background image

Antologia

Gwiazdy Galaktyki

1981

MAURYCY JÓKAI - Niewidzialna rana

Doktor X, jeden z najsłynniejszych chirurgów w naszej stolicy, nim 

jeszcze zdążył się ubrać, zmuszony był pewnego wczesnego ranka przyjąć 

niecierpliwego pacjenta. Oczekujący w przedpokoju mężczyzna oznajmił 

przez służącego, że wszelka zwłoka jest dla jego życia niebezpieczna i że 

potrzebuje natychmiastowej pomocy.

Lekarz zarzucił na ramiona bonżurkę i poprosił przybysza do gabinetu.

Nieznajomy, sądząc z ubioru i sposobu bycia, należał do najlepszych sfer. 

Na jego bladej twarzy odzwierciedlało się cierpienie duchowe i fizyczne, 

prawą rękę trzymał przewiązaną na jedwabnym temblaku i choć twarz 

jego wyrażała opanowanie, nie potrafił od czasu do czasu stłumić cichego 

jęku.

- Czy mam przyjemność z doktorem X? - zapytał słabym, głuchym 

głosem, podchodząc do lekarza.

- Tak, to ja.

- Proszę mi wybaczyć, że dopiero teraz mam sposobność poznać pana 

osobiście. Nie mieszkam w Budapeszcie, przyjechałem ze wsi, wiedziony 

sławą pana nazwiska. Nie mogę powiedzieć, iż sprawia mi radość 

spotkanie z panem, gdyż ze względu na swoją osobę nie widzę w tym nic 

przyjemnego.

Lekarz dostrzegł, że jego pacjent ledwo trzyma się na nogach i poprosił 

background image

go, aby usiadł.

- Jestem zmęczony, od tygodnia nie spałem. Na prawej dłoni utworzyła mi 

się rana, nie wiem, co to jest, może karbunkuł albo rak. Na początku mnie 

rwało, później zaczęła nieustannie piec bez chwili wytchnienia czy 

złagodzenia, coraz mocniej, coraz bardziej nieznośnie. Wypróbowałem 

wszelkie środki domowe, a nawet znachorskie - nic nie pomogło; zaczęło 

jeszcze bardziej piec i pulsować, przyprawiając mnie o okrutne męczarnie. 

Wreszcie nie wytrzymałem tego dłużej, wsiadłem do powozu i 

przyjechałem] do waszmość pana, aby to wypalił lub zoperował, bo jeśli 

jeszcze przez godzinę będę musiał znosić te męki, gotów jestem rzucić na 

siebie przekleństwo.

Lekarz pocieszył go, że nie ma potrzeby uciekać się zaraz do skalpela, 

może ból da się uśmierzyć przy pomocy lekarstw.

- Nie, nie, łaskawy panie, żadne kompresy, żadne środki uśmierzające, 

zaradzić temu może tylko nóż chirurgiczny; przyjechałem wprost do pana, 

aby zoperował pan to bolesne miejsce.

Lekarz poprosił pacjenta, aby mu pozwolił obejrzeć dłoń; chory zaciskając 

zęby, aby nie krzyczeć z bólu, wyciągnął do niego obandażowane ramię, a 

lekarz bardzo ostrożnie zaczął zdejmować bandaże.

- Chciałbym pana prosić, panie profesorze, aby to, co pan zobaczy, nie 

wprawiło pana w zdumienie. Moja dolegliwość jest tak nadzwyczajnej 

natury, że dozna pan wstrząsu, ale proszę się niczemu nie dziwić.

Doktor X zapewnił przybysza, że ma silne nerwy, do wszystkiego jest 

przyzwyczajony i niczemu nie zwykł się dziwić.

Niemniej jednak nie potrafił ukryć zdumienia i zalękniony aż wypuścił 

dłoń pacjenta, gdy zdjąwszy bandaże nie dostrzegł żadnej rany: była cała i 

background image

zdrowa, podobnie jak druga ręka przybysza.

Okrzyk bólu chorego, który pochwycił drugą ręką prawicę, świadczył 

jednak o tym, że nieznajomy nie stroi sobie bynajmniej żartów i naprawdę 

cierpi.

- Gdzie pana boli?

- Tutaj, tutaj - zawołał i wskazał miejsce na zewnętrznej części dłoni, skąd 

rozchodziły się dwie żyły, a kiedy lekarz delikatnie dotknął tego miejsca 

palcami, przybysz aż wstrząsnął się z bólu.

- Tutaj pana boli?

- Straszliwie.

- Co pan czuje, kiedy dotykam tego miejsca palcami?

Nieznajomy nie potrafił na to odpowiedzieć, tylko łzy płynęły mu z oczu, 

tak okrutne znosił męczarnie.

- To dziwne. Nic tu nie widzę.

- Ja też nic nie widzę. Mimo to odczuwam tak straszny ból, że miałbym 

ochotę bić głową o ścianę.

Lekarz wziął szkło powiększające, obejrzał przez nie dłoń i pokręcił 

niedowierzająco głową.

- Skóra jest cała i zdrowa. Pulsują pod nią normalnie żyły, ani śladu 

zapalenia czy obrzęku, który by wskazywał na nowotwór. Proszę spojrzeć, 

skóra jest taka sama jak gdzie indziej.

- Wydaje mi się jednak, że dostrzegam tu zaczerwienienie.

- Gdzie?

Nieznajomy wyjął pióro z futerału i zakreślił na dłoni koło wielkości pół 

krajcara. - Tutaj - powiedział.

Doktor przypatrzył się temu miejscu i powziął podejrzenie, że jego pacjent 

background image

jest chorym z urojenia.

- Niech pan się zatrzyma na parę dni w mieście, myślę, że w tym czasie 

będę mógł panu pomóc.

- Nie mogę czekać. Proszę nie przypuszczać, panie doktorze, że oszalałem 

albo jestem niespełna rozumu. Pan mnie musi z tego wyleczyć. Miejsce, 

które zakreśliłem, sprawia .mi tak piekielne cierpienia, że po to 

przyjechałem, aby pan je zoperował.

- Ale ja nic nie mogę uczynić - powiedział lekarz.

- Dlaczego?

- Dlatego, że ma pan zdrową rękę, nie widzę w tym miejscu niczego, 

podobnie jak na swojej własnej dłoni.

- Panu rzeczywiście wydaje się, że jestem szalony albo stroję sobie żarty - 

powiedział chory i sięgnął do pugilaresu: wyjął z niego banknot tysiąca 

pengo i położył go na stole ze słowami: - Aby pana przekonać, że nie 

upieram się jak dziecko i przysługa, którą mi pan odda, jest dla mnie 

niezmiernie ważna i potrzebna. Proszę pana, doktorze, o operację.

- A ja powiadam panu, że gdyby nawet zaofiarował mi pan wszystkie 

skarby świata, nie przekonałby mnie pan do tego, aby uznać pana zdrową 

dłoń za chorą i dotknąć jej skalpelem.

- Dlaczego nie?

- Ponieważ nasunęłoby to wątpliwości co do mojej wiedzy lekarskiej i 

pokładanej w niej wiary; cały świat powiedziałby o panu “szaleniec”, a 

mnie oskarżono by o brak sumienia i wykorzystywanie sytuacji na swą 

korzyść: na tyle okazałem się nikczemny, że nie zauważyłem, iż tu nic nie 

ma.

- Dobrze, w takim razie proszę mi chociaż okazać pewną uprzejmość. 

background image

Potrafię dokonać tej operacji sam na sobie. Proszę mi tylko obiecać, że 

kiedy to zrobię, zatroszczy się pan o moją dalszą kurację.

Lekarz ze zdumieniem przyglądał się dziwnemu pacjentowi, który tak 

poważnie traktował swoje urojenia: już zdjął marynarkę i zawijał rękaw 

koszuli, po czym chwycił skalpel.

Nim upłynęła chwila, nóż zagłębił się głęboko w skórze.

- Niech pan się opamięta! - zawołał doktor przestraszony, że niesprawność 

pacjenta może doprowadzić do nieszczęścia. - Jeśli rzeczywiście uważa 

pan operację za niezbędną, niech tak się stanie.

Po tych słowach wziął skalpel i ująwszy bolącą dłoń chorego poprosił, aby 

odwrócił wzrok. Niektórzy ludzie bardzo są wrażliwi na widok własnej 

krwi.

- To niepotrzebne. Raczej będę panu wskazywał, jak daleko wyciąć ma 

pan skórę.

I rzeczywiście, nieznajomy z zimną krwią przyglądał się do końca 

operacji; mówił, dokąd ma sięgnąć cięcie, jego otwarta dłoń nawet nie 

drgnęła w dłoni lekarza i kiedy okrągły odcinek skóry został wycięty, 

przybysz odetchnął z ulgą, jakby mu spadło ciężkie brzemię z ramion, a 

operacja przyniosła wyraźną ulgę.

- Nie piecze już pana? - zapytał lekarz.

- Wszystko przeszło - odparł nieznajomy i uśmiechnął się nawet. - Ból 

absolutnie ustał. Jakbym narodził się na nowo. To lekkie ścierpnięcie 

spowodowane krwawieniem, w porównaniu z poprzednim bólem 

przypomina odświeżający wietrzyk po piekielnym upale. Widok krwi 

sprawia mi wprost przyjemność. Niech pan pozwoli jej spłynąć. Dobrze mi 

to robi.

background image

Nieznajomy z prawdziwą przyjemnością przypatrywał się krwi płynącej z 

rany; doktor musiał go nakłonić, aby pozwolił ją zatamować i nałożyć 

opatrunek.

Gdy dłoń została już obandażowana, wyraz twarzy nieznajomego całkiem 

się zmienił. Cierpienie, które się na niej uprzednio malowało, zastąpił 

spokój i z pogodnym uśmiechem patrzył na lekarza; wróciła mu chęć do 

życia, co można było poznać po zniknięciu poprzedniego grymasu bólu; 

czoło mu się wygładziło, wróciły rumieńce na policzki, a on sam przeszedł 

jakby głęboką metamorfozę.

Kiedy doktor zawiązał mu ramię na temblaku, uścisnął gorąco zdrową 

ręką prawicę lekarza i powiedział ciepłym, serdecznym tonem:

- Proszę przyjąć moje najszczersze wyrazy wdzięczności. Sprawił mi pan 

niezmiernie dużo dobrego. Ten drobny rewanż z mojej strony nawet nie da 

się porównać z tym, czego ja od pana doświadczyłem. Całe życie będę 

czuć wdzięczność do pana.

Doktor był jednak przeciwnego zdania i nie chciał przyjąć od 

nieznajomego tak dużej sumy; pacjent upierał się jednak przy swoim, a 

widząc, że lekarz bliski jest już gniewu, zaproponował, aby przeznaczył 

pieniądze na jakiś szpital, po czym szybko się pożegnał.

Przez parę następnych dni doktor X odwiedzał go w pokoju hotelowym, 

gdzie nieznajomy pozostawał, dopóki rana się zagoiła, co przebiegało bez 

najmniejszych zakłóceń i lekarz przy tej sposobności mógł się przekonać, 

że jego pacjent jest człowiekiem wielce wykształconym i niezwykle 

mądrym, posiadającym wszechstronną kulturę i słuszne poglądy, a jego 

majątek pozwalał mu należeć do elity społeczeństwa, tym bardziej, że przy 

tym piastował jednocześnie wysokie stanowisko urzędowe.

background image

Usunięcie niewidzialnej rany nie zostawiło na nim najmniejszych śladów 

przeżyć duchowych czy fizycznych.

Po całkowitym wyzdrowieniu wrócił spokojny do swojej wiejskiej 

rezydencji.

Upłynęły trzy tygodnie, gdy znów pewnego ranka, o niezwykle wczesnej 

porze służący zameldował przybycie dziwnego nieznajomego, który tym 

razem nawet pokojowcowi dał złotą monetę.

Pacjent, którego lekarz pospieszył przyjąć, znów stawił się w gabinecie z 

ręką przewiązaną na temblaku, a rysy jego twarzy pod wpływem 

cierpienia zmieniły się prawie nie do poznania.

Nie czekając nawet na zaproszenie opadł na fotel i nie potrafiąc dłużej nad 

sobą panować, zaczął jęczeć, bez słowa wyciągając do lekarza rękę.

- Co się stało? - zapytał .ten ostatni zdumiony.

- Nie dość głęboko wyciął pan skórę poprzednim razem - wykrztusił 

przybysz bezdźwięcznym głosem. - Ból znów powrócił, piecze mnie 

jeszcze bardziej okrutnie niż dawniej. Wprost tracę przytomność z bólu. 

Całe ramię mi od tego zdrętwiało. Nie chciałem po raz drugi zakłócać 

panu spokoju, znosiłem te męki cierpliwie, wierząc, że tajemnicze 

zapalenie z wolna dojdzie do serca lub sięgnie głowy i położy kres 

mojemu nędznemu życiu. Tak się jednak nie stało. Cały ból skupia się na 

tym jednym miejscu, które poprzednio panu wskazałem, a ja przechodzę 

niewypowiedziane męki. Proszę spojrzeć na moją twarz, a pojmie pan, co 

przeżywam.

Twarz istotnie miał woskową, a na czole zbierały się zimne krople potu.

Lekarz odwinął zabandażowane ramię. Cięcie po operacji pięknie się 

zagoiło, nadal nie widać było żadnej rany, wyrosła nowa skóra, wszystkie 

background image

arterie pracowały należycie, puls chorego bił spokojnie, nie miał gorączki, 

mimo to drżał na całym ciele.

- To wprost niewiarygodne! - powiedział zdumiony lekarz. - Pana 

przypadek przekracza wszelkie moje doświadczenia.

- Tak, to rzeczywiście straszne, panie doktorze. Niech pan nie szuka ani 

nie dopatruje się przyczyn, ale uwolni mnie od męki! Proszę wziąć 

narzędzia i głębiej oraz szerzej wyciąć skórę w tym miejscu. Jest to dla 

mnie jedyny ratunek.

Lekarz poczuł się w obowiązku spełnić życzenie swego chorego. Po raz 

drugi przeprowadził operację, teraz już bardziej zagłębiając skalpel i po 

raz drugi był świadkiem cudownej przemiany i ulgi, jakie odmalowały się 

na twarzy nieznajomego, a następnie niemal zachwytu, z jakim 

obserwował on upływ krwi. Później, gdy na ranę miał już założony 

opatrunek, dosłownie w ciągu paru chwil zniknęła z jego twarzy 

śmiertelna bladość i wróciły żywe rumieńce. Tym razem jednak nie 

przywołał radosnego uśmiechu, zasmucony dziękował lekarzowi:

- Dziękuję, panie doktorze, znów mnie pan wyratował z opresji, przestało 

mnie boleć. W ciągu kilku dni rana powinna się zagoić. Proszę się jednak 

nie dziwić, jeśli po upływie miesiąca ponownie się do pana zgłoszę.

- Niech pan nawet o tym nie myśli!

- Wiem już z całą pewnością, że nim upłynie miesiąc, cierpienia moje 

znowu się odnowią - powiedział nieznajomy ze zwarzoną miną. - Jeśli jest 

mi ono przeznaczone... - dodał tajemniczo i pożegnał się.

Doktor tym razem podzielił się wiadomościami o niezwykłym wypadku z 

kilkoma kolegami, którzy wyrazili różne zdania, ale ani jeden nie potrafił 

postawić przekonującej diagnozy.

background image

Po upływie miesiąca lekarz z niepokojem wyglądał wizyty dziwnego 

pacjenta. Miesiąc jednak szczęśliwie minął i tajemniczy nieznajomy nie 

wracał.

Później upłynęło jeszcze parę tygodni. I wtedy doktor otrzymał list 

wysłany z miejsca zamieszkania chorego.

Rozerwał kopertę, spojrzał na podpis pod gęsto zapisanymi stronicami i 

ucieszył się, że jego pacjent pisał ten list własnoręcznie, co oznaczało 

radosną wiadomość, że cierpienia jego minęły bezpowrotnie, bowiem w 

przeciwnym razie uniemożliwiłyby mu napisanie listu.

Lekarz przeczytał treść listu:

“Szanowny Panie Doktorze!

Nie chciałbym odejść z tego świata zabierając do grobu, a może w życie 

wieczne, tajemnicę mojej choroby, nie ujawniając jej przyczyn przed 

panem i światem lekarskim.

Opiszę panu okoliczności powstania moich straszliwych cierpień. Od 

tygodnia po raz trzeci do mnie powróciły i nie chcę z nimi dalej walczyć. 

Jestem zdolny pisać ten list jedynie w ten sposób, że jako uśmierzający 

kompres przykładam do bolącego miejsca palącą się hubę i przez ten czas 

dopóki huba nie spłonie, nie czuję większego bólu, niż to się dzieje w 

takich razach.

Przed pół rokiem byłem jeszcze szczęśliwym człowiekiem. Przy moich 

dochodach żyłem beztrosko, zaprzyjaźniony z całym światem potrafiłem 

się z wszystkiego cieszyć tak jak człowiek trzydziestopięcioletni, który 

czerpie radość z życia. Przed rokiem ożeniłem się. Był to związek z 

miłości. Wybranką mojego serca została piękna, wykształcona istota o 

dobrym sercu, która do tamtej pory była damą do towarzystwa 

background image

mieszkającej w sąsiedztwie hrabiny. Niemajętna dziewczyna nie tylko z 

wdzięczności, że dzięki mnie stała się zamożna, ale z prawdziwej, 

dziecięcej jeszcze miłości przywiązała się do mnie. Pół roku upłynęło w 

takiej atmosferze, że każdy następny dzień wydawał mi się szczęśliwszy 

od poprzedniego. Jeśli czasami musiałem opuszczać posiadłość, aby udać 

się do stolicy, moja żona była tak niespokojna, że niekiedy pół mili 

wychodziła ma naprzeciw i czekała na mnie, a gdy się spóźniałem, całą 

noc nie kładła się na spoczynek; gdy niekiedy z wielkimi oporami dała się 

namówić do odwiedzin u swej dawnej chlebodawczyni, którą nadal bardzo 

kochała, jeszcze tego samego dnia wracała do domu; żadna siła nie 

potrafiła jej zmusić do pozostania poza domem dłużej niż pół dnia; jej 

przygnębienie z powodu mojej nieobecności psuło innym dobry humor. Jej 

słabość do mnie posunęła się tak daleko, że rezygnowała z tańca, aby nie 

dotknął jej inny mężczyzna niż ja. Wybuchała płaczem, gdy jakiś dandy 

obdarzył ją komplementem. Krótko mówiąc pojąłem za żonę niewinne 

dziecko, które nie miało innych myśli niż moje i które spowiadało mi się, 

jak z grzechu, jeśli nie o mnie śniła w nocy.

Nie wiem, jaki demon szepnął mi do ucha, że wszystko to złudzenia. 

Człowiek potrafi być na tyle głupcem, że będąc szczęśliwym szuka udręki.

Moja żona trzymała przybory do szycia w niewielkim stoliku, do którego 

szufladę na ogół zwykle zamykała. Parokrotnie to zauważyłem. Nigdy nie 

zapominała wyjąć z zamka kluczyka i nigdy nie zostawiała szuflady 

otwartej.

Zaczęło mnie to dręczyć. Co w tym stoliku mogło się znajdować, że 

należało to przede mną ukrywać? Oszalałem na tym punkcie. Przestałem 

wierzyć jej niewinnemu wyrazowi twarzy, czystemu spojrzeniu, objęciom 

background image

i pocałunkom. A jeśli wszystko było omamem?

Pewnego razu znów przyjechała po nią hrabina, prosząc ją i zaklinając, by 

spędziła u niej dzień. Nasze dobra leżą w odległości paru godzin jazdy 

konno i obiecałem żonie, że po nią przyjadę.

Ledwo powóz wytoczył się sprzed pałacu, zebrałem wszystkie klucze, 

jakie znalazłem i kolejno próbowałem otworzyć nimi zamek szufladki. W 

końcu się to udało.

I wtedy przeraziłem się swojego czynu jak ktoś, kto po raz pierwszy 

dopuszcza się kradzieży. Stałem się złodziejem, włamywaczem, który 

przyszedł zrabować tajemnice słabej istoty.

Drżącymi rękoma wyjmowałem ostrożnie przedmioty zapamiętując ich 

położenie, aby nie poznała po nieporządku, że zakradła się tam obca ręka; 

wstrzymałem oddech niemal do utraty tchu ... I naraz pod koronkami 

natrafiłem na pakiet listów. Jak piorun przeszyła mnie jakby iskra od 

głowy do serca; były to bowiem listy, których treść można poznać na 

pierwszy rzut oka! Listy miłosne ...

Pakiet listów przewiązany był różową wstążką o srebrnych brzegach.

Gdy sięgnąłem, aby ją rozwiązać, przyszło mi na myśl, czy godzi się to 

robić? czy człowiek honoru może tak postępować? kraść tajemnice żony; 

tajemnice które z pewnością wiązały się z jej wiekiem panieńskim. Czy 

był odpowiedzialna za myśli, jakie ją prześladowały, gdy nie należała 

jeszcze do mnie? Czy mogę być zazdrosny o czasy gdy mnie jeszcze nie 

znała? Bez wątpienia nosiła się wcześniej z różnymi marzeniami: czy to 

jej wina? Kto w ogóle miałby prawo przypisywać jej winę? Ja właśnie 

poczułem się na siłach to uczynić. Prześladowała mnie natrętna myśl, że 

może te listy pochodzą z okresu, gdy miałem prawo do jej myśli, gdy 

background image

byłem zazdrosny nawet o to, co jej się śniło, kiedy należała już do mnie. 

Rozwiązałem już wstążkę. Nikt mnie nie widział. Nawet zwierciadło 

wisiało nieco dalej, abym się nie zaczerwienił na swój widok. Otwierałem 

listy jeden po drugim i czytałem bez końca. Była to dla mnie straszna 

godzina. Co zawierały te listy? Świadczyły o najbardziej ohydnej zdradzie, 

jakiej dopuszczono się wobec mężczyzny. Pisał je mój najbliższy 

przyjaciel, ale jakim tonem! jak upoważniony do namiętności, miłości; 

mówił o dotrzymaniu tajemnicy, o głupim mężu, dawał jej rady, co ma 

czynić kobieta, aby utrzymać męża w złudzeniach; a wszystkie te listy, co 

do jednego, datowane były w okresie, gdy byłem już żonaty i tak 

szczęśliwy. Nie będę panu opisywał, co wtedy czułem. Jakbym wypił 

śmiertelną dawkę trucizny. A ja do ostatniej kropli wysączyłem tę truciznę. 

Przeczytałem każdy list z osobna. A później ułożyłem je, jak poprzednio i 

przewiązałem wstążką, zasłoniłem koronkami i zamknąłem szufladę. 

Wiedziałem, że jeśli do południa nie pojadę po moją żonę, wieczorem 

wróci sama. I tak się stało. W pośpiechu opuściła powóz, podbiegła do 

mnie, gdy czekałem na tarasie, objęła mnie, ucałowała i była ogromnie 

szczęśliwa, że znów jest ze mną. A ja nie dałem nic po sobie poznać. 

Rozmawialiśmy, zjedliśmy kolację i udaliśmy się do swoich sypialni na 

spoczynek. Nie zmrużyłem oka, liczyłem każdą godzinę. Kiedy zegara 

wybił kwadrans na pierwszą, wstałem i udałem się do jej sypialni. Jej 

piękna głowa spoczywająca na białych poduszkach przypominała anioła 

malowanego wśród obłoków. Jakie to szkaradne kłamstwo natury dawać 

tak niewinne rysy występkowi! Byłem zdecydowany, uparty jak szaleniec 

w swoim nieodwołalnym postanowieniu. Trucizna przeżarła już do cna 

moją duszę. Cicho położyłem moją prawą rękę na jej białej szyi i 

background image

zacisnąłem ją nagle. Na chwilę otworzyła ciemnoniebieskie oczy, 

popatrzyła na mnie zdumiona, po czym zamknęła je znowu i umarła. 

Umarła nie broniąc się nawet jednym słowem, jakby cicho usnęła. Nawet 

gdy ją dusiłem, nie broniła się. Jedynie kropla krwi wypłynęła jej z ust i 

spadła na moją dłoń - pan doskonale wie, w które miejsce - ale 

zauważyłem to dopiero rankiem, kiedy już zaschła. Pochowałem ją bez 

rozgłosu, mieszkam przecież na odludziu i nikt nie sprawuje nade mną 

nadzoru. Nie miała krewnych ani opiekunów, którzy mogliby mi zadawać 

pytania, i umyślnie spóźniłem się z wysłaniem zawiadomień o pogrzebie, 

aby znajomi nie mogli się w porę o tym dowiedzieć i zdążyć na czas.

Gdy opuściłem grobowiec, nie czułem najmniejszych wyrzutów sumienia. 

Postąpiłem z nią okrutnie, ale na to zasłużyła. Nawet jej nie 

znienawidziłem: potrafiłem zapomnieć. Nie myślałem więcej o tym. Nigdy 

nie popełniono morderstwa z mniejszym brakiem, skrupułów, jak to miało 

miejsce w moim wypadku.

Kiedy znalazłem się już u siebie w pałacu, zajechał powóz tak często 

wspominanej tu hrabiny z sąsiedztwa. W myśl wydanych przeze mnie 

poleceń, ona również spóźniła się na pogrzeb, nic tedy dziwnego, że była 

wstrząśnięta, kiedy ją zobaczyłem. Przerażenie, współczucie, ból, czy ja 

wiem zresztą co? krzyżowały się w jej słowach, tak że nawet nie 

rozumiałem, co mi mówi na pocieszenie. Milczałem. Nie było, mi 

potrzebne niczyje współczucie. Nie przepełniał mnie przecież smutek. 

Wreszcie hrabina ujęła mnie poufnie za ramię i szeptem powiedziała, że 

pragnie zawierzyć mojej dyskrecji pewną tajemnicę, uważając, że postąpię 

po rycersku i nie nadużyję jej zaufania. Wyznała, że dała kiedyś mojej 

żonie pakiet listów do przechowania, których - ze względu na treść, - nie 

background image

mogła trzymać w domu; i teraz prosiła mnie o ich zwrot. Poczułem zimny 

dreszcz, który przebiegł mnie od stóp do głów. Z pozornym chłodem 

zapytałem ją, co zawierają owe listy. Drgnęła na te słowa i odparła żywo: 

Pana małżonka była bardziej wielkoduszna, nie pytała mnie o ich treść, a 

nawet przyrzekła, że do nich nie zajrzy. Jestem pewna, że nigdy ich nie 

czytała, bo miała szlachetną duszę i wstydziłaby się złamać własne słowo 

nawet w tajemnicy przed innymi. Dobrze, powiedziałem, ale po czym 

mogę rozpoznać ów pakiet? Jest przewiązany różową wstążką o srebrnych 

brzegach. Poszukam go w takim razie, odrzekłem, wziąłem pęk kluczy 

mojej żony i zacząłem szukać listów, choć dobrze wiedziałem, gdzie się 

znajdują. Po wielu udawanych trudach wreszcie je odnalazłem. Czy to te?, 

zapytałem podając je hrabinie. Tak, to te listy!, zawitała. Widzi pan, nadal 

są przewiązane w sposób, jak ja to zrobiłam. Pana dzielna żona nigdy do 

nich nie zaglądała. Nie śmiałem podnieść na nią oczu, lękałem się, że 

wyczyta z nich prawdę, że owszem, to ja do nich zaglądałem i wszystkie je 

czytałem. Zaraz się z nią pożegnałem, usprawiedliwszy się, że chciałbym 

zostać sam. Hrabina siadła do powozu i odjechała. Przyznałem jej rację. 

Biedaczka miała brutalnego męża słynącego z hulaszczego i rozpustnego 

trybu życia. Gdybym ja był taki, zasługiwałbym na to, aby moja żona 

postępowała podobnie. Och, ale moja żona była niewinnym aniołem, 

kochała mnie nawet wtedy, gdy targnąłem się na jej życie.

Nie pamiętam, czym się zajmowałem w tych pierwszych godzinach po 

wyjeździe hrabiny, wiem tylko, że kiedy się ocknąłem z tego straszliwego 

stanu, znajdowałem się przy grobowcu, przed trumną mojej żony. 

Szaleństwo nie doprowadziło mnie jeszcze do tego, abym pragnął ją 

obudzić z wiecznego snu, ale byłem tak bliski utraty zmysłów, że zacząłem 

background image

do niej mówić. Wierzyłem, że mnie usłyszy. Tak jak naprawdę kochałaś 

mnie za życia, kochaj mnie nadal po śmierci. Uczyń mi łaskę i zemścij się 

za mojego życia. Nie odkładaj mi kary na później, gdy znajdę się w 

zaświatach, ale tu jeszcze na ziemi pozwól mi cierpieć, wydaj na katusze i 

zabij. Nie czekaj z zemstą na moją śmierć! Jak szalony mówiłem do 

milczących zwłok, aż naraz ogarnął mnie sen, omdlenie pozbawione 

tęsknot. Pamiętam sen, jaki wtedy miałem. Widziałem w nim, że cicho 

otwiera się wieko trumny i powstaje z niej w milczeniu moja martwa żona. 

Leżałem odrętwiały przed katafalkiem, złożywszy ręce i głowę na skraju 

trumny. Miała blade wargi, na których zawisła kropla krwi. Wolno 

pochyliła się nade mną, otworzyła oczy, tak jak wtedy, i pocałowała moją 

dłoń zostawiając na niej znowu kroplę krwi; po czym znów zamknęła 

oczy, złożyła głowę na zimnej poduszce, a wieko trumny nad nią się 

zamknęło. Wkrótce zbudził mnie z odrętwienia ostry jak ukąszenie 

skorpiona ból; szybko wyszedłem na zewnątrz, był wczesny ranek, nikt 

mnie nie widział. Na dłoni nie znalazłem kropli krwi ani żadnego po niej 

śladu, niemniej zaczęła mnie ona piec, jakby ktoś upuścił na nią kroplę 

żrącej trucizny. Ból potęgował się z godziny na godzinę, nie ustając ani na 

chwilę. Niekiedy zasypiałem, w pełni świadomy cierpień. Nikomu się nie 

poskarżyłem: i tak nikt by nie dał wiary moim słowom. Pan jedynie był 

świadkiem, ile przeszedłem i panu zawdzięczam to, że ból na jakiś czas 

ustał po przeprowadzeniu obu operacji usuwających ślad po kropli krwi. 

Ale gdy rana się goi, ból się odnawia: już po raz trzeci mnie zaatakował i 

brak mi sił dłużej z nim walczyć. Za godzinę nie będę żył. Pociesza mnie 

tylko myśl, że jeśli zemsta się wypełniła na ziemi, może mi teraz 

przebaczy tam, na drugim świecie. Dziękuję panu za wszystko, co pan dla 

background image

mnie uczynił. Niech Bóg pana za to błogosławi.”

Po kilku dniach można było przeczytać w gazetach wiadomość, że pan X, 

jeden z najzamożniejszych obywateli naszego kraju, odebrał sobie życie 

strzałem z pistoletu. Niektórzy powiadali, że uczynił to w depresji po 

stracie żony, inni, lepiej poinformowani, jako przyczynę wymieniali jakąś 

nieuleczalną ranę, ale najmądrzejsi mówili, że cierpiał na monomanię: 

wymyślił niewidzialną ranę, której niczym nie dawało się uleczyć.

Przełożyła Hanna Kuźniarska

FRIGYES KARINTHY - Nowela o śmierci magnetycznej

Na początku lutego 19... roku wezwano mnie telegraficznie do Melbourne. 

Jako kierownik Instytutu Bakteriologicznego w Filadelfii miałem na 

miejscu zapoznać się z faktami i przedstawić sprawozdanie o nowej i 

strasznej epidemii, która pojawiła się w tamtym mieście, a o której 

dochodziły mnie niepewne i nie pochodzące z bezpośrednich źródeł 

wiadomości. Opis tej nowej choroby lub raczej nowego rodzaju śmierci - 

bo nie zdarzył się ani jeden wypadek wyzdrowienia - przedstawiał się 

zgoła nieprawdopodobnie.

Wyraźnie pamiętam, że podczas podróży częstokroć myślałem o 

Edmundzie Dale'u, moim dawnym koledze szkolnym, o którym ostatnio 

dotarła do mnie wiadomość, że po ukończeniu teologii i przyjęciu święceń 

poprosił o skierowanie do Melbourne. Przemknęło mi też przez myśl, że 

dobrze byłoby z nim się spotkać, nie czułbym się przynajmniej 

osamotniony.

Wrażenia pierwszych dni pobytu w Melbourne całkiem zatarły w mej 

pamięci myśl o nim. Z hotelu kazałem się zawieźć wprost na uniwersytet, 

do profesora X, do którego miałem list polecający. Od profesora X 

background image

dowiedziałem się o strasznych szczegółach. Objawy nowej choroby 

wystąpiły przed niemal półtora miesiącem zupełnie nieoczekiwanie, 

zaskakując wszystkich. Pierwsza ofiara - był to jakiś kupiec - nie zwróciła 

na siebie niczyich podejrzeń na istotę sprawy: ten zdrowy skądinąd 

człowiek przewrócił się po prostu na ulicy, sekcję zwłok przeprowadzono 

niezbyt sumiennie, stwierdziwszy udar serca. Dopiero przy badaniu 

czwartego czy piątego przypadku okazało się, że to nie indywidualne 

przyczyny powodowały nagłe zgony: w sercach i mózgach ofiar 

dostrzeżono jednakowe u wszystkich zmiany, podobne do tych, jakie 

uczeni zarejestrowali dotychczas - i to było najbardziej zdumiewające - u 

osób porażonych prądem o wysokim napięciu. Grymas twarzy i kurczowe 

zaciśnięcie palców dłoni wskazywało zresztą na to wyraźnie - od profesora 

X dowiedziałem się, że chorobę tę, a właściwie epidemię, zaczęto już 

powszechnie nazywać w mieście śmiercią magnetyczną albo elektryczną. 

Skąd się bierze, o tym nikt nie wiedział; bez wątpienia można było jednak 

stwierdzić, że nie powoduje jej zakażenie bakteriami - ani chory, ani jego 

zwłoki nie zagrażały bezpieczeństwu publicznemu nawet drogą pośrednią, 

przez tak zwanego nosiciela zarazka, a badania mikroskopowe wykazały 

jedynie zmiany fizyczne w tkance. Dotychczas w najróżniejszych 

punktach miasta niespodziewanie zasłabło, przewróciło się i w drgawkach 

umarło ponad trzystu mieszkańców: liczba dwustu ofiar przypadła na 

ostatnie dni.

Nie jestem pisarzem i dlatego przedstawiam sucho i zwięźle jak w 

reportażu to wszystko, co widziałem i słyszałem; nie usiłuję nawet 

nakreślić obrazu narastającego z wolna, w milczeniu i lodowatym napięciu 

przerażenia, które dawało się dostrzec na twarzach przechodniów, w ich 

background image

niespokojnych spojrzeniach, jakimi na ulicach, placach i w całym tym 

ruchliwym mieście obrzucali każdego, kto być może znał przyczynę 

paniki; bo miasto mimo wszystko żyło własnym życiem. Krótko mówiąc, 

już w pierwszym tygodniu pobytu miałem sposobność obejrzeć zwłoki 

człowieka dotkniętego śmiercią magnetyczną i, jakże mi przykro, być 

świadkiem jego zgonu.

Spieszyłem właśnie do laboratorium, aby pobrać preparaty, muszę tu 

wyznać, że zajmowała mnie myśl, aby w tajemnicy przed innymi 

wykazać, że przyczyną śmierci magnetycznej jest, tak, właśnie, zakażona 

materia, bakcyl wywołujący epidemię, a opinię tutejszych kręgów 

lekarskich, z niejakim wewnętrznym zadowoleniem i naukową dumą 

traktowałem jako fantasmagorie naiwnych laborantów wobec prawdziwej 

wiedzy uczonego. Napisałem nawet kilka stron rozprawy dla 

“Bacteriological Weekly”, po której przeczytaniu ci panowie mieli spuścić 

nosy na kwintę.

Stało się to na przystanku, a właściwie jeszcze w tramwaju, z którego 

właśnie wysiadłem. Postąpiłem już parę kroków, gdy przerażone, 

stłumione okrzyki za moimi plecami, kazały mi się odwrócić i zatrzymać. 

Tuż przed schodkami tramwaju leżał człowiek, widać było, że właśnie 

wysiadał, gdy dosięgną! go atak. Wstrząsały nim jeszcze drgawki; 

epileptyczne, na jego pełnej twarzy mieszczanina odbijały się straszne 

męczarnie. Natychmiast powstało zbiegowisko, parę osób pochylało się 

nad nim, jestem pewny, że zaraz w pierwszej chwili posłyszałem to 

określenie: “śmierć magnetyczna”.

Zawróciłem, aby pospieszyć na pomoc - i wprost zderzyłem się z 

Edmundem Dałem, który także w pośpiechu zmierzał na trotuar.

background image

Ja pierwszy go poznałem.

- Dale! - zawołałem do niego.

Stanął jak wryty i utkwił we mnie wzrok.

Był bardzo blady, niezmiernie wychudzony i znużony, co z pewnością 

wywołane zostało zdarzeniem, jakie zaszło przed chwilą.

- Miałem już zamiar cię odszukać - mówiłem pospiesznie - chciałem cię 

odwiedzić. Skoro się już spotkaliśmy, najlepiej będzie, jeśli zjemy razem 

obiad. Co tu się właściwie stało?

Nerwowo wzruszył ramionami, jeszcze ciągle nic nie mówił, ale kiedy 

postąpiłem krok w kierunku zbiegowiska, chwycił mnie za ramię:

- Zostaw to lepiej - powiedział gniewnie, zachrypniętym głosem - co 

spodziewasz się tam zobaczyć?

- Już chciałem zacząć wyjaśniać, że jako lekarza interesuje mnie ten 

przypadek, ale kurczowo chwycił mnie za ramię i pociągnął na trotuar, 

wypowiadając jednocześnie szybko, stłumionym głosem następujące 

słowa:

- To jakiś głupiec, filister, skąd zresztą mogę wiedzieć kto. Wepchnął się 

przede mnie w chwili, gdy chciałem wysiadać. Chyba też mnie potrącił. 

No i teraz tam leży.

- Ty też jechałeś tym tramwajem?

- Tak. Wybacz, nie zauważyłem cię.

- Ani ja ciebie.

Przez parę chwil w milczeniu szliśmy obok siebie. Nie wiem, dlaczego 

ogarnęła mnie konsternacja: jakieś szczególne, chłodne poczucie 

zażenowania.

- A jednak powinienem był go obejrzeć - odezwałem się w końcu. - 

background image

Wydaje się, że ta epidemia, którą tu nazywają śmiercią magnetyczną ... 

wiesz, właśnie dla zbadania jej przyczyny przyjechałem do Melbourne ...

Zatrzymał się, odwrócił do mnie i przenikliwie spojrzał mi w oczy. 

Otworzyłem już usta, żeby mu dalej opowiedzieć, co tu robię, ale nie 

potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Zawładnęło mną obce poczucie 

przerażenia, w czubkach palców poczułem mrowienie, a po moich 

włosach jakby ktoś przesunął ręką. A przecież jego spojrzenie było 

głębokie i smutne, odbijał się w nim ból, mówiło mi coś intensywnie.

- Nie zrobisz tego, prawda? - powiedział łagodnie i smutnie się 

uśmiechając nie odrywał ode mnie wzroku. - Nie obejrzysz tego 

człowieka, bo ja cię o to proszę, a ty nie chcesz, mi się sprzeciwić.

Nie potrafiłem nic na to odrzec, wszystkimi nerwami czułem strach i 

narastające zdumienie.

Dale szedł przez jakiś czas z opuszczoną głową, w pewnej chwili zaczął 

mówić znużonym, monotonnym głosem, jakby do siebie:

- Teraz to już wszystko jedno ... dziś albo jutro ... i tak tu nie zostanę ... 

Gdybym się z tobą nie spotkał, z pewnością opowiedziałbym o tym komuś 

innemu, obcemu ...

Zatrzymał się.

- Mariuszu - powiedział drżącym głosem - zawsze cię lubiłem... 

przynajmniej tak mi się wydaje, więc sądzę ... Bardzo cię proszę, wyjedź 

stąd, uciekaj czym prędzej z tego miasta...

- Ja też cię zawsze lubiłem - zdołałem tylko tyle wydusić z siebie. 

Niezwykła to była rozmowa, tam, na ulicy. Znów na mnie spojrzał:

- Jesteś tego pewien?

Wyjąkałem coś niezrozumiale drżącymi ustami. Umysł mój ogarniała 

background image

jakby mgła., Byłem bliski omdlenia, przestałem zdawać sobie sprawę, czy 

stoimy tu już od wielu godzin jakby porażeni, czy upłynęły zaledwie 

minuty. Z niezmiernym wysiłkiem, jakbym mówił we śnie, i wydusiłem z 

siebie z desperackim przerażeniem:

- Nie ... nie mów o tym ...

Ale było już za późno.

- To ja jestem śmiercią magnetyczną - powiedział Edmund Dale.

- Mariuszu - ciągnął - zawsze byłem przekonany, że kocham bliźnich, 

wierzyłem w siebie i w swoją dobroć, kiedy przyjąłem święcenia 

kapłańskie i przyjechałem do Australii. Ale gdy doszło do tego strasznego 

wydarzenia na wyspie, gdy w parę dni później zrozumiałem, że posiadłem 

tę umiejętność, jaką mają kameleony, gdy zmieniają barwę skóry, albo 

płaszczki, które z daleka porażają prądem elektrycznym drobne rybki: 

wtedy wyraziłem wdzięczność Bogu, że to mnie skarał tą mocą, a nie kogo 

innego, kto mógłby jej nadużywać. Nie wiem, kim jestem, nie wiem, kim 

wszyscy jesteśmy my wszyscy, którzy uważamy się za istoty dobre i 

kochające dlatego tylko, że brzydzimy się widokiem krwi i nie lubimy 

mieć do czynienia z cierpieniem. Tam, na wyspie, gdy śmiertelny lęk 

wyzwolił we mnie po raz pierwszy tę przerażającą zdolność, gdy mój 

prześladowca i potencjalny morderca z rzężeniem powalił się na ziemię, 

nawet przeze mnie nie dotknięty, tam mogłem żywić jeszcze nadzieję, że 

to, co się stało, stało się w obronie własnej, a złowrogie zamiary jeszcze 

nie połączyły się w moim sercu z zadziwiającą mocą umysłu. Ale gdy 

pewien kupiec, który minął mnie na ulicy, po zrobieniu stu kroków 

przewrócił się i zmarł, a ja ze zjeżonymi włosami rozpoznałem te same 

konwulsje i spazmy w jego wykrzywionych rysach twarzy: wówczas 

background image

skontrolowałem własne myśli, co sprawiło, że na chwilę zamarło mi serce 

- przypomniałem sobie, że kiedy mnie mijał, poczułem zazdrość na widok 

jego płaszcza i zapragnąłem mieć taki sam. Moja wola, o której 

przypuszczałem, że kieruje się uczuciami wyrozumiałości i rozwagi, w 

ciemnych głębokich zakamarkach mojego mózgu, z których istnienia nie 

zdaję sobie sprawy, tam gdzie w ukryciu i swobodnie bez ograniczeń 

działa zrodzony wraz z nami i nie ulegający zmianom instynkt, 

nieuświadomione moce skazały na śmierć nieszczęśnika dlatego tylko, że 

miał piękniejszy płaszcz od mojego, a moja przeklęta zdolność 

doprowadziła do wyroku. Nic nie mów, nie próbuj mnie usprawiedliwiać, 

nie odzywaj się, czy sam nie śniłeś często o śmierci swoich znajomych, 

krewnych, śmierci matki i rodzeństwa? Budziłeś się wtedy zlany potem, 

było ci ich żal, wydawało się tobie, że się cieszysz, iż to był tylko sen, a 

nie zdawałeś sobie sprawy, że w czasie snu działała w tobie wyzwolona z 

więzów wola, w śnie życzyłeś im śmierci, zabijałeś ich, a gdy 

przypomnisz sobie dzień, który poprzedził ten sen, uświadomisz sobie, że 

ów ktoś, kogo zabiłeś w sennej jawie, obraził cię w jakiś sposób: 

nieprzychylnie na ciebie spojrzał, powiedział coś nieprzyjemnego albo 

dowiedziałeś się, że więcej od ciebie zarabia. O, wiem to z własnych 

strasznych doświadczeń, że za najbłahszy uraz życzymy bliźnim śmierci, 

niekiedy nie trzeba nawet do tego urazu, bo w każdym z nas drzemie 

drapieżnik, który więcej zabija, niż zdolny jest pożreć. Wysłuchaj mnie, 

Mariuszu. Dotychczas zabiłem trzystu ludzi, o których nigdy bym nie 

wiedział, gdybym nie odkrył w sobie tych strasznych zdolności zadawania 

im śmierci. Znaczna większość to obojętni, nieznani mi przechodnie, z 

którymi zetknąłem się na chwilę, może nie podobały mi się ich twarze 

background image

albo spojrzeli na mnie nieprzyjaźnie. Ale było wśród nich także wielu 

przyjaciół, a nawet tacy, o których sądziłem, że kocham ich jak siebie. 

Pamiętasz tego człowieka, który padł dziś przed wyjściem z tramwaju? 

Chciał mnie obrabować z ułamka sekundy: wysiąść przede mną. Zabiłem 

go, ponieważ na chwilę stanął na mej drodze.

Oszołomiony rozejrzałem się wokół. Pozo stanie dla mnie zawsze 

zagadką, jak znalazłem się w jego pokoju. Edmund Dale stał obok szafy, z 

założonymi do tyłu rękoma, patrzył przed siebie.

- To ja zabiłem dziewczynę, którą kochałem i za którą gotów byłem oddać 

życie, bo na ulicy obejrzała się za jakimś angielskim oficerem.

Z wolna powracała mi świadomość, gdzie się znajduję, bezwiednie 

grzebałem ręką w kieszeni. Niemal jak we śnie porządkowałem wszystko, 

co miałem przy sobie.

- Edmundzie - wybełkotałem czując zimne krople potu na czole - bierz... 

to jest wszystko, co posiadam ... Chcesz mój zegarek? pieniądze? ...

Wydął pogardliwie wargi, wzruszył ramionami. W roztargnieniu zaczął 

przekładać rzeczy, wziął kilka kartek papieru, zerknął, co na nich pisałem.

- Acha - powiedział i odłożył je - rozprawa skierowana przeciwko naszym 

lekarzom ... Gdyby się ukazała, nadszarpnęłaby ich opinię... może 

doprowadziła wielu do ruiny. Oczywiście w wypadku, gdybyś otwarcie 

ośmielił się zadać cios kolegom... Byłoby to w każdym razie lepsze ... Ale 

obowiązują cię pewne zasady ...

Zaśmiał się szkaradnie.

- Nie zrobię ci krzywdy, ale nie dlatego, że tobą pogardzam i nie mam nic 

wspólnego z twoją osobą. Jesteś tylko takim samym nędznikiem jak ja. W 

średniowieczu popełniano mniej podstępnych zbrodni, bo szlachetny 

background image

rycerz w otwartym starciu mógł zabić śmiałka, który ośmielił się dotknąć 

mimochodem jego płaszcza. Dziś tak wiele praw tłumi w nas dziką bestię - 

że zwielokrotniona siła znajduje więcej pobocznych dróg ujścia.

Długo spacerował z założonymi rękoma, z pochyloną do przodu głową. 

Znacznie później przyszło mi na myśl, że siedząc tam u niego skulony na 

podłodze i przypatrując się jego ruchom przypominałem kocura 

wrzuconego do klatki z wilkiem. Wreszcie zatrzymał się przede mną:

- Nie lękaj się, Mariusz i odejdź w pokoju. Możesz już napisać, że śmierć 

magnetyczna przestała nękać mieszkańców Melbourne - możesz to już 

napisać i zadać śmiertelny cios kilku kolegom swoimi uszczypliwymi 

słowami, jak to jest u was w zwyczaju. Ja nie mam wśród was czego 

szukać. Dzięki Bogu odkryłem, że moja) moc nie działa na zwierzęta. 

Rodzajowi ludzkiemu przyjdzie sczeznąć na ziemi, bo zdegenerował się 

jego instynkt i ma chorą duszę - pożre wkrótce sam siebie z niezwykłą 

zachłannością i nienawiścią. Ja, potomek najbardziej ohydnej rasy na 

ziemi, której występek przybrał świadomy wyraz, z uczuciem wstrętu 

wyrzekam się imienia i tradycji mojej rodziny ludzkiej i powracam na łono 

czystych i szlachetnych bestii;, które przynajmniej w otwartej walce 

rozszarpują się nawzajem, wśród których ten, kto morduje, może 

przynajmniej swoją skórę wystawić na przetarg, aby się spełniło jego 

przeznaczenie, które powołało go do życia w grzechu niszczenia i śmierci 

- wśród łagodnych kwiatów, milczących drzew i niemych wód...

Po dwóch tygodniach wróciłem do Ameryki ze sprawozdaniem, w którym 

pisałem, że tajemnicza epidemia, jaka się pojawiła w Melbourne, znikła w 

podobnie tajemniczy sposób i bez śladu. Opublikowano moją rozprawę, 

która wzbudziła sensację. O Edmundzie Dale'u nie myślałem od tamtej 

background image

pory i nikomu o nim nie wspominałem, a kiedy przypadkowo na sunęła mi 

się jego postać w pamięci, odrzucałem myśl o nim, jak o jakimś 

niedorzecznym śnie w malignie. Przed paroma dniami dotarła do mnie 

wiadomość, że znaleziono jego ciało rozszarpane w dżungli: zwierzę o 

rzadko spotykanej nazwie, jakie można zobaczyć tylko niekiedy w 

ogrodach zoologicznych, leżało obok jego zwłok. Wyglądało na to, że 

zginęli w czasie walki - głowa pastora tkwiła w strasznych szczękach 

bestii, jego zniekształcone palce zaciskały się na grzbiecie zwierzęcia, z 

trudem udało się ich rozdzielić.

FRIGYES KARINTHY - Geniusz

Nastał wieczór - ubytek ciepła, jak się to w Kretlandii nazywa. 

Spuszczono żaluzję kawiarni. W wytwornym salonie, wyposażonym w 

stoliki o blatach różnej szorstkości, rozległ się głos elektrycznych harf 

sygnałowych. Nieustannie grały na zmianę w gamach G - lub D-dur swym 

dźwiękiem zapraszając gości.

Pośrodku sali, przy stole zwanym szorstkim, siedzieli stali goście: muzycy, 

pisarze, uczeni, sławy wielkiego świata. Rozmowa nie kleiła się. 

Większość zebranych nawet się nie odzywała. Znudzeni pieścili palcami 

arabeski oparć krzeseł. Dopiero co przyszedł Ozdobny, pisarz, mężczyzna 

o głębokim głosie, porowatej skórze i przejmującym zapachu. Grzecznie 

dotykał po kolei twarzy wszystkich obecnych, powąchał ich palce, potem 

niedbale usiadł.

- Kelner - krzyknął Symfon, modny kompozytor, w charakterystycznej dla 

siebie tonacji b-mol. - Poproszę o szklankę półrzadkiej i jeden makowiec o 

zapachu średnim, ale ma być całkiem gładki! - potem odwrócił się do 

Ozdobnego i obmacał mu twarz. - Czytałeś? - zapytał z subtelną ironią w 

background image

głosie.

- Co masz na myśli? - pytał Ozdobny, wąchając kolegę.

- Artykuł tego szalonego. W dzisiejszym “Dotyku Narodowym”. Kelner! 

Niech pan przyniesie “Dotyk Narodowy”!

Niski młodzieniec o gładkiej twarzy szybko powąchał stolik i położył na 

nim cienkie deseczki “Dotyku Narodowego”, z których dolatywał 

przyjemny zapach. Ozdobny ze znudzeniem przebiegł palcami pierwsze 

linijki, po czym odepchnął gazetę na środek stolika.

- Czytałem - powiedział obojętnym głosem. - Już od dawna mam swoje 

zdanie o Geniuszu. Jest dziwakiem, który we wszystkim chce być 

oryginalny i za wszelką cenę dopiąć tego, żebyśmy pozwolili mu usiąść 

przy naszym stoliku. Wytęża umysł, żeby wymyśleć coś, odkryć coś 

nowego, czym może zaskoczyć człowieka. To snob.

- Więc tak uważasz? - odezwał się ktoś zamyślony.

- Bezwzględnie. Nie wolno poważnie zajmować się podobnymi 

zjawiskami.

- Właściwie o czym pisze? - spytał ktoś o całkiem młodym, cienkim 

głosie, obwąchując towarzystwo.

- Ja też chciałbym wiedzieć - kontynuował Ozdobny. - Może nas 

przyprawić o ból głowy. Prawdę mówiąc, jestem przekonany, że 

zwariował.

Ci, którzy już przeczytali artykuł, byli skłonni oświadczyć, że Geniusz 

doprawdy zwariował. Temat nie był zbyt interesujący. Ktoś się zgłosił, aby 

opowiedzieć treść.

- Wiecie, już początek jest niezwykły. Geniusz mówi naiwnie uroczystym 

głosem, że chce opowiedzieć o rzeczach zdumiewających, że dokonał w 

background image

filozofii czegoś doniosłego. Chce o tym napisać także książkę, jeżeli 

artykuł! zrobi na czytelnikach odpowiednie wrażenie. Opowiadając o tym 

odkryciu używa dziwnych, niezwykłych słów.

- Odkrycie? O co chodzi?

- Och, gdyby było możliwe tak prosto to opowiedzieć. Po pierwsze, 

zaczyna jakimiś niejasnymi wywodami o fizjologii. Opowiada o 

subiektywności organów zmysłu, o poznawaniu absolutnym i relatywnym. 

Mówi, że od pewnego czasu odczuwa coś niezwykłego. Zrozumiał, że do 

poznawania i odczuwania rzeczy posiadamy zbyt wąski zakres 

subiektywnych środków. Uważa, że byt musi mieć cechy, które mają 

niewytłumaczone znaczenie, lecz nie mamy o nich dotychczas nawet 

pojęcia.

- Jakże?

- Szaleństwo! Żarty sobie wyprawia!

- Abstrakcyjna spekulacja! - powiedział pogardliwie pewien profesor 

uniwersytecki.

- Za dużo zajmował się abstrakcjami.

- Zaczekajcie! Potem Geniusz jeszcze dziwniejszymi słowami opisuje, że 

w jego sposobie odczuwania rzeczywistości zaszła taka zadziwiająca, 

niewytłumaczona zmiana, o której z całą pewnością wie, że w całej 

Kretlandii nikt nie odczuł dotąd czegoś podobnego. Powiada, że jedynie 

on poznał i jako pierwszy odczuł nowe, nieznane zjawiska istoty natury.

- Co to jest?

- Posłuchajcie, zacytuję jego własne słowa:

“Na początku sam też wątpiłem, ale teraz jestem już pewien, a ta pewność 

budzi we mnie nieziemską, a zarazem nadludzką radość, jakiej - lub nawet 

background image

do niej podobnej - dotychczas jeszcze żaden obywatel Kretlandii nie 

odczuł. Zaczęło się to fizycznie, tak fizycznie. Od pewnego czasu na 

górnej części twarzy; w tych dwóch guzach nad nosem, których 

przeznaczenia nasi naukowcy po dziś dzień nie mogli zbadać... więc w 

tych dwóch guzach odczułem swoiste kłucie i nieustanne parcie. Rano 

odwróciłem się w kierunku Wschodu Ciepła i poczułem silny ból. Wtedy 

zrozumiałem, że ten ból powodują same przedmioty, nawet te, których nie 

obwąchałem, ani dotknąłem. Nie wiem, jak mam to wyjaśnić wam, 

obywatele Kretlandii: boję się, że mnie wcale nie zrozumiecie”.

- Jaki uroczysty! - odezwał się ktoś.

- Mówi jak proboszcz z przedmieścia - zauważył ktoś inny. - Niestety, 

nigdy nie miał stylu.

Palce mówcy przebiegły po deseczce gazety.

- Posłuchajcie - powiedział znów. - Ojciec Geniusz kontynuuje tak: “Więc 

przedmioty

- teraz, jestem już tego pewien - poza obojętnością, głosem, zapachem 

mają jeszcze inną, wspaniałą cechę, której nie potrafię wyrazie słowami. 

Ta cecha jest bardziej ogólna, bardziej charakterystyczna niż tamte. Nie 

znajduję słów na uczucia miotające się w mej duszy: byłbym szczęśliwy, 

gdybym potrafił wam wyrazić stan mej duszy - tak, duszy, i opowiedzieć 

jaki zachwyt odczuwam, że posiadłem tę nową, absolutną prawdę, która 

mnie zaskoczyła i zakłóciła mój spokój. Nowy świat otwarł się przede mną

- a ten świat nie ma granic, nie ma kresu, nie ma końca; jest on wyższym 

imperium umysłu. Miriady wrażeń roją się, kłębią w odurzonym mózgu, 

moje nikłe wyobrażenie zniknęło z powrotem w pustce, choć na moment 

wyszedłem na wolność. Zrozumcie mnie: wiem o wszystkim, nawet o 

background image

czymś, czego nie da się odczuć moimi organami zmysłu. Kiedy 

odwracalni się twarzą ku niebu, miękko falujące, bezgraniczne obrazy 

zalewają mi mózg, bo odczuwam w nieskończonej dali jakąś miękką, 

bezkresną kartę. A kiedy odwracam się twarzą ku ziemi, zaskakują mnie 

liczne wrażenia. Nawet rąk nie muszę wyciągać. Zbliżam się do was i 

nagle jakby nieznany dotąd dreszcz przejmuje moje ciało, zauważyłem 

was bez obwąchiwania. Jesteście długimi, śluzowatymi, falującymi 

tworami. Kłębicie się i rozłączacie. Boję się was. Ogarnia mnie dziwne 

odurzenie. Mózg mój nie wytrzymuje już ogromnego chaosu pojęć i 

wrażeń, chciałbym krzyknąć i wyciągnąć ręce. Wydaje mi się, doszedłem 

do wyższej, szerszej sfery bytu, prawie do źródła nieskończonej idei. 

Czuję, że jest to moim powołaniem - nasze drogi tu się rozchodzą. Bracia 

w Kretlandii, żal mi was, współczuję wam. Mój umysł poszukuje nowego, 

nigdy dotychczas nie słyszanego, nie stworzonego, nieznanego słowa, 

którym mógłbym wyrazić swoje uczucia, swoją radość przed rozstaniem. 

Zanim odejdę od was, wybiegnę na wolność, rozerwę ramiona i krzyknę z 

radości. Z duszy mojej wyrywa się okrzyk w nieznanym języku: Światło... 

Światło... Światło!...”

Mężczyzna, który czytał artykuł, zamilkł i położył deseczki “Narodowego 

dotyku” na środek “szorstkiego stolika”.

Nagle nastała cisza, ani jednego głosu nie było słychać przy “szorstkim 

stoliku”, tylko harfy sygnałowe huczały głuchym, szeleszczącym 

dźwiękiem jak okrągłe muszle, które na brzegu morza o zapachu soli 

zahaczają się o sandały mieszkańców Kretlandii.

- Światło - odezwał się potem ktoś gorzko, a zarazem nieśmiało, jak 

niezdecydowane echo, bez zadowolenia. 

background image

To słowo wyrwało wszystkich z niezwykłego, obcego im uczucia, które 

wywołał ten krótki, dziwny artykuł. Poruszyli się. Symfon szybko i ze 

złością machnął ręką, profesor uniwersytecki roześmiał się nieprzyjemnie.

- Dekadencja - powiedział esteta. - Nasi młodzi pisarze to dekadenci. 

Pisarz wpadł w szał.

- Dekadencja? Przestań! Snob! Karierowicz!

To wszystko tylko daremny wysiłek... chce wejść... w nasze towarzystwo... 

- ostatnie słowa brzmiały już niemal jak rzężenie. Nastała kłopotliwa cisza.

- Ale pod względem fizjologicznym... - zaczął pewien dziennikarz. .

- O czym mówisz, fantasmagoria...

- Metafizyka - zakończył dyskusję profesor. - r - Metafizyka to pusta 

spekulacja mózgów, bez większej wartości: bardziej niegodziwa niż 

okultyzm. Powoduje tylko chaos i zamęt. Metafizyka.

W tym miejscu postawił dużą kropkę, jakby chciał podkreślić, że dyskusję 

uważa za skończoną.

Nie mogli już dłużej filozofować.

- Metafizyka - kiwnął głową także esteta na zakończenie.

- Metafizyka - dodał dziennikarz z żalem,

- Metafizyka - odetchnął krytyk z ulgą. Cieszył się, że sprawę załatwiono 

tak łatwo.

- Oczywiście, metafizyka - szepnął jako ostatni muzyk. Jemu podobało się 

to słowo.

Potem z oddaniem i wzajemnym szacunkiem obwąchali i obmacali jeden 

drugiego. O tym artykule więcej mowy już nie było. Jedynie pisarz 

pomyślał o Geniuszu i skonstatował, że ostatecznie jest 

niezdyscyplinowanym wariatem. Muzyk medytował nad swym 

background image

jutrzejszym występem. Dziennikarz myślał o tym, że to wszystko można 

do czegoś wykorzystać. Pozostali starali się pomyśleć o tym samym, o 

czym myślał profesor i dlatego uśmiechali się z pogardą. Profesor był z 

siebie bardzo zadowolony i o niczym nie myślał.

W fotelu, na głównym miejscu przy stole siedział niemy i nieruchomy 

Geniusz. Opierając skronie o dłoń z marzycielskim uśmiechem na 

wpółotwartych ustach patrzył na obywateli Kretlandii i obserwował, jak 

ich płaskie i gładkie czoła odwracają się ku ogniowi płonącej pośrodku 

stołu lampy.

FRIGYES KARINTHY

Nowa Iliada

i.

Otaczająca mnie bryła lodu zaczęła tajać. Poruszałem sztywnymi jeszcze 

kończynami i z głębokiej mgły, jakby z ciężkiego snu przywoływałem do 

życia pamięć.

Zebrałem myśli.

Przypomniałem sobie dokładnie: dałem się zamrozić w maszynie 

konserwującej, wynalezionej przez profesora Shoovera. Działanie tej 

maszyny polegało na powolnym, stopniowym zamrażaniu, 

wstrzymującym wszystkie funkcje życiowe. Zdaniem profesora Shoovera 

zamrożone w ten sposób ciało można przechowywać nawet przez tysiące 

lat w lodowej trumnie. Specjalny aparat odpowiednio zaprogramowany 

rozpuści w przewidzianym czasie lód. Wtedy osoba będąca przedmiotem 

eksperymentu zmartwychwstanie i wyjdzie żywa z tej szafy. Zdaje mi się, 

że doświadczenie się udało.

Dotykam siebie: tak, to ja. To jestem ja. Żyję. Otworzyłem oczy. Pierwsze 

background image

spojrzenie padło na zegar, nastawiony przez profesora Shoovera w czasie 

operacji na kilka tysięcy lat. Ze zdumienia omal nie zlodowaciałem 

ponownie: przeleżałem zamrożony pięć tysięcy lat!

A zatem wiem dokładnie, który to rok. Ale gdzie jestem? Nie mogłem 

sobie przypomnieć. Dopiero widok za oknem odświeżył mi pamięć.

Oczywiście. To Nowy Jork. Nic innego! Zmiany zaistniałe w ciągu pięciu 

tysięcy lat nie mogły mi wydrzeć z pamięci dawnych wrażeń. Jeżeli po 

niczym innym, to chociaż po zielonych konturach brzegu morskiego - co i 

stąd widać

- rozpoznałem Miasto Miast.

Pamiętam, tu, w Nowym Jorku w początkach dwudziestego wieku 

zamrożono mnie.

O Boże! Co się z tego miasta przez ten czas zrobiło! Pierwsze spojrzenie 

po wyjściu z lodowej trumny przekonało mnie, że to, o czym fanatycy 

rozwoju technicznego marzyli i co wróżyli nie było ani utopią, ani 

przesadą, tylko nikłym wyobrażeniem przyszłości. Pojęcie o tym, co 

widziałem i słyszałem wokół siebie, mogą mieć tylko ci, którzy - jako 

dzieci naszych czasów - widzieli fantastyczne filmy ostatnich lat, na 

przykład “Akropol”, o którym wspominam tylko z braku lepszego 

przykładu. Był on - w porównaniu z rzeczywistością

- mizernym, naiwnym obrazem. Nie tylko, pióro, ale wszystkie barwy i 

kamery fotograficzne niezdolne są pokazać, czym stał się Nowy Jork.

Wyobraźmy sobie rozrastającą się w kierunku poziomym i pionowym w 

nieskończoność masę domów, tysiące wież Babel stojących obok siebie, 

których gubiące się w chmurach szczyty wokół ogromnego otworu 

centralnego krateru sterczą ku niebu.

background image

Poszczególne kondygnacje wież wysokich i wielkich jak góry łączy z sobą 

plątanina wijących się spiralnie przez dwadzieścia - trzydzieści warstw i 

stopniowo zwężających się korytarzy i mostów. Z wież ogniście 

czerwonymi, lazurowymi i srebrnobiałymi strumieniami spada w krater 

nieznana ciecz, a z krateru płynie z powrotem światło o barwach tęczy, 

oświetlając tę nieziemską wprost arenę w górę, aż do gwiazd. I jeszcze 

ogłuszające dzwonienie, szum, szmery. Mam napięte nerwy, jakby miliony 

trąb, syren i dział, jakby szum lasu i gwar krzyczącego tłumu zlały się w 

burzę wielkiego huraganu dźwięków.

Prawie pół godziny stałem skamieniały, nim mogłem się zdobyć choć na 

jeden krok, mrużąc oczy.

Potrzeba mi było pół godziny, by dokonać odkrycia: wobec ogromu hałasu 

i monumentalności krajobrazu - ruch był znikomy. Prawda, te świecące 

kaskady bez przerwy opadały, a i przepływ efektów świetlnych - jak w 

kalejdoskopie - nie ustawał ani na moment, ale na korytarzach, na 

mostach, na ulicach, nie widziałem rojącego się i kłębiącego tłumu istot 

żywych i pojazdów, co byłoby uzupełnieniem obrazu i potwierdzeniem 

racji bytu podobnego do grzmotu koncertu głosów. Place stały puste, na 

mostach nie było żywej duszy - albo przynajmniej nikt nie zdradzał swej 

obecności tak charakterystyczną dla wielkich miast krzątaniną 

przypominającą mrowisko, bez czego to wszystko nie miało sensu. 

Pomyślałem, że jest niedziela lub jakieś święto. Później ogarnęło mnie 

nieprzyjemne uczucie przyprawiające o dreszcze.

W końcu, w pierwszych sekundach drugiej połowy godziny, między 

dwiema wieżami coś się poruszyło - wyleciał dziwny, podobny do smoka 

samolot. Przez krótką chwilę rzucał cień na pilary arkad. Wyleciał, obrócił 

background image

się, przekoziołkował, uniósł i znowu zniknął. Potem zauważyłem coś w 

rodzaju czołgu: na wysokości dziesiątego mostu, między domami - 

wyskoczył z bramy łukowej, przebiegł niewielką przestrzeń i zniknął w 

drugiej ciemnej bramie. Zdawało mi się, że usłyszałem daleki krzyk.

To było wszystko.

A nad bezludnym, strasznym widokiem pradawne, ciemne, tajemnicze 

niebo z gwiazdami!

Szedłem potykając się. W miejscu, gdzie się zatrzymałem, stał niegdyś 

chyba most Brooklyn. Ruszyłem w kierunku centrum. Pomyślałem, że 

zatrzymam pierwszy samochód, albo zadzwonię do kogoś.

Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nigdzie nie widać człowieka. Mój 

niepokój wzrastał. Po godzinnym spacerze doszedłem do ogromnej bramy, 

która - sądząc po okalającym murze - oznaczała Główną Bramę miasta. 

Stąd w dwóch kierunkach prowadziły schody na pierwsze piętro: kilka 

kroków dalej z hałasem opadał niebieski wodospad.

Nigdzie ani jednego pojazdu.

Zdecydowałem się iść pieszo. Schody pięły się wysoko. Pełen niepokoju 

doszedłem na szczyt, do pierwszego stopnia ogromnego gzymsu. 

Usiadłem na wystającej kostce marmurowej, aby odetchnąć. I wtedy 

ujrzałem pierwszego człowieka. Myślę jednak, że to on zobaczył mnie 

pierwszy.

Był wysokim, nagim mężczyzną o kudłatych włosach. Z brody, która 

przykryła niemal całą twarz, patrzyły na mnie przez sekundę błyszczące, 

uparte oczy. Potem dziwnym, gardłowym głosem krzyknął. Widziałem, jak 

się cofnął. Byłem tak zaskoczony, że nie powiedziałem ani słowa. 

Wstałem tylko niezręcznie. Gdyby zjawiła się przede mną 

background image

dziewczynarobot ze skrzydłami i silnikiem elektrycznym w aluminiowym 

stroju, o wyglądzie Marsjanki - bo spodziewałem się takiej zjawy biorąc 

pod uwagę minione tysiąclecia - ani przez chwilę nie wątpiłbym, że widzę 

swego bliźniego z późniejszych epok. Ale opalony, nagi mężczyzna z 

kudłatą brodą - jak praczłowiek - w tym wieku, w tym otoczeniu?!

I jakby potwierdzając słuszność mego zaskoczenia w następnej chwili 

mężczyzna rzucił się twarzą na ziemię, jak niegdyś tubylcy Patagonii 

przed Ferdinandem Cortezem. Drżał, kłaniał się i przerażonym głosem 

powtarzał nieznane mi słowo:

- Deime! Deime!

Głośne jęki brodacza przywołały innego mężczyznę. Wyszedł z bramy 

jednego z marmurowych pałaców. Ogromny, muskularny, o dumnej 

postawie. Dziwny, błyszczący welon z materiału przypominającego gumę 

niedbale narzucony na plecy zwisał mu z ramion. W ręku trzymał drąg jak 

buzdygan i jeszcze coś podobnego do łuku. Krzyknął na mężczyznę 

tarzającego się na ziemi. Kopnął go z pogardą i z podniesioną głową 

śmiało ruszył w moją stronę. Poczułem lęk.

Zatrzymał się dziesięć kroków przede mną. Podniósł buzdygan obracając 

nim. Odchyliłem głowę. Gestykulował gwałtownie dając mi znaki, że nie 

chce mnie atakować, pragnie tylko ostrzec, żebym i ja nie atakował, bo się 

mnie nie boi. Zakłopotany, machając rękoma i nogami próbuję wyjaśnić 

sprawę. Słucha uważnie, w milczeniu. Spojrzał jakby poza mnie. 

Odwróciłem się: w mglistym świetle wodospadu, w pewnym oddaleniu 

stoją w półkolu nadzy i półnadzy dzikusi. Co drugi trzyma w rękach 

prymitywną broń: łuk, buzdygan... Bóg wie skąd się tu wzięli tak 

niepostrzeżenie. Może spod schodów.

background image

Wódz, nie mogę go nazywać inaczej, ostrożnie podchodzi bliżej. Mówi z 

podniesionym ramieniem.

W tej chwili rozlega się za moimi plecami przerażający, zwierzęcy krzyk. 

Jeden z tubylców rzuca się z wykrzywioną twarzą na ziemię i pokazuje w 

kierunku jezdni. Pozostali rzucają się do ucieczki. Znikają w ciągu kilku 

chwil.

Z niezrozumiałą szybkością chowają się w niewidocznych otworach. 

Kilku bojowników, którzy nie zdążyli uciec, chaotycznie wypuszcza z 

łuków strzały w różnych kierunkach. Wódz, jakby zupełnie o mnie 

zapomniał, ostrym tonem wydaje rozkazy. Później i on wycofuje się 

ostrożnie.

Odwracam się w kierunku, skąd grozi nieznane niebezpieczeństwo, które 

tak niespodziewanie rozpędziło towarzystwo. Zdziwiony, niemal 

uradowany krzyczę:

- Nareszcie, pojazd!

Po jezdni galopem mknie coś w rodzaju samochodu. Na przedzie szerokie 

koła, z boku płaskie skrzydła, stercząca wysoko jak peryskop .kierownica. 

Przypomina rakietę Opel, ale jest bardziej skomplikowana.

Nareszcie! To znaczy jestem w dobrym miejscu. Ludzie kulturalni. Głośno 

gwizdnąłem, żeby zwrócić na siebie uwagę pilota lub kierowcy, ale pojazd 

nie zauważył, z oszalałą szybkością minął mnie, gonił jednego z 

nieprzytomnie uciekających dzikusów. Zdążył, w mroku słychać było 

tylko krzyk, potem głośny warkot pojazdu.

Biegnę w tym kierunku. Pojazd odwraca się, przez moment odnoszę 

wrażenie, że podnosi się na tylnych kołach i potem jakby unosi się ponad 

ziemię. Ale to tylko sekunda.

background image

Ciężko osiada, robi kilka obrotów wokół własnej osi, stuka, dyszy, klekoce 

niespokojny, jakby czegoś szukał. Raptem staje naprzeciw mnie - cofa się, 

potem z hukiem nagle pędzi w moją stronę.

Macham, podnoszę rękę.

Był ode mnie w odległości może dwóch metrów, kiedy przerażony 

zrozumiałem, że chce mnie przejechać. Nie zmniejsza szybkości i nie 

wymija.

Krzyknąłem i odskoczyłem w bok. Musnął mnie tylko krawędzią skrzydła, 

ale i to starczyło. Straciłem świadomość padając na wznak. Przeszedł mnie 

lęk mocniejszy od instynktu samozachowawczego, bo kiedy przeleciał 

obok mnie, wyraźnie widziałem, że wewnątrz pojazdu nie było nikogo! 

Był on całkiem pusty!

2.

Przychodząc do siebie (drugi raz w ciągu kilku godzin) widzę najpierw 

ściany. Ogarnia mnie spokój, miłe uczucie, że wreszcie jestem w pokoju. 

Wydaje mi się, jakby te ściany kryła zielonkawa kora, jakby były pokryte 

patyną. Myślałem zrazu, że jestem w łazience lub czymś podobnym - 

puste ściany, nie ma mebli, żadnych ozdób.

Odwróciłem głowę. Coś się poruszyło. Drgnąłem. Czyjaś twarz odwróciła 

się ku mnie. Uważnie obserwujące, głęboko osadzone, inteligentne oczy. 

Zamarszczki wieku i cierpień.

Przez długich pięć minut, patrzyliśmy sobie w oczy: ja półprzytomny, z 

opadającymi powiekami i on - współczujący, życzliwy, jakby mi znany.

- Shoover! - krzyknąłem nagle, kiedy wróciłem do przytomności. 

Usiadłem.

- Tak, to ja. Niech pan się położy. Jest pan jeszcze słaby. Uderzenie było 

background image

mocne. Przypomniałem sobie wszystko.

- Shoover! Czy to sen? Skąd pan się tu wziął?

Uśmiechnął się.

- Dziwne, prawda? Takie spotkanie?! Niemal po pięciu tysiącach lat. Ale 

już wtedy panu powiedziałem.

- Co pan mi powiedział?

- Widocznie pan zapomniał. Albo nie słuchał mnie pan uważnie, był pan 

bardzo podniecony, gdy położyłem pana w lodówce. Powiedziałem, że za 

osiemdziewięć lat ja też się każę zamrozić. Ale wygląda na to, że 

nastawiłem budzik radowy na nieco wcześniejszą porę.

Wstałem. Ogarnęło mnie wzruszenie, przypływ ludzkiej solidarności, 

radość. Rozpłakałem się, potem roześmiałem.

- Panie Shoover! Drogi stary! Objąłem go i uściskałem. Zaprotestował we 

właściwy sobie tylko sposób.

- Ej no, tylko spokojnie. Chciałbym skończyć. Zdaje mi się, pan wcale się 

nie orientuje...

- Dobrze, dobrze, niech pan mówi.

- Więc na wcześniejszą datę. O dwadzieścia lat.

- Co? Pan już dwadzieścia lat?...

- Tak, już około dwudziestu lat żyję tu. W ostatnich miesiącach 

przypuszczałem, że pańskie obudzenie się jest też aktualne. Może pan 

sobie wyobrazić, jak bardzo czekałem na tę chwilę. O tym też wiedziałem, 

że pańska lodówka, dzięki Bogu, jest cała, tylko dojść do niej nie można 

przez warstwę platyny. Niestety, nie pamiętałem dokładnego terminu. Od 

dwóch tygodni chodzę po tych okolicach, czekam na pana. Wczoraj 

zrobiłem mały spacer. Spóźniłem się tylko kilka godzin, ale te godziny 

background image

były fatalne dla pana.

- Tak... było straszne... te dzikusy... jak małpy... a w końcu ten skrzydlaty 

samochód... Nikt w nim nie siedział... Panie Shoover, co to jest? Gdzie my 

jesteśmy? Jaka to epoka? Kim oni są? Co to jest?

- Spokojnie, spokojnie. Wszystko pan zrozumie bardzo szybko. Na razie 

najważniejsze, że jesteśmy w bezpiecznym miejscu.

Dopiero teraz rozejrzałem się. Pusty, kwadratowy pokój z jednym oknem. 

Ściany przykry te jakąś grubą warstwą jak w grotach stalaktytowych. 

Łóżko, na którym leżałem, było dywanem słomianym na dwóch szorstkich 

deskach, było to raczej posłanie dla zwierząt niż ludzkie łóżko. Shoover 

zauważył moje zaskoczenie.

- Przepraszam pana, ale nie jestem w stanie zapewnić panu większej 

wygody. Od dziesięciu lat mieszkam tu, pan zrozumie, mogę być 

zadowolony... Nora? Hm... być może, ale było dość trudno przytaszczyć 

pana tu w górę, do tej nory. Niech pan wyjrzy przez okno.

Zataczając się podszedłem do otworu, wychyliłem się. Było to okno jednej 

z ogromnych wież, może na pięćdziesiątym piętrze. Pode mną w zawrotnej 

głębokości leżało Miasto. Wpatrzyłem się w Shoovera.

- Tyle, tylko tyle może dać człowiekowi... ósme tysiąclecie kultury i 

cywilizacji? Uśmiechnął się dziwnie, smutno i kiwnął głową.

- Kultura?... Cywilizacja?... Jeszcze wiele niespodzianek czeka pana. Na 

razie chciałbym zwrócić pańską uwagę na mały szczegół: czy nie 

zauważył pan, że to całe Miasto - Jakby pan je nazwał - pokryte jest taką 

samą stalaktyczną korą co te ściany?

- Tak... dziwne... tak...

- Nie jest to twór ludzkiej ręki, to prawda. Ale jeszcze nie wróciliśmy z 

background image

powrotem do jaskini w Cromagnon, mogę to powiedzieć przynajmniej o 

sobie, marnotrawnym synu szczęśliwej rajskiej epoki. Jestem już kimś 

dzięki dwudziestoletniemu życiu i doświadczeniom, pamięci swej sprzed 

trzech tysięcy lat... Ja mam już nawet sługę wśród zwierząt... Niech pan 

zobaczy.

W kącie był ciemny otwór. Shoover podszedł, przykucnął przed nim. 

Gwizdnął i wydał dziwny głos podobny do kaszlnięcia.

Coś się w otworze poruszyło, coś się tam wierciło, coś skrzypnęło i 

wysunęły się dwie rury. Potem na czterech malutkich kółkach wytoczyło 

się coś kanciastego, coś niskiego, z szeroką szparą z przodu. Ta szpara 

rozszerzała się i zwężała. Cały przedmiot był z metalu. A w ogóle - 

podobne to było do odkurzacza. Ale wyszło samo i było takie dziwne, że 

przejął mnie dreszcz i cofnąłem się ze strachem. Shoover uspokoił mnie:

- Niech pan się nie boi! nie gryzie. Oswojony.

- Jakże nie gryzie? Czy pan oszalał? Jak ma gryźć? przecież to odkurzacz!

Roześmiał się ubawiony, podczas gdy odkurzacz dysząc toczył się na 

swoich kołach wzdłuż ścian pokoju lub raczej groty, potem podszedł do 

Shoovera, podniósł jedną rurę i ruchem, jakim psy liżą ręce swych panów, 

położył ją na ramieniu mężczyzny.

- Odkurzacz! Ma pan rację, nawet nie zauważyłem. Prawda, przypomina 

odkurzacz. Prawdopodobnie jego przodkami były odkurzacze.

- Panie Shoover, pan nie miał zwyczaju opowiadać głupich kawałów.

- Kto opowiada kawały? Mówię poważnie. Pan chyba zgadł. To zwierzę 

pochodzi od odkurzaczy.

- Zwierzę?... pochodzi... od maszyn?... panie Shoover... Świat się 

przewraca do góry nogami.

background image

- I mnie się tak zdawało, niech mi pan wierzy, Aż zrozumiałem, co to jest, 

co się z tym światem stało.

Tymczasem odkurzacz wrócił do swego kąta, skurczył się, wciągnął rury 

pod siebie.

Usiadłem na sienniku, popatrzyłem na Shoovera. Ogarnął mnie budzący 

trwogę niepokój, jakby tępy strach, jakby przygnębiający smutek. Nic 

jeszcze nie rozumiałem, ale jeżeli ist niał kiedykolwiek bóg, w którego 

przestano wierzyć i nagle pojął, że jego życie, uważane za bezkresne i jego 

moc, uważana za nieskończoną, i jego bogactwo, uważane za 

nieprzebrane, skończyły się, to ten upadły bóg mógł odczuwać coś 

podobnego, jak ja w tej chwili. Nie tylko jak jedyna żywa istota, lecz także 

jako przedstawiciel całego swego rodu. Jeszcze nie rozumiałem nic, ale 

przeczułem z trwogą, że natychmiast dowiem się o wielkim nieszczęściu, 

o czymś czego nie da się już zmienić. Shoover też spoważniał, odwrócił 

wzrok, zaczął przechadzać się po pokoju.

- Niech pan mówi, panie Shoover - wyszeptałem. - Co się stało? Co stało 

się ze światem?

Nie pamiętam wszystkiego dosłownie. Istotą sprawy, jak ją streścił 

Shoover, a o czym potem sam się też przekonałem - jest to: (nawiasem 

mówiąc, ja sam, gdybym się obudził pierwszy, nie zrozumiałbym tych 

zjawisk ani w ciągu dwudziestu, ani w ciągu czterdziestu lat. Nie 

pojąłbym, nie potrafiłbym zrekonstruować przebiegu wydarzeń potrzebny 

był geniusz Shoovera, jego genialny umysł Darwina i Laplace'a razem 

wziętych, by zrekonstruować przeszłość i nakreślić obraz, który, opiszę 

krótko i jasno w kilku zdaniach - a więc stało się, co następuje:

Od pierwszego wieku trzeciego tysiąclecia po narodzeniu Chrystusa 

background image

rozwój techniki, pokonując wszystkie przeszkody, zaczął przybierać 

rozmiary, które przy dzisiejszym stanie wiedzy przyrodniczej trudno sobie 

wyobrazić, a tym bardziej - pojąć. Może dla jasności sprawy powiem, że 

środki techniczne zwane aparatami i maszynami występujące w ogromnej 

ilości i rozmaitości zmieniły obraz świata, powierzchnię Ziemi w taki sam 

sposób, w jaki zmieniło pojawienie się po ochłodzeniu skorupy ziemskiej 

istot ruszających się, rozrastających i rozmnażających, po prostu życia: 

roślin, zwierząt, ludzi. Świat napełniły przedmioty ruszające się, 

pracujące, służące różnym celom i wykonujące różne czynności, ale 

produkowane z materiałów zwanych nieorganicznymi: z metali, 

minerałów, szkła. Ich czynnościami kierowały istoty zwane ludźmi. 

(Bardzo trudno i teraz, gdy już znam ten proces wyrażać się słowami z XX 

wieku, ale muszę to robić, żeby być choć częściowo zrozumianym). Na 

powierzchni Ziemi, w wodzie i w powietrzu roiło się od różnego rodzaju 

pojazdów, kręciły się koła, śmigła, warczały silniki, maszyny, krzyczało 

radio, migotały projektory. Ten ruch, rojenie się, huk i błyski powoli 

całkowicie zagłuszały słabe ruchy i cichy szczebiot, czym życie niegdyś 

urozmaicało i wprawiało w ruch ziemię i morze. Ale na razie to wszystko 

nie mogło doprowadzić do gruntownej zmiany dotychczas istniejącego 

świata, przecież! jak już powiedziałem, ludzie trzymali w swych rękach 

uchwyty i koła napędowe maszyn i narzędzi. Życie wytworzyło maszyny 

nazywane wówczas przedmiotami nieżywymi, korzystało z nich celem 

rozwoju swego bytu, istnienia i udoskonalania. Pojazd - samochód czy 

samolot - był - właściwie udoskonalonym pomocnikiem nóg - ludzkiego 

organu pełniącego funkcję środka komunikacji. Tak samo radio daleko 

roznosiło głos człowieka, teleskop i mikroskop naśladowały oczy 

background image

człowieka w nieskończenie silniejszych, większych rozmiarach.

Wielki, decydujący krok w. ewolucji przedmiotów, początek nowej ery 

możemy liczyć od końca trzeciego tysiąclecia. Według Shoovera wszystko 

świadczy o tym, że w tym okresie pojawiła się na Ziemi pierwsza 

samodzielna maszyna (umyślnie nie używam słowa “automatyczna”, bo 

ono mogłoby doprowadzić do nieporozumień). Jest możliwe, niemal 

pewne, że stworzył ją żywy człowiek - myśl o możliwości istnienia takiej 

maszyny mogła się narodzić tylko w mózgu człowieka. Żywy człowiek 

wybudował ją na podstawie tego pomysłu z metalu i minerałów tak samo 

jak pewien żywy Bóg stworzył niegdyś człowieka z prochu Ziemi.

Ta pierwsza samodzielna maszyna (z doświadczeń Shoovera można 

wywnioskować, że mogła być ona czymś w rodzaju pojazdu - różniła się 

od innych tym, że jej ruchami kierowała wewnętrzna, niemal wrodzona, 

służąca swoim celom aparatura. Słowa “homunculus” nie używam dlatego, 

że pod pojęciem homunculus zwykło się rozumieć skomplikowaną 

konstrukcję naśladującą człowieka, wykonującą ludzkie czynności. Tu 

chodziło o coś innego, o coś więcej. Ta maszyna została skonstruowana na 

zasadzie współdziałania różnych sił i mocy, żeby pod każdym względem 

była samowystarczalna. Uruchomiona raz chodziła, póki miała w sobie 

energię napędową, benzynę albo działające dynamo. Kiedy paliwa było 

mało, wtedy automatyczna aparatura prawdopodobnie reagentami 

chemicznymi kierowała maszynę tam, gdzie znajdowała się benzyna czy 

inne paliwo. Tam też maszyna automatycznie się napełniała, powiedzmy 

benzyną i kontynuowała swoją jazdę, aż znów, teraz już śmiało możemy 

użyć tego słowa, zgłodniała. Nie było obawy, że z braku tak zwanego 

umysłu (bez kierowcy przy sterze) zderzy się z czymś i rozbije. Maszyna 

background image

była wyposażona w różnego rodzaju wrażliwe macki i czujki, które 

napotykając przed maszyną przeszkodę, automatycznie wykonywały 

manewr w prawo lub w lewo (każdy z nas widział już podobną zabawkę: 

chrabąszcza, który nie spada ze stołu, motyla, który wymija butelkę z 

winem).

Dając maszynie możliwość takiego działania, mogliśmy ją - w sensie 

ziemskim - nazwać pierwszym perpetuum mobile. Ta maszyna 

samodzielnie ruszała się, póki jej organy, różne sprężyny i koła zębate nie 

starły się, nie zużyły. Stąd prowadził dalej już tylko jeden krok.

Teoretycznie nie ma żadnych przeszkód, żeby skonstruować taką 

automatyczną aparaturę, która sama zastępuje zużyte części; wymienne 

nowymi, jeżeli takie znajdą się “pod ręką”. Więc jakie mogą istnieć 

przeszkody, żeby wewnątrz starzejącej się maszyny w danej chwili 

poruszyła się dotąd odpoczywająca konstrukcja automatyczna, która przy 

użyciu różnych paliw zrobi z materiałów, które wszędzie są do zdobycia, 

taką samą maszynę, jaką jest ona sama?

Nie zapomnijmy o tym, że w naszych fabrykach maszyny produkuje się 

przez maszyny, prawda, przy pomocy ludzi.

Może czytelnik, po przeczytaniu tego wszystkiego już się domyśla, co się 

wydarzyło?

Na końcu trzeciego tysiąclecia pojawiły się na Ziemi maszyny i automaty, 

ruszające się cuda o różnych kształtach i ruchach, które były owocami 

twórczego, choć bezcelowego, kaprysu umysłu jakiegoś inżyniera, jego 

chęci do eksperymentów z pustej ciekawości. Te maszyny i automaty 

jednak już nie służyły ludziom. Patrząc na sprawę pod aspektem 

humanocentrycznym - żyły sobie samodzielnym, bezcelowym, 

background image

bezsensowym, życiem - ale zdecydowanie żyły. Biegały lub kręciły się, 

skakały lub fruwały. W ustalonych odstępach czasu podjeżdżały lub 

przylatywały do źródeł ben zyny, nafty, energii elektrycznej lub radium, 

napełniały się i pędziły dalej. Po kilku albo kilkudziesięcioletnim warkocie 

ucichły, zadomowiły się w pobliżu kamieniołomów, magazynów metali, 

zaczęły pracować w ciszy w ten sam sposób jak owady, kiedy pod koniec 

swego życia siadają i składają jaja, z których wykluwają się podobne do 

nich owady. Podobnie i te tworymaszyny, kiedy ich części się zużyły, 

zaczęły pracować jeszcze zdrowymi częściami, z metali i z innych 

odpowiednich materiałów wykonały podobne do siebie maszyny i 

wypuściły w świat.

A te maszyny jeżeli raz już wyruszyły, ruszały się, jadły oraz powielały 

siebie, czyli się rozmnażały.

Czym to jest, jeżeli nie życiem?

Jednak, zdaje się, w pierwszym stuleciu ich pojawienia się ludzi nie brali 

poważnie znaczenia tych samodzielnych stworzeń, nie były niebezpieczne. 

Wtedy ludzie mogli się bronić przed nimi bardzo łatwo za pomocą innych, 

służących ludziom sztucznych maszyn i aparatur. Jedna torpeda, pocisk 

armatni, sztuczny huragan zmiatał je, jeżeli przypadkowo zjawiły się tam, 

gdzie nie były potrzebne. Nie można było z nich korzystać, ale się je 

tolerowało. Ich bezsensowne skoki, obroty, stukot, dziwne, groteskowe 

ruchy na pewno bawiły dzieci tego wieku, tak samo jak zabawki 

automatyczne bawią nasze dzieci.

W owej epoce człowiek był zarozumiały i miał do tego prawo. Świat 

należał do niego, poważne niebezpieczeństwo nie groziło bytowi. Łagodne 

siły Ziemi, ciepło i światło, błyskawicę i magnes trzymał człowiek już od 

background image

dawna w swych rękach, a one mu służyły.

Ale zapomniał o innych, ogromnych mocach, siłach, które szalały na 

zewnątrz, poza granicami kuli ziemskiej, na ogromnej scenie kosmosu.

Katastrofa światowa, drugi potop, epoka lodowca, nazwijmy to, jak się 

komu podoba, według obliczeń profesora Shoovera nastąpiła po około 

trzech tysiącach lat licząc od dobrowolnej pozornej śmierci nas obu.

Spowodowały to meteory. Stało się to niespodziewanie. Coś, może kometa 

siarczana, eksplodowało w pobliżu Słońca i jego odłamki spadły na 

Ziemię. Bombardowanie było tak silne, że po prostu zmiotło nam księżyc. 

Oderwał się on od swego jądra, a na jego miejscu pojawił się mniejszy 

księżyc - największy meteoryt, który przyciągała siła grawitacyjna Ziemi i 

zmusiła do krążenia. Od tego czasu meteoryt krążył w miejscu starego 

księżyca. (W kilka dni po swym wyzdrowieniu sam też zobaczyłem ten 

nowy księżyc. Jest dziwnym przedmiotem o kształcie jajka. Jeszcze nie 

przemienił się w kulę.)

Ziemia została na swoim miejscu, nawet nie zachwiała się, na tej samej 

orbicie nie zmienił się nawet kąt osi. Ale ta wojna gwiezdna żałośnie 

poszarpała jej powierzchnię.

Większa część Afryki i Ameryki Południowej znalazła się pod wodą. 

Straszne upały (60 - 70°) trwające przez kilka lat wysuszyły Europę, 

zniszczyły ją, a potem woda zalała szczeliny pękniętego gruntu. Jeszcze 

później wszystko znalazło się pod warstwą lodu.

Był to okres, kiedy zginęło wszystko, co dotąd pozostało przy życiu. Zdaje 

się, że to ruchy meteorów spowodowały wir w tym tajemniczym czymś, 

co wypełnia Kosmos - wir połknął część atmosfery ziemskiej.

Wszystko zginęło.

background image

W tym czasie my dwaj, Shoover i ja, spali

śmy zesztywniali w swoich lodowych trumnach. Możliwe, że przez 

pewien czas także ta część świata, okolice Nowego Jorku, były pod wodą 

lub przynajmniej pod lodem, ale pewne jest całkiem, że wtedy nie 

dochodziło tu powietrze. To właśnie wtedy pojawiła się owa zielonkawa 

kora, pochodząca z kosmosu. Miasto w większej części pozostało takie, 

jakie było chyba w latach 3000 - 3500nych po narodzeniu Chrystusa. 

Szkielet miasta z twardego kamienia był odporny na klęski żywiołowe.

Gdzieś w pobliżu bieguna Północnego, gdzieś na Alasce coś jeszcze 

pozostało. W podziemnych grotach dziesięciolecia, stulecia chował się, 

ukrywał otępiały, zacofany, dziki szczep, który zapomniał o swoich 

przodkach. Karłowaci potomkowie ostatniego Adama i Ewy, rodu 

ludzkiego, którzy przeżywali katastrofę.

Z kwitnącej fauny i flory pozostało tylko tyle: kilka istot ludzkich. 

Bowiem wszystkie zwierzęta zginęły, ani jedno z nich nie przeżyło. 

Zarodki życia zwierzęcego nie wytrzymały takich strasznych zmian 

temperatury.

Gdy po kilku wiekach warunki meteorologiczne stały się bardziej 

sprzyjające, ten szczep wyległ ze swych jaskiń i ostrożnie, nieufnie, jak 

niegdyś z doliny Gangesu wyruszył na południe. Nie pamiętali swej 

przeszłości. Żyła jedynie tradycja ustna o dawnych bogach do nich 

podobnych, którzy byli niegdyś panami Ziemi: panowali nad 

błyskawicami i wiatrem.

Ale potem przyszedł Diabeł. Straszydła i potwory zaludniły świat. Smoki i 

hydry. Stworzenia Diabła.

Tylko Bóg potrafi rozprawić się z nimi. Tylko Bóg potrafi trzymać je w 

background image

ryzach, zaczarować je.

Bóg albo jego kapłan boskiego pochodzenia.

3.

Shoover przerwał. Jakby czekał, aż zbiorę myśli. Po chwili powiedział 

zniżając głos, bez cienia ironii:

- Tym boskim kapłanem dla nich jestem ja! Roześmiałem się gorzko.

- Pan, panie Shoover? Shoover jako bożyszcze dzikusów?!

Wzruszył ramionami.

Czego pan chce? Chętniej, byłbym docentem na uniwersytecie dawnego 

Nowego Jorku. Musiałem przyjąć tę rolę. Niech pan nie zapomina, że 

moje pojawienie się wśród nich było cudem. Spadłem z nieba. Niczego nie 

mogłem im wyjaśnić. Ich umysł jest o wiele bardziej zacofany, nie potrafią 

pojąć prawdy, którą mógłbym opowiedzieć jako świadek wspaniałej 

przeszłości rodu ludzkiego. A potem, Bóg wie! Gdy czasami, w wolnej 

chwili pomyślę o przeszłości, nawet mnie się wydaje, że wtedy, w 

początkach XX wieku byliśmy podobni do bogów. Czy pan tak nie sądzi?

- Co... mogę... w porównaniu z nimi...

- No, nie. W porównaniu z nimi... To, czym byliśmy, to, co znamy, wiemy, 

odróżnia nas od nich i wywyższa nas w takiej mierze, w jakiej biedny 

chłop z Hellady wyobrażał sobie bogów w mitologii.

Zadumał się.

- Kto wie? Może ci półbogowie również żyli... Przecież my też żyliśmy...

Jego słowa wywołały w mej wyobraźni dziwne, migocące światełka, 

jakbym przez mgłę, przez wzajemne oświetlenie widział jednocześnie 

przeszłość i teraźniejszość.

- Mitologia...

background image

- Której jesteśmy półbogami. Jeżeli dobrze to przemyślę, muszę zadać 

sobie pytanie, jaka to przesada, przynajmniej według ich pojęć? Nawet 

gdyby uważali nas za prawdziwych bogów? Przecież to, co pozostało z 

dawnego świata, to, co oni uważają za istniejące przez wieczność rzeczy 

tego świata, my stworzyliśmy z niczego, my, nieszczęśni, ludzcy 

półbogowie, którzy doznali takiego nieszczęścia. Nie diabły, szatan, jak 

oni wierzą...

Wypowiadał te słowa gorączkowo, a ja nagle zacząłem wszystko 

pojmować...

- Smoki... potwory... straszydła - jąkałem się.

- Tak jest. Zwierzęta zginęły na Ziemi. Oni nawet nie wiedzą, że 

kiedykolwiek istniały. Katastrofę przeżyły tylko te przeklęte automaty, 

które wytrzymały mrozy i upały. One rozmnażały się wśród ruin, wśród 

ruin, które dla tych głupich dzikusów są takim samym światem przyrody, 

jak dla nas łańcuchy gór i skały.

- Tak pan uważa?

- Uważam? Wiem. Wierzący we mnie lud uważa pokryte korą ruiny 

Nowego Jorku za zjawisko przyrodnicze, za nieodłączną część Ziemi tak 

samo, jak my Wezuwiusza lub Etnę. Niech pan zrozumie: za zjawiska 

natury, twory boga... to, co my stworzyliśmy. Czy pan już rozumie, 

dlaczego powiedziałem, że ze swego, własnego punktu widzenia oni mają 

rację, kiedy uważają nas za bogów. Tak, chodzą tu wśród ruin ze swoimi 

naiwnymi buzdyganami. Stare domy, salę, gdzie prezydent przyjmował 

gości uważają tylko za groty i jaskinie, służące za schronienie przed 

smokami, tak oni widzą.

- Czyli... ten samochód... który napadł na mnie...

background image

- Właśnie, jest późnym potomkiem jakiegoś samochodu, samodzielnego 

samochodu, który przed dwoma tysiącami łat wymyślił pewien 

nierozważny inżynier tak samo, jak tam w kącię moje jedyne zwierzę 

domowe, przedmiot zabobonnego szacunku tego szczepu jest potomkiem 

głupiego odkurzacza lub czegoś innego, co zostało przerobione na 

samodzielną maszynę. Ja też nie daję sobie rady z nimi. Udało mi się 

poznać to jedno, w jakiś sposób znalazłem jedną sprężynę, jedną śrubkę, 

którą mogę je zmusić do posłuszeństwa. A konstrukcję innych, podobnych 

latających maszyn, samochodów, kręcących się bąków, zmarnowanych 

krosien, wolnych mechanicznych fortepianów diabeł jedynie zna. 

Napadają, bronią się, mają ogromną siłę, są takie, które zjadają człowieka, 

widocznie ich silnik jest nastawiony na krew ludzką. A niektóre strasznie 

wrzeszczą, wyją.

- Prawda. Ten nieustanny huk, warkot.

- Tak jest! One były niegdyś fonografami i radiami w służbie człowieka. 

Teraz są wolne i nie potrafią nic innego - grają swe dawne pieśni. Czy pan 

słyszy? Ten głos - osobny od innych... Straszny!... Czy pan nie rozpoznaje 

w nim melodii dawnego jazzu murzyńskiego?

- Przeciągłe wycie...

- Dla ludzi we mnie wierzących jest to tak samo wyciem mrożącym krew 

w żyłach jak dla naszych przodków było wycie dinosaurusa lub 

mastodonta. Oni walczą z nimi...

- Walczą?

- Czy pan nie widział?

- Tak... ten strach, kiedy ukazał się smok!

- Tak samo rozbiegali się niegdyś nasi przodkowie, kiedy latające 

background image

jaszczury rzucały się na nich.

4.

O wiele później, podczas spaceru po ulicach, kiedy dookoła nas szumiały i 

huczały w swych ukryciach potwory - nieśmiało, pełen zwątpienia 

zadałem pytanie:

- A przyszłość?

Shoover zatrzymał się na skraju gzymsu, patrzył przed siebie, do krateru 

Dawnego Miasta.

- Kto wie? Fale wzbierają się i opadają, /. głębi Czasu podnoszą się, cofają 

i znów powracają. Teraz doszliśmy do ramienia takiej fali. Ta epoka jest 

podobna do tego, co pozostało z fragmentów dawnych kosmogonii, 

genezysów, mitologii. My, dawni bogowie, umarliśmy, pozostawiliśmy 

Ziemię, a na Ziemi znowu, oni uważają, że po raz pierwszy, pojawił się 

wygnany z raju człowiek, żeby potem swej twarzy i rosą swojej krwi 

zaorać stary ugór, aby wyrosło nowe zboże, nowy chleb. Co potem 

nastąpi? Prawdopodobnie jesteśmy świadkami narodzenia się nowego 

eposu. Stoimy przy kołysce herosów zabijających smoki, Zygfrydów i 

Heraklesów. Nowa Iliada. Minie jeszcze wiele czasu, zanim urodzi się 

Homer - najpierw trzeba przekształcić Ziemię, żeby stała się bezpieczna i 

żeby mógł się urodzić poeta. Trzeba pokonać Minotaura, trzeba ściąć 

dwanaście głów Hydry, trzeba stoczyć bój z Wężem Morskim. Dopóki 

choć jeden z potworów żyje, pan przecież widział, mowy nie może być o 

poezji, o kulturze.

- Ale, czy urodził się już bohater nowego eposu? Czy urodzili się już 

Zygfryd i Herakles? Spojrzał na mnie:

- Czy pan pamięta tego dumnego, przystojnego mężczyznę, który stanął 

background image

prosto, bez strachu, kilka minut przed pojawieniem się smoka?

Chwyciłem się za głowę.

- Oczywiście!

- Pokazał w dół:

- Proszę spojrzeć!

Na dole. w jednym z wgłębień krateru, w blasku promieni czerwonego 

słońca stała grupka. Pośrodku leżących twarzą do ziemi nagich dzikusów 

stał mężczyzna - to był on, poznałem go, właśnie się schylił, zapalił coś.

Gorący słup dymu strzelił w górę. Grupa modliła się. Ofiara krwi dla 

rozgniewanych bogów.

- Co palą?

- Zwłoki upolowanego potwora. Wczoraj go zabił buzdyganem Deime, ich 

wódz. Widziałem. Łatwo rozpoznałem zdobycz po kształcie. Jeśli się nie 

mylę, jego przodkami były maszyny drukarskie.

GEZA LACZKO

Bunt w Panteonie

Ponad metropolią wznosiła się widoczna zewsząd kopuła Panteonu 

Żywych. Z wypełnionych niemą ciszą szerokich alei i ogromnych 

bulwarów, gdzie wśród klombów i drzew w pogodnym nastroju 

spacerowali po trawie starcy, włóczędzy i dzieci, ze wszystkich przecznic 

spojrzenia ludzi mimowolnie kierowały się ku potężnej kopule.

Stojąc wysoko na górze, która kiedyś nosiła miano męczenników a teraz 

oznaczona była numerem 7, gdzie wśród charakterystycznej dla wielkich 

miast głuchej ciszy kołowały połyskujące w słońcu samoloty, wyglądała 

niczym dumnie wypoczywający biały orzeł skalny.

Na bulwarach, szczególnie tych starszych, wybudowanych jeszcze w 

background image

latach dziewięćdziesiątych XX wieku, czuło się od czasu do czasu 

wstrząsy powodowane dudniącym w głębi ziemi ruchem samochodowym i 

koleją elektryczną, lecz do Panteonu, który niegdyś należał do Świętego 

Serca, a teraz do Wszechmocnego Mózgu, nie dochodził żaden hałas. To 

liczące zaledwie parę dziesiątków lat osiągnięcie myśli ludzkiej otaczała 

swym osobliwym blaskiem warstwa powietrza nieczuła na żaden dźwięk.

No właśnie, przecież Melanchton (naprawdę nazywał się George Hurst, 

lecz w tym stuleciu na powrót zaczęto używać bardzo starych, 

ładniejszych i prostszych nazwisk, twierdząc, że “Platon” brzmi o wiele 

bardziej przekonująco niż “Einstein”) dopiero w roku 2014 wynalazł 

sposób na konserwację mózgu, dzięki czemu intelekt zmarłego człowieka 

zmagazynowany w szarej, galaretowatej masie mózgowia może dalej żyć i 

tworzyć.

Wydano ustawę, która znajdującym się na łożu śmierci wybitnym ludziom, 

określanym jako “geniusze” (co za prymitywna, wywodząca się z okresu 

jaskiniowego metafora) nakazywała operacyjne wyjmowanie mózgu i 

umieszczanie go w określonych warunkach w Panteonie. Mózgi te były w 

pewnym sensie zdeformowane, ponieważ zmuszano je do znacznie 

intensywniejszej pracy, stwarzając warunki wodogłowia niskiego stopnia 

lub innej anomalii, i w ten sposób rodziły się wielkie odkrycia, teorie 

naukowe i znakomite utwory poetyckie.

Potrzeba wprowadzenia w życie takiej ustawy wzięła się stąd, że 

współczesne życie stworzyło człowieka łaknącego pracy i rozkoszy, dla 

którego najpowszechniejszą rozrywką i częściowo jedyną formą życia jest 

pośpiech. Ten zaś zabija kontemplację, a przecież myśl, nie tylko nowa, 

lecz i przetworzona, może rozwinąć się wyłącznie drogą kontemplacji.

background image

Mózgi wielkich ludzi trzeba więc było “odłożyć na zimę”, jak to nasze 

prymitywne matki robiły w XX wieku z kurzymi jajami. (Za te historyczne 

dane składam niniejszym podziękowanie wielkiemu statystykowi 

Lucullusowi.) Ktoś przecież musiał myśleć i tworzyć!

Tak więc Panteon Żywych widniał wysoko na górze.

We wnętrzu białej kopuły jaśniało lekko niebieskawe światło, a powietrze 

miało temperaturę ciała. W wielkiej sali, nad którą właśnie wznosiła się 

kopuła, dyrektor Panteonu i jego asystenci pełnili swe posługi nago, zdjęli 

bowiem z siebie zwierzęce skóry, to znaczy togi. . Ligi Przyjaciół, które 

zastępowały rodziny i przynależność narodową, postąpiły bardzo 

rozsądnie, przywracając togi - higieniczny ubiór jednej z najstarszych 

epok. Nie mogę bez oburzenia przemilczeć dążeń niektórych wielbicieli 

prymitywizmu, by togi zamienić na skóry zwierzęce. To przecież dandyzm 

(co za subtelne, archaiczne słowo!) i fircykowatość. Nie przystoi 

“zależnym bractwom” z lat trzydziestych XXI wieku.

Tak, w minionym stuleciu jeszcze męczono się wolnością. My poznaliśmy 

przynoszącą uspokojenie wartość wielostronnej zależności. W Eurazji 

istnieją wyłącznie Ligi Przyjaciół i ja, Pliniusz, uważam się za 

szczęśliwego, mogąc być członkiem około stu pięciu takich wspólnot. 

Pełnię kierownicze funkcje w takich koleżeńskich korporacjach jak 

Związek Nieodpowiadających na Pytania, Wstających w Południe, 

Pijących na czczo Szampana, Obserwatorów z Otwartymi Ustami, 

Piszących Wiersze na Maszynie a Prozę Ręcznie i w niemal stu innych; 

jestem też członkiem Komitetu Wykonawczego Komisji Ustawodawczej 

Głównej Rady Centralnej Zrzeszenia Lig Przyjaciół, a w ubiegłym roku 

mało brakowało, a wybrano by mnie Głównym Przyjacielem Eurazji. 

background image

Głosowanie radiowe zostało jednak za pomocą manewrowania długością 

fal nikczemnie zakłócone; przez Ligi Przyjaciół w Afryce, a ja ze złości 

omal nie wyemigrowałem na pustkowia Ameryki, gdzie na ruinach 

Białego Domu wyją szakale, a na leżącym wśród brył ziemi rdzewiejącym 

żelaztwie potykają się raki pustelniki.

Pod białą kopułą wokół wielkiej sali stoją w odległości pół metra od siebie 

zimno połyskujące platynowe stojaki. Każdy z nich ma cztery cienkie 

nogi, a na wierzchu, w naczyniach o złotej podstawie wypełnionych 

specjalnie spreparowanym płynem, spoczywają przykryte szklanymi 

kloszami mózgi. Pod małe stoliki, na których znajdują się różnego rodzaju 

przyrządy służące do zmaterializowania przejawów aktywności 

intelektualnej prowadzą do kloszy cienkie rurki i metalowe nitki. Od 

innych stolików zaś prowadzą do naczyń z mózgami przewody, którymi 

przesyła się niezbędne bodźce zewnętrzne.

Mózgi są bezosobowe, oznaczone są tylko jedną literą łacińską i liczbą 

arabską. W większości wypadków z całego mózgowia zachowały się tylko 

obydwie półkule. Są jednakże i egzmeplarze kompletne, których 

półmetrowy rdzeń kręgowy zwisa w oddzielnym zbiorniku. Poddając 

rdzeń działaniu odpowiednich odczynników chemicznych Liga Przyjaciół 

oczekuje od połączonego z nim mózgu wybitnych lirycznych i miłosnych 

utworów poetyckich.

Pośród wielu innych znajdują się tu mózgi wiejskiego geniusza, miłośnika 

przyrody i człowieka o bardzo wrażliwej naturze. Wiejski geniusz, gdy 

tylko nadejdzie ustalona zasadami Panteonu chwila natchnienia, otrzymuje 

za pomocą mechanizmów i przewodów dawkę zapachu nawozowego, 

odgłosu dzwonków bydlęcych, obraz wracającego do zagrody stada i 

background image

zapach pelargonii. Po paru minutach rozlega się charakterystyczny trzask 

umieszczonego na stoliku Radia Twórców i w chwilę potem świat staje się 

bogatszy o nową sielankę. Miłośnik przyrody dostaje ekstrakt szumu 

sosen, alpejskich krajobrazów, górskiego powietrza, woni topniejącego 

śniegu i nieco leczniczego wapna w proszku wysokiej jakości, po czym 

rodzą się najwspanialsze opisy krajobrazów. Mózgowi człowieka o 

wrażliwej naturze dawkuje się prze tworzone ilustracje erotyczne, 

szampana w stanie lotnym i mieszaninę opium z nikotyną, którą niezwykle 

trudno otrzymuje się ze starych papierosów egipskich. Otrzymujemy z 

tego tyle powieści dekadenckich, ile tylko dusza zapragnie.

Ale to tylko zabawa.

Prawdziwą pracę wykonują jednak mózgi składające się tylko z dwóch 

półkul, które poddane dawkowaniu pasji pracy wzbogacają świat coraz to 

nowymi wynalazkami.

Ta kolekcja wybitnych mózgów jest oczywiście zorganizowana w taki 

sposób, że poszczególne egzemplarze nie stykają się ze sobą i nic o sobie 

nie wiedzą. W pewnym stopniu mogą jednak wyrazić swoje życzenia. 

X300 na przykład chciałby podróżować. Połączone z nadajnikiem 

radiowym pomysłowe urządzenie wypisuje to słowami na czarnej tablicy. 

Wówczas przystępuje do pracy jeden z asystentów. Wysyła Xowi 300 

przetworzone obrazy krzątaniny, ruchu, a mózg, jeśli jest stary, może też 

łyknąć trochę dymu węglowego. Potem wstrzeliwuje mu się obrazy 

fiordów czy saharyjskie pejzaże. Wysłużone zwoje mózgowe zaczynają 

ulegać zamierzonym przemianom chemicznym, o czym sygnalizuje radio. 

Zaczyna się projekcja, podczas której rodzi się plan podróży. Moim 

zdaniem Z27 na przykład należałoby unicestwić, ponieważ ciągle domaga 

background image

się zamroczenia alkoholowego, przy czym jego zdolności zupełnie się 

wyczerpały i nawet najnowszymi metodami nie można z niego wydusić 

nic zasługującego na uwagę.

Kilka dni temu dyrektor Panteonu zapytał swego pierwszego asystenta:

- Czy to pan manipulował przy nadajniku centralnym?

Asystent zaprzeczył.

Akurat wtedy wszystkie mózgi Panteonu przerwały pracę. Nie przydały się 

woń nawozów, ekstrakt pasji pracy czy nikotyna egipska, nie pracował 

żaden.

Zaskoczony dyrektor obrócił się ku asystentowi, który bezradnie się w 

niego wpatrywał.

Wtedy przysłano po mnie.

Po kilku godzinach badań, eksperymentów i wnikliwych obserwacji 

doszedłem do wniosku, że mózgi jakimś tajemniczym sposobem weszły ze 

sobą w kontakt, uświadomiły sobie sytuację i kiedy ja na podstawie swych 

dociekań właśnie to wywnioskowałem, na czarnej tablicy pojawił się nagłe 

ów straszny napis:

“Jesteśmy zmęczeni, chcemy umrzeć”.

O nie, moi drodzy, to przecież sabotaż, występowanie przeciwko prawom 

Lig Przyjaciół! Jeszcze zobaczymy, kto będzie silniejszy!

Stosując indukcję nowych promieni, przerwałem wszelkie kontakty 

między zbuntowanymi mózgami.

Ruszyły urządzenia, wszystkie bodźce zwiększyłem do maksimum i mózgi 

Lig Przyjaciół zaczęły pracować na nowo. Jeden w mękach wynalazł 

kieszonkowy deszczomierz. Drugi wyjąc - tak, to odpowiednie słowo - 

wyjąc wystukał swój najpiękniejszy wiersz: “O mękach zbuntowanych 

background image

mózgów”.

Mój sukces jednak był tylko jednodniowy.

Nazajutrz bowiem Zakład Mózgów stanął. Yowi 212 udało się skierować 

śmiercionośne promienie wielkiego generatora rentgenowskiego na 

wszystkie po kolei mózgi, a w końcu na siebie.

I tak Panteon Żywych stał się Panteonem Umarłych, gdzie w mętnym 

wywarze gnije pięćset znakomitych mózgów.

Świat zapomni o tym eksperymencie, a ja drżącą ręką i dawnym pismem 

przenoszę na papier tę historię ku rozpaczy współczesnych i przestrodze 

przyszłych pokoleń...

SANDOR SZATHMARI

Fałszywy prorok

Wielki Książę Atlii wezwał do siebie Serwę, zwierzchnika rady 

nadwornej.

- Teraz - rzekł mu - gdy lud naszego kraju obchodzi dziesięciolecie mojego 

panowania, poddani pragną mi się przypodobać jakimś skromnym 

podarunkiem. Ale o tym wiesz lepiej od mnie.

- O, tak. Wzniesiono na twoją cześć Świątynię Postępu, obelisk, pomnik 

przedstawiający cię na koniu.

- Dziękuję, nie musisz dalej wyliczać. Znam to wszystko. Wezwałem cię 

po to, ponieważ w moim ojcowskim sercu obudziło się pragnienie, aby się 

czymś odwzajemnić swemu ludowi za jego wierność i ofiarność. Czyż nie 

tak?

- Twój lud cię kocha, o potomku bogów.

- Wiem o tym. Tym bardziej więc powinienem mu się czymś odwdzięczyć.

- Myślałeś o wzniesieniu świątyni, o zrodzony przez bogów? Czy o 

background image

pomniku?

- Nie, nie pomyślałem o niczym, na co trzeba by wydawać pieniądze. Lud 

i tak ugina się już pod ciężarem wręczanych mi podarunków. Nie widzę 

powodu, dla którego miałby go obciążać także mój dar.

- Dobroć twojego ojcowskiego serca jest niezmierzona, o potomku bogów.

- Myślałem o darze, na jaki mój lud nie musi wydawać pieniędzy, a sprawi 

on powszechną radość. Nie tylko mnie, ale także ludowi.

- Jestem ciekaw daru twego serca, o Wielki Książę!

- Myślałem o tym, żeby ogłosić ogólną amnestię.

- Jak to, o wielki władco? - przestraszył się Serwa. - Wypuściłbyś na 

wolność swojego kucharza, który skradł ci złoty puchar?

- Och, tak, o nim nie pomyślałem. Właśnie po to cię wezwałem, aby 

powierzyć ci zadanie sprawdzenia w więzieniach państwowych, kto i jaki 

wymiar kary dostał. Twojej mądrości i poczuciu wierności zawierzam 

wybór tych, którym możemy udzielić amnestii. Czy uwolnić niektórych, 

czy tylko zmniejszyć im wymiar kary. Już chyba wszystko rozumiesz, 

więc biegnij teraz i spełń swoją misję.

- Drogi nasz sługo, nadzorco więzienia, daj mi, proszę, listę więźniów - 

powiedział Serwa do Patry, a ten po chwili ją przyniósł i wręczył 

naczelnemu radcy, uginając kolano.

- A więc przyjrzyjmy się jej bliżej. Zostało tu napisane: Brut, rozbójnik. 

Co on takiego popełnił?

- Napadał na drogach ludzi zmierzających na jarmark i rabował ich mienie.

- Tylko tyle?

- Tak. Ale kiedyś napadł na Ptalmę, szlachetnego dobroczyńcę i lennika 

dworu. - Mówiąc o nim nadzorca z szacunkiem dotknął prawicą czoła i 

background image

ugiął kolano. - Na usprawiedliwienie rozbójnika można powiedzieć, że 

kiedy się dowiedział, kto siedzi w wozie, uciekł bez zastanowienia!

- Miał szczęście! Udzielamy mu amnestii. A teraz popatrzmy dalej. 

Następny jest niejaki Tarme. Co on takiego popełnił?

- Był szpiegiem nasłanym z kraju Antissa. Wkradł się w najwyższe sfery i 

podsłuchiwał najwyższe tajemnice, które potem sprzedawał rządowi 

Antissy.

- To już poważniejszy przypadek. Na ile lat został skazany?

- Na dożywocie.

- Skrócimy mu wyrok do dwóch lat. Przypatrzmy się teraz trzeciemu, 

niejakiemu Racie. Co on popełnił?

- Z pewnością o nim słyszałeś, choć obowiązuje nas tajemnica. To ten 

fałszywy prorok.

- Czy to ten, który przed miesiącem zapowiedział, że nasza ziemia 

zapadnie się w oceanie?

- Tak, to on. Od dwóch miesięcy słyszy się w kraju, jak ziemia jęczy. 

Wieszczkowie jednomyślnie orzekli, że są to oznaki gniewu boga Kantry, 

który w ten sposób chce nas ostrzec, że nie będzie dłużej znosił podłości, 

jakich dopuszcza się Antissa wobec naszego kraju i domaga się, abyśmy 

zniszczyli Antissyńczyków mieczem i ogniem. Nasz Wielki Książę 

zarządził wtedy nadzwyczajne pogotowie bojowe.

- Tak, wiem o tym dobrze - rzekł Serwa. - Wiem również, że wówczas 

Rata przeciwstawił się publicznie naszym nieomylnym wieszczom. Jak to 

właściwie było?

- Nie dziwię się, że o tym nie wiesz, o wielki panie, choć na ogół wiesz 

wszystko. Dostaliśmy bowiem wtedy polecenie, aby za wszelką cenę 

background image

uniemożliwić szerzenie się niebezpiecznych poglądów Raty. Nawet 

najwyżsi dostojnicy niewiele o nich wiedzą.

- A więc jak to było?

- Głosił on, że pomruki ziemi nie są głosem gniewu boga Kantry, ale 

samoistnym głosem ziemi. W głębi ziemi zachodzą przesunięcia i je 

właśnie słyszymy i czujemy na powierzchni. Ra ta miał czelność oznajmić, 

że nim upłyną dwa miesiące, nasz ląd pochłonie ocean.

- To straszne zatruwanie śwadomości ludu.

- Na szczęście nasze władze od razu położyły na nim rękę. Kapłani 

ogłosili jego poglądy za heretyckie i udowodnili na podstawie świętych 

ksiąg, że nasz kraj będzie istniał do końca świata, bo tak postanowił bóg 

Kantra, którego gniew zwraca się teraz przeciwko szalbiercom. Później 

doszli do wniosku, że wszelkie publiczne argumentacje byłyby tylko wodą 

na młyn Raty i głoszonych przez niego nauk. Przeto wkrótce go schwytano 

i osadzono w więzieniu, a pisma spalono. Dziś osadza się w więzieniu 

także tych, którzy wspominają o jego kacerskich naukach. I ty chciałeś go 

ułaskawić, o wielki panie? Aby dalej głosił swe fałszywe poglądy i 

zatruwał dusze ludu?

- Ależ skąd! Nie ułaskawimy go - zawołał Serwa. - Na ile lat został 

skazany?

- Na wieczną niewolę.

- To za mało. Może się bowiem uwolnić jakimś sposobem i dalej zatruwać 

umysły, łamiąc dusze, uczucia patriotyczne i religijne oraz niszcząc wiarę 

ludzi pokładaną w przyszłości. Oddać go na pożarcie bestiom! Podniesie 

to świetność igrzysk w cyrku.

Takie wydarzenia miały miejsce w Atlantydzie, na miesiąc przed jej 

background image

pogrążeniem się w wodach oceanu.

SANDOR SZATHMARI

Doskonały poddany

Gladion III, wielki książę Bergengocji, zasiadał właśnie na tronie, gdy jego 

marszałek dworu rzuciwszy się na posadzkę i dotknąwszy czołem stopni 

tronu zameldował, że życzeniu Jego Wysokości stało się zadość: mistrz 

żem Fabius stawił się na posłuchanie.

- Przyślij go tutaj - powiedział arcyksiążę. Marszałek podniósł się z 

posadzki i wykonawszy raz jeszcze głęboki ukłon wycofał się tyłem do 

drzwi. Po chwili do sali wkroczył mistrz żem Fabius.

Rzuciwszy się na twarz przed Gladionem, dotknął czołem stopni tronu.

- Chwała ci, o Gladionie, wielki księciu Bergengocji!

Władca łaskawie skinął głową:

- Pozwalamy ci wysłuchać moich słów na stojąco.

Fabius podniósł się.

- Niezmierna jest twa dobroć, o panie!

- O tak, w rzeczy samej. Bo jeszcze ciągle nie kazałem ściąć ci głowy, 

choć już dawno na to zasłużyłeś. Spodziewam się, że zdajesz sobie sprawę 

ze swoich przewinień?

- Błagam o łaskę dla mej biednej duszy, o panie!

- Mianowałem cię nadwornym mistrzem od wszystkiego, ponieważ 

wydawało mi się że nie ma takiej rzeczy, z którą sobie nie poradzisz. Na 

początku rzeczywiście nie zawiodłeś moich oczekiwań. Wykonałeś dla 

mnie tron, który tym się odznacza, że w chwili gdy na niego siadam, 

rozlega się ryk lwa, a ze stropu spada na mnie ulewa kwiatów. Pod moim 

łożem zbudowałeś zapadnię, w którą mogę wtrącać jak do głębokiej studni 

background image

kochanki, które mi się znudziły. Sporządziłeś truciznę, po której spożyciu 

moi goście dopiero po powrocie do domu odchodzą z tego świata. Ja zaś 

obsypałem cię łaskami. Zezwoliłem ci na przypięcie do czapki liliowego 

guzika. Nadałem ci przywilej pisania przed swoim nazwiskiem tytułu 

“żem”. Pozwoliłem, abyś ścierał proch, który po balach osiada na 

bucikach mojej córki, arcyksiężniczki Karamelli Lenni Magnesis, a nawet 

dopuściłem się tego, by w rocznicę objęcia przez mnie panowania, zaraz 

po najwyższym sędzi wolno było ci dotknąć czołem stóp posągu świętego 

w naszym cesarstwie ptaka Ibisa. Tak było, czyż nie?

- Niezmierna jest twa łaska, o panie!

- Dziś mija rok od chwili, gdy powierzyłem ci skonstruowanie idealnego 

obywatela, sztucznego człowieka, który skupiałby w sobie wszelkie cnoty 

poddanego. Postawiłem jednak warunek: jeśli w ciągu roku nie będzie on 

gotowy, każę ci ściąć głowę.

- Niezmierna jest twa łaska, panie!

- Od roku zwodzisz mnie nieustannie obietnicami, a ja wciąż dawałem im 

wiarę. Przed miesiącem jednakże - powiedział władca ostrzejszym już 

tonem - prosiłeś mnie o powolenie na wyjazd za granicę, aby tam poznać 

podobne prace. Tak było, czy nie?

- Tak było, panie.

- Taaak? - powtórzył zjadliwie książę przeciągając sylaby. - Ale nie 

zdołałeś mnie przechytrzyć. Podejrzewałem, że chcesz uchronić swą 

skórę, bo nie wywiązałeś się z zadania.

Tu arcyksiążę przerwał na chwilę, po czym nagle zawołał:

- Tak było czy nie?

- Tak .było, panie, nie pozwoliłeś mi na wyjazd.

background image

- Ale jest również możliwe - ciągnął Gladion - że zadanie wykonałeś, a 

nosiłeś się z myślą, jak pójść na rękę naszym nikczemnym wrogom. Z tego 

przeto względu nie wypuściłem cię. .

- Posłusznie zostałem w domu.

- Tak, niemniej usiłowałeś zgłosić się jako obserwator na międzynarodowe 

targi za oceanem. Ale dajmy temu spokój. Minął rok i dłużej nie będę 

czekał.

Władca zmierzył wzrokiem mistrza żem Fabiusa i huknął grzmiącym 

głosem:

- Gotowy jest idealny poddany czy nie?

- Jest gotowy, panie.

Ta odpowiedź wprawiła w tak wielkie zdziwienie potężnego Gladiona, że 

powiedział już łagodniejszym tonem, nie tając jednak niedowierzania:

- O... czyżby? Kiedy go więc zobaczę?

- Choćby w tej chwili, najłaskawszy panie. Człowiek mechaniczny stoi już 

przed drzwiami i czeka na rozkazy Waszej Wysokości.

- Wprowadź go.

- Książę zamówił idealnego poddanego, przyjmuje on więc rozkazy.tylko z 

ust Waszej Wysokości. Proszę go zawołać po imieniu, a tu wejdzie.

- Jak się nazywa?

- Mizerius.

- Dobrze - powiedział wielki książę i zawołał: - Mizeriusie, wejdź!

Drzwi się otworzyły i wkroczył Mizerius, człowiek mechaniczny. Poruszał 

się sztywno, szedł wolno, wydając zgrzyt przy każdym kroku. Zatrzymał 

się przed tronem i zaczął rytmicznie wybijać pokłony, pomału skłaniając 

korpus w dół i w górę. Każdemu jego ruchowi towarzyszył nieustanny 

background image

zgrzyt.

Gladion przyglądał mu się przez chwilę z zaciekawieniem, po czym 

zapytał:

- Dlaczego on ciągle bije pokłony?

- Ponieważ ma kręgosłup z najwyborniejszej, najbardziej miękkiej gumy.

- Czy ona aby nie pęknie?

- Przeciwnie, wytrzyma największe choćby obciążenie, ale pod 

warunkiem, że Wasza Wysokość je na niego nałoży.

- On bardzo nieprzyjemnie skrzypi i zgrzyta. To mi niemal przypomina 

płacz.

- Czym bardziej Wasza Książęca Mość go obciąży, tym mniej będzie 

skrzypiał i zgrzytał.

- Czy nie trzeba by go naoliwić?

- Własnemu panu będzie służył bez oliwienia. Tylko osoby postronne 

musiały by go oliwić.

- Mówić nie potrafi?

- Owszem, potrafi - i mistrz żem Fabius zwróciwszy się do homonkulusa 

powiedział:

- Mów, Mizeriusie!

I natychmiast człowiek mechaniczny odezwał się skrzypiącym głosem:

- Niech żyje genialny i miłościwy książę Bergengocji, który zwyciężył 

swych poprzedników tyranów i prowadzi lud po drodze szczęścia!

Gladion z zadowoleniem pokiwał głową, ale nie omieszkał zauważyć:

- Obrzydliwie chrypi mu głos.

- Bo płyta jest już mocno starta.

- Jak to? Przecież teraz go wykonałeś?

background image

- Tak, ale płytę kupiłem jeszcze za czasów przeklętego poprzednika 

Waszej Wysokości, a i wtedy była już zużyta, ponieważ nagrano ją jeszcze 

w okresie poprzednika ostatniego poprzednika, którego poprzednik Waszej 

Wysokości nikczemnie kazał wbić na pal.

- Nie znalazłeś nowszego nagrania?

- Płyta bez wątpienia jest bardzo stara i zużyta, ale odznacza się niebywałą 

wytrzymałością. Z powodzeniem można z niej nadal korzystać, a nawet 

jestem przekonany, że przetrwa jeszcze parę pokoleń.

- Czy ja również mogę go o coś spytać?

- Naturalnie, Wasza Wysokość.

Gladion powiedział wyraźnie dzieląc słowa:

- Mizeriusie, czy na mój rozkaz byłbyś zdolny rzucić się w ogień?

Mizeriusz bez słowa odwrócił się i ruszył w stronę kominka. Fabius 

skoczył za nim i ledwo udało mu się go powstrzymać.

- O panie - rzekł do Gladiona - nie mów mu takich rzeczy nawet w formie 

pytania, bo wszelkie twe życzenia natychmiast spełni.

- Dobrze - powiedział Gladion - zapytam go o coś innego. I zwróciwszy 

się do Mizeriusa powiedział:

- Powiedz mi, Mizeriusie, która godzina? Na co Mizerius niezmiennie 

chrypiącym głosem wyrecytował:

- Niech żyje genialny i miłościwy książę Bergengocji, który odniósł 

zwycięstwo nad swoimi poprzednikami i prowadzi lud po drodze 

szczęścia!

- Znów to samo powtarza jak katarynka? - zirytował się Gladion - Nic 

innego nie umie?

- Owszem, umie. Potrafi chodzić, wstawać, pracować, zrobi wszystko, co 

background image

mu Wasza Wysokość rozkaże. Można go nawet zaprząc do powozu, a 

będzie go ciągnął.

- A prócz tego?

- Prócz tego już nic.

- Prócz tego już nic innego nie potrafi?

- Nie zapominaj, panie, że zamówiłeś idealnego poddanego.

- Ale co sprawia, że zaczyna mówić?

- To płyta, panie.

- Myśleć nie potrafi?

- Boże chroń!

Gladion w milczeniu przypatrywał się mechanicznemu człowiekowi, po 

czym zapytał:

- Ale jeść chyba potrafi?

- On nie jada, panie.

- Nie jada?

- Przypominam, panie, że zamówiłeś absolutnie idealnego poddanego.

- Więc on się w ogóle nie odżywia?

- Będzie się odżywiał jedynie na twój rozkaz, ale jada tylko papier 

zadrukowany. Jest to zdecydowanie bardziej opłacalne, aniżeli odżywianie 

się chlebem.

- To interesujące, co powiadasz, Przekonajmy się.

I Gladion wziął książkę, wydarł z niej kartkę, po czym podał ją Fabiusowi:

- Nakarm go tym.

- Wybacz mi, panie, ale on przyjmuje tylko to, co da mu jego władca.

- Słusznie - powiedział arcyksiążę i zwróciwszy się do Mizeriusa podał mu 

kartkę ze słowami: - Zjedz to!

background image

Mizerius włożył ją do ust, przeżuł i połknął, po czym odezwał się 

monotonnym głosem:

- Der Vater ist gut, die Mutter ist auch gut, der Vater ist gut, die Mutter ist 

auch gut...

I powtarzał wkoło to samo zdanie, dopóki nie wyczerpała się cierpliwość 

Gladiona, który przekrzykując głos mechanicznego człowieka zawołał do 

Fabiusa:

- Co mu się znowu stało?

- Proszę pokazać mi łaskawie tę książkę, Wasza Wysokość.

Gladion podał książkę Fabiusowi, który zerknąwszy do środka zaraz pojął, 

w czym rzecz:

- Prosta sprawa, panie. Ta książka to gramatyka niemiecka.

- Nie życzę sobie, aby ciągle mi powtarzał to zdanie.

- Daj mu więc inny papier, panie.

- Dobrze. Tu jest jakieś pismo. Mizeriusie, zjedz to!

Mizerius umilkł, wziął nową kartkę, włożył ją do ust, połknął i 

niezmiennie tym samym tonem zaczął z kolei powtarzać:

- Zdemaskujemy zdrajców, zdemaskujemy zdrajców, zdemaskujemy 

zdrajców...

Powtarzał to wkoło, podczas gdy Gladion już teraz całkiem 

wyprowadzony z równowagi przekrzykiwał go:

- Co mu się znowu stało?

- Co mu dałeś panie?

- Raport ministra policji.

- Więc się nie dziw, panie.

- Nie zniosę dłużej tej nieustannej paplaniny. Co zrobić, żeby zamilkł?

background image

- To bardzo proste. Trzeba go kopnąć.

- Kopnąć? A czy się nie popsuje?

- Czym częściej będziesz go kopał, panie, tym wierniej będzie ci służył.

Gladion z niedowierzeniem przypatrzył się Mizeriusowi, ale wstał z tronu, 

stanął przy nim i kopnął go. Mizerius umilkł, zachwiał się, skłonił do 

przodu i padł na twarz. Gladion się przestraszył.

- Przewrócił się - powiedział.

- Nie przewrócił się, panie, tylko padł na twarz. On pada na twarz przed 

każdym, kto go kopie.

Aż nagle Gladionowi przyszła pewna myśl do głowy. Zastanawiał się 

chwilę i po pewnym wahaniu wypowiedział ją na głos:

- Zaraz, jak to właściwie jest...

- Co takiego, panie?

- Kiedy go kopnąłem, poczułem, że jest miękki. W co właściwie go 

kopnąłem?

Fabius zaczerwienił się. Zapytał z udawanym spokojem:

- W co, Wasza Wysokość?

- Tu z tyłu... Kiedy go kopnąłem... odniosłem wrażenie, że to było bardzo 

miękkie... Fabius zmieszany wybełkotał:

- Nno tak... pyta Wasza Wysokość, dlaczego to było miękkie?... Nno tak... 

ponieważ kazałem wypchać mu siedzenie pakułami, żeby Waszej 

Wysokości było przyjemniej go kopać....

- Rzeczywiście, to było bardzo przyjemne.

- O tak - bełkotał dalej Fabius ciesząc się, że przebrnął już przez najgorsze. 

- Kto go raz kopnie, nabiera chęci do dalszego kopania, aż zmienia to się 

w namiętność. Właśnie z tego względu pokryłem tylną, część 

background image

najdelikatniejszą skórą. Grubszej skóry użyłem jedynie na twarz...

Ale Gladion nie dał za wygraną, dalej nad czymś rozmyślał i' dał znak 

Fabiusowi, aby umilkł:

- A jednak - powiedział wolno - to nieco dziwne...

Podszedł do mechanicznego człowieka, zaczął go badać, wreszcie dotknął 

jego rękę:

- Ona jest ciepła! - zawołał zdumiony. Nachylił się nad leżącym na 

posadzce Mizeriusem, ale natychmiast się wyprostował i krzyknął z 

oburzeniem do Fabiusa:

- Przecież on oddycha! Ty partaczu, okłamałeś mnie! To jest żywy 

człowiek! Fabius rzucił się na kolana przed Gladionem:

- Panie, ulituj się nad moją głową!

- Ty podły, nikczemny łobuzie! Jak śmiałeś mnie okłamać?

- Przebacz mi i ulituj się nade mną, o panie! Cały rok wytrwale 

konstruowałem maszynę za maszyną, szukałem właściwego rozwiązania, 

aby mógł powstać doskonały poddany, aż wreszcie pełen zwątpienia 

musiałem przyznać, że nigdy tego nie dokonam. Żądasz ode mnie 

niemożliwości, o panie! Nigdy żadna maszyna nie zdoła sprostać temu, do 

czego zdolny jest żywy człowiek!

ENDRE DARAZS

Na dawnej arenie

Ani Słońce się nie postarzało, ani Ziemi nie przybyło zmarszczek, jedynie 

Księżyc jakoś skurczył się i zmalał. Za to człowiek, człowiek...

Nawet żelazobeton naruszył czas, zamienił się w szarobiały pył, zrzucił 

kajdany, stał się igraszką dla wołających o zemstę burz.

Z niegdyś hałaśliwego stadionu zachowały się trzy filary, podobne do 

background image

ptasich dziobów sterczały krzywo i bezsilnie. Na wysokości oczu 

ówczesnych ludzi, trochę poniżej dwóch metrów, przebiegał rząd 

rozmytych liter.

Głosiły wielkie słowa...

“Zdolności jednostki ludzkiej są nieograniczone. Aborah z Grenlandii na 

Igrzyskach Olimpijskich w roku 2904 przebiegł dystans stu metrów w 

ciągu jednej sekundy. Do człowieka należeć będzie wszechświat, bo jego 

zdolności nie mają granic!”

Rozbrzmiewająca triumfalnymi pieśniami olbrzymia arena dawnych 

igrzysk niepostrzeżenie zamieniła się w pastwisko kóz. Później spośród 

trawy wyjrzały połacie wilgotnego piachu. Deszcze utworzyły bajorka, 

które przestały wysychać. Wyrosły drzewa, upiorne dąbrowy, jak gdyby 

powróciło setki zawodników, aby w postaci drzew przeżywać dawną 

chwałę.

Ale z czasem, i drzewa obumarły wraz z okaleczałym stadionem, padły na 

miękką próchnicę ze słabej ziemi, sterczały korzenie.

Po powalonych pniach i konarach stąpały teraz ostrożnie trzy 

człekopodobne istoty podtrzymując się wzajem i ciągnąc po błocie pełnym 

robactwa wyłączone wsporniki automatyczne.”

- Jeden z moich pradziadków na tym stadionie skoczył w dal sześć metrów 

- powiedział kroczący przodem człekópodobny.

Jego niezgrabna, wielka, kopulasta głowa ociężale kołysała się w przód i 

w tył na grubej szyi. Liczył niewiele mniej niż dwa metry wzrostu. 

Kończyny w proporcji do całego ciała miał chuderlawe, krótkie, jak 

odnóża owadów.

- Jedna z moich prababek przepłynęła Ocean Atlantycki! - pochwalił się 

background image

drugi.

Nie różniący się niczym od niego towarzysze sapali i dyszeli z wysiłku, z 

trudem łapiąc powietrze w wycieńczone płuca.

- Nie udało mi się ich przekonać - zachrypiał środkowy.

- Zgromadzenie Młodych nie chciało przyjąć do wiadomości faktu, że 

przeoczymy ostatnią szansę, jeśli nie podejmiemy teraz decyzji. W 

obecnym stanie atrofii nie da się jeszcze tego stwierdzić. Ale wystarczy 

następne tysiąc lat, aby człowiek zmalał do pół metra.

- I nie był zdolny do płodzenia potomstwa - wskazał jego towarzysz z 

lewej strony.

- Rodzaj ludzki zginie - przepowiedział człekópodobny z prawej.

- I nikt go nie będzie żałował!

Lekki wiatr powiał nad ich głowami, spadło na nich kilka kropel deszczu. 

Wszyscy trzej z obrzydzeniem pokręcili szyjami, zafalowała cienka 

warstwa skóry pokrywająca ich mózgi.

Szeptem, zachrypniętymi głosami ciągnęli dalej:

- Uprawiać atletykę!

- I ćwiczenia jogi!

Środkowy podniósł do przysięgi cherlawą prawicę:

- Na Gwiazdę Polarną, powiadam wam, że jeszcze dziś każdy potrafi 

przebiec sto metrów. I to bez wsporników! Ledwo w pół godziny!

Musieli się zatrzymać Na próżno oparli się znów o metalowe wsporniki, 

ich słabe ciała drżały śmiertelnie wyczerpane.

- Utraciliśmy naszą planetę!

- Już dawno do tego doprowadzili. Na Marsa człowiek nie ma wstępu. Kto 

by się odważył zadrzeć z robotami?

background image

- Tak samo na Wenus!

- A Księżyc? Co z Księżycem? Zabrakło im tchu do dalszej rozmowy, 

dyszeli, jak uciekające z sitowia wodne ptactwo.

- Nie mamy już prawa postawić nogi w Azji!

- Jutro przepędzą nas może z Europy, jeśli tak dalej pójdzie.

- Ziemia już do nas nie należy!

- Niestety!

Środkowy jakby zachichotał, a może zapłakał. Dusząc się wyrzucał z 

siebie słowa, jak gdyby stalowa ręka robota bezlitośnie dławiła mu gardło, 

aby pozbawić go resztki powietrza.

- Zaproponowałem Zgromadzeniu - mówił - żeby od tej pory usuwać 

operacyjnie nogi noworodkom...

- Bo do niczego już nam nie służą. Siedzimy bezczynnie zamknięci w 

klatkach, podczas gdy objętość mózgów sztucznie nam się zwiększa, aby 

stały się doskonalsze od maszyn pamięciowych...

Istota człekopodobna z prawej strony obserwując niebo, mrugała w 

milczeniu powiekami, które lizały języki płomieni ze statków gwiezdnych, 

jakimi podróżowały roboty. Najnowszego rodzaju maszyny myślące 

przestały być purytanami. Zasiadały na olbrzymich poduchach, wygodnie 

rozkładając na nich swe stalowe członki.

- Zgromadzenie uznało mój pomysł za wspaniały - powiedział środkowy 

człekopodobny.

- I co postanowiło?

- Będzie się operować dolne kończyny noworodków...

Gdzieś zaczęto bić w werbel, robiła to nie ręka ludzka, bo warkot był 

pozbawiony fantazji, porywczości.

background image

- Zaczyna się ich Święto... - rzekł cicho środkowy.

- Święto! - powtórzyli dwaj pozostali. - Tańce robotów! Obchodzą 

rocznicę swego udoskonalenia. Mają prawo się cieszyć, my już dla nich 

nic nie znaczymy...

Tymczasem deszcz ustał, tylko błoto chlupotało pod ich słabymi, drżącymi 

stopami.

- A więc będzie się amputować - ziewnął ten z lewej.

- W stawie kolanowym? Czy w stawie biodrowym?

- Czy to ważne? - zagulgotał środkowy. - To absolutnie nie ma znaczenia. 

Liczy się tylko to, że Zgromadzenie pozytywnie oceniło moją propozycję, 

dzięki której udało nam się zbliżyć do ostatniej godziny ludzkości. Udało 

się! Udało!

Osadziło ich w miejscu ciemnozielone światło. To patrol robotów 

przetrząsał zagajnik. Wieczorem, gdy nadchodziła pora spoczynku, roboty 

zbierały wałęsających się ludzi. Środkowy podreptał w stronę patrolu.

- Zabijcie mnie! - wołał cienkim głosem. - Zabijcie! Nie mam odwagi sam 

się zabić! Brzydzę się sobą! Zabijcie mnie!

Roboty zamieniły między sobą przeciągły gwizd.

- Co to znaczy? Ostatnio nie chcecie już nawet z nami rozmawiać? Co to 

za postępowanie? Domagamy się wyjaśnienia!

- Nie drażnij ich! - zawołał płaczliwym głosem jego towarzysz. - Dziś 

obchodzą swoje święto. Przepełnia ich poczucie dumy. Nie drażnij ich, bo 

w końcu tak się wszystko skończy, że nas zniszczą!

- Jesteście nędznikami! - zawołał środkowy. - I pomyśleć, że jeszcze 

niedawno ^chodziliście za moich przyjaciół!

Przybyły robotypiastunki. Ich konstrukcja przypominała dawniejsze 

background image

bociany. Pochwyciły w długie dzioby drżące istoty i uniosły je daleko, 

wiele kilometrów od areny, aby im pomóc.

Drwiąco zawył wiatr, drzewa bardziej pochyliły się ku sobie, splotły się i 

zwinęły wystające korzenie, aby wiatr nie wywiał spośród nich resztek 

ziemi.

Patrol poszedł dalej. Na trzech filarach, jak oślepły, trwał napis:

ZDOLNOŚCI JEDNOSTKI LUDZKIEJ SĄ NIEOGRANICZONE

W szczątki środkowego filaru uderzył nietoperz, był olbrzymi i straszny, 

filar pochylił się, w nadchodzącej nocy napis rozpłynął się w ciemności.

ENDRE DARAZS

Kqt widzenia

Wszystko na tej gwieździe leżało w gruzach. Jak wysypany z 

przewróconego pieca zalegał na niej popiół. Śmiało podeszli do lądowania 

na tym powalonym olbrzymie. Przyrządy “Fortuny” odnotowały 

niewielkie tylko promieniowanie cieplne. Gwiazda przypominała stygnące 

zwłoki. Już dawno zaczęła się na niej tworzyć skorupa. Ale siła nie została 

jeszcze zdławiona. W zetknięciu z brutalnym przyciąganiem jej masy, 

rakiety kosmiczne starego typu już dawno uległyby rozbiciu, lecz 

“Fortuna” była statkiem inteligentnym - to Leon tak ją określił - i nic dla 

niej nie znaczyły żelazne prawa ciążenia.

Z podstępnych, ukrytych zawalisk jedynie Leon nie robił problemów. A 

także “Fortuna”. Pewna siebie, z wyzywającym poczuciem wyższości 

zataczała kręgi nad ciemnymi wybrzuszeniami terenu, które Hartowi 

przypominały okrągłe bomby dawnych anarchistów.

- Wiele jeszcze niespodzianek może kryć się pod skorupą - ostrzegał Bart 

Leona. - Może trawić ją olbrzymi wewnętrzny ogień, na co wskazują 

background image

wszelkie znaki. -

Leon nie znosił, kiedy mu ktoś zwracał uwagę.

- Jesteś już śpiący, widzę po twoich oczach.

Lepiej zrobisz, jeśli się położysz. Nic złego się nie stanie, zapewniam cię.

Na pooranej bruzdami i okolonej brodą twarzy Barta pojawiły się 

zmarszczki.

- Pamiętaj, że cię ostrzegałem.

- Pobierzemy tylko próbkę ze skorupy - uspokoił go Leon. - I tylko jeden 

milimetr sześcienny. To przecież substancja o nadzwyczajnej gęstości. 

Nigdy takiej nie było w laboratoriach na Ziemi. Choćby tylko z tego 

względu jest to sprawa niezwykle ważna. Nie sprzeciwiaj się. I nie psuj mi 

humoru.

Leon serdecznie nie Jubił starego profesora Barta, nudził go. Po co 

właściwie wziął go z sobą? Dlatego tylko, że rozpoczynał u niego karierę 

naukową, jako dwudziesty asystent? To prawda, trzeba przyznać, że Bart 

zawsze opowiadał się po jego stronie, dodawał mu otuchy, popierał 

wychowanka. Ale dziś Bart był nikim, a nazwisko Leona znał cały świat. 

Leon nie znosił w duchu tego gderliwego starucha, z niezrozumiałym 

brakiem tolerancji znamionującym młodych.

- Pobrany stąd milimetr sześcienny supermaterii - napominał słabnącym 

głosem starzec - waży sześćset ton, a mamy wszystkiego dwa tysiące 

metrów powierzchni użytkowej. Przeciążymy statek, a wtedy...

- Biorę wszystko na siebie - Leon nie panując nad nerwami odepchnął 

profesora i już rozległy się donośne dzwonki we wszystkich 

pomieszczeniach “Fortuny”. Był to zwykły sygnał na zbiórkę. Załoga z 

tupotem zbiegła do dużej sali i ustawiła się w karnym dwuszeregu, jak 

background image

niegdyś majtkowie na pokładzie fregaty przed rozpoczęciem bitwy, 

czekając na piękne słowa zachęty ze strony dowódcy.

Tu jednakże panowała cisza, oświetlało ich przyćmione światło, a jediiak 

c/uło się podobne do zamroczenia alkoholowego napięcie poprzedzające 

ostatnie chwile przed generalnym atakiem. Leon krótko przedstawił 

sprawę, pewny siebie jak monarcha albo - Jowódca armii ^akie^cś księcia 

w czasach starożytnych. Slpótł luźno ręce na plecach i wydawał rozkazy 

pięćdziesięciu ludziom, którzy słuchali go z napiętą uwagą, pełni zapału. 

Już nie ich widział, ale czekającą go sławę, która niczym błyszcząca 

korona na aksamitnej poduszce leżała w gablocie muzeum.

Tylko Bart kręcił się niespkojonie, jakby pragnął odpędzić od siebie złe 

myśli, niczym napastliwe muchy.

- Leon, zastanów się! ._

- Mówiłem ci, żebyś poszedł spać albo zajął się czytaniem czy czymś 

innym. Nie przeszkadzaj nam teraz!

' - Jeszcze wspomnisz moje słowa, Leon! Po dwóch opuszczali statek. W 

skafandrach antygrawitacyjnych bez trudu przemierzali błyskawicznie 

tysiące kilometrów. Po jakimś czasie wystąpiły wstrząsy i opóźnienia w 

działaniu mikroczerpaka. Coraz więcej pracowników opuszczało 

bezpieczną strefę wokół “Fortuny”, aby pomóc lub poradzić kolegom w 

pobieraniu próbki.

- Czuję, że to się źle skończy, Leon? Już tylko przekorny starzec, 

rozdrażniony dowódca i kucharz Ob o krzywych ramionach i zawsze 

zarośniętej, jakby omszałe] tworzy przyglądali się z owalnych okien statku 

wysiłkom załogi. Ob przyczaił się za plecami obu uczonych i starał się coś 

dojrzeć zza ich wysokich postaci, ale widok na zewnątrz niewiele mu 

background image

mówił, widział tylko kołyszące się lampy i horyzont upstrzony gwiazdami.

- Gdzie ty widzisz tu niebezpieczeństwo? - wykrzywił ironicznie usta 

Leon, gdy czerpak ostrożnie wkładał próbkę do po^emmha, co trochę 

zachwiało olbrzymim statkiem. - Idź lepiej spać. Teraz już naprawdę nie 

masz powodu, żeby tego nie zrobić.

I wtedy nastąpił skrytobójczy wybuch. Kryjący się pod wystygłą skorupą 

ogień znalazł szparę w warstwie popiołu i wybuchł olbrzymim 

płomieniem w ogólnej ciszy - jego cała stłumiona energia znalazła teraz 

ujście.

Z czterdziestu siedmiu ludzi tylko ci zdołali dotrzeć do zataczającej 

równomiernie kręgi “Fortuny”, którzy znajdowali się już w drodze 

powrotnej z czarnej gwiazdy.

- Leon! Leon! - słychać było zewsząd ich nawoływania. Powróciło ich 

dziesięciu, ale wszyscy byli ślepi. Stracili wzrok również Leon i Bart. Nie 

uniknął też ślepoty Ob. Leon z zimną rozwagą podzielił się wnioskami 

przez mikrofon. Jego straszne słowa głucho odbijały się od metalowych 

ścian pomieszczeń pracowników.

- Zostało nas trzynastu. To fatalna liczba, jak przesądnie wierzyli nasi 

przodkowie. Koniec z nami.

Przerwał na chwilę, aby jego słowa dotarły do świadomości opanowanych 

paniką ślepców.

- Jesteśmy oddaleni o osiem lat świetlnych od macierzystego układu 

słonecznego. Patrole kosmiczne nigdy hie zapuszczają się w te zakątki 

Galaktyki. Przyrządy radiowe mamy strzaskane. Będąc ślepymi, nie 

poradzimy sobie z ich naprawą ani ze sterowaniem automatycznym czy 

ręcznym “Fortuny”. W tym położeniu proponuję, abyśmy jak najszybciej 

background image

położyli kres naszemu życiu. Wszelkie oczekiwanie jest zbyteczne. Nie 

mamy żadnej szansy ocalenia.

Ślepcy usłyszeli po tych słowach cichy jęk. To Leon odebrał sobie życie. 

Wielki Leon zażył cyjanek, jakby był zwykłym tchórzliwym 

awanturnikiem.

Po jakimś czasie odezwały się głosy:

- Nie żal go nam. Niewielka w gruncie rzeczy strata.

- Owszem, szkoda tego człowieka - stanął w jego obronie Bart. - To był 

wielki umysł, tyle że niepohamowany w swych zamierzeniach.

- Okazał się tchórzem.

Bart nic na to nie odpowiedział.

- Co teraz będzie? - dopytywali się ślepcy. - Co się z nam; teraz stanie, 

Bat? Czy mamy również odebrać sobie życie?

- Zaczekajmy - rzekł Bart. - Posiadamy olbrzymie zapasy, a próbka materii 

o tak decydującym znaczeniu znajduje się już na statku. Zaczekajmy, choć 

mamy jedną szansę na miliard, że nas tu ktoś odnajdzie.

Wtedy jeszcze wszyscy żyli.

“Fortuna” zaś nieprzerwanie zataczała równomierne koła wokół swego 

zabójcy. Zapasy ich rzeczywiście wystarczyłyby na dziesiątki lat, czekali 

więc kręcąc się nieprzerwanie na tej piekielnej karuzeli, niekiedy 

zapadając w milczenie, niekiedy bliscy utraty zmysłów.

Aż kiedyś Ob się odezwał:

- Wydaje mi się, jakbym zaczynał widzieć. 'Nie padła na mnie 

bezpośrednio fala świetlna. Leon i ty, Bart, zasłanialiście mnie piecami. 

Zaczynam jakby mgliście dostrzegać zarysy przedmiotów, jakbym 

odzyskiwał wzrok.

background image

- To dobrze - rzekł Bart.

- Niewiele to jeszcze znaczy - ciągnął dalej Ob. - Jestem tylko kucharzem, 

nie znam się na sterowaniu. Na próżno starałbym się czegoś nauczyć. 

Doznałem kiedyś urazu mózgu i od tamtej pory niczego nie potrafię się 

nauczyć.

Bart milczał. Ob również. Co dzień troskliwie karmił ślepych 

współtowarzyszy, ale o poprawie wzroku więcej nie wspominał.

Bart też go o nic nie wypytywał. Dopiero po upływie miesięcy kucharz 

znów wrócił do swego tematu.

- Poprawa jakby się zatrzymała. Dostrzegam jedynie jakieś plamy, 

opalizujące światło. Ale poprawa się zatrzymała.

Kręciła się wkoło ich samobójcza karuzela. Znów minęły miesiące.

- Ob?...

- Wszystko, jak dawniej. Plamy i jakieś światło. Jak dawniej. Chociaż...

- Co “chociaż”?

- Nie śmiej się ze mnie, profesorze. Grzebiąc wśród swoich rzeczy, 

znalazłem podręcznik napisany przez mojego pradziadka. Poznałem po 

oprawie. To książka staroświecka i prymitywna. Pradziadek pisał w niej o 

podstawowych zasadach lotów kosmicznych. Tak, właściwie pisał ją na 

użytek przedszkoli. Był sławnym wychowawcą dzieci. Ja natomiast... To 

zresztą nieważne. Ta książka była dla mnie zawsze maskotką. Kiedyś 

znałem jej treść na pamięć. Ale teraz już nie pamiętam. Od tygodni 

wytężam wzrok. Poszczególne litery jakbym już dostrzegał. Tylko nie 

śmiej się ze mnie, profesorze.

Drgnęło coś w twarzy Barta. W murze nie do obalenia jakby wreszcie 

obluzowała się jedna cegła.

background image

- Tak - powiedział. - Może mógłbyś coś' dla nas zrobić. Zasady 

podstawowe się nie zmieniły, a sterowanie stało się od tamtych czasów 

prostsze. Dziś już nawet dziecko... Oczywiście dziecko, które widzi. 

Spróbuj, Ob, może...

Mijały dni i tygodnie. Obowi od wysiłku pogorszył się przejściowo wzrok, 

po czym znów nastąpiła poprawa. Bart przyjmował wszystko w milczeniu, 

kiwając głową.

- Jeśli trzymam książkę z lewej strony, podniesioną w górę, to jakbym 

widział fragmenty wyrazów. A także niektóre litery. Patrząc na nie 

przypominam sobie całe zdania, twierdzenia... Spróbuję tego przy tobie.

- Niewiele to znaczy - mruknął Bart. -

Ale spróbuj.

Coraz więcej osób z załogi wpadało w obłęd. Ob pielęgnował ich, sprzątał, 

karmił. Wyszczerbionymi zębami gryźli go w ręce, dłońmi szukali jego 

gardła, goniły go ich ochrypłe przekleństwa, ciskali w niego ciężkie 

przedmioty. Tylko Bart był taki, jak dawniej. Ob zmienił się na korzyść: 

był opanowany, serdeczny, ostrożny.

- Już niedługo, profesorze. Mam tak wiele pracy. Chorzy...

A później Bart też się zmienił. Coraz częściej mruczał fałszywie jakieś 

melodie, a przy tym był szczęśliwy. Ob przerażony przyciskał do siebie 

niewielką książeczkę.

- Profesorze!

Dobiegły go tylko jakieś urywki melodii.

- Profesorze!

Wreszcie Bart otrząsnął się z zadumy.

- To ty, Ob? Mówiłeś coś?

background image

- Już lecimy.

- Jak to “lecimy”? Dokąd?

- Do domu, na Ziemię.

Bart odzyskał na chwilę świadomość i się rozpłakał.

- Do domu? Na Ziemię? Kłamiesz, kucharzu!

- Ale tak jest, profesorze. Lecimy!

- To lot do nikąd.

- Tak, do nikąd. - Ob mył brudną twarz Barta. Skrzywił się: profesor miał 

już przykry zapach obłąkanych.

- Może lecimy w przeciwnym kierunku niż trzeba - mruczał i mlaszcząc 

przełykał jedzenie podawane mu przez Oba. - Może...

- Nie! - przerwał mu kucharz. - Lecimy do domu. Już się we wszystkim 

połapałem. Przypomniałem sobie dużo rzeczy. Lecimy na Ziemię.

Od tamtej pory upłynęły lata. Ob karmił wszystkich i prowadził statek. 

Kiedyś dwóch obłąkanych zaczaiło się na niego z żelaznymi łomami, 

chcieli go zabić. Wtedy do nich strzelił. Większość ślepców jednakże 

całkowicie otępiała, na próżno przez cały dzień Ob nadawał im muzykę 

promieni słonecznych, chudli tylko coraz bardziej i leżeli we własnym 

brudzie, tak że niegdyś dumna “Fortuna” cuchnęła teraz niczym stajnia.

Tylko Bart wyrywał się niekiedy ze swego odrętwienia.

- Ob?...

- Wracamy do domu, profesorze. A wtedy Bart zaczynał skowyczeć 

niczym zwierzątko.

- Do domu! Do domu? Kłamiesz, Ob, ale twoje kłamstwo brzmi pięknie. 

Jesteś poetą, Ob.

Dłoń profesora szukała twarzy Oba, przesuwała się po niej pieszczotliwie, 

background image

po czym opadała bezsilnie, a profesor znów zapadał w jgozbawioną 

nadziei, szczęśliwą pustkę obłędu i znów rozlegało się jego maniackie 

nucenie.

Ob najchętniej ukrywał się w kabinie sterowniczej. Zawsze z książką pod 

pachą, niekiedy już dostrzegał gwiazdy. Wiedział, że to złudzenie, ale nie 

bronił się przed tym. Do niego też znalazła dostęp cisza, samotność, 

ślepota, pozbawione podstaw uczucie nadziei, ciągłe napięcie, których 

ukoronowaniem w najlepszym razie mogły być szklane oczy i biała laska. 

Ale dopiero na Ziemi...

Aż oto pewnego dnia nieoczekiwanie zadrżały stalowe przyrządy 

“Fortuny”. Doszły do niej głuche sygnały, a wkrótce zadźwięczał brzęczyk 

w aparacie odbiorczym.

- Tak. Tu “Fortuna”. Umarły statek.

- Niezupełnie. Przecież pracują silniki napędowe. Gdzie jest Leon?

A po jakimś czasie do Oba dotarły okrzyki przerażenia:

- Sami ślepcy! Sami szaleńcy!

A później czyjaś twarda dłoń dotknęła jego tłustego ramienia - Ob nie 

szczędził sobie jedzenia.

- Kim pan jest?

- Byłem tu kiedyś kucharzem. A teraz jestem wszystkim. Dowódcą, 

pilotem.

- To pan doprowadził tu statek? ' - Ja. Choć jestem ślepy. Ale tę książkę 

znałem na pamięć. Widzę tylko zamazane plamy, ale to mi wystarczyło, 

żeby odczytać niektóre litery i przypomnieć sobie treść... Wiedzą panowie, 

jaka to stara książka? Pisał ją jeszcze mój pradziadek. Na użytek 

przedszkoli. O zasadach lotów kosmicznych. W swoim czasie był to 

background image

słynny podręcznik. Znałem go na pamięć... I jeszcze teraz potrafię z niego 

czytać...

Ob uśmiechał się sztucznie, nieśmiałym uśmiechem ślepców. Słyszał, jak 

szeleszczą przerzucane kartki książki. A później dotarły do niego szepty i 

westchnienia.

- Tak więc doprowadził pan statek na podstawie wiadomości zawartych w 

tej książce?

- Tak, tak, nią się kierowałem.

- Na pewno?

Znów zaczęto wkoło niego szeptać.

- Czy coś nie w porządku? - zaniepokoił się Ob. - Pozwólcie mi, że jeszcze 

trochę poprowadzę statek - powiedział i kurczowo uchwycił pulpit 

sterowniczy. - Jeszcze tylko trochę... A potem mogę już wziąć do ręki białą 

laskę.

Ktoś znacząco zakaszlał.

- Miał pan tylko tę jedną książkę?

- Nie. Oprócz niej miałem jeszcze starą książkę kucharską. Dlaczego 

pytacie?

Oficerowie z patrolowego krążownika asteroidy popatrzyli po sobie. 

Brudna, zniszczona książeczka Oba zaczynała się od słów: “Jeśli chcesz 

przyrządzić smaczny puding, weź...”

Ob roześmiał się lękliwie.

- Wyobrażają sobie panowie, co by nastąpiło, gdybym pomylił te obie 

książki? Mogło się to przecież zdarzyć, bo dostrzegam tylko niewyraźne 

plamy. Wyobraźcie sobie, gdyby zaszła pomyłka...

Ktoś z obecnych znowu zakaszlał. Po czym powiedział po dłuższej 

background image

przerwie, niepewnym głosem:

- No tak, co wtedy by było, drogi Obie?

JÓZSEF CSERNA

Kosmiczno przygoda

Chociaż wydaje mi się, że w obecnej dobie badań kosmicznych, w roku 

2038, ludzie na ogół obeznani są z podstawowymi zasadami konstrukcji i 

działania sztucznych satelitów i stacji międzyplanetarnych, uważam 

jednak, że warto podać parę krótkich informacji o właściwościach tych 

urządzeń, co pozwoli zrozumieć mój szczególny przypadek.

Wiadomo, że w “ prostych” sztucznych satelitachsputnikach panuje stan 

nieważkości i przedmioty swobodnie się unoszą. Nie jest to natomiast 

możliwe na stacjach międzyplanetarnych, gdzie trwa skomplikowana 

praca nad montażem i przygotowaniem wyruszających w daleką podróż 

rakiet, ponieważ na przykład zawieszony w powietrzu człowiek nie 

mógłby przecież pracować. Na takich stacjach konieczne jest wytworzenie 

siły ciężkości, aby funkcjonowały pojęcia góra i dół, i by umieszczone w 

danym miejscu przedmioty pozostawały tam bądź wykonywały najwyżej 

ruchy sterowane przez człowieka. Siłę tę, choć wynaleziono i stosowano 

wiele sposobów, wytwarzano najczęściej metodą rotacyjną, czyli 

obrotową. Mająca kształt pierścienia przypomina]ącego oponę 

samochodową stacja wiruje wokół centralnej osi i siła odśrodkowa wytwa 

rza ciężar zbliżony do stopnia przyciągania ziemskiego, nieco tylko 

mniejszy. Zjawisko to wykorzystaliśmy też do usuwania ze stacji 

zbytecznych odpadów, a robiliśmy to w taki sposób, że wyrzucaliśmy je 

po prostu przez kilka podzielonych na komory kesonowe szybów 

wylotowych, które otwierały się na zewnątrz pierścienia czy też 

background image

obracającej się powierzchni “opony”. Urządzenie kesonowe było dość 

skomplikowane i używaliśmy go stosunkowo rzadko, by ograniczyć 

ewentualność zmniejszenia ciśnienia powietrza wewnątrz. O wszystkim 

tym wspominam dlatego, że właśnie tutaj zdarzyło się nieszczęście... 

Powinienem jeszcze dodać, że dla zapewnienia bezpiecznego przebywania 

na zewnątrz na powierzchni stacji rozmieszczone były dość gęsto 

pierścienie, do których przyczepiało się haczykowate klamry lin 

ratunkowych. Pierścienie te były potrzebne nie tylko podczas wirowania 

stacji, lecz może jeszcze bardziej wtedy, gdy z jakiegoś powodu lub w 

jakimś celu zatrzymywaliśmy stację, a wówczas powracał bardziej dla nas 

skomplikowany - i pewnie niebezpieczny - stan nieważkości. Organizm 

człowieka bowiem przyzwyczajony jest do siły ciężkości i instynktownie 

broni się przed jej utratą. A w “stojącej” stacji, zarówno w jej wnętrzu, jak 

i na powierzchni, stan nieważkości pozbawia poczucia kierunku działania 

siły grawitacji, co jest jeszcze w pewnym stopniu do zniesienia wewnątrz, 

ponieważ poruszony przedmiot czy ciało - również człowiek - “popłynie”, 

poszybuje do ściany, odbije się, aż w końcu opór powietrza o normalnej 

gęstości zmusza je powoli do zatrzymania się. Na zewnątrz natomiast opór 

rozrzedzonego powietrza jest tak znikomy, że daje się zauważyć dopiero 

podczas dłuższego tam przebywania, a wprawiony niezamierzenie w ruch 

przedmiot popłynie dokądś z większą lub mniejszą szybkością, 

charakterystycznie się zazwyczaj kołysząc, i ponieważ ruch taki może być 

akurat bardzo nieznaczny i w pierwszej chwili niezauważalny, oddalenie 

się nie przytwierdzonego do stacji ciała może mieć katastrofalne skutki. 

Ruch ciała, które wypadło bądź z szybującego, bądź z wirującego statku 

kosmicznego, jest oczywiście znikomy wobec ogromnej szybkości, z jaką 

background image

stacja obraca się wokół Ziemi, i dlatego przedmioty, które “uciekły” z 

pokładu, podobnie jak stacja, z przejętą od niej szybkością krążą po 

orbicie okołoziemskiej - od czasu... kiedy wytraciwszy mimo wszystko 

prędkość trafią w gęstsze warstwy atmosfery i w wyniku tarcia z 

powietrzem spalą się niczym meteor.

Wyposażony w konieczny ekwipunek ratowniczy i ubrany w zwyczajny 

skafander wyruszyłem na zewnątrz stacji, by wykonać parę drobnych 

napraw. Przywykły do tej pracy posuwałem się z roztargnieniem 

wewnętrznym korytarzem w kierunku prowadzącego na zewnątrz 

urządzenia kesonowego, kiedy nastąpiły zakłócenia w oświetleniu 

elektrycznym - jak się później dowiedziałem - w wyniku niezwykle 

silnego promieniowania kosmicznego, jakie dotknęło stację. Światło po 

paru chwilowych mignięciach zgasło, a mnie ogarnęła zupełna ciemność i, 

jakbym był pijany, nagle straciłem równowagę. Instynktownie poszukałem 

oparcia, prawą ręką trafiłem na jakąś poprzeczkę, lecz w tym momencie 

“ziemia” otworzyła się pode mną i wyleciałem na zewnątrz, przy czym 

czułem, że wyrzucony ogromną siłą koziołkuję przez jakiś kwadratowy 

otwór, ponieważ głową trzykrotnie mocno uderzyłem o wnętrze hełmu. Co 

było potem, nie wiem...

Kiedy przyszedłem do siebie, czułem się niezwykle dziwnie. Było mi 

bardzo zimno, w gło wie mi huczało i czułem piekący ból, widziałem tylko 

ciemność, jakbym był ślepy, a w stanie pełnej nieważkości, którego tyle 

razy doświadczałem i ćwiczyłem, nie istniały dla mnie “d ó ł” czy “g ó r 

a”, i może właśnie to zagubienie się działało z największą siłą na 

pobudzenie świadomości. Na stacji - która od czasu jej zmontowania i 

uruchomienia z małymi wyjątkami wirowała bez przerwy - istniała siła 

background image

ciężkości, a teraz, czyżby znikła? Zacząłem macać rękami wokół siebie - 

lecz trafiałem w pustkę... Dlaczego jest ciemno, przecież nieprzerwanie 

działa oświetlenie, a może i ono przestało działać?

- Halo! - odezwałem się do wbudowanego w skafander mikrofonu; ubrani 

w skafandry mogliśmy się ze sobą porozumiewać tylko za pomocą 

nadajników będących pod stałym nadzorem radiowym stacji. Mój głos, 

pozbawiony charakterystycznego wzmocnienia mikrofonu, głucho dudnił. 

Co się dzieje? W tej chwili pełną świadomość przywrócił mi straszliwy 

krzyk. Odgadłem, że to ja - doprowadzony w przerażeniu do ostateczności 

- wrzeszczę z całej siły. Jak grom uderzyła mnie myśl: wypadłem ze stacji, 

czy też raczej ona wyrzuciła mnie niczym proca i teraz mknę w 

przestworzach jako sztuczne ciało niebieskie...

Starając się choćby w przybliżeniu oddać wiernie mój stan ducha w tamtej 

chwili, mógłbym najwyżej powiedzieć, że czuło się w tym ogromie 

zwielokrotnioną potęgę, jaką tylko może sobie wyobrazić lecący w 

przepaść człowiek. Lecz przepaść ziemska ma swoje dno, na którym 

kończy się spadanie; gdy wpadniemy do wody, otacza nas właśnie woda, 

w której można pływać; pogrzebanego człowieka przykrywa ziemia - ja 

jestem pogrzebany w próżni za życia. Podzielę los sputnika: moje zwłoki 

dotrą w końcu do niższych warstw atmosfery i spłoną niczym pochodnia... 

Jasne, że zwłoki, bo przecież skafander tylko przez pewien czas będzie 

mnie chronił przed zmianami temperatury, a zapas tlenu wyczerpie się, 

zanim umrę z głodu i pragnienia. Nadajnik radiowy prawdopodobnie się 

zepsuł, w przeciwnym razie musiałbym coś słyszeć; lecz dlaczego jest tak 

ciemno? Czyżbym oślepł? Nagle zauważyłem wyłaniające się z ciemności 

gwiazdy, odgadłem, że znajduję się w cieniu rzucanym przez Ziemię i 

background image

dlatego na niebie nie ma Słońca. Z początku tylko mi się wydawało, lecz 

później wiedziałem na pewno, że bez przerwy krzyczałem co sił, 

instynktownie być może mając nadzieję, że ktoś mnie usłyszy i odpowie. 

Muszę powtórzyć, że mój stan ducha mógłbym określić tylko w 

przybliżeniu, dokładniej natomiast potrafię opisać tylko konkretne sytuacje 

i wypadki.

Kiedy w kąciku oszklonego otworu hełmu dostrzegłem wyłaniające się 

powoli rozświetlone kontury Ziemi, domyśliłem się, dlaczego otacza mnie 

ciemność, podczas gdy stację w takim położeniu dosięga światło 

słoneczne. Moja rozpac? szła w parze z nieopisanym lękiem. Z pozycji, w 

jakiej się znajdowałem, nie mogłem widzieć Słońca, próbowałem więc 

różnych sposobów, aby obrócić się w kierunku światła, lecz oczywiście z 

dość znikomym skutkiem; rzuciłem się do tyłu i przez chwilę zobaczyłem 

w odległości około ośmiu metrów oświetloną od strony Ziemi bladym, 

“księżycowym” światłem obracają się krawędź stacji, która wirowała ze 

stałą szybkością dziesięciu metrów na sekundę. .W tym momencie znowu 

straciłem przytomność.

Gdy odzyskałem świadomość i przypomniał mi się przed chwilą 

zaskakujący obraz, ponownie sprężyłem się w sobie i wyrzuciłem nogi; 

przez moment znowu zobaczyłem potężny, obracający się owal stacji, po 

czym powróciłem do poołżenia pierwotnego. Chwila ta jednak 

wystarczyła, bym sobie uświadomił jedno: nie jestem zgubiony. 

Znajdowałem się w płaszczyźnie obrotu stacji, która była nieco za mną. 

Wprawdzie nie wiedziałem, jaka siła przeszkodziła mi oddalić się od stacji 

na zawsze, moją rozpacz powoli zastępowało uspokojenie: wystarczy, by 

mnie dostrzegli i będę uratowany. Dopiero wtedy zacząłem sobie zdawać 

background image

sprawę z mojego stanu, sytuacji, zacząłem też czuć siebie. Powoli spokój 

znowu mnie opuścił, a górę wzięły domysły, co mogło by się ze mną stać, 

i niepokój, czy nie pomknę w przestrzeń, czy nie grozi mi jakieś 

niebezpieczeństwo. Ten nowy strach odwrócił moją uwagę od stanu 

fizycznego - od przejmującego zimna, od którego niemal zamarzł na mnie 

obfity pot. Zapomniałem o coraz bardziej dokuczliwym bólu głowy i 

twarzy i o lepkiej mazi na czole. Wydaje mi się, że mój mózg nigdy 

jeszcze nie pracował z większym pośpiechem. Nagle dostrzegłem nie 

zauważony dotąd szczegół, który natychmiast pozwolił mi wszystko 

zrozumieć. Przez szybę hełmu widziałem część liny ratunkowej, która 

wyciągnięta ku górze, w kierunku stacji, zwisała faliście niczym wąż, 

przypięta drugim końcem do mojego skafandra. Nie dotykając jej, 

ponownie się skurczyłem i wyprostowałem gwałtownie jak sprężyna, a 

wtedy, w wyraźnym już świetle słonecznym, zobaczyłem linę w całości: 

pofałdowana ciągnęła się w kierunku stacji, a jej koniec, pozbawiony 

klamry bezpieczeństwa, wisiał bezwładnie w odległości około trzech 

metrów od wirującej krawędzi statku. W jednej chwili wszystko 

zrozumiałem.

W wyniku jakiejś awarii technicznej - o czym świadczyło też przerwanie 

oświetlenia - przez szyb odpadowy wypadłem z obracającego się pokładu 

stacji, uderzając przy tym, o krawędzie wszystkich trzech otworów 

kesonowych. Drzwi ostatniego, zewnętrznego otworu przytrzasnęły koniec 

przymocowanej do mojego skafandra liny ratunkowej akurat w momencie, 

gdy - przypadek nie do wiary - lina, naprężona całkowicie, szarpnęła mnie 

do tyłu, w wyniku czego zerwała się osłabiona tarciem o ostre jak nożyce 

krawędzie drzwi komory kesonowej, lecz jednocześnie stawiła opór 

background image

dokładnie równy sile, która mnie wyrzuciła, co spowodowało, że 

znalazłem się w stanie nieważkości. I tak krążę teraz wokół Ziemi razem 

ze stacją, zawieszony obok niej w próżni, lecz, inaczej niż ona, nie 

obracam się wokół własnej osi... “stoję” raczej... W tym nadzwyczajnym 

zdarzeniu miałem ogromne szczęście, bo jeśli siła szarpnięcia nie byłaby 

odpowiednio duża, wówczas z taką czy inną szybkością szybowałbym już 

daleko w przestworzach; jeśli natomiast byłaby za duża, to wirująca stacja 

pociągnęłaby za sobą linę i również z bliżej nieokreśloną prędkością 

odrzuciłaby mnie w kierunku, w jakim sama się obracała...

Wtedy obudziło się we mnie przerażające podejrzenie: a może rzecz ma 

się niezupełnie tak? Muszę odwrócić się przodem do stacji, żeby ją 

widzieć nie tylko przez chwilę, gdy rzucę się tułowiem do tyłu. Przyszły 

mi na myśl skoki z wieży, jakie często oglądałem na zawodach 

pływackich, podczas których zawodnicy wykonując skok, w zasadzie 

również znajdują się w stanie nieważkości, a mimo to potrafią obrócić się 

wokół własnej osi, co oczywiście jest możliwe dzięki poddaniu się sile 

przyciągania ziemskiego lub raczej jej wykorzystaniu, i tutaj też może 

mieć znaczenie... Po długich, ogromnie wyczerpujących próbach, 

zdyszany, zlany potem od stóp do głów, czując w uszach pulsowanie krwi, 

dostrzegłem, że od lewej strony do prawej i ku górze powolutku w moje 

pole widzenia przesunęła się wirująca powierzchnia stacji. Czasem przez 

krótką chwilę dostrzegałem powolne, faliste niczym u węża ruchy 

przymocowanej do mojego skafandra liny, którą potrącałem podczas prób 

obrócenia się...

Kiedy zupełnie wyczerpany mogłem wreszcie stosunkowo dobrze widzieć 

wirującą, teraz już oświetloną z boku blaskiem słońca stację, odpocząłem 

background image

nieco, po czym przyciągnąłem linę, do siebie, nakierowałem na statek i 

ostrożnie, żeby się nie zaplątała, powolnym, lecz silnym ruchem 

wyrzuciłem jej koniec do celu. Robiłem to powoli, ponieważ zdawałem 

sobie sprawę, że o ile lina przesunie się w kierunku stacji, o tyle ja, 

odwrotnie proporcjonalnie do mojej i liny masy, oddalę się od będącej dla 

mnie ratunkiem i nadzieją stacji... Lina wyprostowała się powoli - rzut był 

udany. Jej koniec zatrzymał się około trzech metrów od powierzchni 

statku. Jednakże kiedy dostrzegłem stację po raz pierwszy, koniec liny 

znajdował się jakby w tej samej odległości od niej. I wówczas znowu 

oblała mnie lodowata fala przerażenia: przedtem lina była ułożona faliście, 

teraz jest wyprostowana, to znaczy, że powoli, lecz niechybnie się 

oddalam. A może się mylę? Ponownie przyciągnąłem do siebie linę i, 

odczekawszy chwilę, wyrzucałem znowu. Jej koniec, co było wyraźnie 

widoczne, znalazł się jeszcze trochę dalej od powierzchni statku. Rozpacz 

owładnęła mną z taką siłą, że omal nie straciłem przytomności. Chociaż 

doświadczenie nauczyło mnie dobrze praw, jakim podlega ruch w 

przestrzeni kosmicznej, zacząłem płynąć w kierunku stacji, jakbym 

znajdował się w wodzie, wołając jednocześnie o pomoc. Bez żadnego 

rezultatu oczywiście. Zaprzestałem tego, gdy byłem już wyczerpany 

niemal bez reszty, przestałem też krzyczeć i wydaje mi się, że płakałem. A 

wtedy pomyślałem o linie. Jeżeli szarpnę ją do siebie, to, jakkolwiek duża 

jest różnica mas, jednak będę zbliżał się do powierzchni statku, choćby nie 

wiem jak powoli, a przynajmniej nie będę się oddalał. Uchwyciłem linę 

tak daleko, jak mi na to pozwoliła długość ramienia i z całej siły 

szarpnąłem do siebie. Wyraźnie ruszyłem w stronę statku. Lina jednak cała 

swą masą uderzyła mnie w pierś - i odepchnęła z powrotem. Nie 

background image

posunąłem się ani trochę, a nawet, co zauważyłem po odległości między 

powierzchnią stacji a ponownie wyrzuconą liną, jakbym znowu był dalej. 

Szarpnąłem linę jeszcze raz uważając, by nie uderzyła we mnie. 

Rzeczywiście przemknęła obok, lecz z taką sama siłą - wydawało mi się, 

że niemal usłyszałem jej trzask niczym uderzenie bicza - szarpnęła mnie 

do tyłu i obróciła w taki sposób, że znów nie widziałem stacji. Wtedy 

przyszło mi na myśl, że o ile lina nie pomogła mi zbliżyć się do statku, to 

może być użyteczna, kiedy będę chciał się obrócić wokół własnej osi. Tym 

razem wyrzucałem linę tak, że po kilku szarpnięciach znalazłem się 

zupełnie na wprost ogromnej dolnej płaszczyzny stacji, lecz znowu dalej 

od niej...

Jakim sposobem mógłbym się przybliżyć, lub chociaż nie oddalać się, 

zanim na statku zauważą moje zniknięcie i nim skafander przestanie mnie 

chronić przed zamarznięciem i uduszeniem?

Nagle przyszła mi do głowy jedyna możliwość - i związane z nią 

przerażające ryzyko. Odczepię linę od skafandra, wyrzucę w stronę statku 

i szarpnę z powrotem w taki sposób, by nie uderzyła we mnie, 

wypuszczając ją jednocześnie z rąk, czyli właściwie odrzucę za siebie. Wy 

tworzony wówczas impet pchnie mnie ku stacji, a lina pomknie w 

przestworza prosto w kierunku, w jakim ją szarpnę, by już nigdy jej nie 

zobaczono - ja zaś strącę jedyne narzędzie, które daje mi pewną 

możliwość ruchu... Przeraziłem się. Przecież jeśli nie uda mi się szarpnąć 

liny w odpowiednim kierunku, powolutku przepłynę obok stacji, by 

również nigdy mnie nie zobaczono - skafander ogranicza przecież moje 

pole widzenia i ruchy, nie mówiąc już o niepewności drżącej z 

wyczerpania i rozpaczy ręki... Albo jeśli zbliżę się do powierzchni statku 

background image

będąc w nieodpowiedniej pozycji ciała i dotknę go nogami czy plecami, 

wówczas najmniejsze nawet zderzenie odrzuci mnie w czarną przestrzeń. 

Muszę cisnąć, a raczej szarpnąć linę do tyłu tak, bym zbliżył się do statku 

głową i mógł uchwycić rękami któryś z pierścieni. Lecz jeśli moje 

osłabione palce nie wytrzymują szarpnięcia spowodowanego obracaniem 

się stacji, odpadnę od niej, i to być może z taką siłą, że wystartuję niczym 

jakaś pomocnicza rakieta... Nie myślałem oczywiście o tym wszystkim na 

trzeźwo, zachowując logiczny porządek, lecz w jednej chwili poczułem to 

każdym swoim nerwem - wiedziałem!

Po dłuższych próbach i przygotowania odpiąłem z wielkim trudem klamrę 

bezpieczeństwa, uwalniając przyczepioną do skafandra linę, podczas gdy 

stacja znów znalazła się chyba o metr dalej. Obrawszy najlepszą - moim 

zdaniem - pozycję ciała i kierunek rzutu, cisnąłem linę, która po 

wyprostowaniu się niczym kierunkowskaz pokazywała cel dokładnie na 

środek spodniej części obracającej się stacji, by niebezpieczeństwo 

ewentualnego chybienia było jak najmniejsze, po czym szarpnąłem linę do 

tyłu i nim znów się wyprostowała i pociągnęła mnie za sobą, wypuściłem 

ją z rąk. Z pozycji, w jakiej się znajdowałem, nie mogłem tego widzieć, 

lecz czułem i byłem świadom, że moje jedyne, wierne narzędzie z 

ogromną szybkością przemknęło obok mnie, a ja, poruszony resztkami 

tego impetu, powinienem do tej chwili szybować w kierunku stacji. Drżąc 

z podniecenia i szczękając zębami, posuwałem się naprzód' i z wielką 

ulgą, a jednocześnie zakłopotaniem patrzyłem i czułem, że duża, nieco 

skośnie zawieszona, obracająca się płaszczyzna przybliża się do mnie 

coraz bardziej...

Cała moja nadzieja była teraz w tym, że miejsce zetknięcia się ze stacją nie 

background image

wypadnie tak daleko od jej krawędzi, bym nie mógł uchwycić się któregoś 

z pierścieni ratunkowych - w przeciwnym razie koniec ze mną. 

Szybowałem, jak się wydawało, w dobrym kierunku. Wprawdzie dość 

blisko krawędzi, lecz jednak zdążałem ku coraz bardziej przekrzywiającej 

się wirującej płaszczyźnie i - co było w tej chwili dla mnie najważniejsze - 

głową do przodu. Już wtedy postanowiłem, co zrobię, gdy znajdę się w 

pobliżu stacji. Uchwycę pierwszy nadlatujący pierścień, lecz nie z całej 

siły, i natychmiast puszczę, bym nie został wyrzucony jak z procy, gdyby 

moje zesztywniałe palce nie wytrzymały mocnego szarpnięcia. Jeśli zaś 

będzie ono słabe, to z jednej strony moje ciało z niemal prostopadłej 

pozycji ustawi się wzdłuż obracającej się powierzchni, a z drugiej - 

zostanę pociągnięty w kierunku obrotu stacji i posunę się do przodu, a w 

ten sposób zmniejszę różnicę szybkości między mną i stacją, i następny 

pierścień będę już mógł uchwycić tak, że nie wypadnie mi z rąk, lecz 

pozwoli na przylgnięcie całym ciałem do statku... Byłem pewien: pierwsze 

szarpnięcie nie będzie tak mocne, bym oddalił się od statku i nie mógł 

uczepić się następnego pierścienia.

Nie chciałbym przeciągać mej opowieści, dodam więc tylko, że plan ten 

powiódł się prawie zupełnie, z tym, że to “prawie zupełnie” było niemal 

tragiczne.

Obracająca się w nieco pochylonej pozycji powierzchnia, jak wcześniej 

pisałem, powoli zbliżała się do mnie i im była bliżej, tym jej obroty 

wydawały się szybsze, jakby nie tylko chciała mnie rozpłaszczyć, ale i 

pokruszyć. To było straszne. Zacisnąłem zęby aż do bólu. Wydawało się, 

że rząd najbliższych pierścieni jest w odległości pół metra od krawędzi 

wirującej powierzchni - nadlatywały i znikały, i znowu nadlatywały, z 

background image

prawej strony, nieco z góry w dół. Kiedy jeden z pierścieni znalazł się 

bliżej niż na pół długości ramienia, pochwyciłem go prawą ręką i, jak to 

zaplanowałem, natychmiast puściłem, ale drżące z nadmiernego wysiłku 

palce spóźniły się o chwilę... Poczułem straszliwe szarpnięcie, całym 

ciałem uderzyłem o powierzchnię statku, a następny pierścień omal nie 

rozstrzaskał mi prawego biodra, uratowało mnie tylko sztywne tworzywo 

skafandra. Przez chwilę nie mogłem nawet oddychać, a na oczy opadła mi 

czerwona mgła, lecz na szczęście kurcz ten pozwolił mi na kilka 

rozpaczliwych, konwulsyjnych ruchów biodrami. Znów wziąłem głęboki 

oddech, a ostrość wzroku też mi się poprawiła. Stacja tymczasem powoli 

oddalała się ode mnie, jej obroty były zwolnione i jakby stoczyła się na 

bok. W wyniku zderzenia musiałem się więc nieco obrócić. Ogarnął mnie 

strach, że odsunę się od pierwszego rzędu pierścieni, a drugi będzie już 

dalej i w żaden sposób go nie dosięgnę. Wstrzymawszy oddech czekałem 

w skupieniu. I znowu miałem nieopisane szczęście, kiedy obracałem ciało 

w pożądanym kierunku - teraz z przeciwka i znacznie wolniej niż 

przedtem zbliżał się pierścień, który schwyciłem prawą ręką i uczepiłem 

się go jak własnego życia. Skronie mi pulsowały, jakby chciały pęknąć. 

Tym razem uderzyłem brzuchem trochę mocniej niż poprzednio, obijający 

mi się o pierś drugi pierścień - podczas gdy moje ciało znów zaczęło 

oddalać się od powierzchni stacji - udało mi się pochwycić lewą ręką i, 

kiedy impet obrotu przyciągnął nad moją głowę nieruchomą już 

płaszczyznę niczym sufit, wisiałem z boku, uchwycony obydwiema 

rękami, nad wirującą w dole czarną pustką, a na wprost mnie płowy 

księżyc Ziemi kręcił się wciąż w koło i w koło...

Jak już pisałem na początku, na stacji ważyliśmy mniej niż na Ziemi i 

background image

dlatego moje drżące palce wytrzymywały ciężar ciała i skafandra; miałem 

wrażenie, że statek wymachiwał mną wokół siebie niczym chorągiewką...

Ile czasu upłynęło od początku całego zdarzenia, nie wiedziałem, nie 

wiedziałbym też i teraz, gdyby później nie udało się tego zarejestrować. 

Mimo pomniejszonego ciężaru byłem już wyczerpany do tego stopnia, że 

czułem, iż nawet na dwóch rękach nie potrafię się długo utrzymać. Trzeba 

by dać znać na pokład stacji, ale jak, czym? Wystarczy małe rozluźnienie 

bolesnego już, kurczowego uchwytu, a odpadnę. Zebrawszy więc resztki 

sił, wyrzuciłem nogi w dół, podciągnąłem ramiona i niczym taran rzuciłem 

się do przodu uderzając głową, czyli hełmem, w “sufit”, a po krótkiej, 

wyczerpującej chwili powtórzyłem to jeszcze raz i jeszcze raz. Podczas 

tych zrywów co tchu w płucach krzyczałem o pomoc, lub przynajmniej 

wydawało mi się, że krzyczę. Lepka maż, którą wcześniej poczułem na 

czole, rozrzedziła się i jej ciepłe, wilgotne strugi spływały mi po twarzy. 

Wiedziałem, co to jest. Kiedy wypadałem ze stacji, skaleczyłem sobie 

czoło, krzepnąca krew przykleiła się do niego, gdy z powodu taranowania 

głową rana zaczęła krwawić na nowo, krew, już pod wpływem własnego 

ciężaru, spływała w dół. Obawiałem się, że zaleje mi oczy i oślepi mnie, 

albo zaklei twarz, usta i uduszę się. Przeżywałem straszne chwile, kiedy 

poczułem, że wilgotna ciemna masa rzeczywiście zasłoniła mi oczy, po 

czym, wskutek rozpaczliwego potrząsania głową, spłynęła niżej, ogarnęła 

nos, usta, by wreszcie - co najwidoczniej spowodowane było nowym, 

obfitszym krwawieniem - dotrzeć do podbródka i niżej... Nawet w tych 

okropnych chwilach nie zaprzestałem szaleńczego szturmu do ścian stacji, 

a kiedy usta i nos uwolniły się od krwi, na nowo zacząłem wołać o pomoc.

W końcu nie miałem już sił dobijać się dalej, a teraz wiem, że moje krzyki 

background image

przechodziły w jęczenie. Ręce były zupełnie pozbawione czucia, 

widziałem tylko, że trzymam pierścień i czekałem na koniec...

...Wpadające rytmicznie przez okienko hełmu światło słoneczne nagle 

znikło i dostrzegłem cień nóg, a potem tułowia w skafandrze. Obok mnie 

pojawiła się ubezpieczona kilkoma linami postać. Przez szybkę w hełmie 

spostrzegłem przerażone oczy i twarz naszego dowódcy i mojego 

przyjaciela Ottona. Znalazł się obok mnie, czułem, jak mnie obejmuje i 

przypina mi do skafandra dwie liny ratunkowe, a jego badawcze oczy z 

lękiem wpatrywały się w moje. Chyba wtedy przestałem jęczeć. Skinąłem 

mu głową i może nawet się uśmiechnąłem, bo w jego troskliwym 

spojrzeniu pojawiła się jakby ulga, on też odpowiedział mi skinieniem, po 

czym ruchem oczu i rąk pokazał mi, żebym puścił pierścień, co 

rozumiałem też z jego ruchu warg... Ja zaś potrząsnąłem głową. Nie byłem 

przecież w stanie poruszyć zdrętwiałymi palcami, a zresztą nie chciałem 

puścić swojej deski ratunku. Kiedy Otto zachęcił mnie ponownie, 

zacząłem krzyczeć, chyba nawet wyzwałem go od morderców, i 

wyszczerzyłem zęby. On, bezradny, z lękiem w oczach, popatrzył na mnie 

badawczo przez szybkę hełmu, po czym jakby coś krzyknął. Po chwili 

ciężar, jaki czułem w ramionach, zaczął maleć, płaszczyzna stacji 

przechyliła się w inną niż poprzednio stronę i znalazła się nad naszymi 

głowami, by z kolei drgnąć i przytulić się do nas, a następnie znowu się 

oddalić. Czarne niebo wraz ze Słońcem i gwiazdami powoli stanęło w 

miejscu. Moje ciało stało się lekkie i razem z Ottonem unosiliśmy się obok 

siebie i ściany statku; zrozumiałem, że na rozkaz naszego dowódcy 

przerwane zostały obroty stacji... Otto znowu dał mi do zrozumienia, bym 

puścił pierścienie. Skinąłem mu głową na znak zgody - i nie zwolniłem 

background image

uścisku. Chciałem, lecz nie mogłem. Otto patrzył na mnie nic nie 

rozumiejąc, a ja dawałem mu znaki głową, że chciałbym, lecz mi się nie 

udaje. Wówczas on spróbował odczepić moje palce do pierścieni, co też 

mu się nie powiodło. Mięśnie odmówiły mi posłuszeństwa. Otto patrzył na 

mnie rozpaczliwie, ja najprawdopodobniej płakałem, bo zauważyłem, że 

podczas gorączkowego potrząsania głową na szybce hełmu pojawiły się 

przeźroczyste kropelki... Zebrałem swoje siły, lecz zaciśnięte kurczowo 

palce nie drgnęły. Co było dalej, nie wiedziałem.

Uświadomiłem sobie w pewnej chwili, że wstrząsa mną łkanie i że 

jednocześnie kiwam głową w kierunku jakiegoś człowieka. Był to lekarz 

pokładowy. Ja leżałem w swoim łóżku, w palcach czułem ostry ból, 

pośpiesznie chwytałem w płuca powietrze - i ciągle płakałem. Poczułem 

też ukłucie strzykawki, po czym wszystko jakby złagodniało i ucichło. 

Kiedy ocknąłem się ponownie, zobaczyłem uśmiechniętą twarz Ottona, 

obok którego stał również lekarz. Usiadłem i objąłem przyjaciela za szyję 

wybuchając głośnym płaczem. Otto spojrzał na lekarza, lecz on z 

uśmiechem potrząsnął głową. Po kilku chwilach rzeczywiście umilkłem. 

Nasz dowódca pogładził mnie ręką po twarzy i pchnął delikatnie na 

poduszkę. ^

- Spij, staruszku - powiedział i zostawili mnie samego. Zasnąłem.

Jak dowiedziałem się później od swoich kolegów - albo jak wspólnie 

ustaliliśmy - wypadłem ze stacji na skutek splotu usterek technicznych 

spowodowanych kilkusekundowym brakiem prądu. Wypadając zraniłem 

sobie czoło i straciłem przytomność. Miałem niezmierne szczęście, że mój 

skafander nie został uszkodzony i że w moim radiu zepsuł się tylko 

odbiornik, a nadajnik nie, dzięki czemu dyżurny słyszał mnie, ilekroć się 

background image

odezwałem. Stąd też koledzy na stacji dowiedzieli się, że coś ze mną nie w 

porządku i zaczęli mnie szukać. Doszli do wniosku, że krążę z dużą 

szybkością w odległości kilku metrów od stacji i powoli oddalam się od 

niej. Zanim cokolwiek mogli przedsięwziąć, ja zacząłem się stopniowo 

przybliżać i znikłem im z pola widzenia. Moich popisów z liną nie 

widzieli - okno obserwacyjne obejmowało akurat inny wycinek 

przestrzeni. Dopiero słysząc mój łomot, wiedzieli, gdzie jestem. Jak mi 

mówiono, przez cały czas nie wzywałem pomocy, lecz wydawałem 

nieartykułowane dźwięki i tylko jedno słowo dało się zrozumieć: gdy 

śpieszącego mi na pomoc dowódcę nazwałem mordercą. Moja twarz była 

jedną plamą krwi i tego Otto tak się przeraził, kiedy przywiązywał mnie 

do siebie. Gdy straciłem przytomność, Ottonowi udało się oderwać moje 

ręce od pierścieni tylko wielkim wysiłkiem i dlatego, kiedy przyszedłem 

do siebie, palce tak bardzo mnie bolały. W tym naprawdę pełnym 

niespodzianek zdarzeniu nie doznałem większych obrażeń, a rana na czole 

nie była ciężka. Od chwili, w której wypadłem ze statku, do pojawienia się 

Ottona, upłynęło zaledwie czternaście minut. Zanim jednak nasz dowódca, 

używając lin ratowniczych, poszybował do włazu komory kesonowej i 

przy pomocy znajdujących się wewnątrz kolegów wepchnął mnie do 

środka stojącej, czy też mówiąc dokładniej, nie obracającej się stacji, gdzie 

po stopniowym rozruchu wróciła siła grawitacji, do jakiej się 

przyzwycziliśmy, zanim mnie rozebrano, umyto i położono do łóżka, na 

mojej prawej skroni już pojawiło się pasemko siwych włosów...

Od tego zdarzenia upłynął już rok/Przy następnej zmianie opuściłem 

stację. Zwolniono mnie z dalszej służby w kosmosie - o co zresztą wcale 

nie musiałem prosić. Mam dwadzieścia osiem lat i zdaniem lekarzy jestem 

background image

zupełnie zdrów - sam też się tak czuję. Chociaż nie miewam zawrotów 

głowy i nie odczuwałem nigdy tego typu dolegliwości, po powrocie do 

domu nie mogłem wejść nawet do swego mieszkania na trzecim piętrze i 

poszukałem natychmiast innego - na parterze, dokąd też kazałem przenieść 

moje rzeczy. Kiedy jestem poza domem, uważnie patrzę sobie pod nogi i 

jeśli nawet moja niechęć do chodzenia po piętrach akurat mija, nigdy nie 

używam windy, a kiedy schodzę po schodach w dół, zawsze trzymam się 

poręczy. Kiedyś byłem zapalonym turystą, lecz teraz nie pozwalam sobie 

na chodzenie po górach. Zerwę pewnie też z narzeczoną, bo wydaje mi się, 

że nie, można przewidzieć, przeczuć moich “dzi wactw”, i boję się, że z 

tego powodu nie byłoby między nami pełnego zrozumienia. A przyszłości 

nikt przecież nie zna.

LAJOS MESTERHAZI

Sempiternin

Musiał pójść naokoło, na placu pracowano. Za ogrodzeniem z desek 

koparka w regularnych odstępach czasu wyrzucała w górę swoją paszczę - 

połączenie żółtych, niebieskich i czerwonych stalowych elementów, kabli i 

rur. Budowano tunel. Przeszło mu przez myśl, że nie będzie już jeździł 

północnopołudniową linią metra, ileż to ludzi ma ono przewozić, jakie 

tłumy będą się tłoczyć co rano na peronach. On nie pojedzie już 

ruchomymi schodami, dla których ta koparka może właśnie teraz 

wygrzebuje miejsce.

'W dzieciństwie był wierzący, dużo się modlił; dużo i rozpaczliwie. Bo 

przecież Bóg wie lepiej, co jest człowiekowi potrzebne do zbawienia, i 

jeśli chce, spełni jego prośby, jeśli nie - nie spełni. Modlił się z ogromną 

żarliwością, bo to, o co prosił, było mu bardzo potrzebne, potrzebne na 

background image

śmierć i życie. I wiedział, że i tak się nie spełni.

Przy wejściu siedział nowy portier. Nazwisko, które usłyszał, było dla 

niego obce. Zażądał legitymacji, przeglądał ją, marudził, wiercił się na 

krześle, gdzieś telefonował. Wreszcie z wielkim trudem zabrał się do 

wypisywania przepustki. Było to jak zły sen. Nie minęło nawet pół roku, 

odkąd poszedł na emeryturę. Niczym igła ukłuło go wspomnienie 

dziecięcych modlitw - “Boże. żeby tylko Druciana Głowa mnie dziś nie 

zapytał!” - na próżno!...

Lecz Szterenyi przyjął go szerokim gestem, poklepał po ramieniu:

- Beluska! Czemu mogę zawdzięczać...?

- Z małą proś...

- Słucham cię! Usiądź!... Terike! Proszę kawę! Tym razem może być i dla 

mnie!

Wszystko jedno, trzeba powiedzieć, czy ma zacząć od “jak się masz?” i 

pogody? - lepiej od razu.

- Chodzi o sempiternin.

Na twarzy Szterenyiego pojawiło się wyraźne zakłopotanie. Usiadł na 

swoim miejscu za biurkiem.

Trzeba ciągnąć dalej, zanim odmówi!

- Mój lekarz ze Szpitala Centralnego podjąłby się kuracji, zapewnia mi 

miejsce od zaraz, teraz jest najodpowiedniejszy moment. Bylebym tylko 

zdobył lek.

- Tylko! ...Hm, mógłbym się założyć, jedna szansa na sto, że... Jeśli ktoś 

mnie ostatnio szuka, czy osobiście, czy dzwoni, to niemal bez wyjątku: 

sempiternin. Wiesz, że są ścisłe ograniczenia.

- Dlatego właśnie przyszedłem do ciebie.

background image

- Ale zrozum, że nie ma! Chwilowo nie ma i nie potrafię zdobyć. Było 

kilka tysięcy ampułek, w urzędach centralnych i u nas, lecz tylko 

kierownicy wydziałów dostali przydział, w komitetach tylko piętnaście do 

dwudziestu najważniejszych osób, o powiatach już nie mogło być mowy, i 

jeszcze dyrektorzy bodajże pięćdziesięciu zakładów przemysłowych, 

szczególnie ważnych dla gospodarki narodowej, przodujące spółdzielnie 

produkcyjne - ale tylko ich przewodniczący i główni agronomowie, i to za 

pokryciem kosztów produkcji! - akademicy, zasłużeni i wybitni artyści... 

Kilka tysięcy ampułek. Tobie mam mówić, ile to jest? Nic. Fabryka 

pracuje pełną mocą, ale chyba rozumiesz: mamy też zobowiązania 

zagraniczne, to jest nasz profil wśród krajów RWPG, zresztą nie mamy 

innego artykułu, za który otrzymywalibyśmy dewizy w tak nie 

ograniczonej ilości... Powoli uzupełnia się teraz zapasy krajowe, by można 

było rozprowadzić następną partię.

- Ale ja jestem jednym z was! Stąd poszedłem na emeryturę, nie ma 

jeszcze pół roku! Sam poszedłem, nie wysyłali mnie, chcieli mnie jeszcze 

zatrzymać, wiesz przecież!

- Wiem, Bela. Zarządzenie expressis verbis odnosi się jednak wyłącznie do 

pewnych grup ludzi czynnych zawodowo.

- Nie rozumiem tego! Czym jest ten sempiternin? Czy jego produkcja jest 

taka skomplikowana, kosztowna? Powiedziałeś, że produkujemy pełną 

mocą...

- Teoretycznie nie jest to skomplikowane. Skoro już ktoś, czyli profesor 

Gergely wpadł na to. Starzenie się jest ostatecznie - o czym wiemy od 

dawna - wynikiem specyficznego procesu: miliony stale zanikających 

komórek są ciągle uzupełniane innymi, ale gorszymi. To tak, jakby jakiś 

background image

samochód reperowano zawsze za pomocą zużytych części. Należy zmienić 

ten proces; organizm człowieka potrafi również produkować komórki 

pełnosprawne; kiedy mieliśmy dwadzieścia lat, nie oddychaliśmy innym 

powietrzem, nie jedliśmy ani nie piliśmy niczego innego niż teraz, a wielu 

z nas, czyż nie tak, żyło nawet w niedostatku. Trzeba więc 

przeprogramować pracę całego organizmu tak, aby produkował elementy 

niezmiennej jakości. Jeśli samochód będzie odnawiany przez wstawianie 

do niego zawsze oryginalnych, fabrycznych części zamiennych, to w 

zasadzie choćby po upływie tysiąca lat pozostanie zupełnie nowy, prawda? 

Niczym grecki Argus.

- Jak to? Przecież Gergely, jak słyszałem, oddał nam licencję za darmo!

- Teraz rozumiem, co masz na myśli. Teoretycznie to jest proste. Produkcja 

jednak jest skomplikowana i droga. Przede wszystkim - w tej chwili nie 

potrafimy jeszcze przeprowadzić procesu syntetycznego. Pracują nad tym, 

bada się nawet przydatność metody radiofizycznej. Według przewidywań 

może upłynąć i dwadzieścia lat, nim problem zostanie rozwiązany. Wiesz, 

jak to jest, możliwe, że już jutro dotknie kogoś “iskra boża”, a może 

dopiero za dwadzieścia pięć lat. A na razie jest to, co jest; do jednej tylko 

kuracji potrzeba szyszynek sześćdziesięciu do siedemdziesięciu nowo 

narodzonych królików. Zakłady Farmaceutyczne mają ogromne fermy 

królików w całym kraju, zawierają też umowy ze spółdzielniami 

produkcyjnymi i właścicielami działek przyzagrodowych na hodowlę 

samic zarodowych coraz to nowych dziesiątek milionów królików - to 

teraz dobry biznes. A króliki potrzebują paszy, i to nie byle jakiej, dostają 

witaminy, hormony, do tego stała opieka lekarska... I jeszcze 

segregowanie, oczyszczanie. Pomyśl tylko - działanie choćby hormonu 

background image

hamującego rozwój płciowy u dziecka neutralizuje się w jedenastu 

różnych procesach. Wreszcie sama kuracja. Nie rozumiem, ludzie mówią o 

tym jak, czy ja wiem, o plombowaniu zęba. Dwa miesiące w szpitalu pod 

ścisłą kontrolą lekarską, potem przez pół roku badania kontrolne!

- Ty masz to już za sobą?

- Jeszcze tej zimy! Słuchaj! W naszych czasach każdy ^cierpi na początki 

arteriosklerozy. Właśnie się dowiedziałem, co to takiego! Kiedy 

rozpoczęto regenerację ścianek tętnic, miałem takie bóle głowy, które 

czasem rozprzestrzeniały się na całe ciało, że przez dwa tygodnie żyłem 

tylko na ridolu.

- Wybacz! W zamian zaś - wieczne życie! Szterenyi machnął ręką.

- Teoretycznie! To też nie jest takie proste... Sam widzisz, patrzę na tę 

sprawę mając na względzie zarówno koszty, jak i miejsce w szpitalu; 

zwiększenie ilości kuracji musimy traktować poważnie...

- Miejsce w szpitalu mam. Potrzebny jest mi tylko sempiternin.

- Ale nie ma. Mówię ci to jako bliskiemu koledze. W tej chwili nawet 

jednej ampułki nie potrafiłbym wyczarować.

- A ta nowa partia?

- Nie wiadomo, to zależy od wielu rzeczy. Nawet od Banku Narodowego. 

Jeśli dostaniemy, to zgodnie z odgórnymi zaleceniami, w końcu jesteśmy 

państwem robotniczochłopskim, pewien kontyngent musimy przeznaczyć 

dla robotników pracujących naprawdę bezpośrednio przy produkcji, a w 

pierwszym rzędzie dla górników, robotników budowlanych i chłopów ze 

spółdzielni produkcyjnych. Inną część, to chyba zrozumiałe, dla młodych 

mężczyzn i kobiet. I jeszcze dla tak bardzo preferowanego ostatnio sektora 

usług. Tymczasem nalegają wszyscy: siły zbrojne, nauczyciele 

background image

akademiccy, działacze organizacji społecznych, a nawet tutaj, w tym 

budynku, ci, których przydział nie objął. Nie potrafię nawet określić, na 

jakie naciski jesteśmy narażeni.

- Wierz mi, nie piliłbym, gdyby to nie było konieczne. Moje ciśnienie 

wynosi dwieście dwadzieścia, a diastoliczne - sto czterdzieści... Przecież 

dlatego poszedłem na emeryturę!

- Bela, mój drogi! Hipertonia jest już dzisiaj... Tobie mam tłumaczyć? Tak 

jak cukrzyca. Możesz wybierać spośród tuzina doskonałych środków. 

Dostaniesz najpierw skierowanie od swojego lekarza, potem weźmiesz 

przepisaną ci dawkę i do osiemdziesiątki możesz żyć spokojnie! 

Szczególnie teraz, na emeryturze! ...Ad vocem! Żebyś nam nie zazdrościł! 

Okres zdolności zawodowej ludzi, którzy przeszli kurację sempiterninową, 

podniesiono do stu pięćdziesięciu lat. Rozumiesz? Nie wiek, a okres 

zdolności do pracy. Na razie! Ja na przykład mogę pójść na emeryturę za 

sto dwadzieścia lat, kiedy będę miał równo lat sto osiemdziesiąt. Żebyś 

wiedział!

- Powiedz, na kiedy jednak mogę liczyć...?

- Nie chcę blefować, Bela. Nie żądaj!

- Więc mniej więcej.

- Mniej więcej mogę powiedzieć, że jeśli w produkcji i dystrybucji leku 

nie zajdą żadne zasadnicze zmiany, cała ludność - oczywiście stopniowo - 

zostanie poddana kuracji do pierwszego dziesięciolecia przyszłego wieku.

- Przyszły wiek, gdzie ja będę do tego czasu!... Powiedziałeś: cała ludność. 

Czy mam rozumieć, że mnie też liczycie?

- Spójrz... według planu, tak. Jako emeryta.

- Ale przecież ja... niby swój, stąd odszedłem... nie ma sześciu miesięcy!

background image

- Granicą czasową jest pierwszy stycznia tego roku. Kto poszedł na 

emeryturę trzydziestego pierwszego grudnia, ten zalicza się do kategorii 

“emeryci”.

Wykrzyknął rozpaczliwie:

- Nie chcesz chyba powiedzieć, że z powodu tych paru nędznych miesięcy 

mam zapłacić utratą szansy na wieczne życie!

Szterenyi próbował go zahipnotyzować własnym spokojem.

- Bela! Sam siedziałeś tutaj, na tym krześle, przez tyle lat. Wiesz, jaki to 

obowiązek. Tutaj rodzą się dyrektywy, rozporządzenia, polecenia, tutaj 

mówi się “tak” i “nie”, i nie ma bocznej furtki, nie ma owijania w 

bawełnę. Robię tylko to, co i ty byś zrobił, gdybyś jeszcze był na tym 

miejscu.

Gdyby był na tym miejscu ... A gdzie byłby Szterenyi? Dalej 

przyjmowałby w powiatowej poradni przeciwgruźliczej, gdyby on - 

właśnie tak, on - nie zauważył go i nie sprowadził do Budapesztu! A tutaj? 

Byłby zastępcą dyrektora departamentu i nie dostałby sempiterninu, nie 

ma mowy, utknąłby pewnie już na tym stołku, gdyby on nie poszedł na 

emeryturę i nie oddał mu swego miejsca!

Sekretarka przyniosła kawę. Szterenyi zapytał: - Kieliszek koniaku? - 

Odmówił ruchem ręki. Wsypali cukier, mieszali, pili. Należałoby 

porozmawiać o czym innym.

- A ty jak się czujesz? To znaczy - po kuracji.

Szterenyi roześmiał się.

- Wspaniale. Jakoś dziwnie. Niedługo sześćdziesiątka na karku, a tu nagle 

człowiek ma dwadzieścia czy dwadzieścia pięć lat. Wyniki regeneracji 

zewnętrznej - skóra, kolor włosów

background image

- są widoczne do dwóch lat. Poza tym jednak działanie kuracji obejmuje 

człowieka pod każdym względem... Wiem, jak wszyscy myślisz o 

regeneracji “męskości”. Otóż tak, to również. A przy tym, co za takt: w 

przypadku mężczyzn żonatych żona również jest poddawana kuracji! Nie 

mogą przecież wiecznie młodego mężczyzny skazać na to, by wyczekiwał 

śmierci starej żony, a chcą też uniknąć pięćdziesięciu tysięcy procesów 

rozwodowych naraz, szczególnie w naszych kołach. Co za mądrość! 

Słyszałem jednak o takim przypadku, kiedy to nie żona otrzymała 

przeznaczoną dla niej dawkę sempiterninu.

- Zachichotał. - Ale nie o tym chciałem... Przede wszystkim 

uzmysłowienie sobie tego.

Człowiek dopiero teraz zauważa, jakże inaczej się widzi będąc młodym 

człowiekiem, rozumiesz? Nie patrzy, lecz widzi! Jakże inaczej się słyszy, 

czuje smak, zapach - to chyba jest to, co nazywa się kwiatem wieku albo 

już nie wiem czym. Inna skala doznań! O wiele bardziej szeroka i 

subtelna. Poza tym na przykład świeżość mięśni. Przyłapuję się każdego 

ranka na tym, że nie czekam na windę, lecz dopadam schodów. 

Przeskakuję po trzy stopnie i sprawia mi to przyjemność! Rozumiesz? 

Jakby odżyły na nowo jakieś stare, miłe wspomnienia. I to na każdym 

kroku, w zapachu podwórek, czego nie czułem już strasznie dawno, w 

kolorach wieczorów, które już od dłuższego czasu były dla mnie tylko 

białeczarne, a dokładniej - czarne, wypełnione rażącym blaskiem... Notuję 

to wszystko i przygotowuję do publikacji, ponieważ profesor Gergely nic 

na ten temat nie pisze w swojej pracy.

- Ciekawe.

- A propos! Czy wiesz, że Gergely wiosną przyszłego roku przyjedzie do 

background image

kraju? Organizujemy międzynarodowe sympozjum poświęcone 

sempiterninowi. Ja też chciałbym odczytać tam swoje spostrzeżenia. Ale... 

- zaśmiał się głośno.

- Co się stało?

- Zorganizowanie sympozjum... - śmiejąc się ledwo potrafił mówić - 

powierzono Thornie!... Nie rozumiesz?

- No powiedz!

- Otóż to właśnie Thoma przystawił Gergelyowi stołka, z jego powodu 

wyemigrował w pięćdziesiątym szóstym! Gergely chciał ubiegać się o 

stanowisko ordynatora jednego z oddziałów szpitala w Cegled. Thoma 

napisał do ministerstwa, że ojciec Gergelya odprawiał w. jakiejś sekcie 

modły czy czymś tam w gminie Sajószentpeter, a sam nosi na piersi ten... 

talizman.

Tak jak my medalik. Thoma oskarżył Gergelya głównie o to, że ma w 

Yecses kułacką fermę królików. I to było prawdą. Gergely już wtedy robił 

doświadczenia z sempiterninem i na własny koszt hodował króliki...

- Niesłychane!...

- Gergely powoływał się na swoje doświadczenia. Zbadano sprawę 

dokładnie. Akademia nauk orzekła jednak, że ferma to ferma, a 

sempiternin to mrzonka. I tak w pięćdziesiątym szóstym biedak 

wyemigrował... “Biedak” - co ja mówię! A teraz Thoma! Czy to nie 

wspaniałe?

- Tak, wspaniałe.

- Swoją drogą, myślę, że sympozjum będzie bardzo ciekawe. Przecież 

eksperymenty prowadzone są na skalę światową. W Szwajcarii z 

athanatinem, w Holandii z antimortinem, w Niemczech Zachodnich z 

background image

nixexitinem, w Ameryce z regenerinem...

- No tak... więc proszę cię, właśnie dlatego, że przez tyle lat siedziałem za 

tym biurkiem, wiem, co to tak zwana żelazna rezerwa. Nawet w przypadku 

leków najtrudniej dostępnych. Przyjedzie na przykład zagraniczny mąż 

stanu, bo ja wiem... Słowem... Jedna dawka, jedna jedyna! Nie powiesz, że 

nie ma!

- A, owszem. W tym sensie - jest. Oczywiście, że jest. Lecz ściśle 

reglamentowane. Jak najściślej. Każdy miligram. Bardziej niż morfina. Ja 

nic nie mogę zrobić.

- Więc kto, jeśli nie ty?! Przepraszam cię!

- Nie szkodzi. Rozumiem cię, ale i ty mnie zrozum! Obowiązuje nas 

przestrzeganie jak najsurowszych zasad gospodarowania i najdalej 

posuniętych kryteriów socjalnych. Muszę przyznać, że to niezrównanie 

sprawiedliwe i humanistyczne zasady. Popatrz, co robią na Zachodzie. Są 

dwa systemy. Tak zwany angielski i amerykański. Anglicy, jak większość 

krajów Wspólnego Rynku, rozpowszechniają lek w handlu detalicznym, 

lecz po takiej cenie, że jest ona czynnikiem bezlitośnie ograniczającym 

dostęp. Jedna dawka - dziesięć tysięcy dolarów. Łącznie z kuracją, którą 

określa szpital, piętnaście do dwudziestu tysięcy dolarów. Kto tyle zapłaci? 

Czy trzeba jeszcze podkreślać, że to kryteria klasowe? W Ameryce do 

stanu majątkowego dochodzi jeszcze infiltracja polityczna: nad podziałem 

leku sprawuje dozór FBI, a właściwą dystrybucję przeprowadzają władze 

stanowe; dosyć powiedzieć, że spośród pięćdziesięciu stanów w 

dwudziestu jeden nowo przybyli kolorowi imigranci oraz podejrzani o 

“czerwone skłonności” nie mogą otrzymać regenerinu... A u nas? Przede 

wszystkim, można powiedzieć, sempiternin jest za darmo. Nie pobieramy 

background image

nawet zwyczajowego procentu na ubezpieczenia, ponieważ zwykły 

człowiek pracy i tego nie mógłby zapłacić. Opłata za kurację szpitalną jest 

minimalna. Nie można brać pod uwagę tych pierwszych pięćdziesięciu 

tysięcy porcji. Ważną racją społeczną jest zapewnienie bezinteresowności 

w aparacie państwowym, choćby w celu stabilizacji ustroju, zresztą w 

innych krajach też zaczęto od tego. Zdarza się, że jest to narzędziem 

kontynuowania nacisku, lecz zdarza się też, jak to jest u nas,.że planowe 

kierowanie dystrybucją wyzwala zupełnie nowe perspektywy. Poza tym 

zauważ, że to my jesteśmy niejako próbą kliniczną. Taki wstęp przed akcją 

ogólnonarodową jest naszym obowiązkiem. Oto, co teraz nastąpi! Nie 

muszę chyba niepotrzebnie nikogo przekonywać, ciebie szczególnie! I w 

tym właśnie przejawia się wyższość naszego systemu. Obecnie żaden kraj, 

nawet wśród najbogatszych państw kapitalistycznych, nie może sobie 

pozwolić na uwzględnienie w planach perspektywicznych kuracji całego 

narodu. Pomyśl tylko, jakie mogą się pojawić nowe napięcia społeczne! 

Sługi i pana nie będzie już nawet łączył taniec śmierci. Wyzyskiwacze 

będą nieśmiertelni, uciskani - na dodatek będą umierać. Niczym dwa różne 

gatunki zwierząt, bo to już nie tylko przeciwieństwo klasowe! U nas 

natomiast pracujemy już nad planem nieśmiertelności obejmującym 

każdego członka społeczeństwa! Pomyśl! Chodzi nie tylko o to, że to jest 

sprawiedliwe i humanitarne. Humanizm w tym wypadku objawia się jako 

pojęcie o wyższej niż dotychczas wartości, a może się objawiać w ten 

sposób tylko u nas, w naszym ustroju! A o co chodzi? O nic innego, jak o 

naukowe kształtowanie człowieka w przyszłości i w dalekiej przyszłości! 

Można też powiedzieć, że o urzeczywistnieniu ściśle naukowych zasad 

eugeniki. Przecież poprzez sempiternin my będziemy niejako w pewnym 

background image

sensie również potomkami samych siebie!... Nie wiem, czy jasno mówię...

- Ależ tak!

- Teraz więc rozumiesz, dlaczego jest reglamentacja.

- W celu zebrania zapasów?

- Częściowo. Głównie jednak dlatego, że specjalna komisja naukowa 

opracowuje obecnie hierarchię kryteriów... W naszym kraju nawet teraz, 

prawda, mniej więcej co trzy minuty umiera jeden człowiek. Tak więc 

ubytek jest nieustanny. Nowonarodzone dzieci uzupełniają wprawdzie te 

ubytki, lecz ich jakość nie jest pewna i przez kilkadziesiąt lat będą tylko 

ciężarem dla społeczeństwa. Czyż nie tak?

- Ile osób możecie poddać kuracji?

- Koncentrując siły, organizując szpitale zastępcze, kształcąc ich obsługę 

na kursach przyspieszonych, poszerzając zdolności produkcyjne zakładów 

farmaceutycznych i ferm króliczych

- może już w ciągu dwóch lat tysiąc osób dziennie... Ale jakie to 

przedsięwzięcie organizacyjne! Jeśli jednak sempiteminu użyjemy jako 

przynęty, nie będziemy mieli kłopotów z siłą roboczą.

- Tysiąc dziennie, to... dla dziesięciu milionów i tak trzeba dwudziestu 

pięciu lat, a przyrost naturalny...

- Jakiś tam będzie, chociaż coraz mniejszy.

- Jak to?

- Oczywiste, że wraz z nieśmiertelnością trzeba będzie wprowadzić coraz 

ostrzejsze ograniczenia rozwoju ludności. Częściowo przez zarządzenia - 

zniesienie dodatku rodzinnego, progresywny podatek od dzieci - a 

częściowo w sposób naturalny: wieczni dwudziestolatkowie poza sobą nie 

bardzo będą chcieli mieć potomstwo.

background image

- Ale nawet wtedy z pewnością urodzi się pewna liczba dzieci.

- Dlatego właśnie wymieniłem pierwsze dziesięciolecie przyszłego wieku. 

Właśnie do tego czasu poddamy kuracji całe społeczeństwo, a nowe 

pokolenie w wieku dwudziestu lat otrzyma sempiternin, tak jak dzisiaj 

wszystkim dzieciom podaje się szczepionkę przeciwko ospie czy 

witaminy.

- A przez ten czas co trzy minuty będzie umierał jeden człowiek.

- To akcja ratownicza. Dlatego że tu nie chodzi wyłącznie o zachowanie 

życia, lecz jednocześnie o zachowanie wartości. Ową hierarchię kryteriów 

należy ująć tak, by począwszy już od jutra traciło się jak najmniej ze 

społecznego potencjału.

- Jakim sposobem?

- Za pomocą maszyn liczących. Kolektyw opracowuje właśnie kryteria.

- Jakiego typu?

- Kryteria przydatności społecznej. Umiejętność kolektywnej integracji, 

osobowość duchowa, współczynnik inteligencji, wartość biologiczna, 

wszystko aż do najdrobniejszych szczegółów. Słyszałem, że mają brać pod 

uwagę również urodę, a więc stronę estetyczną. No i oczywiście 

wymagania wynikające z podziału pracy, by nie nastąpiły zakłócenia już 

podczas całej akcji. Kiedy to będzie gotowe, wszystko zostanie 

zaprogramowane i maszyny cyfrowe mogą pójść w ruch.

- Z danymi każdego obywatela?

- Możesz sobie wyobrazić, jaka to potworna praca! Teraz pewnie też 

zrozumiesz, dlaczego muszę być taki surowy. Dlaczego kategorycznie 

zakazano jakiejkolwiek protekcji...

Rozumiał. Jakżeby miał nie rozumieć.

background image

- Nie przyszedłbym do ciebie, gdyby... Wiesz, co to jest hipertonia. Masz 

rację, możliwe, że dożyję osiemdziesiątki. Bardzo prawdopodobne jednak, 

że... Nasze pokolenie jest już wyeksploatowane, organizm i system 

nerwowy zmęczony do ostateczności. Możliwe, że będę żył, ale możliwe 

też, że już najbliższy front meteorologiczny przyniesie tragiczny skurcz 

naczyń wieńcowych. Najbliższe podniecenie lub wysiłek fizyczny - 

apopleksję. Inaczej bym nie przyszedł. Moim dyplomem jest moja wiedza 

teoretyczna i praktyczna, doświadczenie... Mógłbym jeszcze wiele 

zrobić...

- Wszystko to będzie na twojej karcie komputerowej !

- Poza tym jestem też członkiem partii.

- Oj, Bela! Ileż to razy słyszałeś, ile razy sam też mówiłeś, że to oznacza 

więcej obowiązków, lecz nie praw! Z jednym wyjątkiem - można pełnić 

funkcje partyjne. Pomyśl tylko, jakie by to wywołało napięcie polityczne...

- Ale... prawda, stary członek partii, weteran...

- Po tobie tym bardziej się nie spodziewałem, że się na to powołasz!

- Nigdy też tego nie robiłem.

- Wszystko co wartościowe i tak zostanie ocenione w kryterium 

osobowości. Poza tym... Stare odznaczenia? Bela! Z tobą mogę mówić 

szczerze, czy leży w interesie tego przyszłego społeczeństwa, aby i po 

dziesięciu tysiącach lat byli tacy, którzy mogą powoływać się tylko na 

swoje odznaczenia sprzed pięćdziesiątego piątego roku? Mówię to tylko 

tobie; jeśli powtórzysz, zaprzeczę. - Roześmiał się.

- Wszyscy prywaciarze już przeszli kurację.

- Wszyscy? Przesada.

- Wszyscy zaopatrzeniowcy.

background image

- No, no!

- Wszyscy z obsługi stacji benzynowych.

- Też nie wszyscy.

- Wszyscy właściciele kiosków z rożnem, wszyscy piłkarze, autorzy 

szlagierów, prezesi spółdzielni, wszyscy przekupnie, wszystkie 

śródmiejskie kurwy!

- No, no, nie przesadzajmy!

- Lekarze urządzają prywatne szpitale w swoich mieszkaniach. - Bezradny 

gest.

- Wiemy o tym.

- Przed ich domami zagradzają drogę zagraniczne samochody.

- Wiemy. W Wiedniu za jednego forinta dają już dwa szylingi.

- W sklepach dolarowych sempiternin leży na wystawie. . /

- To co innego, tak jakbyśmy eksportowali. Za te pieniądze sprowadzamy 

budynki o lekkiej konstrukcji na szpitale zastępcze; sam tu pracowałeś, 

czyżbyś nie rozumiał?

- Nie rozumiem, jakim sposobem na bulwarach przed Hotelem 

Narodowym można dostać sempiternin za czterysta tysięcy. W 

oryginalnym fabrycznym opakowaniu.

- Nie rozumiesz! Gdzie ty żyjesz, Bolą?... Niestety, tak jest. Wiemy o tym. 

Lecz to wszystko jest w końcu zjawiskiem ubocznym.

- Krewniacy z zagranicy przysyłają w prezencie regenerin i athanatin. Tak 

jak kiedyś samochody. Wierzysz, że to zwykły prezent?

- Dlaczego nie? W samochody wierzyłeś? Czy znalazł się ktoś na tych 

zakichanych Węgrzech, kto w to wierzył?!... Są jeszcze błędy. Nigdy temu 

nie zaprzeczaliśmy.

background image

- Przed “Royalem” jest prawdziwa giełda. Sempiternin, antimortin, 

regenerin. Każde dziecko w Budapeszcie wie nawet i to, że najlepszy jest 

nixexitin. Toteż i najdroższy. Pięćset pięćdziesiąt tysięcy.

- Widzisz, można na to powiedzieć: “koń by się uśmiał”. Nie zdradzę 

wielkiej tajemnicy mówiąc, że nixexitin jest wytwarzany u nas, w 

fJjpeszcie, stąd wywozi się go w cysternach, a oni tylko rozlewają w 

ampułki z napisem “Nixexitin Bayer”. Zgodnie z recepturą przeprowadza 

się tam jeszcze jeden proces oczyszczający, żeby zlikwidować możliwy 

jeden na trzysta przypadek alergii. Lecz główny składnik i stopień 

skuteczności są w zasadzie te same. A że “nixexitin jest najlepszy”! Bo 

zachodnioniemiecki!

- Skąd ludzie mają u nas ni stąd ni zowąd pół miliona forintów?

- Słuchaj! Przecież tu naprawdę chodzi o kwestię życia i śmierci. Wielu 

oddaje wszystkie swoje pieniądze.

. - Oddałbym i ja! Co tylko zebrałem z pracy całego życia, wszystko! 

Miałbym - liczę z nadwyżką - pięćdziesiąt tysięcy forintów, nie pięćset 

tysięcy.

- Nie wszyscy są tacy jak ty czy ja. Ludzie mają pieniądze, mają. 

Widzieliśmy to już nie raz. Na tysiąc samochodów na Węgrzech najwięcej 

przypada mercedesów, że o innych rzeczach nie wspomnę...

- No tak, w tym kraju robotnicy, nauczyciele... wszyscy uczciwi, pracujący 

w pocie czoła ludzie są głupi jak barany, że to znoszą!

- Zostaw tę demagogię, Bela! Nie pasuje do ciebie. I nie patrz na to jak 

osobliwy dogmatyczny stróż moralności. Spójrz okiem ekonomisty! Skoro 

już tak jest, z jednej strony uwalnia to nas od sporej liczby zobowiązań. Z 

drugiej, pomyśl sobie, jaką część siły nabywczej odciąga sempiternin od 

background image

innych dziedzin, szczególnie od prywatnego budownictwa. Wielu z tych 

półmilionerów pojechałoby do willi nad Balatonem, na wczasy! Wiesz, co 

oznacza tyle wyswobodzonego potencjału materiałowego i siły roboczej? 

To, że wykonamy plan budownictwa mieszkaniowego! Na przykład!... 

Możesz zresztą sobie wyobrazić, pod jakim jesteśmy naciskiem, ile pokus 

na nas czyha i z jaką powagą musimy teraz wszystko uwzględniać. Bo 

jeśli tylko gdzieś popuścimy, gdzieś powstanie mała luka, cała ogromna 

akcja się zawali!

- Ja nie mam pięciuset tysięcy, nie mam nawet czterystu, nie mogę 

przemycić za granicę forintów. Najwyżej zwalę się jutro z nóg!

- Słuchaj, tak naprawdę nie można, nie podniecaj się tak. Z tym zwaleniem 

się z nóg możesz jeszcze poczekać, możesz jeszcze długo poczekać, Bela. 

Nie trzeba jednak tak się podniecać!

- Dobrze. Zdechnę sobie cichutko, spokojnie. Dlatego tylko, że niecałe pół 

roku temu poszedłem na emeryturę!

Szterenyi sięgnął w kierunku przycisku dzwonka.

- Czy mógłbym cię jednak poczęstować lampką koniaku?... Terike!... Ja 

niestety nie mogę pić, ale ty się nie krępuj. Ta odrobina ci nie zaszkodzi, 

mówię jako lekarz... - I zanim. sekretarka napełniła kieliszek i wyszła, 

ciągnął dalej: - Wiesz, Bela, nie myśl, że przesadzam, ileż to razy myślę 

ostatnio o tym starym dobrym, śmiertelnym życiu? A teraz taki rwetes, i to 

jeszcze przez sto dwadzieścia lat, na razie!... To wcale nie taka zła rzecz 

zestarzeć się, być zmęczonym, a potem... tak jest, któregoś pięknego dnia 

zwalić się z nóg. I spać, tylko spać. “Spocząć obok swych przodków.” Nie 

rozumiem, naprawdę nie rozumiem tych zabiegów o ten cudowny lek. 

Wiesz, czym jest to wieczne życie? Ja już to przeczuwam. Może 

background image

pamiętasz, co o tym pisze Engels: ponura, szara nuda... Wiek emerytalny 

osiąga się teraz po stu pięćdziesięciu latach pracy. Na razie! Wiadomo, co 

to znaczy... Przygotowuje się ustawę, że wszystkie dyplomy tracą ważność 

po pięćdziesięciu latach, a według innych propozycji - po trzydziestu. Od 

nowa usiądę w szkolnej ławce... A potem... nie chcę nawet mówić: 

sempiternin nie rozwiąże problemu rozkładu mózgu i jego zdolności 

przechowywania. Dlatego właśnie nie mogę pić, palić, brać środków 

uspokajających, nasennych. To wszystko nic! Po upływie pewnego czasu 

zdolność rejestrowania bodźców przez mózg mimo wszystko się 

wyczerpie. Po tysiącu lat? Niektórzy twierdzą, że to nie kłopot - mózg 

człowieka i tak wystarczy na trzy do czterech tysięcy lat. A potem? Wzrok 

będę miał dobry, słuch też, a jednak nie będę mógł widzieć ani słyszeć. 

Będę percypował, ale już nie będę mógł apercypować. Mój mózg będzie 

wypełniony tylko wspomnieniami. Będę patrzył na kwitnące drzewo, a nie 

będę go widział, bo zamiast tego w moim mózgu odżyje tylko 

wspomnienie kwitnącego drzewa. Rozumiesz? To szaleństwo! Gorsze niż 

każda śmierć, być pogrzebanym za życia, we własnym wnętrzu... 

Futurologowie twierdzą, że problem mózgu zostanie rozwiązany w ciągu 

pięćdziesięciu lat. Niech będzie i pięćset, pal licho! A jeśli nie będzie 

rozwiązany?... Wtedy to całe “wieczne życie” - czyż to nie zwykła iluzja? 

Zregenerowany organizm przecież nie jest jeszcze uodporniony na 

truciznę, krwotoki, uduszenie. Ja też mogę umrzeć, tyle że nie śmiercią 

naturalną, więc w tym większych cierpieniach. Nie wiadomo też, w jakim 

stopniu sempiternin chroni przed promieniowaniem. Ja inaczej przyjmuję 

wiadomości z gazet niż ty. Tu konflikt, tam zaś kryzys. A propos, od kilku 

tygodni Chińczycy wybrzydzają właśnie na “biologicznego papierowego 

background image

tygrysa zjednoczonego frontu imperialistów i socimperialistów”, jak 

nazywają sempiternin. Na słowo pokój czy wojna przechodzą mnie po 

plecach ciarki! Jak długo możemy balansować na ostrzu noża? Ty 

martwisz się tylko przez okres jednego pokolenia... Oj, Bela, jak mógłbym 

ci to wyjaśnić! Ty wiesz, że umrzesz. Dla ciebie zagadką jest tylko “kiedy” 

i “jak”. Dla mnie ta cała loteria w zasadzie ma tylko dwie stawki: życie lub 

śmierć. Żyłbym “wiecznie”, ale jednak nie jestem, na przykład, 

bezpieczny wobec ciosu. Czy wiesz, z jakim uczuciem wsiadam do 

samolotu? A przecież muszę, co najmniej sześć razy do roku. Czy ktoś 

może podróżować samolotem wiecznie nie unikając katastrofy?... Albo 

chodzić po ulicy, by go nigdy nie najechała ciężarówka?... A jeśli nawet 

cudem uniknę tego wszystkiego - jak uniknę ostatecznej kosmicznej 

zagłady Ziemi? No jak? Śmierć, dlatego że jest dalsza, nie przestaje być 

śmiercią! A dlatego, że nie jest pewna, jest jeszcze straszniejsza.

Wstał. Przecież i tak już został dłużej, niż by wypadało. Wypił też koniak, 

sam.

- Jeśli zdążę, jeśli jeszcze w tym moim krótkim życiu zdążę, będę ci 

współczuł. Wiesz, czym jest to wszystko? To tak jakbym ja w celi śmierci 

czekał na swój koniec, a ty, przyszedłszy z wizytą kondolencyjną, 

skarżyłbyś się, że cię boli brzuch. - Nie umiał się opanować i już tylko 

krzyczał. - Pół roku, niedługo minie pół roku! Siedziałbym przecież tu, na 

twoim miejscu!

- Nie rozumiem cię! - On też wstał. Nie rozumiem w końcu tego świata, 

czy wy wszyscy oszaleliście? “Cela śmierci” - opamiętaj się, czy właśnie 

nie w tej “celi śmierci” przeżyłeś całe swoje życie? Czy już od chwili, 

kiedy zacząłeś rozumować, nie wiesz, że śmierć jest nieunikniona, czyż 

background image

nie umarł twój ojciec, matka, tysiące, miliony twoich przodków aż po 

pierwotniaki, czy nie taki był los ich wszystkich, czy ty też się z tym nie 

pogodziłeś, i to już od bardzo dawna? Czy kiedykolwiek domagałeś się 

wiecznego życia? Czy lamentujących z tego powodu - a wśród nich i 

siebie - nie nazwałbyś głupimi? Co się stało? Dlaczego nagle i tak 

agresywnie ludzie żądają niemożliwej rzeczy? I do tego jeszcze się 

obrażają, gdy ktoś im mówi - ba, mówi, jasno i cierpliwie wyjaśnia - że nie 

ma! A czy troski świata są naprawdę poważnymi troskami - “ból 

brzucha”...

Na koniec było też oczywiście: “Spróbuję wszystkiego, co tylko będzie 

możliwe”. On też miał zwyczaj w ten sposób pozbywać się interesantów.

Poczuł skurcz na wspomnienie dziecięcych modlitw. Kiedy wiedział, że i 

tak na próżno.

Skręcił w pobliże śródmieścia, żeby trochę przewietrzyć głowę. Patrzył na 

ludzi na ulicy. Bo to rzucało się w oczy, jak bardzo inni są, nawet 

zewnętrznie, ci już odmienieni. A tutaj było ich wielu. Mieli inne ruchy, 

spojrzenia, pewni siebie. W cukierni Vórósmartyego - on nazywał ją 

jeszcze Zserbó - przy wszystkich stolikach pełno. Sami odmienieni. Czy 

na tarasie Zserbó mógłby usiąść beztrosko i spokojnie ktoś, kto nie jest 

odmieniony?

Wracając do domu znów zatrzymał się przy budowie. Patrzył, jak za 

ogrodzeniem czerwononiebieskożółty stalowy smok rytmicznie wyrzuca 

do góry swą paszczę. On nie będzie już jeździł tą linią metra. A przecież 

ilu będzie nim jeździć, ilu będzie się tłoczyć na peronach! I na tym, który 

będzie tutaj. Ilu!Nagle poczuł się tak samotny, jak ostatni egzemplarz 

wymierającego gatunku zwierząt.

background image

ISTVAN ORKĆNY

Budapeszt

Na placu Kalwina autobus uderzył w drzewo. Nagle stanęły wszystkie 

tramwaje w całym mieście. Stanęło wszystko, nawet kolejka na wystwie 

sklepu z zabawkami. Zapanowała cisza. Później coś zaszeleściło, ale to 

tylko wiatr zamiatał gazetą. Po chwili przygniótł ją do ściany i cisza 

zrobiła się jeszcze większa.

Osiem minut po wybuchu bomby atomowej zgasło światło, a tuż potem 

skończyła się w radiu ostatnia płyta. Po godzinie zaczęły charczeć krany, 

po czym woda przestała lecieć. Nawet liście zrobiły się suche jak blacha. 

Semafory pokazywały wolną drogę, lecz ostatni pośpieszny z Wiednia już 

nie wjechał na dworzec. W kotle lokomotywy wystygła woda.

W ciągu miesiąca parki pokryły się chwastami, a piaskownice na placach 

zabaw zarosły owsem; w tym samym czasie na bufetowych półkach 

wyschły nawet napoje na pobudzenie apetytu. Wszystkie artykuły 

spożywcze, książki w bibliotekach i całą galanterię skórzaną zjadły myszy. 

Mysz jest zwierzęciem ogromnie płodnym; potrafi wydać potomstwo i 

pięć razy w ciągu roku. W krótkim więc czasie stworzonka te pokryły 

ulice niczym jakiś aksamitny, mułowaty, kłębiący się bruk.

Zawładnęły mieszkaniami, w mieszkaniach łóżkami, w teatrach fotelami. 

Dostały się też do opery, gdzie właśnie wystawiano “Traviatę”. Kiedy w 

ostatnich skrzypcach przegryzły ostatnią strunę, jej brzęk był dla 

Budapesztu pożegnalnym akordem.

Ale już nazajutrz, akurat naprzeciwko opery, na gruzach zwalonego domu 

pojawiła się kartka:

“Podejmę się wytrzebienia myszy dostarczoną słoniną. Doktor 

background image

Yarsanyine.”

ERVIN GYERTYAN

Dom towarowy “Prin+emps Parisien”

ChampsEłysees, znany na całym świecie bulwar burgundzkiej stolicy, o tej 

popołudniowej porze staje się niemal czarny od przechodniów. Dzisiaj 

zresztą zgromadziły się jeszcze większe tłumy niż zazwyczaj, by zobaczyć 

nową osobliwość Paryża - pierwszy i największy w Europie dom 

towarowy z cybemerosami, który otwarto przed tygodniem. Dotychczas 

bowiem większe koncerny utrzymywały wyłącznie mniejsze serwisy 

cybernerosowe; Ford, Renault czy Simca miały warsztaty - prowadzone 

ściśle według najnowocześniejszych zasad, jak serwisy samochodowe czy 

elektrotechniczne - w których naprawiono uszkodzone cybernosy. Klient, 

który przyniósł cybernerosa do naprawy - fabryki sprzedawały swoje 

wyroby zazwyczaj z gwarancją na pięć do dziesięciu lat - tymczasowo 

otrzymywał cybernerosa zastępczego, odpowiadającego jego gustowi, 

dopóki we właściwym czasie nie wymieniono zapłonu, przyrządów 

fotooptycznych, elektronicznego aparatu mowy czy też hydraulicznej 

prasy seksualnej - jak to cyby nazywały swój układ płciowy. Na systemie 

tym jednak nie można było już dłużej się opierać. Zainteresowanie 

cybernerosami tak wzrosło, że - wzorem amerykańskim - trzeba było 

przejść na produkcję i wielkohandlową sprzedaż takieg typu popularnych 

cybemerosów, który można byłoby kupić tanio na dogodnych, 

szczegółowo opracowanych warunkach.

Pierwszym takim przedsięwzięciem było właśnie otwarcie domu 

towarowego “Printemps Parisien”, który w swych prospektach dumnie 

reklamuje najnowocześniejsze wytwory przemysłu cybemerotycznego. 

background image

“Cyberneros nie jest już luksusem. Na popularnego cybernerosa mogą 

sobie pozwolić nawet najbiedniejsze rodziny”. - twierdzi jeden z 

prospektów, po czym szczegółowo zapoznaje z ważniejszymi typami 

cybemerosów.

“Oto co proponujemy:

1. Cyberneros popularny w najlepszym gatunku. Doskonała hydrauliczna 

prasa seksualna. Kolor włosów według życzenia (ciemnoblond, blond, 

czarne, albinos). Rozmiar mały, średni i duży - od czterech do pięciu 

tysięcy franków w sześciu ratach miesięcznych, roczna gwarancja.

2. Cyberneros wyborowy - typowy. Prasa seksualna najwyższej jakości. 

Robi miłosne wyznania. Kolor włosów do wyboru. Dziesięć odmian 

wzrostu, różne wielkości piersi, bioder, prasy, parametry zmienne - sześć 

do siedmiu tysięcy franków w sześciu ratach miesięcznych, dwuletnia 

gwarancja.

3. Cyberneros extra. Wyborowa prasa seksualna. Kolory według uznania, 

parametry zmienne. Robi namiętne wyznania miłosne. Dla ludzi o 

zmiennych upodobaniach - osiem do dziesięciu tysięcy franków w 

dziesięciu ratach miesięcznych, trzyletnia gwarancja.

4. Cyberneros luksusowy. Ma te same właściwości co cyberneros extra, a 

poza tym prowadzi towarzyską rozmowę, rozbiera się, nadaje się też do 

najsubtelniejszych zabaw seksualnych.

Dwanaście do trzynastu tysięcy franków w dwunastu ratach miesięcznych, 

pięcioletnia gwarancja.

5. Cyberneros reprezentacyjny. Doskonały wyrób. Różne modele. Nadaje 

się na wieczory, popołudniowe herbaty i inne okazje towarzyskie. 

Przykładna pani lub pan domu, dla wymagających - czternaście do 

background image

piętnastu tysięcy franków w szesnastu ratach miesięcznych, 

dziesięcioletnia gwarancja.

Oferujemy naszym nabywcom cybernerosy o czarnym, białym, żółtym i 

półkrwistym kolorze skóry, poza typem burgundzkim są też celtyckie i 

teutońskie, w naszym wyśmienicie zaopatrzonym magazynie znajdują się 

nawet cybernerosy bilingwistyczne. Nasze wyroby charakteryzują się 

niezawodnymi odruchami i wysokim stopniem wrażliwości seksualnej. 

Zarówno działy męskie, jak i żeńskie oddają do dyspozycji klientów 

odpowiednie sale prób. Kto nie znajdzie nawet w tej bogatej ofercie 

cybernerosa odpowiadającego swym gustom, niech z zaufaniem odwiedzi 

dział zamówień (trzecie półpiętro). Zaspokoimy najbardziej wyszukane 

wymagania. Na podstawie dostarczonych zdjęć i przedstawionych życzeń 

skonstruujemy cybernerosa, który w niczym nie będzie ustępował 

oryginałowi. Zasób słów konstruowanych na zamówienie cybernerosów 

sięga nawet dziesięciu tysięcy. Doskonała imitacja głosu, płaczu i śmiechu. 

(W tym celu niezbędne jest dołączenie nagrania na płycie, taśmie 

magnetofonowej lub posłużenie samemu jako wzór). Nasze cybernerosy 

cechuje życiowe usposobienie, charakterystyczna kobieca lub męska 

logika.

Kupujcie cybernerosy! Są tańsze niż samochody! Spełnijcie swoje 

marzenia o życiu szczęśliwym, bez konfliktów, o wielkiej miłości. Za 

pewniamy uprzejmą obsługę i pełną dyskrecję. Odwiedzajcie z ufnością 

dom towarowy “Printemps Parisien” - dostawcę dworów maharadży 

Maharpuriego, wielkiej księżnej Lombardii i imama Bagdadu.”

Dla tych, którzy chcieli oddać swoje cybernerosy do naprawy, bądź dla 

amatorów czy członków szkolnych kółek cybernerosowych - powstał 

background image

bowiem prawdziwy ruch amatorski - dla wszystkich, którzy sami chcieliby 

w domu konstruować cybernerosy, do takich prospektów dołączono na 

życzenie szczegółowy cennik, gdzie podano ceny części zamiennych do 

różnych - typów cybernerosów. Poznajmy choćby kilka pozycji 

wybranych na chybił trafił z tego obszernego spisu.

Oczy, niebieskie, z jasnymi rzęsami, o zuchwałym spojrzeniu 60 fr.

Oczy, zielone, z czarnymi rzęsami, o melancholijnym spojrzeniu 65 fr.

Nos (kobiecy) zadarty, delikatnie wykrojony 30 f r.

Nos (męski) spłaszczony - bokserski 35 fr.

Nos (męski) orli, z małym skrzywieniem przegrody 35 fr.

Piersi (kobiece), miękkie, model współczesny, para 120 fr.

Piersi (kobiece), małe, model antyczny

(Wenus z Milo) 100 fr.

Tors (męski), w kształcie delty, typ wysportowany 300 fr.

Tors (męski), smukły, inteligencki 280 fr.

Układ krtaniowy (kobiecy i męski) z oddechem dyszącym 400 fr.

Układ krtaniowy (kobiecy i męski) z oddechem sapiącym 380 fr.

Układ krtaniowy (kobiecy i męski) z dźwiękami dyskretnie stłumionymi 

350 fr.

Imitacja uderzeń serca (ciche, umiarkowane, mocne) 80 fr. Trzystopniowy 

zmiennik temperamentu 500 fr. Sześciostopniowy zmiennik temperamentu 

800 fr. Dwunastostopniowy zmiennik temperamentu 1300 f r. Biceps 

(męski), gimnastyczny 60 fr. Biceps (męski) zapaśniczy 65 fr. Usta 

(kobiece), ściągnięte, w kształcie serca luv l1r' Usta (kobiece) szerokie, 

łakome, negroidalne 120 f r. Usta (kobiece), wydłużone, zmysłowe 120 fr. 

Usta (męskie) w sześciu odmianach 80 fr. Usta (męskie), z wąsami, 

background image

dziewięć rodzajów 120 fr. Żołądek, pojedynczy, nie przyjmujący pokarmu 

40 f r. Żołądek, dający się opróżniać, przyjmujący pokarm 120 fr. Ośrodek 

myślowy (kobiecy), typ sentymentalnonaiwny 60 fr. Ośrodek myślowy 

(kobiecy), typ intelektualny, błyskotliwy, oryginalny 140 f r. Ośrodek 

myślowy (kobiecy), typ uparty, przewrotny 150 f r. Ośrodek myślowy 

(męski), typ sportowca 60 fr. Ośrodek myślowy (męski), typ kulturalny 

140 f r. Skóra (z materiału syntetycznego najwyższej jakości), biała, 

aksamitna, żyłkowata, metr kwadratowy 20 fr. Skóra (z materiału 

syntetycznego najwyższej jakości), opalona 20 fr. Skóra (z materiału 

syntetycznego najwyższej jakości), żółta 15 f r.

Skóra (z materiału syntetycznego najwyższej jakości), czarna 10 fr. 

Znamię, sztuka 8 fr. Piegi, sztuka 2 fr.

I tak dalej, wyszczególniono ceny bodajże ośmiuset części zamiennych do 

cybernerosów. O bogactwie wyboru świadczy na przykład osiem rodzajów 

nosów kobiecych, szesnaście rodzajów ust czy dwadzieścia rodzajów pras 

seksualnych (dziewiczych i fabrycznie zdeflorowanych). Wszystkie części 

zamienne do cybernerosów męskich sprzedawane były w odmianach 

młodzieńczej, młodej i dojrzałej. Cennik osobno informował o ofertach 

działu “Rozmiary nietypowe, życzenia specjalne”, szóste piętro, gdzie 

można było dostać zezowate oczy, krzywe nogi, zwiotczałe piersi, 

spadziste ramiona, a nawet różnego rodzaju garby, aż po mniejsze lub 

większe od normalnych brzuchy, ręce i inne części ciała.

Dom towarowy solidne przygotował się więc na oblężenie przez 

publiczność. W oświetlonym neonami budynku obsługiwały 

zainteresowanych przystojne młode sprzedawczynie ubrane w niebieskie 

fartuchy z czerwonymi emblematami, aby odróżniały się od wystawionych 

background image

cybernerosów. Minister spraw wewnętrznych bowiem - przez względ na 

społeczną moralność - zabronił wystawiania przed publicznością 

cybernerosów w formie naturalnej. Dlatego też w ich ubieraniu 

konkurowały ze sobą najlepsze paryskie salony mody. Wystawione na 

sprzedaż “damy” olśniewały najnowszymi kreacjami na małe i duże 

przyjęcia wieczorne, na co dzień, na popołudnie, szlafrokami i kostiumami 

plażowymi dostarczonymi przez Diora, Molineux, Chanela i inne salony - 

wraz z cybernerosami można było otrzymać odpowiednią garderobę - 

podczas gdy “mężczyźni” czekali na swoje “oblubienice” we frakach, 

smokingach czy dwurzędowych lub jednorzędowych marynarkach.

Niełatwo jest przedstawić choćby przekrojowo życie tak ogromnego domu 

towarowego, gdzie codziennie przewijają się dziesiątki tysięcy ludzi. 

Chcąc jednak mimo to nakreślić obraz powszedniego dnia tego pałacu 

cybernerosów - znamiennego symbolu naszego stulecia - posłużmy się 

swoistą metodą: będziemy mianowicie towarzyszyć kilku znajomym 

wybranym z całego potoku kupujących.

W dziale cybernerosów gotowych stoi właśnie przed ladą mężczyzna z 

siwiejącymi już skroniami i zarysowującym się brzuchem, lecz o 

młodzieńczym jeszcze wyglądzie. Monsieur Dupont jest na co dzień 

sprzedawcą serów przy ul. Złotej Kropli i ojcem wielu dzieci. Nasi 

czytelnicy pamiętają go zapewne jako domowego dostawcę camamberów 

naszego przyjaciela Dornanda. Zmieszany zwraca się do sprzedawczyni, 

niemal zupełnie pochylając się nad nią, i szepcze jej do ucha swoje 

pytania, nie chcąc być słyszanym, chociaż w pobliżu nie ma nikogo.

- Czy mogłaby mi pani powiedzieć, jaka jest różnica między cybernerosem 

extra a typowym?

background image

- Wyborowa prasa, różne rozmiary, zmienne parametry - odpowiada 

ochoczo sprzedawczyni, w której czytelnik rozpoznaje naszą znajomą 

Viviane. Zraziła się do swojego zawodu i, jak wiele jej koleżanek, znalazła 

zatrudnienie w handlu cybernerosami. Zupełnie odmieniła ją miłość do 

profesora Palewskiego. Dziewczyna spoważniała i wróciła do równowagi. 

Nie musiała już brać pięciuset franków za wieczór. (Gdyby nawet chciała, 

nie byłoby to możliwe, bo cyby spowodowały przecież ogromny spadek 

cen.) Z mężczyznami miała zresztą do czynie nia tylko wtedy, gdy 

nieodparcie czuła taką potrzebę. Jeśli więc ktoś poznał Viviane teraz, nie 

domyślałby się nawet jej wcześniejszego pracowitego, gorączkowego 

życia.

- Właśnie, chciałbym się dowiedzieć, jaka jest różnica między... tą... 

między wyborową prasą seksualną a tą u cybernerosów typowych?

- Jest wykonana z delikatniejszych surowców, ma precyzyjniejsze 

wykończenie - dziewczyna powtarza wyuczony tekst.

- No tak... A... inne różnice?

- Jest bardziej wytrzymała, odporna...

- Tak, to rzeczywiście ważne... Człowiek w końcu kupuje cybernerosa nie 

na jeden dzień... A inne zalety... Myślę o użytkowaniu...

- Proszę pana, wcześniej pracowałam w serwisie Renaulta i jak dotychczas 

cieszyły się one największym powodzeniem... Wśród naszych klientów 

byli znani aktorzy, sportowcy, i wszyscy wyrażali się o nich z najwyższym 

uznaniem. Mamy dziesiątki listów... Jest opinia, że najlepszy jest typ 

japońskiej gejszy. Pan z pewnością wie lepiej niż ja, co to znaczy... 

Tymczasem cyberneros typowy oparty jest na typie europejskim...

- A więc typ japoński... Z tym nie byłoby kłopotu... A co to znaczy, że te... 

background image

jakby tu powiedzieć... są zmienne?

- Na pewno miał pan kiedyś termofor.

- Oczywiście.

- No, to tak samo... Z tym, że wskaźnika nie można ustawić na zimno, 

letnio, ciepło i gorąco, lecz na obojętność, stawianie oporu, przychylność, 

oddanie, namiętność i zachłanność, co panu akurat się podoba... Poza tym 

wielkość piersi, bioder, ud jest regulowana... Wystarczy do tego zwykła 

pompka rowerowa...

- Pompka rowerowa... A czy nic się nie uszkodzi?

- My dajemy gwarancję na cybernerosy, proszę pana - zaznacza 

sprzedawczyni z pewną uszczypliwością w głosie - w wypadku 

uszkodzenia wymieniamy zepsutą część, a jeśli zajdzie potrzeba, cały 

produkt. Poza przypadkami uszkodzeń umyślnych...

- Uszkodzenia umyślne?

- Mam na myśli duszenie, gryzienie czy temu podobne...

- Tak, oczywiście... A czy do domu państwo również dostarczają?

- Tak, proszę pana.

- Niech pani będzie więc uprzejma zapakować tego cybernerosa blond, z 

niebieskimi oczami, w tym japońskim kimonie... i proszę mi przysłać do 

domu... albo nie, może raczej do sklepu... ulica Złotej Kropli 12.

- Jak pan sobie życzy. Dostarczymy jutro przed południem. Oto paragon... 

Trzecia kasa na lewo.

Dupon odbiera paragon'i odchodzi czerwony niczym rak.

Przy stoisku obok starsza już sprzedawczyni rozprawia się z młodym 

wyrostkiem o twarzy pokrytej bliznami. (Ona zresztą - choć tylko 

przelotnie - również jest nam znana, nazywa się Yalerien, zręczna 

background image

pomocnica fryzjera, ulubienica pań z Bourg la Reine.)

- Proszę natychmiast opuścić magazyn!

- Ależ...

- Niech pan odejdzie, zanim wezwę policję...

- Co to za ton... To tak obchodzą się państwo z klientami?

- Znamy już takich klientów... Czerwienię się już na samą myśl o tym, za 

co uważa pan nasz dom towarowy... .

- Ależ proszę pani, ja przyszedłem coś kupić...

- Mówił pan to wczoraj, przedwczoraj i jeszcze wcześniej... Pan nie 

kupuje, a tylko wypróbowuje... Jeśli miałby pan uczciwe zamiary, już by 

pan znalazł to, co mu odpowiada... Proszę, którego mam zapakować?

- Chciałbym jeszcze wypróbować ten czarny model...

- Właśnie, właśnie... mówiłam, że nie chce pan kupić.

- Jak się orientuję, kabiny prób są po to, by klienci mogli w nich 

wypróbować swój artykuł...

- Klienci, owszem... Lecz pan nie jest klientem... Proszę zapłacić i może 

pan robić, co chce.

- Wypraszam sobie ten ton... te insynuacje... Złożę na panią skargę do 

kierownika..

- Proszę bardzo... Kierownik działu właśnie idzie... Panie Labiche, 

proszę... To ten młodzieniec, o którym panu wspominałam, codziennie 

przychodzi...

- Proszę pana, ta pani nie ma zamiaru mnie obsłużyć...

- Niech pan pokaże pieniądze...

- Ależ proszę pana... to tak podchodzi pan do rzeczy...

- Jeśli ma pan zamiar kupować, to z pewnością ma pan też pieniądze... 

background image

Jeśli nie, proszę się wynosić... Dosyć już pan nas wykorzystywał. Proszę 

pójść na plac Pigalle... tam znajdzie pan odpowiednie domy z 

cybernerosami... Patrzcie go...

- Ależ panie kierowniku...

- Niech pan nie robi awantur, młody człowieku... Proszę spojrzeć, już 

zrobiło się zbiegowisko... Niech pan idzie po dobremu, bo naprawdę 

wezwę policję...

- Tego już naprawdę za wiele... Tak obchodzić się z klientami - mówi 

młodzieniec i usuwa się nadąsany, udając obrażonego.

Przy ladzie naprzeciwko - wprawdzie ó wiele ciszej - rozgrywa się 

podobna scena.

- Proszę pana, przecież pan tu przychodzi już czwarty raz...

- Siódmy - poprawia klient.

- Siódmy raz i nic pan nie kupuje... Pokazałam już panu cały komplet. Czy 

mam poprosić kierownika?... Może on będzie mógł zaproponować panu 

coś odpowiedniego.

Mężczyzna odpowiada niespokojnie.

- Nie... ależ skąd.

- Już myślałam, że pan też należy do darmozjadów... Tak nazywamy 

cybernerosowych piratów... Ale pan nawet ich nie wypróbowuje... Jakiego 

typu pan właściwie szuka?

Mężczyzna wzdycha.

- Widzi pani, ile robię kłopotu.

- Nie ma o czym mówić... Po to tu jestem, żebym pana obsłużyła... Tylko 

jaki pan sobie życzy... Wczoraj też nadeszły nowe modele. Może wśród 

nich znajdzie się coś odpowiedniego.

background image

- No więc,... takie blond włosy... jak u panienki...

- Proszę... ten ma blond... Najwyższej jakości, luksusowe.

- Tak, ale ja chciałbym takiego, który miałby jasnoniebieskie oczy, 

podobne do pani.

- Proszę, jak pan sobie życzy... Jakie mamy szczęście, znaleźliśmy i takie.

- Chciałbym trochę delikatniej zbudowanego... Wie pani, jestem 

zapalonym wioślarzem... Chciałbym w niedzielę wybierać się razem na 

przejażdżki łódką po Sekwanie. Gdybyśmy mogli być razem... 

Rozmawialibyśmy o muzyce, literaturze.

- Z cybernerosem?

- No tak, oczywiście... Z nim nie można... Najwyżej z takim zrobionym na 

zamówienie... Ale on też jest jak papuga... Przecież ja nie je stem z tych, 

których interesuje tylko to... Lubi pani muzykę?

- O, tu jest mniejszy.

- Ma takie oczy bez wyrazu.

- Niech pan chociaż wypróbuje.

- Mam wypróbować?

- Jeśli chce pan kupić... Dobrze jest wypróbować... W końcu nie 

codziennie kupuje się cybernerosa.

- No dobrze... Robię to tylko dla pani... Zęby się pani nie fatygowała tyle 

na próżno.

Zrezygnowany rusza w kierunku kabiny prób z cybernerosem pod ramię.

- Proszę poczekać. Chodźmy do magazynu. Może znajdziemy coś 

odpowiedniego dla pana.

Mężczyzna zawraca. Przechodzą do magazynu. Sprzedawczyni pokazuje 

mu po kolei blondwłose cybernerosy.

background image

- Tu jest taki... Ten nie dla pana... Ma taki pospolity wyraz twarzy... 

Spójrzmy na tego... E, nie rozumiem, dlaczego produkują cybernerosy z 

takimi wystającymi łopatkami... No, ten może będzie najbardziej 

odpowiedni... Ten z kolei ma zeza... Prawda?... Pan też widzi, że ma zeza... 

Żebym tylko nie miała dużo takich wybrednych klientów, jak pan... Wtedy 

nie zostałabym tu długo... No, wreszcie... Oj, oj, ten też nie dla pana... 

Piersi wypadły nieco większe niż trzeba... Naprawdę chciałabym już 

znaleźć coś odpowiedniego, skoro się tak fatyguję dla pana..

- Ja już znalazłem.

- Gdzie? - pyta przestraszona sprzedawczyni.

Mężczyzna obejmuje ją nagle i całuje w usta. Spośród cybernerosów 

wybiera sprzedawczynię. Spośród cudownych poematów myśli 

technicznej - niedoskonałego człowieka!

- Czy pan zwariował? Pomylił mnie pan z cybemerosem...

- Tak, zwariowałem - odpowiada mężczyzna i znowu całuje ją w usta, 

jeszcze goręcej.

- Hej, młody człowieku! Nawet najlepszego, luksusowego cybernerosa 

trzeba najpierw nastawić na przychylność, a potem na oddanie, a pan 

zaczyna od razu tak natarczywie...

- Tak, zaczynam tak natarczywie... Bo od chwili, kiedy panią zobaczyłem, 

przychodzę tu dla pani... Potrzebuję pani doskonałej miłości. Z panią 

chciałbym pływać łódką po Sekwanie... Chciałbym, żeby pani była moim 

jedynym cybernerosem.

I pocałował dziewczynę trzeci raz, jeszcze goręcej, a ona tym razem nie 

stawiała oporu.

- Ale ja przecież nawet nie wiem, jak się pan nazywa - zauważyła 

background image

dziewczyna.

- Jestem Guy Dornand... dziennikarz... A pani jak się nazywa?

- Lilianę... Lilianę Buffet.

- Ładne imię... No tak, czy mógłbym na panią czekać po pracy, Lilianę? W 

kawiarni filysee?

Dziewczyna przytakuje.

- Tylko niech pani nie przyśle jakiegoś cybernerosa zamiast siebie...

Jeśli nawet ta transakcja niezupełnie powiodła się tak, jak by tego 

wymagało dobro firmy, to za to przy innym stoisku była mowa o znacznie 

grubszym interesie. Sam pan Labiche, kierownik działu, rozmawia z 

niskim, zgrzybiałym małym człowieczkiem, który z ciekawością rozgląda 

się wśród cybernerosów.

- Przysłowie nie bez racji mówi: mały człowiek potrzebuje dużej laski, ha, 

ha, ha!... Pan, drogi panie Pichegru, jest reklamą dla naszej firmy... Wielu 

młodych mogłoby panu pozazdrościć... Co za ogień, co za namiętność 

panem owładnęła.

(Mili czytelnicy pamiętają może to nazwisko. Po wykładzie na Sorbonie 

Dornand spotkał się z jego właścicielem w metrze... Tak, to właśnie on 

porównywał wynalezienie cybów z Bleriotem i dlatego tak niewinnie 

oberwało mu się od pewnej kobiety.)

- Tak jest, proszę pana, ogień, namiętność są sensem mojego życia. Tylko 

tyle mam z niego. Nic innego mnie nie interesuje.

- Jak sobie przypominam, kupuje pan u nas już szóstego cybernerosa... A 

przecież magazyn został otwarty nie tak dawno... Ma pan już chyba 

prawdziwy harem... Ale proszę mi powiedzieć, tak między nami 

mężczyznami, jak potrafi pan żyć z tyloma? Jaki stosuje pan system 

background image

zmieniając je i używając?

- Och, to jest naprawdę bardzo proste, proszę pana. Jestem zapalonym 

konstruktorem zegarów. Amatorem. Ale muszę panu powiedzieć, że 

pozazdrościłby mi niejeden zawodowiec. Kiedy kupię cybernerosa, 

zanoszę go do mojego warsztatu, do moich zegarów. Rozbieram, pieszczę, 

czekam, aż mnie obejmie i zacznie robić gorące wyznania - dlatego 

zawsze kupuję cybernerosy extra lub luksusowe - a wtedy sięgam mu 

nagle do gardła, wyciągam ten cienki, delikanty, zrobiony ze szwedzkiej 

stali włos, który znajduje się w urządzeniu artykulacyjnym, i wstawiam go 

do swego najnowszego zegara. Gdyby pan wiedział, jakie cudowne są 

moje zegary, i jak te zegary można kochać! Wówczas zrozumiałby pan 

naprawdę, jak wielkim osiągnięciem są również cybernerosy. Nie pojmuję 

tylko, dlaczego nie można tych sprężyn ze szwedzkiej stali sprzedawać 

oddzielnie?

- T...t...ak - odpowiada kierownik działu. - Niech pani zapakuje te dwa 

cyby - i odchodzi do następnego stoiska.

Zagaduje go tam właśnie jakaś staruszka z prowincji. Mówi 

charakterystyczną gwarą z okolic Auvergne, którą już poznaliśmy podczas 

rozmowy Dornanda z właścicielką mieszkania.

- Kochany panie, będzie pan tak dobry, czy dobrze trafiłam? Chciałam 

kupić tego, takiego cybornerista.

- Cybernerosa.

- O, właśnie.

- A do czegóż to babci?

- No, wie pan, mój bratanek bierze ślub. A w gazecie przeczytałam, że to 

jest potrzebne do szczęśliwego małżeństwa. Pewnie, że my, starzy 

background image

możemy się obejść i bez tego, ale żeby nie mówili, że jestem staroświecka. 

Pomyślałam sobie, że kupię mu to na ślubny prezent.

- Na ślubny prezent?

- Tak.

- No, a panna młoda?

- Niechaj tylko nie myśli, że jej nie kupię? O nas, z Auvergne, mówią, że 

jesteśmy skąpi... Ale przecież nie można wierzyć we wszystko, co ludzie 

opowiadają... Tak sobie umyśliłam, że prezent dla Jo ubierzemy w piękną 

białą suknię ślubną, a dla panny młodej - w smoking. Jo też będzie tak 

ubrany na ślubie. Niech nie mówi, że ciotka Georgette jest sknerą. A potem 

posadzilibyśmy je naprzeciwko nas przy weselnym stole. Jak to będzie 

ładnie.

- Ale skąd przyszło babci do głowy, żeby na prezent ślubny kupić im 

akurat cyberneroay?

- Jeanette kupuje odkurzacz, George tele wizor, Simone froterkę... To 

przecież jest tak samo sprzęt domowy, prawda?

- Można i tak powiedzieć... Niech babcia ze mną pozwoli, poszukamy 

odpowiednich.

- Chodź, Rolandzie, kupimy ci twojego cybernerosa i kwita - mówi 

donośnie pewna dość postawna jejmość ciągnąc za rękę swego 

chuderlawego towarzysza życia. Czytelnicy, może już odgadli, że to 

właśnie jest dama, która kilka miesięcy temu naubliżała w metrze 

niewinnemu pan Pichegru, oskarżając go o mówienie sprośności, przy 

czym nie szczędziła też wyrzutów swemu mężowi.

- Ależ kochanie, to mi niepotrzebne, po co wyrzucać tyle pieniędzy?

- Urodziny ma się tylko raz w roku... Przy takiej okazji naprawdę możemy 

background image

sobie pozwolić.

- Ależ kochanie, ja tego nie potrzebuję... Wiesz przecież, że ty doskonale 

mi odpowiadasz.

- No właśnie... Zbyt ci odpowiadam... Nie ma nocy, żebyś pozwolił mi się 

wyspać... O nie, dosyć już tego. Kupimy tego cybernerosa i będę miała 

trochę spokoju. Chociaż możliwe, że przy twoim temperamencie to też ci 

nie wystarczy.

- Ależ Louise...

- Tylko nic nie mów... Popatrz, ten z włosami ciemnoblond - podchodzi do 

modelu - nawet nie taki drogi, wszystkiego trzy tysiące franków.

- Jeśli już i tak nie mogę odmówić, to wolałbym raczej tego z jasnymi 

włosami.

- Ty się na tym nie znasz, mój drogi... Zdaj się na mnie... Sam mówisz, że 

ja wiem, co ci potrzebne.

- Ale tamten podoba mi się bardziej.

- Nie sprzeciwiaj się, Rolandzie... Mówię, że weżmiety tego z ciemnymi 

włosami, jasne nie pasowałyby nawet do naszej sypialni.

- No dobrze, weźmy więc z ciemnymi.

- No widzisz, zawsze odgaduję twoje myśli... Niech pani będzie uprzejma 

wypisać nam paragon na tę ciemną blondynkę... Proszę przesłać na 

nazwisko Bourdiiiat, Rue Boent 32. Albo wie pani co, zabierzemy ze sobą. 

Idź, mój drogi, zapłacić, a potem pójdziemy do działu dla kobiet i 

wrócimy tu po pakunek.

- Do działu dla kobiet? - mówi zaskoczony pan Bourdiiiat.

- Oczywiście, co tak się dziwisz?

- Ależ Louise, o tym nie było mowy... Ty nie masz dziś urodzin.

background image

- Jesteś zbyt sprytny, kochasiu... Ty będziesz się obejmował w sąsiednim 

łóżku ze swoją kochanicą, a ja mam się gapić... Nie, mój drogi. To, co 

należy się jednemu, należy się też drugiemu. Patrzcie go.

Dwie dobrze ubrane kobiety wchodzą do działu dla mężczyzn, co 

wywołuje wśród kupujących pewne zaskoczenie. Klienci zaczynają coś 

szeptać między sobą. Sprzedawczyni zwraca im delikatnie uwagę.

- Proszę wybaczyć, ale panie źle trafiły... dział dla kobiet jest na 

następnym piętrze.

- Wiem - odpowiada obojętnie jedna z nich. Sprzedawczyni zaznacza z 

przyciskiem.

- Mamy polecenie, że możemy obsługiwać tylko mężczyzn.

- Dobrze, dobrze - oburza się kobieta - chcę tylko obejrzeć tę 

jasnoniebieską kurtkę, którą mają na sobie luksusowe cybernerosy. O co to 

zaraz człowieka podejrzewają?

Pan Labiche, kierownik działu, daje znak ręką, żeby im nie przeszkadzano.

Kobiety natomiast przechodzą wzdłuż sali lustrując cybernerosy - pod 

względem ich ubioru. I swoim zwyczajem wymieniają uwagi.

Przebrnąwszy przez zaludnione pomieszczenie do znajdujących się z tyłu 

ruchomych schodów, udają się w kierunku działu dla kobiet. 

Potowarzyszymy im trochę i później zostawimy je samym sobie.

Rozświetlona neonowym światłem sala różni się od znajdującej się niżej 

może tylko tym, że zamiast cybernerosówkobiet stoją tu w równym 

szeregu cybernerosymężczyżni - również w odmianach: popularnej, 

typowej, extra, luksusowej i reprezentacyjnej, podobnie jak w dziale dla 

mężczyzn. Nasza znajoma - madame Bourdiiiat - stoi obok pełnego 

temperamentu męża przy stoisku z cybernerosami reprezentacyjnymi, 

background image

które kosztują od czternastu do piętnastu tysięcy franków. Ma już przy 

sobie pięć wystawionych z szeregu cybernerosów, co znaczy, że przeszły 

przez filtr pierwszej próby i czekają na podjęcie ostatecznej, trudnej po 

tylu wahaniach, decyzji.

- Chciałabym wypróbować jeszcze tego z jasnymi włosami - madame 

Bourdiiiat pokazuje wysokiego niemal na dwa metry, ubranego a la prince 

de Galaba, angielskiego szlachcica z wąsami.

- Jak pani sobie życzy - mówi z usłużnym westchnieniem sprzedawczyni i 

wystawia z szeregu wskazanego cyba. Polega to na tym, że przekręca 

odpowiednią gałkę i cyberneros rusza z miejsca, obraca głowę w kierunku 

pani Bourdiiiat i przedstawia się:

- Jestem Hugo. Hugo de Saint Choul...

- Madame Bourdiiiat - odpowiada zaskoczona kobieta.

- Bardzo się cieszę, pozwoli pani ramię.

- Ależ Louise - bełkocze pan Bourdiiiat - mówiłaś, że jasne włosy nie 

pasują do naszych mebli...

- U kobiety, mój drogi... U mężczyzny pasują doskonale... Zresztą ładnie 

byśmy wyglądali, gdybyśmy kupili jednakowe cybernerosy... Mieszkanie 

stałoby się zupełnie monotonne.

- No cóż, ty wiesz lepiej - poddaje się mężczyzna. - Tylko czy on nie 

będzie dla ciebie trochę za wysoki... Zawsze przecież mówiłaś, że nie 

lubisz wysokich mężczyzn... Szczególnie blondynów... A teraz szukasz 

ciągle i blondynów, i wysokich.

- Tylko ze względu na mieszkanie... Wiesz przecież, że tamto mnie nie 

interesuje.

Mężczyzna rozkłada ręce, jakby chciał powiedzieć, że z tymi kobietami to 

background image

nigdy nic nie wiadomo i trzeba je zostawić samym sobie. Hugo natomiast - 

nie bez racji należy do elitarnej grupy cybernerosów reprezentacyjnych - 

zwraca się do madame Bourdiiiat z wyszukanym spokojem angielskiego 

lorda. - Czy życzysz sobie pani, bym spoliczkował tego natrętnego typa? 

Czy może go sprowokować?

- Ależ, Hugo, to twój pan - przywołuje go do porządku sprzedawczyni i 

już ma zamiar sięgnąć do pokręteł uspokajających, gdy wtrąca się madame 

Bourdiiiat.

- Proszę zostawić... Jeśli mam go kupić, to chciałabym wiedzieć, ile jest 

wart... Nie kupuję kota w worku.

- Ależ, Louise, chyba nie chcesz, żeby mnie spoliczkował!

- Ty tego nie rozumiesz, mój drogi... Nie kupię przecież cybernerosa, który 

nie umiałby mnie obronić przed czyimś natręctwem... Skoro mam wydać 

na niego tyle pieniędzy, chciałabym go wypróbować pod każdym 

względem.

- Rozumiem, że ty go wypróbowujesz... Ale

Ja?

- Chyba byś na to nie pozwolił, by obcy mężczyzna zmierzył się z naszym 

cybernerosem... Wybacz, ale to byłoby tak samo, jak bym cię z kimś 

zdradziła...

- Tak myślisz?

- To przecież naturalne, mój drogi... - Zwraca się do cybernerosa. - 

Byłabym panu zobowiązana...

Cyberneros podchodzi do Bourdiiiata i wymierza mu gwałtowny policzek. 

Madame Bourdiiiat z zachwytem patrzy na ten imponujący pokaz 

męskości.

background image

- Widzisz, Rolandzie, mógłbyś się od niego nauczyć... Ty jeszcze nigdy 

nikogo nie spoliczkowałeś dla mnie - rzuca pełne wyrzutu spojrzenie na 

rozcierającego bolący policzek, osłupiałego mężczyznę, po czym ująwszy 

cybernerosa pod ramię, oddala się z nim w kierunku sali prób.

- No, ten chyba odpowiada szanownej pani

- zauważa znużona sprzedawczyni tonem zdradzającym znajomość ludzi.

- Tak pani sądzi? - pyta z obawą Roland.

- Nie rozumiem tylko, dlaczego zawsze mówiła, że lubi mężczyzn niskich 

i słabych.

- Och, tak czasem bywa - odpowiada sprzedawczyni z instynktowną 

kobiecą solidarnością. Może właśnie dlatego, że nie chce pana urazić... 

Myśli, że jeśli kupi niskiego i słabego cybernerosa, wzbudzi w panu 

obawy... W ten sposób natomiast jest oczywiste, że nie kupuje dla własnej 

przyjemności... Czy też dla własnej przyjemności kupuje wysokiego i z 

jasnymi włosami.

Bourdiiiatowi błysnęły oczy.

- Tak, to możliwe... Przecież to taka dobra kobieta, i tak mnie kocha.

- Ja też kupiłam cybernerosa z czarnymi włosami, podczas gdy mój mąż, 

to znaczy wielbiciel, jest blondynem.

- A czy ten pani też ma zwyczaj policzkować? - pyta Bourdiiiat.

- Nie... mój Simon nie policzkuje... on boksuje... nokautuje... To zależy od 

producenta.

Od strony kabin prób nadchodzi madame Bourdiiiat z cybernerosem Na 

twarzy kobiety pojawia się szeroki, radosny uśmiech zadowolenia.

- No i czyż nie mówiłam szanownej pani, że ten będzie odpowiedni... Czy 

mam zapakować?

background image

Pani Bourdiiiat już chciała skinąć na znak zgody, gdy jej spojrzenie padło 

na pięć wybranych cybernerosów i zawahała się. Sprzedawczyni 

westchnęła.

- Czy coś pani nie odpowiada?

- Nie, tak w ogóle to ten jeszcze byłby najlepszy... Ale tamten w smokingu 

ma jakiś ładniejszy wykrój oczu. A ten w szarych spodniach - mocniejsze 

łydki. Czy nie można by dostać Hugona z takimi oczami i z takimi 

łydkami?

- Nie, proszę pani, tego życzenia niestety nie możemy spełnić... My 

prowadzimy sprzedaż tylko gotowych cybernerosów... Niech pani zwróci 

się może do działu zamówień... Chociaż moim zdaniem oczy tego w 

smokingu wcale nie są ładniej wykrojone, a łydki tego w szarych 

spodniach - mocniejsze... Hugo to nasz najdoskonalszy cybernerds... 

Proszę go lepiej obejrzeć przy świetle... Zresztą jest tylko jeden 

egzemplarz tego typu, więcej już nie ma.

- Według mnie ten ma ładniejsze oczy... Takie rozmarzone... Takie 

aksamitne, przymilne. Żeby chociaż to można było...

- No cóż, gusty są różne, proszę pani... Pani sama wie, jakiego by chciała... 

Mogę najwyżej powiedzieć, że polecam Hugona z najgłębszym 

przekonaniem... Jeśli jednak życzy pani sobie inne oczy, to nie ma innego 

wyjścia niż to, o którym mówiłam... Zwrócić się do działu zamówień.

- Zobaczymy więc... Możliwe, że jeszcze tu wrócimy - daje do 

zrozumienia pani Bourdiiiat rzucającej z uśmiechem zabójcze spojrzenia 

sprzedawczyni. - Chodź, Rolandzie, zobaczymy dział zamówień... Jeśli nie 

będzie zbyt drogo, każę zrobić jednego... W końcu to jednak co innego... 

Nawet najlepsze ubranie nie równa się temu, które szyje się u krawca... 

background image

Prawda, że drożej, ale warto...

Mężczyzna przytakuje służalczo.

- Ty wiesz najlepiej, kochanie.

Państwo Bourdiiiat odchodzą ustępując miejsca Micheline i Jeanette. Obie 

już wypróbowały niektóre z zaproponowanych im egezmplarzy 

cybernerosów extra i luksusowych i dotarły właśnie do odmiany 

reprezentacyjnej. Pierwsza z pań poszukiwała cybernerosa produkcji Buica 

z 1989 r. w typie cygańskim z południa Hiszpanii - jej samochód bowiem 

też był ciemny i wyprodukowany przez Buica - druga zaś, z powodów 

również godnych uznania, typu szwedzkiego produkcji Studebakera. 

Zaproponowane dotychczas przez sprzedawczynie cybernerosy nie 

zyskały jednak aprobaty pań. Pozwólmy im więc wybierać do woli - 

kobiety są przecież podczas zakupów zawsze takie same, nawet jeśli mają 

zupełnie odmienne gusty - i pójdźmy za państwem Bourdiiiat do działu 

zamówień.

Kto na podstawie okazałego z zewnątrz wyglądu domu towarowego 

próbowałby wyobrazić sobie dział zamówień, doznałby z pewnością 

głębokiego rozczarowania, bo na zasadzie dziwnego kontrastu najbardziej 

wykwintny dział był urządzony najskromniej. Ze swymi prostymi ladami, 

sprzedawcami w białych fartuchach i klientami składającymi zamówienia 

przypominał raczej zakład ortopedyczny. Tutaj wprawdzie też są kabiny 

prób, lecz wewnątrz warsztatu, na sali zaś nie ma niczego podobnego. 

Ruch natomiast wcale nie jest mniejszy niż w innych działach. Przy jednej 

z lad elegancko ubrany mężczyzna - doktor Weił, znany sędzia - rozmawia 

szeptem z cybermistrzem - tak bowiem w języku potocznym nazywano 

fachowców od cybernerotyki leczniczej i specjalnej. (Doktor Weił nie 

background image

należy jeszcze do grona naszych znajomych. Czytelnicy jednak może 

wybaczą autorowi, że wyczerpawszy opowieści o znajomych, pobiera 

zaliczkę w postaci poniższych scen.)

- Miałbym pewne szczególne życzenie.

- Po to tu jesteśmy, proszę pana.

- Nie zraziłbym się też większymi kosztami.

- Mamy ustalone ceny... Słucham, czym mogę służyć?

- Chciałbym Popobrigidę, boską Popo... Cybermistrz rozkłada ręce.

- Drogi panie, pan jest dzisiaj już sześćdziesiątym siódmym klientem, 

który z tym przychodzi... Osiemdziesięciu czterech chciało kupić CC. Ale 

niestety, nie można... W myśl zarządzenia ministra spraw wewnętrznych 

kopie osobistości życia publicznego możemy wykonywać tylko na 

podstawie pisemnego zezwolenia uwierzytelnionego przez dwóch 

świadków... Podobnie jak w przypadku zmiany nazwiska, są takie, których 

nie wolno nadawać, nikt na przykład nie może przyjąć nazwiska Napoleon 

czy Pompadour. Podobna ustawa chroni również narodowe interesy 

seksualne, jak to określają prawnicy. To są ciała zastrzeżone, a za ich 

kopiowanie grozi nawet więzienie...

- Jeden z moich znajomych ma...

- Możliwe, że dostał pisemne zezwolenie... Jak my to nazywamy, prawo 

adaptacji ciała...

- Ależ skąd...

- To już jego rzecz, jak zdobył... Nie może pan wymagać, żebym przez 

pana dostał się do więzienia...

- Nic więc już nie można zrobić?... Proszę zrozumieć, pieniądze nie grają 

roli, właśnie odziedziczyłem...

background image

Sprzedawca nachyla się do ucha młodego mężczyzny.

- Niech pan posłucha, drogi panie... Mam rodzinę, ja nie mogę panu zrobić 

Popobrigidy... Ale coś panu poradzę... Dam panu pewien adres, gdzie 

dostanie pan potrzebne zdjęcie Popo, z przodu, z tyłu, z boku... Otrzyma 

pan też odpowiednie dane” piersi, biodra, nogi, rozmiary itp.... pełną 

dokumentację... Potem niech pan z tym przyjdzie do mnie do mieszkania... 

a ja już panu skonstruuję... Tylko niech mi pan nie mówi, że przynosi pan 

Popo, w końcu nie jestem obowiązany wiedzieć... A pan też nie musi mi 

mówić swojego nazwiska... Jestem gotów podjąć się tej fuchy tylko 

dlatego, żeby panu pomóc... To tylko małe wykroczenie..., ale musi pan 

zrozumieć, nie mogę bezprawnie kopiować ciał.

- Dziękuję panu... dziękuję. Przekona się pan, nie będę żałował pieniędzy.

- Proszę pana, w naszym zawodzie ceny są stałe... Oto adresy, nich pan je 

szybko schowa, żeby nie zauważył kierownik działu... (nagle zmienia 

głos)... Nie, proszę pana, nie jestem w stanie spełnić pańskiej prośby... 

Polecam się na przyszłość.

Zbliża się Monsieur Thibaudet, budzący postrach inspektor domu 

towarowego. Młody mężczyzna wsunął kartkę do kieszeni i szybko się 

oddalił.

- Dzień dobry, panie Thibaudet - mówi cybermistrz.

- Dzień dobry. Znowu szukają zastrzeżonych ciał? - interesuje się 

inspektor.

- Tak, panie inspektorze... Ludzie mają bzika na punkcie zastrzeżonych 

ciał... Ja oczywiście odrzucam takie prośby.

- A ciekaw jestem, o kogo pytają...

- No cóż, przychodzą z najróżniejszymi życzeniami... Najwięcej chciałoby 

background image

Popo, CC, a spośród mężczyzn - Bernarda. Przychodzą naprawdę z 

przeróżnymi życzeniami. Człowiek już nie wie, czy pracuje w montowni 

cybów czy w pracowni pomników... Jeden mężczyzna na przykład prosił 

mnie, żebym mu skopiował żonę premiera... Niektórzy mają szczególny 

gust... Pewna starsza pani, wyglądała już na babcię, chciała jako 

cybernerosa jego świątobliwość papieża, żeby mogła całować jego nogi... 

Panie szukają przeważnie świętych. Ale dowiadują się też o Cezara, 

Wergiliusza, trzy pytały o Heraklesa, pięć o Casanovę, były i takie, które 

chciały Dżingis Chana, Attiię, a spośród kobiet poszukiwane są królowa 

Saba, Kleopatra, Wenus z Milo, Madame Pompadour i Recamier. Był 

nawet jeden facet, wyglądał na trochę stukniętego, który prosił mnie, 

żebym mu skopiował Joannę d'Arc... Powiedział, że taka bohaterka 

narodowa nie zasłużyła na to, żeby ojczyzna pozostawiła ją dziewicą... On 

chce odrobić historyczne zaniedbania .przodków...

- Pan oczywiście...

- Jakże mógłbym inaczej, panie inspekto rze... Jakaś kobieta 

przyprowadziła tu swojego pudla i prosiła, żebym dla niego skonstruował 

cybernerosa, ponieważ nie chciała, by suczka miała szczeniaki, ale 

chciałbym ją uwolnić od cierpień... Tę prośbę też odrzuciłem... Jestem 

przecież cybermistrzem dla ludzi, a nie dla zwierząt... Ja nie zajmuję się 

rzeczami nielegalnymi.

- Bardzo słusznie... Jest pan uczciwym człowiekiem i dobrym 

pracownikiem.

- No cóż, stara się człowiek.

- Lecz jeśli ja, pański kolega, przełożony, poprosiłbym pana o... o Popo...

- Co też pan” mówi, panie inspektorze...

background image

- No tak, Coubert, pan myśli, że to prowokacja... uczciwie bym pana za to 

wynagrodził. I zostałoby to między nami...

- To ryzykowna sprawa, panie inspektorze...

- Niech pan zrozumie, nikt się o tym nie dowie... Ale jeśli pan nie chce, to 

poszukam innego cybermistrza... Myślałem o panu dlatego, że ma pan 

rodzinę...

- No cóż, dla pana inspektora, ale naprawdę tylko dla pana inspektora, raz 

mogę to zrobić. W wejściu pojawiają się państwo Bourdiiiat.

- Niech pan osbłuży klientów, a potem omówimy dalsze sprawy - mówi 

inspektor i odchodzi.

Cybermistrza przez chwilę ocenia sytuację; jeśli przychodzą we dwoje, to 

zazwyczaj skopiować jedno z nich.

- Słucham panią. Czy życzy pani sobie odpowiedniego cybernerosa 

podobnego do pana?

- Ależ skąd, ja mam go już dosyć.

- Przepraszam... Tylko dlatego tak pomyślałem, że pofatygowali się 

państwo razem... A może dla pana na podobieństwo pani...

- Dziękuję, ja już kupiłem - odpowiada

Bourdiiiat dając się unieść rzadkiemu przepływowi łaskawej 

wielkoduszności. Jeśli w końcu żona ma tak szlachetną duszę, że chce 

kupić cyba wbrew swojemu określonemu gustowi, aby jemu zaoszczędzić 

wszelkich obaw, to on też nie może być gorszy. Niech więc spełni się jej 

skryte życzenie... skoro tak go kocha...

- Kochanie, jestem do twojej dyspozycji... Wierz mi, naprawdę nie będę 

miał ci tego za złe... Możesz zamówić bez obaw... Nie będę zazdrosny. i

- Bourdiiiat, idźże już do diabła.

background image

- No więc, proszę pani?

- No więc chodzi o to, że w dziale z cybernerosami reprezentacyjnymi jest 

jeden, Hugo de Saint Choul.

- Hugo de Saint Choul - powtarza cybermistrz - znam ten wyrób.

- Właśnie... Otóż chciałabym go mieć, ale z oczami drugiego i z łydkami 

trzeciego... Przyszłam się dowiedzieć, czy to możliwe?

- Oczywiście, proszę pani... Jak pani sobie życzy... Czy prasa seksualna 

pani odpowiada?

- Doskonała - odpowiada Madame Bourdiiiat czerwieniąc się trochę.

- Czy mogłaby więc pani podać mi imiona tych dwóch pozostałych 

cybów?

- O, psiakrew, zapomnieliśmy zapytać. Pójdź Rolandzie i dowiedz się.

- Nie ma potrzeby, proszę pani - mówi z uśmiechem cybermistrz i rozkłada 

przed kobietą ogromny album - znajdzie tu pani wszystkie nasze modele 

reprezentacyjne. Jeśli pani woli, mogę również pokazać oddzielne 

prospekty oczu i łydek... Chociaż tak w połączeniu ze wszystkim lepiej się 

widzi... Laicy wolą ten album.

- Dziękuję, to mi wystarczy.

- Proszę wybierać według uznania.

Madame Bourdiiiat po krótkich poszukiwaniach znajduje obydwa 

wymienione cyby i pokazuje je cybermistrzowi.

- Tak, więc chciałabym te... Znalazłam też jeszcze takiego ze ślicznymi 

dołeczkami... Chciałabym jeszcze ten drobiazg.

- Jak pani sobie życzy.

- A ile to będzie razem kosztowało? Cybermistrz zaczyna liczyć: - Tysiąc 

sześćset, plus dwa tysiące, plus tysiąc pięćset, do tego montowanie... 

background image

dopasowywanie... wykończenie... naciągnięcie skóry... odpowiedni kolor, 

jakość I/a... wszystko, proszę pani, wyniesie trzydzieści dwa tysiące 

pięćset franków...

- Czy to trochę nie za dużo?

- Proszę pani, u nas są stale ceny... Ale gdzie indziej też nie dostanie pani 

taniej... To są ceny ustalone przez kartel cybernerosowy.

- A bez dołków?

- O, to niewiele zmieni, o pięćset franków taniej.

- Chodź, Rolandzie, kupimy Hugona... To już czysty rozbój, żądać tyle za 

takie małe zmiany...

- To się tylko tak wydaje, że małe... Laikowi... Ja muszę zrekonstruować 

całość... Inne oczy, prawda, trzeba wyjąć poprzednie, wstawić nowe... 

Przestroić czujniki poruszające powiekami i brwiami... bo przecież każdy 

rodzaj oczu wymaga innych ruchów... Słowem, proszę mi wierzyć, to 

ledwo pokrywa moją pracę... - wyjaśnia cybermistrz odchodzącym już 

Bourdiiiatom.

- Kupimy Hugona - pociesza się Madame Bourdiiiat. - Ty idź teraz do 

pakowalni po swojego cybernerosa... Spotkamy się w dziale dla kobiet.

Ich drogi rozchodzą się. Madame Bourdiiiat wraca do działu dla kobiet, po 

swojego Hugona.

- Przemyślałam wszystko... Zdecydowaliśmy, że kupię jednak tego cyba...

- Przykro mi, proszę pani - odpowiada sprzedawczyni z ledwo skrywanym 

zadowoleniem - już sprzedaliśmy. Właśnie przed chwilą kupiła go ta pani - 

pokazuje na Jeanette, która z poczuciem dumy prawowitego właściciela 

spogląda w stronę pani Bourdiiiat z fałszywym współczuciem.

Madame Bourdiiiat dopiero teraz naprawdę rozumie, jaką poniosła stratę. 

background image

Poczuła się tak, jakby los ukarał ją za jej zachłanność. Nagle opanowuje ją 

dzika, dręcząca zawiść.

- I nie ma... nie ma już ani jednego w tym typie?

- Chyba nie... Ale proszę poczekać. Zobaczę w magazynie.

Sprzedawczyni odchodzi. Tymczasem zjawia się Bourdiiiat z 

cybernerosem pod ramię.

- Wiesz, kochanie, to zupełnie fajne stworzonko ta... ta mała Rosę. 

Zdążyliśmy się już dobrze zaprzyjaźnić.

Madame Bourdiiiat natomiast wyładowuję na mężu swoją złość.

- A tobie ciągle to samo w głowie... Nie obchodzi cię, co się dzieje ze 

mną... Że przez twoją zachłanność straciłam Hugona... .

- Przeze mnie?

- Pewnie, że przez ciebie... Czy nie ty powiedziałeś, żebyśmy poszli do 

działu zamówień? - Lecz zanim Bourdiiiat zdążył odpowiedzieć, pojawiła 

się sprzedawczyni z innym Hugonem. Oczy pani Bourdiiiat rozbłyskują. - 

No, jednak udało się znaleźć jeszcze jednego - zauważa z ulgą.

Sprzedawczyni nastawia pokrętło “zawieranie znajomości”. Zaczynają 

działać sztuczne bodźce słynnego Palewskiego i Hugo kieruje się ku 

klientom. Twarz Madame Bourdiiiat oblewa uśmiech szczęścia, właśnie 

ma podać cybernerosowi ramię, gdy ten nagle zmienia kierunek i zamiast 

do pani Bourdiiiat, zwraca się do cybernerosa jej męża, Rosę.

- Pozwoli pani ramię...

Zaskoczona pani Bourdiiiat zaczyna się jąkać.

- Ależ, proszę pana... pan... pan

- Doprawdy, niechże pan już przepędzi tę dziwkę - wtrąca nieoczekiwanie 

mała Rosę, cyb pana Bourdiiiat.

background image

- O, przepraszam... A cóż to za ton - oburza się pani Bourdiiiat.

- Wybaczy pani, to przecież tylko tani cyberneros popularny - 

usprawiedliwia się sprzedawczyni.

Hugo natomiast zaznacza energicznie.

- Jeśli nie przestanie mi się pani narzucać, będę zmuszony oddać panią na 

policję... Widzi pani przecież, że jestem w towarzystwie damy.

Pani Bourdiiiat, zapomniawszy, że ten Hugo nie jest tym samym, z którym 

rozmawiała, pyta niemal z płaczem:

- Przecież my się znamy... Jestem pańską panią... Przed chwilą byliśmy 

razem...

- Wynoś się, łapy przy sobie... Co za pospolite indywiduum - wtrąca 

znowu cyberneroskobieta. - Jeśli stąd nie pójdziesz, ciotuniu, to tak cię 

oskubię, że popamiętasz do końca życia...

- Niech pani da spokój, już ja to załatwię - odpowiada Hugo II i rusza w 

stronę cofającej się ze strachu kobiety, a za nim podąża przerażona 

sprzedawczyni, której nie udaje się dosięgnąć zwinnego, w ostatniej chwili 

wymykającego się jej z rąk cyba.

- Rolandzie, ty na to pozwalasz? - krzyczy na męża pani Bourdiiiat. - Co z 

ciebie za mężczyzna?

- Nie będę przecież bił się z kobietą - jąka się Bourdiiiat, ale kiedy Hugo, 

zmieniwszy zamiar, kieruje się ku niemu, nabiera odwagi. - Proszę pana, 

pan... pan chyba się pomylił. Proszę mi wierzyć... Ja naprawdę...

Hugo jednak nie ma agresywnych zamiarów. Spokojnie zatrzymuje się 

przed panem Bourdiiiat i mówi cicho:

- Wybaczy pan, proszę zabrać stąd tę panią. W przeciwnym razie.. Chyba 

mnie pan rozumie... W końcu jesteśmy mężczyznami.

background image

- Ależ tak... tak... Oczywiście.

Sprzedawczyni już prawie udało się dosięgnąć do pokrętła regulatora, gdy 

cyb, nagle się obróciwszy, znowu wysunął się jej z rąk. Pan Bourdiiiat 

stara się uspokoić żonę.

- No chodź, mamusiu... Nie upieraj się... Jeszcze mogą być z tego kłopoty. 

Widzisz, gdybyś mnie posłuchała... Gdybyś kazała zrobić cyba na mój 

wzór, nie byłoby tego wszystkiego.

- Bredzisz! I ty uważasz się za mężczyznę? On już dawno dałby ci w twarz 

- syczy ze złością.

- Nie będę się przecież bił z... maszyną. Tymczasem Hugo bierze za rękę 

drugiego cybernerosa i odchodzą razem w stronę sali prób. Tego już za 

wiele dla normalnej, żywej istoty. Madame Bourdiiiat, urażona do głębi w 

swej godności, rzuca się w kierunku pary cybernerosów. Wpada pomiędzy 

nie i rozdziela je siłą... Cybernerosowikobiecie nie trzeba było więcej. Z 

cybernerotyczną złością - dopiero teraz można naprawdę zobaczyć, jak 

bezbłędnie działają sztuczne odruchy warunkowe Palewskiego - rzuca się 

w obronie swego partnera na panią Bourdiiiat. Prosto do jej włosów. Po 

chwili kobieta i cyb, splątani ze sobą, biją się, szarpią, wymieniają ciosy, 

jak to można przeczytać w powieściach Zoli i obejrzeć na obrazach 

ToulouseLautreca. Madame Bourdiiiat krzyczy ze złością na męża.

- Rolandzie, ty na to pozwalasz? Mężczyzna zaś bezradnie rozkłada ręce, a 

z jego ust dobywają się niemal dokładnie te same słowa, którymi żona 

karciła go jeszcze nie tak dawno.

- Nie kupię przecież kota w worku... Nie chcę cybernerosa, o którego 

wierności nie jestem przekonany. Skoro już wydaję na niego tyle 

pieniędzy, chcę go wypróbować do końca.

background image

- Ale na mnie? - syczy ze złością kobieta leżąc na ziemi i szarpiąc włosy 

cyba.

- Nie zniosłabyś przecież, gdyby to było z inną kobietą. Byłoby to tak 

samo, jakbym cię zdradził.

Wokół robi się coraz większe zbiegowisko. Podzieliwszy się na 

stronnictwa, jedni głośno dodają ducha kobiecie, inni cybernerosowi. 

Sprzedawczyni, która przez cały czas robi rozpaczliwe próby dotarcia do 

pokręteł na plecach cybernerosakobiety - co nie udawało się z powodu 

nieustannej kotłowaniny cyba i kobiety, podczas której to jedno, to drugie 

znajdowało się raz pod spodem, raz na wierzchu - teraz razem ze swymi 

koleżankami ściąga cybernerosa z poszarpanej zupełnie kobiety i uspokaja 

go wyłączając odpowiednie pokrętła. Pani Bourdiiiat zwraca się ze złością 

do męża.

- Wstydź się, Rolandzie... Pozwalasz, by jakiś zafajdany cyberneros 

traktował tak brutalnie twoją żon?... Powinieneś się spalić ze wstydu.

Lecz pan Bourdiiiat - czego nawet nie robi cyberneros - nie tylko się nie 

wstydzi, a nawet, nie do pomyślenia, odcina się.

- Nie obrażaj mojego cyba... Poza tym, to tylko cyberneros, ale ty 

powinnaś mieć więcej rozumu... Policzymy się jeszcze w domu - mówi i... 

i wymierza zaskoczonej kobiecie potężny policzek.

Tylko sprzedawczyni, obawiając się skandalu, niemal ze łzami w oczach 

robi wyrzuty.

- To pana wina... Po co przyprowadził pan tutaj swojego cybernerosa... A 

jeśli już pan tak zrobił, to po co przełączał pan tu przy piersi... Zdążyłby 

pan w domu... To właśnie zmyliło Hugona.

- Pani wybaczy... Skoro już go kupiłem, mogę z nim robić, co mi się 

background image

podoba - usprawiedliwia się Bourdiiiat.

- Ale nie publicznie.

- Żyjemy w wolnym kraju, proszę pani. Ładnie byśmy wyglądali, gdyby 

już nie wolno było publicznie się całować. Doprawdy nie mógłbym sobie 

tego wyobrazić.

Pan Villon, kierownik działu dla kobiet, który znalazł się tu z powodu 

całego zamieszania, uspokaja ich z głęboką gorliwością zawodowego 

kupca.

- Nic się nie stało, proszę pana... Szanowni klienci mogli się najwyżej 

przekonać o jakości naszych towarów. Prószę, niech pan porówna panią z 

cybernerosem... A przecież to tylko zwykły, tani cyberneros... Najtańszy... 

Pani natomiast, naprawdę... jakby tu powiedzieć... Naprawdę w pełni sił. I 

proszę popatrzeć. Czy u cyba jest jakieś zadraśnięcie? Czy wypadł mu 

choćby jeden włos?... A popatrzmy na panią... Cała w sińcach... 

Niebieskie, zielone... Włosy w strąkach... Ucho krwawi.

- O, on też dostał za swoje - przekornie zwraca uwagę Madame Bourdiiiat. 

- Niech pan obejrzy ramię... Zupełnie wykręcone... A kostka...

- No tak, małe zwichnięcie, drobna usterka, to wszystko. Naprawimy w 

ciągu dziesięciu mi nut. Pani natomiast jeszcze i po trzech tygodniach 

będzie miała na sobie pełno siniaków - odpowiada trochę niecierpliwie. - 

Zresztą, byłoby dobrze, gdyby koleżanka pokazała szanownej pani, gdzie 

jest łazienka - zwraca się do sprzedawczyni. - Przez ten czas każę 

naprawić cybernerosy... i zapakować. Jeśli pani jest nadal zdecydowana na 

tego;.. A może innego...

- Nie, proszę pana... Jestem zdecydowana... Skoro już przez niego 

cierpiałam... Hugo mimo wszystko będzie mój.

background image

Sympatia zgromadzonych z powodu bójki widzów zwróciła się ku 

Madame Bourdiiiat. Ludziom imponuje zawsze wytrwałość i dzielność w 

miłości. Madame Bourdiiiat prostuje się niczym zwycięski wódz i idzie w 

kierunku łazienki. W jej sercu odzywa się triumfalna nuta uczucia, 

niezwyciężona namiętność wszystkich Izold i Julii: mimo wszystko będzie 

mój... Mimo wszystko zdobędę go dla siebie... Lecz nie potrafi 

jednocześnie myśleć bez uznania o Rolandzie, swoim mężu... Otrzymany 

policzek przybliżył ją do niego... W jej sercu zrodziło się uczucie, jakby za 

przyczyną cyba znalazła się naraz u boku dwóch mężczyzn. Jeden, który z 

jej powodu rozdaje policzki, drugi, który jej... Co do oceny postępowania 

pana Bourdiiiat zdania zgromadzonych były wyraźnie podzielone. Jeden z 

mężczyzn zauważa:

- To jednak nędzny typ. Pozwolić, żeby... Przerywa mu inny:

- Co pan się go czepia, to jego żona zaczęła bójkę.

- Nie mówię o jego żonie... O cybie... Pozwolić, żeby cyberneros wytrącił 

z rąk...

- Przecież to tylko cyb...

- Nawet w stosunku do cyba mężczyzna to zawsze mężczyzna.

W przeczuciu dalszych wielkich problemów rozpoczyna się dyskusja, czy 

zachowanie pana Bourdiiiat mieści się w ramach męskiego kodeksu 

honorowego czy nie, i czy cyberneros może być uważany za rywala.

MIKLÓS RÓNASZEGI

Cztery kufle piwa

- Dlaczego pan pije, jeśli czuje pan wstręt?

- Znowu pan zaczyna?

- Nie jestem ślepy. Widzę. Za każdym razezem, kiedy podnosi pan kufel, 

background image

krzywi się pan, zaciska powieki, jak ktoś, kto przełyka lekarstwo. Nawet 

kapelusz zsuwa pan na oczy. Widać, że czuje pan wstręt.

- Ach, więc to ma pan na myśli?

- Dlaczego pan to robi?

- I tak by pan nie uwierzył.

- Skąd pan wie?

- Jeszcze nikt nie uwierzył.

- Niech pan wreszcie wydusi, dlaczego zamyka _pan oczy, kiedy pije?

- Zęby moja żona nie widziała. Nie lubi, jak

PiJę.

- A gdzie jest pana żona?

- W domu.

- I widzi?

- Może, bardzo łatwo.

- Bardzo łatwo. Co pan ma mnie za głupiego? Wie pan co...

- No proszę, nie wierzy pan?

- Pan tu pociąga sobie piwo, a żona wszystko widzi z domu. Niech pan 

powie, kim jest pańska żona? Wróżką?

- Zwyczajną kobietą. Siedzi przed telewizorem. Ostatnio ciągle 

przesiaduje przed telewizorem.

- A pan tu mruga oczami. Fantastyczne!

- Zęby pan wiedział. Fantastyczne. Czegoś takiego nie można wymyśleć. 

Coś takiego albo się zdarza, albo nie.

- Aha!

- Jeśli pan nie wierzy, to po co mam mówić? Zresztą i tak już wypiłem 

swoje piwo... więc może się pożegnam...

background image

- Niech pan poczeka. Zapraszam pana na łyczek piwa. I niech pan opowie! 

\

PIERWSZY KUFEL PIWA

Musi pan wiedzieć, że jeszcze parę miesięcy temu dusiłem się pieniędzmi 

jak wypchana skarbonka. Nie mam żadnego szczególnego zawodu, ale 

pracowałem w takim miejscu, gdzie za wszystko się płaciło dziesięć razy 

więcej. Jestem fotografem, a oprócz tego laborantem - specjalistą 

fotograficznym, i niech pan sobie wyobrazi, że doceniono to w 

Węgierskim Instytucie Badań Marsa. Od kiedy umieszczone na Saturnie i 

Marsie roboty wystrzeliwują małe fotokapsuły, w których przesyłają nam 

materiał badawczy, opracowywania mikrofilmów nie powierza się nikomu 

innemu, jak tylko mnie. Nie ma takiego przemysłowego procesu obróbki 

filmów, którego bym nie udoskonalił, nie ma też tak małego zdjęcia, 

którego bym nie potrafił powiększyć... Mogę jeszcze dodać, że z takiego 

malutkiego kwadratu, jak połowa paznokcia na małym palcu, o widzi pan, 

mogę zrobić zdjęcie jak sufit tej knajpy. To nie takie proste. Słyszał pan 

już o drobnoziarnistej budowie filmów? Nie szkodzi. Dość, że mnie 

polubili i docenili, tym bardziej, że od czasu, gdy na świecie wielcy 

bosowie od polityki znowu zaczęli wyłazić ze skóry, zrobiono z kapsułami 

sporo świństw. Tamci, no wie pan, tamci chcieli przechwycić te maleńkie 

przesyłki. Kapsuła fotorakiety nie jest większa niż wieczne pióro. Jest z 

ołowiu. Na końcu ma malutki guzik sterujący. Roboty wystrzeliwują je 

prosto w kierunku naszych sterujących promieni laserowych, które łatwo 

wprowadzają kapsuły w sieć magnetyczną. Tamci też oczywiście 

nakierowali swoje promienie laserowe, żeby zmienić kierunek lotu kapsuł, 

lecz częstotliwości nie mogli się domyślić za żadne skarby. Kapsuły bez 

background image

zakłóceń przylatywały do nas, chociaż filmy często były spalone.

Mówię panu, pieniędzy przynosiłem do domu na pęczki, już nie 

wiedzieliśmy z żoną, co z nimi robić. Jest nas tylko dwoje, dzieci nie 

mamy. Wie pan przecież, jak to jest; jak ktoś nie ma dzieci czuje się 

zawsze biedny, nawet jeśli ma pieniędzy w bród. Przez pewien czas bardzo 

się tym martwiliśmy. I pomyśleć tylko, rakiety błąkają się tam w górze 

diabli wiedzą jak daleko, tak, że światło, zanim je dogoni, zestarzeje się 

już na dobre, a na bezpłodność nie możemy jednak znaleźć lekarstwa. 

Adoptować nie mieliśmy odwagi, a żonie powtarzałem, pogódź się z tym, 

kochanie. Z początku wszystko było dobrze, lecz później jednak atmosfera 

między nami zepsuła się. Żona ciągle się awanturuje, zrzędzi... a przecież 

tak się kochamy i, jeśli dobrze pamiętam, nie zdradziłem jej dopóty, 

dopóki...

W którym miejscu przerwałem? Aha, wielka polityka. Otóż nie udało im 

się. Nie potrafili ani przechwycić kapsuł, ani zmienić ich lotu. A przecież 

wtedy już swędził ich tyłek, bo na Marsie właśnie rozpoczęła się budowa 

ogromnych hut słonecznych. Dotychczas roboty nie zajmowały się niczym 

innym, tylko robiły pomiary terenu, fotografowały, pobierały próbki 

gruntu i tak dalej. Teraz natomiast tu, na dole, inżynierowie przygotowali 

rysunki projektów tych hut słonecznych. Rysunki te sfotografowaliśmy na 

mikrofilmach i fotorakietami wysyłaliśmy do automatów budowlanych w 

ich centrach programowych. To było niezwykle ważne i niezwykle tajne 

zadanie. Tylko ja mogłem zrobić te mikrofilmy. Trzeba było dokładnie 

wyeksponować najmniejszą liczbę, najcieńszą kreskę, żeby przyrządy 

odczytujące niczego nie pomieszały. Oprócz kierownictwa instytutu tylko 

ja znałem kod, żeby zachować odpowiednią kolejność przy wywoływaniu. 

background image

Dla pewności bowiem wszystkie rysunki pocięto jeszcze na małe 

fragmenty, które oznaczano cyframi według tajnego kodu.

Cholernie baliśmy się szpiegów, wie pan. Może pan sobie wyobrazić, co 

mnie czekało w domu, kiedy wracałem koło północy, padając ze 

zmęczenia. Wyrzuty i lamenty. Ze ani do kina, ani do teatru, po co 

samochód, skoro nigdzie nie jedziemy. Może nawet nie byłem w 

Instytucie, tylko u jakiejś kurewki, która nie chciała mnie puścić do domu. 

A tę kupę pieniędzy skąd przynoszę, zapytałem. Nie wiedziała, co ma na 

to powiedzieć. A może płacą za mnie kobiety? Proszę pana... czy ja 

wyglądam na takiego?

Ale proszę mi powiedzieć, jeśli pana nudzę. Jeszcze jedno piwo? Bardzo 

pan uprzejmy, dziękuję bardzo.

Chociaż tak naprawdę to nie lubię pić. Tylko przy okazji, wie pan...

DRUGI KUFEL PIWA

Stanąłem na tym, że któregoś dnia miałem dosyć tej całej gonitwy. Nerwy 

mi nie wysiadły. Skądże. Ja mam stalowe nerwy. Któregoś dnia jednak 

otwieram oczy, i nic nie widzę. Przed oczami mam tylko białą plamę. 

Mrugam, przecieram, nic nie pomaga.

- Mamusiu - jęknąłem, a głos mi się chyba załamał. - Co teraz będzie?

Biedna kobieta szczerze się tym przejęła i oczywiście dalej utyskiwała. 

Wprawdzie teraz ze zmartwienia, ale kobiety już takie są, jak raz zaczną 

skrzeczeć, nie mogą już skończyć. Z początku słuchałem, jak mówiła, że 

to ta moja praca, że ciągle to zielone i czerwone światło, i że teraz sam 

zobaczę. Na co ja wrzasnąłem, że zobaczyłbym, gdybym widział, ale do 

wszystkich diabłów, niech złapie za telefon, a potem w taksówkę ze mną i 

do lekarza.

background image

Tak też się stało.

Zawiozła mnie do dużego szpitala naszego Instytutu. Nigdy nie byłem 

chory i nie znałem tam nikogo, siedziałem tylko i czekałem, a żona cicho 

popłakiwała. Nagle pewna siostrzyczka wzięła mnie za ramię i, 

uspokajając łagodnym głosem, wprowadziła do profesora. Może pan 

słyszał o tym słynnym neurochirurgu, który jest zarazem specjalistą od 

oczu... No, nie szkodzi, że nie.

- Aha, to pan jest tym wielkim laborantem! - zaskrzypiał głos profesora.

- Tak jest, panie profesorze. I martwię się, że moja praca...

- Hm! Pańska praca... - zamilkł na dłuższą chwilę. Było tak cicho, że 

wyraźnie słyszałem bicie serca. Mój Boże, co mi może być?

Profesor najpierw zbadał na różne sposoby moje oczy, coś mruczał, po 

czym powiedział tak:

- Po prostu iritis, czyli zapalenie tęczówek. Nawet przy intensywnym 

leczeniu dwa do trzech tygodni. Ale ta choroba nie występuje w 

odosobnieniu. Proszę mi powiedzieć, pije pan?

- W miarę, panie profesorze.

- Rozumiem. Czyli jak smok. Miewa pan bóle głowy?

- Nie.

- Proszę policzyć trójkami.

Policzyłem. Z powrotem kazał czwórkami. Nagle powiedział, żebym 

mówił liczby chaotycznie, jakie tylko mi przyjdą do głowy. Więc 

mówiłem, Kiedy przerwałem, uświadomiłem sobie, że jak uczniak 

wymieniłem po kolei liczby kodu z ostatniego dnia. Z przerażenia 

zacząłem się jąkać, lecz siostrzyczka powiedziała, żebym przestał, pana 

profesora i tak już tu nie ma, a poza tym przejdziemy teraz do badania 

background image

mózgu, bo możliwe...

- Będziemy mogli uratować pana oko tylko przez operację mózgu.

Przez ten czas ta mlecznobiała plama ściemniała. Poruszałem się jak 

lunatyk. A każdy głos słyszałem jakby z daleka. Jak niewidomi.

Ale pijmy, pijmy, bo tylko się przymierzamy. Ciepłe piwo jest nic nie 

warte. Pana zdrowie!

Widzę, że pan też jest z tych, co jak usłyszą o chorobie oczu, to zaraz im 

się pokazują łzy. Ze mną też tak było, ale później się przyzwyczaiłem. W 

szpitalu z taką obojętnością wywracają, pędzlują, kłują człowiekowi oko 

zastrzykami... A nawet skrobią, jakby to była cebula. Naprawdę.

A przecież jeszcze paskudniej jest wtedy, gdy piłują czaszkę.

Hm! Po paru dniach przyszła siostra i pogłaskała mnie po twarzy. 

Poprawiło mi to nastrój i też wyciągnąłem rękę, żeby się jej odwzajemnić, 

ale z powodu tej wielkiej plamy na oczach zamiast po twarzy pogłaskałem 

ją niechcący po biuściku.

- No, no, nie taki pan znów bardzo chory... - stwierdziła.

- O, przepraszam.

Pochyliła się nieoczekiwanie nade mną i pośpiesznie pocałowała w 

nieogolony policzek.

- Niech pan nie przeprasza. Panu wszystko wolno - szepnęła.

Ho, ho, do kroćset! Rozpaliłem się i myślałem, że natychmiast przejrzę na 

oczy. Fantastyczne, co? Pytam się więc, co by pan zrobił na moim 

miejscu? Bo przecież mówiła otwarcie!

Po otwartej rozmowie trzeba otwarcie działać, ale do tego już nie było 

sposobności. Wyśliznęła mi się z rąk i w tej samej chwili poczułem, jak 

mnie chwytają, układają na wózku, a potem szastprast i do sali 

background image

operacyjnej!

TRZECI KUFEL PIWA

Oho, oho! Porządny z pana chłop! Jeszcze jedno piwo? No cóż, 

przyjacielu... pozwoli pan, że będę tak mówił! Ależ tak! Hę, hę, z 

wdzięczności nie będę panu opowiadał, jak mi operowano mózg, bo 

widzę, że już pana ściska w żołądku. Robili mi różne rzeczy, piłowali, 

świdrowali, podłączali do prądu, i diabli wiedzą, co jeszcze! I to na żywo. 

Nie bolało, a gdzież tam! Mózg nie boli. Byłby chyba głupi. Czy nie dość, 

że odczuwa wszystkie inne bóle?!

Po operacji jednak uśpili mnie. Wydawało mi się, że spałem kilka dni. 

Kiedy się obudziłem, siostrzyczka - mój dobry duch - siedziała na brzegu 

łóżka. Niezwykle ładny był z niej kociak. Po drugiej stronie na białym 

krześle umartwiała się moja żona.

- Widzę - krzyknąłem i objąłem żonę. A potem kociaka. W takiej radości 

człowiek może się posunąć nawet do tego.

Widziałem, lecz tylko jednym okiem. Na drugim zalegała nocna ciemność.

- Niech się pan nie martwi, to oko też będzie dobre - powiedział profesor, 

którego dopiero teraz mogłem po raz pierwszy zobaczyć. Był niski i łysy. 

Błysk jego okularów wzbudzał niepokój. - Niech pan go niczym nie 

zakrywa, nie zawiązuje, niech pan nim patrzy tak jak drugim.

- A moja praca?

- Praca w laboratorium temu nie zaszkodzi, a nawet pomoże - profesor 

pokazał w uśmiechu zęby i wychodząc gestem poprosił ze sobą 

siostrzyczkę. Zasmucony zerknąłem nieco z wyrzutem na żonę.

- Więc właśnie, więc właśnie - lamentowała zupełnie nie wiedząc, 

dlaczego, i wyjęła małe pudełko. - Przyniosłam to dla ciebie. Wiem, że już 

background image

od dawna masz na to chrapkę.

Założyła mi na przegób wspaniały, potwornie drogi zegarek. Był 

nadzwyczajny, kwarcowy, nie wymagał nakręcania i miał 

rubinowoczerwoną tarczę. Wcześniej widziałem podobne tylko w pismach 

zagranicznych, w naszych sklepach nie można było ich dostać.

- Egzemplarz wzorcowy. Ale sprzedali - wyjaśniła żona. - Idealnie 

dokładny, wodoszczelny, odporny na wstrząsy i ładny. Prawda?

Był ładny i drogi, ale mówić niestety nie umiał. W przeciwnym razie 

podszepnąłby mi, że będzie powodem mojej zguby.

No, ale pijmy, bo jak będziemy tylko tak ściskać, obmacywać, hę, hę, to 

będzie ciepłe. A przecież ciepłe piwo nie jest warte funta kłaków...

Pańskie zdrowie! Hm! Jednak nie ma nic wspanialszego, jak od czasu do 

czasu kufel dobrego piwa! Hę! hę!

Jestem w dobrym nastroju, bo przecież naj ważniejsze będzie dopiero 

teraz. Stanąłem chyba na tym, że oślepłem na jedno oko, a na łbie miałem 

kwadratową szramę, dokładnie taką, jak u arbuza, kiedy wytnie się 

kawałek do spróbowania, a potem włoży z powrotem na to samo miejsce. 

Brzegi tego cięcia zlały się z innymi częściami czaszki, ale włosy jednak 

w końcu mi wypadły i nie odrosły, może dlatego, że profesor zszył mi 

kości czaszki specjalną nicią platynową, żebym, jak powiedział, nie musiał 

czekać na pełne zasklepienie się. I nie czekałem. Pobiegłem zaraz do 

laboratorium, jak tylko mnie zwolnili ze szpitala. Na miejscu przyjęto 

mnie z wielką owacją. Wszyscy tłoczyli się, by mi uścisnąć rękę. 

Podziwiano mój zegarek i szwy na głowie.

Zegarek zresztą okazał się dla mnie bardzo przydatny. Jego 

rubinowoczerwona tarcza w czerwonym świetle laboratorium wyglądała 

background image

prawie jak biała, a czarne wskazówki były wyraźnie widoczne.

Naopowiadano mi, jak bardzo mnie brakowało. Ktokolwiek by mnie nie 

zastąpił, pracował jak ślepy; tak wszyscy pomieszali, że trzeba było 

wstrzymać pracę automatów budowlanych.

Nie przeczę, że było mi to na rękę, i od razu zabrałem się do pracy. Niech 

pan powie, przyjacielu, czego człowiekowi naprawdę potrzeba? Uznania! 

Bo na próżno zasypują go pieniędzmi, jeśli jednocześnie nim pogardzają. 

Lepiej już, żeby było mniej pieniędzy, a więcej zachwytu. Ja już jestem 

taki! Pańskie zdrowie!

Szło mi też wszystko jak po maśle. I z jednym okiem robiłem tak 

doskonałe zdjęcia, jak z dwoma. Nie męczyło mnie to ani odrobinę, co 

najwyżej byłem ciekaw tego cudu, kiedy mi zejjdzie ta zafajdana ciemna 

plama z drugiego oka. Ile razy zapalałem lampy przy stole kopiarskim, 

zawsze przez pewien czas wytrzeszczałem moje

ślepe oko na rysunki, myśląc, że w końcu zacznę widzieć.

No tak, nic nie widziałem, pracowałem więc dalej.

W domu za to nie wszystko było dobrze. Żona oczekiwała ode mnie, że 

wystaram się o emeryturę, a wówczas będziemy żyli sobie spokojnie, 

gruchając jak dwa gołąbki. Muszę wyznać przyjacielu, że strasznie lubię 

swoją pracę. A poza tym gruchać też nie można wiecznie.

Szczególnie kiedy zapowiada się też małe gruchanie na boku.

A, szkoda gadać! Przez całe tygodnie nawet nie wytknąłem nosa z roboty, 

a siostrzyczka też ciągle była gdzieś na inspekcji. Nie wiem, czy był jeden 

albo dwa telefony. No. Ale rozmawiając nawet tak półsłówkami, 

postanowiliśmy, że jeśli tylko znajdziemy dla siebie pół godziny, nie 

będziemy robić ceregieli.

background image

Już mówię, mówię, niech pan tylko wytrzyma do końca!

Zdarzyło się, że poszedłem na opatrunek i nie było ani kociaka, ani 

profesora. Młody lekarz, który tam był, wzruszył tylko ramionami na 

widok mojej blizny, a jakaś stara wiedźma okręciła mi głowę gazą.

- Czy pan profesor jest na urlopie? - zapytałem, a przecież naprawdę nie 

on mnie interesował.

- Ale, żeby na urlopie!... - na to młodzik.

- Czy nie chory?

- Jeszcze gorzej, przyjacielu. Aresztowali go razem z asystentem i 

czterema młodszymi lekarzami. Pan był jego ostatnim pacjentem. Niech 

pan się cieszy, bo stary to wielki chirurg. Geniusz.

- Chciałabym tylko wiedzieć, dlaczego taki człowiek zostaje szpiegiem? 

Czy nie zarabia dosyć? - dodała stara pielęgniarka.

Uderzyła mnie ta wiadomość. A więc szpieg... Mówiłem już, że wtedy 

wielcy bosowie od polityki wychodzili ze skóry, chcieli przeszkodzić w 

przesyłaniu kapsuł, zniszczyć rozpoczęte budowy hut słonecznych na 

Marsie. W Instytucie powoli już dostawaliśmy kręćka od tej nieustannej 

czynności. O Boże, baliśmy się nawet puszczać bąki, żeby szpiedzy czego 

nie zwęszyli.

Przypomniałem sobie badanie oka. I jak wyklepałem liczby kodu Boże 

mój! A tego, który mnie zastępował, oskarżono o wprowadzenie w błąd 

automatów.

Ale milczałem. Człowiek to tchórzliwe stworzenie, niech pan mi wierzy. 

Nic nikomu nie mówiłem, pracowałem spokojnie dalej i nie szukałem 

nawet siostrzyczki. Nigdy nic nie wiadomo. Czy nie tak? To przecież nie 

była miłość... bo dla żony poszedłbym nawet do piekła, a przecież jeden, 

background image

dwa całusy i jakieś obiecanki jeszcze do niczego nie zobowiązują.

A, szkoda gadać. Kobiety nigdy nie zrozumieją, jacy to my, mężczyźni, 

potrafimy być wierni!

Na czym to stanąłem? Na tym, jak aresztowali profesora. No więc 

niebawem się wydało, że to był spisek innego rodzaju. Chcieli tak omotać 

dyrekcję Instytutu, żeby im sprzedała plany hut słonecznych. Było 

oczywiste, że jeśli i oni takie zbudują, cena tytanoaluminium wytapianego 

w naszych hutach na Marsie spadnie do jednej czwartej.

Nie uda!o się jednak. Bardzo dobrze, myślałem, i pilnie pracowałem dalej. 

Miałem dużo roboty, często musiałem zostać w Instytucie nawet do 

późnego wieczora, bo dla ostrożności projekty cięto na jeszcze mniejsze 

kawałki i codziennie zmieniano szyfr przekazywania.

I mimo wszystko nastąpił krach! Na Marsie w okolicach równika zaczęła 

się budowa obcej huty.

Zwołano naradę dyrekcji. Trzeba przyśpieszyć budowę. Jak szaleni 

pracowali dniem i nocą inżynierowie, kreślarze i latały kapsuły. Dziwnym 

sposobem nic nie zakłócało teraz ich lotu.

Za to jednocześnie z naszą drugą hutą została zbudowana ich druga huta. 

Nie robili z tego tajemnicy. Prasa światowa zamieściła zdjęcia huty. Była 

dokładną kopią naszej, którą przecież tak ukrywaliśmy.

Mogliśmy już więc nie chuchać na nasz zespół hut, wszystko to nie było 

warte funta kłaków. Jednak interesowało nas to. Wysłaliśmy na Marsa cały 

ładunek nowych automatów, myśląc, że większa liczba robotów będzie 

budować szybciej. W najściślejszej tajemnicy pozmieniano wszystkie 

plany. Robił to główny inżynier, przy którym stał dyrektor i dwóch 

facetów z kontrwywiadu. Harowali we czwórkę, własnymi rękami 

background image

przynosili do laboratorium pocięte plany, cały czas stali za moimi plecami, 

własnymi rękami wkładali mikrofilmy do kapsuł i osobiście odwozili ten 

cały materiał do bazy rakietowej.

A mimo wszystko! Jednocześnie z naszą trzecią hutą oni wybudowali 

swoją trzecią hutę - razem ze wszystkimi gruntownymi zmianami!

Och, jak tylko o tym pomyślę, robi mi się sucho w ustach!

CZWARTY KUFEL PIWA

O, nie dlatego to powiedziałem,' przyjacielu!

Bóg panu za to wynagrodzi! Ale przecież, hę, hę, ten kufel rzeczywiście 

był już pusty. Ale za następny już ja, ja zapłacę, Bóg mi świadkiem!

No, ale pijmy, pijmy, nie marudźmy, bo jak zrobi się ciepłe...

Oj, co to była za awantura! Główne szychy skakały sobie do oczu, 

samochody alarmowe wyły co godzina. Mnie też zabrali do głównej 

komendy i wypytywali od A do Z o moją pracę, a jednemu lekarzowi 

kazali nawet, zmienić opatrunek na mojej głowie, przypuszczając, że może 

wcale nie byłem operowany, tylko pod gazą przemycam filmy. Wkrótce 

puścili mnie oczywiście do 'domu, chociaż byłoby lepiej, gdyby tego nie 

robili, bo żona przyjęła mnie z takimi wyrzutami, że tylko się powiesić! 

Wystarczy, że następnego dnia poszedłem zdenerwowany do Instytutu. 

Tam też atmosfera się zepsuła, rzucaliśmy sobie ostre spojrzenia, każdy 

podejrzewał drugiego i dlatego wszyscy byli urażeni.

Ledwie przygotowałem laboratorium, przyszli szefowie z kapitanem 

milicji i jeszcze jednym gliną. Przynieśli nowe rysunki planów, oczywiście 

już pocięte, i, no proszę, niech kopiują, a oni na to popatrzą. Patrzcie, 

pomyślałem, dla mnie to możecie mi nawet zajrzeć w tyłek. Kiedy pracuję, 

to już nic innego mnie nie obchodzi. Zrobiłem mikrofilmy, może nawet 

background image

lepiej, niż zazwyczaj, oni mi podziękowali i wzięli je, ale wszystko 

sfotografowali, nawet jak daję szefowi gotową rolkę, a także pustą 

suszarkę i tak dalej.

To na próbę, powiedzieli, i wspomnieli o jakiejś wieży. Fotorakiety 

poleciły więc i zabrały ze sobą mikrofilmy z poleceniami dla automatów 

budowlanych.

A my czekaliśmy. Nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem. I jak zwykle 

bywa w takich chwilach - kiedy w powietrzu wisi jakieś wielkie świństwo, 

na dworze też się chmurzy. Nadchodziła burza.

Po południu zjawił się dyrektor. Biegał po korytarzach czerwony jak 

indyk.

- Gotowe! Koniec! - wrzeszczał. - Wszyscy mogą iść do domu. Ja też 

pójdę w cholerę!

Otóż okazało się, że tam na górze zaczęliśmy budować wieżę. I oto w tym 

drugim obozie powstawała taka sama! Fantastyczne, co? W osłupieniu nie 

mogliśmy nawet przełknąć śliny. Ta wieża zresztą nie była nam potrzebna, 

zbudowaliśmy ją tylko na próbę. Wyglądało więc na to, że tamci pomyśleli 

tak: skoro skopiowali już cały kompleks hut bez trudu, dlaczego mieliby 

nie skraść także planów wieży.

Ale jak to zrobili? Jak, na Boga, im się to udało? Dyskutowaliśmy nad tym 

całe popołudnie, a tymczasem niebo diabelnie się zachmurzyło. Już od 

paru godzin zanosiło się na potężną burzę. No więc wszyscy oprzytomnieli 

i niebawem Instytut opustoszał. Ja też miałem wyjść, ale zadzwonił 

telefon. Jak pan myśli, kto. to był? Zgadł pan! Moja złociutka 

siostrzyczka!

- Grzecznemu pacjentowi wszystko wolno - powiedziała zamiast 

background image

przywitania.

- Idę! Lecę! - odkrzyknąłem natychmiast uradowany.

- Przecież nawet pan nie wie, gdzie jestem.

- Proszę mi więc zaraz powiedzieć! Mam cały wieczór wolny.

Podała adres (nawet nie mieszkała daleko), i poleciałem. Zanim poszliśmy 

do łóżka, na dworze już trzaskały pioruny.

Co pan mówi? Bardziej szczegółowo? “ Mogę opowiedzieć, jeśli panu 

bardzo na tym zależy, ale proszę mi uwierzyć, nie ma w tym nic 

fantastycznego. Hm, to była czarująca, miła kobietka. Oczywiście, miała 

boską figurę... Czy różne sztuczki? Ależ proszę pana, to już osobista 

sprawa! Prawda, śpieszyliśmy się, nie robiliśmy ceregieli, nie zgasiliśmy 

nawet lampy, wie pan, tylko przy pełnym świetle... i oczywiście była naga, 

no przecież nie w palcie i kaloszach...

Ale chwileczkę, wypijmy tę resztę, bo jak tylko tak trzymamy, wie pan... 

Potem opowiem zakończenie. Ha, ha, powiem panu w dwóch słowach, ale 

to już jest naprawdę fantastyczne w tym wszystkim! Co, seks? Niech pan 

posłucha, ledwie trochę odsapnęliśmy, zadzwonił dzwonek przy drzwiach. 

Ale dzwonił tak natarczywie, że zaczęło mi się od tego mienić w moim 

jednym oku. Kociak zarzucił na siebie szlafrok i pobiegł otworzyć drzwi. I 

jak pan myśli, kto stał we drzwiach?

- No niech pan już się nie szczerzy i wydusi!

- Niech pan pomyśli!

- Dobre sobie. Po tylu kuflach piwa. Może jej mąż.

- To była moja żona, przyjacielu. A za nią cały pluton milicji.

- Wielki Boże!

- Otóż to. A ja stałem tam w stroju adamowym niczym pomnik! No 

background image

dobrze, już powiem: ten przeklęty profesor zoperował mnie, chociaż było 

to niepotrzebne. Wstawił mi do czaszki miniaturowy nadajnik telewizyjny, 

dokładnie w tym miejscu mózgu, gdzie bodziec z nerwu wzrokowego 

powoduje powstawanie obrazu. Kamerą było moje oko, a anteną włos 

platynowy włożony do czaszki. No i co pan na to?

- Fantastyczne!

- Ja nie widziałem tym okiem, ale ono jednak pracowało. Widziane więc 

tym okiem rysunki projektów ja po prostu nadawałem. W sąsiednim 

budynku natomiast mieli specjalny ekran i odpowiedni aparat 

fotograficzny, za pomocą których bez przeszkód przechwycali cały 

materiał. Nikt o tym nie wiedział, ja oczywiście też. I gdybym tamtego 

popołudnia, kiedy była burza, nie poleciał gruchać, być może do dziś 

nadawałbym swój własny mały program. Ale co za przypadek! Kiedy 

zaczęła się burza, żona siedziała w domu przed kolorowym telewizorem. 

Już chciała go wyłączyć, gdy nagle wyskoczył na ekran inny obraz. 

Podczas burzy to się zdarza. I oto ku swemu największemu zdumieniu 

zobaczyła gołą dziewczynę, którą co chwila kamera pokazywała 

bezwstydnie z wszystkimi szczegółami. Szyję dziewczyny obejmowała 

jakaś ręka... a na przegubie błyszczał rubinowoczerwony zegarek!

To mnie zgubiło! Pan nie zna mojej żony. Działała natychmiast. Jak 

dowódca! Telefon do znajomych, telefon na milicję. W całym kraju 

istnieje tylko jeden taki zegarek, mówiła, i nosi go mój mąż. Glinie nie 

trzeba było więcej, natychmiast byli u mnie w domu. Potem telefon do 

Instytutu. Nie było mnie tam oczywiście. A więc gdzie? Przyjechały grupy 

techniczne z przyrządami namiarowymi i diabli wiedzą czym... 

Pielęgniareczka wpadła, bo też należała do szajki szpiegowskiej. 

background image

Biedaczka dostała zadanie, żeby mnie jeszcze bardziej wciągnąć do 

sprawy.

- I co?

- Jak to co? Od tego czasu przymykam oczy, kiedy piję. Zęby żona nie 

widziała.

- Aha!

- Widzę, że pan nie wierzy. Dziękuję za piwo.

- No, niech się pan nie obraża! Nie jestem tak pijany, żeby nie wierzyć! 

Rozumie pan? Wierzę we wszystko! Nawet w to, czego nie ma...

- Dziękuję.

- Nawet w Węgierski Instytut Badania Marsa! I w słoneczne huty. I w fo... 

fotonowe ka psuły czy co tam jeszcze. Ale żal mi pana! Przecież, rozumie 

pan... swoje wiem...

- Gratuluję.

- Lepiej niech mi pan nie gratuluje. Ale niech pan posłucha, skoro 

postawiłem panu cztery piwa, mogę uwierzyć we wszystko, prawda? 

Tylko... jednej rzeczy nie rozumiem!

- Tylko jednej? Szczęśliwy człowiek.

- No więc nie rozumiem, nawet jeśli uwierzę w to wszystko... co tu jest 

fantastycznego?

Hę?

- Oho! Chylę czoło przed pańską mądrością... Hej, dlaczego pan taki 

blady? Źle się pan czuje?

- Nic, nic... Tylko ten drut. Tak wystaje panu z głowy'... Niech go pan 

chociaż przyczesze!

DEZSO KEMENY

background image

Talia kart

Cameriere zaproponował czerwone wino, a ponieważ goście zdali się na 

niego, niósł właśnie butelkę w słomianej plecionce i małe kieliszki na 

nóżce.

- Ile czasu ma pan zamiar spędzić na Sycylii, panie Szakacs?

Imre Szakacs oderwał oczy od skąpanej w popołudniowym słońcu okolicy 

- cytrynowych sadów brzemiennych w żółte owoce, wijącej się wśród 

drzew oliwkowych kamiennej drogi, po której obciążony workiem czarny 

osioł zdążał w kierunku miasta, przebierając żwawo kopytami - i obrócił 

się w stronę pytającego. W plecionym fotelu siedział pochylony wygodnie 

do tyłu Monsieur Reno Lebrun; patrząc na jego mocny, galijski nos, 

szerokie, nieco ironiczne usta, łysiejący czubek głowy Szakacs widział w 

nim kopię Cezara albo raczej Woltera. W każdym razie na czas 

oczekiwania, tutaj w restauracji ogródkowej towarzystwa turystycznego 

Taormina, z trudem znalazłby wśród dwudziestu uczestników wycieczki 

milszego partnera do rozmowy.

- Niestety, mam mało czasu, proszę pana, za cztery dni kończy mi się 

ważność wizy i muszę wracać do domu. Urlop też mi się kończy - dodał z 

uśmiechem. - Cieszę się, że w jednym dniu udało mi się zmieścić ruiny 

teatru greckiego i słynną dolinę echa.

Pan Lebrun przytaknął, wskazał głową w kierunku grupy jasnowłosych 

chłopców i dziewcząt odpoczywających w tylnej części ogródka i 

powiedział z ironią w głosie:

- Będzie nas więcej niż przed południem. I o ile znam naszych nowo 

przybyłych młodych przyjaciół, dolina echa, La mile dell'eco, będzie dziś 

po południu rozbrzmiewać cytatami z Schopenhauera lub wojskowymi 

background image

komendami.

- Jest pan trochę złośliwy, panie Lebrun. Francuz wzruszył ramionami.

- Jestem nauczycielem i znam takich wyrostków. I Francuzów, i Niemców. 

Tych ostatnich jeszcze z wojny. Pan jest za młody, proszę pana...

- Kiedy wyzwalano Budapeszt, miałem dokładnie dziesięć lat...

- O, Budapeszt - rozpostarł ręce pan Lebrun, po czym poderwał się i 

rozejrzał wokół. - Wybaczy pan, to wino jest dla mnie trochę za mocne; 

jak śpiewa Turiddu, wyjdę na świeże powietrze... - Zaczął brnąć między 

krzesłami dziękując na prawo i lewo wykwintnymi gestami, 

amerykańskiej starej pannie głębokim ukłonem a angielskiemu 

globtroterowi skinieniem głowy, rozgniótł brzoskwinię na na głowie 

młodego Szweda i z pogardą spojrzał ponad głowami młodych Niemców.

Wtedy właśnie za plecami Szakacsa odezwał się niepewny głos:

- Scusate, signore...

Szakścs obejrzał się. Przy stole stał mężczyzna o szczupłej sylwetce, z 

twarzą całą pokrytą głębokimi zmarszczkami. Miał na sobie szare ubranie 

z materiału podobnego do drelichu, a w butonierce połyskiwał mu 

emblemat towarzystwa turystycznego.

- Prego - powiedział Szakacs uprzejmie, lecz nieco zaskoczony.

- Jest pan Węgrem? - zapytał po węgiersku starszy mężczyzna podchodząc 

bliżej.

- Tak. A pan?

- Sandro Molinaro, a właściwie nazywam się Sander Molnar.

- Pięćdziesiąty szósty? - zapytał krótko Szakścs zniechęcającym tonem.

- Nie, proszę pana. Dwudziesty szósty. Przyjechałem do Włoch w roku 

1926, kiedy miałem szesnaście lat.

background image

- Niech pan usiądze. Czy mógłbym pana poczęstować lampką wina? 

Mężczyzna usiadł, stuknęli się kieliszkami.

- Przyjechałem tu z kontraktem jako artysta, a potem zostałem. W latach 

powojennych jeździliśmy z występami głównie po Sycylii, ale kiedy już 

mi nie wychodziło, powiem wprost: kiedy się zestarzałem, osiadłem tutaj. 

Mówię dobrze czterema językami, a okolicę znam jak własną kieszeń, 

płacą też dość znośnie... Przepraszam, wybaczy pan, ale... - wyczekująco 

patrzył na rozmówcę.

- Nazywam się Imre Szakacs. Rozumiem pana. Bardzo rzadko ma pan 

okazję usłyszeć tu węgierską mowę'.

- Ostatni raz pięć lat temu. Mówię może... Szakacs znowu napełnił 

kieliszki.

- Ma pan tylko trochę obcy akcent. Ale jeśli można, co pan robił w 

zespole?

Zżartą farbami twarz komedianta pokrył szeroki uśmiech.

- Widział pan z pewnością nieraz linoskoczka. Ja właśnie nim byłem. A 

właściwie tylko ubocznie. Mój główny numer był taki: ktoś z widzów 

wyciągał jedną kartę z talii, potem wkładał ją z powrotem, ja dmuchałem 

na całą talię i rozkładałem wszystkie karty na stole.

Wtedy mówiłem: proszę pani lub proszę pana, teraz proszę tą kredą 

narysować na podium linię, wszystko jedno jak krzywą. Ten ktoś rysował 

linię. Wtedy mówiłem: teraz proszę stanąć na drugim końcu tej linii. 

Zawiązywano mi oczy i z zawiązanymi oczami szedłem po krzywej, 

narysowanej kredą linii aż do widza, i, jeśli był to mężczyzna, to z 

kieszeni, a jeśli kokieta - z torebki wyjmowałem wyciągniętą wcześniej 

kartę. Może pan wierzyć albo nie! Taki był Sandro, wielki Sandro, kiedy 

background image

był młody.

- A teraz? - zapytał Szakacs z uśmiechem. Tamten machnął ręką.

- Zestarzałem się, proszę pana, zestarzałem. To cudowne wyczucie 

położenia czy przestrzeni, niech pan to nazwie jak chce, należy już do 

przeszłości. Zostało mi tylko parę sztuczek karcianych. Proszę spojrzeć - 

wyciągnął z kieszeni pakiet kart - jeszcze teraz noszę zawsze przy sobie 

talię szwajcarskich albo węgierskich kart. Jeśli nieraz się zdarzy, że 

program jest źle rozplanowany w czasie i grupa musi czekać, zabawiam 

turystów karcianymi trikami. Towarzystwo nie płaci mi za to oczywiście 

nawet złamanego grosza.

Rozmawiali kilka minut; wielki Sandro wypytywał o Budapeszt, a Szakacs 

opowiadał: o Moście Łańcuchowym, o Stadionie Ludowym, o sobie. 

Nagle dał się słyszeć ostry klakson i przed restaurację skręciły dwa 

polakierowane na czerwono mikrobusy. Z pierwszego wygramolił się 

zażywny Włoch, który od razu zaczął gestykulować, krzyczeć, wydawać 

polecenia. Wielki Sandro wstał natychmiast.

- Dziękuję panu, musimy już ruszać.

- Czy nie miałby pan ochoty zjeść ze mną kolacji? - zapytał Szakacs 

również wstając.

- Bardzo panu dziękuję, skorzystam na pewno.

Inny przewodnik stanął na krześle i zaczął głośno czytać nazwiska. 

Najpierw tych, którzy jechali pierwszym, mniejszym samochodem.

- Signora Dómpfer, signore Dompfer, signore Hewlitt, signorina Van der 

Volden, signorina Inge Johanson, signore Ole Johansen, padre Coltello. - 

Rozejrzał się, ogarnął wzrokiem swoją grupę niczym pastuch stado i 

zakrzyknął: - Andiamo, andiamo, signore e signori1 II fine: la valle 

background image

dell'eco!

Sandro Molinaro wsiadł ostatni do autobusu, zajął miejsce obok kierowcy 

i ognistoczerwony samochód ruszył niezwłocznie po krętej, górskiej 

drodze. Na znak otyłego przewodnika wypełnił się też niebawem i drugi 

pojazd; w większości zajmowali go niemieckie dziewczęta i chłopcy, ale 

trafił tu też Szakacs i francuski nauczyciel. Pan Lebrun coś mruczał, potem 

wsiadł i tak manewrował, żeby się znaleźć obok Szakacsa.

- Niech pan uważa, co oni będą wyprawiać, jak tylko ruszymy - szepnął 

Francuz i zamknął oczy.

Jego przepowiednia spełniła się. Jasnowłose towarzystwo zaintonowało 

jakiegoś marsza i rąbali go bez przerwy przez pół godziny. Kiedy w końcu 

przestali, pan Lebrun otworzył oczy.

- Nie umieją nic innego: Ja mit Herz und Hand jur das Vaterland... Ja też 

jestem patriotą i szanuję uczucia patriotyczne innych, ale... Jak pan myśli, 

czy mam im zaśpiewać Marsyliankę?

- Proszę, niech pan tego nie robi - odpowiedział Szakacs, nie wiedząc sam, 

czy robi to dlatego, żeby uniknąć skandalu, czy dlatego, że głos pana 

Lebrun był nie do zniesienia wysoki. - Niech pan popatrzy raczej na 

okolicę. Czyż to nie cudowny widok?

- I to światło - dodał Francuz. - Nie jestem malarzem, ale to ma znaczenie!

- Mieliśmy takiego malarza, który tu przebywał i namalował te barwy. 

Barwy Taorminy. Nazywał się Csontvary, nie słyszał pan o nim?

Tamten z żalem pokręcił głową i wskazał na przestrzeń przed nimi.

- Czerwony punkt przed tą oślepiająco bia'łą skałą to pierwszy mikrobus. 

Co za nadzwyczajny kontrast! A nad tym... Widział pan?

- Widziałem - odparł Szakacs. - Nad autobusem jakby powiewała jakaś 

background image

niebieska zasłona. Niech pan spojrzy! Gdzie się podział? Mikrobus!

- Droga jest kręta, może zobaczymy go znowu, kiedy wyjedziemy na 

prostą. Prowadzi go jakiś szczeniak, tacy nie żałują opon. A ta 

pofałdowana, zwiewna zasłona... Coś podobnego widziałem ostatniej zimy 

w Hammerfest. Ale że na Sycylii można zobaczyć zorzę polarną...

Nie mieściło mu się to w głowie. Szakacs nie przywiązywał do tego wagi; 

zresztą nie znał się na śródziemnomorskich zjawiskach 

meteorologicznych.

- Czy pan jest nauczycielem geografii, panie Lebrun?

- Nie, matematyka, fizyka...

Po kwadransie ich mikrobus zwolnił, skręcił w prawo i wąską, brukowaną 

drogą, na której podskakiwali jak na sprężynach, stoczył się w dolinę 

otoczoną wysokimi skałami.

A więc byli w słynnej La valle dell'eco, gdzie głos odbija się pięciokrotnie 

w sekundowych odstępach czasu.

Więc byli tutaj.

Ale pierwszego mikrobusu nigdzie nie było widać.

' Dziewczęta i chłopcy” z grupy niemieckiej ustawili się obok samochodu, 

czekając cierpliwie, kiedy przewodnik da znak do próby echa. Lecz on 

biegał rozpaczliwie, krzyczał, było mu obojętne, ile razy dolina to 

powtórzy; targał włosy, klął, wymyślał na kierowcę pierwszego 

mikrobusu, wymyślał na niezdarnego Sandro Molinaro, w końcu jęknął 

przeciągle i podszedł do dwóch dorosłych w grupie, Lebruna i Szakacsa.

- Jak panowie myślą, czy powinniśmy ich szukać, czy zgodnie z 

programem mam państwa zaprowadzić w tę część doliny, skąd echo jest 

najlepiej słyszalne.

background image

Lebrun milczał, a Szakacs po chwili odparł:

- Czy kierowca pierwszego autobusu przyjeżdżał już do tej doliny?

- Wiele razy, proszę pana, i dlatego nie rozumiem...

- A Molinaro?

- Nie wiem, czy znalazłby się taki dzień, w którym by tu nie był. Zdarza 

się, że przyjeżdża tu z jedną grupą rano, a z drugą po południu, dlatego nie 

rozumiem...

- Widzi pan, ja też nie rozumiem. A ponieważ i pan nie rozumie, wydaje 

mi się, że nie powinniśmy się teraz zabawiać echem. Możliwe, że mieli 

wypadek, w każdym razie to niezrozumiałe, gdzie i dlaczego zniknęli. 

Proszę pomyśleć logicznie.

- Pan też jest matematykiem? - zainteresował się pan Lebrun.

- Nie, proszę pana. Jestem śledczym. Na tę wiadomość przewodnik jakby 

doznał ulgi.

- Madonna nam pana zesłała. Proszę rozporządzać, jestem do pana 

dyspozycji. Kierowca pierwszego mikrobusu jest moim siostrzeńcem, 

synem mojej starszej siostry, czwartej siostry, ona by tego nie przeżyła... - 

wzniósł ręce ku niebu. - Povero ragazzo!

- A pasażerowie? - zapytał cicho Szakacs. Przewodnik tylko ciągle 

wzdychał i nic już nie mówił.

- W każdym razie trzeba zawiadomić karabinierów - stwierdził pan 

Lebrun.

- Naturalnie - przytaknął Szakacs - ale my też powinniśmy się rozejrzeć... 

Młodzi przyjaciele - zwrócił się do ciągle jeszcze stojących w szeregu 

dziewcząt i chłopców, poprosił ich, żebysię rozstawili w tyralierę i 

przeszukali okolicę. Prośba została przyjęta z pełnym zrozumieniem; 

background image

młodym Niemcom bardzo się to podobało i dokładnie zbadali teren w 

dolinie, wokół niej i drogi. Nie upłynęło nawet dwadzieścia minut, jak 

pewien jasnowłosy Hans czy Kurt przybiegł zdyszany do Szakacsa i 

zakomunikował, że jakieś dwieście metrów od rozgałęzienia drogi 

prowadzącej do doliny leży w przepaści pierwszy mikrobus, tak 

strzaskany, że trudno go poznać.

Wszyscy pośpieszyli na miejsce wypadku. Szakścs wraz z trzema 

chłopcami zszedł na dół do nieszczęsnego pojazdu. W kilkanaście minut 

potem wspięli się z powrotem na drogę. Pozostali na górze spodziewali 

się, że usłyszą od Szakacsa i chłopców o tak straszliwie zmasakrowanych, 

porozbijanych i poszarpanych zwłokach, że nawet nie ma co się śpieszyć z 

zawiadamianiem karabinierów, nie mówiąc już o pogotowiu. Lecz Szakacs 

powiedział tylko tyle:

- Mikrobus spadł pusty. Nie ma śladu ludzi ani w środku, ani wokół 

pojazdu...

- Czyli - wtrącił się pan Lebrun - mamy do czynienia nie z przypadkowym 

nieszczęściem...

- ...lecz z przestępstwem - dokończył zdanie Szakacs. - Miał pan rację, 

trzeba natychmiast zawiadomić karabinierów. Podejmie się pan tego? - 

zwrócił się do przewodnika.

Po paru minutach przyjechał z doliny ich mikrobus. Grupa Niemców, nie 

widząc dla siebie nic do roboty, wsiadła, a z nimi przewodnik, obiecując, 

że natychmiast zaalarmuje posterunek karabinierów w Taorminie.

- Sergente to mój siostrzeniec, jest synem mojej trzeciej siostry, jeśli ja mu 

powiem... Ale panowie - mówił z zachwytem - panowie, którzy tu zostają, 

są bohaterami, tak, prawdziwymi bohaterami! - Wzniósł ku niebu ramiona, 

background image

po czym wsiadł do mikrobusu.

- Co teraz? - zapytał pan Lebrun, gdy samochód zniknął za zakrętem.

- Jeśli się pośpieszą i jeśli sergente nie trzeba będzie wyciągać z knajpy, to 

powinni tu być w ciągu godziny. Co pan na to, żebyśmy przez ten czas 

rozejrzeli się trochę na własną rękę?

- Ja też chciałem to panu zaproponować - powiedział Lebrun.

Wrócili spacerem do doliny echa. Słońce wisiało na skraju znajdującej się 

naprzeciwko nich skały i chociaż do zachodu została jeszcze co najmniej 

godzina, w pokrytej kamieniami niecce doliny już zmierzchało.

Szakacs zatrzymał się w miejscu, w którym wysiedli z mikrobusu i 

rozejrzał się wokół.

- Jak pan myśli, w którym miejscu kazali im wysiąść z mikrobusu? 

Dlaczego, na razie nie pytam.

Lebrun kucnął i przyjrzał się podłożu.

- Ja jednak coś podejrzewam. Pan z pewnością nie wie, że panna Van der 

Volden, ta wyschnięta tyka, jest milionerką.

- Co u diabła? KidnapingT. - krzyknął Szakacs.

- Jeśli można pięćdziesięcioletnią starą pannę określić jako kid, 

szczeniak... Ale pieniądze ma, przypuszczam też, że książeczkę czekową 

nosi zawsze przy sobie.

- Nie chce mi się wierzyć, żebyśmy na takim skalistym gruncie natrafili na 

jakiś ślad; a może jednak?

- Tam... Tam to ślady naszego mikrobusu. Widzi pan, tutaj, gdzie trawa 

między kamieniami jest przygnieciona. W tym miejscu cofnął, zawrócił i 

wyjechał na szosę. Ale tam... Widzi pan?

- Ma pan rację! - Szakacs przeszedł parę kroków dalej. - Tutaj stał ich 

background image

mikrobus. Tak, on też wykręcił i wrócił na szosę. Nie widzę żadnych 

śladów szarpaniny, oporu. - Szakacs przykucnął i rozejrzał się. - Żebym 

miał jakiś jaśniejszy ślad, byłbym pewny swych przypuszczeń. - Wstał i 

poszedł dalej zatrzymując się w miejscu, gdzie stał pierwszy mikrobus.

Na wyrastającej spomiędzy kamieni trawie było wyraźnie widać, gdzie 

stały obydwa przednie koła pojazdu. Szakacs znowu przykucnął, nachylił 

się i zawołał:

- Niech pan tu podejdzie! Obydwaj patrzyli na kamień wielkości głowy 

dziecka i na wystającą spod niego kartę do gry.

- Nasz przyjaciel Sandro - powiedział Szakacs.

- Jak to? - Francuz wyciągnął kartę spod kamienia i przypatrywał się jej.

- Przewodnik z pierwszego mikrobusu. Węgier z pochodzenia, stary 

artysta cyrkowy. Rozmawiałem z nim po południu, przed przyjazdem tutaj. 

Wspomniał wtedy, a nawet pokazywał, że jeszcze teraz nosi stale przy 

sobie talię kart szwajcarskich.

- Sprytny facet, skoro niedostrzegalnie potrafił wsunąć kartę w takie 

bezpieczne miejsce. Ale nie rozumiem tego znaku.

Szakacs obracał kartę. Był to zielony as, rysunek przedstawiał 

wyobrażającą jesień postać, która popijała coś przy beczce z winnym 

moszczem.

- Róg karty jest zagięty. Widzi pan? Nie wydaje mi się, żeby to było 

przypadkowe. Żongler karciany nie zagina rogu karty przez przypadek. I 

jeśli się nie mylę...

- Pijący mężczyzna...

, - ^Jący mężczyzna... - zastanawiał się Szakacs. - Sandro mógł się 

domyślać, albo przynajmniej przypuszczać, że będziemy ich szukać. 

background image

Jestem pewien, że tą kartą chciał zwrócić uwagę na to, że przed 

przyjazdem tutaj piliśmy razem w ogródku restauracji. Ten znak jest 

adresowany do nas i powinny być jeszcze inne. Szukajmy dalej!

- A raczej - powiedział Lebrun - to jest adresowane do pana, jeśli Sandro 

wie, że jest pan śledczym.

- Wie. Szukajmy dalszych znaków! W talii szwajcarskiej są trzydzieści 

dwie karty.

Znaleźli jeszcze cztery karty, razem więc pięć spośród trzydziestu dwóch. 

W odległości kilku kroków od miejsca, w którym stali i gdzie znaleźli 

zielonego asa, leżała czerwona siódemka, również przyciśnięta 

kamieniem. Nie było wątpliwości - wizerunek namiestnika Gessiera z 

sercem przebitym strzałą mógł oznaczać tylko to, że pasażerowie 

mikrobusu zostali zmuszeni do opuszczenia pojazdu pod groźbą użycia 

broni. Idąc dalej w tym samym kierunku zrobili dwadzieścia do 

trzydziestu kroków, gdy Lebrun zakrzyknął cicho i schylił się. Pod jednym 

z kamieni leżała dama żołędna z wizerunkiem Telia. Widoczna na rysunku 

kusza również wskazywała na zastosowanie przemocy, a leżąca obok 

dzwonkowa siódemka oznaczała przypuszczalnie liczbę bandytów. I 

wszystkie karty miały zagięty jeden róg, jak przy wizytówce!

Dotarli do przeciwnej strony doliny. Pod ich nogami szumiał górski potok, 

przez który przerzucony był wąski drewniany most. W jego próchniejącej 

poręczy zatknięta była dzwonko wa dama. Dwa podniesione do góry palce 

przedstawionego na rysunku strzelca pokazywały dalszy kierunek, a po 

drugiej stronie mostu w szparze między deskami ukryta była czerwona 

ósemka

Rysunek wiosłującego Telia oznaczał, że turystów przeprowadzono na 

background image

drugą stronę potoku.

Więcej kart nie znaleźli.

Idąc dalej za mostem musieli przejść długim na dwadzieścia pięć do 

trzydziestu kroków skalistym wąwozem i znaleźli się w podobnej do 

poprzedniej, lecz nieco mniejszej dolinie. Na jej podłożu wegetowało 

wśród kamieni kilka rachitycznych pinii, a na tylnej ścianie znajdowało się 

źródło potoku: wysoki na dwadzieścia metrów wodospad. Huk spadającej 

wody wypełniał dolinę, wielokrotnie odbity od popękanych skał hałas 

zupełnie zagłuszał prowadzoną z naturalnym natężeniem głosu rozmowę i 

czynił ją niezrozumiałą

Nie znaleźli w dolinie nikogo, ani nawet śladu obecności człowieka.

- Co teraz? - zapytał Lebrun głośno krzycząc.

W tym momencie do ciasnej doliny dotarł daleki, cichy głos syreny 

alarmowej.

- Karabinierzy! - krzyknął Szakacs. - Są szybciej, niż przypuszczałem.

- Mamy do dyspozycji godzinę. Potem, w ciemności, będziemy mogli się 

poruszać wyłącznie po omacku - zauważył Lebrun i ruszył za Szakacsem.

Sandro, stojąc tyłem do kierunku jazdy, z takim entuzjazmem mówił 

grupie turystów o pięknie okolicznego krajobrazu, że jego uwagę zwróciło 

dopiero silne szarpnięcie i pełen strachu krzyk młodego kierowcy. Zanim 

się rozejrzał, już wypychano wszystkich z pojazdu.

Grupa okazała się nad podziw zdyscyplinowana. A może tak bardzo się 

przerazili na widok siedmiu zamaskowanych przestępców z pistoletami 

maszynowymi? Faktem jest, że stara panna z Ameryki nie dostała ataku 

histerii i bez słowa poddała się krótkiemu rozkazowi. Tylko kierowca 

mówił półgłosem i z drżącymi ustami:

background image

- Zarzucili na samochód jakby jakąś niebieską siatkę na motyle, - Uciszył 

go policzek wymierzony zewnętrzną stroną dłoni.

Cichą uwagę padre Coltello natomiast puszczono płazem.

- Ulegnijmy przemocy, proszę państwa, nie sprzeciwiajmy się. Módlmy 

się, módlmy się...

Silnik mikrobusu nagle zawył i Sandro zauważył kątem oka, że za 

kierownicą siedzi jeden z przestępców; po chwili samochód zniknął za 

zakrętem szosy.

Pochód uprowadzonych ruszył przez dolinę pod eskortą sześciu 

uzbrojonych napastników.

Sandro spojrzał na zegarek. Od chwili wpadnięcia w pułapkę minęło 

zaledwie pięć minut. Drugi mikrobus powinien nadjechać w ciągu 

następnych pięciu minut. Albo tamtych też uprowadzą, albo będą działać 

bardzo szybko. Ale - tak czy inaczej - trzeba zostawić jakiś znak, 

informację. W drugim mikrobusie jest Szakacs, jeśli oni nie wpadną w 

zasadzkę, to przypuszczalnie... Schylił się błyskawicznie, chcąc niby 

poprawić sznurowadło. Przechodzący obok szereg zostawił go trochę w 

tyle i oto karta z zagiętym rogiem leżała już pod jednym z kamieni. A 

potem druga... Trzecia... Sandro stwierdził z zadowoleniem, że jego palce 

są jeszcze szybkie i zręczne. Tak, mógłby dalej zarabiać na chleb jako 

karciany iluzjonista.

Stali w wypełnionej szumem wodospadu drugiej dolinie, a wokół nich 

przestępcy, już wszyscy. Na drugim końcu doliny, w pobliżu wodospadu, 

przysiadł helikopter, jego wirujące śmigło przypominało przeźroczysty 

krąg, hałas silnika zmieszał się z szumem wody.

Czyżby chcieli ich tym przetransportować? Ale przecież w środku zmieści 

background image

się najwyżej siedmioro czy ośmioro ludzi.

Jeden z przestępców, wyznaczony spośród kolegów, podszedł do turystów 

z jakimś tobołkiem w ręku i, w dalstzym ciągu nic nie mówiąc, po kolei 

zawiązał im wszystkim oczy.

- J protest... - powiedział Anglik, kiedy przyszła kolej na niego, ale nie 

otrzymał odpowiedzi. Tylko ojciec Coltello ciągle powtarzał półgłosem:

- Nie sprzeciwiajmy się, bracia. Módlmy się, módlmy się.

Bandyci pośpieszyli w kierunku helikoptera, przy czym jeden z nich 

pozostał z turystami, na końcu zawiązał oczy Sandro, a potem powiedział:

- Niech każdy weźmie za rękę stojącego obok! Tak. Nie rozmawiać! 

Przesuwał ich, popychał, a w końcu dodał z groźbą w głosie:

- Zostańcie tak, nie ważcie się poruszyć! Niemka wrzasnęła:

- Boże, to egzekucja!

- Zamknij się, Bertha! - warknął na nią mąż.

Bandyta nie powiedział nic.

Po krótkiej chwili wszyscy słyszeli wyraźnie, jak warkot helikoptera, 

zagłuszywszy szum wodospadu, wzmaga się, po czym jego głęboki 

grzmiący odgłos przybliża się, a wreszcie oddala i niknie.

Minęło tak kilka sekund i słychać było tylko szum spadającej wody. 

Trzymali się kurczowo za ręce, ale ich szereg czy też krąg zaczął falować, 

ruszać się, i usłyszeli głos Ole Johansona:

- Odlecieli! Zdejmijcie opaskę!

Sandro już go uprzedził, a inni też nie dali na siebie długo czekać. 

Otaczało ich niebieskawe, przypominające brzask światło.

Wszyscy dziewięcioro znajdowali się w pomieszczeniu ze sztucznego 

tworzywa o mniej więcej kolistej podstawie i stali odwróceni twarzą do 

background image

ściany. Ściana miała białawy kolor i sklepiała się lekko ku górze, co 

wyglądało jak wnętrze eskimoskiego igloo lub pustego ula. Albo raczej... - 

Tak - pomyślał Sandro - jak przecięta na pół piłka pingpongowa. Na 

środku pomieszczenia znajdował się jaśniejący niebieskawym światłem 

słup o średnicy mniej więcej jednego metra, który wznosił się ku górze do 

najwyższego punktu sklepienia i w miejscu, gdzie stykał się ze ścianą, 

jaśniał jeszcze mocniej. Wszystko to przypominało namiot, którego żerdź 

stanowił ten tajemniczy niebieski słup. Substancja jaka go tworzyła, była 

podobna do ciekłego gazu czy może raczej do jakiegoś niezwykle 

rozrzedzonego płynu, który wibrował, falowal

Poza tym cały czas było słychać odgłosy wodospadu, jak gdyby nie 

znajdowali się w pomieszczeniu zamkniętym, a pod gołym niebem.

Pierwszy odezwał się Mr. Hewlitt.

- To przecież niewola. Wrócą, jeżeli czegoś od nas chcą. W każdym razie 

złożę protest w konsulacie brytyjskim w Mesynie.

- Ale czego, u diabła, od nas chcą? - zastanawiał się Sandro.

Anglik spojrzał na niego.

- A przeciw pańskiemu towarzystwu też wystąpię z żądaniem 

odszkodowania...

- Jeśli zostaniemy przy życiu, Mr. Hewlitt - powiedziała cicho Inge 

Johanson. Jej brat stał obok niej bez słowa, z zaciśniętymi pięściami. 

Ciągle jeszcze stali wzdłuż ściany. Nikt nie miał odwagi zbliżyć się do 

niebieskiego słupa.

- Zabiją nas! - wrzasnęła Bertha Dómpfer - zobaczysz Heinz, strzelą nam 

w potylicę!

- Bertho, mówiłem ci, żebyś milczała! Milcz!

background image

- Pokój z nami, bracia - powiedział cicho ojciec Coltello. - Módlmy się, 

módlmy się!

- Gangsterzy! - Krzyczał pan Dómpfer. - To może się zdarzyć tylko w tej 

plugawej Italii!

- Niech pan posłucha, proszę mi tu nie przeklinać Italii - Kierowca stanął 

przed Niemcem i mówił dalej złowieszczym tonem: - A u was nie ma 

bandytów? Czy pan wie, gdzie umarł mój ojciec? Wie pan, co to jest 

KZLager?

- Zamordują nas - panią Dómpfer wstrząsał szloch.

- Nie zamordują - odezwała się sucho miss Van der Volden. - Wydaje mi 

się, że im nie chodzi o nikogo z państwa, lecz o mnie. W Neapolu 

zostałam ostrzeżona, że jeśli nie zostawia w wyznaczonym miejscu czeku 

na pół miliona, to pożałuję swojej podróży na Sycylię.

- Chcą liry? - zapytał Mr. Hewlitt.

- Uważa ich pan za głupich? Dolary. Hewlitt spojrzał na wszystkich 

wokół.

- Rozumiem. Ale czy nikt z państwa nie myślał jeszcze o tym, jak się tu 

dostaliśmy? O ile pamiętam, kiedy nas tu prowadzono, w dolinie nie było 

nic poza helikopterem. A jeśli to nie heliktopter zrzucił na nas ten klosz. 

Czy nie zastanawiali się państwo nad tym?

- Ależ tak - odparł Sandro. Lecz bezskutecznie. To jakaś sztuczka. Jakaś 

przebiegła sztuczka, której my nie znamy.

- Dość głupia sztuczka - zrzędził Anglik. - Ale, jak widać, skuteczna... A 

drugi mikrobus?

Wówczas przez monotonny szum wodospadu przedostał się 

zniekształcony głos megafonu.

background image

“Uwaga, uwaga! Wy, którzy w żaden sposób nie możecie się uwolnić z 

naszych rąk, słuchajcie! Nie poniesiecie żadnego szwanku, jeśli miss Van 

der Volden spełni nasze życzenie, któremu nie uczyniła zadość w Neapolu. 

Proszę wystawić dziesięć czeków, każdy na pięćdziesiąt tysięcy dolarów, z 

czego pięć do ekspozytury Norther Bank w Neapolu, Rzymie, Mediolanie, 

Zurychu i Hamburgu, a pięć do ekspozytur Bank of England w tych 

samych miastach. Ostrzegamy, że jeśli nie zostanie to zrobione przed 

północą, ściągnie na wszystkich nieobliczalne konsekwencje. Niech miss 

van der Volden przekaże wypełnione czeki ojcu Coltello; jeśli nastąpi to 

przed północą, o północy wszyscy będą wolni z wyjątkiem miss Van der 

Volden i ojca Coltello - oni zostaną przez nas zatrzymani do czasu 

realizacji czeków, ale nic im się nie stanie. Powtarzam: termin - północ. I 

nie próbujcie zbliżać się do niebieskiego słupa. Skończyłem!”

Głos odezwał się znowu po kilku sekundach i wszystko powtórzył.

- Módlmy się - mówił cicho ksiądz - módlmy się...

Amerykańska milionerka z kwaśną miną sięgnęła do torebki szukając w 

niej książeczki czekowej.

- Koniec z tym! Nie mogę brać odpowiedzialności za państwa...

- Ma pani rację - zauważył ksiądz. - Poylicja włoska mimo wielu 

nieprzychylnych opinii nie jest taka zła, a Interpol...

- Nie ma o tym mowy! - zakrzyknął Sandro. Nie wiem, co państwo o tym 

myślą, ale teraz jest dopiero wpół do dziewiątej. Do północy mamy 

jeszcze ponad trzy godziny. Może uda nam się uwolnić. Bandyci odlecieli 

heliktopterem, nadawali widocznie przez radio. A może uda się nam stąd 

wydostać własnymi siłami. I proszę nie zapominać o drugim mikrobusie! 

Jest tam śledczy. Węgier. Nazywa się Imre Szakacs.

background image

- A skąd ten Szakacs będzie wiedział, co się z nami stało? - zapytał Ole. 

Sandro uśmiechnął się.

- Zostawiłem mu znaki. Jak zbłąkane dziecko z bajki. Szakacs domyśli się.

- Ale jak mógł pan przy porywaczach... Na ich oczach - dziwił się ksiądz.

- W młodszym wieku byłem znanym magikiem. Iluzjonistą. Wielki 

Sandro! Anglik usiadł na ziemi.

- W porządku, przyjacielu. Więc niech pan nas stąd wyczaruje. 

Powtarzam: nie rozumiem i nie wiem, gdzie się znajdujemy.

- W każdym razie w dolinie - wtrącił Dómpfer. Nasze więzienie ma ściany 

i dach, ale nie ma podłogi. Pod nami jest skalisty grunt.

- Skalisty grunt, a więc nie możemy nawet kopać. Zresztą nie mamy 

żadnych narzędzi. - Sandro obszedł koliste pomieszczenie i zatrzymał się. 

Przyglądał się niebieskiemu słupowi.

- Jeżeli więc jesteśmy w dolinie - ciągnął Dómpfer - to pasażerowie 

drugiego mikrobusu nas znajdą. Jesteśmy przecież tutaj i jeśli nasze 

więzienie ma wnętrze, to ma również stronę zewnętrzną. Prawda?

Sandro zauważył zamyślony:

- To dziwne więzienie. Jakoś... Dlaczego słyszymy szum wodospadu?

- To jest dla pana ważne?

- Tu wszystko jest ważne, panie Dómpfer...

- Czy aby ten pański śledczy Szakacs nie jest ślepy?

- Mam nadzieję... - podniósł głos: - Proszę państwa, w każdym razie 

postanówmy: czekamy do północy czy nie. Spróbujemy przechytrzy ć 

porywaczy i zaryzykujemy możliwość, że Szakacs i pozostali nas znajdą, 

czy po prostu ulegniemy jak owieczki? Anglik wstał.

- Jeśli mamy jakąś szansę, powinniśmy zaryzykować. - Spojrzał na 

background image

pozostałych. Nikt nie odpowiedział. - Państwo milczą, czyli zgadzają się. 

A więc... - zrobił kilka kroków ku środkowi i zatrzymał się obok 

niebieskiego słupa.

- Niech pana to nie kusi, Mr. Hewlitt! - zwrócił mu uwagę ksiądz. - Nie 

słyszał pan ostrzeżenia?

Anglik wyciągnął rękę. Sandro też już stał obok niego.

- To nie jest ciepłe. Zimne światło. Dziwne... - Anglik z początku po 

przegub, a potem po łokieć wetknął rękę w niebieski słup. - Jakby był z 

gazu... Nie jest ciepłe, nic nie czuję. - Wyjął rękę i obejrzał ją. - Nic.

Sandro też włożył ramię. Pozostali przyglądali się temu eksperymentowi z 

wstrzymanym oddechem. Sandro obrócił ramię, po czym odezwał się do 

Anglika:

- Jak gruby może być ten słup?

- Nie ma nawet jarda.

- Powiedzmy, że siedemdziesiąt centymetrów. Niech pan przejdzie na 

drugą stronę i obserwuje moją rękę! - Anglik obszedł słup. Trwało trochę 

długo, nim znalazł się po drugiej stronie.

- Nie rozumiem - zakrzyknął. - Jak pan myśli, ile czasu potrzeba na 

przejście, powiedzmy, trzech metrów? I ile to kroków? Bo ja zrobiłem co 

najmniej piętnaście.

- O Boże - krzyknęła Frau Dompfer. - Obydwaj są ciency jak kije...

- Módlmy się, bracia...

- Niczym zaczarowany pałac. W tym jest jakiś paskudny fortel, ale niech 

pan patrzy i obserwuje moją rękę! Widzi ją pan?

- Nie.

- Niech pan też wyciągnie swoją. Spróbujmy podać sobie przez to ręce!

background image

Lecz na próżno szukali swoich rąk. A przecież ramiona dwóch mężczyzn 

były o wiele dłuższe niż metr. I co najważniejsze - ani Sandro, ani Anglik 

wcale nie uważali się za szczupłych. Pozostałych natomiast, stojących pod 

ścianą ze sztucznego tworzywa, widzieli wyraźnie jako grubych, 

szkaradnie tęgich. Ale tylko dopóty, dopóki - nie osiągnąwszy celu - nie 

powrócili do towarzyszy. Z bliska wszyscy wyglądali normalnie.

- Ma pan rację - powiedział Hewlitt. - To jakaś przebiegła sztuczka. Jakiś 

chwyt optyczny, za pomocą którego chcą nas przestraszyć i zmusić mis 

Van der Volden do kapitulacji. Ale nas nie interesują teraz ich sztuczki, 

lecz...

Sandro był innego zdania.

- Proszę mi wierzyć, nas powinno interesować wszystko. Mam pewne 

doświadczenie ze sztuczkami i...

Nagle przerwał, ponieważ niebieski słup zaczął się rozszerzać, stał się 

wyraźnie obszerniejszy, do tego stopnia, że teraz został turystom do 

dyspozycji najwyżej półtorametrowej szerokości kolisty korytarz między 

obwodem słupa i ścianą pomieszczenia.

- Droga miss - zakrzyknęła z przerażeniem Frau Dompfer - błagam panią, 

niech pani wypisze czeki, zanim jeszcze coś...

- Nie ma mowy! - zmusił ją do milczenia Sandro. - Niech pani poczeka, 

gdzie jeszcze do północy!

- Zęby panu nie przyszło do głowy manipulować coś przy tym słupie - 

powiedział ksiądz.

- Już raz pan kusił los...

- Proszę się uspokoić, podrę... Teraz i ja uważam, że lepiej poczekać na 

pomoc z zewnątrz. Ciągle jeszcze...

background image

Głos megafonu, jakby chciał dokończyć zdanie Sandro, odezwał się 

znowu:

“Ciągle jeszcze czekamy. Północ się zbliża! Północ się zbliża!”

Frau Dómpfer już tylko bezgłośnie łkała, szwedzkie rodzeństwo milczało, 

zakonnik głośno się modlił, a kierowca siedział skulony w kucki. Dómpfer 

z zaciśniętymi ustami stał obok Hewlitta i Sandra.

- No więc... Proszę panów... Więc co teraz będzie?

- Czekamy. Drugi mikrobus już dawno powinien przyjechać, może jest 

nawet gdzieś w pobliżu nas... Może nawet karabinierzy... Trzeba czekać. 

Do pomocy mamy jeszcze czas... Jeżeli dotrzymają słowa...

Milczeli.

Jeden za drugim usiedli po kolei pod ścianą ze sztucznego tworzywa. 

Sandro po kilku minutach wstał, obszedł wokół pomieszczenie, usiadł 

znowu i dotknął kolana Anglika.

- Widział pan? Szedłem w takim kierunku, że po prawej ręce miałem 

ścianę, a po lewej środek. Mimo to czułem, że ciągle muszę skręcać w 

prawo. Pan to rozumie? A ściana też, jakby była wypukła, a przecież 

widzę, że jest wklęsła. Pan to rozumie, Mr. Hewlitt?

Anglik nie odpowiedział. Ole Johanson poderwał się, niepewnymi 

krokami, niczym pijany, obszedł dookoła pomieszczenie, znowu usiadł i 

ukrył twarz w dłoniach. Siostra spojrzała na niego.

- Więc nikt tego nie rozumie? Nikt nie wie...

- “Są takie rzeczy w niebie i na ziemi - powiedział Anglik - o których się 

nie śniło filozofom...” *

Dómpfer krzyknął na niego:

- Nie ma pan lepszego zajęcia, niż cytowanie Szekspira?! Siedźmy 

background image

spokojnie, póki ostatecznie nie zwariujemy!

- Tu ma pan rację - przytaknął Hewlitt - wszyscy powinni zostać na swoich 

miejscach, nie róbmy głupstw. Uwolnią nas!

“Miss Van der Yolden, niech pani będzie rozsądna!”

- Powinienem był skręcać w lewo, a jednak czułem, że ciągle skręcam w 

prawo. Przecież widziałem! Widziałem, że skręcam w prawo... A nie 

jestem pijany! Nie jestem pijany! / Miss Van der Volden wstała.

- To nie ma sensu. Wypiszę czeki. Ksiądz też wstał i schyliwszy głowę, 

podszedł do niej. Hewlitt pokiwał głową, ale nic nie powiedział, włożył 

tylko do kieszeni pustą fajkę i wstał również.

Sandro z pozycji siedzącej znalazł się na czworakach i, zamknąwszy oczy, 

ruszył prosto naprzód opierając się wyłącznie na własnej orientacji 

kierunku. Ksiądz zauważył go dopiero wtedy, gdy głowa przewodnika 

zniknęła już w niebieskim słupie.

- Zwariował, nieszczęsny?! - . i rzucił się za Sandro. Ale nie udało mu się 

wyciągnąć go z powrotem. Sandro zniknął bez śladu w niebieskim słupie.

Szakacs zdążał w kierunku samochodu karabinierów. Wysiadło z niego 

dwunastu mężczyzn,

* William Szekspir - Hamlet, akt pierwszy, scena V. Przeł. Władysław 

Tarnawski. Zakład Narodowy imienia Ossolińskich, Wrocław 1966.

którzy prowadzeni przez zażywnego sergente ruszyli w stronę 

machającego do nich Węgra. Za nimi stąpał kierowca z przewodnikiem. 

Przewodnik powiedział potem, że nie mógłby zostać w Taorminie, nie 

wiedząc nic pewnego o losie swego siostrzeńca. Szakacs przedstawił się 

sierżantowi i opowiedział krótko, co do tej pory się zdarzyło.

- Nie wydaje mi się, proszę pana - powiedział sierżant po krótkiej chwili - 

background image

abyśmy daleko zaszli. Gołym okiem nic tu nie widać. Panowie twierdzą, 

że w dolinie za potokiem też nic nie ma. Zresztą sam już od dziecka znam 

tę skalistą, wąską dolinkę. Nie ma z niej innego wyjścia oprócz tego tu 

przed nami. Chyba że popłynęłoby się w górę wodospadu. W każdym 

razie zbadam z moimi chłopcami okolicę i jeśli nie będzie żadnych 

efektów, zamelduję o tym telefonicznie do Messyny.

Stali w dolinie z wodospadem. Słońce już dawno zniknęło za skałami, 

ściemniało się.

- Nie zajdziemy daleko - powiedział sierżant. - Za pół godziny nie 

będziemy widzieli własnego nosa. Tu, w górach, noc nastaje w parę minut.

Karabinierzy obeszli całą dolinę - nie znaleźli nic. Jeden z nich wprawdzie 

zameldował, że słyszał jakby krzyk, ale potem on sam pomyślał, że zmylił 

go szum wodospadu. Sierżant miał właśnie wydać rozkaz, żeby 

karabinierzy skierowali się w stronę betonowej drogi i wspięli na wysyp, 

kiedy Szakacs, który dotychczas stał bezradnie mniej więcej pośrodku 

doliny, zakrzyknął coś i pochylił się.

- Niech pan zostawi - powiedział do niego Lebrun. - Niech pan to zostawi i 

pomoże się zastanowić.

Przyklęknął obok Szakacsa, który w osłupieniu przyglądał się leżącej 

karcie. Był to czer wony król. Ale karta była widoczna tylko do połowy.

Lebrun wyciągnął ostrożnie rękę, dotknął karty i pociągnął do siebie. 

Karta ukazała się w całości. Lebrun podniósł ją - była zupełnie cała.

- Niech pan uważa na to, co zrobię - powiedział Lebrun i położył kartę na 

ziemL Powoli przesuwał ją, aż znikła.

- Nie domyśla się pan?

- Trochę się domyślam... Sugeruje pan, że to jakiś optyczny trik, którego 

background image

ofiarą wszyscy padliśmy. Ta niebieska błona...

- Niech pan nie mówi tak głośno. Kto wie, gdzie są ci przestępcy! 

Poczekajmy, aż przyjdzie tu sierżant! - Wstał, odszedł parę kroków i skinął 

na sierżanta. - Sergente, niech pan tu przyjdzie na chwilę... - Ten podszedł 

bliżej i z zainteresowaniem oglądał kartę, której tylko rożek był widoczny, 

a reszta ukrywała się w próżni. - Niech pan przywoła tu swych ludzi. Nie 

wiadomo...

Sierżant pobiegł, a Lebrun pociągnął ku sobie Szakacsa, który ciągle 

przyglądał się karcie.

- Czy wie pan, co to jest pseudosfera?

- Pseudokula? Nie słyszałem o tym.

- Kula z obydwu stron ma wypukłość stałą i pozytywną. Jeśli spróbuje pan 

wyobrazić sobie takie ciało, które z jednej strony ma wypukłość stałą i 

pozytywną, a z drugiej, prostopadłej do poprzedniej, wypukłość stałą i 

negatywną, to otrzyma pan pseudosferę.

- To jakby powierzchnia trąbki, czy nie?

- Świetnie. Dokładnie tak, jak w przypadku leja puzonu widzianego z 

zewnątrz. To jedna strona rzeczy. Druga - wie pan również, że promień 

świetlny można przesunąć, wygiąć.

- W silnym polu grawitacyjnym. Tak, wiem.

- A więc - nie dokończył, ponieważ Szakacs mu przerwał:

- Chyba nie chce pan powiedzieć, że to czwarty wymiar...

- Bajka dla dzieci. Wszyscy są tutaj, w naszym unormowanym, 

trójwymiarowym świecie i miejmy nadzieję, że są cali i zdrowi, byle 

tylko...

- Niech pan spojrzy! - krzyknął Szakacs. Po tamtej stronie doliny przy 

background image

ścianie skalnej błysnęła lampa. - Proszę tu zostać, to sierżant daje znaki - i 

pobiegł.

U podnóża ściany brudny, podrapany i nieprzytomny leżał Sandro 

Molinaro.

- Został pobity - powiedział sierżant. - Prawdopodobnie kastetem.

- Trzeba mu przywrócić przytomność, każda minuta droga!

Jeden z karabinierów pobiegł do potoku, w parę minut potem Sandro był 

umyty i cicho, ale zrozumiale opowiedział Szakacsowi wszystko, co 

wiedział. Szakścs powiedział mu parę słów na uspokojenie, po czym 

karabinierzy wzięli bardzo osłabionego starego artystę pod ręce i zabrali 

do samochodu.

- Ksiądz go pobił - powiedział Szakacs do Lebruna, który w dalszym ciągu 

strzegł karty. Śledczy powtórzył mu krótko sprawozdanie Sandro. Sierżant 

i karabinierzy słuchali z niedowierzaniem. Lebrun wstał.

- Chodźmy, trzeba to sprawdzić. Jak panu się zdaje, na czym to polega... 

Wszystko to jest jedną sztuczką optyczną, później państwu wyjaśnię. Teraz 

powiem tylko tyle, że oni są tutaj, przed naszym nosem, trzeba tylko po 

nich wejść.

- Gdzie? - zapytał Szakacs.

- Tutaj - Lebrun pokazał na kartę. - Ta karta wypadła naszemu 

przyjacielowi z kiesze ni prawdopodobnie w momencie, kiedy wydostawał 

się z pułapki i ksiądz go uderzył. Tu, tu, przed naszym nosem. To 

więzienie za ścianą ze sztucznego tworzywa tylko wygląda jak więzienie. 

To nie pomieszczenie, lecz słup. A oni nie znajdują się w środku, tylko 

wokół niego. Mówiąc dokładniej, to nie jest nawet słup, a taka właśnie 

pseudokula w kształcie trąby osadzona na swym cieńszym końcu. Później 

background image

to panu wyjaśnię, a teraz niech pan już idzie z Bogiem, niech pan idzie! 

Liną do pasa, sierżancie i chodźmy!

Spięli ze sobą dziesięć pasów i jeden koniec tak powstałej liny przypięto 

do boku Szakacsa, a drugi uchwycił Lebrun.

- Sergente - powiedział Szakacs - nie pożyczyłby mi pan swojego 

pistoletu?

- Niech pan idzie! - krzyknął Lebrun. Szakacs przestąpił kartę i zniknął. 

Krzyk, huk wystrzału. Lebrun wciska koniec liny do ręki sierżanta i sam 

również znika w pustce.

Sierżant i karabinierzy obserwowali oniemieli ledwo widoczną w mroku 

linę, która wisiała naprężona w powietrzu, a w pewnym miejscu jakby 

przestawała istnieć, jakby ktoś uciął ją pośrodku brzytwą. Po kilku 

sekundach wzdłuż liny wyszło z pustki osiem postaci, jedna za drugą. 

Zaginieni pasażerowie pierwszego mikrobusu. Cali i zdrowi. Ostatni 

wyszedł ojciec Coltello głośno przeklinając i ściskając prawą ręką lewy 

przegub, który mu przestrzelił Szakacs. Śledczy szedł za zakonnikiem, a 

za nimi Lebrun.

- Sergente, trzeba to zabandażować, ale uważajcie na niego! Myślę, że nie 

będzie niczemu zaprzeczał... - Szakacs zwrócił się do Lebruna: - Nie do 

wiary, ale muszę uwierzyć. Czy mogę pana prosić o wyjaśnienie? W 

dalszym ciągu tylko się domyślam.

- Może już jak będziemy na dole - powiedział Lebrun. - Nasz kochany 

braciszek potrzebuje lekarza.

- Tak, na dole - odezwała się miss Van der Volden stojąc przy 

samochodzie. - Niech wszyscy państwo będą dziś wieczorem moimi 

gośćmi...

background image

Sierżant zostawił swoich dziesięciu ludzi do pilnowania niewidzialnej 

pułapki, a pozostali, razem z Coltello, któremu zabandażowano rękę i 

założono kajdanki, w ciągu trzech kwadransów byli na dole w mieście. 

Dwóch karabinierów odprowadziło przestępcę, sierżant zaś pośpiesznie się 

oddalił, by uzyskać natychmiastowe połączenie z Messyną. Przed północą 

musiał bezwarunkowo otrzymać odpowiednią pomoc.

Cywilną część towarzystwa - a zaliczamy tu i Szakacsa - bardziej 

interesowały wyjaśnienia Lebruna, niż dalszy los przestępców.

- Jak już mówiłem Szakacsowi - zaczął Lebrun - mamy do czynienia ze 

złudzeniem optycznym. Dosyć szczególnym, muszę przyznać, lecz 

spróbuję to przystępnie wyjaśnić. Dodam też, że mogę tylko mówić o 

stronie teoretycznej. W jaki sposób przeprowadzono to w praktyce, nie 

mam pojęcia. Zacznijmy w miejscu, gdzie H. G. Wells zaniechał swych 

rozważań o niewidzialnym człowieku. Jakim sposobem jakiś przedmiot 

można uczynić niewidzialnym?

Ole Johanson poruszył się.

- Przedmiot wtedy jest niewidzialny, gdy promienie światła przenikają 

przez niego nie napotykając na przeszkodę.

- Tak jest. Wells też tak myślał. Jego bohater za pomocą jakiegoś 

tajemniczego eliksiru uczynił tkanki swojego ciała idealnie przejrzystymi. 

Ale jest też inny sposób. No, panie Szakacs? Jakie jest pańskie zdanie?

- Mówiliśmy o tym - powiedział Szakacs - że promień światła w silnym 

polu grawitacyjnym zakrzywia się. To ma pan na myśli?

- Tak. Dokładnie to. - Lebrun wyjął pióro i narysował na papierowej 

serwetce:

- Jak państwo widzą - mówił dalej - jeśli potrafię w ten sposób 

background image

spowodować zboczenie promieni światła z ich drogi po prostej wokół tego 

kolistego przedmiotu, a potem znów uczynić je równoległymi, przedmiot 

ten dla obserwatora z zewnątrz stanie się niewidoczny. Będziemy widzieli 

znajdujące się za nim przedmioty, ponieważ odbite od nich promienie 

trafią do naszego oka i nie spostrzeżemy, że wykrzywiły się po drodze, bo 

przecież docierają do nas równoległe i bez żadnych zakłóceń. Jasne?

- Dotąd tak - powiedział Dómpfer - ale to pomieszczenie...

- Zaraz do tego dojdę - kontynuował Lebrun i znów rysował:

- Według mojego wyobrażenia pomieszczenie państwa wyglądało z boku 

tak. Ten przedmiot, przypominający kształtem lejek, był państwa 

więzieniem; przy czym państwo nie znajdowali się w środku, lecz wokół 

tego przedmiotu. Państwo myśleli, i tak też widzieli, że idąc wzdłuż ściany 

obchodzą pomieszczenie od wewnątrz, to było od zewnątrz, w ten 

sposób... Czy to zrozumiałe? Państwo widzieli tak:

Szakacs wtrącił z uśmiechem:

- Dokładnie tak, jak to jest w starym budapesztańskim dowcipie o pijaku, 

który obmacuje dookoła słup ogłoszeniowy i w pewnym momencie 

krzyczy: “Boże, zamurowali mnie!”.

- Dobre porównanie, panie Szakacs. Rzeczywiście mamy do czynienia z 

czymś podobnym. Dlatego mieli państwo uczucie, że idąc po obwodzie 

szybciej obchodzą pomieszczenie, niż stojący pośrodku słup, ponieważ w 

rzeczywistości ten słup, a raczej jego obwód nie był niczym innym, jak 

właśnie obwodem koła, które rozciągało się mniej więcej na trzy kroki 

wokół podstawy całej pułapki. Jakoś tak... Linia ciągła oznacza kolistą 

podstawę tego rozszerzającego się lejkowatego słupa, a linia przerywana 

krąg, granicę, do której rozciągało się złudzenie. Widzą państwo? Patrząc 

background image

z góry wyglądało to w rzeczywistości tak.

- Kto znajdował się obok słupa, ten wydawał się odpowiednio 

szczuplejszy, a stojący obok ściany, w zrozumiały sposób byli 

odpowiednio grubsi, bo przecież obwód niebieskiego słupa był naprawdę o 

wiele większy, niż obwód pomieszczenia wyznaczony “ścianą ze 

sztucznego tworzywa”. Niech państwo wyobrażą to sobie w ten sposób, że 

będąc w środku widzieli negatyw całej rzeczy. Rozszerzająca się ku górze 

część lejka, która rozciągała się nad głowami państwa niczym korona liści, 

od wewnątrz wygląda tak, jakby nie rozszerzała się na zewnątrz, lecz do 

wewnątrz, tworząc zamknięty klosz. Nie był on rzeczywiście całkowicie 

zamknięty nawet pozornie, bo przecież na środku znajdował się ów 

niebieskawy słup, którego obwód stanowiła właśnie ta przerywana linia, 

czyli zewnętrzna krawędź państwa pułapki. A wewnątrz słupa był cały 

świat zewnętrzny. Kiedy Mr. Hewlitt i nasz przyjaciel Sandro, stojąc 

naprzeciw siebie wetknęli ręce do niebieskiego słupa, właściwie wytknęli 

ręce na zewnątrz w dwóch przeciwnych kierunkach od tego zaznaczonego 

linią przerywaną koła. Nie mogli więc oczywiście uścisnąć sobie rąk.

- A co tak jaśniało w środku? - wtrąciła zaciekawiona Frau Dómpfer.

- Cicho bądź, Bertha, nie znasz się na tym - burknął Herr Dómpfer.

- To jaśniał świat zewnętrzny, proszę pani. Ta niebieska błona - mówił 

dalej Lebrun - którą państwo i my widzieliśmy, jak unosiła się nad 

mikrobusem, to była właśnie granica między światem zewnętrznym i tym 

sztucznym światem wewnętrznym, dzięki czemu przestępcy mogli cały 

krąg zmniejszyć do konkretnych rozmiarów. Potem jednak zmienili je i 

dlatego od wewnątrz widzieli państwo, że średnica niebieskiego słupa 

powiększa się. Wydaje mi się - wyjaśni to dochodzenie - w każdym razie 

background image

wydaje mi się, że w tym lejkowatym przedmiocie znajdował się, a 

właściwie znajduje się jakiś generator energetyczny, który w nie znany mi 

sposób wytwarza niezwykle silne pole; nie może mieć ono charakteru 

grawitacyjnego, bo przecież i państwo, i my musielibyśmy to odczuć. 

Jakimś nieznanym sposobem tak zostały na określonej małej przestrzeni 

zmienione jej właściwości, powiedziałbym konstrukcja, w której 

promienie świetlne musiały poddać się otrzymanym poleceniom. Biegły 

poza linią przerywaną, okrążając, czy zbaczając z drogi przed owym 

“więzieniem”; wewnątrz kręgu natomiast powodowały powstawanie 

negatywnego obrazu; mniej więcej tak, jak wtedy, gdy przewróci się na 

lewą stronę rękawiczkę: co było na zewnątrz, znalazło się wewnątrz, a co 

w środku, jest na wierzchu.

W pokoju na kilka sekund zaległa cisza. Przerwał ją Szakacs:

- Czy ma pan, panie Lebrun, jakieś wyobrażenie o tym, jakiego rodzaju 

może być ten generator energetyczny?

- Jestem nauczycielem szkoły średniej, proszę pana, pracą naukową nigdy 

się nie zajmowałem, czasem tylko odzywa się we mnie fantazja. Nie mam 

ambicji naukowych. Jednego jednak jestem pewien: za naszymi 

uzbrojonymi w pistolety maszynowe przestępcami stoi jakiś genialny 

zbrodniarz, czy jak kto woli, pomylony geniusz.

- Żałuję tylko, - powiedział Szakńcs wstając - że nie będę mógł spojrzeć 

mu w oczy. Moja wiza, jak już wsponiałem, kończy się za cztery dni...

GYULA HERNADI

RNS

Doktor Kalver, dwudziestoośmioletni inżynier chemik z Serten, pracował 

w zakładach farmaceutycznych Terton, gdzie sporządzał proszki przeciw 

background image

kaszlowi.

Zwierzchnicy i koledzy Kalvera, choć doceniali jego pilność i ambicje, 

uważali, że ma mierne zdolności.

Był kawalerem, mieszkał w niewielkim, wygodnym domu na 

przedmieściu, rzadko wyjeżdżał, a jeśli, to na krótko.

I nagle wszystko się zmieniło.

W “Biuletynie Chemicznym” Akademii Nauk ukazał się najpierw krótki 

komunikat z badań podpisany jego nazwiskiem, a wkrótce po tym 

opublikowano następny obszerniejszy, traktujący o reakcjach związków 

nieorganicznych.

Kalver zaczął robić błyskawiczną karierę i nim upłynęło pięć lat, za 

wybitne osiągnięcia w dziedzinie badań nad związkami nieorganicznymi 

otrzymał Nagrodę Nobla.

Wtedy już oprócz Tertonu należały do niego dwa inne zakłady 

farmaceutyczne i trzy wytwórnie syntetyków.

Świat naukowy uznał go za jednego z największych chemików.

Gdy ukazała się jego rewolucjonizująca rozprawa o plazmie (w objętości 

trzech arkuszy druku), fizycy westchnęli z uczuciem bólu i zawiści.

Nie spoczął, aż dostał Nagrodę Nobla z fizyki.

Wszyscy mu zazdrościli i go podziwiali. Po pięciu następnych latach 

uzyskał Nagrodę Nobla za rozwiązania w zakresie zwalczania 

nowotworów.

Błogosławiono jego imię, w rodzinnym Serten wystawiono mu pomnik, 

najsłynniejsze uniwersytety na świecie nadawały mu tytuł doktora honoris 

causa.

Uchodził za niekoronowanego króla nauki. Po pięciu następnych latach 

background image

ukazała się powieść jego pióra. Była to pasjonująca, ciekawa proza, 

czytało ją setki tysięcy ludzi.

Nadinspektor Kolter, współpracownik Interpolu, trzymał w ręku 

wydrukowaną na znakomitym papierze i oprawioną w skórę powieść 

doktora Kalvera. Już po raz piąty ją czytał. Jej tytuł: RNS niemal płonął na 

okładce.

Książka mówiła o młodym inżynierze chemiku K..., który w pewnym 

małym mieście sporządzał w zakładach farmaceutycznych proszki przeciw 

kaszlowi.

Był pilny i ambitny.

Mieszkał samotnie na przedmieściu i dużo czytał.

Kiedyś wpadł mu w ręce artykuł, którego autor pisał, że nośnikiem 

pamięci i wiedzy jest nagromadzony w organizmie, szczególnie w mózgu, 

kwas rybonukleinowy; przeszczepiony do mózgu zwierzęcia 

eksperymentalnego wyposaża je w zasób wiedzy i pamięć poprzedniego 

posiadacza.

K... całymi nocami przeprowadzał doświadczenia w domowym 

laboratorium.

Nim minęło pół roku, wyjechał na dwa tygodnie do stolicy.

Po długich i dokładnych przygotowaniach zamordował światowej sławy 

profesora Terena. Uciął mu głowę, ciało natomiast zakopał na polance w 

olbrzymim lesie w pobliżu stolicy. Następnie spreparował jego mózg i 

pobrał z niego kwas rybonukleinowy, który zaszczepił w tkanki własnego 

mózgu.

Miewał teraz wspaniałe pomysły, zwłaszcza w zakresie związków 

nieorganicznych. Osiągał coraz lepsze wyniki, otrzymał Nagrodę Nobla. 

background image

Uzbrojony w talent profesora Terena opracował specjalną metodę 

chemiczną na pozbywanie się bez śladu ludzkich zwłok; z jej pomocą 

znikały nie tylko kości, ale także popiół po nich.

Po profesorze Terenie przyszła kolej na fizyka, profesora Kolia, a 

następnie na profesora Holdina. Zabijał ich, pobierał z ich mózgów kwas 

rybonukleinowy i zaszczepiając go we własnym mózgu przywłaszczał 

sobie ich pamięć oraz zdolności twórcze.

Okaleczone zwłoki unicestwiał bez śladu na polanie w lesie.

Za badania nad plazmą i nowotworami otrzymał kolejno Nagrody Nobla w 

dziedzinie fizyki i medycyny.

Został niekoronowanym królem nauki.

Miał wszystko, co tylko można mieć, nikt go o nic nie podejrzewał, 

niemniej zaczął się bać.

W tym położeniu zabił jednego z najsłynniejszych adwokatów, doktora 

Migelo z Brazylii i w zwykły sposób opanował zasób jego wiedzy.

Wiedział już teraz wszystko o sprawach kryminalnych, regulaminach 

procesów sądowych, najdrobniejszych posunięciach w strategii 

obronyOdzyskał spokój, czuł się szczęśliwy, ożenił się z młodą aktorką, 

urodziły im się dzieci.

Pewnego ranka obudził się z dziwnym, nie znanym mu dawniej uczuciem 

pragnienia, tygodniami prześladował go nieokreślony, dręczący niepokój i 

napięcie, aż wreszcie przybrały w nim formę świadomą.

Tęsknił za laurami sztuki.

Długo się zastanawiał, co czynić. Niespokojnie spacerował po brzegu 

morza łączącym się z ogrodem jego willi, aż po jakimś czasie wyjechał.

Zabił laureata literackiej Nagrody Nobla, a zanim pobrał z jego mózgu 

background image

kwas rybonukleinowy, unicestwił jego zwłoki na leśnej polanie.

Zaczął pisać. Czuł niepowstrzymany przymus pisania. Pracował nad 

powieścią, która mówiła o pewnym młodym inżynierze chemiku o 

nazwisku K... Pracował on w zakładach farmaceutycznych w niewielkim 

miasteczku i przygotowywał tam proszki przeciwko kaszlowi...

Nadinspektor Kolter zbadał wszystkie najdrobniejsze szczegóły. Opisane 

w powieści fakty i okoliczności dokładnie zgadzały się z faktami i 

okolicznościami pięciu niewykrytych zbrodni kryminalnych.

Nadinspektor natychmiast przedstawił swe przypuszczenia szefowi, który 

wyśmiał go za takie pomysły.

Kolter był jednak uparty i nie zniechęcił się. Tak długo nachodził 

zwierzchnika, aż ten zgodził się na przesłuchanie profesora Kalvera.

Kalver obraził się, wyśmiał podejrzenia i ze znawstwem mogącym 

zawstydzić najlepszych prawników, odparł oskarżenie.

Nadinspektor nie był obecny w czasie tej rozmowy, musiał wyjechać w 

sprawie służbowej, dopiero nazajutrz wrócił do stolicy. Ale Kalver nie 

stawił się już wtedy na przesłuchanie, przysłał swego adwokata,

Kolter po przesłuchaniu pozostałych świadków, wyjął z kieszeni cienkie 

czasopismo literackie i przeczytał komisji śledczej opublikowane w nim 

opowiadanie. Tę kryminalną opowiastkę napisał profesor Kalver 

bezpośrednio po ukazaniu się jego powieści. Opisał w niej metodę 

chemiczną stosowaną dla usuwania bez śladu zwłok, a także inną, z której 

pomocą można przywrócić zwłokom ich pierwotną postać. Drobiazgowo 

opracowana metoda była wielce skomplikowana, zawierała długie wzory 

chemiczne, redaktor tylko ze względu na nazwisko Kalvera zamieścił 

opowiadanie w swoim piśmie.

background image

Policja przeszukała wszystkie polany w olbrzymim lesie w pobliżu stolicy. 

Wreszcie na niewielkiej przestrzeni porosłej trawą odkryto z pomocą 

metody Kalvera ślady zbrodni.

Kalvera powieszono.

Nazajutrz po wykonaniu wyroku znaleziono w prosektorium zwłoki 

Kalvera z odciętą głową.

Od tamtej pory obserwuje się ze szczególną gorliwością uczonych, którzy 

mają wybitne osiągnięcia w chemii, fizyce, medycynie, a równocześnie 

zajmują się pisywaniem powieści.

GYULA HERNADI

AntyDaniken

BIOGRAFIA l

Ruggiero Bo§ković urodził się w roku 1711 w Dubrowniku. Tę 

przynajmniej datę podał w roku 1725, kiedy jako wolny słuchacz zapisał 

się do Rzymskiego Kolegium Jezuitów. Studiował tam matematykę, 

astronomię i teologię.

W 1728 zakończył nowicjat i wstąpił do zakonu jezuitów.

W 173'6 ogłosił rozprawę o plamach na Słońcu.

W 1740 wykładał matematykę w Collegium Romanum, mianowano go 

radcą naukowym przy Watykanie, zbudował obserwatorium 

astronomiczne, rozpoczął osuszanie bagien w Pontini, naprawił kopułę 

bazyliki Świętego Piotra, zmierzył długość południka między Rzymem a 

Rimini.

Później odbywał podróże badawcze po Europie i Azji, prowadził 

wykopaliska archeologiczne w tym samym miejscu, gdzie Schliemman 

odkrył mury Troi.

background image

26 czerwca 1760 roku obrano go członkiem Royal Society. Z tej okazji 

odczytał napisaną po łacinie epopeję o zjawiskach dostrzeżonych na 

Słońcu i Księżycu.

Spotykał się z najwybitniejszymi umysłami epoki, między innymi 

prowadził nader intere sującą korespondencję z Johnsonem i Wolterem.

W 1773 otrzymał obywatelstwo francuskie, objął kierownictwo wydziału 

przyrządów optycznych we Flocie Królewskiej i do roku 1783 mieszkał w 

Paryżu.

Zdaniem Lalande'a Bosković był największym uczonym swojej epoki. 

D'Alemberta i Laplace'a przerażała odwaga jego myśli.

W 1785 czas poświęcił przygotowaniu, do druku własnych dzieł.

Umarł w roku 1787 w Mediolanie.

Dopiero niedawno zajęto się studiowaniem prac Bośkovicia, zwłaszcza 

wydanymi w roku 1758 w Wiedniu Podstawami jilozojii natury. Rezultaty 

przeszły wszelkie oczekiwania. Allan Lindsay Mackay - który przedstawia 

treść jego dzieła w numerze “New Scientist” z szóstego marca 1958 roku - 

jest zdania, że w wypadku Bo§kovicia mamy do czynienia z wybitnym 

umysłem XX wieku, który przyszedł na świat i zmuszony był pracować w 

XVIII wieku.

Wydaje się, że Bosković pod niektórymi względami wyprzedzał nie tylko 

wiedzę swojej epoki, ale także wiedzę dzisiejszą.

Dał zarys jednolitej teorii wszechświata, jego ogólnego systemu, który 

obowiązuje zarówno w mechanice, jak i w fizyce, chemii, biologii, a 

nawet w psychologii. W myśl tej teorii materia, czas i przestrzeń nie są 

nieskończenie podzielne, lecz składają się z molekuł, drobin.

Pisał rozprawy o świetle, magnetyzmie, elektryczności i takich zjawiskach 

background image

z dziedziny chemii, które dopiero później odkryto, co więcej, również o 

takich, które dopiero czekają na odkrycie.

Znajdujemy w jego pracach opisy teorii kwantów, mechaniki fal i atomu, 

na który składają się nukleony. Zdaniem L. L. Whyte'a, znanego historyka 

nauki, Bosković przynajmniej o dwieście lat wyprzedzał swoją epokę i tak 

naprawdę będzie go można w pełni zrozumieć dopiero wówczas, gdy 

ostatecznie pozna się zależności teorii względności i fizyki kwantowej.

W liście Boskovicia do Woltera, obok innych nowoczesnych myśli 

znajdujemy następujące: o szerzeniu się malarii wskutek przenoszenia 

zarazków przez komary; opis wykorzystania kauczuku; hipotezę o 

istnieniu planet krążących wokół innych słońc; niemożność lokalizacji 

życia duchowego w jednym organie; opis kwantu działania (stałej h) 

odkryty w roku 1900 przez Plancka; / opis radioaktywności; 

sformułowanie hipotezy ogólnego równania materii.

Dlaczego jego działo życia o tak wyjątkowym znaczeniu nie wywarło 

większego wpływu na ukształtowanie się nowoczesnego myślenia?

Ponieważ filozofowie i uczeni niemieccy, którzy do pierwszej wojny 

światowej nadawali ton badaniom, zajmowali się jedynie strukturami typu 

continuus, pojęcia Boskovicia natomiast jednoznacznie wywodzą się z 

zasady discontmuitos.

(PauwelsBergier)

2

Dane biograficzne Boskovicia są ścisłe, ale niepełne, znajduje się w nich 

pewne luki. Nie ma wątpliwości, że od roku 1785 do 1787 mieszkał w 

okolicach Mediolanu, prawdą jest rów nież, że umarł w roku 1787 w 

Mediolanie. Jak wynika z jego biografii, w ostatnich dwóch latach życia 

background image

zajmował się przygotowaniem do druku swoich dzieł. A to już odbiega od 

rzeczywistości.

W lipcu 1973 roku na aukcji w Mediolanie nabyłem zniszczony pożółkły 

manuskrypt. Sprzedano go po nader niskiej cenie, przypuszczam, że wśród 

zebranych w sali osób nikt oprócz mnie nie znał jego wartości. Był to 

pamiętnik Boskovicia pisany na krótko przed śmiercią.

Nie miałem zamiaru go publikować, niemniej rozprzestrzeniające się w 

naszych czasach z szybkością epidemii zjawiska typu Danikena zmuszają 

mnie, aby podważające je odkrycia genialnego uczonego stały się dobrem 

powszechnym.

Daniken stara się sprowadzić pochodzenie i rozwój człowieka oraz 

początki kultury do przyczyn ektogennych, podczas gdy rozprawy i 

doświadczenia Boskovicia dowodzą prymatu przyczyn endogennych.

DZIENNIK

10 lutego 1787

Wezwał mnie Beccaria. Uśmiechnął się na mój widok.

- Mój drogi Bosković, doszła do moich uszu wiadomość, że zajmujesz się 

machiną czasu. Czy to prawda?

- Prawda, panie.

- Opowiedz mi o tym.

- Zabrałoby to dużo czasu.

- ^ - Przedstaw mi pokrótce istotę sprawy.

- Czy teraz?

- Tak, teraz. Wolisz mi opowiedzieć o tym na osobności?

- Jeśli można.

- Dobrze. Zostawcie nas samych - powiedział Beccaria do przebywających 

background image

w sali dworzan, kancelistów i służby.

Zostaliśmy we dwóch.

- A zatem? ... - spytał Beccaria i kazał mi usiąść.

Sam nie usiadł, później zaczął przechadzać się tam i na powrót po 

mozaikowej posadzce z marmuru.

- Wielce złożone matematyczne obliczenia wiążą się z rozwiązaniem tych 

zagadnień.

- Wiesz dobrze, że nie znam się na matematyce. Spróbuj mi rzecz wyłożyć 

przystępnie i zwięźle. Zajmuje mnie szczególnie możliwość wykonania 

takiej machiny.

- Myśl moja sprowadza się do tego, że istnieje pewna siła tkwiąca w 

człowieku, z której pomocą można osiągnąć nieskończoną prędkość. Siłą 

tą jest wyobraźnia. Potrafi ona pokonać wszelkie bariery czasowe i 

przestrzenne. A zatem w wyobraźni należy szukać naturalnej siły 

napędowej, cząsteczek, których wmontowanie do specjalnego urządzenia 

pozwoli przenieść świadomość człowieka w przeszłość i przyszłość.

- Czyżby?

- Tak, istotnie.

- Co jest potrzebne do uzyskania takiej energii?

- Opracowałem projekt, który zawiera dokładny opis działania.

- Masz go przy sobie?

- Nie, ale mogę go przynieść.

- Nie trudź się, poślę służbę do twojego mieszkania.

- Projekt ukryłem.

- Nie szkodzi, znajdą go. Będzie lepiej, jeśli na razie zostaniesz tutaj. 

Pozwalam ci u mnie zamieszkać.

background image

Milczałem. Beccaria zadzwonił i do sali wkroczyła służba.

2

2 sierpnia 1787

W odległości pięciu mil od Mediolanu leży posiadłość ziemska nazywana 

“Terra incognita”. Główną część budynków uchodzących za gospodarcze 

stanowi jedenaście niewielkich, bielonych wapnem pawilonów, w których 

zamieszkało jedenastu lokatorów. Osiedla pilnują żołnierze i wilczury.

Jestem mieszkańcem jednego z tych białych domków. Moje lokum składa 

się z pokoju i kuchni, jest wygodne, wyposażone w piękne sprzęty, na 

półkach stoją rzadkie egzemplarze książek, do kuchni dostarczają mi kosze 

z produktami żywnościowymi.

Wraz z lokatorami pozostałych pawilonów znalazłem się tutaj przed pół 

rokiem. Są wśród nich: uczony, poeta, polityk, teolog. To ja wybrałem ich 

z listy, którą dostarczyła mi tajna policja Beccarii.

Pawilony usytuowane są wokół trawnika, na którym kazałem wznieść 

pomieszczenie o ścianach z żelaza. Ustawiłem w nim przyrząd do 

gromadzenia wyobraźni.

Co dzień żołnierze doprowadzają moich podopiecznych do żelaznego 

bunkra, gdzie po umocowaniu im głowy w aparacie o kształcie leja, 

wypowiadają głośno i wyraźnie jakąś metaforę albo zdanie o nowej treści. 

Zbierane są one w pojemniku aparatu.

Lipello, poeta, dziś wypowiedział szeptem następujące zdanie:

“Drewnianą ławą firmament niebieski, na niej aniołowie o główkach 

cebuli.”

Pochwaliłam go.

Także Fidelio, dramatopisarz, dobrze się spisał; jego metofora brzmiała:

background image

“Zapach deszczu noszę we krwi”.

Detonato, członek rady stanu, przytoczył cytat z Biblii, z Księgi Objawień, 

nie zaakceptowałem tego, kazałem go odprowadzić do pawilonu, gdzie nie 

dostanie obiadu ani kolacji, może do jutra coś wymyśli, jeśli się postara. 

Powiedziałem mu, że może wygłosić tekst polityczny albo ekonomiczny, 

niekoniecznie musi szukać natchnienia w sztuce. Obraził się; z opuszczoną 

głową, bez słowa zawrócił do pawilonu, wyprzedzając dwóch uzbrojonych 

żołnierzy z eskorty.

Na ogół jestem z moich podopiecznych zadowolony, wybór okazał się 

trafny. Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, za dwa miesiące będziemy 

gotowi.

Po południu zapukał do moich drzwi Bernardo, profesor Akademii 

Teologicznej.

- Posłuchaj, ojcze, chciałbym wiedzieć, do czego służą twoje 

doświadczenia, opowiedz mi o nich - rzekł i rozpłakał się.

Jest zmęczony, nieszczęśnik, pomyślałem, i aby go uspokoić, podzieliłem 

się z nim kilkoma spostrzeżeniami:

- Nie chciałbym ojca nużyć opowiadaniem o celu moich badań, proszę mi 

wierzyć: nikomu nic złego się nie stanie. To nie jest kolonia karna, moje 

badania służą nauce.

- Dobrze, wierzę, ale czemu służy nasz pobyt tutaj?

- Pragnę uzyskać nieskończoną prędkość, jej siłę napędową znalazłem w 

wyobraźni. Do tego jesteście mi potrzebni.

- Ale co ojciec zamierza uczynić z uzyskaną prędkością? Do czego ona się 

przyda?

- Buduję machinę czasu. Skoro już ojciec do mnie przyszedł, wyjaśnię, na 

background image

czym rzecz polega, proszę posłuchać. Długo sądziłem, że nie ma prędkości 

szybszej od prędkości światła. Później zacząłem w to wątpić. Aż wreszcie 

doszedłem do wniosku, że wyobraźnia składa się z drobnych cząsteczek, 

nazwałem je fantazjonami, które nie mają masy, za to nieograniczoną 

prędkość. Prędkością tą można dowolnie sterować. Z pomocą urządzenia, 

które napędzają fantazjony, można odtworzyć jakiekolwiek wydarzenie 

lub stan z przeszłości lub przyszłości. Ważne jest, aby aparatura posiadała 

spory zasób fantazjonów, raz napisane albo wypowiedziane metafory tracą 

wartość, aparatura może korzystać jedynie z fantazjonów nowych i 

świeżych, wytworzonych umyślnie na jej użytek. Dlatego tutaj się 

znaleźliście i trudzicie. Nie mogę korzystać ani z dawnej poezji, ani z 

cytatów z Biblii. Kiedy ojciec wymienił ostatnio dwadzieścia cztery 

jeszcze nieznane sylogizmy, aparatura wzbogaciła się o potężną dawkę 

fantazjonów.

- To zadziwiające. Proszę, niech ojciec jeszcze coś o tym powie.

- Wiele kłopotów przysporzyło mi znalezienie pojemnika na fantazjony. 

Mają one tę szczególną cechę, że natychmiast po wypowiedzeniu 

rozpromieniowują się. Nie było tak nieprzepuszczalnej substancji, która 

zdołałaby je zatrzymać. Długo łamałem sobie głowę, jakiego użyć 

materiału.

Ojciec Bernardo wyraźnie podniecony wtrącił:

- Może szkła?

- Nie, szkło nie potrafiłoby ich zatrzymać. Na próżno ojciec łamałby sobie 

nad tym głowę, tego nie podobna zgadnąć.

- Może kości?

- Nie.

background image

- W takim razie węgla.

- Też nie.

- Rzeczywiście, nie będę dalej zgadywał.

- Użyłem przemówień kanclerza Kaunitza.

- Proszę?

- Powiadam: na pojemnik fantazjonów użyłem przemówień kanclerza 

Kaunitza. Wpadłem mianowicie na pomysł, że nowym, nieoczekiwanym 

metaforom i bogatym w fantazję myślom może się oprzeć jedynie 

substancja banału. Przemówienia kanclerza Kaunitza są najgłupszymi, 

najbardziej szarymi i wypranymi z fantazji tworami. Spróbowałem je 

zastosować i udało się, banał rzeczywiście nie pozwala wymknąć się 

metaforze, strzeże jej najsurowiej, czego dowodem dotychczasowy zasób 

fantazjonów w bunkrze.

- To cudowne. Ale czy ojciec się nie boi?

- Czego?

- Że Kaunitz się o tym dowie?

- Bardzo się ucieszy, kiedy o tym się dowie.

- Jak to? Nie rozumiem.

- Będzie rad, że w moim doświadczeniu dowiodłem, iż jego zdania i myśli 

są najbardziej trwałe, najmniej poddają się zmianom.

- To wspaniałe, co ojciec powiada. A na czym polega działanie tego 

urządzenia?

- Wymagałoby to znajomości dość skomplikowanych obliczeń 

matematycznych. Jeśli ojciec chce, to je przedstawię.

- Nie interesuje mnie budowa, lecz sposób korzystania z tego aparatu.

- Jestem zmęczony, ojcze Bernardo, jutro czeka nas ciężki dzień, ojcu też 

background image

dobrze zrobi, jeśli uda się na spoczynek.

- Słowem, istoty sprawy nie chce mi ojciec wyjawić?

- Nie, nie chcę.

- W takim razie dobranoc.

- Dobranoc.

3

10 października 1787

Jesteśmy gotowi. Moich współpracowników zwolniliśmy do domów, pod 

warunkiem ścisłego dochowania tajemnicy. Bernardo żegnał się ze mną ze 

łzami w oczach i prosił, by mu wolno było od czasu do czasu mnie 

odwiedzić. Zaprosiłem go do mojego domu w Mediolanie. Jest 

wykształcony, mądry, miło mi się z nim gawędzi.

Wczoraj był tu Beccaria, dowiadywał się, jakie poczyniłem postępy. 

Bezwzględnie chce być obecny przy eksperymencie.

Zaczynam jutro, w południe podłączę się do sieci igieł. Dziś znowu 

sprawdziłem migotanie

światła, jakie pojawia się w różnych punktach mojej czaszki pod wpływem 

prądu uzyskanego z płaszczek, ryb elektrycznych. Miejsca liliowych 

błysków pokrywają się z zakończeniami nerwów wskazanych w chińskiej 

akupunkturze, bez wątpienia w owe ujścia należy wprowadzić energię 

fantazjonów.

Nie chciałem wtajemniczać w to wszystko Bernarda i tak zbyt dużo mu 

powiedziałem.

Sprawdziłem również posągi, bardzo dobrze działają. Zanurzyłem je w 

koncentracie fantazjonów, po czym podniosłem z ich pomocą dwie sztuki 

płótna. W swoim czasie wiele dyskutowałem o tym zjawisku z Marteau z 

background image

Paryża, twierdził on, że energia zmagazynowana w rzeźbach jest natury 

magnetycznej, ja natomiast uważałem, że parapsychologicznej. Od tamtej 

pory Marteau zmienił zdanie i przyznał, że kształtowanie różnych materii 

w specyficzne formy umożliwia koncentrację energii psycznej.

Sprawdźmy jeszcze raz kolejność czynności. Najpierw napełnienie 

fantazjonami rzeźb wyobrażających Słońce, Księżyc i Wenus. Następnie 

umieszczenie igieł w oznaczonych punktach na rzeźbach. Z kolei 

wprowadzenie wylotów igieł do czaszki i umocowanie ich w 

zakończeniach nerwów. A potem zobaczymy, co dalej. Mam nadzieję, że 

się uda.

4

11 października 1787

Jestem u siebie, w zaciemnionym pokoju, siedzę w obszernym miękkim 

fotelu. Naprzeciw mnie, na kanapie Beccaria patrzy z wyrazem ciekawości 

i przerażenia.

Bruno, mój asystent, rozpoczyna przygotowania. Zasłonięte okna prawie 

nie przepuszczają światła, w bladej poświacie błyszczy tylko moja 

wygolona gładko głowa. Oznaczyłem na niej czerwonym tuszem punkty, 

w które Bruno ma wprowadzić trzynaście igieł.

Przed południem spałem półtorej godziny, obudziłem się wypoczęty, 

zjadłem lekki obiad, wypiłem butelkę czerwonego wina, po czym 

wykąpałem się w strumieniu przepływającym przez ogród.

Bruno pyta pokornie:

- Możemy zaczynać, ojcze?

Spoglądam na Beccarię, obserwuje on w napięciu przygotowania i daje mi 

znak skinieniem głowy.

background image

- Możemy - mówię półgłosem. Bruno zanurza rzeźby w naczyniu 

Kaunitza, następnie układa je obok siebie na stoliku w pobliżu mojego 

fotela, po czym wbija trzynaście igieł w drewno rzeźb, a drugie końce 

przewodu umieszcza w oznaczonych punktach na mojej czaszce. Ukłucia 

nie bolą, liczę je kolejno, przy dwunastym drętwieją mi usta, twarz, 

ramiona. Wszystko pogrąża się w ciemności.

Po chwili robi się jasno. Stoję na placu wyłożonym śnieżnobiałymi 

kamieniami, w otwartych bramach chwieją się domy, próbuję je wyminąć, 

odsuwają się ode mnie surowe, zamknięte grzebienie otworów okiennych, 

siadam na piasku na brzegu morza, uśmiecham się.

- Nie muszę myśleć, czuję poziomy przymus.

Chcę się wydostać z tej monotonnej cichej stacji w rok 2500 po 

Chrystusie.

Przechadzam się w rozwartym przekroju domów, ośrodkiem miłości jest 

wysoka na pięćset metrów pierś kobieca, ośrodkiem nauki - dwa 

równolegle ciągnące się zdania o dwóch miliardach okienwyrazów, 

przenika z nich światło, wirują suche interpretacje tajemnic, ich skrzydła 

wloką się po ziemi, ich ruchy przypominają rozległe lasy, z 

promieniujących roślin nadciągają na ziemię metalowe pociągi.

Zatrzymuję się przed otwartym, gęstym namiotem, ruszam, znów się 

zatrzymuję, siadam.

Znajduję się w podświadomości H.H.H. niczym czarny embrion o 

wygiętym grzbiecie, guziki mojego wilgotnego płaszcza rzucają światło na 

pyski pasących się zwierząt, na ogrodzone łańcuchami korytarze tygrysich 

ogrodów, na owady w czarce do mieszania trucizny, omdlały sens teatru, 

na odrębny uśmiech jego zmęczenia, na nierozumne maszyny w 

background image

ziarnistych atakach, na samozasilające, zapieczętowane organy zmysłów, 

na szaleńcze teorie Geoga Cantera, który w roku 1918 zaatakował 

kolczaste szańce zbiorów matematycznych, wchłonął nieskończoność i 

potknął się na kompletnej definicji pojęcia “nic”.

Ruszam do pomylonych trapów, czepiam się tańca receptorów i 

analizatorów, kochankami moich palców są ptaki, siadają na mnie, zrywają 

ostrymi dziobami korę instalacji. H.H.H. mówi do dyktafonu:

- Co twierdzi Daniken z XX wieku?

1. Twierdzi, że dokładnie przed dziesięciu tysiącami lat obce żywe istoty z 

odległej Drogi Mlecznej - jak można przypuszczać, po wojnie galaktyk - 

złożyły wizytę na Ziemi; 2. twierdzi, że ci synowie gwiazd 

przetworzywszy geny małp stworzyli na własny obraz i podobieństwo 

człowieka myślącego; 3. twierdzi, że tych obcych astronautów - ze 

względu na ich niezwykle rozwiniętą wiedzę techniczną - praludzie czcili 

jako bogów; 4. twierdzi, że mity. Biblia i inne święte księgi przekazują 

wiadomości o pobycie na globie ziemskim tych “bogów”.

A czego dowodzi podróż Bośkovicia z XVIII wieku?

1. Dowodzi, że machina czasu jest niczym innym jak fantazją; 2. dowodzi, 

że człowiek z pomocą machiny czasu może się poruszać w przód i wstecz 

w czasie i przestrzeni, może się pojawić jako zwiastun w jakiejś bardzo 

odległej przeszłości albo w bardzo dalekiej przyszłości i jako znawca 

ostatniej inspirować historyków lub futurologów; 3. dowodzi, że podróż 

taką można odbywać jedynie potencjalnie, można ją odwołać, przerwać, 

ponieważ przebiega ona tylko w płaszczyźnie drgań harmonijnych. W 

świadomości uczonych i artystów o wrażliwym systemie nerwowym 

przeszłość objawia się w postaci niewyraźnych, zamglonych, oglądanych 

background image

jakby przez mleczne szkło obrazów, podobnie jak chwila obecna zarysuje 

się w świadomości przyszłych uczonych i artystów. Dlatego dla autorów 

Biblii odległą metaforą jest postać kosmonauty, a dla nas postać Jezusa; 4. 

dowodzi, że nie ma potrzeby, aby przybywali do nas z obcych Dróg 

Mlecznych “bogowie”, gdyż sami pływamy jakby w basenie wypełnionym 

substancją czasu, a jednocześnie jesteśmy zbitką naszych przodków i 

potomków.

Bruno przerywa eksperyment, we mnie ustaje krwawienie, uśmiecham się 

do H.H.H. On wie, że się do niego uśmiecham, wie, że to, co powiedział, 

jest zbyt proste, ale za owym “prostym” dźwiga się już z kolan cień tego, 

co złożone, dźwiga się, znów pada na brzuch, miesza się z nienasyconym 

sensem, wszystkich dosięga, wszystkich usuwa w stronę najbardziej 

uniwersalnych kamieni, w stronę bezbożnego następstwa, w stronę 

spiczastych kołpaków bitew, w stronę dłuższego niż oczekiwane spadania 

jabłek, w stronę fotografii Einsteina z okresu dzieciństwa, na której aż 

zgrzyta żwir pod wąskimi czarnymi kamaszami zapinanymi na guziczki, 

bieleje dziecięcy kapelusz o szerokim rondzie i wiotkich nieposłusznych 

palcach, do których później bogowie przylutują stawy, pazznokcie, i nad 

którymi, na dużej wysokości, uwaga suchych gałęzi stanie się włosami, a 

przejezdne wygięte lśniące włókna, jak trawy w wieńcu, które są 

gwiazdami, a za trawą górnego placu bezzębny, lecz jednak najpełniejszy 

ruch ust, przerażony talent wyrazów, zawieszona na ścianie 

niemiłosierdzia broń myśliwska, rozległa łąka, zapach zagonionego 

śniegu, ciągnięte przez dzikie gęsi piętrowe statki kosmiczne.

Na placach stoją pozbierane radości, bajki grają wokół nich w piłkę, 

kanały pachną pszenicą, czuję ciągle zapach, nawet u nasady kątów, nawet 

background image

w przelewającym się śpiewie pogrążonych aniołów.

Droga prowadzi do klasztoru. Przyglądam się nadętym twarzom kamieni, 

bulgoczącej wodzie, zszarzałej substancji piasku, poszarpanej gotowości 

linii, które zakreśliłem wokół siebie, aby móc wyruszyć, f

H.H.H. stapia się ze świetlnymi wykrzyknikami dzienników, ze ślepym 

rozwiązywaniem krzyżówek, z obrusów wyrzuconych stołów wstają 

kwadraty, prostokąty o ciałach sprzętów, zajęcze gardła i wilcze wargi 

otwartych wagonów, kościotrupów z włosami niemowlęcia, szaleńczo 

rzucane o siebie, oddzielane od siebie, kolejne wyliczanie siebie, 

wynikanie z siebie, zdmuchiwanie z siebie i dobieranie, płowienie na 

sobie, wzajemne dekorowanie, niezależne od siebie wznoszenie.

H.H.H. z uśmiechem przygląda się płonącym w jego pokoju wiotkim 

roślinom. Wchodzi jego żona.

- Dlaczego nie idziesz spać? - pyta.

- Boli mnie głowa.

- Weź proszek.

- Nic mi nie pomoże.

- Powinniśmy wyjechać.

- Jedźmy do Dubrownika.

- Nudno tam - mówi żona.

- A ty gdzie chciałabyś wyjechać?

- Na Wenus.

- To bardzo drogo kosztuje.

- Mam odłożone pieniądze.

- Nie warto.

- Ty to mówisz? - pyta żona.

background image

- Dlaczego właśnie na Wenus?

- Bo mnie ona interesuje. Bo rok wenusjański jest dłuższy od dnia 

wenusjańskiego. Mam mówić dalej?

- Nie.

- Ciebie nic nie obchodzi. Mnie interesuje nawet to, że ona obraca się ze 

wschodu na zachód.

- Jedź sama.

- Dobrze, pojadę.

- Zostaw mnie teraz, chcę pracować.

- Nad czym znów pracujesz?

- Konstruuję statek kosmiczny o średnicy dwóch tysięcy metrów.

- Gratuluję.

- Dziękuję.

- Ja w każdym razie zgłoszę się na wyjazd.

- Jedź, bardziej się wynudzisz niż nad morzem.

Chcę wrócić do roku 1250 przed Chrystusem.

Do wspaniałych owiec, którym do ciężkich ogonów pasterze przyczepiali 

pojazdy, aby uciec przed lwami.

Ruszam na statku kosmicznym H.H.H.

Siedzę skulony w odizolowanych chłodnych lasach mojego mózgu, 

interesuje mnie już tylko możliwość odwrotu. Tutaj kobiety oddają mocz 

na stojąco, a mężczyźni kucają, poszukam ścieżki osiadłych mrówek, 

kosza na telefon, w którym świetliste białe odnogi wiadomości 

umieszczone nad sobą i między sobą dymią w porannej ciszy.

Przybywamy za czasów Mojżesza. Na rozległej przestrzeni Arka 

Przymierza skierowana w stronę widzów o rozwartych od kurzu porach 

background image

skóry, środkiem płynie prorok Ezechiel, ma małą twarz, promieniuje 

nasieniem nieśmiertelności.

Nauczę Mojżesza sterowania słowem, najczystszej medytacji, sterowania 

uszkodzonymi czółnami, stosowania igieł, które prowadzą do mojej 

czaszki.

Opowiem mu o pisanych w pośpiechu tekstach, gramatycznych 

dopowiedzeniach mistrzów, o rękach katów wycieranych trawą, o 

firmamentach zanurzonych w głębię pustynnych zawiei śnieżnych, o 

koszmarze przyjazdu i wyjścia w morze, o pokrytych mięsem 

marmurowych kolumnach, o tajemniczych, nigdy nie zgłębionych 

kobietach, o rozszerzających się łożyskach paznokci, na które z krzykiem 

spada boi, o niezmordowanych generałach, którzy forsują Alpy, o 

dziennikach pokładowych tonących statków, o równowadze warzących 

trucizny, o szarych ruchach strażników sali, przekazujących wieści 

pochodniach jeźdźców, o telegramach, o powiadamianiu mediów bez 

zarzucania wędki słowa, o wytatuowanych na czole śmierci stanowczych 

słowach komendy. Mojżesz staje przede mną na Górze. Rozbieram się, 

rzucam na ziemię skafander kosmonauty, zostaję tylko w spodenkach 

kąpielowych.

Mężczyzna z olbrzymią brodą składa mi pokłon.

- Ty jesteś naszym bogiem.

- Nie jestem bogiem.

- Powiedz raz jeszcze, co mamy czynić.

- Opowiedziałem wam, jaki będzie człowiek

- Jak mamy cię czcić?

H.H.H. staje przy mnie.

background image

Niebo jak jasnoniebieski aparat fotograficzny z samowyzwalaczem.

Trzeba będzie uważać, silniki napędowe roztopią pastwiska.

Składam na trawie chromoniklowe płyty, biorę pod pachę skafander i 

zaczynam schodzić z Góry.

Chcę wrócić do roku 1787 po Chrystusie.

Beccaria z uśmiechem chwyta mnie za rękę.

Bruno powoli składa igły, zdejmuje rzeźby, rzuca do kosza na śmiecie 

mowy Kaunitza.

Wstaję z fotela. Kręci mi się w głowie. Podchodzę do okna. Otwieram je.

Prowadzą konie do rzeźni. Jeden z poganiaczy spogląda na mnie, kłania 

się, odwraca i smaga batem grzbiet wlokącego się obok niego zwierzęcia.

Zamykam okno.

GYULA HERNADI

Drugi Gu|iwer

Obudziłem się wpół do czwartej, poszedłem do łazienki, wziąłem zimny 

prysznic na moje tętnice, wróciłem do pokoju i usiadłem przy biurku. 

Kręci mi się w głowie, dziś byłem bliski zawału, od pół roku nie biorę 

lekarstw. Doktor K. powiedział mi, że wcześniej czy później dojdzie do 

katastrofy.

Przyzwyczaiłem się do hipertonii, jestem po niej odświeżony i zdolny do 

pracy. Kiedy ciśnienie spada mi poniżej stu, czuję się tak, jakbym nigdy 

nie spał, jestem zmęczony, brak mi chęci do życia.

Pod żebrami poczułem ostry, nieustający ból, podszedłem ostrożnie do 

łóżka, położyłem się. Za dwa tygodnie będą moje siedemdziesiąte trzecie 

urodziny, nie jestem pewny, czy do nich dożyję.

To dziwne, ból przeszedł, znów czuję się dobrze. Może to był tylko ból 

background image

reumatyczny, niekiedy dokuczają mi przecież stawy żebrowe. Nie wiem. 

W każdym razie chwilowo dobrze się czuję. Wstałem.

Nie zadzwonię do doktora K. Pójdę do niego po południu i każę zrobić 

EKG.

Czuję się bardzo dobrze.

Skoro już tak wcześnie wstałem, spróbuję trochę popracować.

Profesor D. w swojej rozprawie mówi o czterech całkiem odmiennych 

dziedzinach przemysłu XX wieku:

1. o przemyśle informatyki

2. o przemyśle przetwórczym zasobów morza

3. o przemyśle tworzyw sztucznych

4. o przemyśle megalopolis, to jest wielkich metropolii miejskich

Ma rację, jeśli idzie o informatykę. Dziś już wszystkie wielkie instytucje 

rozporządzają parkiem maszyn elektronicznych, podobnie jak dawniej 

posiadały własne siłownie prądu elektrycznego. To świadczy o wielkiej 

rozrzutności. Istnieje potrzeba zbudowania centralnego ośrodka 

informatyki, z którego można by czerpać niezbędne wiadomości przy 

pomocy niewielkich odbiorników przenośnych - w ten sposób szybciej i 

taniej docierałyby do konsumentów.

Zrobiło się bardzo jasno. A przecież wygasiłem lampy. Jakby dwa lub trzy 

słońca świeciły na niebie. Opuściłem żaluzje, ale nic to nie pomogło.

Znalazłem się na widowni teatru, który ma kształt kulisty. Pomalowana na 

biało kurtyna przeciwpożarowa jest opuszczona, wysoko z prawej strony 

wisi na niej szeroka tablica z kartonu zapisana jasnoniebieskim pismem. 

Czytam:

I. Cechy szczególne rozwoju produkcji informacji pochodzenia ludzkiego:

background image

1. Miejsce produktów informacyjnych pochodzenia ludzkiego w 

gospodarowaniu środkami spożywczymi; tempo rozwoju.

2. Intensyfikacja hodowli ludzi

a) przewaga zakładów wielkich

b) sytuacja w hodowli człowieka w zakładach małych.

3. Operatywność produkcji informacji pochodzenia ludzkiego a) wpływ 

pasz

b) wydajność pogłowia ludzkiego

c) jakość informacji i ich dobór II. Czynniki wpływające na produkcję:

1. Wzrost produktywności pogłowia ludzkiego

2. Sytuacja w produkcji pasz i zaopatrzenie w pasze

3. Zmiana sytuacji zdrowotnej człowieka

Rozejrzałem się. Na krzesłach siedziały dziwne postacie, głowy ich 

przypominały lufy strzelb. Być może ja też tak wyglądałem, ale jest 

również możliwe, że niedokładnie ich widziałem: zdaniem mojego 

okulisty powinienem nosić okulary o półtorej dioptrii silniejsze.

Byłem ciekaw spektaklu. Z pewnością ta tablica ma z nim związek. 

Najpierw sądziłem, że to reklama, ale gdy się jej lepiej przyjrzałem, 

doszedłem do wniosku, że służy jakiejś zabawnej komedii.

Nagle sąsiad chwycił mnie za ramię i musiałem się do niego odwrócić. 

Miał trzy przerażająco proste, odrębne twarze. Pierwsza była cyferblatem, 

po którym poruszała się wprzód i wstecz jedna wskazówka; drugą twarz 

zmontowaną miał z podłużnych czarnych pudełek; trzecia wyrażała 

uważny, przekwitły ruch, nie da się bliżej tego określić.

- Słucham pana - powiedziałem trochę wystraszony.

- Niech się pan nie boi, obdarzony pan został zmysłem widzenia.

background image

- Cieszy mnie to bardzo, chciałbym jednak wiedzieć, gdzie się znajduję i 

do jakiego spektaklu służą te przygotowania?

- Wszystkiego pan się dowie, proszę być cierpliwym - powiedział mój 

sąsiad i znikł.

Pozostali widzowie również zniknęli, zamiast widowni toczyła się na 

mnie, do mnie, ku mnie, pode mnie, nade mnie, we mnie fala myśli.

Wstałem i zacząłem spacerować po czerpa nych kratach przestrzeni. Gdy 

doszedłem do obrotowych pięciokątnych łuków, zobaczyłem mojego 

sąsiada z teatru, który szedł ku mnie dając mi z daleka znaki. Ukłoniłem 

się i postanowiłem uprzejmie się zachować:

- Dzień dobry. Już się obawiałem, że więcej się nie spotkamy - 

powiedziałem i podniosłem ramię na powitanie.

- Nie mogę pana opuścić. Jestem pana przewodnikiem. Moje imię jest 

bardzo długie, nie potrafiłby pan go zapamiętać, zresztą nie musi pan 

mówić mi po imieniu, wystarczy, że pan będzie ze mną rozmawiał. 

Przełożono mnie na wasz wymiar, dlatego jestem taki niezręczny, proszę 

mi wybaczyć, że wymawiam słowa z obcym akcentem i niekiedy nie 

znajduję właściwego określenia.

Twarz jego podobna była teraz całkiem do twarzy człowieka, wskazówka 

o metalowym połysku zgrubiała i zamieniła się w nos, postać zgęstniała i 

przypominała sylwetkę wysokiego mężczyzny ze skłonnością do tycia. 

Starałem się być uprzejmy:

- Na dobre się was przestraszyłem. Sądziłem już, że oglądam koszmary.

- Czy pan wie, kim jesteśmy i gdzie się pan teraz znajduje?

- Nie, nie wiem.

- Znajduje się pan w piątym wymiarze.

background image

- Naprawdę? Co oznacza piąty wymiar?

- Trzy wymiary przestrzeni, plus czas, plus fzkrht.

- Co znaczy “fzkrht”?

- Gdyby ludzie to wiedzieli, uznaliby nas za bezbożnych aniołów.

- Co to są “bezbożni aniołowie”? Jesteście diabłami?

- Widzę, że pan nie rozumie. Nie szkodzi. Rzecz polega na tym, że nas nie 

widzicie, niedostrzegacie, wydaje się wam, że działacie według własnej 

woli, gdy tymczasem spełniacie tylko to, co my sobie życzymy, co 

postanowimy, żeby się działo. Jesteśmy waszymi panami. Widział pan 

tablicę w teatrze?

- Owszem.

- Przeczytał pan tekst?

- Tak.

- Wobec tego przypuszczam, że pan już Wie, o co chodzi.

- Niezbyt dokładnie. Wydawało mi się, że zobaczę komedię, że ta tablica 

ma związek z jakimś dowcipem. Dlaczego przybrał pan teraz ludzką 

postać?

- Bo gdybym się pojawił w swojej własnej postaci, oślepłby pan patrząc na 

mnie. Już w teatrze dostrzegłem, że jest pan bliski załamania nerwowego, 

a przecież zaledwie dotknąłem pana pierwszej zapory ochronnej. Nie 

zniósłby pan mojego widoku i dlatego postanowiłem przybrać na ten 

krótki okres postać ludzką, dostosować się do pana.

- Czemu zawdzięczam to wyróżnienie? - zapytałem z przejęciem.

- Będzie pan drugim człowiekiem, któremu to powiem. Pierwszym był 

niejaki Jonathan Swift, a miało to miejsce bardzo dawno, według waszych 

pomiarów czasu.

background image

- Znam jego pisma.

- To smakowite kąski. Później przerobiono je na konserwy i stały się już 

mniej smaczne.

- Nie rozumiem - powiedziałem i przymknąłem oczy.

- Proszę się uspokoić, pomału wszystko pan zrozumie, wyjaśnię panu. 

Rzecz polega na tym, że istoty żyjące w piątym wymiarze naszego świata 

żywią się informacjami pochodzenia ludzkiego. Innymi słowy: nasze 

istnienie zależy od napływu tych informacji, które nasze orga nizmy trawią 

podobnie, jak organizm człowieka białko. W efekcie wytwarzamy 

wyzwolone superinformacje.

- Po co pan mi o tym mówi? Dlaczego ja zostałem wybrany, żeby tego 

słuchać?

- Bo trafiłem obok.

- Słucham? - spytałem i otworzyłem szeroko oczy.

- Później pan to zrozumie.

- Ja się boję.

- Nie ma pan powodu do lęku. Wkrótce skończy pan siedemdziesiąt trzy 

lata.

- Tak, rzeczywiście.

- Pana rodzice też niewiele dłużej żyli.

- Ojciec miał siedemdziesiąt sześć lat, gdy umarł; - Wiem - powiedział mój 

przewodnik i uśmiechnął się.

Spróbowałem odciągnąć jego uwagę od myśli o mojej śmierci.

- Bardzo mnie interesuje ta sprawa informacji - wyszeptałem ledwo 

słyszalnie.

- Cieszę się z tego - odrzekł.

background image

- Pozwoli pan, że o coś zapytam?

- Oczywiście, bardzo proszę. Może tak będzie nawet łatwiej.

- Rzecz więc polega na tym, że istoty pana rodzaju odżywiają się 

informacjami pochodzenia ludzkiego?

- Tak.

- Jak mierzycie ilość informacji?

- Podobnie jak wy. Informacja ludzka to uporządkowanie 

nieuporządkowanego. Ludzie różnią się od siebie wielkością czynnika 1.0. 

Wielkość Intelligentia Ouotiens wpływa na to, która potrawa jest 

smaczniejsza.

- Rozumiem. Proszę mi powiedzieć, czy hodujecie nas podobnie, jak 

ludzie hodują zwierzęta?

- Tak. Niedawno przeszliśmy na produkcję masową. W waszym świecie 

zjawiska takie nazywa się urbanizacją. W miastach mamy większy 

przyrost informacji niż na wsiach czy w odosobnionych osadach. Między 

wami a zwierzętami zachodzi ta różnica, że wy, ludzie, właśnie ze względu 

na bardziej złożoną budowę informacji sądzicie, iż jesteście wolni, że 

według własnej woli układacie swe losy i z tego względu hodowla ludzi 

jest dla nas wygodniejsza niż dla was hodowla zwierząt.

- To bardzo ciekawe, co pan mówi.

- Znaczną część związanej z wytwarzaniem inteligencji wykonujecie sami. 

Nader rzadko przychodzi nam interweniować. Programujemy jedynie 

świadomość zbiorową.

- Jak to?

- W hodowli zwierząt egzemplarze szczególnie okazałe spełniają funkcję 

rozpłodowych. W naszych planach hodowlanych takimi osobnikami są 

background image

geniusze. Są oni nosicielami naszej woli, kryją w sobie zarodek 

wytwarzania informacji wyższego rzędu. Oni zaszczepiają ludzkości idee 

rozwoju.

- Kim właściwie oni są?

- To wszyscy tak zwani wybitni ludzie. Politycy, uczeni, artyści, tak zwane 

wybitne jednostki w sferze woli, intelektu, emocji, Jezus, Cromwell, 

Platon, Napoleon, Einstein. Nie będę wszystkich wyliczał. Zna pan ich 

równie dobrze jak ja.

- W jaki sposób pobieracie z nich informacje?

- W bardzo złożony. Wspomnę tylko, że potrzebne są do tego dwa 

pięciowymiarowe pługi sekwencji i źródło promieni fiostal. W pojęciach 

ludzkich przystosowanych do waszej fizjologii i biologii molekularnej nie 

da się tego przedstawić, w każdym razie spróbuję wyjaśnić panu to 

zagadnienie w sposób uproszczony. Ludzie nie dlatego tępieją na starość, 

że następuje u nich zwapnienie arterii, ale dzieje się to dlatego, że my 

wysysamy z nich nagromadzone w ciągu długich lat informacje.

- Czyli że arterioskleroza jest pojęciem błędnym?

- Takie zjawiska zwykło się u was nazywać także fałszywą świadomością.

- Proszę mówić dalej, coraz bardziej mnie to interesuje.

- Co pana jeszcze ciekawi?

- Czy w waszym świecie są również bogaci i biedni?

- Oczywiście. Bogatsi odżywiają się najwykwintniejszymi potrawami, 

biedni natomiast ledwo mogą sobie pozwolić na zapłacenie za 

najmarniejszy gatunek ludzkiej informacji.

- Czy nie sprawia wam trudności, że ludzie posługują się ponad dwoma 

tysiącami języków, a ponadto wytwarzają informacje z pomocą wielu 

background image

innych, dość mglistych systemów znakowych?

- Dlaczego miałoby nam to sprawiać trudności? Także u was wiele 

różnych przedsiębiorstw zajmuje się produkcją żywności. Ta różnorodność 

języków czy systemów porozumiewania się jest jakby odpowiednikiem 

waszych zakładów produkcyjnych i przedsiębiorstw. W waszych domach 

towarowych można dostać produkty różnego pochodzenia. Podobnie 

dzieje się u nas.

- Już zaczynam pojmować. Powiedział pan, że otępienie starcze 

spowodowane jest tym, że wysysacie z ludzkich mózgów nagromadzone 

informacje. To dla mnie jasne. Ale co z tymi ludźmi, którzy umierają w 

późnym wieku, w pełnej sprawności umysłu?

- Informacje pochodzące od osobników, którży zmarli wskutek starczego 

otępienia, podobne są do produktów, jakie należy długo gotować, aby 

nabrały smaku, gdy tymczasem informacje ludzi sprawnych umysłowo 

przypominają potrawy pieczone na ruszcie. Polędwicę na przykład lub 

mostek cielęcy. Czy teraz to zrozumiałe?

- A jeśli umiera niemowlę lub dziecko, które nagromadziło niewielki zasób 

informacji?

- Przypomina to smak jajka.

- A szaleńcy? paranoicy, schizofrenicy?

- To jakby mięso zepsute. Gromadzimy je w specjalnych magazynach. U 

was takie pomieszczenia nazywa się zakładami dla umysłowo chorych. 

Względy ekonomiczne skłaniają nas do nieniszczenia tego rodzaju 

produktów, ponieważ zawsze istnieje odrobina nadziei, że wrócą do normy 

i poprawi się ich jakość. Nasi uczeni z olbrzymim nakładem energii 

pracują nad wynalezieniem skutecznego leku czy też sposobu leczenia.

background image

- A inne choroby?

- Staramy się im zapobiegać względnie je leczyć. Sam pan zdaje sobie 

sprawę, jak piękne wyniki osiągnęliśmy na polu przedłużenia przeciętnego 

wieku. Jeden z kierunków naszych badań obejmuje temat “ Zmiana 

sytuacji zdrowotnej ludzi”, co widział pan na tablicy w teatrze.

- To wspaniałe, co pan powiada. Napiszę o tym rozprawę. Koledzy po jej 

przeczytaniu dostaną ataku zawiści.

- Tak pan sądzi?

- Jestem tego pewny.

- Czego pan jest pewny?

- Tego, że będą zawistni.

- Przypuszcza pan, że potrafi pan to opisać?

- Czemu miałbym nie potrafić?

- Bo na ten temat nie zwykło się pisać.

- Pan z pewnością zna literaturę fachową lepiej ode mnie. Nikt jeszcze o 

tym nie pisał?

- Nie.

- Powiedział pan przecież, że zaznajomił pan z tymi sprawami Swifta.

- Tak, ale jak pan zapewne wie, on oszalał i nie potrafi już o tym napisać.

- Cieszę się tym bardziej, że miałem możność z panem się spotkać. 

Nadzwyczaj się z tego cieszę - powiedziałem i pogłaskałem go po twarzy.

- Ja również się cieszę. Przykro mi tylko, że z pana powodu dostałem 

napomnienie dyscyplinarne.

- Z mojego powodu? Jak to? Dlaczego?

- Opowiem panu o tym we właściwym czasie. Bo ma pan jeszcze czas. 

Przed tym chciałbym pana zaznajomić z kilkoma ciekawostkami. Jeśli 

background image

pana oczywiście interesują.

- Proszę nie żartować. Spotkanie z panem należy do najciekawszych w 

moim życiu.

- Szkoda, że jestem tak dobrym pracownikiem.

- Nie rozumiem.

- Chcę przez to powiedzieć, że rzadko mi się zdarza przysparzać ludziom 

tak miłe chwile.* Od dość dawna już pracuję i na ogół nie popełniam 

omyłek, pan jest dopiero moim drugim podopiecznym.

- Swift i ja. To wspaniałe! Zna pan “Guliwera”?

- A jakże. Wasze książki, płyty, filmy, nagrania na taśmie magnetofonowej 

są naszymi konserwami. Należą do nich również czasopisma, ale one 

szybko się psują. Kiedy następują trudności w dostawie świeżych 

produktów, sięgamy po konserwy. Ponadto korzystamy z informacji 

zwierzęcych.

- Z informacji zwierzęcych?

- Smakują one nam tak, jak ludziom owoce. Informacje pochodzenia 

ludzkiego spełniają u nas rolę waszych produktów zwierzęcych, natomiast 

funkcję artykułów roślinnych lub mineralnych, jak powiedzmy soli, pełnią 

u nas informacje zwierzęce.

- Czy jadacie wszystkie informacje pochodzenia zwierzęcego?

- Nie, skądże. Wy również nie jadacie na przykład lucerny. Powiedzmy, 

informacje jeleni, trzody chlewnej czy innych głupich zwierząt jadaliśmy 

tylko dawniej, w okresach wielkiego głodu. Dziś pożywiamy się jedynie 

informacjami zwierząt delikatesowych.

- Co to za zwierzęta?

- Wiele jest takich. Smakują nam na przykład informacje delfinów, małp, 

background image

pszczół i, pewno pana to zdziwi, węży. Po obiedzie znakomicie wpływa na 

trawienie skosztowanie “Różanego tańca pszczół”.

- Różanego?

- Róża spełnia u nas funkcję powiedzmy soli. Mam nadzieję, że pan wie, iż 

rośliny się z sobą komunikują?

- To niezwykłe, co pan mówi, naprawdę niezwykłe. Pozwoli pan, że będę 

dalej pytał?

- Mówiłem już panu, że moim zadaniem jest odpowiedzieć na pana 

pytania.

- Wspomniał pan poprzednio, że informacje niemowlęcia lub dziecka są 

dla was jakby jajkiem. A co się dzieje, jeśli dziecko nosiło cechy 

niedorozwoju, było na przykład idiotą?

- To jajko cuchnące, do wyrzucenia.

- Skoro już jesteśmy przy tym temacie, czy macie produkt przypominający 

mleko?

- Mlekiem jest dla nas ludzkie zapominanie. Pobieramy je jakby od krów, 

bez szkody dla organizmu, jest to jakby naturalne opróżnianie.

- Miasta są więc dla was wielkimi oborami?

- Można tak to ująć.

- Czy w tym należy doszukiwać się przyczyny, że tyle ludzi przenosi się 

do miast?

- Tak. Mierząc czas w jednostkach ludzkich, planujemy około roku 2500 

całkowitą urbanizację Ziemi.

- Czy dużo istot spośród was zajmuje się nami, to jest waszymi 

“zwierzętami”?

- Nie, niewielu. Posiadamy tak zwanych pasterzy socjalnych, których 

background image

można porównać do sztucznych pastuchów elektrycznych stosowanych 

wśród ludzi. Należy ich skonstruować, uruchomić, po czym już sami 

działają automatycznie. Więcej kłopotów przysparzają nam pasze...

- Proszę wybaczyć, że przerwę...

- Chce pan zapytać, co to są pasze? Powiem więc panu. Są to systemy 

szkolne, wychowanie młodzieży, nauczanie.

- Czy to znaczy, że ludzkie informacje przybierają na wadze karmiąc się 

ludzkimi informacjami?

- Pan dotąd nie wiedział, że rodzaj ludzki należy do rzędu kanibali?

- Owszem, wiedziałem. Nie rozumiem tylko, dlaczego człowiek żywiąc się 

ludzkimi informacjami nie wytwarza superinformacji, do czego jest zdolny 

wasz organizm.

- Ponieważ lew na przykład pożarłszy człowieka nie staje się człowiekiem. 

Zdradzę tu panu wielką tajemnicę. Swiftowi jej nie powiedziałem, bo sam 

jeszcze wtedy o tym nie wiedziałem.

- Jestem jej ogromnie ciekaw!

- Istnieje świat szóstego wymiaru, którego istoty pożywiają się naszymi 

superinformacjami. Tylko w ten sposób mogą utrzymać się przy życiu i 

wytwarzać spotęgowane superinformacje. Proszę mi wierzyć, że ja też się 

boję. Od czasu, gdy dowiedziałem się o tym, drżę na myśl, co mnie czeka.

- To przywidzenia.

- Nie, wiem o tym dokładnie.

- Jaki jest pana zawód?

- Właśnie nawiązałem do tego tematu, tak dla pana nieprzyjemnego.

- Niech pan powie.

- Jestem rzeźnikiem.

background image

- No i?...

- Powiem panu szczerze, o co chodzi. Dziś o godzinie wpół do czwartej 

rano miałem przystąpić do wypompowywania zasobu pana informacji, 

innymi słowy: do otępienia pana. Ale ponieważ całą noc zajmowałem się 

tą sprawą szóstego wymiaru, w wolnych chwilach bowiem zajmuję się 

dymenzjologią, nie spałem, byłem przemęczony i się pomyliłem: zamiast 

do mózgu podłączyłem aparat do pana serca.

- Dlatego czułem się tak, jak przed zawałem.

- Dokładnie dlatego. Otrzymałem naganę dyscyplinarną i za karę 

musiałem przybrać na te parę minut postać człowieka oraz wyjaśnić panu 

związek zachodzący między piątym wymiarem a światem ludzi.

- A co teraz nastąpi?

- Oczywiście zabiję pana. Od trzech tygodni znajduje się pan zresztą w 

rzeźni.

- Rozumiem. Nie jest dla mnie tylko jasne, dlaczego przed moją śmiercią 

duchową musiałem się dowiedzieć tych dziwnych rzeczy?

- Bo istnieje u nas dawny i dość naiwny zwyczaj. Coś w rodzaju waszego 

zwyczaju, kiedy skazaniec, pod którym zerwał się powróz na szubienicy, 

korzysta z prawa łaski, Mogę panu zdradzić, że to nie będzie bolało.

- Dziękuję panu. Mam tylko jeszcze jedno pytanie, jeśli pan pozwoli. 

Chciałbym wiedzieć, jak wam będzie smakowała informacja, którą pan 

teraz ze mnie pobierze?

- Będzie z pewnością bardzo smaczna, bo rzadko spotykana. Mam 

wrażenie, że mój szef zaraz mi ją odbierze i przyrządzi sobie dziś w domu 

na obiad.

KOMUNIKAT PRASOWY “Zachorował profesor F.H. (lat 73). Dziś po 

background image

południu przewieziono go do kliniki Borga. W związku z tym odwołuje się 

oczekiwany z wielkim zainteresowaniem wykład profesora o godzinie 

szesnastej w Teatrze Centralnym. Pieniądze za bilety wstępu można 

odbierać od godziny czternastej”.

GYULA HERNADI

Precyzyjna struktura lotu samolotem

Samolot leciał na wysokości ośmiu tysięcy metrów.

Willy Brandt rozsiadł się w pluszowym fotelu i wziął od sekretarza 

“Frankfurter Allgemeine Zeitung” z 15 stycznia 1974 roku.

“Po miesięcznej przerwie wznowiła w Genewie obrady Komisja 

Rozbrojeniowa.

Egiptu nie zadowala propozycja Tei Awiwu zmierzająca do rozdzielenia 

walczących oddziałów.

Czy dojdzie do kompromisu w sprawie Watergate?

Wybory do rad w Bułgarii.

Do Bonn przybyła radziecka delegacja gospodarcza pod przewodnictwem 

zastępcy przewodniczącego Rady Ministrów Włodzimierza Nowikowa.

W poniedziałek w Berlinie rozpoczęły się rozmowy SED z 

przedstawicielami KP Francji.

Doszło do zabójstwa Saida Ahmana Sofiana, jednego z przywódców 

nielegalnej partii komunistycznej Indonezji.

Unia przyjęła propozycję Demokratów zmierzających do wznowienia 

obrad. Brandt pragnie pertraktować z Chrześcijańską Demokracją o 

wyborze prezydenta.

Komunikat meteorologiczny. W dalszym ciągu utrzymuje się duża różnica 

temperatur między Europą wschodnią i zachodnią. Na wschód od linii 

background image

Marsylia - Berlin - Sztokholm na ogół utrzymuje się pogoda bezwietrzna, 

brak opadów, temperatura od trzech do siedmiu stopni poniżej przeciętnej. 

Na zachód od tej linii natomiast pogoda jest zmienna, częste opady, wiatr, 

temperatura od czterech do ośmiu, a miejscami nawet do dziesięciu stopni 

powyżej przeciętnej o tej porze roku”.

Willy Brandt zwrócił się do sekretarza:

- Kto nas będzie witał?

- Rolf i przewodniczący okręgów.

- Chciałbym przeczytać tekst mojego wieczornego przemówienia.

- Jeszcze nie jest gotowe, panie kanclerzu.

- O ile wiem, do Monachium przylatujemy dokładnie o wpół do ósmej?

- Tak.

- O dziesiątej chciałbym mieć tekst przemówienia.

- Będzie gotowe.

- Niech pan przyśle do mnie Gerda.

Po chwili przed kanclerzem zjawił się Gerd.

- Chciałeś mnie widzieć.

- Jaka pogoda jest w Turcji?

- Osiemset wsi leży pod śniegiem.

- A w Ankarze?

- Minus trzydzieści stopni.

- Co mówi prognoza?

- W przyszłym tygodniu będzie można lądować w Ankarze.

- Wobec tego nie zrezygnuję z podróży. Do salonu wszedł pułkownik 

Horgmann, drugi pilot:

- Panie kanclerzu, straciliśmy łączność radiową, przyrządy nie działają.

background image

- Jak to?

- Znaleźliśmy się w silnym polu magnetycznym.

- Straciliśmy orientację?

- Przestały działać przyrządy nawigacyjne.

- Co się w takich wypadkach robi?

- Nie wiemy.

- Jak duże jest to pole?

- Od pół godziny w nim się znajdujemy.

- I dopiero teraz pan mi o tym mówi?

- Nie chcieliśmy pana niepokoić.

- Dlaczego nie zejdziecie niżej?

- Niżej zalega mgła, bez przyrządów nie da rady.

- Więc wznieście się wyżej.

- W górze też jest mgła.

- Nawet na wysokości dziesięciu tysięcy metrów?

- Tak.

- To dziwne.

- Tak, panie kanclerzu.

- Co na to Kohiter?

- Może niech on sam o tym powie. W kabinie pilota Brandt zwraca się do 

Kohltera:

- Co z nami będzie, pułkowniku?

- Nie wiem, panie kanclerzu.

- A w jakim kierunku lecimy?

- Nie potrafię określić.

- Duży mamy zapas paliwa?

background image

- Jeszcze się nie kończy.

- Będziemy lądować?

- Spróbuję.

- Monachium, sądzę, już minęliśmy?

- Już dawno.

Horgmann nagle odsunął kanclerza, nachylił się nad Kohiterem i wskazał 

na okno:

- Popatrz, Hans.

Na młodych nagich drzewach rozpięta przestrzeń osadza przed słońcem 

bezwłose przyrzeczenia. Niczym mroczni gwardziści wznoszą się w górę, 

po czym opadają w bezbłędne zagłębienia. W bezpłciowej płynnej 

substancji mgły wiruje różowy kamień, płonie na nim biała plama; 

monotonnie jak lustro bada arki swojego imperium i strefy ciszy. Światło 

schnie na jego rozwartej osi, w przerwach na zaczerpnięcie oddechu unosi 

się w górę, garbi niczym sztywne charyzmaty, rwą się na nim struny 

ciemności.

- Co to jest? - zapytał Kohiter.

- Kohoutek - odparł Horgmann. -

- Kometa?

- Mamy dziś piętnastego stycznia.

- No i co z tego?

- Dziś przelatuje najbliżej Ziemi. Sto dwadzieścia milionów kilometrów od 

nas.

- To ta kometa spowodowała burzę magnetyczną?

- Możliwe. Wczoraj czytałem na jej temat bliższe szczegóły.

- Pamiętasz je jeszcze?

background image

- Tylko współrzędne.

- ^VszvstkiG^

- Tak, wszystkie: 2435627911426410891397.

- Jak zdołałeś zapamiętać tyle cyfr?

- Mój syn zajmuje się amatorsko astronomią. Współzawodniczymy z sobą.

- Skoro dokładnie je pamiętasz, możemy spróbować lądowania.

- Tak, pamiętam je dokładnie. Weźmy dwa stopnie w lewo.

- Powinniśmy zawrócić.

- Tak. Weź jeszcze czterdzieści stopni. Wracamy do Monachium - 

powiedział Kohiter.

- Trzeba wymienić formację podwójnego

Tfi

>> 

- Czy to znaczy, że uszliśmy niebezpieczeństwu? - zapytał uśmiechając się 

Brandt.

- Musimy jeszcze wylądować, panie kanclerzu.

- Może mgła się rozejdzie.

- Na podstawie współrzędnych możemy określić dane nawigacyjne - 

powiedział Horgmann.

- Spróbuję lądować na poligonie w Monachium. Spodziewam się, że dziś 

wojska pancerne nie mają ćwiczeń - odezwał się Kohiter. - Nie rozumiem 

tylko, dlaczego nie widać gwiazd. Ty coś z tego pojmujesz, Franz?

- Nie - odpowiedział Horgmann, po czym zwrócił się do Brandta: - Panie 

kanclerzu, proszę wrócić do salonu. Musi pan odpocząć i oszczędzać 

nerwy.

Brandt wrócił na fotel w salonie, wyjrzał przez okno.

background image

Pośrodku ogrodu zarosłego trawą leży żółty ptak, w jego głosie trzepoczą 

bezskrzydłe wieści, zataczając się wpadają w medytacyjne pułapki wiatru. 

Później ptak otwiera się z wolna, niczym żółty pulsujący hangar. W 

okolicach jego żołądka, w czerwonej powietrznej otoczce, śpi drugi ptak. 

Ma niebieskie pióra i długie szare nogi; jego tętnice rozświetlają się z 

emocji. Zaczyna śpiewać przez sen. Śpiew staje się coraz powolniejszy, 

wydłuża się, na ptaku uwidaczniają się najśmielsze rysunki. Na jednym 7, 

nich po wieży kościoła kręcą się dwa koty płacząc złotem, na drugim po 

świadomych proporcjach struktury kroczy w górę cisza. Pod nim drzemią 

ludzie ściskając czapki w rękach, ale rysunek się obraca, budzi własne 

linie, przekątne, grawerowane krzewy okręgu, płaszczyzny w kształcie 

wachlarza.

I w tym zbudzonym, rozsądnym rysunku, znów leży ptak. Rozpościera 

skrzydła, bo coś nad nim przelatuje. Odzywają się ukryte dzwonki, polarna 

zwierzyna, młode dziewczęta dosto sowują się do siebie, wyruszają jak 

pociąg sanitarny, ale nigdy nie docierają.

Ptak przelatuje przez białe wklęsłe miasta, krzyczy, potrząsa obrączkami, 

w jego wnętrzu widać inne ptaki, które sczepiwszy się rozdziawiają dzioby 

i wskazują na przezroczystą krainę przemijania.

Brandt przestraszył się.

Samolot ostro schodził do lądowania, dotknął ziemi. Posuwali się jakby 

we wnętrze morza, uderzały w nich rozwierające się, płynne hamulce, 

amortyzujące ruch samolotu, Stanęli.

Brandt powiedział do Gerda:

- Dlaczego mi nie powiedzieliście?

- Cieszyliśmy się, że usnąłeś.

background image

- Jesteśmy w Monachium?

- Tak sądzę.

- Która godzina?

- Wpół do dwunastej.

- Długo krążyliśmy. Czekali na nas o wpół do ósmej.

- Tak.

- Zadzwońcie do Rolfa.

- Porozumiem się z dowódcą poligonu. Do salonu wszedł Horgmann. Nie 

potrafił ukryć przestrachu i zdumienia, powiedział zmartwiony:

- Panie kanclerzu, nie wiemy, gdzie jesteśmy.

- Niech pan nie żartuje, Horgmann. Przecież świeci słońce.

- Stoimy na trawie słoniowej.

- Co znaczy: na trawie słoniowej?*

- To niepojęte, jak się tu znaleźliśmy.

- Lecieliśmy według współrzędnych komety?

- Tak.

* gatunek rośliny tropikalnej. Pennisetum spicatum.

- Kohier powiedział, że jest ich pewny.

- Jestem przekonany, że były dokładne.

- A łączność radiowa?

- Wciąż jeszcze nie działa.

- Wyjdźmy więc i rozejrzyjmy się, gdzie jesteśmy. Co o tym sądzi, 

Kohier?

- On też niczego nie rozumie.

- Schodki dadzą się opuścić?

- Tak.

background image

- W takim razie idziemy. Do salonu wszedł Kohier.

- Gdzie się znajdujemy, pułkowniku? - spytał go Brandt rozdrażniony.

- Przypuszczam, że w Afryce, panie kanclerzu.

- W Afryce.?

- Tak, w okolicach Sudanu.

- Na podstawie czego pan sądzi, że w okolicach Sudanu?

- Otacza nas sawanna i widziałem antylopy.

- Chodźmy i rozejrzmy się.

- Wszyscy mają iść? - spytał Gerd.

- Wszyscy.

- Ochrona również?

- Tak.

- Panie pułkowniku, proszę opuścić schodki - powiedział Gerd.

Ustawili się w szeregu na trawie sięgającej do pasa. Brandt z uśmiechem 

popatrzył po ich twarzach:

- Panowie, zabłądziliśmy.

Samolot wyludnił się, rozdęty brzuch zapuścił w trawę, w granatowym 

naczyniu nieba zabrzęczały niewidzialne gwiazdy, niczym długie 

instrumenty strunowe wrzasnęły zwierzęce konstelacje, i jak płatni 

żołdacy niedbale okrążyli ich chłopcy przestrzeni.

Zostawili przy maszynie człowieka z ochrony i ruszyli przez wysoką 

trawę.

Prawie równocześnie cała ich dziesięcioosobowa grupa zadarła głowy w 

górę. Potężny samolot odrzutowy zatoczył nad nimi koło, schodził coraz 

niżej, po czym z hukiem siadł w trawie. Parę metrów przed nimi.

Z drzwiczek opuszczono z brzękiem schodki. W otworze drzwi ukazał się 

background image

wysoki mężczyzna o pooranej bruzdami twarzy, który energicznym 

krokiem zszedł na trawę.

Brandt zdumiony przyglądał się przybyszowi. Pierwszy odezwał się Gerd:

- To przecież Messmer.

Ich też było dziesięciu. Dwóch pilotów w mundurach pułkowników i 

siedmiu cywilów zbiegło po schodkach w ślad za premierem Francji.

Messmer nie chciał wierzyć własnym oczom:

- Pan Willy Brandt, jeśli się nie mylę?

- Monsieur Messmer, czy tak? Podali sobie ręce.

- Witam, panie kanclerzu. Gdzie właściwie się znajdujemy?

- Witam, panie premierze. Tego nie wiemy.

- Jak panowie się tu dostali?

- Według parametrów komety Kohoutka.

- My też.

- Nie rozumiem - powiedział Brandt.

- Łączność radiowa zamilkła, weszliśmy w burzę magnetyczną, widoczna 

była tylko kometa, a pułkownik Lauser, drugi pilot, szczęśliwym zbiegiem 

okoliczności znał jej współrzędne. Dokąd pan leciał?

- Do Monachium, na spotkanie partyjne. A pan?

- Do Algerii, z wizytą do Bumediena.

- Ma pan jeszcze paliwo?

- Pod dostatkiem.

- “Nam się wyczerpało.

- Mogę panu dać.

- Dziękuję bardzo, sądzę jednak, że na razie ważniejsze 'byłoby 

zorientować się, gdzie jesteśmy. Chodźmy się rozejrzeć.

background image

Brandt i premier Francji wraz z towarzyszącymi osobami ruszyli przez 

wysoką trawę.

I naraz prawie równocześnie cała ich dwudziestoosobowa grupa zadarła 

głowy w górę. Potężny samolot odrzutowy zatoczył nad nimi koło, 

schodził coraz niżej, po czym z hukiem siadł w trawie. Parę metrów przed 

samolotem francuskim. Biegiem rzucili się w jego stronę.

Z drzwiczek opuszczono z brzękiem schodki, w otworze drzwi ukazał się 

tęgi, o nalanej twarzy i siwych włosach mężczyzna, który energicznym 

krokiem zszedł na trawę.

Brand i Messmer nie chcieli wierzyć własnym oczom. Pierwszy odezwał 

się Gerd:

- To przecież Heath.

Ich również było dziesięciu. Dwóch pilotów w mundurach pułkowników i 

siedmiu cywilów zbiegło po schodkach w ślad za premierem Anglii.

Heath udając rozpacz załamał ręce, po czym spojrzawszy na trzy samoloty 

ustawione rzędem i dwóch mężów stanu, powiedział:

- Panowie, ja naprawdę dziś rano niewiele wypiłem.

Brandt i Messmer podeszli do niego, przywitali się.

- Nic z tego nie rozumiem - powiedział Heath. - Czy panowie mogą 

powiedzieć, gdzie jesteśmy?

Na co Brandt, również pytając:

- Samolot pana dostał się w burzę magnetyczną?

- Tak.

- I widać było tylko kometę Kohoutka w nieprzeniknionej mgle?

- Tak - odpowiedział Heath coraz bardziej zdumiony.

- Jak nazywa się pana drugi pilot?

background image

- Pułkownik Morton.

- Tak więc pułkownik Morton znał oczywiście dokładnie współrzędne 

Kohoutka?

- Tak, ale ja nadal nic nie rozumiem.

- My też nie rozumiemy, panie premierze. A jak łączność radiowa?

- Do niczego, przyrządy nie działają.

- Dokąd pan leciał?

- Do Kanady.

- Czyli że panowie również zabłądzili.

- Pułkownik King, dowódca samolotu, twierdzi, że znajdujemy się w 

okolicach Sudanu.

- Nie rozumiem tylko, dlaczego nie ma łączności radiowej. Mgła zniknęła, 

świeci słońce, nie rozumiem tego - rzekł Brandt.

- Chodźmy i rozejrzyjmy się po okolicy - zaproponował Messmer.

Zostawili strażników obok samolotów i ruszyli

Jak błyszczące dachy odbudowywanych domów szczerzyły do nich zęby 

pędzące przez trawę zwierzęta, w zwapniałych szczękach popołudnia 

rozrywały się na strzępy w biorącym nad nimi przewagę upale.

Heath zaczął się pocić. Z uśmiechem zwrócił się do Brandta:

- Ile kilometrów będziemy tak szli, Mr Brandt?

- A ile pan podoła?

- Ja dużo.

- Ja również sporo.

- Wolę jednak pływać żaglówką.

- Możemy zawrócić. Co pan o tym sądzi? - zwrócił się Brandt do 

Messmera.

background image

- Wcześniej czy później powinniśmy przecież kogoś spotkać, kto nam 

powie, gdzie się znajdujemy.

Pułkownik Lauser podniósł ramię:

- Widzę dom.

W trawie stoi biała lepianka. Wokół niej sterty kwiatów i szkielety 

zwierząt. Najsilniejszy w tych stronach wiatr, nisko wiszące gałęzie 

wniknęły w ściany, w przeciągłe pulsowanie wprawiła okolicę kropla, 

która może uchodziła za chmurę w tym suchym wgłębieniu.

Lepianka składa się z jednej izby. Na środku stoi niewielki stół, leży na 

nim małe czarne niemowlę. Obok stołu na ziemi siedzi stara kobieta, 

zasłania ręką twarz dziecka. Na widok obcych podnosi się, skłania 

uprzejmie i daje im znak, by weszli do środka.

Trzy białe rzeźby wiszą na ścianie, w ich zagłębieniach zbiera się brud: 

twarz o nieregularnych rysach wyryta trzema wgłębieniami.

Niemowlę zaczęło płakać.

Brandt wziął je na ręce i zaczął zabawiać. Dziecko się uspokoiło, przestało 

płakać, dotknęło jego twarzy.

Stara kobieta owinęła swoje czarne ciało białą chustą leżącą opodal i 

powiedziała dwa, trzy krótkie zdania. Nie zrozumieli.

Nagle zza Messmera wysunął się młody człowiek w okularach, o 

niezwykle białej karnacji i zaczął rozmawiać z kobietą.

Po pięciu minutach Messmer zniecierpliwiony przerwał im:

- Co ona mówi, gdzie jesteśmy?

- W Nigrze. W prowincji N'Guigmi.

- W jakim języku pan z nią rozmawia?

- W języku haussa.

background image

- Gdzie znajduje się najbliższa osada ludzka?

- Mniej więcej pięćset kilometrów stąd.

- Co ta stara tu robi z dzieckiem?

- Będzie je wychowywała.

- Czym je nakarmi?

- Ma dwie kozy.

- Radio mają?

- Nie.

- W jakim wieku jest dziecko?

- Cztery miesiące.

- Wtem w teczce pułkownika Mortona odezwało się radio. Zanikający w 

eterze głos kobiecy opowiadał po angielsku bajkę dla dzieci na dzień 

dobry:

“Niewidzialne krasnoludki długo naśladowały smoki, ale później już nie 

trzeba im było dokuczać, dobrowolnie udały się do przedsionków 

karzełka. Wsiadły na malutkie rowerki i najciszej ze wszystkich umarły”. 

Na tym koniec bajki.

Heath roześmiał się i powiedział do pułkownika Kinga:

- Czy to znaczy, że będziemy mogli wystartować?

- Przypuszczam, że tak. Łączność radiowa już działa.

Brandt odpiął z przegubu ręki złoty zegarek i dał go starej kobiecie. Z 

nieruchomą twarzą położyła go obok dziecka na stole.

Messmer wyjął z kieszeni złotą papierośnicę i podał ją starej kobiecie. Z 

nieruchomą twarzą położyła ją obok dziecka na stole.

Heath zdjął z palca dwa złote pierścienie i podał je starej kobiecie. Z 

nieruchomą twarzą położyła je obok dziecka na stole.

background image

Pozostali też dali jej podarki. Gdy już zabrakło miejsca na stole, kładła je 

obok siebie, na ziemi.

Brandt wziął dziecko na ręce i ucałował je na pożegnanie. Inni zrobili to 

samo.

Kobieta odprowadziła ich do skraju zarośli.

Wybiegło im naprzeciw trzech strażników i zameldowało, że działa 

łączność radiowa.

Messmer zwrócił się do Brandta i Heatha:

- Spodziewam się, że ukryjemy przed światem tę, mówiąc łagodnie, 

zabawną przygodę?

- Wszyscy gotowi by sądzić, że odbyliśmy tu, w Nigerii spotkanie na 

szczycie - odparł Heath.

- W Algerii nie będą mnie pytać, dlaczego spóźniłem się cztery godziny - 

dodał Messmer.

- Ja lecę stąd do Kenii, to po sąsiedzku, a dopiero stamtą udam się do 

Kanady. Mamy wystarczający zapas paliwa, mogę się nim podzielić z 

panem Brandtem - oświadczył Heath.

Brandt uśmiechnął się ź przymusem:

- Znalazłem się w najtrudniejszym położeniu. Horgmann, jak daleko stąd 

do Monachium?

- Trzy tysiące czterysta kilometrów, panie kanclerzu.

- Czyli cztery godziny lotu.

- Tak.

- Przypuszczam, że cały świat już nas szuka.

- Gdyby wybuchła zbyt wielka awantura, cóż robić, przyznamy się wtedy 

do wszystkiego - powiedział z uśmiechem Messmer. - A benzynę i ja mogę 

background image

panu dać.

- Dziękuję - odparł Brandt.

Załoga przetankowała paliwo do niemieckiego odrzutowca, po czym 

pożegnali się. Brandt, Heath i Messmer uścisnęli sobie ręce i ruszyli po 

schodkach do samolotów.

Jako pierwszy wystartował samolot angielski, po nim francuski, na ostatku 

niemiecki.

Kohier zręcznie wyprowadził maszynę, skierował ją prosto nad morze, nie 

odpowiadał na wezwania radiowe, nie zauważyli nigdzie obcych 

myśliwców, lot przebiegał pomyślnie.

Zgłosiła się normalnie jak zwykle wieża radarowa na lotnisku w 

Monachium. Właśnie pełnił w niej dyżur stary przyjaciel Kohitera, Edgar 

Tauschnitz:

- Cześć, Hans - powiedział poznawszy Kohitera po głosie.

- Cześć, Edgar. Mam lądować na .ślepo?

- Dlaczego zaraz na ślepo? Ta odrobina mgły chyba ci nie przeszkadza?

- No dobrze już dobrze. Podaj namiary.

- Zaraz. Jak się macie?

- W porządku.

- A kanclerz? W jakim humorze?

- Można wytrzymać.

- Na dole jest dość zimno.

- Tu w górze też nie najcieplej.

- Wyobrażam sobie.

Brandt był zdenerwowany. W czasie lotu nie słuchał radia, nie rozmawiał 

ze swoimi ludźmi, nie miał ochoty tłumaczyć się ze skandalu. Czytał.

background image

Oślepiły go światła lotniska. Wolno ruszył po schodkach. Tuż za nim szli 

Gerd i sekretarz.

Czekali już na nich uśmiechnięci Rolf Heinemann i przywódcy okręgowi. 

Brandt uściskał Heinemanna:

- Nie gniewajcie się, ale wypadła mi pilna narada, dlatego tak bardzo się 

spóźniliśmy. Nie mogłem was w porę zawiadomić.

Heinemann uśmiechnął się szeroko:

- To prawda, że punktualność jest grzecznością królów, ale jakoś ci 

wybaczymy te pięć minut spóźnienia.

Brandt spojrzał na przegub ręki, ale przypomniał sobie nagle, że dziecku 

zostawił zegarek.

- Która godzina? - zwrócił się do Gerda.

- Siódma trzydzieści pięć.

- Siódma czy dziewiętnasta trzydzieści pięć? - zapytał zirytowany.

Gerd bezradnie, jeszcze raz popatrzył na Brandta i na zegarek.

Heinemann objął kanclerza za ramiona:

- Masz rację, Willy, jest niemal tak ciemno, jakby to był wieczór. Nie 

zapominaj, że mamy styczeń. Pospieszmy się. Na wpół do dziewiątej 

kazałem zwołać ludzi. Obiad w południe. Czy to ci odpowiada?

- W porządku - powiedział Brandt. Ruszyli do wyjścia.

GABOR RUBIN

Nieustraszony Joe Stalowa Pięść

Nieustraszony Joe Stalowa Pięść miał niewątpliwie w swoim życiu dużo 

zatargów z ludźmi. Cholernie wielu ostrzyło sobie na niego zęby, ale nikt 

nie miał odwagi z nim zacząć, bo był to twardy chłopak. On też wiedział o 

tym, wszak nie bał się nikogo, takim już był człowiekiem.

background image

Otóż pewnego dnia dostał list od przyjaciela z prośbą o pomoc. To była 

jakaś mętna sprawa, sam już nie wiem, co. W każdym razie Joe poszedł, 

dokąd go wzywano, do małego pokoju w pewnym opuszczonym domu. 

Nie znalazł tam nikogo, ale kiedy spacerował tam i z powrotem pod 

budynkiem, usłyszał, że we frontowym pokoju zbierają się jacyś ludzie i 

gorączkowo naradzają. Domyślił się, że został wciągnięty w pułapkę, 

ponieważ rozpoznał konkurencyjną bandę. Nie miał wprawdzie przy sobie 

nic prócz miniaturowego wehikułu czasu, lecz nijak nie chciało mu się 

uciekać. I pożałowałby swojej dumy. Zastanowił się więc i cofnął w czasie 

o godzinę, potem odczekał prawie godzinę i cofnął się znowu. Spotkał 

samego siebie, odczekali mniej więcej tyle, co poprzednio i Joe znowu się 

cofnął w czasie. Było ich więc już trzech, i powtarzał to dopóty, dopóki nie 

było ich wystarczająco wielu. A potem wypadli z pokoju i porządnie 

stłukli całe towarzystwo! Nie chciałbym tam być!

Po wszystkim Joe odczekał, aż jego sobowtóry wejdą po kolei z powrotem 

do wehikułu czasu, po czym spokojnie poszedł spacerkiem do domu, A 

tego, który wciągnął go w pułapkę, odszukał później osobno, żeby się z 

nim policzyć. Takim zuchem był Nieustraszony Joe.

GABOR RUBIN

Awanturnicy

Rób i jego ludzie byli swojego rodzaju awanturnikami kosmicznymi. 

Wprawdzie nie krzywdzili nikogo, jeśli nie było potrzeby, ale nie byli też 

świętoszkami.

Lubili odkrywać nowe planety, lecz nie po to, by je zarejestrować lub 

zabiegać o naukowe uznanie, robili to dla własnej przyjemności.

Pewnego dnia trafili na jakąś maleńką asteroidę, na której było ciemno jak 

background image

w piekle. Mieli właśnie wracać, bo przecież nic tam nie było, kiedy 

usłyszeli lekki szelest. Poświecili w to miejsce lampą kieszonkową i oto 

zobaczyli, że ze zbocza góry schodzi maleńki człowieczek.

- Jestem Złowróżbnym Wielkim Cieniem - powiedział człowieczek 

dźwięcznym głosem.

- Kto ty jesteś? - zarechotali przybysze. - No podejdź tu do wujka, on cię 

nie skrzywdzi.

- Jestem Złowróżbnym Wielkim Cieniem. Poza tym członkiem organizacji 

“Kapitał dla Prowincji”.

- A gdzież jest twój cień, staruszku? Bo w to, że jesteś duży, nie bardzo 

wierzę.

Zamiast odpowiedzi karzełek zatoczył wokół ręką. Poświecili lampą, lecz 

nic nie ujrzeli. Wyjęli więc reflektor, ale też nie zobaczyli więcej. I co było 

najdziwniejsze, że mimo światła siebie też nie widzieli, a nawet reflektora, 

a o jego działaniu wiedzieli stąd, że kiedy poświecili ria małego 

człowieczka, zawsze był widoczny.

Niezależnie od tego pochwycili karła, wsadzili do klatki i odlecieli. Nikt 

mu nie dokuczał, a każdego dnia wypijał puszkę skondensowanego mleka. 

Kłopotliwe dla nich było tylko to, że musieli lecieć w zupełnej ciemności i 

dobrze było, jeśli mogli widzieć gwiazdy.

Naradzali się, co począć z małym intruzem.

- Nie możemy go nawet wykorzystać do pracy w laboratorium 

fotograficznym.

- Ale możemy urządzić cyrk.

- No tak, tylko żeby był cyrk tam, dokąd zabierzemy ze sobą tego bubka.

W końcu narodził się z tego poważny koncept.

background image

Nie namyślając się zbytnio polecieli na Ziemię. A tam zapanowały nagle 

straszliwe ciemności i nic nie było widać prócz słońca na niebie i karła, jak 

popijał skondensowane mleko.

- Co się stało? - pytali zewsząd przerażeni ludzie.

- Nic szczególnego - odpowiadała pewna rozgłośnia radiowa na jednej z 

wysp oceanicznego archipelagu. - Z tym, że będzie tak dopóty, dopóki 

rządy wszystkich krajów nie zbiorą tyle i tyle złota i nie dostarczą go w 

rejon takiej a takiej szerokości i długości geograficznej. A gdyby zdarzyło 

się jakieś świństwo, to i potem będzie ciemno. Zresztą zorganizujcie 

wszystko, jak sami chcecie.

Szczyt. Żadna organizacja światowa nie pracowała tak sprawnie, bez 

dyskusji, zgodnie. Pieniądze szybko znalazły się na umówionym miejscu i 

nie zdarzyło się żadne świństwo. Szajka Roba zgarnęła forsę i zabrała z 

powrotem małego ludzika.

- Dzięki ci, staruszku, teraz możesz wrócić na swoją asteroidę.

- Ale ja nie wrócę - powiedział Wielki Cień - bardzo was polubiłem. - 

Chcieli go wysadzić, lecz ilekroć próbowali, znikał. Co mieli robić, zabrali 

go dalej ze sobą.

Mały człowieczek dalej wypijał każdego dnia puszkę skondensowanego 

mleka, a wokół panowała gęsta ciemność. Zresztą nikomu nie 

przeszkadzał.

Rób i jego kumple, kiedy tylko znudziła im się włóczęga w kosmosie lub 

potrzebowali żywności i gdzieś wylądowali (oczywiście nie na Ziemi), 

zawsze musieli płacić spore odszkodowanie za ciemności, a przy tym cenę 

ustalali mieszkańcy planety. Rób natychmiast płacił szczodrze, by nie 

umrzeć z głodu, lub nie zginąć z braku powietrza.

background image

Trwało to dopóty, dopóki nie rozeszły się wszystkie pieniądze. Wówczas 

karzeł powiedział:

- Kierunek dom.

Zawieźli go do domu. A wtedy mały człowieczek tak rzekł do 

zaskoczonych ludzi Roba:

- Widzicie, nie wierzyliście, że jestem Złowróżbnym Wielkim Cieniem. 

Nie wierzyliście też, że jestem członkiem organizacji “Kapitał dla 

Prowincji”. - I powoli zniknął w ciemnościach.

GABOR HALLER

Owad

Bert leżał na piasku na brzegu morza i rozkoszował się życiem. 

Obserwował niski lot mew, osobliwy kształt chmur i grę przedzierających 

się przez nie promieni słońca.

Wysoko nad głową, nieco z prawej strony dostrzegł maleńki punkcik. Cóż 

to może być? - łamał sobie głowę. Po krótkiej chwili jednak domyślił się. 

Na pewno jakiś owad. Ależ oczywiście, owad, że też nie przyszło mu to 

wcześniej do głowy.

Bert patrzył nieprzyjażnie, jak owad w dziwny sposób, powoli szybując, 

opada pionowo, około trzydziestu centymetrów od niego.

Położył się na brzuchu i zatopił palce w piasku. Bert jeszcze nigdy w życiu 

nie widział owada o tak dziwnym kształcie. Obserwował go 

wstrzymawszy oddech, ale kiedy owad ruszył ostrożnie na swych sześciu 

nogach w jego kierunku, Bert wpadł w złość i rzucił w niego piaskiem 

trzymanym w zaciśniętej pięści.

Przeklęty robak! - warknął i uderzył dłonią w przysypanego piaskiem 

owada. Odczekał chwilę, czy nie wypełznie, po czym przetoczył się dalej i 

background image

zamknął oczy.

Bardzo był z siebie zadowolony.

Kiedy 01 zamilkł, naukowcy popatrzyli na siebie i gorączkowo zaczęli 

szukać usterki. Nie rozumieli, dlaczego łączność została przerwana tak 

nieoczekiwanie.

Lądowanie, wypuszczenie nóg i pierwsze ruchy przeszły wszelkie 

oczekiwania. Oni jednak biegali podnieceni, coś poprawiali, naradzali się.

Mimo to 01 nie zgłosił się więcej z nieznanej planety.

ISTYAN KASZAS

Za wszelkg cenę

Było ich pięciu. Trzy długie cienie spotykając się ze sobą padały na sypkie 

podłoże pustyni, czwarty znajdował się nieco dalej, łecz tak samo zastygł 

w bezruchu. Minęło wiele minut, nim we włazie rakiety pojawił się piąty 

człowiek. Cienie tymczasem ruszyły powoli; zielona tarcza słońca szybko 

wznosiła się ku górze po pomarańczowym sklepieniu nieba.

Po drugiej stronie bezkresnej pustyni została niezauważenie nadana 

niezrozumiała dla człowieka wiadomość... lecz ten, dla kogo była 

przeznaczona, usłyszał ją. “Rozwiać podejrzenie!... Rozwiać podejrzenie... 

za wszelką cenę!!...”

Kapitan trzymał w ręku broń. Mówiąc rzucał zimne spojrzenia nad 

głowami ludzi, w stronę, gdzie rozgrzana pustynia stapiała się z krawędzią 

czerwonego nieba.

- Istoty które spotkaliśmy, nie są dla nas przychylne w najmniejszym 

stopniu - powiedział szorstko. - Musimy obronić Ziemię przed ich 

wtargnięciem!... Musimy obronić... za wszelką cenę!...

Skinął głową w przeciwległą stronę, ku dalekim wzgórzom.

background image

- Jeden z nas - mówił dalej - znalazł się u kresu swej drogi tam, w tej 

jaskini, gdzie spędziliśmy ostatnią noc. Od tego czasu jeden z nas... nie 

jest już ziemską istotą. Nie wiem, kim jest... nie ma sposobu, żeby go 

rozpoznać, przynajmniej za pomocą metod, które mamy do dyspozycji. 

Lecz kimkolwiek by był, potrafię mu przeszkodzić w dotarciu na 

Ziemię!!...

Podniósł broń. Pozostali rozpaczliwie krzyknęli. Nawigator, osłupiały ze 

zdziwienia, obserwował z góry bieg wydarzeń. Kiedy rozległy się strzały, 

jego oczy dziwnie błysnęły.

- Musiałem to zrobić - powiedział Baade. - I miałem rację...

Zielone promienie wznoszącego się słońca oświetlały dwa leżące obok 

rakiety ciała. I jeszcze coś... co przypominało szybko kurczący się 

liliowoczerwony kopiec.

- To był on - odezwał się Baade. - Biedny Jeff!!...

Wsunął broń do kabury i ruszył po schodkach na górę. Zatrzymały go 

ciche słowa.

- Chwileczkę, kapitanie...

Spojrzał na nawigatora. Następnie jego spojrzenie zsunęło się niżej... na to 

coś, co tamten mężczyzna trzymał w ręku. Z jego gardła wyrwał się krzyk 

zaskoczenia. Lecz spóźnił się...

Nawigator ani przez chwilę nie raczył spojrzeć na kurczący się 

ciemnoliliowy kopczyk u podnóża schodków. Przecież dotychczas mógł 

się dość napatrzeć. Obrócił w ręku broń i schował do kabury. Ruszył w 

stronę rakiety.

- Twoja droga, kapitanie Baade... - mamrotał przechodząc schylony przez 

właz - ...twoja droga nawet teraz nie będzie miała końca...

background image

I pomyślał o dalekiej jaskini, której nigdy nie widział.

Potem zawyły silniki i unosząca się niczym połyskująca gwiazda rakieta 

rysowała na pomarańczowożółtym niebie szybko rozpływającą się grzywę 

ognia.

PETER SZENTMIHALYI SZABÓ

Czarne i białe dziury

Jack Floyd przez okrągłe pięćdziesiąt lat nie bał się śmierci. Jako 

zawodowiec wychodził cało z niebezpiecznych zakrętów na drogach 

kosmosu. Jack nauczył się, że w takich chwilach nie myśli o sobie, tylko o 

załodze. Zresztą, to nieważne. Jego pierwsze małżeństwo, które da się 

porównać jedynie z pobytem w kompanii karnej, przynajmniej w sferze 

uczuciowej, spaliło na panewce. Minęło dokładnie dziesięć lat, kiedy 

postanowił zakończyć to wszystko. A później spotkał Sue. Ten związek był 

udany. Dowodem, dwoje urodziwych dzieci.

A kapitan Floyd nadal się niczego nie bał: czuł, że los go oszczędził. W 

jego żyłach płynęła dobra, stara krew kalwinów ze Szkocji, miał także coś 

z pewności siebie pogańskich przodków. Zresztą ludzie szczęśliwi nigdy 

nie umierają, Jack był o tym święcie przekonany. A on i Sue byli naprawdę 

szczęśliwi. Ekspedycje wysyłano zwykle na dwa miesiące, po czym 

należał się dwumiesięczny urlop. Jeśli wyprawa trwała dłużej, dostawał 

tyle dni wolnych, ile podczas jego nieobecności upłynęło na Ziemi. 

Niekiedy dobrze na tym wychodził, bo na ogół mógł przebywać dłużej w 

domu, niż w jakimś odległym kącie Galaktyki.

Dom kapitana Floyda znajdował się na Largo. Piękne, ciche popołudnia 

spędzał na łowieniu ryb i temu podobnych zajęciach. Co prawda złapane 

ryby trzeba było natychmiast wpuszczać do rzeki, ponieważ niewiele ich 

background image

zostało na skutek wierceń naftowych, ale i tak była to pyszna zabawa. W 

tych wyprawach często towarzyszyli mu Peter i Peggy. Sue przesiadywała 

przy puszce z robakami i co godzinę oglądała stereokroniki. Jack Floyd nie 

cierpiał kronik. Aż nazbyt często mówiło się w nich o demonstracjach 

przeciw rezerwatom kosmicznym. Ziemianie nie byli zdolni pojąć lub 

przynajmniej pogodzić się z myślą, że diabelnie kosztowne bazy i 

rezerwaty kosmiczne mogą w przyszłości zapobiec ich nędzy. 

Potencjalnie, rzecz jasna. To prawda, że tymczasem pęczniała coraz 

bardziej ich załoga, której żyło się milion razy lepiej, niż “ziemskiemu 

robactwu”, jak kosmonauci nazywali między sobą Ziemian.

Jakże dumna była Sue, gdy przedstawiała rodzicom dowódcę statku 

kosmicznego, kapitana Jacka Floyda. Do rzadkości należały małżeństwa 

kosmonautów z kimś spoza ich kasty.

Ale ostatnio wszystko się zmieniło. Mimo iż Jack wiedział, że coś z nim 

nie w porządku, nie potrafił rzucić palenia, zapalał papierosa jeden od 

drugiego, jeśli przebywał poza statkiem. Poza jego statkiem, 

“Triumphem”. Choć może to wydać się dziwne, kiedy znajdował się na 

pokładzie nawet do głowy mu nie przyszło zapalić papierosa. I tak zresztą 

palenie na statku było zabronione. Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że 

zbyt dużo pracuje. Ze się spala w tej pracy. Jack miał bowiem ambicję być 

doskonałym dowódcą. To, że rzucał się bez pamięci w wir zajęć, wynikało 

także po trosze z poleceń Samuela Cumberlanda, naczelnego koordynatora 

lotów kosmicznych. Sam Cumberland był przerażającą postacią. Obok 

Nagrody Nobla, którą dostał za program badań kosmicznych, posiadał 

jeszcze kilka dyplomów różnych uniwersytetów. A mimo to nie podkreślał 

bynajmniej, że się na wszystkim zna, od psychologii poczynając, a na 

background image

fizyce jądrowej kończąc, niemniej gdy zaszła potrzeba, natychmiast się 

okazywało, że istotnie zna się na wszystkim. Kapitan Floyd lubił 

koordynatora, lecz także trochę się go bał. Takie będą pierwsze prawdziwe 

roboty antropoidalne, przychodziło mu na myśl na widok szefa. Co nie 

znaczy, że Sam Cumberland był jakimś zasuszonym molem książkowym. 

Miał około tuzina dzieci z różnych małżeństw, piastował funkcje prezesów 

niezliczonych towarzystw naukowych, a każdej zimy starał się złożyć 

którąś ze swych kończyn na ołtarzu narciarstwa.

I wreszcie, to Sam Cumberland był tym, który posłał Jacka na ogólne 

badania lekarskie.

- Nie podoba mi się twoja szara gęba, Jack

- powiedział któregoś dnia poważnym tonem.

- Tu, w górze potrzebne nam są różowe, optymistyczne twarzyczki - dodał, 

aby złagodzić zbytnią surowość pierwszego określenia.

I to było wszystko. Sam Cumberland nigdy nie rozkazywał, jedynie rzucał 

jakby mimochodem uwagi. Tyle, że cokolwiek on powiedział, uchodziło 

za rozkaz. W podobny sposób wypowiadał opinie pod adresem rządu 

światowego, a natychmiast spieszono, aby wypełnić wszystkie jego 

życzenia. Sam Cumberland w ciągu mgnienia oka mógłby unicestwić całą 

planetę, co nie znaczy, aby kiedykolwiek tego pragnął. Był po prostu 

naczelnym koordynatorem kosmicznym i rząd światowy w porównaniu z 

jego osobą bladł, niczym zgraja ziemskiego robactwa, ot i wszystko.

Najgorsze były te plamy na obu płucach. Doktor Speck na ich widok 

podrapał się po przerzedzonej czuprynie.

- Nie rozumiem - zastanawiał się półgłosem. - “Compdiagnos” nie może 

się mylić. Jeszcze nigdy diagnoza postawiona przez tę maszynę nie 

background image

okazała się błędna. Przed pół rokiem miał pan robione prześwietlenie, a 

teraz... Obawiam się, że będziemy musieli pobrać wycinek tkanki do 

analizy.

Jack Floyd nie był głupcem. Wiedział coś niecoś o raku, nie znosił już 

samej jego nazwy. Jeśli w ogóle bał się śmierci, to właśnie takiej. 

Podstępnej, pomału toczącej organizm, upokarzającej, bolesnej, nędznej. 

Żyć, będąc skazanym na śmierć, gdy wszyscy człowieka żałują... a po 

jakimś czasie już tylko życzą delikwentowi, by zdobył się na odwagę i 

popełnił samobójstwo.

Jack siedział w poczekalni kliniki kosmicznej i czekał na doktora Specka. 

Wreszcie lekarz się zjawił i podszedł do niego z wymuszonym uśmiechem. 

Jack od razu wiedział, że nie jest dobrze. - Złośliwy? - zapytał.

Speck opuścił wzrok. - Właściwie... - zaczął.

- Niech się pan tylko nie wykręca! - przerwał mu Jack brutalnie. - Wiem, 

że tak jest.

- Nie pozostaje mi więc nic dodać - odparł lekarz łamiącym się głosem.

- Ile mi czasu zostało?

- Parę miesięcy, komendancie. Świetnie pan wygląda w porównaniu z tym 

co... - doktor zaciął się. - To będzie się wolno rozwijać. Płuca... Pięć albo 

sześć miesięcy... może dłużej. Oczywiście, spróbujemy zwykłych 

zabiegów, ale nie rokuję... Za to tego faceta, który pana ostatnio 

prześwietlał, powinno się powiesić! Nie wolno mu było czegoś takiego 

przeoczyć! Gdyby zadał sobie choć trochę trudu, żeby popatrzeć... Fatalna 

pomyłka... Nie sprawdził wyników na komputerze. Nie wie pan, kim był 

ten drań? Nie znaleźliśmy jego znaku identyfikującego w kartotece. 

Powinno się...

background image

- Niech pan już przestanie, do licha! - wydusił z siebie Jack i zostawił 

lekarza na środku poczekalni. Czuł, że powinien się czegoś napić. Kupił 

butelkę whisky “Moonshine” i wypił ją niemal jednym haustem. 

Doskonale wiedział, co z nim teraz zrobią. Po parominutowym, jałowym 

zastanawianiu się, doktor Speck porozmawia przez wideofon z Samem i 

kiedy Jack dotrze na stację, będzie na niego czekała wiadomość, aby 

stawił się u szefa w biurze. Potem przeniosą go w stan spoczynku, dostanie 

kwiaty i wpłacona zostanie zaliczka na nekrologi. “Bohater Wenus 

śmiertelnie chory”, rozniesie się wśród kosmonautów.

Sue będzie musiała sprzedać dom na Largo. Tylko kosmonautom czynnym 

należał się cały dom. Ze względu na przeludnienie.

Nie wiedział, do czego się zabrać. Odłożona dla niego wiadomość może 

jeszcze poczekać. Dopóki jej nie dostanie, jest wolny. Jeszcze nic nie 

zaszło, nic nie zmieniło jego położenia.

Zobaczył zielonkawy, przezroczysty przycisk na wejściu do 

obserwatorium kosmicznego. Bill Cragg z pewnością zatapia teraz wzrok 

w jakiejś mgławicy gwiezdnej albo ślęczy nad mapami i wykresami nieba. 

Może znajdzie się u niego coś do wypicia...

Cragg był dziwnym facetem, ale lubianym pomimo mrukliwości. W jego 

towarzystwie można było godzinami milczeć, a mimo to człowiek czuł się 

tak, jakby spędził czas pożytecznie i przyjemnie. Jack niezbyt dokładnie 

zdawał sobie sprawę z osiągnięć naukowych Billa Cragga, ponieważ 

dowódcy statków mieli zaledwie ogólne wiadomości o astronomii. Bill 

Cragg zaś był kosmologiem teoretykiem, co już bliskie było niemal 

filozofii. Dowódcy statków natomiast przypominali jakby dziennikarzy z' 

dwudziestego wieku. Znali się na wielu sprawach praktycznych, ale nie 

background image

specjalizowali się w żadnej dziedzinie. Rzecz polegała właśnie na tym, 

żeby się nie specjalizować. Musieli przede wszystkim odznaczać się 

charakterem i inteligencją. Potrafić zawsze znaleźć wyjście z sytuacji, a 

nie rozumieć sytuację. Jack Floyd słyszał na przykład, że na Stacji III 

pracuje pilot, który ma dyplom z filologii starogreckiej. Może to trochę 

przesada, ale mówiło się, że całkiem dobrze sobie radzi na stanowisku 

dowódcy statku. Mając do dyspozycji te wszystkowiedzące komputery i 

inne cacka techniki kosmicznej wydawało się, że można poniechać 

wtłaczania w głowy adeptów drobiazgowych szczegółów.

- Halo, Bill - zawołał Jack serdecznie i opadł zmęczony na krzesło. Teraz 

dopiero poczuł naprawdę, jak go przygniata własna tajemnica i naszła go 

niepohamowana ochota, aby się od niej uwolnić. Ale stłumił tę pokusę. 

Minęły długie minuty, gdy astronom wreszcie podniósł wzrok znad 

notatek i dostrzegł przybycie Jacka.

- Jak się masz - powiedział i uśmiechnął się blado. - Napijesz się 

kieliszek?

Jack z wdzięcznością kiwnął głową. Znów pili “Moonshine”, jedyny napój 

przypominający alkohol, który wolno było nabywać astronautom. Był 

przyrządzony z domieszką jakiegoś środka, który sprawiał, że nigdy tak 

naprawdę nie można się było nim upić. Pijaństwo uchodziło za przywilej 

Ziemian, w ciasnych i brudnych miastach.

Astronom znów się pochylił nad mapami i wykresami. Jack podszedł do 

stołu i przyjrzał się im. Na wszystkich widać było identyczny znak:

HDE 226868 Cygnus.

- Ciągle ślęczysz nad tymi czarnymi dziurami, Bill? - zapytał tonem 

zaczepki. Cragg był opętany na punkcie czarnych dziur w kosmosie, 

background image

wszyscy o tym wiedzieli. - Chyba masz na ich punkcie jakiś kompleks - 

dodał Jack ze zmęczonym uśmiechem. - Może w podświadomości 

widujesz wokół nich jakieś przystojne dziewczyny?

Cragg był zatwardziałym kawalerem i przeciwnikiem kobiet, nie zniósłby 

obok siebie towarzystwa ani jednej kosmonautki, a i one nie przepadały za 

jego odstręczającym sposobem bycia. Uważał, że kobiety mają 

ograniczone zdolności umysłowe, są istotami niższego rzędu, choć na ogół 

bywają pożyteczne.

- Mhm - mruknął Cragg w odpowiedzi i pogładził swoją kozią bródkę. - 

Niewidzialne paskudztwo. To okropne, że w ostatnich trzydziestu latach 

nie posunęliśmy się w badaniach nad nimi ani o krok. Penrose wprawdzie 

przewidział w swojej hipotezie wiele prawdopodobnych zjawisk, ale 

oprócz dziko krzewiących się nowych teorii nie podjęliśmy żadnych 

decyzji.

- Jak sobie to wyobrażasz? Gwiazdozbiór Łabędzia leży przecież strasznie 

daleko. Gdybyśmy nawet wypuścili sztuczną planetę międzygwiezdną, 

upłynęłoby wiele setek lat, zanim by tam dotarła. Jeśli w ogóle by 

dotarła...

- Nie myślałem o Łabędziu. Czarne dziury znajdują się wszędzie, 

przynajmniej powinny znajdować się wszędzie. Jestem przekonany, że 

każdy układ słoneczny ma, a przynajmniej powinien mieć taką... czarną 

plamę. Tyle że ta czarna plama w naszym systemie słonecznym jest tak 

mała, jak powiedzmy, piłka tenisowa w Oceanie Spokojnym.

- W Oceanie Spokojnym nie ma piłek tenisowych, Bill. Daj spokój tym 

dziurom, bo oszalejesz do reszty z ich powodu. O ile wiem...

- Przestań, do diabła - przerwał mu Cragg rozdrażniony. - To jasne, że 

background image

oszaleję, gdy kiedyś dojdę do tego, że owe dziury są kluczem do 

wszechświata!

- No dobrze - wzruszył ramionami kapitan. Czuł ból aż pod pachą. - 

Opowiedz mi o nich. Cragg przypatrzył się uważniej przybyszowi.

- Na Boga, nie najlepiej wyglądasz, Jack! Co ci jest?

Jack obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem. - Nic - odpowiedział szorstko. 

- Opowiedz mi lepiej o tych swoich dziurach.

Z kolei Cragg wzruszył ramionami. - Dotychczas nie zauważyłem, aby cię 

one zbytnio interesowały. Idzie, jak wiesz, o teorię Penrose^. Pierwsza 

czarna dziura, o której istnieniu wiemy na pewno, znajdowała się w 

gwiazdozbiorze Łabędzia. Penrose i wielu innych uczonych opisali pewne 

zjawisko kosmiczne, w którego wyniku olbrzymie masy materii o rzadkiej 

budowie, w trakcie przemieszczania się we wszechświecie tracą swą 

gęstość i przestają istnieć w sensie materialnym. Czyli że masa materii, tak 

jak my ją pojmujemy, znika niemal w całości, a zostaje jedynie pamięć o 

niej, że tak się nieprecyzyjnie wyrażę.

- No pewnie, mówienie o pamięci po nieistniejącej masie nie brzmi zbyt 

naukowo - przyznał mu rację kapitan Floyd.

- Otóż - ciągnął niczym nie zrażony Cragg

- owa “masa pamięci” ma tak potężną siłę ciążenia, że nawet cząsteczki 

światła nie mogą jej przebić. I z tego względu dziury są niewidzialne. 

Przestrzeń taka posiada własny “horyzont wydarzeń”, czyli innymi słowy, 

rządzi się odmiennymi prawami czasu i przestrzeni niż prawa nam znane. 

Oczywiście, dziś już wiemy więcej o grawitacji, niż w czasach Penrose'a. 

Stosujemy cząsteczki antygrawitacyjne, tak zwany efekt AG, choć 

możliwe jest to w ograniczonym zakresie. Moim zdaniem - chociaż u 

background image

Penrose'a też można znaleźć na to wskazówki - rzecz sprowadza się do 

tego, że w każdym systemie słonecznym muszą istnieć czarne dziury. A 

ponieważ ich nie znamy i nie potrafimy określić położenia, jeśli...

Cragg wyczerpany przerwał wykład.

- Czyli że na domiar złego to jakby ślepiec usiłował znaleźć tę tenisową 

piłkę w oceanie - zauważył kapitan uszczypliwie.

- Tak - przyznał Cragg i po chwili dodał:

- Czy pamiętasz wypadek Explorera 10006?

- Tak, to był automatycznie sterowany sztuczny księżyc, który powrócił 

bez żadnych wyników.

- Właśnie. Trafił prawdopodobnie do sektora, gdzie znajduje się czarna 

dziura naszego układu słonecznego. Mniej więcej na dziesięć godzin 

straciliśmy z nim wszelką łączność, po czym kontynuował swój lot. W 

jego przyrządach pomiarowych nie znaleziono żadnego wyjaśnienia, mimo 

że komputery, a właściwie sterowany przez nie dziennik pokładowy 

powinien zarejestrować przerwanie łączności z naszymi stacjami. Ale nie 

natrafiono na ślad po czymś takim. Jedynie... puste miejsca na czas 

przerwania łączności. Całkowite wymazanie zapisu na taśmach, 

rozumiesz?

- Obawiam się, że niezbyt dokładnie rozumiem, do czego zmierzasz.

- Bo nie potrafisz jeszcze wyciągnąć z tego wniosku. Penrose obrazowo 

przedstawił czarne dziury, porównał je jakby do lejów, których osią jest 

singularyzm czasu. Jeśli do leju tego trafi jakiś przedmiot, czyli znajdzie 

się w jego horyzoncie zdarzeniowym, zostaje wchłonięty wzdłuż osi i 

ulega dezintegracji. Penrose opatrzył swoją teorię ciekawym 

spostrzeżeniem, powiedział mianowicie, że we wszechświecie muszą 

background image

istnieć także dziury białe, w których zachodzi proces odwrotny, to znaczy 

takie, w jakich z materii w stanie chaosu, czyli znajdującej się jakby w 

stanie podświadomości, powstaje materia nam znana. W białych dziurach 

ważnym czynnikiem jest również czas. Czyli zasada przyczynowości 

zostaje jakby odwrócona... Mniej więcej od roku noszę się z myślą, że 

czarne i białe dziury stanowią jakby antytezę dialektyki.

- To dla mnie zbyt mądre - stęknął dowódca i pomasował się po klatce 

piersiowej.

- Wyobraź sobie dwa stożki połączone węższymi końcami. Działają jak 

perpetuum mobile...

- No proszę! - westchnął kapitan Floyd.

- Jeśli coś trafi w taki otwór, po pewnym czasie wychodzi z niego po 

drugiej stronie. Wiem, że to dość niedorzeczny pomysł, ale przypuszczam, 

że... właśnie nasz sztuczny księżyc został wessany przez taki lej, uległ 

dezintegracji, po czym znów zintegrował się jako całkiem nowy, przed 

opuszczeniem wylotu drugiego leja. Czyli nie nastąpiło żadne jego 

zniszczenie. Ten sztuczny księżyc, że użyję tu całkiem niestosownego 

wyrażenia, jakby na nowo się narodził!

- Nie, przyjacielu, tym razem już przebrałeśmiarę! Nawet tobie nie jestem 

skłonny uwierzyć w te bajki - kapitan Floyd podniósł się z krzesła.

- Ale to jak najbardziej się zgadza z teorią Einsteina!

- A co z nią się nie zgadza? Gdyby dzisiaj żyli fachowcy od wyłapywania 

czarownic, Einstein pierwszy trafiłby w ich ręce lub przynajmniej 

wskazano by na niego jako na sprawcę w przypisach do protokołów. To 

idiotyczna hipoteza, Bill. Ja na twoim miejscu postarałbym się jak 

najszybciej o niej zapomnieć.

background image

- Ale jest jeszcze coś, Jack. Biolodzy umieścili na Explorerze hodowlę 

komórek. Zwykle tak się robi, wiesz o tym. No i trzeba ci wiedzieć, że 

oględziny tej hodowli niezwykle poruszyły biologów. Przyrost ich był 

nadzwyczaj nikły. Dokładnie przybyło ich tyle, ile to było możliwe w 

czasie podróży na Ziemię po opuszczeniu czarnej dziury. Tylko to 

potwierdzało ową dziesięciogodzinną przerwę w braku łączności.

- I co teraz będzie? Wyśle się nowy sztuczny księżyc?

- Prosiłem o to Sama. Ale naczelny koordynator jest tego samego zdania, 

co ty. A przecież, gdyby luka miała właściwości, jakie jej przypisuję, to... 

można by tam wysyłać rośliny, zwierzęta, a później nawet ludzi. Ponieważ 

znaczyłoby to, że dziura... jest nieśmiertelnością!

- Uważaj, Bill, co mówisz, to trochę narwana argumentacja. Cała nasza 

dotychczasowa wiedza świadczy o tym, że życie jest procesem 

nieodwracalnym. Jeśli już raz istota żywa ulegnie dezintegracji, nie ma 

sposobu, by się odrodziła jako zupełnie nowa. Wyobraźmy sobie, co by się 

wtedy stało, na przykład w wypadku psa.

Cragg nalał whisky.

- W takim wypadku moglibyśmy liczyć na to, że w wylocie leju ukaże się 

szczeniak w wieku zerowym, piszczący z głodu. Na miłość boską, nie 

bądź taki pełen przesądów, jakbiskup anglikański w czasach Newtona! 

Życie w końcu nie jest tak skomplikowane, to suma procesów fizycznych i 

chemicznych, może już sztucznie powstawać, więc czego jeszcze chcesz? 

Gdybym tylko potrafił jeszcze udowodnić, że mam rację.

Zadzwonił widefon. Cragg podszedł do aparatu. I wtedy Jack wziął kartkę 

papieru ze stołu astronoma i zanotował na niej kilka cyfr. Kiedy Cragg 

wrócił, Jack spojrzał na zegarek, wymamrotał jakieś przeprosiny i 

background image

wyszedł. Cragg zdziwiony zabrał się znów do pracy. Czuł się jakby 

zdradzony. Spodziewał się ze strony Floyda więcej zrozumienia. Nie 

przypuszczał, że Jack jest taki ograniczony. W porządku, więc w końcu 

wyszło to na jaw. Bezduszny z niego technokrata! Dokładnie taki sam jak 

inni, tępy dowódca statku kosmicznego.

Jack Floyd, gdy tylko w pośpiechu opuścił obserwatorium, wyciągnął z 

kieszeni zmiętą kartkę papieru. Zapisał na niej dokładne współrzędne 

Explorera 10006 w krytycznej chwili przed zniknięciem. W praktyce 

oznaczało to jednomiesięczny lot “Triumphem”. Czy mógłby odbyć go 

samotnie? Nie wydawało się to niemożliwe. Oczywiście, cały plan równał 

się samobójstwu. Poczuł wyrzuty sumienia. Powinien był porozmawiaś o 

tym z Craggiem. W końcu to pomysł Cragga Jack chciał realizować. Nie 

mógł jednak ryzykować, a nuż Cragg by odmówił? Astronom mógłby mu 

także z łatwością pokrzyżować dostanie się na statek. Nie, to nie 

wchodziło w rachubę. Załoga przebywała jeszcze na urlopie; przy statku 

postawiono tylko wartowników i krzątali się przy nim konserwatorzy. Ale 

ich może jeszcze nie zawiadomiono o położeniu dowódcy kosmicznego 

Jacka Floyda. Stoją od niego o wiele niżej w hierarchii, nie zdobędą się na 

odwagę, aby go zatrzymać. Tak, ale oprócz nich istnieje jeszcze Sue, 

Peggy i Peter. Lecz o nich nie wolno Jackowi teraz myśleć.

Dwóch uzbrojonych strażników piło właśnie herbatę przed hangarem.

- Dobry wieczór, panie kapitanie! - zerwali się z szacunkiem na jego 

widok.

- Dobry wieczór, chłopcy. Muszę sprawdzić pewną rzecz w dzienniku 

pokładowym. Potrzebne mi to jest do tego przeklętego sprawozdania, sami 

wiecie, jak to jest.

background image

Wartownicy potulnie, ale z podejrzliwością wyszczerzyli do niego zęby w 

uśmiechu. Wiedzieli, jak dowódcy statków klną na administracyjną stronę 

swych zadań, ale wiedzieli również i to, że dzienniki pokładowe są 

zablokowane aż do chwili przyjęcia sprawozdania.

- W porządku, kapitanie, tylko pan wie, że potrzebne jest na to 

pozwolenie ...

Jack Floyd już wszedł do hangaru i udał, że nie słyszy strażnika.

- Nie trzeba było go wpuszczać - mruknął cicho młodszy wartownik.

Starszy machnął na to ręką i napił się herbaty.

- Jeszcze ich nie znasz. Sam Cumberland dałby sobie rękę odciąć za 

Floyda. Masz ochotę wrócić na Ziemię?

Statek był potężny, szklisto połyskiwał w mrocznym hangarze. Kształtem 

odbiegał od dawnych rakiet przypominających cygara, podobny był raczej 

do piersi kobiecej. Jack rozejrzał się: miał szczęście, w pobliżu nie było 

konserwatorów. Wspiął się na podwyższenie startowe i wszedł do windy. 

Znalazłszy się w kabinie sterowniczej, przede wszystkim sprawdził, czy 

statek ma załadowane paliwo. Jeśliby okazało się, że nie, cały jego 

szaleńczy plan scaliłby na panewce. Ale przyrządy wskazywały PEŁNY. 

Wtedy zamknął drzwiczki windy. Włączył urządzenie AG i zaciągnął 

pokrywę ochronną na cały statek. Praktycznie znaczyło to tył”, że żadna 

siła z zewnątrz nie potrafi wyrzec; - i J szkody statkowi, może z wyjątkiem 

bomby nuklearnej.

Jack usiadł następnie przed komputerem i starannie zaprogramował 

współrzędne docelowe oraz inne niezbędne wiadomości potrzebne do 

wytyczenia toru lotu. Teraz nadeszła najtrudniejsza chwila: włączył sygnał 

startowy i na odległość otworzył odpowiedni sektor hangaru. Wiedział z 

background image

doświadczenia, że ma mniej więcej dwie sekundy na to, aby główny 

komputer sprawdził na stacji wszystkie pozwolenia na odlot i rozkład 

lotów. W ciągu tych dwóch sekund okaże się, że “Triumph” nie ma 

pozwolenia na lot i włączą się wszystkie urządzenia alarmowe. Ale statek 

już wolno wyszedł z hangaru i stopniowo nabierał przyspieszenia.

W kabinie zachrypiał czyjś ostry, głos. To zgłosiło się Centrum 

Sterownicze Stacji. Mówił Ed Martinez:

- Halo, “Triumph”? Kto, do diabła, tam wlazł? Nie macie pozwolenia na 

lot! “Triumph”? Natychmiast odpowiedzieć! Skończyłem.

- Halo, Ed. Tu kapitan Floyd. Wziąłem statek bez załogi do próbnego lotu.

Zapadło głuche milczenie. Ed z trudem odzyskał głos.

- Oszalałeś, Jack?! Za lot bez pozwolenia zostaniesz postawiony przed 

sądem doraźnym. Natychmiast zatrzymaj rakietę, sam wiesz, jakimi 

środkami.

- Wiem. Rozleciałaby się w kawałki, a ja wraz z nią. Raczej połącz mnie z 

naczelnym koordynatorem. Chcę z nim rozmawiać.

Jack zyskiwał cenne sekundy. Nikt nie zgodziłby się bez oporu na 

roztrzaskanie statku kosmicznego, którego wartość stanowiła olbrzymi 

majątek. Istniał tylko jeden niezawodny i pewny sposób schwytania statku: 

wyłączenie na odległość aparatury AG. Ale oznaczałoby to 

natychmiastową śmierć Floyda, nie mówiąc o tym, że “Triumph” nie 

zmniejszyłby nabytej prędkości. O tym dobrze wiedział i Floyd, i obsługa 

na dole. Powtórzyła się dokładnie ta sama sytuacja, jak w czasach 

porywania samolotów w odległej epoce. Należało więc nakłonić Jacka, 

aby odstąpił od swoich planów. Jack Floyd z całą wyrazistością wyobraził 

sobie wewnętrzną walkę, jaka toczyła się w duszy Eda. Od czego miał 

background image

zacząć w tej sytuacji bez precedensu? Statków kosmicznych dotąd nikt nie 

porywał. Jack Floyd cieszył się tylko z tego, że tymczasem mijały tak 

cenne sekundy.

- W porządku, Jack. Połączę cię z koordynatorem.

Głos Sama odezwał się niemal natychmiast: pewny siebie, rześki, gotów 

do działania, jak zwykle.

- Tu Cumberland. Co ty, do licha, tam w górze robisz, Jack? Co to znów za 

genialny pomysł? Rozmawiałem o tobie z doktorem Speckiem. To ma być 

twoje pożegnanie z bronią, czy co do licha? Niechętnie uciekam się do 

gróźb, ale jest faktem, że piekielnie blisko znalazłeś się od wyroku sądu 

wojskowego. Pomyśl o rodzinie.

- Nie będę teraz o niej myślał. Pan wjie najlepiej, dlaczego.

- Wiem. Ale jaki to ma sens? Muszę zatrzymać statek, Jack. Nie mogę się 

zasłaniać naszą przyjaźnią.

- Dobrze, szefie, niech pan zatrzyma. Ale o ile wiem, już jest na to za 

późno.

Jack cierpliwie przeczekał, aż Samowi Cumberlandowi wyczerpie się 

bogaty zasób przekleństw i złorzeczeń, po czym przystąpił z wolna do 

szczegółowych wyjaśnień. Starał się tak formułować myśli, aby na Cragga 

spadła jak najmniejsza odpowiedzialność. Bill okazałby się znakomitym 

kozłem ofiarnym dla rozsierdzonego w najwyższym stopniu koordynatora. 

Sam Cumberland przez chwilę zastanawiał się nad powziętym przez Jacka 

planem.

- W takim razie - powiedział lodowatym tonem - wybrałeś sobie dość 

kosztowny sposób samobójstwa: trumnę wartą dobrych parę milionów 

dolarów. Nie wiedziałem, że tak lubisz reklamę. Bo naukowej wartości ta 

background image

twoja wyprawa nie ma żadnej. Jeśli Cragg podsunął ci ten pomysł, to też z 

niego niezły głupiec. Porozmawiam teraz z Craggiem. Skończyłem, na 

razie.

- Jack uśmiechnął się kwaśno do siebie. Wszystko szło znakomicie. 

Włączył sterowanie automatyczne i przesiadł się do malutkiej kabiny 

mikrofilmów. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej o czarnych dziurach, 

zanim wejdzie z nimi w bliższy kontakt. Miał przed sobą cały miesiąc, 

mógł studiować te zagadnienia do woli.

Nie przechodził mu natarczywy, rwący ból pod pachą. Znalazł środek 

uśmierzający w apteczce, ale morfiny nie było. To był pierwszy błąd, jaki 

popełnił. Jeszcze nie musiał brać morfiny, ale doskonale zdawał sobie 

sprawę, że wkrótce powinno to nastąpić.

Zdrzemnął się przed tablicą sterowniczą, kiedy znów usłyszał brzęczyk 

aparatu telekomunikacyjnego. Tym razem Cragg chciał z nim rozmawiać.

- Halo, Jack. Słyszysz mnie?

- Jack pomału otworzył oczy. - Mhm - mruknął.

- Szef wpadł w furię. Mnie zaś jest ogromnie przykro, że powiedziałem ci 

o tej teorii. Istnieją setki takich zwariowanych hipotez, Jack. Bardzo mi 

przykro.

- W górę uszy, Bill. Nie na ciebie spadnie odpowiedzialność jeśli się nie 

uda. Nie powinieneś czuć wyrzutów sumienia. Chciałem po prostu uciec i 

to wszystko. Nie chciałem dopuścić do tego, żeby ... To zresztą nieważne. 

Lepiej będzie, jeśli sam zostanę z tym nowotworem. Nie mogłem dopuścić 

do tego, żeby rodzina się o tym dowiedziała i robiła, co może. A poza tym 

wszystkim, to przecież jednak ekspedycja... prawda, że jednoosobowa. 

Dobrze by było, gdybyście mogli coś zrobić, żeby gazety zanadto nie 

background image

rozdmuchały tej sprawy. A Sue powiedzcie tyle, że wcześniej powinienem 

był wyruszyć w tę podróż. Całuję ją. Ja i dzieci. Zaopiekujcie się nimi, 

Cragg, gdybym ja... gdyby mnie już...

- Dobrze, Jack, nie marw się. Jeśli idzie o gazety... to szef nie dopuści do 

tego, żeby sprawa się rozniosła. Nie chcemy reklamy z naszych zaniedbań. 

Nie możemy pozwolić, żeby weszło to w modę.

- Dziękuję. Zapadło przykre milczenie. Jack odchrząknął:

- Powiedz mi, Bill, czy mam szansę, aby udowodnić, że miałeś rację?

Cragg nie potrafił ukryć wątpliwości w tonie głosu:

- Penrose opisał, co się dzieje, kiedy kosmonauta zbliży się do tak 

zwanego horyzontu przyciągania czarnej luki. Na początku człowiek nic 

nie spostrzega. Nie ma więc możliwości przeprowadzenia miejscowych 

pomiarów ani pokierowania nimi. Siły przypływu - cokolwiek się przez 

nie rozumie - wzrastają w nieskończoność. Cytuję, bo mam przed sobą 

jego książkę: “Cokolwiek dostanie się w pole przyciągania czarnej luki, 

czy będzie to statek kosmiczny, czy cząsteczka wodoru, czy elektron, fale 

radiowe lub promienie światła - nigdy się z niej nie wydostanie. Ujmując 

rzecz w znanych nam kategoriach praw rządzących wszechświatem, 

wszystko zostaje w niej doskonale unicestwione”. Koniec cytatu. Czyli, że 

prawo zachowania masy przestaje w niej obowiązywać. Cały proces 

odbywa się w kilku parotysięcznych częściach sekundy, przynajmniej 

według koncepcji Penrose'a.

- Podoba mi się to, co mówisz. Jest lepsze od jakiejkolwiek innej formy 

samobójstwa. Ale zostawmy na razie te sprawy w spokoju. Czuję się 

bardzo źle i nie chcę was słuchać. Wyłączam już teraz na zawsze aparat 

telekomunikacyjny. Chcę zostać sam.

background image

- Poczekaj jeszcze, Jack, na miłość boską! Chcę ci powiedzieć eoś bardzo 

ważnego! Chcę ci powiedzieć, że...

Ale Jack wyłączył już aparat. Ból, który nie ustępował ani na chwilę, 

sprawił, że był bardzo rozdrażniony. Ironicznie się uśmiechnął. Nie 

potrafią go zastraszyć. Nie potrafią skłonić do tego, żeby się cofnął.

Minęło dwa tygodnie i Jack nie mógł już sypiać z powodu nieprzerwanego 

bólu. Spacerował nieustannie po malutkiej kabinie, wyciągał stare 

dzienniki pokładowe, zakradał się do opustoszałych pomieszczeń załogi. 

Otwierał skrytki, oglądał przechowywane w nich fotografie i drobiazgi. 

Od dawna nie przypuszczał, że byłby do czegoś takiego zdolny, lecz teraz 

opuściło go wszelkie poczucie norm etycznych lub raczej przesiały go one 

obchodzić. Czuł się jak Robinson, ale taki Robinson, który nie życzy sobie 

towarzystwa ludzi. Często rozmyślał o swojej chorobie, która od 

prawieków była wyzwaniem dla lekarzy - potrafili już leczyć niemal 

wszystkie bolączki z wyjątkiem raka. Być może środek na niego był 

bardzo prosty. Podobnie jak Fleming wynalazł penicylinę, tak pewnego 

dnia jakiś człowiek znajdzie lekarstwo na raka. I złośliwego nowotwora 

będzie się można pozbyć przy pomocy jakiejś whisky czy nalewki 

octowej. Przestanie się tak diabelnie szybko rozwijać. Oczywiście, 

przyczyną może być równie dobrze układ nerwowy. Albo siła 

przyciągania... względnie aparatura AG. Nie, to są głupstwa. Zdaniem 

lekarzy, rak liczy sobie dokładnie tyle lat, co ludzkość.

Jack miewał upiorne sny. Widywał koszmary na jawie. Słyszał dziwne 

głosy. Kiedyś wziął tyle proszków na sen, że prawie się to przedwcześnie 

skończyło. Innym znów razem niechcący spowodował pożar w kabinie.

Na szczęście, automatyczne urządzenie przeciwpożarowe działało bez 

background image

zarzutu. Ale i tak miał rany poparzeniowe. Nie golił się, rudy zarost aż 

jarzył się na jego twarzy, okalając ją niczym płomiennymi ramami. 

“Wyglądam jak czart”, mruczał w przebłyskach świadomości.

Chudł z dnia na dzień, to wyraźnie rzucało się w oczy. Z obrzydzeniem 

przypatrywał się swemu ciału, jak zanikają na nim mięśnie i zaczynają 

sterczeć kości...

Niekiedy włączał radio, ale zaraz rezygnował z jego słuchania. Mniej 

więcej na trzy dni przed tym, gdy według obliczeń, “Trumph” miał znaleźć 

się w miejscu, gdzie w swoim czasie zniknął sztuczny księżyc, spróbował 

połączyć się ze Stacją. Ale łączność już nie działała.

Ostatniego dnia odzyskał dawną ostrość widzenia i myślenia. Przestały go 

prześladować wizje, przestał wyobrażać sobie czarną dziurę, jako potężne, 

groźne bóstwo. Niemniej nie opuszczała go myśl o niej, jako o jakimś 

połączeniu nieba i piekła.

Jeśli Cragg miał rację, to Czarna Dziura rzeczywiście była jakby 

połączeniem Nieba i Piekła. Człowiek wchodzi w nią przez jeden wylot 

leja i wychodzi po drugiej stronie jakby oczyszczony, nowo narodzony...

A później nastąpiła ta godzina. Zorientował się już po pierwszych 

oznakach, jakichś błyskach i trzaskach wyładowań molekularnych, po 

których zapadła całkowita ciemność. Zawładnęło nim poczucie ciemności, 

jaka go w siebie wchłaniała i roztapiała... Chciał krzyczeć, ale nie miał już 

krtani ani klatki piersiowej. Jego ciało jakby pragnęło tej próżni. Tarzał się 

po podłodze w agonii. Z wolna się roztapiał. A później przyszło Nic. 

Znalazł się w objęciach Pustki.

Nie czuł już żadnego bólu, tylko jakby orgazm Materii. Pozostało mu 

wspomnienie jakby aktu seksualnego. Nieporównywalnego z niczym, 

background image

cudownego. Jeśli...

Ale wtedy zniknęła w nim już również pamięć o swym bycie materialnym.

W miesiąc i dziesięć godzin po starcie statek kosmiczny “Triumph” 

nadesłał automatycznie sygnały przylotu na Stację i wylądował 

uruchamiając urządzenia alarmowe.

Obsługa Stacji stłoczyła się wokół pojazdu. Sam Cumberland popatrzył 

znacząco na Cragga:

- Dobrze, że się opamiętał i wrócił. Jeśli oczywiście mu się udało... Ale 

miejmy nadzieję, że wszystko będzie w porządku. Jego powrót jest 

najlepszym dowodem na to, że czarne dziury są tworem wyobraźni.

- Nie jest pewne, czy ją znalazł - odparłCragg ponuro.

Winda osobowa jednak ciągle się nie otwierała. Tłum kosmonautów 

pogrążył się w śmiertelnej ciszy.

- Lekarz dawał mu pięć miesięcy życia - powiedział Cragg z wahaniem.

Mechanicy już od paru chwil majstrowali przy otworze windy. 

Cumberland i Cragg jako pierwsi znaleźli się we wnętrzu statku. Najpierw 

udali się do kabiny sterowniczej. Nie zastali tu nikogo. Zajrzeli do 

pozostałych pomieszczeń. Tam też nie było nikogo. Naczelny koordynator 

otworzył dziennik pokładowy. Nie było w nim żadnego zapisu.

Wtem Cragg wydał okrzyk przerażenia.

Pod pulpitem sterowniczym leżało niewielkie martwe ciało. Zwłoki 

niemowlęcia. Miało zamknięte oczy, skórę zżółkła jak pergamin.

- Nie miało nikogo, kto by je karmił - powiedział Cragg ze łzami w 

oczach. - O tym właśnie chciałem mu powiedzieć.

PETER SZENTMIHALYI SZABÓ

Skurczony czas

background image

13 października 1981 r. doktor George Hyde, asystent Katedry Fizyki na 

uniwersytecie w Norwich, krępy, rzekłbym tęgi, brodaty mężczyzna w 

okularach wezwał taksówkę do swego londyńskiego domu. Zapakował w 

podniszczoną walizkę wszystkie przybory niezbędne do eksperymentu, 

który miał zamiar przeprowadzić w obecności uczonych Royal Society.

W taksówce raz jeszcze przejrzał notatki poczynione na ćwiartkach 

papieru, tasując je niczym karty. Uczonym nazwisko doktora George 

Hyde'a nie mówiło nic, toteż członkowie Royal Society z niedowierzaniem 

i pewnym zdumieniem czytali treść zaproszenia:

DR GEORGE HYDE zaprasza na swój referat o strukturze czasu 

przestrzennego i o pewnych niestałych formacjach czasowych. Po 

referacie zostanie publicznie zademonstrowane doświadczenie fizyczne.

Hyde był pełen niepokoju, ale pustka w sali gmachu Royal Society 

przeszła wszelkie jego wyobrażenia. Kilku kolegów i znajomych, sami 

młodzi naukowcy, stanowiło większość publiczności; przyszło także kilku 

znużonych dziennikarzy, którzy w rubryce wiedzy przyrodniczej swych 

czasopism mieli obowiązek napisać o każdym publicznym odczycie 

wygłoszonym w Royal Society.

Hyde rozjerzał się po sali, przetarł okulary i mocno poruszony zaczął 

mówi. Przygotowane kartki z notatkami gniótł, tasował, niemal bawił się 

nimi, aż wypadły mu z rąk. Dziennikarze dyskretnie tłumili śmiech.

- Panie i Panowie! Jest nas tak mało, że byłoby nietaktem... z mojej 

strony... tego... nadużywać cierpliwości i czasu państwa... Dlatego 

chciałbym krótko omówić tylko istotę przeprowadzonych przeze mnie 

badań... Jest ogólnie znane, że zwolennicy teorii “rozszerzającego się 

wszechświata” w ostatnich dziesięcioleciach swoimi argumentami mocno 

background image

przyparli do muru teorię o stanie spokoju we wszechświecie. Ale... otóż 

moje obliczenia... - Hyde zdenerwowany grzebał w papierach, były to 

niewielkie kartki w różnych kolorach i kształtach, aż, ponownie się 

rozsypały. - Ale teraz nie jest to ważne. Na podstawie moich obliczeń, 

jeżeli struktura wszechświata jest homogeniczna, to wskutek jednolitego 

czasu przestrzennego jednocześnie z rozszerzaniem się wszechświata 

proporcjonalnie kurczy się czas. Długo zmagałem się z tą teorią, przez 

dłuższy czas sam też uważałem to za fantasmagorię, gdy w roku 1976 

doktor Robert Ehriich, amerykański fizyk doszedł do wniosku, że czas nie 

jest ciągły. Według niego powinien istnieć tak zwany “kronon”, 

najmniejszy istniejący w naturze okres, który jest jedną bilionową częścią 

dwu bilionowych sekund, najmniejszej jednostki czasu. Jeżeli chcemy 

wyrazić to liczbą, między przecinkiem a cyfrą 2 powinny stać dwadzieścia 

trzy zera. Z teorii Ehriicha wynika i to, że chociaż on badał jedynie 

elementarne cząstki, czas nie jest czymś ciągłym, nieustannym, lecz ma 

charakter kwantowy, jeśli państwu tak lepiej się podoba, to można 

powiedzieć “czymś ziarnistym”. W fizyce wynika z tego, że kwanty 

czasowe mogą być szybsze lub wolniejsze, może zaistnieć brak ciągłości, 

czyli “czas się zatrzyma”. Ale ten fakt oznacza także i to, że czas 

kwantowy nie gwarantuje nieodwracalności procesów przyczynowych: 

kolejność przyczyny i skutku może się obrócić. W warunkach 

laboratoryjnych udało mi się krononami bombardować przez dłuższy czas 

kawałek przestrzeni; płytkę aluminiową, a zatem w danej bryle, której 

jedną płaszczyzną jest ta płyta aluminiowa, mogę zademonstrować według 

swego uznania odwracalność czasu względnie procesu przyczynowego.

Słuchacze śledzili z uwagą każdy ruch Hyde'a, kiedy wyjmował z walizki 

background image

metalową płytę, kładł ją na stole i wyciągał kilka szklanek i jajek. 

Rozległy się przytłumione śmiechy. Zroszony potem Hyde też się 

uśmiechnął:

- Wiem, może to śmieszne demonstrować taki eksperyment w Royal 

Society, ale pragnę używając materiałów organicznych i nieorganicznych 

przekonać niedowiarków o słuszności mojego twierdzenia. W aluminiowej 

brytfannie rozbijam szklankę. Widzicie państwo? Dobrze. Teraz kładę 

brytfannę na aluminiowej płycie. Proszę zwrócić uwagę: szklanka jest 

absolutnie cała! Teraz ten sam eksperyment z jajkiem. Proszę!

Widzowie wstali i wyciągając szyję patrzyli, jak rozbite jajko staje się na 

powrót całe nad aluminiową płytą, a następnie, już poza płytą, ponownie 

się rozpada. Hyde zachęcał słuchaczy do przeprowadzenia doświadczenia 

samodzielnie. Widocznym było, że pokaz się podobał. Ożywieni słuchacze 

kiwali z niedowierzaniem głowami i przyznawali, iż nigdy jeszcze 

dotychczas nie widzieli tak zręcznego kuglarza.

Podczas odczytu zadano tylko dwa pytania. Obydwa padły z ust staruszka, 

o którym Hyde dowiedział się dopiero później, że jest to profesor Finlay, 

najsłynniejszy spośród tych, którzy w Ameryce przeprowadzili badania 

cząsteczek elementarnych.

- Jak dużą przestrzeń może pan bombardować krononami i czy uważa pan 

za możliwe odwrócić proces przyczynowy także w organizmach żywych?

- Największa przestrzeń może wynosić l stopę kwadratową, ale mogą 

sobie wyobrazić, że możliwe jest wyłożenie takimi płytami o wiele 

większej płaszczyzny... Jajko to żywy organizm. Właśnie jego reakcję 

chciałem za pomocą tego eksperymentu zaprezentować. Oczywiście, 

gdybyśmy położyli na takiej płaszczyźnie odwracalnej już nie żyjącą żywą 

background image

istotę, nie zmartwychwstałaby. Naprawdę możemy mówić tylko o 

wirtualnej odwracalności...

- A według pana, w której fazie tego “kurczącego się czasu” znajduje się 

teraz nasz wszechświat?

Hyde podrapał się po głowie.

- Jest to temat raczej dla filozofii. Naturalnie dotąd, musi nadejść chwila, 

kiedy dotychczasowa równowaga procesów przyczynowych zachwieje się. 

Jak mówi Hamlet, “czyli wyskoczy...”. Życie ludzkie i w ogóle koło 

historii zacznie się kręcić wstecz... Ale to wszystko może nastąpić dopiero 

po dłuższej przerwie, kiedy czas faktycznie zatrzyma się... Właśnie w tym 

przejściowym stanie równowagi...

Więcej pytań nie było. Kilka osób podeszło do George'a Hyde'a, by mu 

pogratulować, ale większość widzów śmiejąc się wychodziła. Sekretarz 

Royal Society, który był obecny, nie po prosił młodego uczonego o 

przygotowanie tekstu swego referatu celem wydrukowania go w roczniku 

Royal Society.

George Hyde w złym nastroju pojechał do domu, do Norwich. Barbara, 

jego żona czekała z uroczystą kolacją, ale z wyrazu twarzy męża odgadła, 

że nie ma powodu do świętowania. Następnego dnia rano jedynie 

“0bserver” wspomniał w rubryce naukowej w kilku słowach o referacie 

doktora George'a: “Przed małą publicznością wygłosił swój referat dr 

George Hyde, młody profesor uniwersytetu w Norwich. Swoją ciekawą 

teorię o czasie urozmaicił kilkoma niezbyt przekonywającymi, lecz 

zabawnymi sztuczkami kuglarskimi, w których głównymi obiektami były 

szklanki i jajka. Według dr Hyde'a struktura czasu przestrzennego we 

wszechświecie jest taka, że jednocześnie ze zwiększeniem się przestrzeni 

background image

może nastąpić zmniejszanie się, kurczenie czasu i zachwianie procesów 

przyczynowych. Maje się, że pan dr Hyde też wpadł w starą pułapkę, co 

było pierwsze: kura czy jajko? Prawdopodobnie on też nie znajdzie 

ostatecznej odpowiedzi”.

George Hyde cisnął gazetę czerwony z podniecenia. W uniwersytecie będą 

kpić z niego, a studenci będą się śmiali za jego plecami.

- Nie złość się, kochanie - powiedziała Barbara, która już przeczytała 

gazetę. - Geniusze rzadko bywają rozumiani przez swój wiek.

George Hyde zaklął i trzasnął drzwiami. Wiedział, że Barbara życzy mu 

jak najlepiej, ale jej naiwność doprowadzała go niekiedy do szału.

W laboratorium zniósł spokojnie gratulacje i drwiny kolegów, co 

zazwyczaj zdarza się w takich momentach, potem pogrążył się w swoich 

obliczeniach. Miał pewne dane co do rozmiarów ekspansji wszechświata, 

szczególnie przez efekt Hubbie, ale co dotyczyło wieku kosmosu, mógł 

jedynie szacować. Dlatego zachwianie równowagi czasu przestrzennego 

mógł wyliczyć tylko z przybliżoną dokładnością, gdzie granica błędu 

mogła wynosić plusminus l2 milionów lat... Rozgoryczony odszedł od 

maszyny cyfrowej. Wzrok jego padł na płytę aluminiową, którą przed 

chwilą położył obok siebie. Leżała na niej zdechła mucha. To go 

zaskoczyło, bo przypomniał sobie pytanie o żywym organizmie. Szybko 

poszedł do katedry psychologii, gdzie pewien psycholog o wzroku 

ściganego zwierzęcia już od wielu lat przeprowadzał doświadczenia na 

szczurach i białych myszach, a z biegiem lat stawał się coraz bardziej 

podobny do przedmiotów swoich eksperymentów. Poprosił o mysz i 

chwytając ją za ogon zacisnąwszy zęby przeniósł do swego laboratorium. 

Niestety, znowu spotkał się z kilkoma studentami, dla których widok 

background image

profesora Hyde'a z myszą stał się niezapomnianym przeżyciem.

Hyde położył mysz na płycie aluminiowej. Zwierzę zesztywniało, zaczęło 

falować jakby przez drobną część sekundy zmieniło swe rozmiary i 

kształt, potem wyprostowało się, zdechło.

- To zrozumiałe - pomyślał Hyde. - Czynności życiowe są takimi 

kompleksowymi zjawiskami, że zmiana procesów przyczynowych miesza 

czynności komórek i organów. Tylko w ten sposób jest możliwe... 

kurczenie się czasu wszechświata jednak powinno nastąpić bardzo 

powoli... Przyczyna i skutek...

Hyde podrapał swą kudłatą, rozczochraną brodę. Płyta aluminiowa 

bombardowana cząsteczkami elementarnymi, które istnieją tylko przez l 

kronon w pewnym sensie stała się przewodem krononów: czas dosłownie 

przecieka, pulsuje przez tę płytkę. Ale skąd, a co najważniejsze - dokąd?

Hyde położył zegarek na płycie. Zegarek natychmiast stanął, potem po 

kilkusekundowej przerwie zaczął chodzić do tyłu, ale wkrótce to też się 

skończyło i zegarek dosłownie rozpadł się na atomy. Pozostał po nim tylko 

pyłek metalowy i szklany.

Hyde przeprowadził kilka podobnych eksperymentów z różnymi drobnymi 

przedmiotami, ale wydawało mu się, że przedmioty narażone na wpływ 

strumienia czasu reagują różnie, lecz nie potrafił znaleźć sensownego 

wyjaśnienia prawidła. Prawdopodobnie kwanty czasowe nie przepływały 

tym samym rytmem.

To wszystko było niesłychanie interesujące i młodemu profesorowi 

wydawało się, że nie tylko nagroda Nobla w dziedzinie fizyki jest blisko, 

ale także możliwość, że obok Newtona i Einsteina, lub nawet przed nimi 

jego imienia i nazwiska - nazwiska Hyde - będzie się uczyć ludzkość w 

background image

przyszłości...

Tylko że największy fizyk wszystkich czasów musiał teraz wrócić do 

domu, bo obiecał Barbarze, że dziś on pójdzie po zakupy. Wstąpił do 

“Hamburger Heavens” po dobre amerykańskie kanapki i jedząc 

zdecydowanie odnosił wrażenie, że ten dzień jest dłuższy od 

poprzedniego. Podczas jedzenia zauważył, że prawa ręka mu trochę 

zsiniała i obrzękła. Nie odczuwał bólu, ale sama świadomość tego tak mu 

przeszkadzała, że wracając do domu wstąpił do lekarza, żeby mu pokazać 

rękę. Lekarz mruknął coś z zakłopotaniem, zbadał rękę, rzucił kilka pytań, 

dał jakiś zastrzyk, wreszcie zawołał drugiego lekarza, który też obejrzał 

rękę. On też zapytał go o to i owo, potem obaj lekarze naradzili się po 

cichu.

- Niech pan posłucha, panie Hyde - odezwał się w końcu jeden z lekarzy 

bardzo zmieszany - jesteśmy zdania, że pan powinien niezwłocznie pójść 

do szpitala. Wystąpiły zaburzenia w krążeniu krwi, na razie jednak nie 

znamy ani przyczyny, ani charakteru tej choroby.

- Ręka mnie nie boli, czasu też nie mam - niecierpliwił się Hyde. Drugi 

lekarz spojrzał na niego poważnie.

- Musi pan znaleźć czas, Sir. Jeśli się nie pospieszymy, trzeba będzie 

pańską prawą rękę amputować.

George Hyde leżał w szpitalu trzy tygodnie. Lekarze robili wszystko, by 

uratować prawą rękę. Udało się tylko częściowo: ręka Hyde'a została 

sparaliżowana.

Dla George'a Hyde'a te trzy tygodnie były jednym chaotycznym snem: 

przez cały czas zastanawiał się nad kurczeniem się czasu.

- Masz szczęście, że ręka wyzdrowiała, kochanie - powiedziała w domu 

background image

Barbara delikatnie, nie zważając, że sparaliżowana kończyna zwisała 

bezwładnie.

- Nie możesz jutro spóźnić się na odczyt w Royal Society. Na pewno 

wypadnie wspaniale. Chcę ci zrobić świąteczną kolację, kochanie.

Zaskoczony spojrzał George Hyde na żonę:

- Przecież ten odczyt już odbył się, ponad trzy tygodnie temu.

- Ależ kochanie!

- Spójrz, Barbaro, jeszcze nie zwariowałem! Miałem ten przeklęty odczyt 

3 października w Royal Society. Ty sama też czytałaś ten przeklęty artykuł 

w “Observer”... gdzie to jest?

- George, ja naprawdę nie wiem... przecież dzisiaj drugi października. 

Dokąd idziesz? George! Zaczekaj!

Hyde pobiegł do uniwersytetu. Kolega psycholog poklepał go po plecach.

- Jeszcze nie pojechałeś do Londynu? Staniesz się wielkim, stary! O czym 

będziesz miał ten referat? Zazdroszczę ci! W takim młodym wieku!

George Hyde wbiegł do swego laboratorium, podbiegł do biurka. 

Przewracał wszystko, ale nigdzie nie było aluminiowej płytki. Ani notatek.

Ukrył twarz w dłoniach. Koledzy daremnie pytali, co się stało.

Hyde wyraźnie pamiętał, co się stało. I nagle zrozumiał. Brama... Ta płytka 

aluminiowa była bramą, przez którą zaczął płynąć czas... czas świata. Czas 

przepływa tędy już przez trzy tygodnie... coraz więcej czasu i powoli, 

bardzo powoli, a jednak coraz szybciej kurczy się, odwracając wszystko 

wstecz. A płytka aluminiowa jest tu, gdzieś tu, tyle, że teraz już w drugim 

czasie, jeśli wolicie - w drugiej przestrzeni...

Przypadek George'a Hyde'a wzbudził zainteresowanie wielu psychiatrów, 

ale okoliczności historyczne nie były odpowiednie do spokojnych 

background image

naukowych badań.

Kiedy George Hyde umarł w pewnym londyńskim zakładzie 

psychiatrycznym, wszystko zwiastowało wybuch drugiej wojny światowej. 

Ale na szczęście on już nie musiał być jej świadkiem.

PETER SZENTMIHALYI SZABÓ

Ostatni myśliwy

Ostatnim myśliwym był Piotr Jurewicz Sładkow. Miał osiemdziesiąt pięć 

lat, był emerytowanym dyrektorem Syberyjskiego Parku Narodowego. 

Piotr Jurewicz urodził się dokładnie w roku dwutysięcznym, dlatego 

utworzenie i każda rocznica Państwa Światowego w jakiś sposób były 

także jego osobistymi świętami. W roku 2085, kiedy rozgrywała się akcja 

naszego opowiadania, był on jedynym obywatelem Państwa Światowego, 

posiadającym broń palną i zezwolenie na nią.

Jego karta myśliwska wystawiona w roku 2022 wisiała w złotej ramie na 

ścianie gabinetu, wśród ulubionych trofeów. Wisiała tam spokojnie, z 

własnoręcznym podpisem pierwszego prezydenta Państwa Światowego, 

Jinotegi, bo nigdy nikt nie prosił Piotra Jurewicza Sładkowa o kartę 

myśliwską, a przecież każdy go znał, a to - żyło wtedy już piętnaście 

miliardów ludzi - nie było błahostką.

Broń ta była czymś więcej niż eksponatem muzealnym. Na podstawie 

Ustawy Najwyższej Rady Państwa Światowego z roku 2061 wprowadzono 

zakaz noszenia jakiejkolwiek śmiercionośnej broni. Ochotnicza milicja 

także była wyposażona tylko w pistolety małokalibrowe do odurzania. 

Dlatego stanowiący własność Piotra Ju rewicza Remington M200 miał 

niesłychaną wartość i po roku 2061 muzea łowieckie całego świata 

proponowały mu ogromne sumy, na wypadek gdyby chciał rozstać się ze 

background image

swym karabinem, lub pozostawił go im w spadku. Staruszek jednak do 

niczego nie był tak bardzo przywiązany jak do swej broni i każdego dnia, 

jeśli tylko miał możliwość, rozkładał karabin, czyścił i troskliwie składał 

go z powrotem. Dzieci i wnukowie uważali to wszystko za miłe 

dziwactwo, miłą, przyjemną zabawę, tak samo jak fakt, że w każdą 

niedzielę przed świtem wyruszał na polowanie. Najczęściej jednak wracał 

z pustymi rękoma, bo w rzednącym lesie coraz mniej było dzikich 

zwierząt, a serce Piotra Jurewicza ściskała nieznana uprzednio trwoga: po 

prostu żal mu było zwierząt. Chociaż dobrze wiedział, że gatunki żyjące w 

warunkach naturalnych i uważane za niepożyteczne, są skazane na śmierć. 

Nie człowiek je skazał, choć gdyby zrobił to on, to też na pewno wbrew 

swej woli. Ochrona środowiska pomimo wzruszających wysiłków stała się 

sprawą małej grupki, zaledwie kilku rządów i uczonych, a zalewający 

świat brud pozbawił życia też wiele milionów ludzi. Narody, jedne po 

drugich, dołączały do Państwa Światowego, które podjęło naprawdę 

skuteczne środki ostrożności, dzięki czemu Sybryjski Park Narodowy 

mógł stać się ostatnim na świecie rezerwatem dzikich zwierząt. Ale mamy 

tylko jedną Ziemię, jej atmosfera jest wspólna. Państwa afrykańskie i 

południowoamerykańskie wstąpiły jako ostatnie do Państwa Światowego, 

a w interesie rozwoju postarały się szybko nadrobić swoje zaległości w 

dziedzinie zanieczyszczenia środowiska.

A teraz nadszedł czas, kiedy dotknięte nieuleczalną chorobą zwierzęta 

rezerwatów zaczęły po kolei ginąć. Ogrody Zoologiczne w wielkich 

miastach zamknęły swe bramy już na początku lat 2000nych - pierwszym 

było Zoo w Budapeszcie, bowiem ono było najbardziej przepełnionym i 

najmniej odpowiednim pod względem higieny ogrodem zoologicznym, 

background image

dlatego zamknięto je jeszcze w roku 1988.

Piotr Jurewicz otrzymał telegram, w którym zawiadomiono go, że może 

upolować ostatniego dużego tygrysa Kuli Ziemskiej. Zwierzę cierpiało na 

nieuleczalny obrzęk mózgu, uciekło z rezerwatu, a jego ofiarą padł 

milicjant i małe dziecko. Prawdopodobnie doprowadzający do szaleństwa 

ból przeistoczył tygrysa w demona, który jakby brał odwet na ludziach za 

zagładę zwierząt.

Więc Piotr Jurewicz przygotował swój sprzęt łowiecki i wjechał na dach 

sześćdziesięciopiętrowego domu. Winda zatrzymała się akurat przy stacji 

jetocoptera. Słońce oślepiło Piotra Jurewicza. Przysłaniając dłonią oczy 

patrzył w w niebo i dopiero po pewnym czasie zauważył, że nie jest sam. 

Telewizja nadała specjalną sensacyjną audycję i niemal wszyscy 

mieszkańcy - a było ich około dwóch tysięcy - zebrali się na skraju pasa 

startowego. Powszechnie lubiano i szanowano Piotra Jurewicza.

Przyczyną tej miłości i szacunku były nie tylko fascynujące książki o 

polowaniach ani też fakt, że Piotr Jurewicz w roku 2030 został doktorem 

nauk biologicznych i podczas wykładów wolnego uniwersytetu światowej 

telewizji mi^ liony słuchaczy naciskały zielony guzik prosząc o 

kontynuowanie programu. Piotr Jurewicz zrobił także coś takiego, o czym 

mało kto mógł pomyśleć, a jeszcze mniej mogło podjąć się 

urzeczywistnienia tego pomysłu. Od roku 2030 walczył o słuszność swego 

projektu. Prasa światowa nazwała to projektem Noego. Piotr Jurewicz 

wziął próbkę tkanek z ciał wszystkich żyjących i zdrowych w 2035 roku 

zwierząt i założył banki tkanek w trzech miastach świata: w Moskwie, 

Washingtonie i Kalkucie. Większość ludzi wyśmiewała wtedy projekt 

Noego, przecież metoda znana pod nazwą “klonowanie” była jeszcze w 

background image

powijakach, dlatego drogą rozmnażania komórek można było 

zrekonstruować tylko bardzo proste organizmy. Piotr Jurewicz Sładkow 

jednak nie ustąpił, w końcu założył te banki tkanek. Zasada klonowania 

jest bardzo prosta: każda komórka żywych organizmów zawiera w sobie 

informacje dotyczącego całego organizmu, ba, całego gatunku i już w 

końcu lat 1960tych udało się wyprodukować przez klonowanie proste 

organizmy roślinne. Piotr Jurewicz nie spodziewał się szybkiego 

rozwiązania. Wiedział, że póki nie uda się wstrzymać zanieczyszczenia 

środowiska, regenerowanie ziemskiej fauny nie ma najmniejszego sensu. 

Ale świadomość, że kiedyś znowu będzie można podziwiać różnorodne 

kształty, ruchy, zachowanie się słoni, wielbłądów, żyraf, lwów, tygrysów, 

małp, jeleni i pozostałych wspaniałych stworzeń, uspokoiła go. Jednak 

większość ludzi jeszcze nie miała czasu pomyśleć o tym. Państwo 

Światowe musiało zebrać wszystkie siły, aby zaopatrzyć swoje piętnaście 

miliardów obywateli w odpowiednią ilość żywności i artykułów 

użytkowych i pomimo oddania, jak i szczerego szacunku wielu ludzi, 

uważało Sładkowa tylko za zdziwaczałego starca, razem z całą jego 

nieprzydatną nikomu wiedzą.

Starzec niepewnie pomachał ręką wścibskiemu tłumowi i kiedy znowu 

podniósł wzrok, ujrzał wysłany po niego jetocopter. Nawet nie jeden, lecz 

dwa. Z drugiego wyskoczył tłum filmowców i reporterów, którzy 

popychając się biegli ku niemu. Błyskały lampy próżniowe, brzęczały 

kamery. Słynny reporter Telewizji

Światowej tłumiąc sapanie zaczął z uśmiechem:

- Piotrze Jurewiczu, proszę pozwolić nam śledzić z powietrza to 

historyczne polowanie i nakręcić dla potomności film.

background image

- Nie chciałbym - rzekł myśliwy.

- Dwadzieścia... trzydzieści tysięcy może pan dostać od razu w gotówce, a 

potem jeszcze tantiemy - powiedział reporter trochę zaskoczony.

- Dziękuję, nie. Chciałbym pozostać sam - powiedział staruszek i spojrzał 

głęboko w oczy reportera. Te zadania oczywiście mogli natychmiast 

usłyszeć właściciele mikroradioodbiorników na ramię we wszystkich 

zakątkach całego świata. Niespodziewana kontuzja reportera Telewizji 

Światowej złagodziła w pewnej mierze rozczarowanie, że nie będą 

świadkami tego mającego historyczne znaczenie polowania.

Piotr Jurewicz jeszcze raz machnął ręką w kierunku tłumu i wsiadł do 

jetocoptera, który z warkotem jak błyskawica wzleciał ponad chmury.

Na szczęście pilot jetocoptera okazał się człowiekiem małomównym, 

który w głębi serca uważał starego myśliwego za zabawnego osobnika, 

razem z jego tygrysem. Schlebiał mu trochę tylko fakt, że to głupstwo jest 

w centrum zainteresowania świata i po myśliwym on jest drugą osobą, 

który najwięcej wie o całej sprawie.

A rozbójnik miał jedenaście lat i ważył prawie trzysta kilogramów. Miał 

białoczarne futro, co także wśród syberyjskich tygrysów zdarza się rzadko.

- Stary chłop jak ja - pomyślał Piotr Jurewicz. Tygrysy rzadko żyją dłużej, 

chociaż bywa, że wiek ich sięga piętnastu, dwudziestu lat. Ponieważ waga 

tego tygrysa przed wymknięciem się z rezerwatu była powyżej przeciętnej, 

był on prawdopodobnie w pełni sił.

Jetocopter lądował w miejscu, gdzie ostatni raz widziano krwiożercę. To 

miejsce znajdowało się w odległości około trzydziestu kilometrów od 

rezerwatu, na terenie, który Piotr Jurewicz znał bardzo dobrze. Znalazł 

trop i pożegnał się z pilotem, który miał czekać w samolocie na tym 

background image

samym miejscu na powrót myśliwego lub inny rozkaz wydany przez radio.

Stary myśliwy najchętniej zdjąłby swój aparat radiowy, ale było to surowo 

zabronione. Zdejmuje się go z człowieka dopiero po śmierci, przecież 

zastępuje dowód osobisty. Wbudowany komputer rejestruje także puls 

właściciela i w przypadku zaburzeń wydaje sygnały, słyszalne w 

promieniu pięćdziesięciu kilometrów.

Przez trzy godziny szedł stary myśliwy po tropach tygrysa. I znalazł 

miejsce, gdzie zwierzę spało. Tropy były całkiem świeże.

- Nie jest daleko i może być bardzo głodny - mruknął myśliwy - teraz 

muszę być już bardzo ostrożny.

Nie ulegało wątpliwości, że tygrys był głodny. W okolicach poza nim nie 

było innego zwierzęcia, przynajmniej służącego mu jako pokarm, nie było 

w okolicach, albo może na całym kontynencie. A zwierzęta domowe już 

od wieku “produkuje się” w ogromnych fabrykach mięsnych, za 

stalowobetonowym murem, dokąd żaden głodny tygrys nie może 

wtargnąć.

Piotr Jurewicz nigdy dotąd nie czuł się tak samotny. Było w tym coś 

wzruszającego, ale także straszliwego. Las nie był gęsty, ale teren był 

nierówny, urozmaicony wąwozami, przepaściami, skałami, a co się tyczy 

cichych kroków, nawet najbardziej doświadczony myśliwy nie może 

rywalizować z miękkością małych poduszek łap tygrysa. W dodatku w 

pobliżu szemrał wesoły, górski potok. Poprzez plusk wody jeszcze trudniej 

było usłyszeć jakieś szelesty, szmery.

I wtedy zobaczył tygrysa. Był tak blisko, za skałą, w odwietrznym 

miejscu, że starzec po czterech, pięciu krokach mógłby dotknąć koniuszek 

białego, puszystego ogona. Już prawie nacisnął spust, kiedy zrozumiał, że 

background image

tygrys śpi... Jego boki regularnie, spokojnie falowały. Starzec stał 

oczarowany pięknem tygrysa. Miał gęste futro, z czarnymi pręgami. Z tyłu 

głowy i dokoła uszu w czarnych włosach widniały białe plamy.

- Siwiejesz, kolego - pomyślał stary myśliwy. Celował, lecz palec znów 

znieruchomiał na spuście. Coraz mocniej odczuwał, że nie może strzelić 

do śpiącego zwierza. Nawet jeśli to zwierzę jest zabójcą.

Może dwie, trzy minuty minęły w zadumie. A tygrys nadal spał.

- Pobudka, stary - odezwał się w końcu myśliwy. Myślał, że powiedział to 

głośno. Wydawało mu się, że w głębokiej ciszy echo odbija jego słowa, 

chociaż mówił oschle gardłowym głosem, raczej do siebie - dam ci okazję, 

jak się należy.

Tygrys obudził się już przy pierwszej zgłosce i natychmiast przemienił się 

w trzystukilogramowy pocisk. Głos człowieka uderzył w najczulsze 

struny, a instynkt kazał natychmiast zniszczyć tę żywą istotę, która ten głos 

wydała.

Myśliwy nie zwlekał. Tygrys sunący w powietrzu ku niemu był dobrym 

celem. Strzał był śmiertelny. Ale trzystukilogramowe cielsko niczym młot 

spadło na myśliwego i nawet wówczas mięśnie spełniały rozkaz instynktu, 

kiedy serce już nie pompowało krwi do płuc i mózgu.

Pilot jetocoptera słyszał ostatnie słowa przez radio, chociaż nie zrozumiał 

ich całkowicie.

Usłyszał strzał i wówczas zawyły też sygnały alarmowe w 

pięćdziesięciokilometrowym okręgu. Serce starca biło wolniej i w końcu 

stanęło.

Jetocopter podniósł się z warkotem. Pod nim na polanie w mizernej 

roślinności dymiła czarna, okrągła, wypalona plama.

background image

B6LA BALAZS

Spotkanie

Statek badawczy Merkury znajdował się już w układzie słonecznym 

Eridanu. - Położenie 423688321 - zameldował nawigator.

- Wyłączyć sterowanie automatyczne. Lądowanie na planecie oznaczonej 

numerem siódmym - wydał polecenie kapitan Larr.

Na ekranie coraz bardziej powiększał się zielononiebieski krąg, aż 

wreszcie zniknął zupełnie. Silniki Merkurego jeszcze raz zawyły, cały 

statek lekko zadrżał i wreszcie zapadła cisza. Zniknęło napięcie wywołane 

przyspieszeniem, ludzie poczuli się dobrze i znów mogli normalnie się 

poruszać.

- Przyciąganie 0,9 kilograma, temperatura na zewnątrz 80°C, atmosfera 

lekko trująca - odczytał Larr pomiary. - Tu też nie warto wychodzić na 

zewnątrz statku. Włączcie manipulator dla pobrania próbek.

Ze statku kosmicznego wysunęły się w krąg, pełznąc po gruncie, 

olbrzymie macki.

Kulista Istota nieruchomo odpoczywała na skale, pogrążywszy się w 

medytacji nad skomplikowanym problemem matematycznym. Drgnęła 

gniewnie, kiedy do organów jej słuchu dotarł warkot silników 

opuszczającego się sta tku kosmicznego. - Cała koncentracja przepadła, a 

tak bliska byłam już rozwiązania - zapulsowała gniewnie, z wyrzutem 

mierząc natręta. - Co za prymitywna łajba. Widziałam kiedyś makietę 

podobnej w Muzeum Centralnym. Ech, i tak już straciłam wątek, 

obejrzyjmy więc sobie przynajmniej oryginał. - I ruszyła w stronę 

Merkurego.

Manipulator umieszczał kolejno stworzenia w klatce, gdzie badano ich 

background image

inteligencję. Na jej spodzie miotało się właśnie jakieś żyjątko 

przypominające laseczkę. Kosmofilolog, w hełmie konwentorowym 

przetwarzającym sygnały, z rutyną naciskał przycinki na transformatorze 

myśli. Szeleszczące - bulgoczące dźwięki pomału nabierały znaczenia:

- Wszystko tu takie niezwykłe. Jestem całe w napięciu. Nie znajduję 

pożywienia. Uciekać stąd, jak najszybciej uciekać!

Larr machnął ręką i nacisnął przycisk dezintegratora. Przez klatkę 

przebiegły niebieskofioletowe promienie i stworzonko zniknęło, 

rozpadłszy się na atomy. Syknęły wentylatory i manipulator już wkładał 

do klatki następny egzemplarz badawczy. Był to potężny okaz. Na 

pierwszy rzut oka można było poznać, że to drapieżnik. Z wściekłością 

rzucił się na kraty.

Wkrótce transformator myśli znów się odezwał:

- Jeszcze nigdy nie byłem w tak dziwnym miejscu. Jestem piekielnie 

rozdrażniony i głodny. Gdybym tylko zdołał przegryźć to cienkie nie 

wiadomo co, zjadłbym wszystkie te słabe i niedołężne stwory, które 

znajdują się po drugiej stronie. Gdyby tylko to coś nie było tak twarde. 

Niestety! Och, jaki czuję głód.

Larr dowiedział się już wystarczająco dużo o stworzeniu. Oczy mu 

błysnęły i włączył dezintegrator.

I wtedy manipulator wpuścił do klatki Istotę. Kapitan z zainteresowaniem 

przyglądał się pulsującej grze kolorów na cudownej kuli.

- Zaktywizuję moje myśli w 98 polu mózgu - rozległo się z transformatora. 

- Dostałam się do pomieszczenia o jeszcze mi nie znanym przeznaczeniu 

na tym archaicznym statku kosmicznym. Obserwują mnie. Z przybyszy o 

dziwnych postaciach wystaje po pięć odnóży. Posiadają zaledwie lewą i 

background image

prawą symetrię. Przejdę teraz na krótszą długość fal. Aha! Są to 

dwupłciowe ssaki kręgowe. Sądząc po ich postaciach i szkielecie kostnym, 

pochodzą z planety o średniej sile przyciągania i umiarkowanym klimacie. 

Mózg ich znajduje się w górnym odnóżu. Stanowi nie więcej niż jedną 

setną całej masy ciała. Koncentracja neuronów 10Vcm3, zatem posiadają 

IO10 komórek mózgowych. Czas reakcji w neuronie... sto sekund? Aż 

dziw, że z takim mózgiem zdołali tu dotrzeć.

- Dziękuję bardzo za komplement - przemknęło przez myśl kapitanowi i ze 

wzrastającym zaciekawieniem obserwował przybysza.

- Powinnam była lepiej uważać na ich konwentor do przetwarzania myśli. 

Pozostaję przecież w bezpośrednim kontakcie z mózgiem filologa - drgęła 

w roztargnieniu Istota, zżymając się na siebie. - Niezwłocznie powinnam 

przejść na inwersję. W ten sposób przynajmniej się dowiem, skąd przybyli.

Kapitan nie wierzył własnym oczom, a przecież oglądał obraz rzeczywisty. 

Przyciski transformatora myśli zaczęły same się poruszać, podczas gdy 

kosmofilolog jak zahipnotyzowany wpatrywał się w “więzienia” w klatce. 

Konwentor znów zaczął pracować:

- Statek badawczy Merkury z...

Larr włączył dezintegrator. Ani jednej obcej istocie nie wolno było 

dowiedzieć się bez pozwolenia, skąd przybyli, ponieważ ludzie nie znali 

ich odmiennych intencji. Mogły więc one sprowadzić na Ziemię 

śmiertelne niebezpieczeństwo.

Istota umieszczona w klatce spokojnie nadal pulsowała. Broniły ją przed 

promieniowaniem niewidzialne zasłony.

- ...z trzeciej planety w układzie Słońca - ciągnął transformator. - 

Współrzędne względem centrum Galaktyki...

background image

Larr wyszarpnął pistolet i puścił serię w diabelską kulę.

- ... wynoszą 136°21'42”, co równa się 0°02'14”...

Twarz kapitana przybrała kamienny wyraz. Zacisnął tak mocno zęby, że 

trysnęła krew i strzelił w filologa.

- Barbarzyńcy! - zgroza przeniknęła Istotę. - Muszę natychmiast dokonać 

zmiany położenia.

Larrowi wydawało się, że postradał zmysły. Istota pojawiła się nagle obok 

filologa na zewnątrz klatki i oplotła jego krwawiącą głowę.

- ... równa się 30 637,5238 roku świetlnego - zakończył transformator.

- Natychmiast start! - zarządził bliski obłędu kapitan.

Urządzenie napędowe zawyło, spod statku buchnął olbrzymi płomień, 

znów poczuli nieznośny ucisk, a krew niemal przestała krążyć im w 

żyłach. Merkury z maksymalnym przyspieszeniem oddalał się od planety.

Istota odsunęła się od filologa w sposób przypominający toczenie się rtęci 

i bez najmniejszego wahania czy niepewności potoczyła się do kabiny 

pilota i zatrzymała przed stołem rozdzielczym.

- Coraz bardziej zbaczamy z nakreślonego kierunku lotu - oznajmił po 

chwili nawigator.

Larr sprawdził przyrządy, dokonał niezbędnej korekty, wypróbował cały 

arsenał środków zaradczych zdobytych w ciągu długich lat lotów 

kosmicznych, zanim wyciągnął wniosek, że zawsze tak posłuszny i wierny 

mu Merkury nie przyjmuje jego rozkazów. Wiedział, że musi teraz 

wykonać surowe polecenie przewidziane w takim położeniu. Jeszcze raz 

spojrzał na łagodnie pulsującego tajemniczego przybysza, na jego twarzy 

zastygł bolesny uśmiech rezygnacji i nacisnął przycisk urządzenia 

samozniszczalnego.

background image

W oślepiającym świetle eksplozji statek rozerwał się na miliony części.

Istota chroniona tarczą energii uniosła się w przestrzeń - i w zamyśleniu 

przyglądała rozlatującym szczątkom Merkurego.

- Jacy dumni. Woleli raczej zginąć, niż podporządkować się. Żal mi ich. 

Spróbuję zastosować lokalną inwersję czasu. Zasłużyli na to, żeby 

przetrwać. (

- Niestety! Och, jaki czuję głód! - wył transformator i Larr włączył 

dezintegrator, po czym zmęczony przetarł czoło. - Jestem już chyba 

przepracowany, bo zaczynam mieć wizje. Wydaje mi się, jakbym 

analizował jakąś kulistą istotę... Hm, to było niezwykłe. Zapytam o to 

innych.

“Zaszły wśród nas niezwykłe aberacje psychiczne - notował wkrótce po 

tym w dzienniku. - Do chwili wyjaśnienia ich przyczyny, proponuję strefę 

Eridanu zachować w tajemnicy”. Po czym wydał rozkaz startu.

- Nie wykonałam dokładnie zadania. Musiało coś przetrwać w ich pamięci, 

bo zaraz po pobraniu próbek opuścili naszą planetę. Na czym to 

przerwałem mój wywód? Obym mogła powtórnie głęboko się 

skoncentrować - zżymała się Istota leżąc znów na skale,

PĆTER KUCZKA

Anielskie włosy

Miał szczególną budowę. Jego nieporównywalne wymiary i niepojęty 

kształt zamazywały się w czarnych otchłaniach kosmosu, gdy zawisł nad 

planetą, którą badał. Składały się na niego skomplikowane systemy 

bezdźwięcznie wysuwających się snopów światła, szklanych macek i 

kolczastych przyrządów filtrujących. W środku kłębu przezroczystych 

włókien, niczym zarodek w jaju ryby, połyskiwała niebieskim światłem 

background image

kabina.

Pracowali w niej we dwóch.

Pierwszy, którego nazywano lei, manipulował przy tarczy wyrzutni i z 

lekkim zniecierpliwieniem czekał, kiedy będzie mógł wyprawić w drogę 

przesyłkę.

Drugi, którego na planecie pod odległym słońcem nazywano Aur, biedził 

się jeszcze z przesyłką. W pośpiechu przesuwał szeleszczącą taśmę na 

szybko się obracających tarczach zapisu pamięciowego i aparatury 

tłumaczącej, które nasycały ją migotliwym światłem i wybijały 

kryształowymi młoteczkami drobniutkie znaki.

Znajdowali się daleko od macierzystej planety. Ci, którzy mierzą 

przestrzeń prędkością światła, powiedzieliby, że dzieli ich od niej setki lat 

świetlnych.

- Zaraz będzie gotowa - mruknął Aur.

lei spojrzał na energiomierz.

- Musimy się pospieszyć.

- Nie chciałbym o niczym zapomnieć - powiedział Aur. - Powinni dostać 

wszystkie prawa i zależności...

- Sądzisz, że je zrozumieją?

- Ich wiedza na to wskazuje. To istoty rozumne, choć różnią się od nas. 

Mają bardziej zamknięty układ biologiczny...

- Są zdumiewająco dziwni. Myślę, że...

- Przyrządy dokładniej to zarejestrowały, Mieszkają w osiedlach, 

rozporządzają sztucznymi źródłami światła, korzystają z falowania 

materii. Jest prawdopodobne, że indywidualnie mają zawężoną 

inteligencję, ale być może zbiorowo odczytają przesyłkę.

background image

- A jeśli ona spowoduje, że zwrócą się przeciwko sobie? - zapytał lei 

wsuwając pudełko z przesyłką do otworu tarczy wyrzutni.

- Nic na to nie poradzimy. Możemy tylko mieć nadzieję. Ich zdolności 

pojmowania, a także instynkt życia w odniesieniu do naszej wiedzy... 

Skoro już zrozumieją treść przesyłki, nie będą mogli zwrócić się 

przeciwko sobie.

Głos Aura zabrzmiał tym razem bardziej podniośle, niż zwykle:

- Wyślij ją więc w drogę. A później będziemy już mogli zapaść w sen 

podróży. Żałuję tylko, że nie zetknęliśmy się z nimi bezpośrednio. Teraz 

czeka nas długi sen.

lei dotknął przycisku wyrzutni.

W kabinie przypominającej ikrę zniknęło niebieskie światło. Statek 

kosmiczny - bo tak by go nazwali mieszkańcy planety - bezdźwięcznie 

zanurzył się w bezkresnej ciemności.

Rozumni mieszkańcy planety rzeczywiście niczego nie zauważyli. Statek 

kosmiczny przybyszów unosił się na dużej wysokości i nie odbijał ani nie 

zakłócał fał radiowych wysyłanych z wojskowych stacji radiolokacyjnych 

badających niebo. Kilka teleskopów zaopatrzonych w prymitywne szklane 

obiektywy skierowanych było wprawdzie w niebo i odbijało mętne 

światło, ale astronomowie bądź spali, bądź pili, bądź gapili się na ekrany 

telewizorów.

W niektórych miejscach na planecie ludzie obserwowali niebo, ale ich 

napięte nerwy i wyczulone zmysły nastawione były przede wszystkim na 

odbiór warkotu samolotów wyposażonych w rakiety, broń pokładową albo 

bomby.

Planetę pokrywały zresztą ciemności i obserwacja nieba była utrudniona 

background image

ze względu na niezwykle niski pułap chmur.

Padał śnieg.

Gęste, białe płaty spadały również na miasto B. Około południa mróz 

trochę zelżał i wtedy zaczął padać śnieg.

- A jednak będziemy mieli białe Boże Narodzenie - mówili ludzie 

wyglądając przez okna. Wieczorem już gruba warstwa śniegu pokrywała 

ulice i place tudzież wyryte między domami przepaści i doliny.

Fizyk przeciął ukosem niewielki placyk pod nagimi teraz i czarnymi 

konarami kasztanów. Pod pachą ściskał ciemnozielony świerk, w palce 

wrzynały mu się nawet przez skórę rękawiczek sznurki paczek owiniętych 

szeleszczącym kolorowym papierem.

Cieszył się z białego i miękkiego puchu, z ciszy i cichego chrzęszczenia 

śniegu. Odpoczywał.

Miał dziś męczący dzień. Nieoczekiwany telefon od sekretarza stanu, 

przerwana w połowie praca w laboratorium, nagle zwołana konferencja, 

ściśle tajne komunikaty, brak zaufania, co można było wyczytać z oczu 

generała, jego malująca się na twarzy tępota i buta, z jaką palił to swoje 

cygaro.

- Na kiedy będziecie gotowi? - spytał go po raz trzeci generał.

Co mógł odpowiedzieć na takie pytanie? Nie jest przecież technikiem, 

żeby mógł obiecać termin, ani kupcem, na próżno usiłowali się z nim 

targować. Gdy skończymy, to będziemy gotowi...

Irytował go zwłaszcza sekretarz stanu. Jego delikatne aluzje dotyczące 

obowiązków obywatelskich, kulawe pochwały i ukryty szantaż, 

dwuznaczne zdania o “materialistycznym światopoglądzie filozoficznym” 

fizyka, źle widzianym w pewnych kołach.

background image

- Zawsze chodziłem prostą drogą - powiedział sobie fizyk i mimo woli 

obejrzał się do tyłu, aby zobaczyć swoje ślady pozostawione na śniegu.

I wtedy zauważył tę paczkę.

- Musiał ją ktoś zgubić - przemknęło mu przez myśl. Dopiero znacznie 

później przypomniał sobie, że paczka leżała na środku placyku i nie 

prowadziły do niej żadne ślady.

Wrócił i podniósł przezroczyste pudełko.

Uśmiechnął się na jego widok:

- Anielskie włosy - pomyślał. - Dawno ich nie widziałem. Dziś już takich 

nie sprzedają. Przydadzą się na choinkę...

Wsunął pudełko do kieszeni zimowego płaszcza.

Choinkę ubierali w holu. Dzieci niecierpliwiły się i hałasowały w 

sąsiednim pokoju, nie mogąc doczekać się uderzenia gongu, aby na ten 

dźwięk pobiec jak szalone z dzikimi okrzykami zachwytu pod drzewko, 

czołgając się na kolanach wśród powodzi zabawek.

Fizyk w milczeniu zawieszał na drzewku lampki i zimne ognie.

- Nie iesteś w humorze... - zauważyła żona. - Czy coś się stało?

- Nic szczególnego. Wzywał mnie do siebie sekretarz stanu.

- Rozumiem - powiedziała. - Nie przejmuj się nim.

Spojrzał na nią. Na dobrze znajome oczy, usta, włosy.

- Niemal zapomniałem! - zawołał i dotknął dłonią czoła. - Anielskie 

włosy!

Wybiegł z holu i sięgnął do kieszeni płaszcza.

- Popatrz - powiedział do żony. - Znalazłem to na śniegu... Anielskie 

włosy... Ubiorę nimi choinkę.

- Jakie ładne - dotknęła ręką szeleszczących pasm. - I jakie miękkie...

background image

Dzieci na widok choinki wydały zwycięski okrzyk, jak w czasie 

poprzednich świąt. Każde chciało zapalić pierwsze zimnego ognia.

- Najstarszy to zrobi - powiedział i podał zapałki najwyższemu, po czym 

stanął obok drzwi i zgasił światło.

Spojrzał na drzewko i zdumiał się. Anielskie włosy jarzyły się. Najpierw 

dostrzegł drobne, barwne punkciki, które następnie połączyły się w ciągłą 

linię, a każde z pasm jaśniało szczególnym blaskiem, aby po chwili 

zamienić się w niebieskie, promieniejące światło.

- Jakie ładne! Jakie ładne! - wołały dzieci. Fluoryzują, pomyślał, ale zaraz 

w to zwątpił. Co to jest? Promieniowanie drugiego stopnia z tak cienkich 

pasemek? Skąd się ono bierze?

- Poczekaj! - zawołał do syna, ale już było za późno.

Płomień zapałki rozgrzał koniec zimnego ognia, zaczęły się sypać 

czerwone iskry w niebieskim blasku rzucanym przez anielskie włosy, 

jedna iskra padła na pasmo. )

W ciągu ułamka sekundy zajęło się ono ogniem, płomień przebiegł 

błyskawicznie.

Gdy skoczył do drzewka, aby stłumić ten pożar, dziwne pasma niemal 

całkowicie zmieniły się w popiół.

Choinka się nie zapaliła.

Z anielskich włosów zostało ledwo kilka nadwątlonych szczątków, które 

spadły na podłogę. Reszta znikła bez śladu.

Zebrał ocalałe resztki, przypatrzył się im w zamyśleniu i włożył do 

koperty.

W instytucie już od kilku tygodni o niczym innym się nie rozmawiało, jak 

o “problemie anielskich włosów”. Wszystko było w tej sprawie 

background image

niezrozumiałe. Rozwiązanie tajemnicy kilkucentymetrowego cienkiego 

pasemka wydawało się trudniejsze od skonstruowania bomby kobaltowej. 

Nie potrafiono ustalić składu chemicznego substancji, z jakiej było 

zbudowane, nie wiedziano, skąd się bierze jego niezwykła łatwopalność 

przy niezmiernej odporności na rozrywanie. Uczonych zafrapowała 

fluorescencja lśniących, barwnych punkcików na taśmie. Obok tych 

zagadnień podstawowych pojawiły się inne. Gdzie sporządzono tę taśmę i 

w jakim celu, przy pomocy jakich środków technicznych? Skąd się wzięły 

na owym placyku, gdzie znalazł je fizyk?

Wysuwano sprzeczne i niejasne hipotezy, rodziły się coraz bardziej 

fantastyczne koncepcje, układano skrajne teorie. Uczeni marszczyli czoła, 

ślęczeli nad pasmem do białego rana, przeprowadzali obliczenia, 

zapisywali wzorami arkusze papieru - i do żadnych wniosków nie 

dochodzili.

Zdumienie ich dopiero wtedy osiągnęło punkt kulminacyjny, gdy młody 

współpracownik fizyka oświadczył, że potrafi powiedzieć coś nowego o 

paśmie. Ów młody człowiek skoncentrował się nad barwnymi punktami 

widocznymi na taśmie. Zauważył pewną prawidłowość w ich 

rozmieszczeniu, a także w położeniu barw; Sprawdził raz jeszcze 

właściwości elektryczne i elektromagnetyczne pasma, po czym ustalił 

pewne hipotezy wstępne i przekazał dane do obliczenia na komputerze.

- Na taśmie znajduje się tekst - oświadczył w wąskim gronie specjalnej 

komisji.

- Tekst? - zapytał niedowierzająco przewodniczący.

Młody człowiek wziął do rąk leżącą przed nim teczkę.

- Tak - powiedział lekko zakłopotany. - Jest to tekst, a właściwie, ściślej 

background image

mówiąc, seria informacji.

'= - Co to za tekst, jeśli wolno spytać? - przewodniczący oparł się głębiej 

w fotelu.

Młody człowiek milczał.

- Słuchamy - nie ustępował przewodniczącyMłody człowiek otworzył 

teczkę i wyjął z niej pojedynczą kartkę papieru. Odchrząknął i omiótł 

spojrzeniem twarze członków komisji. Fizyk, który już znał rozwiązanie, 

zachęcająco skinął mu głową.

- Może zabrzmi to nieprawdopodobnie - zaczął młody badacz - lecz 

potrafię to udowodnić. Tekst, który odczytałem, brzmi następująco: “Pokój 

istotom rozumnym żyjącym na tej planecie... My, lei i Aur, podróżnicy w 

przestrzeni kosmicznej, przekazujemy wam całą wiedzę naszego świata... 

Uważajcie! Gdybyście mieli zamiary niszczycielskie...”

Młody człowiek odłożył kartkę.

- Tyle mówi tekst - powiedział cicho. Członkowie komisji milczeli.

Z niezmierną szybkością mknął statek kosmiczny przez ciemne, straszne 

przestworza międzygwiezdne. Dwóch jego pasażerów z zamkniętymi 

oczyma i opadłymi podbródkami śniło sen długiej podróży. Niekiedy 

dawał się słyszeć szmer pracujących aparatów, potem znów zapadała cisza, 

zapalały się i gasły lampki kontrolne. Wszystkie przewody, aparaty, 

urządzenia energetyczne, kolczaste filtry na potężnym statku znajdowały 

się w ruchu.

ZOLTAN CSERNAI

Komienie

Pan profesor mył właśnie ręce. Powoli, strumieniami puszczał ciepłą wodę 

na wymoczone, białe, jak zazwyczaj u chirurgów palce i szczoteczką 

background image

szorował paznokcie. Pomyślał o chorym, którego przed chwilą 

wziernikował. - Biedny, pozostały mu najwyżej trzy, cztery miesiące 

życia... Lewa nerka nie funkcjonuje, druga też nie wytrzyma długo... - 

Potem pomyślał nagle o czymś zupełnie innym. O willi w Revfulópie, 

dokładniej o dużej parceli, którą za udaną operację kupił mu niedawno 

towarzysz Guth za bezcen. - Budowa będzie kosztowała co najmniej 

milion... trzeba wybudować takie molo, przecież ma żaglówkę, no i...

Piskliwy głos siostry Ilony wyrwał go z rozmyślań. Machała wizytówką.

- Trzy osoby czekają jeszcze na pana, panie profesorze, a czwarty, który 

przyszedł w tej chwili, przesyła panu to.

Profesor założył okulary. - Dr Lorant Kardos, fizyk jądrowy, kandydat 

fizyki - przeczytał treść eleganckiej wizytówki. - Patrzcie, Kardos! To 

znaczy, jest na Węgrzech. Myślałem że po pięćdziesiątym szóstym został 

za granicą...

- mruknął. - Dlaczego siostra stoi i gapi się?

- krzyknął. - Niech siostra wpuści go poza kolejnością.

Julia, sekretarka o platynowych włosach i krągłych kształtach uśmiechnęła 

się złośliwie. Przepisywała właśnie z magnetofonowej taśmy

- ze słuchawkami na uszach. - odczyt pana profesora o nowej metodzie 

dystoskopii. Nie znosiły się nawzajem z siostrą Iloną.

Pan profesor pośpieszył na spotkanie pacjenta.

Wszedł przygarbiony, chudy mężczyzna o wpadniętych policzkach i 

siwych, krótko ostrzyżonych włosach. Twarz wyrażała cierpienie. Tylko 

czarne oczy błyszczały, żywo, gdy ściskał rękę profesora.

- Serwus, Bandi. Poznajesz mnie jeszcze?

- To ty, Lori? Co cię tu przywiodło? Myślałem, że zostałeś na Zachodzie... 

background image

Julio, prosimy o koniak i papierosy.

- Dziękuję, nie fatyguj się - gość usiłował zaprotestować, ale sekretarka 

już stanęła z butelką i papierosami. Usiedli w kącie, trącili się kieliszkami, 

wypili.

- Na zdrowie!

- Dziękuję, właśnie tego mi brak...

- Stało się coś? I to cię do mnie sprowadza? Uważaj, muszę cię ostrzec: 

jestem chirurgiemurologiem i szybko mogę cię pozbawić jednej nerki!

Kardos słabo się uśmiechnął.

- Przyszedłem do ciebie, do starego kolegi z klasy, lub może do rywala? 

Przecież zawsze współzawodniczyliśmy, pamiętasz? Była to szlachetna 

rywalizacja. Ty zwyciężyłeś. Jesteś światową sławą, a ja pionkiem 

wspaniałej nauki.

- Nie bądź taki skromny - profesor pokiwał palcem - długo moglibyśmy 

dyskutować o tym, kto wygrał. Pomyśl o Magdzie. U niej, o ile mi 

wiadomo, zwyciężyłeś ty. Wyszła za ciebie. Ale powiedz, gdzie pracujesz 

obecnie?

- W Instytucie Badawczym Fizyki Jądrowej. Dokładniej przy cyklotronie. 

Praca rutynowa.

- Tak, tak samo jak moja, jeśli patrzymy na nie z tej strony. No, co ci 

dolega? Widzę, że cierpisz.

- Od trzech dni się męczę. Wydawało mi się, że dłużej nie wytrzymam, 

więc przywlokłem się tu, do szpitala. Chciałem pójść do internisty, ale na 

korytarzu przypadkowo przeczytałem na tablicy twoje nazwisko. Strasznie 

mnie boli w krzyżu, Bandi. Daremnie połykam całe garście algopiryny i 

ridolu. Nie pomaga. Nigdy przedtem nie cierpiałem na reumatyzm. 

background image

Widzisz, prawie się nie mogę wyprostować. Mam ciągle parcie na mocz, 

coś w tym rodzaju, bez rezultatu. Jak myślisz, co to może być? Poradź, do 

kogo pójść. Ty na pewno jesteś w dobrych stosunkach z lekarzami i...

- Do nikogo nie pójdziesz! Przyznaj się, chorowałeś już na nerki?

- Na nerki? - zdziwił się Kardos. - Nigdy, nigdy.

- Więc, w takim razie, pójdziesz ze mną. Przejdziemy do ambulatorium. 

Zbadam cię. Coś mi się wydaje, że trafiłeś we właściwe miejsce. Prędzej 

czy później i tak przysłaliby cię tu, do moich rąk...

W towarzystwie siostry Ilony przeszli do ambulatorium. Chory rozebrał 

się i położył na stole do badania. Profesor długo ściskał brzuch, krzyż, 

potem zrobił cystoskopię i rentgen.

- A co - nie mówiłem? Moja diagnoza była trafna! Masz kamienie - 

zawołał profesor w kierunku pacjenta, który leżał w sąsiednim pokoju i 

oglądał wywołane właśnie zdjęcie rentgenowskie. W lewej nerce kamień 

wielkości grochu zaklinował się w ureterze. Powoduje kurcze i ogólną 

atonię. Spędzisz kilka dni u nas, na razie krajać cię nie będę. Spróbuję 

wypędzić twoje kamienie. Także w prawej nerce masz ich kilka, też je 

wypędzimy. Julia załatwi formalności. Przede wszystkim będę 

potrzebował twojej kartoteki z miejsca pracy... Chciałbym wiedzieć, jaką 

dozę promieni twój organizm otrzymuje przy cyklotronie.

- Niewiele... prawie nic... nawet jednej trzeciej dozwolonej ilości - szepnął 

zmęczonym głosem chory. - Zresztą, możesz zrobić ze mną, co chcesz, 

tylko zawiadom Magdę... żonę.

- Oczywiście. Podaj numer telefonu i o niczym nie myśl, odpocznij. Nie 

bój się, załatwię wszystko. A teraz dostaniesz wspaniały koktajl 

przeciwkurczowy i zobaczysz, niedługo przestanie cię boleć.

background image

Po zastrzyku chory szybko zasnął. Pan profesor zebrał zdjęcia, zapisał coś 

na kartce choroby i wyszedł z pokoju.

- Tylko spokojnie, proszę pani! Bardzo panią proszę o spokój... proszę cię, 

kochana... Magdo! Proszę, nie płacz! Ile razy mam powtarzać, że nie ma 

powodu do zmartwień - profesor pocieszał panią'Kardos. Jednocześnie 

zauważył, że dawna hoża i bardzo piękna Magda Meray, w której kochała 

się cała klasa jest teraz chyba jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej urocza 

niż niegdyś, gdy miała lat siedemnaście. Dojrzała, wspaniała kobieta o 

nieprawdopodobnie błękitnych oczach pełnych łez... Czuł, że zimny pot 

kroplami spływa mu po plecach, takie wrażenie zrobiła na nim... 

Zapanował nad sobą i starał się grać dalej rolę lekarza.

- Lori ma bez wątpienia nietypowe nerki - kontynuował pocieszająco. - 

Ale nie stanie się nic złego. Wypędziłem kamienie i kilka z nich 

zatrzymałem. Sam je przeanalizowałem i wiem, co trzeba robić, aby nie 

wytworzyły się kamienie o podobnym składzie chemicznym. Mowy nie 

ma o wadzie organicznej, prosta reakcja chemiczna powoduje 

skrystalizowanie się kamieni. Żadna dieta nie jest mu potrzebna. Może 

jeść i pić wszystko, co lubi: wszystkie inne narządy są zdrowe. Musi 

uważać tylko na jedno: na trawienie. Powinien regularnie zażywać węgiel, 

żeby zapobiec atonii i wytwarzaniu się kamieni. Zwyczajne carbo 

medicinalis, trzy razy dziennie po dwie tabletki, przed jedzeniem. 

Uregulowane tym lekiem trawienie sprawi, że kamienie nie będą się 

tworzyć, a przeciw działaniu ubocznemu zapiszę niewinny środek 

przeczyszczający. Zresztą po jednotygodniowym odpoczynku Lori może 

wstać i wrócić do swego cyklotronu.

- Jestem ci bardzo wdzięczna, Bandi - szepnęła Magda i wsunęła grubą 

background image

kopertę do kieszeni profesora.

- Co ty sobie wyobrażasz? Proszę cię, to całkiem niepotrzebne! - 

protestował.

- Zostaw, nie protestuj! Zasłużyłeś...

- Rzecz jasna, od czasu do czasu dzwońcie do mnie. Chciałbym, abyście 

uważali mnie za swego domowego lekarza. Gruntowne zbadałem Lóriego. 

Inny lekarz mógłby wszystko zepsuć. Znam jego nerki jak własne dłonie.

Julia, sekretarka, znudzonym ruchem sięgnęła po słuchawkę.

- Słucham. Tak... Nie, proszę... pan profesor jeszcze nieprzyszedł. Będzie 

za kwadrans. Kto go prosi? Tak, proszę... Przekażę... Zaraz. przekażę. Do 

zobaczenia!

Kiedy tylko położyła słuchawkę i zaczęła pisać w notatniku, otworzyły się 

drzwi i wszedł pan profesor.

- Jakaś pani Kardos dzwoniła do pana profesora - powiedziała sekretarka. - 

Prosiła, abym panu przekazała, że jej mąż źle się poczuł na ulicy i 

pogotowie zabrało go do kliniki chirurgicznej. Prosiła, żeby pan 

natychmiast tam przyszedł.

Po twarzy profesora przebiegł skurcz, jakby grymas śmiechu i płaczu 

jednocześnie...

- Już idę! - rzekł. Odwrócił się na pięcie i wybiegł.

- Niestety, kochana... muszę przyznać... nietypowe nerki Lóriego i mnie 

spłatały figla, ale operacja się udała. Zdążyłem przenieść Lóriego z kliniki 

chirurgicznej i usunąłem kamienie z obu nerek. Prawa jest mniej 

uszkodzona i funkcjonuje normalnie. Obecnie wielu ludzi żyje z jedną 

nerką, Lóriemu posłuży jeszcze długo. Naturalnie teraz będzie 

potrzebował dłuższej kuracji pooperacyjnej, przynajmniej sześć miesięcy. 

background image

Załatwiłem wszystko. Jak tylko można będzie go ruszyć, przewieziemy go 

do świetnego sanatorium. Ale, co jest jeszcze ważniejsze, moja droga, ty 

też potrzebujesz dłuższego odpoczynku. Posłuchaj: otrzymałem z Londynu 

zaproszenie na międzynarodową konferencję. Będzie trwała cztery dni. 

Pojedziesz ze mną... a potem pojedziemy jeszcze gdzieś... Pamiętam,. 

zawsze chciałaś pojechać do Miami!

Podpułkownik Pethó kiwając głową rzucił na stół akta, które uważnie 

studiował i zwrócił się do sekretarki:

- Mariko! Proszę zawołae “jubilerów”. Po kilku' minutach zameldowali się 

dwaj dobrze zbudowani młodzi oficerowie śledczy i na znak szefa usiedli 

na krzesłach. Sekretarka postawiła przed nimi filiżanki z kawą.

- Znacie mnie dobrze, chłopcy. Jestem starym wygą w tym zawodzie, ale 

czegoś takiego jeszcze nie widziałem. - Podpułkownik przedstawiał fakty. 

- Otrzymaliśmy z Londynu zawiadomienie Interpolu, że londyńscy celnicy 

zatrzymali na lotnisku węgierskiego profesora, doktora Endre Gardygo, 

tego chirurgaurologa... Słyszeliście już o nim, nie. Ale ja tak! Niedawno 

byłem u niego na badaniu, bo wyjął mi z biodra kulę Jóski Kolomara. No, 

pamiętacie już? Więc... pan profesor... wyjechał do Londynu na 

konferencję... z kobietą. Nie... nie z żoną. Jak ta kobieta się nazywa? Już 

wiem... Pani Kardos. Więc pan profesor wyjechał w towarzystwie wdowy 

po Lorancie Kardos. A kiedy na lotnisku Heathrow wysiedli z samolotu, 

przy kontroli walizek pana profesora znaleziono w jednej z nich bardzo 

dziwne rzeczy. Kamienie... Fantastycznie interesujące kamienie. Pan 

profesor próbował opowiedzieć tym angielskim celnikom takie bzdury, jak 

tę że to są operacyjnie usunięte kamienie nerkowe, i że wziął je ze sobą 

jako kuriozum lekarskie na tę konferencję... Oczywiście celnicy nie byli w 

background image

ciemię bici. Zawołali fachowców i okazało się, że te kamienie - są 

diamentami. I to jakimi! Kiedy roześmieli mu się w twarz mówiąc w oczy 

całą prawdę profesor zemdlał. Natychmiast zawieziono go do szpitala, ale 

chociaż zrobiono wszystko - w kilka godzin później zmarł. Zawał. 

Wymuszono z niego jeszcze tylko kilka słów, ale na próżno, bo nie mają 

sensu. Profesor pozostał do śmierci nieugięty. “Moje biodiamenty. 

Cyklotron i węgiel... węgiel”. To wszystko. Teraz przed nami otwiera się 

piekło. Przyjadą specjaliści z Interpolu w sprawie diamentów. Musimy się 

przygotować do ich przyjęcia. Są przekonani, że profe sor był 

“człowiekiem kluczowym” w międzynarodowej szajce przemytniczej, na 

którą od lat polują. Spójrzcie, oto kilka zdjęć tych kamieni. Ten większy 

przypomina skamieniałego pająka. lub raczej ośmiornicę. Skąd je, u 

diabła, zdobył?

ZOLTAN CSERNAl

Kołowacizna

W gaju oliwnym otoczonego chmurami Olimpu Pan po długiej bieganinie 

dopadł wreszcie nimfę Eudikę o kołyszących się biodrach i krągłych jak 

jabłka piersiach. Zmęczona nimfa już się posłusznie położyła na trawniku, 

kiedy uwagę podnieconego satyra zajęło żałosne beczenie. Odwrócił się i 

co zobaczył? Jego ulubione jagnię, Galaksia zataczając się kręciła się 

wkoło na łące...

- Dostała kręćka - mruknął Pan z brodą o zapachu piżma i dłonią lekko 

uderzył w okrągły tyłek nimfy.

- Idź z Dzeusem! Mam teraz inną robotę, nie mam czasu się tobą 

zajmować...

Jagnię żałośnie beczało i kręciło się w jasnozielonej trawie łąki. Z 

background image

różowego pyszczka ciekły białe strużki śliny. Pan objął drżące zwierzątko, 

delikatnie przewiązał dygoczące łapki .welonem nimfy, uniósł je i 

wielkimi susami oddalił się. Doktor Paieon, lekarz bogów Olimpu, 

przyjmował chorych w jaskini Kythera.

- No, zobaczymy, co się stało z twoim barankiem, och Satyrze Satyrów - 

tymi słowami witał swego przyjaciela. - Podaj mi Galaksię, zaraz ją 

zbadam.

Wyjął z rąk Pana drżące jagnię i zniknął z nim w półmroku pokoju.

W holu Oddziału Naczelnego Dowództwa Wśródgalaktycznego 

Ministerstwa Obrony Do Spraw Biologii niecierpliwie przechadzał się 

krępy mężczyzna o błyszczącej głowie, mieszkaniec tej planety. Pod 

pazuchą trzymał ogromny plik dokumentów i od czasu do czasu ze złością 

spoglądał przez szklaną ścianę w jasną noc. Stąd, z czterysta 

sześćdziesiątego piętra wieżowca Ministerstwa Obrony otwierał się 

wspaniały widok na zatokę, nawet na otwarty ocean.

- Więc przyszedł pan, panie profesorze, proszę wejść - zabrzmiał ostry, jak 

zawsze w wojsku, głos w momencie, gdy obite drzwi otworzyły się i 

chudy, wysoki mężczyzna o wyrazistych rysach w randze generała 

wprowadzał zniecierpliwionego gościa do pokoju.

- Przepraszam, że kazałem panu czekać - usprawiedliwiał się generał - ale 

wie pan... ta wojna z galaktyką “Szarą Kuną”. Można (r)szaleć. Zauważył 

pan ten ruch na zewnątrz? Nasi sojusznicy stacjonują na oceanie, wie pan, 

ci z “Małego Psa”. Nigdzie indziej nie zmieściliby się... Siedemdziesiąt 

trzy tysiące rakiet kosmicznych, oddziały rezerwowe Wśródgalaktycznego 

Ministerstwa Obrony Sojuszników. Każdy krążownik jest wielkości 

naszego drapacza chmur. Ogromna to siła, panie profesorze. Nie do 

background image

wyobrażenia. Ale gdy pomyślę, że to wszystko jest tylko chmurką kurzu w 

porównaniu z tym, co się dzieje poza naszą galaktyką. Tam gdzie 

sojusznicze armie kosmiczne stu czterdziestu trzech tysięcy sześciuset 

dwudziestu pięciu zamieszkałych planet galaktyk “Wielki Pies” i “Mały 

Pies” toczą w tej chwili bój z wojskami galaktyki “Szarej Kuny” również o 

miliardowym rzędzie wielkości. Gdy pomyślę o tym, staję na baczność i 

salutuję przed niezmierzoną siłą naszych wśródgalaktycznych 

sojuszniczych - narodów, przed ich wielkością!

- Hm... Jak? Przed kim? Przed czym? Panie generale! - profesor doszedł 

wreszcie do głosu. - Tak, tak... rozumiem. Ta wojna między galaktykami. 

Ale, chyba mogę przejść do tematu... Co się stało z moim podaniem, 

generale? Czy dostanę nareszcie ten superakcelerator? Algi nie mogą już 

dłużej czekać. Jeżeli nie zbadamy szybko tej choroby, tego nieznanego 

wirusa, hm... zaopatrzenie całej ludności wśródgalaktycznej w białka 

znajdzie się w niebezpieczeństwie, i...

Generał przerwał mu:

- Ależ kochany profesorze, jak pan to sobie wyobraża? Niech pan 

zrozumie nareszcie, że... w obecnej sytuacji... w tej chwili niczego nie 

mogę zrobić dla pana. Nie mamy limitu. Czy pan to rozumie? Wszystkie 

kapitały rezerwowe wydałem na cele wojenne sojuszników, na broń 

otrzymaną od nich. Jest wojna, niech pan to zrozumie! Musi pan zaczekać 

kilka miesięcy. Takimi mało znaczącymi sprawami, jak to... jaki 

acelerator?... nie mam teraz czasu zajmować się! Teraz... kiedy idzie o 

decydujące... o ogromne... wiekie sprawy...

- Wielkie sprawy?! - krzyknął profesor. - Hm... wielkie sprawy. Więc... 

Niech pan wie, panie generale, że te... te, które badam przez swój 

background image

mikroskop elektryczny... te są t akimi samymi wielkimi sprawami jak to 

szaleństwo z wśródgalaktyczną wojną, którą wy prowadzicie! Niech pan...

- Dobrze... pan, panie profesorze, ma rację - spróbował generał uspokoić 

bojowego gościa. - Dostanie... dostanie pan ten akcelerator, niech pan 

niczego się nie obawia! Tylko... musi pan jeszcze trochę poczekać.

- Poczekać? Tak... a wirusy też będą czekać? Co pan myśli, panie 

generale? Hm... To znaczy według palia mój świąt, biologia, to sprawa 

mało znacząca? Proszę... Niech pan uważa, niech pan mnie posłucha - 

profesor podniósł głos - Niech pan zrozumie, że pański... że wasz 

makroświat... ta cała wśródgalaktyczną makrowojna nie jest większą... w 

niczym nie różni się od zarazy. Jest zapaleniem kilku zdrowych komórek.

- Nie rozumiem - jęknął generał - To jest dla mnie zbyt skomplikowane, hę 

hę hę... Proszę lepiej wyjaśnić, co pan chciał przez to powiedzieć...

- W porządku. Proszę więc słuchać mnie uważniej! - krzyknął profesor. - 

Mam nadzieję, że pan słyszał już coś niecoś o strukturze materiału, o 

atomach? Z czego są one złożone? Z drobnego jądra o dodatnim ładunku 

elektrycznym, protonu i z drobnych innych elementarnych cząsteczek o 

ujemnym ładunku elektrycznym, neutronów i cząsteczek o innych 

nazwach, które krążą wokół tego centrum... No więc - pokazał na świat 

zza szklanej ściany - tam na zewnątrz, z czego został złożony nasz świat 

gwiezdny o rozmiarach galaktyki? Biorąc pod uwagę odległości między 

różnymi gwiazdami ten świat jest złożony także z tak samo małych, pod 

względem rozmiaru i masy, zbiorów różnych materiałów, mgieł, gwiazd i 

systemów planet, które łączy w jedną całość grawitacja, siła ciążenia 

zamiast ładunków elektrycznych. Czy pan już rozumie, do czego 

zmierzam? Do tego, że mój biologiczny mikroświat w swych proporcjach 

background image

jest taki sam jak pański makroświat o rozmiarach galaktyk.

- Co... właściwie, jak mam powiedzieć...

- Pan tego nie rozumie... Dobrze. Wytłumaczę panu ten aksjomat 

przykładem. Więc, panie generale, niech pan sobie wyobrazi... niech pan 

spróbuje sobie wyobrazić siebie samego w mniejszych rozmiarach, 

człowieczka o rozmiarach mikroskopijnych... człowieka 

zminiaturyzowanego. Czy pan rozumie? Na pewno pan rozumie, o czym 

myślę.

- Tak, oczywiście! To już rozumiem... Przypuśćmy, że jestem takiej 

wielkości jak... jak mikrob albo jeszcze mniejszy, jak... wirus.

- Tak jest. W dodatku bardzo niebezpieczny, groźny wirus. Ale 

kontynuujmy! Niech pan sobie wyobrazi, że pan teraz, w takiej postaci 

stoi, powiedzmy, w jednym ziarnku grochu. Dokładniej w jednym z 

atomów węglowych jednej z molekuł białkowych tego ziarnka... Jeszcze 

dokładniej i już najdokładniej: na powierzchni jednego z krążących 

elektronów atomu węglowego. Czy pan rozumie? Tak?... No, nareszcie! A 

teraz proszę... dalej słuchać mnie uważnie. Przypuśćmy, że ten elektron, na 

którego powierzchni pan stoi, w porównaniu z panem jest tak duży, jak w 

oryginalnych rozmiarach nasza planeta!... No więc, czy pan to rozumie, 

panie generale?

- Oczywiście! Doskonale! Właściwie co pan sądzi? Moje kwalifikacje 

zawodowe...

- Tak... Naprawdę. Ale... to jeszcze nie wszystko. Jeszcze nie 

dokończyłem. Teraz nastąpi przedstawienie właściwego problemu... Po 

tym wszystkim chciałbym pana zapytać: stojąc na powierzchni elektronu o 

wielkości planety, co pan widzi dookoła siebie? Co?... Czy ziarnko grochu, 

background image

w którym pan żyje? Czy mógłby pan widzieć, odczuć, że pan właściwie 

żyje w zamkniętym ciele... w czymś... wewnątrz ziarnka grochu?

- No, ale... co...

Generał zmieszał się, ale szybko zapanował nad sobą.

- Nie, nie całkiem... Nawet wcale nie - wykrzyknął w końcu tryumfalnie. - 

Przecież... dookoła mnie w ogromnych odległościach krą żą jedynie... 

cząsteczki jednego z atomów grochu. Ale gdzie jest jeszcze ta jedna jedyna 

molekuła białkowa? A cały groch? To całe... tego... mógłbym chyba 

widzieć, wyczuć jedynie coś... tak jak stąd z naszej planety widzę nasze 

słońce... niebo z gwiazdami... dalekie galaktyki.

- Gratuluję, panie generale - roześmiał się profesor. - Zdał pan egzamin 

naukowy na pewno z doskonałym wynikiem. Dość szybko zrozumiał pan 

istotę mojej przypowieści. Więc, widzi pan, miałem rację. W proporcjach 

nie ma różnicy między moim biologicznym mikroświatem a pańskim 

gwiezdnym makroświatem. Wszystko jest względne. Wszystko zależy od 

punktu widzenia. Czy nasz gwiezdny świat jako całość, w swych 

przestrzeniach może coś tworzyć? Może jedno ziarnko grochu... jedną 

komórkę lub coś innego... w czymś jeszcze większym, w czymś, co jest 

NAJWIĘKSZE, czego nawet nie da się wyobrazić? ...Więc w ten sposób 

wasze wojenne szaleństwo o rozmiarach galaktyk można spokojnie 

uważać za chorobliwie rozprzestrzenioną w grupie zdrowych komórek 

zarazę spowodowaną przez wirusy...

- Ale... ale w takim razie, na Boga! - podskoczył generał - wtedy czym 

jest... czym może być to coś NAJWIĘKSZEGO, czego nawet wyobrazić 

sobie nie możemy? Czym ono jest.. .czym jest zbiór naszych galaktyk w 

swej całości? Nasz Wszechświat?

background image

- Niech pan, panie generale, zada mi prostsze pytanie - śmiał się profesor. - 

Czym ja jestem? Kim ja jestem? Czy autorem fantastycznych powieści? 

Ależ nie, proszę pana. Ja jestem po prostu tylko biologiem, zajmuję się 

algami. Wyłącznie algami. Opowiedziałem panu tylko jeden przykład. 

Pewną hipotezę, jeżeli panu to słowo lepiej się podoba. I ja też chciałbym 

znaleźć wytłumaczenie jeszcze przed swą śmiercią... Ale, wie pan co? 

Niech pan zapyta ich - wskazał na błyszczące na tafli oceanu światła - 

waszych sojuszników z galaktyki “Mały Pies”... Może oni już wiedzą?

Generał zamiast odpowiedzi podszedł do szklanej ściany, bo w tej chwili 

na dworze stało się nagle jasno. Wszystko stało się jasne. W czystym jak 

kryształ dziennym świetle leżała przed nimi zatoka, widać było port i 

armadę wznoszących się nad zielonkawoniebieską taflą wody jak 

niezliczone szczyty gór rakiet kosmicznych... W tym wszystkim zadziwiał 

fakt, że na horyzoncie nie było już słońca tej planety. Całe niebo świeciło.

- Co to jest? - krzyknął generał i skoczył w kierunku urządzenia 

alarmowego znajdującego się na biurku.

Był to najdziwniejszy skok w historii świata. Nie skończył się. Bo nagle 

nie było ani generała, ani profesora. Nikogo... Puste budynki, miasta na 

całej planecie... Na wszystkich planetach wszystkich zbiorów gwiazd 

galaktyk:

“Wielkiego Psa”, “Małego Psa”, i “Szarej Kuny”. Łyse góry pozbawione 

flory i fauny, puste równiny, rzeki, jeziora, morza z wodą destylowaną. 

Puste, wymarłe, bezludne szkielety rakiet w galaktykach i między nimi.

Doktor Paieon wyniósł żwawo podskakujące jagnię z sali. Pan z radością 

dziękując chodził wokół niego.

- Wyleczyłeś moje zwierzątko, o Lekarzu Bogów!

background image

- Sam widzisz. Ale odtąd bardziej uważaj na nie! Z tej choroby wyleczyć 

się całkowicie jest bardzo trudno. Może zacznie się znowu, wtedy przynieś 

ją ponownie.

- Jaka diagnoza, panie doktorze?

- Zespół właściwie dość pospolitych wirusów zaatakował mózg i 

spowodowało to zapalenie kilku zdrowych komórek... Najpierw 

prześwietliłem, poszukałem ogniska zakażenia, potem zastosowałem 

terapię promieniową. Wyłuszczyłem kulturę wirusów. Z tym wirusem 

inaczej walczyć nie można. Jego żywotność jest bardzo silna, bo ma 

związek z genetycznym kodem życia organicznego opierającego się na 

białkach, z kwasem dezoksyrybonukleinowym... Ale sądzę, że tego już nie 

możesz zrozumieć, Satyrze Satyrów! Idź spokojnie, z Dzeusem!

Na pożegnanie Pan skubnął brodę doktora Paieona. Galaksii już się nie 

kręciło w głowie, wyszła od lekarza na swych niezręcznych łapkach. Na 

dworze zza pnia oliwy spoglądała nimfa Eudike. Pan ujrzał ją, krzyknął i 

zaczął gonić nimfę.