła – powiedziała.

background image

– Spała pani. Zazdroszczę ludziom , którzy  zawsze i wszędzie m ogą usnąć.

Ta  j asność  by ła  bezlitosna.  Betsy   widziała  przed  sobą  zatrute  prom ienie  słoneczne.  Zakry ła

twarz rękam i. Krzy knęła z cały ch sił, bo zdała sobie sprawę, że j uż nie kontroluj e tego, o co błaga
– tego, co długo by ło zrozum iałe i kiedy ś nawet j ą chroniło. Znieruchom iała, nakazała swoj em u
ciału  spokój   i  poczuła,  j ak  opuszczaj ą  j ą  strach  i  bezsilność.  Ty lko  j edno  j ą  iry towało:  gry zący
zapach środka dezy nfekuj ącego, który m  od m om entu wy j azdu z Raty zbony  kierowca przecierał
kierownicę i deskę rozdzielczą, a od czasu do czasu także własne czoło.

Pat Czy ścioszek śpiewał j eszcze Ol’ Man River,  chociaż  radio  m u  j uż  nie  wtórowało.  W  j ego

wy konaniu ta m elancholij na piosenka brzm iała walecznie, m oże nawet radośnie. Kierowca m iał
naj wy żej   dwadzieścia  trzy   lata,  grube  dłonie  i  niezwy kle  długie  ram iona.  Jego  twarz  okraszały
piegi.  Geografia  Europy   by ła  m u  naj widoczniej   obca  –  wielokrotnie  stawał  przy   drodze,  aby
przeglądać m apy  i odręczne zapiski. Raz zapy tał siedzącego za nim  m ężczy znę: „Is this Germany

or Australia?”

[10]

. Bez  wątpienia chodziło  m u o  Austrię, bo  wspom niał potem   graniczne  m iasto

Lofer i pokazał na m apie górę, która wy glądała j ak Matterhorn.

Głos  Pata  nie  brzm iał  władczo,  by ł  to  głos  m ężczy zny,  który   pociesza  pokonany ch  i  chce  ich

wy ciągnąć z ciem ności na słońce. Teraz gwizdał wesoło m elodię Whistle while you work  z  film u
o Królewnie Śnieżce. Wreszcie krzy knął ponownie: „Frankfurt nad Menem ”, i z całej  siły  nacisnął
klakson.  Zdj ął  ręce  z  kierownicy,  spoj rzał  w  prawe  okienko  i  zaśm iał  się  j ak  dziecko  pierwszego
dnia wakacj i.

– Good old Ike – wrzasnął, położy ł lewą rękę na sercu i powiedział zam y ślony m  tonem : – God

bless America

[11]

.

Ty m  razem  Betsy  od razu zrozum iała, że wesoły  chłopak za kierownicą m ówił o m ieście, które

kiedy ś  by ło  j ej   dom em .  Jej   tętno  przy spieszy ło,  ciało  odm ówiło  posłuszeństwa,  każdy   oddech
sprawiał  ból.  Mim o  to  udało  się  j ej   obronić  przed  wspom nieniam i  z  ostatniego  dnia  we
Frankfurcie. Obrazy  by ły  łaskawie niewy raźne. Betsy  widziała ty lko poranną m głę tam tego dnia,
skazani  na  śm ierć  nie  m ieli  twarzy.  Nie  m ogła  j ednak  uwolnić  się  od  przerażaj ącego  głosu.
Jeszcze w autobusie wy zwolicieli sły szała wrzaski człowieka z SA, który  popędzał ich przed Wielką
Halą  Targową.  Ty m   razem   j ednak  Bóg  wy słuchał  j ej   m odlitw.  Anioł  wy rwał  szatanowi  broń
i powiedział, że nie m oże j uż j ej  dręczy ć.

– To nic – uspokoiła swoj e serce – zupełnie nic.

Potem  kazała Fanny  obiecać, że nie będzie się odwracać.

Kobieta obok krzy knęła.

–  Proszę  pozwolić  ży ć  tem u  dziecku  –  błagała  –  ty lko  dziecku.  To  takie  dobre  dziecko.  –

Z oliwkowego koca z napisem  Property of the US Army

[12]

  wy stawały   j ej   ty lko  ram iona.  By ły

tak suche j ak obum arłe gałęzie, a j ej  oczy  by ły  m artwe.

– Proszę się nie bać – uspokaj ała Betsy  szlochaj ącą kobietę. – Już nie m usim y  się bać. To j uż

m inęło.

– Ten, kto się nie boi, j est j uż m artwy  – odpowiedziała tam ta. Jej  głos by ł zaskakuj ąco m ocny.

– W obozie ciągle to powtarzano. Pani też to pewnie sły szała.

– Oczy wiście – odparła Betsy  – sły szałam , ale nigdy  w to nie wierzy łam . Kiedy ś ży liśm y  bez

background image

strachu.

To  by ł  prawdziwie  czerwcowy   dzień.  Nawet  w  obozie  Betsy   nie  zapom niała,  j ak  wy glądało

lato w alei Rothschildów. Róże w ich przy dom owy m  ogródku by ły  naj buj niej sze w okolicy. Nie,
Josepho, nie zry waj m y  ich. Niech każdy  przechodzień cieszy  się naszy m i różam i.

 
Na  chodniku  przed  dom em   Victoria  bawiła  się  ze  swoj ą  przy j aciółką  Marie  Hickelkreis.  Białą
kredą nam alowały  koła i kwadraty, które m iały  przedstawiać niebo i piekło. „Jestem  w niebie” –
cieszy ła  się  Victoria.  Stała  na  j ednej   nodze,  w  żółtej   sukience  i  drogim   naszy j niku  od  ciotki
Jettchen, którego nie m ogła nosić do szkoły  – m im o to ciągle to robiła. Czy  m ożesz choć raz m nie
posłuchać,  Vicky ?  Dlaczego  nie  pozwalasz  Mariechen  nam alować  nieba?  „Mariechen
powiedziała, że nieba nie m a. Co niby  m iałaby  nam alować?” – odpowiedziała.

–  Ciągle  widzę  j ą  j ako  dziecko  –  wy j aśniła  Betsy   siedzącej   obok  kobiecie.  –  Vicky   by ła

naj piękniej sza  z  m oich  pięciu  córek,  ale  uparta  j ak  osioł.  Tak  do  tego  doszło.  Może  w  Holandii
udałoby   się  j ej   przeży ć.  –  Przez  chwilę  zastanawiała  się,  czy   do  swoich  córek  wliczy ła  także
Annę. Dzieci liczy ła na palcach. Nawet Ottona. – Zginął w 1915 roku – powiedziała głośno. – Nie,
w 1914 – poprawiła się. Stropiło j ą, że pom y liła się co do roku śm ierci sy na.

Autobus przej echał przez dziurę po wy buchu. Pat odwrócił się, j ednocześnie zaklął, zaśm iał się

i głośno wrzasnął: „Wow!”. Obudziło to śpiący ch pasażerów, a ci, którzy  czuwali, skulili się. Betsy
chciała  sięgnąć  po  ram ię  Johanna  Isidora.  Zaraz  potem   przy szła  Anna.  Nie  m ogła  się  do  niej
odezwać,  bo  Fanny   by łaby   zgubiona.  Jak  j ej   brat.  Lepiej   m oże  znowu  powąchać  róże  z  alei
Rothschildów i zobaczy ć, j ak Vicky  skacze na chodniku. Do nieba, Vicky, nie do piekła. Przecież
wiesz, gdzie j est niebo.

Ram iona  Betsy   odłączy ły   się  od  j ej   ciała.  To  sam o  stało  się  z  nogam i.  Nie  przestawała  czuć

ognia  w  gardle.  Czy   to  by ła  przedśm iertna  gorączka,  o  której   wszy scy   m ówili,  czy   ty lko
wy czerpanie  ty m ,  że  wy m agano  od  niej ,  by   dalej   ży ła?  Bez  Johanna  Isidora,  bez  Victorii,  bez
Sala.  Ty lko  nie  py tać,  gdzie  się  podziali  ci  wszy scy,  który ch  kochałaś,  po  prostu  nie  rzucać  się
w oczy, nie poty kać się na drodze do śm ierci, bo zagraża się wtedy  ludziom , którzy  m aj ą j eszcze
ży cie przed sobą. Anno, przy j dź wreszcie. Jeśli teraz nie przy j dziesz, będzie za późno.

–  Anna  by ła  z  nas  wszy stkich  naj odważniej sza  –  stwierdziła  Betsy.  Wiedziała,  że  m ówi  za

głośno. Potrząsnęła głową i wbiła paznokcie prawej  ręki w lewą – przy zwy czaj enie z dzieciństwa.
Robiła  tak,  gdy   coś  nieoczekiwanego  stawało  j ej   na  drodze.  W  ten  sposób  sprawdzała,  czy
w ogóle ży j e. A m oże to wszy stko j ej  się przy śniło. – Nasza Anna nie m ówiła wiele, ale zrobiła
to,  co  trzeba  by ło  zrobić.  Dotrzy m ała  obietnicy,  chociaż  by ła  w  zaawansowanej   ciąży.  Jeszcze
ostatniego dnia o niej  rozm awialiśm y.

–  Moj e  dwie  córki  i  czworo  wnucząt.  I  m ąż,  oczy wiście.  Wszy scy   w  pierwszy ch  dwóch

ty godniach w Theresienstadt zostali wy słani na wschód. Ty lko o m nie zapom nieli.

– O m nie też – odpowiedziała Betsy. – Nigdy  tego nie zrozum iem , dlaczego nie by ło m nie na

żadnej   liście.  Może  dlatego,  że  pracowałam   w  przedszkolu.  Ciągle  powtarzano,  że  ci,  którzy
pracuj ą w przedszkolu, są ostatni w kolej ce.

Nawet  przez  grudki  gliny,  kurz  i  m artwe  kom ary,  który m i  usm arowane  by ły   szy by   autobusu,

przebij ały  się prom ienie słońca. Powietrze drgało od upału. Chm ury  przesuwały  się niczy m  statki

background image

pły nące  ku  błękitnem u  bezkresowi.  Na  brzegu  strum ienia  bły szczały   buj ne  kaczeńce.  Uwaga,
dzieci,  kaczeńce  są  niebezpieczne!  Przy   podziurawiony ch  przez  bom by   ulicach  rosła  m ocna,
ży wozielona  trawa.  Trawa  pokoj u!  Drzewa  wiśniowe  także  przetrwały   ogień  lecący   z  nieba.
Owoce  bły szczały   na  nich  czerwony m   blaskiem .  Czarno  upierzone  ptaki  z  żółty m i  dzióbkam i
skakały   po  gałęziach  i  zbierały   obfite  żniwo.  Czy   to  by ły   kosy ?  Betsy   zdziwiła  się,  że  nadal
pam iętała  to  słowo.  W  Theresienstadt  nikt  nie  m ówił  o  ptakach.  Czy   w  ogóle  tam   j akieś  by ły ?
Dopiero po odj eździe autobusu z Raty zbony  Betsy  zobaczy ła wróble, pierwsze od lat.

To j est wróbel, Erwin, a nie grubel. Kiedy  nauczy sz się porządnie m ówić? „Kiedy ś – roześm iał

się  Erwin  –  kiedy   będą  biedy ”.  Miał  trzy   lata  i  by ł  pupilkiem   Josephy.  Mówiła  o  nim   „m ój
pieszczoch”  nawet  wtedy,  gdy   chodził  j uż  do  gim nazj um ,  i  potaj em nie  wciskała  m u  pieniądze,
żeby  oj ciec nie dowiedział się, że chłopak regularnie przepuszczał kieszonkowe na gry  i zakłady.
Josepho, proszę nie pozwolić m u podj adać tortu. To ciasto dla pań z m oj ego kółka. Moj e kółko! Co
za słowo! Idioty czne! Takie słowa pasuj ą do ludzi, którzy  m ieli złudzenia, że pewnego dnia Ży dzi
będą m ogli obracać się w niem ieckich sferach wy ższy ch i żenić ze szlachciankam i.

Zakłopotana  Betsy   uciekła  ze  świata  plotkuj ący ch  m ieszczek  i  bogato  zastawiony ch  stołów.

Wy dało  j ej   się,  że  sły szy   śm iech  Erwina.  Nigdy   nie  śm iał  się  głośno,  raczej   drwiąco  się
podśm iewy wał, m iał cięty  dowcip i by ł m ądry.

– Tak – potwierdziła Betsy  – m ądry. A nawet naj m ądrzej szy.

Jak m iał się dowiedzieć w tej  Palesty nie, że j ego m atka nadal ży j e? Od 1939 roku nie dostała

żadnej   wiadom ości  ani  od  niego,  ani  od  Clary   i  nie  pam iętała  j uż,  czy   m ieszkali  w  Haj fie,  czy
w Tel Awiwie. O Alice wiedziała ty lko, że wy szła za m ąż i m ieszkała w Afry ce Południowej , ale
nie znała nawet j ej  nowego nazwiska.

Nagle uświadom iła sobie, że nie m iała też adresu Anny. Czy  nadal nosiła nazwisko Haferkorn,

czy   wreszcie  udało  się  im   z  Hansem   pobrać?  Czy   ich  poszukiwanie  nie  będzie  dla  niej   nową
porcj ą cierpienia? Co, j eśli powiedzą j ej , że cała ta odwaga na nic się zdała i że naziści znaleźli
Fanny  i j ą deportowali?

– Dzieci też zabierali – powiedziała na głos.

– Wszy stkich zabierali – dodała kobieta obok.

 
Stado  j askółek  poleciało  wy soko.  W  dzieciństwie  Betsy   ry sowała  j e  j ako  grube  czarne  kreski  na
biały m  papierze. Jasne, białe światło. Jak na Sy cy lii – pom y ślała nagle. Kiedy ś ktoś przy słał j ej
pocztówkę z Palerm o. Kto? Kiedy ? Kto podróżował po Sy cy lii i wy sy łał kolorowe pocztówki? Kto
tak sobie m ógł się wy brać w taką podróż?

– Ja j uż nigdy  nie będę m ogła, przy sięgam  – powiedziała. Odebrało j ej  m owę, gdy  zobaczy ła

swoj ą dłoń – dłoń bezradnej  kobiety  zaciskaj ącą się w pięść. Głośne m onologi z Bogiem  zawsze
uważała za coś pry m ity wnego, niegodnego. Jej  głowa płonęła. Oparła j ą o chłodną szy bę, przed
oczam i zam igotały  j ej  iskry, potem  zobaczy ła kulę ognistą, zobaczy ła zniszczenie i śm ierć. – Boże
drogi,  przecież  przeży łam   nie  ty lko  ostatnie  cztery   lata.  Przeży łam   też  1933  rok  –  wy j ęczała.
Dlaczego  każde  westchnienie  huczało  j ej   w  uszach  j ak  piorun,  gdy   ty lko  przestawała  się
pilnować? Na pewno wcześniej  tak nie by ło. – Na pewno nie – stwierdziła.

Frankfurt  by ł  j uż  na  wy ciągnięcie  ręki.  Nie  czuła  podniecenia  ani  radości.  Nie  m a  radości

background image

w  m ieście,  które  oddało  swoich  m ieszkańców  w  ręce  kata.  Czy   to  by ł  wreszcie  koniec
zdradzieckich  inform acj i  i  kłam stw  ratuj ący ch  ży cie?  Fałszy wego  współczucia  i  wielkich  słów?
Przed  oczam i  stanęły   j ej   j ednak  przy j em ne,  piękne  obrazy.  Widziała  szare  dom y   ze  sm ukły m i
kom inam i, wieże kościołów i m osty. Widziała Men, wielkie parki, m ałe przy tulne skwery  i szerokie
alej e. Widziała kwitnące wiosenne drzewa, pozdrawiała te z ogrom ny m i koronam i, które j esienią
odziewały  się na złoto, a w listopadzie nosiły  żałobę. Taką, j aką m iała teraz w sercu.

Wspom nienia z tego nieistniej ącego j uż świata wy dały  j ej  się bezwsty dny m i i sady sty czny m i

kłam stwam i.  Każdy   obraz  łudził,  że  nikom u  z  rodziny   Sternbergów  nie  przy darzy   się  nic  złego.
W drzwiach dom u przy  alei Rothschildów 9 stał ceniony  kupiec Johann Isidor Sternberg. Patrzy ł
na  dach,  nad  który m   latały   gołębie,  zacierał  ręce  i  m ówił:  „Własność  zobowiązuj e”.  Lubię
słuchać, j ak to m ówisz – zaśm iała się Betsy. Nasze dzieci też się m uszą tego nauczy ć. „Od kiedy ż
to dzieci uczą się od oj ców?”

W ogrodzie zim owy m  egzoty czne rośliny  wy puszczały  kolorowe kwiaty, ptaki świergotały  na

drzewku wiśniowy m  za dom em . W kręgu przy j aciół ceniono m arm oladę od Sternbergów. A pani
Mey erbeer  by ła  zazdrosna,  bo  j ej   m arm olada  nigdy   nie  by ła  tak  gęsta.  Na  kuchenny m
parapecie  stały   dwa  garnuszki  z  biało-niebieskim i  naklej kam i.  Josepho,  na  litość  boską,  proszę
oszczędnie ze szczy piorkiem . Będzie potrzebny  j eszcze na święta.

Obrazy   by ły   bezlitosne.  Siały   spustoszenie  w  głowie  i  biczowały   duszę.  Uderzały   niczy m

m ordercy   w  m undurach,  którzy   bili  m ężczy zn,  kobiety   i  dzieci  w  by dlęcy ch  wagonach
podążaj ący ch  na  wschód.  Zam knij   oczy,  Betsy.  Nie  m y śl  j uż,  nie  patrz  w  przeszłość,  nie  m iej
żadny ch nadziei, ży j  ty lko. Obiecałaś to m ężowi. Kto m a dzieci, nie m oże się poddać. To by łby
grzech.

Jej  dobra pam ięć zawsze zaskakiwała Johanna Isidora i dzieci. Ale to przede wszy stkim  Josepha

nie  chciała  wierzy ć,  że  to  norm alne,  iż  Betsy   pam iętała  każdą  drobnostkę.  Josepha  by ła
wsparciem   rodziny,  troskliwą  kwoką,  ukochaną  zaufaną  dom owniczką,  a  m iała  ledwie  dwa  lata
więcej  niż Betsy. Bez czarnego notatnika wierna służąca z pewnością przepadłaby  j ednak j uż na
sam y m  początku. Nie wiedziała, j aką gazetę dla pana dom u należało położy ć do śniadania, a j aką
w  salonie.  Stawiała  niewłaściwy   dzbanek  do  zielony ch  filiżanek  ze  złotą  obwódką.  A  także
nieustannie  m y liła  siostry   Betsy,  które  przy j eżdżały   z  Pforzheim .  Erwin  zawsze  się  z  Josephą
drażnił.  „Nie  przej m uj   się,  Josepho,  Naj ważniej sze,  że  nie  daj esz  oj cu  « Die  Gartenlaube»   i  że
nie  m usim y   pić  ze  spodków.  Wiesz  przecież,  że  j esteśm y   bardzo  wy rafinowani.  « Die
Gartenlaube»   czy tam y   ty lko  w  piwnicy,  gdy   nikt  nas  nie  widzi,  no  i  picie  z  talerzy ków  j est
niewy godne”.

Ach, gdy by  tak j eszcze kiedy ś usły szeć żarty  Erwina. Powiedzieć m u wreszcie, j ak bardzo j ej

przy kro,  że  wraz  z  oj cem   tak  surowo  się  z  nim   obchodzili  i  zby t  późno  odkry li  j ego  prawdziwy
charakter.  Jeszcze  w  dniu  poprzedzaj ący m   ich  deportacj ę  na  wschód  Johann  Isidor  m ówił,  że
Erwin  zawsze  tak  bardzo  troszczy ł  się  o  swoj e  siostry,  a  przede  wszy stkim   o  m ałą  Claudette.
Miałaś  racj ę,  Josepho  –  przepraszała  w  m y ślach  gospody nię.  Erwin  naprawdę  by ł  wy j ątkowy,
ale j ego niby  taka spry tna m atka by ła ślepa. Jak kret.

Czy   Josepha  przetrwała  woj nę,  bom by   i  cały   ten  strach?  Jeśli  tak,  to  gdzie?  Ostatniego  dnia

frankfurckiej   ery   Sternbergów  przy szła  nocą  do  ich  kwatery,  uparta  j ak  zawsze.  Nie  chciała
poj ąć, że to pożegnanie na zawsze. Nie by ła też przekonana, że Palesty na leży  tak daleko, że j est

background image

niedostępna  j ak  księży c.  Josepha  Krause  z  Bad  Nauheim ,  która  nigdy   nie  przekroczy ła  granic
ziem i frankfurckiej , nie rozum iała, że Johann Isidor, Betsy, Victoria i dwoj e j ej  dzieci prosto spod
Wielkiej  Hali Targowej  trafią do piekła. „Proszę nie płakać, Josepho, nie tutaj , nie dzisiaj . Fanny
i  Salo  j eszcze  nic  nie  wiedzą”.  By ć  m oże  Josepha,  która  nigdy   nie  rezy gnowała,  m iała  j akiś
kontakt z Anną. Ona by ła ulepiona z tej  sam ej  gliny. Niechże Josepha przestanie m ieć nadziej ę,
na litość boską. Kiedy  wreszcie poj m ie, że Bóg nie dał j ej  głowy  po to, by  waliła nią w m ur?

Wsty d  i  zwątpienie  targały   Betsy.  Dlaczego  tak  rzadko  m y ślała  o  Josephie  w  Theresienstadt?

Nie  zobaczy   pewnie  j uż  j ej   twarzy,  zapom niała  całą  j ej   dobroć,  odwagę  i  przy wiązanie.  To
Josepha w dniu boj kotowania Ży dów poszła do piekarni po chałkę. Jakby  to by ło coś oczy wistego.
Nigdy  pani tego nie zapom nim y, Josepho! Ona to wtedy  powiedziała czy  Johann Isidor? Dlaczego
Betsy  Sternberg, której  dobry  charakter wszy scy  cenili, pozwoliła sobie tak zlodowacieć? Ty lko po
to, by  przetrwać, wy rzuciła z serca wszy stkich, który ch kochała.

Już  nie  pam iętała,  że  w  Theresienstadt  poddawanie  się  tęsknocie  za  przeszłością  i  troska

o ukochany ch oznaczały  wy rok śm ierci. Kto by ł słaby  i choćby  na m om ent uciekał od okrutnej
rzeczy wistości  we  wspom nienia,  by ł  j uż  m artwy.  Jednak  ciągnęło  j ą  do  rozm owy   z  ludźm i,
chociaż  nauczy ła  się  –  i  tego  doświadczy ła!  –  że  każde  słowo  skierowane  do  obcy ch  j est
niebezpieczne.

–  Josepha  by ła  naszą  kucharką  –  tłum aczy ła  swoj ej   zeszty wniałej   ze  strachu  towarzy szce

niedoli. – Dbała o nas  j ak m atka o dzieci.  Nie sądzę, by  zrozum iała, że  nikogo j uż nie m a.  By ła
zupełnie  od  nas  zależna.  A  m y   od  niej .  My ślę,  że  m ój   sy n  Erwin  bardziej   by ł  przy wiązany   do
niej   niż  do  m nie.  Gdy   przy chodził  ze  szkoły,  nie  wołał  m nie,  ty lko  Josephę.  Już  na  schodach!
Zawsze m nie to złościło.

Kobieta podciągnęła koc. Widać by ło j uż ty lko j ej  ptasią głowę, spiczasty  biały  nos i m artwe

oczy. Na chwilę na j ej  twarzy  poj awił się wy raz ponurej  dezaprobaty.

–  Ja  zawsze  gotowałam   sam a  –  przerwała  ostry m   głosem .  –  Moj em u  m ężowi  nie

sm akowałaby   kuchnia  innej   kobiety.  Na  litość  boską,  nigdy !  Nie  znosił  nawet,  gdy   j ego  własna
m atka  przy gotowy wała  w  piątek  karpia.  Powtarzał,  że  ry ba  j ego  m am y   sm akuj e  j ak  tektura.
Słodzona  tektura.  Mój   Arthur  dobrze  wiedział,  czego  chciał.  Z  każdą  kucharką  szy bko  zrobiłby
szlus. A m ogliśm y  sobie bez kłopotu na taką pozwolić. Mogliśm y  sobie pozwolić!

Betsy   wy czuła,  że  kobieta  obok  wy rzuca  j ej   posiadanie  kucharki.  Chciała  tę  rozm owę

zakończy ć,  ale  nie  pam iętała  j uż  ty ch  towarzy skich  zwy czaj ów  m ieszczańskiego  ży cia  –  nie
wiedziała, j ak ktoś, kto się wy głupił, m ógł pokry ć swoj e zakłopotanie.

– Ach – powiedziała ty lko. Po chwili zapy tała, chociaż nie oczekiwała odpowiedzi: – Dlaczego?

Po  raz  kolej ny   poczuła  wy raźnie,  j ak  niedorzeczny   i  m ęczący   by ł  powrót  do  Frankfurtu

i udawanie, że to j akiś nowy  początek. Może nawet z biały m i obrusam i, serwetkam i na kolanach
i filiżankam i? Czy  ktoś w ogóle spy tał wdowę po Sternbergu, której  m ąż, córka i wnuk zostali j ak
paczki wy słani na wschód na śm ierć, czy  chce znowu m ieszkać we Frankfurcie? A gdy by  nawet
ktoś spy tał, co by  odpowiedziała? Dziękuj ę, są państwo zby t uprzej m i, aż się palę, by  wrócić do
Frankfurtu  i  udawać,  że  nic  się  nie  stało  i  że  nigdy   stam tąd  nie  wy j eżdżałam ?  Proszę  m i
powiedzieć, gdzie znaj dę swoj ą rodzinę i swój  dom , swoj e m eble i srebra swoj ej  babki?

– Stary  m ężczy zna z długą białą brodą, który  siedzi z ty łu, opowiedział m i wczoraj  przy  kolacj i,

background image

że  to  sam   burm istrz  rozkazał,  by   frankfurccy   Ży dzi  zostali  tu  przy wiezieni  z  Theresienstadt  –
zagaiła Betsy.

–  Wierzy   w  to  pani?  –  zdziwiła  się  kobieta  pod  kocem .  –  Szanowny   pan  burm istrz  m ógł  się

raczej   postarać  o  to,  żeby   w  ogóle  nas  nie  deportowano.  Nazy wa  się  Krebs  –  dobrze  to
pam iętam . Przez te lata nie zapom niałam  j ego nazwiska. Przez cały  ten czas.

– By ć m oże j est tam  teraz nowy  burm istrz. W każdy m  razie by łoby  to zrozum iałe. Może ten

nowy  chce pokazać, że nie j est żadny m  nazistą. O Boże, to Men! – wy rwało się Betsy. – To m usi
by ć Men. Tak. Na pewno!

Wszy stkie  frankfurckie  m osty   zostały   w  ostatnich  dniach  woj ny   wy sadzone  przez  Niem ców.

Jedy nie  zbudowany   przez  woj sko  am ery kańskie  m ost  pontonowy   łączy ł  oba  brzegi.  Dom y   po
stronie  frankfurckiej   leżały   w  ruinie,  ale  panoram a  m iasta  wy dała  się  Betsy   swoj ska.  Jej   oczy
płonęły.  Poczuła  ciepło  w  kończy nach  i  j ednocześnie  pewną  przekorę,  której   nie  chciała  sobie
tłum aczy ć, ale która nie by ła dla niej  przy kra. Czy  to m ożliwe? Czy  to nie zdrada wobec ty ch, co
stracili ży cie, pam iętać dobre rzeczy, które wy darzy ły  się we Frankfurcie? Czy żby  rzeka i niebo
nad nią, trawa na brzegu i drzewa nie by ły  ty m i sam y m i co w dniach obfitości? Betsy  uznała za
swój   obowiązek  nie  cieszy ć  się  więcej   pięknem .  Piękno  j est  ty lko  dla  ży wy ch.  Czy   więc  ten
prosty  brak strachu oznaczał j uż bezpieczeństwo lub wręcz nową pewność? Martwy m  ta pewność
na nic się j uż nie przy da, a ona, Betsy  Sternberg z Frankfurtu, by ła m artwa.

– Oddy chać głęboko – napom niała się Betsy. – Nie ruszać się, gdy  to się dziej e. Nie wołać do

Boga i nie zwracać na siebie uwagi. Bóg um arł.

Własny  głos dudnił j ej  w uszach, przy gotowała się na ostatnią podróż, ale śm ierć przeszła obok.

Tak j ak wtedy. Oszołom iona patrzy ła na Men. Mieniące się światło m ęczy ło j ej  oczy, ale m im o to
by ła  znowu  m łodą  i  zam ożną,  powszechnie  szanowaną  m adam e  Sternberg  –  z  kucharką
i  opiekunką  do  dzieci  oraz  w  purpurowy m   boa  na  szy i.  Z  bliźniakam i  chodziła  spacerować  do
parku Nizza nad Menem , ale dzieci uciekały  i nie wiedziała, gdzie ich szukać. Ciągle wołała Clarę
i  Erwina.  A  te  wiecznie  nieposłuszne  brzdące  siedziały   za  wielkim   drzewem ,  rzucały
w spaceruj ący ch i psy  łupinam i orzechów i wy krzy wiały  twarze w groźny ch gry m asach. Ty lko
dzieci  z  bogaty ch  rodzin  waży ły   się  na  tak  bezwsty dne  zachowanie.  Dosy ć  –  ostrzegała  Betsy.
„Czego dosy ć?” – py tała Clara.

Spod  m gły   wspom nień  wy chy nęły   stare  pocztówki.  Widniały   na  nich  katedra  i  ratusz,  stare

dom y  w Sachsenhausen, dzbany  i precle. Na ich odwrocie – „Pozdrowienia z oj czy zny ” pism em
sütterlinowskim .  Cudowne  śnieżnobiałe  m ewy   latały   na  m odry m   niebie.  Gołębie  pokoj u  –

ucieszy ła  się  Betsy.  „Nebich

[13]

,  ty lko  gołębie  pokoj u”  –  odpowiedział  Johann  Isidor.  „Ale  nie

będzie j uż pokoj u. Dla nas nie będzie j uż pokoj u”. Skąd m ożesz to wiedzieć? Może by ć też lepiej .
„Oby  się szanowna pani nie rozczarowała. Nie będzie lepiej ”.

Gdy   m ąż  wy powiedział  te  słowa,  poj awiła  się  twarz  j ego  dawnego  wspólnika  z  firm y

produkuj ącej  kartki pocztowe – Piusa Ehrlicha. Ukłonił się Betsy  i wy j aśnił, że nie m a powodu się
przed  nią  ukry wać.  „Naj m niej szego”  –  powtórzy ł  dwukrotnie.  Głowę  nosił  wy soko  i  się
uśm iechał,  ale  Betsy   to  nie  zm y liło.  Co  do  Piusa  Ehrlicha  się  nie  m y liła.  Po  spaleniu  sy nagog
wziął  sobie  dwie  z  trzech  parceli  Sternbergów.  Prawdopodobnie  przej ął  także  pasm anterię  przy
Hassengasse oraz dom  przy  alei Rothschildów 9.

background image

– Pius Ehrlich, uczciwy  człowiek – krzy knęła. Jej  głos wy brzm iał nieznośnie głośno. Gardło j ej

płonęło,  potem   poczuła  ogień  w  cały m   ciele.  Próbowała  obronić  się  rękam i,  ale  płom ień
postępował. Wołała ty ch, którzy  nie m ogli j uż nadej ść.

–  Uczciwy ?  Jak  m oże  pani  uży wać  takich  słów?  Niem cy   od  początku  nie  by li  uczciwi  –

skrzy wił  się  starszy   m ężczy zna  siedzący   za  kierowcą.  Kręcił  m ałą  głową  i  wy m achiwał  przed
nosem   Betsy   śnieżnobiałą  pięścią,  nie  większą  niż  u  dziesięciolatka.  –  Uczciwy   –  wy sapał.  –
Wielkie  nieba.  Proszę  nie  m ówić,  że  to  słowo  j eszcze  coś  dla  pani  znaczy !  Gdzie  spędziła  pani
ostatnie lata? W sanatorium ? Dobre sobie, sanatorium  Theresienstadt. Muszę to zapam iętać.

 
–  Nie  chciałam   pana  urazić  –  wy j ąkała  Betsy   –  naprawdę.  Nie  pom y ślałam   o  ty m .  Nie  to
m iałam  na m y śli. To by ło zupełnie coś innego. Ty lko nie um iem  tego wy j aśnić.

Wy dawało j ej  się, że widzi katedrę. Mim o skwaru panuj ącego w autobusie j ej  palce skostniały

z zim na.

–  Nie  m oże  by ć  –  wy m am rotała.  –  Katedra  nie  wy szła  z  tego  bez  szwanku.  Bóg  nie  chroni

swoich dom ów. Nie ocalił też płonący ch sy nagog.

Do  Betsy   Sternberg  znowu  m ówiono,  nazy waj ąc  j ą  im ieniem   i  nazwiskiem ,  a  obcy   ludzie

regularnie  i  z  troską  j ej   doglądali,  j akby   w  Niem czech  istniał  urząd,  który   zaj m ował  się
fizy czny m   i  duchowy m   stanem   ty ch,  którzy   przeży li  obozy   koncentracy j ne.  Teraz  m iała
wrażenie, że widzi operę. Szukała w pam ięci, czy  opera m iała kiedy kolwiek j akieś znaczenie dla
rodziny   Sternbergów.  Czy   by ło  to  m iej sce  przy j azne,  przy tulne,  ładne?  Wy dawało  j ej   się,  że
przem ierza góry  i przeskakuj e m ury. Nic nie sły szeć i niczego nie widzieć, ty lko szare postacie we
m gle,  które  z  niej   szy dziły   i  deptały   j ą  czarny m i  oficerkam i.  Przy pom niała  sobie  j ednak,  że
operowe  przedstawienia  by ły   istotną  częścią  ży cia  rodziny,  tak  j ak  spotkania  z  przy j aciółm i
w  kawiarniach,  teatr  czy   kino.  A  w  dni  świąteczne  pój ście  do  sy nagogi.  Nie  zapom niała,  że
sy nagoga na Börnestrasse spłonęła, tak j ak cm entarz i prawdopodobnie wszy stko inne. Czy  by ła
j eszcze j akaś sy nagoga we Frankfurcie?

– Skoro nas tu przy wieźli, m usim y  m ieć sy nagogę – powiedziała do swej  towarzy szki podróży.

– Ależ m a pani problem y  – odburknęła kobieta.

Betsy  potarła oczy  tak m ocno, że aż zobaczy ła m ałe kolorowe punkciki na czarnej  powierzchni.

Jednak  nie  popły nęła  j ej   ani  j edna  łza.  Zawsty dziła  się,  że  w  ogóle  pom y ślała  o  łzach.  Żona,
której  m ęża zam ordowano, m atka, której  córka nie m ogła przeży ć, babka, która nic nie zrobiła, by
ocalić wnuka – taka kobieta j uż nie płacze.

– By ł ty lko dzieckiem  – powiedziała. – Nie m ożna wy sy łać dziecka na śm ierć.

Betsy  dostrzegła odbicie swej  twarzy  w szy bie autobusu, ale nie chciała patrzeć w oczy  tam tej

kobiecie.  Sparaliżowała  j ą  świadom ość,  że  nie  m iała  niczego  –  żadnej   rzeczy   i  żadnej   nadziei.
Nawet  sprana  różowa  koszula  o  poplam iony ch  ram iączkach,  którą  m iała  na  sobie  od  wy j azdu
z  Theresienstadt,  nie  by ła  j ej   własnością.  Wy gładziła  ręką  spódnicę  ledwo  zakry waj ącą  kolana.
Uszy to  j ą  z  grubego  m ateriału  w  kolorze  listopadowej   szarości.  By ła  na  nią  za  duża
i  zdecy dowanie  za  ciepła  j ak  na  letnie  ubranie.  Betsy   m iała  na  sobie  j eszcze  bluzkę  z  długim
rękawem  – białą w m ałe czarne kropeczki i z obfitą falbanką przy  piersi. Wy glądała w niej , j akby
pochodziła  z  zam ożnej   rodziny.  Zim owa  spódnica  i  biustonosz  nie  pasowały   do  kobiety,  która

background image

latam i głodowała i straciła piętnaście kilogram ów. Koszulę i oliwkowe kalesony  Betsy  otrzy m ała
w  dniu  wy j azdu  wraz  z  brązowy m   szalem ,  bardzo  gruby m i  sznurowany m i  butam i,  które  by ły
o  num er  za  duże,  i  dwiem a  lewy m i  rękawiczkam i.  Paczkę  z  ubraniam i  zapakowano  w  brązowy
papier i opatrzono inform acj ą Property of the US Army.

W  dniu  wy zwolenia  pracownica  Czerwonego  Krzy ża  dała  j ej   szarą  sukienkę  i  sandały

o zniszczony ch podeszwach. Zabrała j e j ednak m łoda kobieta w m undurze arm ii am ery kańskiej ,
która  ze  względu  na  zakaz  fraternizacj i  nie  rozm awiała  z  żadną  osobą  m ówiącą  po  niem iecku.
Swoj e  współczucie  okazy wała  ty lko  kręceniem   głową  i  rzucaniem   przekleństw.  Tuż  przed
odj azdem   autobusu  dała  Betsy   i  j ednej   otępiałej ,  bezzębnej   staruszce  papierosy,  batoniki
czekoladowe z napisem  „Hershey ’s”, gum ę do żucia i świece.

 
Betsy   by ła  zby t  wy czerpana,  by   się  zastanawiać,  po  co  j ej   gum a  do  żucia  i  świeca.
Naj ważniej sze,  że  nikom u  nie  udało  się  zabrać  j ej   papierosów,  które  ukry ła  pod  koszulą.
Papierosy  by ły  środkiem  płatniczy m . Można by ło za nie dostać chleb, m asło, m ięso i lekarstwa,
nawet ży cie! Erwin, j eśli j eszcze raz przy łapię cię na paleniu w spiżarni, powiem  oj cu. Skoro nie
przej m uj esz się swoim  zdrowiem , to przy naj m niej  nie spal dom u swoj em u rodzeństwu.

Dzieci  bawiły   się  w  salonie.  Victoria  wzięła  żołnierzy ki  Ottona.  Johann  Isidor  czy tał

„Frankfurter  Zeitung”  i  m ówił,  że  w  ty m   m ieście  nic  złego  się  Ży dom   nie  przy darzy.  Frankfurt
wiedział,  co  zawdzięcza  swoim   ży dowskim   oby watelom .  Tak  –  zgodziła  się  Betsy.  Usiadła  przy
pianinie,  a  Josepha  przy niosła  dzbanek  m alinowej   lem oniady.  Nie  wy pij   wszy stkiego,  Erwin,
zostaw coś siostrom . Musi by ć sprawiedliwie.

Pierwszy   raz  od  wy ruszenia  w  tę  podróż  Betsy   cieszy ła  się  siłą  ty ch  obrazów.  Odważy ła  się

nawet  zapalić  świece  szabasowe.  Josepha  w  czarnej   sukience  i  biały m   fartuchu  wniosła  wazę.
Nie baw się nożem , Fanny. Zachowuj  się j ak dam a.

– Już dosy ć – krzy knęła Betsy. – Dosy ć! – Złapała się za szy j ę i przy sięgła Bogu, na którego się

gniewała, że nigdy  j uż tego nie zrobi, nie zda się na piękne obrazy, na Mozarta i śm iech dzieci. Jest
j uż  za  późno.  Śm ierć  przy niosła  ogień,  wy krzy wiła  twarz  w  gry m asie  i  skinęła  na  Betsy.  Na
czarny m   płaszczy ku  Fanny   naszy wała  grubą  nicią  żółtą  gwiazdę.  Siedem dziesięcioletnia  kobieta
nie m a j uż wielkiego wy boru, stwierdziła śm ierć.

Betsy  zrozum iała to przesłanie z piekieł. Przeży ła sam ą siebie. Jako m artwa kobieta wracała do

Frankfurtu. Jej  ręce i nogi by ły  szty wne, ucisk w głowie tak przem ożny, że niczego j uż nie sły szała
ani nie widziała. Wtedy  wezwała pom ocy. Jej  głos zabrzm iał donośnie, j ak głos m ężczy zny, ale
nikt  nie  nadchodził.  Ani  ten  przy j acielski  kierowca  o  twarzy   chłopca,  ani  Josepha,  która  zawsze
gotowa by ła nieść j ej  pom oc w potrzebie. Johann Isidor j uż nawet nie patrzy ł na kobietę, z którą
przeży ł w m ałżeństwie prawie pięćdziesiąt lat. „To grzech budzić um arły ch” – upom niał j ą.

Betsy  nie poczuła żalu, gdy  zrozum iała, że Bóg j ednak postanowił zrewidować swe wy roki i j ą

uratować.  Nie  m iała  po  co  ży ć,  by ła  nareszcie  na  drodze,  którą  j uż  od  dawna  m iała  podążać.
Chciała  pożegnać  się  z  kierowcą,  powiedzieć  m u  o  ty m ,  gdzie  ukry ła  papierosy,  i  o  ty m ,  że  nie
potrzebuj e  j uż  dwóch  lewy ch  rękawiczek.  Nie  udało  j ej   się  j ednak  wstać  i  podej ść  do  niego.
Beztroski Pat nagle wcisnął ham ulce.

Autobus  zatrzy m ał  się  przy   płocie  okalaj ący m   spory   teren.  Dwóch  uzbroj ony ch  m ężczy zn

background image

w  m undurach  arm ii  am ery kańskiej   otworzy ło  bram ę.  Dom y   stoj ące  za  płotem   by ły
nienaruszone. Ich okna z pożółkły m i firankam i stały  otworem . Drzwi wej ściowe pom alowano na
zielono. Na sznurze wisiały  m ęskie kalesony. Nigdzie ani ży wej  duszy. Na trawniku stało za to żółte
krzesło.  Pat  nałoży ł  kurtkę  oraz  czapkę  i  wy siadł  z  autobusu,  żuj ąc  gum ę.  Powiedział:  „Ho!”,
gwiżdżąc,  potarł  ram iona  i  splótł  dłonie  na  brzuchu.  Trzej   m łodzi  żołnierze  i  dwie  pielęgniarki
z noszam i podbiegli do autobusu. Siwy  oficer z orderem  na piersi oraz dokum entam i i pieczęcią
w dłoni szarpnął przednie drzwi.

– Attention!

[14]

 – wrzasnął. – Pozostańcie na m iej scach! – Wręczał każdem u ciasno zapisane

kartki.  –  Rząd  woj skowy   –  wy j aśniał  i  klął.  Przeczy tał  głośno:  –  Służby   woj skowe  otrzy m ały
rozkaz  strzelania  do  wszy stkich,  którzy   podczas  godziny   policy j nej   znaj dą  się  poza  swoim i
dom am i i będą próbowali się ukry ć lub zbiec.

 
Zanim  oficer dokończy ł czy tać, Betsy  zrozum iała, że koniecznie naty chm iast m usi wy j aśnić, że
Frankfurt  nie  j est  j ej   dom em ,  że  została  w  zły m   m om encie  pozostawiona  sam a  sobie  i  że  nie
m usi  nigdzie  uciekać  ani  się  ukry wać.  Podniosła  prawą  rękę,  by   zwrócić  na  siebie  uwagę.  Ku
własnem u zaskoczeniu pam iętała angielskie słowo „proszę” i gdy  oficer spoj rzała w j ej  kierunku,
wy dusiła z siebie: „Please...”. W ty m  m om encie zrozum iała, co j ej  się przy trafiło.

Patrzy ła  w  osłupieniu  na  wy soki  m ur  zwieńczony   drutem   kolczasty m .  Ani  przez  chwilę  nie

wątpiła,  że  ten  bezm y ślny   Pat,  który   m y lił  Australię  z  Austrią,  wcale  nie  przy wiózł  ich  do
Frankfurtu,  ty lko  z  powrotem   do  piekła,  do  Theresienstadt.  Jako  że  j uż  się  nie  bała,  udało  j ej   się
um knąć strzałom  strażników. Z poczuciem  ulgi pogrąży ła się w głębokiej  ciem ności.

–  Biedna  staruszka  –  powiedziała  starsza  z  pielęgniarek,  gdy   położono  nieprzy tom ną  Betsy   na

noszach. – Przeży ła obóz koncentracy j ny  i nic j ej  z tego nie przy szło.

– Ale ona j eszcze oddy cha.

–  Nie  przetrwa  nawet  godziny,  to  widać.  Możesz  m i  wierzy ć,  m oj a  droga.  Mój   dawny   szef

zawsze powtarzał, że siostra Nancy  wy czuwa śm ierć.

background image

Darm owe eBooki: www.eBook4m e.pl

4

C Z Y S T E   S U M I E N I E   I   S Ł O N I N A

J e s i e ń   1 9 4 5

Przez ostatnie dwanaście lat Niem cy  nigdy  nie by li tak zgodni j ak j esienią 1945 roku. Wszy scy
inaczej   wy obrażali  sobie  pokój .  „Zupełnie  inaczej ”  –  m ówiła,  pociągaj ąc  nosem ,  Gudrun
Schm and, która j eszcze rok tem u siała postrach j ako żona stróża dom u przy  Thüringer Strasse 11.
Ilekroć  wspom inano  o  obecnej   sy tuacj i  Niem iec,  twarz  pani  Schm and  wy rażała  cierpienie
i  obrazę.  Już  nie  nosiła  bawarskiej   kurteczki,  która  podkreślała  j ej   krzepką  germ ańską  figurę,  ani
ludowy ch bluzek. Teraz wkładała perkalowe spódnice i ciem ny  pulower z grubej  wełny, który  by ł
na nią o dwa num ery  za duży. Od ostatecznego upadku Niem iec straciła sześć kilogram ów, a także
wiarę w sprawiedliwość i sporą część wspom nień.

Gudrun  Schm and  z  trudem   przy chodziła  pam ięć  o  ty m ,  że  przez  ostatnie  dwanaście  lat

naj ważniej szy m   m ężczy zną  w  j ej   ży ciu  by ł  Adolf  Hitler.  Zapom niała  również  o  całkiem
niedawny m   zdarzeniu:  24  m arca  1944  roku  o  siódm ej   rano  pełna  wściekłości  pospieszy ła  na
policj ę,  by   zadenuncj ować  wdowę  Am alię  König  za  „szkodzący   narodowi  kom entarz”.  Pani
König straciła j edy nego sy na pod Stalingradem . By ł on pastorem  i nie doczekał narodzin swoj ego
pierwszego dziecka. Wdowa stwierdziła podczas poby tu w schronie, że naloty  na ludność cy wilną
by ły  „karą boską za bom by  zrzucane przez Niem ców na Coventry ”.

Pani Schm and zupełnie zapom niała, że dosłownie w ostatnich dniach Trzeciej  Rzeszy  dręczy ła

swoj ego m ęża, że powinien „zachować się j ak m ężczy zna i dowiedzieć się wreszcie, o co chodzi
z ty m  obcy m  bachorem ”, który  m ieszkał od blisko czterech lat u Dietzów i „zawsze się tak gapił,
j akby   właśnie  dostał  po  łbie”.  W  tej   kwestii  doszło  do  zdecy dowanego  zwrotu  akcj i.  Po
wkroczeniu Am ery kanów to pani Schm and odczuwała strach, gdy  ty lko w kory tarzu naty kała się
na „bachora”. Jednak j uż w pierwszy ch dniach j esieni wróciła do form y. Powiedziała Fanny, że
w  szafie  m a  j eszcze  j eden  drogi  i  nienoszony   sweter  Eberhardta.  Chciała  go  wy ciągnąć  i  –
dodała – „sprawdzić, czy  pasuj e na ciebie, drogie dziecko. Moj em u kochanem u Eberhardtowi by
to się z pewnością spodobało. Zawsze lubił sprawiać inny m  radość”.

Fanny  zapam iętała go inaczej . Podczas swoj ego ostatniego urlopu Eberhardt złapał j ą za pierś,

gdy   m ij ali  się  na  ciem ny ch  schodach  do  piwnicy.  Krzy knęła  wtedy   przerażona,  a  m łody
Schm and przy cisnął j ą do ściany  i wrzasnął: „Bez ceregieli, ty  cy gańska cipo!”.

background image

 
Ta nowa zaży łość ze strony  pani Schm and przerażała Fanny. Nawet bardziej  niż j ej  wcześniej sza
wrogość. Boj aźliwie spy tała Anny, czy  naprawdę m usi nosić sweter sy na tej  kobiety.

–  Nic  nie  m usisz  –  odparła  Anna.  –  Przy m us  się  skończy ł.  Raz  na  zawsze.  –  Przy cisnęła  do

siebie  córkę  Vicky   i  m ilcząco  błagała  o  cud,  w  który   od  dawna  nie  wierzy ła.  Od  końca  woj ny
Hans  czterokrotnie  chodził  do  Urzędu  Meldunkowego  po  j akieś  inform acj e  o  rodzinie
Sternbergów,  m im o  to  nie  dowiedział  się,  dokąd  zabrano  Johanna  Isidora,  Betsy,  Victorię  i  Sala.
Jak dotąd na nic nie przy dał się także am sterdam ski adres oj ca Fanny, pod który m  przeby wał on
w  czerwcu  1939  roku.  Połączenia  pocztowe  z  zagranicą  nie  istniały   i  naj wy raźniej   Fritz
Feuereisen nie próbował znaleźć swoj ej  rodziny  przez naj zwy klej sze biuro poszukiwań.

– Jako prawnik na pewno by  wiedział, co należy  zrobić – stwierdziła Anna.

Hans wy powiedział na głos to, czego oboj e się obawiali:

–  Niewielu  Ży dów  m ieszkaj ący ch  w  Holandii  m ogło  się  uratować,  gdy   wkroczy ł  tam

Wehrm acht.  Nawet  j eśli  działał  tam   zupełnie  inny   ruch  oporu  niż  u  nas,  ich  szanse  by ły   raczej
cholernie m ałe.

Fanny   przeczuwała,  że  j ej   m atka  i  brat  nie  ży j ą,  chociaż  nie  wspom inała  o  ty ch  odczuciach

Hansowi  i  Annie.  Często  przesiady wała  na  parapecie  ze  stary m   atlasem   szkolny m   w  rękach
i Anna przy łapy wała j ą, j ak patrzy ła zam y ślona przed siebie. Atlas zawsze by ł otwarty  na m apie
Holandii. We wrześniu, w czasie naj ważniej szy ch świąt ży dowskich, Fanny  spy tała w końcu, czy
m ożna j uż przy j echać z Am sterdam u do Frankfurtu.

–  Jak  wy tłum aczy ć  dziecku  coś,  czego  nie  da  się  wy tłum aczy ć  dorosłem u?  –  zastanawiał  się

Hans.

– Fanny  nie j est dzieckiem  – odparła Anna. – Już od dawna. Jestem  pewna, że ona to doskonale

wie.

 
– Wie więcej  niż wielu naszy ch szacowny ch rodaków. A m oże znasz kogoś, kto wiedział, że w ty m
kraj u istniały  gestapo i obozy  koncentracy j ne? I że znakowano ludzi żółty m i gwiazdam i i pędzono
ich ulicam i, a potem  ci ludzie zniknęli?

Pokonani  Niem cy   nie  zadawali  py tań.  Większość  by ła  zaj ęta  gruntowny m   przerabianiem

swoj ej  przeszłości, podobnie j ak wy służony ch płaszczy  woj skowy ch i m undurów, z który ch szy to
ubrania  do  kolekcj i  zim a  1945.  Nie  rozm awiano  głośno  o  czasach  hitlerowskich.  Bezczelnie
przepisy wano  na  nowo  ży ciory sy,  bo  przecież  nikt  nie  współdziałał  dobrowolnie.  Od  początku
wszy scy  wiedzieli, że „naziści doprowadzą nas do katastrofy ”. Wierzący  i ateiści wreszcie doszli
do zgody : „m ły ny  boże m ielą powoli, ale sprawiedliwie”. I j eszcze dwa zdania by ły  ty powe dla
tego  okresu:  „Hitler  na  pewno  o  ty m   nie  wiedział”  i  „Takich  autostrad  nikt  inny   by   nam   nie
zbudował”. Ty le wiedzieli wierni poplecznicy  reżim u.

–  Kto  m y j e  ręce  we  własnej   niewinności,  oszczędza  na  m y dle  –  stwierdził  Hans,  gdy   pani

Schm and  spotkała  go  przy   zam iataniu  ulic  i  koniecznie  chciała  pom ówić  o  swoj ej   nienagannej
przeszłości polity cznej .

– Od razu wiedziałam , że z waszą Fanny  coś j est nie tak – rzuciła, dzielnie dzierżąc m iotłę – ale

na szczęście ludzie m oj ego pokroj u nauczy li się odwracać wzrok. Czegoż to j a nie widziałam  i nie

background image

sły szałam . Ale zachowałam  wszy stko dla siebie. Jestem  z tego naprawdę dum na.

– Może pani by ć z siebie dum na. Już dawno powiedziałem  do żony : nasz kraj  potrzebuj e takich

j ak pani.

Przy   filiżance  kawy   zbożowej ,  którą  państwo  Schm andowie  delektowali  się  przy   kolacj i,  pani

Gudrun poskarży ła się gorzko m ężowi:

–  Że  też  m uszę  teraz  traktować  takiego  gnoj ka  j ak  j ednego  z  nas!  Pom y śleć  ty lko,  że  j eszcze

rok tem u pan Dietz i j ego hołota przem y kali po kątach, gdy  ty lko ostro na nich spoj rzałam . Aż m i
się coś robi.

– Koniec z ostry m i spoj rzeniam i – odparł Wilibald. – Teraz na nas tak patrzą. Całe zło zrzucaj ą

na  stróżów.  Jesteśm y   teraz  odpadkam i  narodu.  Każde  słowo  m usim y   dokładnie  przem y śleć.
Każde przeklęte słowo.

Mim o  obciążenia  własną  biografią  łatwiej sze  wy dawało  się  ty m   pogrążony m   w  niedoli

ludziom   wy czy szczenie  sum ienia  niż  zdoby cie  krom ki  chleba.  W  pierwszy m   przy padku
wy starczy ło  przedstawienie  am ery kańskim   władzom   i  niem ieckim   urzędom   nieskazitelnej
przeszłości,  co  robiono  dzięki  wy buj ałej   fantazj i,  nieustraszoności  oraz  bezczelnej   wierze  we
własne kłam stwa. Jednak tego, że w tak żarliwie wy m odlony ch czasach pokoj u całe Niem cy  będą
głodować, nie wy obrażali sobie ani ci dobrzy, ani źli, ani pobożni, ani bezbożni. „W dzisiej szy ch
Niem czech są ty lko braki, ale za to m am y  ich całe m nóstwo” – powtarzano dokoła. Fanny  stała
w piekarni dwie godziny  w kolej ce, ale do dom u przy szła bez chleba i m ąki, za to z naj nowszy m
dowcipem .  „Od  dzisiaj   na  ostatni  posiłek  przed  śm iercią  też  wy daj e  się  kartki  ży wnościowe”  –
powtórzy ła. U rzeźnika przy  Berger Strasse ludzie godzinam i stali w deszczu i podczas burzy, by
dostać  funt  końskiego  m ięsa,  ale  niektórzy   m usieli  odej ść  z  pusty m i  rękam i.  Przy działów
kartkowy ch nie dało się zrealizować w sklepach, na wielu drzwiach wisiała kartka z napisem  „Brak
towaru”.  U  rzeźnika  na  Sandweg  na  wy stawie  stała  ty lko  srebrna  waga  z  porcelanową  świnką,
u innego przy pom inano: „Nie pozwól swoim  kartkom  na m ięso stracić ważności. Za kartkę na 100
gram ów  m ięsa  dostaniesz  40  gram ów  cukru”.  Do  wielu  sklepów  wchodziło  się  po  połam any ch
schodach, a ich okna by ły  pozbawione szy b. Kto chciał kupić dziecku m leko i kartofle na zupę albo
drewno  na  opał,  podeszwy   do  butów,  pieluchy,  nici  lub  lekarstwa,  m usiał  szukać  na  czarny m
ry nku.  Funt  m asła  kosztował  na  nim   prawie  dwieście  pięćdziesiąt  m arek,  za  centnar  kartofli
żądano  nawet  ośm iuset  m arek,  a  za  funt  słoniny   –  dwustu.  Kawa  ziarnista  i  am ery kańskie
papierosy   by ły   tam   naj silniej szą  walutą.  Jeden  papieros  Lucky   Strike  kosztował  siedem   m arek
pięćdziesiąt  fenigów.  Taniej   zdoby wały   j e  m łode  blondy ny,  za  który m i  am ery kańscy   żołnierze
wołali  „frollaj n”  albo  „Veronika”  i  które  obdarowy wali  czekoladą  i  ny lonowy m i  pończocham i.
Frollaj ny  z ustam i wy m alowany m i czerwoną szm inką nie odrzucały  żadnej  saty sfakcj onuj ącej
oferty. Ich m oralność by ła tak sam o elasty czna j ak ich ciała.

Niem niej   j ednak  j esienią  1945  roku  niem ieckie  kobiety   nie  zważały   j uż  na  oj czy znę  ani  na

narodową dum ę. Nawet te, które przez ostatnie dwanaście lat przy sięgały  Hitlerowi wierność do
śm ierci.  Teraz  walczy ły   j uż  ty lko  z  głodem .  Przy rządzały   kawę  z  żołędzi  i  zupę  z  pokrzy w.
Z j arzębiny  rosnącej  w parkach i na ulicach robiły  m arm oladę – dodaj ąc słodzik, środek żeluj ący
i  sztuczny   arom at  cy try nowy.  Matki  pruły   stare  swetry,  by   zrobić  dla  swoich  dzieci  ubrania  na
zim ę, z zasłon szy ły  spódnice, a z obrusów ubranka na kom unię. Przerabiały  worki po cukrze na
białe pończochy  dla dziewczy nek, a z garniturów swoich poległy ch na woj nie m ężów szy ły  stroj e

background image

na  konfirm acj ę  sy nów.  Płakały   ty lko  wtedy,  gdy   nikt  nie  widział,  a  w  kolej kach  powtarzały,  że
„w  czasie  woj ny   nie  by ło  tak  źle  j ak  teraz”.  Zam iast  rodzy nek,  herbatników  i  sy ropu  na  kaszel
uży wano brukwi. Nadawała się na placki, robiono z niej  kawę i cukierki, palono j ak ty toń. Wróciła
do łask stara dziecięca piosenka: „Liście, liście, liście, na nic m i się zdały ście. Niech no m atka da
nam  m ięsa, nie zostanie ani kęsa”.

Inwalidzi  woj enni  i  eleganckie  starsze  panie  –  wszy scy   podróżowali  pociągam i  uczepieni

buforów,  naj odważniej si  wspinali  się  na  dachy.  Głoduj ący   m ieszkańcy   m iast  j echali  ze  swoim i
bezuży teczny m i  skarbam i  na  wieś,  gdzie  wy m ieniali  srebrne  zastawy,  dy wany,  świeczniki,
biżuterię,  własną  dum ę  i  trady cj ę  wielu  pokoleń  na  m leko,  słoninę,  j aj ka,  warzy wa  i  m asło.
Krąży ły   opowieści  o  rolnikach,  którzy   wy kładali  obory   perskim i  dy wanam i  i  pili  piwo
z kry ształowy ch kieliszków. Hełm y  przerabiano na garnki i sitka, resztki drutu kolczastego na szpilki,
a  rozkazodawcy   czasów  woj ny   zaś  sam y ch  siebie  przerobili  na  j ęczący ch  zj adaczy   chleba
o zgorzkniały m  wy razie twarzy.

Zwy cięzcy  j eździli j eepam i i m achali z otwarty ch poj azdów woj skowy ch. Włosy  obcinali na

j eża,  by li  dobrze  odży wieni  i  wy glądali  j ak  uczniacy.  Wy palali  zwy kle  ty lko  pół  papierosa
i rzucali niedopałek na ziem ię. Bardzo się potem  śm iali, widząc, j ak pokonani wrogowie padaj ą na
kolana  i  walczą  o  łup.  Podziwiani  żołnierze  Am ery ki  zaczy ty wali  się  kolorowy m i  zeszy cikam i,

które  nazy wali  kom iksam i.  Niem ieckie  dzieci  nauczy li  długiego  określenia  chewing  gum

[15]

i krótkiego słowa fuck

[16]

.  Te  m łode  lwy   by ły   wręcz  oczarowane  cenam i  w  podbity m   kraj u  –

j eszcze  bardziej   niż  tam tej szy m i  blondy nkam i.  „Dla  kogoś,  kto  m a  dolary,  ceny   są  niezwy kle
niskie. Za karton papierosów Cam el m ogę kupić całe Niem cy. Już wszedłem  w ten biznes” – pisali
w listach do dom u Tom , Sam  i Jim .

We  Frankfurcie,  tak  j ak  w  cały ch  Niem czech,  racj onowano  prąd  oraz  gaz  i  nie  m ożna  by ło

dostać ratuj ący ch ży cie lekarstw. W szpitalach brakowało łóżek i lekarzy, a w aptekach straszy ły
puste  półki.  Parkowe  ławki  i  huśtawki  dawno  zostały   porąbane  na  opał.  Zruj nowane  dom y   –
śm iertelnie  groźne  m iej sca,  nieustanny   przedm iot  troski  m atek  –  stały   się  ulubiony m i  placam i
zabaw.  Dzieci  nie  chodziły   do  szkoły.  Nawet  ocalone  od  bom b  budy nki  szkolne  by ły   nadal
zam knięte  –  podręczniki  do  niczego  się  nie  nadawały,  nie  uczy ły   niem ieckiej   m łodzieży
nakazany ch  przez  Am ery kanów  wolności,  tolerancj i  i  dem okracj i.  Przede  wszy stkim   brakowało
nauczy cielek  i  prawie  nie  by ło  nauczy cieli  nieum oczony ch  w  zbrodnie  hitlerowskiego  reżim u.

Teraz by li „obciążeni” i z tego względu nie m ieli prawa pracować w szkole

[17]

.

Zarówno  m ężczy zn,  j ak  i  kobiety   odkom enderowano  do  prac  przy   odgruzowy waniu.  Dzieci

o  brzuchach  wzdęty ch  z  głodu  grzebały   w  śm ietnikach  w  poszukiwaniu  resztek  j edzenia.
Większość  ty ch  rozbitków  w  krótkich  spodenkach  wy chowy wała  się  bez  oj ca  i  czuła
odpowiedzialność  za  m atkę  i  rodzeństwo.  By ły   one  m istrzam i  kradzieży   i  wy m iany,  nie
przej m owały   się  zakazam i  i  niebezpieczeństwem .  Wchodziły   na  ogrodzone  tereny   zam ieszkane
przez  Am ery kanów,  buszowały   po  ich  kuchniach  i  stołówkach,  a  potem   wracały   do  dom u
z  produktam i  ży wnościowy m i,  j akich  ich  m atki  nigdy   nie  widziały.  Śm iertelnie  przerażeni
uchodźcy   ze  wschodu  napły wali  do  m iasta,  co  j eszcze  zwiększało  kłopoty   z  kwaterunkiem
i  pogarszało  j uż  i  tak  fatalne  zaopatrzenie.  Choroby   szerzy ły   się  j ak  w  średniowieczu.  Nawet
eleganccy  ludzie m ieli wszy  i każdy  bał się nocnego ataku głodu.

background image

Mężowie, oj cowie i sy nowie, bracia i narzeczeni nie wracali z woj ny. Kom u się poszczęściło,

trafił  do  więzienia  na  zachodzie  i  został  przetransportowany   do  Am ery ki,  Anglii  lub  Francj i.
Większość  j eńców  woj enny ch  przetrzy m y wany ch  przez  państwa  zachodnie  głodowała  j ednak
w  wy krwawiony ch  Niem czech.  A  o  niem ieckich  j eńcach  w  rękach  sowieckich  nie  by ło  żadnej
wieści. Winą za tę niedolę obarczano dem okracj ę. „Nie przy niosła nam  nic poza liczeniem  kalorii
i  ograniczeniam i  w  dostawach  prądu”  –  diagnozowali  sy tuacj ę  zgorzkniali  i  zatwardziali  ludzie,
skarżąc  się  na  niesprawiedliwość,  j aka  spotkała  niem iecki  lud.  Pani  Schm and  wy powiadała  się
w im ieniu całego narodu, gdy  tłum aczy ła Annie: „Robiliśm y  ty lko to, co nam  rozkazano. A teraz
m usim y   wziąć  na  siebie  całą  winę”.  Mówiła  to  j eszcze  5  września  1945  roku.  Rozm awiały
w kory tarzu. Żona by łego stróża m iała na sobie żółto-czarną podom kę, a na głowie szarą chustkę.
W prawej  ręce trzy m ała lekką walizkę, w kieszeni – buteleczkę waleriany, z którą nie rozstawała
się  od  m om entu  wkroczenia  Am ery kanów.  Wilibald  i  Gudrun  Schm andowie  właśnie  się
przeprowadzali.

Gdy   nastał  pokój ,  początkowo  nie  doznali  żadnego  uszczerbku  i  by li  przekonani,  że  ich

ewidentna  przeszłość  nie  będzie  niosła  za  sobą  żadny ch  konsekwencj i.  Ostatniego  dnia  sierpnia
dostali j ednak nakaz opuszczenia m ieszkania, „niezwłocznie, naj później  w ciągu pięciu dni”. Przy
ty m   Urząd  Kwaterunkowy   nakazał,  by   „kuchenka,  wszy stkie  przenośne  grzej niki,  grzej nik
łazienkowy,  um y walka  i  wanna  pozostały   na  m iej scu”.  Małżeństwo,  które  tak  długo  rządziło
w  kam ienicy,  dostało  naj m niej szy   z  pokoików  na  m ansardzie.  Do  końca  woj ny   by ło  to  m iej sce
przechowy wania  wędlin,  m ąki  i  ry żu,  a  także  ubrań,  prania  i  urządzeń  gospodarczy ch  –
wszy stkich zdoby czy, które przez lata Wilibald Schm and grom adził na licy tacj ach poży dowskiego
m ienia.  „Kupiłem   to  legalnie”  –  wy j aśniał  chętnie  po  zakończeniu  woj ny   w  gronie  m y ślący ch
podobnie  j ak  on,  gdy   piętnowano  niesprawiedliwość,  j aka  dotknęła  ty ch  pełny ch  poczucia
obowiązku  m ężczy zn.  Jednak  nawet  wśród  zaufany ch  osób  nie  wspom inał  o  srebrny ch
świecznikach  i  dwóch  obrazach  olej ny ch,  które  znalazły   się  w  j ego  posiadaniu  zaraz  po  nocy
kry ształowej  w listopadzie 1938 roku.

Czteropokoj owe  m ieszkanie  po  Schm andach,  położone  na  parterze  –  którego  lokatorom

przy sługiwało  prawo  do  uży tkowania  ogrodu  –  zaj m owała  wcześniej   ży dowska  rodzina
Wolfsohnów, która została zm uszona do wy j azdu w ciągu j ednej  nocy  j uż w czerwcu 1939 roku.
Teraz zam ieszkała tam  pięcioosobowa rodzina Dietzów. Dzięki wielokrotnem u, upartem u składaniu
podań  Hansowi  wreszcie  się  udało  przekonać  odpowiedni  urząd  o  swoim   nieskazitelny m
postępowaniu  za  czasów  nazistowskich.  Zdecy dował  j ego  poby t  w  Dachau  oraz  „wiary godnie
przedstawiony  i potwierdzony  przez wy m ienione osoby  akt ratowania ży dowskiego dziecka przy
zagrożeniu własnego ży cia”. Mieszkanie by ło przestronne, a w ogródku rosły  cebule i szczy piorek,
osobiście  zasadzone  przez  panią  Schm and.  Ale  to  przede  wszy stkim   m y śl,  że  los  wreszcie
zrekom pensował  im   lata  cierpienia  i  ży cia  w  strachu,  sprawiła,  że  Hans  i  Anna  poczuli  się  tak
szczęśliwi  j ak  j eszcze  nigdy.  W  obliczu  tego,  co  przeży li  i  widzieli,  walka  z  codzienny m i
trudnościam i wy dała  im  się  teraz łatwa.  By li nastawieni  opty m isty cznie, radośni.  Czasam i,  gdy
udawało im  się zapom nieć, j ak straszną drogą m usieli pój ść Johann Isidor i reszta, czuli się znowu
m łodzi.

Sophie i Erwin, którzy  w schronie piwniczny m  nauczy li się, co to znaczy  by ć dzieckiem  woj ny,

i którzy  w stary m  m ieszkaniu m usieli dzielić łóżko, by li wniebowzięci. Cały m i dniam i ganiali się

background image

po czterech wielkich pokoj ach, aż podłoga skrzy piała. Z radosny m  krzy kiem  wskakiwali do wanny,
która  ze  względu  na  brak  opału  nie  m ogła  by ć  na  razie  uży wana.  Bawili  się  w  ganianego  wokół
wielkiego czarnego pieca w pokoj u dzienny m  i uważnie zdzierali po kawałku tapetę w fiołki, którą
Schm andowie położy li j eszcze w ostatnim  roku woj ny.

– Tu na ścianie rosną cudowne kwiaty  – m ówiła Sophie. – One m ogą wszy stko. Nawet upiec

chleb.

– Widzim y, że nie m ożna zdawać się na diabła – odparł j ej  oj ciec.

– Czy  diabeł to coś dobrego, tatusiu?

– Coś bardzo dobrego, panienko. Jeśli ty lko zaj m uj e się inny m i.

Wielka  biała  plam a  na  ścianie  w  pokoj u  dzienny m   także  j ą  fascy nowała.  Nad  sofą  państwa

Schm andów,  nakry tą  własnoręcznie  wy szy dełkowany m   pokrowcem ,  wisiał  dawniej   portret
Hitlera,  wspaniały   egzem plarz,  nam alowany   w  olej u  i  oprawiony   w  ram ę  z  drewna
orzechowego.  Zaraz  po  wkroczeniu  Am ery kanów  pan  dom u  wpadł  w  panikę  i  pod  osłoną
bezksięży cowej   nocy   pochował  ten  hołd  dla  Führera  pod  niem ieckim   dębem   na  niem ieckim
trawniku.

–  Skąd  ta  okropna  plam a  na  ścianie?  –  spy tał  Hans,  gdy   Schm and  przekazy wał  m u  klucze  do

m ieszkania. Dawny  stróż czuł się niepewnie, co nowy m  m ieszkańcom  przy niosło ulgę.

–  Musiałem   tam   coś  poprawić  –  wy m am rotał  zdetronizowany   władca  dom u  przy   Thüringer

Strasse 11.

–  A  j a,  idiota,  przez  te  wszy stkie  lata  nie  dostrzegłem ,  że  j est  pan  po  prostu  naprawiaczem

świata.

Fanny  również cieszy ła się z przeprowadzki. Jeśli chodziło o usunięcie śladów Schm andów, nie

bała  się  żadnej   pracy   ani  nie  szczędziła  wy siłków.  Wraz  z  Anną  m y ły   okna,  szorowały   podłogę
i waliły  trzepaczką w m eble tak, że aż kurz wy pełniał cały  pokój . Wtedy  wy dawała się spokoj na
i  zadowolona,  czasam i  nawet  okazy wała  beztroskę  i  rozbawienie.  Gdy   prasowała  poszewki  na
poduszki,  uczy ła  Sophie  piosenki,  którą  zaskoczona  i  poruszona  Anna  rozpoznała  j ako  dziwaczną
balladę  kuchenną,  śpiewaną  przez  Josephę  przy   obieraniu  fasolki  lub  ziem niaków.  Czy   nowe
otoczenie przy pom niało Fanny  czasy  dzieciństwa? Czy  wielkie, j asne pom ieszczenia wy ciągnęły
z m gły  dawne obrazy ? Anna nie m ogła się zdecy dować, czy  powinna sobie tego w ogóle ży czy ć.
Jak  dziecko,  które  przeszło  ty le  co  Fanny,  m oże  wrócić  do  czasów  radości  i  się  przy   ty m   nie
załam ać?

Już  następnego  dnia  Fanny   spy tała  o  dom   w  alei  Rothschildów  9.  Wy m ówiła  adres  z  taką

oczy wistością, j akby  nadal tam  m ieszkała. Chciała wiedzieć, czy  się tam  urodziła, czy  w j adalni
stał wielki stół, a w ogrodzie przed dom em  rósł bez. A żółte róże? Py tała o Clarę, której  nigdy  nie
wspom inała,  wreszcie  o  Claudette.  Anna  by ła  zaskoczona,  że  Fanny   pam iętała  nawet  im ię
m ałego foksteriera swoj ej  kuzy nki.

– Snipper by ł zabawny  – powiedziała dziewczy na – zawsze się z niego śm ialiśm y. Bardzo się

z niego śm ialiśm y. Tańcz, Snipper!

Anna  także  się  śm iała.  By ła  pewna,  że  Fanny   dobrze  robi  wracanie  do  tego,  co  tak  długo

pozostawało  stłum ione.  Ale  po  południu,  gdy   Fanny   wy kładała  regały   w  spiżarni  papierem   ze
starego m ieszkania, Anna usły szała nagle j ej  przerażony  krzy k: „Nieprawda, nie m oże by ć!”. Za

background image

chwilę  dziewczy na  wy szła  ze  spiżarni.  By ła  blada,  chwiała  się  na  nogach  i  przy ciskała  do  ust
chusteczkę. Szy bko pobiegła do toalety.

Anna  stała  j ak  wry ta  za  zasłonką,  którą  właśnie  obcinała.  Liczy ła  każdy   wy pełniony

cierpieniem  szloch, j aki dochodził z toalety. Sły szała bicie własnego serca, czuła się zawsty dzona
j ak dziecko, które przy łapano na podsłuchiwaniu pod drzwiam i.

– Nie – poprosiła tak cicho, że nie sły szała własnego głosu – j eszcze nie dziś.

 
Fanny  wróciła do pokoj u dziennego z zupełnie przem oczoną chusteczką w dłoni. Anna podeszła do
niej ,  wy ciągnęła  ram iona.  Chciała  przy tulić  to  dziecko,  swoj ą  córkę,  i  powiedzieć,  że  ona  także
straciła oj ca i rozum iała j ej  ból. Nie m ogła j ednak wy krztusić ani słowa.

– Dobrze się czuj esz? – zdołała j edy nie spy tać, choć by ło to py tanie naj głupsze z m ożliwy ch.

– Tak – odparła Fanny. – Ty lko zachciało m i się płakać, sam a nie wiem  dlaczego.

Zanim   zam ordowano  j ej   dzieciństwo,  Fanny   by ła  pełna  tem peram entu,  rezolutna  i  na

wszy stko m iała gotową odpowiedź. Teraz, j ako czternastolatka, by ła zam knięta w sobie, m ilcząca
i  nieśm iała.  Gdy   zagady wał  j ą  ktoś  obcy,  wzdry gała  się.  Naj m niej sze  odstępstwo  od  tego,  do
czego by ła przy zwy czaj ona, sprawiało, że traciła pewność siebie. Zgubiona spinka do włosów lub
złam ana  skuwka  przy prawiały   j ą  o  poczucie  winy.  Dziecięcą  radość  zachowała  ty lko
w  kontaktach  z  Sophie  i  Erwinem .  Anna  i  Hans  czuli,  że  Fanny   bardzo  cierpi,  za  m ało  j ednak
wiedzieli  o  niem iłosiernej   stronie  pam ięci,  by   j ej   j akoś  pom óc.  Ta  bezradność  ich  dręczy ła.
Oboj e  przy znawali,  że  z  troj ga  dzieci  to  właśnie  naj starsza  dziewczy nka  wy m aga  naj więcej
troski, a m im o to nie potrafili j ej  zapewnić tego, czego naj bardziej  potrzebowała. Chcieliby, żeby
Fanny  by ła tak niesforna i opry skliwa j ak inne dziewczęta w j ej  wieku.

–  Żeby   by ła  j edną  z  ty ch  nieznośny ch  panienek,  które  ciągle  tupią  nogam i  i  doprowadzaj ą

rodziców do szału, ale który m  m ożna przy naj m niej  codziennie porządnie przy łoży ć – wy obrażał
sobie Hans. – Wiem , o czy m  m ówię. Miałem  trzy  siostry. I to j eszcze j akie.

–  Ja  też  –  dorzuciła  Anna.  –  Serce  m i  się  kraj e,  gdy   sobie  przy pom nę,  co  m atka  Fanny

wy prawiała,  by   skruszy ć  m ury   i  narzucić  swoj ą  wolę.  Jak  j a  zazdrościłam   Vicky   tej   odwagi
i bezczelności. I oczy wiście zastanawiam  się teraz, czy  zrobiłam  coś nie tak z naszą Fanny.

– Uratowałaś j ej  ży cie – przerwał j ej  m ąż. – Miałaś ty le odwagi i m iłości bliźniego. Za cały

naród.  Daj   się  teraz  wy kazać  ty m ,  którzy   pędzili  ludzi  j ak  by dło  na  śm ierć.  I  którzy   nadal
pozwalaj ą na to, żeby  dziecko wołało rodziców i nie otrzy m y wało odpowiedzi.

Fanny  nie m ówiła nigdy  o oj cu, m atce i bracie. Nie py tała także o dziadków. O Erwinie, Clarze

i  Claudette  w  Palesty nie  wspom inała  rzadko,  raz  napom knęła  o  Alice  w  Afry ce  Południowej .
Chciała wiedzieć, czy  naj m łodsza córka Sternbergów by ła ładna i czy  dobrze się uczy ła.

– Czy  by ła wy bredna? Miała dużo koleżanek?

– Chcesz zobaczy ć j ej  zdj ęcie? – spy tała Anna. – Uratowałam  wszy stkie nasze album y. Mam y

wspaniałe zdj ęcia. Zwłaszcza te, na który ch j est Alice. Wuj ek Erwin by ł świetny m  fotografem .

– Może kiedy  indziej  – odpowiedziała Fanny. – Teraz m uszę iść do piekarni.

Wy dawało się również, że nie interesuj e j ej  własna przy szłość. Córka radcy  prawnego, doktora

Friedricha  Feuereisena,  który   raczej   nie  przetrwał  okupacj i  Holandii,  gdy ż  pół  roku  po

background image

zakończeniu woj ny  nadal nie dotarło do Dietzów żadne zapy tanie o losy  j ego rodziny, nie patrzy ła
przed siebie. Ty lko raz Anna zebrała się na odwagę i poruszy ła ten tem at.

–  Gdy   w  końcu  otworzą  szkoły,  m usim y   cię  j ak  naj szy bciej   zapisać  –  powiedziała.  –

My śleliśm y   o  szkole  im ienia  Herdera  w  alei  Wittelsbachów.  Wiem ,  że  straciłaś  parę  lat,  ale
j estem  pewna, że dasz sobie radę. Masz głowę do nauki. Nie to co j a. Ja zawsze potrzebowałam
dwa razy  więcej  czasu, żeby  coś zrozum ieć.

 
Fanny  by ła przerażona. Wy prostowała się na krześle i patrzy ła w podłogę.

–  Nie  m ogę  chodzić  do  szkoły   z  niem ieckim i  dziećm i  –  powiedziała  wreszcie.  Pot  oblał  j ej

czoło. Wstała, podeszła do okna, ale naty chm iast się odwróciła. – Co powiem , gdy  spy taj ą, gdzie
by łam  ty le czasu? Dlaczego w ogóle ży j ę? Będą na pewno chcieli wiedzieć. Obcy  ludzie zawsze
chcą wszy stko wiedzieć. Wszy stko.

–  Ale  tak  m usi  by ć,  Fanny.  Pom ożem y   ci,  dobrze  o  ty m   wiesz.  Porozm awiam y

z nauczy cielam i. Hans m ówi, że tobie nikt nie odważy  się nie pom óc.

– Nie chcę żadnej  pom ocy. Nie chcę iść do szkoły.

–  Nie  m a  co  płakać,  dziecko.  Chodź  tutaj ,  usiądź  przy   m nie.  Nie  będziem y   cię  do  niczego

zm uszać, na pewno. Ty lko co będziesz wtedy  robić cały m i dniam i?

–  To  co  zawsze.  Pom agać  ci,  opiekować  się  Sophie  i  Erwinem .  Nauczę  się  robić  na  drutach,

gdy  ty lko znowu będziem y  m ieć wełnę. I będę czy tać. Ile ty lko się da.

– Ty lko że tak niczego się nie nauczy sz. To znaczy  nie nauczy sz się właściwy ch rzeczy, niczego,

co przy stoi tobie i twoj ej  rodzinie.

– Nauczy łam  się j uż, czego trzeba – rzuciła Fanny. – Wy starczy  m i tej  nauki do końca ży cia.

Czteroletnia  Sophie  zdoby wała  j uż  budzące  zaufanie  doświadczenia  ży ciowe.  By ła  wesoła

i  pełna  fantazj i,  nie  troszczy ła  się  o  m łodszego  brata  ani  m u  nie  zazdrościła,  zawsze  by ła
zadowolona i nie wy m agała więcej  niż inne dzieci w m iej scach pozbawiony ch dóbr. Jej  rodzice
uważali j ą za codzienny  dowód na to, że dla rodziny  Dietzów wreszcie zaświeciło słońce.

–  Ilekroć  patrzę  przez  okno  –  śm iał  się  Hans  pierwszej   październikowej   niedzieli  –  sły szę

radosny  głosik naszego skowronka. Czy m  sobie zasłuży liśm y  na tak szczęśliwe i wesołe dziecko?

Jego  córka  śpiewała  właśnie  starą  piosenkę:  „U  Jakuba  nie  m a  chleba.  Jednak  j em u  nie

potrzeba. Jakub j utro, Jakub dziś. Jakub to kudłaty  m iś”. Kudłatem u m isiowi niczego nie brakowało
do szczęścia. Nosił starannie wy prasowaną zieloną kurteczkę, pod nią białą koszulę z wy łożony m
szerokim  kołnierzem  – by ł w zasadzie ubrany  lepiej  niż większość niem ieckich m ężczy zn, który ch
garnitury, m ary narki i koszule pochodziły  z lat tłusty ch, podczas gdy  ich ciała należały  j uż do lat
chudy ch. Widać by ło po nich nie ty lko czasy  głodu, ale też zwątpienie i zranioną dum ę. Miś m iał
pod  ty m   względem   lepiej   –  j ego  figura  nie  zm ieniała  się  ani  w  latach  chudy ch,  ani  tłusty ch.
Wprawdzie spędził wiele nocy  w schronie piwniczny m , ale wy szedł stam tąd j edy nie bez lewego
buta i szklanego oka, które zresztą z czasem  odzy skał.

Naj bliższy   powiernik  Sophie  siedział  na  ziem i  z  rozpostarty m i  łapkam i,  gotowy   z  całej   swej

m isiowej   siły   bić  brawo  zapalonej   arty stce,  która  okraszała  swój   wy stęp  wokalny   tańcem
i recy tacj am i z książeczki z baj kam i. Mała diwa nosiła grube blond warkocze splecione w koronę

background image

i podtrzy m y wane szeroką j edwabną wstążką w kolorze czerwony m , która pam iętała j eszcze złote
czasy   bom bonierek  i  dżentelm enów.  Chociaż  by ło  j uż  za  zim no,  by   chodzić  z  goły m i  nogam i,
panienka  Sophie  nie  m iała  na  sobie  pończoszek.  By ła  właścicielką  zaledwie  dwóch  par,  które
trzeba by ło oszczędzać na zim ę. Wszy scy  m ówili, że pierwsza zim a pokoj u będzie nawet gorsza
od tej  z 1944 roku.

Co wieczór Sophie chciała słuchać baśni o słodkiej  zupie

[18]

, której  by ło ty le, że nawet dzieci

żebraków  nie  m usiały   j uż  cierpieć  niedoli.  Ale  to  nie  baj ki  o  krainach  m lekiem   i  m iodem
pły nący ch  by ły   dla  niej   naj większy m   szczęściem ,  lecz  sy cące  spotkania  z  żołnierzam i
am ery kańskim i. Młodzi zwy cięzcy, nazy wani przez ludność „Am ery kańcam i”, przy sięgali, że nie
wy baczą  swoj em u  niedawnem u  wrogowi  i  że  będą  nieustannie  radować  się  niem ieckim
cierpieniem .  Nie  doty czy ło  to  j ednak  dzieci.  Ilekroć  spoty kali  na  swoj ej   drodze  gładko
przy lizany ch chłopców w spodenkach lub dziewczy nki z włosam i upięty m i w trady cy j ną koronę,
obrzucali  ten  nary bek  pokonanego  wroga  gum ą  do  żucia,  batonikam i  czekoladowy m i,  ciastkam i
i gruby m i kanapkam i z serem  lub szy nką.

Po  raz  pierwszy   w  ży ciu  Sophie  Dietz  spróbowała  banana.  Brała  wszy stko  j ak  leci.  Gdy

poj awiły   się  pom arańcze  i  popularne  cukierki  z  dziurką  w  środku,  stała  w  pierwszy m   rzędzie.
W  swoj ej   czerwonej   spódniczce  i  czarnej   kam izelce  wy glądała  j ak  Czerwony   Kapturek  –
ubranko to uszy ła j ej  w ostatnich dniach Trzeciej  Rzeszy  nieustraszona m atka z flagi ze swasty ką,
którą  w  spiżarni  schowali  kiedy ś  Schm andowie.  Pewnego  razu  Sophie  dostała  nawet  słoik  m asła
orzechowego. Ponieważ nie m ogła go otworzy ć, przy niosła zdoby cz do dom u, ale j ej  m atce także
się nie udało dostać do środka.

– O Boże, to by łaby  wspaniała pasta do podłogi – żałowała Anna.

Sophie  m iała  trzy   m arzenia,  które  dotąd  się  nie  spełniły.  Prosiła  Boga,  żeby   oj ciec  odzy skał

nogę i żeby  j ej  brat zam ienił się w sarnę.

–  Erwin  za  dużo  płacze  i  ciągle  chce  j eść  z  m oj ego  talerza  –  skarży ła  się.  A  na  Boże

Narodzenie  chciała  wy j ść  za  m ąż.  –  W  biały m   czołgu  –  wy obrażała  sobie  ten  dzień  nad  zupą
z  chleba  i  pęczaku.  Jej   wy branek  m iał  by ć  czarnoskóry   i  zaopatry wać  wszy stkich  w  te  słodkie
pączki,  które  Am ery kanie  nazy wali  donutam i.  –  Czarni  –  wy j aśniała  Sophie  zdziwiony m
rodzicom  – daj ą dzieciom  znacznie więcej  czekolady  i cookiesów niż biali.

Słowa cookie,  oznaczaj ącego  ciastko,  uważna  dziewczy nka  nauczy ła  się  j uż  dwa  ty godnie  po

wkroczeniu  Am ery kanów  do  Frankfurtu.  Podczas  gdy   Wehrm acht  nadal  j eszcze  nawoły wał  do
okazy wania niem ieckiej  dum y  i składania ofiar na froncie wewnętrzny m , m ała Sophie ćwiczy ła
j uż swoj e spoj rzenie na am ery kańskich żołnierzach, którzy  pod ty m  wpły wem  ciągle zapom inali,
że ich zadaniem  nie j est odgry wanie Świętego Mikołaj a w kraj u wroga. Mieli rozkaz, by  nauczy ć
naród niem iecki dem okracj i.

–  Gdy by   Hitler  o  ty m   wiedział  –  westchnął  Hans,  gdy   j ego  córka  wróciła  do  dom u  z  paczką

popcornu. – Po kim  ona m a tę bezczelność? Na pewno nie po m nie.

– Ani po m nie – dodała Anna. – Erwin zawsze powtarzał: „nasza Anna otwiera buzię ty lko po

to, by  włoży ć do niej  cukierka”.

– Niech go ty lko dorwę, dostanie za swoj e.

– Chciałaby m , żeby ś m ógł m u osobiście nawty kać.

background image

– Ja też – westchnął Hans. – Oddałby m  ostatnią koszulę, żeby  znowu zobaczy ć j ego i Clarę.

– Znowu zapom niałeś o Claudette. Założę się, że ona nie zapom niała o nikim  z nas. Odj eżdżała

z tak ciężkim  sercem . Nigdy  nie zapom nę wy razu j ej  twarzy  tam tego okropnego dnia. Boże drogi,
Sophie znów gdzieś pobiegła. To dziecko ży j e po prostu na ulicy.

–  Dziękuj m y   niebu,  że  znowu  m oże  tak  biegać.  Bez  strachu  przed  bom bam i  i  naszy m i

rodakam i.

Sophie  i  j ej   przy j aciółka  Lena  Litkowski  właśnie  kończy ły   robić  ławkę.  Dziewczy nki  poznały

się  dopiero  pół  roku  tem u.  Matka  Leny   zm arła  z  głodu  w  trakcie  ucieczki  z  Wrocławia,  a  j ej
oj ciec zginął w Rosj i. Od sierpnia sierotka m ieszkała z dziadkiem  w dom u przy  Thüringer Strasse
11 – zostali przy m usowo dokwaterowani do m ieszkania na trzecim  piętrze, gdzie główni naj em cy
(pięćdziesięcioletni  pracownik  gazowni  z  żoną,  bratem   i  teściową)  szy kanowali  przy by ły ch  j ak
podczas  woj ny   robiono  to  z  „napły wowy m i  robotnikam i”.  Pozostali  m ieszkańcy   także  traktowali
uchodźców  tak,  j akby   to  m ieszkańcy   Śląska  i  Prus  Wschodnich  by li  winni  niem ieckiej   porażki.
Sophie by ła j edy ny m  dzieckiem , którem u nie zabraniano bawić się z Leną.

–  Swój   zawsze  znaj dzie  swego  –  skwitowała  to  pani  Schm and  w  rozm owie  z  m ężem .  –  Ten

niby  porządny  pan Dietz by ł przecież zawsze kom unistą. Boże drogi, na cośm y  pozwolili!

Ty lko Litkowscy  by li w ty m  dom u katolikam i. Nowi sąsiedzi wy m y ślali więc im  od Cy ganów

ze  wschodu,  Polaczków  i  zakłam anej   hołoty.  W  obecności  wnuczki  m ówiono  do  dziadka:  „Nie
m aj ą czy m  posm arować chleba, a wy j adaj ą nam  ostatnie okruszki”.

Doktor  Hans  Litkowski,  em ery towany   siedem dziesięcioletni  nauczy ciel  gim nazj alny,  cierpiał

z  powodu  śm ierci  swoj ej   córki,  wieloty godniowej   ucieczki,  głodu  i  sm ętnego  przy j ęcia  we
Frankfurcie, ale się nie poddawał i chronił wnuczkę przed sąsiadam i. Mała Lena za dużo j ednak
przeży ła  i  sły szała,  by   zaufać  ludziom .  Ośm ielała  się  ty lko  w  zabawie  z  Sophie.  Nowa
przy j aciółka,  o  rok  m łodsza,  lecz  większa,  silniej sza  i  nieustraszona,  wy znaczała  zabawy
i  narzucała  rozkład  dnia.  To  właśnie  Sophie  wpadło  do  głowy,  żeby   ze  zbom bardowanego
sąsiedniego  dom u  przy ciągnąć  na  ich  podwórko  kawałki  gruzu  i  położy ć  na  nich  zwęglone  deski
przy niesione  z  ruin  w  alei  Wittelsbachów.  Na  tej   nowej   ławce  dziewczy nki  om awiały   swoj e
zadania na poniedziałek.

 
– Pozry wam y  kwiaty  – zaproponowała opty m istka Sophie.

– No nie wiem  – wy raziła wątpliwość Lena.

Obie wiedziały, że sprzedaż kwiatów przez dzieci w ogóle się nie opłaca, ale zaj m owały  się nią

w  każdy   poniedziałek.  Jeszcze  w  październiku  rosły   w  ruinach  piękne  żółte  kwiaty,  bły szczące
m ocno  w  j esienny m   słońcu  i  pachnące  pokoj em .  Swój   zbiór  dziewczy nki  przewiązy wały
źdźbłem   trawy,  robiąc  niewielkie  bukiety,  i  niosły   do  piekarni,  rzeźnika  lub  sklepu  kolonialnego.
Chociaż  ciągle  im   odm awiano,  nie  traciły   nadziei,  że  dostaną  wreszcie  bułeczkę  albo  plaster
szy nki. Jesienią 1945 roku błagalne spoj rzenie dzieci robiło j ednak wrażenie ty lko na zwy cięzcach.
Żaden niem iecki piekarz nie dawał bułeczki za żółty  kwiatek.

Więcej  szczęścia w handlu m iał za to oj ciec Sophie. Wprawdzie nie pracował, gdy ż w kraj u,

w który m  nie drukowano prakty cznie gazet, nie wspom inaj ąc j uż o książkach, nie by ło zaj ęcia dla
drukarza.  Jednak,  j ak  to  sam   często  powtarzał,  rozkładaj ąc  wieczoram i  swoj ą  zdoby cz  na

background image

kuchenny m  stole, nie narzekał na swój  los.

–  To  naprawdę  naj lepszy   m om ent,  żeby   by ć  bezrobotny m   –  tłum aczy ł  żonie,  gdy   ty lko

zaczy nała  m ówić,  że  m artwi  się  o  ich  przy szłość.  –  Za  to,  co  by m   przy niósł  do  dom u  j ako
drukarz, m ogliby śm y  kupić m oże j akiś kilogram  m asła, ale zabrakłoby  j uż na porządny  sznur, na
który m  m ogliby śm y  się powiesić. W naszej  oj czy źnie znów panuj e handel wy m ienny. I czarny
ry nek.

W  handlu  wy m ienny m   osiągnął  Hans  m istrzostwo.  Nie  przepuścił  żadnej   okazj i  korzy stnego

kupna ży wności, węgla, drewna, ubrań czy  stary ch hełm ów żołnierskich. Te ostatnie j ego dawny
kolega  przerabiał  na  garnki,  sita  i  sztućce.  Szy bko  się  rozchodziły.  Nie  wahał  się  przed  żadną
transakcj ą ani pom y słem . Noży ce do drobiu i rdzewiej ącą m aszy nkę do m ięsa, które pochodziły
z  kuchni  j ego  od  trzech  lat  nieży j ącej   m atki,  wy m ienił  na  kawałek  szarego  m y dła,  dziesięć
kam y ków do zapalniczki i garnuszek sm alcu. Za starą koły skę Erwina dostał ćwierć funta herbaty
oraz kule o odpowiedniej  dla siebie wy sokości. Za pochodzącą j eszcze z alei Rothschildów piękną
paterę  przy niósł  do  dom u  dwie  szpule  nici,  cztery   igły   do  cerowania  i  czerwoną  wełnę,
wy starczaj ącą akurat na dwa sweterki dla dzieci i dwie pary  pończoch.

–  Po  co  nam   patera,  skoro  nie  pieczem y   j uż  tortów  –  stwierdziła  Anna.  Rozstała  się  także

z  duży m i  kwadratowy m i  guzikam i  z  m asy   perłowej ,  ukochany m   wspom nieniem   z  pasm anterii
j ej  oj ca na Hassengasse.

Cztery  godziny  później  j ej  m ąż wrócił z błękitny m  m ateriałem  na ubrania.

– Jakość przedwoj enna – cieszy ł się. – Kobieta, która m i go sprzedała, chciała nawet pokazać

na dowód rachunek z dom u towarowego Wronkera.

– Na litość boską, co j ej  na to powiedziałeś?

– Że nie trzeba. I rozej rzałem  się dookoła ze złością. „Wronker to by ł ży dowski dom  towarowy

–  powiedziałem   do  niej   –  a  porządni  Niem cy   nie  m ogli  kupować  u  Ży dów”.  Szkoda,  że  nie
widziałaś j ej  m iny ! Na coś takiego czekałem  całe lata!

Ze względu na brak nogi rower nie by ł m u j uż potrzebny, więc Hans sprzedawał go partiam i.

Opony  i pom pkę wy m ienił na centnar bry kietów, łańcuch – na funt sm alcu. Za kierownicę dostał
zim owy   płaszcz  dla  Anny   –  niedawno  przerobiony,  który   przedłuży ła  potem   resztkam i  zielonej
zasłonki. Za rowerowe siodełko m ieli obiecanego królika na święta.

–  By ć  m oże  także  trochę  m ąki  na  ciasto  drożdżowe,  j akie  Josepha  piekła  zawsze  na  święta  –

rozm arzy ła się Anna. – Dodam y  do niego trochę rodzy nek i arom atu cy try nowego.

 
–  Do  tego  doszło,  że  żona  bohatera  woj ennego  m usi  ugry źć  się  w  j ęzy k,  gdy   wspom ina
o arom acie cy try nowy m . A j ego dzieci nie wiedzą, co to są rodzy nki.

Naj większy   sukces  w  swoj ej   działalności  Hans  odniósł,  gdy   nie  m usiał  niczego  oddawać.

Utrzy m y wał kontakt z j edny m  kolegą z drukarni, który  m iał z kolei kontakty  z nowy m  intendentem
teatralny m ,  Tonim   Im pekovenem .  Dzięki  tem u,  m im o  wielkiej   konkurencj i  –  bo  m ieszkańcy
m iasta by li żądni kultury  tak sam o j ak chleba – udało się Hansowi zdoby ć j eden bilet wstępu na
przedstawienie  3  listopada.  By ł  to  dzień,  w  który m   m iej skie  sceny   Frankfurtu  przeniosły   się  do
pom ieszczeń  giełdowy ch  –  do  tej   pory   m ieściły   się  w  sali  nagraniowej   lokalnego  radia.  Nawet
ty tuł  przedstawienia  prem ierowego  na  ty m   otwarciu,  Frankfurt  będzie  żyć,  wy dał  się  Hansowi

background image

osobiście ważny m  przesłaniem .

– Dla naszej  Fanny  – powiedział, wy j m uj ąc bilet z kieszeni kurtki. – My ślałem , że nigdy  go nie

dostanę. Ludzie zupełnie oszaleli na punkcie teatru.

–  Zawsze  tak  by ło  –  skwitowała  Anna.  Przy pom niała  sobie,  j ak  Victoria,  m im o

niebezpieczeństwa,  j akie  groziło  j ej   j ako  Ży dówce,  po  ciem ku  przem y kała  na  świąteczne
przedstawienia w dzielnicy  Röm erberg.

– Musim y  ci ty lko dać kilo bry kietów, Fanny. Kolega m ówi, że to bardzo ważne.

Fanny   wpatry wała  się  w  bilet  leżący   na  stole.  Jak  zawsze,  gdy   czuła  się  zakłopotana,  ssała

górną wargę.

– Czy  będzie tam  dużo ludzi? – spy tała wreszcie. – To znaczy, co się w takim  teatrze robi?

– Śm iej e się – powiedziała Anna. – Po prostu cieszy  się ty m , co się dziej e na scenie. A gdy  ci

się podoba, klaszczesz. Spy taj  Sophie, j ak to się robi.

 
Trudno j ej  by ło opisać teatr. Brakowało j ej  słów oraz wspom nień. By ł ty lko sm utek i przenikliwy
ból,  odbieraj ący   j ej   powietrze.  Bardzo  się  starała  opowiedzieć  Fanny   o  j ej   m atce,  o  m agii
otaczaj ącej  Vicky  i o ty m , j akie by ły  j ej  m arzenia o teatrze. Widziała j ednak nie swoj ą piękną,
kapry śną siostrę, ty lko kobietę trzy m aj ącą za rękę m ałego Sala, podążaj ącą razem  z nim  w stronę
Wielkiej  Hali Targowej .

Fanny  zauważy ła łzy, które poj awiły  się w oczach Anny.

– Chcę tam  iść – wy j ąkała. – Hans zadał sobie ty le trudu. Naj lepiej  będzie, j ak założę niebieską

spódnicę. I białą bluzkę. Nie szkodzi, że j est trochę za szeroka. W końcu nikt m nie nie zna.

–  Wy kluczone  –  zaperzy ł  się  Hans.  –  Moj a  córka  nie  pój dzie  w  za  szerokiej   bluzce  do  teatru.

Tam  chodzą bardzo eleganccy  ludzie.

Z niebieskiego m ateriału, który  dostała za swoj e perłowe guziki, Anna uszy ła j ej  dopasowaną

sukienkę z długim i rękawam i. Podobny  strój  nosiła kiedy ś Claudette na lekcj ach tańca. Materiału
wy starczy ło j eszcze na pasek, niewielkie m arszczenie przy  kołnierzu i m ankiety, a także na szeroką
wstążkę  do  włosów.  Ubrana  w  faluj ącą  sukienkę,  ozdobiona  niebieską  wstążką,  która  pięknie
odbij ała się od j ej  lekko czerwonawy ch włosów, z bły szczący m i policzkam i i zielony m i oczam i,
Fanny   zachwy ciła  całą  rodzinę.  Gdy   spoj rzała  w  lustro,  zobaczy ła  tam   m łodą  dziewczy nę
upoj oną tą niezapom nianą chwilą, w której  wiedziała wreszcie, co to m łodość i radość ży cia.

Hans,  Anna,  m ały   Erwin  w  wózeczku,  Sophie,  a  także  Lena  towarzy szy li  Fanny   kroczącej

w stronę giełdy  z paczką bry kietów. Przed salą wszy scy  się z nią pożegnali, j akby  j uż nigdy  nie
m ieli  j ej   zobaczy ć.  Fanny   by ła  po  raz  pierwszy   sam a  wśród  obcy ch,  ale  zachowała  spokój .
Naty chm iast  znalazła  człowieka,  który   odbierał  od  widzów  węgiel,  a  potem   swoj e  m iej sce.
Starsza  kobieta  z  lorgnon  zawieszony m   na  szy i  i  haftowany m   woreczkiem   przy   prawej   ręce
uśm iechnęła się do niej . Fanny  odwzaj em niła uśm iech i ostrożnie usiadła na swoim  krześle.

Ci  eleganccy   ludzie,  o  który ch  opowiadał  Hans,  siedzieli  w  nieogrzewanej   m im o

listopadowego  chłodu  sali  owinięci  w  grube  swetry,  szale  i  płaszcze.  Fanny   spoj rzała  na  kobietę
obok,  sędziwą  dam ę  o  biały ch  włosach,  w  czarny m   kostium ie.  Nie  dało  się  ukry ć,  że  został  on
przerobiony   z  m unduru  i  przefarbowany.  Donośny m   głosem   osoby   niedosły szącej   rozm awiała

background image

ona z sąsiadką Fanny  po lewej  stronie – także starą kobietą w wy tarty m  szary m  płaszczu, niską,
chorowitą  i  niezwy kle  bladą.  Jej   ży we  oczy   nie  pasowały   do  zapadniętej   twarzy.  Obie  panie
perorowały  nad głową Fanny  o wzdęciach i zupie z brukwi.

–  Stary   Ganeff  znowu  zabrał  cały   nasz  przy dział  m ięsa  –  skarży ła  się  dam a  w  czarny m

kostium ie.  Krzy czała  tak  głośno,  że  j akiś  m ężczy zna  w  rzędzie  przed  nim i  zasłonił  sobie  rękam i
uszy.

Niska,  blada  kobieta  dostrzegła  j ego  niezadowolenie,  z  trudem   wstała,  położy ła  rękę  na

ram ieniu Fanny.

– Zam ieniam y  się m iej scam i – rozkazała.

– Ależ m ój  oj ciec wy starał się dla m nie o ten bilet.

– Nic ci nie będzie, j eśli wy świadczy sz przy sługę starej  kobiecie. Matka cię tego nie nauczy ła?

– Tacy  teraz są – dodała kobieta w czarny m  kostium ie, gdy  Fanny  wstała, czerwona na twarzy.

– Trzeba im  ciągle rozkazy wać. Zanim  będą m ieli ty le lat, żeby  sam i wy dawać rozkazy.

– Proszę, nie gniewaj  się, m oj a droga. Dziewczy na nie m iała na pewno nic złego na m y śli. To

ty lko  nieporozum ienie,  j akby   to  powiedziała  nasza  pani  Sternberg.  Ciągle  to  powtarza.  Mim o  to
dobra  z  niej   kobieta.  Jakie  to  okrutne,  że  właśnie  j ej   nie  m ożna  wy bić  z  głowy   ty ch  pom y słów.
Straciła całą rodzinę w obozie, ale ciągle powtarza, że m a we Frankfurcie córkę.

W  ty m   m om encie  podniesiono  kurty nę.  Szczęśliwi  widzowie  klaskali  j ak  dzieci.  Śm iali  się,

krzy czeli  „Hura!”,  m achali  w  stronę  sceny,  skakali  na  swoich  siedzeniach  i  chóralnie  wołali:
„Frankfurt będzie ży ć”. Ty lko dziewczy na z niebieską wstążką na włosach i pam ięcią tak bezlitosną
j ak ludzie, którzy  cztery  lata tem u postanowili j ą wy gnać z rodzinnego m iasta, siedziała szty wno,
zachm urzona, na swoim  krześle. To, co działo się na scenie, docierało do niej  j ak przez kurty nę.
Słowa  eksplodowały   w  j ej   głowie.  Znowu  widziała  trzaskaj ący   pej cz  i  sły szała  niezapom niany
głos szatana. Chociaż ty m  razem  by ła pewna, że m u nie um knie, złoży ła ręce i błagała Boga, by
dał j ej  siłę i odwagę, by  m ogła zagadnąć obcy ch.

– Ty lko ten j eden raz – szeptała.

Podczas  przerwy   kobieta  w  czarny m   kostium ie  opowiadała,  że  w  Berlinie  chodziła  kiedy ś

często do teatru.

– Widziałam  Bergner

[19]

 w każdej  roli – powiedziała. – Nigdzie indziej  nie by ło to m ożliwe.

–  We  Wrocławiu  –  wpadła  j ej   w  słowo  towarzy szka  –  nasz  teatr  też  nie  m iał  się  czego

wsty dzić. Często przy j eżdżał do nas Gerhart Hauptm ann

[20]

. Mieliśm y  lożę.

 
Fanny   pocierała  ręce.  Wiedziała,  że  będzie  zgubiona,  j eśli  da  się  opanować  strachowi,  że  j ej
obowiązkiem  by ło nie rezy gnować z nadziei na cud. I tak Fanny  Feuereisen, która nie zapom niała
dnia swego ocalenia, szarpnęła kobietę w szary m  płaszczu za rękaw.

–  Przepraszam   –  spy tała  –  ale  czy   m ogłaby   m i  pani  podać  adres  pani  Sternberg?  My ślę,  że

ona m nie zna.

background image

5

C U D A   S I Ę   J E D N A K   Z D A R Z A J Ą

L i s t o p a d   1 9 4 5

Z  pierwszej   wizy ty   w  teatrze  Fanny   wróciła  z  liliowy m   napisem   na  lewy m   przedram ieniu.
Jąkaj ąc się, opowiedziała swoj ą historię. Ponieważ papieru brakowało tak sam o j ak chleba, rzeczy
ważne  zapisy wano  na  rękach  lub  udach.  Fanny   zwilży ła  więc  ołówek  poży czony   od  sąsiadki
w  szary m   płaszczu,  która  w  decy duj ący m   m om encie  okazała  się  tak  uczy nna,  i  zapisała  nim
adres: „Magerstrasse”.

Odchodziła od zm y słów, gdy  się dowiedziała, że we Frankfurcie nie m a takiej  ulicy.

 
–  Ani  wcześniej ,  j eszcze  za  Hitlera,  takiej   nie  by ło,  ani  teraz  na  pewno  nie  m a  –  wy j aśnił  j ej
Hans.

– Ale sły szałam  wy raźnie, co ta kobieta powiedziała. Tak głośno krzy czała, że aż zrobiło m i się

głupio.  Ludzie  patrzy li  w  naszą  stronę  ze  wściekłością.  Pom y ślałam   sobie,  że  zaraz  się  na  nas
rzucą.

– Masz babo placek! Powtarzam  zawsze, że gdy  ktoś krzy czy, to raczej  nie m a do powiedzenia

nic  wartościowego.  Popatrz  ty lko  na  naszego  by łego  Führera.  Nie  trzeba  od  razu  płakać,  Fanny.
Naprawdę. Jeszcze nie wszy stko stracone. Ostatecznie m ówi się też, że nie m a dy m u bez ognia.
Sprawdzim y,  m oże  ta  ulica  leży   w  dzielnicy   Höchst,  ale  od  razu  ci  m ówię:  cierpliwości.  Przy
dzisiej szej  kom unikacj i Höchst j est prakty cznie na końcu świata.

–  W  końcu  nazwisko  Sternberg  nie  wy stępuj e  tak  często  –  dorzuciła  Anna  –  a  to  właśnie  j e

usły szała  Fanny.  Nie  znałam   inny ch  Sternbergów  niż  m y.  I  nasi  krewni  z  Górnej   Hesj i,
oczy wiście.  Ale  żadna  ży dowska  klientka  naszej   pasm anterii  nie  nazy wała  się  Sternberg.  Widzę
teraz  wy raźnie  spis  osób.  Nasz  subiekt  m iał  bardzo  staranne  pism o.  Po  Steinberży nie  by ła
Sternheim owa. Friederike Sternheim . Za każdy m  razem  kupowała bordiurę i j edwabne wstążki.

– Jak ty  wszy stko dobrze pam iętasz. Musi ci to sprawiać ból.

– Sprawia.

– Cieszę się, że m oj a pam ięć m a dla m nie litość.

– Może i m oj a się kiedy ś opam ięta.

Anna  nie  wierzy ła  wprawdzie  w  szczęśliwe  przy padki  i  znaczące  om eny,  ale  nie  przestawała

background image

sobie wy obrażać, że przeży cia Fanny  z teatru i j ej  niety powa reakcj a by ć m oże m ogą by ć dla
nich j akim ś znakiem .

 
–  Gdy by m   chociaż  wiedziała,  w  który m   kierunku  patrzeć  –  m y ślała  w  ciem nej   sy pialni.  By ła
dziesiąta  wieczorem ,  właśnie  wy łączono  prąd,  a  ze  świecy   został  j uż  ty lko  ogarek.  –  Fanny
szy bciej  odgry złaby  sobie j ęzy k, niż zaczepiła obce osoby. Nie m ożem y  się zachowy wać, j akby
nic się nie stało.

–  Owszem ,  ale  nie  m ożem y   też  robić  sobie  j akichś  nadziei.  Jeśli  ta  kobieta  rzeczy wiście

powiedziała „Sternberg”, nie chodziło na pewno o m atkę Fanny. Victoria by  nas szukała.

–  Gdy by m   ty lko  wpadła  na  j akiś  pom y sł,  co  teraz  zrobić,  by łoby   m i  lepiej .  Czuj ę  się  taka

bezradna.

Jednak następnego ranka to właśnie Anna zwietrzy ła trop – decy duj ący  trop. Żeby  węgiel j ak

naj dłużej   się  żarzy ł,  zawij ała  bry kiety   w  wilgotną  gazetę,  którą  Hans  przy nosił  regularnie  ze
swoich  wy praw.  Teraz  włoży ła  do  piecy ka  bry kiet  obłożony   w  pierwszy,  j eszcze  sierpniowy
num er  „Frankfurter  Rundschau”,  w  który m   zam ieszczono  wiadom ość  o  wy borach
parlam entarny ch w Wielkiej  Bry tanii. „Attlee nowy m  prem ierem ” – dało się j eszcze odczy tać.

Słaba sm uga dy m u podnosiła się w stronę sufitu. W przy tłum iony m  świetle poranka wy glądała

j ak szeroki budy nek z kopułą. W pierwszej  chwili ten kształt wy dał się Annie znaj om y, ale kontury
szy bko się rozwiały. Nadal j ednak wpatry wała się w sufit. Przy j em nie j ej  by ło siedzieć tak przed
piecem ,  czuć  ciepło,  cieszy ć  się  niedzielny m   spokoj em   i  świadom ością,  że  m im o  niewielkich
zapasów ży wnościowy ch i inny ch ograniczeń rodzina by ła bezpieczna.

– Fanny  – powiedziała do siebie z zadowoleniem .

Zaraz  potem   wy m am rotała:  „Gagernstrasse”.  Oszołom iona  wrzuciła  do  żaru  drugi  bry kiet,

następnie  zam knęła  drzwiczki  pieca.  Zrobiła  to  trochę  za  m ocno,  więc  zaczęła  nasłuchiwać,  czy
żadne z dzieci się nie obudziło. Poczuła piekący  ból w głowie i karku.

– Nie – rozkazała sam a sobie i zaraz powiedziała sm utny m  głosem : – Nic się nie stało, zupełnie

nic.

A j ednak cienie j uż j ą dopadły. Długonogie postacie z żelazny m i ram ionam i, które wracały, by

j ą zabrać. Aby  im  uciec, złapała za m iech. By ł to drogi przedm iot z czerwonej  skóry, przeszy ty
złoconą nicią. Wy dało j ej  się ważne, by  przy pom nieć sobie, skąd go m a, ale pam ięć odm ówiła
współpracy.

Jej   czoło  płonęło.  Pom y ślała,  czy by   nie  zm ierzy ć  sobie  tem peratury.  Przy   ilu  stopniach

m ogłaby   wziąć  cenną  tabletkę  aspiry ny ?  Zostały   ty lko  trzy   pigułki  i  dopiero  za  j akieś  dwa
ty godnie by ć m oże uda się Hansowi zdoby ć nowe.

–  Obej dę  się  –  zdecy dowała.  I  wtedy,  j akby   nigdy   nie  zwątpiła  w  swoj e  wspom nienia,

wy powiedziała głośno i wy raźnie, a nawet trium fuj ąco: – Gagernstrasse 36.

Pod  ty m   adresem   stał  niegdy ś  ży dowski  szpital  –  do  roku  1933  znany   w  cały m   Frankfurcie

z  wy sokich  standardów  m edy czny ch  i  znakom itej   opieki.  Podczas  pierwszej   woj ny   światowej
szesnastoletnia  Clara  Sternberg  pielęgnowała  tam   ranny ch  żołnierzy   –  bez  wiedzy   rodziców.
Jeszcze lata później  dy skutowano o ty m  w dom u przy  alei Rothschildów 9. Johann Isidor spotkał
swoj ą córkę flirtuj ącą z pewny m  oficerem  z zabandażowaną głową. Piękna buntowniczka nawet

background image

wobec  oj cowskiego  gniewu  odm ówiła  opuszczenia  stanowiska  przy   łożu  bohatera.  Bez  skutku
Anna próbowała odsunąć obrazy  przeszłości. Zby t często odważna Clara ponownie odgry wała tę
scenę.  „Po  m aturze  idę  na  m edy cy nę”  –  powiedziała  swoim   skonsternowany m   rodzicom .
„I nigdy  nie wy j dę za m ąż. Nie róbcie sobie żadny ch nadziei”.

 
–  Przy naj m niej   z  ty m   ostatnim   ci  się  udało  –  lubił  przekom arzać  się  z  nią  Erwin,  gdy   znowu
przy woły wała tam te wy darzenia.

Anna otarła twarz fartuchem . Nie m ogła m y śleć o Erwinie, zaraz poj awiały  się łzy. Nigdy  nie

wiedziała, czy  to łzy  radości, czy  sm utku. Ty m  razem  cierpiała nie ty lko z powodu obrazów, lecz
także  dlatego,  że  sły szała  dźwięki  i  czuła  zapachy   tam ty ch  wspaniały ch  czasów.  Naj pierw
usły szała  delikatnie  śpiewny   głos  Erwina,  który   drwił  sobie  z  ich  oj ca.  Potem   poczuła  zapach
perfum  Clary, ziołowy, skom ponowany  przez nią sam ą. „Śm ierdzi j ak m oj a woda po goleniu” –
powiedział Erwin i zatkał sobie nos. Clara nazwała go ignorantem , a Anna poczuła się zakłopotana,
bo nie znała tego słowa.

Trzy letnia Fanny  w zielonej  falbaniastej  spódniczce zaczęła się śm iać. Oj ciec podrzucił j ą do

góry,  złapał,  warcząc  j ak  niedźwiedź,  potem   znowu  podrzucił  i  na  koniec  obsy pał  j ej   twarz
pocałunkam i.

– Jestem  ptakiem  – krzy czała z radości.

–  Nie  rozpuszczaj   dziecka  –  strofowała  m ęża  Victoria.  –  Któregoś  dnia  powinna  zacząć

zachowy wać się j ak dam a.

– Naj ważniej sze, żeby  by ła dam ą z poczuciem  hum oru – odparował j ej  m ąż.

Przez  chwilę  odpowiadaj ącą  j ednem u  uderzeniu  serca  Anna  wy obrażała  sobie  doktora

Feuereisena, j ak stoi przed ich drzwiam i i dopy tuj e się, czy  j ego córka ży j e. Obiecała sobie, że
nie będzie j uż płakać – j ednak zwątpienie zwy cięży ło. Pogrzebała w popiele, ale nie pom ogło to
słabem u  ogniowi.  Wodę  na  kawę  zbożową  nastawiła  o  wiele  za  wcześnie.  Mim o  poprzedniego
postanowienia wy ciągnęła z szafki sy rop z buraków.

–  Przecież  j est  niedziela  –  uspokoiła  swoj e  sum ienie  dobrej   pani  dom u.  Widziała  Josephę,

dum na  kucharka  brała  się  pod  boki,  nazy wała  sy rop  z  buraków  „żarciem   dla  biedny ch”
i przy sięgała, że „to coś trafi do tego dom u ty lko po m oim  trupie”.

Hans  ciągle  od  nowa  py tał  o  Josephę.  I  ciągle  bez  skutku  –  nie  sły szano  o  niej   w  żadny m

z  urzędów.  Anna  zastanawiała  się,  ile  lat  m oże  m ieć  Josepha  –  j eśli  w  ogóle  przeży ła  woj nę  –
i  czy   wie,  że  Johann  Isidor,  Betsy,  Victoria  i  Salo  zostali  deportowani  na  wschód.  Trudno  by ło
Annie m y śleć o dawnej  kucharce i j ednocześnie przy gotowy wać śniadanie. Niem rawo wy j ęła
z  szafki  czerwono-biały   kieliszek  na  j aj ko,  a  z  szuflady   ulubioną  ły żeczkę  pochodzącą  z  dom u
Clary. Przed wy j azdem  do Palesty ny  siostra powiedziała, że tam  kurom  na pewno j est wszy stko
j edno,  czy   ich  j aj ka  zj ada  się  ły żeczkam i,  czy   rękam i.  „Jeden  szaj s”  –  podsum owała,  a  Fanny
naty chm iast wy próbowała to obce sobie słowo.

Anna  położy ła  właśnie  piątą  ły żeczkę  obok  talerzy ka  Sophie,  gdy   nagle  wróciła  do

rzeczy wistości. Przy pom niała  sobie,  że  m iała  ty lko  j edno  j aj ko  i  że  od  dwóch  lat  u  Dietzów  nie
podawano j uż j aj ek na niedzielne śniadanie.

– Jedno j aj ko na pięć osób – zaniepokoiła się Anna. Odłoży ła kieliszek i ły żeczki z powrotem  do

background image

kredensu i obiecała sobie, że w ty m  ty godniu uszy j e dla dzieci bieliznę z nieuży wany ch ręczników
frotowy ch, które oszczędzała na specj alną okazj ę. Chciała także postarać się o m ąkę i arom at do
pieczenia  na  placek  bożonarodzeniowy.  Zrezy gnowała  za  to  z  wizy ty   u  fry zj era.  Za  ondulacj ę
i ścięcie pan Oberm üller brał dwa bry kiety  i pięć kam y ków do zapalniczki. Hans chował kam y ki,
które  przy nosił  z  czarnego  ry nku,  j ak  kiedy ś  swoj ą  srebrną  papierośnicę.  Zagroził,  że  publicznie
nazwie „tego chy truska Oberm üllera” wy zy skiwaczem  i arcy nazistą. „Widziałem , j ak 9 listopada
targał srebro i porcelanę wy niesione z ży dowskiego dom u na Sandweg”.

 
Gdy   Anna  m y ślała  o  łupie  fry zj era  Oberm üllera,  przy pom niała  sobie,  że  porcelanowy   serwis
z  Lim oges  należący   do  Betsy,  a  także  cała  zastawa  stołowa,  srebra  i  obie  m enory   babki
z  Pforzheim   zostały   w  dom u  przy   alei  Rothschildów  9,  gdy   rodzina  Sternbergów  m usiała
przenieść  się  do  „ży dowskiej   kwatery ”.  Poczuła  wielką  chęć,  by   zaciągnąć  kuchenne  zasłony
i  usiąść  przy   piecu  z  m okry m   ręcznikiem   na  głowie,  by   m y śleć  wy łącznie  o  arom acie
cy nam onowy m   i  pierniku.  Jednak  otrząsnęła  się  i  podeszła  do  drzwi.  Na  palcach  przeszła  do
sy pialni. W niedziele Hans leżał w łóżku często do dziewiątej . Zwy kł m awiać, że przy pom ina m u
to  niedziele  z  czasów  przedwoj enny ch,  gdy   m iał  j eszcze  dwie  nogi  i  m ógł  liczy ć  na  pieczeń
wieprzową z knedlam i.

Czwartego  listopada  o  poranku  z  m arzeń  o  niedzielny m   obiadku  nic  nie  wy szło.  Hans  j eszcze

spał, gdy  Anna odsłoniła okno. Wy dawał się odprężony, ręce złoży ł na piersi. Na kocu leżał j akiś
papier zapisany  j ego spiczasty m  wy raźny m  pism em . „Zarzucam y  sobie, że nie przy znawaliśm y
się  z  większą  odwagą,  nie  m odliliśm y   się  z  większą  wiarą,  nie  wierzy liśm y   radośniej   i  nie
kochaliśm y   goręcej ”  –  przeczy tała  Anna.  To  by ły   słowa  –  j ak  j ej   później   wy j aśnił  m ąż  –
pewnego  prawnika,  Gustava  W.  Heinem anna,  który   w  im ieniu  ewangelików  uznał
współodpowiedzialność swoj ego Kościoła za czy ny  nazistów. Anna wy gładziła papier i odłoży ła
go na nocny  stolik. Ogarnęły  j ą czułość i podziw dla m ęża. Te uczucia j ą rozgrzały. By ło dziesięć
po siódm ej .

– Na Gagernstrasse – przy pom niał sobie Hans, gdy  by ł j uż na ty le rozbudzony, by  zrozum ieć,

co  tak  poruszy ło  j ego  żonę  –  do  1942  roku  m ieścił  się  ży dowski  szpital.  We  wrześniu  albo
październiku  naziści  opróżnili  cały   budy nek  i  wszy stkich  deportowali:  lekarzy,  pielęgniarki,
pacj entów, nieważne, czy  by li w stanie iść o własny ch siłach, dzieci i starców, wszy stkich wy słali
na  śm ierć.  Mój   stary   kolega,  z  który m   by liśm y   razem   w  Dachau  i  który   m ieszka  na
Maxim ilianstrasse, powiedział m i, j eszcze w tam ty ch straszny ch czasach, że widział to wszy stko
z okien swoj ego m ieszkania. Wiem  ty le, że naziści chcieli wy korzy stać ten budy nek na tak zwany
Szpital Wschodni. Bóg j ednak okazał się wy j ątkowo sprawiedliwy  i zadbał o to, by  j uż rok później
cały  budy nek został solidnie zbom bardowany. Wy daj e m i się, że wy ciągnęli stam tąd sporą liczbę
trupów.

–  Nikt  by   tam   dzisiaj   nie  m ieszkał.  Kto  odbudowałby   taki  wielki  budy nek  w  pół  roku?  Może

powinniśm y   sobie  dać  spokój   i  poszukać  tej   cholernej   Magerstrasse.  Tak  na  zdrowy   rozsądek  to
Fanny  j akoś m usiała to usły szeć.

–  Mnie  też  się  tak  wy daj e  –  zgodził  się  Hans.  –  Kto  nie  szuka,  nic  nie  znaj duj e.  Tak  m ówiła

m oj a babcia. I znalazła w końcu tego faceta, który  j ej  zrobił dziecko.

Półtorej  godziny  i filiżankę kawy  zbożowej  później  wy ruszy ł w wy prawę na Gagernstrasse.

background image

– To rzut beretem  stąd – dodawał sobie odwagi po pierwszy ch dziesięciu m inutach.

W  gruncie  rzeczy   nie  by ło  to  tak  daleko  od  Thüringer  Strasse,  dla  m ężczy zny   z  j edną  ty lko

nogą i niewielką nadziej ą na powodzenie tej  wy czerpuj ącej  ekspedy cj i by ła to j ednak m ęcząca
odległość. Zanosiło się na burzę, m gła osnuwała dachy  i kom iny, powietrze by ło wilgotne i zim ne.
Ostry   wiatr  wschodni  wiał  m u  prosto  w  twarz,  trudno  by ło  iść  o  kulach  po  m okrej   ziem i.  Pół
godziny  potrzebował, by  dotrzeć do alei Wittelsbachów.

Niektóre  z  okazały ch  m ieszczańskich  dom ów  przetrwały   woj nę.  Dawne  m ieszkania

naj bogatszy ch  m ieszczan  dotknęły   j ednak  przy m usowe  dokwaterowania  –  widać  to  by ło  nawet
z zewnątrz. Prawie w każdy m  oknie widniała rura od piecy ka, a na większości wizy tówek zapisano
po dwa nazwiska. Takie obrazki świadczy ły  ewidentnie o ty m , że uchodźcy  ze zbom bardowany ch
dom ów i opuszczony ch przez Niem cy  ziem  by li tu j edy nie niechciany m i podnaj em cam i. Lepiej
niż  dom om   wiodło  się  drzewom   –  j eszcze  w  listopadzie  i  na  ostry m   wietrze  przy kuwały   oko
koloram i j esieni i wy glądały  opty m isty cznie. Na gałęziach ćwierkały  kosy. Przed bram ą z kutego
żelaza siedziały  dwa gołębie.

– To zły  czas dla was – pouczy ł j e Hans. – Wcześniej  dostawały by ście chleb. Dzisiaj  chętnie

do was strzelam y, by  was potem  zeżreć.

W pasie zieleni, który  dzielił alej ę, leżała brązowa papierowa torebka. Hans przekuśty kał przez

ulicę. Udało m u się w odpowiedniej  chwili przy cisnąć kulą suchy  papier, zanim  złapał go wiatr.
Troskliwie złoży ł swoj ą zdoby cz i wsadził do kieszeni płaszcza.

–  Mam   cię,  podróżniczko  –  wy m am rotał  uspokoj ony.  Papierowy ch  torebek  brakowało,  nie

m ożna  by ło  ich  ani  kupić,  ani  dostać  w  sklepie  czy   piekarni.  Bez  własny ch  baniek  na  m leko,
m enażek,  papieru  gazetowego,  siatek  lub  stary ch  torebek  chodzenie  na  zakupy   by ło  darem ny m
trudem .  Naiwny   okazy wał  się  też  ten,  kto  wy sy łał  do  kolej ek  bezbronne  dzieci.  Odbierano  im
naczy nia, garnki, m iski, a nawet pozbawione wieczek słoiki, często z całą zawartością.

Mim o  kiepskiej   pogody   Hans  by ł  w  dobry m   nastroj u  i  nawet  czuł  się  m niej   głodny   niż

zazwy czaj   –  dzięki  dwóm   krom kom   chleba,  które  przy dzieliła  m u  Anna.  Przy puszczał,  że  co
naj m niej   j edna  z  nich  by ła  pierwotnie  przeznaczona  dla  niej   sam ej .  Stary   płaszcz  woj skowy
chronił go przed deszczem  i zim nem . W ostatnich m iesiącach woj ny  Anna przefarbowała go na
czarno  i  doszy ła  nowy   kołnierz.  W  oddali  dzwon  kościelny   wy bił  godzinę.  Dźwięk  niósł  się  po
zniszczony m  m ieście, poj ednawczy, prawie zapom niany. Hans zadum ał się nad ty m , że w ogóle
we Frankfurcie ostały  się j akieś dzwony  kościelne.

–  My ślałem   –  wy m am rotał  do  siebie  –  że  Kościół  oddał  naszem u  ukochanem u  Führerowi

wszy stkie dzwony  dla celów j ego świętej  woj ny. – Wy obraził sobie dokładnie taki akt darowizny
i się zaśm iał.

Na skrzy żowaniu alei Wittelsbachów i Habsburskiej  natknął się na taką scenę: starsi m ężczy źni

w  płaszczach,  które  wy glądały   na  ich  wy głodzony ch  ciałach  j ak  prześcieradła  suszące  się  na
wietrze, i w czapkach z czasów przedwoj enny ch targali zniszczone walizki i po brzegi wy pełnione
węglem   siatki  na  zakupy.  Ich  łup,  tak  niezbędny   do  przetrwania,  pochodził  z  pociągów
towarowy ch,  które  m usiały   zatrzy m y wać  się  tuż  przed  Dworcem   Wschodnim ,  gdy ż  by ły
trudności  z  wj azdem   na  odpowiedni  tor.  Stare  kobiety   w  ciem ny ch  chustkach  na  głowach,
o  strapiony m ,  zgorzkniały m   wy razie  twarzy   ciągnęły   za  sobą  wózki.  W  niektóry ch  na  szary ch

background image

kocach  lub  po  prostu  w  m etalowy ch  skrzy niach  leżały   zasm arkane  m ałe  dzieci  w  czapkach
naciągnięty ch  głęboko  na  czoło.  Na  wielu  z  ty ch  skrzy ń  widniał  napis  „Towar  niebezpieczny ”.
Wózki wy pełnione by ły  gałęziam i z parków i skwerów. Jedno m ałżeństwo naj widoczniej  nie bało
się  ani  policj i,  ani  m ożliwej   kontuzj i  –  wspólnie  ciągnęło  ciężkie  oparcie  j akiej ś  ławki.  Jeszcze
wy raźnie  by ło  widać  ślad  po  tabliczce  „Nie  dla  Ży dów”.  W  j ednej   chwili  wspom nienie  o  ty m
napisie wy wołało w Hansie wściekłość. Gniew i ból huczały  w j ego głowie j ak uderzenia m łota.
Spoj rzał  na  m ałżeństwo  tak  dziko,  j akby   skradziona  ławka  należała  do  niego.  Mężczy zna  się
zawahał i postawił swoj ą zdoby cz.

– Dzień dobry  – powiedział cicho.

–  Z  kim   ty   gadasz?  –  fuknęła  j ego  żona.  –  Już  do  tego  doszło,  że  m am y   się  tłum aczy ć  przed

by le wy m oczkiem .

Hans, m ilcząc, pokuśty kał dalej . Tram waj , który  do końca woj ny  łączy ł alej ę Saalburską i zoo,

nie wznowił j eszcze kursowania. Ty lko j eden z przy stanków pozostał nienaruszony. Część rozkładu
j azdy   wisiała  na  starej   tablicy.  Olbrzy m i  szary   sznaucer  o  skołtunionej   sierści  i  wy staj ący ch
kościach węszy ł za j edzeniem  w wy rośniętej  trawie. W wy zwolony ch Niem czech psy  by ły  taką
sam ą rzadkością j ak papierowe torebki, ławki parkowe i talony  na podeszwy  do butów, ubranie na
zim ę czy  opatrunki. Dwaj  rozbry kani chłopcy, m niej  więcej  dwunastoletni, m ieli gołe, niebieskie
z zim na nogi. Czubki ich wy sokich butów zostały  obcięte, by  łatwiej  by ło dopasować j e do stopy.
Kopali  pogniecioną  puszkę  w  biało-niebiesko-czerwone  paski  i  gwiazdy   am ery kańskiej   flagi.
Tomato soup  –  przeliterował  Hans.  Obiecał  sobie,  że  postara  się  o  to,  aby   j ego  dzieci  w  swoim
czasie nauczy ły  się angielskiego.

– I francuskiego – dorzucił. Mówił tak głośno, że aż się odwrócił ze strachem .

Na  ty m   odcinku  ulicy   widać  by ło  wiele  śladów  woj ny   i  wszędzie  widniały   resztki  woj ennej

propagandy. Siedem  m iesięcy  po porażce hasła wzy waj ące do dalszej  walki zakrawały  na kiepski
żart.  Na  m urach  podziurawiony ch  kulam i  i  oknach  zabity ch  deskam i  m ożna  by ło  przeczy tać:
„Powoli  ku  zwy cięstwu”,  „Narodzie,  broń  się!”  i  „Raczej   m artwi  niż  zniewoleni”.  „Wszy stko  to
gówno  –  twój   Fritz”  dodał  ktoś  na  niezam ieszkały m   dom u.  W  budce  telefonicznej ,  w  której   nie
by ło  j uż  drzwi  ani  aparatu,  nadal  widniała  naklej ka  „Wróg  podsłuchuj e”.  Hans  po  raz  pierwszy
pom y ślał,  że  podsłuchuj ący   wróg,  który   podkopy wał  woj enne  powodzenie  Niem iec,  by ł
nam alowany  j ako podstępny  Ży d.

Mij ał  po  drodze  rowery   w  każdy m   wieku,  na  wszy stkich  załadowane  by ły   pełne  plecaki,  na

bagażnikach  stały   nieporęczne  kartony   lub  balie  wy pełnione  stary m   sprzętem   dom owy m .  Od
czasu do czasu przej eżdżał otwarty  sam ochód na niem ieckich num erach, na j ego pace stał silnik
napędzany  drewnem  – benzy ny  zwy kły  Niem iec prakty cznie nie m ógł dostać. Ty m  większe by ło
zaskoczenie, gdy  na krótkiej  i cichej  Maxim ilianstrasse, która łączy ła się z Gagernstrasse, poj awił
się nagle j eep. Za kierownicą siedział oficer, a obok niego bardzo m łody  żołnierz obcięty  na j eża,
z  dwom a  paskam i  na  ram ieniu.  Wy chy lał  się  z  sam ochodu,  śpiewał  donośnie  piosenkę
urodzinową For he’s a jolly good fellow i walił się w pierś. Jeep nabierał prędkości, gnał w stronę
Hansa, który  dotąd podążał środkiem  ulicy  i teraz w panice ruszy ł w stronę chodnika. Przez chwilę
wy glądało  to  tak,  j akby   sam ochód  m iał  go  zaraz  uderzy ć  albo  wpaść  w  poślizg,  j ednak
gwałtownie się zatrzy m ał. Ham ulce i opony  zazgrzy tały, kierowca nacisnął klakson, nie puścił go

background image

j uż  i  rzucał  wy zwiskam i.  You  fucking  German  fool

[21]

.  Jego  towarzy sz  bił  brawo.  Śm iesznie

wy sokim  głosem  krzy knął:

– Bravo, jumping jack!

[22]

. – Podrapał się po głowie j ak iskaj ąca się m ałpa i wy krzy wił twarz

w gry m asie. Potem  splunął daleko i rzucił swoj ego dopiero co napoczętego papierosa na ulicę. –

For the Kraut – wy skrzeczał. – For the ugly German Kraut

[23]

.

–  Aleś  to  sobie  obm y ślił  –  rzucił  Hans  za  odj eżdżaj ący m   j eepem .  –  Dziwkę  napy chacie

czekoladą,  a  kalekę  chcecie  przej echać!  –  Poczuł  fizy czne  cierpienie,  gdy   zdecy dował,  że  nie
schy li się po papierosa. Zostało go więcej  niż połowa, a Hans nie palił nic od ty godnia. Ostatnią
paczkę cam eli z czarnego ry nku wy m ienił na kilo pęczaku i trzy sta gram ów słoniny. – Papieros za
talerz  krupniku  –  wrzasnął  wściekły   w  kierunku,  w  który m   zniknął  j eep  –  ale  to  żaden  biznes.  –
Rozdeptał kulą resztki j eszcze palącego się papierosa. Wsty dził się swoj ego gniewu i tego, że nie
potrafił się opanować.

Maxim ilianstrasse  by ła  znów  spokoj na.  We  wszy stkich  m ieszkaniach  okna  by ły   zam knięte.

Nigdzie  nie  by ło  widać,  j ak  w  inny ch  m iej scach,  idący ch  do  kościoła  ludzi  ze  śpiewnikam i  lub
kobiet, które ruszały  z m ały m i wiadram i do Parku Wschodniego na poszukiwanie j agód i j adalnej
zieleniny.  Nawet  chłopcy   graj ący   w  piłkę  zniknęli,  ty lko  pognieciona  puszka  nadal  leżała  tam
gdzie wcześniej . Hans patrzy ł na ulicę. Przeklinał woj nę i przeklinał swoj e ży cie. Gdy  wreszcie
podniósł głowę, stwierdził, że wkroczy ł j uż na Gagernstrasse.

Ty lko dlatego, że wielkie okna wy dały  m u się znaj om e, powoli uświadam iał sobie, że stoi przed

dawny m   szpitalem   ży dowskim .  Gm ach  m ocno  zniszczony   podczas  bom bardowania  został
odbudowany  – choć ty lko częściowo, a to ze względu na brak czasu.

–  A  niech  to  szlag!  –  powiedział  Hans.  Usły szał  własny   gwizd  i  się  zdziwił;  nawet

w  naj lepszy ch  latach  nie  um iał  gwizdać.  Jego  lewa  kula  pośliznęła  się.  Uderzy ła  głośno  o  bruk.
Więcej  wy siłku niż zwy kle kosztowało go j ej  podniesienie. Schy laj ąc się, aż j ęknął. – A niech to
szlag – powtórzy ł.

– Dziwisz się, co nie? – powiedział do niego j akiś m ężczy zna. – Wszy scy  się dziwim y.

Hans  nie  widział,  kiedy   ten  człowiek  do  niego  podszedł.  Na  oko  sześćdziesięcioletni,  m im o

silnego deszczu nie m iał na sobie płaszcza, ty lko sweter i szal. Znoszony  szary  sweter by ł na niego
o wiele za duży  i m iał czerwone łaty  na łokciach. Czarny  szal w białe kwiaty  z pewnością należał
wcześniej   do  j akiej ś  kobiety.  Do  zielony ch  pum pów  nosił  szelki  z  biały m   sercem   na  środku.
Zam iast butów m iał na nogach kawowo-białe papucie z filcu. W ręku trzy m ał wiadro wy pełnione
końskim  łaj nem , m iotłę i szufelkę. Naj wy raźniej  m ieszkał w dom u, przed który m  stali.

Hans  przez  krótką  chwilę  się  zastanawiał,  czy   powinien  zapy tać  tego  natrętnego  obcego

człowieka,  który   naj widoczniej   dąży ł  do  nawiązania  rozm owy,  o  j ego  skarb.  W  czasach,  gdy
brakowało węgla,  nic  lepiej   niż  końskie  łaj no  nie  nadawało  się  na  opał.  Jednak  bardziej   piliło  go
py tanie, na które szukał odpowiedzi. Wskazał by ły  ży dowski szpital.

– Wie pan m oże, kto tu teraz m ieszka?

– Ży dzi – odrzekł m ężczy zna. – Znowu Ży dzi. A któż by  inny ?

– Co? Od kiedy ?

– Jakoś od dwóch ty godni. Całkiem  ich tam  sporo, m uszę powiedzieć. Nagle przy j echali. Spadli

background image

j ak z nieba. A ciągle nam  gadaj ą, że wszy stkich Ży dów szlag trafił w obozach.

– Tak, a więc to znowu j est ży dowski szpital?

–  Raczej   dom   starców,  tak  żem   sły szał.  W  każdy m   razie  wszy scy,  który ch  dotąd  widziałem ,

łażą o lasce. Ale one zawsze by ły  ślam azarne. Jak stare kurczaki. Co panu? Źle się czuj em y ?

–  Tak  –  odparł  Hans.  –  Mdli  m nie  j ak  wszy scy   diabli.  Nie  m ogę  ty le  wy rzy gać,  ile  m i  się

nazbierało. – W chwili naj większego oburzenia wy obraził sobie, że j est j edny m  z nich. Usta m u
zwilgotniały,  gdy   uświadom ił  sobie,  że  też  m ógłby   tak  chodzić  z  wiadrem   łaj na  j ak  ten  facet
w  papuciach.  Jednak  nic  nie  powiedział.  Skierował  wzrok  na  ziem ię  i  ruszy ł  w  stronę  swoj ego
celu, do którego tak bardzo bał się dotrzeć.

– Co za ludzie – pom stował facet za Hansem . – Ani be, ani m e, ani kukury ku.

Pokonany   Hans  z  trudem   przeszedł  przez  szeroką  bram ę.  My ślał  o  czasach,  które  spędził  j ako

żołnierz  w  Polsce.  Starał  się  do  nich  wracać  j ak  naj rzadziej .  Ponownie  zaatakowało  go
wspom nienie  tego  dnia,  w  który m   został  ranny   i  naj pierw  stracił  orientacj ę,  a  potem   wiarę,  że
uda  m u  się  wrócić  do  Anny.  Znowu  palił  go  dawny   koszm ar,  że  m usi  sm aży ć  się  w  piekle,
ponieważ nie udało m u się we właściwy m  czasie wnieść apelacj i od wy roku śm ierci. Wiedział,
że  upadnie,  i  wiedział,  że  zostawią  go  tak,  aż  j ego  ciało  całkowicie  się  rozłoży.  Nie  m oże
w żadny m  razie zam knąć oczu, m usi dalej  oddy chać, cokolwiek się zdarzy, m am rotał do siebie.
Wtedy  usły szał własny  kaszel. To by ł kaszel ży j ącego. Wrócił do ży wy ch.

Hans  dotarł  do  dużego  ogrodu  z  trzem a  j asny m i  ławkam i.  Na  skraj u  trawnika  stały   stare

kasztanowce, j uż bezlistne, ale z niezwy kle wielkim i gałęziam i. Dwie tłuste owce o grubej  wełnie
pasły  się na trawie. W przeciwieństwie do drzew i krzaków nadal by ła ona buj na j ak w lecie.

– Owce – westchnął Hans. – Je też czeka wy prawa do rzeźnika.

Dziwiło go, że by ł w stanie m ówić tak spokoj nie, j akby  by ł w dom u.

– Owce – powtórzy ł, by  wy próbować swój  głos. Potem  j eszcze raz: – Rzeźnik.

Czy żby   się  zaśm iał?  A  j eśli  tak  –  dlaczego?  Z  kieszeni  płaszcza  wy j ął  chustkę  i  wy tarł  sobie

oczy   tak  m ocno,  że  aż  pociekły   m u  łzy   i  na  m om ent  go  oślepiły.  Mim o  to  nie  m ógł  wy rzucić
z głowy  żadnego z ty ch obrazów, które sam e m u się nasuwały. Ciągle widział katów w m undurach
SS.  Pej czam i  i  pałkam i  wy pędzali  przerażony ch  ludzi  z  ży dowskiego  szpitala  –  tak  j ak  to  by ło
w opowieści Anny  o m arszu w stronę Wielkiej  Hali Targowej . Jak długo chorzy  i niedom agaj ący,
starcy   i  dzieci  z  Gagernstrasse  m usieli  czekać  na  śm ierć?  Kogo  wołali?  Kto  by ł  świadkiem   ich
nieszczęścia?  Czy   ktoś,  kto  wy j rzał  przez  okno,  a  potem   z  apety tem   zj adł,  j ak  zwy kle,  obiad,
wierzy ł j eszcze, że j est stworzeniem  Boży m ?

Hans  widział  w  Polsce  śm ierć  m ężczy zn,  kobiet,  dzieci,  żołnierzy,  towarzy szy   broni

i oprawców. Teraz patrzy ł w ziem ię. Z pokorą czekał na ostatni rozdział własnego ży cia. Potem  na
chwilę nie dłuższą niż uderzenie serca ogarnęło go przekonanie, że śm ierć, której  um knął podczas
woj ny,  dosięgnie  go  w  czasach  pokoj u.  Wreszcie  dostrzegł,  że  drzwi  do  wielkiego  dom u  stały
otworem .  Zm usił  się  do  wy siłku  i  działania  –  tak  j ak  by ł  przy zwy czaj ony.  Biegł  tak  szy bko,  j ak
ty lko  pozwalało  m u  ciało.  W  końcu  dotarł  do  długiego,  pogrążonego  w  m roku  kory tarza,  który
pachniał chorobą i um ieraniem . Tam  zatoczy ł się i poczuł m dłości. Jakiś m ężczy zna zaczął sapać.
Hans uznał go za starca, chociaż nie widział j ego sy lwetki. Potem , po całej  wieczności zagubienia
w strachu, poj ął, że to on sam  głośno łapał oddech.

background image

Pod wy sokim  sufitem  dy ndała żarówka na długim  kablu. Zanim  oczy  Hansa przy zwy czaiły  się

do  j ej   drgaj ącego  światła,  wpadł  na  stołek  na  trzech  nogach.  Rozej rzał  się  przestraszony,
zastanawiaj ąc się, czy  ktoś go widzi, postawił chy botliwy  m ebel z powrotem  pod ścianą i usiadł
na nim . Poczuł ogrom ną ulgę, ale też przem ożny  wsty d. Uczciwy  Niem iec Hans Dietz, który  nie
zboczy ł  ze  słusznej   drogi,  ukry ł  twarz  w  dłoniach.  Z  przerażeniem   zrozum iał,  że  by ł  przeklęty,
gdy ż po wszy stkie czasy  należał do narodu oprawców.

Gdy   j ego  dusza  płonęła,  wy ciągnął  przed  siebie  ręce  i  zawołał  Annę.  Ciało  m u  zeszty wniało

j ak zam rożony  konar, j ęzy k wy sechł, a usta się kleiły. Czy  babka Fanny  rzeczy wiście m ieszkała
w ty m  dom u duchów? Jak j ą rozpoznać? Zaledwie kilka razy  widział Betsy  Sternberg, i to by ło j uż
dawno tem u. Jak m a rozm awiać Niem iec z kobietą, która wróciła z obozu koncentracy j nego? Czy
powinien zacząć od tego, że udało im  się uratować Fanny ? Opowiedzieć o Annie, dzielnej  córce
Johanna Isidora, która dokonała niem ożliwego? By ć m oże należało pogratulować Betsy  ocalenia?

– Pani Sternberg, cieszę się bardzo, że się pani udało – wy szeptał Hans. Własny  głos wzbudził

w nim  wstręt. Pogardzał tą swoj ą niezdarnością i ty m , że czuł silną j ak nigdy  potrzebę uderzenia
sam ego  siebie  w  twarz.  –  Proszę,  wy bacz  m i  –  powiedział.  W  ten  sposób  błagał  o  wy baczenie
tego, w którego j uż nie wierzy ł.

Nagle  usły szał  stukot  laski  o  podłogę.  Nieustaj ący,  równy.  Każdy   odgłos  oznaczał  zagrożenie.

Zbliżała się do niego j akaś postać. Ciężko oddy chała, sapała zupełnie tak sam o j ak on wcześniej .
Stopy  obute w pantofle szurały  po podłodze. Czy  to znowu ten człowiek z końskim  łaj nem ? Diabeł
przebrany  za poczciwca?

– Szuka  pan  kogoś?  –  spy tała  kobieta.  Sapała,  nawet  stoj ąc.  Miała  drobną  twarz  i  rzadkie  siwe

włosy  w nieładzie. Laska by ła dla niej  stanowczo za długa.

–  Nie  –  odparł  Hans.  Nie  m ógł  wy m ówić  tego  słowa,  bał  się,  że  się  ośm ieszy,  ręką  dotknął

czoła. – Nikogo – dorzucił z zakłopotaniem .

– Nie rozpoznaj ę tego nazwiska – powiedziała kobieta. Jej  głos zupełnie nie licował z sy lwetką,

by ł wy raźny, silny  i sy m paty czny, o berlińskim  akcencie. Czy  to m iał by ć dowcip? Hans uważał,
że ludzie o oczach pozbawiony ch ży cia raczej  nie robią sobie dowcipów.

– Ty lko sobie chwilę odpocznę – wy j ąkał. – Szukałem  w zasadzie j ednej  osoby, ale nie wiem ,

czy  to właściwe m iej sce.

– Mam y  biuro, m ożna tam  spy tać. W razie gdy by  spotkał pan j uż ty lko kota.

– Dziękuj ę. To na pewno m i coś pom oże.

–  Jak  kot  m oże  panu  pom óc?  –  kobieta  spoj rzała  na  niego  karcący m   wzrokiem ,  ale  m im o  to

przez  j eden  szczęśliwy   m om ent  wy dawało  się,  że  się  uśm iecha.  Jej   oczy   wy dały   się  m niej
zm ęczone niż wcześniej , a usta nabrały  koloru. Zaczęła się wiercić j ak m łoda dziewczy na, która
poprawia włosy  ty lko po to, by  zwrócić na siebie uwagę. – Pan i to krzesło – powiedziała – m acie
razem  cztery  nogi. Gdy  by łam  dzieckiem , uwielbiałam  takie zagadki. Moi sy nowie też. Musiałam
im   ciągle  wy m y ślać  coś  nowego.  Zanim   um arłam ,  m iałam   czterech  sy nów.  Został  m i  ty lko
Benny.  Jego  nie  dostali.  Mieszka  w  Detroit,  m a  żonę  i  troj e  dzieci.  Dowiedziałam   się  dopiero
cztery  ty godnie tem u. Am ery kański żołnierz przy niósł m i list od niego, ze zdj ęciam i. I cały  funt
kawy. Ma piękną blondy nkę za żonę. Zawsze chciał m ieć taką. Już j ako m łody  chłopak czy tał ty lko
baśnie, w który ch kobiety  nosiły  długie blond włosy. Jak Roszpunka. No tak, j ak Roszpunka. Trzeba

background image

to sobie wy obrazić. Sły szał pan kiedy ś o Detroit?

– Tak – skłam ał Hans. – To m usi by ć piękne m iasto.

Poruszy ło go, j ak bardzo staruszka dąży ła do tego, by  opowiedzieć m u o swoich sy nach, ale nie

udało m u się podnieść głowy. Skupił się na podłodze i liczy ł ry sy  w kam ieniu. Podczas gdy  kobieta
opowiadała o  sy nu,  który   powinien  ży ć,  zrozum iał,  że  w  Niem czech  nic  nie  będzie  j uż  takie  j ak
kiedy ś.  Gdy   j akiś  Niem iec  zapy ta  Ży da  o  j ego  rodzinę  i  przeszłość,  otworzy   rany,  który ch  nie
m ożna uleczy ć.

– Nigdy  – powiedział.

–  Co  panu  j est?  –  spy tała  kobieta.  –  Wy gląda  pan  j akoś  niewy raźnie,  j ak  duch.  Moj a  m atka

zawsze  tak  m ówiła.  Już  nie  m a  duchów.  –  Postukała  laską  o  podłogę.  Jeszcze  by ła  w  niej
ciekawość, która pozwala ludziom  cieszy ć się słońcem . – Jak udało się panu przeży ć z j edną nogą?

–  W  m om encie  wy buchu  woj ny   m iałem   dwie  –  wy j aśnił  Hans.  Chciał  powiedzieć  coś

dowcipnego, ale nie przy szło m u nic do głowy.

Kobiecie nie trzeba by ło głupich żartów, aby  zrozum ieć.

– Ach, więc to tak – powiedziała. – Jest pan j edny m  z ty ch, którzy  m ieli um rzeć za oj czy znę.

A nie z ty ch, którzy  m ieli um rzeć w obozach. To ogrom na różnica, m oże m i pan wierzy ć. Proszę
wy baczy ć, nie m iałam  nic złego na m y śli. Jestem  starą kobietą. Często zapom inam , że inni ludzie
też by li ofiaram i. Nie ty lko m y.

 
W drodze do dom u zm agał się z zim ny m  deszczem . Szedł przy gnieciony  ciężarem , który  uważał
za brak odwagi i niezdarność, zam iast uznać go za brzem ię ty ch, co cierpieli z powodu winy, która
nie należała do nich.

–  Nie  m ogłem   wy doby ć  z  siebie  słowa  –  powiedział  Annie.  –  Mogłem   j ą  po  prostu  zapy tać,

czy   zna  panią  Sternberg,  ale  nie  dałem   rady.  Twój   m ąż  j est  naj większy m   tchórzem   w  cały m
Frankfurcie. Mógłby m  go sprać porządnie, dawać m u wy cisk przez całe dwa dni.

–  Hej ,  nie  m ów  źle  o  m oim   m ężu  –  zaperzy ła  się  Anna.  –  To  twoj a  żona  zasługuj e  na  lanie.

Przez  całe  dwa  dni.  Powinnam   by ła  wiedzieć  od  początku,  że  to  j a  m am   iść  na  Gagernstrasse,
a nie ty. Ty lko się bałam .

–  To  dobrze,  że  przy naj m niej   by liśm y   na  ty le  m ądrzy,  że  nic  nie  powiedzieliśm y   Fanny.

Wy obraź sobie j ej  rozczarowanie: nie dość, że źle zrozum iała nazwę, to j eszcze Betsy  by ć m oże
nie m ieszka na Gagernstrasse.

–  Fanny   nie  j est  j uż  dzieckiem .  Nie  m ożem y   j ej   obronić  przed  rozczarowaniem .  Jutro  pój dę

tam   razem   z  nią.  By ć  m oże  to  ona  będzie  m usiała  bronić  m nie,  j eśli  wszy stko  to  okaże  się
darem ne.  Nie  m ożesz  sobie  wy obrazić,  j ak  bardzo  chciałaby m   znaleźć  tam   Betsy.  Już  dawno
zapom niałam , że właściwie nie j est m oj ą m atką.

– Gdy by m  nie um iał sobie tego wy obrazić, nie przy dałby m  się j uż na nic. Co powiesz Fanny ?

–  Prawdę.  Jesteśm y   j ej   to  winni.  Pochodzi  z  rodziny,  w  której   się  nie  kłam ało.  Ja  też  j estem

stam tąd, j eśli zapom nim y  pierwsze osiem  lat m oj ego ży cia.

Niewiele  rozm awiali  w  ten  poniedziałek  naznaczony   oczekiwaniem .  Inaczej   niż  dzień

wcześniej   pogoda  by ła  j esiennie  przy j em na,  świeciło  słońce.  Chm ury   przy pom inały   baranki,

background image

a  kałuże  by ły   czy ste  j ak  lustra.  Wiewiórki  znosiły   zapasy   na  zim ę.  Fanny   co  chwila  patrzy ła
w niebo i obiecy wała Bogu nie wątpić j uż we własną m ądrość, j eśli ty lko nastąpi ten cud, o który
codziennie się m odliła.

–  My ślisz,  że  babcia  m nie  pozna?  –  spy tała  Annę.  –  Jeśli  ty lko  tam   będzie,  oczy wiście.

Czy tałam  kiedy ś, że nie m ożna m ówić o przy szłości. Ty  też tak uważasz?

– Musisz spy tać kogoś m ądrego.

– Dla m nie ty  j esteś wy starczaj ąco m ądra – stwierdziła Fanny.

Maxim ilianstrasse  by ła  j eszcze  bardziej   pusta  niż  poprzedniego  dnia.  Pieluchy   i  ścierki

trzepotały   na  kij ach  wy stawiony ch  w  oknach.  Kobiety   w  pożółkły ch  biały ch  podom kach
i  w  turbanach  z  chustek  na  głowach  wy glądały   z  okien,  gapiąc  się  w  pustkę.  Ręce  opierały   na
poduszkach.

– Zupełnie j ak kiedy ś – powiedziała Anna. – Twój  wuj  Erwin nie znosił takich kobiet. Mówił, że

gapią się j ak sroka w gnat. Chodź, j esteśm y  na m iej scu. To j est ten dom  starców.

– Teraz się boj ę – rzuciła Fanny.

– Ja też. I nie ty lko teraz. Chodź, j esteśm y  razem , nic nie m oże się nam  stać. Zupełnie nic.

– Już m i to powiedziałaś.

– Kiedy ?

– Kiedy  odprułaś m i od płaszcza żółtą gwiazdę.

– Ciągle to pam iętasz? Po cały m  ty m  czasie!

– Tak.

Wzięły  się za ręce j ak dzieci, które dokazuj ą na letniej  łące, ty le że się nie śm iały. Ich strach,

że los sobie okrutnie z nim i pogra, by ł zby t wielki. W ogrodzie wiele się działo, trawnik by ł m okry
od niedawnego deszczu. Owce stały  j edna obok drugiej , wy glądały, j akby  by ły  ze sobą zrośnięte.

– Hans powiedział m i o ty ch owcach. Wiesz, on j uż tu wczoraj  by ł.

– Wiem  – odparła Fanny. – Odkąd woj na się skończy ła, nie szepczecie j uż zby t cicho.

Na  ławkach  wokół  trawnika  siedziały   grubo  ubrane  kobiety   okry te  kocam i.  Obok  nich  starszy

m ężczy zna tłukł laską o ziem ię. By ł to spokoj ny, harm onij ny  obraz, m im o że kobiety  rozm awiały
ze  sobą  rozkazuj ący m   tonem   osób  niedosły szący ch.  Jedna  staruszka,  niezwy kle  wy soka,  ale
bardzo wy chudzona, o czerwonej  twarzy, wstała.

–  Nie,  nie  m y lę  się.  Do  końca  m oich  dni  będę  to  widziała  –  zapewniła.  –  To  by ł  naj lepszy

przy j aciel  m oj ego  sy na.  Od  sam ego  początku.  Nazy wał  się  Falk.  Falk  von  Wagenheim .  Miał
dwanaście  lat,  by ł  naj lepiej   wy chowany m   chłopcem ,  j akiego  kiedy kolwiek  spotkałam .  I  w  noc
kry ształową zabrał z naszego m ieszkania, na m oich oczach, szufladę ze srebrem  i walnął m oj ego
sy na w brzuch. W ty m  m om encie zrozum iałam , że nie m a j uż dla nas nadziei.

–  Popatrz  –  wy szeptała  Anna.  –  Kobieta  na  ławce.  Ta,  co  siedzi  sam a  i  czy ta.  Mój   Boże,

niechaj  się nie m y lę. Ten j eden raz. Ona zawsze dużo czy tała. – Napręży ła ciało, m ocno ścisnęła
rękę  Fanny   i  ruszy ła  szy bko  do  przodu,  bo  wiedziała,  że  j est  j uż  u  celu.  –  Chodź  Fanny,  klam ka
zapadła.

Betsy  spoj rzała do góry, dopiero gdy  usły szała nad sobą ich oddech. Przez całą wieczność nie

background image

ruszała  się,  m y śląc,  że  to  ty lko  wiatr,  ale  wreszcie  podj ęła  tę  grę  i  odłoży ła  książkę.  Jej   ciało
zeszty wniało. Czy  z radości, w szoku, czy  to by ła j uż śm ierć? Oczy  nie wierzy ły  tem u, co widzą,
ale  m im o  to  Betsy   rozpostarła  ram iona.  Obj ęła  Annę  i  Fanny,  wąchała  ich  skórę  i  czuła  ich
radość.  By ła  ogłuszona  szczęściem ,  którego  nie  potrafiłaby   nazwać.  Książka  spadła  na  ziem ię,
leżała otwarta, a wiatr przerzucał j ej  strony  i opowiadał niebu niezwy kłe historie. Pozostałe ławki
stały  puste, ty lko j eden szary  koc j eszcze gdzieś tam  leżał. Owce beczały, unosząc głowy. W oknie
na pierwszy m  piętrze stała m łoda kobieta i dzwoniła złoty m  dzwoneczkiem .

– Pani Sternberg, obiad – krzy czała. – Nie j est pani przy padkiem  głodna?

Betsy  się nie ruszy ła. Nie płakała, bo wahała się, czy  ostatnią godność, która j ej  j eszcze została,

utopić we łzach. Gdy  przy ciągnęła do siebie Annę, j ej  serce biło j ak u m łodej  kobiety, j ej  dłonie
by ły  tak ciepłe, j ak j uż j ej  się to dawno nie zdarzy ło.

–  Jesteś  –  powiedziała,  a  Annie  wy dało  się,  że  śpiewa  –  naj lepszy m ,  co  spotkało  m nie

w m ałżeństwie.  Już dawno  powinnam  to  powiedzieć Johannowi  Isidorowi. Chodź,  Fanny,  usiądź.
Muszę cię czuć, by  dotarło do m nie to, co się wy darzy ło. Nie wierzy łam , że cię j eszcze zobaczę,
ale m im o to cały  czas o tobie m y ślałam .

background image

6

S P O T K A N I E   P R Z Y   D R Z W I A C H

L i s t o p a d   1 9 4 5

Dla  Betsy   zawsze  by ło  ważne,  by   nie  folgować  swoj em u  tem peram entowi  ani  nie  podążać  za
pierwszy m   im pulsem .  Już  j ako  dziecko  nie  pchała  się  do  przodu  –  m im o  konkurencj i  liczny ch
sióstr  o  uwagę  ukochanego  oj ca.  „Kto  stoi  w  cieniu,  tego  nie  razi  słońce”  –  zwy kła  później
m awiać.  Powtarzała  swoim   córkom ,  które  ciągle  chciały   bły szczeć  i  by ć  podziwiane,  że
naj ważniej sze są: skrom ność, em patia i dy skrecj a. Rzadko kiedy  to do nich docierało. Jej  zdaniem
energiczne wy stępy  i pozowanie na ważniaka by ło ty lko dom eną m ężczy zn, nadęci ludzie działali
j ej  na nerwy, do egocentry ków zaś czuła wstręt. Nawet w dobry ch czasach intuicy j nie nie ufała
przy j aźniom  na wy łączność, po powrocie z Theresienstadt w ogóle nie chciała zaś zdawać się na
obcy ch.  Nie  m ogła  znieść  opowieści  o  towarzy szach  niedoli,  którzy   tak  j ak  ona  przeszli  przez
obozy  koncentracy j ne i stracili rodziny. Męczy ły  j ą także banalne plotki.

Poważana m adam e Sternberg, m ałżonka bogatego i szanowanego człowieka, nie szukała taniej

sensacj i, nie by ła nawet ciekawska. Nie przy szło więc j ej  na m y śl, że ktokolwiek w dom u starców
będzie się zaj m ował j ej  osobą.

– Czuj ę się tu tak  dobrze, bo nikt m nie  nie zauważa – wy j aśniała Annie.  – Wy daj e m i się,  że

wszy scy śm y  zapom nieli w obozie, j ak to j est interesować się inny m i.

Rzadko  zdarzało  j ej   się  aż  tak  pom y lić.  By ła  ciągle  obserwowana.  Zwłaszcza  przez  kobiety,

które  zgadzały   się,  że  „tej   Sternberży nie  m ożna  pozazdrościć  tak  m łodego  wy glądu  w  wieku
siedem dziesięciu  trzech  lat”.  Zastanawiano  się,  czy   „dostaj e  od  taj em niczego  protektora
dodatkowe przy działy  lub lekarstwa wzm acniaj ące, a m oże m a j akieś kontakty  z Am ery kanam i”.
Pani  Olschowsky,  sprzątaczka  z  Wiesbaden,  która  przez  trzy   lata  ukry wała  się  pod  podłogą
w  dom u  ary j skiej   przy j aciółki  i  m ogła  przez  cały   ten  czas  rozm awiać  ty lko  ze  swoj ą
wy bawicielką,  m im o  problem ów  z  wy słowieniem   się  powiedziała  w  sposób  nieznoszący
sprzeciwu:

– Ona wy gląda tak, j ak kiedy ś wy glądali bogacze, gdy  wy chodzili z dom u w ciepły  letni dzień.

A przecież cztery  m iesiące leżała w niem ieckim  szpitalu, ledwo z tego wy szła.

Podobnie  m y ślał  doktor  Goldschm idt,  który   opiekował  się  m ieszkańcam i  dom u  i  przy j m ował

tam  co środę. Gdy  po raz pierwszy  badał Betsy, powiedział:

 

background image

– Jeśli dalej  będzie się pani tak trzy m ać, przeży j e pani nas wszy stkich.

Reakcj a Betsy  na tak niecodzienną diagnozę, której  przy padkowy m  świadkiem  by ła stara pani

Friesländer,  stała  się  tem atem   dnia.  Otóż  gdy   doktor,  który   nie  docenił  znaczenia  swy ch  słów,
m ierzy ł j ej  puls, Betsy  ze złością wy rwała m u rękę i szorstko go pouczy ła:

– Panie doktorze, w Theresienstadt nauczy łam  się raz na zawsze, że na to, czy  się przeży j e, nie

m a wpły wu ani zdrowie, ani własna wola.

Niedługo  po  ty m   zdarzeniu  wy obraźnię  m ieszkańców  dom u  starców  rozpaliła  ty powa  dla

tam ty ch  czasów  wy m iana  handlowa.  Ta  transakcj a  („zdecy dowanie  osobliwa,  j eśli  o  m nie
chodzi”) wy wołała napły w plotek. Niewielka liczebnie, ale bardzo akty wna grupa stacj onuj ący ch
we Frankfurcie ży dowskich żołnierzy  z okazj i święta Chanuki podarowała każdem u m ieszkańcowi
dom u  puszkę  koszernej   wędliny,  funt  kawy   i  angielsko-hebraj ski  m odlitewnik.  Dwa  dni  później
Betsy  oddała swoj e salam i panu Mahlkem u, „o który m  nawet tutej sze owce wiedzą, że koszerna
wędlina pasuj e m u j ak wieprzowina rabinowi”.

O  Sigism undzie  Mahlkem ,  siwowłosy m   i  nerwowy m   nauczy cielu  licealny m   bez  posady,

przebąkiwano,  że  wstąpił  do  partii  na  sam y m   początku  i  z  tego  powodu  zwolniono  go  teraz  ze
szkoły. W dom u starców zaj m ował się księgowością i kontaktam i z urzędam i. Niezależnie od tego,
czy   by ł  członkiem   partii,  czy   podej rzany m   o  niegodne  czy ny,  naty chm iast  zgodził  się  na
propozy cj ę  Betsy,  by   za  wędlinę  oddać  j ej   zbiór  esej ów  Stefana  Zweiga  Momenty  zwrotne
w historii. By ło to pierwsze wy danie i dlatego wartościowe, toteż Mahlke uratował j e od spalenia
w  m aj u  1933  roku,  m im o  swoj ej   wierności  Hitlerowi  i  później szy ch  wy rzutów  sum ienia.
Opowiedział Betsy  o ty m  skarbie ty lko dlatego, że zawsze m ówiła m u „dzień dobry ” – czego nie
robili inni m ieszkańcy. Gdy  kiedy ś by ł m ocno przeziębiony, ży czy ła m u także zdrowia.

– Muszę ty le nadrobić, m uszę ty le sobie przy pom nieć – m iała wy m am rotać Betsy  „z wielkim

zakłopotaniem ”.  Pani  Sim on  („niechcący,  m ożecie  m i  państwo  wierzy ć!”)  by ła  świadkiem   tej
zadziwiaj ącej   wy m iany.  Nikt  nie  m ógł  tego  poj ąć.  Kobieta,  która  przeży ła  śm iertelny   głód
w Theresienstadt, straciwszy  blisko dwadzieścia kilogram ów, oddawała wędlinę za książkę.

– W dodatku zupełnie cienką – donosiła pani Sim on. – „Boże, chroń nas przed wy kształcony m i

ludźm i” – powtarzał zawsze m ój  m ąż.

Chociaż  zarówno  j ej   m ąż,  j ak  i  dwie  córki  z  dwój ką  wnucząt  stracili  ży cie,  Henny   Sim on

zachowała  swoj e  wy czulenie  na  drobnostki,  j ak  również  zam iłowanie  do  fantazj owania.  Jako
pierwsza  wiedziała,  że  „ta  Sternberży na  by ła  profesorem   literatury   na  Uniwersy tecie
Frankfurckim ”.

–  Ponoć  bardzo  poważany m .  Miała  nawet  dwa  pom ieszczenia  do  swoj ej   dy spozy cj i.

Z j edwabny m i zasłonam i.

Dwa  dni  później   pani  Sim on  doniosła  swoj ej   współlokatorce,  pani  Feigenbaum ,  która  ze

względu na problem y  ze słuchem  często coś źle powtarzała, że ponownie zaoferowano Betsy  j ej
dawne stanowisko, ale ona tę propozy cj ę odrzuciła pod pretekstem , że m a ty lko j edną parę butów,
i to z podziurawiony m i podeszwam i. Ocena obuwniczej  sy tuacj i Betsy  by ła następuj ąca: m a za
duże  stopy,  by   skorzy stać  z  akcj i,  w  ram ach  której   w  dom u  na  Gagernstrasse  rozdawano  buty
nieznanego pochodzenia.

Mężczy źni  z  dom u  starców  także  wiedzieli  coś  niesam owitego  o  „tej   niespełna  rozum u

background image

Sternberży nie, m olu książkowy m ”. Otóż „m im o Hitlera i ary zacj i”

[24]

  m iała  ona  podobno  „ty le

posiadłości  we  Frankfurcie,  że  m ogłaby   kupić  cały   ten  dom ”.  A  gdy   Betsy   podczas  szabasu
wspom niała m iędzy  zupą z rozgotowanego szpiku a kaszą z przy palony m i kawałkam i kapusty, że
wcześniej  m ieszkała przy  alei Rothschildów i chce tam  j ak naj szy bciej  wrócić, by  sprawdzić, czy
j ej  stary  dom  j eszcze stoi, poj awiła się pogłoska, która nie pozostawiła nikogo z towarzy szy  niedoli
oboj ętny m . Pani Sternberg pochodzi z Rothschildów, m ówiono, i m a krewny ch na cały m  świecie.

–  Nawet  w  Wenecj i  –  stwierdziła  pani  Feigenbaum .  W  j ej   oczach  poj awiły   się  łzy,

a  ram ionam i  wstrząsał  szloch.  –  Poj echaliśm y   tam   w  1929  roku  na  nasze  srebrne  gody.
Pły nęliśm y  sły nny m  kanałem . By ł m aj , świecił księży c i sły chać by ło śpiewy. Mój  m ąż m ówił
o ty m  j eszcze podczas naszego ostatniego wieczoru, choć ledwo m ógł oddy chać.

Ludzie, którzy  widzieli, j ak ich m ałżonkowie, dzieci, rodzeństwo, wnuki i starzy  rodzice um ierali

z  głodu  albo  niczy m   by dło  by li  przepędzani  do  pociągów  j adący ch  na  wschód,  ciągle  zadawali
sobie to bolesne py tanie: dlaczego to właśnie j a zostałem  oszczędzony ? Ci, którzy  zwątpili, że ich
losem  by ło przeży ć, cierpieli z powodu nieustaj ącego poczucia winy  oraz z powodu sam otności,
której  rozm iarów nie by li nawet w stanie sobie wy obrazić w czasach sprzed obozów. Mim o to ci
cierpiący  i zniechęceni, w przeciwieństwie do Betsy, by li żądni inform acj i o ży ciu inny ch. Gdy
ktoś  m iał  krewny ch  za  granicą,  poruszenie  ogarniało  wszy stkich.  Oznaczało  to  oparcie  i  iskierkę
nadziei,  której   tak  potrzebowali  ci,  którzy   powrócili  do  ży wy ch,  by   się  nie  poddać.  Ty lko  część
z nich wiedziała, skąd wracali – by li m ostem  łączący m  przeszłość z teraźniej szością.

Issac Birnbaum  urodził się we Frankfurcie i m im o przeży tej  w ty m  m ieście m ęki nadal uży wał

pełnego  uczucia  j ęzy ka  swoj ej   oj czy zny.  Ten  osiem dziesięciotrzy letni  dawny   agent
nieruchom ości,  odnoszący   w  swej   karierze  liczne  sukcesy,  chętnie  udzielał  inform acj i  o  swoim
m ieście.

–  Sternbergowie  –  wspom inał  –  m ieli  trzy   sklepy.  Jeden  większy   od  drugiego.  To  by ły   grube

ry by. Johanna Isidora Sternberga, właściciela pasm anterii na Hassengasse i sklepu z m ateriałam i
przy   Glauburgstrasse  nie  dało  się  niczy m   om am ić.  Moj a  żona,  która  nie  do  końca  by ła
zadowolona z tego, co m iała, zawsze stawiała m i go za wzór. „Ten Sternberg m a twarde łokcie –
m awiała  –  i  nosa  do  interesów”.  I  właściwy ch  przy j aciół.  Mieliśm y   tego  sam ego  lekarza.
Nazy wał się Mey erbeer. To by ł świetny  facet, m ądrzej szy  niż m y  wszy scy  razem  wzięci. Miał
odwagę się zabić, gdy  ty lko dostał nakaz deportacj i. Jego żona też to zrobiła. Często rozm awiałem
w  obozie  ze  Sternbergiem   o  ty m   sam obój stwie.  Obaj   im   zazdrościliśm y.  „Bóg  nagradza
odważny ch”  –  m ówił  m i  Sternberg.  „Ja  pozwoliłem ,  żeby   m oj a  żona  wy rzuciła  truciznę  do
sedesu”.

To, że Betsy  m iała rodzinę we Frankfurcie, chociaż wiadom o by ło, że „j ej  cała rodzina zginęła

w Theresienstadt”, by ło nieustanny m  tem atem  plotek.

– Już, tak szy bko? – py tał ironicznie pan Weisshaupt, gdy  dowiedział się o Annie i Fanny.

Pani Olschowsky  skwitowała to j edny m  słowem : „Bezczelność”.

– Tak sobie tu przy chodzą, po prostu, i siadaj ą obok nas na ławce – podsum owała pani Sim on to

cudowne wy darzenie.

 
Gusti Bielm ann, pochodząca z Kassel, gdzie j ej  wcześnie zm arły  m ąż m iał dwie kam ienice i sklep

background image

dla  bogaty ch  panien,  za  pom ocą  swoj ego  osławionego  ciętego  j ęzy ka  dostarczy ła  dowodów,  że
ulubione przy słowie zazdrośników nie zm ienia się ani w dobry ch, ani w zły ch czasach.

– Kto j uż m a, tem u Bóg doda – podsum owała.

– Na wielką kupę to i diabeł sra – stwierdził z kolei Alfred Grün, m niej  znany  z ciętości swoj ego

j ęzy ka i w ogóle niepodej rzewany  o wulgarność

– Jak to j est, że pani Sternberg m a j eszcze j edną córkę i wnuki? Jakoś m i to wszy stko nie pasuj e.

Skąd nagle ta fam ilia? Czy  j ej  córeczka spacerowała sobie z żółtą gwiazdą po cały m  Frankfurcie,
a ludzie przy j acielsko klepali j ą po plecach i ustępowali m iej sca na ławkach z napisem  „Nie dla
Ży dów”? – py tała pani Schotten.

Mim o  tej   lawiny   plotek,  zazdrości  i  zdziwienia  m ieszkańcy   dom u  przy   Gagernstrasse  cieszy li

się  z  wizy t  Anny   –  także  ci,  którzy   o  Betsy   wiedzieli  ty lko,  że  „ta  szczęściara  cały   czas
w  Theresienstadt  przepracowała  w  przedszkolu”.  Anna  przy chodziła  co  drugi  dzień,  zawsze
z Erwinem  w wózku i często z Sophie, która po drodze zbierała gałęzie do palenia w kuchenny m
piecy ku.  Niekiedy   towarzy szy ła  im   Lena,  wy straszona  przy j aciółka  Sophie  z  Wrocławia.
Zazwy czaj   nie  rozm awiała  z  obcy m i,  ale  w  ogrodzie  dom u  starców  opowiedziała  j ednookiem u
m ężczy źnie o kulach, i to j uż przy  drugiej  wizy cie, o ty m , że j ej  m atka um arła z głodu podczas
ucieczki ze wschodu.

–  Mój   dziadek  –  poinform owała  –  m ówi,  że  ona  j est  teraz  bardzo  j asną  gwiazdą.  On  zna

dobrego Boga.

Mężczy zna  rozpłakał  się  swy m   j edny m   okiem .  By ł  kiedy ś  nauczy cielem   historii

i w m om encie wy zwolenia Dachau przy siągł, że będzie się cieszy ł każdy m  cierpieniem , którego
doświadczy  j akiś Niem iec.

Mim o  listopadowy ch  deszczy   i  zim na  zapowiadaj ącego  sm utną  zim ę  dzieci  bawiły   się

w  ogrodzie.  Mężczy źni  obserwowali  j e  w  zam y śleniu,  a  większość  kobiet  z  westchnieniem
przy ciskała  j e  do  swoich  wy cieńczony ch  ciał,  tuliła,  całowała  i  zasy py wała  starom odny m i
czuły m i słówkam i, który ch dziewczy nki nie rozum iały. Sophie i nawet Lena pozwalały  chętnie na
te  czułości,  bo  pocałunkom   i  szeptom   towarzy szy ły   często  cukierki,  twardy   piernik  lub  kawałek
wy schniętego j abłka.

Obie  dziewczy nki  naj bardziej   lubiły   kuśty kaj ącą,  na  czarno  ubraną  kobietę.  Nie  by ła  wy ższa

od  dwunastolatki,  m iała  m alutką  głowę  i  szare  włosy   sterczące  na  wszy stkie  strony,  podkrążone
oczy  i pożółkłą cerę. Mim o że przy garbiona staruszka o powy kręcany ch rękach wy glądała raczej
na  czarownicę,  Sophie  nazwała  j ą  dobrą  wróżką,  taką  j ak  ta,  która  uratowała  Śpiącą  Królewnę.
Garbata  wróżka  przy nosiła  dzieciom   do  ogrodu  ciepłą  m iętową  herbatę,  do  której   dodawała
m nóstwo  sachary ny,  by   uwierzy ły,  że  posłodzono  j ą  m iodem   i  cukrem   kandy zowany m .
Nalewała swój  cudowny  napój  z wy sokiego srebrnego dzbanka.

– Ten dzbanek – opowiedziała – znalazłam  pod krzakiem  różany m . Na Röderbergweg. Wsadził

go tam  gruby  Göring. Widziałam  to na własne oczy. Teraz siedzi w am ery kańskim  więzieniu, ten
gad. Na pewno nie daj ą m u tam  herbaty  m iętowej .

Srebrny   dzbanek  cieszy ł  także  Betsy.  Gdy   patrzy ła,  j ak  kobieta  nalewa  z  niego  herbatę,

przy pom inała sobie niedzielne popołudnia nad kawą w ogrodzie zim owy m  przy  alei Rothschildów.
Obawiała  się  bólu,  ale  te  obrazy   sprawiały   j ej   przy j em ność.  Pewnego  niedzielnego  poranka

background image

opowiedziała  o  swoich  żółty ch  begoniach,  które  stały   na  parapecie  w  doniczce  pom alowanej
w płaczące serca. Victoria j e uwielbiała.

– Nazy wała j e cudowny m i kwiatam i – przy pom niała sobie. Jeszcze gdy  wy m awiała te słowa,

zobaczy ła  stoj ącą  na  balkonie  sześcioletnią  Vicky   w  niebieskiej   j edwabnej   sukience
z koronkowy m  kołnierzy kiem . Betsy  wpatry wała się w ten obraz zby t długo, oślepła i oniem iała.
Kobieta ze srebrny m  dzbankiem  płakała razem  z nią.

W czasie popołudniowy ch spotkań Betsy  m ówiła swoj ej  odnalezionej  córce:

–  Prakty cznie  nie  m a  tu  nikogo,  kto  nie  straciłby   dzieci  i  wnucząt  w  obozach.  Ciągle  j e

wy liczaj ą. Jakby  to, że zam ordowano j edno dziecko, nie by ło dostatecznie przerażaj ące. A j a tu
sobie siedzę i nie m ogę tego poj ąć, że uratowałaś Fanny. Do końca ży cia będę złorzeczy ć Bogu,
że twój  oj ciec się o ty m  nie dowiedział. Tak bardzo cię kochał i taki by ł z ciebie dum ny.

Podczas następnej  wizy ty  wy j awiła Annie, co stało się z Salem .

– Vicky  trzy m ała go cały  czas za rękę. Widziałam  to. Jednak w który m ś m om encie m usiała go

puścić,  gdy   pchali  j ą  w  stronę  pociągu.  Sły szałam   j ego  krzy k,  j ak  się  bronił.  Miał  taki  cieniutki
głosik. Ciągle go sły szę i nigdy  nie zapom nę. Płaczące dzieci by ły  w ty m  wszy stkim  naj gorsze.
Nasz Salo nie m iał siły, by  ży ć. Johann Isidor j eszcze trwał, ale on też by ł j uż m artwy, chociaż
zabrali go dopiero po czterech ty godniach. O czy m  j a tu w ogóle opowiadam ? Jak j akaś praczka.
Obiecałam  sobie, że nie będę m ówić o Theresienstadt nikom u, kto tam  nie by ł. Jestem  okropna.

– Ja nie j estem  nikim . – Anna przełknęła łzy. – Jestem  twoj ą córką.

– Jesteś. Niech Bóg chroni niewierny ch m ężów.

 
Obie  się  zaśm iały.  Po  raz  pierwszy,  odkąd  się  odnalazły,  śm iały   się  razem .  Potem   znowu  się
roześm iały, gdy  Betsy  opisała – z taką dokładnością, j akby  to się wy darzy ło wczoraj  – j ak Johann
Isidor  stanął  przed  nią,  zakłopotany,  ale  z  podniesiony m   czołem ,  trzy m aj ąc  za  rękę  ośm ioletnią
przestraszoną Annę, która m iała na sobie taką sam ą sukienkę, j aką przy wiózł z Pary ża Vicky.

– Nie trzeba m i by ło niczego więcej  – wspom inała Betsy. – Nawet j eśli złam ał przy sięgę, j ak

to się wtedy  m ówiło, by ł dobry m  m ężem . Nie nadawał się ty lko na kłam cę.

– Za to nadawał się na oj ca – odparła Anna.

Betsy   patrzy ła  na  ogród.  Owce  i  ławki  pokry te  by ły   m głą.  Mim o  to  przy cisnęła  twarz  do

szy by. Nie chciała, żeby  Anna zobaczy ła j ej  oczy  w m om encie, gdy  wchodzi w nie przeszłość.

–  Boj ę  się  –  powiedziała  w  końcu  –  że  się  nie  zm ieniłam .  Ani  trochę.  Ciągle  zadaj ę  py tania,

które do niczego nie prowadzą. My ślisz, że Fanny  kiedy ś spy ta o m atkę? Albo o oj ca, albo o Sala?
Pom y ślałam  sobie, że powinnam  przej ąć inicj aty wę. Skąd m am  j ednak wiedzieć, czego m ogę od
niej   wy m agać?  Nadal  nie  wiem   j eszcze,  czy   ona  j est  dzieckiem ,  czy   j uż  nim   nie  j est.  Jak
wy tłum aczy ć dziecku obozy ?

– Ona nie j est dzieckiem , Betsy. Jest ty lko m ało pewna siebie i strachliwa. Te czasy, kiedy  nie

m ogła nawet pój ść do skrzy nki pocztowej  i kiedy  m y  wszy scy  za każdy m  szm erem  kuliliśm y  się
i czekaliśm y  na uderzenie, źle na nią wpły nęły. Od sam ego początku by ła wszy stkiego świadom a.
Ciągle j eszcze boi się obcy ch. Dlatego też nie chce iść do szkoły.

–  Co  to  za  ży cie,  kiedy   się  ży j e  j ak  j akiś  kret?  Może  m ogłaby m   na  własny m   przy kładzie

background image

pokazać  j ej ,  że  przeży cie  obarczone  j est  pewną  odpowiedzialnością.  Może  m ogłaby m
zaproponować  j ej ,  by   przeszła  się  ze  m ną  na  alej ę  Rothschildów?  Muszę  zobaczy ć  dom ,  teraz,
kiedy   znowu  was  m am ,  j eszcze  silniej   czuj ę  tę  potrzebę.  I  chcę,  żeby   Fanny   by ła  ze  m ną.
Potrzebuj ę j ej . Widzisz, Anno, udało im  się. Z odważnej  pani Sternberg, która uważała strach za
słabość charakteru i pozwoliła sy nowi pój ść na woj nę, nie roniąc przy  ty m  ani j ednej  łzy, zrobili
m y sz, nie, m y szkę. Ciągle m uszę się na kim ś opierać. I ocierać łzy. I m uszę m ieć kogoś, kto m i
powie, co powinnam  robić, a co sobie odpuścić, oraz przy pom ni, kim  j estem . Naj chętniej  j uż na
śniadanie piłaby m  walerianę, ty lko że nigdzie nie m ożna j ej  dostać.

– Jesteś odważniej sza niż m y  wszy scy, Betsy.

– Pozwoliłam  wszy stkiem u się wy darzy ć. Do tego odwaga j est niepotrzebna. Ty  coś zrobiłaś.

To ogrom na różnica.

We wtorek 20 listopada, o godzinie dziewiątej  rano – by ł to dzień poprzedzaj ący  Dzień Pokuty

i  Modlitwy

[25]

  –  Betsy   Sternberg  i  j ej   wnuczka  wy ruszy ły   w  stronę  dom u,  do  którego  starsza

z kobiet czterdzieści pięć lat tem u wprowadziła się ze swoim  m ężem  i naj starszy m  sy nem .

– Urodziłam  tam  czworo dzieci.

– A nie pięcioro? Otto, Erwin, Clara – wy liczała Fanny  na palcach – Victoria i Alice. – Im ię

własnej  m atki wy m ówiła cicho, powieki j ej  lekko zatrzepotały, ale Betsy  udawała, że niczego nie
zauważy ła.

–  Otto  by ł  j uż  na  świecie.  Urodził  się  j eszcze  w  m ieszkaniu  na  Sandweg.  Przeprowadziliśm y

się,  kiedy   m iał  cztery   lata.  W  dniu  urodzin  cesarza  po  raz  pierwszy   zj edliśm y   śniadanie  w  alei
Rothschildów. Słońce świeciło. Prawdziwie cesarska pogoda.

–  W  Niem czech  by ł  kiedy ś  cesarz?  –  zdziwiła  się  Fanny.  –  My ślałam ,  że  zawsze  rządził  tu

Hitler.

– Ty lko przez dwanaście lat – wy j aśniła Betsy  – ale w piekle czas pły nie inaczej . Dla nas by ła

to cała wieczność. Nigdy  właściwie nie przem inie.

Ten  20  listopada  to  by ł  dla  Niem iec  ważny   dzień  –  chociaż  Betsy   dowiedziała  się  o  ty m

dopiero  wieczorem ,  gdy   słuchała  wraz  z  Hansem   i  Anną  radia.  Tego  dnia  rozpoczął  się  przed
try bunałem   woj skowy m   w  Nory m berdze  proces  dwudziestu  j eden  czołowy ch  przy wódców
nazistowskiego  reżim u.  Przed  try bunałem   stanęli  m iędzy   inny m i:  m arszałek  Rzeszy   i  szef
lotnictwa Herm ann Göring, Julius Streicher, który  wy dawał anty sem ickie pism o „Der Stürm er”,
zastępca Hitlera Rudolf Hess i feldm arszałek Wilhelm  Keitel, by ły  szef naj wy ższego dowództwa
Wehrm achtu.

Także  w  Lüneburgu  w  ten  wtorek  rozpoczął  się  proces.  By ły   kom endant  obozu

koncentracy j nego  w  Bergen-Belsen  Josef  Kram er  wraz  z  dziesięciom a  inny m i  oskarżony m i
został przez Bry ty j czy ków skazany  na śm ierć. Również 20 listopada 1945 roku woj skowe władze
am ery kańskie  we  Frankfurcie  opublikowały   listę  ponad  ty siąca  znany ch  Niem ców  obj ęty ch
zakazem   działalności  w  sektorze  kulturalny m .  Na  tej   liście  znaleźli  się  by li  sy m paty cy   nazizm u,
tacy   j ak:  Wilhelm   Furtwängler,  dy ry gent  z  Filharm onii  Berlińskiej ,  pianista  Walter  Gieseking,
aktor Em il Jannings i pisarz Ernst Jünger.

– Mogę się założy ć, że po tak długim  czasie nie trafiłaby ś na alej ę Rothschildów beze m nie –

background image

droczy ła się Betsy.

–  Przegrałaby ś.  Nawet  j ako  dziecko  um iałam   dokładnie  odtworzy ć  tę  drogę.  I  tę  do  m oj ej

ży dowskiej  szkoły, i na alej ę Günthersburską, gdzie m ieszkali m oi rodzice. Zawsze się bałam , że
kiedy ś zapom nę, kim  j estem .

–  Niech  Bóg  cię  chroni,  Fanny.  Gdy by m   by ła  j edną  z  takich  ży dowskich  babć,  j aką  sam a

m iałam ,  toby m   cię  teraz  pobłogosławiła.  Ty lko  że  nie  um iem   tego  robić.  Nie  błogosławiłam
nawet swoich dzieci. My, Sternbergowie, wcześnie odsunęliśm y  się od Boga.

Przeszły  alej ą Habsburgów. Potem , na Arnsburger Strasse, Betsy  się zatrzy m ała.

–  Tu  m ieszkał  nasz  dostawca  węgla  –  przy pom niała  sobie.  –  Zacny   człowiek.  W  czasie

pierwszej  woj ny  tak nas zaopatry wał, j akby śm y  by li j ego rodziną. A w 1933 roku zachowy wał
się, j akby  nikt go nie poinform ował, że Ży dzi są wy j ęci spod prawa. Spój rz, j aka piękna brukselka
rośnie  przed  ty m   dom em   z  zabity m i  oknam i.  Ślina  m i  napły wa  do  ust.  Brukselka  w  sosie
śm ietanowy m  i z gałką m uszkatołową. W wy konaniu Josephy  to by ło istne cudo.

Wszy stkie  ogrody   zostały   przeznaczone  pod  uprawę  roślin  j adalny ch.  Kartofle  j uż  zebrano,

została j eszcze biała kapusta. Pory  nadal tkwiły  w ziem i. W m ały ch doniczkach rosły  pietruszka
i  szczy piorek.  Na  balkonach  liście  ty toniu  stawiały   czoło  nadchodzącej   zim ie.  Tabliczka
przy czepiona  drutem   do  żelaznego  płotu  ostrzegała:  „Złodziej e  będą  bezwzględnie  przekazy wani
policj i”.

–  Nebich  –  naigrawała  się  Betsy.  –  Jakby   niem iecka  policj a  nie  m iała  nic  innego  do  roboty,

ty lko  ochraniać  niem iecką  kapustę.  Wy bacz,  Fanny,  m asz  naprawdę  oziębłą  babkę,  która  ciągle
zapom ina, że nie m ożesz znać tego słowa.

– Ależ znam ! Wuj ek Erwin zawsze j e powtarzał. Doskonale to pam iętam .

– Twój  wuj ek Erwin j est m oim  sy nem .

 
– Wiem , ale zanim  się nie poj awiłaś, nie by ło to dla m nie tak do końca j asne. Co wieczór m odlę
się, żeby  do nas napisał. Anna tak bardzo na to czeka. Czasam i m y ślę sobie, że się w nim  durzy ła.

–  Z  całego  rodzeństwa  m iał  naj większe  serce  i  naj lepszy   charakter.  Do  końca  ży cia  będę  się

wsty dzić, że Anna odkry ła to wcześniej  niż j a.

– Anna także m a wielkie serce – powiedziała Fanny.

– I kom u ty  to m ówisz? Chodź, podej dźm y  na m om ent do dom ku wodnego. Tak dawno żadnego

nie  widziałam .  To  ty powe  budowle  frankfurckie.  Dzieci  wy dawały   tam   każdego  feniga  na
oranżadę w proszku i lukrecj owe ślim aki. Ty lko nasza Alice nigdy  się nie skusiła. Oczarowały  j ą
śliskie zielone gum owe węże. Jak to później  powiedział Erwin, w ten sposób przy gotowy wała się
do wy j azdu do Afry ki Południowej . Boże, chroń m nie przed m oj ą pam ięcią!

Dom ek  wodny   z  nieheblowany ch  desek  stał  na  pasie  zieleni  rozdzielaj ący m   obie  j ezdnie  alei

Habsburgów. Jedna z desek została zdj ęta z drzwiczek i funkcj onowała j ako lada. Widniał na niej
stary   napis  „Uwaga!  Trucizna!”.  Na  ladzie  opierał  się  m ężczy zna  o  pożółkłej   twarzy,  w  szarej
wełnianej   czapce  na  głowie  i  w  okularach.  Już  z  daleka  skinął  głową  Fanny   i  Betsy.  Na  prawej
ręce m iał podziurawioną rękawicę woj skową. Palcem  wskazał na papierowy  szy ld, na który m  na
czerwono  zapisano:  „Gorący   napój ,  zawsze  świeży ”.  Przed  drzwiam i  stał  niewielki  piecy k

background image

opalany  drzewem , w który m  żarzy ł się ogień, a z czarnego garnka z chy botliwą pokry wką unosiła
się para.

– Za pięć m inut będzie gorący  j ak sam o piekło – zachwalał m ężczy zna. – Gorące napoj e Thea

Tausendsassy   rozgrzewaj ą  od  góry   do  dołu  i  z  powrotem .  Wtedy   zaczy na  się  rozum ieć  swoj e
szczęście,  że  się  przeży ło  tę  przeklętą  woj nę.  Nie  m ieliśm y   takich  rary tasów  na  wy cieczce  do
Stalingradu. Rozpuszczaliśm y  śnieg i zdy chaliśm y  na czerwonkę.

–  Skoro  tak  –  powiedziała  Betsy   –  to  bierzem y   dwie  porcj e.  Który   bardziej   rozgrzewa:

czerwony  czy  zielony ?

– Naj ważniej sze, żeby  nie by ł brunatny. – Theo zarechotał. Chwy cił ustam i gum kę, na której

wisiały   j ego  okulary.  –  Z  brunatny m i  koniec.  Przy naj m niej   tak  m ówią  ludzie,  którzy   wiedzą
lepiej .  Lepiej   niż  Bóg  i  lepiej   niż  Am ery kanie.  Teraz  m am y   dem okracj ę.  Każdy   krety n  m oże
m ówić,  co  m y śli.  Ty le  że  m y ślą  ciągle  to  sam o.  Chleb  ze  sm alcem   za  Adolfa  by ł  ty siąc  razy
zdrowszy  niż głód w czasach dem okracj i. Pobożny m i sentencj am i nikt się j eszcze nie naj adł.

Betsy  i Fanny  oparły  się o ścianę dom ku i piły  z pognieciony ch blaszany ch kubków paruj ący

napój   o  kolorze  truskawek,  m ocno  posłodzony   sachary ną  i  z  tego  powodu  zby t  gorzki.  Już  przy

pierwszy m  ły ku Betsy  przy pom niał się Hans Fallada

[26]

.

– Kto choć raz żarł z blaszanego naczy nia – m ruknęła. Zobaczy ła siebie siedzącą na pokry tej

czerwony m   pluszem   sofie  stoj ącej   w  ogrodzie  zim owy m .  Książka  Fallady   leżała  na  biały m
lakierowany m   stoliczku  do  kawy   w  sty lu  wiedeńskim ,  który   dostała  od  Johanna  Isidora  na
piętnastą rocznicę ślubu.

Fanny  zaczęła się śm iać tak m ocno, że m usiała odstawić swój  kubek.

–  Zawsze  m y ślałam ,  że  ty lko  psy   żrą  –  pry chnęła.  W  j ej   oczach  bły snęła  wesołość  osób

pozbawiony ch trosk. Przez ułam ek sekundy  wy glądała j ak dziecko.

 
–  Wy daj e  m i  się,  że  zostaniem y   przy j aciółkam i,  panno  Feuereisen  –  stwierdziła  Betsy.  –
Pierwszy  raz  sły szę,  j ak  się  śm iej esz.  Nie  wiesz  nawet,  ile  to  dla  m nie  znaczy.  Zobaczy ć  twoj ą
radość  to  więcej   niż  to,  na  co  liczy łam .  Poza  ty m   m usisz  wiedzieć,  że  bardzo  się  cieszę,  że  nie
m uszę  by ć  trady cy j ną  babką.  Ze  srebrny m i  loczkam i  i  w  koronkowy m   kołnierzy ku.  Taką,  która
rzuca piłeczki, szy j e ubranka dla lalek i śpiewa „Piecz się, piecz, ciasteczko”, bo nie um ie policzy ć
nawet do trzech. To j uż m nie dawno om inęło.

– Mnie też – dodała Fanny. – Ty lko inaczej . Nie wiem , czy  m iałam  kiedy ś lalki, który m  trzeba

by ło szy ć ubranka.

–  Na  pewno  trzeba  by ło,  ty lko  Hitler  się  sprzeciwił.  Nie  m ieliśm y   j uż  głowy   do  tego,  żeby

rozpieszczać dzieci i tworzy ć wy m y ślone światy. Nikt też z tobą nie śpiewał.

Fanny  otarła z czoła i oczu ból ukry ty  pod postacią potu.

–  Mój   oj ciec  pięknie  śpiewał  –  powiedziała  do  swoj ej   babki,  którą  znała  nie  dłużej   niż  trzy

ty godnie.

–  Nie  zapom niałaś?  Po  wszy stkich  ty ch  latach  pam iętasz,  że  m iał  niesam owity   głos!  Zawsze

powtarzaliśm y,  że  z  takim   głosem   Fritz  m ógłby   zarabiać  na  ży cie  j ako  kantor.  Raz  nam
odpowiedział: „Ży dowski chleb j est twardy ”. By łaś taka m ała, gdy  wy j echał. My śleliśm y, że nic

background image

nie pam iętasz. Nigdy  o niego nie py tałaś.

–  Nie  zapom niałam   niczego.  A  j uż  na  pewno  nie  m oj ego  oj ca.  Ty lko  czasam i  brakuj e  słów,

żeby  powiedzieć to, co się chce powiedzieć, więc nic się nie m ówi. Poza ty m  gdy  j estem  z tobą,
j ęzy k  m i  się  plącze,  od  razu  to  zauważy łam .  A  teraz  ci  coś  powiem :  dobrze  wiem ,  gdzie  teraz
j esteśm y. Jeśli zam kniesz oczy  i pozwolisz m i się poprowadzić, sam a trafię na alej ę Rothschildów.
Staniem y  przed dom em  i będziem y  udawać, że nigdy  stam tąd nie odeszły śm y. Sophie lubi się ze
m ną bawić w psa przewodnika.

–  Na  litość  boską!  Jeśli  będę  korzy stać  ze  swoich  oczu,  to  właśnie  w  ciągu  następnego

kwadransa. Niedobrze m i. To wszy stko z em ocj i.

– Mnie też. Ale ty lko troszeczkę. Reszta przeszła na ciebie.

Przeszły   przez  handlową  Berger  Strasse,  znaną  we  Frankfurcie  j ako  „Zeil  Bornheim u”,  dum ę

całej  dzielnicy. Przed woj ną m ówiło się, że na tej  ulicy  m ożna znaleźć wszy stko – od spinek do
kołnierzy ka po gwoździe do trum ny. W sklepie warzy wny m , którego Betsy  wcale nie zapom niała,
gdy ż zawsze ty dzień wcześniej  niż gdzie indziej  sprzedawano tam  szparagi, szy ld obwieszczał, że
tu przy j m uj e się pończochy  do cerowania. Na czterech cegłach leżała dachówka, na której  stała
ręczna m aszy na do szy cia. Na stołku siedziała chuda m łoda kobieta o ustach pom alowany ch na
czerwono. Wy dawała się przerażona, gdy  zauważy ła, że Betsy  się j ej  przy patruj e, ale zam achała
do niej  szarą m ęską skarpetą.

– Pończochy  do cerowania. – Fanny  pokręciła głową. – Ktoś tu j est w gorącej  wodzie kąpany.

Skąd w ogóle weźm iem y  pończochy, nawet takie do zacerowania?

Przed  dom em ,  z  którego  zostało  ty lko  pierwsze  piętro  i  parter,  siedziało  dwóch  czarnoskóry ch

żołnierzy.  Zaj adali  się  długim i  kiełbaskam i  włożony m i  m iędzy   dwie  grube  bułki  i  polany m i
keczupem . Rozbawieni Am ery kanie przy ciągnęli trzy  m łode, lubieżnie zerkaj ące blondy ny  i całą
chm arę  żebrzący ch  dzieci.  Chłopcy   krzy czeli  na  zm ianę:  chewing  gum  i  camels,  a  kilkuletnie
dziewczy nki w za m ały ch kurtkach wołały : candy, i wy ciągały  przed siebie ręce.

–  Jeszcze  ty lko  pięć  m inut  –  powiedziała  Betsy   –  i  będziem y   na  m iej scu.  Jesteśm y   j uż  na

Höhenstrasse.

 
Mim o  że  wiele  dom ów  by ło  zniszczony ch,  nadal  istniały   sklepy,  które  znała  z  dawny ch  czasów.
Niektóre  z  nich  by ły   zam knięte,  a  w  inny ch  trudno  by ło  dociec,  co  tak  naprawdę  sprzedawano.
Ostrzy ciel  noży   w  podziurawionej   czapce  stał  przed  zbom bardowany m   dom em .  Na  zm ianę
podnosił  sztućce  do  kroj enia  m ięsa  i  swoj ą  ostrzałkę.  Inwalida  woj enny   z  kulam i  wy stawił  na
wy świechtany m  papierze m ałe wy rzeźbione z drewna koniki.

– Um iej ą nawet rżeć – powiedział do Fanny, która się przed nim  zatrzy m ała.

Na  dawny m   sklepie  kolonialny m ,  znany m   z  szerokiego  asorty m entu  kawy,  zam ieszczono

zdobiony   kolorowy m i  nićm i  napis:  „Sprawdzona  wróżbiarka  czy taj ąca  z  rąk.  Ty lko  za  kartki  na
m ięso lub na chleb albo inne produkty  spoży wcze. Potrzebuj e także niezniszczonego płaszcza dla
dziecka”.

– My ślę, że wróżbiarki m aj ą powodzenie. Ty lu ludzi szuka zaginiony ch krewny ch.

–  Gdy by m   m iała  kartki  na  m ięso  –  powiedziała  Fanny   –  też  by m   do  niej   poszła.  I  j a  kogoś

szukam .

background image

–  Nam   nie  pom oże  żadna  wróżbiarka.  Czekam y   ty lko  na  ponowne  uruchom ienie  połączeń

pocztowy ch z zagranicą.

Przed piekarnią na skrzy żowaniu z Heidestrasse stała zwy czaj na kolej ka sm utny ch, bezradny ch

ludzi. W oknie wy stawowy m  naklej ono m ałą gałązkę świerkową i ogłoszenie: „Z powodu zakazu
pieczenia  w  dom u  nie  przy j m uj em y   ciasta  do  wy pieczenia  od  osób  postronny ch”.  Przed  ladą
z  nabiałem   stały   głównie  kobiety   i  dzieci,  wszy stkie  trzy m ały   w  ręku  naczy nia,  m enażki
z m agazy nów Wehrm achtu, dzbanki lub słoj e wekowe.

–  Tutaj   –  powiedziała  Betsy   –  też  zawsze  robiliśm y   zakupy.  Josepha  za  nic  nie  przy niosłaby

m asła  z  innego  sklepu.  Nawet  z  Fressgasse.  Właściciel  nie  by ł  zby t  przy j azny,  ale  nie  żaden
nazista,  broń  Boże.  Do  ostatniego  dnia  m ówił  m i  „dzień  dobry ”.  Dobry   Boże,  tam   stoi.  To  nie
m oże by ć prawda. Nic się nie zm ieniło, świat nadal się kręci, j akby  nie by ło nazistów ani obozów.
Pozwól,  że  się  o  ciebie  oprę,  Fanny.  Powiedz  m i,  że  ży j ę  i  że  to  wszy stko  się  dziej e.  Mam
wrażenie, że zaraz zabraknie m i powietrza. Albo że się przewrócę.

W  oczach  Fanny   bły snęła  radość.  Jeszcze  nigdy   nie  by ła  podporą  dla  słabszej   osoby,  zawsze

sam a  wy ciągała  ram ię  w  poszukiwaniu  wsparcia.  Po  chwili  czuła  j uż  ty lko  dum ę,  która  j ą
rozgrzewała, a potem  przepły nęła przez nią m iłość. Poczuła się silna i pewna siebie. Ty m  razem
nie dziwiło j ej , że nie potrafiła wy dusić z siebie ani słowa, powiedzieć tego, co w niej  buzowało.

–  Jesteśm y   nie  po  tej   stronie  –  zauważy ła  Betsy.  –  Zabawne,  j a  zawsze  szłam   po  tej   stronie,

a dziewczęta po drugiej . Dlaczego przy pom inam  sobie takie szczególiki? I dlaczego tak bardzo ta
przeklęta pam ięć m nie boli?

Na skrzy żowaniu  alei Rothschildów  i Burgstrasse  rozpoznała drogerię,  w której   każdej   wiosny

Josepha kupowała świeże lepy  na m uchy, kulki przeciwm olowe, przy prawy  i spiry tus na wielkie
porządki.  Drzwi  do  sklepu  by ły   otwarte,  właścicielka  w  biało-niebieskiej   wełnianej   sukience
w grochy  i ściśle upięty m  koku stała przed ladą ze skrzy żowany m i rękam i. Betsy  zauważy ła, że
kobieta  od  razu  j ą  rozpoznała,  zachowy wała  się,  j akby   nie  wiedziała,  co  zrobić,  złapała  się  za
głowę. Zrobiła j ednak ruch w j ej  kierunku.

–  Chodź,  Fanny,  szy bko.  Jeśli  będę  z  kim ś  teraz  rozm awiać,  a  zwłaszcza  z  nią,  to  sobie  nie

poradzę.  Ani  z  głową,  ani  z  nogam i.  Zawsze  by ła  taka  przeraźliwie  ciekawska.  Już  wtedy   nie
m ogłam  tego znieść. Jeszcze j ą widzę, j ak nas obserwuj e, gdy  opuszczam y  nasz dom . Nic wtedy
nie  powiedziała,  a  nie  m ożna  przecież  m ij ać  ludzi  bez  słowa.  Jeszcze  m inuta  i  będziem y   na
m iej scu.  Raz  na  zawsze.  Czy   w  ogóle  m ożna  tak  patrzeć  za  siebie,  przerzucać  kartki  przeszłości,
j akby  to by ła książka? Czy  znaj dę to, czego szukam , czy  też zm ienię się w słup soli j ak żona Lota?

Stała  przed  dom em ,  którego  dum ną  właścicielką  by ła  przez  trzy dzieści  osiem   lat,  dom em ,

gdzie ży ła  nadziej ą,  cierpiała  i  na  zawsze  pożegnała  się  ze  złudzeniem ,  że  Niem cy   staną  się  j ej
oj czy zną, a Frankfurt własny m  m iej scem  na ziem i. Oczy  zaszły  j ej  łzam i. Nic j uż nie sły szała,
a j ej  usta drżały. Lewą rękę przy cisnęła do serca i z każdy m  j ego uderzeniem  czuła powracaj ący
strach i zwątpienie ostatniego dnia w ukochany m  dom u. Znowu ogarnęły  j ą wsty d i rezy gnacj a
związane z ty m , że należała do wy obcowany ch i przeklęty ch.

– Musiałam  przy j ść – wy szeptała. – Nie m ogłam  zapom nieć. – Położy ła dłoń na ścianie.

Obrazy, które widziała, ciągnęły  j ą do piwnicy  i spiżarni, przed drzwi naj em ców i wreszcie do

j ej   własnego  m ieszkania  z  bordowy m i  poduszkam i  przy   oknach  w  salonie,  a  na  koniec  do  wiśni

background image

rosnącej   na  podwórku.  W  ty m   roku  trzeba  zawczasu  zebrać  wiśnie,  nigdy   nie  wiadom o,  kiedy
uderzą  wróble.  „Nie  ty lko  wróble”  –  powiedział  Erwin.  Johann  Isidor  klepnął  go  w  ram ię.  „Sy n
okazał się m ądrzej szy  od oj ca” – stwierdził. „To wszy stko by ło złudzeniem , ale na nic lepszego nie
zasłuży łem . Wierzy łem  w Niem cy ” – dodał. „Nie ty lko ty, oj cze”.

– Nie wiedziałam , że j estem  tak m ocno związana z ty m  dom em , Fanny. – Betsy  przełknęła łzy,

gdy   wreszcie  opuściły   j ą  cienie.  Chwy ciła  pręt  kraty,  j ej   kny kcie  zbielały.  –  Tem u  bzowi  j est
oboj ętne, dla kogo kwitnie. Zawsze powtarzałam , że natura nie m a sum ienia. Ptaki ćwierkały  także
w  Theresienstadt  i  słońce  wstawało  tam   tak  sam o  j ak  w  Wenecj i  czy   Tim buktu.  Zobacz,  dom
oberwał podczas bom bardowania. Nie m a trzeciego i czwartego piętra.

Nad  drugim   piętrem   położono  prowizory czny   dach  z  drewna  i  blachy.  W  m ieszkaniu  na

pierwszy m  piętrze, w który m  Sternbergowie j eszcze w pam iętny m  roku 1933 twierdzili, że m ożna
zaufać  narodowi  poetów  i  m y ślicieli,  ty lko  okna  od  frontu  by ły   j eszcze  oszklone.  Te  na  ścianie
bocznej  zabito deskam i. Na wy brukowany m  podwórzu uparta trawa rozprzestrzeniała się m iędzy
pły tam i, a w ogrodzie przed dom em , na dawny m  klom bie różany m , rosła kapusta. W ży wopłocie
widać  by ło  dziurę  wielkości  szczura.  Drzwi  wej ściowe  –  niegdy ś  dum a  Johanna  Isidora  ze
względu na ich kunsztowne wy konanie i to, że przeciwstawiały  się przepy chowi swoich czasów –
zostały  prowizory cznie załatane. Brakowało ołowiany ch części, szkło zostało stłuczone, a m osiężna
gałka  zam ieniona  na  zwy kłą  bakelitową  klam kę.  Skrzy nki  pocztowe  by ły   zniszczone,  pogięte
i  zapisane  większą  liczbą  nazwisk  niż  kiedy ś.  Także  nazwiska  przy   dzwonkach,  czasam i  po  prostu
dopisane ołówkiem , wskazy wały, że w dom u m ieszkało więcej  niż sześć rodzin, dla który ch by ł on
przewidziany.

–  Neugebauer  –  przeliterowała  Betsy.  –  Na  niebiosa,  oni  tu  nadal  m ieszkaj ą.  Cała  ta  banda!

Naziści  do  szpiku  kości.  W  oknie  wy wiesili  swasty kę,  ale  co  niedziela  chodzili  do  kościoła.  Mąż
pracował chy ba w księgach wieczy sty ch. O, j ak cudownie! Jeszcze j edno nazwisko na parterze:
Jensen. A więc szy kowna pani Neugebauer, która biła swoich sy nów sm y czą i której  na koniec tak
się  baliśm y,  że  przem y kaliśm y   z  przerażeniem   po  kątach,  gdy   j ą  spoty kaliśm y,  m a
przy m usowego  lokatora.  Naj widoczniej   j est  j eszcze  j akaś  sprawiedliwość.  Mam   nadziej ę,  że  to
rodzina  z  czwórką  dzieci.  Niech  wszy stkie  m aj ą  krztusiec  i  sm aruj ą  po  ścianach.  A  kto  trafił  do
naszego starego m ieszkania?

Nie  zdąży ła  przeczy tać  tabliczki  z  nazwiskiem   lokatora  z  pierwszego  piętra.  Ktoś  tak  m ocno

szarpnął drzwiam i do wewnątrz, że Betsy, która oparła rękę na klam ce, ledwie utrzy m ała się na
nogach.  Mężczy zna  zm ierzy ł  j ą  wzrokiem ,  gdy   j eszcze  zastanawiała  się,  czy   m a  przepraszać.
Miał na sobie długi, zielony, skórzany  płaszcz. Przy pom inał j ej  okry cia gestapowców.

Fanny  by ła blada, wy glądała niewy raźnie. Zacisnęła oczy  i przerażona przy tuliła się do m uru.

Betsy  chciała do niej  podej ść, bo lepiej  niż ktokolwiek wiedziała, że j eśli w odpowiedniej  chwili
nie weźm ie się dziecka za rękę, czeka j e śm ierć.

–  Tak  –  powiedziała.  Jej   głos  zabrzm iał  donośnie,  chociaż  w  ty m   właśnie  m om encie

pom ieszały   j ej   się  czas  i  m iej sce.  My ślała,  że  Fanny   to  Claudette.  –  Tak,  j esteś  j uż  od  dawna
w Palesty nie – stwierdziła.

– Ależ j estem  przy  tobie – odparła Fanny. Już nie opierała się o ścianę. Już nie by ła m ała ani

nie zaciskała oczu.

background image

Mężczy zna  zdj ął  kapelusz.  Jego  siwe  włosy   by ły   gęste,  przez  czoło  przebiegała  m u  głęboka

zm arszczka.  Nad  szary m i  oczam i  j eży ły   się  buj ne  brwi.  Mógł  m ieć  około  pięćdziesięciu  lat
i  naj widoczniej   stracił  sporo  na  wadze.  Płaszcz  by ł  na  niego  za  duży,  spodnie  za  długie.  Miał
cienką, pom arszczoną szy j ę. Na lewej  nodze nosił but ortopedy czny.

Betsy  naty chm iast go rozpoznała. Mim o to spoj rzała na j ego luźno zwisaj ącą prawą rękę.

–  Ach  –  powiedziała.  Zrobiło  j ej   się  niedobrze.  Poczuła  dłoń  Fanny   na  swoim   ram ieniu.  Czy

m usi m u tłum aczy ć, kim  j est? Co m u powiedzieć, j ak znieść to, co trzeba by ło znieść?

 
–  Pani  Sternberg  –  odezwał  się  m ężczy zna.  Jego  głos,  tak  przy j em ny   dla  m uzy kalnego  ucha,
Betsy  rozpoznałaby  bez pudła. – Cóż za radosny  dzień dla wszy stkich. Nie spodziewałem  się tego.
Nic się pani nie zm ieniła. Ani trochę. Zupełnie nie wiem , co powiedzieć.

– Naj lepiej  nic, Theo. Już pan wy starczaj ąco wiele powiedział, gdy  się ostatnio widzieliśm y.

– Chciałby m  się dowiedzieć, j ak się państwu powodziło w ty ch okrutny ch czasach. Zwłaszcza

pani m ałżonkowi. Zawsze by ł właściwy m  człowiekiem  na właściwy m  m iej scu. Podziwiałem  go
j uż j ako chłopak. Mój  Boże, widzę go teraz...

–  Moj ego  m ałżonka  zam ordowali  w  obozie.  Prawdopodobnie  w  Auschwitz.  Jak  również

Victorię i j ej  m ałego sy nka.

– Zupełnie nie wiem , co powiedzieć.

– Już pan to m ówił.

Nazy wał się Theodorich Rudolph Bergham m er. Od szóstego roku ży cia m ieszkał w dom u przy

alei Rothschildów 9. By ł naj lepszy m  przy j acielem  Ottona. Uwiódł siedem nastoletnią Clarę i by ł
oj cem  Claudette. Podczas pierwszej  woj ny  światowej  stracił stopę, siłę w ręce i chęć do ży cia,
a  w  czasach  nazizm u  sum ienie  i  przy zwoitość.  To,  że  po  woj nie  nie  ty lko  m ógł  zatroszczy ć  się
o  rodzinę,  ale  też  wy j ść  na  zadowolonego,  pewnego  siebie  człowieka,  zawdzięczał  swoj ej   żonie
Waltraud, która urodziła m u czworo dzieci i zm usiła go, by  w czasie zam ętu po bom bardowaniu
zaj ęli  m ieszkanie  dawny ch  właścicieli  dom u.  W  1945  roku  inwalida  woj enny   Theodorich
Bergham m er  złoży ł  w  Urzędzie  Mieszkaniowy m   oświadczenie,  że  m a  córkę  Ży dówkę,  która
m usiała  wy em igrować  do  Palesty ny   i  którą  „w  bliskiej   przy szłości”  zam ierzał  „sprowadzić  do
dom u”.  W  przekonaniu  urzędnika  o  prawdziwości  swoich  słów  pom ógł  m u  kilogram   słoniny
i  j eszcze  j eden  świńskiego  sm alcu.  Urzędnik  wziął  kolej ny   kilogram   słoniny   i  przekazał  Theowi
m ieszkanie dawnego gospodarza dom u „do dalszego korzy stania”.

Theo  powiedział  Betsy,  że  m a  nadziej ę,  że  „ze  względu  na  dawne  czasy ”  będzie  ona  wkrótce

ich odwiedzać.

– Moj a żona bardzo się ucieszy. Tak wiele j ej  opowiadałem  o rodzinie Sternbergów – m ówił,

patrząc dawnej  gospody ni prosto w oczy. Nie brakowało m u odwagi ani elasty czności.

–  Gdy by m   ty lko  wiedziała,  co  m am   pam iętać  –  odparła  Betsy.  –  To,  że  by ł  pan  naj lepszy m

przy j acielem  m oj ego sy na, czy  też to, że wy rwał m i pan w kory tarzu siatkę z zakupam i i nazwał
m nie przeklętą ży dowską szm atą.

background image

7

G R O M   Z   J A S N E G O   N I E B A

G r u d z i e ń   1 9 4 5 – m a r z e c   1 9 4 6

– Kochany  Bóg rzuca bom by  na nasz dom  – krzy czała Sophie. – Musim y  szy bko do piwnicy.

– Nie – uspokoił j ą oj ciec. – Nie, to ty lko złe burzowe diabły. Chcą nas przestraszy ć, ale m y  się

wcale nie boim y. Wiem y, że j uż nigdy  nie będzie woj ny. Żadne dziecko nie m usi j uż się chować
w piwnicy.

–  Lena  m ówi,  że  nadchodzą  Ruscy.  Zaciągaj ą  kobiety   do  lasu  i  gotuj ą  dzieci  w  wielkich

garach.

– Nie w czasie pokoj u, Sophie, powiedz to Lenie.

 
Rok  1945,  rok  biedy,  odchodził  z  Frankfurtu  w  czasie  wielkiej   burzy.  W  poraniony m   m ieście
drżały   zniszczone  dom y.  Ruiny   się  zapadały,  a  prowizory cznie  zreperowane  drzwi  wej ściowe
leżały   na  ulicy.  Nieliczne  tram waj e,  które  wróciły   na  trasy,  stały   bez  ruchu.  Przez  całą  noc
zacinaj ący   wiatr  ściągał  z  dachów  ogrom ne  połacie  papy,  które  na  nieoświetlony ch  ulicach
wy glądały   j ak  m onstrualne  sm oki.  Na  ludzi  przechodzący ch  po  chodnikach  spadały   kam ienie
i  gałęzie.  Włam y wacze  korzy stali  z  okazj i,  wskakiwali  do  piwnic  pozbawiony ch  okien  i  okradali
głoduj ący ch z ostatnich zapasów – kartofli i lasek dla inwalidów, pordzewiały ch rowerów, wózków
dziecięcy ch bez kółek i całego szrotu, który  obecni właściciele sam i wcześniej  ukradli.

„To bardzo zły  znak dla roku 1946” – krakali przesądni m ieszkańcy. „Kara boska” – twierdzili ci

pobożni.

Nieszczęście  zostało  zapowiedziane  długo  przed  Boży m   Narodzeniem .  Z  dnia  na  dzień

zaopatrzenie by ło coraz gorsze i narastało zwątpienie. Gazety, stacj e radiowe i publiczne głośniki
niezm ordowanie przy pom inały, że ty siąc pięćset kalorii dziennie, które do tej  pory  przy sługiwało
każdem u  dorosłem u,  j uż  nie  obowiązy wało  –  nawet  w  strefie  am ery kańskiej ,  która  uchodziła  za
naj lepiej   zaopatrzoną.  Rzeźnicy,  handlarze  ży wnością  i  piekarze  stali  za  pusty m i  ladam i
i odczuwali gniew ludu. Mleko dla niem owląt i m ały ch dzieci by ło rozcieńczane, do m argary ny
dodawano  wody,  a  szny cle,  j eśli  w  ogóle  by ły,  robiono  ty lko  z  końskiego  m ięsa.  Mówiono,  że
piekarze  sprzedaj ą  racj e  ży wnościowe  na  czarny m   ry nku,  a  rzeźnicy   na  śniadanie  zaj adaj ą  się
słoniną  i  napy chaj ą  swoj e  dzieci  wątróbką.  W  kolej kach  sklepowy ch  i  w  urzędach  szeptem
przeklinano  Am ery kanów,  a  dem okracj ę  posy łano  do  diabła.  Ludzie  nie  wahali  się  publicznie

background image

m ówić: „Za Adolfa przy naj m niej  się naj adaliśm y ”. Bez oporów m arzy li o dobry m  m aśle, które
sy nowie i m ężowie przy sy łali do dom u z okupowanej  Holandii. Wspom inali dobrą polską kiełbasę
i py szną belgij ską czekoladę.

–  I  koniaku  z  Francj i  i  łososia  z  Norwegii  też  nie  chcem y   zapom nieć  –  kpił  sobie  Hans,  gdy

z  Berger  Strasse  za  kartki  na  pięćdziesiąt  gram ów  m ięsa  przy niósł  j ednorazowy   przy dział
pięciuset gram ów ry by  (nieoczy szczonej , z głową i ogonem ). – Nikt nie zauważy ł ironii – skarży ł
się potem  Betsy. – Mógłby m  nim i wszy stkim i potrząsnąć, tak j ak tam  stali. Te puste łby.

–  Głodni  nie  wy czuwaj ą  ironii  –  powiedziała  Betsy.  –  Nie  czuj ą  też  wsty du.  Nauczy łam   się

tego w Theresienstadt.

Po  m ieście  krąży ły   nieprzy j em ne  historie.  „Ta  banda  uchodźców,  która  wy j ada  nam   resztki,

przy wlokła tu świerzb i wszy. Ci z obozów – ty fus plam isty, cholerę i gruźlicę. A od Am ery kanów
co  druga  złapała  j uż  sy filis”.  O  stary ch  ludziach  donoszono,  że  zam arzali  w  nieogrzewany ch
pom ieszczeniach,  o  rachity czny ch  dzieciach  –  że  rodzice  m usieli  j e  przy prowadzać  pod  strefę
am ery kańską  na  żebry,  a  o  pozbawiony ch  sum ienia  spekulantach  –  że  rzucą  na  czarny   ry nek
nawet  przy dzielone  im   leki  wzm acniaj ące  dla  niem owląt  i  środek  na  wszy.  „Moralność
i przy zwoitość ty lko za okazaniem  dokum entu” – powtarzano na ulicach.

Każdy   m iał  krewnego  lub  sąsiada,  który   dla  dobra  rodziny   cierpiącej   głód  poj echał  szukać

j edzenia,  ale  którem u  policj anci  albo  żandarm i  zabrali  łupy   na  dworcu  lub  w  pociągu.  Na
czarny m   ry nku  ceny   osiągnęły   kolej ny   nieboty czny   pułap.  Słabnąca  m arka  nie  by ła  warta  j uż
nawet papieru, na który m  j ą drukowano. Wy łącznie za „j ankeskie papierosy ” m ożna by ło dostać
m asło,  m ąkę,  m ateriał,  buty   i  odrobinę  woli  ży cia.  Mim o  to  ludzie  pożądali  nie  ty lko  chleba.
Godzinam i wy stawali w kolej kach do nieliczny ch kin, które ponownie otwarto. Gazety  ukazy wały
się  zaledwie  dwa  razy   w  ty godniu  i  trafiały   do  tak  wielu  rąk,  że  m usiały   by ć  odprasowy wane.
Z pusty m  żołądkiem , ale w kapeluszach i szalach frankfurtczy cy  trzęśli się w nieogrzewanej  sali
giełdy  – i zaśm iewali do łez, bo niej aki pan Harpagnon siedział na buj any m  fotelu w szlafm y cy
i  pełny m   troski  wzrokiem   wpatry wał  się  w  nocnik  z  pięknej   porcelany.  Siegfried  Nürnberger
wy reży serował  nieśm iertelną  kom edię  Moliera  Chory  z  urojenia.  Ludzie  stali  po  bilety
w kolej kach tak sam o długo j ak po chleb, wszy scy  j ednak zgadzali się, że te niedogodności by ły
warte zachodu. A na Boże Narodzenie wy stawiono sztukę dla dzieci, które bawiły  się w ruinach
i nie m iały  oj ców. By ła to historia Piotrusia Kłam czuszka.

– To baj ka bożonarodzeniowa – wy j aśniła Betsy.

– Czy  m ożna to j eść? – spy tała Sophie.

–  Ty lko  oczam i,  ale  to  daj e  nawet  większą  radość  niż  j edzenie  buzią  –  powiedziała  Betsy.

Pom y ślała  o  Victorii,  która  w  czasach  nazistowskich,  gdy   Ży dzi  nie  m ogli  j uż  nawet  siadać  na
publiczny ch ławkach, przem y kała pod osłoną nocy  na przedstawienia do dzielnicy  Röm erberg. –

Jej  ży cie zawisło na włosku dla Floriana Gey era

[27]

 – m ruknęła Betsy. – Nikt dziś w to nie wierzy.

Chociaż  naty chm iast  zam knęła  oczy,  zobaczy ła  Victorię,  która  wsiada  w  Theresienstadt  do

pociągu, i usły szała, j ak Salo woła m atkę. Mim o to j ej  córkę wy słała wraz z Sophie na Piotrusia
Kłamczuszka – m iasto Frankfurt chciało pokazać, że czasy  się zm ieniły, i przekazało ży dowskiem u
dom owi starców dwa bilety  na prem ierę. Nie przy dały  się one j ednak za bardzo ludziom , którzy
utracili wnuki w obozach koncentracy j ny ch.

background image

Przedostatniego dnia roku, który  choć rozpoczął się j eszcze w czasie woj ny, to nazy wany  by ł

rokiem  pokoj u, rodzina Dietzów by ła w tak dobry m  hum orze, j akby  wy grała los na loterii ży cia.
Hansowi udało się zdoby ć kilogram  chleba, szklankę m asła orzechowego, dwie puszki białej  fasoli
w  sosie  pom idorowy m   i  litr  am ery kańskiej   whisky.  Na  butelce  napisane  by ło  „Bourbon”
i Property of the US Army.

– Co to znaczy  „bourbon”?

–  Nie  m am   poj ęcia.  Zapy taj   m ister  Morgenthaua

[28]

.  On  wie  wszy stko.  Nawet  to,  j ak

z Niem iec zrobić państwo rolnicze, tak aby śm y  j uż nigdy  więcej  nie pom y śleli sobie, że świat do
nas należy. Zabierz to stąd, Anno. Gdy  ktoś zobaczy  tę butelkę, pom y śli, że ukradliśm y  j ą naszy m
wy zwolicielom .

– Wszy stko j edno. Naj ważniej sze, że nie obciąża to twoj ego sum ienia.

– Moj e sum ienie m a się dobrze. Który  z naszy ch rodaków m oże tak o sobie powiedzieć?

Anna  pozwoliła  Hansowi  na  pięć  kieliszków  na  spróbowanie  i  powiedziała,  że  chce  zrobić

z bourbona poncz.

– To barbarzy ństwo – zaprotestował. – Taka whisky  to lekarstwo.

– Chcesz j ą wy sączy ć sam ? Na sy lwestra trzeba się dzielić z inny m i. Zawsze tak by ło. Inaczej

będziem y  m ieli zły  rok.

Anna  rozcieńczy ła  whisky   wodą  i  resztkam i  soku  berbery sowego,  który   sam a  zrobiła.

Następnie posłodziła całość sachary ną i dodała dla sm aku kieliszeczek prawdziwej  kawy  oraz trzy
krople  kosztownej   esencj i  do  pieczenia  z  arom atem   rum owy m ,  który   upatrzy ła  sobie  Sophie.
W  wieczór  sy lwestrowy   podała  tę  m istrzowską  m iksturę  w  brzuchatej   zielonej   m isie
kry ształowej , którą udało się j ej  uratować j eszcze z dom u Sternbergów.

 
Betsy  zm usiła się, by  spoj rzeć na naczy nie bez przy woły wania wspom nień.

–  Nie  trzeba  opłakiwać  rzeczy,  które  m ożna  kupić  za  pieniądze  –  powiedziała  do  wnuczki

i  chociaż  Fanny   nie  znała  dziej ów  m isy,  wiedziała,  że  j ej   babka  nie  m ówi  o  zastawie  stołowej .
Wbiła wzrok w podłogę.

– Też tak uważam  – zgodziła się.

Naj m łodsi uczestnicy  święta lekko się wstawili ty m  napoj em . Sophie pozwolono pociągnąć po

ły ku  ze  szklanek  m atki  i  oj ca.  By ła  tak  uradowana,  że  zaśpiewała  wszy stkie  piosenki  ze  swoj ego
bogatego repertuaru. Wreszcie po Wiem, że kiedyś zdarzy się cud Zarah Leander nastąpiło Wiatr
opowiedział mi pieśń oraz naj nowszy  hit uliczny  Odra, Nysa, ojczyzna łysa.

– Przestań – rozkazał j ej  oj ciec. – Naty chm iast!

– Niech śpiewa – broniła wnuczki Betsy. – Nie m a zły ch piosenek dla dzieci.

Po  pierwszy m   ły ku  ponczu  Erwin  by ł  tak  pokoj owo  nastawiony,  że  pozwolił,  by   siostra

odebrała m u połowę j ego chleba z m asłem  orzechowy m . Fanny  śm iała się do ochry pnięcia, gdy
Anna  opowiedziała,  że  w  rodzinie  Sternbergów  w  sy lwestra  wy pełniano  naleśniki  szam panem
zam iast m usem  śliwkowy m .

–  Nie  m ogę  sobie  wy obrazić,  że  kiedy ś  ty le  by ło  j edzenia,  że  naleśniki  wy pełniano

szam panem .

background image

– Ja też – powiedziała Anna. – Jak również tego, że punkt dwunasta wszy scy  rzucaliśm y  się do

okien, by  oglądać faj erwerki. Biedna m ała Alice wy biegła raz na balkon i oznaj m iła, że tam  też
niebo płonie. A potem  rzewnie się rozpłakała.

–  Biedna  m ała  Alice  zawsze  rzewnie  płakała  –  wspom niała  j ej   m atka.  –  Mam   nadziej ę,  że

oduczy ła się tego w Afry ce.

– Jak wy glądaj ą faj erwerki? – spy tała Fanny.

 
– Dokładnie tam  sam o j ak to, co nasi wy zwoliciele zrzucali nam  na głowy  – powiedział Hans. –
Ty le że przy  nalotach bom bowy ch chowaliśm y  się po piwnicach, nic nie widzieliśm y  i pilnie się
m odliliśm y,  żeby   bom by   spadły   raczej   na  sąsiada.  Nie  pam iętasz  j uż,  Fanny ?  Pani  Schm and
m arzy ła  o  cudownej   broni,  a  Anna  trzy m ała  nas  krótko.  Nie  pozwoliła,  by m   ukręcił  łeb  tej
Schm andowej .

–  Jeszcze  to  wszy stko  pam iętam .  Zawsze  sobie  wy obrażałam ,  że  panią  Schm and  trafia  szlag,

a  j a  spokoj nie  wstaj ę,  pakuj ę  zieloną  fasolkę  do  naszej   torby   i  wy żeram   na  j ej   oczach
m arm oladę truskawkową.

– Grzeczna dziewczy nka.

– Ja by łam  w żadnej  piwnicy  – stwierdziła Sophie. – Bawiłam  się z aniołam i.

–  Sam a  j esteś  aniołkiem   –  roześm iała  się  Betsy.  –  One  nie  wiedzą  przecież,  j ak  stosować

podwój ne przeczenie.

To  właśnie  Betsy   uczy niła  ten  wieczór  szczególny m .  Dziesięć  m inut  przed  północą  postawiła

swój  kieliszek na stole. Spoj rzała na Hansa i Annę, złapała Fanny  za rękę i lekko drżący m  głosem ,
nad który m , m im o starań, nie m ogła zapanować, powiedziała:

–  Mieliście  wszy scy   racj ę,  od  początku  to  wiedzieliście.  Ty lko  m ądra  pani  Sternberg  m usiała

cały m i  dniam i  walczy ć  sam a  ze  sobą,  zanim   doszła  do  przekonania,  że  Bóg  nie  pozwolił  j ej
przeży ć Theresienstadt po to, by  wegetowała w j akim ś dom u starców i liczy ła owce na trawniku.
Jeśli  dobrze  to  sobie  przem y śleliście  i  naprawdę  chcecie  wziąć  do  siebie  starą  kobietę,  która  na
plecach niesie j edy nie worek koszm arów i nie potrafi j uż nawet przy pilnować zupy, tak żeby  nie
trzeba  by ło  się  m artwić  o  obiad,  j eśli  to  sobie  przem y śleliście,  to  j a  bardzo  chętnie  się  do  was
przeprowadzę. I zostanę przy naj m niej  do chwili, gdy  stanie się cud i Ży dom , który ch nie udało
się  zabić,  zostanie  zwrócone  to,  co  im   zabrano.  To  m oże  j ednak  potrwać.  Zakładam ,  że  całe
pokolenia.  Więc...  to  by ła  za  długa  przem owa.  To  j uż  się  nie  powtórzy.  Stare  kobiety   za  wiele
paplaj ą.

Jej  zwilgotniałe oczy, dodała, nie m aj ą nic wspólnego z decy zj ą o przeprowadzce na Thüringer

Strasse. Wy wołał j e wy łącznie poncz.

– Ostatnio alkohol piłam  w alei Rothschildów, a zresztą nigdy  nie by łam  zby t wielką am atorką

trunków.

– Raz nawet zapom niałaś w sy lwestra, że nie j estem  twoj ą córką – zaśm iała się Anna.

– Ciągle o ty m  zapom inam . Nie ty lko w sy lwestra.

O  północy   w  przerażony m   wy j ący m   wiatrem   m ieście  rozbrzm iały   dzwony   kościelne.  Dało

się  nawet  rozróżnić  głosy,  które  przy pom inały   radość  zapom niany ch  dni.  W  dom u  naprzeciwko

background image

j akaś kobieta, o której  m ówiono, że m iała trzech sy nów i wszy scy  zginęli na froncie wschodnim ,
włączy ła  pły tę  i  otworzy ła  okno.  Heinz  Rühm ann,  Willy   Fritsch  i  Oskar  Karlweiss  zaśpiewali
piosenkę Przyjaciel, prawdziwy przyjaciel.

– Trzech chłopaków ze stacj i benzy nowej  – zdziwiła się Betsy. – Boże drogi, j eszcze to. Johann

Isidor  uwielbiał  Rühm anna.  Dwa  razy   poszliśm y   do  kina  zobaczy ć  ten  film ,  a  na  urodziny
podarowałam  m u pły tę. Tak, teraz to j uż naprawdę płaczę.

– Ja też – powiedziała Anna. – Czy  to się nigdy  nie skończy ?

– Nigdy. Pam ięć j est sady stką.

W blady m  świetle latarni, która zwy kle świeciła się ty lko do dziesiątej  wieczorem , stało kilkoro

niedorostków.  Machali  cienkim i  gałązkam i  i  się  śm iali.  Ich  śm iech  by ł  tak  wątły   j ak  oni  sam i.
Jeden z nich wy konał gest w stronę krzaków, chciał j e podpalić, ale inni go powstrzy m ali. Opał by ł
wart  więcej   niż  krótka  radość  z  ogniska.  Dwaj   m łodzieńcy   krzy czeli  j eszcze:  „Niech  ży j e  nowy
rok!”. Rzucali czapki w górę, prosto w ciem ne niebo, i skakali za nim i. Przez chwilę wy dawało się,
j akby  przez cały  dzień naj edli się do sy ta, a w szafie na każdego z nich czekało ciepłe palto.

– Czy  to j est pokój ? – spy tała Fanny.

– A j akże! – potwierdziła Betsy. – Już m oj a babka powtarzała, że radość przepędza cierpienie.

– My ślałam , że wcześniej  nikt nie wiedział, co to znaczy  cierpieć.

– Ży dzi zawsze to wiedzieli. Czterdzieści lat szli przez pusty nię w poszukiwaniu ziem i obiecanej .

To nie by ły  wakacj e. Nawet m anny  spadaj ącej  z nieba m ożna m ieć powy żej  uszu.

Erwin spał w fotelu, ssąc kciuk. Sophie drzem ała przed piecy kiem , w który m  z okazj i nadej ścia

tak  wy czekiwanego  nowego  roku  podsy cono  ogień  dwom a  dodatkowy m i  bry kietam i.  Hans
zaopatrzy ł kanciastą kuchenkę w resztki j akiej ś ławki, którą znalazł porąbaną w alei Habsburgów,
pewnie  zanim   ten,  który   j ą  porąbał,  zdąży ł  wszy stko  zaciągnąć  do  dom u.  Anna  podgrzała  zupę
z wy suszony ch pokrzy w, m niszka, świeży ch obierek ziem niaczany ch i zachowany ch na sy lwestra
pasków  kapusty   włoskiej .  Ten  posiłek,  który   podała  o  północy,  określiła  m ianem   gulaszu,  gdy ż
dodała  do  niego  prawdziwego  pieprzu  oraz  węgierskiej   papry ki,  którą  Hans  wy targował  j ako
dodatek  do  whisky.  Betsy   wy glądała  na  tak  wy poczętą  j ak  j eszcze  nigdy   od  czasu  powrotu
z piekła. Zgasiła świece w niebieskim  porcelanowy m  lichtarzu.

– Trzeba oszczędzać – powiedziała – bo teraz będzie j eszcze j edna gęba do wy karm ienia.

– Tak strasznie się cieszę – szepnęła j ej  Fanny. – Nie wiem , j ak to wy razić, j ak bardzo j estem

szczęśliwa. Jeszcze nigdy  nie spełniło się żadne m oj e ży czenie. Przy naj m niej  od dnia, w który m
powiedziałaś,  że  m uszę  wy czy ścić  buty   na  wielką  podróż.  Pam iętasz  j eszcze,  że  to  wtedy
powiedziałaś? Wy czy ściłam  też botki Sala. Widziałaś to, ale nie pam iętam , czy  coś powiedziałaś.

Pierwszy   raz  Fanny   wy powiedziała  im ię  swoj ego  brata.  Betsy   przy cisnęła  j ą  do  piersi  tak

m ocno, j ak j eszcze nigdy  nie przy tuliła żadnego z własny ch dzieci. Podziękowała Bogu, że znowu
pozwolił j ej  kochać, i ostrzegła Fanny :

–  Nie  ciesz  się  zby t  wcześnie,  dziecko.  Na  koniec  twoj a  babka  zdobędzie  się  na  odwagę,  by

zdradzić swoj e naj głębsze ży czenie.

–  Zrób  to!  Naprawdę!  Musisz  sobie  ty lko  zaufać.  Nie  będziesz  rozczarowana.  Um iem   szy ć,

robić  na  drutach,  wy szy wać  i  haftować.  Mogę  czy tać  bez  zm ęczenia  i  potrafię  dość  dobrze

background image

m alować  i  ry sować.  Przy naj m niej   m oj a  nauczy cielka  m nie  chwaliła.  Szkoda,  że  m am y   tak
niewiele papieru i że j uż nie pam iętam , j ak wy gląda pudełko z akwarelam i. Więc m uszę j ednak
zaczekać, aż czasy  będą lepsze.

–  Obawiam   się,  że  znalazłaś  sobie  niewłaściwą  babkę.  Już  j ako  m atka  nie  by łam   w  guście

m oich  dzieci.  Nie  reagowałam   okrzy kiem   zdziwienia,  gdy   dawały   m i  prezenty   własnej   roboty.
Nie  wieszałam   ich  obrazków  w  kuchni,  a  naszy j niki  i  bransoletki,  które  wszy scy   dla  m nie  robili,
wędrowały  do pudełek, a te pudełka potem  do piwnicy. Nie by łam  jidysze mamełe i nie uważałam
swoich dzieci za geniuszy. Dzisiaj  się wsty dzę, że nie rozpoznałam  od razu talentu twoj ego wuj a
Erwina.  Patrzy łam   na  j ego  obrazki  i  m ówiłam :  „Ładne,  ładne”,  a  potem   chowałam   j e  do
szuflady.

– A nie by ło m u okropnie sm utno?

–  Na  pewno,  ale  j a  tego  nie  zauważałam .  Bóg  j eden  wie,  czy m   się  wtedy   zaj m owałam .

Zresztą szczególnie ciężko m i by ło z dziełam i szy dełkowy m i, ale wy obraź sobie, ile podkładek pod
naczy nia  m ogą  wy dziergać  przez  całe  dzieciństwo  cztery   córki.  Na  każdą  okazj ę,  a  czasam i
nawet  po  dwie.  Później   Claudette.  Moj a  naj starsza  wnuczka  by ła  pilny m   dziewczątkiem ,
wy produkowała  więcej   podkładek,  niż  m ieliśm y   naczy ń.  Do  każdej   doniczki  wy dziergała
serwetkę, wszy stkie ręczniczki ozdobiła obrębkiem . Widzisz, Fanny, trudno ży ć z ludźm i, którzy  j uż
wszy stko  kiedy ś  przeży li.  W  każdy m   razie  j eśli  chodzi  o  m oj e  naj głębsze  ży czenie,  to  by   j e
spełnić, nie m usisz m ieć ani akwarelek, ani wełny. Potrzebna j est ty lko odwaga, ale za to m nóstwo
odwagi.  Mianowicie  bardzo  by m   sobie  ży czy ła,  by ś  poszła  do  szkoły.  Ty lko  tego,  co  m am y
w głowie, nikt nam  nie odbierze.

– Wiem  – odparła Fanny. – Przeczuwałam  to j uż wtedy, gdy  wszy stko zm ierzało ku końcowi.

Nie  chodzi  o  to,  że  nie  chcę  się  uczy ć.  Boj ę  się  dziewcząt,  z  który m i  będę  m usiała  się  uczy ć.
I  nauczy cielek,  które  nigdy   nie  widziały   ży dowskiej   uczennicy,  nie  m ogę  sobie  tego  w  ogóle
wy obrazić.

–  A  j a  tak  –  westchnęła  Betsy.  –  Theo  Bergham m er  z  alei  Rothschildów  9  by ł  dobry m

wstępem  do tego tem atu. Dobrze, że przy  ty m  by łaś.

Cały   m aj ątek  Betsy   nadal  m ieścił  się  w  m ałej   brązowej   walizce,  którą  po  wy zwoleniu

Theresienstadt  wcisnęła  j ej   am ery kańska  pielęgniarka  o  twardy m   głosie  i  m iękkim   sercu.  Na
walizce  napisane  by ło  to  sam o  co  na  butelce  whisky :  Property  of  the  US  Army.  Przetrwała  ona
nawet  m iesiące  w  szpitalu  –  w  przeciwieństwie  do  spódnicy,  którą  Betsy   także  otrzy m ała
w Theresienstadt. Pani Sternberg ukradziono również dwie bluzki oraz zostawione j ej  przez m łodą
lekarkę dziesięć tabletek aspiry ny. Jej  naj nowszy m  skarbem  by ł wy cinek z „Münchner Zeitung”
z wy głoszoną w sy lwestra m ową Wernera Fincka, kabareciarza prześladowanego dawniej  przez
nazistów.  Betsy   podziwiała  go  j uż  we  wczesny ch  latach  trzy dziesty ch.  Mistrz  puenty   pożegnał
stary   rok  następuj ący m i  słowam i:  „Czy   m ożem y   czterdziestem u  piątem u  produktowi
dwudziestego wieku poświęcić choć j edną łzę? Nie, bo j uż żadnej  nie m am y ”. Finck poprosił też
rok 1946: „Odm ień nasz los, daj  nam  nowe złudzenia!”.

W czwartek 3 sty cznia pani Sternberg, której  tak bardzo zazdroszczono i o której  nadal uważano,

że  pochodziła  z  Rothschildów  i  posiadała  stosowne  do  tego  nazwiska  bogactwa,  pożegnała  się  ze
swoim i  towarzy szam i  z  dom u  starców.  Walizkę  włoży ła  do  wózka  Erwina  i  wspieraj ąc  się  na

background image

Annie wy ruszy ła wielkim i krokam i i z niespokoj ny m  sercem  ku nowem u etapowi ży cia w dom u
na Thüringer Strasse 11. Szron pokry wał szy by, drzewa i ostatnie kapusty  w ogrodach. Na m ały m
drzewku bożonarodzeniowy m  przed zachowany m  w całości dom em  powiewała lam eta.

– Chciałaby m  wiedzieć, skąd to wzięli.

–  Przechowy wali  pieczołowicie  przez  całą  woj nę  –  snuła  przy puszczenia  Betsy   –  tak  j ak  j a

swoj e obrazy  w głowie. Dlaczego Fanny  nie przy szła?

– Po raz enty  szoruj e pokój  Erwina, w który m  będziesz spać.

– I co na to  Erwin, że go wy pędza  j akaś stara kobieta, którą j ego  rodzice każą m u uważać  za

babkę?

–  Nic.  Jego  siostra  dobrze  go  wy chowała.  Poza  ty m   teraz  dzieci  nie  wy brzy dzaj ą  ty le  co

kiedy ś.

–  Ty   nigdy   nie  wy brzy dzałaś.  Już  inni  robili  to  z  nawiązką  za  ciebie.  Gdy   coś  szło  nie  po  ich

m y śli, m arudzili niem iłosiernie. Czy  Fanny  zawsze j est taka pilna i dokładna?

Fanny   nie  szorowała  podłogi,  nie  trzepała  m ateraca  ani  poduszek.  Siedziała  przy   kuchenny m

stole,  ssała  żółty   guzik,  wy obrażaj ąc  sobie,  że  to  cy try nowy   cukierek,  i  m alowała  na  kawałku
papieru,  który   w  ostatniej   chwili  zdoby ł  dla  niej   Hans,  pry m ulki,  róże  i  niezapom inaj ki.  Na
czerwono wy pisała duży m i literam i: „Witaj  w dom u, Betsy  Sternberg!”. Wy krzy knik pom alowała
na  granatowo.  Na  górze  dory sowała  j askółkę  z  listem   w  dzióbku.  W  ty ch  nerwach  pilna
ry sowniczka zapom niała, że j ej  babka nie radzi sobie z m łody m i ludźm i, którzy  wy rażaj ą swoj e
em ocj e za pom ocą farb i pędzla.

– Czy  m ogę nie zdej m ować obrazka? – spy tała m im o to Betsy. Kilka sekund później  podwoiła

pochwały  i zachwy ty, m rugaj ąc przy  ty m  do Fanny.

Po  wy prowadzce  z  dom u  starców  stała  się  kobietą,  j aką  by ła  wcześniej .  Gdy   się  śm iała,  nie

wsty dziła  się  swoj ej   wesołości,  m ogła  j uż  m y śleć  o  przy szłości  bez  strachu,  że  zapeszy.
W dobry ch chwilach by ła pewna, że wkrótce dostanie wiadom ości od Erwina i Clary  i że Alice
napisze do niej  z Afry ki. W m arzeniach na j awie widziała Claudette, która w dawny ch czasach
nazy wała swego dziadka „dziadzią m isiem ”, j ak zbiera w Palesty nie pom arańcze. Jednak nocam i
m odliła się o cud – by  oj ciec Fanny  przeży ł na wy gnaniu w Holandii.

–  Gdy   w  naj bliższej   przy szłości  nadal  nic  o  nim   nie  usły szy m y   –  powiedziała  do  Hansa  –  to

koniec nadziei.

– Chciałby m  m óc ci teraz zaprzeczy ć.

Pierwszego poniedziałku nowego roku, 7 sty cznia, Betsy  wy szła z dom u o ósm ej  rano. Na ty m

sam y m   posterunku  policj i,  na  który m   w  1939  roku  m usiała  zgłosić,  że  rodzina  Sternbergów  nie
m ieszka j uż we własny m  dom u przy  alei Rothschildów 9, podała swój  nowy  adres.

– Jestem  podnaj em cą u zięcia Hansa Dietza – powiedziała.

– To nie tutaj  się zgłasza – burknął urzędnik. – To nie j est urząd stanu cy wilnego. – Lizał skórkę

od chleba, bo od ty godni m iał problem y  z protezą i, niestety, żadnego odpowiedniego towaru na
wy m ianę,  by   przy pom nieć  denty ście  o  obowiązku  pom ocy   chorem u.  –  To  nie  nasza  sprawa  –
powtórzy ł.

– Moj a j ednak tak – podkreśliła Betsy.

background image

Um undurowany   m ężczy zna  wlepił  wzrok  w  biurko  poplam ione  atram entem ,  wy raz  j ego

twarzy   wskazy wał,  że  nie  ży czy   sobie  pry watny ch  rozm ów.  Mim o  to  Betsy   spy tała  o  pannę
Josephę Krause. Do 1938 roku m ieszkała w alei Rothschildów 9. Spy tany  przej echał rękawem  po
twarzy. Potrząsnął głową i pokazał dziąsła.

–  Jeśli  chce  pani  uzy skać  inform acj e  o  ży j ący ch  osobach,  m usi  się  pani  udać  do  biura

m eldunkowego – wy dusił.

– My ślałam ... – Betsy  odważy ła się zaoponować.

–  Gdy by ż  ludzie  ty le  nie  m y śleli.  Wtedy   m ożna  by   popracować  w  spokoj u.  Dlaczego  każdy

dziś m usi podkreślać, że m y śli?

– Bo w dem okracj i m y ślenie nie j est karane.

Betsy   by ła  zaskoczona,  że  właśnie  ona  to  powiedziała.  Zwy kle  ludzie  wy powiadali  się

o  dem okracj i,  kiedy   chcieli  obciąży ć  j ą  winą  za  swoj e  trudne  położenie.  Urzędnik  patrzy ł  tępo
przed siebie. Jego twarz by ła purpurowa, oczy  pozbawione ży cia. Resztę skórki od chleba wsadził
do  kieszeni  kurtki,  postawił  m nóstwo  stem pli  wokół  blaszanego  kubka  z  pły nem   o  kolorze  kawy
i kilkakrotnie chuchnął na m okry  j eszcze tusz. Z szuflady  wy ciągnął niezwy kle grube akta, zaczął
się przy gotowy wać do ich przej rzenia, ale ponownie j e zam knął i j eszcze raz potrząsnął głową –
nie tak m ocno j ak poprzednio, lecz j akby  błagaj ąco i z zażenowaniem .

–  Nie  to  m iałem   na  m y śli  –  wy j aśnił.  –  Ani  trochę.  Cieszę  się,  że  m am y   dem okracj ę.  Nie

chciałem  też pani obrazić.

–  Nie  udałoby   się  panu  m nie  obrazić  –  upewniła  go  Betsy.  –  Do  tego  trzeba  bowiem   dwóch

rzeczy : kogoś, kto obraża, i kogoś, kto pozwala się obrażać.

Zakłopotany   ton  m ężczy zny   sprawiał  j ej   przy j em ność.  Widziała,  j ak  trzepocze  powiekam i

i robi się blady. Uczucie, że niem iecki urzędnik za biurkiem  boi się j ej , a nie ona j ego, oży wiło j ą,
wzm ocniło  i  w  j akiś  przerażaj ący   sposób  ośm ieliło.  Nie  zaniepokoiło  j ej   nawet  odkry cie,  że
również  ci  ludzie,  którzy   m aj ą  wstręt  do  zła  i  brutalności,  są  zdolni  do  sady zm u.  Przez  Betsy
przem awiało wspom nienie tego, co przeży ła. Pom y ślała o roku 1938, gdy  Ży dzi by li w urzędach
szy kanowani, obrażani i dręczeni. Johann Isidor Sternberg, człowiek nieustraszony  i nieugięty, nie
odważy ł się zam eldować rodziny  w „dom u ży dowskim ”. To Betsy  poszła wówczas na posterunek
policj i. Musiała trzy  godziny  stać na kory tarzu i ilekroć py tała o toaletę, wszy scy  j ą ignorowali.
Młody  chłopak w m undurze, z przedziałkiem  po prawej  i wąsikiem  j ak u Führera, który  wreszcie
przy j ął  j ej   wniosek  o  przem eldowanie,  m ówił  j ej   na  ty,  w  dodatku  trzy m aj ąc  chusteczkę  przy
twarzy

– Ta szm ata śm ierdzi cebulą na dziesięć m etrów pod wiatr – uskarżał się koledze.

– Jak oni wszy scy. To j uż by ło u Wilhelm a Buscha

[29]

. Cebula to ży dowskie j edzenie.

– Już nie m ogę. Znasz to, Sara? Ży dek z krzy wą łapą, w krzy wy ch portkach, z krzy wy m  nosem

wpełza na porządną giełdę, bez m orale i bez duszy.

–  Może  m ógłby   m i  pan  podać  adres  Gm iny   Ży dowskiej ?  –  spy tała  Betsy.  Ani  j ej   głos,  ani

wy raz twarzy, ani ręce nie wskazy wały  na to, że przeszła drogę z królestwa duchów, które nigdy
nie przestaną j ej  dręczy ć. – Musi by ć gdzieś tu niedaleko – konty nuowała. – Czy  o ten adres też
m uszę się gdzieś indziej  dowiady wać? Może w zakładzie pogrzebowy m ? Albo w zieleni m iej skiej ?

background image

Mnóstwo naszy ch zm uszano do pracy  na cm entarzach, zanim  nie wy słano nas w podróż. Ostatnią
podróż.

Widziała, j ak władcy  przy  biurku głowa opadła j ak m arionetce, której  zerwała się nitka. Ścisnął

swój  kubek, kny kcie m u zbielały.

 
–  Gm ina  Ży dowska  –  powtórzy ł.  Między   pierwszy m   a  drugim   słowem   wciągnął  powietrze.
Zadrżała  m u  górna  warga.  Patrzy ł  tępo  na  Betsy,  j akby   go  zaskoczy ła  i  trzy m ała  na  m uszce.
Przez  chwilę  by ła  zupełnie  pewna,  że  m ężczy zna  się  j ej   wy m knie  i  spróbuj e  ukry ć  twarz
w dłoniach. Jej  wy obraźnia m ocno trzy m ała j ą w świecie, gdzie są ty lko zem sta i niegodziwość,
a  ludzie,  którzy   wierzy li  w  Boga,  kochali  swoj e  dzieci  i  wieczoram i  zakry wali  klatki  z  ptakam i,
staj ą  się  potworam i.  Betsy   poczuła  ucisk  w  głowie,  łzy   napły nęły   j ej   do  oczu.  Zawsty dziła  się
swoj ej  żądzy  zem sty, a j ednak nie ustępowała, dalej  kopała leżącego, a ten nie m ógł się bronić.
Nie  m iał  prawa  się  bronić.  Już  nie.  Czy   od  tej   pory   j uż  zawsze  będzie  poddawać  się  tem u
przy m usowi wpędzania ludzi w przerażenie, które sam a m usiała kiedy ś znosić?

– Czy  m ógłby  m i pan powiedzieć, gdzie tu j est toaleta? – zapy tała.

– Toaleta dla pań j est na pierwszy m  piętrze, drugie drzwi po lewej  – odpowiedziała j ej  ofiara.

Mężczy zna  puścił  kubek,  przesunął  go  na  skraj   biurka  i  poszukał  oparcia  w  pordzewiały ch
noży cach.

–  Dziękuj ę.  W  tej   chwili  nie  potrzebuj ę.  Chciałam   ty lko  wiedzieć.  Na  wszelki  wy padek.

Zakładam , że toalety  są dostępne dla wszy stkich.

– Ty lko dla gości – podkreślił urzędowy m  tonem  m ężczy zna – nie dla obcy ch. – Przekartkował

zapisany   ręcznie  zeszy t,  w  który m   każda  linij ka  by ła  podkreślona  na  czerwono.  Zeszy t
przy pom inał  Betsy   brulion,  w  który m   nauczy ciel  Gotthold  Grundig  z  Pforzheim   notował  błędy
i złe uczy nki sześcioletnich dzieci. Ponowne spotkanie z nauczy cielem  Grundigiem  niezm iernie j ą
zm ieszało.  Nastąpiło  po  raz  pierwszy   po  sześćdziesięciu  ośm iu  latach.  By ł  on  barczy sty m
m ężczy zną, nosił wąs w sty lu cesarza Wilhelm a II i trzy m ał pod ręką rózgę z krwawoczerwony m
uchwy tem . „Ręce na stół” – rozkazy wał Gottfried Wilhelm  Grundig. „Rozczapierzy ć!” Jego głos
by ł nadal donośny. Gdy  krzy czał, j ego cesarska broda by ła cała m okra, a nienawiść rozpalała m u
twarz.

– Mam  ten adres – powiedział urzędnik. – Baum weg pięć przez siedem .

– Słucham ?

–  Gm ina  Ży dowska.  Py tała  pani  o  ten  adres.  Tu  w  każdy m   razie  j est  napisane,  że  m ieści  się

tam  ży dowskie biuro pom ocy. No tak, wszy stkim  należy  się pom oc, zawsze to powtarzam . Trzeba
ty lko spy tać kiedy  i kom u.

Betsy   włoży ła  do  kieszeni  potwierdzenie,  że  przem eldowała  się  z  Gagernstrasse  36  na

Thüringer Strasse 11. Kwadrans później  dotarła na Baum weg. Naty chm iast przy pom niała sobie
tę  krótką  uliczkę  –  przez  czterdzieści  lat  przy chodziła  tu  do  warzy wniaka  na  skrzy żowaniu
z  Sandweg,  kupowała  wczesne  ziem niaki  i  pierwsze  m aliny   z  Kronbergu.  W  przeciwieństwie  do
sklepiku  zachowała  się  lipa,  która  kwitła  wy j ątkowo  wcześnie  i  obficie.  Betsy   obroniła  się  dzięki
radości  z  tego,  że  drzewo  przetrwało  woj nę.  Zobaczy ła  j ednak  siebie  z  czteroletnim   Ottonem ,
wtedy   j eszcze  rozpieszczony m   j edy nakiem   i  j uż  przy szły m   spadkobiercą  uświadom iony m

background image

klasowo, j ak biegną Berger Strasse, by  kupić karpie na wielkie święta. To by ło ostatnie święto Rosz

Haszana

[30]

 dziewiętnastego wieku. Otto dostał wtedy  swój  pierwszy  strój  m ary narza, ale czapkę

Betsy  pozwoliła m u nosić j uż w ty godniu poprzedzaj ący m  święta. Ottonie, podnoś stopy. Chcesz
przecież zostać porządny m  żołnierzem . Cesarz się sm uci, gdy  tak szurasz nogam i.

 
Dom y   na  Baum weg,  które  przetrwały   woj nę,  m iały   silnie  uszkodzone  dachy,  a  z  ich  ścian
odpadał ty nk. Okna by ły  ty lko prowizory cznie naprawione, w wielu ogródkach leżał j eszcze gruz,
w  j edny m   także  dwa  krasnale  ogrodowe  bez  głów.  Słup  ogłoszeniowy   j eszcze  sprzed  pierwszej
woj ny,  postawiony   naprzeciwko  stolarni,  by ł  j ednak  nienaruszony   i  obklej ony   tak  sam o  j ak
w  czasach  dobroby tu.  Wśród  ogłoszeń  wy różniał  się  wielki  plakat  przedstawiaj ący
zbom bardowany   kościół.  „Kościoły   zruj nowane  doszczętnie,  dzieło  Hitlera  nam iętne”  –  brzm iał
podpis.

– Nie ty lko kościoły  – dodała Betsy.

Stara kobieta w chustce na głowie i w czarny m  płaszczu, który  nawet w sty czniowy m  zim nie

pachniał naftaliną, z trudem  postawiła torbę na ziem i. Oparła się na lasce i skinęła głową.

–  Naj pierw  spalili  sy nagogi  –  powiedziała  Betsy.  –  Zniszczone  kościoły   to  ty lko  wy równanie

rachunków. Kara boska, m ożna powiedzieć.

–  Nic  o  ty m   nie  wiem   –  wy m am rotała  kobieta.  –  Polity ką  się  nie  interesowałam .  Miałam

piątkę  dzieci  i  m ęża  chorego  na  py licę.  Nie  by ło  czasu  na  chodzenie  do  kościoła.  Mój   Gustav
zawsze m ówił, że Bóg nas nie potrzebuj e.

Spoj rzała wściekle na Betsy, złapała torbę i pokuśty kała w swoj ą stronę.

Dom   na  Baum weg  m iał  dwa  piętra  i  szare  ściany.  Między   bram ą  a  drzwiam i  wej ściowy m i

znaj dowało  się  długie  przej ście  na  podwórze.  Szkody   wy rządzone  przez  działania  woj enne  dało
się dostrzec wszędzie, m im o to budy nek by ł j uż na drodze ku pokoj owi – prawie w każdy m  oknie
wstawiono szy bę, w niektóry ch powieszono nawet szare zasłony  i odm alowano ram y. Na m ałej
m etalowej  tabliczce przy czepionej  drutem  do czarnego m etalowego płotu widniał napis: „Gm ina
Ży dowska. Biuro pom ocy. Wizy ta ty lko po wcześniej szy m  um ówieniu się”.

 
–  Mnie  to  nie  doty czy   –  powiedziała  Betsy.  –  Um awiałam   się  w  ży ciu  na  zby t  wiele  wizy t.  –
Poczuła  zakłopotanie,  gdy   usły szała  własne  słowa.  Zam y śliła  się.  Czy   rzeczy wiście  j est
wy czerpana, czy  po prostu ludzie w j ej  wieku rozm awiaj ą sam i ze sobą, bo nikt inny  nie chce ich
słuchać?  –  Chwilowo  wy czerpana  z  powodu  wieku  –  zdecy dowała.  –  Jeszcze  nie  j est  ze  m nie

żadna meszuge

[31]

.

Ironia,  puenta  tego,  że  świadom ie  zdecy dowała  się  na  rozm owę  z  sam ą  sobą  i  na  znane

z  dawny ch  czasów  słowo  „m eszuge”,  oży wiła  j ą.  Podeszła  do  drzwi,  zauważy ła,  że  nie  są
dom knięte,  i  uderzy ła  energicznie  w  cienkie  drewno.  Pewność  straciła,  dopiero  gdy   stanęła
w  m roczny m   kory tarzu  i  odkry ła,  że  m a  przed  sobą  trzy   pary   zam knięty ch  drzwi.  Na  każdy ch
z nich widniały  niewielkie napisy. Nikogo nie by ło widać. Wiatr trzasnął okienkiem . Betsy  stanęła
na czubkach palców, otworzy ła.

– Halo! Jest tam  kto? – krzy knęła tak głośno, j ak ty lko m ogła.

background image

Nie by ło odpowiedzi.

Usły szała  dźwięk,  który   przy pom inał  stukot  m aszy ny   do  pisania,  weszła  więc  po  schodach  na

górę.  Jedne  z  czworga  drzwi  stały   otworem .  Betsy   zaj rzała  do  niewielkiego  pom ieszczenia,
naj widoczniej   nieogrzewanego,  bo  na  rurze  od  piecy ka  wisiały   ścierki  kuchenne  i  ciem noszary
m ęski sweter. Jedy ne światło padało ze stoj ącej  lam py, w której  tkwiła sam otna żarówka osłonięta
zielony m   szklany m   abażurem .  Przy   stole  nakry ty m   ceratą  siedział  siwowłosy   brodaty
m ężczy zna  w  płaszczu,  szalu  i  kapeluszu.  Układał  dokum enty,  z  j ękiem   podnosząc  j e  z  ziem i
i m am rocząc coś pod nosem . Betsy  starała się rozpoznać, czy  m ówił po niem iecku, po polsku czy
w j idy sz. Mógł m ówić także po czesku – od czasów Theresienstadt m iała ucho do tego j ęzy ka. Na
grubej  księdze w niebieskiej  obwolucie stał kubek, wy glądał tak sam o j ak ten na posterunku policj i.

–  Nie  –  broniła  się  Betsy   –  j uż  nie.  Nie  m ogę  więcej .  –  Zrozum iała,  że  obrazy   i  em ocj e

zniekształca j ej   własna  panika,  ale  ty m   razem   nie  udało  j ej   się  uciec  z  piekła  przem ocy.  Kubek
zm ienił się w naszpikowaną gwoździam i m aczugę, ściana za stołem  zachwiała się. Ostro brzm iące
głosy  wy wrzaskiwały  rozkazy, a niebo płonęło. Pierwsze zginęły  dzieci.

Betsy   ogłuchła,  oniem iała  i  oślepła.  Nadal  wiedziała,  że  m usi  sobie  przy pom nieć,  co

zam ierzała,  ale  j ej   pam ięć  walnęła  w  m ury   Theresienstadt  i  j uż  się  nie  podniosła.  Betsy
poszukała  wzrokiem   drzwi,  przez  które  tu  weszła,  chciała  przeprosić  i  wy j ść.  Jej   ram iona  by ły
j ednak szty wne, a stopy  j akby  przy rosły  do podłogi.

Mężczy zna spoj rzał na nią.

– Nu? – zagadnął.

Zawieszona,  dobrze  j ej   znana  sy laba,  słowo  z  przeszłości,  od  dawna  niesły szane,  ale  nigdy

niezapom niane.  Johann  Isidor  uży wał  takiego  py taj ącego  nu  w  trudny ch  negocj acj ach
handlowy ch,  by   dać  inny m   czas  na  zastanowienie  i  sam em u  się  nam y ślić.  Jego  nieży dowscy
partnerzy   często  się  m y lili  co  do  znaczenia  tego  zwrotu.  Betsy   ścisnęła  dłonie,  znowu  poczuła
ży cie, została odczarowana, oddy chała bez bólu i wy siłku. Spoj rzała na człowieka, który  swoim  nu
przy wrócił j ą światu ży wy ch, spoj rzała tak, j akby  nic j ej  nie by ło.

– Przy szłam  zgłosić w gm inie swoj ą wnuczkę – powiedziała.

Mężczy zna zdj ął szal, rozpiął płaszcz, ponownie zaczął m am rotać niezrozum iałe słowa i złapał

się za głowę.

– Jest więc Ży dówką? – spy tał.

– Kto?

– No, wnuczka. Czy  m ówim y  tu o Roosevelcie lub Moj żeszu?

 
– Czy  m eldowałaby m  tutaj  Fanny, gdy by  nie by ła Ży dówką? My śli pan, że to j est j akaś zabawa
w by cie Ży dem ?

– Mnie nikt nie py tał, co m y ślę.

– Mnie i m oj ej  wnuczki też nikt nie py tał.

Mężczy zna  m iał  ty lko  dwa  zęby   w  górnej   szczęce,  w  dolnej   tkwiły   czarne  pieńki.  Jego  oczy

pełne by ły  wiedzy  o przeży ciach, o który ch nie dało się m ówić. Mim o to wy dało się Betsy, że się
zaśm iał.

background image

–  We  Frankfurcie  –  wy j aśnił  –  m ieszkaj ą  Ży dzi  i  Ży dzi  m leczni.  Przed  ty m i  drugim i  gm ina

m usi się bronić. To są pij awki. Pij awki z zębam i.

– Kto to są ci Ży dzi m leczni, na litość boską?

–  To  pani  nie  wie?  Skąd  się  pani  wzięła?  Ży d  m leczny   przy pom niał  sobie,  że  j est  Ży dem ,  po

ty m  j ak inny  Ży d m leczny  powiedział m u, że w Gm inie Ży dowskiej  od czasu do czasu rozdaj ą
dodatkowe  przy działy.  Naj częściej   am ery kańskie  dary.  Na  Chanukę  przy targali  cały   worek
prezentów  i  nie  m inął  ty dzień,  a  m nóstwo  ludzi  przy pom niało  sobie,  że  zawsze  j edli  m acę  na

Pesach

[32]

  i  od  pierwszej   chwili  nienawidzili  nazistów.  Wszy scy   próbowali  gasić  płonące

sy nagogi  i  wszy scy   by li  przez  dobry ch  Niem ców  ukry wani  w  ogrodowy ch  altankach.  Teraz  na
kolanach  dziękuj ą  Bogu,  że  wreszcie  znowu  m ogą  by ć  Ży dam i.  Skąd  m am   wiedzieć,  czy   pani
wnuczka także nie stała się Ży dówką ty dzień tem u?

–  Mieliśm y   pecha.  Od  początku  by liśm y   Ży dam i.  Mój   m ąż,  m oj a  córka  i  m ój   wnuk  zginęli

w  Theresienstadt.  Matka  m oj ego  zięcia  również.  Obie  m oj e  siostry   zm arły   z  głodu  we  Francj i.
Ty lko j a m usiałam  przeży ć. I m oj a wnuczka. Rzeczy wiście Fanny  ukry wała się przed nazistam i.
Przed ty m i, który ch przesadą by łoby  nazwać ludźm i.

 
–  Moich  wnuczek  nikt  nie  ukry ł.  By ło  ich  pięć.  Nie,  pięć  i  trzy   czwarte.  Moj a  córka  by ła
w siódm y m  m iesiącu. Ty lko m oj a żona m iała szczęście.

– Dzięki Bogu. Gdzie udało się j ej  przeży ć?

– Na cm entarzu przy  Eckenheim er Landstrasse. Zm arła w 1936 roku.

– Przepraszam , że tak głupio zapy tałam .

–  Wcale  niegłupio.  Dobrze  m i  robi,  gdy   rozm awiam   z  ludźm i,  który m   nie  trzeba  nic

tłum aczy ć.  Wy j aśnienia  są  j ak  nóż,  który   człowiek  sam   sobie  wbij a  w  ciało.  Proszę  popatrzeć.
Powiem  pani, że u nas też panuj e dobry  pruski porządek. Pani Betsy  Sternberg, z dom u Strauss, od
1945 roku należy  do Gm iny  Ży dowskiej  we Frankfurcie.

– Od 1894 roku – poprawiła Betsy. – Wtedy  wy szłam  za m ąż i przeniosłam  się tu z Pforzheim .

Pokazała zdj ęcie Johanna Isidora, m ałe i pożółkłe.

–  Ta  fotografia  to  dar  od  Boga  –  wy j aśniła.  –  Moj a  córka  Anna  przez  cały   ten  czas

przechowy wała j ą w leksy konie francuskim . Swoj ą drogą, nikt w rodzinie nie zna francuskiego.

– Ma pani szczęście. Zdj ęcia swoj ej  rodziny  m usiałem  zachować w głowie.

Gdy   wpisy wał  Fanny   Mathilde  Feuereisen  na  listę  członków  gm iny,  Betsy   zobaczy ła  na  j ego

przedram ieniu  wy tatuowany   num er  z  Auschwitz.  Poczuła  silną  potrzebę  powiedzenia  czegoś
odpowiedniego, ale każde słowo, które przy chodziło j ej  do głowy, wy dawało się bluźnierstwem .

–  Gdy   do  gm iny   wpły waj ą  py tania  lub  ogłoszenia  poszukuj ący ch  krewny ch,  wy sy ła  się

odpowiedzi? – spy tała.

– Oczy wiście. Jak pani m y śli, co j a tutaj  robię cały m i dniam i? Odpisuj ę ludziom , że niestety,

Bóg nie m iał okazj i, by  uczy nić cud.

 
–  Oj ciec  Fanny   dość  wcześnie  wy em igrował  do  Holandii.  My   także  trzy m am y   się  nadziei,  że
zdarzy  się cud i znowu go zobaczy m y.

background image

– Sły szałem , że Holandia nie j est kraj em , w który m  Ży dom  przy darzaj ą się cuda.

A  j ednak  słoneczna  niedziela  10  m arca  okazała  się  dniem   cudu.  Około  drugiej   po  południu

Sophie  tłum aczy ła  na  ulicy   swoj em u  m isiowi  zasady   przetrwania.  Nagle  zaham ował  przed  nią
j eep, z którego wy siadł ogrom ny  czarnoskóry  żołnierz. Na głowie m iał stalowy  hełm , a w ręce
trzy m ał  paczkę,  która  wy dała  się  Sophie  naj większa  ze  wszy stkich,  j akie  widziała  w  swoim
czteroipółletnim  ży ciu. Olbrzy m  w m undurze zaśm iał się donośnie, wy j ął z kieszeni spodni kartkę,
pokazał j ą Sophie i zapy tał o Dietza. Słowo to stanęło m u w gardle i m ała nie rozpoznała własnego
nazwiska. Chociaż potrafiła powiedzieć j edy nie candy, cookies, chesterfield i thank  you,  a  on  po
niem iecku znał ty lko słowo „frollaj n”, Sophie zaprowadziła w końcu żołnierza do dom u num er 11
i dzwoniła do drzwi tak uporczy wie, j akby  stał za nią sam  diabeł.

Anna,  Hans,  Betsy   i  Fanny   stanęli  zakłopotani,  zdziwieni  i  oniem iali  przed  barczy sty m

m ężczy zną  w  hełm ie.  Ten  powiedział  naj pierw  hi,  a  potem   from  Frizzie.  Postawił  na  podłodze
m ocno  osznurowaną,  w  dawno  tu  niewidziany   sposób  paczkę,  przy j rzał  się  wszy stkim   –
a naj uważniej  Fanny  ubranej  w zby t m ały  sweterek – wetknął w wy ciągniętą dłoń Sophie paczkę
gum y   do  żucia  i  wy szedł  sam ,  ponieważ  nikt  nie  odważy ł  się  ruszy ć  z  m iej sca,  by   go
odprowadzić.

– Kto to j est Frizzie? – krzy knął Hans przez w pośpiechu uchy lone okno, ale j eep j uż odj echał.

Anna zaniosła paczkę do kuchni, a cała rodzina podąży ła za nią. Tam  j ą rozpakowała, bez słowa

stawiaj ąc  na  kuchenny m   stole  kolej ne  skarby :  kawę,  j aj a  w  proszku  w  żółtej   puszce,  m leko
w proszku w białej , wołowinę w puszce, m asło, steki, słoninę, płatki owsiane, kakao, suszone śliwki,
budy ń  i  ananasy   w  puszce.  Znalazły   się  też  dwa  kartony   cam eli.  Hans  odzy skał  m owę
i powiedział, że ty ch ostatnich wy starczy, aby  zapewnić im  chleb do końca roku.

– I będzie na buty  dla Sophie – rozm arzy ła się Anna.

Z kartonu wy ciągnęła j eszcze dwa funty  rodzy nek, zupki w proszku i cztery  tabliczki czekolady.

Na trzech paczkach nary sowano ciasto udekorowane lukrem  i wielkim i orzecham i laskowy m i.

–  Dodać  ty lko  m leko,  j aj ka  i  m asło.  –  Betsy   przetłum aczy ła  przepis  na  opakowaniu.  –  Ależ

m aj ą tupet!

–  Popatrz  ty lko!  –  powiedziała  Anna.  Wy pakowała  puszkę  orzeszków  ziem ny ch.  –  Robi  się

coraz ciekawiej .

Na denku przy klej ono brązową kopertę zaadresowaną do pani Betsy  Sternberg. Nie rozpoznała

pism a, ale j ej  serce od razu zaczęło bić j ak szalone. Mim o drżenia rąk udało j ej  się wy ciągnąć
z koperty  cztery  kartki. Przeczy tała ty lko pierwszą linij kę i list wy padł j ej  z dłoni.

– On ży j e. – Rozpłakała się. – Ży j e, Fanny. Jest w Nory m berdze.

Sophie  obserwowała,  j ak  j ej   m atka  i  Fanny   płaczą,  podczas  gdy   oj ciec  znieruchom iał  na

kuchenny m   taborecie.  Jego  prakty czna  córka  pom y ślała,  że  ktoś  um arł.  Wy j ęła  gum ę  z  buzi,
schowała uważnie kulkę do kieszonki fartuszka i wzięła j edną z tabliczek czekolady  ze stołu.

background image

8

I M P O N D E R A B I L I A

K w i e c i e ń   1 9 4 6

Urzędnik  cy wilny   am ery kańskich  władz  okupacy j ny ch  Friedrich  Feuereisen  został  zatrudniony
j ako  tłum acz,  ponieważ  by ł  bezpaństwowcem   „z  dobrą  znaj om ością  angielskiego
i  niderlandzkiego,  pły nną  znaj om ością  niem ieckiego  w  m owie  i  piśm ie  oraz  ukończony m i
studiam i  prawniczy m i”.  Od  1946  roku  m ieszkał  na  udręczonej   woj ną  ulicy   w  pobliżu
nory m berskiego  kościoła  Mariackiego.  Miasto  zostało  doszczętnie  zniszczone  w  trakcie
bom bardowań.  Jego  m ieszkańcy   oraz  uchodźcy   ze  wschodu  opowiadali  przy   różny ch  okazj ach,
kiedy  czuli się j eszcze bardziej  przy gnębieni niż w inny ch chwilach swoj ego nędznego by towania
i beznadziei, o „nieludzkim  akcie zem sty  zwy cięzcy  na niewinny ch cy wilach”.

Dom   wdowy   woj ennej   von  Hochfeld,  w  który m   arm ia  am ery kańska  zakwaterowała

Friedricha  Feuereisena,  pozostał  nienaruszony   –  kule,  chociaż  pozostawiły   wy raźne  ślady   na
m urach  budy nku,  nie  spowodowały   niczy j ej   śm ierci.  Zostały   wy strzelone  przez  pewnego
m łodego  bohatera  z  Teksasu,  który   w  sierpniu  1945  roku  świętował  zrzucenie  bom b  atom owy ch
na Hiroszim ę i Nagasaki. Um ilało m u to stare wino frankońskie i j eszcze starszy  francuski koniak.
Dom   pani  von  Hochfeld  wy stąpił  zaś  o  północy   w  roli  tarczy   strzelniczej .  Wino  frankońskie
w  brzuchatej   butelce,  takiej   j akie,  także  opróżnione,  ceniono  j ako  souvenirs  from  fucking

Germany

[33]

,  wpadło  w  ręce  olbrzy m a  w  m om encie  szturm u  na  znaną  w  cały m   m ieście

winiarnię. Koniak wraz z wartościowy m  zbiorem  bawarskich kufli do piwa i równie cenną bronią
palną z osiem nastego wieku przy padł m u zaś w udziale podczas konfiskaty  w pewnej  willi w Fürth.

Bezpaństwowy   cy wil  Feuereisen  pisał  do  swoj ej   teściowej   w  korespondencj i  nawiązanej   po

latach śm iertelnego strachu i wątłej  nadziei, że ży j e na książęcej  stopie: „Każdego ranka Bóg py ta
m nie:  « Fritz,  skąd  u  ciebie  taka  bezczelność?» .  Swój   świeży   dobroby t  i  zdoby ty   szacunek
społeczny   zawdzięczam   wy łącznie  tem u,  że  m am   prawo  robić  zakupy   w  tak  zwany m   sklepie

PX

[34]

, który  j est raj em  dla am ery kańskich żołnierzy  i osób zatrudniony ch przez arm ię. Można

tu  dostać  wszy stko  to,  czego  także  w  Holandii  nie  widzieliśm y   od  lat.  Nawet  wiarę  w  siebie
i  odwagę  ży cia.  Także  zawartość  paczki,  którą  wy sy łam   Tobie  i  Annie,  pochodzi  z  tego
niewiary godnego  kawałka  Am ery ki  na  naszej   ziem i.  My ślę,  że  m oj a  szlachetnie  urodzona
gospody ni w ciągu kilku ty godni złoży  m i z tego powodu propozy cj ę m atry m onialną. Nebich!”.

Pani von Hochfeld wy chwalała przed szwagierką swoj ego lokatora j ako „j edy ny  dar, j aki j ej

background image

niebo  zesłało”.  Bardzo  się  starała,  by   Fritz  czuł  się  w  j ej   m ieszkaniu,  a  przede  wszy stkim   w  j ej
obecności, j ak u siebie. Ponieważ w j ej  pam ięci powstały  luki ty powe dla większości Niem ców
tam tego  czasu,  nie  wzięła  pod  uwagę,  że  tacy   ludzie  j ak  Fritz  nigdzie  j uż  nie  są  „u  siebie”
i szczególny  ból sprawia im  słowo „oj czy zna”.

W  dniu,  w  który m   Wehrm acht  wkroczy ł  do  Holandii,  aż  do  wy zwolenia  j ej   przez  aliantów

w 1944 roku Fritz Feuereisen przestał się bać o swoj e ży cie i stracił nadziej ę na to, że kiedy kolwiek
j eszcze zobaczy  rodzinę. Już w grudniu 1945 roku dowiedział się przez Czerwony  Krzy ż, że j ego
żona, córka, sy n, m atka oraz teściowie zostali deportowani z Frankfurtu. Chociaż stale czy nił sobie
wy rzuty, że nie m a na ty le silnego charakteru, by  nie wracać do kraj u m orderców, naty chm iast
zdecy dował  się  przy j ąć  stanowisko  tłum acza  w  Nory m berdze.  „To  by ł  zupełny   przy padek  –
donosił w liście Betsy  – ale odebrałem  go j ako znak z nieba”.

Po  raz  pierwszy   od  m om entu,  gdy   wy em igrował,  dawny   radca  prawny   i  notariusz  m iał

regularne  dochody   i  ży ł  na  poziom ie,  którego  się  nie  wsty dził.  Zam ieszkiwał  naj większy   pokój
w  m ieszkaniu  pani  von  Hochfeld.  By ło  to  pom ieszczenie  urządzone  niezwy kle  gustownie,
z  inteligenckim   szny tem ,  j eszcze  zim ą  przełom u  lat  1945  i  1946  wskazuj ący m   na
sam oświadom ość  niem ieckiej   szlachty.  Ściany   obito  eleganckim   krem owy m   j edwabiem ,  półki
biblioteczne  wy pełnione  by ły   wy daniam i  klasy ków  i  album am i  o  sztuce,  a  skórzane  fotele
przy pom inały   te  z  elitarny ch  klubów  angielskich.  Na  ścianie  wisiały   oprawione  w  złote  ram ki
kopie Koncertu fletowego w Sanssouci Adolpha Menzla i Wyspy umarłych  Böcklina.  Fritz  znał  oba
te  obrazy,  wisiały   także  w  salonie  j ego  rodziców.  Ku  własnem u  zaskoczeniu  opowiedział  swej
gospody ni,  j akby   by ło  to  coś  oczy wistego  dla  m ężczy zny   z  j ego  przeszłością,  o  fascy nacj i
swoj ej   m atki  Böcklinem .  Mim o  że  pani  von  Hochfeld  oczy wiście  znała  j uż  nazwisko  Fritza
i z przy działu m eldunkowego wiedziała, że pracował dla Am ery kanów, rozum iała więcej , niż on
chciał j ej  powiedzieć.

– Przepraszam  – powiedział zakłopotany  Fritz – zwy kle ty le nie gadam .

– Moim  zdaniem  to dobrze, że ludzie ze sobą rozm awiaj ą – uspokoiła go pani von Hochfeld.

Tak  sam o  j ak  j ego  m atka  nazy wała  zasłony   portieram i.  Także  sposób,  w  j aki  ustawiała

posrebrzane  m isy   lub  układała  biederm eierowskie  podstawki  na  noże,  wy zwalał  w  nim
wspom nienia.

– Czegoś panu potrzeba? – py tała z troską.

– Ty lko opanowania.

–  I  tak  spokoj nie  pan  to  m ówi?  Większość  ludzi  nie  j est  w  stanie  nawet  przeliterować  tego

słowa.

Fritz początkowo nie chciał tego przy j ąć do wiadom ości, ale wkrótce po swoj ej  przeprowadzce

do pani von Hochfeld poczuł, że m im o tego wszy stkiego, co m u zrobili naziści, wracał do swoj ego
starego  świata.  Wsty dził  się  odczuwanej   m elancholii,  a  j eszcze  bardziej   własnego  zadowolenia.
Naj bardziej   niepokoiła  go  j ednak  sy m patia,  j aką  odczuwał  do  tej   kobiety,  której   m ąż  nie  ty lko
walczy ł za hitlerowskie Niem cy, lecz także w nie wierzy ł. Pani Adelheid nie wahała się do tego
przy znać.  Fritz,  nadal  podporządkowany   nawy kom   obiekty wnego  m y ślenia,  wy pracowany m
podczas studiów i kariery  zawodowej , wzbraniał się j ednak obarczać wdowę grzecham i j ej  m ęża.

 

background image

Adelheid von Hochfeld m iała głęboki m elody j ny  głos. Taki j aki zawsze podobał m u się u kobiet.
Jej   piersiom   czasy   braków  ży wnościowy ch  odj ęły   niewiele  uroku  i  nic  z  siły   przy ciągania
m ężczy zn. Jej  im iona – pierwsze: Adelheid, a potem  j eszcze: Beatrix, Alexandra i Louisa-Marie

– nasuwały  Fritzowi m y śl o j akim ś dram acie Kleista

[35]

, j ego ulubionego poety  j eszcze z czasów

studenckich.  Pani  Adelheid  swoj e  buj ne  blond  włosy   upinała  wy soko  i  nosiła  zieloną  kurteczkę
bawarską,  która  przy pom inała  Fritzowi  j ego  wędrówki  z  rodzicam i  po  ty m   regionie.  Bezdzietna
wdowa by ła w wieku Fritza, ale wy dawała się m ieć m niej  lat niż w rzeczy wistości. Zdawało m u
się na pewno, że Adelheid j est m łodsza niż on. By ła kobietą wy soką i o pełny ch kształtach, chociaż
zaliczała  się  do  zwy kły ch  zj adaczy   chleba,  o  który ch  m ówiono  we  wszy stkich  strefach
okupacy j ny ch,  że  ich  racj e  ży wnościowe  są  za  m ałe,  by   ży ć,  a  za  duże,  by   um rzeć.  Kobiety
z  tendencj ą  do  lekkiej   nadwagi  zawsze  fascy nowały   Fritza  i  zastanawiało  go,  że  j ego  gust  tak
niewiele się zm ienił.

Jeszcze  bardziej   niż  wy gląd  pani  Adelheid  podobało  się  Fritzowi  to,  że  gospody ni  zawsze

ty tułowała  go  doktorem .  Krótko  po  przeprowadzce  zwierzy ł  się  j ej ,  że  odwy kł  od  tego  podczas
poby tu  w  Holandii,  ona  j ednak  zaperzy ła  się  z  cały m   urokiem ,  który   dla  niego  świadczy ł  o  j ej
wy kształceniu i kulturze osobistej .

– Zapracował pan na ten ty tuł – wy j aśniła. – Więc m a pan do niego prawo.

Im ponowało m u, że Adelheid von Hochfeld nie uskarża się na swój  los. Nigdy  nie próbowała

retuszować swoj ej  przeszłości. Starała się okazać elegancj ę i m ądrość. Okoliczności zm usiły  j ą do
dzielenia  wy pielęgnowanego  dom u  z  uchodźcam i  ze  wschodu,  który ch  nazy wała  po  prostu
ludźm i,  chociaż  czasy   sprzy j ały   łatwy m   do  przewidzenia  ocenom .  W  pańskim   m ieszkaniu
kwaterowała  obecnie  wdowa  po  blacharzu  z  Opola.  Według  pism a  z  biura  m eldunkowego
przy znano  j ej   pokój   „z  prawem   do  codziennego  uży tkowania  kuchni  oraz  coty godniowego
korzy stania z łazienki i ciepłej  wody, j eśli ty lko będzie to m ożliwe”. Twardy  dolnośląski głos pani
Konietzky   brzm iał  dla  bawarskich  uszu  j ej   gospody ni  j ak  zniewaga,  a  ośm ioletnie  bliźniaki
obrażały   m oralność  bogoboj ny ch.  Oba  dzieciaki  cierpiały   na  krztusiec,  zawsze  zapom inały
spłukiwać wodę w toalecie i budziły  się nocą z przeszy waj ący m  krzy kiem : „Polacy  przy szli”.

„Mały   salon”  z  arty sty cznie  wy konany m   zestawem   wy poczy nkowy m   z  Zakładów

Niem ieckich  pani  von  Hochfeld  m usiała  oddać  by łem u  nauczy cielowi  licealnem u  Hugonowi
Winterowi  i  j ego  żonie  Edeltraut.  Parze  przy sługiwało  także  uży tkowanie  kuchni  oraz  łazienki.
Winterowie  uciekli  do  Nory m bergi  z  Królewca.  Mim o  że  gospody ni  traktowała  ich  poprawnie,
nieustannie  dawali  do  zrozum ienia,  że  uważaj ą  Bawarię  za  nie  do  końca  cy wilizowaną  część
Rzeszy  Niem ieckiej , a j ej  m ieszkańców za ograniczony ch i bezpodstawnie aroganckich.

Adelheid von Hochfeld, w przeciwieństwie do wielu znaj om y ch i obu szwagierek, nosiła ty tuł

szlachecki  j eszcze  przed  ślubem .  Jej   rodzina,  osiadła  przed  wiekam i  w  okolicach  Würzburga,
w  czasie  woj ny   nie  straciła  nic  poza  wiarą  w  Führera  i  oj czy znę.  To,  że  akurat  j ej   warunki
m ieszkaniowe  się  teraz  pogorszy ły,  wy nikało  nie  ty lko  z  tego,  j ak  urzędnicy   postępowali  z  klasą
posiadaj ącą.  Po  zasoby   wdowy   von  Hochfeld  sięgnęły   zarówno  Urząd  Mieszkaniowy,  j ak
i  am ery kańskie  władze  okupacy j ne.  Inaczej   niż  radca  Friedrich  Feuereisen,  który   j uż
w gim nazj um  Lessinga we Frankfurcie nauczy ł się szanować obiekty wizm  i sprawiedliwość j ako
m iarę rzeczy, takie traktowanie pokonany ch uważały  one za uzasadnione. Generał Victor Ludwig

background image

von  Hochfeld,  udekorowany   na  froncie  rosy j skim   i  w  ostatniej   fazie  działań  woj enny ch
przeniesiony   do  Norm andii,  stracił  ży cie  w  wy niku  nalotu.  Zginął  we  własny m   służbowy m
sam ochodzie. Należał do partii od sam ego początku. W ży ciu pry watny m  pracował j ako architekt
i  planista  cieszący   się  zresztą  ponadlokalną  sławą  i  by ł  j edny m   z  uczestników  decy duj ącego
zj azdu party j nego w Nory m berdze w roku 1935.

Po woj nie nie om ieszkano obciąży ć wdowy  tą ochoczą pracą j ej  m ęża. Tego, że Am ery kanie

przy dzielili j ej  ży dowskiego naj em cę – ledwie po ty godniu zorientowała się co do j ego wy znania
–  w  żadny m   razie  nie  uznała  za  ironię  losu.  Wbrew  złośliwy m   insy nuacj om   znaj om y ch  uznała
zakwaterowanie w j ej  m ieszkaniu „wy kształconego człowieka z Am sterdam u” za oznakę zaufania
ze  strony   „szanowny ch  wy zwolicieli”.  Swoim   wy brzy dzaj ący m   krewny m   i  znaj om y m   dawała
do zrozum ienia, że j est bardziej  niż zadowolona.

Doktor  Feuereisen  podobał  się  pani  von  Hochfeld  niezależnie  od  wszy stkich  kwestii

polity czny ch  i  zwy kły ch  dla  tego  czasu  wy siłków,  by   pokazać  swoj e  oddanie  dem okracj i.
Wzruszały   j ą  j ego  oczy,  które  w  swoim   dzienniku  określiła  górnolotnie  j ako  „bliskie  poezj i
i  zatracone  dla  świata”.  Jego  rezerwa  i  grzeczne  zachowanie  sprawiały   j ej   przy j em ność.  Nie
pozwolił j ej  nigdy  odczuć, że należy  do zwy cięzców, a ona do pokonany ch. Im ponowało j ej , że
by ł tłum aczem  w procesach nory m berskich.

–  Całkiem   gruba  ry ba  –  wspom niała  swoj ej   szwagierce  Sieglinde,  skłonnej   nie  ty lko  do

zazdrości, ale też do niewy obrażalnej  nienawiści. – Takiego by  nie zakwaterowano by le gdzie.

–  Powiedziałaby m ,  że  ty lko  u  by ły ch  członków  partii  –  odparła  szwagierka.  Polity cznie

znaj dowała  się  w  sy tuacj i,  którą  potocznie  określano  j ako  niczego  sobie.  Jej   m ąż,  m im o
nieustanny ch  nacisków,  wy m igał  się  od  członkostwa  w  partii,  więc  uchodził  za  „polity cznie
nieobciążonego”. Nigdzie nie zapisano, że pracuj ący  w adm inistracj i inży nier budowlany  w 1938
roku podczas nocy  płonący ch sy nagog j ako j eden z pierwszy ch splądrował m ieszkanie swoj ego
by łego lekarza rodzinnego – Ży da.

Piękne  biureczko  w  sty lu  em pire  uratowane  przed  śląskim i  bliźniakam i  przeniosła  pani  von

Hochfeld  ze  swoj ej   sy pialni  do  „salonu  pana  doktora”.  Wczesny m   popołudniem   trzeciego
kwietniowego piątku siedział on przy  ty m  dziele bawarskich rzem ieślników i po raz kolej ny  czy tał
niepoj ęty, rozdzieraj ący  m u serce list z j ego niegdy siej szej  oj czy zny.

To  by ł  Wielki  Piątek.  Niektóre  ze  zniszczony ch  kościołów  zostały   pokry te  prowizory czny m i

dacham i,  wiele  pozostało  j ednak  zam knięty ch.  Mnóstwo  ciem no  ubrany ch  kobiet  chodziło  po
m ieście,  widziało  się  też  wy chudzony ch  starców  i  m łody ch  inwalidów  woj enny ch
w  przefarbowany ch  płaszczach  woj skowy ch,  którzy   opierali  się  na  kulach.  Dzieci  o  starannie
przy czesany ch włosach trzy m ały  się rąk m atek. Polecenie „podnoś nogi” przetrwało dwie woj ny
światowe,  inflacj ę  i  głód.  Małe  dziewczy nki  trzy m ały   w  rękach  lalki  ubrane  lepiej   od  nich
sam y ch.  Chłopcy   patrzy li  tęsknie  w  stronę  ruin,  w  który ch  chętnie  się  bawili.  Gdy   m atka  nie
patrzy ła,  m achali  przej eżdżaj ący m   j eepom .  W  kościołach,  gdzie  ponoć  Bóg  wy słuchuj e
wszy stkich, m odlili się o bilet na statek do Am ery ki. W am ery kańskiej  strefie okupacy j nej  dzieci
powy żej  szóstego roku ży cia dostały  dodatkowo po j edny m  j aj ku.

Dla  try bunału  woj skowego  w  Nory m berdze  Wielki  Piątek  by ł  zwy kły m   dniem   pracy.  Rano

by ły  generalny  gubernator okupowany ch terenów Polski Hans Frank został uznany  za winnego –

background image

j ako pierwszy  z dwudziestu sześciu oskarżony ch. W czasie przerwy  obiadowej  tłum acz do zadań
specj alny ch  Friedrich  Feuereisen  otrzy m ał  list  z  Frankfurtu,  choć  j ego  nazwisko  na  poczcie  dla
urzędników cy wilny ch zapisano błędnie – brzm iało tam  „Fredric Fereisen”.

–  Z  Polski  –  zdziwił  się  doręczy ciel,  spoj rzał  na  Fritza  ostro  i  zm arszczy ł  czoło.  Pochodził

z Minnesoty  i według arm ii świetnie się orientował w geografii Europy. W ty m  j ednak przy padku

kapral  Kingston  przeoczy ł  fakt,  że  poza  ty m   leżący m   nad  Odrą,  a  więc  w  Polsce

[36]

,  istniał

j eszcze  j eden  Frankfurt.  Rodzinne  m iasto  Fritza,  w  który m   znaj dowała  się  kwatera  główna
am ery kańskiej  strefy  okupacy j nej , położone by ło niecałe dwieście kilom etrów od Nory m bergi.

– Nad Menem  – m ruknął Fritz po niem iecku. – Dobry  Bóg oszczędził m i kontaktów z Polską. –

Usta m u spierzchły, gdy  to m ówił. Głowa także m u płonęła.

Zrezy gnował z przy sługuj ącego tłum aczom  posiłku, a nawet z dwóch filiżanek kawy, z który ch

nadal codziennie się cieszy ł. Z ulgą stwierdził, że z wokandy  wy padło popołudniowe posiedzenie,
do którego by ł przy dzielony. Pobiegł do m ieszkania pani von Hochfeld tak szy bko, j akby  uciekał
przed  niebezpieczeństwem .  Zegar  w  pokoj u  wy bij ał  trzecią,  gdy   Fritz  rozry wał  kopertę.  A  gdy
zachodziło  słońce  –  to  j ego  obecność  sprawiła,  że  ten  dzień  by ł  tak  wy j ątkowy   –  nadal  siedział
przy  biurku, z oczam i pełny m i łez, odrętwiały.

Pani  von  Hochfeld  wy dało  się  w  pewny m   m om encie,  że  usły szała  szloch  swoj ego  lokatora,

m im o  to  nigdy   w  ży ciu  nie  przy znałaby   się  dobrowolnie,  że  m a  zwy czaj   podsłuchiwać  pod
cudzy m i drzwiam i. Tak więc nie m ogła m u okazać tego, co uważała za swój  obowiązek – z uwagi
na  wy znanie  swoj ego  naj em cy   nie  chciała  uży wać  określenia  „obowiązek  chrześcij ański”  ani
w m y śli, ani w m owie.

Betsy  napisała do zięcia:

 

Przy j edź  j ak  naj szy bciej   nas  odwiedzić.  Nawet  j eśli  m iałby ś  doj echać  o  trzeciej
w  nocy.  Dopóki  Cię  nie  zobaczy m y   i  nie  obej m iem y,  nie  będziem y   do  końca
przekonani, że ży j esz. Bóg uczy nił trzy  cuda w j ednej  rodzinie: pozwolił przetrwać
Fanny,  Tobie  i  m nie,  starej   kobiecie  –  nie  poj m ę  tego  do  końca  ży cia.  Musiał  się
pom y lić  w  obliczeniach  ten  nasz  nieom y lny   Wszechm ocny.  Resztę  naszy ch  dni
m usim y  koniecznie poświęcić wy j aśnianiu sobie nawzaj em , dlaczego przeży liśm y.
Twoj a  kochana  m atka  także  chciałaby   przeży ć.  Do  końca  nie  porzuciła  nadziei,  że
Cię  znowu  zobaczy.  Nie  wiem ,  czy   powinnam   Ci  o  ty m   pisać.  I  to  j est  dla  nas
ty powe:  nie  wiem y,  czy   m ożem y   m ówić,  czy   raczej   powinniśm y   m ilczeć.  Ja  na
przy kład nie zdoby łam  się na to, żeby  porozm awiać z Fanny  o j ej  m atce i bracie,
a  kiedy   ostatnio  o  nich  wspom niała,  nie  m ogłam   m ówić  o  Victorii  i  Salu.  Ani
o  Johannie  Isidorze,  który   długo  przedtem   nim   um arł  z  głodu  w  Theresienstadt,
powiedział m i: „Przeży łem  sam ego siebie”.

Dopiero po dłuższy ch rozm y ślaniach zrozum iałam , że m usiałeś dostać m ój  adres

od  tutej szej   Gm iny   Ży dowskiej ,  j eszcze  zanim   tam   poszłam ,  żeby   zapisać  Fanny.
Annie i Hansowi nie przy szło do głowy, żeby  to zrobić. Przez lata drżeli, że ktoś się
dowie o pochodzeniu Fanny  i zdradzi ich przed gestapo. Jeszcze nawet teraz Fanny
blednie na widok żony  dawnego stróża, m im o że role się j uż odwróciły  i to ona boi

background image

się  nas.  Hans  i  Anna  m ieszkaj ą  od  końca  woj ny   w  dawny m   m ieszkaniu
nieszanownego  pana  stróża,  a  tam ci  przenieśli  się  na  poddasze.  Przy pom nij   sobie
ty lko:  Justitia  przy   źródle  sprawiedliwości  przed  frankfurckim   ratuszem   nigdy   nie
m iała opaski na oczach. Erwin zwrócił m i na to uwagę. Ach, Fritz, wspom nienia, nic
poza  wspom nieniam i,  które  łam ią  serce!  Fanny   Cię  zadziwi.  Nie  ty lko  dlatego,  że
m oim   zdaniem   j est  do  Ciebie  tak  bardzo  podobna,  j ak  ty lko  córka  m oże  by ć
podobna do oj ca. Jest także taka j ak Ty  w sposobie by cia: powściągliwa, rozważna,
a również m ądra. Stopniowo dostrzegam  (znam  j ą przecież ledwie kilka m iesięcy ),
że m im o wszy stkiego, co przeży ła, j est pełna ży cia. Chociaż rzadko się śm iej e, m a
poczucie hum oru, i to takie, j akie czasem  przy pom ina m i Erwina. Ależ m ój  daleki
sy n  by   się  cieszy ł,  że  przeży łeś.  Zawsze  bardzo  wy soko  cenił  swoj ego  szwagra  –
kiedy  j eszcze utrzy m y waliśm y  kontakt, nie om ieszkał nigdy  wspom nieć o Tobie. Jak
dotąd  nie  udało  m i  się  ustalić,  czy   m ożna  pisać  do  Palesty ny   lub  otrzy m y wać
stam tąd listy. Hans co ty dzień chodzi na pocztę się dowiady wać.

Przy j edź,  ukochany,  naj droższy   Fritzu,  przy j edź.  Nim   nastanie  m aj

i  niecierpliwość  nas  wszy stkich  zabij e.  Niecierpliwość  i  radość!  Boże  drogi,  że  też
radość  wstrząsa  ludźm i  tak  sam o  j ak  kłopoty   i  strach.  Fanny   wy biega  z  dom u  za
każdy m   razem ,  gdy   widzi  sam ochód  na  ulicy.  Godzinam i  siedzi  przy   oknie.
Wcześniej  nie chciała w ogóle pój ść do szkoły, ponieważ bała się spoty kać z ludźm i,
którzy   nie  wiedzą,  co  j ej   zrobiono.  Gdy   j ednak  otrzy m aliśm y   Twój   list,
postanowiła,  że  dla  Ciebie  się  przem oże.  Słowo  „oj ciec”  podkreśla  w  taki  sposób,
j akby  by ła j edy ną osobą na świecie, która m a oj ca. Za każdy m  razem  trudno m i
powstrzy m ać łzy. Wy obraź sobie po prostu, że Twoj a teściowa j uż nie j est tą silną
Betsy, która nadaj e ton, lecz starą kobietą, potrzebuj ącą, by  inni m ówili j ej , co m a
robić.

 
Fritz  złoży ł  list.  Bezustannie  starał  się  wy obrazić  sobie  starą  kobietę,  która  widziała,  j ak  j ej   m ąż,
córka  i  wnuk  idą  na  śm ierć,  podczas  gdy   j ą  sam ą  Bóg  skazał  na  przeży cie.  Z  m ozaiki  swoj ej
przeraźliwej   fantazj i  nie  poj ął  j ednak  w  naj m niej szy m   choćby   stopniu  rzeczy wistości,  którą
chciał  zrozum ieć.  Nie  zauważy ł,  że  drży,  że  skulił  się  w  sobie  j ak  człowiek,  który   widzi
nadchodzący ch  siepaczy,  ale  nie  m oże  się  poruszy ć,  gdy ż  stoi  j uż  na  przedpolu  piekła.  Pokry ty
stiukam i  sufit  spadał  na  niego,  a  z  obrazu  Koncert  na  flecie  w  Sanssouci  wy brzm iewały   znane,
ukochane m elodie.

Wspom nienia  j eszcze  nie  sprawiały   bólu,  j eszcze  patrzy ł  wstecz  bez  strachu.  Udało  m u  się

j ednak, j akby  po ośm iu latach tego ży cia bez korzeni i światła by ło to zrozum iałe, przy pom nieć
sobie  własną  córkę.  Widział  czerwono  poły skuj ące  włosy   Fanny,  j ej   zielone  oczy,  odkry ł  m ały
wieniec laurowy, który  Victoria przy pięła j ej  na piersi do białej  sukni w dniu pierwszy ch urodzin.
Z tak uwieńczoną córką stał przed obrazem  Franza Marca. Przedstawiał on trzy  krowy, czerwoną,
żółtą  oraz  zieloną.  Mistrzowskie  dzieło.  „Obraza  dla  oczu”  –  kry ty kowała  Victoria.  „Jesteś
kom pletny m  idiotą, żeby  pokazy wać coś takiego m ałem u dziecku”.

Czy ż  Victoria  nie  odrzucała  zawsze  tego,  co  podobało  się  j ej   m ężowi?  Książki,  obrazy,  ludzi,

j ego  przy j aciół.  Czy ż  nie  opóźniała  swoj ego  przy j azdu  do  Holandii?  Boże  drogi,  Victorio,

background image

m usiałem  spróbować. Wszy scy  próbowali, wszy scy  m ężczy źni w m oim  wieku. To nie grzech –
m ieć nadziej ę. „Kto wszelką nadziej ę zgubił i nie dał się j ej  odrodzić, niech za ży cia do grobu się

rzuci,  po  co  by ło  m u  się  rodzić”

[37]

.  Gottfried  Keller.  Moj a  m atka  uwielbiała  ten  wiersz.

Specj alnie dla niej  nauczy łem  się go na pam ięć. W 1938 roku nadal j eszcze wierzy łem , że uda
nam  się przeży ć w Holandii, Vicky. Całej  czwórce.

Świece,  zapalone  j ak  co  wieczór  po  wy łączeniu  prądu,  powoli  wy gasały.  Ich  chy botliwe

światło przy wróciło Fritza do piekła ty ch, którzy  zostali oszczędzeni. Nagle sprawą ży cia i śm ierci
stało się dla niego, by  j eszcze raz zobaczy ć twarz żony, ale j ego podniecaj ąca i pełna taj em nic
Victoria, kobieta o ty gry sim  tem peram encie, tak nieustępliwa i zawsze pełna sprzeczności, j uż się
nie poj awiła. Czy  nie sły szała, j ak on, Fritz, j ą woła? Czy  nie widziała, że wy ciąga do niej  ręce?
Powróciła  ty lko  raz.  Wspom nienie  pochodziło  z  ich  m iesiąca  m iodowego  w  Brixen.  Słońce
świeciło,  rękawy   j ej   bluzki  powiewały   na  wietrze.  Piękna  Malutka  stała  w  ogrodzie  obok
kwitnącego  m aku  i  żółty ch  róż,  ale  nie  m iała  twarzy.  Wy bacz,  Vicky,  wy bacz  m i  noc  poślubną.
By łem  m łody. I rozczarowany !

Gdy   kładł  się  do  łóżka,  dzwon  na  wieży   kościelnej   wy bił  dwunastą.  Fritz  liczy ł  uderzenia

i  z  ostatnim   schował  się  pod  ciężką  kołdrę,  wy obrażaj ąc  sobie  ży cie,  w  który m   m ężczy zna
odm awia  wieczorną  m odlitwę,  zanim   zaśnie.  Chociaż  wszy scy   m ówili,  że  Fritz  Feuereisen  m iał
niezwy kle  dobrą  pam ięć,  nie  pam iętał  słów,  który m i  należało  się  zwracać  do  Boga.  Potem
zobaczy ł, że kalendarz wskazy wał 10 m aj a 1940 roku, dzień wkroczenia Niem ców do Holandii.

W  chwili  gdy   dostrzegł  żołnierskie  buty,  niebo  pokry ło  się  ciem ny m i  burzowy m i  chm uram i.

Bóg,  do  którego  Friedrich  Feuereisen  nie  um iał  się  zwrócić,  rozkazał  m u  naty chm iast
zdecy dować,  czy   by ł  szczęśliwy,  że  j ego  córka  przeży ła,  czy   chciał  um rzeć,  bo  naziści
zam ordowali m u sy na. Wszechm ocny  groził bły skawicam i, bo Fritz zam y kał oczy  i kręcił głową,
chociaż  j ako  prawnik  wiedział,  co  oznacza  wahanie  przed  sądem .  Wtedy   usły szał  krzy k.  To
ośm ioletni bliźniacy  z Opola wołali o pom oc, bo na ich oczach m ordowano im  oj ca. Zadziwiało
go,  że  m atka  nie  pochy lała  się  nad  swy m i  dziećm i,  tak  j ak  robiła  to  j ego  m atka,  gdy   nocam i
dręczy ły  go koszm ary. Można j ednak powiedzieć, że pani Konietzky  by ła j uż tak przy zwy czaj ona
do dziecięcy ch łez, że naj widoczniej  j ej  dusza się na nie uodporniła, a ona sam a nie potrafiła j uż
współczuć  płaczącem u  dziecku.  Za  to  nad  ży dowskim   oj cem ,  który   wołał  swoj ego
zam ordowanego sy na, pochy liła się wdowa po Victorze von Hochfeldzie.

Ostatniego  dnia  urlopu  generał  posprzątał  piwnicę  i  wy ciągnął  z  niej   późne  wino  reńskie,

rocznik 1937. Wy pił całą butelkę na pusty  żołądek i przed ostatnim  ły kiem  opowiedział przerażonej
żonie  o  „przeklętej   okrutnej   woj nie  przeciwko  cy wilom ”,  która  toczy ła  się  na  Wschodzie.  Miał
płaczliwy  głos, co w ogóle nie licowało z j ego naturą. „Ale nikt z nas – dodał bohater woj enny  na
schodach  do  piwnicy   –  nie  m oże  teraz  żałować,  że  pobrudził  sobie  ty m   ręce.  Nawet  m y,
oficerowie.  Kto  zapom ina,  że  to  Ży dzi  są  winni  niem ieckiego  nieszczęścia,  grzeszy   przeciwko
oj com  i dzieciom ”.

– Kim  j est Salo? – spy tała Adelheid.

Miała  na  sobie  czarny   j edwabny   szlafrok  ozdobiony   złoty m i  kwiatam i  i  czerwony m i

ptaszkam i. Jej  latarka m alowała na ścianie krąg koj ącego światła. Fritz rozpoznał tę królową nocy,
a  orkiestra  zagrała  uwerturę  do  Czarodziejskiego  fletu.  Chociaż  naty chm iast  zasłonił  sobie  uszy

background image

i  nakazał  sercu  siłę,  godność  i  przy zwoitość,  poczuł  ból  i  przy gotował  się  do  ucieczki.  Jeździec
znalazł rów, który  m iał przeskoczy ć, ale kusicielskich dem onów nie dało się j uż powstrzy m ać. Salo
nie  przestawał  krzy czeć,  ale  uciekaj ącem u  udało  się  j ednak  wy tłum aczy ć  sy nowi,  że  Bóg  nie
pozostawia  dzieci  w  potrzebie.  Fritz  obiecał  drżącem u  chłopcu,  że  naj później   w  południe  obaj
będą bezpieczni. Razem  odm ówili m odlitwę za podróżny ch. W tej  sam ej  j ednak chwili, w której
ten  silny,  odważny,  wszy stkom ogący   i  na  wszy stko  zdecy dowany   oj ciec  chciał  się  podnieść,
potknął się i ponownie wpadł w m rok. Na zawsze.

–  Nie  j estem   przy zwy czaj ony   do  niem ieckich  kołder  –  powiedział  Fritz.  –  Są  takie  ciężkie.

Przy sparzaj ą człowiekowi koszm arów.

– Wszy stko będzie dobrze – uspokoiła go kobieta, która nauczy ła się patrzeć do przodu.

Mówiła  głębokim   i  m iękkim   głosem .  W  świetle  latarki  j ej   włosy   m iały   kolor  lata,  leżały   na

ram ionach  j ak  tkana  chusta.  Skóra  Adelheid  pachniała  niczy m   róże  w  południowy m   słońcu.
My dło  różane  dzień  wcześniej   przy niósł  Fritz  ze  sklepu  PX.  Zaczerwieniła  się  niczy m   m łoda
dziewczy na.  Gdy   się  śm iała,  przy pom inała  m u  Monę  Lisę.  Fritz  zapom niał  j uż,  co  to  znaczy
śm iech  wdzięcznej   kobiety.  Teraz  ręce  tej   Giocondy   głaskały   j ego  rozdy gotaną  głowę.  Różane
ręce ścierały  m u z czoła zwątpienie i strach nieudacznika.

–  Coś  cię  gry zie?  –  spy tała.  –  Musiało  ci  się  coś  przy śnić.  Krzy czałeś  przez  sen,  j akby

wszy stkie furie świata cię ścigały. Sły szałam  cię, chociaż bliźniaki darły  się j ak dzicy.

Mężczy zna, który  kilka godzin tem u dowiedział się, że j ego żona i sy n nie ży j ą, nie zauważy ł, że

pani  dom u  m ówiła  do  niego  na  ty.  Przy zwy czaił  się  do  tego  w  Holandii.  Na  początku  j ego
em igracj i to holenderskie „ty ” dawało m u nadziej ę, że nauczy  się, j ak zwalczać swoj ą nostalgię,
j ednak szy bko zauważy ł, że „zapom nieć” to ty lko słowo i że człowiek nie m oże ot tak uwolnić się
od swoich wspom nień.

W  ty m   m om encie  kobieta  z  uśm iechem   Mony   Lisy   pozwoliła  zapom nieć  człowiekowi

z zasadam i o ty m , o czy m  zapom nieć nie powinien. Zam knął oczy  i przekroczy ł granicę. Poddał
swoj e  ciało,  j akby   by ł  m ężczy zną,  od  którego  nikt  nie  wy m agał  żadny ch  wy j aśnień.  Na  j edno
uderzenie serca udało m u się wy przeć to, co czy nił tą swoj ą słabością zm arły m  – żonie, sy nowi,
m atce, teściowi i m ilionom  Ży dów, którzy  zostali zam ordowani w Niem czech.

– My ślałam , że nic takiego nie m oże m i się j uż przy darzy ć – wy szeptała Adelheid.

– Ja nadal tak m y ślę – odparł Fritz.

Gdy   światło  nocy   zaczęło  się  barwić  nadchodzący m   dniem ,  a  kos  radować  się  na

wczesnowiosennej  lipie, królowa nocy  zeszła z tronu. Owinęła się w szlafrok i powoli zam knęła od
zewnątrz  drzwi  do  pokoj u  swoj ego  lokatora.  Jej   krok  by ł  lekki,  ale  pokonany   m ężczy zna  sły szał,
j ak w kory tarzu skrzy pią deski. My ślał, że j ego serce pęknie wreszcie i podczas snu usły szy  trąby
gniewu,  ale  nie  py tał  j uż  więcej   sam   siebie,  dlaczego  przekroczy ł  granicę  i  dlaczego  j ego
poczucie  przy zwoitości,  godności  i  szacunku  go  nie  powstrzy m ało.  Przy pom niał  m u  się  znak  na
czole Kaina, pam iątka m ordu na bracie. Ból rozdzierał m u ciało i głowę, ale bardziej  dręcząca niż
wsty d  by ła  świadom ość,  że  nie  będzie  m ógł  wy baczy ć  sobie  tej   nocy   z  19  na  20  kwietnia
1946 roku.

– Przy gotowałam  nam  śniadanie. Nie w kuchni, ty lko w m oim  pokoj u – powiedziała Adelheid.

–  Dzisiaj   przecież  Wielka  Sobota.  Człowiek  potrzebuj e  trochę  świątecznego  nastroj u.  Ty m

background image

bardziej   w  tak  zły ch  czasach,  zawsze  to  powtarzam .  W  Boże  Narodzenie  zapaliłam   dla  siebie
sam ej  świece i zaśpiewałam  Cichą noc. Rozum iesz to?

– Ja nie śpiewam  Cichej nocy.

Urząd  Kwaterunkowy   zostawił  pani  von  Hochfeld  ty lko  j ej   dawną  sy pialnię.  Tam   spała,

czy tała,  swetry   m ęża  przerabiała  na  dam skie  skarpety   i  ciepłe  kam izelki,  cerowała  pończochy
i  bieliznę,  rozm y ślała  o  prawie  i  sprawiedliwości  oraz  codziennie  robiła  zm arłem u  m ężowi
wy rzuty,  że  „nie  przewidział  tego,  co  m usiało  nadej ść”  oraz  „do  sam ego  końca  dosiadał
niewłaściwego  konia”.  Co  naj m niej   dwa  razy   w  ty godniu  pisała  obszerne  podania  zarówno  do
niem ieckich,  j ak  i  do  am ery kańskich  władz.  Miała  potrzebę  dokładnie  wy j aśnić,  że  nie  by ła
członkinią  partii  ani  żadnej   innej   organizacj i  narodowosocj alisty cznej .  Prosiła,  by   „ży czliwie
przy chy lić się” do j ej  „uzasadnionego roszczenia do j eszcze j ednego pokoj u”.

Do swoj ego sy pialniosalonu wstawiła ty le m ebli, ile ty lko zdołała uratować przed narzucony m i

j ej  lokatoram i. Z szerokiego szezlonga, który  nocą tak spiesznie opuściła, zdj ęła pościel. Stosowne
j edwabne poduszki i fioletowy  pled pasuj ący  do zasłonek leżały  na swoim  m iej scu. Pod oknem
stało  niewielkie  biureczko  z  końca  osiem nastego  wieku,  na  który m   w  ozdobiony m   kwiatam i
porcelanowy m   naczy niu  zatknęła  gęsie  pióro.  Szczególnie  dum na  by ła  zaś  ze  srebrnego
kałam arza,  który   odziedziczy ła  po  ciotecznej   babce  Am alie  z  Würzburga.  Jeszcze  godzinę  tem u
na  biurku  stał  również  oprawiony   w  srebrne  ram ki  portret  zm arłego  generała  w  m undurze  i  ze
wszy stkim i  orderam i.  Gdy   wdowa  nalewała  kawy,  Fritz  dostrzegł,  że  portret  zniknął.  Właściwie
nie  chciał  tego  robić,  a  j ednak  się  zaśm iał.  Zawsty dził  się,  gdy   dostrzegł,  że  Adelheid  m u  się
przy patruj e.

– Kawa ze sklepu PX – zachwy ciła się przy  pierwszy m  ły ku. – Warta każdego grzechu.

– Nie każdego – sprzeciwił się Fritz.

– Kiedy  chcesz j echać i j ak?

– Gdy by m  to wiedział, czułby m  się lepiej . Wiem  ty lko, że za osiem  dni po raz pierwszy  będę

m ógł  wziąć  cztery   dni  wolnego.  Muszę  koniecznie  wy korzy stać  tę  okazj ę.  Inaczej   będę  m usiał
czekać sześć ty godni na kolej ne wolne dni. My ślę, że oj ciec potrzebuj e co naj m niej  czterech dni,
by   poznać  swoj ą  córkę.  Gdy by śm y   się  spotkali  na  ulicy,  m inęliby śm y   się,  nie  wiedząc  nic
o sobie.

–  Tak  by ło  z  m oim   kuzy nem ,  który   wy szedł  z  francuskiego  obozu  j enieckiego  w  Badenii.

Wrócił zupełnie odm ieniony. Rozpoznałam  go ty lko po głosie.

Między   Nory m bergą  a  Frankfurtem   nadal  nie  kursowały   pociągi.  Wśród  woj skowy ch

kierowców obsługuj ący ch try bunał by ł j ednak pewien niezwy kły  człowiek, którem u wiele radości
sprawiało  robienie  dobry ch  uczy nków,  zachowy wał  się  j ak  harcerz.  Nazy wał  się  Washington
Gay lord Jones, by ł kapralem , pochodził z Charlestonu i przy siągł swoj ej  m atce, której  naj starszy
sy n poległ w Ardenach, że „będzie kopał każdego przeklętego Niem ca w obm ierzły  ty łek”. Jednak
j ak  ty lko  dotarł  do  kraj u  wroga,  złam ał  tę  przy sięgę.  Zawsze  nosił  przy   sobie  gum y,  czekolady
i  papierosy   na  wy padek,  gdy by   spotkał  obdarte  dzieci  o  błagalny m   wzroku  albo  j akąś  piękną
niem iecką frollaj n, która przy naj m niej  na chwilę pozwalała m u zapom nieć o tęsknocie za trzem a
m ały m i córeczkam i i sernikiem  m am usi.

Fritz  poznał  tego  pełnego  pasj i  filantropa  zupełnie  przy padkowo,  j ak  to  się  zdarzało  w  ty ch

background image

czasach, kiedy  nie m ożna by ło ufać ani doświadczeniu, ani insty nktowi, a j uż na pewno nie swoim
nadziej om .  Kapral  Jones  zagadnął  go  w  kanty nie  i  w  bardzo  poruszaj ący   sposób  opowiedział
o swoj ej  oj czy źnie i tęsknocie za dom em . Pozwolił, by  j ego lody  m alinowe się rozpuściły, wy pił

trzy  filiżanki kawy, czwartą wy lał na spodnie, nazwał kucharza bloody bastard

[38]

 i nie owij aj ąc

w  bawełnę,  poprosił  Fritza,  by   napisał  m u  list  do  żony.  Pani  Jones  bowiem   tak  m ocno  zwątpiła
w  wierność  m ęża,  że  zagroziła  m u  rozwodem .  Washington  by ł  człowiekiem   czy nu,  nie  słowa  –
dlatego  też  stwierdził  j asno,  że  list  z  wy j aśnieniam i  m usi  napisać  m u  „człowiek  poj ętny,  oby ty
w  świecie”.  Fritz  okazał  się  właściwą  osobą,  czego  dowodziła  odpowiedź  od  pani  Jones.
Przy sięgała  w  niej   szczęśliwem u  m ężowi  m iłość  i  wierność  do  śm ierci.  Na  koniec  zacy towała
dwie  linij ki  z  sonetów  Szekspira,  co  zdaniem   Fritza,  który   list  przeczy tał,  wskazy wało  z  całą
pewnością, że zauroczona m ałżonka także poprosiła kogoś o wy ręczenie j ej  w pisaniu.

Od  tam tej   pory   Washington  nazy wał  wielce  ty m   zadziwionego  autora  „swoj ego

naj piękniej szego listu m iłosnego w ży ciu” po prostu Frizzie. Zaproponował m u, żeby  nazy wać go
Washi – j ak m ówili na niego w dom u. Prośba Fritza, by  wy brał się z nim  do Frankfurtu, bardzo
Washiego  uszczęśliwiła.  Podczas  j ednej   z  podróży   służbowy ch  poznał  tam   bowiem   szczególnie
przy chy lną  frollaj n.  Miała  biust  j ak  Jane  Russell  w  film ie  Wyjęty  spod  prawa,  by ła  ochoczą
i  zawsze  wesołą  blondy nką.  Gdy   śpiewała  Na  lüneburskim  wrzosowisku  lub  Orzechy  są
ciemnobrązowe,  Washi  czuł  bliskość  z  kulturą  europej ską.  Piękna  blondy nka  m iała  m arzenie,
którego z powodu braku wspólnego j ęzy ka nie zdradziła Washiem u – m ianowicie widziała siebie
w biały ch szortach na pokładzie statku pły nącego do Am ery ki, gdzie m iała zostać żoną żołnierza.

Swój   frankfurcki  grzech  nazy wał  Washi  Veronicą,  chociaż  prawdziwe  im ię  dziewczy ny

brzm iało  Ortrud.  Za  uciechy   na  j ej   niewielkim   tapczanie  odwdzięczał  się  ny lonowy m i
pończocham i,  które  wy woły wały   u  frollaj n  ostry   krzy k  zachwy tu,  co  go  sty m ulowało  tak  sam o
j ak  j ej   pełne  piersi.  Z  Nory m bergi  przy woził  pełne  torby   chesterfieldów  i  kilogram y   kawy,
a  także  whisky   dla  pogrążonej   w  depresj i  m atki,  która  j eszcze  w  luty m   1945  roku  wierzy ła
w  cudowną  broń,  oraz  czekoladę  dla  brata  Herm anna-Dietricha.  Miał  on  tak  zręczne  palce,  że
przy   każdej   wizy cie  okradał  Washiego  z  paczki  prezerwaty w,  które  żołnierze  m usieli  nosić  przy
sobie, gdy  opuszczali teren woj skowy. Washi by ł m istrzem  organizacj i i im prowizacj i. Zaledwie
dwa dni zaj ęło m u zdoby cie benzy ny  na podróż do Frankfurtu i z powrotem  oraz pozwolenia na
j ednorazowe zakupy  w sklepie PX  we  Frankfurcie,  a  także  na  spędzenie  czterech  nocy   w  dom u
dla  podróżuj ący ch  am ery kańskich  woj skowy ch.  Znał  j uż  drogę  na  Thüringer  Strasse  11.  To  on
by ł  ty m   zaraźliwie  wesoły m   żołnierzem   w  im ponuj ący m   hełm ie,  który   przed  czterem a
ty godniam i przy j echał j eepem  pod ten właśnie adres, by  dostarczy ć paczkę w im ieniu swoj ego
przy j aciela Frizziego.

– Tej  paczce zawdzięczam y  naszą podróż – wy j aśnił m u Fritz.

– Nic nie rozum iem , ale m oj a babcia zawsze powtarzała, że nie wszy stko trzeba rozum ieć.

– Miała racj ę! Im  m niej  rozum iesz z tego świata, ty m  lepiej  ci się powodzi.

W poniedziałek 29 kwietnia by ło j uż właściwie j ak w m aj u. Jabłonie i bez rozkwitły  wcześniej

niż  zwy kle,  j askółki  latały   j ak  w  lecie,  słońce  rozścielało  złote  prom ienie  na  polach  niedoj rzałej
kukury dzy,  wodzie  w  rzece,  w  strum ieniach  i  stawach,  a  nawet  na  m iej skich  ruinach
i zniszczony ch wiej skich dom ach. Osiem dziesiąty  ósm y  okres rozdawania przy działów zaczął się

background image

poza ty m  od dobrej  wiadom ości. Po raz pierwszy  od końca woj ny  ludność otrzy m ała przy dział
na cukier. Popularna tancerka rewiowa Marika Rökk, gwiazda film ów To był upojny bal  i  Kobiety
są lepszymi dyplomatami, z powodu swoich powiązań z nazistam i dostała zakaz wy stępów. Washi

natknął  się  na  niem ieckiego  obdarciucha,  nazwał  go  a  fucking  German

[39]

  i  zarekwirował  j ego

zieloną  kurtkę  m y śliwską.  Kapelusz  z  długim   rdzawy m   piórem   j eszcze  bardziej   rozwiązał  m u
j ęzy k. Potok słów przerwało m u dopiero włożenie do ust nowej  gum y  do żucia.

Fritz m usiał się wy silić, by  nadąży ć za kręty m i ścieżkam i wspom nień Washiego. My lili m u się

j ego brat i oj ciec, bo i j eden, i drugi m iał na im ię Joseph, na każdego z nich m ówiono też Jake.
Brat zginął na woj nie, oj ciec zaś opuścił rodzinę, gdy  j ego żona przeby wała u um ieraj ącej  m atki,
a  dzieci  m odliły   się  w  kościele  o  powrót  do  zdrowia  ukochanej   babci.  Gdy   przej eżdżali  przez
zruj nowany  Würzburg, Fritz próbował uporczy wie wm ówić sobie, że to m iasto nie m a dla niego
znaczenia. Właśnie tam  nie ty lko poznał wino frankońskie i niem iecki barok, lecz także pożegnał się
ze  złudzeniem ,  że  koledzy   przy j m ą  go  j ak  j ednego  ze  swoich.  Jego  m y śli  zatrzy m ały   się  przy
studencie  o  delikatny m   głosie  i  m iękkim   spoj rzeniu,  którego  do  ostatniej   chwili  uważał  za
przy j aciela.  Nagle  zorientował  się,  że  drogowskaz  pokazuj e  Hanau  i  Offenbach.  Na  palcach
policzy ł lata, które upły nęły  od m om entu, gdy  uciekł ze swoj ej  oj czy zny.

– Osiem  lat – powiedział po niem iecku. – Nie, osiem  lat i siedem  m iesięcy.

–  Hej   –  zaprotestował  Washi  –  ustaliliśm y   przecież,  że  nie  będziesz  m ówił  po  chińsku.  Kogo

właściwie odwiedzasz w ty m  Frankfurcie?

– Teściową – wy j aśnił Fritz. Jeszcze nie by ł w stanie rozm awiać z obcy m i o Fanny.

–  Mój   Boże,  j a  przed  swoj ą  uciekałby m ,  gdzie  pieprz  rośnie,  by le  ty lko  j ej   nie  widzieć.

Śm ierdzi, gry zie i łapie m nie za ty łek.

– Nie widziałem  swoj ej  teściowej  osiem  lat.

– To dopiero szczęście.

– By ła w Theresienstadt.

 
–  A  gdzie  to  znowu  j est?  By łem   niezły   z  geografii,  ale  do  końca  ży cia  nie  rozeznam   się  w  tej
przeklętej  Europie.

– Theresienstadt to by ł obóz koncentracy j ny. Czy  m ożesz się na m om ent zatrzy m ać? Słabo m i

j akoś. Powinienem  by ł j ednak wy pić rano trochę herbaty.

Widząc  j uż  z  daleka  ruiny   Frankfurtu,  Fritz  wy m iotował  pod  niem ieckim   dębem   i  wspom inał

pannę  Farn  z  kokiem   i  wy staj ący m i  zębam i.  Panna  Farn  kazała  m u  dziesięć  razy   napisać:  „Im
silniej sze  burze,  ty m   m ocniej   zakorzenia  się  niem iecki  dąb”.  „To  cię  nauczy,  j ak  zachowuj e  się
niem iecki chłopiec” – krzy czała.

Fritz  by ł  przerażony,  że  j ego  ciało  m usiało  się  poddać  i  nie  opanowało  wy obraźni.  Mim o  to

zachował spokój  i pozostał nieustraszony, gdy  z powrotem  wsiadł do j eepa.

– Jesteśm y  Ży dam i – wy j aśnił krótko.

– A więc j edziem y  na ty m  sam y m  wózku – stwierdził Washi. – I czarny m , i Ży dom  rzednie

m ina, gdy  inni ruszaj ą na polowanie.

–  Świetnie  to  uj ąłeś,  przy j acielu.  Wy świadcz  m i  przy sługę,  Washi.  Gdy   doj edziem y   na

background image

Thüringer Strasse, zatrzy m aj  się, proszę, na rogu. Chciałby m  ten ostatni kawałek przej ść sam .

– Zawsze m ówisz „proszę”, kiedy  czegoś chcesz. To m i się podoba. Tacy  j ak j a nie nawy kli do

podobnej  grzeczności.

Mężczy zna,  który   dopiero  dziesięć  dni  i  cztery   godziny   tem u  dowiedział  się,  że  j ego  córka

przeży ła,  stał  przed  dom em   o  num erze  11  i  patrzy ł  w  stronę  odj eżdżaj ącego  j eepa.  Sły szał
własny   oddech  i  czuł  chęć,  by   z  powrotem   sprowadzić  tu  Washiego.  Potem   zeszty wniały   m u
ręce,  wreszcie  i  szczęki.  Py tał  sam   siebie  –  choć  bez  strachu  –  czy   człowiek  sły szy,  gdy   j ego
serce przestaj e bić.

Sznur  dzwonka  w  drzwiach  wej ściowy ch  by ł  biały   i  rzucał  się  w  oczy.  Fritz  dostrzegł,  że  na

j ednej  z tabliczek napisano nazwiska Dietz i Sternberg. Przeliterował oby dwa, podszedł do drzwi,
wy ciągnął rękę, ale nie odważy ł się nacisnąć dzwonka.

–  Ach  –  powiedział  do  siebie.  Już  to  j edno  słowo  utknęło  m u  w  gardle.  Postawił  walizkę  na

podłodze, znowu j ą podniósł, schy lił głowę i by ł pewien, że m usiał j uż przestać oddy chać.

–  Czego  tutaj   szukasz?  –  spy tała  j akaś  dziewczy nka.  Na  niebieskiej   sukience  m iała  kwiecisty

fartuszek dziecięcy, a we włosach białą wstążkę.

Sophie  odsunęła  swoj ą  przy j aciółkę  Lenę,  posadziła  lalkę  w  różowej   sukni  balowej   m iędzy

prętam i płotu, wy ciągnęła do Fritza prawą rękę i złoży ła m u głęboki ukłon, bo widziała, że wy siadł
z  j eepa.  Ponieważ  spry tna  kilkulatka  zobaczy ła,  że  odstawił  walizkę,  wiedziała  j uż,  że  m usi  ona
dużo waży ć i że grzeczne zachowanie j est pożądane.

– Jesteś j edny m  z Am ery kańców? – spy tała.

Fritz chciał się do niej  uśm iechnąć, wy razić zachwy t lalką i spróbować wy j aśnić dziewczy nce,

dlaczego  tutaj   przy szedł,  ale  j ego  usta  pozostały   sklej one.  Sophie  zaczęła  chichotać,  naj pierw
cicho,  potem   głośno,  a  po  chwili  śm iała  się  do  rozpuku.  W  tej   chwili  Fritz  się  potknął,  stracił
odwagę  i  orientacj ę.  Zobaczy ł,  że  j ego  walizka  stanęła  w  ogniu,  płom ienie  buchnęły,  pom y liły
m u  się  czas  i  m iej sce,  szczęście  wy nikłe  z  odnalezienia  pom y liło  m u  się  ze  zwątpieniem
wy nikły m   z  utraty.  Dlaczego  nie  rozpoznawał  oczu,  w  które  patrzy ł?  Dlaczego  j ego  córka  by ła
taka m ała i m iała j asne włosy ? Dlaczego nie by ła podobna ani do niego, ani do Vicky ? Jak m ogła
po ty m  wszy stkim , co j ej  się przy trafiło, bawić się lalką i dy gać sobie j ak kilkuletnie dziecko?

– Jestem  twoim  tatusiem  – powiedział do niej  j ednak.

– Mnie nie nabierzesz – odparła Sophie. – Nie m nie. – Znowu zachichotała, tupnęła prawą nogą

i potrząsnęła głową. Jej  długie warkocze uderzy ły  j ą w twarz. – Mój  tatuś m a ty lko j edną nogę –
zapiszczała. – I j est w dom u.

– Ale Fanny  tutaj  m ieszka, prawda? Fanny  Feuereisen?

– Oczy wiście, że tak. Przecież to m oj a siostra. Ale j ej  nie m a w dom u. Jest w szkole.

background image

Darm owe eBooki: www.e B o o k 4 m  e.pl

9

G O Ś C I N N E   W Y S T Ę P Y

D O K T O R A   F R I E D R I C H A   F E U E R E I S E N A

M a j   1 9 4 6

Chociaż  kasztanowce  po  drugiej   stronie  ulicy   kwitły   j uż  od  dwóch  ty godni,  a  w  ogrodzie
sąsiedniego  dom u  niewielka  j abłoń  cała  obsy pana  by ła  kwiatam i,  Anna  intonowała  na  zm ianę
„Nadszedł m aj , drzewa wy puszczaj ą pąki” oraz „Chodź, ukochany  m aj u, zazieleń drzewa znów”.
Ani wesoła piosenka, ani radość z natury  nie by ły  dla niej  czy m ś oczy wisty m . Odkąd j ednak j ej
szwagier Fritz stanął z Sophie za rękę w drzwiach – prawie wtedy  zem dlała, bo przez krótką chwilę
sądziła, że to Erwin wrócił do dom u – Anna cieszy ła się nieustannie.

 
Tego słonecznego dnia, w który m  przy pom niała sobie wszy stkie wiosenne piosenki, m iała również
nadziej ę,  że  pokroj ona  w  kostkę  wy suszona  brukiew  położona  na  rurze  piecy ka  zm ieni  się
w rodzy nki. Anna chciała upiec ciasto, które w publikowany m  na Wielkanoc przepisie określano
j ako  świąteczny   tort.  Przepis,  podobno  autorstwa  pewnej   szlachcianki  z  Herm annshofen,
rozdawano w piekarni zam iast piernika z czarnej  m ąki, który  początkowo m iały  otrzy m ać dzieci
poniżej   szóstego  roku  ży cia.  Szlachecki  tort  świąteczny   składał  się  z  płatków  owsiany ch,  czarnej
m ąki, j aj  w proszku, sachary ny  oraz ekstraktu słodowego i sztucznego m iodu.

To kuchenne dzieło stworzenia m iało nie ty lko ukoronować wizy tę Fritza. Już od dwóch ty godni

Anna  by ła  w  stanie  naj wy ższego  podniecenia.  Los  sprawił,  że  spełniło  się  j ej   naj większe
m arzenie.

– Teraz znowu j esteśm y  poważany m i ludźm i – m ówiła, kiedy  ty lko zostawała z m ężem  sam  na

sam .

– Ty lko tego nie rozpowiadaj . Ty lko głupcy  pracuj ą na swój  chleb powszedni – odpowiadał za

każdy m  razem .

Inwalida  woj enny   Hans  Dietz  też  to  j ednak  robił.  Jego  by ły   pracodawca  otrzy m ał  od

am ery kańskich władz licencj ę na wy dawanie „Frankfurter Neue Presse”. Pierwszy  num er ukazał
się  15  kwietnia.  Przechowy wano  go  w  szafie  pod  adam aszkowy m   obrusem   na  dwanaście  osób,
który   pochodził  j eszcze  z  dom u  Sternbergów.  Podczas  pierwszego  posiłku  z  Fritzem   pani  dom u
z trium fem  go zaprezentowała. Podpis na stronie pierwszej  brzm iał: „Człowiek służy  prawu”.

background image

– To przy ty k do m nie – powiedział Fritz.

Ponieważ Hans Dietz by ł znany  wy dawnictwu i poza ty m  m ógł udowodnić, że nie ty lko nie by ł

polity cznie obciążony, ale też odsiedział swoj e w obozie w Dachau, zatrudniono go j ako drukarza.
Na  początku  zarówno  „Frankfurter  Neue  Presse”,  j ak  i  „Frankfurter  Rundschau”  z  powodu
ograniczony ch  dostaw  papieru  m ogły   ukazy wać  się  zaledwie  dwa  razy   w  ty godniu.  Nowo
zatrudniony   drukarz  uznał  to  za  uśm iech  losu.  Kiedy   ty lko  upewnił  się,  że  Anna  go  nie  usły szy,
wy j aśnił Fritzowi, że dzięki tem u zostawało m u „wy starczaj ąco dużo czasu, by  godnie zaopatrzy ć
rodzinę na czarny m  ry nku”.

W dniu piękny ch pieśni Sophie by ła tak sam o wesoła j ak j ej  m atka. To, że na śniadanie dostała

gorzką  kawę  zbożową  i  suchy   chleb,  w  dodatku  nie  ty le,  ile  by   chciała,  ty m   razem   j ej   nie
zm artwiło. Odkąd wuj ek Fritz wkroczy ł do j ej  ży cia, stała się księżniczką z własną krainą m lekiem
i m iodem  pły nącą. Dla księżniczki Sophie rosły  żółte chleby  z m arcepana na łąkach z czekolady,
a  przed  pój ściem   spać  zj adała  ty le  kiełbasek  z  biały m i  bułeczkam i,  „ilu  nie  m a  na  cały m
świecie”.

W rzeczy wistości obdarzona buj ną wy obraźnią dziewczy nka ssała j uż od rana zielone cukierki

z  dziurką  w  środku.  Dostawała  j e  za  każdy m   razem ,  gdy   naty kała  się  na  człowieka  z  pełny m i
kieszeniam i,  który   nie  m ógł  się  opędzić  od  żadnego  dziecka  i  nigdy   nie  dał  j ej   odczuć,  że  j est
oj cem   ty lko  Fanny,  a  j ej   j uż  nie.  Zaraz  po  śniadaniu  Sophie  zaczy nała  na  m ałej   łączce
w  podwórku  zbierać  dla  „króla  Fritza”  stokrotki,  m niszek  i  liliowe  koniczy ny.  Chciała  m u  także
śpiewać piosenkę o oj cu chrabąszczu na woj nie.

–  Chrabąszcz  Sum sem ann  także  stracił  nogę.  Jak  m ój   tata  –  opowiadała  dzielna  ogrodniczka

swoj ej  przy j aciółce Lenie.

Ponieważ  Lenie  zdarzało  się  wątpić  w  nową  wiedzę,  Sophie  zachowy wała  się,  j akby   o  ty m ,

o  czy m   m ówiła,  wiedziała  j uż  od  dawna.  Tak  naprawdę  opowieść  o  pięcionogim   chrabąszczu
poznała  z  klasy cznej   książeczki  dla  dzieci  Wyprawa  Piotrusia  na  Księżyc  dopiero  trzy   dni  tem u.
Betsy   i  Fanny   nie  ty lko  dokładnie  przej rzały   nową  centralę  handlu  wy m iennego  na  ulicy   Zeil,
lecz  także  tam   handlowały,  tak  sam o  wy trwale  i  z  powodzeniem   j ak  Hans,  który   szrot  i  zuży te
opony   wy m ieniał  na  m asło,  słoninę,  buty   dziecięce  i  sztuki  m ateriału.  Starą  gofrownicę  Anny,
która  stała  bezuży teczna,  bo  nie  by ło  składników  na  gofry,  oraz  kociołek,  który   w  głodny m   roku
1946  przy dałby   się  ty lko  budzący m   zazdrość  działkowiczom ,  niezm ordowana  Betsy   i  j ej
zaskakuj ąca wnuczka  zam ieniły  na  godną podziwu  stertę książek.  Radośnie przy targały   do  dom u
Götza,  Tassa  i  Egmonta  Goethego,  Marię  Stuart  i  Don  Carlosa  Schillera,  oprawiony   w  zieloną
skórę  tom   wierszy   z  trzech  stuleci  oraz  zbiorek  opowiadań  Ernsta  von  Wildenbrucha,  pruskiego
pisarza  z  czasów  Bism arcka,  bardzo  cenionego  niegdy ś  przez  Johanna  Isidora.  Do  tego  zdoby ły
Walkę o Rzym  Feliksa  Dahna,  którą  naj pierw  Erwin  i  Clara,  a  potem   Vicky   czy tali  z  latarką  pod
kołdrą.  Wreszcie  –  sły nną  powieść  anty woj enną  Na  Zachodzie  bez  zmian  Ericha  Marii
Rem arque’a.  Egzem plarz  tej   ostatniej   przetrwał  palenie  książek  i  cały   okres  nazistowski,  j ak
poinform ował j e przej ęty  właściciel, w wy służony m  kory cie w chlewni. Sprzedawcę poruszy ła
radość  klientek.  Dorzucił  im   Wyprawę  Piotrusia  na  Księżyc,  chociaż  j uż  wzięły   ty le,  ile  im   się
należało.

Sły nna  książka  dla  dzieci  autorstwa  Gerdta  von  Bassewitza  j eszcze  w  centrali  handlu

wy m iennego  wy wołała  u  Betsy   przy pły w  wspom nień,  a  nocą  j ezioro  łez.  Te  poety ckie  utwory

background image

czy tała  naj pierw  Alice,  potem   Claudette,  wreszcie  pięcioletniej   Fanny.  Minęła  j edna  woj na
światowa  i  doszło  do  ludobój stwa,  wtedy   nadeszła  kolej   Sophie.  W  każdy m   razie  j ako  pierwsza
spośród  zaciekawiony ch  słuchaczek  Betsy   chciała  wiedzieć,  czy   piernikowy   człowiek
z  bożonarodzeniowej   łąki  by ł  j adalny   i  kom u  potrzebna  by ła  noga  bez  j ej   właściciela  –
chrabąszcza.  Gdy   Fanny   by ła  dzieckiem ,  nie  znalazł  się  nikt,  kto  by   znał  odpowiedzi  na  j ej
py tania,  m usiała  więc  odpowiedzieć  sobie  sam a  po  cichu.  Kiedy   odnalazła  oj ca,  zabrakło  j ej
słów, aby  powiedzieć m u, co czuła. Także Fritz wzbraniał się m ówić o odwadze, błogosławieństwie
i  zbawieniu.  W  chwili  osłabienia  oj ciec  i  córka  chcieli  ty lko  na  siebie  patrzeć  i  się  nieśm iało
doty kać. Gdy  ich dłonie się spoty kały, przeczuwali, co m ieli na m y śli beztroscy  ludzie o giętkich
j ęzy kach, gdy  m ówili o szczęściu. Bali się j ednak wy powiedzieć to słowo.

– Znasz tę niezwy kłą pracę Michała Anioła, na której  Bóg doty ka Adam a? – spy tał wieczorem

Fritz, gdy  j eszcze raz słowa pokonały  m ilczące porozum ienie.

– Nie znam  j eszcze Michała Anioła – odparła Fanny. Zdziwiła się, że udało j ej  się wy m ówić to

dziwne nazwisko i ośm ieliła się po raz pierwszy  zaśm iać w obecności oj ca. – Do powrotu babci
nie znałam  w ogóle nikogo, kto by  m ówił o obrazach. I o m uzy ce. Nigdy  się tego nie nauczę.

–  Nie  m asz  poj ęcia,  ile  j eszcze  się  nauczy sz!  Poczekaj   ty lko,  aż  będę  na  ty le  zam ożny,  żeby

kupić  dwa  bilety   do  Rzy m u  i  Florencj i.  I  do  Pary ża.  Tak,  do  Pary ża  poj edziem y   w  pierwszej
kolej ności. Zobaczy ć Monę Lisę. Jej  uśm iech nie zniknął. A potem  poj edziem y  do Am sterdam u.
To wspaniałe m iasto, gdy  nie widać w nim  niem ieckich m undurów i nie trzeba się bać o ży cie.

– Co będziem y  robić podczas ty ch podróży ?

– Nadrabiać  to  wszy stko,  czego  pozbawili  nas  naziści.  Ży cie  i  sztukę.  I  śm iech.  Nigdy   j uż  nie

będziem y  się sm ucić, ty  i j a, i kupim y  sobie tłustą kurę.

– Na rosół?

– Na j aki znowu rosół? Żeby  składała j aj ka. Złote j aj ka w gnieździe z gwiezdnego py łu. Już j ako

dziecko m arzy łem  o takim  gnieździe.

– A j a m arzę o bry tfance. Dla Anny. Ta, którą m a, zupełnie j uż się nie nadaj e.

 
–  Nie  m usim y   ty m   zawracać  głowy   Fortunie.  Ani  dobrem u  Bogu.  Bry tfanki  m ożna  kupić
w sklepie PX.

Pierwszego dnia na nowej  drodze ży cia Fritz i Fanny  zy skali świadom ość, że znowu m ogą by ć

oj cem  i córką. Już następnego ranka um ieli patrzeć na siebie spokoj nie, bez obaw, że los spłata im
figla.

–  Nadal  nie  m ogę  w  to  uwierzy ć  –  wy szeptała  Fanny.  Chciała  powiedzieć  oj cu,  że  nie

zapom niała  o  bracie,  a  na  pewno  nie  o  m atce,  nie  potrafiła  j ednak  rozm awiać  o  ty ch,  który ch
pędzono na śm ierć w szarej  m gle pod frankfurcką Wielką Halą Targową. – Anna – przełknęła łzy
– m nie wy ciągnęła. By ła w ciąży. Z Sophie.

– Wiem , zawsze to będę pam iętał.

–  Zdj ęła  m i  na  ulicy   płaszcz.  Ten  z  gwiazdą.  Wiesz,  że  Ży dzi  w  Niem czech  m usieli  nosić

gwiazdy  przy szy te do ubrania? Żeby  m ożna by ło ich rozpoznać. Żółte gwiazdy.

– W Holandii by ło tak sam o.

background image

– My ślisz, że m ożna coś takiego zapom nieć?

– Oby  nie. Gotowość do zapom nienia o zm arły ch zawsze by ła grzechem .

– Chodzi m i o to, co nam  zrobili.

– Nie wy bieram y  tego, co chcem y  zapom nieć, Fanny.

Trzeciego dnia Betsy  powiedziała:

–  Nawet  naj szczęśliwsze  chwile  kiedy ś  się  kończą.  Zanim   się  obej rzy m y,  Fritz  będzie  m usiał

wrócić do Nory m bergi. Dlaczego nie pój dziecie sobie we dwoj e do zoo? To niedaleko i m ożecie
tam  naprawdę poby ć sam  na sam . Powiedzieć sobie to wszy stko, co powinno zostać powiedziane
w cztery  oczy. Są tam  też ławki, widziałam  niedawno, piękne, starom odne ławki, takie, j akie by ły
tam   wcześniej ,  gdy   ludzie  na  widok  kawałka  drewna  nie  m y śleli  od  razu  o  swoich  piecach
i kuchenkach.

 
–  Powiedz  ty lko,  że  znowu  m am y   zoo  we  Frankfurcie.  Skąd,  na  litość  boską,  biorą  j edzenie  dla
zwierząt,  gdy   cały   kraj   głoduj e?  My ślałem ,  że  teraz  w  Niem czech  raczej   zabij a  się  lwy,  niż  j e
karm i.

– Bez obaw – wy j aśnił Hans. – We Frankfurcie żadnem u zwierzęciu włos z głowy  nie spadnie,

gdy ż niestety  nie m a tu ani j ednego zwierzęcia.

Oj ciec  i  córka  usiedli  na  ławce  przed  dawną  klatką  lwów,  w  której   naj ukochańsze  pluszowe

lwiątko całego m iasta siedziało na niebieskiej  poduszce i złoty m i oczam i patrzy ło w stronę słońca.
Biała  kartka  obram owana  czarną  taśm ą  izolacy j ną  przy pom inała  o  obu  lwach,  które  straciły
ży cie  w  ostatnim   ataku  lotniczy m   na  Frankfurt.  Złodziej e  drewna  odcięli  ławce  oparcie,  a  j akiś
narwaniec  wy ry ł  na  niej   nożem   napis  „Wszy stko  gówno!”.  Taki  pesy m izm   nie  licował  j ednak
z  ty m   ciepły m   m aj owy m   dniem .  Trawa  wokół  stawu  by ła  m ocna,  kwiaty   kwitły   letnią
czerwienią, chabrowy m  błękitem  i cy try nową żółcią. Pry m ulki na drodze, fiołki i niezapom inaj ki
sprawiały, że nawet ci, którzy  dawno zwątpili, odzy skiwali nadziej ę. Drzewa i krzewy  pachniały
tak,  j akby   w  ty m   m ieście  nie  um arły   nagle  ty siące  ludzi.  Pszczoły   i  m oty le  nadal  um iały
rozwiązy wać  swoj e  ży ciowe  sprawy.  Maślanożółte  słońce  wy glądało  zza  zasłony   chm ur.
Ogrzewało  zm ęczone  kości  i  poranione  dusze.  Ludzie,  którzy   m ęczy li  się  z  wy pełnianiem
kwestionariuszy, by  ukry ć swą nazistowską przeszłość, właśnie dzięki słońcu nie zważali j uż na to,
że wielkie zapom nienie i wielkie przebaczenie są ty lko kwestią energii i czasu. Ponieważ ptaki nie
straciły   podczas  bom bardowań  ani  własny ch  dóbr,  ani  własnej   godności,  znowu  budowały
gniazda i wy śpiewy wały  pieśni przy szłości.

– Czy  nie śpiewałeś m i, kiedy  by łam  dzieckiem , „Ptaki chciały  m ieć wesele”?

 
– „W lesie otoczony m  zielem ”. Boże drogi, Fanny, że też to nadal pam iętasz! To by ło całe ży cie
tem u.

– Mam  dopiero piętnaście lat. Może dzięki tem u pam iętam  lepiej  niż wy, starsi.

W  zoo  stały   ręcznie  obsługiwane  karuzele  z  biały m i  rum akam i  przed  pozłacany m i  karetam i,

starom odne  huśtawki  w  kształcie  statków.  Obsługiwali  j e  m ężczy źni  w  podkoszulkach.  Poza  ty m
by ły   tam   też  loterie  i  strzelnice,  na  który ch  wy gry wało  się  papierowe  kwiaty   i  torebki
z lem oniadą w proszku, a w przy padku wy j ątkowego szczęścia pusty  słoik, drewnianą chochlę lub

background image

kubek, który  j eszcze niedawno by ł hełm em . Młodzi chłopcy, którzy  także w ty m  czasie niedoboru
trenowali swoj e m uskuły, by  zaim ponować dziewczętom , m ieli do dy spozy cj i m łot. Na sam y m
szczy cie  skali  siły   królował  korpulentny   m ary narz  w  pasiastej   koszulce  i  czapce  adm iralskiej .
Cy rk Helene Hoppe wy stępował gościnnie dwa razy  dziennie. Zachęcał do wej ścia kolorowy m
plakatem ,  na  który m   ogłaszano,  że  m ożna  tam   zobaczy ć  osiem set  różny ch  zwierząt.
Frankfurtczy cy   m ogli  podziwiać  śm iej ącą  się  ży rafę  i  ozdobionego  biżuterią  słonia,  na  który m
siedział czerwono ubrany  szlachcic ze Wschodu.

–  Ja  też  chcę  j eździć  na  słoniu  –  zdecy dował  sześcioletni  chłopczy k  z  nogam i  cienkim i  j ak

zapałki  i  rękom a  czerwony m i  od  blizn.  Spodnie  m iał  usm arowane  atram entem   i  tak  duże,  że
wy starczy ły by  m u j eszcze na kolej ne trzy  lata.

– Gdy  tata wróci – obiecała m u m atka.

– Zawsze m ówisz: „Gdy  tata wróci”, j ak ty lko czegoś chcę. Willi m ówi, że tata nie ży j e. Jest

m artwy, m ówi Willi.

– Williem u trzeba by  dziś wieczorem  sprawić lanie. Następny m  razem  naj pierw się zastanowi,

zanim  powie coś takiego o swoim  oj cu.

 
Zoo  oferowało  także  przedstawienia  teatralne  i  operetkowe.  Aktorzy   spoj rzeli  w  otchłań,  nadal
karm ili  się  głównie  m arzeniam i,  bo  brakowało  chleba.  Ich  oczy   j ednak  ży ły,  a  głosy   um iały
wznieść  się  wy soko.  Recy towali  wiersze,  które  m im o  katastrofy   hum anitarnej   pozostały
w pam ięci publiczności. Utwory, które czy tali, m ówiły  o wierze, m iłości i nadziei.

–  W  sali  giełdowej   widziałam   Ogrodnika  z  Tuluzy  Georga  Kaisera  –  opowiedziała  Fanny.  –

Oraz Nasze miasto  Thorntona  Wildera.  Całą  noc  nie  m ogłam   spać,  tak  m nie  ta  sztuka  poruszy ła.
Sły szałeś coś o Thorntonie Wilderze?

– Szczerze m ówiąc, nie.

– To Am ery kanin. Napisał j eszcze j edną sztukę: O mały włos. Bardzo chciałaby m  j ą zobaczy ć,

ale  nasz  nauczy ciel  niem ieckiego  m ówi,  że  graj ą  j ą  ty lko  w  Darm stadcie.  Naj chętniej
poszłaby m  któregoś dnia do teatru. Nie wiem  właściwie dlaczego.

– Ja wiem  – powiedział Fritz. Przełknął z trudem  ślinę, gdy ż ukazała m u się Victoria. Pom y ślał

o tragedii swoj ego m ałżeństwa i ży cia. Wiedział, że nigdy  nie pozbędzie się tego gniewu. Vicky
nie  m ogła  odej ść  z  j ego  snu,  odgry wała  w  nim   role  wszy stkich  bohaterek.  Jeszcze  będąc
w drugiej   ciąży,  stała  przed  złocony m   lustrem   z  tulipanem   we  włosach  i  grała  Ofelię.  Czy   Fritz
by łby  w stanie rozm awiać z Fanny  o j ej  m atce bez tego uczucia, że j ego serce płonie? Prawie
każdej   nocy   obwiniał  się  o  to,  że  nie  dość  energicznie  próbował  wy bić  Victorii  z  głowy   te  j ej
złudzenia.

–  W  szkole  czy tam y   Wilhelma Tella.  To  dla  m nie  zupełna  nowość.  Nigdy   nie  czy tałam   sztuki

teatralnej . To, co stare, upada, czasy  się zm ieniaj ą, a nowe ży cie rozkwita wśród ruin. Uważam ,
że to przepiękne.

–  „Kto  nazby t  m y śli,  nie  dokona  wiele”  –  wpadł  j ej   Fritz  w  słowo.  –  To  zawsze  by ł  m ój

ulubiony  cy tat. Nie wiem , j ak to się stało, że utkwił m i w głowie. „Siekiera w dom u – oszczędność

na cieśli”

[40]

.

background image

– Niem iecki to j edy ny  przedm iot w szkole, który  m i się podoba. Tam  nie czuj ę się tak, j akby m

m ieszkała na księży cu i m usiała się z tego tłum aczy ć.

– Chciałaby ś kiedy ś sam a stanąć na scenie?

– Na pewno nie. Nie m ogę zrozum ieć, j ak ktoś w ogóle chce by ć aktorem . Wy obrażam  sobie,

że to j est przerażaj ące, gdy  wszy scy  na ciebie patrzą. Zaraz by m  się rozpłakała. Powiedziałam
coś niewłaściwego?

– Wręcz przeciwnie. Powiedziałaś coś wspaniałego, poza ty m  zupełnie nie um iesz powiedzieć

niczego niewłaściwego. Od razu to zauważy łem .

Matki  pchały   wy służone  wózki  z  odkształcony m i  kołam i,  ale  z  czy ściutkim i  poduszkam i

i m ały m i kołderkam i w eleganckich poszewkach. Niem owlęta w szy dełkowy ch czapeczkach ssały
sm oczki sprzed woj ny, które koiły  j uż ich starsze rodzeństwo.

– Wszy stkie wy glądaj ą, j akby  m am usia prowadziła j e do ziem i obiecanej , m lekiem  i m iodem

pły nącej  – stwierdził Fritz.

–  Ja  by m   wolała  truskawki  z  bitą  śm ietaną  –  rozm arzy ła  się  Fanny.  –  Nie  pam iętam ,  kiedy

ostatnio j adłam  truskawki.

–  Dzisiaj   będziesz  –  obiecał  j ej   oj ciec.  –  Przy naj m niej   w  postaci  lodów.  Gdy   pój dziem y   do

sklepu  PX  kupić  dla  Anny   nierdzewną  bry tfankę,  oko  ci  zbielej e.  A  raczej   sczerwieniej e  –
truskawki  są  przecież  czerwone.  Am ery kanie  wy m y ślili  nie  ty lko  piorunochron,  żarówkę
i rewolwer. Robią też wy śm ienite lody. Będziesz m ogła zj eść ich ty le, że aż zrobi ci się niedobrze.

 
– To m usi by ć piękne: zj eść ty le, że aż się człowiekowi robi niedobrze. Nigdy  m i się coś takiego
nie zdarzy ło.

– Więc j uż naj wy ższy  czas na to, m adam e.

Chłopcy   w  krótkich  spodenkach  uszy ty ch  z  przefarbowany ch  m undurów  i  koszulach

przerobiony ch z ręczników kuchenny ch nosili buty  z obcięty m i czubkam i i wy ciętą piętą, tak by
pasowały  na ich stopy. Jedli zupę z pokrzy w, kradli węgiel z ciężarówek i pociągów towarowy ch
oraz wy j m owali staruszkom  kartki ży wnościowe z torebek, a j ednak wierzy li w Boga oraz w to, że
któregoś dnia ich zaginieni w Rosj i oj cowie staną w drzwiach.

Mur  dom ku  wodnego  by ł  czarny   od  sadzy.  Kiedy ś  m ożna  by ło  w  nim   kupić  kolorowe

lem oniady, laski lukrecj owe i pianki w czekoladzie, cukierki śm ietankowe oraz piwo w butelkach.
Dzisiaj  wisiał tam  wielki plakat z napom inaj ący m  hasłem : „Rolniku, pom y śl o nędzy  w m ieście”.
Mężczy zna z wielkim  brzuszy skiem , ubrany  w kapelusz, skórzaną kam izelkę i eleganckie wy sokie
buty,  z  zadowoloną  m iną  palił  długą  faj kę.  Śliczna  dziewczy nka  ubrana  j ak  Czerwony   Kapturek,
z okrągły m i zdrowy m i policzkam i, gry zła bułkę grubo posm arowaną m asłem . W tle widać by ło
kolej kę wy głodniały ch m ieszkańców m iasta stoj ącą przed piekarnią w zruj nowany m  budy nku.

– Zabawne: Niem cy  nadal wierzą, że plakaty  m ogą zm ienić świat – stwierdził Fritz. – Tak by ło

też  w  czasie  pierwszej   woj ny.  Jako  uczniak  uwielbiałem   j e  czy tać.  Plakat  z  goty ckim i  literam i
wisiał  na  słupie  ogłoszeniowy m ,  który   codziennie  m ij ałem   w  drodze  do  szkoły.  „Precz  ze
szwaj carskim  pozdrowieniem  Adieu. Niem cy  m ówią: « Do widzenia» ”. Wy j ęli m i to z ust. Nie
m ogłem   znieść  m oj ego  nauczy ciela  francuskiego.  A  on  m nie.  W  1933  roku  znowu  się  zaczęło.
„Führer  j est  naszy m   sum ieniem !”  czy   „Kto  nie  z  nam i,  ten  przeciw  nam ”.  A  wczoraj ,  gdy

background image

przechodziłem   obok  sądu  –  bo  wielkiego  głupca  Friedricha  Feuereisena  m im o  wszy stko  tam
ciągnie, j akby  wszy scy  prawnicy  Frankfurtu ty lko na niego czekali, by  m u wręczy ć złote klucze –
wiesz, co głosił tam tej szy  plakat? „Dziś wracaj ą prawa, które nazizm  łam ał”. Kto w to wierzy, j est
święty, powiedziałaby  m oj a m atka.

– Twoj a m atka – zaczęła Fanny  i bardzo j ą zaskoczy ło, że odważy ła się dokończy ć to zdanie –

by ła m oj ą babką, prawda? Jak Betsy.

– Oczy wiście. Nie pam iętasz tego? Za każdy m  razem  przy nosiła ci paczuszkę tabletek na kaszel

i  j akąś  m oj ą  starą  zabawkę,  a  ty   robiłaś  tak  nieszczęśliwą  m inę,  że  chciałem   się  zapaść  pod
ziem ię.  A  gdy   dostałaś  od  niej   trój nogiego  króliczka,  którego  kochałem ,  j akby   by ł  ży wą  istotą,
i  z  który m   do  dziewiątego  roku  ży cia  spałem   w  łóżku,  powiedziałaś:  „Jest  zepsuty,  wrzucę  go  do
skrzy ni”.  Boże  drogi,  ależ  m atka  poczuła  się  dotknięta.  By ła  tak  oszczędna,  że  nasze  służące  po
kolei  rezy gnowały   z  pracy.  A  j a  kradłem   kanapki  koledze  z  ławki,  bo  sam   m iałem   chleb  ledwie
posm arowany  m asłem . Mim o to by ła fantasty czną kobietą, odważną, silną, pom ocną i w dodatku
fanaty czką sprawiedliwości. Betsy  napisała m i w swoim  pierwszy m  liście, że by ła z nią do końca.
W ty m  sam y m  dom u w Theresienstadt. Koj ąca j est ta świadom ość, że m oj a m atka nie um ierała
w sam otności. Ach, twój  oj ciec j est senty m entalny m  stary m  osłem , ale m y śli sobie, że j esteś do
niej   podobna.  Ty lko  znacznie  ładniej sza.  Wy bacz,  m am o!  Zawsze  powtarzałaś,  że  nie  m ożna
kłam ać. Ach, Fanny, wiesz, co j est naj gorszą karą, j aką zsy ła nam  Bóg? Nawet gdy  odbierze nam
j uż ostatnią krom kę chleba i ostatnią nadziej ę, zostawia nam  wspom nienia.

–  Wiem .  Ja  też  wiem   za  dużo.  Za  dużo  pam iętam   z  dawny ch  czasów.  Nie  wy obrażasz  sobie,

j ak zazdroszczę dziewczętom  w klasie. One ciągle m ówią o przy szłości, o konfirm acj i, o biały ch
pończochach,  które  sobie  szy j ą  z  worków  na  cukier.  O  ty m ,  że  chcą  obciąć  warkocze  i  kiedy
skończą  szesnaście  lat,  chodzić  j uż  na  tańce.  My ślę,  że  zupełnie  zapom niały   bom by   i  woj nę.
O swoich m atkach m ówią tak zwy czaj nie, j ak j a o swoj ej  chusteczce do nosa.

W tej  sam ej  chwili oboj e poczuli, że ból j est try butem  płacony m  przez ty ch, którzy  przeży li.

Mim o  to  uśm iechnęli  się  do  siebie,  bo  nie  m ieli  obaw.  Nie  wiedzieli  tego  j eszcze,  ale  by ł  to
właśnie m om ent, w który m  oj ciec i córka wreszcie się odnaleźli.

– Gdy by śm y  by li Filem onem  i Baucis

[41]

, zasadziliby śm y  teraz drzewo – powiedział Fritz.

– Skąd znasz ty lu ludzi? Przecież też m usiałeś się ukry wać i m ogłeś wy chodzić ty lko pod osłoną

nocy.

– Po kim  m ożesz m ieć to poczucie hum oru? Na pewno nie po rodzicach.

– Babcia m ówi, że po wuj u Erwinie. Znałeś go?

–  Oczy wiście!  Od  razu  poczuliśm y   do  siebie  sy m patię.  A  nawet  więcej .  Gdy by   Bóg  m iał

spełnić  j eszcze  j edno  m oj e  ży czenie,  po  ty m   j ak  ciebie  odzy skałem ,  chciałby m   j eszcze  raz
zobaczy ć  Erwina.  Mam   nadziej ę,  że  Wszechm ocny   j est  świadom y,  że  rozsądne  by łoby
przy spieszy ć tem po cudów. W każdy m  razie ty ch, które doty czą Friedricha Feuereisena. Ma on
j uż przecież czterdzieści sześć lat.

– To dla m ężczy zny  dużo czy  m ało?

– Czterdzieści sześć to m alutka część czasu, gdy  pom y ślisz o Matuzalem ie albo o ty m , w j akim

wieku Abraham  spłodził swoj ego sy na. To j ednak spory  kawał, gdy  uświadom isz sobie, że m usisz

background image

zaczy nać wszy stko od nowa.

– My ślę, że ty  też m asz poczucie hum oru – powiedziała Fanny.

Miała na sobie sukienkę w niebiesko-białą kratę, z rozkloszowaną spódnicą i wąskim  gorsetem .

Do  tego  bły szczące  różowy m   blaskiem   guziki  z  m asy   perłowej   i  koronkowy   kołnierzy k.  Do
królowej  m aj a brakowało j ej  j edy nie korony  z kwiatów i pewności siebie dziewczy ny, która nie
dorastała  w  ukry ciu.  Anna  uszy ła  tę  sukienkę  z  przedwoj ennej   pościeli,  a  brukselskie  koronki
pochodziły  j eszcze z pasm anterii Sternbergów i przeczekały  woj nę w puszce po herbacie. Wzór
znalazła  w  am ery kańskim   piśm ie  dla  kobiet,  które  Hans  przy niósł  z  drukarni.  Pism o  doty czy ło
przede  wszy stkim   m ody   dla  dziewcząt  –  w  świecie  nieograniczony ch  m ożliwości  nazy wano  j e
nastolatkam i,  nosiły   białe  skarpetki  i  m im o  szm inek  i  różu  na  twarzy   wy glądały   j ak  Shirley
Tem ple, dziecięca gwiazda kina lat trzy dziesty ch, z loczkam i i dołeczkam i w policzkach.

Panna  Feuereisen  z  Frankfurtu  nad  Menem   także  m iała  dołeczki,  gdy   się  śm iała.  Ty le  że  nikt

poza j ej  oj cem  tego nie zauważy ł. Gdy  Fanny  by ła w dobry m  nastroj u lub zam ieniała po prostu
radość  beztroskiej   dziewczy ny   w  radość  dziecka,  który m   nigdy   nie  m ogła  by ć,  w  j ej   śliczny ch
kocich  oczach  bły szczały   gwiazdy.  Fritz  podczas  ośm iu  pełny ch  zwątpienia  lat  widział  te  bły ski
w swoich koszm arach.

– Nigdy  nie pom y ślałaby m , że m odlitwa się opłaca – wy j aśniła filozofka w nowej  sukience.

– Modlitwa spaj a świat. Trzeba ty lko um ieć wierzy ć.

Oj ciec i córka spacerowali pod rękę wokół stawu w zoo i z radością podpatry wali parę kaczek,

która cieszy ła się z by cia razem  i nie wiedziała nic o ubraniach ani kartkach na chleb.

 
– Modliłam  się ty lko dlatego, że Hans zawsze powtarzał, że trzeba wy korzy stać każdą okazj ę, by
przy pom nieć niebu o sobie. Przy  ty m  sam  nigdy  się nie m odli. Mówi, że katolik z j edną nogą nie
m usi się m odlić, bo nie m oże uklęknąć.

– Prawnicy  nazy waj ą to dy spensą. Twój  zastępczy  oj ciec to m ądry  człowiek.

– Rzeczy wiście. Mądry, prawy  i cierpliwy. Nigdy  nie widziałam , żeby  się złościł. Ani na Annę,

ani  na  nas,  dzieci.  Można  z  nim   wspaniale  się  pośm iać,  nawet  wtedy,  gdy   nie  m a  żadny ch
powodów  do  śm iechu.  Ciągle  powtarza,  że  cieszy   się,  że  m usiał  oddać  ty lko  j edną  nogę,  a  nie
swój  śm iech. Już j ako dziecko go podziwiałam , ale nie j est m oim  zastępczy m  oj cem . Już nie. Bo
teraz  m am   swoj ego  właściwego  oj ca,  pana  Feuereisena.  Proszę  to  sobie  zakonotować.
Przepraszam , pana doktora Feuereisena. Babcia m ówi, że nie m ożna opuszczać tego ty tułu. Jak to
stwierdziła, pan doktor na swoj ego „doktora” m usiał sobie zapracować.

W chwili, w której  niebo zasnuło się ciem ny m i chm uram i, Fritz usły szał głęboki głos Adelheid.

Zobaczy ł  też  j ej   twarz  i  grube  j asne  włosy.  Przerażony   zam knął  oczy,  ale  by ło  za  późno  na
ucieczkę. Już królowa nocy  pochy lała się nad nim  i py tała: „Kim  j est Salo?”. Jej  ręce pachniały
różam i,  czarny   j edwabny   szlafrok  rozchy lał  się  na  nagiej   piersi,  orkiestra  grała  uwerturę  do
Czarodziejskiego  fletu.  Serce  Fritza  zam arło,  zachwiał  się.  Jednak  wrócił  z  krainy   pokus
z podniesiony m  czołem .

–  Może  m i  szanowna  panienka  m ówić  na  ty   –  powiedział.  Od  dawna  wy tęsknione  poczucie

hum oru,  o  który m   m y ślał,  że  stracił  j e  na  zawsze,  dało  m u  pewność  siebie.  Zrozum iał,  że
bogowie  wy baczaj ą  ty m ,  którzy   uznaj ą  swoj e  błędy.  Jego  głos  odzy skał  m łodzieńczą  barwę,

background image

sum ienie  by ło  bez  zarzutu,  czoło  suche.  Odłoży ł  chusteczkę.  –  Poza  ty m   –  m ówił  dalej   –  pani
oj ciec złoży ł dziś przed niebiosam i uroczy stą przy sięgę, że nie opuści swoj ego dziecka, panienki
Fanny.  Grzechy   i  zaniedbania,  nawet  j eśli  popełniliśm y   j e  z  głupoty   i  niewiedzy,  Bóg  wy bacza
ty lko raz w ży ciu. Recy dy wiści nie m ogą liczy ć na karę w zawieszeniu. Wy bacz, naj wy raźniej
oduczy łem  się m y śleć w tej  Holandii. Na pewno nie wiesz, kto to j est recy dy wista. Sam  się sobie
dziwię, że j eszcze znam  to słowo. Nie zapom niałem  go, m im o że upły nęło ty siąc lat.

–  Naj ważniej sze,  że  j a  wiem ,  że  m ój   oj ciec  nie  j est  głupi,  ani  troszeczkę.  Zgrzeszy ć  też  nie

zgrzeszy łeś.  Gdy   zaczęłam   rozum ieć,  co  m i  się  przy trafiło,  j akoś  tak  czułam ,  że  nie  m ogłeś
postąpić  inaczej .  Musiałeś  poj echać  sam   do  Holandii.  Ty lko  gdy   chciałam   powiedzieć  to  Annie
lub Hansowi, słowa nie m ogły  m i przej ść przez gardło. Na pewno nie wiesz, j akie to uczucie, gdy
się nie m ożna właściwie wy słowić i stoi się j ak j akieś cielę i głupio zerka dookoła.

–  Wiem   na  pewno,  że  nie  m ożna  się  zdać  na  gładką  wy m owę.  I  nie  j est  to  nauka  z  tam ty ch

wspaniały ch  czasów,  gdy   m ogłem   pracować  j ako  radca  i  m ówiono  do  m nie  „panie  doktorze”,
a  Gustel  co  ty dzień  prasowała  m oj ą  togę.  W  czasie  woj ny   spędzonej   w  m oj ej   przy branej
oj czy źnie m ożna by ło zapłacić głową, gdy  się otworzy ło usta na ulicy. Każde dziecko, a przede
wszy stkim  każdy  cuchnący  szczur, który  postawił na zwy cięstwo Niem ców, m ógłby  m nie zgłosić
władzom  j ako Ży da. Nie m usiałby m  nawet ściągać spodni. Przy  pierwszy m  słowie by ło widać,
że  nie  j estem   Holendrem ,  ty lko  nędzny m   uciekinierem .  Friedricha  Feuereisena  m ożna  by ł
odstrzelić.  Do  Westerbork!  To  by ł  punkt  zbiórki,  przedsionek  piekła.  Stam tąd  holenderscy   Ży dzi
by li deportowani do obozów koncentracy j ny ch.

–  Nie  wiedziałam   o  ty m .  Inaczej   m odliłaby m   się  j eszcze  więcej .  Zawsze  m y ślałam ,  że

wrogowie Niem iec Ży dom  nie zrobią krzy wdy.

 
–  Z  pewnością  łatwo  j est  złapać  ptaka.  Moj a  m atka  zawsze  tak  m ówiła.  Zrozum iałem ,  co  to
znaczy, dopiero w Am sterdam ie, gdy  zacząłem  obliczać swoj e ruchy  na trzy  kroki do przodu, nim
się  w  ogóle  ruszy łem .  Po  woj nie  m oj a  m owa  oj czy sta  także  wy świadczy ła  m i  niedźwiedzią
przy sługę.  Dla  Holendrów  j estem   nikczem ny m   Niem cem .  Nikogo  Holendrzy   nie  nienawidzą
bardziej   niż  Niem ców.  Ty m czasem   wszy scy   Holendrzy,  którzy   dzisiaj   schodzą  m i  z  drogi,
wczoraj  by li w ruchu oporu i osobiście zadbali o to, żeby  Hitler przegrał woj nę. Do diabła z ty m ,
m awiał  m ój   nauczy ciel  m atem aty ki  i  zaraz  potem   twierdzenie  Pitagorasa  zm ieniało  się
w m ieszankę kredy  i m asy  m ózgowej . Dlaczego się śm iej esz, Fanny ? Tak to j uż j est, j ak się m a
oj ca, którem u tak wiele w duszy  gra, a z ust wy pły wa j eszcze więcej . Naj pierw traci się poczucie
m iary  rzeczy, a potem  rozum . Większość ludzi, którzy  tak się czuj ą, wkłada czarny  garnitur i się
żeni. I j a też to zrobię. Nie patrz na m nie z takim  przerażeniem , Królewno Śnieżko. Nie będziesz
m iała  żadnej   złej   m acochy,  która  pozazdrości  ci  urody   i  odbierze  ży cie  za  pom ocą  zatrutego
j abłka. Ożenię się z przy szłością.

– Hurra! Będę rozrzucać kwiaty  i włożę czerwone lakierki! Ach, j ak m i dobrze. Nawet j ak będę

m iała sto lat, nie zapom nę tego dnia.

– Ja też nie. Zresztą j a j uż m am  sto lat. Przeży łem  sam ego siebie. To nowa ży dowska choroba.

Stanie nad własny m  grobem . Wiesz, gdzie j eszcze chciałby m  pój ść? Naj lepiej  naty chm iast. Na
alej ę  Rothschildów,  zobaczy ć  dom   twoj ego  dziadka.  Przej ął  go  pewien  łotr.  Z  pewnością
codziennie  błaga  Boga,  by   nikt  z  rodziny   Sternbergów  nie  przeży ł  i  żeby   nie  poj awili  się  j acy ś

background image

spadkobiercy.

– Anna powiedziałaby, że to się w głowie nie m ieści, na co ty  m ożesz wpaść.

 
– A m ogę wpaść na j eszcze więcej . Słuchaj ! Doktor Friedrich Feuereisen, dawny  radca prawny
z  Biebergasse  we  Frankfurcie  i  m ianowany   notariusz,  stwierdza  pod  przy sięgą,  że  w  ciągu
czterech ty godni  dowie  się,  kim   j est  ten  brunatny   uzurpator.  Zaczniem y   j uż  dziś.  Ty,  j a  i  dobry
Bóg ze swoim i sły nny m i powolny m i m ły nam i. Jeśli ty lko dobrze pam iętam , to m am y  przed sobą
niezły  spacer. Chodzi m i o alej ę Rothschildów.

–  To  nie  j est  tak  daleko.  A  z  zoo  całkiem   blisko.  Naj pierw  trzeba  iść  alej ą  Wittelsbachów,

przej ść Berger  Strasse  i  potem   Höhenstrasse.  Już  raz  tam   by ły śm y,  babcia  i  j a.  Ona  się  bardzo
zdenerwowała. To by ło zaraz po ty m , j ak do nas wróciła.

–  Wiem   o  ty m .  Opowiedziała  m i  szczegółowo  o  tej   wizy cie.  Nadal  się  denerwuj e,  kiedy

wspom ina spotkanie z ty m  duchem  przeszłości. Theo, tak się nazy wa ten człowiek, prawda?

– Tak, Theo.

–  Nasza  Betsy   m a  wprawdzie  sprawny   um y sł,  ale  w  kwestii  alei  Rothschildów  zupełnie  traci

rezon. Uważa, że nie m a j uż żadny ch praw do dom u. W j ej  głowie zakorzeniła się m ocno m y śl,
że  nazistowska  kradzież  ży dowskiego  m ienia  uległa  przedawnieniu  i  nie  m oże  zostać  odwrócona
nawet przez państwo prawa. Nie m artw się, Fanny, j eśli nie rozum iesz ani słowa z tego, co twój
oj ciec  sobie  tam   m am rocze.  Naziści  zabrali  m i  zawód,  ale  zostawili  choroby   zawodowe.  Jeśli
ciągle będę gadać w żargonie prawniczy m , m oże ktoś m nie wreszcie zrozum ie.

– Zrozum iałam  ty le, że m asz j akiś zam iar.

– Popatrz no ty lko. Może się okazać, że opłacało się studiować prawo. Gdy  by łem  w czwartej

klasie gim nazj um , przy łapali m nie na ściąganiu. Chciałem  wtedy  j echać do Afry ki polować na
dzikie zwierzęta.

– A co na to twoj a m atka?

 
– To by ła cudowna osoba. Ży dowskie dziecko nie strzela z broni, powiedziała, i postawiła na stole
m ój  ulubiony  budy ń. Czekolada z sosem  waniliowy m , a sos w srebrny m  naczy nku po babci. Boże
drogi, m ogę znowu m y śleć o m oj ej  m atce i o niej  m ówić bez tego uczucia, że m oj e ciało płonie,
i  bez  robienia  sobie  wy rzutów,  że  j ą  zostawiłem ,  bo  poj echałem   do  Holandii.  Zawdzięczam   to
tobie, Fanny, ty lko tobie. Rozum iesz, ile to dla m nie znaczy ?

– Gdy by m  ty lko um iała!

Szli  na  alej ę  Rothschildów  j eszcze  kwadrans.  Fanny   by ła  przy zwy czaj ona  do  tego,  że

w  m ieście,  gdzie  brakuj e  tram waj ów,  przem ierza  się  spore  dy stanse  piechotą,  a  Fritza  pchała
chęć działania.

– Nie m y ślałem , że j eszcze to um iem . Przy nosisz m i szczęście, Fanny.

– A ty  m nie.

– Do ut des

[42]

, m ówią łacinnicy.

– Co to znaczy ?

background image

– Powiem  ci w dom u.

– Co to dla ciebie znaczy : w dom u?

– Nigdy  nie py taj .

Budy nek oznaczony  num erem  9 wy glądał na zadbany  m im o zniszczeń woj enny ch. Brakowało

trzeciego  i  czwartego  piętra.  Podwórko  by ło  ogrodzone,  prawie  we  wszy stkich  oknach  wisiały
zasłony,  ktoś  nawet  wy czy ścił  tabliczkę  z  num erem   wiszącą  na  płocie  z  kutego  żelaza,  a  ślady
zadrapania  na  skrzy nce  na  listy   zam alował  tuszem .  Ponownie  przy m ocowano  starą  tabliczkę
z  napisem   „Żebranie  oraz  prowadzenie  handlu  obnośnego  zakazane”.  Dawny   klom b  różany
porastały   kartofle,  pod  cierpliwy m   bzem ,  który   przetrwał  bom by,  rosły   rzeżucha,  szczy piorek,
pietruszka  i  trzy   główki  sałaty.  Łopata,  grabie  i  m ały   drewniany   sam ochodzik  z  niebieskim i
kółkam i leżały  pod balkonem  parteru.

– Tę pietruszkę szy bko wam  wy biorę – zagroził Fritz.

Tak  m ocno  chwy cił  Fanny   za  łokieć,  że  aż  krzy knęła.  Przez  krótką  chwilę  niepewność  znana

z dni strachu sprawiła, że dziewczy na poczuła dawną nędzę, ale zaśm iała się i powiedziała:

– Dobrze.

Oboj e  ruszy li  w  tej   sam ej   chwili.  Ram ię  w  ram ię,  ciężko  oddy chaj ąc,  stali  przed  drzwiam i

dom u, bladzi i w napięciu.

–  To  j est  to  nazwisko,  dobrze  j e  pam iętam   –  stwierdziła  Fanny,  przej echawszy   palcem   po

tabliczce, na której  napisane by ło „Bergham m er”.

–  Szczęśliwy   oj ciec,  którem u  Bóg  daj e  m ądrą  córkę.  –  Fritz  zdj ął  palec  z  dzwonka,  gdy

usły szał, że zam ek w drzwiach się otwiera. Pchnął j e ram ieniem  i powiedział uspokaj aj ąco: – Już.
Państwo proszą do środka.

–  Kto  tam ?  –  zawołał  przestraszony   głos  kobiecy   w  stronę  klatki  schodowej .  A  kieruj ąc  się

w głąb m ieszkania, zam eldował: – To j akiś m ężczy zna. Mężczy zna z m łodą dziewczy ną.

– Niech to szlag! Musi ci się kłaniać aż z półpiętra.

–  To  m ój   chleb,  Dieter.  Powiem   m am usi,  j eśli  m i  zabierzesz  –  wrzasnęła  dziewczy nka

z m ieszkania na pierwszy m  piętrze.

–  Otwórz  ty lko  j apę,  ty   zarazo,  a  wy bij ę  ci  wszy stkie  zęby   –  zagroził  Dieter,  zdecy dowany

naj widoczniej  na rabunek i okaleczenie ciała.

– Co za m iła rodzinka – powiedział Fritz. – Taką zawsze chętnie poznam .

Theo  Bergham m er  o  gładko  przy lizany ch  włosach  m iał  na  sobie  brązową  kurtkę,  która

z powodu głodu by ła na niego o dwa num ery  za duża, oraz ciem noniebieski krawat w białe kropki.
Sprawiał  wrażenie  kogoś,  kto  wie,  o  co  chodzi.  Jedny m   szorstkim   słowem ,  którego  ani  Fritz,  ani
Fanny   nie  zrozum ieli,  odprawił  kłócące  się  dzieci  do  kuchni,  gestem   nakazał  odej ście  również
żonie  i  zaprosił  gości  do  pom ieszczenia,  gdzie  stały   dwa  krzesła,  sofa  i  stolik  kawowy,  a  na  nim
popielniczka i pudełko z papierosam i. Fritz dostrzegł stiuki na suficie i stwierdził, że razem  z Fanny
znaj duj ą  się  teraz  w  dawnej   j adalni  Sternbergów.  W  przerażaj ący m   m om encie,  w  który m
odezwał  się  palący   ból,  zobaczy ł  białe  świece  w  m enorze  i  Johanna  Isidora  kroj ącego  chałkę
długim   srebrny m   nożem .  Dwuletni  Salo  w  białej   falbaniastej   koszulce  siedział  na  kolanach
Victorii.  Ona  ubrana  by ła  w  j edwabną  suknię  koloru  kawy,  z  głębokim   dekoltem   i  trzy rzędową

background image

kolią  z  pereł.  „Twoj a  suknia  m a  za  duże  wy cięcie,  Vicky,  za  dużo  tego  dobrego”.  „Możem y   się
założy ć, że pan doktor Feuereisen j est j edy ny m  m ężczy zną w Niem czech, który  patrzy  na m ój
dekolt”.

Theo  widział  Fanny   ty lko  podczas  krótkiego  spotkania  przy   drzwiach,  ale  dom y ślił  się,  skąd

przy chodzi – i szy bko wpadł na fałszy wy  trop.

–  Erwin?  –  spy tał,  gdy   wy ciągał  do  Fritza  rękę.  Dziwił  się,  że  zupełnie  nie  rozpoznaj e  j ego

twarzy. – Mój  Boże – westchnął – zupełnie nie wiem , co powiedzieć.

– Naj lepiej  niech nic pan nie m ówi, panie Bergham m er. To się w Niem czech sprawdzało j uż

dawno. Nazy wam  się Feuereisen. Radca prawny, doktor Friedrich Feuereisen. Przy naj m niej  tak
by ło  do  pam iętnego  roku  1933.  –  Już  kiedy   m ówił,  przeszłość  skum ulowała  się  w  górę  gniewu.
Widział siebie siedzącego w kancelarii i czy taj ącego list, który  oznaczał zniszczenie j ego kariery
zawodowej . – Jestem  m ężem  Victorii – powiedział. Jego głos by ł aż nadto wy raźny. – Nie wiem ,
czy  pan sobie j ą przy pom ina.

 
– Oczy wiście, że sobie przy pom inam . Razem  dorastaliśm y, pańska m ałżonka i j a. Ona j eszcze...
Mam  na m y śli, czy  udało j ej  się...

– Ona j uż nie i nie udało j ej  się, panie Bergham m er.

– Bardzo m i przy kro, panie doktorze. Proszę przy j ąć naj szczersze wy razy  współczucia. Jej  brat

Otto by ł m oim  przy j acielem , naj lepszy m  przy j acielem .

–  Otto  zginął  w  1914  roku!  Ale  m y   nie  o  ty m .  Bardzo  dobrze  pana  rozum iem .  W  ty m   kraj u

zawsze żałowano ty lko m artwy ch Ży dów. – Fritz stał się nieprzy j em ny, gdy  to m ówił. Dręczy ło
go  wy obrażenie,  że  odtąd  będzie  naduży wał  oj czy stego  j ęzy ka,  by   m ówić  o  winie  swoj ej

oj czy zny.  Czy   słowa  Boże:  „Do  m nie  należy   pom sta”

[43]

,  j uż  nie  obowiązy wały ?  Kiedy   to

ofiary  zy skały  prawo do wy m ierzania sprawiedliwości?

– Dobrze znałem  też Clarę – rzucił Theo.

– Szczególnie dobrze, opowiedziała m i to j ej  m atka. Przy puszczam , że w roku 1946 przy znaj e

się pan także do Claudette. Ty le że ona w czerwcu skończy  dwadzieścia osiem  lat i nie m oże j uż
by ć  pod  oj cowską  władzą.  Chociaż  ży dowska  córka  w  dzisiej szy ch  Niem czech  to  wielki  atut.
Przepraszam , ostatnie zdanie trochę m i się sam o powiedziało. – Fritz dostrzegł, że Theo blednie,
a j ego dłonie drżą. – Nie przedłużaj m y, panie Bergham m er – powiedział. – Nie przy szedłem  tu,
by  m ówić o przeszłości. Chodzi m i o przy szłość. Zakładam , że przej ął pan ten dom . Jeśli rozum ie
pan różnicę, to zauważy ł pan, że nie m ówię o własności.

–  Nie  –  powiedział  Theo.  –  To  znaczy   tak.  Wiem ,  co  m i  pan  zechce  powiedzieć,  doktorze.

Zostałem   skierowany   do  tego  m ieszkania  przez  Urząd  Kwaterunkowy.  Dom   należy   do  pana
Baldura  Ehrlicha.  Jego  oj ciec  Pius  by ł  niegdy ś  wspólnikiem   szanownego  pana  Sternberga.  By ć
m oże sły szał pan j uż to nazwisko.

–  Tak.  Po  1933  roku  nawet  bardzo  często.  Gdy by   pan  rozm awiał  z  panem   Baldurem ,  by łoby

z  pana  strony   aktem   m iłości  bliźniego  przy gotowanie  go  na  to,  że  j eszcze  o  m nie  usły szy.  I  to
wkrótce.

background image

10

P O Ż E G N A N I E   I   N O W Y   P O C Z Ą T E K

S t y c z e ń – k w i e c i e ń   1 9 4 7

W  sty czniu  1947  roku  ham burski  sąd  denazy fikacy j ny   uznał  za  polity cznie  nienaganne
zachowanie  w  czasach  nazistowskich  niem ieckiego  idola  –  boksera  Maksa  Schm elinga.  Mistrz
świata w wadze ciężkiej  z roku 1930 i 1931 otrzy m ał od am ery kańskich władz woj skowy ch zgodę
na  walki  w  strefie  am ery kańskiej .  Poza  ty m   na  początku  roku  ludność  niem iecka  w  trzech
zachodnich strefach po raz pierwszy  m ogła obej rzeć Młyny śmierci, film  nakręcony  w dawny ch
obozach koncentracy j ny ch w Buchenwaldzie, Dachau i Bergen-Belsen. W Zagłębiu Ruhry  nowy
sy stem   punktowy   m iał  zapewnić  górnikom   wy ższe  racj e  ży wnościowe.  Do  com iesięczny ch
przy działów specj alny ch należało siedem set pięćdziesiąt gram ów słoniny, dwie butelki piwa i sto
papierosów. Chciano ty m  zwerbować niezbędną siłę roboczą do tak ważnego dla kraj u wy doby cia
węgla.  „Trzeba  by ło  zostać  górnikiem ”  –  wzdy chali  głoduj ący.  Mim o  to  robotnicy   straj kowali
w prawie każdy m  większy m  m ieście Nadrenii Północnej -Westfalii. Masowe m anifestacj e by ły
na  porządku  dzienny m .  W  bry ty j skiej   strefie  okupacy j nej   nawet  racj e  ży wnościowe  dla
robotników sięgały  ledwie ponad ty siąc kalorii dziennie. Plakat z wezwaniem  „Nie chcem y  kalorii,
chcem y   chleba”  odzwierciedlał  nastroj e  w  cały m   kraj u.  Wszędzie  wy siłki  reedukacy j ne
zwy cięzców  by ły   wy śm iewane.  Przeciętny   Niem iec  uznawał  dem okracj ę  za  źródło  wszelkiego
zła. W cały ch Niem czech głośno by ło o wy powiedzi Winstona Churchilla, od dwóch lat stoj ącego
na  czele  bry ty j skiej   opozy cj i.  Powiedział  on  w  izbie  niższej   parlam entu:  „Dem okracj a  to
naj gorsza form a rządów”.

Nowy  frankfurcki burm istrz, pochodzący  z Bonn Walter Kolb, którego w m om encie powołania

prakty cznie nikt nie znał, ale który  bardzo szy bko stał się obiektem  powszechnej  m iłości ze strony
oby wateli, sfotografował się z łopatą w ręku na tle ruin. Chciał zachęcić m ieszkańców do pom ocy
przy   odgruzowy waniu  –  i  porwał  ich  swoim   urokiem .  Uczniowie  i  nauczy ciele  wspólnie
oczy szczali  szkoły.  Urzędnicy,  policj anci,  lekarze  i  pielęgniarki  chwy tali  za  łopaty.
W  kom binezonach  i  stroj ach  roboczy ch,  przerobiony ch  spodniach  i  kurtkach  woj skowy ch,
a  nawet  w  stroj ach  do  j azdy   konnej   z  dawny ch  dobry ch  lat,  w  fartuchach  rzeźnickich
i  piekarskich  głodni  m ieszkańcy   sprzątali  teren  dzielnicy   Röm erberg.  Znaleziono  pęk  wielkich
kluczy.  To  by ły   klucze  do  bram   ratusza.  Sądzono,  że  portier  zgubił  j e  podczas  ucieczki  przed
ogniem . Zginął w m arcu 1944 roku, tam tej  piekielnej  nocy, która przy niosła śm ierć także całem u
Starem u Miastu.

background image

Burm istrz osobiście powiadom ił ludność, że wiosną rozpocznie się odbudowa kościoła Świętego

Pawła.  Ty m   razem   j ednak  nie  by ło  takiej   zgodności.  W  kolej kach  do  sklepów  spoży wczy ch,
rzeźników  i  piekarni  głoduj ący   i  zm arznięci  ludzie  łapali  się  za  głowy.  Na  frankfurckiej   pusty ni,
wśród ruin, brakowało szpitali, szkół, dom ów starców i noclegowni. A przede wszy stkim  m ieszkań.
Sieroty  woj enne m ieszkały  w nieludzkich warunkach, wdowy  przesiady wały  ze swoim i dziećm i
w  piwnicach  zruj nowany ch  dom ów  i  gotowały   na  dworze.  Powracaj ący   z  obozów  j enieckich,
a także ci, który ch dom y  spłonęły, oraz frankfurtczy cy, którzy  podczas woj ny  zostali ewakuowani
na wieś i tam  traktowani by li j ak nieproszeni goście lub natrętni żebracy, a teraz chcieli wreszcie
wrócić do dom u – wszy scy  ci ludzie nie m ieli się gdzie podziać.

„Zakwaterowanie  w  niebie  przy sługuj e  bez  zezwolenia  na  poby t  stały ”  –  nam azał  j akiś  cy nik

na  m urze  zniszczonego  sklepu  przy   ulicy   Zeil.  Mieszkać  we  Frankfurcie  m ożna  by ło  ty lko  po
otrzy m aniu  zezwolenia.  Nawet  dzieci,  które  urodziły   się  w  heskich  wsiach,  gdy   ich  m atki  tam
uciekły,  m usiały   dostać  odpowiednie  zaświadczenie.  O  ten  nędzny   papier  walczono  j eszcze
ostrzej   niż  o  kartki  na  chleb,  talony   na  rzeczy   pierwszej   potrzeby   i  ogrom nie  pożądane
zaświadczenia oczy szczaj ące z podej rzeń o współpracę z nazistam i, zwane od nazwy  proszku do
prania  Persilschein.  Do  naj większy ch  osobliwości  tam ty ch  czasów  należało  to,  że  ani  troska
o  codzienny   chleb,  ani  wy ziębione  m ieszkania  nie  powstrzy m y wały   kobiet  od  spoglądania
w lustro.  Mróz  m alował  na  oknach  wzory,  zupę  gotowano  z  obierek  kartofli,  w  kolej ce  do  sklepu
ry bnego trzeba by ło stać godzinam i, by  dostać ćwierć funta wsadu śledziowego lub dwie głowy,
a  m im o  to  j edwabiście  m iękkie  m arzenia  z  przeszłości  nie  znikały.  Niem ieckie  kobiety   znowu
interesowały   się  m odą.  Dzieliły   stare  sukienki  i  szy ły   z  nich  plisowane  spódnice  oraz  bluzki
z  falbanką,  a  dla  córek  przerabiały   białe  zasłony   i  własne  suknie  ślubne  na  sukienki  do  tańca.
Kapelusze  po  babci  oddawano  do  m ody stek,  a  one  wy czarowy wały   z  nich  prawdziwe  cuda
nasuwaj ące na m y śl czasy  pokoj u, z woalką, pióram i i kolorowy m i szpilam i. Klientki płaciły  za to
w  naturze.  Kto  m ógł  zapłacić  parą  ny lonowy ch  pończoch,  nie  m usiał  przy nosić  nici,  igieł  ani
czterech bry kietów, który ch zwy kle wy m agano.

Monachij ski  proj ektant  m ody   Heinz  Schulze-Reichenbeck  zaproj ektował  prakty czny   płaszcz

z kapturem , który  łatwo m ożna by ło uszy ć według wzoru. Anna uszy ła pierwsze z takich okry ć dla
Betsy.

– Ostatni płaszcz – wspom inała – kupiłam  sobie j eszcze u Wronkera. By ł w kolorze piaskowy m ,

z  ciem nobrązowy m   kołnierzem   z  j edwabiu  i  z  wielkim i  perłowy m i  guzikam i.  Erwin  poszedł  ze
m ną,  żeby   m i  doradzić  przy   zakupie,  bo  nie  bardzo  orientowałam   się  w  naj nowszej   m odzie.
Powiedział  wtedy,  że  wy glądam   j ak  aktorka  Lilian  Harvey.  Ty le  że  j estem   trzy   razy   większa,
szersza w biodrach i nie m am  tak j asny ch włosów, w dodatku j estem  o wiele sy m paty czniej sza.
Uśm ialiśm y   się  do  łez.  Sprzedawczy ni  by ła  bardzo  obrażona.  W  dom u  włoży łam   ten  płaszcz
i paradowałam  przed Johannem  Isidorem  w tę i we w tę j ak j akiś koń cy rkowy. A kiedy  wreszcie
odłoży ł  gazetę  i  na  m nie  spoj rzał,  powiedział:  „Wy glądasz  j akoś  inaczej .  Słabo  ci?  Dlaczego
biegasz ciągle po pokoj u?”. Wtedy  to j a się obraziłam .

 
–  Dobrze  to  pam iętam .  Vicky   odgry wała  tę  scenkę  setki  razy,  gdy   nie  patrzy łaś,  a  Clara  i  j a  za
każdy m  razem  padały śm y  na podłogę ze śm iechu.

–  Pam iętasz  j eszcze,  że  przerobiłaś  ten  płaszcz,  żeby   pasował  na  Alice,  gdy   ty lko

background image

dowiedzieliśm y   się,  że  w  Afry ce  Południowej   też  m aj ą  zim ę?  Ach,  Anno,  nawet  j eśli  Bóg
odbierze  nam   j uż  wszy stko,  zostawi  nam   pam ięć.  To  się  nazy wa  zaostrzenie  kary,  j ak  nam   to
niedawno wy j aśnił Fritz.

Krawcowa i właścicielka płaszcza obj ęły  się przed zim ny m  piecem .

– Ciągle ty lko płaczecie – skrzy wiła się Sophie. – My ślę, że to głupie, gdy  dorośli płaczą.

– Nie głupie, Sophie, ty lko sm utne.

– Czy  to nie to sam o?

Buty   na  drewniany m   koturnie  uważano  za  eleganckie,  a  kratkowane  szale  z  Am ery ki,  które

m ożna  by ło  nosić  także  j ako  pelery ny,  stanowiły   m arzenie  m łody ch  i  stary ch.  Paczki
z dziesięciom a m etram i m ateriału oraz włóczką we wszy stkich kolorach traktowano j ak wy graną
na loterii. Kronika film owa by ła tak sam o istotna j ak sam  film , bo pokazy wała m odę New  Look
francuskiego  proj ektanta  Christiana  Diora.  Jego  z  rozm achem   uszy te,  szerokie  spódnice  sięgały
kobietom  aż do kostek. W Niem czech m ateriał m ożna by ło kupić ty lko na czarny m  ry nku, więc
kobiety  przedłużały  swoj e spódnice i sukienki obszy ciem  z m ateriału uzy skanego z inny ch ubrań,
wy ciągnięty ch  ze  stry chu.  Nawet  Sophie  m iała  strój   w  dwóch  kolorach.  Jej   ciem noniebieska
odświętna  sukienka  została  wy dłużona  żółty m   obrusikiem   ze  stolika  kawowego.  Materiału
wy starczy ło  j eszcze  na  wstążkę  do  włosów.  Fanny   dostała  chustkę  na  głowę  i  szal.  Na  urodziny,
które przy padały  w m arcu, Anna chciała j ej  sprezentować własnoręcznie uszy tą spódnicę z pledu
w szkocką kratkę, który  dawniej  leżał na sofie u Clary. Czerwono-zielona kreacj a została obszy ta
filcem   uży wany m   w  czasie  woj ny   do  zaciem nienia  okna.  Ta  kraciasta  spódnica  tak  uskrzy dliła
Betsy, że na szesnaste urodziny  Fanny  dostała od niej  prezent idealnie dopasowany  tem aty cznie.
Za trzecim  razem , po dwóch darem ny ch wizy tach w centrali wy m iany  na Zeil, wreszcie udało
się Betsy  zdoby ć dwie książki szkockiego pisarza Waltera Scotta. Za j ego sły nne klasy czne dzieła,
Ivanhoe  i  Rob  Roya,  oddała  skórzane  rękawiczki,  które  otrzy m ała  w  dniu  wy zwolenia
Theresienstadt.

– Znowu płaczesz – stwierdziła Sophie, gdy  zobaczy ła, j ak Betsy  czy ta Ivanhoe.

W  m ęskiej   toalecie  w  drukarni  Hans  znalazł  pierwszy   num er  ty godnika  „Der  Spiegel”.

Ostrożnie  zapakował  swoj ą  zdoby cz  do  teczki,  j akby   to  by ło  surowe  j aj ko.  Nowe  pism o  ukazało
się  w  nakładzie  piętnastu  ty sięcy   egzem plarzy,  m iało  dwadzieścia  dwie  strony   i  wy różniało  się
potoczny m   j ęzy kiem   i  wielką  liczbą  zdj ęć.  Hans  czy tał  nawet  przy   kolacj i.  Nie  zauważy ł,  że
podano m u udawaną pieczeń z kaszy  j ęczm iennej  i kartofle. Wśród tem atów om ówiono wy bory
w  Hesj i,  dy skusj ę  o  prawie  do  aborcj i,  sy tuacj ę  na  czarny m   ry nku  oraz  położenie  niem ieckich
j eńców  woj enny ch.  U  Dietzów  czy tanie  skończy ło  się  j ednak  drasty cznie.  Mały   Erwin
wy korzy stał nieobecność m atki, Betsy  i Fanny  oraz to, że j ego wy m ęczony  pracą oj ciec właśnie
odpoczy wał,  by   wy ciąć  wszy stkie  obrazki  z  gazety   i  wkleić  j e  do  swoj ej   książki.  Uży ł  do  tego
klej u sporządzonego sam odzielnie przez Annę.

– Kiedy ś nieposłuszne dzieci karano brakiem  budy niu i wczesny m  pój ściem  do łóżka – złościła

się j ego m atka. – Ale ostatni budy ń w ty m  dom u j edzono rok tem u, a odesłanie Erwina do pokoj u
dziecięcego by łoby  m orderstwem . Jest tam  tak zim no, że nawet m uchy  zam arzaj ą.

By   wy nagrodzić  m ężowi  stratę  „Spiegla”,  wy m ieniła  z  sąsiadką  pięćdziesiąt  tabletek

sachary ny   na  m agazy n  „Heute”.  Na  stronie  ty tułowej   zam ieszczono  w  ty m   num erze  zdj ęcie

background image

czterech  m arznący ch  berlińskich  kobiet  pracuj ący ch  przy   odgruzowy waniu,  ubrany ch
w  płaszcze,  szale  i  chustki  i  rozgrzewaj ący ch  ręce  nad  ogniem ,  który   wy doby wał  się  z  kupy
kam ieni  na  chodniku.  Sophie  ciągle  wracała  do  tego  zdj ęcia.  Malowała  ogień  na  czerwono,
a  kobiety   obry sowy wała  niebieskim   atram entem .  Potem   podj ęła  decy zj ę,  której   długo  nie
zapom niała.

W  aptece,  gdzie  zaglądała  ty lko  po  to,  by   rozgrzać  sobie  ręce  przy   wielkim   piecu,  skradziono

j ej   rękawiczki.  Zam iast  przekląć  złodziej a,  który   wy korzy stał  chwilową  nieuwagę  pięciolatki,
Anna  obsy pała  zarzutam i  j ego  ofiarę.  Dwa  dni  później   o  dziewiątej   rano  Sophie  zabrała  się  do
dzieła. Z sąsiednich ruin przy ciągnęła naj większe kawałki gruzu, j akie ty lko m ogła ruszy ć, i wraz
z  przy j aciółką  Leną  zbudowały   sobie  ognisko  j ak  w  Berlinie.  Sophie  wy pełniła  swoj e  dzieło
gazetam i  i  drewnem ,  które  j ej   m atka  schowała  w  piwnicy   na  czarną  godzinę.  Spry tna
podpalaczka  wy korzy stała  do  wzniecenia  ognia  całą  benzy nę,  którą  dzień  wcześniej   oj ciec
wy m ienił za trzy  papierosy  Lucky  Strike i trzy  kam ienie do zapalniczek.

Płom ień  buchnął  naty chm iast.  Lena  krzy knęła:  „Ruscy   idą!”,  zatkała  uszy   rękam i  i  schowała

się, cicho j ęcząc, za m ały m  kasztanowcem . Podczas ucieczki zgubiła czapkę. W sąsiednim  dom u
żona  listonosza,  cały   czas  zaj ęta  m atka  troj ga  dzieci,  która  właśnie  wy wiesiła  pościel  do
wietrzenia,  złapała  się  przerażona  za  głowę,  zabrała  kołdry   i  poduchy   do  m ieszkania  i  z  hukiem
zam knęła  okno.  Jakiś  m ężczy zna  o  lasce,  bardzo  doświadczony   w  patrzeniu  w  drugą  stronę,
pospieszy ł  ku  Königswarterstrasse,  stawiaj ąc  wielkie  kroki,  niepasuj ące  zupełnie  do  j ego  nikłej
postury.

To,  że  w  takich  okolicznościach  nie  doszło  do  tragedii,  zawdzięczano  dzielnem u

osiem nastoletniem u uczniowi księgarza. Jego szef wy słał go tego poranka do Dom u Am ery ki, aby

przepisał  arty kuł  Ericha  Kästnera

[44]

  z  „Neue  Zeitung”.  Dzięki  szkoleniu  w  obronie

przeciwlotniczej , które by stry  chłopak przeszedł w ostatnim  roku woj ny, udało m u się zerwać j uż
tlący  się płaszcz z przerażonej  Sophie. Dziewczy nkę rzucił na ziem ię, przeturlał tam  i z powrotem
j ak dy wan i sprawdził uważnie, dzięki wbitem u do głowy  nawy kowi, czy  nie odniosła ran. Sophie
wrzeszczała  przeraźliwie.  Gdy   straciła  głos,  leżała  nadal  na  ulicy,  kwiląc  z  bólu  i  m arznąc.  Jej
wy bawca, nauczony  opanowania zarówno przez swoj ego nauczy ciela gim nasty ki, odznaczonego
w  pierwszej   woj nie  światowej   Żelazny m   Krzy żem ,  j ak  i  w  czasach  Hitlerj ugend,  pom ógł  j ej
wstać, ale z powodów pedagogiczny ch nie zapom niał j ej  też wy targać za uszy.

–  To  cię  nauczy   –  krzy czał  anioł  stróż,  kipiąc  z  gniewu  –  że  z  ogniem   nie  m a  zabawy,  ty

niewy darzona gówniaro.

Płaszczy k Sophie m iał wy raźne ślady  po ogniu na lewy m  rękawie i na kołnierzu. By ł też lekko

zabrudzony, ale poza ty m  nadawał się do uży cia.

–  Miałaś  farta  –  stwierdził  osiem nastolatek.  By ł  człowiekiem   czy nu.  Miał  siostrę  w  wieku

Sophie, do której  by ł m ocno przy wiązany, oraz m atkę, którą również kochał i która od października

nadarem nie  starała  się  o  talon  na  płaszcz  dla  dziecka.  –  Nie  j estem   święty m   Marcinem

[45]

  

tłum aczy ł  oczy tany   chłopak  szlochaj ącej   Sophie.  Zatrzy m ał  sobie  j ej   płaszczy k  j ako  dar
wdzięczności. A także czerwoną czapkę, która ciągle leżała na ulicy  i za którą dziadek Leny  oddał
niedawno cały  swój  bożonarodzeniowy  przy dział papierosów.

Konfiskata własności  by ła dla  Sophie wielkim   szokiem . Więcej   troski przy sporzy ło  j ej   j ednak

background image

to,  że  j ej   przy j aciółka  w  m gnieniu  oka  uciekła  z  m iej sca  wy padku  i  nie  wy szła  z  ukry cia  przez
cały   dzień.  Po  raz  pierwszy   Sophie  zetknęła  się  ze  złam aną  obietnicą  i  zostawieniem   przy j aciół
w biedzie. Na Boże Narodzenie dziewczy nki przy sięgły  sobie wierność na całe ży cie i wzaj em ną
pom oc  w  każdej   sy tuacj i.  Lena  m ogła  j eść  zielone  cukierki,  które  wuj   Fritz  zawsze  nosił
w  kieszeni.  Poza  ty m   dzieliły   się  także  wspaniały m i  pączkam i  z  dziurką  i  m asłem   orzechowy m ,
które  Washi  wy czarowy wał  z  j eepa  za  każdy m   razem ,  gdy   odbierał  Fritza  po  wizy cie  na
Thüringer Strasse.

– Lena nie j est j uż m oj ą przy j aciółką – zawy rokowała Sophie w dniu wy padku. – Jest zwy kłą

świnią, wściekłą świnią.

– Jest człowiekiem . – Jej  oj ciec postawił sprawę j asno. – A do ludzi trzeba m ieć cierpliwość.

Tak j ak j a m am  cierpliwość do swoj ej  córki Sophie. Wprowadza chaos w nasze ży cie, ale i tak j ą
kocham y.  Naj lepiej   będzie,  j eśli  do  czerwca  nie  będzie  wy chodzić  z  dom u.  Czy   panienka
zam ierza  rozpalić  ogień  na  Świętego  Jana  przy   Głównej   Strażnicy ?  A  m oże  wy grzebie  j eszcze
z ruin opery  j akiś niewy buch?

– Niewy buch – zdecy dowała Sophie, która usły szała to słowo po raz pierwszy.

 
– Przy naj m niej  troszczy  się o to, żeby m  zawsze m iała co robić – powiedziała Anna. – Maszy na
do szy cia nie przestaj e pracować.

– Gdy by ś nie by ła taka zręczna – stwierdziła zadziwiona Betsy  – żadna m aszy na do szy cia nie

przy niosłaby  nam  poży tku. Już j ako m łoda dziewczy na, i j ako j edy na z m oich córek, wpadłaś na
pom y sł,  żeby   uży wać  rąk  do  pracy,  a  nie  ty lko  j ako  wieszaków  na  ładne  rzeczy.  Ciągle  j est  m i
przy kro,  że  kiedy ś  wy powiedziałam   to  zdanie  głośno,  nasza  kochana  Josepha  by ła  zupełnie
przerażona.

– A j a się bałam , że inni będą zazdrośni. Zwłaszcza Vicky. Przecież by ły śm y  w j edny m  wieku.

– Jeśli chodzi o zazdrość, żadna z m oich córek nie ustępowała drugiej . Wszy stkie trzy  m iały  do

niej  naturalny  talent.

Długi,  ciem noniebieski,  przefarbowany   płaszcz  woj skowy   Hansa  został  przerobiony   na  krótką

kurtkę  m ęską.  Z  odciętej   części  Anna  uszy ła  Sophie  płaszcz  z  kapturem .  Dziewczy nka  by ła  tak
szczęśliwa, że Anna wy korzy stała swój  j edy ny  zachowany  z czasów przedwoj enny ch sweter, by
wy dziergać j ej  nowe rękawiczki i pasuj ący  do nich szalik.

–  Ten  j asnoniebieski  sweterek  –  opowiadała,  gdy   pruła  wełnę  –  zrobiła  na  drutach  j eszcze

gospody ni Hansa z Offenbach. Nosiłam  go ty lko w wy j ątkowe dni. Gdy  Hans wrócił z Polski, na
przy kład. A te piękne guziki pochodzą j eszcze z pasm anterii.

–  Guziki  m ożesz  sobie  zatrzy m ać  –  pocieszy ła  j ą  prakty czna  córka.  –  Czapka  nie  potrzebuj e

guzików. Ani szalik.

– Czas, żeby ś poszła do szkoły  – powiedział j ej  oj ciec. – Ktoś wreszcie m usi cię poskrom ić.

– Szkoły  są zam knięte – przy pom niała m u Fanny. – Z powodu zim na. Nie m a węgla, żeby  j e

ogrzać. Ostatnio siedzieliśm y  w płaszczach i rękawiczkach, okry waj ąc się kocam i i om awialiśm y
klim at na Saharze. Bardzo m i przy kro, panno Glaubrecht, nie m ogę podej ść do tablicy  i pokazać
pani  przebiegu  równika,  m oj e  stopy   właśnie  zam arzły.  Ciągle  j eszcze  j estem   zła,  że  to  nie  j a
wpadłam  na tak piękne zdanie, ty lko Lore Hannewald, która zawsze wszy stko wie i w każdej  chwili

background image

m oże iść odpowiadać do tablicy, nie obawiaj ąc się blam ażu.

Przeraźliwe  zim no  panowało  w  całej   Europie  Środkowej .  Meteorolodzy   odnotowali

naj m roźniej szą  zim ę  od  1893  roku.  Burze  śnieżne  sparaliżowały   Anglię  i  szalały   we  Francj i,
w  austriackich  dolinach  alpej skich  zanotowano  tem peraturę  m inus  trzy dzieści  stopni  Celsj usza.
W Niem czech zam arzły  rzeki, co spowodowało blokadę transportów węgla. Nie ty lko szkoły, lecz
także  większość  urzędów  m usiała  zostać  zam knięta.  Otwierano  j e,  j eśli  w  ogóle,  ty lko  na  parę
godzin.  Ludzie  głodowali  j eszcze  bardziej   niż  pierwszej   zim y   po  woj nie,  zam arzali  na  ulicach
i  w  swoich  zim ny ch,  ciem ny ch  m ieszkaniach.  Do  szpitali  przy j m owano  pacj entów
z odm rożeniam i i wzdęciam i z głodu – leżeli tam  na kory tarzach i by li zby t słabi, by  wy ciągnąć
rękę ku ży ciu.

Zbierano ubrania, buty, sprzęt dom owy  i pościel dla sierot, inwalidów woj enny ch, ty ch, którzy

wracali do dom u, oraz uchodźców. Dary  kradziono j ednak j uż w m iej scach zbiórek i sprzedawano
na czarny m  ry nku. Niektórzy  lekarze i denty ści odbierali swoj e należności w naturze. Aptekarze
wy dawali leki j edy nie w zam ian za węgiel i papierosy. Rzeźnicy, którzy  zabij ali konie, wy m ieniali
ich  łaj no  na  bieliznę  stołową  i  srebrną  zastawę.  Coraz  więcej   ludzi  tęskniło  za  przeszłością
i otwarcie m ówiło, że „za Adolfa czegoś takiego nie by ło”.

Drut  kolczasty   na  płotach,  który m i  odgrodzono  specj alne  tereny   zam ieszkiwane  przez  woj ska

am ery kańskie  i  ich  rodziny,  podniesiono  wy żej   niż  w  czasach  tuż  po  woj nie.  Kradzież  węgla
i  prądu  by ła  na  porządku  dzienny m .  Dostoj nicy   kościelni  osobiście  angażowali  się  w  tę
rozpaczliwą  sy tuacj ę.  Otto  Dibelius,  ewangelicki  biskup  Berlina-Brandenburgii,  poprosił  radę
kontrolną aliantów o opał dla cierpiącej  ludności. Kardy nał Joseph Frings w swoim  noworoczny m
orędziu następuj ąco odniósł się do kiepskiej  sy tuacj i zaopatrzeniowej  oraz plądrowania pociągów
z  węglem :  „Ży j em y   w  czasach,  w  który ch  j ednostka  w  potrzebie  m oże  wziąć  sobie  to,  co
niezbędne  j ej   do  zachowania  własnego  ży cia  i  zdrowia,  j eśli  w  inny   sposób,  dzięki  pracy   czy
prośbie,  nie  m oże  tego  otrzy m ać”.  Rzadko  kiedy   tak  żarliwie  cy towano  słowa  j akiegokolwiek
biskupa.  Od  j ego  nazwiska  ukuto  nawet  określenie  na  radzenie  sobie  z  nędzą  przez  rabunek
i kradzież – „fringsowanie”.

–  Wczoraj   –  powiedziała  Adelheid  von  Hochfeld  i  skinęła  w  stronę  swoj ego  bulgoczącego

pieca kaflowego – trochę pofringsowałam . Z sy nem  aptekarza. Młodzi znacznie łatwiej  wskakuj ą
na pociągi i ciężarówki. Młody  do m łodego, stary  do starego, każdy  trzy m a się druha swego – to
by ło  ulubione  powiedzenie  m oj ej   babci.  Znowu  się  to  sprawdza.  A  j eśli  chodzi  o  aptekarza
Straubingera, to cała j ego rodzina winna m i j est podziękowania.

– A kto nie j est, pani von Hochfeld?

– Herm ann Straubinger, przy j aciel m oj ego m ęża z m łodości, nie ty lko by ł przecież członkiem

partii z pierwszego rzutu. Przy  każdej  okazj i chełpił się własną m iłością do oj czy zny  i wiernością
Führerowi. Jeszcze gdy  Nory m berga płonęła, skarży ł się klientom , j akie to dla niego straszne, że
z powodu wrodzonej  wady  serca nie m ógł dać się zastrzelić w obronie oj czy zny. Oczy wiście ten
wielki  bonzo  Straubinger  po  woj nie  stracił  wszy stkie  nadziej e.  O  m ały   włos  nie  poszedłby   za
swoim  Führerem  i nie popełnił sam obój stwa, ale nie znalazł żadnego sznura.

– Odkąd to wy głasza pani m oralitety, pani von Hochfeld?

– To nie są żadne m oralitety, panie doktorze. To historia upadku naszego kraj u. Pani Straubinger

background image

w  swoim   m ałżeństwie  nie  m ogła  nawet  ust  otworzy ć,  ale  gdy   j ej   m ąż  nie  widział,  pom agała
ludziom  w potrzebie. Dlatego że m i współczuła, zapoznałam  j ą ze swoim  fry zj erem . W czasach
nazistów nie um iał trzy m ać j ęzy ka za zębam i i nazwał Goebbelsa ulubioną pokraką diabła. Dostał
za to trzy  lata więzienia i od tam tej  pory  m a na pieńku z niem ieckim  wy m iarem  sprawiedliwości.
Ale dzięki m oim  radom  i kontaktom  aptekarz Straubinger dostał zaświadczenie, w który m  m ożna
by ło  przeczy tać,  że  w  czasie  woj ny   pod  groźbą  utraty   zdrowia  i  ży cia  zapewniał  osobie
prześladowanej   z  powodów  polity czny ch  i  rasowy ch  niezbędne  lekarstwa.  Mój   fry zj er  ciągle
teraz potrzebuj e lekarstw. Jego sy n cierpi na płuca, m atka j est schorowana, a on sam  nabawił się
w  więzieniu  chroniczny ch  bólów  żołądka.  Widzi  pan,  dzisiaj   wszy scy   Niem cy   są  braćm i.
Wszy stko dzięki potrzebie i fringsowaniu.

–  To  j a  j uż  wolę  by ć  j edy nakiem   –  powiedział  Fritz.  –  W  każdy m   razie  do  m om entu,  kiedy

m ożna będzie sobie wy brać ty ch braci. Poza ty m  j estem  zdania, że niem iecki prawnik nie m oże
by ć  ani  złodziej em ,  ani  paserem .  Jeśli  dobrze  pam iętam ,  nawet  drobna  kradzież  m ogłaby
zagrozić m oj ej  karierze.

– Zrozum iałam , co m a pan na m y śli, ale do końca ży cia będzie m nie gry zło, że w ogóle pan

pam ięta,  że  w  Niem czech  są  j eszcze  sądy.  Nie,  naty chm iast  to  odwołuj ę.  Z  wielkim   żalem .
Mówiąc poważnie, panie doktorze, z całego serca cieszę się razem  z panem , że wizy ty  u rodziny
wy korzy stał pan, by  znowu stać się osobą, którą pan by ł i którą zasługuj e pan by ć.

 
–  Nadzwy czaj nie  dobrze  to  pani  wy raziła,  szanowna  pani,  ale  też  nad  wy raz  taktownie.  Czy
przeczy tała pani m oże pism o, które przekazała m i pani dziś rano z zupełną oboj ętnością?

– Oczy wiście,  że  nie  –  odparła  pani  von  Hochfeld.  –  Nie  j estem   kobietą,  która  otwiera  cudzą

pocztę  nad  czaj nikiem .  „Ciekawość  to  pierwszy   stopień  do  piekła”  –  m awiała  nasza  kucharka
i trzaskała pokry wkam i, gdy  m y, dzieci, chcieliśm y  podpatrzeć, co j est na obiad. Ale m am  szósty
zm y sł.  Ciągle  m ożna  go  dostać  bez  talonu.  I  aby   usły szeć  bicie  pańskiego  serca,  nie  trzeba
studiować m edy cy ny.

– Ach, tak?

–  Aby   wy obrazić  sobie,  co  zawiera  list,  którego  nadawcą  j est  frankfurcki  Wy ższy   Sąd

Kraj owy,  potrzebna  j est  j edy nie  naj wy żej   przeciętna  inteligencj a  i  szczy pta  daru  obserwacj i,
którą  przy pisuj e  się  kobietom .  A  pan  zrobił  się  blady   j ak  trup,  m onsieur,  i  zaczął  pan  m rugać.
Proszę m i to pokazać. Nie, niech pan lepiej  przeczy ta. Widzę, że pan tego chce. I m a pan racj ę.
„Ty lko tchórz pozwala, aby  m u czy tano” – m awiał zawsze m ój  m ałżonek.

–  Pozwoli  pani,  że  j ą  ostrzegę.  Laikowi  zarówno  j ęzy k  prawniczy,  j ak  i  czy ny   i  pism a

prawników wy dadzą się chińszczy zną.

–  Mim o  to  proszę  przeczy tać.  Moi  ulubieni  kuzy ni  by li  prawnikam i.  Obaj   zaginęli  w  Rosj i.

Zanim  wcielono ich do arm ii, w każdy  piątek się spoty kaliśm y  i wy taczaliśm y  światu proces. Tak
więc j estem  przy zwy czaj ona do chińszczy zny.

Trudno  by ło  Fritzowi  nie  okazy wać  poruszenia.  Gdy   rozkładał  list,  który   w  ciągu  ostatnich

dwóch  godzin  wielokrotnie  przeczy tał,  tak  że  każde  słowo  zostało  wy palone  w  j ego  sercu,
zauważy ł, że drżą m u ręce. Czy tał j ednak głosem  równie m ocny m  i opanowany m  j ak w czasach,
gdy  by ł notariuszem  na frankfurckiej  Biebergasse i odczy ty wał to, co zaprotokołowano.

background image

 

Niniej szy m   ustanawia  się  Pana  od  chwili  obecnej   do  odwołania,  na  ogólny ch
warunkach zatrudnienia urzędników, sędzią pom ocniczy m  i j ednocześnie wy znacza
do pracy  w Sądzie Kraj owy m  we Frankfurcie nad Menem . W okresie zatrudnienia
przy sługuj ą  Panu  status  urzędnika  m ianowanego  i  ty tuł  sędziego  kontraktowego.
Uprasza  się  o  j ak  naj szy bsze  obj ęcie  urzędu  i  zam eldowanie  się  u  Prezesa  Sądu
Kraj owego  we  Frankfurcie  nad  Menem   w  celu  zaprzy siężenia.  Sy gnatariusz  tego
pism a  j est  z  polecenia  Prezesa  Wy ższego  Sądu  Kraj owego  upoważniony   do
przekazania  Panu,  że  poczy niono  j uż  stosowne  kroki  w  celu  wy starania  się
o trzy pokoj owe m ieszanie dla Pana i Pańskiej  córki.

 
Oboj e szukali słów, które nakieruj ą ich na właściwy  kurs, ale ich nie znaleźli. Już dąży li do różny ch
portów,  oddzielony ch  od  siebie  cały m i  konty nentam i.  Fritz  podniósł  zasłonę.  Przy łoży ł  czoło  do
zim nej   szy by,  wziął  głęboki  wdech  i  poczuł  upoj enie,  które  odbiera  wzrok  zwy cięzcom .  W  tej
chwili zadziwienia i radości liczy ła się dla niego ty lko przy szłość. Przeszłość rozbiła się w drobny
m ak niczy m  kieliszek rzucany  na ży dowskich weselach. Fritz zobaczy ł siebie j ako pana m łodego
we  fraku  i  czarny ch  lakierkach,  stoj ącego  pod  baldachim em .  Rozdeptał  rozbite  szkło  i  wierzy ł
w szczęście bez granic. Vicky  w białej  sukni by ła piękna j ak Helena troj ańska. Jego m atka, która
przez  całe  ży cie  szy dziła  z  płaczący ch  m atek  oblubieńców  i  nazy wała  j e  senty m entalny m i
ży dowskim i  mamełe,  otarła  oczy.  Ty m   razem   oszczędzono  m u  bólu  ty ch,  którzy   patrzą  wstecz.
Doktor  Friedrich  Feuereisen,  sędzia  kontraktowy   we  Frankfurcie  nad  Menem ,  człowiek,  którem u
sam   prezes  frankfurckiego  Wy ższego  Sądu  Kraj owego  chciał  zapewnić  m ieszkanie,  spoj rzał
w obiecane niebo i uśm iechnął się do teraźniej szości.

Nie  przeszkadzało  m u,  że  to  właśnie  Adelheid  von  Hochfeld  by ła  pierwszą  osobą,  która

dowiedziała się o zm ianach w j ego ży ciu. Nie godziło w j ego poczucie przy zwoitości i rzetelności
to, że o swoj ej  przy szłości rozm awiał właśnie z nią. Fritz j uż nie brał sam ego siebie w krzy żowy
ogień  py tań,  nie  przy pisy wał  sobie  żadny ch  grzechów  i  nie  odprawiał  pokuty.  W  ram ionach
Adelheid wy ćwiczy ł się w odsuwaniu gorzkich wniosków, j akie przy nosiło ży cie.

– A teraz egzam in końcowy  – wy m am rotał pod nosem . Nie zauważy ł, że powiedział to głośno.

Nie zauważy ł, że odkładał ad acta fotografie, które nie potrzebowały  długiego czasu, by  zżółknąć.

Pani von Hochfeld tak m ocno zacisnęła ręce, że zbielały  j ej  kny kcie.

– Co znaczy  – spy tała – w ty m  konkretny m  przy padku „do odwołania”? Brzm i tak ty m czasowo.

Ślad nadziei w j ej  głosie by ł sły szalny  ty lko dla niego. Zachował się j ak Ody seusz i pozwolił się

przy wiązać do m asztu. Dla tego, który  znał drogę, którą m iał podążać, wszy stkie rozstania stawały
się  nowy m i  początkam i.  Nie  uważał  także  za  przy padek  tego,  że  przed  czterem a  ty godniam i
znalazł w „Neue Zeitung” wiersz Herm anna Hessego Stopnie – i będąc wierny m  swoj ej  m łodości
– nauczy ł się go na pam ięć.

 

Serce na ży cia zew niechaj  ochotnie

Żegna się z ży ciem , by  j e wszcząć od nowa,

By  się odważnie, bez żalów zby teczny ch

background image

Wdać w nowe sprawy  i snuć inną nić.

[46]

 
Fritz  Feuereisen  by ł  gotów.  Nie  wracał  do  dom u,  ty lko  do  m iasta  swoj ego  urodzenia.  Miał
rozpocząć nowy  rozdział ży cia. Nie będzie j uż uciekinierem , żadny m  am sterdam skim  m ośkiem ,
którem u odcięto korzenie i który  ze spuszczoną głową i w m owie, na której  łam ie sobie j ęzy k, bo
nie j est to j ego oj czy sta m owa, prosi o pracę i dach nad głową.

Już  nigdy   Fritz  nie  dopuści  do  tego,  by   pożegnanie  z  j akąkolwiek  kobietą  go  zabolało,  by   j ego

złudzenia powstrzy m ały  go przed zrobieniem  tego, co trzeba. Nauczy ł się uciekać od m elancholii,
zanim  zam ieni się ona w sm utek i zwątpienie. Wiedział także, j ako m ężczy zna, który  m ógł kochać
ty lko swoj ą córkę, j ak się chronić przez m iłością. Pobłażliwie patrzy ł na ludzi pełny ch nadziei, że
ży cie będzie m iało wzgląd na ty ch, którzy  kochaj ą.

–  Nie  rozeznaj ę  się  j uż  w  finezj i  urzędowego  j ęzy ka  niem ieckiego  –  powiedział  i  m ógł

uśm iechnąć  się  j ak  ktoś,  kto  za  ból  uważa  ty lko  cierpienie  ciała.  –  Ale  z  duży m
prawdopodobieństwem   m ogę  założy ć,  że  „do  odwołania”  j est  zwy czaj owy m   zwrotem
uży wany m  podczas powoły wania sędziów. Szy bko odpowiedzieli na m oj e podanie.

– Niezwy kle szy bko. Nie sądziłam , że to m ożliwe.

– Ja też nie, ale j uż we wrześniu poszedłem  do Wy ższego Sądu Kraj owego. Niem iecki wy m iar

sprawiedliwości  poszukuj e  pilnie,  j ak  m i  otwarcie  powiedziano,  polity cznie  nieobciążony ch
sędziów.  Ze  zrozum iały ch  względów  nie  m a  ich  zby t  wielu  do  dy spozy cj i.  Moj e  zatrudnienie
zostanie odwołane ty lko w wy padku, gdy  ukradnę srebrną ły żeczkę lub przy j dzie nowy  Hitler, by
udowodnić światu, że historia się powtarza.

– Bardzo chciałaby m  wiedzieć, skąd u ciebie takie poczucie hum oru.

–  Czerpię  j e  codziennie  od  nowa  z  szubienicy   tutej szy ch  katów.  Ty lko  dlatego,  że  kaci

w  Nory m berdze  nie  m usieli  działać  w  ukry ciu,  zostałem   tłum aczem   w  procesie  zbrodniarzy
woj enny ch.  Musi  pani  sobie  uświadom ić,  że  hum or  szubieniczny   dla  Ży da,  który   chce  przeży ć
własne  ży cie,  j est  ważniej szy   niż  m leko  m atki.  O  naszy m   hum orze  m ówi  się  z  duży m
szacunkiem ,  większy m   niż  o  naszy ch  zm arły ch.  Nawet  naj więksi  anty sem ici  z  rozkoszą
opowiadaj ą  ży dowskie  kawały.  Powiedzm y   lepiej :  kawały   o  Ży dach.  Rozum iałem   to  i  tego
nienawidziłem  j uż j ako m ały  chłopiec.

– Na litość boską, nie chciałam  pana dręczy ć.

–  Ależ  nie  dręczy   m nie  pani.  Ani  trochę.  Po  prostu  wróciło  do  m nie  to  wszy stko,  co  od  lat

z  trudem   od  siebie  odpy chałem .  Nasza  wrażliwość  to  także  dziedzictwo  nazizm u.  I  ta  bezlitosna
pam ięć, która w każdej  chwili m oże na nas spaść j ak orzeł na swoj ą ofiarę. Nawet gdy  wącham y
różę  lub  toczy m y   kolorową  dziecięcą  piłkę,  lub  tłum aczy m y   m łodej   dziewczy nie,  że  j esteśm y
m ężczy znam i.  Także  wtedy   wspom nienia  nas  atakuj ą.  Szanowna  pani,  niechże  pani  nie  słucha,
niech pani zam knie swoj e serce. Lepiej  niech m i pani potowarzy szy  na pocztę. Człowiek chętnie
dzieli  się  swy m   szczęściem .  Poza  ty m   nadal  gubię  się  w  ty ch  polity cznie  obciążony ch  ruinach
Nory m bergi.

– Co m ężczy zna z pańskim i widokam i na przy szłość chce robić na poczcie?

–  Nadać  telegram   do  córki.  Mam   nadziej ę,  że  nigdy   nie  odkry j e,  że  nie  by ła  pierwsza,  która

background image

dowiedziała  się  o  naszy m   nowy m   ży ciu.  Fanny   nie  wie  j eszcze,  że  m oj a  um owa  tutaj ,
w  Nory m berdze,  traci  ważność  piętnastego  m arca.  Nie  m iałem   odwagi  j ej   tego  powiedzieć.
Wiem , że bardzo się boi, że m ógłby m  znowu wy j echać do Holandii. Żadne z nas nie odważy ło
się o ty m  m ówić.

–  Przy naj m niej   wiem ,  od  kiedy   będę  m iała  nowego  lokatora.  Nie  wolałby   pan  raczej

zadzwonić do Fanny ?

– Wolałby m , ale nie m ogę. Hans Dietz nadal nie m a telefonu. Dwa ty godnie tem u odrzucono

j ego czwarte podanie. Obecne władze nie m aj ą względu nawet na j ego starą ży dowską teściową
z ży dowską wnuczką. Mim o że kto ty lko m oże, zapewnia go, że polity cznie i rasowo prześladowani
są  uprzy wilej owani  we  wszy stkich  urzędach.  Mam   nadziej ę,  że  obietnica  ze  strony   wy m iaru
sprawiedliwości, że wy stara m i się o m ieszkanie, nie j est ty lko gadaniem  i częścią wielkiego planu
uspokaj ania  niem ieckich  sum ień.  By łoby   ciężko  m ieszkać  u  Anny.  Mieszkanie  j uż  teraz  ledwo
m ieści wszy stkich lokatorów.

Gdy   wy łączono  prąd,  wy pili  butelkę  czerwonego  wina  z  Doliny   Loary   przy   świetle  prawie

niezuży tej   świecy   kom unij nej ,  na  którą  pani  von  Hochfeld  wy m ieniła  dwa  j edwabne  krawaty
swoj ego  m ęża.  Wino,  rocznik  1938,  pochodziło  z  ciągle  j eszcze  dobrze  zaopatrzonej   piwniczki
aptekarza  Straubingera.  Jego  bratanek,  podoficer,  który   początkowo  chciał  studiować  teologię,
został w czasie woj ny  wy słany  do Pary ża, skąd zaopatry wał całą rodzinę w koniak, dobre wina,
sery  i m ateriały. Jego m atka i obie siostry  nosiły  futra z ży dowskiej  dzielnicy. Na siedem dziesiąte
urodziny   dziadka  podarował  m u  obraz  Madonny   z  j akiegoś  wiej skiego  kościółka.  Nam alowana
Madonna oczarowała nawet tę część rodziny, która j uż w 1933 roku wy stąpiła z Kościoła.

 
– Zuch chłopak, ten Sepp Straubinger – wspom niała pani von Hochfeld, gładząc butelkę. – Że też
m usiał zginąć, a tak wielu inny ch, którzy  na to nie zasłuży li, przetrwało.

– Od kiedy  to żąda pani od Boga prawa do głosu?

Wino źle zniosło upły w czasu. By ło gęste niczy m  olej  i pły wał w nim  korek. Jednak Fritz, który

nigdy  nie by ł znawcą wina, a po czerwony m  dostawał zgagi j uż j ako m łody  chłopak, pochwalił
j ego  bukiet  i  dwukrotnie  westchnął  z  rozkoszą.  Przy   drugim   „ach”  j ego  m y śli  odbiegły   zby t
daleko.  My ślał  o  obrzezaniu  swoj ego  sy na  i  przy pom niał  sobie,  że  m ohel  zm oczy ł  wacik
w  czerwony m   winie,  by   uspokoić  krzy czące  dziecko.  Pani  von  Hochfeld  zauważy ła,  że  doktor
Feuereisen  m a  m okre  oczy,  ale  niewłaściwie  zrozum iała  tego  powód.  Podniosła  swój   kieliszek
i uśm iechnęła się do niego z m łodzieńczą nieśm iałością.

O  północy   stanęła  w  czarny m   j edwabny m   szlafroczku  przy   j ego  łóżku  –  j ak  tam tej   nocy,

kiedy   zaczęła  się  historia,  która  nie  powinna  by ła  się  zacząć.  Jej   haftowany   szlafrok  znowu
rozchy lił  się  na  kształtnej   piersi,  j ej   dłonie  znowu  pachniały   m y dłem   różany m   ze  sklepu  PX.
Teraz  j ednak  przedstawienie  potoczy ło  się  inaczej   niż  w  dniu  prem iery.  Podczas  powtórki  Fritz
m y ślał  głównie  o  ty m ,  że  j ako  niem iecki  urzędnik  we  Frankfurcie  nie  będzie  j uż  m ógł  kupować
w sklepie PX. Nie by ło też orkiestry  graj ącej  uwerturę do Czarodziejskiego fletu. Fritz nie pożądał
j uż królowej  nocy  tak m ocno j ak poprzednio. Gdy  Adelheid zdała sobie sprawę, że j ej  ży czenia,
m arzenia  i  rzeczy wistość  j uż  się  ze  sobą  nie  zgadzały,  również  straciła  fason.  Pokręciła  głową
i udała, że usły szała trzask okna.

background image

– To ty lko wiatr. – Fritz podszedł do niej .

–  Wiatr,  wiatr,  niebiański  brat  –  próbowała  zażartować.  On  j ednak  wy m azał  z  pam ięci

niem ieckie baj ki, więc nie m ożna by ło podtrzy m ać rozm owy  w ty m  tonie. Zdm uchnęła świecę
i obiecała sobie, że zanim  znowu uda się kupić świece w sklepie, będzie oszczędzać tę kom unij ną
na rodzinne okazj e.

Ostatnie dni w Nory m berdze Fritz m ógł wy korzy stać lepiej , gdy ż nie obciążały  go ani sm utek

pożegnania, ani niepokój  zerwania. Z Washim , ty m  spry tny m  m istrzem  im prowizacj i, poszedł po
raz ostatni do raj u zwy cięzców, by  kupić kawę, m asło, paczkowaną wieprzowinę, cukier i m ąkę,
m y dło,  proszek  do  prania,  m ateriały,  nici  i  wełnę.  Załadował  bluzki  i  sukienki  dla  Fanny,  Betsy
i Anny, dwie koszule i sweter dla Hansa, buty, zabawki dla dzieci i trzy  wielkie j aj a wielkanocne ze
szczerzący m   zęby   króliczkiem ,  które  by ły   tak  brzy dkie,  że  aż  się  zawsty dził.  „Gustu  trzeba  się
nauczy ć”  –  usły szał  głos  Vicky.  A  potem ,  zatroskany,  usły szał  sam ego  siebie:  „Nie  ty lko  gustu,
m oj a  droga.  Można  się  także  nauczy ć,  że  nie  j est  się  pępkiem   świata”.  Dla  siebie  kupił  ty le
papieru  listowego  i  kopert,  że  kasj erka  nabrała  podej rzeń  i  zawołała  przełożonego.  Do  tego
spinacze biurowe, dziurkacz, klej , noży czki do papieru. Washi otrzy m ał pierwsze w swoim  ży ciu
wieczne pióro i notatnik oprawiony  w czerwoną skórę. A także zaproszenie do Frankfurtu.

– Zawsze gdy  przy j edziesz, ucieszy m y  się z wizy ty  przy j aciela – powiedział Fritz.

– Przy j aciel prawdziwego sędziego! – zaśm iał się Washi. – W dom u nikt m i w to nie uwierzy.

Wpisał  nazwisko  i  adres  Frizziego  do  notesiku  i  obiecał,  że  zawiezie  go,  z  bagażem   i  liczny m i

prezentam i, do Frankfurtu.

–  Na  wszelki  wy padek  kupiłem   pączki  i  m asło  orzechowe  dla  twoich  dzieci  –  wy j awił.  –

A  swoj ej   nowej   Veronice  dwie  pary   ny lonowy ch  pończoch,  lakier  do  paznokci  i  lokówkę,  żeby
wy glądała j ak prawdziwa panienka.

 
– A co się stało ze starą Veronicą?

– Znalazła sobie oficera.

Pani  von  Hochfeld  nie  dostała  zaproszenia  do  Frankfurtu,  ale  Fritz  czuł  potrzebę  ulżenia  j ej

bólowi w sposób odpowiedni do czasów. Kupił j ej  kawę ziarnistą, m asło, karton chesterfieldów, by
m ogła  spełniać  swoj e  inne  ży czenia,  oraz  buteleczkę  chanel  nr  5,  co  wy wołało  u  niej   łzy
wzruszenia.  W  pożegnalnej   paczce  znalazły   się  też  m y dło  różane,  które  wzięła  do  ręki
z  rozanieloną  m iną,  oraz  krwistoczerwona  szm inka.  My śl,  że  szanowna  wdowa  po  generale  von
Hochfeldzie,  która  gdy   ży ł  j ej   m ąż,  wiernie  przestrzegała  nazistowskiej   zasady   głoszącej ,  że
niem iecka  kobieta  się  nie  m aluj e,  teraz  wy j dzie  na  ulicę  z  ustam i  um alowany m i  na  czerwono,
bardzo j ą poruszy ła.

– Szkoda – powiedziała na pożegnanie.

Fritz  siedział  j uż  w  j eepie.  Nie  widział,  że  zrobiła  się  bardzo  blada  ani  że  j eszcze  na  ulicy

m usiała otrzeć łzy. A wszy stko to, bo Washi zapy tał akurat o dwie wielkie paczki m acy, które Fritz
kupił w sklepie PX. Musiał uży ć wszy stkich angielskich słów, by  wy j aśnić przy j acielowi, dlaczego
Ży dzi podczas ucieczki z Egiptu nie m ieli czasu wy piec porządnego chleba.

– Drożdże nie wy rosły. Co roku to wspom inam y. Zawsze w święto Pesach. Wy  nazy wacie to

Paschą. Wy pada zawsze razem  z Wielkanocą.

background image

Gdy  w Würzburgu przekraczali Men po ty m czasowy m  m oście, Washi wrócił do tem atu.

–  W  szkółce  niedzielnej   uczy liśm y   się,  że  anioł  śm ierci  zawsze  oszczędza  Ży dów  –

przy pom niał sobie.

– Ty lko raz tak by ło, przy j acielu. Podczas wy zwolenia z niewoli egipskiej . To by ło dość dawno

tem u. W inny ch przy padkach anioł śm ierci chętnie nas zabiera.

 
We  wtorek  1  kwietnia  doktor  Friedrich  Feuereisen,  lat  czterdzieści  siedem ,  wcześnie  posiwiały,
wcześnie pogrążony  w troskach, choć nieprzestraszony  i niezłam any, wrócił po dziesięciu latach
em igracj i  do  Frankfurtu  nad  Menem .  By ło  to  m iasto  j ego  urodzenia,  m iasto,  którego  nigdy   nie
m ógł  zapom nieć  i  o  który m   j eszcze  w  m om encie  przej ęcia  władzy   przez  Hitlera  m iej scowi
Ży dzi sądzili, że nie zapom ni zasług ich przodków i nie pozwoli, by  stała im  się krzy wda.

–  Kiedy   wy j eżdżasz?  –  spy tała  Sophie,  gdy   wy ciągnęła  z  j ego  kieszeni  pierwszego  zielonego

cukierka.

– Nie wy j adę j uż, m oj a m ała.

– To dobrze. Chciałam , żeby  tak by ło.

W  latach  śm iertelnego  strachu,  a  także  gdy   dowiedział  się  o  śm ierci  Victorii,  Sala  i  m atki

w  obozie  koncentracy j ny m ,  Fritz  chciał  zwątpić  w  Boga.  Nie  udało  m u  się  to  j ednak.  Głęboki
szacunek dla tego, czego nauczy ł się w dom u rodzinny m , trady cj a i pam ięć o zm arły ch nigdy  go
nie opuściły. Pierwszego piątku we Frankfurcie poszedł do sy nagogi.

–  Betsy   powiedziała  m i,  że  znaj duj e  się  ona  na  Baum weg  –  poinform ował  Fanny.  –  Przed

Hitlerem   m ieściło  się  tam   ży dowskie  przedszkole.  Zawsze  chciałem ,  żeby ście  tam   chodzili,  ale
nigdy   do  tego  nie  doszło.  Teraz  sam   tam   idę.  U  nas  zwy kło  się  dziękować  Bogu  za  uczy nione
dobro. Chcę m u podziękować za posadę i za to, że wreszcie m ogę m ieszkać ze swoj ą córką.

– Idę z tobą – zdecy dowała Fanny. – Też podziękuj ę m u za twoj ą posadę i za to, że j esteśm y

razem . A m oże Bóg nie lubi ludzi, którzy  naśladuj ą to, co m ówią m ądrzy, i w dodatku chwalą się
w j ego dom u swoj ą nową bluzką?

–  Ciebie  na  pewno  lubi.  Mnie  zresztą  też.  Udowodnił  to,  chociaż  j ak  dla  m nie  to  trochę  długo

trwało.

 
Zaraz  po  błogosławieństwie  nad  winem   ten,  którego  Fritz  nie  chciał  opuścić,  przekazał  m u
wiadom ość o nadchodzący m  nowy m  początku. W sy nagodze Fritz stał obok m ężczy zny  w swoim
wieku,  który   go  bardzo  serdecznie  pozdrowił  i  zaraz  zaczął  opowiadać  swoj ą  historię.  Przeży ł
Auschwitz, j ego żona i troj e dzieci zginęli w Bergen-Belsen. O swoim  losie – także o śm ierci obu
braci i m atki – opowiadał spokoj ny m , rzeczowy m  tonem , który  głęboko poruszy ł Fritza. Podczas
gdy  rozm awiali, sąsiad co chwila patrzy ł w stronę kobiet siedzący ch po drugiej  stronie sali.

– Moj a żona – powiedział – nie m oże j uż wy stać z inny m i. Jest w szósty m  m iesiącu i j est j ej

ciężko.  –  Odczekał  chwilę,  gdy ż  wiedział,  o  czy m   pom y ślał  Fritz,  i  rozum iał,  że  potrzebuj e  on
czasu, by  nie okazać tego, co m y śli. – Mówię o swoj ej  drugiej  żonie – ciągnął. – Siedzi obok tej
m łodej  dziewczy ny  w bluzce w paski. Też by ła w obozie. Ravensburg. Pobraliśm y  się w czerwcu
1945 roku w obozie przej ściowy m  w Zeilsheim . Tam  nas przenieśli. W m arcu 1946 roku urodził
się m ój  sy n.

background image

– Że też się pan na to odważy ł! Ja nie m ogłem .

– Wszechm ocny  się odważy ł. Nie chciałem  się wtrącać.

Piętnasty   kwietnia  wy padł  we  wtorek.  Pogoda  by ła  j ak  w  lecie.  Tego  właśnie  dnia

zaprzy siężono  doktora  Friedricha  Feuereisena.  Frankfurckiem u  wy m iarowi  sprawiedliwości  nie
udało  się  j ednak  zapewnić  powracaj ącem u  z  em igracj i  sędziem u  obiecanego  trzy pokoj owego
m ieszkania. Urzędnikowi, który  m usiał m u tę wiadom ość przekazać, by ło bardzo przy kro.

– Kto nie sm aruj e, ten nie j edzie. Jeszcze się pan przekona, doktorze. Niem cy  to j uż nie ten kraj

co kiedy ś – powiedział z troską znaczący m  szeptem , tak ty powy m  dla ty ch czasów.

Ufny   oficj alista  wy brał  się  z  nim   do  Urzędu  do  spraw  Ksiąg  Wieczy sty ch,  gdzie  Fritz  chciał

sprawdzić,  czy   dom   przy   alei  Rothschildów  9  fakty cznie  należy   do  Baldura  Ehrlicha.  Nowo
zaprzy siężonem u  sędziem u,  o  który m   j uż  od  kilku  dni  m ówiono  po  kory tarzach,  że  j est  Ży dem ,
towarzy sz  zaproponował  filiżankę  kawy   zbożowej   ze  swoj ego  term osu.  Fritz  zrewanżował  się
papierosem  z nory m berskiego sklepu PX.

– To dla m nie szczęśliwy  dzień, doktorze – powiedział urzędnik.

– Dla m nie również – odparł Fritz.

background image

11

T O   N I E   M O Ż E   B Y Ć   P R A W D A

M a r z e c – c z e r w i e c   1 9 4 8

W środę 24 m arca niebo by ło bezchm urne, a powietrze łagodne j ak w lecie.

–  Pogoda  na  Wielkanoc  zupełnie  j ak  przed  woj ną  –  wy m ądrzał  się  Hans  po  swoj ej   drugiej

filiżance kawy  zbożowej  i połówce papierosa, którą zaoszczędził z poprzedniego dnia. – Możecie
schować  płaszcze.  Oraz  przestać  się  bać,  że  ktoś  nam   ukradnie  węgiel  z  piwnicy.  Wierzcie
starem u człowiekowi. Noga, której  nie m am , i blizny  na ram ieniu nigdy  nie kłam ią. Nie to co te
gaduły   w  radiu.  Ostatnio  j eden  z  nich  powiedział  „zaciem nienie”  zam iast  „zachm urzenie”
i j eszcze następnego dnia sam  z siebie śm iał się do rozpuku. A teraz straszy  ludzi przy m rozkam i,
ochłodzeniem  i przem arznięty m i kwiatam i wiśni.

Hans dokładnie rozplanował swój  dzień. Chciał złoży ć piąte podanie o przy dział telefonu – ty m

razem   wskazuj ąc  na  okoliczność,  że  w  j ego  gospodarstwie  dom owy m   zam ieszkiwał  radca  sądu
kraj owego,  którem u  telefon  się  po  prostu  należał.  Po  południu  by ł  zaś  um ówiony   z  kolegą
Feldm eierem  z zecerni. Nie cierpiał go. W j ego oczach Feldm eier by ł oportunistą i fałszy wy m
łaj dakiem ,  czasy   nakazy wały   j ednak  nawet  tak  prostolinij ny m   ludziom   j ak  Hans  dbać
o  przy chy lność  ty ch  podły ch  i  schlebiać  oportunistom .  Dzięki  poży wny m   darom   dla
odpowiednich ludzi udało się Feldem eierowi uzy skać zaświadczenie o ty m , że nie j est obciążony
polity cznie, m im o że do partii zapisał się j uż na sam y m  początku ruchu i j ako volkssturm führer,
czy li dowódca oddziału obrony  tery torialnej , do końca wy kazy wał zapał woj enny.

Hans  oczy wiście  cenił  w  Feldm eierze  j ego  wielki  ogródek  działkowy   w  parku  Huth.  Nie

hodowano  w  nim   j uż  róż,  lecz  warzy wa.  Dzięki  swoim   kartoflom ,  kapuście  i  cebuli  Feldm eier
odnosił  takie  sukcesy   j ak  z  prostowaniem   własnej   biografii.  Właściciel  ziem i,  którem u  wielu
zazdrościło  i  który   z  tego  powodu  m iał  też  wielu  nowy ch  przy j aciół,  obiecał  Hansowi,  że
w zam ian za funt m ąki, zdoby ty  z wielkim  trudem , a potrzebny  pani Feldm eier do wielkanocny ch
wy pieków, dostanie sześć j aj  i wielki pęk ziół do zielonego sosu.

– Z dodatkową porcj ą pietruszki – przy rzekł Feldm eier. – Pietruszka j est ty siąc razy  lepsza niż

szczaw. Już m oj a babcia to wiedziała.

– Jego babcia chy ba pochodzi z Konga – złościła się Anna. – Co też ludzie dzisiaj  sobie m y ślą.

Kiedy  doda się za dużo pietruszki, sos j est za gorzki. Przy naj m niej  tak by ło kiedy ś, gdy  m ieliśm y
j eszcze pietruszkę.

background image

 
–  Ostatni  zielony   sos  j adłam   w  alei  Rothschildów  –  rozm arzy ła  się  Betsy.  –  Naszej   ostatniej
wiosny  w tam ty m  dom u. Nie praliśm y  j uż zasłon i nie wy kładaliśm y  półek świeży m  papierem .
Clara, Erwin i Claudette j uż wy j echali, ale j eszcze m ieliśm y  nasz stek od rzeźnika i zielony  sos.
Zawsze  go  j edliśm y   w  Wielki  Czwartek.  I  ty lko  wtedy.  Jeśli  chodzi  o  stek,  to  Josepha  się  nie
targowała. Boże drogi, znowu te przeklęte wspom nienia.

– Trzy m aj cie kciuki, żeby  Feldm eier, ten obrzy dliwiec ze słabą pam ięcią, dzisiaj  pam iętał, co

m ówił wczoraj . Inaczej  będziem y  m ieli taki Wielki Czwartek j ak w zeszły m  roku i w poprzednich
czterech latach. Zielony  sos z m niszka i pokrzy w. Z erzacem  j aj  w proszku. Nie patrz na m nie j ak
zbity  pies, Anno. Wszy scy  tu obecni m ogą zaświadczy ć, że nie ty  zaczęłaś tę woj nę.

– Ani j a – ucieszy ła się Sophie.

Term om etr  z  napisem   Property  of  the  US  Army  o  ósm ej   rano  pokazy wał  j uż  sześćdziesiąt

stopni Fahrenheita. Woźny  sądowy  Baum ann sprezentował go Fritzowi, ale ani Fritz, ani Hans nie
um ieli  przeliczy ć  skali.  Baum ann  świetnie  się  dogady wał  z  nowo  zatrudniony m   sędzią,  bo  m ógł
z nim  rozm awiać o Holandii, co chętnie robił. Na początku woj ny  został przeniesiony  z j ednostką
do  Rotterdam u.  Bardzo  dobrze  wy korzy stał  ten  czas  –  szczególnie  zapadły   m u  w  pam ięć  dobre
sery  z Alkm aar i handlarka m ięsem  o obfity ch kształtach.

–  Proszę  m i  wierzy ć,  panie  radco  –  opowiadał,  gdy   m iał  wolną  chwilę  –  na  niem ieckich

żołnierzy  wcale tam  nie patrzono tak źle, j ak się dzisiaj  uważa. Naprawdę.

Nie  ty lko  wróble  i  sikorki,  ale  także  dzieci  i  opty m iści  by li  w  dobry ch  hum orach.  Po  raz

pierwszy   w  ty m   roku  chłopcy   m ogli  założy ć  krótkie  spodnie.  Kopali  na  ulicach  pogniecione
puszki,  kieruj ąc  j e  do  bram ek  wy znaczony ch  przez  położone  kurtki.  Gdy   ich  puszki  j uż  się  nie
nadawały  do gry  albo gdy  zostali przegonieni przez zrzędliwe stare kobiety, które bały  się o swoj e
ściany   i  okna,  bawili  się  w  ruinach  w  policj antów  i  złodziei.  Okładali  się  gałęziam i,  na  który ch
poj awiły  się j uż pierwsze listki.

Dziewczy nki  wy prowadzały   na  spacer  lalki,  które  m iały   j eszcze  sporo  garderoby   z  dobry ch

czasów.  Do  tego  eleganckie  dodatki  dorobione  z  resztek  wełny.  Do  wielkanocny ch  wazonów
swoich  m atek  grzeczne  córeczki  zbierały   piękne  żółte  kwiaty,  które  szczególnie  dobrze  rosły
w  runiach.  Sophie  opowiedziała  swoj ej   koleżance  Lenie,  dlaczego  nie  będzie  j uż  dostawać
zielony ch cukierków od hoj nego wuj ka Fritza.

–  Teraz  j est  sędzią  –  wy j aśniła  m ądra  dziewczy nka.  –  Może  ty lko  pisać  i  patrzeć  przez  okno.

I spuszczać lanie zły m  ludziom .

– Ty  to m asz zawsze szczęście – westchnęła Lena. – Zawsze.

– No, bo nie j estem  uchodźcą.

Następnego  dnia  gazety   ogłosiły,  że  odbudowa  znanego  w  cały m   m ieście  hotelu  Frankfurcki

Dwór  posuwa  się  do  przodu,  a  popularny   aktor  Hans  Söhnker  zapowiedział  swój   przy j azd  na
prem ierę naj nowszego dzieła, Filmu bez tytułu. Donoszono też, że coraz częściej  uży wa się słowa
„trizonia”  na  określenie  gospodarczej   wspólnoty   stref  am ery kańskiej ,  bry ty j skiej   i  francuskiej .
Chociaż  Sophie  m iała  problem y   z  wy powiedzeniem   tego  nowego  słowa,  j uż  od  lutego  śpiewała
szlagier Mieszkamy w Trizonii.  Grano  go  w  radiu  równie  często  j ak  Rybaka z Capri  i  Jesteś  różą
z jeziora Wörther.

background image

Gdy   pobliski  dzwon  kościelny   wy bił  j edenastą,  Sophie  znalazła  na  ulicy   biały   lalczy ny   but.

Postanowiła, że odda go właścicielce – dobrze wiedziała, kto nią j est, i po całej  ulicy  opowiadała
o  tej   dziewczy nce,  że  j est  tchórzliwą  pieszczoszką  m am usi  –  ale  ty lko  w  zam ian  za  czerwoną
klam rę  do  włosów,  na  którą  m iała  wielką  ochotę  j uż  od  Bożego  Narodzenia.  Dokładnie  godzinę
później   Anna  przy niosła  zawiadom ienie  pocztowe,  które  na  początku,  j ak  wszy stkie  urzędowe
pism a, sprawiło, że wpadła w panikę.

Pism o  by ło  skierowane  do  pani  Betsy   Sternberg.  Inform owano  j ą,  że  w  Urzędzie  Celny m

w  katedrze  czeka  na  nią  paczka  z  zagranicy.  Musi  się  tam   osobiście  stawić  i  paczkę  „odebrać  po
okazaniu  dowodu  tożsam ości”,  inaczej   „po  upły wie  dziesięciu  dni  zostanie  ona  niezwłocznie
odesłana do nadawcy ”.

Urząd Celny  by ł otwarty  ty lko rano. Odbiorczy ni, która do tej  pory  nie dostała żadnej  paczki

z  zagranicy   i  nie  wiedziała  nawet,  że  we  Frankfurcie  j est  taki  urząd,  nie  m ogła  więc  od  razu
ruszy ć w drogę. Opanował j ą niepokój  i pewien dy skom fort, który  odczuwała j ako ból fizy czny.
Czuła się, j akby  m iała decy dować w sprawach ży cia i śm ierci.

– Oddałaby m  obie kostki m y dła, które Fritz m i przy wiózł ze sklepu PX, i cały  zapas aspiry ny  –

powiedziała  Betsy   przy   obiedzie  (j edli  akurat  zasty głą  na  kam ień  papkę  z  kaszy   kukury dzianej
i cebuli) – gdy by m  j uż dziś m ogła pój ść do tego przeklętego Urzędu Celnego. Nie wiem , j ak j a
wy trzy m am  do rana tę swoj ą niecierpliwość.

–  Czy   niecierpliwość  boli?  –  spy tała  Sophie.  W  górze  żółtego  gry siku  wy kopała  tunel  i  by ła

gotowa przeprowadzić przez swoj e dzieło brązowy  sos za pom ocą przy pieczonej  obierki kartofla.

–  Gorsze  niż  niecierpliwość  j est  to,  że  człowiek  nie  uważa  i  nagle  cofa  się  w  przeszłość  –

wy j aśniła j ej  Betsy. – Gdy  m u się to przy darza, całkiem  m ocno go boli.

Widziała Victorię w różowej  sukience i z białą wstążką we włosach, siedzącą przy  świątecznie

nakry ty m  stole  w hotelu  Pod Wiśnią  w Baden-Baden.  Sześcioletnia dziewczy nka  przelewała  sos
holenderski przez kopiec m archewek ułożony ch warstwam i. Vicky, nie rób tak! Siadaj  na m iej sce!
Jedzeniem   się  nie  bawim y.  Jeśli  nie  um iesz  się  odpowiednio  zachować,  pój dziesz  do  pokoj u  bez
kolacj i.  Siądź  wreszcie  prosto.  Dlaczego  kiedy ś  wy chowy wano  dzieci  przy   obcy ch  stołach
i m usztrowano j ak rekrutów? Dlaczego to by ło tak ważne, żeby  siedziały  szty wno i ły kały  posiłek
w m ilczeniu?

– Prawie nic nie j esz – stwierdziła Sophie.

–  Ty   też  nie,  panno  przem ądrzała  –  powiedziała  j ej   m atka.  –  Ty lko  się  bawisz.  Jedzeniem   się

nie bawim y. I siądź prosto. Jak będziesz m iała garb, to nie znaj dziesz m ęża.

– Nie chcę żadnego m ęża. Wy j dę za Washiego. Poj edziem y  razem  do Am ery ki i będę m ogła

j eść przez cały  dzień pączki.

– Wcześnie zaczy nasz.

– Z czy m ?

To  by ła  dla  Betsy   długa  noc.  Gdy   zasnęła,  biegnąc  boso,  zderzała  się  z  przepełniony m i

pociągam i  albo  wspinała  na  tratwę  na  krwawoczerwony m   m orzu  i  błagała  prezy denta
Roosevelta,  by   nie  wy rzucał  z  łodzi  ratunkowej   psa  Claudette.  Gdy   się  obudziła,  zaczęła  się
zastanawiać, j ak m iał na im ię ten pies i co się z nim  stało. Z każdą godziną by ło j ej  coraz trudniej
odrzucić nadziej ę, że paczka przy szła od Erwina i Clary  albo z Afry ki Południowej . Nie m inęły

background image

j eszcze  cztery   ty godnie,  odkąd  list  adresowany   do  Alice,  do  Durbanu,  wrócił  z  adnotacj ą
Unknown – podobnie j ak listy, które wcześniej  Betsy  wy słała do Pretorii i Johannesburga.

Ostatecznie  krótkie  godziny   otwarcia  Urzędu  Celnego  okazały   się  j ednak  szczęśliwy m

zrządzeniem   losu.  Fritz  m iał  w  Wielki  Czwartek  akurat  wolne  i  powiedział,  że  będzie  j ej
towarzy szy ł.

– Na wy padek gdy by  ta paczka by ła tak duża, że nie dasz rady  j ej  sam a przy nieść.

–  Nadal  wierzy sz  w  Świętego  Mikołaj a?  Czy   m oże  sądzisz,  że  j estem   tak  słaba,  że  nie  wolno

m nie sam ej  wy puścić z dom u?

 
–  Na  litość  boską,  nawet  we  śnie  by m   tak  nie  pom y ślał.  Tak  m iędzy   nam i:  od  kilku  dni  chcę  ci
powiedzieć coś ważnego, ale ty lko tobie. W ty m  ulu nie m ożem y  by ć sam i. Poczekam y  j ednak
z tą sprawą, aż odbierzem y  paczkę. „Naj pierw gwizdek, potem  pieśń” – m awiała m oj a m atka.

– A j a nauczy łam  się od oj ca, że kto się ociąga, ten wy pada z gry, zanim  się ona zacznie.

Mim o wiosennego ciepła i słońca w Urzędzie Celny m  by ło zim no i ciem no. Niepom alowane

ściany   wy glądały   na  wilgotne.  Tłum   ludzi  czekaj ący ch  na  swoj e  paczki  sprawiał,  że  wielkie
pom ieszczenie  wy dawało  się  m niej sze  niż  w  rzeczy wistości.  W  powietrzu  unosiła  się  woń
wilgotny ch  płaszczy   i  niewietrzony ch  butów.  Na  j ednej   z  przeciwległy ch  ścian  wisiała  tablica
z  napisem :  „Palenie  surowo  wzbronione”,  na  drugiej   instrukcj a  dla  oczekuj ący ch:  „Naj pierw
odebrać num erek z okienka II, potem  czekać na wezwanie. Inwalidzi woj enni z grupą I i kobiety
od 8. m iesiąca ciąży  m elduj ą się przy  okienku specj alny m ”.

– Naj ważniej sze, żeby  nie uży ć słowa „proszę” – m ruknął Fritz.

Naprzeciwko okienek, w który ch wy dawano paczki, stały  cztery  wy służone krzesła. Wszy stkie

by ły  zaj ęte. Na j edny m  z nich siedziała m łoda kobieta z włosam i ufarbowany m i na platy nowy
blond, w który ch tkwiła krzy kliwa srebrna spinka. Gum a do żucia, którą na sposób am ery kańskich
żołnierzy   co  j akiś  czas  wy j m owała  z  ust,  eleganckie  ny lonowe  pończochy,  krwistoczerwona
szm inka,  długie  paznokcie  pom alowane  na  fioletowo  i  nieco  za  ciasny   j asnozielony   sweter
obciskaj ący   j ej   wielkie  piersi  –  wszy stko  to  wskazy wało,  że  by ła  j edną  z  ty ch  zdecy dowany ch
panien, które Niem ki powy żej  trzy dziestki, niem aj ące j uż szans na awans ekonom iczny, oraz starsi
m oraliści nazy wali „kochaneczkam i Am ery kańców”. Fritz zdecy dowany m  tonem  – j uż w trakcie
gdy  m ówił, wy dał m u się on zupełnie pozbawiony  zwy kłej  grzeczności – powiedział kobiecie, że
powinna  naty chm iast  ustąpić  m iej sca  j ego  m atce.  Mocno  podkreślił  rozkazuj ące  „naty chm iast”
i wskazał na tabliczkę z napisem : „Pom óż starszy m , chory m , inwalidom  woj enny m  i dzieciom ”.
Wstrząsnęła nim  świadom ość, że j est zdolny  do takiej  sam ej  ograniczoności i nietolerancj i, j aką
gardził u  inny ch.  Kobieta  również  się  przeraziła,  przestała  żuć  gum ę  i  rozej rzała  się  j ak  ktoś,  kto
szuka wsparcia m y ślący ch podobnie. Potem  wstała z ponurą m iną.

– Dziękuj ę za „m atkę” – szepnęła Betsy  i usiadła.

–  To  te  kłam stwa  w  potrzebie,  które  Bóg  aprobuj e.  W  ty m   kraj u  teściowe  nie  są  specj alnie

dobrze  postrzegane  –  odparł  Fritz.  –  Kiedy ś  w  ogrodzie  botaniczny m   widziałem   ogrom nego
kaktusa. Wy glądał j ak taboret, m iał złośliwie wy glądaj ące kolce i nazwano go fotelem  teściowej .
Bardzo m nie to uderzy ło. Poczekaj  tu chwilkę. Twój  zięć znowu m a pewien pom y sł.

– Mój  sy n – zaśm iała się Betsy.

background image

Wobec człowieka z okienka specj alnego zachował się tak sam o stanowczo i posługiwał się ty m

sam y m   pańskim   tonem ,  który   zaskoczy ł  Betsy   j uż  wtedy,  kiedy   zięć  spędził  m łodą  kobietę
z  krzesła.  Przed  urzędnikiem   stały   m anierka  i  składany   blaszany   kubek.  Przy gotowy wał  się  on
właśnie  do  wy tłoczenia  w  szerokim   brązowy m   pasku  kolej ny ch  dziurek  za  pom ocą  biurowy ch
noży c. Ku zaskoczeniu Betsy  Fritz przedstawił się m ężczy źnie j ako „doktor Feuereisen, radca sądu
kraj owego  do  specj alny ch  poruczeń”.  Nieznoszący m   sprzeciwu  tonem   przełożonego  wy j aśnił
m u,  że  j ego  m atka  „fizy cznie  nie  j est  w  stanie  znieść  zwy kłego  w  ty m   urzędzie  czekania,  gdy ż
odbij a się ono na j ej  zdrowiu. Od czasu poby tu w obozie koncentracy j ny m  cierpi na niezwy kle
ciężkie  napady   lęku  o  długotrwały ch  skutkach,  j eśli  m usi  dłużej   przeby wać  w  obcy ch
zam knięty ch  pom ieszczeniach”.  Wsty dził  się,  gdy   to  m ówił,  również  tego,  że  nadm iernie
podkreślił  słowo  „obóz  koncentracy j ny ”,  ponieważ  sam   gardził  ludźm i,  którzy   starali  się  zbić
kapitał  na  swoim   losie.  Spoj rzał  zatroskany   w  stronę  Betsy   i  m iał  nadziej ę,  że  go  nie  sły szała.
Wiedział, że m y ślała tak j ak on. Nigdy  nie rozm awiała z obcy m i o Theresienstadt. Gdy  kobiety
w kolej kach do piekarni czy  rzeźnika opowiadały  o swoich woj enny ch cierpieniach, nocach pod
bom bam i, poległy ch lub zaginiony ch m ężach oraz o drogach ucieczki ze wschodu, ona m ilczała.
Nie wy korzy sty wała swoj ej  pozy cj i osoby  prześladowanej , dzięki której  m ogła m ieć przy wilej e
w urzędach i kolej kach.

Urzędnik  odłoży ł  noży ce  i  pasek.  Rozej rzał  się,  j ak  wcześniej   ta  kobieta,  którą  Fritz  wy rzucił

z  wy godnego  m iej sca,  przy gry zł  dolną  wargę,  zrobił  ruch  w  stronę  otwarty ch  drzwi  i  zawołał
j akiegoś pana Kam m era, który  j ednak się nie poj awił. Wreszcie pogładził się obiem a rękam i po
włosach  i  wstał.  Zwy kły m   dla  tego  czasu  solenny m   tonem   osoby   świadom ej   swej   winy
przestraszony  urzędnik zapewnił Fritza:

–  Oczy wiście,  panie  radco.  Osobiście  zaj m ę  się  tą  sprawą.  Osobiście.  –  Wcisnął  noży ce  pod

im ponuj ącą  stertę  akt  i  wielkim i  krokam i,  lecz  ze  spuszczoną  głową,  odszedł  do  pokoj u  pana
Kam m era,  który   nie  zareagował  na  j ego  wezwanie.  Po  ledwie  trzech  m inutach  powrócił  do
okienka  –  ty m   razem   z  podniesioną  głową,  uśm iechnięty,  zadowolony   i  z  paczką  zawiniętą
w  j asnozielony   papier  pakowy.  By ła  tak  wielka,  że  m usiał  trzy m ać  j ą  w  obu  rękach.  –  Rzeczy
niem ożliwe  załatwia  się  naty chm iast,  panie  radco  –  powiedział.  Jego  uśm iech  zm ienił  się
w nieznaczny  uśm ieszek zwy cięzcy. – Cuda trwaj ą nieco dłużej . Ale u Karla Kohlm anna wciąż
nie tak długo. Ma on dry g do robienia rzeczy  niem ożliwy ch.

 
–  Mam o  –  zawołał  Fritz.  Jego  głos  zabrzm iał  ostro,  niczy m   głos  dziewczy nki  wy bij aj ący   się
wśród chichotu koleżanek. Pot oblał m u czoło, zrobiło m u się niedobrze, ręce szukały  podpory  i j ej
nie znaj dowały, ale odzy skał m owę. Ponownie zawołał Betsy  – ty m  razem  tak głośno, że ściany
urzędu zatrzęsły  się, j akby  zaraz m iały  upaść niczy m  m ury  Jery cha. Pochy lił się, zam knął oczy
i  czekał  na  dźwięk  trąb,  ale  gdy   usły szał  pierwsze  tony,  uświadom ił  sobie,  że  to  by ło  ty lko  silne
bicie j ego serca.

Znaczki  na  paczce  j arzy ły   się  j ak  pochodnie  w  środku  nocy   –  Fritz  j eszcze  nie  widział  aż  tak

kolorowy ch,  chociaż  j ako  chłopiec  zbierał  znaczki  z  Afry ki.  Tańczy ły   na  zielony m   papierze,
robiły   salta  i  wy skakiwały   w  j ego  stronę  niczy m   nadzy   Buszm eni  w  stronę  wroga  w  książkach
przy godowy ch z j ego dzieciństwa. „Afry ka Południowa” – chciał zawołać w stronę Betsy, ale nie
m ógł wy powiedzieć ty ch słów. Utkwiły  m u w gardle j ak kotlet naj eżony  igłam i. Kolana się pod

background image

nim  ugięły, do oczu napły nęły  łzy.

– Mam o – krzy knął i złapał się za gardło.

Zobaczy ł, że starsza kobieta wstaj e. On też m ógł się j uż znowu poruszać, widzieć, sły szeć, czuć,

m y śleć, dziękować i się cieszy ć. Rozluźniony  podszedł do tej , która m u pozostała. Wziął Betsy  pod
ram ię,  poczuł  j ej   oddech  na  swoj ej   twarzy   i  przez  krótką  chwilę,  której   m iał  nigdy   nie
zapom nieć, m y ślał, że to naprawdę j ego m atka.

Stali  obok  siebie  i  patrzy li  na  paczkę  z  lśniący m i  znaczkam i  i  liczny m i  stem plam i.  Próbowali

coś  powiedzieć,  ale  m ogli  ty lko  szeptać,  gdy ż  oboj e  nie  wierzy li  w  to,  co  widzieli.  Mężczy zna
w okienku, który  m ówił o cudach, j akby  od ludzi zależało to, że się wy darzaj ą, chrząknął znacząco.
Fritz  podał  Besty   swoj ą  chusteczkę,  przełknął  sól  własny ch  łez  i  powiedział  tonem   kogoś,  kto
nauczy ł się pocieszać inny ch:

– Już wszy stko dobrze. Alice nas znalazła.

 
–  Mój   Boże,  to  pism o  –  zdziwiła  się  Betsy.  –  Ani  trochę  się  nie  zm ieniło.  Nadal  pochy lone  na
lewo.  Johann  Isidor  zawsze  się  z  tego  powodu  złościł.  „Moj a  naj m łodsza  córka  zezuj e  przy
pisaniu”  –  naigrawał  się,  a  potem   Erwin  go  uspokaj ał  i  m ówił:  „To  nie  szkodzi,  oj cze.
U dziewczy ny, która wy gląda tak j ak Alice, pism o nie m a znaczenia. Nie j est nawet ważne, czy
w ogóle um ie pisać”.

–  Proszę  potwierdzić  odbiór  przesy łki,  panie  radco  –  powiedział  urzędnik.  –  Nie  m usi  pan

otwierać paczki przy  m nie. Sprawdzam y  ty lko wy biórczo. Właściwy ch ludzi. – Mrugnął do Betsy.
–  A  do  ty ch,  który ch  trzeba  sprawdzić,  m am   dobre  oko.  Karl  Kohlm ann  by ł  znany   ze  swoj ego

szóstego zm y słu j uż w Barras

[47]

.

– Boże drogi, j ak m ogłam  by ć taka głupia – szepnęła Betsy  w drzwiach urzędu. – Taki ze m nie

ptasi  m óżdżek,  j akby   to  powiedziała  Fanny.  Jak  m atka  m oże  zapom nieć  nazwiska  własnej   córki?
Nie,  nie  m a  na  to  usprawiedliwienia,  m ój   drogi,  żadnego  wy j aśnienia.  Inni  też  by li
w Theresienstadt i nie zapom nieli, j akie nazwiska noszą ich dzieci. Wszy stkie listy  wy sy łałam  do
Alice Zucker do Pretorii. To by ł j ej  ostatni adres, j aki m iałam . Po prostu nie wiedziałam , że j ej
m ąż nazy wa się Zuckerm an. Leon Zuckerm an.

– Znałaś go w ogóle?

–  Widziałam   go  ty lko  j eden  raz.  W  sy nagodze.  Z  babińca.  My ślę,  że  wtedy   nie  wiedziałam

j eszcze,  że  będzie  m oim   zięciem .  Wy j echał  sam ,  Alice  poj echała  za  nim   i  tam   się  pobrali.
Wtedy   j eszcze  nie  rozum ieliśm y,  że  to  by ł  dla  niej   ratunek.  Niezam ężne  kobiety   j uż  nie
otrzy m y wały  wiz. Potem  często odwiedzałam  m atkę Leona. Jeszcze ty dzień przed j ej  deportacj ą
by łam  u niej . Jej  m ąż j uż nie ży ł. Miała czwórkę dzieci, ale m ówiła ty lko o Leonie i by ła pewna,
że znowu go zobaczy. Kiedy  j ą sły szałam , serce m i się kraj ało.

Ruszy li  do  dom u  i  widzieli,  że  stokrotki  na  trawnikach,  j eszcze  dzień  wcześniej   drobniutkie  j ak

w  m arcu,  teraz  wy ciągały   się  w  stronę  nieba  i  uśm iechały   do  chm ur.  Kosy,  o  który ch  ludzie
m ówili,  że  noszą  czarne  wdowie  sukienki  i  śpiewaj ą  o  dawny m   cierpieniu,  wy glądały   na  sy te
i  zadowolone,  j akby   wierzy ły   w  wielkie  szczęście.  Betsy   i  Fritz  trzy m ali  się  blisko  siebie,  j ak
zakochani odkry waj ący  chwilę, w której  wy pełnia się wieczność. Ty lko w ich oczach widać by ło,
że paczka z Afry ki wy m aga dwóch m ęskich rąk i m nóstwa siły.

background image

– Alice w m oich wspom nieniach – powiedział Fritz – nigdy  nie urosła, chociaż gdy  j ą po raz

pierwszy  spotkałem  w alei Rothschildów, m iała j uż szesnaście lat. By ła przepiękna. Jeszcze dzisiaj
j ą widzę. Trzy m ała w ręku konewkę, m iała na sobie zieloną sukienkę, która idealnie pasowała do
j ej  oczu. Miałem  okropnie grzeszne m y śli i bardzo się tego wsty dziłem .

– By ła ty powy m  późny m  dzieckiem  – wspom inała Betsy. – Rozpuszczony m  przez wszy stkich

i  j uż  w  wieku  trzech  lat  pewny m   swoj ej   urody.  Prawdziwa  m ała  besty j ka.  Ale  zawsze  chętnie
dawała inny m  coś od siebie. Nie m ogła znieść, gdy  któraś z j ej  sióstr albo Claudette by ły  sm utne.
Skąd m iała adres Anny  i j ak się dowiedziała, że ży j ę?

– Od dobrego Boga.

– Naprawdę tak m oże by ć.

– Jeśli dzisiaj  nie udowodnił nam , że osobiście nas zna, to kiedy  m a to zrobić?

Droga  by ła  uciążliwa,  paczka  z  Kapsztadu  ciężka  j ak  z  kam ienia,  a  niespokoj na  noc,  napięcie

w  Urzędzie  Celny m   i  j eszcze  odczuwana  radość  odbierały   siły.  Gdy   ty lko  naty kali  się  na  j akąś
ławkę, która nadawała się do siedzenia, robili przerwę. W górnej  części Zeil Fritz odkry ł zwęgloną
deskę,  którą  j akiś  przy j azny   człowiek  położy ł  na  duży m ,  wy sokim   kam ieniu  przy wleczony m
z ruin.

– Zadziwia m nie, że w ogóle j estem  w stanie usiąść na tak wy m y ślnej  ławce – ucieszy ła się

Betsy. – Większość kobiet w m oim  wieku nie m oże się ani schy lić, ani podciągnąć w górę, no i m a
spuchnięte stopy.

– Ja się tobie w ogóle nie dziwię – odparł Fritz.

– Każdego dnia zdum iewa m nie, że j eszcze ży j ę. A gdy  m am  trudny  dzień, potrząsam  głową

i py tam  dobrego Boga: „Czy  tak m usiało by ć?”.

– Musiało. Zapy taj  Fanny, zapy taj  j ej  oj ca. Anna ciągle od nowa opowiada m i, ile znaczy  dla

niej  i dla Hansa to, że do nich wróciłaś.

Rozglądali się za tram waj em , ale przej echał ty lko raz. Za to taksówki j eździły  szy bko, głośno na

nich trąbiąc. Chociaż Fritz wiedział, że to na nic, próbował j akąś zatrzy m ać. Pokazy wał na Betsy
i  starał  się  sam   wy glądać  j ak  człowiek  idący   ostatkiem   sił.  Żaden  sam ochód  j ednak  nie
przy stanął.  Te  taksówki  j eździły   ty lko  dla  Am ery kanów,  którzy   płacili  kierowcom   głównie
benzy ną, papierosam i, kawą i ny lonowy m i pończocham i.

–  A  m y,  biedni  Niem cy,  którzy   zawsze  robiliśm y   ty lko  to,  co  nam   kazano,  niszczy m y   buty

i dostaj em y  pęcherzy  – wy rzekał Fritz. – Gdy by  ty lko Führer o ty m  wiedział.

– Nie pozwól, żeby  dzieci to usły szały. Są za m ałe na tego ty pu żarty. Wy paplaj ą każdą bzdurę.

Na ulicy  czy  w sklepie.

– Nie Fanny. Z nią m ożna rozm awiać j ak z człowiekiem . Ma poczucie hum oru i zm y sł ironii.

I szare kom órki. Na pewno nie po m nie.

 
–  Nie  m iałam   na  m y śli  Fanny.  Z  nią  zawsze  m ożna  pogadać.  Już  w  wieku  dziesięciu  lat  by ła
dorosła. Inaczej  by  tego wszy stkiego nie przetrwała. Anna m ówi, że przez cały  ten czas nie zadała
ani  j ednego  py tania  i  od  razu  wiedziała,  o  co  chodzi.  Przy pom niałam   sobie,  że  chciałeś  m i
o czy m ś powiedzieć. Może teraz? Tak dobrze nam  się tu siedzi. Jesteśm y  bezpieczni j ak na łonie

background image

Abraham a. I nie będziem y  bardziej  sam  na sam  w ty m  naszy m  gołębniku.

– Mim o to uważam , że powinniśm y  raczej  j ak naj szy bciej  wrócić do dom u i otworzy ć paczkę.

Na pewno Alice dołączy ła list i m ogę sobie wy obrazić, co się dziej e w twoim  sercu. Jedy ne, co
dotąd  o  niej   wiem y,  to  że  um ie  robić  węzły   j ak  m ary narz  i  nadal  j est  żoną  tego  sam ego
m ężczy zny. Leona Zuckerm ana. Przez j edno „n”. To, co stary  Fritz m a ci do powiedzenia, m usi
poczekać. Przy naj m niej  do j utra, j eśli liczy ć dokładnie. Nie przeciągaj m y  struny, Betsy. Dobrze
wiesz, że za dużo szczęścia przy nosi nieszczęście.

– Kto to powiedział?

–  Mój   nauczy ciel  w  czwartej   klasie.  Doktor  Braubach,  zwany   Brzuchaczem ,  u  którego

zauważy łem  ukry tą skłonność do anty sem ity zm u. Miałem  naj lepsze oceny  w klasie i zapy tałem
go, dlaczego z zachowania postawił m i ty lko „poprawne”.

Gdy   przy szli  do  dom u,  otworzy li  cud-paczkę  z  Afry ki  Południowej .  Alice  wy słała  im

puszkowaną  m arm oladę  z  pom arańczy,  kawę  i  herbatę  w  kilogram owy ch  paczkach  oraz  puszki
sardy nek  zawinięte  w  złoty   papier.  Do  tego  ser  w  porcelanowy m   naczy niu,  oliwę  w  blaszanej
kance,  świeże  cy try ny,  które  przy   rozpakowaniu  pachniały   tak  m ocno,  j akby   nadal  wisiały   na
drzewie pod afry kańskim  słońcem , suszone banany  w paskach i trzy  paczuszki suszonej  wołowiny
z napisem  „Biltong”.

– Wy gląda tak – powiedział zadziwiony  Fritz – j akby  dzieci Izraela zabrały  j ą w wędrówkę ku

ziem i obiecanej . Może z tego powodu narzekali na brak egipskich garnków pełny ch m ięsa.

Każda  sztuka  by ła  troskliwie  i  z  m iłością  w  coś  owinięta.  Kawa  w  zielony   ręcznik  kuchenny

z  obrazkiem   lwa,  a  trzy   puszki  ananasa  w  tęczowe  chustki  na  głowę.  Paczuszki  z  budy niem
znaj dowały   się  w  j asnoniebieskich  kopertach,  a  pierniki  w  gruby ch  słoj ach  obwiązany ch
bransoletkam i  z  drobny ch  szklany ch  perełek.  Do  każdej   z  ogrom ny ch  paczek  kakao  doczepiona
by ła niewielka lalka zrobiona na drutach, z długim i czarny m i kolczy kam i w uszach, a do ty toniu
została dołączona bibułka.

–  Jeśli  dostanę  ty lko  j edną  bransoletkę,  j uż  nigdy   nie  będę  niegrzeczna  –  obiecała  Sophie.  –

Nigdy, nigdy, do końca ży cia. Będę codziennie przy nosić węgiel z piwnicy  i rąbać drewno.

– I nigdy  j uż nie będziesz bić brata – podsunął j ej  oj ciec.

Fanny  szarpnęła za kolczy k j ednej  z laleczek w pasiastej  spódniczce na szelkach.

–  A  j eśli  j a  dostanę  j edną  bransoletkę,  nauczę  się  na  pam ięć  wszy stkich  czasowników

nieregularny ch, j akie ty lko są w j ęzy ku francuskim  – obiecała, j akby  też by ła dzieckiem .

–  A  j a  by m   chciał  tę  żółtą  pachnącą  piłkę  –  powiedział  cicho  Erwin.  Przy trzy m ał  cy try nę

przed nosem  i przy brał naj bardziej  proszącą m inę w ży ciu. – Nie będę nią rzucał, ty lko wąchał.
I m iał.

–  Nie  by ła  w  stanie  nawet  posprzątać  swoj ego  pokoj u.  –  Betsy   pociągnęła  nosem   –  ani

przy szy ć  guzika.  Jej   zeszy ty   wołały   o  pom stę  do  nieba,  a  j eśli  się  nad  czy m ś  zastanawiała,  to
naj wy żej  nad fry zurą albo nad ty m , czy  będzie m ogła pój ść do szkoły  w białej  sukience. A teraz
zawij a  czekoladę  w  pończochy,  robi  na  drutach  laleczki  i  doskonale  sobie  wy obraża,  czego  nam
brakuj e. Patrzcie, czerwony  pieprz i proszek m usztardowy.

 

background image

– I cy nam on – ucieszy ła się Anna. Podniosła wy soko czerwoną puszkę z żółty m  napisem .

–  Nie.  Jeśli  dobrze  rozum iem ,  tutaj   j est  proszek  do  pieczenia.  Zupełnie  zapom niałam ,  że

w ogóle coś takiego istniej e.

Do paczki z biltongiem  przy twierdzono olbrzy m ią niezaklej oną kopertę. Betsy  wy j ęła kolorowe

zdj ęcie.  Potem   patrzy ła  j uż  ty lko  na  swoj ą  córkę.  Alice  ciągle  nosiła  białe  sukienki.  Z  szerokim
paskiem  i rozkloszowany m  dołem , który  sięgał j ej  do kostek, w m odny m  obecnie sty lu New Look
Diora  z  Pary ża.  Wy glądała  na  dum ną  i  zadowoloną.  We  włosach  sięgaj ący ch  ram ion  m iała
szeroką  czerwoną  opaskę.  Na  ram ieniu  zaś  trzy m ała  czarno-białego  szczeniaka  spaniela
z wy ciągnięty m  j ęzy kiem . Między  nią a Leonem  stało czworo dzieci – trzech chłopców i około
dwuletnia, bardzo ładna ciem nowłosa dziewczy nka, która uśm iechaj ąc się, pokazy wała wszy stkie
zęby   i  wy glądała  j ak  Alice,  gdy   by ła  w  j ej   wieku.  Leon  m iał  na  sobie  spodnie  khaki,  koszulę
z  podkasany m i  rękawam i,  a  na  głowie  m y ckę,  j aką  pobożni  Ży dzi  noszą  zarówno  w  dom u,  j ak
i  w  m iej scach  publiczny ch.  Wy glądał  niesam owicie  m łodo  i  czuć  by ło  j ego  radosną  chęć
działania. Sprawiał wrażenie brata własny ch dzieci. Także trzej  chłopcy  m ieli na głowach m y cki.
Wszy scy   by li  ubrani  tak  sam o  –  w  krótkie  szare  spodnie,  białe  koszule  z  długim   rękawem
i krawaty  w niebiesko-białe paski.

–  W  Afry ce  Południowej   chy ba  noszą  m undurki  szkolne  –  uznała  Betsy.  –  Opowiadała  m i

o ty m  pewna kobieta w dom u starców. Jej  sy n wy j echał do Johannesburga.

Średni  sy n,  który   j ako  j edy ny   w  rodzinie  m iał  poważną  m inę,  trzy m ał  za  rękę  m ałą

dziewczy nkę.  Widoczna  więź  m iędzy   bratem   a  siostrą  sprawiła,  że  Betsy   przy pom niał  się  Otto,
który   na  zdj ęciach  rodzinny ch  tak  sam o  trzy m ał  za  rękę  Victorię.  Od  tej   chwili  pam ięć  nie
oszczędziła j ej  żadnego obrazu. Kalendarz z proroczy m  przy słowiem  „Kto siej e wiatr, ten zbiera
burzę”  pokazy wał  datę  19  sierpnia  1914  roku.  Otto  siedział  przy   śniadaniu,  j ego  tornister  by ł
spakowany. Wy pił dwie filiżanki kawy, ale nie tknął ani rogalika karlsbadzkiego, ani bułki z m akiem ,
które  Josepha  j uż  o  siódm ej   rano  przy niosła  z  piekarni  na  Berger  Strasse.  „Zj em ,  gdy   wrócę,
Josepho. Wtedy  upieczesz m i ciasto śliwkowe, którego nie da się zapom nieć, a które pan cały ch
Prus zj ada całe zupełnie sam ” – zapowiedział. „Co cios, to Francuz” – cieszy ła się Victoria. Dziś
nie m a śpiewów przy  śniadaniu, Vicky.

Miała  sześć  lat  i  wy padł  j ej   pierwszy   ząb.  Jej   brat  nie  m iał  j eszcze  osiem nastu,  a  m arzy ł

o  Żelazny m   Krzy żu.  Z  Dworca  Wschodniego  poj echał  bezpośrednio  na  woj nę.  Trzy   m iesiące
później  zginął na froncie zachodnim .

– Alice m im o czwórki dzieci – Betsy  przełknęła łzy  – j est nadal tak sam o szczupła i piękna j ak

zawsze.  Prawie  –  poprawiła  się.  Naciąganie  prawdy   w  tej   chwili  łaski  Bożej   wy dało  j ej   się
niewdzięcznością.

– Jest j eszcze piękniej sza – sprzeciwiła się Anna. – Nadal wy gląda j ak Królewna Śnieżka. Boże

drogi, ależ j a j ą podziwiałam .

List  leżał  na  dnie  paczki,  m ocno  przy klej ony   do  białego  porcelanowego  naczy nka  z  serem

stilton.  Na  j asnożółtej   kopercie  ręka  j ednego  z  dzieci  wy pisała  duży m i  literam i:  My  Darling

Granny!

[48]

.  Każda  litera  by ła  w  inny m   kolorze,  a  na  wy krzy kniku  powiewała  bry ty j ska  flaga.

Łzy   paliły   Betsy.  Wszy stkie  j ej   dzieci  m alowały   wielkie  litery   –  Otto,  Clara,  Erwin,  Victoria,
Alice, także Claudette. Ty lko Fanny  i Salo tego nie robili. Gdy  nauczy li się pisać, ży dowskie dzieci

background image

j uż nie kolorowały  literek.

 
Na  siedm iu  kartkach  drobno  zapisany ch  na  m aszy nie  Alice  starała  się  streścić  dziesięć  lat
swoj ego ży cia. Pierwsza strona zawierała szczegółowe wy j aśnienie, dlaczego ty le czasu zabrało
j ej  znalezienie m atki.

 

To  znowu  wina  Anglików  –  donosiła.  W  ciągu  dwóch  ostatnich  lat  wszy stkie  listy,
które wy sy łałam  do Palesty ny, tam  nie dochodziły, chociaż Erwin, Clara i Claudette
od  czterech  lat  m ieszkaj ą  pod  ty m   sam y m   adresem   w  Tel  Awiwie.  W  ostatnim
liście inform owali, że napisali do Was naty chm iast, j ak ty lko się dowiedzieli, że Ty,
kochana  Mam o,  przeży łaś.  Ty le  że  nie  m ieli  wtedy   Twoj ego  adresu,  nie  wiedzieli
też, że Anna wy szła za Hansa i nosi teraz nazwisko Dietz. Na szczęście Erwin by ł na
ty le m ądry, by  napisać do frankfurckiej  Gm iny  Ży dowskiej . Leon i j a w ogóle nie
wpadliśm y  na ten pom y sł, nie sądziliśm y, że j eszcze j akaś istniej e.

Naj wy raźniej   poczta  przetrzy m uj e  listy   rodzeństwa  Sternbergów  w  j akim ś

angielskim   biurze  cenzury   i  j akiś  oficer  położy ł  na  nich  rękę.  To  zem sta  za  hotel
King David, który  przed dwom a laty  został otoczony  i o m ały  włos nie wy sadzono
go w powietrze. Anglicy  obwiniaj ą o to wszy stkich Ży dów na świecie. Zresztą by li
ostrzeżeni,  że  będzie  taki  atak,  ale  dokąd  by śm y   zaszli,  gdy by   Bry tania  reagowała
na ży dowskie ostrzeżenia?

Widzisz,  w  Afry ce  Południowej   nie  kocha  się  Anglików.  Mim o  to  nasi  chłopcy

chodzą  do  angielskiej   szkoły.  Te  placówki  są  naj lepsze  w  kraj u,  nawet  j eśli  dzieci
uczą się w nich, że ty lko Anglicy  są odważni, a Burowie, Hindusi i Murzy ni – głupi,
zuchwali, tchórzliwi i leniwi. Nie brzm i Ci to znaj om o? Leon wsty dzi się, ilekroć coś
takiego sły szy. Nie chcę się j ednak uskarżać. Trudno j est tu znaleźć dobrą szkołę, na
którą  m ogliby śm y   sobie  pozwolić.  W  tej   kapsztadzkiej   naszy m   sy nom   wolno
przy nosić  swoj e  koszerne  j edzenie  i  nie  zm usza  się  ich  do  udziału  we  wspólny ch
posiłkach.  Nie  m uszą  też  chodzić  na  poranną  m odlitwę.  Troj e  dzieci  w  wieku
szkolny m   to  ogrom ny   koszt.  Sam e  ty lko  m undurki,  wy posażenie  na  zaj ęcia
sportowe  i  pry watni  nauczy ciele  kosztuj ą  m aj ątek.  David  gra  w  hokej a,  Aby
według  swoj ego  nauczy ciela  m uzy ki  będzie  drugim   Chopinem   i  chodzi  na  lekcj e
gry   na  pianinie  (gdy   sobie  pom y ślę,  j aki  skutek  odniosło  to  w  m oim   przy padku,
włosy   m i  siwiej ą),  a  dla  wszy stkich  trzech  zaangażowaliśm y   nauczy ciela  religii
z  Łodzi.  Trzy   razy   w  ty godniu  przy chodzi  on  do  nas  do  dom u  i  uczy   ich  poza
czy taniem   po  hebraj sku  wszy stkich  ty ch  rzeczy,  który ch  uczy ł  się  Leon  w  swoim
dom u  rodzinny m .  Nasza  m ała  Rachel,  ubóstwiana,  niestety,  przez  braci  i  j eszcze
bardziej  rozpieszczona niż j a w naj piękniej szy m  okresie swoj ego ży cia, kosztuj e nas
na razie głównie trochę nerwów. Jestem  bardzo szczęśliwa, bo m a wspaniałą niańkę
(czarną),  która  j est  dość  tania  i  um ożliwia  m i  przedpołudniową  pracę  u  j ednego
ży dowskiego  okulisty   oraz  spotkania,  co  drugą  środę,  z  m oim i  dwom a
przy j aciółkam i (obie pochodzą z Wiednia). Wtedy  przez trzy  godziny  czuj ę się tak,
j akby m  nie m iała ani obowiązków, ani trosk.

background image

Mój  szef to prawdziwy  skarb. Pochodzi z Augsburga i j est j edny m  z ty ch ludzi,

którzy  nie udaj ą, że zapom nieli swej  oj czy stej  m owy, co tu j est dość częste wśród
em igrantów.  Korzy stam   z  tego  i  m ówię  z  nim   po  niem iecku.  Leon  i  j a
próbowaliśm y   sprawić,  by   nasze  dzieci  by ły   dwuj ęzy czne,  ale  się  nie  udało.  Ta
banda  rozum ie  ty lko  rozkazy   wy dawane  po  angielsku.  Doktor  Hausm ann  wprost
uwielbia Aby ’ego. Jego żona i sy n, którego ostatni raz widział, gdy  ten by ł w wieku
Aby ’ego,  nie  opuścili  Niem iec.  Przez  Czerwony   Krzy ż  doktor  dowiedział  się,  że
zginęli w Auschwitz. Teraz wszy stkie ży dowskie święta i szabasowe wieczory  spędza
z  nam i.  Tak  więc  ogólnie  rzecz  biorąc,  m ożem y   by ć  zadowoleni  z  naszego  ży cia,
przede  wszy stkim   gdy   pom y ślim y   sobie,  co  się  przy trafiło  inny m ,  którzy   m usieli
zostawić  wszy stko  w  Niem czech  i  wieść  nędzny   ży wot  em igrantów.  Wielu
starszy ch  ludzi  nawet  po  ty lu  latach  nie  m ówi  dobrze  po  angielsku.  Nasze  początki
też  by ły   trudne.  Leon  pracował,  gdzie  się  dało,  by le  ty lko  wy j ść  na  prostą
i  wy karm ić  rosnącą  rodzinę.  By ł  górnikiem   w  kopalni  złota,  pracował  na  trzech
farm ach,  w  tartaku  i  dwóch  warsztatach  sam ochodowy ch.  Przez  dwa  lata  uczy ł
m atem aty ki  w  pry watnej   szkole  (nie  biorą  tu  za  bardzo  pod  uwagę  papierów;
naj ważniej sze,  by   um ieć  robić  to,  czego  się  wy m aga).  Dzisiaj   j est  m enedżerem
w  naj elegantszy m   hotelu  w  Kapsztadzie.  Jego  szef  się  cieszy,  gdy ż  Leon  pracuj e
w  niedziele.  Wy bacza  m u  po  pierwsze  to,  że  j est  Ży dem ,  a  po  drugie  to,  że
potrzebuj e wolny ch sobót.

Ja  pracowałam   j ako  niańka  w  angielskich  rodzinach.  Większość  z  nich

wy chowy wała  dzieci  po  spartańsku.  Kiedy   sobie  przy pom nę  te  zasady,  aż  m nie
skręca.  W  tam ty ch  czasach  Leon  i  j a  by liśm y   ciągle  osobno.  W  pierwszej   ciąży
opiekowałam  się dwuletnią dziewczy nką, której  m atka nie spędzała w dom u więcej
niż  cztery   dni  z  rzędu.  Podróżowała  z  dzieckiem   i  ze  m ną  po  cały m   kraj u,  a  dla
m nie  te  przej azdy   by ły   okropne  i  wy m iotowałam   pod  co  drugim   m ij any m
drzewem . W ty m  czasie Leon pracował na kolei w Pretorii, a j a w każdej  wolnej
chwili  ry czałam .  Teraz  to  nam   się  naprawdę  powodzi  w  porównaniu  z  tam ty m i
czasam i.

Leon  dobrze  zarabia.  Mieszkam y   w  dom u  z  siedm iom a  pokoj am i  i  dwiem a

łazienkam i (co tutaj , inaczej  niż w Europie, nie j est niczy m  niezwy kły m ) i m am y
sam ochód,  odpowiednio  duży,  by   pom ieścić  nas  wszy stkich.  Ogród  j est  ogrom ny,
a personel nie kosztuj e nas wiele. Możem y  pozwolić sobie nawet na kucharkę, ale j a
wolę  gotować  sam a.  Trudno  by łoby   m i  wpuścić  tu  j akąś  kobietę,  na  pewno
m iałaby  m nie  za wariatkę  ze względu  na reguły   koszerności. Cały m i  dniam i  by m
się  zam artwiała,  że  zm iesza  śm ietanę  z  m ięsem   albo  rosół  ugotuj e  w  garnku  na
m leko.

Nasze  dzieci  naprawdę  się  udały.  Przy naj m niej   j ak  dotąd  nie  m ogę  narzekać.

David  m a  dziewięć  lat  i  um ie  j uż  pły nnie  czy tać  po  hebraj sku.  Aby   m a  siedem
i  pół,  j est  rodzinny m   filozofem   i  czy ta  wszy stko,  co  ty lko  wpadnie  m u  w  ręce.
Opowiada  swoj ej   siostrze  niezwy kłe,  pełne  fantazj i  historie.  Sześcioletni  Rafael,
zwany   Ralfim ,  spodobałby   się  Erwinowi.  Całe  dnie  potrafi  spędzić  z  kolorowy m i

background image

pisakam i  nad  kartką  papieru.  Rachel,  dwa  i  pół  roku,  będzie  kiedy ś  ży dowską
księżniczką,  a  j ej   m ąż  obsy pie  j ą  diam entam i.  Bo  Afry ka  Południowa  to  kraj
diam entów.  Chłopcy   często  nas  py taj ą,  dlaczego  nie  m aj ą  dziadków,  podczas  gdy
inne  dzieci  m aj ą  po  dwoj e  z  każdej   strony.  Brakuj e  im   także  ciotek,  wuj ów
i  kuzy nów  w  ich  wieku.  Nie  m ieliśm y   odwagi  opowiadać  im   o  Tobie,  zanim   nie
nawiązaliśm y   kontaktu,  a  na  opowieść  o  obozach  koncentracy j ny ch  wszy scy   są
j eszcze za m ali.

Nadal j estem  z Leonem  tak szczęśliwa j ak w czasach, kiedy  nasza m iłość dopiero

rozkwitała,  kiedy   potaj em nie  spoty kaliśm y   się  i  całowaliśm y   na  ławce  w  parku
Grüneburg i m arzy liśm y  o dalekich krainach (co się nam  spełniło, chociaż inaczej ,
niż wtedy  m y śleliśm y ). Kobiecie, która j ak j a wy chowała się w liberalnej  rodzinie
i do sy nagogi chodziła ty lko po to, by  robić m aślane oczy  do m łody ch m ężczy zn,
nie j est łatwo by ć żoną ortodoksy j nego Ży da. Koszerne gospodarstwo dom owe m i
nie przeszkadza,  j uż bardziej   zakazy  szabasowe  i świąteczne,  a naj m niej   godzę  się
z  poglądem ,  że  dzieci  są  błogosławieństwem   dla  m ałżonków.  Nieco  m niej
błogosławieństwa  zupełnie  by   m i  wy starczy ło.  Ostatnią  ciążę  zniosłam   z  trudem .
Niech Bóg da, by  by ła naprawdę ostatnia!

Za pół roku Leon m oże wziąć cztery  m iesiące urlopu i j eśli nie będziem y  znowu

przy  nadziei,  chcem y  ruszy ć  ze wszy stkim i  dziećm i do  Frankfurtu. Tak,  właśnie  to
napisałam !  Leon  m ówi,  że  skoro  Bóg  zostawił  j ego  dzieciom   przy naj m niej   j edną
babcię,  nie  powinniśm y   patrzeć  ani  na  koszty,  ani  na  uciążliwości  podróży,  ani
nawet na głód panuj ący  w Niem czech. Dzięki swoj ej  pracy  m oże kupić korzy stne
cenowo  bilety   na  statek.  Ja,  która  nigdy   nie  nauczy łam   się  m odlić,  m odlę  się  co
wieczór,  żeby   się  nie  okazało,  że  j estem   w  ciąży.  To  taj em nica  m iędzy   Bogiem
a  m ną.  Mam   j uż  trzy dzieści  trzy   lata  i  nie  ważę  się  nawet  m y śleć,  j ak  będzie
wy glądać m oj e ży cie, j eśli Wszechm ocny  znów postanowi m nie pobłogosławić.

A  skoro  o  taj em nicach.  Nie  m ogę  nie  zdekonspirować  Erwina.  Otóż  m ój   brat

zam ierza  w  czerwcu  przy j echać  do  Frankfurtu  i  niespodziewanie  stanąć  przed
waszy m i drzwiam i. Ja j ednak nie m ogę tego wziąć na swoj e sum ienie, bo uważam ,
że  tego  rodzaj u  niespodzianki  (wy bacz,  Mam o)  są  szaleństwem   wobec  osoby
siedem dziesięciosześcioletniej .  Próbowałam   wy bić  m u  ten  głupi  pom y sł  z  głowy,
ale  on  zawsze  by ł  uparty   i  w  tej   Palesty nie  chy ba  się  to  zaostrzy ło.  Napisał  dość
taj em niczo,  że  potem   Claudette  nie  będzie  m ogła  podróżować  i  Clara  m usiałaby
z nią zostać. Dla m nie wy gląda to na ciążę, ale m oże j estem  przewrażliwiona pod
ty m   względem .  Ponieważ  nie  napisał  nic  o  m ężu  Claudette,  m ożliwe,  że  poszła
w  ślady   m atki.  Ty le  że  dzisiaj   nieślubnego  dziecka  nie  uważa  się  za  tak  wielkie
nieszczęście  j ak  w  roku  1918,  choć  zapewne  kobietom   nadal  wcale  nie  j est  łatwo.
Erwin pracuj e w am ery kańskiej  firm ie (nie pisze, w j akiej  konkretnie) i wy daj e się,
że całkiem  dobrze zarabia.

Kochana Mam o, by ć m oże uznasz, że to z m oj ej  strony  sam olubne, że nie piszę

nic o oj cu, Vicky  i m ały m  Salu, ale nie m ogę wy razić w liście tego, co czuj ę, gdy
o  nich  m y ślę.  Brakuj e  m i  także  słów,  by   Ci  powiedzieć,  j ak  bardzo  ciągnie  m nie

background image

z  Twoj ego  powodu  do  kraj u,  który   na  wieczne  czasy   zabrał  nam   naszy ch
naj ukochańszy ch i nasz dom . Mogę ty lko powiedzieć, że ciągle m y ślę o Tobie. Nim
się  zobaczy m y,  Twoj a  córka  Alice  z  Leonem ,  Davidem ,  Aby m ,  Ralfim   i  Rachel
wy sy łaj ą Ci uściski.

PS. Gdy  do m nie napiszesz, na litość boską, nie wspom inaj  o ty m , że wy słałam

Ci  biltong.  To  nie  j est  koszerne  m ięso  i  Leon  zm y j e  m i  głowę,  gdy   się  dowie.
Chciałam  j ednak, żeby ście dostali przy naj m niej  trochę m ięsa.

 
Gdy   Betsy   doczy tała  list  do  końca,  także  w  cały m   Frankfurcie  zabrakło  słów.  Złoży ła  kartki
i starannie um ieściła j e w j asnożółtej  kopercie, która pachniała lekko cy try nam i z krainy  czarów,
gdzie  ser  trzy m a  się  w  porcelanowy ch  naczy niach,  a  bransoletki  bły szczą  nocam i  m alutkim i
perełkam i  niczy m   żarówki.  Zam knęła  oczy   i  zobaczy ła  m ałego  chłopca  w  białej   koszuli,
w  krawacie  w  niebiesko-białe  paski  i  czarnej   m y cce  na  głowie.  Siedział  przy   stole,  na  który m
stało  pudełko  z  akwarelam i  i  blaszany   kubek  z  pędzlam i  wy pełniony   wodą.  Chłopiec  m alował
kolorowe wielkie litery  – dla swoj ej  babci, której  nie zna, m ieszkaj ącej  w kraj u, o który m  nic nie
wiedział.

 
– Znowu płaczecie – zauważy ła Sophie. – Nawet wuj ek Fritz. Mogę iść się pobawić?

–  David,  Aby,  Rachel  –  m am rotała  Betsy.  –  Próbuj ę  zapam iętać  im iona  swoich  nowy ch

wnucząt. Leon i Alice Zuckerm anowie. Przez j edno N. Nie Zucker.

–  Zapom niałaś  o  Ralfim   –  powiedziała  Fanny.  –  To  naj m łodszy   z  chłopców.  Ten,  który   tak

chętnie m aluj e.

– Jak okazać Bogu, że j estem  szczęśliwa, bo pozwolił m i przeży ć?

– W naj zwy klej szy  sposób i od razu, m oj a kochana, poprzez m odlitwę.

–  Co  zrobim y,  gdy   Alice  i  Leon  przy j adą  z  czwórką  dzieci?  Albo  Erwin,  Clara  i  by ć  m oże

ciężarna  Claudette?  Bóg  pewnie  wtedy   powie,  że  problem y   z  zakwaterowaniem   nie  należą  do
niego.

Tuż przed północą Fritz, nadal w ubraniu, zapukał do drzwi Betsy  i to wcale nie tak cicho, j ak by

to wy nikało z późnej  godziny.

– Przepraszam  – powiedział. – Naprawdę próbowałem  się zachować j ak dorosły  człowiek, ale

nigdy  nie um iałem  zatrzy m ać niespodzianki dla siebie. Od trzech dni ganiam  z buzią zam kniętą na
kłódkę,  ale  j uż  nie  daj ę  rady.  Do  tego  m iałem   świetną  sposobność,  żeby   porozm awiać  z  tobą
w drodze z Urzędu Celnego.

–  Na  litość  boską,  siadaj   i  nie  gap  się  na  tę  ścianę.  Dałam   radę  z  czwórką  nowy ch  wnucząt

i cy try nam i z drzewa, to dzisiaj  dam  radę ze wszy stkim .

–  Odzy skaliśm y   alej ę  Rothschildów  –  wy palił  Fritz.  –  A  m ieszkanie  na  pierwszy m   piętrze

znowu  będzie  wolne.  –  Jego  twarz  by ła  czerwona,  ale  tak  bły szczący ch  oczu  Betsy   j eszcze
u niego nie widziała.

 
– To niem ożliwe. Wiem  o ty m . To, co zabrane, j est zabrane, co przepadło – przepadło. Gdy  ktoś

background image

chce coś odzy skać, m usi udowodnić, że to do niego należy. Zawsze tak by ło w ty m  kraj u. Tak m i
podpowiada  rozum .  A  m y   nie  zabraliśm y   do  Theresienstadt  dowodu,  że  dom   przy   alei
Rothschildów 9 należał do Johanna Isidora Sternberga.

– Nie, Betsy, ty lko że m ordercy  i złodziej e nie są j uż chronieni przez niem ieckie państwo. Gdy

znaj dą  się  spadkobiercy,  ży dowskie  m aj ątki  są  im   zwracane,  a  gdy   ich  nie  m a,  przechodzą  na
insty tucj ę,  która  będzie  należała  do  Ży dów.  Jeśli  chodzi  o  nasz  przy padek,  to  chy try   pan  Pius
Ehrlich nie zadał sobie nawet trudu, by  wpisać swoj ą własność do ksiąg wieczy sty ch. Jem u i j ego
sy nowi,  który   j eszcze  trzy   dni  tem u  by ł  właścicielem   dom u,  wy starczało,  że  cała  rodzina
Sternbergów  została  deportowana  i  wy dana  na  śm ierć.  To,  że  ktoś  z  nas  przeży j e,  w  ogóle  nie
przy szło  im   do  głowy.  –  Fritz  oczekiwał,  że  będzie  m usiał  Betsy   raz  j eszcze  wy tłum aczy ć
zawiłości prawne. Obj ął j ą ram ieniem  j ak dziecko, które potrzebuj e pocieszenia. – Brunatny  Theo
m usi oczy ścić pole – wy szeptał. – To ty lko kwestia ty godni. Dy rektor sądu kraj owego, doktor Fritz
Feuereisen, kończy  właśnie to z nim  załatwiać. Thea sklasy fikowano j ako obciążonego w stopniu
znaczny m  i j ego kwaterunek m a pierwszeństwo w biurze m eldunkowy m .

– Nie daj esz m i chwili spokoj u – powiedziała Betsy. – Naj pierw Alice i pobożny  zięć, który  nie

m oże wiedzieć, że m oj a córka wy sy ła m i m ięso. Jak to się nazy wa?

– Biltong.

– Potem  czwórka wnucząt, o który ch wczoraj  j eszcze nic nie wiedziałam . A teraz dom . Nasz

dom .  Część  Johanna  Isidora,  część  m nie.  Nasze  ognisko  dom owe.  To,  co  pozostało  nam
z przeszłości. Nie, nie będzie wzruszeń. Ty lko zapłaczę się na śm ierć i trzeba będzie m nie wy nieść.
Nie  wiem   ty lko  dokąd.  Zawołaj   Hansa  i  Annę.  Jeśli  ktoś  na  to  zasłuży ł,  to  właśnie  ona.
I przy prowadź Fanny. Ona j uż od dziecka wie, co to cud.

background image

 

P R Z Y P I S Y

[1]

  Eufem isty czna  nazwa  akcj i  m asowego  m ordowania  Ży dów,  stosowana  w  propagandzie

nazistowskiej  (wszy stkie przy pisy  pochodzą od tłum aczki).

[2]

 By ł to pierwszy  otwarty  i powszechny  fizy czny  atak na Ży dów w nazistowskich Niem czech.

Do historii to wy darzenie przeszło pod nazwą nocy  kry ształowej .

[3]

  SA  (Sturm abteilung)  –  pierwsze  boj ówki  Niem ieckiej   Partii  Narodowosocj alisty cznej .

W latach trzy dziesty ch po serii walk wewnątrzparty j ny ch zaczęły  tracić siłę i wpły wy  na rzecz
SS. Podczas II woj ny  światowej  oddziały  SA rekrutowały  m ężczy zn, którzy  z różny ch względów
nie trafili do woj ska, kieruj ąc ich m iędzy  inny m i do działań związany ch z deportacj am i Ży dów.

[4]

 Certy fikat ary j ski – dokum ent potwierdzaj ący  ary j skość przodków okaziciela.

[5]

 Gauleiter – party j ny  przy wódca okręgu.

[6]

  Pism o  Sütterlina  –  uproszczone  pism o  kaligraficzne  stworzone  na  początku  XX  wieku

w Niem czech do nauki pisania. Zabronione w 1941 r. ze względu na swoj ą nieczy telność, m im o
to  uży wane  j eszcze  kilka  lat  po  II  woj nie  światowej ,  do  czasu  upowszechnienia  się  pism a
m aszy nowego.

[7]

 Pieśń o dzwonie – kanoniczny  dla niem ieckiej  literatury  wiersz Friedricha Schillera.

[8]

 Only for army dogs (ang.) – ty lko dla psów woj skowy ch.

[9]

  Good  old  Ike  (ang.)  –  stary,  dobry   Ike.  Ike  to  powszechnie  uży wany   przez  podległy ch  m u

żołnierzy  pseudonim  generała Dwighta Eisenhowera, naczelnego dowódcy  woj sk am ery kańskich
w Europie w czasie II woj ny  światowej .

[10]

 Is this Germany or Australia? (ang.) – to Niem cy  czy  Australia?

[11]

 God bless America (ang.) – niech Bóg błogosławi Am ery kę.

[12]

 Property of the US Army (ang.) – własność Arm ii Stanów Zj ednoczony ch.

[13]

  Nebich  (j id.)  –  zwrot,  który   znaczy   „szkoda”,  a  także  „nieborak”,  „niedoj da”.  Można  nim

wy razić zarówno współczucie, j ak i pogardę. Uży wany  j ako wtręt wskazuj ący  na zaskoczenie lub
niechęć.

[14]

 Attention! (ang.) – Uwaga!

[15]

 Chewing gum (ang.) – gum a do żucia.

[16]

 Fuck (ang.) – pieprzy ć.

[17]

  Władze  okupacy j ne  podzieliły   ludność  niem iecką  na  kategorie  w  zależności  od  stosunku  do

hitlerowskiego  reżim u.  Nauczy ciele  j ako  urzędnicy   nazistowskiego  państwa  zostali  włączeni  do
kategorii „polity cznie obciążony ch” i obj ęci zakazem  nauczania.

background image

[18]

 Baśń o słodkiej zupie – j edna z baśni braci Grim m .

[19]

 Elizabeth Bergner (1897–1986) – austriacka aktorka, z pochodzenia Ży dówka z Drohoby cza.

Odnosiła  wielkie  sukcesy   na  berlińskich  scenach,  a  potem   w  film ie.  W  1934  roku  została
nom inowana  do  Oscara.  Po  doj ściu  Hitlera  do  władzy   m usiała  wy j echać  z  Niem iec,  dokąd
wróciła w 1954 roku po krótkiej  karierze w Holly wood oraz na scenach nowoj orskich.

[20]

  Gerhart  Hauptm ann  (1862–1946)  –  j eden  z  naj wy bitniej szy ch  dram aturgów  niem ieckich,

przedstawiciel nurtu naturalizm u. W 1912 roku otrzy m ał literacką Nagrodę Nobla.

[21]

 You fucking German fool (ang.) – ty  pieprzony  głupi Niem cu.

[22]

 Bravo, jumping jack! (ang.) – tu: Brawo, niezły  z ciebie gim nasty k.

[23]

  For  the  Kraut.  For  the  ugly  German  Kraut  (ang.)  –  dla  kapuścianej   głowy.  Dla  brzy dkiej

niem ieckiej  kapuścianej  głowy. (Kraut to niem ieckie słowo oznaczaj ące kapustę, które od I woj ny
światowej  by ło uży wane w j ęzy ku angielskim  j ako pej oraty wne określenie Niem ca).

[24]

 Ary zacj a – proces wy pierania Ży dów z ży cia społecznego nazistowskich Niem iec. W j ego

ram ach pozbawiano ich własności, posad, przej m owano ży dowskie firm y  oraz nieruchom ości.

[25]

  Dzień  Pokuty   i  Modlitwy   –  doroczne  ewangelickie  święto,  w  który m   wierni  dokonuj ą

podsum owania swoich grzechów oraz zastanawiaj ą się nad własną wiarą.

[26]

 Hans Fallada (1893–1947) – j eden z naj wy bitniej szy ch pisarzy  niem ieckich XX wieku.

[27]

  Florian  Gey er  –  j eden  z  dowódców  woj skowy ch  z  okresu  woj en  chłopskich  (XVI  wiek),

ty tułowy  bohater tragedii Gerharta Hauptm anna.

[28]

  Hans  Morgenthau  (1904–1980)  –  prawnik  i  teorety k  stosunków  m iędzy narodowy ch,

pochodzenia  niem iecko-ży dowskiego.  W  okresie  nazistowskim   wy em igrował  do  Stanów
Zj ednoczony ch.

[29]

  Wilhelm   Busch  (1832–1908)  –  niem iecki  saty ry k,  autor  hum ory sty czny ch  obrazków

uznawany  za pierwszego autora kom iksów.

[30]

 Rosz Haszana – ży dowski Nowy  Rok obchodzony  we wrześniu. Rozpoczy na siedm iodniowy

okres pokuty, który  kończy  się Jom  Kippur – Świętem  Poj ednania.

[31]

 Meszuge (j id.) – osoba szalona, ekscentry czna, niespełna rozum u.

[32]

  Pesach  –  święto  ży dowskie  upam iętniaj ące  wy j ście  z  niewoli  egipskiej ,  obchodzone

w okolicach chrześcij ańskiej  Wielkanocy.

[33]

 Souvenirs from fucking Germany (ang.) – prezenty  z pieprzony ch Niem iec.

[34]

  PX  (Post  Exchange)  –  specj alny   sklep  arm ii  am ery kańskiej   w  zagraniczny ch  bazach

woj skowy ch.

[35]

  Heinrich  von  Kleist  (1777–1811)  –  niem iecki  pisarz,  poeta,  uznawany   za  j ednego

z naj wy bitniej szy ch dram aturgów okresu rom anty zm u.

[36]

 Frankfurt nad Odrą j est, rzecz j asna, m iastem  niem ieckim  leżący m  na granicy. Ty lko j ego

background image

wschodnia część należy  do Polski i nosi nazwę Słubice.

[37]

  Gottfried  Keller,  Frühlingsglaube.  Cy towany   fragm ent  podano  w  przekładzie  Katarzy ny

Sosnowskiej .

[38]

 Bloody bastard (ang.) – przeklęty  łaj dak.

[39]

 Fucking German (ang.) – pieprzony  Niem iec.

[40]

 Friderich Schiller, Wilhelm Tell, przeł. Jerzy  Gawroński.

[41]

 Filem on i Baucis – w m itologii greckiej  uosobienie m iłości m ałżeńskiej , para biedny ch, lecz

szlachetny ch ludzi, którzy  ugościli Zeusa i Herm esa.

[42]

 Do ut des (łac.) – daj ę, aby ś dawał; łacińska form uła określaj ąca zasadę wzaj em ności.

[43]

 Rdz 12,19 (za Biblią Tysiąclecia).

[44]

 Erich Kästner (1899–1974) – niem iecki pisarz, kry ty k teatralny  i saty ry k.

[45]

 W dzień Świętego Marcina (11 listopada) niem ieckie dzieci dostawały  prezenty.

[46]

 Przeł. Maria Kurecka.

[47]

  Barras  –  m iej scowość  w  Prowansj i.  Pan  Kohlm ann  czy ni  tu  zapewne  aluzj ę  do  swoj ego

zatrudnienia w czasie niem ieckiej  okupacj i Francj i.

[48]

 My Darling Granny! (ang.) – Kochana Babciu!


Document Outline