background image

 
 
 

 

 

NUMER 2 (11) 1992 

 

OPOWIADANIA: 

 

Ursula Le Guin  ........................................................................................... 

Opowieść żony  

Jerzy Nowosad ....................................................................................Wzgórze wisielców 

Fred Saberhagen ....................................................................................Skrzydła z cienia 

Olgierd Dudek .................................................................................................Czas Siejby 

Wiktor Wikiewic

z .................................................................................Sejmor Srebnołuski 

David Brin.............................................................................................................. Te oczy 

Lawrence Watt Ewans ................................................... 

No i rzuciłem robotę u Harry’ego    

 

FENIX - miesięcznik literacko 

filmowy 

background image

 

Ursula Le Guin

 

Opowieść żony 

Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz 

 

Był dobrym mężem, dobrym ojcem. Nie rozumiem tego. Nie wierzę. To się nie mogło 

zdarzyć.  Widziałam,  jak  to  się  stało,  ale  to  nieprawda.  Niemożliwe.  Był  zawsze  łagodny. 

Gdybyście go widzieli, jak się bawił z dziećmi, każdy, kto by go widział z dziećmi, wiedziałby, 

że  nie  ma  w  nim  ani  śladu  zła,  że  jest  dobry  do  szpiku  kości.  Kiedy  go  po  raz  pierwszy 

spotkałam, mieszkał jeszcze u matki, tam, nad jeziorem Spring Lake, i nieraz widywałam ich 

razem, matkę i synów i myślę, że warto się zaznajomić z każdym, kto jest tak miły dla swojej 

rodziny jak on. A potem zdarzyło się, że chodziłam po lesie i spotkałam go, kiedy wracał sam z 

polowania.  Niczego  nie  upolował,  nawet  myszy,  ale  go  to  wcale  nie  zmartwiło.  Po  prostu 

dokazywał, ciesząc się rannym powietrzem. To jedna z rzeczy, które od razu w nim polubiłam. 

Nie przejmował się, nie zrzędził i nie skamlał, kiedy coś mu się nie udawało. Zaczęliśmy więc 

wtedy  rozmawiać.  I  chyba  wszystko  się  dobrze  potoczyło,  bo  wkrótce  już  spędzał  u  mnie 

prawie  cały  czas.  A  moja  siostra  powiedziała  -  bo  widzicie,  moi  rodzice  wyprowadzili  się 

ubiegłego  roku  na  południe,  zostawiając  nam  rodzinne  gniazdo  -  więc  moja  siostra 

powiedziała, niby drocząc się, ale poważnie: 

 - No cóż, jeżeli on ma zamiar tu bywać cały dzień i pół nocy, to dla mnie już chyba nie 

będzie miejsca! 

I wyprowadziła się kawałek dalej. Zawsze byłyśmy sobie naprawdę bliskie, ona i ja. 

Takie rzeczy nigdy się nie zmieniają. Nie przetrwałabym tego nieszczęsnego okresu, gdyby nie 

moja siostrzyczka. 

No więc mieszkał tu. Mogę tylko powiedzieć, że był to szczęśliwy rok w moim życiu. 

On był dla mnie po prostu dobry. Ciężko pracował, nie lenił się, a w dodatku był taki duży i 

przystojny.  Wszystkim  imponował,  wiecie,  mimo  jego  młodego  wieku.  Nocne  spotkania  w 

lesie; coraz częściej kazali mu i prowadzić śpiew. Miał taki piękny głos i zaczynał donośnie, a 

inni przyłączali się do niego niskimi i wysokimi głosami. Dreszcz mnie przechodzi, kiedy teraz 

o tym pomyślę, jak to słyszałam nocami, kiedy zostawałam w domu, nie szłam na spotkanie, bo 

dzieci  były  jeszcze  malutkie  -  ten  śpiew  wzbijający  się  w  górę  poprzez  drzewa  i  światło 

księżyca, letnie noce i  księżyc w pełni. Nie usłyszę już nic równie pięknego. Już nigdy nie 

zaznam takiej radości. 

background image

Mówią, że to z powodu księżyca. To wina księżyca, i krwi. Miał to we krwi jego ojciec. 

Nigdy nie znałam jego ojca i teraz się zastanawiam, co się z nim stało. Pochodził aż z okolic 

Whitewater i nie miał tu krewnych. Zawsze myślałam, że tam wróci, ale teraz już nie wiem. Coś 

się o nim mówiło, jakieś pogłoski, opowieści, które zaczęły krążyć, kiedy to się stało z moim 

mężem. To się ma we krwi, mówią, i może się nigdy nie ujawnić, ale jeśli już, to pod wpływem 

zmiany księżyca. Zdarza się to zawsze na nowiu. Kiedy wszyscy są w domu i śpią. Takiego, 

który ma przekleństwo we krwi, coś nachodzi, mówią, i on wstaje, bo nie może spać, i wybiega 

w rozjarzone słońce, i wyrusza zupełnie sam - żeby znaleźć takich jak on. Może to i prawda, bo 

mój mąż tak robił. Podnosiłam się i pytałam: 

- Gdzie idziesz? A on odpowiadał: 

- Och, na polowanie. Wrócę wieczorem. 

I  było  to  do  niego  niepodobne,  nawet  głos  miał  inny.  Ale  byłam  taka  śpiąca,  nie 

chciałam  budzić  dzieci,  a  on  taki  dobry  i  odpowiedzialny,  nie  do  mnie  należało  pytać  go 

„dlaczego?" i „dokąd?" i takie inne. 

Więc zdarzyło się tak może trzy albo cztery razy. Wracał późno, zmęczony i niemalże 

zły jak na kogoś tak łagodnego -nie chciał nic mówić. Sądziłam, że każdy musi się od czasu do 

czasu wypuścić, a gderanie nigdy nic nie pomogło. Ale naprawdę zaczęłam się martwić. Nie 

tyle, że szedł, ile, że wracał taki zmęczony i obcy. Nawet pachniał dziwnie. Włosy mi się od 

tego jeżyły. Nie mogłam wytrzymać i powiedziałam: 

- Czym cię tak czuć? Cały pachniesz! A on odpowiedział: 

- Nie wiem - wręcz opryskliwie i udał, że śpi. Ale zszedł na dół, kiedy myślał, że nie 

widzę, i mył się i mył. Ale te zapachy zostały w jego włosach i naszym posłaniu przez wiele 

dni. 

A potem ta okropność. Trudno mi o tym mówić. Chce mi się płakać, kiedy muszę sobie 

o tym przypomnieć. Nasza najmłodsza, maleństwo, moje szczeniątko, odwróciło się od swego 

ojca.  Z  dnia  na  dzień.  Wszedł,  a  ona  się  nagle  zlękła  i  zesztywniała  z  szeroko  roztwartymi 

oczyma, a potem rozpłakała się i próbowała schować za mnie. Nie bardzo jeszcze mówiła, ale 

powtarzała w kółko: 

- Niech to sobie idzie! 

Ten  wyraz  jego  oczu,  przez  moment,  kiedy  to  usłyszał.  Nie  chcę  tego  pamiętać.  Nie 

mogę zapomnieć. Wyrazu jego oczu, patrzących na własne dziecko. 

Powiedziałam do małej: 

- Wstydź się, co w ciebie wstąpiło! - karcąco, ale jednocześnie tuliłam ją do siebie, bo 

też się przestraszyłam. Aż się trzęsłam ze strachu. 

background image

Odwrócił wtedy wzrok i powiedział coś jakby: 

- Coś jej się przyśniło - i tym zbył sprawę. Albo starał się zbyć. Ja też. I naprawdę byłam 

wściekła na małą, kiedy nadal przerażał ją śmiertelnie widok własnego taty. Ale nie mogła nic 

na to poradzić, a ja nie miałam na to wpływu. 

Trzymał się z dala przez cały ten dzień. Bo chyba już wiedział. Właśnie zaczynał się 

nów. 

Wewnątrz było gorąco i ciasno, i ciemno, i wszyscy już spaliśmy jakiś czas, kiedy coś 

mnie  zbudziło.  Nie  było  go  przy  mnie.  Kiedy  się  wsłuchałam,  dobiegł  mnie  lekki  ruch  w 

przejściu. Wstałam, bo dłużej nie mogłam już tego znieść. Weszłam w korytarz; było w nim 

jasno od mocnego światła słonecznego wpadającego przez otwór. I zobaczyłam go stojącego na 

zewnątrz tuż przy wejściu, w wysokiej trawie. Głowę miał zwieszoną. Usiadł, jakby znużony, i 

spojrzał na swoje nogi. Tkwiłam bez ruchu wewnątrz i bacznie przyglądałam się  - sama nie 

wiem, dlaczego. 

I zobaczyłam to, co on zobaczył. Przemianę. Najpierw zaszła w stopach. Wydłużały się, 

każda stopa robiła się dłuższa, wyciągała się, palce się wyciągnęły, stopa wydłużała się coraz 

bardziej, mięsista i biała. I już nie było na nich włosów. 

Włosy zaczęły mu znikać na całym ciele. Jakby się spiekały na słońcu i już ich nie było. 

Aż cały zrobił się biały, jak skóra na robaku. I odwrócił twarz. Zmieniała mu się w oczach. 

Coraz  bardziej  i  bardziej  płaska,  usta  robiły  się  też  płaskie  i  szerokie,  zęby  szczerzyły  się, 

płaskie i tępe, a nos był już tylko mięsistą naroślą z dziurkami nozdrzy, uszu nie miał, oczy 

zrobiły się niebieskie  -  niebieskie w białych obwódkach  - i  wytrzeszczały się na mnie z tej 

płaskiej, rozmiękłej, białej twarzy. 

Stanął na dwóch nogach. Widziałam go, nie mogłam go nie widzieć, mojego ukocha-

nego, miłego, zmienionego w tę nienawistną postać. 

Nie mogłam się ruszyć, ale kiedy tak kuliłam się w przejściu patrząc w dzień, drżałam i 

trzęsłam się od warczenia, które nagle wybuchło w obłędne, straszne wycie. Wycie żalu i wycie 

przerażenia i wycie jak zew. Inni też je usłyszeli, nawet przez sen i obudzili się. 

A to patrzyło i rozglądało się badawczo, to, w co się przeobraził mój mąż, i przybliżyło 

twarz do wejścia naszego domu. Mnie ciągle unieruchamiał śmiertelny strach, ale za mną dzieci 

się obudziły i maleństwo skomlało. Wtedy obudził się we mnie gniew matki, zawarczałam i 

poczołgałam się do przodu. 

To  coś  ludzkiego  rozejrzało  się.  Nie  miało  strzelby,  jak  ci  z  ludzkich  siedzib.  Ale 

podniosło leżącą na ziemi grubą gałąź długą, białą stopą i wepchnęło jej koniec do naszego 

domu, mierząc we mnie. Zmiażdżyłam jej koniec w zębach i zaczęłam pchać się do wyjścia, bo 

background image

wiedziałam, że człowiek zabije nasze dzieci, jeżeli mu się uda. Ale moja siostra już była blisko. 

Widziałam, jak biegnie na człowieka z opuszczoną głową i zjeżoną grzywą na karku, z oczyma 

świecącymi  żółto  jak  zimowe  słońce.  Odwrócił  się  ku  niej  i  zamachnął  się  gałęzią.  Ale  ja 

wypadłam  z  wyjścia,  oszalała  z  matczynego  gniewu,  a  wszyscy  inni  też  biegli  już  w 

odpowiedzi  na  moje  wołanie,  zbierało  się  całe  stado  w  tym  upale  i  w  jarzącym  się  blasku 

południowego słońca. 

Człowiek spojrzał  po nas, przeraźliwie krzyknął  i  machnął  gałęzią, którą trzymał.  A 

potem zerwał się i pobiegł w dół po zboczu, kierując się na uprzątnięte pola. Biegł na dwóch 

nogach, skacząc i wymachując, a my za nim. 

Byłam ostatnia, bo wciąż jeszcze miłość powściągała we mnie gniew i strach. Biegłam, 

kiedy zobaczyłam, jak zwalają go z nóg. Zęby mojej siostry wpiły mu się w gardło. Dopadłam 

ich, kiedy ta istota była już martwa. Inni cofali się od zwłok. Odpychał ich smak krwi i ten 

zapach. Młodsi kulili się, a niektórzy płakali, moja siostra zaś pocierała pysk o przednie łapy, 

aby pozbyć się tego smaku. Podeszłam blisko, bo myślałam, że jeśli ta rzecz jest martwa, to i 

czar, przekleństwo musiało się wyczerpać i mój mąż wróci - żywy, czy choćby martwy, żebym 

tylko mogła go ujrzeć, moją miłość, w jego prawdziwej, pięknej postaci. Ale tam leżał tylko 

biały  i  zakrwawiony,  nieżywy  człowiek.  Odstępowaliśmy  od  niego  coraz  dalej  i  dalej,  aż 

odwróciliśmy  się  i  pobiegli  z  powrotem  we  wzgórza,  z  powrotem  w  lasy  cienia  i  mroku,  i 

błogosławionej ciemności. 

background image

Jerzy Nowosad

 

WZGÓRZE WISIELCÓW 

 

 

Z RAPORTÓW POLICJI 

3 czerwca br., o godzinie 2.25, trzy kilometry na południe od 

miejscowości  Manowo,  nocny  patrol  policji  drogowej  znalazł 

porzucony  samochód  marki  skoda  favorit,  numer  rejestracyjny 

KRA1543. Opuszczony pojazd stał z zapalonymi światłami na wąskiej 

ścieżce, pięć metrów od głównej szosy. Śladów wypadku lub walki nie 

stwierdzono. Jedynie na fotelu kierowcy odkryto kilkanaście kropli 

czerwonej cieczy. 

 

Samochód  gwałtownie  zwolnił,  poczułem  mocny  przechył  na  prawą  stronę. 

Charakterystyczne  klapanie  z  tyłu  nie  pozostawiało  żadnych  wątpliwości.  Zmełłem  między 

zębami kilka nieprzyzwoitych słów, zjechałem na pobocze i wysiadłem. Przedtem spojrzałem 

na zegarek. Kwadrans po pierwszej. 

Wąska, leśna droga wychodziła z ostrego zakrętu na długą prostą. Dobrze widoczny w 

światłach  reflektorów  drogowskaz  błyszczał  jeszcze  świeżą  farbą:  grubą  cyfrę  3  po  nazwie 

miejscowości raz po raz przysłaniała chybocąca gałąź akacji. Trzeba mieć prawdziwego pecha, 

żeby złapać gumę trzy kilometry przed celem. Z zaciśniętych szczęk znów wycedziłem coś nie 

przeznaczonego dla pensjonarek i otwarłem bagażnik. Wyciągnąłem klucz, latarkę, podnośnik. 

Zapasowe koło rzuciłem na ziemię. Piętnaście minut po pierwszej w nocy nie jest porą, kiedy 

rozsadza mnie chęć do pracy. 

Ostatnia  śruba  zgrzytnęła  niebezpiecznie.  Najpierw  nie  mogłem  jej  odkręcić,  potem 

wlazła  w  klucz  tak  głęboko,  że  musiałem  nim  wyrżnąć  o  asfalt.  Zobaczyłem  tylko  jak 

wyskakuje. Spadła gdzieś poza kręgiem światła. 

Założyłem  koło  zapasowe,  przykręciłem  trzy  pozostałe  śruby  i  wstałem.  Omiotłem 

latarką  asfalt  w  pobliżu,  potem  trawę  na  skraju  rowu.  Śruba  zniknęła.  Zacząłem  szukać 

metodycznie, oświetlając wolno kolejne skrawki jezdni. 

- Leży przy przednim kole, od wewnętrznej strony  - usłyszałem zza pleców i jakby z 

góry. 

Czyjaś  niespodziewana  obecność  w  miejscu,  co  do  którego  jesteśmy  przekonani,  że 

background image

oprócz nas nikogo tam nie ma, zawsze wywołuje nieprzyjemną, gwałtowną reakcję. Aż do bólu 

ścisnąłem w garści ciężki klucz i odwróciłem się. 

Kiedy zatrzymywałem samochód, wolna od drzew przestrzeń po prawej stronie drogi 

była ciemna. Teraz oświetlało ją niebieskawe, trupie światło bijące od ziemi. To, co w mroku 

wziąłem za płaską polankę, w rzeczywistości było niewysokim pagórkiem. Na szczycie stał 

drewniany podest, z niego wychodził gruby słup zakończony poprzeczką. Przypominał dużą 

literę T bez połowy daszka. Z poprzeczki zwisał sznur zakończony pętlą. Ten sznur nie zwisał 

luźno. 

Wyglądał potwornie. Z pustych oczodołów wypływały strużki zakrzepłej krwi, skóra na 

policzkach nosiła ślady ptasich dziobów. Na związanych z tyłu rękach spostrzegłem krwawe 

bruzdy po kłach lub pazurach. Gwałtownie zabrakło mi oddechu. 

- Niech pan nie robi takiej przerażonej miny. - Głos miał równie gruby i chropawy jak 

słup, na którym dyndał. - To tylko charakteryzacja. Ostatnio nie powodzi mi się zbyt dobrze. W 

ten sposób dorabiam do pensji. 

Warstwa makijażu na jego straszliwej gębie czyniła z niej martwą maskę. Mówił prawie 

nie ruszając ustami, a przynajmniej ja tego ruchu nie dostrzegłem. 

- Kiedyś było tu szubieniczne wzgórze. Znajdzie je pan w przewodnikach pod nazwą 

Wzgórza  Wisielców.  Ktoś  wpadł  na  pomysł,  żeby  to  wykorzystać  i  uatrakcyjnić  tę  trasę 

turystyczną. Kierowcy autokarów stają tu pod byle pozorem, wtedy włączam światło na pięć 

sekund. Na ogół wywiera to piorunujące wrażenie. Za te pięć sekund i godzinę przygotowań 

dostaję więcej niż za tydzień pracy w macierzystej firmie. Czy pan już przykręcił to koło? 

Ochłonąłem na tyle, żeby przytaknąć. 

- Za kilka minut powinien nadjechać autokar z Torunia. Pana obecność... 

- Tak. Oczywiście. 

W  biegu  wrzuciłem  przebitą  oponę  i  klucze  do  bagażnika.  Na  koszmarną  maskę 

tamtego wypełzło coś, co u innych można by nazwać uśmiechem. Trupie światło zbladło i zgas-

ło. 

Koła wykonały trzy obroty w miejscu, samochód skoczył  do przodu z przeraźliwym 

kwikiem gum. W nadziei, że przyniesie to odprężenie, wbiłem pustą fajkę w zęby i ssałem ją. 

Zwolniłem  dopiero przed wjazdem  do wsi. Mój Boże, przecież na taki pomysł  mógł  wpaść 

tylko kompletny idiota. 

 

Z RAPORTÓW POLICJI. 

Dotyczy sprawy samochodu skoda favorit, numer rejestracyjny 

background image

KRA1543. 

Analiza 

laboratoryjna 

potwierdziła 

podejrzenia 

prowadzącego  dochodzenie.  Przekazane  próbki  zawierały  pot 

zmieszany z krwią grupy zero RH minus. Ponadto stwierdzono obecność 

mikroskopijnych cząstek naskórka. Z dużą dozą prawdopodobieństwa 

można przypuścić, że pochodziły z powiek. 

 

Sandra zrobiła jedną z tych min, z której ni mniej, ni więcej wynika, że ktoś do kogo 

mówisz nie wierzy ci, ale nie chce tego pokazać. W końcu stwierdziła: 

- Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że prowadziłeś samochód po alkoholu. 

Siedzieliśmy na pokrytym dzikim winem szerokim ganku; w domu duchota była nie do 

zniesienia. Na zewnątrz, od czasu do  czasu, lekki  podmuch poruszał  ciężkim, przesyconym 

zapachem kwitnących lip powietrzem. 

Sandra odkroiła kawałek ciasta i przeniosła na mój talerzyk. Przez chwilę patrzyła na 

mnie z udaną uwagą. 

- Nic z tego nie rozumiem. Zobaczyłeś szubienicę, na niej wisiał jakiś facet, który, jak 

gdyby nigdy nic, zaczął z tobą rozmawiać? 

-Tak. 

Uśmiechnęła  się  pobłażliwie,  z  przesadnym  namaszczeniem  wrzuciła  do  filiżanki 

kostkę cukru. 

- Byłam dotąd całkowicie przekonana, że wisielcy to ludzie dość małomówni. 

- Ja też  - odparłem.  -  Ale ten służy podobno jako atrakcja turystyczna. Nie jest  więc 

prawdziwy. 

Mąż  Sandry  również  nie  uwierzył.  Rozłożył  na  kolanach  szczegółową  mapę 

najbliższych okolic, niemal oskarżycielsko wbił palec w czarną nitkę szosy. 

-  Ten  obszar  należy  do  naszego  nadleśnictwa.  Przejeżdżam  tamtędy  kilka  razy  w 

tygodniu.  Gdyby  na  tym  pagórku  rzeczywiście  coś  stało,  musiałbym  o  tym  wiedzieć.  Bez 

naszego zezwolenia niczego nie wolno budować na terenach przyleśnych. Zresztą, czy ty wiesz 

ile protestów wzbudziłaby taka... budowla? 

-  W  porządku.  -  Podniosłem  ręce  do  góry.  -  Poddaję  się.  Niczego  nie  widziałem. 

Wszystko to wymyśliłem dla hecy. 

Adrian wykrzywił twarz w zaczepnym uśmiechu, zwinął mapę. 

- Adaś! Chodź, jedziemy na spacer. 

Chłopak wyjrzał spod zielonych płacht liści rabarbaru. Podciągnął przydługie porcięta, 

otrzepał podrapane kolana i podszedł do ojca. 

background image

-Autem? 

- Autem. 

- A mogę jechać z psiodu? 

- Nie wiem, zapytaj pana Jurka. 

- Panie Lulku, mogę? 

- Oczywiście. A ty Sandra? 

- Nie. Jedźcie sami. Muszę już zacząć przygotowania do 

obiadu. 

Zawróciłem  samochód  na  podwórku,  malcowi  podsunąłem  pod  siedzenie  grubą 

poduszkę.  We  wstecznym  lusterku  zobaczyłem,  że  Sandra  macha  ręką.  Przyhamowałem, 

wychyliłem głowę przez drzwi. 

- Stary, wstrętny łgarz! - zachichotała krótko i zniknęła w sieni. 

Adrian  ze  sztuczną  obojętnością  wsadził  papierosa  w  usta,  potem  podniósł  jasny, 

niewinny wzrok. 

- To chyba nie było do mnie - powiedział głosem panienki, która zgadza, się setny raz, a 

chce, żeby to uchodziło za pierwszy. 

Zwykły, zielony pagórek, wysoki na około pięć metrów, bez drzew, cofnięty od szosy o 

rzut kamieniem. Pusty. Stałem oparty o samochód i bezmyślnie gryzłem ustnik fajki. 

- Wygląda na to - przyznałem niepewnie - że pod wpływem zmęczenia miewam zwidy. 

Adrian podniósł z ziemi szyszkę i rzucił. Trafił w pień usychającej sosny. 

- Jechałeś prawie sześćset kilometrów, ostatnie dwieście po zmroku. Trudno się dziwić 

- odparł. - Chodźmy obejrzeć tę górkę. Może coś znajdziemy. 

- Ale ja nigdy nie miewałem podobnych kłopotów - jęknąłem. 

-  No  wiesz  -  usłyszałem  pobłażliwą  odpowiedź.  -  Po  czterdziestce  różnych  rzeczy 

należy się spodziewać. 

Obeszliśmy wzgórze z drugiej strony. U podnóża rósł zagajnik olch, ułożony w szpaler 

o  kształcie  litery  S.  Chłopiec  myszkował  po  krzakach.  Wytaszczył  stamtąd  omszały  patyk, 

wziął tęgi, aż zza pleców zamach; patyk przeleciał przez krzewy, usłyszałem plusk. Spojrzałem 

pytająco na Adriana. 

- Między olchami płynie strumień - odpowiedział. - Podobno są w nim jeszcze niczego 

sobie klenie. 

Brzdąc na dźwięk ostatniego słowa stracił zainteresowanie patykami. Podbiegł do mnie, 

podniósł ręce do góry. 

- Panie Lulku, kiedy pojedziemy na lyby? Przykucnąłem, on niby wstydliwie odwrócił 

background image

wzrok. 

- Proponuję jutro przed południem. 

-  Tak  -  poparł  mnie  Adrian.  -  Dziś  pan  Jurek  jest  zmęczony.  Całą  noc  jechał 

samochodem. 

-  Fajnie  -  malec  uśmiechnął  się  radośnie.  Pobiegł  na  szczyt  pagórka,  w  kółko 

powtarzając: - Jutlo na lyby, na lyby jutlo. 

Zawróciliśmy.  Po  szosie  sunął  ospale  długi  samochód  załadowany  pniami  drzew. 

Końce pni uderzały jednostajnie w jednię, podnosząc siwe chmury kurzu. W koronie akacji 

przeraźliwie skrzeczała sroka. 

Adrian zatrzymał się, popatrzył w ślad za synem.  

-  Słuchaj,  czy  ty,  opowiadając  tę  historię  z  nocy,  użyłeś  określenia:  Wzgórze 

Wisielców? 

I nie wzgórze po prostu, coś mi świta, że takie wzgórze, nie wiem, może góra, istniało 

naprawdę.  Gdzieś  o  tym  czytałem.  Ale  tamto  było  chyba  w  pobliżu  miasta,  z  całą  więc 

pewnością nie o ten pagórek chodzi. Adaś, co ty wyprawiasz? 

Mały stał z przekrzywioną głową i komicznie zmarszczonym nosem. 

- Tatuś, chodź tu. Stlaśnie cos cuchnie. Adrian mrugnął porozumiewawczo. 

- Przyswoił nowe słowo i koniecznie musiał go użyć. Popatrz pod nogi!  - zawołał do 

syna. - Pewnie wdepnąłeś w cos brzydkiego. Chłopiec zakręcił się w kółko, obejrzał swoje buty 

i odkrzyknął. 

" Chodź tatuś! Buty mam ciste. To ta gola tak śmieldzi! 

Weszliśmy na wzgórze. Dokładnie na szczycie poczułem nieprzyjemny, duszący odór. 

Po  minie  Adriana  poznałem,  ze  do  niego  też  dotarła  ta  niesamowita  woń.  Niedowierzająco 

pociągnął nosem. 

- Rzeczywiście, zapach arcyniemiły.  

- Tatuś, patś! Laz, dwa tśy - malec zrobił trzy kroki w bok - i tu już nie cuchnie. Obaj 

zrobiliśmy to samo. Trzy kroki od szczytu woń zanikała. Laz, dwa tśy - brzydko pachnie. Laz, 

dwa, tśy – ładnie pachnie. Tatuś, a co tak może nieładnie pachnieć? 

Adrian wziął syna za rękę, zaczęliśmy schodzić ze wzgórza. Pewnie gdzieś w pobliżu 

padło jakieś zwierzę. Taki odór wydziela rozkładające się ciało.  

Sroka  ucichła  nagle,  zatrzepotała  skrzydłami  i  zginęła  w  zieleni.  Po  szosie,  ciężko 

posapując, sunęła kolejna ciężarówka z drewnem. 

Od  podnóża  pagórka  płynie  zielonkawa,  przeraźliwie  zimna  mgła.  Ogarnia  wolno 

pierwszą  szubienicę,  drugą,  trzecią...  Wszystkie  są  zajęte.  Wiszą  na  nich  sine  ciała  z 

background image

przekrzywionymi  głowami,  z  granatowych  ust  wystają  długie,  obrzmiałe  języki.  Dyndają 

monotonnie, grube sznury skrzypią przejmująco. Nad wzgórze z dzikim wrzaskiem wzlatuje 

wrona.  Czuję  na  grzbiecie  strugę  lodowatego  potu.  Chcę  stanąć,  ale  czyjeś  mocne  ręce  po-

pychają mnie natarczywie. Mijam kolejnego powieszonego. Wybałuszone, szklane oczy patrzą 

z niemym wyrzutem. 

Ścieżka  kończy  się.  Dotarłem  do  szczytu.  Niepewnie  unoszę  głowę.  .W  słabej 

poświacie  księżyca  widzę  słup.  Z  poprzeczki  zwisa  grube,  konopne  powrósło.  Odwracam 

wzrok. Stok cały pokryła mgła, szczyt zostawiając wolny - jak centrum sceny, gdzie zaraz ma 

wystąpić aktor grający główną rolę. 

Ktoś  łapie  mnie  za  łokcie,  podnosi.  Staję  na  jakiejś  brudnej  skrzyni.  Na  szyi  czuję 

szorstkość sznura. Niewidzialne ręce zaciskają go. Brakuje mi oddechu. Cień podchodzi bliżej. 

Widzę nogę. Lekko uniesiona do góry z całej siły kopie w to, na czym stoję. 

-Nieee!! 

Wyrywam  się,  pękają  postronki  na  rękach.  Spadam  niżej,  walę  w  coś  barkiem,  na 

twarzy czuję bryźnięcie zimnego płynu. 

Błysnęło  światło.  -  Jurek,  co  się  stało?  Wolno,  bardzo  wolno  otworzyłem  oczy.  . 

Leżałem  na  podłodze  zakutany  w  koc.  Roztrzaskana  szklanka  spoczywała  tuż  obok  mojej 

głowy.  Jej  zawartość  miałem  na  twarzy.  Po  prawej  ujrzałem  tapczan  ze  skopanym 

prześcieradłem, nad sobą dwie zatroskane twarze. 

Adrian  wyciągnął  rękę.  Uchwyciłem  ją  i  wstałem.  Sandra  pobiegła  do  kuchni,  skąd 

zaraz dobiegł syk czajnika. Wytarłem twarz chustką, zdjąłem mokrą od potu bluzę piżamy. 

-Zły sen? 

Pokiwałem głową. Kominkowy zegar na kredensie pokazywał czwartą rano. 

- O czym? 

-To wzgórze...  

Adrian poprawił skotłowane prześcieradło, wyprostował poduszkę. Przysiadł na skraju 

tapczanu, uspokajająco położył rękę na moim ramieniu. 

- Niepotrzebnie tam wczoraj pojechaliśmy. 

Z  korytarza  doszedł  odgłos  bosych,  dziecięcych  stóp.  Zza  obrzeża  drzwi  wyjrzała 

pucołowata buzia w otoce sterczących na wszystkie strony, jasnych włosów. 

- Pan Lulek nie śpi? Pan Lulek zaraz pójdzie spać, ale ty pójdziesz już. -Sandra prawie 

wbiegła - do pokoju. Na stoliku postawiła szklankę świeżej herbaty, kilkoma szybkimi ruchami 

przetarła podłogę. 

Brzdąc pogardliwie wygiął usta. 

background image

- No dobzie. Tylko tak nie ksićcie głośno. I pamiętajcie o lybach. 

- Pamiętamy. A teraz maszeruj do łóżka. Prawdziwi mężczyźni jeszcze śpią. 

Adrian popatrzył na syna z rozbawieniem. Malec podciągnął spodnie piżamy aż pod 

pachy, założył ręce z tyłu i dostojnie długim krokiem odszedł. 

- Ja nie jestem plawdziwy, tylko mały - usłyszeliśmy z głębi korytarza. 

Sandra odłożyła szmatę na tackę, obciągnęła szlafrok i usiadła z mojej drugiej strony. 

-  Chcesz  coś  na  uspokojenie?  Mam  takie  łagodne  tabletki.  Był  czas,  kiedy  Adrian 

bardzo ich potrzebował. 

- Nie, dziękuję. To tylko nocny koszmar. 

Pierwszy  łyk  gorącej  herbaty  przyniósł  ulgę.  Tych  dwoje  przyjaznych  ludzi  w 

piżamach, ciepło ich bliskich ciał, różowiejące niebo za oknem wolno przywracały mi spokój. 

- Opowiedz ten sen. 

Spojrzałem zdziwiony. Myślałem, że ma ochotę na żart, ale Adrian mówił poważnie. 

- Dlaczego? 

- Znam cię już tyle lat i, jak pamiętam, nigdy nie miałeś z tym kłopotów. Zwykle spałeś 

jak kamień bite osiem godzin. To była prawda. Dopiero on teraz mi to uświadomił. 

- Nie, nie. -  Sandra kategorycznie machnęła ręką.  - Żadnego przypominania sennych 

zmór. To najlepsza droga, żeby przyśniły się jeszcze raz. Czy ty nie słyszałeś jak on krzyczał? 

Adrian  przejechał  palcami  po  rozwichrzonych  włosach.  Spojrzał  na  żonę 

roztargnionym wzrokiem, przez jego twarz przemknął pełen zakłopotania uśmiech. 

- Przecież wiesz, że nie. Ty mnie obudziłaś. Wstał. 

- Chodźmy spać. Porozmawiamy rano. Objął Sandrę. wpół, podszedł do drzwi. Sandra 

odwróciła głowę. 

-  Spróbuj  zasnąć.  Mimo  wszystko.  I  śpij  tak  długo,  jak  tylko  będziesz  mógł. 

Przypilnujemy Adasia, żeby tu nie wchodził. A jeśli znów... Jutro przeniesiemy cię do pokoju 

od strony ogrodu. 

Podziękowałem skinieniem głowy. 

- Przepraszam za to całe zamieszanie. 

-  Śpij  dobrze  -  odpowiedziała  cicho  i  zgasiła  światło.  Zamknąłem  oczy.  Za  oknem 

wydarł dziób pierwszy kogut. 

 

Z RAPORTÓW POLICJI. 

Ustalenia: samochód marki skoda favorit, numer rejestracyjne 

KRA1543, należy do Rudolfa Kempińskiego, zamieszkałego w Krakowie 

background image

przy  ulicy  Zamenhoffa  73.  Kempiński  jest  z  zawodu  artystą 

fotografikiem.  Od  dwóch  miesięcy  przebywa  w  Holandii,  -  gdzie 

wykonuje  prace  zlecone  przez  amerykańskie  pismo  „National 

Geographic". 

 

Brzdąc pęczniał z dumy i radości. Siatkę z rybami dzielnie taszczył całą drogę, w domu 

wspiął się na stołek i włożył je do zlewu. 

-  Mamuś,  a  tśy  lyby  to  ja  złapałem,  wieś?  Na  ładnej  buzi  Sandry  zagościł  pełen 

niedowierzania uśmiech. Spojrzała najpierw na syna, potem pytająco na nas. 

- Naplawdę. Złowiłem tśy konie. 

Adrian rozwiązał siatkę, zawartość wysypał do zlewu. 

- Nie konie, synku, tylko okonie. 

- No - potaknął Adaś. - Okonie. Tśy. Na lobaka. Fajnie biały, co nie, panie Lulku? 

- Tak. Brały dobrze. 

Sandra nie wierzyła dalej. Ostrożnie dotknęła pierwszej z brzegu ryby, okoń postawił 

kolce i podskoczył. 

- Ach, one jeszcze żyją?! - krzyknęła przestraszona. 

- No pewnie - odparł poważnie malec. - Przecieś dopięło je złapaliśmy. 

-1 teraz będzie kłopot. Kto je oskrobie? 

- Jak to, kto? - Adrian powiesił siatkę na parapecie i wytarł ręce. - Panowie wędkarze. 

Adaś stracił całą pewność siebie. 

- Ja jeście tak tlochę nie umiem - powiedział cicho. - Ale pan Lulek ma taki specjalny 

noś, to mozie... 

Uśmiechnąłem się do niego przyjaźnie i pogłaskałem po głowie. 

- Jakoś sobie poradzimy. Jedno jest pewne. Dziś na kolację będą okonie po kaszubsku. 

-  Umiesz  przygotować  takie  danie?  -  Sandra,  jak  większość  kobiet,  powątpiewała  w 

męskie zdolności kulinarne. 

- Ocenisz przy kolacji - odparłem. 

-  Rozumiem  przez  to,  że  dziś  mam  wolny  wieczór  —  zaśmiała  się  rozbawiona, 

błyskając drobnymi, białymi zębami. 

Przeszliśmy do jadalni. Adaś wdrapał się na krzesło i ciekawie zajrzał do wazy. 

- Lee - skrzywił buzię, Ściawiowa. Panie Lulku, lubi pan ściawiową? 

- Lubię. 

- A ja nie baldzo. Ale i tak pięć łyziek będę musiał zjeść. . - Zgadłeś. 

background image

Adrian sprawiedliwie odmierzył pięć dużych łyżek do talerza syna. Chłopiec krzywił 

twarz niemiłosiernie, ale przeznaczoną mu porcję zmógł bez protestów. Po obiedzie popędził 

na podwórze. Zacząłem nabijać fajkę. 

- Chcesz kawę czy herbatę? - Adrian zebrał talerze, pytanie zadał już w progu pokoju. 

Poprosiłem o herbatę. Przyniósł pełen dzbanek, który postawił na małym stoliku pod 

oknem. Przesiedliśmy się na 

fotele. 

- Chcę was jeszcze raz przeprosić za to nocne zamieszanie. 

Oboje zrobili takie miny, jakbym rzekł coś zupełnie bez sensu. 

- Jakie zamieszanie? - Sandra patrzyła na mnie podejrzliwie. - Czy to jest twój nowy 

żart? 

-  Żart?  -  powtórzyłem  bezwiednie.  -  Nie.  Zleciałem  z  tapczanu,  wylałem  herbatę  na 

podłogę, zaparzyłaś świeżą, chciałaś dać mi nawet jakieś tabletki na uspokojenie. 

-  Tabletki?  -  teraz  ona  powtórzyła  mechanicznie  za  mną.  -Owszem,  mamy  takie 

tabletki, ale daję ci słowo honoru, że tej nocy nie wstawałam ani razu. 

-  Weszliście  chwilę  potem  -  powtórzyłem  spokojnie  -  jak  rymnąłem  o  podłogę. 

Rozbiłem szklankę... Zaproponowałaś mi przeniesienie do pokoju od strony ogrodu... 

Adrian ściągnął brwi, zmrużył oczy. Od kiedy go znam, zawsze tak robił, ilekroć miał 

coś ważnego do powiedzenia. 

- Jerzy, o czym ty mówisz? 

Niską, ponurą izbę rozświetla jedno tylko łuczywo i kociołek z płonącym węglem. Stoję 

pod ścianą. Ręce mam uniesione do góry, na przegubach czuję twardość żelaza. Dwa krótkie 

łańcuchy nie pozwalają mi opuścić rąk. Wchodzi młody, około trzydziestoletni mężczyzna o 

długich, prawie białych włosach. Zbliża się do mnie, rozkracza nogi i przekrzywia głowę. 

- Zaczynamy od początku. Jak cię zwą? 

- Herbert Piaśnik.  

- Pieśnik czy Piaśnik? 

- Piaśnik. 

- Co robisz? 

- Jestem kowalem. 

- Gdzie twoja kobieta? 

Milczę. Wali mnie na odlew w twarz z jednej i drugiej strony. Słodkawy smak krwi 

wypełnia mi usta. 

- Herbercie Piaśnik, pytam cię jeszcze raz: gdzie twoja żona? 

background image

Pluję mu w gębę z odległości jednego łokcia. Przemieszana z krwią ślina  spływa po 

pozbawionym zarostu, bladym policzku. 

- Dawnoś już nią sobie łóżko wymościł. A ja ci niewygodny, bo wiem, gdzie ona jest. 

Powoli,  jakby  z  namysłem,  wyciera  twarz.  W  wodnistoniebieskich  oczach  widzę 

własną śmierć. Odwracam głowę w stronę ciemnego kąta. 

-Pal! 

Z ławy podnosi się zwalisty człowiek w kapturze. Zakłada skórzane rękawice i sięga do 

kociołka. Wielkie cęgi są na końcach prawie białe. Iskrzą w półmroku, gdy kat unosi je w górę. 

-Nie! Nieee! 

Spadam w ciemność. Zamiast gorąca, na plecach czuję chłód. 

Unoszę powieki. Przez uchylone okno sączy się mglista poświata księżyca. Chłód na 

plecach to chłód podłogi. Znów leżę obok tapczanu. 

Wstaję,  wdziewani  kapcie.  W  łazience  obmywam  twarz  zimną  wodą.  Przemierzania 

korytarz,  pukam  do  przymkniętych  drzwi  na  końcu..  Cisza.  Pukam  mocniej.  Nic.  Lekko 

popycham drzwi. 

- Adrian - wołam cicho. 

Nie odpowiada mi nikt. Szerokie łoże jest puste i zasłane. Wbiegam do pokoju obok. W 

dziecinnym łóżku Adasia śpi pluszowy miś. 

 

Z RAPORTÓW POLICJI. 

Spis rzeczy znalezionych w samochodzie skoda favorit, numer 

rejestracyjny KRA1543. 

Bagażnik: koło zapasowe, podnośnik, osiem kluczy płaskich w 

komplecie,  dwa  klucze  nasadowe,  puszka  smaru  do  łożysk,  pasek 

klinowy. Wnętrze: koc w szkocka kratę, apteczka. 

Skrytka:  notes  produkcji  Spółdzielni  Inwalidów  „Świt"  w 

Grudziądzu. Ustalenie miejsca zakupu notesu jest niemożliwe. Są 

dostępne w każdym kiosku na terenie kraju. Na pierwszej kartce 

dokonano zapisu twardym długopisem. Kartka ta została wyrwana. 

Odciśnięty na drugiej kartce tekst odczytano metodą podświetlania. 

Zapis brzmiał następująco: Adrian, Manowo 300. 

 

Stoję ogłupiały w ciemnym korytarzu. Zupełnie nie wiem, O co mam zrobić. Jeszcze 

raz zaglądam do sypialni. Martwa cisza. 

background image

- Adrian! - teraz krzyczę już głośno. 

Odpowiada mi jakiś pomruk. Nie rozumiem pojedynczych słów, ktoś jednak mamrocze 

coś  w  pobliżu,  z  drugiego  końca  korytarza  ktoś  szeptem  odpowiada.  Cały  dom  wypełniają 

nagle gorączkowe pomruki. Zapalam światło. 

- Adrian? 

Odgłosy  milkną.  Słyszę  teraz  ciche  pojękiwanie.  To  głos  kobiety.  Światło  znów 

przymiera. Po omacku trafiam do jadalni. 

Kobieta leży  na stole.  Długą spódnicę  -zadartą  ma aż pod szyję. Widzę jak miękkie 

ciało na udach drga lekko w rytm ruchów, które wykonuje stojący przy stole mężczyzna. 

- Sandra? Adrian? - pytam półgłosem. - Przepraszam. Nie wiedziałem... 

Mężczyzna  odwraca  głowę.  Mimo  mroku  widzę  jego  oczy.  Są  wodnistoniebieskie. 

Długie, prawie białe włosy pot zlepił w długie strąki. Kobieta krzyczy przeraźliwie: 

-Herbert! 

W ten krzyk wplata się  głośny, pogardliwy śmiech. Trzaskam drzwiami, wypadam  z 

domu.  Śmiech staje się  głośniejszy. Pędzę między drzewami,  gałęzie walą mnie po  głowie, 

wreszcie wystający korzeń podcina mi nogi. Padam na twarz. Wyję z bólu, ale usiłuję wstać. 

Podmuch  wiatru  zmienia  zapach.  Pamiętam  go.  Ciężki,  trupi  odór  wypełnia  mi  nozdrza. 

Dźwigam niezdarnie ciało, ból ze skaleczonej nogi dociera aż do mózgu. Przewracam się na 

wznak. Od ziemi strzela w niebo niebieskawe światło. 

Spuchnięte, sine wargi odsłaniają puste dziąsła. Ten człowiek się śmieje. 

- Twoja kolej, Markhard! - słyszę. 

Światło  ciemnieje,  obraz  szubienicy  zanika.  Znów  jestem  w  ogrodzie.  Ból  w  nodze 

ustaje. Wstaję i jak oszalały pędzę w stronę szosy. 

Turek! Jurek! Cholera jasna, śpi zupełnie jak głaz! Jerzy!! J Lękliwie uniosłem powieki. 

Poraził mnie jaskrawy blask, ale w obawie, że obraz zniknie, nie zamknąłem ich. 

Chłód na twarzy był chłodem mchu, moje ramię muskała lekko gałązka niskiej choinki, 

słońce grzało już mocno. Przy mnie klęczał Adrian. 

- No, nareszcie. Kwadrans cię bez mała szarpię. 

Obraz stał się wyraźny: na szosie stał odkryty, terenowy samochód nadleśnictwa, nie 

opodal dwóch mężczyzn w mundurach z nieukrywaną ciekawością obserwowało całą scenę. 

Usiadłem.  Obolałe  mięśnie  gwałtownie  zaprotestowały  przeciw  jakiemukolwiek 

ruchowi. Mimowolnie stęknąłem. Adrian przysiadł obok. _ 

- Możesz mi wyjaśnić, co tutaj robisz? Szukam cię od dwóch godzin. Rano wszedłem 

do twego pokoju. Tapczan pusty. Zbiegłem całą wieś w tę i z powrotem. Chciałem już dzwonić 

background image

na policję. Dopiero koledzy powiadają mi, że jakiś facet w piżamie śpi pod lasem. 

Zwolna  docierało  do  mnie  wszystko,  co  mówił.  Byłem  w  piżamie,  boso,  na 

pokaleczonych nogach krew zdążyła już zakrzepnąć. 

-Sen... 

- Mój Boże, znowu? 

-  Biegałem  po  pustym  domu,  widziałem...  Zza  drzew  wyłoniła  się  ciężarówka  z 

drewnem. Przy gaziku zwolniła, stanęła tuż za nim. Kierowca wyszedł z kabiny. 

- Nie róbmy widowiska. Resztę opowiesz przy śniadaniu. . 

Pomógł mi wstać, strzepnąłem trawę z kolan. 

- Wiesz chociaż, gdzie jesteś? 

Potaknąłem. Bez podnoszenia głowy wiedziałem. Ciężarówka z pniami stała dokładnie 

w tym samym miejscu, w którym wymieniałem przebite koło. 

Mieliśmy  z  przyjacielem  zabawną  przygodę,  panie  profesorze.  -  Adrian  napełnił 

szklaneczki lekkim winem. - Choć rano nie nazwałbym jej jeszcze zabawną. 

Odpoczywaliśmy  w  wiklinowych  fotelach,  na  wolnym  od  •  drzew  kawałku  ogrodu. 

Miejsce po drugiej stronie stolika zajmował starszy, może siedemdziesięcioletni mężczyzna. 

Umoczył usta w winie, mlasnął i potrząsnął wspaniałą szopą gęstych, siwych włosów. 

- Pyszne - mruknął z uznaniem. 

Emerytowany  nauczyciel  licealny,  przesympatyczny  dziwak  i  oryginał  -  tak  mi  go 

zapowiedział Adrian. Przyczłapał na popołudniową herbatkę. 

- Wstałem przed siódmą, wszedłem do pokoju - Jurka nie ma. Nie ma go też w łazience, 

w kuchni i na strychu. Ale, co ciekawsze, drzwi i okna była pozamykane od wewnątrz. Prze-

straszony nie na żarty pobiegłem do wsi. Nigdzie ani śladu. I wie pan, panie profesorze, gdzie 

koniec  końców  go  znalazłem?  Spał  w  najlepsze  pod  tym  pagórskiem,  trzy  kilometry  za 

Manowem. 

- A wiem, wiem. - Stary pokiwał głową. - Wzgórze Wisielców. 

Od  ziemi  popłynął  nagły  ziąb.  Lodowe  pająki  pobiegły  mi  po  plecach,  ręce  pokryła 

gęsia skórka. 

- Byłem przekonany - Adrian nie dawał za wygraną - że, Góra Wisielców znajdowała 

się bliżej miasta. 

-  I  słusznie.  Nie  na  próżno,  widzę,  dałem  ci  na  maturze  piątkę  z  historii.  -  W  głosie 

starego nauczyciela zabrzmiała satysfakcja. - Oficjalna, jeśli tak można powiedzieć, miejska 

szubienica stała na przedłużeniu obecnej ulicy Dąbrowskiego. Ale nie zwróciłeś uwagi na to, że 

użyłem nazwy Wzgórze, a nie Góra. 

background image

Odstawiłem wino. Pierwszy łyk spowodował nieprzyjemny napływ mdłości. : 

- Czy to znaczy... - głos uwiązł mi w ściśniętej krtani. - Czy to znaczy - powtórzyłem - 

że miasto miało takich miejsc więcej? 

- Właśnie - potaknął stary, - Przez pewien czas druga szubienica stała na rynku, potem 

tuż za murami. Mało kto wie, że jeszcze w trzydziestych latach naszego stulecia, domek przy 

ulicy Grodzkiej zamieszkiwali potomkowie ostatniego oprawcy Koszalina. 

Z trudem opanowywałem szczękanie zębami. 

- O ile przedtem dokuczał mi stały brak czasu, tak od przejścia na emeryturę mam go w 

nadmiarze.  Ale  są  też  tego  i  dobre  strony.  Wertuję  stare  kroniki,  dokumenty,  pożółkłe 

szpargały.  Znalazłem  w  nich  kilka  uroczych  legend,  kilka  ciekawostek.  Ta  rozbieżność  w 

nazwie pojawia się w połowie osiemnastego wieku; raz jest to Góra, raz Wzgórze Wisielców. 

No cóż, mała góra może być wzgórzem. Jednak po czasie doszedłem do przekonania, że nie 

chodzi  tu  o  dwie  nazwy  tego  samego  miejsca,  lecz  o  dwa  różne  miejsca.  Opisuje  kupiec 

brandenburski:  „Po  prawej  stronie  gościńca  wisielca  spotkałem,  całkiem  świeżego,  bo  oczy 

jeszcze miał, i zaraz potem kazałem konie pogonić, bowiem ludzie moi gadać poczęli, że zły to 

znak.  Jednakowoż  po  trzech  godzinach  szczęśliwie  pod  mury  Koszalina  dotarliśmy  mimo 

ciężkie wozy i konie zmęczone". Zwracam uwagę panów: trzy godziny. - Stary nauczyciel tęgo 

pociągnął wina, oczy mu błysnęły. - Gdyby z końca dzisiejszej ulicy Dąbrowskiego jechał pod 

mury  miasta  trzy  godziny,  oznaczałoby  to  tylko  jedno:  że  sam  ciągnął  swoje  wozy.  Ale 

policzmy to inaczej: w jakim tempie idzie koń wprzęgnięty w obciążoną mocno furę? Wiecie 

panowie  na  czym  to  mierzyłem?  Na  furmankach  z  węglem.  Ten  zanikający  już  na  naszych 

ulicach pojazd porusza się z szybkością pięciu kilometrów na godzinę. A zatem; trzy godziny 

razy pięć kilometrów daje dokładnie piętnaście kilometrów. Oczywiście, nie bez wpływu na 

tempo  marszu  był  Stan  ówczesnych  dróg.  Ale  to  nie  wszystko.  W  diariuszu  podróżnym 

jakiegoś młodego i bogatego narwańca z Poznania znalazłem takie oto zdanie: „Powieszony 

był  za  szyję  na  górce  niewielkiej,  przy  potoku".  Przewertowałem  wszystkie  dostępne  stare 

mapy, rysunki, ryciny i opisy. W okolicach ulicy Dąbrowskiego nigdy nie płynął potok. A tu 

płynie do dziś. 

Stary mężczyzna zrobił efektowną pauzę i westchnął. W jego szklaneczce pokazało się 

dno. Adrian sięgnął po butelkę. 

-  Napisałem  na  ten  temat  artykuł  do  naszej  gazety.  Nie  wywołał  żadnego 

zainteresowania, prawdę powiedziawszy, zwrócili mi go. Udowodniłem w nim to właśnie, co 

mówiłem przed chwilą; że Wzgórze i Góra to dwa różne miejsca. Góra była w pobliżu miasta, 

Wzgórze  zatem  jest  tutaj.  Zapyta  kto  roztropnie:  a  po  co  koszalińskim  łykom  szubienica 

background image

odległa o trzy godziny marszu, kiedy przez długi czas mieli dwie pod nosem? Co byś zrobił 

Adrianie, gdybyś chciał w majestacie prawa stracić człowieka lubianego czy popularnego, lub, 

co gorsza, uważanego przez innych za niewinnego? Co byś zrobił, gdyby to mogło wywołać 

burdy uliczne czy wręcz rozruchy? 

- Wywiózłbym go z miasta. 

- Właśnie. 

Spojrzał  na  mnie  w  chwili,  gdy  żołądek  podjechał  mi  na  wysokość  grdyki. 

Bezskutecznie usiłowałem przełknąć ślinę. Oczy starego belfra zaokrągliły się ze zdziwienia. 

- Co z tobą, młody człowieku? Zbladłeś dziwnie. Czyżby moje opowiadanie....? 

-  Nic  takiego.  -  Przemagając  kolejny  napływ  mdłości,  wstałem  od  stolika. 

-Przepraszam. Chwilowa niedyspozycja. Zacząłem przechadzać się między drzewami. 

-  Chcesz  krople  na  żołądek?  -  Adrian  zadał  pytanie  tonem  tak  swobodnym,  jakby 

chodziło o kolejną lampkę wina. 

Zacisnąłem zęby. Samo przypomnienie smaku mięty wywołało ostre skurcze żołądka. 

- Dziękuję. Nie. Zaraz mi przejdzie - wykrztusiłem. 

Byłem pewien, że mdłości nie ustąpią. Odszedłem jeszcze kilkanaście kroków dalej. 

Mogłem tylko oszczędzić przykrego widoku innym. Skoro spokojnie siedzieli przy stoliku, nie 

czuli tego, co ja czułem. 

-  Jak  pan,  panie  profesorze,  wywnioskował,  że  chodzi  o  ten  pagórek  za  Manowem? 

Przecież takich górek z potokiem jest wokół Koszalina wiele. 

Stary  popatrzył  na  Adriana  niemal  z  wdzięcznością.  Mimowolnie  popsułem  mu 

opowieść, jego wychowanek taktownie naprawił sytuację. 

-  To  proste.  -  Nauczyciel  podniósł  szklaneczkę  do  ust,  dyskretnie  zerknął  na  mnie.  - 

Powiada  opis:  „Trzy  kilometry  za  wsią,  przy  szlaku  na  południe".  Oczywiście,  według 

współczesnych miar odległości. 

- Ale droga na południe wiedzie znacznie bliżej. 

- Teraz. Wtedy biegła tamtędy. - Szerokim gestem pokazał ścianę lasu. 

Pierwszy atak torsji rzucił mną o płot. Uchwyciłem metalową siatkę, nisko pochyliłem 

głowę. Dotknięcia pokrzyw nawet nie czułem. 

- Jurek, cholera jasna, co z tobą? - Adrian biegł już w moją stronę. 

- Ten smród - wycharczałem. - Ten diabelski smród ze wzgórza. 

- Jaki smród? O czym ty mówisz? 

 

Z RAPORTÓW POLICJI. 

background image

6 czerwca br., z Wojewódzką Komendę. Policji skontaktował się 

telefonicznie  Rudolf  Kempiński,  właściciel  samochodu  skoda 

favorit,  numer  rejestracyjny  KRA1543..  Złożył  następujące 

oświadczenie:  na  czas  pobytu  w  Holandii  oddał  samochód  w 

użytkowanie swemu koledze i przyjacielowi, Jerzemu Markhardowi. 

Ustalenia:  Jerzy  Markhard,  urodzony  11.09.1951  w  Warszawie,  z 

zawodu artysta plastyk, zamieszkały w Ogrodźieńcu, Podzamcze 315. 

 

Koła  turkoczą  monotonnie  po  wyschłych  koleinach.  Podnoszę  głowę.  Od  wschodu 

niebo  szarzeje,  między  wysokimi  chmurami  przebłyskują  purpurowe  smugi.  Nad  lasem 

przelatuje stado przestraszonych, rozkrzyczanych wron. 

Patrzę  na  swoje  dłonie.  Są  sine..  Rzemienne  postronki  na  przegubach  kat  zacisnął 

mocno. Ich końce przeplótł przez żelazne kółka w burcie wozu i zawiązał w ciasne węzły. 

Konie stąpają ciężko. Woźnica nie pogania ich. Wie, że pod górę i tak nie przyśpieszą. 

Ci z tyłu, w siodłach, też nie używają ostróg. Do świtu jeszcze dużo czasu. 

Odwracam głowę. Widzę stąd tylko wysoką wieżę kościoła i przymglony zarys murów. 

Razem z popiskiwaniem kół oddalają się wolno, ale nieustannie. 

Ten z białymi włosami jedzie tuż za wozem. Wodnistoniebieskie ślepia wlepił w las. 

Unika  mego  wzroku,  inni  też  uciekają  z  oczami.  Robaczywe  sumienia  nie  dają  im  patrzeć 

wprost. Spluwam prosto pod kopyta koni. 

Pagórek. Widzę, co stoi na szczycie. Dopiero ją postawiono. Z drewna wypływa jeszcze 

sok. Ten w kapturze odwiązuje rzemienie, każe zejść z wozu. Dwaj jego pachołkowie brutalnie 

wykręcają  mi  ręce  do  tyłu,  znów  postronki  rżną  przeguby  aż  do  bólu.  Popychają  mnie  do 

przodu, idą obok ciasno, bacznie obserwując każdy ruch. 

Szczyt. Człowiek w kapturze wyciąga z worka gruby powróz. Bierze zwój w lewą rękę, 

prawą rozwija go trochę. Rzuca. Pętla zatacza łuk, spada na poprzeczkę szubienicy. 

-Właź. 

Niższy z pachołków zdejmuje kaftan i podchodzi do słupa. Jak chłopak na jarmarku za 

pętem kiełbasy wspina się do góry, przekłada sznur przez hak i zjeżdża. 

Z boku wychodzi starzec w habicie. Cicho mamrocze modlitwę. Przyklękam. Ujmuje 

krzyż i podaje do ucałowania. Spoglądam w oczy starca, ale on też odwraca wzrok. Odchodzi 

szybko i staje za wszystkimi. 

Teraz zbliża się ten z białymi włosami. Z rękawa wyciąga jakieś pisanie i czyta: 

-  Herbercie  Piaśnik,  za  to  żeś  kobietę  swą  życia  pozbawił,  zostaniesz  powieszony.  I 

background image

będziesz wisiał tak długo, dopóki ptactwo ci oczu nie wyje, dopóki na twojej twarzy choć kęs 

ciała jeszcze będzie. Czy chcesz coś powiedzieć? 

Kat stawia przede mną drewnianą skrzynkę. Pudło cuchnie zepsutymi rybami. 

- Dobrze wiesz, Markhard - odpowiadam — że tej kobiety nie zabiłem, bo ona ci łóżka 

grzeje w twoich domach w Jamnie albo Dunowie. I wy, którzy tam stoicie, też dobrze to wiecie, 

bo on was kupił ze wszystkim. Ale jednego nie wiesz Markhard; póki ten świat istnieje, tobie 

ani twoim bękartom spokoju nie dam. Wejdę w każde ludzkie ciało, rzecz albo zwierzę, wejdę 

wszędzie, pomieszani  ci  czas, pomieszam  rozum,  a ciebie dopadnę.  I  was, którzyście warci 

tylko po sztuce złota od głowy, też nękał będę. 

Wodnistoniebieskie oczy znikają pod powiekami w grymasie wściekłości. Starzec w 

habicie czyni znak krzyża. 

-  I  w  strachu  ciągłym  dokończycie  dni  swoje,  bo  bać  się  będziecie,  że  wyjrzę  z 

kamienia, z gąsiora pełnego, z mordy ulubionego psa, czy nawet z gładkiej buzi dziewki, kiedy 

ją na noc który przygarnie. 

Wąskie  usta  sinieją,  usiłują  coś  powiedzieć,  wreszcie  białowłosy  piskliwym  głosem 

wrzeszczy: 

- Ciągnij! 

Pachołkowie naciągają linę, człowiek w kapturze kopie w skrzynię. 

-Nie! Nieee!! 

Cisza. Pełen najgorszych obaw, ostrożnie otwieram oczy. Na ,zasłonach igrają cienie 

drzew,  wiatr  lekko  porusza  firanami.  Poprzecinany  smugami  światła  sufit  przypomina 

wyglądem  błyszczące  kraty.  Znów  leżę  na  podłodze.  Pod  prawą  ręką  czuję  wilgoć  rozlanej 

herbaty, lewą przygniatam sam sobą. Zegar na kredensie jednostajnie tyka. 

Wstaję,  wychodzę  na  korytarz,  delikatnie  odsuwam  pierwsze  drzwi.  Sandra  śpi 

wsunięta  głęboko  pod  pachę  męża.  Adrian  odrzucił  głowę  na  bok,  lekko  pochrapuje. 

Zawracam. Bezgłośnie otwieram następne drzwi. Zwinięty w kłębek Adaś uśmiecha się przez 

sen. 

Postawiła przede mną filiżankę z kawą, przysiadła na oparciu fotela. 

- Mam prośbę - powiedziała cicho. - Wiesz, że moja mama leży w szpitalu. Dziś jest 

dzień odwiedzin. Poza tym chciałabym zrobić w jej mieszkaniu gruntowne porządki. Sama nie 

dam rady, a Adasia nie mogę zabrać. Czy... czy nie mógłbyś wyjechać wieczorem? 

Dziesięć po dziewiątej wsiedli do autobusu w stronę Koszalina. 

- Panie Lulku! Panie Lulku! Nie ma mojego spławika! 

Głos chłopca przywołał mnie do rzeczywistości. Bambusowa trzcina, którą używał jako 

background image

wędki, zgięła się jak koci grzbiet i sunęła do wody. 

- Trzymaj mocno. 

Lekko  poluzowałem  hamulec  kołowrotka.  Napięta  żyłka  z  cichym  popiskiwaniem 

mechanizmu ruszyła na środek rzeki. 

- Teraz spróbuj zwijać. 

- Ale lyba, co nie, panie Lulku? 

Kątem oka dostrzegłem ruch między drzewami. Ktoś szedł w naszą stronę. 

- Panie Lulku, ona mi ucieka! 

- Powolutku skręcaj wędkę. 

-A jak pęknie? 

- Nie powinna. Powolutku. 

Malec postękiwał. Kostki jego drobnej ręki pobielały. Zacisnął zęby, raz popatrywał na 

mnie,  raz  na  wodę.  Po  chwili  łeb  ryby  wyjrzał  nad  powierzchnię.  Powietrze  atmosferyczne 

osłabiło jej ataki. Dała się ciągnąć, stawiając opór tylko swoim szerokim ciałem. 

- No, no. Piękna sztuka. 

Stary nauczyciel zdjął z głowy myckę uczynioną z chustki, przetarł nią twarz i ciężko 

usiadł na trawie. 

-  Moje  zużyte  serce  źle  znosi  upały.  Zresztą,  niewiele  jest  rzeczy,  które  ono  jeszcze 

dobrze znosi. 

Mały pomarkotniał. Przykucnął przy miotającej się w kałuży wody rybie i obserwował 

te podrygi jakby z żalem. 

- Panie Lulku - zapytał nie podnosząc głowy. - Czy musimy ją zabić? 

Pogłaskałem go po jasnej głowie. 

- Nie. Postąpimy jak wędkarze sportowcy. Zmierzymy tylko i wypuścimy. 

Wyjąłem z kieszeni miarkę i rozciągnąłem wzdłuż srebrzystego ciała. 

- Czterdzieści sześć centymetrów. 

Delikatnie wypiąłem haczyk i zepchnąłem rybę do wody. Majtnęła ogonem i tyleśmy ją 

widzieli. Chłopiec tymczasem założył nową przynętę i zarzucił wędkę. 

- Na podwólku i tak mi nikt nie uwięzi - westchnął. 

- Jak to, nikt? - profesor aż podskoczył na trawie. - Przecież masz dwóch świadków. 

- Tak - odparł malec. - Ale pan Lulek dziś wyjeździa, a pan ziadko do nas przychodzi. 

- Wyjeżdża? Pokiwałem głową. 

-  Dlaczego?  Wiosna  w  pełni,  pogoda  znakomita,  ryby,  jak  widać,  biorą  dobrze. 

Zupełnie nie rozumiem. 

background image

Nic nie odpowiedziałem. Stary pogmerał po kieszeniach koszuli; znalazł w nich dwa 

pogniecione kartelusze. Założył okulary i studiował zapiski. 

-  Hm,  szkoda  -  powiedział  od  niechcenia  po  chwili.  -  Odniosłem  wrażenie,  że  ten 

pagórek za wsią wzbudza pańskie zainteresowanie. A ja jeszcze coś znalazłem. 

Posłyszałem szum własnej krwi. Odpłynęła z twarzy w ułamku sekundy. Stary niczego 

nie zauważył, spokojnie mówił dalej: 

-  Wyliczyłem,  że  ta  dodatkowa,  nieoficjalna  szubienica  stała  tu  pięćdziesiąt,  może 

sześćdziesiąt lat. Pokrywa się to mniej więcej z okresem, kiedy miastem trzęsła potężna rodzina 

Mark-hardów. 

Adaś odwrócił wzrok od spławika, wyszczerzył w uśmiech v nieproporcjonalnie duże 

do swej buzi zęby. 

- Ale śmieśnie. Bo pan Lulek teś się naziwa Malkhald. 

 

Z RAPORTÓW POLICJI. 

Mimo szeroko zakrojonych poszukiwań w lasach wokół Manowa, 

kierowcy samochodu skoda favorit, numer rejestracyjna KRA1543 nie 

znaleziono. Psy tropiące traciły ślad na pobliskim wzgórzu. 

 

Dżdżyło. Postawiłem kołnierz bluzy i poszedłem w stronę samochodu. Sandra i Adrian 

stali w progu ze smętnymi minami. 

Podróżną  torbę  wrzuciłem  na  tylne  siedzenie.  Termos  z  kawą  zachlupotał  głośno, 

nylonowy woreczek z kilkoma kanapkami wypadł na podłogę. Podniosłem go i usiadłem. Z 

poszycia fotela do mojej garderoby przeniknęła zimna wilgoć. 

Przekręciłem kluczyk. Silnik mruknął niechętnie, zakrztusił się. Trochę pomogłem mu 

pedałem gazu. Lampka ładowania akumulatora zgasła po krótkim namyśle. Zapaliłem główne 

światła, wycieraczki niechętnie ruszyły po szybie. Zapiąłem pas. 

Minąłem otwartą bramę, przez sto metrów samochód dygotał na kocich łbach. Przed 

główną szosą zwolniłem. Była pusta. Opony kwiknęły boleśnie, wskazówka szybkościomierza 

bez ociągania ruszyła w górę. 

Odetchnąłem  z  ulgą.  Rano  położę  się  spać  na  swoim  własnym  łóżku,  w  dobrze  mi 

znanym  domku,  daleko  stąd,  bezpieczny.  I  nie  będę  miał  żadnych  snów.  Swoją  drogą, 

powinienem pójść do lekarza. Takie koszmary... Mocniej przydusiłem pedał przyśpieszenia, 

silnik ryknął głośniej. Wskazówka zamarła na liczbie 110. 

W uchylonym okienku cicho gwizdał wiatr, wciskając do wnętrza woń ozonu i mokrego 

background image

listowia.  Cienie  drzew  podrygiwały  na  mokrym  asfalcie,  rozproszone  w  wodzie  światło 

iskrzyło  na  wszystkie  strony.  Wyglądało  to  tak,  jakby  samochód  pchał  przed  sobą  długie, 

świetliste kloce, a one szorując o podłoże, sypały setkami rozmigotanych iskier. Włączyłem 

radio,  wytrzymałem  dziesięć  taktów  piosenki  i  wyłączyłem.  Odpowiedź  na  pytanie,  jak 

głęboka jest jej miłość, dziś mnie nie ciekawiła wcale. 

Stopę zdjąłem z pedału bez zastanowienia. Wskazówka szybkościomierza posłusznie 

zjechała w dół. Na skraju drogi dojrzałem jasną plamę małej postaci. Przekręciłem włącznik 

świateł przeciwmgielnych. Nisko nad asfaltem popełzło ostre, żółte światło. To było dziecko. 

Dziecko?  Wzdrygnąłem  się.  O  tej  porze?  Nacisnąłem  hamulec.  Jednak  dziecko. 

Chłopiec. Zasmarkany, zapłakany i do cna przemoczony. 

Minąłem go i zatrzymałem samochód kilka metrów dalej. Nawet nie próbował machać 

rękami. Wątpię, czy przez łzy w ogóle coś widział. Wyskoczyłem na pobocze; wtedy poczułem 

nieprzyjemny skurcz w gardle. Na szosie stał Adaś. 

- Dziecko, na Boga, co ty tu robisz? 

Skoczył  jednym  susem  i  zawisł  mi  na  karku.  Drobnym  ciałem  wstrząsały  spazmy 

płaczu i dreszcze. Był zziębnięty do szpiku kości. 

-  Panie  Lulku,  ja  chcę  do  mamusi  -  wyjąkał,  przemagając  szczękanie  zębów.  -  Do 

mamusi! 

Pobiegłem do samochodu. .; - Jak tu się znalazłeś? Uciekłeś z domu? 

-  Nie  wiem.  Ja  tu  się  obudziłem.  Jedziemy  do  mamusi?  .  Posadziłem  go  na  tylnym 

siedzeniu, opatuliłem kocem. 

Sandra ułożyła syna do snu zanim wyjechałem. Mały, już w piżamie, uścisnął mi rękę 

na pożegnanie z nietęgą miną. Nie powiedział tego, ale czułem, że ma do mnie żal. Obiecałem 

mu biwak i łowienie ryb nad jeziorem. Mój wcześniejszy wyjazd zniweczył te plany. 

Droga była tu za wąska, żeby zawrócić. Po kilkudziesięciu metrach dostrzegłem lukę 

między drzewami. Ostrożnie zjechałem na lewe pobocze. Samochód podskoczył na krawędzi 

asfaltu i bezszelestnie wjechał na trawę. Nagły skurcz mięśni szczęk spowodował, że jęknąłem 

z bólu. W długich światłach ujrzałem wzgórze. 

Nerwowym, niezdarnym ruchem wcisnąłem wsteczny bieg i puściłem sprzęgło. Silnik 

zgasł. Przez uchyloną szybę wpłynął do samochodu ciężki, duszący odór rozkładającego się 

ciała. Wdusiłem sprzęgło, rozdygotanymi palcami uchwyciłem kluczyk. Rozrusznik zagdakał 

krótko  i  zamilkł.  Coś  za  mną  poruszyło  się,  w  lusterku  mignął  długi  cień.  Gwałtownie 

odwróciłem głowę. 

Chłopiec  stał  na  tylnym  siedzeniu,  podparty  jedną  ręką  o  dach.  Miał  teraz  twarz 

background image

wielkiej,  woskowej  lalki,  którą  ktoś  wrzucił  do  wody.  Spoglądał  w  dół  zimnym,  szklistym 

wzrokiem; sztywny, obcy, wrogi. Druga jego ręka wypłynęła w powietrze i od sufitu ruszyła w 

stronę mojej twarzy. To nie była ręka dziecka; potężna, owłosiona łapa dorosłego mężczyzny, z 

ostrymi jak brzytwy szponami zamiast paznokci, sunęła w dół jak na zwolnionym filmie, a ja 

tylko rozdziawiłem szeroko usta, bo wrzask już nie mógł wyjść ze sparaliżowanej krtani. Dwa 

rozcapierzone paluchy celowały w oczy, usiłowałem zasłonić twarz, ale nie miałem dość siły, 

by unieść w obronnym geście ogromne kawały bazaltu, w które przemieniły się moje ręce. 

- Twoja kolej, Markhard!! Będziesz dyndał tak długo, dopóki nie znajdziesz następnego 

na swoje miejsce!! Następnego z tych, co warci byli po sztuce złota od głowy! 

Nim  ból  przeszył  mi  czaszkę  na  wylot,  wnętrze  samochodu  przepełnił  potworny 

śmiech, usłyszałem trzaśniecie drzwi, śmiech popłynął po lesie, odbijany wielokrotnym echem 

powracał i znów niknął. 

Cały świat pokryła jednolita czerń. 

 

Z RAPORTÓW POLICJI. 

Dane osobowe: Bukowy Adrian Krzysztof, urodzony w Gdańsku, 

15.04.1954,  wykształcenie  wyższe,  zamieszkały  w  Kumiałce  koło 

Sokółki, województwo białostockie. Fragmenty wywiadu. 

Pytanie - Pan pracował w Nadleśnictwie Manowo koło Koszalina 

na stanowisku nadleśniczego terenowego. Jak długo? 

Odpowiedź - Pięć lat.  

P - Czy Jerzy Markhard kiedykolwiek tam pana odwiedził?  

O - Tak. Dwa razy. 

P - Od jak dawna mieszka pan tutaj?  

O - Od trzech lat. 

P - Czy w ostatnim miesiącu wyjeżdżał pan do Koszalina?"  

O - Nie. 

P - Czy w ostatnim miesiącu w ogóle wyjeżdżał pan gdzieś na 

dłużej?  

O - Nie. 

P - W samochodzie, którym jechał zaginiony, znaleźliśmy kartkę 

z  pana  poprzednim  adresem.  Czy  jest  możliwe,  że  Markhard  nie 

wiedział o pana przeprowadzce tutaj? 

O - Absurd. Zupełny absurd. Jerzy nie tylko doskonale o tym 

background image

wiedział, ale był tu już u mnie trzy razy. Zresztą... Proszę. To 

są jego listy kierowane na mój obecny adres. 

 

Robert  Letyński  cieszył  się,  mocno  skądinąd  zasłużoną,  opinią  niepohamowanego 

konsumenta kobiet. Każda istota, która miała okrągłe biodra i choćby cień biustu, budziła jego 

apetyt,  niezależnie  od  urody  i  tuszy.  Kochał  wszystkie  i  chciał  mieć  wszystkie.  Jedyną 

przeszkodą na drodze tych tryumfalnych podbojów była żona Roberta; drobna, śliczna osóbka 

o fiołkowych oczach i wiecznie rozmarzonym wyrazie twarzy. Niestety, w oczach Roberta to 

urocze stworzenie miało jeden poważny feler - jego uroda nie ulegała przemianom; nie była raz 

wspaniałą,  dużą  blondynką  o  rozfalowanym  biuście,  innym  razem  szczuplutką  jak  łania 

brunetką,  jeszcze  innym  -  tłuściutkim,  przemiłym  rudzielcem  o  rozdygotanym,  pulchnym 

tyłeczku. Karina Letyńska wiedziała o słabościach męża, on wiedział, że ona wie, i to obojgu 

odpowiadało. Ani jedno, ani drugie nie pragnęło rozwodu; tak było im dobrze i mimo wszystko 

kochali się. To właśnie uczucie powodowało, że Robert Letyński starannie zachowywał pozory 

wierności, a jego żona zupełnie dobrze udawała, że w tę wierność wierzy. 

Właśnie  owo  zachowanie  pozorów  zmuszało  Roberta  do  częstych  kontaktów  z 

przyjaciółmi  posiadającymi  pospolite  samochody.  W  mieście  wielkości  Koszalina  jego 

szaro-srebrny  opel  kadet  1.6D  zbytnio  rzucał  się  w  oczy  i  zbyt  wiele  osób  go  znało;  o  ileż 

bezpieczniej było przemknąć przez ulice zakurzonym polonezem czy rozklekotaną syreną. 

Tego dnia los przeznaczył Robertowi mocno już wyeksploatowanego fiata 126, a jego 

opel miał spędzić noc na cichym podwórku przy ulicy Lechickiej. Zaś dziewczyna, którą wiózł 

z miasta, miała urodę, jaką może wyśnić nastolatek w arcyerotycznym  śnie; gładka, śniada, 

trochę  wyzywająca  w  wyrazie  twarz  i,  co  Robert  Letyński  prowadząc  samochód  zauważył 

kątem oka, idealnie brzoskwiniowa skóra na nogach. 

W  pierwszym  zajeździe  odbywało  się  wesele.  Wolnych  pokojów  nie  było,  bo  te  w 

całości  wynajęto  dla  osłabionych  gości.  Do  domków  kampingowych  w  Byszynie  pod 

Białogardem  przybyli  łucznicy  z  całego  kraju,  w  paru  prywatnych  pensjonatach  dziwnym 

trafem też były komplety. Robert Letyński jechał dalej, z przyjemnością obserwował długie 

nogi  dziewczyny  i  bez  przyjemności  jej  coraz  bardziej  wydłużającą  się  minę.  Wreszcie  po 

prostu zawrócił w stronę Koszalina i po kilkunastu minutach wjechał w las. 

- Nareszcie - usłyszał szept przy uchu, a nieco niżej lekki zgrzyt zamka błyskawicznego 

przy własnych spodniach. 

Ta dziewczyna, a to już skonstatował trochę później, bez wątpienia nigdy nie hołdowała 

zasadzie seksualnej dominacji mężczyzn i, zamiast on do niej, ona zabrała się do niego. Nieste-

background image

ty, wiedza dziewczyny z zakresu motoryzacji przedstawiała wiele do życzenia. Ona zwyczajnie 

nie  wiedziała,  że  tego  nie  da  się  zrobić  w  samochodzie  marki  fiat  126p.  Toteż  bez  słowa 

wyciągnął partnerkę z auta, przytrzymując bieliznę w garści przeszli kilka kroków i zapadli w 

wysokiej trawie. 

Pierwsze minuty upłynęły kochankom w całkowitej harmonii. Dziewczyna reagowała 

znakomicie,  sama  też  demonstrowała  nieliche  umiejętności;  noc  zapowiadała  się  na  jedną  z 

tych,  do  których  mężczyźni  chętnie  wracają  we  wspomnieniach  nawet  po  siedemdziesiątce. 

Robert czuł przyjemność z obcowania z tą kobietą, przyjemność wyjątkową, dlatego też, kiedy 

odwróciła głowę na bok i uniosła go na biodrach w powietrze, pomyślał nie bez satysfakcji, że 

to jej trzeci orgazm. Zmienił zdanie dopiero wtedy; kiedy z przerażającym krzykiem zrzuciła 

go z siebie i porwawszy torebkę, wyjąc jak potępieniec, zaczęła uciekać. Mężczyzna spojrzał za 

biegnącą kobietą, potem na swój narząd płciowy, do którego przylgnęło kilka sosnowych igieł, 

na samochód i wzruszył ramionami. Przedobrzyłem, pomyślał. I dopiero wtedy zauważył, że 

po lewej stronie jest jasno. Od ziemi biło w górę niebieskawe światło. Podniósł wzrok wyżej i 

już zupełnie bez udziału woli rozdziawił usta do wrzasku. Wtedy usłyszał uspokajający głos z 

góry: 

- Niech pan nie robi takiej przerażonej miny. To tylko charakteryzacja.  

background image

Fred Saberhagen 

Skrzydła z cienia 

Przekład ZBIGNIEW K. KRÓLICKI

 

Przekład

 ZBIGNIEW K. KRÓLICKI

 

 

Podczas pierwszego i ostatniego zadania bojowego berserker ukazał się Malori'emu pod 

postacią  kapłana  sekty,  której  Malori  był  członkiem  z  racji  urodzenia  na  planecie  Yaty.  W 

podobnej  do  snu  wizji  -  niczym  nie  różniącej  się  od  prawdziwej  walki  -  ujrzał  wysoką, 

zakapturzoną  postać  stojącą  na  zdeformowanej  ambonie  i  przeszywającą  go  złowrogim 

spojrzeniem.  Szerokie  rękawy  szaty  spływające  z  uniesionych  w  górę  ramion  przypominały 

ptasie  skrzydła.  Kapłan  opuścił  ręce;  światła  Wszechświata  za  witrażami  okien  przygasły  i 

Malori został wyklęty. 

Mimo,  że  serce  łomotało  mu  w  piersi  ze  strachu  przed  klątwą,  Malori  zachował 

przytomność na tyle by pamiętać o rzeczywistej naturze przeciwnika i o tym, że nie jest wobec 

niego bezsilny. Na nogach ze snu szedł przez wieczność do ambony i demonicznego kapłana, 

podczas gdy wokół pękały witraże obsypując go deszczem odłamków i mdlącego lęku. Szedł 

krętą ścieżką, omijając te miejsca gładkiej posadzki gdzie kapłan szybkimi gestami stwarzał 

warczące,  kłapiące,  kamienne  paszcze  pełne  zębów.  Malori'emu  wydawało  się,  że  ma 

nieskończenie dużo czasu by zdecydować gdzie postawić stopy. Broń - pomyślał, jak chirurg 

instruujący niewidzialnego pomocnika. Tu, w mojej prawej dłoni. 

Od tych, którzy przeżyli podobne bitwy słyszał, że nieludzki przeciwnik pojawia się 

każdemu  w  innej  postaci;  że  człowiek  musi  przeżyć  w  trakcie  walki  koszmarne  chwile. 

Niektórym berserker pojawiał się jako rycząca bestia, innym jako diabeł, bóg lub człowiek. Dla 

jeszcze  innych  był  kwintesencją  grozy;  czymś  nieznanym,  niewidzialnym.  Walka  była 

koszmarnym  przeżyciem,  podczas  którego  rządziła  podświadomość,  a  trzeźwe  myśli  tłumił 

delikatny  impuls  elektryczny.  Oczy  i  uszy  szczelnie  zasłaniano  by  łatwiej  wpływać  na 

świadomość,  usta  zatykano,  by  uniknąć  odgryzienia  języka,  a  nagie  ciało  utrzymywały  w 

bezruchu  pola  siłowe  broniące  go  przed  straszliwymi  przeciążeniami,  jakie  wiązały  się  z 

każdym manewrem jednoosobowego statku w czasie walki. Z tego koszmarnego snu nie 

można  się  było  obudzić;  przebudzenie  przychodziło  dopiero  po  walce,  przychodziło 

dopiero ze śmiercią, zwycięstwem lub rozłączeniem. 

We śnie Malori zacisnął dłoń na ostrym jak brzytwa, potężnym tasaku do mięsa. Oręż 

ten był tak ogromny, że wydawał się o wiele za duży by go unieść. Sklep mięsny wuja na Yaty 

został  zniszczony,  jak  wszystko  na  tej  planecie.  Jednak  znów  miał  W  ręku  tasak; 

background image

zwielokrotniony, idealnie nadający się do walki. 

Chwycił go mocno oburącz i ruszył. W miarę jak podchodził, ambona stawała się coraz 

wyższa. Wyrzeźbiony na niej zamiast anioła smok ożył, zionąc ogniem. Malori odbił płomienie 

tarczą, która pojawiła się znikąd. 

Za  resztkami  witraży  światła  Wszechświata  prawie  już  dogasały.  Stojąc  u  podstawy 

ambony, Malori zamachnął się tasakiem, jakby próbując dosięgnąć stojącego wysoko kapłana. 

Niespodziewanie, w ogóle o tym nie myśląc, zmienił w połowie drogi kierunek uderzenia i z 

trzaskiem  spuścił  ostrze  na  drewnianą  ambonę.  Zatrzęsła  się,  ale  wytrzymała  cios.  Kapłan 

przeklął go. 

Jednak  zanim  diabły  zdołały  dopaść  Malori'ego,  sen  stracił  swoją  moc.  W  ułamku 

sekundy  rzeczywistego  czasu  kapłan  stał  się  wyblakłą  zjawą,  a  w  chwilę  później  tylko 

wspomnieniem. Malori, wracając do przytomności, unosił się łagodnie kołysany przez miękkie 

fale,  z  zasłoniętymi  wciąż  oczami  i  zatkanymi  uszami.  Zanim  pobitewne  zmęczenie  i  brak 

bodźców zewnętrznych zdołały go wprawić w stan psychozy, elektrody podłączone do czaszki, 

zaczęły  karmić  mózg  szpilkami  dźwięków.  To  był  najbezpieczniejszy  sygnał  jaki  można 

przesłać  do  umysłu  człowieka,  który  mógł  się  znajdować  w  różnych  stadiach  szaleństwa. 

Dźwięk przeszedł w ogłuszający ryk zmieszany z jaskrawobłękitnym światłem, w jakiś dziwny 

sposób pozwalającym określić położenie wszystkich części ciała. 

Pierwszą myślą Malori’ego po odzyskaniu przytomności było: „Właśnie walczyłem z 

berserkerem i przeżyłem". Musiał zwyciężyć - a przynajmniej wymknąć się nieprzyjacielowi 

-inaczej nie obudziłby się. To naprawdę niezłe osiągnięcie. 

Berserkerzy nie przypominali żadnego z wrogów, z jakimi spotykali się kiedykolwiek 

potomkowie mieszkańców Ziemi. Sprytni i inteligentni, nie byli jednak żywymi istotami. Te 

maszyny,  w  większości  statki  wojenne,  jako  pozostałość  jakiejś  dawno  zapomnianej 

międzygwiezdnej  wojny  nosiły  w  swym  podstawowym  programie  rozkaz  niszczenia 

wszelkiego życia - gdziekolwiek zdołają je odnaleźć. Yaty była jedną z wielu skolonizowanych 

przez  Ziemian  planet,  które  zostały  zaatakowane  przez  berserkerów  -  i  jedną  z 

najszczęśliwszych, bo udało się ewakuować prawie wszystkich je j mieszkańców. Głęboko w 

otchłani  kosmosu,  Malori  oraz  jego  towarzysze  walczyli  w  obronie  „Hope"  -jednego  z 

ogromnych  statków  ewakuacyjnych.  „Hope"  była  kulą  kilkukilometrowej  średnicy,  wy-

starczająco dużą by pomieścić znaczną część populacji planety. Teraz wszystkie jej poziomy 

zajmowali mieszkańcy Yaty, pogrążeni w bezruchu ochronnych pól siłowych. Ciągłe zmiany 

pola utrzymywały ich organizmy w stanie półsnu. 

Podróż  do  innego,  bezpiecznego  sektora  Galaktyki  miała  trwać  kilka  miesięcy, 

background image

ponieważ jej większą część - w kategoriach czasu — miało zająć trawersowanie wyciągniętego 

ramienia mgławicy Taynarus. Tam gaz i pył były o wiele za gęste by statek mógł przeskoczyć 

w nadprzestrzeń i podróżować z szybkością większą od światła. Nawet prędkości możliwe do 

uzyskania  w  normalnej  przestrzeni  były  znacznie  ograniczone.  Przy  tysiącu  kilometrów  na 

sekundę  zarówno  statek  z  ludzką  załogą,  jak  i  mechaniczny  berserker  roztrzaskałyby  się  o 

obłoczek gazu daleko rzadszy niż mgiełka oddechu. 

Taynarus  był  nie  naniesioną  na  mapy  plątaniną  rozproszonej  materii,  przecinaną 

tunelami stosunkowo pustej przestrzeni. Międzygwiezdny pył zasłaniał większość tego obszaru 

przed promieniami pobliskich słońc. Przez ciemne mielizny, grzęzawiska i kanały mgławicy 

leciały teraz „Hope" i eskortująca ją „Judith", ścigane przez stado berserkerów. Niektóre z tych 

śmiercionośnych  maszyn  były  nawet  większe  od  „Hope",  lecz  te,  które  teraz  wyruszyły  w 

pogoń  miały  o  wiele  mniejsze  rozmiary.  W  przestrzeni  tak  gęstej  od  materii  losy  wyścigu 

zależały nie tylko od szybkości, ale i od rozmiarów; im większy przekrój statku tym większy 

opór i mniejsza prędkość. 

„Hope", źle przystosowana do takich warunków (podczas gorączkowej ewakuacji nie 

było innego wyboru) nie mogła liczyć na udaną ucieczkę przed mniejszymi i zwinniejszymi 

wrogami.  Dlatego  też  eskortująca  ją  „Judith"  starała  się  przez  cały  czas  trzymać  pomiędzy 

„Hope" a stadem prześladowców. „Judith" była statkiem-bazą dla gromadki małych pojazdów 

bojowych, wysyłając je za każdym razem gdy nieprzyjaciel podszedł zbyt blisko i przyjmując 

jeż powrotem na pokład, kiedy niebezpieczeństwo zastawało zażegnane. W chwili rozpoczęcia 

ewakuacji tych jednoosobowych stateczków było piętnaście. Teraz zostało dziewięć. 

Dźwiękowe zastrzyki aplikowane Malori'emu przez aparaturę biokontroli przycichły i 

umilkły.  Jego  świadomość  ponownie  powróciła  na  swoje  miejsce.  Wiedział,  że  stopniowe 

rozluźnianie się pola ochronnego świadczy o rychłym powrocie do świata rzeczywistości. 

Gdy tylko jego myśliwiec, Czwórka, znalazł się w doku „Judith", Malori pośpiesznie 

odłączył  się  od  komputerowego  systemu  małego  stateczku.  Naciągnął  luźny  kombinezon  i 

wygramolił się z ciasnego wnętrza. Chudy i kościsty, ruszył niepewnym  krokiem przez halę 

hangaru, zauważając po drodze, że trzy czy cztery inne myśliwce także już wróciły i stoją na 

swoich  miejscach.  Sztuczna  grawitacja  działała  bez  zarzutu,  ale  Malori  potknął  się  i  prawie 

upadł, próbując szybko zejść po krótkiej drabince do kabiny dowodzenia. 

Petrovich,  dowódca  „Judith"  -  krępy,  niewysoki  mężczyzna  o  kamiennej  twarzy  - 

najwidoczniej czekał na niego. 

-  Czy  -  czy  dostałem  go?  -  wyjąkał  niecierpliwie  Malori,  wpadając  do  kabiny.  Na 

pokładzie  „Judith"  niezbyt  przestrzegano  regulaminowego  zwracania  się,  a  Malori  i  tak  był 

background image

cywilem. To, że w ogóle pozwolono mu wsiąść do myśliwca, stanowiło najlepszy dowód, że 

znaleźli się w rozpaczliwej sytuacji. 

Zmarszczywszy brwi, komandor odparł bez ogródek: 

- Malori, byłeś beznadziejny. Zupełnie się do tego nie nadajesz. 

Malori'emu wydało się, że świat nieco poszarzał. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy 

ile  znaczyły  dla  niego  ciche  marzenia  o  sławie.  Zdołał  z  siebie  wydobyć  tylko  słabe  i 

niewyraźne: 

- Ale... myślałem, że dobrze mi poszło... Próbował sobie przypomnieć coś z bitewnego 

koszmaru. ' Chyba widział jakiś kościół... 

- Dwóch ludzi musiało porzucić swoje cele ataku, żeby cię ratować. Widziałem filmy 

robione  automatycznymi  kamerami.  Krążyłeś  swoją  Czwórką  wokół  tego  berserkera  jakbyś 

starał się nie zrobić mu żadnej krzywdy - powiedział Petrovich. Spojrzał na niego uważnie, 

wzruszył ramionami i dodał trochę łagodniejszym tonem: - Nie mam zamiaru cię objeżdżać, 

przecież  nawet  nie  wiedziałeś  co  się  dzieje.  Po  prostu  stwierdzam  fakty.  Dzięki  łasce 

prawdopodobieństwa „Hope" znajduje się dwadzieścia parseków przed nami, ukryta głęboko w 

chmurze formaldehydu. Gdyby nie ta osłona, dostaliby ją tym razem 

- Ale... - Malori chciał coś powiedzieć, lecz dowódca po prostu poszedł sobie. 

Nadlatywały kolejne pojazdy. Szczękały wsporniki, z cichym sykiem otwierały się luki; 

Petrovich miał o wiele ważniejsze sprawy na głowie niż jałowe dyskusje. Malori przez dłuższą 

chwilę  stał  bez  ruchu,  czując  się  oklapnięty,  pobity  i  przygnębiony.  Mimowolnie  obrzucił 

Czwórkę tęsknym spojrzeniem. Cylindryczny pojazd o średnicy niewiele większej od długości 

ciała  mężczyzny  spoczywał  w  swojej  metalowej  kołysce,  otoczony  przez  uwijających  się 

techników. Krótka lufa działka laserowego, wciąż rozgrzana od ognia, dymiła lekko w gęstej 

atmosferze. Oto jego tasak do mięsa. 

Żaden  człowiek  nie  mógł  kierować  statkiem  czy  jakąkolwiek  bronią  z  kompetencją 

dorównującą  dobrej  maszynie.  Ślimaczo  powolne  reakcje  nerwowe  i  procesy  myślowe 

dyskwalifikowały ludzi  jako bezpośrednich operatorów statków walczących z  berserkerami. 

Jednak  podświadomość  ludzka  nie  była  tak  ograniczona.  Pewne  jej  procesy  nie  dawały  się 

powiązać  z  żadną  aktywnością  synaptyczną  mózgu  i  niektórzy  teoretycy  utrzymywali,  że 

muszą one zachodzić poza czasem. Pogląd ten wprawiał w szał każdego fizyka - ale jeśli chodzi 

o kosmiczne starcia, to hipoteza robocza okazała się całkiem użyteczna. 

Bojowe  komputery  berserkerów  połączone  ze  skomplikowanymi  urządzeniami 

randomizującymi zapewniały im iskrę geniuszu i przewagę nad przeciwnikiem, który chciałby 

opierać  swoją  taktykę  na  statystycznym  wyborze  szansy  powodzenia.  Ludzie  także  używali 

background image

komputerów  do  kierowania  swoimi  statkami,  lecz  teraz  osiągnęli  przewagę  nad  najlepszymi 

randomizerami,  raz  jeszcze  posłużyli  się  swoimi  mózgami,  których  pewne  obszary  były 

najwidoczniej wolne od wszelkiego pośpiechu, pracując poza czasem, z szybkością, przy które 

kwanty światła wydawały się nieruchomymi bryłami lodu. 

Oczywiście,  istniały  pewne  ograniczenia.  Niektórzy  ludzie  (jak  się  teraz  okazało, 

Malori  też  się  do  nich  zaliczał)  po  prostu  nie  nadawali  się  na  pilotów;  ich  podświadomość 

wyraźnie nie była zainteresowana tak przyziemnymi sprawami jak życie czy śmierć. A i dla 

odpowiednich  umysłów  podświadome  działania  stanowiły  wielkie  obciążenie  psychiczne. 

Podłączenie do zewnętrznego komputera zawsze wprawiało ludzi w dziwny stan. Raz po raz 

wracających  z  walki  pilotów  wyciągano  z  kabin  ich  statków  w  stanie  katatonii  lub 

histerycznego podniecenia. Można im było przywrócić zdrowe zmysły, ale nie nadawali się już 

potem do walki. Sposób ten był taką nowości, że o jego niedogodnościach przekonywano się 

dopiero na pokładzie „Judith". Szybko zabrakło wyszkolonych pilotów, rezerwy skończyły się 

także.  Właśnie  dlatego  wysłano  lana  Malori'ego,  historyka.  Używając  nawet  takich 

niewytrenowanych umysłów zawsze zyskiwało się trochę czasu. 

Z pokładu operacyjnego Malori przeszedł do swojej małej, jednoosobowej kabiny. Nie 

jadł już od dłuższego czasu, ale nie był głodny. Przebrał się i usiadłszy w fotelu popatrzył na 

swoją koję, swoje książki, taśmy i skrzypce - ale nie próbował się przespać ani zająć czymś 

konkretnym. Oczekiwał, że Petrovich wezwie go niebawem. Bowiem Petrovich nie miał się już 

do kogo zwrócić. 

Prawie uśmiechnął się, gdy głos z komunikatora wezwał go na spotkanie z komandorem 

i  pozostałymi  oficerami.  Malori  potwierdził  odbiór  wezwania  i  wyszedł,  zabierając  ze  sobą 

oprawiony  w  imitację  skóry  pojemnik  wielkości  walizeczki,  ale  o  nieco  innym  kształcie. 

Wybrał  go  spośród  kilkuset  podobnych  pojemników  znajdujących  się  w  pomieszczeniu 

przylegającym do jego kabiny. Napis na etykietce głosił: Crazy Horse. 

Petrovich  podniósł  wzrok  i  spojrzał  na  Malori'ego  wchodzącego  do  małej  salki 

operacyjnej,  gdzie  gromada oficerów zgromadziła się już wokół stołu. Zauważył  pojemnik  i 

skinął głową. 

- Wygląda na to, że nie mamy innego wyjścia, historyku. Brakuje nam ludzi; będziemy 

musieli użyć twoich pseudopostaci. Na szczęście mamy niezbędne urządzenia, instalowane na 

wszystkich bojowych jednostkach. 

-  Myślę,  że  szansę  powodzenia  są  niezłe  -  powiedział  spokojnie  Malori,  zajmując 

przeznaczone dla niego wolne miejsce i stawiając pojemnik na środku stołu. - Oczywiście, to 

nie są prawdziwe podświadomości; ale -jak uzgodniliśmy to w trakcie poprzednich dyskusji - 

background image

dostarczą  nam  lepszych  możliwości  randomizowania  niż  moglibyśmy  uzyskać  innymi 

sposobami. Każdy z nich ma unikalną, mimo, że sztuczną, osobowość. 

Jeden z oficerów zabrał głos. 

-  Większość  z  nas  nie  była  obecna  podczas  wspomnianych  wcześniejszych  dyskusji. 

Czy mógłby nas pan trochę oświecić? 

-  Oczywiście  -  powiedział  Malori  i  odchrząknął.  -  Te  osoby,  jak  je  nazywany,  są 

używane w komputerowych symulacjach problemów historycznych. Udało mi się zabrać ze 

sobą z Yaty kilkaset takich osobowości. Wielu z nich to wojskowi. 

Położył dłoń na leżącym przed nim pojemniku. 

- To jest zrekonstruowana osobowość jednego z najlepszych dowódców kawalerii na 

starożytnej Ziemi. Nie należy do grupy, którą wybraliśmy jako testową; przyniosłem go tylko 

by pokazać jak taki model wygląda, gdyby to panów interesowało. Każda taka kaseta zawiera 

około cztery miliony standardowych stron maszynopisu. 

Inny oficer podniósł rękę. 

- A w jaki sposób udało się dokładnie odtworzyć osobowość kogoś, kto musiał umrzeć 

na długo przedtem nim wymyślono jakiekolwiek metody bezpośredniego zapisu? 

-  Rzecz  jasna,  nie  możemy  mieć  stuprocentowej  pewności.  Opieramy  się  tylko  na 

przekazach  historycznych  i  na  tym  co  zdołamy  wydedukować  z  komputerowych  symulacji 

minionych epok. To są tylko modele. Jednak w walce powinny się zachowywać tak samo jak w 

trakcie  dawnych  bitew,  w  których  uczestniczyli  ci  ludzie.  Ich  działania  powinny  się 

charakteryzować agresywnością, zdecydowaniem. 

Niespodziewany  huk  eksplozji  poderwał  wszystkich  zgromadzonych  na  równe  nogi. 

Petrovich, który zareagował najszybciej, zdążył tylko wyskoczyć z fotela gdy drugi, o wiele 

silniejszy  wybuch  wstrząsnął  statkiem.  Malori  był  już  prawie  przy  drzwiach,  biegnąc  na 

przydzielone  mu  stanowisko,  kiedy  zatrzymała  go  trzecia  eksplozja.  Wydawało  się,  że  to 

koniec Galaktyki; wokół fruwały szczątki mebli i waliły się grodzie. Malorie’mu przemknęła 

przez głowę ostatnia jasna myśl o niesprawiedliwości losu zsyłającego teraz śmierć; a potem na 

jakiś czas w ogóle przestał myśleć. 

Powrót do przytomności był długim i nieprzyjemnym procesem. Malori zrozumiał, że 

„Judith"  nie  została  całkowicie  zniszczona  bo  wciąż  jeszcze  oddychał,  a  sztuczne  ciążenie 

trzymało  go  rozciągniętego  na  podłodze.  Może  byłoby  przyjemniej,  gdyby  grawitacja 

wysiadła, bo jego ciało zamieniło się w jeden wielki kłębek pulsującego, promieniującego dzieś 

pod  czaszką  bólu.  Nie  chciał  umiejscawiać  dokładniej  jego  źródła.  Sama  myśl  o  dotykaniu 

własnej głowy była bolesna. 

background image

W  końcu  potrzeba  wyjaśnienia  sytuacji  przemogła  obawę.  Malori  podniósł  głowę  i 

zaczął  ją  obmacywać.  Tuż  nad  czołem  miał  wielki  guz,  a  na  twarzy  zaschniętą  krew  z 

niewielkich skaleczeń. Musiał dość długo leżeć bez przytomności. 

Sala narad była zupełnie zniszczona, strzaskana i  zasypana szczątkami  mebli,  wśród 

których dostrzegł najpierw jedno skurczone ciało, potem drugie i następne. Czyżby tylko on 

ocalał?  Jedna  ze  ścian  była  rozdarta  na  całej  długości,  a  stół,  za  którym  przedtem  siedział, 

przestał istnieć. Lecz cóż to za duża, nieznanego typu maszyna stała na drugim końcu pokoju? 

Większa od szafy na akta i o bardzo skomplikowanej budowie. Szczególnie dziwnie wyglądały 

jej nogi; jakby mogły się poruszać... 

Malori  zamarł  ze  zgrozy,  ponieważ  maszyna  naprawdę  się  poruszyła,  obracając  na 

niego cały zespół wieżyczek i soczewek. Pojął, że widzi i jest widziany przez berserkera. Była 

to jedna z mniejszych maszyn, używanych do zdobywania ludzkich statków i kierowania nimi. 

- Chodź tu - powiedziała maszyny. Mówiła śmiesznym, skrzekliwym głosem; ta parodia 

ludzkiej mowy powstała najwidoczniej w wyniku elektronicznej kompilacji zarejestrowanych 

na taśmach głosów jeńców. - Nieprzydatny obudził się. 

Wystraszony  Malori  pomyślał,  że  słowa  są  skierowane  do  niego,  ale  nie  mógł  się 

ruszyć.  Nagle,  przez  dziurę  w  rozszarpanej  grodzi  wszedł  człowiek,  którego  Malori  nigdy 

przedtem nie widział na statku.  Obszarpany i  brudny mężczyzna miał  na sobie zatłuszczony 

kombinezon, który niegdyś mógł być jakimś mundurem. 

-  Widzę,  panie  -  powiedział  do  maszyny.  Mówił  standardowym  językiem 

międzygwiezdnym,  a  ochrypły  głos  zdradzał  ślady  kulturalnego  akcentu.  Zrobił  krok  w 

kierunku Maloriego. - Ty tam, rozumiesz co mówię? 

Malori mruknął coś niewyraźnie, spróbował kiwnąć głową, wreszcie powoli podciągnął 

ciało do pozycji półsiedzącej. 

-  Jest  tylko  pytanie  -  mówił  mężczyzna,  podchodząc  bliżej  -jak  chcesz,  żeby  to  się 

odbyło;  szybko  czy  powoli?  Kiedy  przyjdzie  twój  koniec  -  o  tym  mówię.  Ja  już  dawno 

zdecydowałem, że wolę skończyć szybko, lekko i nie tak zaraz. I że chciałbym się przedtem 

jeszcze trochę zabawić. 

Mimo  wściekłego  bólu  pod  czaszką  Malori  odzyskał  już  zdolność  rozumowania  i 

zaczynał  pojmować  sytuację.  Istniało  krótkie  słowo  na  określenie  takich  osobników  jak  ten 

tutaj,  którzy  mniej  lub  bardziej  chętnie  wysługiwali  się  berserkerom.  Słowo  używane  przez 

same maszyny. Jednak w tym momencie Malori nie miał zamiaru wypowiadać go głośno. 

-Wolę  szybko  i  lekko  -  zdołał  wykrztusić,  mrużąc  oczy  z  bólu  i  masując  zdrętwiały 

kark. 

background image

Mężczyzna przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu. 

- W porządku - powiedział wreszcie. Zwracając się do maszyny dodał zupełnie innym, 

pokornym  tonem:  -  Mogę  z  łatwością  poradzić  sobie  z  tym  nieprzydatnym,  panie.  Jeżeli 

zostawisz nas teraz samych, nie sprawi ci żadnych kłopotów. 

Maszyna skierowała jeden z obiektywów na Swojego sługę. 

- Pamiętaj - odezwała się - że trzeba przygotować jednostki pomocnicze. Czas ucieka. 

Niepowodzenie zostanie ukarane nieprzyjemnym bodźcem. 

- Będę o tym pamiętał, panie - rzekł z żarliwą pokorą mężczyzna. 

Maszyna  spoglądała  przez  moment  na  obu  ludzi,  po  czym  oddaliła  się,  krocząc  z 

nieoczekiwaną gracją na metalowych nogach. Malori usłyszał znajomy odgłos zamykającej się 

śluzy. 

-  Jesteśmy  teraz  sami  -  powiedział  mężczyzna,  patrząc  na  niego  z  góry.  -  Możesz 

nazywać mnie Greenleaf. Jeśli chcesz się ze mną bić, to zróbmy to od razu. 

Był niewiele wyższy od Malori'ego, ale mocno zbudowany i mimo swego obszarpanego 

wyglądu robił wrażenie twardego i niebezpiecznego przeciwnika. 

-  Dobrze,  mądrze  robisz.  Wiesz  co,  szczęściarz  i  ciebie,  chociaż  jeszcze  nie  zdajesz 

sobie z tego sprawy. Berserkerzy nie są tacy jak inni rządzący człowiekiem -jak rządy, partie, 

korporacje i idee - nie wyciskają z niego wszystkich sił by potem zostawić go na pastwę losu. 

Nie, kiedy maszyny już cię wykorzystają, to kończą z tobą szybko i bezboleśnie -jeśli dobrze 

im służyłeś. Wiem. Widziałem jak to robiły z innymi. Czemu nie miałyby tego robić? One chcą 

tylko naszej zagłady, a nie cierpienia. 

Malori nic nie powiedział. Myślał o tym, że niedługo zdoła się podnieść. 

Greenleaf  (to  nazwisko  tak  do  niego  nie  pasowało  ,  że  zapewne  musiało  być 

prawdziwe) manipulował przy małym aparaciku, który wyjął z kieszeni i trzymał na pół ukryty 

w swojej wielkiej dłoni... 

Zapytał: 

- Ile statków eskorty, takich jak ten, idzie w osłonie „Hope"? 

- Nie wiem - skłamał Malori. Nie było żadnego innego statku prócz „Judith". 

- Jak się nazywasz? - pytający wciąż wpatrywał się w instrument. 

- łan Malori. 

Greenleaf kiwnął głową i bez śladu jakiejkolwiek emocji na twarzy zrobił dwa kroki 

naprzód i kopnął MalorFego w brzuch, brutalnie i precyzyjnie. 

- To za próbę oszukania mnie, lanie Malori  - usłyszał jego głos dobiegający gdzieś z 

daleka. - Musisz zrozumieć, że mogę nieomylnie stwierdzić kiedy mówisz prawdę, a kiedy nie. 

background image

No więc, ile jest statków eskorty? 

Malori w końcu zdołał się podnieść, złapać oddech i wykrztusić: 

- Tylko ten jeden. 

Obojętnie czy Greenleaf rzeczywiście miał detektor kłamstwa, czy tylko udawał że ma, 

zadając pytania, na które z góry znał odpowiedź, Malori postanowił mówić od tej pory samą 

prawdę - o ile to będzie możliwe. Jeszcze parę takich kopniaków, a będzie zupełnie do niczego 

i berserker zabije go. Stwierdził, że nie jest jeszcze gotów rozstać się z tym światem. Greenleaf 

(ang.) - zielony liść 

- Jakie stanowisko zajmowałeś na statku, Malori? 

- Jestem cywilem.- Zawód? 

- Historyk. 

- To jak się tu znalazłeś? 

Malori chciał się podnieść na nogi, lecz zaraz zdecydował, że opór nic tu nie da i opadł 

z powrotem na podłogę. Wiedział, że jeśli zacznie zastanawiać się nad swoim położeniem, to 

obrzydliwy strach uniemożliwi mu trzeźwe myślenie. 

-  Był  taki  projekt...  Widzisz,  zabrałem  ze  sobą  z  Yaty  sporo  tak  zwanych  modeli 

historycznych,  czyli  kaset  z  zaprogramowanymi  działaniami,  których  używa  się  do  badań 

przeszłości. 

- Zdaje mi się, że słyszałem o takich rzeczach. Co to za projekt? 

-  Zamierzałem  użyć  osobowości  postaci  historycznych  jako  randomizerów  dla 

bojowych komputerów myśliwców. 

-  Aha  -  Greenleaf  rozsiadł  się  wygodnie,  przybierając  godną  minę  mimo  swych 

brudnych  łachmanów.  -  I  jak  się  sprawują  w  walce?  Lepiej  niż  podświadomość  żywych 

pilotów? Widzisz, maszyny wiedzą nawet o tym. 

-Nie  mieliśmy  okazji  by  to  sprawdzić.  Czy  wszyscy  pozostali  członkowie  załogi  nie 

żyją? Greenleaf obojętnie skinął głową. 

- Poszło wyjątkowo łatwo. Chyba zawiodły wasze urządzenia obronne. Cieszę się, że 

znalazłem tu choć jednego żywego człowieka - w dodatku skorego do współpracy. 

Spojrzał na kosztowny chronometr przymocowany do brudnego nadgarstka. 

-  Wstań  lanie  Malori.  Mamy  pracę  do  wykonania.  Malori  wstał  i  poszedł  za  nim  na 

pokład operacyjny. 

-  Maszyny  i  ja  rozejrzeliśmy  się  tutaj  trochę,  kiedy  leżałeś  nieprzytomny,  Malori. 

Dziewięć  małych  myśliwców  to  za  dobra  broń  by  ją  marnować.  Maszyny  są  pewne,  że 

pochwycą „Hope", ale obawiają się trochę jej urządzeń obronnych - prawdopodobnie o wiele 

background image

silniejszych niż na tym pudle. Berserkerzy ponieśli już znaczne straty podczas tego pościgu, tak 

więc zamierzają użyć tych dziewięciu stateczków jako oddziału pomocniczego... Niewątpliwie 

znasz trochę historię wojskowości? 

- Trochę. 

Ta  odpowiedź  była  pewnym  niedomówieniem,  ale  została  uznana  za  prawdziwą. 

Wykrywacz kłamstwa - o ile istniał -został schowany do kieszeni. Jednak Malori nie zamierzał 

ryzykować bardziej niż potrzeba. 

-  A  więc  pewnie  wiesz  w  jaki  sposób  niektórzy  generałowie  starej  Ziemi  używali 

oddziałów pomocniczych? Wysyłali je przed głównymi siłami swoich wojsk, tak by nie mogły 

uciec i jako pierwsze starły się z wrogiem. 

Wchodząc na pokład operacyjny, Malori nie dostrzegł znacznych zniszczeń. Dziewięć 

małych stateczków oczekiwało w swych metalowych kołyskach, z uzupełnionymi zapasami 

paliwa i broni. Zadbano o to natychmiast po powrocie z ostatniego zadania. 

- Malori, obejrzałem już sobie te myśliwce i doszedłem do wniosku, że w żaden sposób 

nie można nimi zdalnie sterować. 

-  To  prawda.  Muszą  współpracować  z  umysłem  człowieka  lub  urządzeniem 

randomizującym. 

- Ty i ja mamy je wysłać do walki jako oddział pomocniczy, lanie Malori - Greenleaf 

znów spojrzał na zegarek. - Została nam godzina na wymyślenie sposobu jak to zrobić i tylko 

kilka godzin na skończenie pracy. Im szybciej tym lepiej. Jeżeli się nie pośpieszymy, zapłacimy 

za to - wydawał się bawić tą myślą Greenleaf. - Jak sądzisz, co powinniśmy zrobić? 

Malori zamknął usta; już chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się. Greenleaf rzekł: 

-  Zainstalowanie  na  stateczkach  jakichś  osobowości  należących  do  wojskowych 

oczywiście nie wchodzi w rachubę, bo mogłoby się im nie spodobać, że gna się ich do walki jak 

mięso armatnie. Zakładam, że większość z nich to urodzeni przywódcy. Jednak masz chyba 

jakieś inne, bardziej uległe postacie? 

Malori,  ciężko  oparty  o  pusty  fotel  oficera  operacyjnego,  zmusił  się  do  ostrożnego 

wyważenia odpowiedzi. 

-  Tak  się  składa,  że  mam  tu  kilka  osób,  które  darzę  szczególnym  zainteresowaniem. 

Chodź. 

Wraz  z  kroczącym  tuż  za  nim  Greenleafem,  Malori  poszedł  do  swojej  małej, 

kawalerskiej kabiny. Wydało mu się niezwykłe, że nic się w niej nie zmieniło. Na koi leżały 

jego skrzypce, a na stole taśmy i kilka książek. A tam, w swoich skóropodobnych pojemnikach 

stały osobowości, które najbardziej lubił badać. Podniósł kasetę leżącą na samej górze. 

background image

- Ten człowiek był skrzypkiem; ja też tak lubię o sobie myśleć. Jego nazwisko nic ci nie 

powie. 

- Nigdy nie zajmowałem się muzykologią. Jednak powiedz mi o nim coś więcej. 

- Mieszkał na Ziemi, w dwudziestym wieku. O ile wiem, był bardzo wierzący. Jeśli mi 

nie ufasz, to możemy go podłączyć i zapytać co myśli o wojnie. 

- Zróbmy tak. 

Kiedy  Malori  pokazał  mu  właściwe  gniazdko  w  konsoli  komputera,  Greenleaf  sam 

wepchnął wtyk. 

- Jak się z nim kontaktować? 

- Powiedz coś. 

Greenleaf przemówił ostro do oprawionego w sztuczną skórę pojemnika. 

- Nazwisko? 

-Albert Bali. 

Głos,  jaki  wydobył  się  z  głośnika  konsoli,  bardziej  przypominał  ludzki  głos  niż 

skrzeczenie berserkera. 

- Co być powiedział, gdybym kazał ci z kimś walczyć, Albercie? 

- Kiepski pomysł. 

- Zagrasz nam na skrzypcach? 

- Z przyjemnością. 

Jednak z głośnika nie popłynęły żadne dźwięki. 

- Potrzeba jeszcze paru połączeń, jeżeli naprawdę chcesz posłuchać muzyki - wtrącił się 

Malori. 

- Nie sądzę, żeby to było potrzebne - Greenleaf wyciągnął wtyczkę z gniazdka i zaczął 

przeglądać pozostałe kasety, marszcząc brwi przy odczytywaniu nieznanych nazwisk. Było ich 

dwanaście czy piętnaście. - Co to za jedni? 

- Współcześni Alberta Balia. Tej samej profesji. 

Malori pozwolił sobie opaść na koję i odpocząć nieco. Niewiele brakowało, by zemdlał. 

Po chwili podniósł się i stanął obok Greenleafa, przy stercie pojemników z osobowościami. 

- To model Edwarda Mannocka, który był ślepy na jedno oko i nie spełniał warunków 

zdrowotnych stawianych w tym czasie przed kandydatami do służby wojskowej. 

Wskazał inny pojemnik. 

- Ten człowiek, o ile pamiętam, służył krótko w kawalerii, ale wciąż spadał z konia i 

przeniesiono go do intendentury. A ten był cherlawym gruźlikiem i umarł nie skończywszy 

dwudziestu trzech standardowych lat życia. 

background image

Greenleaf poniechał przeglądania kaset i jeszcze raz zmierzył Malori'ego spojrzeniem. 

Malori poczuł, jak obolałe mięśnie brzucha napinają mu się w przewidywaniu ciosu. Czuł, że 

nie zniesie drugiego tak silnego uderzenia... 

-  Dobrze  -  Greenleaf  zmarszczył  brwi  i  znów  spojrzał  na  swój  chronometr.  Potem 

podniósł  wzrok  i  uśmiechnął  się  lekko.  Dziwne,  ale  uśmiechnięty  wyglądał  na  piekielnie 

sympatycznego faceta. - Dobrze! Muzycy, jak sądzę, są antytezą wojskowości. Jeżeli maszyny 

to zaaprobują, zainstalujemy ich i wyślemy myśliwce. lanie Malori, dostaniesz podwyżkę. 

Jego miły uśmiech poszerzył się. 

- Chyba właśnie kupiliśmy sobie następny standardowy rok życia; jeżeli rzecz się uda - 

a myślę, że powinna. 

Kilka  minut  później,  gdy  maszyna  weszła  na  pokład,  zgięty  w  '  uniżonym  ukłonie 

Greenleaf wyjaśnił jej cały plan, podczas gdy Malori stał z tyłu pobladły z przerażenia. 

- Działajcie więc - zaaprobowała maszyna. - Jeżeli nie, to statek nieprzydatnych może 

znaleźć schronienie w zbierającej się przed nami burzy. 

Po czym berserker oddalił  się spiesznie. Zapewne jego statek wymagał  niezbędnych 

napraw i konserwacji. 

Mężczyznom praca szła bardzo sprawnie. Trzeba było tylko otworzyć kabinę myśliwca, 

włożyć wyjętą z pojemnika kasetę z osobowością do zainstalowanego tam adaptera, połączyć 

ze sobą parę kabli i uchwytów, a następnie znów zamknąć luk. Ponieważ szybkość odgrywała 

w  całym  planie  niebagatelną  rolę,  sprawdzanie  ograniczono  do  zadania  każdej  osobowości 

kilku  krótkich  pytań  i  wysłuchania  równie  krótkich  odpowiedzi.  Przeważnie  dotyczyły  one 

banalnych  spraw  jak  jedzenie  czy  picie.  Wydawało  się,  że  wszystko  idzie  doskonale,  lecz 

Greenleaf miał jeszcze obawy. 

-  Mam  nadzieję,  że  ci  wrażliwi  dżentelmeni  zniosą  jakoś  szok,  kiedy  zrozumieją 

sytuację. Chyba dadzą sobie radę, co? Maszyny nie spodziewają się po nich cudów męstwa, ale 

nie chcemy też by wpadli w katatonię. 

Bliski zemdlenia Malori szerpał pokrywę luku Ósemki i prawie upadł gdy otworzyła się 

niespodziewanie. 

- Sądzę, że zrozumieją swoje położenie w ciągu paru sekund po starcie. Przynajmniej w 

ogólnym  zarysie.  Chyba  nie  domyśla  się,  że  otacza  ich  kosmiczna  pustka.  Ty  chyba  byłeś 

wojskowym. Na pewno wiesz co robić z krnąbrnymi podwładnymi -zajmiesz się tym, jeżeli nie 

zechcą podjąć walki. 

Kiedy  podłączyli  osobowość  do  stateczku  numer  osiem  i  zadali  mu  jakieś  pytanie, 

usłyszeli w odpowiedzi: 

background image

- Życzę sobie, aby moją maszynę pomalowano na czerwono. 

- Natychmiast, proszę pana - odparł szybko Malori, zamykając pokrywę luku i ruszając 

do Dziewiątki. 

- Co on mówił? - zmarszczył brwi Greenleaf, ale w tej samej chwili popatrzył na swój 

chronometr i podążył za Malorim. 

- Wydaje mi się, że mistrz podejrzewa iż zostanie umieszczony w jakimś pojeździe. A 

jeżeli chodzi o to, dlaczego chce by był pomalowany na czerwono... - sapał Malori, mocując się 

z lukiem Dziewiątki, i reszta odpowiedzi utonęła w niewyraźnym mruczeniu. 

W końcu wszystkie myśliwce były gotowe. Greenleaf zamarł z palcem na przycisku 

startowym. Po raz ostatni przewiercił wzrokiem Malori'ego. 

- Odwaliliśmy dobrą robotę, zważywszy na tak krótki czas. Jeżeli ten pomysł sprawdzi 

się choć częściowo, otrzymamy nagrodę. 

Mówił z namaszczeniem, przyciszonym głosem. 

-  Lepiej,  żeby  się  sprawdził  -  dodał.  -  Czy  widziałeś  kiedyś  człowieka  żywcem 

obdzieranego ze skóry? 

Malori  trzymał  się  stalowej  podpory,  żeby  nie  upaść.  Usłyszał  cichy  szmer  śluz 

powietrznych. Dziewięć myśliwców odleciało w przestrzeń i w tej samej chwili nad konsolą 

oficera operacyjnego ukazał się holograficzny obraz sytuacji. W jego centrum znajdowała się 

„Judith", przedstawiona jako duża zielona kula z dziewięcioma mniejszymi, krążącymi wolno i 

niepewnie w pobliżu. Nieco dalej równy szyk czerwonych punktów reprezentował resztki stada 

berserkerów, które tak długo i niestrudzenie ścigało „Hope" i jej eskortę. Berserkerów było co 

najmniej piętnastu, zauważył w duchu Malori. 

- Sztuka polega na tym - powiedział jakby do siebie Green-leaf - żeby bardziej obawiali 

się swojego dowódcy niż nieprzyjaciela. 

Wcisnął kilka klawiszy by przesłać swój głos do myśliwców. 

-  Uwaga  jednostki  od  Jeden  do  Dziewięć!  -  warknął.  -Jesteście  w  zasięgu  rażenia 

znacznie  silniejszej  od  was  jednostki  i  każda  próba  nieposłuszeństwa  lub  ucieczki  będzie 

karana. 

Takie  pranie  mózgów  trwało  przez  kilka  minut,  podczas  których  Malori  zauważył 

zmiany  w  obrazie  holograficznym,  świadczące  o  zbliżaniu  się  burzy  zapowiadanej  przez 

berserkera.  Gęsta  chmura  atomowych  cząstek  kierowała  się  w  ten  sektor  przestrzeni, 

przecinając  drogę  „Judith"  i  małej  flocie  czerwonych  i  zielonych  punktów.  „Hope", 

niewidoczna ze względu na skalę odwzorowania, miała teraz szansę ucieczki - o ile berserkerzy 

nie dopadną jej szybko. 

background image

Widoczność hologramu pogarszała się i Greenleaf zakończył swoją przemowę, bo nie 

ulegało wątpliwości, że kontakt z myśliwcami się urwał.  Zanim cały obraz zniknął w białej 

zamieci,  usłyszeli  jeszcze  urywane  rozkazy  rzucane  skrzekliwym  głosem  berserkera  i 

skierowane do jednostek pomocniczych. Pościg za „Hope" jeszcze się nie zakończył. 

Przez chwilę w kabinie było cicho; tylko od czasu do czasu dawały się słyszeć trzaski 

zakłóceń. Na pokładzie operacyjnym puste kołyski czekały na powrót myśliwców. 

-I tak - powiedział wreszcie Greenleaf. - Nie pozostaje nam nic innego jak czekać. 

Uśmiech znowu pojawił się na jego twarzy, zmieniając ją zupełnie. Zdawał się dobrze 

bawię całą sytuacją. Malori patrzył na niego z zainteresowaniem. 

- Jak ci się udało tak dobrze przystosować? 

-  A  czemu  nie?  -  Greenleaf  przeciągnął  się  i  wstał  od  bezużytecznej  już  konsoli.  - 

Wiesz, kiedy nieprzydatny porzuca dawne, kiepskie życie; kiedy wie, że nie ma już powrotu - 

wtedy nie jest to takie trudne. Od czasu do czasu trafiają się nawet kobiety  -kiedy maszyny 

biorą jeńców. 

- Przydatny - rzekł Malori. Teraz wypowiedział na głos obraźliwy epitet; teraz już się 

nie bał. 

- W rzeczy samej, przydatny - Greenleaf wciąż się uśmiechał. - Wiesz co, wydaje mi 

się, że ty wciąż patrzysz na mnie z góry. Siedzisz w tym równie głęboko jak ja, no nie? 

- Żal mi cię. 

Greenleaf parsknął śmiechem i z pobolewaniem potrząsnął głową. 

-  Nie  ma  powodu.  Jestem  przekonany,  że  mam  przed  sobą  o  wiele  dłuższe  i 

szczęśliwsze  życie  niż  jakakolwiek  ludzka  istota.  Powiedziałeś,  że  jeden  z  tych  mężczyzn 

umarł mając dwadzieścia trzy lata. Czy w tych czasach tyle wynosiła przeciętna długość życia? 

-  No,  w  tym  czasie,  na  kontynencie  europejskim,  tak.  Szalała  tam  wtedy  I  wojna 

światowa. 

- Ale on umarł na jakąś chorobę - tak mówiłeś. 

- Nie. Powiedziałem, że był chory na gruźlicę. Niewątpliwie ta choroba zabiłaby go w 

końcu. Jednak on zginał w walce, w 1917 roku, w kraju zwanym Belgią. O ile pamiętam, jego 

ciała nigdy nie znaleziono; salwa artylerii zniszczyła je doszczętnie razem z samolotem. 

Greenleaf znieruchomiał: 

- Samolot! Co ty mówisz? 

Malori wyprostował się z niejakim trudem. 

- Mówię, że Georges Guynemer - bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko - zestrzelił 

pięćdziesiąt trzy maszyny wroga zanim sam został zabity. Czekaj! - powiedział z nieoczeki-

background image

waną  siłą  i  stanowczością,  tak  że  zbliżający  się  do  niego  groźnie  Greenleaf  zatrzymał  się 

zdziwiony. - Zanim zechcesz zrobić coś gwałtownego może powinieneś zastanowić się, która 

ze stron wygra tę walkę w kosmosie. 

- Walkę...? 

-  To  tylko  dziewięć  statków  przeciw  piętnastu  lub  więcej  maszynom,  ale  w  tym 

wypadku nie jestem pesymistą. Osobowości, które wysłaliśmy, nie dadzą się pozarzynać jak 

cielęta. 

Greenleaf spoglądał na niego przez chwilę, a później odwrócił się nagle i skoczył do 

konsoli.  Zakłócenia  wciąż  jeszcze  uniemożliwiały  odbiór  i  niczego  nie  można  było  zrobić. 

Powoli opadł w wyściełany fotel. 

-  Coś  ty  narobił?  -  szepnął.  -  Ta  zbieranina  kalekich  muzykantów...  Przecież  nie 

kłamałeś? 

-  Och,  każde  moje  słowo  było  prawdą.  Oczywiście,  nie  wszyscy  piloci  I  wojny 

światowej byli inwalidami. Niektórzy cieszyli się doskonałym zdrowiem i dbali o nie wprost 

fanatycznie. I wcale nie mówiłem, że oni wszyscy byli muzykami, chociaż chciałem, żebyś tak 

myślał. Bali miał największe uzdolnienia muzyczne wśród asów lotnictwa, lecz i on był tylko 

amatorem. Zawsze mówił, że nienawidzi swojego zajęcia. 

Greenleaf zapadł w fotel i wydawał się kurczyć w oczach. 

- Przecież jeden z nich był ślepy... To niemożliwe! ' - Jego wrogowie też tak myśleli, 

wypuszczając go na początku wojny z obozu dla internowanych. Edward Mannock, ślepy na 

jedno oko. Musiał  oszukać komisję lekarską, żeby  dostać się do  wojska.  Dramat tych ludzi 

polegał  na  tym,  że  zabijali  się  wzajemnie.  W  tamtych  czasach  nie  było  maszyn,  z  którymi 

można by walczyć; przynajmniej nie takich, które można by zaatakować samolotem. Bo ludzie 

chyba zawsze walczyli z jakiegoś rodzaju berserkerami. 

- Nie wiem, czy wszystko rozumiem – mówił, prawie błagal - nie Greenleaf.  

- To znaczy, że wysłaliśmy osobowości dziewięciu pilotów? 

- Dziewięciu najlepszych. Ich łączna liczba zwycięstw powietrznych wynosi przeszło 

pięćset zestrzeleń. Takie liczby są zwykle przesadzone, lecz mimo to... 

Zapadło długie milczenie. Wreszcie Greenleaf podniósł się wolno z fotela i spojrzał na 

hologram.  Kosmiczna  burza  cichła  i  obraz  zaczął  się  poprawiać.  Malori,  który  odpoczywał 

siedząc  na  podłodze,  także  wstał  -  tym  razem  szybciej  niż  poprzednio.  Z  zamieci  białych 

płatków  wyłonił  się  pojedynczy,  świecący  punkt,  zdądżający  w  kierunku  „Judith".  Był 

jasnoczerwony. 

-  No  więc  tak  -  rzekł  Greenleaf,  wyjmując  z  kieszeni  krótki  blaster.  W  pierwszym 

background image

odruchu  skierował  go  na  Malori'ego,  lecz  zaraz  uśmiechnął  się  swoim  miłym  uśmiechem  i 

potrząsnął głową. - Nie, zostawmy cię maszynom. To będzie o wiele gorsze. 

Kiedy usłyszeli szmer otwierającej się śluzy, Greenleaf podniósł broń i skierował lufę 

ku  skroni.  Malori  nie  mógł  oderwać  oczu.  Szczęknęły  wewnętrzne  drzwi  śluzy  i  Greenleaf 

nacisnął spust. 

Malori  jednym skokiem  przebył  dzielącą ich przestrzeń i  wyrwał  broń z  bezwładnej 

dłoni nim martwe ciało upadło na podłogę. Odwrócił się i wycelował w otwierające się drzwi. 

Stanął w nich ten sam berserker, którego widział wcześniej, a przynajmniej tego samego typu. 

Jednak w jego wyglądzie zaszły znaczne zmiany. Z jednego ramienia pozostał mu tylko kikut, z 

którego spływały krople roztopionego metalu i zwisały przecięte przewody. Metalowy korpus 

miał podziurawiony jak sito, a nad kopułą unosiła się aureola elektrycznego wyładowania. 

Malori strzelił, lecz na maszynie nie wywarło to żadnego wrażenia. Mógł się domyślić, 

że  nie  pozwoliliby  Greenleafowi  na  posiadanie  broni,  którą  można  by  użyć  przeciw  nim! 

Pogruchotany berserker zignorował na razie Malori'ego; kolebiąc się przeszedł obok i pochylił 

się nad prawie bezgłowym ciałem Greenleafa. 

-  Zdra-zdra-zdra-zdrada  -  skrzeknął.  -  Ostateczny  nieprzyjemny  ostateczny 

nieprzyjemny b-b-bodziec. 

W tej samej chwili Malori doskoczył od tyłu i wepchnął lufę blastera w jeden z jeszcze 

gorących  otworów  w  pancerzu  maszyny,  pozostawionych  przez  celne  serie  laserów  Alberta 

Balia  lub  któregoś  z  jego  kolegów.  Dwukrotnie  nacisnął  spust  i  berserker  runął  obok  ciała 

swego sługi. Aureola elektrycznego wyładowania zniknęła. 

Malori  cofnął  się  o  parę  kroków,  po  czym  odwrócił  się  i  jeszcze  raz  spojrzał  na 

hologram.  Czerwona  plamka  oddalała  się  powoli  od  „Judith"  -  statek,  którym  przyleciał 

berserker, był już tylko bezużyteczną kupą żelastwa. 

Z  dogasającej  burzy  atomowych  wyładowań  wyłonił  się  zielony  punkcik.  Minutę 

później Ósemka wylądowała w doku, z lekkim wstrząsem zajmując swoje miejsce w kołysce. Z 

lufy  lasera  unosił  się  gęsty  dym.  Stateczek  był  w  kilku  miejscach  osmalony  przez  ogień 

nieprzyjaciela. 

-  Zgłaszam  cztery  następne  zestrzelenia  -  powiedziała  osobowość,  gdy  tylko  Malori 

otworzył luk. - Dziś otrzymałem dobre wsparcie od pilotów mego skrzydła, którzy oddali życie 

dla  Ojczyzny.  Mimo  dwukrotnej  przewagi  liczebnej  wroga  odnieśliśmy  druzgocące 

zwycięstwo. Jednak muszę gorąco zaprotestować przeciw niedbalstwu obsługi; mój samolot 

nie został jeszcze pomalowany na czerwono. 

- Natychmiast się tym zajmę - mruczał Malori, odłączając osobowość od pokładowego 

background image

komputera. Czuł się trochę głupio, próbując ułagodzić model historyczny. Jednak obchodził się 

z  nim  niezwykle  delikatnie  i  ostrożnie  przeniósł  na  biurko  oficera  operacyjnego,  gdzie 

oczekiwały puste pojemniki z etykietami głoszącymi wyraźnie: 

ALBERT  BALL  WILLIAM  AVERY  BISHOP  RENĘ  PAUL  FONCK  GEORGES 

MARIE  BUYNEMER  FRANK  LUKĘ  EDWARD  MANNOCK  CHARLES  NUNGESSER 

MANFRED VON RICHTOFEN WERNERVOSS 

Wśród tej dziewiątki był Anglik, Amerykanin, Niemiec, Francuz. Był Żyd, skrzypek, 

inwalida, Prusak, buntownik, anarchista, bibosz i katolik. Tych dziewięciu ludzi można było 

nazwać jeszcze na wiele różnych sposobów, ale chyba tylko tym jednym słowem można było 

objąć ich wszystkich - człowiek. 

Od najbliższych żywych istot dzieliły go miliony kilometrów, lecz Malori nie czuł się 

osamotniony. Delikatnie włożył kasetę do pojemnika dobrze wiedząc, że nie uszkodziłyby jej 

nawet przeciążenia rzędu kilkuset g. Może znów włoży ją do kabiny Ósemki, kiedy spróbuje 

dogonić „Hope"? 

- Wygląda na to, że tylko my dwaj zostaliśmy, Czerwony Baronie. 

Człowiek, na wzór którego wymodelowano tę osobowość, nie miał jeszcze dwudziestu 

sześciu  lat,  kiedy  zestrzelono  go  nad  Francją  po  blisko  osiemnastu  miesiącach  sukcesów  i 

sławy. Przedtem, w kawalerii, raz po raz spadał z konia.  

background image

OLGIERD DUDEK 

CZAS SIEJBY

 

 

 

Problem tkwi  

Nie w istocie rzeczy,  

A w jej interpretacji 

- to powiedziało  

wielu ludzi. 

 

 

 

Już od rana pielgrzymi schodzili do miasta do strony Złotej Góry i, mimo że była prawie 

szesnasta, wciąż nowe grupy docierały na i tak już zatłoczony plac pod murami klasztoru. W 

zasadzie  piętnasty  sierpnia  był  zawsze  dniem,  w  którym  przybywała  najliczniejsza  - 

warszawska  -  pielgrzymka  wiernych,  lecz  w  tym  roku  pobite  zostały  chyba  wszystkie 

dotychczasowe rekordy. Łukasz, stojąc obok kościoła Najświętszej Maryi Panny, przyglądał 

się  falującemu  żywiołowi  ludzi.  Przez  megafony,  na  przemian  z  krzyżami  wystające  ponad 

głowami tłumu, rozbrzmiewały głośne religijne pieśni. Grupy szły jedna za drugą i każda z nich 

śpiewała  na  inną  melodię,  tak  że  co  chwilę  głosy  zlewały  się  w  ogłuszającą  kakofonię 

niezsynchronizowanych słów. Dodatkowym składnikiem, wyraźnie zagłuszającym ów gwar, 

była  audycja  powitalna,  nadawana  z  radiowęzła  Jasnej  Góry,  przez  głośniki  rozmieszczone 

wzdłuż ulic miasta. Kazania mieszały się tutaj z pieśniami i reklamami zagranicznych spon-

sorów, którzy sfinansowali tegoroczne obchody święta Matki Boskiej Częstochowskiej. 

Łukasz ziewnął, zasłaniając usta pięścią, a potem wbił dłonie w kieszenie swych spodni. 

Słoneczny żar lał się z nieba na rozpalone, betonowe chodniki, a nagrzane powietrze falowało 

lekko  niczym  przezroczysta  kurtyna.  Chłopak  czuł,  że  cała  jego  koszulka  przesiąknięta  jest 

potem. W zasadzie miał najszczerszą ochotę iść sobie stąd, ale był ministrantem, a to oznacza 

pewne przywileje i tym samym pewne obowiązki -chociażby jak ten dzisiejszy. Wiedział, że 

ksiądz proboszcz nie kazałby mu czekać na takim skwarze, gdyby faktycznie nie potrzebował 

jego  pomocy.  W  końcu  Łukasz  nie  był  jakimś  tam  pierwszym  lepszym  nowicjuszem.  Znał 

samego księdza profesora Żytniewskiego i nawet dostał od niego na pamiątkę kilka książek o 

teologii.  Razem  z  nielicznymi,  podobnymi  mu  wybrańcami  bywał  na  wieczornicach  religij-

background image

nych, które organizowała kuria - w ogóle wśród ministrantów zaliczał się do starszyzny i to do 

tej  najbardziej  wpływowej.  Ostatnio  na  przykład  powierzono  mu  opiekę  nad  dopiero  co 

powstałym  kołem  młodych  katechetów.  Był  więc  raczej  wtajemniczonym  człowiekiem  do 

zadań  specjalnych  i  nikt  nie  zawracałby  mu  głowy  rzeczą,  którą  może  załatwić  zwykły, 

nastoletni  adept.  Dobrze  o  tym  wiedział,  gdy  ocierał  pot  z  czoła,  zerkając  niecierpliwie  na 

zegarek. 

Rysiek  spóźnił  się,  jak  zwykle,  o  kwadrans.  Przyszedł  w  firmowej  czapeczce 

McDonalda, wyrazem takiego szczęścia na twarzy, jakby za chwilę miał trafić bingo. 

-  No  i  czego  się  tak  cieszysz?  -  Łukasz  spojrzał  na  niego  niechętnie.  Miał  już 

wszystkiego po dziurki w nosie i drażniły go wszelkie przejawy radości na innych twarzach. 

-  Widziałem  jankesów.  Przyjechali  takim  błękitnym  autokarem.  Mówię  ci,  pełen 

komfort:  klimatyzacja,  barek,  telewizja.  Mają  kręcić  jakiś  film  o  kulcie  maryjnym,  ale 

przyjechała też cała masa turystek. Mówię ci, taki towar że palce lizać. 

-I to cię tak cieszy? 

-Ksiądz  prałat  mówił,  że  Piotrek  ma  być  przewodnikiem  i  tłumaczem  grupy 

młodzieżowej. Trzeba z nim pogadać... 

- O rany! I tak panienki będą chciały połazić po rynku, a ich meni nie dopuszczą cię do 

nich na odległość rzutu kamieniem. 

- Stary! To są same panienki. Konkurencji zero. Jedna miała taką bluzeczkę, że jak się 

pochyliła po torbę, to podwiało ją od spodu i pokazała całe cycuszki. Delicje, mówię ci, palce 

lizać. 

- Lepiej skocz po coś do picia - Łukasz oblizał spieczone wargi - z Piotrkiem pogadam 

dzisiaj wieczorem. 

- Widzisz? Od razu mówisz jak człowiek - Rysiek roześmiał się, a potem odwrócił na 

pięcie  i  poszedł  w  stronę  najbliższej  budki  z  napojami.  Kupił  dwie  puszki  mrożonej  coli. 

Zdobył się : nawet na taki gest, że nie przyjął od Łukasza pieniędzy. - Ja stawiam - wyjaśnił 

krótko. 

Alejami wciąż szli pielgrzymi, a policjanci z trudem kierowali ruchem samochodów, co 

chwilę  formujących  długie  korki.  Jakaś  kobiecina  w  podeszłym  wieku  zasłabła  i  karetka 

pogotowia  musiała  sforsować  trawnik,  niszcząc  przy  okazji  klomb  z  kwiatkami.  Łukasz  z 

lubością i namaszczeniem pochłonął zawartość puszki. 

Lśniący  srebrny  mercedes  ze  znakami  kurii  zatrzymał  się,  zjeżdżając  zupełnie  na 

chodnik. 

- Zobacz... - Ryszard szturchnął Łukasza łokciem. Obydwaj spojrzeli w tym kierunku. Z 

background image

wnętrza  wysiadł  niski  mężczyzna  w  świeżutkiej,  starannie  odprasowanej  sutannie.  Choć 

wyglądał znacznie bardziej dostojnie, chłopcy poznali w nim wikariusza. Gdy poprawił długie 

rękawy swej szaty, przywołał ich dyskretnym ruchem dłoni. Nie zwlekając podeszli do niego, 

po czym przywitali się, całując tradycyjnie jego dłoń. 

- Niech będzie pochwalony... - powiedzieli prawie równocześnie.  

- Na wieki wieków... - uśmiechnął się. 

- To ty masz na imię Łukasz? - spojrzał z życzliwością na ministranta. 

- Tak wasza wielebność - chłopak opuścił skromnie wzrok. 

- Wiem, wiem... brat Jan opowiadał mi o tobie. Przez długą chwilę milczał, z łagodnym 

uśmiechem przyglądając się Łukaszowi, a potem spojrzał na Ryszarda. 

- A ty synu? - spytał. 

- Ja jestem Ryszard. Za rok rozpocznę nowicjat. 

- Obyś wytrwał w swym zbożnym postanowieniu - westchnął, po czym sięgnął na tylne 

siedzenie samochodu, biorąc leżącą na nim teczkę. Wyciągnął z niej dwie kopie dokumentów. - 

Brat Jan mówił, że braliście już udział w takiej akcji, więc chyba nie muszę wam wyjaśniać 

.szczegółów. Tutaj macie spisy mieszkańców z osiedla podlegającego parafii św. Zygmunta i 

pełnomocnictwo  od  jego  świątobliwości  biskupa.  Potrzebujemy  pięćdziesięciu  miejsc 

noclegowych, dla pielgrzymów, którzy nie pomieszczą się w hotelu parafialnym. Gdyby ktoś 

odmawiał, nie nalegajcie; spiszcie tylko która to rodzina. Musicie się pośpieszyć, aby zdążyć 

przed osiemnastą. Listy zdacie w kancelarii parafialnej. Opaski też. 

Wyciągnął z kieszeni dwie płócienne szarfy ze znakami służby pomocniczej laikatu, a 

chłopcy założyli je każdy na swoją lewą rękę. 

- Macie jakieś pytania? 

- Nie. 

- Nie. 

-  Zostańcie  z  Bogiem  -  poklepał  Łukasza  po  ramieniu,  a  następnie  wsiadł  do 

samochodu. Kierowca zamknął za nim ] drzwi i z zawodowo obojętną miną przeszedł na drugą 

stronę ' wozu. Odjechali. 

- Znowu nadkomplety... - Ryszard podrapał się w tył głowy. 

- Trudno; trzeba będzie odwalić tę robotę - Łukasz wzruszył ramionami i poszli w strnę 

ulicy św. Tomasza. Po drodze musieli minąć plac Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny, 

przeciąć  na  skos  ulicę  św.  Bartłomieja,  a  potem  ulicą  św.  Jakuba  dostać  się  na  plac  Jezusa 

Chrystusa. Był to spory kawałek drogi. Zanim znaleźli się na miejscu, przejrzeli spisy, naradzili 

się, od którego domu zaczną i postanowili, że będą chodzić razem. W sumie i tak mogli być 

background image

spokojni, że zdążą znaleźć te pięćdziesiąt miejsc noclegowych. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, 

aby ktoś z mieszkańców odmówił. Wszyscy byli głęboko wierzącymi parafianami i wiedzieli, 

że  należy  udzielić  schronienia  przybyszom.  Kto  postąpiłby  inaczej,  ten  nie  był  godny,  aby 

należeć  do  parafii  i  nazywać  siebie  chrześcijaninem,  No,  a  w  kraju  już  od  dawna  nie  było 

żadnych niechrześcijan. 

Pierwszy dom okazał się wysoką, zaniedbaną co nieco kamienicą. Środkiem cuchnącej 

pleśnią bramy biegł rynsztok przykryty próchniejącymi deskami i dużą płytą dykty. 

- Może pójdziemy dalej? - zaproponował Rysiek, niechętnie zaglądając do zaśmieconej 

klatki schodowej. 

- Coś ty, chce ci się?! - Łukasz minął go i po trzeszczących schodach zaczął wspinać się 

do góry. - Wikary nie mówił w jakich warunkach ma być nocleg, no nie? - dodał, gdy Rysiek do 

niego dołączył. 

Zza pierwszych drzwi dobiegała głośna muzyka: telewizor albo radio. Łukasz zapukał 

w grube, niemalowane drzwi. Nie było odpowiedzi, więc przycisnął taster dzwonka i trzymał 

go do czasu, aż czyjeś człapanie zaczęło przybliżać się po tamtej stronie. 

-  Już  idę,  idę!  -  zasapał  obcy  głos,  po  czym  drzwi  uchyliły  się  lekko.  W  szczelinie 

pojawiła się napuchnięta kobieca twarz o świdrujących, nieufnych oczkach. 

- O co chodzi? 

-  My  jesteśmy  z  parafii.  Czy  nie  przenocowałaby  pani  kilku  pielgrzymów?  — 

uśmiechnął się Łukasz. 

- Nie ma miejsca - odpowiedziała niechętnie. 

- Nawet jednego? 

- Na wet jednego. 

-  A  jak,  jeśli  można  wiedzieć,  godność  pani?  -  Łukasz  nie  przestał  się  uśmiechać,  a 

Rysiek  ostentacyjnie  wyciągnął  zza  pleców  listę  mieszkańców  i  zawiesił  nad  nią  dłoń  z 

długopisem. Kobieta dopiero teraz zauważyła opaski na rękach chłopaków. Jej twarz w jednej 

chwili przybrała wyraz uległej pokory. 

-  Poczekaj...  chwileczkę  kochany.  My  jesteśmy  prości  ludzie;  przepraszam,  że  nie 

zaprosiłam  panów  do  środka,  ale  różni  chodzą  teraz  po  domach  -  łańcuch  przy  zamku 

zazgrzytał sucho i drzwi otworzyły się gościnnie na oścież. 

- Proszę, niech panowie wejdą. Przepraszam, że nie posprzątane, ale nie spodziewałam 

się. Proszę... 

W mrocznym przedpokoju unosiły się nieświeże, kuchenne zapachy. 

- No więc, jak będzie z tymi noclegami? - Łukasz zajrzał do bocznego pokoju, w którym 

background image

na podłodze bawiły się jakieś dzieci. 

- Panowie; tutaj ciasno, nie ma łazienki, ciepłej wody. 

- Nie szkodzi. Pielgrzymi przywykli do niewygód, dla nich nie będzie to kłopotem. 

- Panowie są z naszej parafii, prawda? Podobno proboszcz zbiera na nowe witraże. My 

jesteśmy  biedni  ludzie,  ale  dobrzy  parafianie  -  kobieta  wyciągnęła  z  kieszeni  zmięty  plik 

pieniędzy i wcisnęła go w dłoń Łukasza. - To na te witraże. 

Łukasz na pierwszy rzut oka ocenił datek na jakieś pięćdziesiąt nowych złotych. 

-  Ale  to  będzie  duży  witraż  -  zauważył.  Kobieta  bez  słowa  dodała  dziesiątkę. 

Zainkasował całą sumę, a potem uśmiechnął się szeroko. 

- Ma pani rację; trzeba rozumieć ciężką sytuację parafian. Zostańcie z Bogiem. 

- Z Bogiem - odpowiedziała kobieta. Gdy drzwi zamknęły się za ich plecami, wyciągnął 

pieniądze, przeliczył dokładnie, a następnie podzielił na pół. 

- Trzymaj, to dla ciebie: po trzy dychy na twarz - podał koledze jego część. 

- Nieźle jak na początek - Rysiek chuchnął w pięść, a pieniądze schował do kieszonki 

swej  koszuli.  Uwinęli  się  szybko.  Po  dwudziestu  minutach  mieli  piętnaście  miejsc  dla 

pielgrzymów i po dwieście złotych w garści. 

- Jeszcze dwie kamienice i załatwione  — Rysiek zatarł ręce, gdy wyszli z ostatniego 

mieszkania. Praktycznie byli na poddaszu, lecz wyślizgane schody prowadziły jeszcze wyżej. 

- Ciekawe co tam jest - Łukasz wszedł prawie do połowy ich wysokości. 

- Pewnie strych... chodźmy stąd. 

- Nie; tu są drzwi do mieszkania. 

Weszli na górę. Tam w środku ktoś musiał pracować, bo słychać było nierównomierne 

stukanie maszyny do pisania. Łukasz załomotał w drzwi. Stukanie ucichło. 

- Kto? - to był głos dziewczyny. 

- Posłańcy z Jeruzalem - roześmiał się Łukasz, szturchając kolegę pod żebro. Rysiek 

parsknął śmiechem. 

- Mieliście przyjść dopiero wieczorem. Stało się coś? - wysoka dziewczyna otworzyła 

im, po czym nie czekając na wyjaśnienia, odwróciła się i poszła do pokoju. Zdezorientowani 

ministranci popatrzyli po sobie, nie rozumiejąc sytuacji. Znów rozległo się stukanie maszyny. 

Pierwszy z osłupienia otrząsnął się Rysiek. 

- Wchodź! - wskazał ruchem głowy wnętrze mieszkania i wepchnął tam Łukasza. 

-  Jeżeli  jesteście  głodni,  to  w  kuchni  jest  jeszcze  trochę  kawy  i  jakieś  kanapki  - 

dziewczyna przerwała na chwilę pisanie. 

- Możecie też otworzyć konserwę, ale jeśli poczekacie chwilę, aż skończę, to zrobi wam 

background image

coś lepszego. 

- Nie, dziękujemy, nie trzeba - Łukasz podszedł do drzwi pokoju, rozglądając się wokół 

ostrożnie. Duże pomieszczenie było prawie puste, jeśli nie liczyć gąszczu kabli zaścielających 

podłogę,  sporej  liczby  statywów  i  reflektorów  oraz  walających  się  wszędzie  książek. 

Pomalowane na biało mieszkanie pełniło rolę klubu, fotograficznego atelier i małej biblioteki. 

Dziewczyna  siedziała  przy  oknie,  a  cały  stół  zarzucony  był  luźnymi  kartkami 

zadrukowanego  papieru.  Niektóre,  zmięte  arkusze  walały  się  po  podłodze  obok  jej  krzesła. 

Pracowała w skupieniu, nie odwracając się w stronę drzwi, nawet  gdy ministranci omal nie 

przewrócili stojaka z projektorem filmowym. Łukasz . wyciągnął z półki jakąś pierwszą lepszą 

książkę i przekartkował ją machinalnie. 

- O rany, Feuerbach! - wyrwało mu się, gdy zobaczył tytuł. 

- To egzemplarz jeszcze z osiemdziesiątego roku, ale Marian obiecał, że zdobędzie te 

teksty w wydaniu oryginalnym — wyjaśniła mimochodem dziewczyna. 

- Ale przecież to nielegalne - zdziwił się Łukasz. 

Dziewczyna  gwałtownym  ruchem  odwróciła  głowę,  a  potem  zerwała  się  z  miejsca  i 

stanęła przy stole, jakby chciała zasłonić ciałem maszynę do pisania. Jej zielone oczy zrobiły 

się niemal dwa razy większe. 

- Kim wy jesteście!? - spytała przestraszony. 

-  To  raczej  ty  powiedz  kim  jesteś  -  Łukasz  zaczął  przeglądać  tytuły  książek, 

stwierdzając, że większość z nich od dawna jest na indeksie. 

- Widziałeś to? - Ryszard odkrył pod gazetami duże zdjęcia aktów kobiecych. Zgodnie z 

zarządzeniem synodu biskupów sprzed czterech lat wszelkie tego typu wydawnictwa podlegały 

cenzurze  kościelnej.  Było  to  słuszne,  bo  swego  czasu  zachodnie  pisma  pornograficzne 

usiłowały wejść na polski rynek wydawniczy. Na początku zadrukowywano na czarno tylko 

zbyt bezwstydne zdjęcia kobiecych intymności, ale wkrótce całe kobiece ciało uległo takiemu 

utajnieniu, że w pismach pornograficznych wszystko oprócz twarzy, dłoni i stóp musiało zostać 

zasłonięte. Później zresztą spadł popyt na pisma tego typu, co stanowiło wyraźny dowód na 

wzrost moralności w narodzie. Co prawda te tutaj zdjęcia były aktami, ale od czasu publicznego 

spalenia galerii Venus i tego typu fotografie były uznawane za pornografię.. . 

- Nieźle... - przyznał Łukasz. 

 -  Tak,  nieźle  -  Rysiek  usiadł  na  krześle,  zabierając  się  do  przeglądania  aktów,  a 

dziewczyna  stała  jak  sparaliżowana.  Łukasz  podszedł  do  niej  wsuwając  ręce  do  kieszeni 

spodni. Przez uchylone okno wpadały głosy religijnych pieśni, fotografie szeleściły w dłoniach 

Ryśka, a poza tym panowała kamienna cisza. Przez dłuższą chwilę nikt nie odezwał się ani 

background image

słowem. 

- Dziewczyna była zupełnie blada. Łukasz wpatrywał się w okno, - a potem odwrócił się 

w jej stronę, zaplatając ramiona w teatralnym, wyrażającym całkowitą pewność siebie, geście. 

- Ładne gniazdko sobie tutaj uwiliście - przysiadł na krześle, opierając nogi na biurku. 

Zrobił to w czysto amerykańskim stylu. - Ksiądz Żytniewski bardzo się ucieszy, gdy będzie 

mógł pooglądać sobie waszą biblioteczkę. Zgadzasz się ze mną siostrzyczko? 

- Nie będę z tobą rozmawiała na ten temat. Nigdy nie rozmawiam ze sługusami. 

- Harda sztuka - zauważył Rysiek, podchodząc do kolegi -...i w dodatku niezła. 

Podał mu plik zdjęć, na których modelką była ta właśnie dziewczyna. Na jednym z nich 

ktoś napisał dedykację: „Edycie - Mirek". Łukasz zauważył, że dziewczyna ma na lewej kostce 

u  nogi  złoty  łańcuszek.  Taki,  zakuty  przez  jubilera,  noszony  przez  tancerki  albo...  chłopak 

uśmiechnął się pod nosem. 

- Kacerstwo, pornografia, amoralność - sporo jak na raz -gwizdnął. 

- Nie twoja sprawa ministranciku! - odpowiadała z zajadłością godną tygrysicy, ale w 

rzeczywistości drżała ze strachu.  

Nad domem z ciężkim świstem wirnika przeleciał biały śmigłowiec ze znakami laikatu 

katolickiego na kadłubie. Latał nisko nad miastem, kontrolując sytuację na ulicach. 

Rysiek wyszedł, a z kuchni zaczęły dobiegać odgłosy przeglądanych naczyń. Później 

rozległo się mlaskanie. 

Zdjęcia były wspaniałej jakości, a dziewczyna rzeczywiście interesująca. Młoda, ładna i 

dobrze zbudowana - jak to modelka. 

-  Jesteś  bardzo  nieuprzejma,  Edyta  -  Łukasz  schował  zdjęcia  do  koperty,  którą 

wygrzebał  ze  stosu  papieru  na  biurku.  —  To  źle.  Ja  mógłbym  zapomnieć  o  tym  co  tutaj 

zobaczyłem, mógłbym też poprosić o to samo swojego kolegę, ale musiałabyś stać się trochę 

milsza. 

- Nie jestem dziwką! 

- ...i nie o to mi chodzi. 

- A o co? 

-  Wiesz;  ja  jestem  takim  dziwakiem,  nienormalnym  człowiekiem.  Chciałbym 

porozmawiać z tobą  - zatoczył  ręką szeroki gest, wskazując regały pełne książek  - ...na ten 

temat. Nic więcej tylko porozmawiać i zapomniałbym o całej tej sprawie. Czy to dużo? 

-  Wezmę  sobie  te  zdjęcia.  Są  bardzo  ładne.  Mogę  ci  je  oddać,  ale  musisz  przyjść  o 

osiemnastej  na  plac  Bohaterów  Solidarności.  Będę  czekał  pod  pomnikiem  Wałęsy. 

Przyjdziesz? 

background image

- A czy mam inne wyjście? 

-  Prawdę  mówiąc,  nie  -  uśmiechnął  się  -  to  do  zobaczenia  i  przepraszam,  że 

przeszkodziliśmy w pracy. 

Zostawił dziewczynę stojącą bez słowa w pokoju, a sam wyszedł, zabierając ze sobą 

Ryśka. 

- O rany, co ci się stało? - oczy Ryszarda zrobiły się ze : zdziwienia idealnie okrągłe. 

- Nic - zamknął za sobą drzwi, a potem spojrzała poważnie i na kolegę. - Zapamiętaj 

sobie dokładnie co teraz powiem: niczego nie widziałeś, nigdzie nie byliśmy, nie było żadnej 

dziewczyny. W ogóle zapomnij o tym strychu. Chcesz jeszcze o coś zapytać? 

- Ale... te zdjęcia i książki! 

- Powiedziałem: nie było żadnych zdjęć i książek. 

Jego spojrzenie stało się zimne i przeszywające. Rysiek umilkł na chwilę. Wiedział, że z 

Łukaszem nie ma sensu zadzierać. Był o wiele bliżej księdza Żytniewskiego, a w dodatku zbyt 

dokładnie  znał  erotyczno-imprezowe  wyczyny  przyszłego  adepta  nowicjatu.  Wystarczyłoby 

jedno słowo... 

- Dobra. Nie ma sprawy. Czego nie robi się dla starej przyjaźni... - wzruszył ramionami, 

po czym uśmiechnął się. 

- Porozmawiam z prałatem. Piotrek na pewno będzie miał coś ważnego do zrobienia, a 

ty zastąpisz go przy tych panienkach. 

Łukasz klepnął go po przyjacielsku w ramię. 

- Dzięki, stary! - szeroki uśmiech rozlał się na twarzy Ryśka. 

Plac Bohaterów Solidarności nie wyróżniał się niczym specjalnym. Masywny pomnik - 

jedyna  budowla  na  wybetonowanej,  otoczonej  kamienicami  przestrzeni  -  raz  w  roku  ściągał 

młodzież z okolicznych szkół, na uroczystą akademię połączoną z symbolicznym składaniem 

wiązanek  kwiatów  i  zaciąganiem  warty  honorowej.  Poczty  sztandarowe,  przemówienia  -  a 

wszystko  to  poprzedzone  tradycyjną  mszą  koncelebrowaną  przez  biskupa.  Łukasz  znał  to 

dobrze,  bo  sam  wiele  razy  w  tym  uczestniczył,  a  jako  siedmiolatek  był  ze  swą  szkołą  przy 

wmurowaniu  kamienia  węgielnego  pod  pomnik  tego  wąsatego  mężczyzny.  Podobał  mu  się 

nawet ów przywódca, chociaż mylił go wtedy z kimś sprzed wojny. Teraz jednak właśnie tutaj 

umówił się z Edytą. Tak jaka obiecał, przyniósł ze sobą jej zdjęcia, lecz ona spóźniała się, co go 

wyraźnie denerwowało. Nie lubił takich sytuacji. 

Przez megafony rozmieszczone na słupach rozlegał się natchniony głos: „A powiadam 

wam, że każdemu, kto ma, będzie dane i obfitować będzie, a kto nie ma, i to, co ma, będzie od 

niego odjęte. Wskażcie tych nieprzyjaciół moich, którzy nie chcieli, abym nad nimi panował, 

background image

przyprowadźcie tu i zabijcie w mej obecności". 

Głos  wibrował  w  zaułkach  murów  i  bramach  pomimo  szumu  jeżdżących  wokół 

samochodów. Łukasz nie zwracał na to uwagi, bo dobrze znał wszystkie przypowieści biblijne, 

a poza tym przyzwyczaił się już do normalnych w tym mieście odgłosów. 

Jakiś  mężczyzna  wysiadł  z  brązowozłotego  volkswagena  i  zniknął  w  przeszklonych 

drzwiach  sklepu  z  dewocjonaliami.  Po  chwili  pojawił  się  znów  i  zaczął  wnosić  do  środka 

figurki  starannie  opakowane  w  kolorowe  kartony.  To  był  już  trzeci  tego  dnia  rzut  Matek 

Boskich do sklepów. Mężczyzna przywiózł też koszulki z religijnymi napisami oraz nadrukami 

twarzy  Chrystusa  i  lizaki  w  kształcie  krzyżyków.  W  mieście  był  duży  ruch,  więc  wszystko 

rozchodziło się w błyskawicznym tempie. 

-  Chciałeś  się  ze  mną  widzieć,  prawda?  -  głos  dziewczyny  odezwał  się  zupełnie 

niespodziewanie. Stała tuż za nim. 

-  Wyglądasz  wspaniale  -  uśmiechnął  się,  obrzucając  ją  fachowym  spojrzeniem. 

Założyła krótką, ledwie osłaniającą piersi koszulę, krótkie spodenki oraz sandały, lecz wcale 

nie wyglądała jak dziewczynka. Była młodą kobietą. Łukasz zastanowił się nawet, czy nie jest 

przypadkiem starsza od  niego. Nie przeszkadzałoby mu  to  jednak  - zawsze imponowały mu 

starsze dziewczyny. 

- Czy tylko to chciałeś tai powiedzieć? - skrzywiła ironicznie usta. 

-A jeśli tak? 

- Jeśli tak, to mógłbyś już oddać zdjęcia. 

- Proszę - podał jej kopertę. 

- Czy... czy mogę już iść? - zaskoczył ją swym gestem i zdezorientował. Spojrzała na 

niego niepewnie. 

- Tak. Zgodnie z umową - rozłożył bezradnie ręce - ale jeśli miałabyś chwilę czasu, to 

zapraszam do klubu. Napijemy się czegoś chłodnego i porozmawiamy. 

- ...i oczywiście, jest to propozycja nie do odrzucenia. Łukasz uśmiechnął się. Tak czy 

inaczej miał ją w ręku, ale postanowił nie wykorzystywać tego - na razie. 

-  Od  tej  chwili  wszystko  co  powiesz,  nie  będzie  użyte  przeciwko  tobie  -  powiedział 

oficjalnie, po czym dodał - nie jestem taką świnią, jak myślisz. 

- To gdzie jest ten klub? - spytała. 

- Chodźmy, zaprowadzę cię. 

Ruszyli  powoli  w  stronę  kościoła.  Od  czasu  gdy  kawiarnie  zostały  zamknięte  ze 

względu na deprawujący wpływ na młodzież, jedynymi miejscami spotkań stały się parafialne 

kluby młodzieży katolickiej, prowadzone przez księży. Łukasz, jako ministrant, miał tam wstęp 

background image

wolny  i  bezpłatną  obsługę.  Do  teatrów  i  filharmonii,  które  na  fali  przemian  ustrojowych 

dobrowolnie podporządkowały się Kościołowi, również mógł wchodzić zupełnie gratis. 

Edyta szła tuż obok niego, ale milczeli, bo nie mógł znaleźć jakoś tematu do rozmowy. 

Przyglądał się jej tylko ukradkiem. Miała długie, falujące ni to rude, ni to kasztanowo brązowe 

włosy  i  gdyby  zmieniła  ich  kolor,  pewnie  nie  pasowałyby  do  urody  oraz  barwy  jej  ciała 

równomiernie opalonego przez słońce. Chłopak widział na zdjęciach, że musiała opalać się bez 

stanika. 

-  Zawsze  jesteś  tak  rozmowną  osobą?  -  spojrzenie  jej  zielonych  oczu  otrzeźwiło  go 

niczym zimny prysznic. 

- Nie - westchnął - ale pierwszy faz widzę żywą ateistkę. 

- Nie jestem ateistką. 

- Jak to? 

- Ateista to nie wierzący w ogóle. Ja nie wierzę w Kościół, i tylko tyle. 

- Dziwne to... - mruknął. 

Zatrzymali się przy bramie wiodącej na kościelny dziedziniec. Jak zwykle o tej porze 

dnia  w  klubie  nie  było  wielkiego  Ś  ruchu,  lecz  nawet  gdyby  był,  Łukasz  miał  zawsze 

zarezerwowane miejsce przy stoliku dla ministrantów. Tam właśnie usiedli. ; Zaraz też pojawił 

się kelner i przyniósł dwie szklanki dobrze schłodzonego koktajlu. 

- Masz tutaj niemałe przywileje - zauważyła dziewczyna.  

-  No  cóż,  pracuje  się  trochę  -  stwierdził  nonszalancko.  -  To  pewnie  za  to,  co  robiłeś 

cztery  lata  temu  -  wychyliła  mały  łyk  napoju,  a  potem  ostrożnie  odstawiła  oszronioną  j 

szklankę. 

- Nie rozumiem - spojrzał na nią uważnie. 

-  Byłeś  organizatorem  pikiet  pod  uczelnią.  Domagaliście  się  przekazania  budynków 

politechniki  na  rzecz  seminarium  katolickiego.  Później  zresztą  zrobiono  to  samo  z  innymi 

uczelniami - wyjaśniła rozglądając się po wnętrzu klubu. 

- Mieliśmy rację, bo i tak poziom polskich inżynierów był zbyt niski w porównaniu z 

wykształceniem tych przyjeżdżających z Zachodu... ale skąd wiesz, że tam byłem?  

- Studiowałam wtedy. Nie zdążyłam skończyć uczelni.  

- Trzeba było iść do seminarium. Były ułatwienia.  

- Kobieta ze święceniami  kapłańskimi?! - roześmiała się.  - Poza tym interesuje mnie 

raczej świecka kariera.  

- Więc nie rozumiem o co ci chodzi. Możesz pracować gdzie chcesz, prawda? 

- Tak: w zakładzie jakiegoś biznesmena, obcego biznesmena, na stanowisku fizycznym. 

background image

- Ale za to w zakładzie o najwyższym standardzie produkcji. Supertechnologia i... 

- ...i superkonsumpcja. To wszystko. 

- Więc czego ty byś chciała? - zdenerwował się. 

- I tak pewnie nie zrozumiesz - wzruszyła obojętnie ramionami. 

Spojrzała w bok, a potem znów roześmiała się. 

- Co się stało? - spytał skonsternowany. 

- Przepraszam. Nie jestem częstym bywalcem takich klubów, więc nie wiedziałam, że 

macie tak wysublimowane poczucie humoru. 

Wskazała  dyskretnie  na  plakat  wiszący  tuż  obok  dębowego  krzyża.  Łukasz  spojrzał 

tam, odwracając głowę. Pod wizerunkiem korony cierniowej było napisane: 

Jezus  oferuje  ci:  -  zbawienie  –  uzdrowienie  -uwolnienie  Podczas  ewangelizacji  z 

udziałem ks. dr Dudy. 

- Co cię tak bawi? - nie zrozumiał. 

- Forma - odpowiedziała, a widząc jego zdziwienie, zaczęła się znów śmiać. Tym razem 

z niego. 

- Przestań! - nie lubił, gdy dziewczyny śmiały się z niego. Zwłaszcza gdy były ładne. 

- Przepraszam - spoważniała. 

- Zawsze śmiejesz się z byle czego? 

- Często. Lubię się śmiać. A ty zawsze jesteś poważny? 

Nie  odpowiedział,  pociągając  tęgi  łyk  ze  szklanki.  Zastanawiał  się  w  jaki  sposób 

mógłby  ją  ujarzmić.  Cały  czas  miał  wrażenie,  że  wbrew  wszystkiemu,  ona  w  jakiś  sposób 

góruje nad nim - poczuciem humoru, intelektem, wiedzą, urodą. Musiał wymyślić natychmiast 

coś, czym mógłby jej zaimponować. Nie lubił znajdować się w takiej sytuacji. 

-Wiesz,  gdybyś  chciała,  mógłbym  wkręcić  cię  do  koła  katechetycznego.  Jest  dość 

ciekawie: wyjazdy, biwaki, dyskoteki; mamy sporo ośrodków wypoczynkowych - wytarł usta 

wierzchem dłoni. 

- Zdobyłem parę kontaktów tu i ówdzie... 

- Naprawdę?! A czego oczekujesz w zamian? - spojrzała na niego rozbawiona. 

- Niczego - wzruszył ramionami. 

-  To  iście  chrześcijańska  bezinteresowność  -  pokręciła  głową  niby  z  podziwem,  po 

czym sięgnęła po szklankę. Znów wyczuwał wyraźnie, że ona drwi z niego. 

-  Dlaczego  jesteś  tak...  złośliwa?  -  spytał,  dotknięty  tym  zachowaniem.  Dziewczyna, 

zaskoczona, w jednej chwili utkwiła w nim uważne spojrzenie. 

-  Przepraszam  -  spoważniała.  -  Nie  powinnam  zachowywać  się  w  ten  sposób,  jeśli 

background image

przyjęłam dobrowolnie twoje zaproszenie, ale ty zupełnie nic o mnie nie wiesz. 

- Więc opowiedz mi o sobie. 

- Dobrze; lepiej żebyś wiedział na co się narażasz, publicznie pokazując się w moim 

towarzystwie - przerwała na moment, zbierając myśli. - Dziesięć lat temu usunięto mnie z zajęć 

katechetycznych ze względu na szczególną krnąbrność oraz nieprawomyślność. Z tych samych 

powodów nie uzyskałam prawa do matury religijnej. Gdy miałam piętnaście lat cofnięto mi 

warunkowe  dopuszczenie  do  bierzmowania.  Cztery  lata  temu  po  uroczystej  ekskomunice 

usunięto  mnie  z  parafii,  a  moją  kartotekę  z  danymi  przejęła  policja.  Co  miesiąc  chodzę  na 

przesłuchanie i nie mogę zmienić pracy ani miejsca pobytu bez zezwolenia laikatu oraz policji. 

Nie jestem tak grzeczną dziewczynką jak myślisz. 

Napiła się, a potem milcząc zaczęła opuszkami palców wodzić po krawędzi szklanki. 

Łukasz chciał coś powiedzieć, ale gdy nabrał powietrza, nie wiedział co byłoby odpowiednie 

-westchnął tylko. Miała naprawdę ładne, smukłe palce. Musiały być bardzo uważne i delikatne. 

- Właściwie sama nie wiem, dlaczego zgodziłam się przyjść tutaj. Nie istnieje nic, w 

czym bylibyśmy podobni i praktycznie stanowimy dwa przeciwległe bieguny rzeczywistości. 

Ta  znajomość  nie  ma  żadnego  sensu  -  wyczytał  w  jej  oczach  coś  na  kształt  rezygnacji.  - 

Dziękuję za to, że oddałeś mi te zdjęcia i zatuszowałeś całą sprawę. Jestem ci wdzięczna. Nie 

każdy zdobyłby się na taki gest. A teraz najlepiej będzie dla nas obojga, jeśli zapomnimy o 

całym tym wydarzeniu. 

Wstała, a potem poprawiła swą koszulkę. 

-  Słuchaj,  aleja...  mnie  to...  -  starał  się  pozbierać  słowa,  które  jak  spłoszone  ptaki 

zawirowały w jego umyśle. 

- Do widzenia. 

- Z Bo... do widzenia. 

Jej uśmiech był zupełnie zimny. Minęła go łukiem i nie oglądając się wyszła z klubu. 

 

 

Sprawozdawca  CNN  stał  na  rogu  ulicy,  a  reflektory  rozstawione  za  służbowymi 

samochodami,  zalewały  jaskrawą  bielą  tłum  pielgrzymów  maszerujących  ze  śpiewem  na 

ustach.  Kilku  mężczyzn  w  kombinezonach  ze  znakami  tej  stacji  poprawiało  jakieś  kable,  a 

kamerzyści skupili na sprawozdawcy obiektywy większości kamer. 

- To niesamowite, to po prostu trudne do uwierzenia: te tłumy, te wiwatujące na cześć 

Maryi tłumy wydają się ciągnąć w nieskończoność i wypełniają sobą całe miasto. To już nawet 

nie religijna wiara, to miłosna ekstaza! - wykrzykiwał do mikrofonu podniecony spiker, a paru 

background image

ludzi  z  obsługi,  którzy  nie  mieli  akurat  nic  do  zrobienia,  jadło  prażoną  kukurydzę,  patrząc 

obojętnie na całe to widowisko. 

Łukasz  minął  ich,  przechodząc  na  drugą  stronę  ulicy.  Kamienica,  której  strych 

zmieniono  na  tajną  pracownię  fotograficzną  była  tylko  parę  kroków  dalej,  lecz  chłopak  nie 

śpieszył się - nie miał po co. Wiedział, że nawet gdyby Edyta pracowała tego wieczoru, to i tak 

nie miał żadnego pretekstu, aby ją odwiedzić. Nie próbował nawet. Wystarczyło mu to, że mógł 

popatrzeć  na  okno,  w  którym  czasem  pojawiała  się  jej  smukła  sylwetka.  Wiele  wieczorów 

spędził czekając na tę właśnie chwilę, lecz nigdy nie zdobył się na odwagę, aby podejść do niej, 

gdy  tuż  przed  świtem  wymykała  się  z  bramy.  Nigdy  też  jej  nie  śledził.  Czasem  tylko 

obserwował  z  niechęcią  ludzi,  którzy  przychodzili  do  pracowni.  Musieli  być  jej  dobrymi 

znajomymi, bo zwykle odprowadzali ją potem do domu. 

Tego  właśnie  wieczoru  Edyta  nie  była  sama.  Łukasz  stanął  w  zaciemnionej  wnęce 

przeciwległej bramy, po czym zaczął w milczeniu wpatrywać się w okno. Głosy śpiewu były tu 

na  tyle  przytłumione,  że  słychać  było  kroki  przechodniów,  mijających  się  obojętnie  na 

chodniku. 

-  Pan  kogoś  szuka?  -  przestraszył  go  natarczywy  głos  i  snop  świata  nieoczekiwanie 

rozrywający  ciemność  bramy.  Wzdrygnął  się,  odwracając  w  tamtą  stronę.  W  otwartych 

drzwiach mieszkania stała jakaś nieprzyjemna, starsza kobieta. 

-  Nie,  nie...  ja  tylko  tak...  -  bąknął,  starając  się  wymyślić  na  poczekaniu  jakieś 

usprawiedliwienie. 

-  Józek,  chodź  tutaj!  -  kobieta  krzyknęła  w  stronę  otwartych  drzwi.  -  To  znowu  ten 

przybłęda. Pewnie chce coś ukraść! 

Łukasz  zamierzał  uciec  i  prawie  wybiegł  na  ulicę,  gdy  nagle  nadział  się  twarzą  na 

szeroki, masywny męski tors. Silne ramiona chwyciły go bezpardonowo za koszulę i w chwilę 

potem był już w jasno oświetlonym przedpokoju. Oślepiony, zamrugał nerwowo oczami. 

-  Dziękuję  panu,  panie  Pawlak.  -  Znowu  tutaj  przylazł  i  pewnie  by  nam  uciekł  - 

rozpływała się w uśmiechach kobieta. 

- Nie ma o czym mówić; taki tam chuchrak - ramiona uwolniły chłopaka z uścisku. Ów 

Józek  wyszedł  z  pokoju,  wycierając  ręką  ślady  tłuszczu,  które  zostały  mu  na  ustach  po 

jedzeniu. Poplamioną podkoszulkę miał niedbale upchniętą za paskiem policyjnych spodni. 

- Czego tutaj szukasz? - burknął zaraz po tym, gdy mu się czknęło. 

- Niczego. Ja tylko tak... - cała krew odpłynęła z twarzy Łukasza. 

- Co tylko tak!? - głos stał się jeszcze bardziej nieprzyjemny. 

- No nic... 

background image

- Co nic!? 

Z  pokoju  wychyliła  głowę  kilkunastoletnia  dziewczyna  o  delikatnej,  jakby  jeszcze 

dziecięcej twarzy. Przyglądała się z ciekawością Łukaszowi. 

-  Jak  się  nazywasz?  -  jej  ojciec  zaczął  przeszukiwać  bluzę  swego  munduru  wiszącą 

obok lustra. 

- Ja naprawdę nic nie zrobiłem - głos chłopaka stał się prawie płaczliwy - ...w sąsiednim 

domu mieszka moja dziewczyna. Chciałem tylko popatrzeć. 

Cały  płonął  rumieńcami  i  czuł  wściekłość  pomieszaną  ze  wstydem,  że  musi  im  to 

powiedzieć. Wolałby już rozebrać się do naga przed zgromadzeniem zakonnic niż przyznawać 

się do tak osobistych spraw temu antypatycznemu człowiekowi. W dodatku tego wszystkiego 

słuchała ta nastolatka. Wybuchnęła zaraz śmiechem. 

- Takie bajdy to możesz wciskać swoim kumplom - zdenerwował się policjant. 

- Kiedy ja naprawdę... 

- No to jak ona wygląda? 

Łukasz przełknął głośno ślinę - Jest wysoka, rudowłosa... 

- Ja ją widziałam tato. Ona przychodzi wieczorami - wtrąciła się dziewczyna. - Ma na 

imię Edyta, pracuje w barze u McDonalda i ma takie świetne czółenka na niskim obcasie. Jak ją 

Ewka o nie spytała, to nie chciała powiedzieć skąd je ma. To podobno kacerka - one wszystkie 

są takie. 

Mężczyzna  zastanowił  się  przez  chwilę:  wciąż  nie  mógł  znaleźć  notatnika,  córka 

mówiła na pewno prawdę, a w pokoju stygła kolacja. To ostatnie chyba przeważyło szalę. 

- No dobrze, nie będziemy robić afery - wsunął ręce w kieszenie spodni - zjeżdżaj stąd i 

nie pokazuj mi się więcej na oczy. 

- Lowelas - dodał jeszcze, wybuchając śmiechem. 

Drzwi były otwarte. Łukasz wypadł na ulicę jak pocisk. Z łomotem butów wbiegł do 

przeciwległej bramy i dopiero tam, drżąc cały, oparł się o mur, aby ochłonąć nieco. Jeszcze 

nigdy nie wyszedł na takiego idiotę jak przed chwilą - czuł się podle. Miejsce, z którego mógł 

patrzeć na okno było „spalone”, a drugie takie samo nie istnieje. Przeganiał dłonią rozwiane 

włosy. 

Nie zauważył, kiedy na schodach zapłonęło światło, ale gdy ktoś wyszedł i spojrzał na 

niego podejrzliwie, wskoczył jakby nigdy nic do klatki, udając, że przyszedł do kogoś. Nie miał 

ochoty  znów  zwracać  na  siebie  uwagi.  Wspiął  się  aż  na  samą  górę,  pod  drzwi,  za  którymi 

stukała maszyna do pisania. Drzwi były, o dziwo, uchylone. Sączyła się zza nich wąska smużka 

światła, znacząca jasną linią ciemność poddasza. 

background image

Chłopak po chwili wahania wsunął się po cichu do przedpokoju. Zmieniono zupełnie 

umeblowanie, od czasu gdy był tutaj ostatnio. Podłoga zaskrzypiała, gdy stanął nieopatrznie na 

pokrzywioną przez wilgoć deskę. 

-  Zapomniałeś  czego?  -  Edyta  przerwała  pracę,  wychodząc  mu  na  spotkanie.  Na 

ucieczkę stało się za późno. Zobaczyła go i stanęła osłupiała. 

- To ty!? - spojrzała na niego z niedowierzaniem, a w jej głosie zabrzmiała irytacja. - 

Czego tutaj szukasz? 

Nie wyglądała na szczęśliwą z powodu tego spotkania. 

- Ja? Niczego - wydawał się być równie zaskoczony jak ona. Dopiero teraz ochłonął na 

tyle, żeby zastanowić się nad tym, co robił od kilku minut. W sumie już od dawna chciał z nią 

porozmawiać i był nawet zadowolony z tego, że znalazł się tutaj. Normalnie przyszłoby mu to z 

dużymi oporami. 

- Chciałbym z tobą porozmawiać - zamknął za sobą drzwi. 

-  Znowu  węszysz?  -jej  ściągnięte  brwi  i  surowy  wyraz  twarzy  nie  wróżyły  niczego 

dobrego. - Żytniewski cię nasłał? 

- Nikt  mnie nie nasłał  -  minął  ją, wchodząc do pokoju; zniknęły lampy,  książki  oraz 

zdjęcia, a mieszkanie przypominało normalny tego typu lokal. 

- Więc czego chcesz? 

- Szukałem ciebie. 

- To miło - roześmiała się sucho. - Już mnie znalazłeś i co teraz? 

-  Teraz  powiem  ci  co  będziesz  robiła  jutro  wieczorem  -  wziął  w  rękę  kilka  kartek 

maszynopisu: ulotki; tak jak myślał. 

- To interesujące... - zaplotła ramiona, opierając się biodrem o stół - więc co będę robiła 

jutro wieczorem? 

- Jutro wieczorem pójdziesz do kina. 

- Z tobą? 

- Tak. 

To było trzykrotne głośne, teatralne: „ha, ha, ha!" - i nic. 

- Uważasz, że to zabawne? - spytał naburmuszony. 

- Zabawne!? To jest komiczne!  -  jeszcze nie widział tyle złośliwego okrucieństwa w 

oczach dziewczyny. -1 co, myślałeś, że pójdę z tobą?! Jesteś ostatnią osobą, z którą miałabym 

ochotę  pójść  do  kina.  Nie  lubię  wy  chuchanych,  dobrze  ułożonych  chłopczyków,  którzy 

trzymają się za sutanny swych proboszczów i co niedziela biegną do kościoła, aby przy okazji 

spowiedzi  donosić  na  swoich  kolegów.  Jeszcze  dużo  brakuje  ci  do  tego,  abyś  był  dla  mnie 

background image

interesujący. Tak dużo, że nie jesteś sobie w stanie tego wyobrazić. A teraz idź już stąd i zostaw 

mnie wreszcie w spokoju. 

Wyszarpnęła z jego dłoni kartkę. Była tak blisko, że czuł ulotny, lawendowy zapach jej 

włosów. Ich spojrzenia skrzyżowały się niczym klingi szpad. 

- I pomyśleć, że nie wydałem cię, gdy była do tego okazja -skrzywił się. 

-  Aha!  Więc  o  to  ci  chodzi;  przyszedłeś  po  podziękowanie  i  nagrodę?  Jesteś 

wspaniałym  i  bohaterskim  chłopcem  Łukasz-ku.  To  tylko  dzięki  tobie  nie  wpadłam  w  ręce 

policji  -  jej  oczy  zwęziły  się  w  wąskie  szparki.  -  Spędziłam  więcej  godzin  w  więzieniach 

katolickich niż ty na modlitwie, więc nie zrobiłeś mi tak wielkiej łaski jak myślisz. Pewnie o 

tym nie wiedziałeś, co? 

- Mimo wszystko, jednak co nieco dla ciebie zrobiłem. 

- Oooo tak, wiem! To jak mam ci się odwdzięczyć? Nikogo nie ma, a tutaj jest łóżko: 

może masz na mnie ochotę? Nie krępuj się. Zasłonię firany i może być całkiem miło. Ile razy 

chcesz; raz, dwa razy, a może masz siłę na trzy? 

- Wystarczy mi raz - powiedział ze złością, a potem chwycił ją za ramię. Odtrąciła go. 

- Idź stąd, słyszysz!? Idź stąd! - cofnęła się o krok. 

-  Nie.  Sama  mówiłaś,  że  będzie  miło  -  chwycił  ją  silnie,  przyciągając  jak  swoją 

własność. Chciała się wyrwać, ale był mocniejszy. Zobaczył w jej oczach strach i bardzo mu się 

to spodobało. Ładnie się bała, a w dodatku miała sprężyste, zgrabne ciało. Prężyła się w jego 

ramionach jak schwytana przemocą kotka. 

- Łukasz, zwariowałeś!? - wyrwała się, ale zasłonił sobą wyjście. 

-  No  krzycz  -  roześmiał  się  -  przybiegnie  cała  okolica,  żeby  poczytać  twoje  ulotki. 

Przecież nie boisz się więzienia, prawda? 

Szamotała się, ale nie miała żadnych szans. Złapał  ją i  jednym  szarpnięciem  rozdarł 

bluzkę. 

- Zaczekaj! Przepraszam cię, pójdę do tego kina - zaczęła płakać, lecz on przewrócił ją 

na podłogę, a potem brutalnie zdarł z niej ubranie. Tak jak przypuszczał, nie krzyczała, choć ze 

wszystkich sił starała mu się oprzeć. Drapała, kopała nogami, ale on dopiął swego - zgwałcił ją. 

Gdy było już po wszystkim, puścił jej bezwładne, omdlałe uda i wstał zostawiając ją 

zapłakaną na podłodze. 

- Przyjemnie było - powiedział dociągając spodnie - może masz ochotę na ten drugi raz? 

Skuliła  się,  oplatając  ramionami  kolana.  Drżała  na  całym  ciele,  a  do  wilgotnych 

policzków przykleiły się jej pojedyncze kosmyki włosów. Unikała jego wzroku. Zrobiło mu się 

jej nawet żal. 

background image

- To ty jeszcze z nikim tego nie robiłaś!? — ze zdziwieniem zauważył krew. 

- Ty... ty chamie! -jeszcze silniej zacisnęła uda. 

- Wziął koc przewieszony przez oparcie krzesła i rzucił go jej. 

- Okryj się - powiedział. 

Spodziewał się obelg, ale ona bez słowa otuliła się pledem i przegubem dłoni zaczęła 

wycierać łzy. Pociągała cicho przez nos, pochlipując. Łukasz zobaczył swoją twarz w lustrze. 

Podrapała go do krwi; cztery wyraźne ślady po paznokciach ciągnęły się od brwi aż do ust. 

- Kocica- mruknął. To było dziwne: nigdy nie sądził, że dziewczyna pozująca do zdjęć i 

czytająca antyreligijne książki, może być dziewicą - no i w dodatku ten łańcuszek, który nosiła 

na kostce; sporo słyszał na temat sposobu prowadzenia się takich dziewczyn. Nawet sam prałat 

mówił o tym na zebraniu koła. 

Za  oknem  megafon  wygłaszał  właśnie  przypowieść  o  igrającej  dziatwie.  Chłopak 

kucnął obok dziewczyny, przyglądając  się jej z bliska. Odsunęła się w kąt utworzony przez 

fotel  i  ścianę.  Obserwowała  uważnie  każdy  jego  ruch,  a  w  jej  wilgotnych  oczach  błądziło 

przerażenie. Wydała mu się o wiele bardziej atrakcyjna niż przedtem. Teraz to on był stroną 

decydującą. Uśmiechnął się. 

- Niezła z ciebie dziewczyna. Szkoda tylko, że taka nierozsądna. 

Nakrył kocem jej kolano, a potem wstał i ruszył do wyjścia. Nie przypuszczał nawet, że 

cały  dom  obstawiony  był  już  przez  służbę  porządkową  laikatu.  Doszedł  do  połowy 

przedpokoju,  gdy  drzwi  otworzyły  się  z  trzaskiem  wyłamywanego  zamka,  a  uzbrojeni 

mężczyźni w oliwkowozielonych mundurach wpadli z impetem do pomieszczenia. 

Świat  zawirował,  chłopak  krzyknął,  a  potem  leżał  już  na  plecach,  przygnieciony 

ciężkim  butem.  Gdy  mieszkanie  zostało  spenetrowane,  pojawił  się  ksiądz  Żytniewski, 

proboszcz oraz wyglądający na przestraszonego Rysiek. Łukasz uniósł głowę, tak aby ich lepiej 

widzieć. Z tyłu szedł jeszcze ten policjant w podkoszulce, który mieszkał w przeciwnej bramie, 

oraz kilku cywilów. 

- To on. Poznaję go - policjant wskazał na przygwożdżonego do ziemi chłopaka. 

-  Dziękuję  panu  -  ksiądz  Żytniewski  zatrzymał  się  przy  Łukaszu  -  zostanie  pan 

wezwany jako świadek. 

- Oczywiście wasza wielebność - mężczyzna pocałował go w pierścień i kłaniając się 

kilkakrotnie, wyszedł tyłem. 

- To mój najlepszy ministrant, ręczę za niego - proboszcz wytarł pot z czoła. Dygotał 

cały. - To jakaś kolosalna pomyłka. 

- Ja też go znam, ale to nie powód, aby taki czyn uszedł mu na sucho. Jedynie sam Bóg 

background image

miałby prawo mu wybaczyć i nie jest to w mocy ludzkiej - gestem odwołał funkcjonariusza, 

który trzymał obcas na klatce piersiowej chłopaka. - Ukorz się, synu -dodał w stronę leżącego. 

Łukasz rzucił się błagalnie na kolana. 

-  Wasza  wielbność,  proszę  o  łaskę.  Ona  jest  kacerką  i  to  ona  mnie  sprowokowała  - 

przerażenie załamywało mu chwilami głos. 

- Umilknij synu - ksiądz ojcowskim gestem położył dłoń na jego głowie - i wierz w bożą 

sprawiedliwość, bo On jest sędzią surowym, ale sprawiedliwym. Niczym są wyroki ludzkie. A 

teraz idź w pokorze. 

Dwóch funkcjonariuszy założyło kajdanki na ręce Łukasza, po czym ujęto go pod pachy 

i poprowadzono do radiowozu. Z pokoju wyprowadzono dziewczynę owiniętą w koc. 

- No proszę, co za łów: sama przewodnicząca Krajówki Laickiej - gwizdnął przez zęby 

jeden z cywilów, ale Żytniewski uciszył go jednym spojrzeniem. 

- Dziękuję ci Ryszardzie za to, że wskazałeś nam to miejsce - położył dłoń na ramieniu 

chłopaka  -  Otrzymasz  ode  mnie  referencje,  z  którymi,  jak  sądzę  zostaniesz  bez  problemu 

przyjęty do nowicjatu. 

-  Dziękuję  wasza  wielebność  -  ministrant  ucałował  go  w  pierścień  i  wycofał  się 

podobnie jak policjant. 

-  Trzeba  przekazać  papiery  Łukasza  na  policję  i  przeprowadzić  weryfikację  w  jego 

rodzinie. Zajmiesz się usunięciem go z parafii oraz zlikwidowaniem przywilejów dla niego i 

rodziny, bracie Piotrze - Żytniewski spojrzał na proboszcza, który zgodził się przytakując bez 

słowa. 

- A ty? - pytanie skierowane było do dziewczyny. 

- Ja cię nie ucałuję w pierścień - wykrzywiła usta w wyrazie pogardy. 

- Jak możesz do jego wielebności... - oburzył się proboszcz, lecz ksiądz nakazał ciszę 

uniesieniem  ręki.  Nikt  nie śmiał  teraz pisnąć nawet  słówka. Ksiądz profesor  Żytniewski, za 

zaangażowanie w krzewieniu wiary, miał  w niedługim  czasie zostać beatyfikowany, a więc 

stanowił dla wszystkich prawdziwy autorytet. Edyta mimowolnie poczuła się nieswojo. 

- Jesteś oskarżona nie tylko  o nieprawomyślność  -  ksiądz starannie dobierał  słowa.  - 

Dodatkową twoją winą jest to, że naszego najlepszego ministranta namówiłaś do działalności 

antykościelnej. Mamy świadka, który widział go, gdy całe noce spędzał pod twoim oknem, 

spełniając rolę czujki. Starał się nawet wciągnąć do takiej samej działalności swego przyjaciela 

Ryszarda, zmuszając go do milczenia. Jak widzę uprawiałaś z im stosunki pozamałżeńskie, aby 

go zbałamucić. Jesteś już zupełnie zepsuta. Obydwoje odpowiecie w takim samym stopniu za 

kacerstwo. 

background image

Nikt  nie  potrafił  zrozumieć,  dlaczego  dziewczyna  zaczęła  się  śmiać.  To  był  dziki, 

nieopanowany wybuch śmiechu. 

background image

Wiktor Wikiewicz 

Sejmor Srebnołuski 

 

Odprowadzało go kilku oberwańców z miasta, ślepy bard z karczmy i dwa gnomy, które 

przyłączyły się po drodze. Żaden nie wiedział dokąd idą. 

Zatrzymali  się  dopiero  na  skraju  puszczy  i  przestępując  z  nogi  na  nogę,  smutnymi 

oczami  patrzyli  za  nim,  kiedy  ruszył  dalej.  Długo  mógł  błąkać  się  w  leśnej  głuszy,  lecz 

puszczony wolno koń sam znalazł drogę do ostatniej w dolinie, ukrytej w gąszczu chaty. Jej 

drzwi z zewnątrz podparte były kijem. 

Sejomor podprowadził konia do źródła tuż przy kamiennym progu domu. Ciężko zsunął 

się z siodła i przyklęknął, żeby zaczerpnąć wodę w dłonie. 

Koń  parsknął  i  zadarł  głowę.  Sejmor  z  przyzwyczajenia  spojrzał  na  rękojeść 

dwuręcznego miecza przy siodle. 

-  Napij  się  -  usłyszał  za  sobą.  -  Całe  życie  piję  z  tego  źródła,  ale  nie  udało  mi  się 

zaspokoić pragnienia. 

Z lasu wrócił stary druid. Teraz drwiąco patrzył na Sejmora. 

- Myślisz, że go pokonasz? - zapytał. Sejmor podniósł się z klęczek. Bez słowa poprawił 

koniowi popręg i skoczył na siodło. 

- Zabij go! Zabij! - słyszał za sobą kiedy wyjeżdżał z lasu. 

Długo mu w uszach brzmiał złośliwy chichot, powtarzany przez drzewa i szeleszczące 

trawy, szept - zabij! zabij! zabij! -pełen takiego napięcia, jakby ta jedna śmierć mogła wreszcie 

zaspokoić pragnienie starego druida, a może wszystkich jego braci, od zamierzchłych czasów 

żyjących samotnie w kurnych chatach, z dala od siedzib innych plemion. 

Wreszcie cień drzew odpłynął wstecz i kopyta jego konia zastukały na suchej, spękanej 

ziemi. 

Wtedy zobaczył pierwsze kości wybielone przez wiatr i deszcze. Kredowobiała końska 

czaszka  patrzyła  w  niebo  oczodołami  pełnymi  piasku,  ślepymi  jak  oczy  barda,  który  w 

karczmie śpiewał legendę tej ziemi. Opodal końskich kości coś jeszcze błysnęło w ziemi, jakby 

kilka miedzianych łusek z rozerwanej zbroi. 

Dalej, w rozłamie skał prowadzących do wnętrza górzystej krainy, prawie na każdym 

kroku  spostrzegał  rdzawe  szczątki  przemieszane  z  kośćmi.  Czasem  spod  końskich  kopyt 

wytaczał się brązowy hełm albo z trzaskiem zapadała się przykryta piachem czaszka. Wreszcie 

trudno  było  uczynić  krok,  nie  następując  na  chrzęszczące  gnaty,  jak  deszczem  i  słońcem 

background image

wybielone  łuki,  rzucone  gdzie  popadnie  przez  cofające  się  armie  elfów;  wszędzie  leżały 

rozprute  zbroje,  krasnoludzkie  topory  z  wypróchniałymi  styliskami,  połamane  miecze  i 

podobne do porzuconych żółwich skorup, powgniatane tarcze. Czasami na płytowych zbrojach 

rozbłyskiwały  złote  zdobienia,  to  znów  szlachetny  kamień  zapalał  się  niby  zielone  oko  w 

głowie węża albo krwawa łza na rękojeści złamanego miecza. 

Sejmor  niechętnie  opuszczał  wzrok.  Zdał  się  na  instynkt  konia  znajdującego  drogę 

przez  pobojowisko  wstępujące  w  chmury.  Miał  wrażenie,  że  gdzieś  tam  między  niebem  a 

ziemią, od tysięcy lat trwa nieustająca bitwa, w której codziennie ginie tyIko jeden rycerz. 

Sejmora nie roztkliwiał zbytnio los tych, którzy padli przed nim. 

Nad  skutymi  mrozem  wierzchołkami  skał  szukał  cienia  ogromnych  skrzydeł,  lecz 

wszędzie tam panował doskonały bezruch i cisza. Tylko pod kopytami jego konia chrzęściły 

kości tych, którzy padli w drodze, nie sięgnąwszy nawet cienia tej śmierci, która od tysiąca lat 

spadała ze spokojnego nieba nad doliną. 

Zauroczony  ogromem  białych  urwisk  i  skał,  podobnych  do  baszt  starożytnego 

zamczyska,  Sejmor  opuścił  wzrok  dopiero  wtedy,  gdy  jego  koń  zatrzymał  się  przed  wąską 

bramą otwartą w niebotycznych murach. 

Po raz pierwszy Sejmor położył dłoń na rękojeści miecza. 

I wtedy zobaczył ostatniego trupa. 

Leżał  twarzą  do  ziemi,  przysypany  suchym  śniegiem.  W  mroźnym  powietrzu  mógł 

leżeć tak miesiąc, nawet dwa. 

To  musiał  być  prawdziwy  olbrzym,  pomyślał  Sejmor.  Potężne  ciało  okryte  było 

czarnym  płaszczem,  tylko  prawa  ręka,  nienaturalnie  odrzucona  na  bok,  nie  wypuściła 

ogromnego miecza. Sejmor zwątpił  czy sam  mógłby takim  mieczem  władać nawet  siłą obu 

ramion. 

Ścisnął  konia  kolanami,  aż  ten  stęknął.i  mimo  oporu  postąpił  w  półmrok  szczeliny, 

zdawałoby się, wiodącej do wnętrza ziemi. 

Uderzenia kopyt wybiegały do przodu niecierpliwym echem, które przemykało pośród 

stalaktytów i sopli zwieszonych ze stropu, po czym trwożnie wracało z kamiennych zapadni. 

Sejmor  zobaczył  go  wreszcie  -  bliżej  niż  obiecywała  cisza.  Potwornie  wielki  był, 

większy niż wszystkie o nim legendy. Pokryty srebrną łuską ogromny smok leżał we wnętrzu 

groty.  W  półmroku  tylko  jego  grzbiet  i  boki  płonęły  dziwnie  chwiejnym  światłem, 

Białosrebrzystym, jakby prócz łuski chronił go jeszcze magiczny pancerz. 

Wystarczył jeden rzut oka na to cielsko wspaniałe, ze skrzydłami rozłożonymi szeroko 

na kamiennej posadzce, i Sejmor poczuł zarazem ulgę i straszliwy żal. 

background image

Z mieczem w ręku powoli zsiadł, a raczej osunął się z konia, który natychmiast szarpnął 

się wstecz. 

Potem pochylił się nad ogromnym, guzowatym łbem, spoczywającym martwo na ziemi 

usypanej drogocennymi klejnotami. Przytłumiona gorzkawa woń bijąca od stulonych nozdrzy 

nie pozwalała określić, kiedy naprawdę ten olbrzym wydał ostatnie tchnienie. Niespodziewanie 

drgnęła srebrzysta błona okrywająca jedno z wypukłych smoczych ślepi. 

Sejmor stał skamieniały - w tym oku na pół otwartym była tylko śmierć, ta sama śmierć, 

której nie dla siebie pragnął stary druid. 

Sejmor usłyszał głos, chociaż nie drgnęły nawet nozdrza i spoczywający na kamieniu 

smoczy pysk - może po prostu zrozumiał wyraz ślepi przyćmionych starością. 

- Wiedziałem, że przyjdziesz... - Oko jeszcze zasnuło się białą mgłą. 

- Czy mogę... - zapytał Sejmor ze ściśniętym gardłem. - Coś dla ciebie zrobić? 

Wtedy  przez  wnętrze  groty  przebiegł  szmer  i  jednoczesny  dreszcz  w  kamiennej 

posadzce, jakby to właśnie było ostatnie tchnienie tego, który umierał w ogromnej jamie pełnej 

złota, szlachetnych kamieni i dziwnych ozdób, od których aż promieniowało magią. 

- Wyjdź - usłyszał. -I spójrz... w dolinę... To było wszystko. Tylko skrzydła drgnęły i z 

chrzęstem ostatecznie rozprostowały się na kamieniu. 

Przed Sejmorem spoczywał potwornych rozmiarów smoczy trup. Zmarł  ze starości  - 

nigdzie jego boków nie tknęła stal hartowana ludzką ręką. 

Sejmor długo stał nad nim ze zwieszoną głową. 

f Potem wyszedł przed grotę. Tam po raz pierwszy spojrzał w dół, skąd przybył. Ujrzał 

dolinę tak, jak przez tysiące lat widział ją ten, którego już nie ma. 

Zobaczył  więc  sine  szczyty  i  skołtunioną  mierzwę  puszcz,  gdzie  druidy  cierpliwie 

czekają aż przyjdzie ich dzień; dalej - w rozjaśnieniu lasów i pól - świat ludzi i karłów, elfów i 

gnomów. I pomyślał, że to ich jedyna wspólna droga - na

1

 ten szczyt. 

Kiedy to zrozumiał, obrócił się na pięcie i wrócił do wnętrza jaskini. Jego koń spokojnie 

już stał obok smoczej padliny. 

Depcząc  rozsypane  wokoło  drogocenne  kamienie  Sejmor  .wstąpił  na  to  ogromne 

cielsko,  uniósł  miecz  -  chwilę  szukał  wzrokiem  jakiejś  szczeliny  między  łuskami  -  potem 

uderzył z góry i rozpłatał srebrzysty grzbiet... 

A kiedy słońce znad horyzontu szkarłatnym okiem zajrzało w ciemnic smoczej jamy - 

przywitał je na progu. 

Siedział  tam,  w  pancerzu  ze  srebrzystej  łuski  i  w  łuskowatym  hełmie,  nisko 

spuszczonym  na  twarz.  W  mroźnym  powietrzu  ramiona  okrywał  mu  płaszcz  ze  smoczego 

background image

skrzydła. Obok Stał jego koń - srebrnołuski cień na tle skutych lodem skał. 

Siedział ogromny, z dwuręcznym mieczem na kolanach i nasłuchiwał dalekiego echa z 

kamiennych rozpadlin, kędy nadchodził pierwszy z tych, którzy chcą mierzyć się z nim. 

background image

David Brin

 

TE OCZY

 

przełożył Krzysztof Sokołowski

 

 

... więc chcecie porozmawiać o latających spodkach? Wspaniale! Tego się właśnie obawiałem!

 

Tak to już bywa zawsze, kiedy Gadatliwy Larry szantażuje mnie tak długo, aż zgodzę się was 

dopieścić, wy cholerni, niedospani maniacy, a potem wieje na Bimini. Chce, żebym przez dwa tygodnie 

zadawał  wam  pytania  na  temat  astronomii  i  kosmosu...  no  wiecie,  czarne  dziury  i  różne  takie...  ale 

pierwszej nocy wszyscy chcą się kłócić na temat tego cholernego UFO...

 

Zaraz, zaraz, spokojnie... oczywiście, typowy ze mnie naukowiec, tkwiący w Wieży z Kości 

Słoniowej i marzący wyłącznie o Represjonowaniu Niepokornych Umysłów. Czego tylko sobie życzysz, 

przyjacielu. Przecież czujesz ten szlachetny pęd, w wyobraźni już ruszasz w bój, swobodny jeździec w 

walce przeciw zamaskowanemu establishmentowi?

 

To się dziw. Ja też marzyłem o kontaktach z obcymi. Tak naprawdę to nawet teraz zajmuję się 

badaniami...

 

Racja, SETI... Badania Pozaziemskiej Inteligencji... Nie, to nie to samo, co polować na UFO! 

Osobiście  nie  wierzę,  by  ziemię  odwiedzili  kiedyś  jacyś  goście  z  najmniejszymi  pretensjami  do 

inteligencji...

 

Oczywiście, szanowny panie. Jasne, ma pan szufladę pełną udokumentowanych przypadków, a 

może nawet raz i drugi skontaktowali się z panem osobiście? Tak właśnie myślałem. Znamy się... moi 

przyjaciele próbowali studiować te „fenomeny". Nad każdą relacją spędzali miesiące, a w końcu i tak 

okazywało się, że to balon meteorologiczny, samolot, albo piorun kulisty...

 

Jasne, jasne...  No  właśnie,  przyjaciele, ja  widziałem  piorun  kulisty  z  bliska;  mam  bliznę  na 

nosie i stopione okulary, którymi mogę wam dowieść z jak bliska. Więc nie próbujcie mi tłumaczyć, że 

to mit jak te wasze cholerne latające spodki!

 

 

***

 

 

Wszystkie  nasze  wysiłki  tej  nocy  poświęciliśmy  Anglii;  koło  Avebury  wygniataliśmy  złote 

zboże  w  równe  płaskie  kręgi.  To  wspaniała praca, lassa  światła  na  morzu  zbóż.  Mamy  tu  wspaniałe 

kręgi. Jutro ludzie zobaczą je w gazetach i zaczną myśleć.

 

A  w  górze,  nad  głowami,  wisi  nasza  jasna  łódź  z  eteru,  oblana  przychylnym  jej  światłem 

Matki-Księżyca. Smukły statek nosi na sobie gładki pancerz zaprojektoany tak, by okrywał go przed 

oczami śmiertelnych.

 

Powinni nas widzieć. Ale niezbyt wyraźnie.

 

Fyrfalcon wzywa nas nagle:

 

background image

- Krawędzie muszą się wyróżniać! Kręgi mają być doskonałe! Niech ci ich naukowcy bredzą o 

„prawach natury"! Zdobędziemy sobie rano nowych wyznawców.

 

Kiedyś może nazywalibyśmy go „Królem". Ale przystosowaliśmy się do dzisiejszych czasów. 

„Tak jest, kapitanie", krzyknęliśmy i wzięliśmy się do roboty. Gryffinloch, nasza nasłuchiwaczka, mówi 

ze swej grzędy: „Gadają o nas w ludzkim radio! Chcecie posłuchać! ?

 

Potwierdzamy, pełni radości. Nienawidzimy ludzkiej techniki bardziej od wszystkiego na tym 

świecie, ale kiedy służy nam, jest naczyniem przepełnionym słodką ironią. 

 

*** 

 

Pora  na  drugie  pytanie,  kolego.  Czy  wyznawcy  UFO  aż  tak  różnią  się  od  nas,  astronomów 

uzbrojonych w teleskopy, szukających znaków życia i przekonanych, że ono musi gdzieś tam być? I my, 

i oni, szukamy czegoś nowego; marzymy, by to coś znaleźć...

 

A  jednak...  dzieli  nas  kwestia  dowodów.  Nauka  -  uczy  by  spodziewać  się...  by  wymagać... 

czegoś poza wspaniałymi tajemniczymi cudami. Jaki jest pożytek z układanki, której nie sposób ułożyć?

 

Jasne, jestem i będę spokojny. Ale nie przestanę wymagać od ; Wszechświata, by miał choć 

odrobinę sensu!

 

 

***

 

 

Ten  chłopak  prowadzi  nawet  szybciej  niżby  chciał, prześlizguje  się  beztrosko  przez  zakręty 

tylko  po  to,  by  zaimponować  siedzącej tuż  koło  niego  dziewczynie.  Nie  musi się  aż  tak  starać!  Ma 

dziewczynę na widelcu! Dziewczyna podjęła decyzję kiedy noc była jeszcze młoda, a teraz siedzi na 

fotelu  pasażera  udając,  że  to  ją  nic  nie  obchodzi.  Słupy  telefoniczne  migają  jej  w  oczach  w  rytmie 

szaleńczo bijącego serca.

 

Kabriolet pnie się w górę, zalany księżycowym blaskiem. Nagie kolano dziewczyny muska rękę 

chłopca; chłopiec wrzuca wyższy bieg. Kaszle, walcząc z siłą starszą niż jego gatunek i skręca niemal 

zbyt  późno;  samochód  dosłownie  frunie  ponad  przepaścią!  Czuję  ich.  Pożądanie  już  go  ogłupiło. 

Oczekiwanie ogłupiło ją.

 

Nie wiedzą, że się zbliżamy.

 

Samochód wjeżdża pod skalny nawis. Chłopak hamuje i obraca się ku dziewczynie. Dziewnicza 

z nim igra, krótko; wie jak go podniecić. Nic w tym fascynującego, nic trudnego. Nadlatujemy zza ich 

pleców;  cieszy  nas  to  zwykłe,  proste  pożądanie.  Cofamy  się,  kryjemy  tuż  pod  skalnym  nawisem  i 

posuwamy się wzdłuż niego aż znajdujemy się pod ich samochodem.

 

Włączamy pulsujące światła - najwspanialszą szatę naszego statku. Wzlatujemy.

 

Nikt im nigdy nie uwierzy. Lecz zasiano dziś więcej niż jeden gatunek nasienia. 

background image

 

***

 

 

Jest .takie powiedzenie, które tu doskonale pasuje! „Brak dowodów nie jest dowodem braku". 

No tak, SETI nie złapał sygnałów z tych kilku badanych przez nas gwiazd, ale to nie oznacza przecież, 

że nikogo tam nie ma!

 

...No... Jasne. Jeśli pan nalega, to samo możemy odnieść do UFO

 

...tylko,  że  przecież  SETI  badała  ten  nieogarniony  Wszechświat  szukając  fal  radiowych; 

prawdziwe polowanie na igłę w stogu siana., o ile trudniej jest wyjaśnić brak jakichkolwiek uczciwych 

dowodów  na  lądowanie  UFO  na  naszej  Ziemi?  W  końcu  to  maleńka  planetka.  Jeśli  były  tu  jakieś 

stworki, jeśli przybyły tak dawno jak twierdzą niektórzy ludzie, to czemu, do cholery, nie zostawiły nic 

do  zbadania,  dlaczego  brak  nam  jakiś  artefaktów o oczywiście  kosmicznym  pochodzeniu!  Żebyśmy 

chociaż znaleźć, powiedzmy, marsjański odpowiednik butelki po Coca-Coli! 

 

*** 

 

Lecimy  teraz  nad  wschodnią  Kanadą,  mamy  patrol...  tworzymy  mikroskopijne  czasowe 

singularności  w  przypadkowo  wybranych  domach  i  kradniemy  portfele,  kluczyki  do  samochodów, 

domowe drobiazgi. W międzyczasie niektórzy z nas sięgają w głąb snów śpiących kobiet i mężczyzn; 

tych, którzy najlepiej poddają się snom.

 

Pracujemy, a Gryffinloch nagłaśnia audycję radiową. Bawi nas ta idiotyczna naukowa gadanina 

o  „przedmiotach  pozostawionych  przez  obcych".  Co  za  idiotyzm!  Nie  tworzymy  w  twardej, 

nieustępliwej materii!

 

Nigdy w życiu nie trzymałem w dłoni butelki po Coca-coli. Nie możemy dotknąć czegoś, co 

zrodziło się w płomieniu. Na-

 

vet  te  ludzkie  dzieci,  które  kradniemy,  by  wychować  między  linami,  cierpią  stykając  się  z 

utajonym ogniem w szkle i metalu. Człowiek wybudował swą próżną, nową cywilizację wokół czegoś 

tak nędznego! I po co? Przecież miał nas! Czy żelazo potrafi rozgrzać kogoś tak, jak my? Ciekawi nas 

inne ciepło. To, które rozpala serca.

 

 

*** 

 

Tak, jasne... Dla tych z was, którzy nie czytają magazynu Enąuirer, wyjaśniam: słuchacz pyta 

mnie o najsłynniejszą z opowieści na temat UFO... opowieść o statku, który miał rozbić się w Nowym 

Meksyku tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej. Przez czterdzieści lat „oni" studiowali ten statek, 

ukryty w Bazie Wojsk Lotniczych Wright-Paterson.

 

background image

Ludzie,  czy  w  zwykłych,  szarych  obywatelach  krew  nie  wrze  aż  do  dziś!  Oto  mamy  Te 

Obrzydliwe Władze, po raz kolejny nie dopuszczające nas do swych sekretów!

 

Momencik, kolego. Załóżmy, że mamy tu to, co pozostało z rewelacyjnego nadprzestrzennego 

statku  kosmicznego  gości  z  Algerdeberon  Szesnaście.  Czy  ty  sam  dostrzegasz  dziś  rewelacyjne 

technologie rodem z Ohio, przypominające jakieś, choćby najprostsze, techniki kosmiczne? No, może 

oprócz automatycznych kas w supermarketach, niech ci będzie.

 

Daj spokój, czyżby nasz budżet wyglądał tak jak wygląda, gdyby...

 

Ach, tak. Top secret, tajemnica państwowa? No, to mam " kolejne pytanie. Jak myślisz, kto 

przez ten cały czas studiował w sekrecie statek Obcych?

 

...rządowi inżynierowie? Jasne, jasne. A czy ty kiedyś w ogóle spotkałeś inżyniera, przyjacielu? 

To nie pozbawiony twarzy robot z jakiegoś kretyńskiego filmu; przynajmniej większość z nich wygląda 

zupełnie inaczej. To inteligentni Amerykanie jak ty i ja; mają żony, mężów i dzieci...

 

Ile tysięcy inżynierów pracowałoby nad tym statkiem Obcych od 1948 roku? Wyobraź sobie 

wszystkich tych staruszków grających w golfa, grzebiących w silnikach samochodów, występujących 

na  balach  dobroczynnych...  i  w  każdej  chwili  walczących  z  pokusą  wychlapania  dziennikarzom 

najlepszego materiału wszechczasów!

 

Każdy z nich? W dzisiejszej Ameryce? Daj spokój, przyjacielu. Dajmy sobie spokój z tą bzdurą 

z hangaru 18 i wróćmy do UFO, o to przynajmniej warto się kłócić! 

 

*** 

 

Marzę  o  tym,  by  spaść  z  nieba  i  pokazać  temu  radiowemu  „naukowcowi"  co  to  naprawdę 

znaczy dowód. Zwarzę mleko, które stawiają na progu jego domu i sprawię, że w nocy będzie cierpiał 

koszmary. Sprawię, że zginie mu portfel i długopisy.

 

Sprawię...

 

Nic  nie  sprawię.  Dziś  już  jest  nas  za  mało;  me  stać  nas  na  samobójcze  ryzyko.  Nie  mam 

najmniejszej chęci, by nasze złote statki znikły jak rosa w świetle poranka. Fyrfalcon zdecydował: Mogą 

nas zobaczyć tylko ci, którzy są w stanie nas zobaczyć. Mogą nas zobaczyć tylko ci mający giętkie 

umysły; umysły wykształcone w starej szkole...

 

Spojrzałem na surową, nierówną powierzchnię Księżyca. Miejsce naszego wygnania, nasz azyl. 

I nawet tam ścigają nas oni, ci Nowi Ludzie. Przezroczysta ściana ektoplazy pozostaje po tych z nas, 

którzy odważyli się stanąć im na drodze. Nauczyliśmy się wiele tego dnia... nauczono nas, że astronauci 

w niczym nie przypominają dawnych argonautów. .

 

Oczy, oczy ich astronautów promieniowały szalonym, sceptycznym blaskiem i nikt się mu nie 

oparł...

 

 

***

 

background image

 

Najwyraźniej nasz następny rozmówca pragnie powiedzieć coś o gościach, którzy odwiedzili 

nas przed wiekami. Doskonale. Dokupuję. Pogadajmy o tych „bogach" w ich słynnych „rydwanach".

 

Ach  tak,  nauczyli  starożytnych  Egipcjan  budować  piramidy?  Rany  Julek,  zmusili 

peruwiańskich Inków do wydrapania na 

skalistej równinie tych ich postaci? Żeby statki kosmiczne mogły 

sobie znaleźć lądowiska, tak? Moim zdaniem można by w to nawet wierzyć... do chwili, gdy zapytasz się, 

człowieku, po co?

 

Po jaką cholerę komuś potrzebne były takie lądowiska? Przecież mógłby mieć więcej! Czemu nie 

otworzyć maleńkiej politechniki i czemu nie nauczyć naszych przodków jak mieszać cement? Kilka lekcji 

elektroniki i moglibyśmy stworzyć lampy łukowe i radar, przeprowadzający Ich statki przez wszystko, od 

deszczu do szarańczy!!!

 

...Co? Pojawili się, żeby nam pomóc? No, to wielkie dzięki, wy cholerni bogowie! Dzięki wam za to, 

że nie wspomnieliście o spłukiwanych toaletach, prasie drukarskiej, demokracji i mikrobiologicznej teorii 

chorób!

 

Dzięki wam za to, że zapomnieliście o ekologii i musieliśmy prawie zrujnować tę naszą Ziemię nim 

skapowaliśmy o co chodzi. Niech was diabli... gdyby tylko któryś z was pokazał nam, jak wytworzyć proste 

soczewki, to z resztą poradzilibyśmy sobie sami! Ilu nieszczęść, wynikających z prostej niewiedzy, mogli-

śmy uniknąć dzięki wam...

 

Macie ochotę, by przypisać Obcym takie osiągnięcia człowieka jak architektura i poezja, fizyka i 

empatia? Ośmielę się stwierdzić, że obrażacie naszych nieszczęsnych przodków, co to wygrzebali się z błota, 

a  pięli  w  górę  krok  i  spadali  dwa,  i  osiągnęli  tyle,  że  możemy  wreszcie  po  nich  sprzątać  i  patrzeć 

Wszechświatowi w twarz... nie, przyjaciele. Jeśli kiedyś Ziemię odwiedzili obcy, to nie zawdzięczamy im 

nic.

 

O co chodzi?... I ty też, przyjacielu!... Nie, nic nie mówiłem. Nie mam ochoty z tobą rozmawiać! 

Jeśli  chcesz  czcić  durnych,  kretyńskich  bogów  z  latających  spodków,  to  twoja  sprawa!  Mamy  kogoś  na 

linii... 

 

*** 

 

Chociaż zaledwie rozumiemy zasady, bardzo lubimy ten współczesny wynalazek człowieka, radio. 

Radio jest jak starożytny ogień, zapraszający do plotek, do opowieści.

 

Ale dziś wścieka mnie ten gość! Jego głos rozrywa fale powietrza palcami logiki ostrzejszymi od 

szkła, twardszymi od żelaza. Pyta, dlaczego nie uczyliśmy ich rzeczy użytecznych; tych ludzi, którzy byli jak 

wosk w naszych rękach!

 

Niewdzięczny łotr! Czym są sztuki, jakieś szkiełka, w porównaniu z tym, co ofiarowaliśmy niegdyś 

ludzkości! Dar spojrzenia poza widzialne! Poczucie tajemnicy! Strach! Niech jedna noc wydaje się trwać 

wiek - i prosty wieśniak za nic będzie miał grozę plagi i suszy!

 

Musimy zwalczyć to szaleństwo, nim nowy sposób myślenia wyzwoli ludzkość, wydobędzie ją z 

background image

zasięgu naszych ramion.

 

Nim ludzie nauczą się obchodzić bez nas.

 

Nasz kapitan jest zbyt ostrożny. Wymykam się w szalupie ratunkowej i wkrótce znajduję samotnego 

podróżnika na pustej szosie. Oślepiam go moimi światłami i wplatani mu w sen obrazy podróży do dalekich 

gwiazd. Z zapałem bada „gwiezdną mapę", którą mu pokazałem, zapamiętuje wzory opon na bagnie i wierzy, 

że  jest  w  nich  zaklęta  tajemnica  Wszechświata.  Nie  muszę  nawet  starać  się  o  oryginalność.  Od  lat  tak 

karmiliśmy naszych wyznawców, dopiero środki przekazu Nowej Ery pomogły nam w rozprzestrzenianiu 

naszych wierzeń.

 

W jego oczach dostrzegam niezachwianą wiarę i oddalam się,. To dobra noc. Tę noc wypełnia stara 

magia. Nie po raz pierwszy lecę przed siebie, zapładniając zieloną planetę tajemnicami, których potrzebuje 

najbardziej.

 

Powinniśmy walczyć z zarazą pozbawiającą ludzi tego, co należy się im z urodzenia. Powinniśmy 

zaspakajać najgłębiej -ukryty głód człowieka.

 

I nasz własny głód. 

 

*** 

 

Nie, nie, proszę pani, ja z chęcią porozmawiam jeszcze o UFO. Ten wieczór i tak możemy spisać na 

straty.

 

Ale mam zamiar was teraz zaskoczyć. Mam zamiar powiedzieć wam, że jako naukowiec nie mogę z 

pełnym przekona

niem stwierdzić, że UFO nie istnieje. Akceptuję tę nieprawdopodobną możliwość, że 

wokół nas dzieje się coś dziwnego. Być może rzeczywiście istnieją gdzieś jakieś dziwne istotki, które 

objawiają się na Ziemi by przestawiać drogowskazy i powodować przerwy w dopływie elektryczności. 

Może nawet porywają ludzi i zabierają ich na przejażdżki po Wszechświecie?

 

Jeden problem: dlaczego nikt z was, twierdzących, że spotkał się z istotami z gwiazd; dlaczego 

żaden z was nie przekazał nam nigdy niczego prawdziwego i niepotwarzalnego, czego nauka jeszcze by 

nie znała?

 

Dołączam  do  naszej  wspaniałej  Łodzi  Wszechświata,  otaczającej  srebrnym  pyłem  miejsce, 

które niegdyś nazywaliśmy domem. A teraz planeta ta drży od ciężaru ruchliwej, ciekawej, tęskniącej za 

czymś ludzkości. Tęskniącej... gdyby tylko ta ludzkość wiedziała, co otrzymali od nas jej przodkowie. I 

co moglibyśmy dać im, gdyby nam tylko pozwolili.

 

Pozwolili? Własne myśli zawstydzają mnie. Kto dał robakom prawo, by na coś „pozwalały"? 

Niegdyś ludzie odwracali wzrok i drżeli ze strachu.

 

A teraz ciemną stronę Ziemi rozjaśnia blask miast. Turyści i „badacze", uzbrojeni w aparaty 

fotograficzne, zadeptują nawet chronione „parki narodowe". Wieki minęły nim my, postaci z legend, 

kontaktowaliśmy się z innymi, braterskimi ludami. Już dawno temu nasi bracia uciekli przed okiem 

współczesnego człowieka lub zostali wdeptani w ziemię.

 

background image

Może... czy to być może, że z jakichś powodów ludzie są na nas wściekli?

 

Lecz jest jeszcze inna, znacznie lepsza odpowiedź na tę całą, bzdurę z UFO. Przyjmijmy, że 

istnieje bardzo niewielka szansa... być może udokumentowane przypadki oznaczają, że rzeczywiście tu 

i ówdzie widziano małych srebrzystych ludzików w statkach kosmicznych. I co powiem? Nawet jeśli, to 

i tak nie znamy przypadku kontaktu z Obcą Inteligencją!

 

Co  to  za  zachowanie!  Brzęczeć  w  uszy  kierowcom  wielkich  ciężarówek,  mordować  bydło, 

wygniatać kręgi na polach pszenicy, porywać ludzi i wtykać im igły w mózg... Czy tak zachowują się 

istoty inteligentne?

 

Nie słyszałem, by ktoś kiedyś opisał to akurat tymi słowami.

 

Być może niektórzy z was, podświadomie, rzeczywiście się nami niepokoją.

 

A  co  najgorsze  w  tych  ufoludkach...  jeśli  rzeczywiście  istnieją,  to  nie  chcą  się  z  nami 

kontaktować!

 

...Co?  Oni  się  nas  boją?  Nas,  którzy  dotarliśmy  zaledwie  do  tego  parszywego  maleńkiego 

Księżyca i nie moglibyśmy dziś tam wrócić, nawet gdybyśmy chcieli? My wystraszyliśmy Obcych z 

Gwiazd? Ha, ha. A ja śmiertelnie boję się żółwi w zoo!

 

 

***

 

 

Lecz  my  naprawdę  boimy  się  was,  wy  prorocy  nauki.  Wychodzicie  ze  złych  przesłanek. 

Nauczyłbym was czegoś, tak... ale gdybym spróbował, spłonąłbym na miejscu.

 

 

***

 

 

Wiesz,  co  ci  powiem,  kolego?  Zaryzykujmy  eksperyment.  Zakładasz,  że  ci  Obcy  są  tak 

cholernie cwani, prawda? W rzeczywistości pewnie nawet słuchają mnie teraz. Minęło tyle czasu, tacy 

sprytni faceci z pewnością nauczyli się naszego języka, nie?

 

Fajnie. Więc przez chwilę, zamiast do was, moi ludzcy słuchacze, przemówię do tej tajemnej 

publiki gdzieś na niebie.

 

Słuchajcie  mnie,  małe  zielone  ludzki,  słuchające  mego  głosu  gdzieś  tam  w  tych  waszych 

wymyślnych statkach! Rzucam was wyzwanie! Wyjmijcie kosmiczne długopisy, podam wam numer 

telefonu do Jet Propulsion Laboratory w Pasadenie, Kalifornia. Możecie skorzystać z któregokolwiek z 

satelitów komunikacyjnych wiszących na naszym niebie. Z pewnością wystarczy wam na to oleju w 

głowie.

 

Gotowi? Notujcie: numer kierunkowy: 818. A później: 354-6 1 60. Zapisaliście?

 

Doskonale.  Kiedy  zgłosi  się  centrala  JPL,  poproście  o  „specjalną  linię  alfa"  do  mojego 

przyjaciela,  doktora  Michaela  Kleina.  Zapisaliście?  Odezwie  się  automatyczna  sekretarka,  ale  nie 

background image

przejmujcie się. Będziecie musieli udowodnić, że nie należycie do grupy ludzkich dowcipnisiów, którzy 

nas  teraz  słuchają  -  do  pijaków  i  narkomanów  korzystających  z  okazji  -  więc  mam  do  was  prośbę: 

nagrajcie opis jakiegoś fenomenu, który sprawicie na niebie następnej nocy!

 

Mikę  obiecał,  że  codziennie  sprawdzi  nagrania,  i  znajdzie  kogoś  do  obserwacji.  Fenomen 

powinien  być  widoczny  z  Pasadeny  o  dziesiątej  wieczorem  i  musi  mieć  zdecydowanie pozaziemski 

charakter. Możecie pomalować na czerwono kratery Księżyca lub zrobić coś równie dobitnego.

 

I - oczywiście - jeśli uda się was zrobić coś odpowiednio „nieziemskiego" możecie przyjmować 

zakłady, że zawiśniemy na telefonach oczekując następnej rozmowy.

 

 

*** 

 

Co za afront! Jeszcze nigdy żaden z tych szalonych nowych ludzi nie wyzwał nas tak otwarcie! 

Daliśmy się ponieść uczuciom przy pracy! Połowa stada leży martwa, a połowa uciekła w szaleńczej 

panice, nim Fyrfalcon rozkazał nam przerwać. Patrzymy na martwe zwierzęta. Farmer, właściciel tego 

stada, nie będzie zadziwiony naszą wizytą. Będzie wściekły.

 

Przeklinamy cię, logiczny człowieku, człowieku nauki! Gdybyśmy tylko mogli, zwalilibyśmy 

wieże, z których brzmi twój głos. Satelity spadałyby z nieba jak gwiazdy! Z pewnością przerwalibyśmy 

ci te twoje jęki!

 

Ale w naszej naturze leży słuchać, gdy się o nas mówi. Tak było zawsze. Tak będzie, jak długo 

żyje nasza rasa. 

 

*** 

 

Oto  moje  wyzwanie  dla  was,  goście  z  gwiazd  w  platynowych  zbrojach.  Dokonajcie 

przekonywującej  demonstracji,  a  JPL  załatwi  resztę!  Mikę  zdobędzie  dla  was  wizy  dyplomatyczne, 

załatwi lądowiska, wynajmie gliniarzy do ochrony, zgromadzi dziennikarzy, zorganizuje konferencje... 

czego  tylko  sobie  życzycie!  Zrobimy  wszystko,  by  pierwszy  kontakt  był  dla  was  doświadczeniem 

miłym i jak najwygodniejszym.

 

Chcemy  być  eleganckimi  gospodarzami.  Chcemy  się  zaprzyjaźnić.  Oprowadzić  was  po 

mieście. Ofiarujemy was wszystko, o co mogą prosić uczciwi goście. A jeśli nikt nie odpowie na to 

wyzwanie? Co to będzie znaczyło, no, kolego? Cóż, może to oznaczać, że UFO jest mitem! Z drugiej 

strony,  może  ufoludki  rzeczywiście  istnieją  i  po  prostu  siedzą  gdzieś  w  kącie;  odrzucają  to  szczere 

zaproszenie.

 

A  jeśli  tak,  to  przynajmniej  ustaliliśmy  sobie,  kim  są  w  rzeczywistości...  obrzydliwymi 

sukinsynami, które kochają robić nam wodę z mózgu! I mogę już tylko powiedzieć: spadajcie z nieba, 

dupki!  Zostawcie  nas,  żebyśmy  wreszcie  mogli  swobodnie  poszukać  tam  sobie  kogoś,  z  kim  warto 

będzie pogadać.

 

background image

No, tak. Właśnie w tej chwili nasz realizator, Ed, dał mi sygnał: nasza stacja musi nadać porcję 

reklam. Przepraszam cię, Ed. Chyba trochę mnie poniosło. Ale o tej godzinie, o trzeciej rano, moim 

zdaniem słucha nas akurat tylu ludzi, co potworków' z latających talerzy... 

 

*** 

 

Nasz  Pan  Marzeń,  Sylphshank,  zajął  się  dziś  manipulacjami  w  oszołomionych  przez  sen 

umysłach ludzi. Opowiada nam o  kobiecie, drzemiącej koło radia nadającego tę audycję. Gdy tylko 

mógł, przekazał w jej mózg obraz swej własnej twarzy! Kobieta właśnie się obudziła. Ma zdumiewający 

pomysł i, podniecona, dzwoni z nim do stacji radiowej!

 

Wspaniale! To powinno rozwścieczyć tego parweniusza, naukowca. Kiedy kobieta powie mu 

już wszystko, powtórzymy przekaz jeszcze raz, i jeszcze raz, aż w końcu może ten człowieka będzie 

musiał zamilknąć.

 

Przelecieliśmy 

nad  Kalifornię,  ojczyznę  naszych  najwierniejszych  przyjaciół  i 

najzacieklejszych wrogów. Jeden z odmień-

 

ców  -  z  urodzenia  człowiek  -  użył  ukradzionej  lampy  lutowniczej,  by  na  równinie  koło  San 

Diego wypalić znaki „silników ładowniczych" i „wgniecenia". Jest grupa wiernych, która poświęciła to 

pole swej religii. Często wynagradzamy ich podobnymi znakami.

 

Nasze wielkie łodzie o długich dziobach suną nad dąbrowami, pozbawione substancji jak sama 

myśl.  Niegdyś  ich  lśniące  burty  niewidoczne  były  dla  ludzi.  Teraz  musimy  chronić  je  przed  ich 

strasznymi oczami. Te oczy, ach...

 

 

***

 

 

No, wróciliśmy na antenę. Mówi profesor Don Liang w zastępstwie Gadatliwego Larry'ego, 

który wziął sobie tak potrzebne wakacje od was, wy maniacy w ciężkim stadium bezsenności. Chcecie 

pogadać o astronomii? O czarnych dziurach? O naturze wszechświata? No, to macie tu właściwego 

człowieka! O, kolejny telefon.

 

Tak, proszę pani? Cholera... miałem nadzieję, że wyczerpaliśmy już ten temat...

 

Co?  Hmmm...  kiedy  już  pani  o  tym  wspomniała...  no,  to  rzuca  zupełnie  nowe  światło  na 

zagadnienie. Rzeczywiście, dziwne, że Opisy tych naszych ufoludków są tak charakterystyczne i tak do 

siebie podobne. Gładkie, wysokie czoła. Wielkie oczy. Długie palce...

 

 

 

 

***

 

background image

 

Czy nie brzmi to państwu znajomo? I przyjrzyjmy się ich zachowaniu... drobne złośliwości, 

mistyczne półprawdy... nie chcą spojrzeć w twarz uczciwemu człowiekowi...

 

Tak, proszę pani, chyba wpadła pani na jakiś trop. Ufoludki to elfy!

 

Nasza łódź z eteru drży. Głos mówi donośniej niż zwykle, rozprasza koncentrację.

 

Czwórka nastolatków mruga oczami, wpatrującymi się w światła naszej łodzi. Światła odbijają 

się w ich twarzach. Mieliśmy ich w garści, lecz głos rozluźnił nasz uścisk. Zaniepokojona Gryffinloch 

mruczy: „Nie powinniśmy próbować tylu na raz". .

 

- Głos nas zmylił - odpowiada Fyrfalcon. - Uważajcie...

 

- Któreś z nich się budzi! - krzyczę.

 

Na trzech twarzach ciągle widać ekstazę; młodzi stoją nie myśląc, akceptując. Lecz czwarta 

twarz... z twarzy chudej dziewczyny-dziecka bije inny rodzaj blasku. Wstaje, oczy ma zwężone, usta 

próbują wypowiedzieć słowa. Połączony z jej umysłem odbieram wysiłek jaki podejmuje by widzieć. 

By naprawdę widzieć! Na co patrzę? Rany... jest przezroczyste, jakby naprawdę nigdy nie is...

 

- Uciekajmy! - krzyczy Fyrfalcon, jak my oślepiony tym zabójczym wzrokiem. 

 

***

 

 

Późno  już,  lecz  przyjmijmy  sposób  rozumowania  słuchaczki  i  zobaczmy,  dokąd  nas 

zaprowadzi.

 

Legendy  mówią,  że dawno, dawno temu świat dzieliły  z nami elfy,  krasnoludki i trolle... te 

wszystkie barwne duszki, którymi nasi przodkowie straszyli dzieci, żeby trzymały się z dala od lasów.

 

Moja  żona  jest  antropologiem  i  czytaliśmy  naszym  dzieciom  bajki,  które  zebrała  na  całym 

świecie.  Były  zabawne,  wzruszające,  nawet  zachwycające.  Lecz  po  chwili  zaczynasz  dostrzegać: 

niewiele  z  tych  magicznych  stworków  chciałbyś  mieć  za  sąsiadów!  Czasami  piękne  i  podniecające, 

postaci z baśni są małoduszne, mają skłonności do tyranii i reagują histerycznie na jakąkolwiek sugestię 

podzielenia  się  swą  wiedzą  z  nami,  z  biednymi  ludźmi.  Zawsze  trzymają  się  z  dala,  za  granicą 

nieznanego. W dawnych czasach oznaczało to: poza kręgiem światła z ogniska.

 

I  nagle  coś  się  zmieniło.  Ludzkość  zaczęła  rozszerzać  krąg  ogniska,  a  wszystkie  magiczne 

bestie nadal tkwiły w mroku. Yeti i Wielka Stopa. Elfy i potwory z Loch Ness. Ciągle mówiono, że 

czyhają za kręgiem światła pochodni, latarki, sond i fotografii lotniczej...

 

Być  może  działo  się  tak,  bo  były  tylko  produktami  naszej  przegrzanej  wyobraźni.  Ale  ja 

spróbuję przedstawić inną hipotezę.

 

Wyobraźmy sobie, że dawno, dawno temu takie stworzenia rzeczywiście żyły i rzeczywiście 

zachowywały się jak duszki z legend. Lecz pewnego dnia zaczęliśmy się od nich uwalniać, walczyć z 

ignorancją, odpychać ich coraz dalej i dalej by zyskać kontrolę nad życiem...

 

*** 

background image

 

Rozsypani w przestrzeni, kurczowo trzymając się szczątków łodzi, nawołujemy .się z dala...

 

My, rozbitkowie.

 

Młodzi ludzie  przecierają teraz  oczy, już  przekonani,  że  byliśmy  tylko  halucynacją. Tak  się 

zdarza,  gdy  ludzie  postrzegają  nas  w  pewien  sposób.  Sceptycznie.  Rozlecieliśmy  się  jak  liście,  jak 

szczątki przerwanego snu. Być może wichry świata połączą kiedyś kilku z nas i zaczniemy wszystko od 

nowa. Na razie mogę tylko dryfować. I wspominać.

 

Kilkanaście lat temu mieliśmy plan jak skończyć z tą plagą rozsądku. Kradliśmy ludzkie dzieci 

i przenosiliśmy je na pewną wyspę na południu. A w ludzkim świecie powodowaliśmy „incydenty", na 

ekranach radarów pojawiały się nieistniejące samoloty; próbowaliśmy rozpocząć wielką wojnę. Niech 

ich  szalony  geniusz  spali  sam  siebie  we  własnym  ogniu,  myśleliśmy.  Niegdyś  tak  łatwo  nam  było 

sprowokować wojnę między ludźmi...

 

Ale tym razem wszystko wyglądało inaczej. Być może takie było to ich nowe myślenie, a może 

po prostu dostrzegli przepaść? W każdym razie uniknęli wojny. Ogarnęła nas rozpacz.

 

Rozpacz tak wielka, że zapomnieliśmy o wyspie. Kiedy w końcu polecieliśmy tam, dzieci nie 

żyły.

 

Ci ludzie... jacy oni delikatni.

 

Jakim cudem coś tak delikatnego jest tak potężne?

 

Na dworze jest ciemno i wieje wiatr. Kontynuujmy tę opowieść o duchach aż do ostatecznych 

granic.

 

Mówiliśmy  o  tym,  jak  baśniowe  ludki  wydawały  się  czyhać  tuż  za  blaskiem  płomienia,  za 

granicą naszego wzroku. Skoro Ziemię znamy już teraz całkiem dobrze, nieliczne pozostałe opowieści 

mówią o śniegach Arktyki, o najgłębszych głębinach... i o Wszechświecie.

 

Nie potrafię sobie wyobrazić, by te stworzenia obawiały się | naszej broni... widzieliście kiedyś 

myśliwego, wracającego z polowanie ze skalpem elfa u pasa? Mam taki pomysł... a co, jeśli wszystko 

się zmieniło bo myśmy się zmienili? Co, jeśli współcześni ludzie niszczą stworzenia z baśni przez samo 

to, że zbytnio się do nich zbliżają?

 

Śmiejecie się? Bardzo dobrze. Ale mimo wszystko, jaka to wspaniała hipoteza. W dzisiejszym 

świecie zuchy marzące o stopniu zwiadowcy ganiają po lesie zaglądając w kąty, które nasi przesądni 

przodkowie pozostawiliby nietknięte. Zastanawialiście się kiedy, skąd ta zmiana?

 

Być może to tylko ciekawość.

 

A być  może tropimy naturalnego wroga naszego gatunku! Być  może dlatego w najdalszych 

zakątkach Ziemi szukamy Yeti i Nessie. Być może dlatego wyrywamy się w Kosmos!

 

Być  może  jakąś  częścią  umysłu  ciągle  pamiętamy,  jak  potraktowali  nas  nasi  baśniowi 

przyjaciele? Być może, podświadomie, szukamy zemsty!

 

Potwory. Z naszej własnej planety wygnały nas te straszne, wodniostookie potwory.

 

Eksperyment wyrwał się spod kontroli. Teraz one polują na nas.

 

background image

Jakże bym chciał, byśmy nigdy ich nie stworzyli!

 

Chłopcy i dziewczęta, czas nam się skończył. Niezależnie od | tego, jak ich nazwiemy: elfami 

czy Obcymi, niezależnie od tego, czy istnieją, czy są kolejnym naszym ekstrawaganckim marzeniem, 

nie widzę powodu, by jeszcze poświęcać im czas.

 

Jutro  wieczorem  zajmiemy  się  czymś  bardziej  interesującym...  teorią  Wielkiego  Wybuchu, 

gwiazdami neutronowymi i naszym poszukiwaniem prawdziwie inteligentnego życia, które gdzieś tam 

musi przecież istnieć.

 

A na razie, dobranoc państwu. I dzień dobry. 

background image

Lawrence Watt Ewans 

No i rzuciłem robotę u Harry’ego 

przełożyła Ewa Bellert-Michalak 

 

„U Harry'ego" to był miły bar i może nawet ciągle jest. Nie byłem tam ostatnio. Leży parę mil w 

bok  od  autostrady  1-79,  parę  zjazdów  na  północ  od  Charleston,  koło  miejscowości  zwanej  Sutton. 

Nieźle prosperował do czasu wybudowania autostrady  z Charleston i pojawienia się barów szybkiej 

obsługi  tuż  przy  rozjeździe.  Wtedy  już  nikomu  nie  chciało  się  nadkładać  tych  paru  kilometrów  do 

Harry'ego. Miejscowi zastanawiali się, jak stary ciągnie jeszcze ten interes, a on całkiem dobrze sobie 

radził. Przekonałem się o tym, kiedy zacząłem u niego pracować.

 

Dlaczego poszedłem pracować tam, a nie do jednego z barów szybkiej obsługi? No, bo moi 

rodzice mieszkali w domku o kilka kroków od Harry'ego, nie w Sutton tylko właśnie przy drodze - w 

środku niczego. W najbliższej okolicy był tylko lokal Harry'ego i nasz dom. Harry mieszkał na tyłach 

restauracji. Tylko tam mogłem dojść w mniej niż godzinę, a samochodu nie miałem.

 

Miałem wtedy szesnaście lat i potrzebowałem roboty, bo mój stary był znowu bez pracy i jeśli 

chciałem czegokolwiek dokonać, musiałem mieć swoje własne pieniądze. Matce nie przeszkadzało, że 

używam jej samochodu, o ile wracał z pełnym bakiem i o ile nie trzymałem go zbyt długo. To była 

zasada.  No  więc  potrzebowałem  jakiejś  pracy,  a  w  najbliższej  okolicy  znajdował  się  jedynie  bar 

Harry'ego.

 

Z początku .Harry twierdził, że ma pełną obsadę: siebie, dwóch kucharzy i dwóch ludzi za ladę. 

Tamci pracowali za dnia, po dwóch na zmianie, a Harry zasuwał późną nocą zupełnie sam. Kręciłem się 

tam trochę, bo nie miałem się gdzie podziać, i wyglądało to na całkiem łatwą robotę: ruch niewielki, 

faceci głównie siedzą i opowiadają sobie świńskie kawały. Bardzo mi to pasowało.

 

Ale Harry uparcie twierdził, że nie potrzebuje żadnej pomocy. Może to była i prawda, ale żadna 

logika nie mogła powstrzymać mnie od jeżdżenia samochodem matki. Błagałem go bardzo stanowczo, 

naprzykrzałem mu się przez jakiś tydzień czy dwa i w końcu Harry postanowił zaryzykować i dać mi 

szansę; miałem pracować od godziny duchów jako barman, kelner i odźwierny w jednej osobie. 

 

Miałem pracować od północy do ósmej rano, ale żeby zdążyć do szkoły, wymogłem na nim 

siódmą trzydzieści i dobiliśmy targu. Szkoła nie bardzo mnie obchodziła, ale rodzice chcieli, żebym 

chodził. No i było to miejsce spotkań ze znajomymi, poznawania nowych dziewczyn, i tak dalej no 

wiecie.

 

No i zacząłem pracę po nocach u Harry'ego. Zjawiłem się po raz pierwszy o północy, a Harry 

dał mi fartuch i kapelusik, zupełnie jak z knajpki na starym  filmie. Zresztą on też nosił takie same. 

Miałem kelnerować i sprzątać, a nie gotować, więc nie wiem dlaczego chciał bym je zakładał, ale że mi 

to dał, a ja potrzebowałem dolców, więc założyłem i udawałem, że nie widzę plam tłuszczu zastygłego 

na fartuchu, ani nie czuję obrzydliwego zapachu padliny, jaki wydzielał. A Harry - zabawny facet, jak 

background image

tylko  sięgnę  pamięcią,  wyglądał  na  pięćdziesiątkę.  Wiecie,  nie  młody,  ale  też  i  nie  starzejący  się. 

Niektórzy ludzie to potrafią. Wydaje się, że mogą tak ciągnąć bez końca. W każdym razie to on pokazał 

mi, gdzie co jest w kuchni i na zapleczu, kazał czyścić wszystko, co czyszczenia wymagało i powtarzał 

wielokrotnie, jakby się martwił, że będę sprawiał kłopoty:

 

- Nie zawracaj głowy klientom. Zbierz tylko zamówienia, przynieś jedzenie i nie przeszkadzaj. 

Rozumiesz?

 

- Jasne - odpowiadałem. - Rozumiem.

 

- Dobra - on na to. - Przychodzą tu czasem dziwni faceci w nocy, ale w większości to dobrzy 

klienci, więc nie spieprz roboty. Choć jeden się poskarży, jeden powie, że źle go podliczyłeś, stracisz 

pracę, rozumiesz?

 

- No jasne - mówiłem, choć muszę przyznać, że łamałem sobie głowę nad tym, co zrobić, gdy 

jakiś kutwa zwieje bez płacenia. Próbowałem nawet policzyć, za ile jedzenia warto by mi było zwrócić 

forsę,  żeby  tylko  nie  stracić  pracy,  ale  zaplątałem  się  w  podatki  i  tym  podobne,  aż  w  końcu 

postanowiłem zaczekać. Zobaczymy, jak mi się coś takiego przydarzy, jeśli w ogóle się przydarzy.

 

Potem Harry wracał do kuchni, a ja łapałem się za miotłę i sprzątałem od frontu, aż zjawiali się 

kierowcy ciężarówek. Zamawiali hamburgery i kawę.

 

Na początku szło mi kiepsko, ale wkrótce się przyuczyłem. Przychodzili faceci, czasem z jedna 

lub dwie kobiety, zamawiali coś, a Harry błyskawicznie to serwował. Zjadali, wycierali usta, szli do 

klopa  i  odjeżdżali.  Poza  zamówieniem  nie  usłyszałem  od  nich  jednego  marnego  słowa.  Sam  zresztą 

odpowiadałem  tylko:  „Tak,  proszę  pana"  lub  „Tak,  proszę  pani"  lub  „Dziękuję  bardzo.  Proszę  nas 

znowu odwiedzić". Myślę, że ci kierowcy po prostu nie lubili barów szybkiej obsługi.

 

Tak  przynajmniej  było  na  początku  od  północy  do  jakiejś  pierwszej,  pierwszej  trzydzieści. 

Potem ruch malał. Myślę, że o takiej porze nie było już ciężarówek w drodze, albo kierowcy nie chcieli 

zapuszczać się tak daleko od autostrady, albo zjedli już wcześniej obiad, czy coś takiego. W każdym 

razie w tę pierwszą noc, około godziny drugiej, kiedy akurat zdawało mi się, że zrozumiałem, dlaczego 

Harry  powiedział,  że  nie  potrzebuje  pomocy  na  tej  zmianie,  z  brzękiem  dzwoneczka  otworzyły  się 

drzwi.

 

Aż podskoczyłem. To wszystko przez ten dzwonek. Odwróciłem się, a potem zaraz spojrzałem 

na Harry'ego, bo kątem oka przyuważyłem jego zafrasowany wyraz twarzy. A on przyglądał się mnie i 

wcale nie patrzył na klienta.

 

W tym  momencie zdałem sobie sprawę, dlaczego dzwonek tak mnie poderwał. Przecież nie 

słyszałem, żeby ktoś podjeżdżał, a ki czort chciałby dymać pieszo do lokalu Harry'ego o drugiej nad 

ranem, w górach Zachodniej Wirginii? Ze sposobu, w jaki Harry na mnie patrzył, pojąłem, że musi to 

być jeden z tych szczególnych klientów, których nie wolno mi było wystraszyć.

 

No  więc  odwróciłem  się  i  zobaczyłem  niskiego  człenia  w  bardzo  ciężkim  płaszczu 

pozapinanym na eklery. A płaszcz, wiecie, zrobiony z takiego błyszczącego, srebrzystego materiału jaki 

często noszą kierowcy wyścigowi na reklamach papierosów. Człenio miał jeszcze na sobie ocieplane 

background image

spodnie narciarskie z tego samego materiału, z mnóstwem kieszeni, i zdejmował właśnie kaptur. Twarz 

przysłaniały  mu wielkie, grube gogle, jakby właśnie wyszedł z  zamieci. A przecież to kwiecień, od 

wielu tygodni nie widziano już śniegu, na dworze jakieś dziesięć, piętnaście stopni.

 

Nie chciałem nic popsuć, więc udałem, że wszystko w porządku i rzekłem jak zwykle:

 

- Witam pana. Czy mogę coś podać? Spojrzał na mnie dziwnie i powiedział:

 

- Chyba tak.

 

- Chciałby pan zajrzeć do karty? - spytałem starając się zachować jak najgrzeczniej. Cholera, tu 

chyba przesadziłem. Kierowcy składali zamówienia bez pomocy.

 

- Chyba tak - powtórzył, więc wręczyłem mu kartę.

 

Przejrzał ją i wskazał na zdjęcie hamburgera z serem, który swym wyglądem tak przypominał 

wytwory  Harry'ego  jak  Sly  Stalone  przypomina  mnie.  Zapisałem  zamówienie  i  podałem  kartkę 

Harry'emu, a ten zasyczał:

 

- Nie zawracaj głowy facetowi.

 

Zrozumiałem  wskazówkę  i  wróciłem  do  zamiatania.  Hamburger  był  gotowy  i  właśnie 

podawałem go gościowi, gdy na zewnątrz, od frontu, dał się słyszeć strzał jak z dubeltówki i przez okno 

wlało  się  zielone  światło.  O  mało  co  nie  upuściłem  talerza.  Nie  mogłem  jednak  wyjrzeć,  bo  klient 

właśnie grzebał w kieszeniach w poszukiwaniu pieniędzy.

 

- Może pan zapłacić, kiedy pan zje - powiedziałem.

 

- Nie, teraz - odparł sucho. - Nie wykluczone, że będę musiał zaraz wyjść. Nie wiem, czy moje 

pieniądze będą tu odpowiednie.

 

Facet mówił bez akcentu, ale z tego o pieniądzach wywnioskowałem, że jest obcokrajowcem. 

Zaczekałem, aż wyciągnie garść dziwnych monet i stwierdziłem, że muszę je pokazać kierownikowi. 

Dał mi tę swoją forsę i gdy ją niosłem do Harry-'ego, próbowałem jednocześnie wypatrzeć przez firankę 

w  oknie,  skąd  pojawiło  się  to  zielone  światło.  W  tym  momencie  drzwi  otworzyły  się  i  weszły  trzy 

kobiety. Pamiętacie, że ten człenio był okutany jak Eskimos, a one nie miały na sobie niczego poza 

jeansami. Kobiety i do tego w kwietniu!

 

Miałem tylko szesnaście lat, więc naprawdę starałem się nie gapić. Pobiegłem z powrotem do 

kuchni, by opowiedzieć Harry-'emu, co się dzieje, ale wszystko mi się wymieszało: pieniądze, zielone 

światło, półnagie kobiety i chyba coś bzdurzyłem.

 

- Mówiłem ci, że miewam dziwnych klientów - on na to. — Obejrzyjmy forsę.

 

Wręczyłem mu monety, a on wybrał część i powiedział, że te weźmiemy. Zupełnie nie wiem, 

czym  się  kierował,  bo  napisy  na  monetach  wyglądały  jak  hieroglify  i  w  ogóle  ta  forsa  nie  była  do 

niczego podobna. Dał mi resztę, a potem spojrzał w oczy i rzekł:

 

-  Możesz  obsłużyć  te  kobiety,  chłoptasiu?  To  część  twojej  roboty.  Nie  wiedziałem,  że  dziś 

przyjdą. Zresztą mówiłem ci, że miewam tu dziwnych ludzi. Możesz się tym zająć bez uszczerbku dla 

innych klientów czy wolisz na tym zakończyć i poszukać sobie innej pracy?

 

A ja naprawdę chciałem dostać całą wypłatę, więc zacisnąłem zęby i mruknąłem:

 

background image

- Nie ma problemu.

 

Czy  w  wieku  lat  szesnastu  zdarzyło  wam  się  kiedykolwiek  obsługiwać  stół,  przy  którym 

siedziało sześć nagich cycków? Ich właścicielki śmiały się i żartowały w jakimś obcym języku, którego 

nigdy  dotąd  nie  słyszałem.  Chyba  tylko  jedna  z  nich  mówiła  po  angielsku,  bo  tylko  ona  składała 

zamówienia. Jakoś sobie radziłem i gdy odchodziły, Harry prawie się do mnie uśmiechał.

 

Około  czwartej  ruch  znowu  zelżał,  ale  już  koło  czwartej  trzydzieści  czy  też  piątej  zaczął 

napływać poranny tłum. Między drugą a czwartą odwiedziło nas chyba sześciu klientów. Nie pamiętam 

już dobrzejący oni byli, w większości nie tacy znów dziwni, ale tego pierwszego człenia i te trzy babki 

zapamiętam na zawsze. No, może ci inni też byli dziwaczni, może nawet bardziej niż ten pierwszy facio, 

ale sam fakt, że on był pierwszy, no i te kobiety... Tak, to musiało zrobić wrażenie na szesnastolatku, 

nie? I nie chodzi o to, że były szczególnie piękne, bo i nie były, ot, takie sobie tam, ale nie przywykłem 

do widoku dziewczyn bez bluzek.

 

Wyszedłem  o  siódmej  trzydzieści  zupełnie  oszołomiony.  Nie  wiedziałem,  cholera,  co  to 

wszystko ma znaczyć. A jeżeli sobie to tylko wyobraziłem?

 

Wróciłem do domu, zmieniłem ubranie i złapałem autobus do szkoły. A może to dlatego, że nie 

przywykłem do nocnej pracy, że byłem zmęczony i musiałem myśleć o szkole? Może dlatego uległem 

takim dziwacznym złudzeniom?

 

Wróciłem do domu, pospałem do jedenastej, wstałem i znów do roboty. I, cholera, wszystko się 

powtórzyło,  tyle,  że  tym  razem  nie  było  półnagich  kobiet.  Wpierw  przyszli  zwykli  kierowcy  i  cała 

reszta, a gdy zniknęli, zaczęły zjawiać się te dziwolągi-

 

Szesnastolatek, wiecie, myśli, że poradzi sobie ze wszystkim. Przynajmniej ja tak myślałem i 

starałem się zrobić wszystko, żeby klienci nie wywierali na mnie żadnego wrażenia. Nawet ci, co nie 

całkiem wyglądali na istoty ludzkie. Harry przywykł do mojej obecności i szło mu z moją pomocą dużo 

lepiej, więc po paru tygodniach było już jasne, że mogę zostać, ile będę chciał.

 

No  i  spodobało  mi  się,  jak  tylko  przywykłem  do  nocnych  godzin.  W  ciągu  tygodnia  nie 

ocierałem się za bardzo o życie towarzyskie, ale tam, gdzie mieszkałem, też nie było to możliwe. Jednak 

z pensją od Harry'ego i napiwkami mogłem sobie pozwolić na weekendy w dobrym stylu. Niektóre z 

napiwków musiałem wozić do Charleston, do różnych jubilerów tak, żeby nikt nie zauważył, że ciągle 

ten  sam  chłopak  przynosi  jakieś  dziwne  monety  i  ozdoby.  Na  szczęście  Harry  udzielił  mi  kilku 

wskazówek.  Robił  przecież  to  samo  od  lat,  z  tą  tylko  różnicą,  że  odwiedził  już  każdego  jubilera  w 

Charleston, Hungtington,

 

Wheeling, Washington w Pensylwanii i obszedł już pół Pittsburgha.

 

Zabawa  była  pyszna:  wypatrywanie,  co  też  się  pojawi  i  zamówi  hamburgera.  Najlepiej 

wspominam faceta, który przybył bez samochodu, bez żadnych świateł czy błysków, no, bez niczego 

takiego. Miał na sobie metaliczną myśliwską kamizelkę, oplecioną drucikami, i średniowieczne rajtuzy 

z, jak to Harry nazwał, sączkiem. Kamizelkę i włosy pokrywał mu śnieg tudzież rodzaj kleistego sosu. A 

trząsł się, jakby tu była Arktyka, a nie Wirginia w środku lipca. Pod tą kamizelką pełzało mu jakieś 

background image

zwierzątko, ale nie pozwolił mi na nie spojrzeć. Z kształtu wzgórka wywnioskowałem, że mogła to być 

łasica  czy  coś  takiego.  Mówił  z  najprzedziwniejszym  w  świecie  akcentem,  ale  czuł  się  zupełnie 

swobodnie i zamawiał bez patrzenia w kartę.

 

Kiedy już tam trochę popracowałem, Harry powiedział mi, że każdy inny pomocnik na pewno 

pomieszałby  mu  szyki.  Mogłem  przecież  pomyśleć, że  zwariowałem,  albo  mogłem  wezwać  policję, 

albo  mogłem  zacząć  rozsiewać  plotki  o  tym  miejscu,  a  ja  niczego  takiego  nie  zrobiłem.  I  Harry  to 

doceniał.

 

Ależ to było łatwe! Myślałem sobie, że skoro Harry nie przejmuje się tymi ludźmi, dlaczego ja 

miałbym się nimi przejmować. Nikogo to przecież nie obchodziło. Gdy ktoś pytał, potwierdzałem, że 

późną nocą przychodzą do nas różni dziwacy, ale, nigdy nie informowałem jak bardzo dziwaczni.

 

Ale też nigdy nie przyjmowałem tego tak spokojnie jak Harry. On by nawet nie mrugnął, gdyby 

latający spodek wylądował na parkingu. A ja tak, ja mrugałem, kiedy przybywały. Spodki przylatywały, 

choć nie zdarzało się to zbyt często, ale musiałem naprawdę dołożyć wszelkich starań, żeby się wtedy 

nie gapić. Większość klientów była bardziej rozsądna. Jeżeli przyjeżdżali w czymś dziwnym, chowali to 

w lesie. Ale zawsze znalazło się kilku, którzy się nie przejmowali. Myślę, że jeżeli jakiś patrol policyjny 

tu się zapuścił i widział te pojazdy, to i tak nie odważył się o nich zameldować. Przecież nikt by w to nie 

uwierzył.

 

Spytałem kiedyś Harry'ego, czy ci wszyscy faceci przybywają z tego samego miejsca.

 

- Cholera ich wie - odparł.

 

Nigdy nie pytał, ani nie chciał, żebym ja to robił. Ale nie miał racji myśląc, że to ich wystraszy. 

Czasem można zgadnąć, że ktoś chce pogadać, a niektórzy z nich chcieli. Więc z nimi rozmawiałem.

 

Miałem chyba siedemnaście lat, kiedy wreszcie ktoś mi powiedział, co się naprawdę dzieje.

 

Zanim zaczniecie zadawać głupie pytania, posłuchajcie. To nie byli żadni Marsjanie ani stwory 

z kosmosu, czy coś takiego. Niektórzy, prawdę mówiąc, byli nawet z Zachodniej Wirginii. Tyle, że nie z 

tej  naszej  Zachodniej  Wirginii,  tylko  z  wielu  różnych  Zachodnich  Wirginii.  Pisarze  science  fiction 

używają w takim przypadku nazwy "światy równoległe". Inny wymiar, rzeczywistość alternatywna - 

przeróżnie to określają.

 

Naprawdę wszystko trzyma się kupy. Kilkoro z nich mi to wytłumaczyło. Widzicie, cokolwiek 

mogło  się  zdarzyć  w  całej  historii  wszechświata  począwszy  od  Wielkiego  Wybuchu  aż  do  dzisiaj, 

rzeczywiście gdzieś się wydarzyło. A każda z możliwych różnic oznacza inny wszechświat. Nie chodzi 

o to, czy Napoleon przegrał pod Waterloo, czy wygrał, czy coś innego, czego tu nie zrobił. Cóż znaczy 

Napoleon dla wszechświata? Betelguza ma w dupie całą Europę, z jej przeszłością, teraźniejszością czy 

przyszłością. Ale każdy atom czy cząsteczka, gdy tylko miały okazję coś zrobić - rozbić się czy pozostać 

razem, czy przemieścić się w tym kierunku zamiast w innym, czy cokolwiek innego - robiły to, każda w 

innym wszechświecie. Wszechświaty te nie wypączkowały z siebie, wszystkie od początku były razem. 

Po prostu nie istniała między nimi żadna różnica, aż do tego wydarzenia. A to oznacza, że są miliony 

identycznych  wszechświatów,  w  których  różnice  jeszcze  nie  pojawiły  się.  Jest  nieskończona  liczba 

background image

wszechświatów.  Więcej  -  nieskończoność  nieskończoności.  Tak  naprawdę  trudno  to  pojąć.  Jeśli 

myślicie, że jesteście blisko, pomnóżcie to przez wiele miliardów. W nich jest wszystko.

 

A to oznacza, że w wielu z tych wszechświatów ludzie wy-koncypowali, jak przemieszczać się z 

jednego do drugiego. Widocznie to nie takie trudne. Musi być na to dużo sposobów i stąd mieliśmy gości i w 

strojach z ulicy, i w kombinezonach kosmicznych, i latające spodki.

 

Jest  jednak  pewien  szkopuł.  Jak  można  znaleźć  jeden,  określony  wszechświat  przy  ich 

nieskończonej liczbie? Szczególnie, gdy się wyjechało po raz pierwszy. Rzecz w tym, że nie można. Więc 

odkrywcy  wyjeżdżają  i  nie  wracają.  Może  gdyby  niektórzy  wrócili,  mogliby  przyjrzeć  się  swoim 

dokonaniom,  zastanowić  się,  dokąd  ich  te  poroże  zaprowadziły,  jak  je  na  przyszłość  planować,  i  temu 

podobne. Ale nikt z przeze mnie pytanych o niczym takim nie słyszał. Jeżeli się gdzieś wyruszy, już się tam 

pozostaje. Można skakać z jednego świata do drugiego albo osiedlić się na stałe w którymś z nich, ale do 

domu już wrócić nie można. No, najwyżej się zbliżyć. Sporo się o tym dowiedziałem od pewnego starego 

dziwaka.  Opowiadałem  mu  o  naszym  świecie,  streszczałem  to,  co  widziałem  w  telewizji  i  wymieniałem 

wszystkich  mi  znanych  prezydentów.  Bardzo  mu  się  to  podobało.  Ale  gdy  zapytał  mnie  o  religię,  którą 

wyznawał i okazało się, że nigdy o niej nie słyszałem, prawie się załamał. Chyba szukał świata takiego jak 

jego  własny  i  nasz  był  podobny,  ale  niewystarczająco.  Gdy  mi  to  tłumaczył,  użył  określenia  „zasada 

błądzenia po omacku". Jeżeli się chodzi w koło z zawiązanymi oczami, można wrócić niemal dokładnie na 

miejsce startu, ale nigdy się idealnie nie utrafi. Zawsze będzie jakieś choćby minimalne odchylenie.

 

No więc miliony takich ludzi, często identycznych, podróżują ze świata do świata w poszukiwaniu 

sobie tylko znanych celów i często na siebie wpadają. Wiedzą, czego szukać, więc wymieniają informacje i 

niektórzy,  jak mi  mówili, próbują opracować sposoby nawigacji w tych swoich wędrówkach. Trochę już 

opracowali i mogą odrobinę sterować.

 

Zastanawiałem  się  głośno,  dlaczego  tak  wielu  z  nich  zjawia  się  z  Harry'ego.  Spróbowała  mi  to 

wytłumaczyć  kobieta  o  szaro-niebieskim  kolorze  skóry  wywołanym  jakimś  lekarstwem.  Zachodnia 

Wirginia, mianowicie, jest jednym z najlepszych miejsc do podróży między światami, a szczególnie nadają 

się do tego góry wokół Sutton. Są mniej więcej w centrum wschodniej części Ameryki Północnej i niczego 

tam nie ma. To znaczy żadnych dużych miast, żadnych baz wojskowych czy czegoś takiego, więc gdyby 

wybuchła wojna atomowa - a na pewno w różnych światach wybuchło mnóstwo takich wojen, może nawet z 

jeszcze gorszą bronią - chyba nikt nie kierowałby pocisków na Sutton. Nawet w tych rzeczywistościach, 

gdzie nie Europejczycy odkryli Amerykę ale Chińczycy czy jacyś inni, nie ma żadnego powodu, żeby coś 

budować w pobliżu Sutton. Specyfika tej okolicy ułatwia międzyświatowe przesiadki, ale nie bardzo mogłem 

zrozumieć, na czym ona polega. Moja rozmówczyni wspomniała też coś o ziemskim polu magnetycznym, 

ale nie wiedziałem, czy to część wyjaśnienia, czy jakieś porównanie.

 

Góry i lasy są dobrą kryjówką i dlatego nasz teren bardziej pasuje niż jakaś tam pustynia. W każdym 

razie  właśnie  w  tej  okolicy  wielu  ludziom  udaje  się  całkiem  łatwo  i  bezpiecznie  podróżować  między 

światami.

 

Co najdziwniejsze, z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu, lokal Harry'ego, lub jego odpowiednik, 

jest  mniej  więcej  w  tym  samym  miejscu  w  milionach  różnych  rzeczywistości.  Więcej  niż  milionach,  w 

background image

nieskończonej ich ilości. To nie zawsze jest „U Harry'ego". Jeden z klientów, na przykład, wołał na szefa Sal. 

Ale  to  lub  jakieś  podobne  miejsce  zawsze  istnieje  i  podróżnicy  mogą  tam  jeść  bez  sprawiania  kłopotu. 

Rozniosło  się,  że  „U  Harry'ego"  to  miły,  spokojny  lokal  z  dobrymi  hamburgerami.  Nikt  tu  nikogo  nie 

zaczepia i można płacić złotem lub srebrem, jeśli się nie ma tutejszych pieniędzy, albo towarem lub czymkol-

wiek,  co Harry  mógłby  wykorzystać.  Łatwo  tę  budę  znaleźć, bo,  jak  powiedziałem,  istnieje  w  mnóstwie 

wszechświatów, a ten teren  nie różni się w nich specjalnie, o ile nie robi się skoku na wielką odległość. 

Pewien  facet  powiedział  mi,  że  „U  Harry'ego"  można  spotkać  w  takim  miejscu  nawet  jednego  z  moich 

sobow

torów i widząc teraz mnie pomyślał, że znowu tam trafił, aż musiałem przysiąc, że oglądam go po 

raz pierwszy. Przecież poznałbym go na końcu świata po tych śmiesznych oczach.

 

Nigdy, ale to nigdy, nie zdarzyła nam się żadna powtórka w interesach z innymi światami. Bo 

też nikt nie znalazł jeszcze drogi powrotnej do naszej rzeczywistości. Przybywali do nas ludzie, którzy 

słyszeli o Harrym od innych ludzi, w innym świecie. I, być może, niezupełnie o tym samym Harrym, ale 

o jakimś miejscu w tej okolicy, gdzie można dobrze zjeść i wymienić doświadczenia.

 

Wiecie, to dziwne uczucie zdawać sobie sprawę, że gdy podaję hamburgera, miliardy takich jak 

ja podają hamburgery miliardom innych.

 

Ci goście przybywają do Harry'ego żeby zjeść, wymienić informacje - tu lub na parkingu - i 

odpocząć od tego, cokolwiek robią.

 

No  więc  przybywali,  rozmawiali  ze  mną  o  tych  wszechświatach,  a  ja  miałem  tylko 

siedemnaście lat. To było coś jak w tych telewizyjnych reklamach namawiających do wstąpienia do ma-

rynarki  „Poznaj  świat!",  tyle  że  raczej  „Poznaj  światy!",  wszystkie,  niejeden.  Słuchałem  łapczywie. 

Mówili  o  światach,  gdzie  zeppeliny  bombardowały  Cincinnati  w  czasie  III  Wojny  Światowej,  o 

miejscach, w których nigdy nie wyginęły dinozaury, a ssaki nie rozwinęły się więcej niż szczury, o 

miastach zbudowanych z kolorowego szkła lub ciągnących się na wiele mil pod ziemią, o światach, 

gdzie od broni biologicznej wyginęli wszyscy mężczyźni albo kobiety lub i jedni i drudzy. Ci faceci 

opowiadali  lepsze  historie  niż  te,  które  się  kiedykolwiek  słyszało  lub  czytało.  O  światach,  gdzie  za 

mówienie głośno groziła kara śmierci. Nie za to, co się powiedziało, ale za sam fakt mówienia głośno. O 

światach, gdzie statki kosmiczne brały udział w wojnie przeciwko Arcturusowi. Piękne kobiety, dziwne 

miejsca, cokolwiek się zamarzyło, wszystko tam było,, ale trzeba by wieczności, żeby to znaleźć.

 

Słuchałem tych opowieści przez wiele miesięcy. Skończyłem szkołę średnią, ale że nie miałem 

możliwości pójścia na studia, zostałem u Harry'ego. Na życie wystarczało. Pogadywałem sobie z ludźmi 

z  innych  światów,  nawet  wsiadałem  do  ich  statków,  maszyn  czasu,  czy  jak  je  tam  nazwiecie,  i 

rozmyślałem, jak by to było wspaniale tak sobie wędrować ze świata do świata. Jak tylko by się coś nie 

spodobało, hop!  I całkiem  inny świat. W świecie, gdzie ani Europejczycy, ani Azjaci nie dotarli do 

Ameryki,  mógłbym się stać białym bogiem  Indian, albo znalazłbym świat, gdzie maszyny  wykonują 

wszelkie prace, a ludzie tylko się bawią i odpoczywają. Nadeszły moje osiemnaste urodziny, a potem 

minęły i ciągle nic nie wskazywało na to, żebym miał opuścić Zachodnią Wirginię. Myślałem o tym 

coraz intensywniej. W końcu zacząłem wypytywać klientów. Wielu mówiło mi, żebym nie był głupi; 

background image

wielu nie chciało wcale rozmawiać; ale niektórzy uważali, że to świetny pomysł.

 

Którejś nocy pewien facet... Ale muszę wpierw wyjaśnić, że choć to wrzesień, upał był jak w 

środku lata, nawet późną nocą. Moi znajomi rozproszyli się po świecie: poszli na studia, albo do pracy, 

albo się pożenili, czasem zrobili i to, i to. Tatko pił na umór, rodzeństwo było w szkole. Zamiast w nocy 

sypiałem w dzień, od ósmej rano do jakiejś czwartej po południu. Klimatyzacja u Harry'ego nie działała 

i naprawdę miałem ochotę już to wszystko rzucić i znaleźć sobie jakiś lepszy świat. Więc gdy doleciało 

mnie, że jeden z dwóch rozmawiających przy stoliku gości ma wolne miejsce w pojeździe, zacząłem się 

przysłuchiwać, na ile mogłem w trakcie roznoszenia hamburgerów i coli.

 

Jednego z tych dwóch już widziałem. Przychodził bardzo często, odkąd zacząłem pracować u 

Harry'ego. Wyglądał zwyczajnie, ale zjawiał się około trzeciej nad ranem i rozmawiał z dziwolągami 

tak, jakby to byli jego starzy znajomi. Wywnioskowałem z tego, że sam też musiał być z innego świata, 

nawet jeśli pozostawał w naszym. Potrafił przychodzić co noc przez tydzień lub dwa, potem zniknąć na 

parę  miesięcy,  potem  znowu  zacząć  się  zjawiać,  aż  przyszło  mi  do  głowy,  że  może  udało  mu  się 

rozgryźć problem nawigacji, o którym ci wszyscy ludzie tyle 

gadali. Ale potem pomyślałem, że chyba nie 

i że albo przestał skakać z jednego świata do drugiego, albo nie był to wcale jeden człowiek a kilku takich 

samych. Ale gdy coś takiego się zdarzało, przychodziło dwóch lub trzech bliźniaczych facetów naraz, a tu 

był  zawsze  tylko  jeden,  więc,  tak  jak  mówiłem,  albo  wcale  nie  zmieniał  światów,  albo  poznał  tajniki 

nawigacji lepiej niż ktokolwiek inny.

 

Gość,  który  z  nim  rozmawiał,  był  nowy.  Nigdy  go  nie  widziałem.  Wielki,  co  najmniej  metr 

dziewięćdziesiąt, ciężki. Wszedł otrząsając śnieg i sadzę z plastikowej odzieży, wyszczerzył do mnie zęby w 

uśmiechu  i  zamówił  dwa  z  największych  hamburgerów  Harry'ego  ze  wszystkimi  dodatkami.  Pięć  minut 

później  naprzeciwko  niego  usiadł  nasz  stały  klient  i  wkrótce  usłyszałem,  jak  przybysz  opowiada  mu  o 

wolnym  miejscu  na  statku.  Gotów  był  zabrać  w  podróż  w  poprzek  czasu  cokolwiek  by  kto  chciał. 

Pomyślałem więc, że to moja szansa i przynosząc hamburgery odezwałem się grzecznie:

 

-  Przepraszam  bardzo,  ale  niechcący  podsłuchałem.  Czy  miałby  pan  miejsce  dla  pasażera? 

Wielkolud zaśmiał się i odparł:

 

- No jasne, chłopcze. Właśnie mówiłem Joemu, że mógłbym go zabrać z całym towarem. I dla ciebie 

też się znajdzie miejsce, jeśli mi się to opłaci.

 

-  Mam  pieniądze.  Trochę  zaoszczędziłem.  A  ile  to  wyniesie?  Facet  znowu  się  wyszczerzył,  ale 

zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, wtrącił się Joe.

 

- Sid - powiedział. - Mógłbym cię przeprosić na minutę? Chciałbym przez chwilę porozmawiać z 

tym młodzieńcem, zanim popełni wielki błąd.

 

- Jasne, proszę bardzo - zgodził się Sid.

 

Joe podniósł się i ryknął w kierunku Harry'ego:

 

- Będzie O.K. jeśli zabiorę barmana na parę minut?

 

Harry odkrzyknął, że będzie O.K. Nie miałem pojęcia, co to wszystko znaczy, ale dałem się zabrać i 

wyszliśmy pogadać w samochodzie Joego.

 

To był prawdziwy samochód, stary ford, bagażówka. Robiony na zamówienie: aksamity, uchylone 

background image

okienka i inne bajery, a z tyłu  mnóstwo rupieci, sprzęt campingowy, ubrania i inne rzeczy, ale ani śladu 

jakiejś  maszynerii  czy  czegoś  takiego.  Wiecie,  ciągle  nie  byłem  pewien,  bo  ci  faceci  potrafią  naprawdę 

świetnie  zamaskować  swoje  pojazdy,  ale  ten  z  pewnością  wyglądał  jak  zwykła  bagażówka  i  według 

właściciela nią był. Joe usiadł na miejscu kierowcy, ja obok i zwróciliśmy się do siebie twarzami.

 

- No, więc - zaczął - może wiesz, kim są ci wszyscy ludzie? To znaczy tacy jak Sid?

 

- Pewnie, że wiem - ja na to. - Są z innych wymiarów, światów równoległych czy jak je tam zwać. 

Odchylił się, spojrzał na mnie surowo i rzekł:

 

- To już wiesz. A czy wiesz, że żaden z nich nie ma szansy na powrót do domu?

 

- I to wiem - odparłem butnie.

 

- I ciągle masz ochotę wybrać się z Sidem w podróż do innych wszechświatów? Wiedząc, że nigdy 

już nie wrócisz do tego wszechświata?

 

- Tak jest, proszę pana. Tego świata mam już powyżej uszu. Nic mnie tu nie trzyma prócz kiepskiej 

roboty w barze. Chcę zobaczyć coś z tego, o czym ci ludzie mówią, zamiast tylko słuchać o tym.

 

- Zobaczyć cuda i dziwy, hę?

 

-Tak!

 

- Zobaczyć budowle wysokie na sto pięter? Miasta przedziwnych świątyń? Ciągnące się tysiącami 

mil oceany? Niebotyczne góry? Prerie i miasta, i dziwne zwierzęta, i jeszcze dziwniejszych ludzi?

 

To było dokładnie to, czego chciałem i lepiej nie mógłbym tego wyrazić.

 

- Tak - potwierdziłem. - O to właśnie chodzi, proszę pana.

 

- Całe życie tu żyłeś?

 

- W tym świecie? Oczywiście, że tak.

 

- Nie, mam na myśli Sutton. Całe życie tu żyłeś?

 

Nno, tak - przyznałem. - Mniej więcej.

 

Przesunął się do przodu, złożył razem ręce, a głos jego przybrał na sile, jakby chciał wywrzeć na 

mnie wrażenie swoją powagą.

 

- Chłopcze - powiedział. - Nie potępiam cię za to, że chcesz odmiany. Za Boga nie chciałbym 

spędzić całego życia w tych górach. Ale posuwasz się niewłaściwą drogą. Wcale nie chcesz zabrać się z 

Sidem.

 

- Taa? A czemuż by nie? Czy powinienem zbudować własny pojazd? Aleja nie umiem nawet 

matce naprawić gaźnika.

 

- Nie o tym myślę. Chopcze, takie trzystumetrowe budowle możesz zobaczyć w Nowym Jorku 

czy  Chicago.  Macie  w  swoim  świecie  oceany  równie  dobre jak  gdzie  indziej. Macie  góry  i  morza,  i 

prerie, i całą resztę. Jestem tu już osiem lat sprawdzając u Harry'ego, czy ktoś już wie jak sterować w 

pozaprzestrzeni i zabrać mnie do domu, i stwierdzam, że jest to cholernie interesujący świat.

 

- A statki kosmiczne i... Przerwał mi mówiąc:

 

-  Zachciewa  ci  się  statków  kosmicznych?  To  jedź  na  Florydę  i  przyjrzyj  się  jak  startuje 

wahadłowiec.  Człowieku,  to  dopiero  statek  kosmiczny!  Może  nie  leci  do  innych  światów,  ale  to 

prawdziwy  statek  kosmiczny.  Chcesz  dziwnych  zwierząt?  Wybierz  się  do  Australii  albo  Brazylii. 

background image

Chcesz dziwnych ludzi? Jedź do Nowego Jorku albo Los Angeles, albo gdziekolwiek. Chcesz miasta 

wykutego  w  szczycie  góry?  Nazywa  się  Machu  Picchu,  chyba  w  Peru.  Chcesz  starożytnych, 

tajemniczych  ruin?  Pełno  ich  w  Grecji,  we  Włoszech,  w  Północnej  Afryce.  Niezwykłych  świątyń? 

Odwiedź  Indie.  W  samym  Benares  powinno  być  ponad  tysiąc  świątyń.  Zobacz  Angkor  Wat  lub 

piramidy, nie tylko egipskie, także te Majów. Najwspanialsze, przy tym wszystkim, jest to, że jeśli tylko 

chcesz, możesz wrócić do domu. Nie musisz, ale możesz. Kto wie? Pewnego dnia może zatęsknisz za 

rodzinnymi  stronami?  Większości  ludzi  to  się  zdarza.  Mnie  także.  Że  też,  cholera,  nie  zobaczyłem 

czegoś więcej w swoim świecie przed wyruszeniem do innych.

 

Gapiłem się na niego przez chwilę, aż w końcu wykrztusiłem:

 

- No, nie wiem.

 

Wydawało mi się, że to tak łatwo po prostu wskoczyć do pojazdu Sida i zniknąć na zawsze, a do 

Nowego Jorku było pięćset mil. I nagle zdałem sobie sprawę, jaki jestem głupi.

 

- I nie zapominaj - ciągnął Joe - że jeśli stwierdzisz, że nie miałem racji, zawsze możesz wrócić 

do Harry'ego i ruszyć z kimś w drogę. Oczywiście nie z Sidem, on już nigdy nie wróci, ale na pewno 

kogoś znajdziesz. Większość skoczków między-światowych jest samotna. Opuścili wszystkich swoich 

znajomych. Nie będziesz miał kłopotu ze znalezieniem towarzysza podróży.

 

No i to ostatecznie zadecydowało. Doszedłem do wniosku, że Joe ma rację i powiedziałem mu 

to.

 

- No, dobra - on na to. - A teraz idź i spakuj swoje manatki, przeproś Harry'ego i tak dalej, a 

potem podrzucę cię do Pittsburgha. Masz pieniądze na dalszą podróż, tak? Ci idioci ciągle jeszcze nie 

wymyślili  jak  sterować,  więc  wracam  do  domu.  Nie  do  mojego  prawdziwego  domu,  ale  tam  gdzie 

mieszkam w waszym świecie. I nie mam nic przeciwko pasażerowi.

 

Uśmiechnął się do mnie, a ja odpowiedziałem uśmiechem.

 

Następnego  dnia,  rano,  musieliśmy  czekać  na  otwarcie  banku  i  on  naprawdę  nie  miał  nic 

przeciwko temu. Przez całą drogę do Pittsburgha śpiewał hymny i pieśni wojenne ze swego świata. W 

latach  dwudziestych  mieli  tam  drugą  wojnę  domową,  bo  jakiś  fundamentalistyczny  kaznodzieja 

próbował  obalić  Konstytucję  i  ustanowić  rząd  kościelny.  Powiedział  mi,  że  od  lat  nie  miał  komu 

zaśpiewać tych pieśni.

 

To było sześć lat temu i odtąd nie odwiedziłem już Harry'ego.

 

No więc to właśnie popchnęło mnie do podróży. A co was sprowadza do Benares?