background image

Morris Desmond

Zachowania intymne

Przełożył: Paweł Pretkiel

Wydanie polskie: 2000

background image

WSTĘP

Intymność oznacza bliskość, i od razu muszę wyjaśnić, że traktuję to dosłownie. Zgodnie 

z moją terminologią akt intymności dokonuje się zawsze wtedy, gdy dwie osoby wchodzą ze 
sobą w kontakt cielesny. Niniejsza książka dotyczy natury tego kontaktu, czy będzie to uścisk 
dłoni   czy   zespolenie   miłosne,   poklepanie   po   plecach,   uderzenie   w   twarz,   wykonanie 
manikiuru czy też interwencja chirurgiczna. Każdemu fizycznemu kontaktowi dwojga ludzi 
towarzyszy coś szczególnego i właśnie to coś postanowiłem przestudiować.

Stosuję   metodę   zoologa   ze   specjalnością   etologa,   zwłaszcza   w   zakresie   obserwacji   i 

analizy zachowań zwierząt. Tu ograniczam się do zwierzęcia ludzkiego – postawiłem sobie za 
zadanie obserwowanie tego, co robią ludzie. Nie tego, co mówią – nawet gdy mówią – o tym, 
co robią, lecz jedynie tego, co rzeczywiście robią.

Metoda jest dość prosta – korzystanie z własnych oczu – ale zadanie nie jest tak łatwe, jak 

się   wydaje.   Mimo   samodyscypliny   nieustannie   narzucają   się   nam   pewne   słowa   i   z   góry 
wyrobione   sądy.   Dorosłemu   człowiekowi   z   trudnością   przychodzi   obserwowanie 
jakiegokolwiek zachowania ludzkiego tak, jakby widział je po raz pierwszy, ale tak właśnie 
musi postępować etolog, jeśli ma wnieść coś nowego do rozumienia zagadnienia. Problem 
jest   oczywiście   tym   trudniejszy,   im   bardziej   znajome   i   zwyczajne   jest   dane   zachowanie; 
ponadto,   im   bardziej   intymne   jest   dane   zachowanie,   tym   bardziej   jest   ono   nacechowane 
emocjonalnie, i odnosi się to nie tylko do uczestników, lecz także do obserwatora.

Być może dlatego tak mało było dotąd badań nad zwyczajną ludzką intymnością, mimo 

że są one tak ważne i ciekawe. Dużo wygodniej jest studiować coś tak odległego od ludzkich 
spraw  jak, powiedzmy,  zachowanie  pandy wielkiej  związane  z pozostawianiem przez nią 
śladów węchowych na danym terytorium albo też zachowanie zielonego acouchi związane z 
zagrzebywaniem pożywienia. Jest to łatwiejsze niż obiektywne i naukowe badanie czegoś tak 
„dobrze   znanego”  jak   obejmowanie   się   ludzi,   matczyny   pocałunek   czy   pieszczoty 
kochanków. W coraz bardziej zatłoczonym i bezosobowym środowisku społecznym coraz 
istotniejsze staje się jednak ponowne rozważenie, jaką wartość mają bliskie stosunki osobiste, 

background image

a   co   za   tym   idzie   postawienie   sobie   rozpaczliwego   pytania,  „co   się   stało   z   miłością?”. 
Biologowie nie kwapią się do używania słowa „miłość”, jakby odzwierciedlało ono jedynie 
jakiś romantyzm uwarunkowany kulturowo. Tymczasem miłość jest faktem biologicznym. 
Związane   z nią  subiektywne,  emocjonalne   radości  i  cierpienia  są  może  głęboko  ukryte  i 
tajemnicze, a przez to trudno dostępne dla badań naukowych, ale zewnętrzne znaki miłości i 
związane z nią działania dają się łatwo obserwować; nie istnieje więc powód, dla którego nie 
można by ich badać, tak jak bada się każdy inny rodzaj zachowania.

Mówi się niekiedy, że próba wyjaśnienia, czym jest miłość, prowadzi do wniosku, że 

właściwie miłość nie istnieje, ale sąd taki jest zupełnie nie uzasadniony. W pewnym sensie 
ubliża to miłości, gdyż sugeruje, że nie wytrzymuje ona próby oglądu w jaskrawym świetle, 
niczym starzejąca się, ukryta pod makijażem twarz. Ale w dynamicznym procesie tworzenia 
się silnych więzi między dwojgiem ludzi nie ma nic złudnego. Jest to coś, co dzielimy z 
tysiącami innych gatunków zwierząt i co przejawia się w relacjach rodzice-dzieci, w relacjach 
seksualnych i w bliskich związkach między przyjaciółmi.

Nasze   intymne   spotkania   odbywają   się   przy   udziale   czynników   werbalnych, 

wzrokowych,   a   nawet   węchowych,   ale   nade   wszystko  –  kochanie   polega   na  dotykaniu   i 
kontakcie cielesnym. Często mówimy o tym, w jaki sposób mówimy, i nierzadko usiłujemy 
zobaczyć, w jaki sposób widzimy, ale nie wiadomo dlaczego rzadko dotykamy sposobu, w 
jaki dotykamy. Być może dotyk jest czymś tak elementarnym – często nazywany bywa matką 
zmysłów – że mamy skłonność to traktowania go jako czegoś oczywistego. Niestety, prawie 
niezauważenie staliśmy się coraz mniej dotykalni, coraz bardziej oddaleni od siebie, a tej 
niedotykalności fizycznej towarzyszy dystans psychiczny. Wygląda to tak, jakby współczesny 
mieszkaniec miasta włożył na siebie uczuciową zbroję i trzymając delikatną jak aksamit rękę 
w żelaznej rękawicy, poczuł się uwięziony i oderwany od uczuć nawet swoich najbliższych 
towarzyszy.

Nadszedł   czas,   by  dokładniej   przyjrzeć   się   tej   sytuacji.   Czyniąc   to,   postaram   się   nie 

wyrażać swoich własnych opinii, lecz opisać zachowanie tak, jak jawi się ono obiektywnemu 
oku zoologa. Ufam, że fakty przemówią same za siebie, i to na tyle wyraźnie, że czytelnik 
sam będzie mógł wyciągnąć własne wnioski.

background image

1. KORZENIE INTYMNOŚCI

Dorosła   istota   ludzka   może   porozumiewać   się   ze   mną   wieloma   różnymi   sposobami. 

Mogę przeczytać to, co ktoś napisze, usłyszeć wypowiedziane przez kogoś słowa, usłyszeć 
czyjś   śmiech   lub   płacz,   dostrzec   wyraz   na   czyjeś   twarzy,   obserwować   czyjeś   działanie, 
wyczuć   zapach   używanych   przez   kogoś   kosmetyków   i   poczuć   czyjś   uścisk.   W   mowie 
codziennej   tego   rodzaju   interakcje   można   określić   jako   „nawiązywanie   kontaktu”   lub 
„utrzymywanie kontaktu”, mimo że tylko ostatnia z nich rzeczywiście odnosi się do kontaktu 
cielesnego. Pozostałe należą do kategorii działań na odległość. Używanie wyrazu „kontakt” w 
odniesieniu   do   takich   czynności   jak   pisanie,   mówienie   czy   sygnalizacja   wzrokowa   jest 
obiektywnie biorąc dziwne, a zarazem dość pouczające. Można by z tego wnosić, że kontakt 
cielesny uznajemy za podstawową formę komunikowania się.

Istnieją   jeszcze   inne   tego   rodzaju   przykłady.   Często   używamy   takich   określeń   jak 

„wstrząsające doświadczenia”, „boleśnie dotknąć”, „zranione uczucia” czy wreszcie „trzymać 
kogoś za twarz”. W żadnym z tych wyrażeń nie chodzi o jakikolwiek wstrząs, dotknięcie, 
ranę czy trzymanie  w sensie fizycznym,  ale nie ma to, jak się zdaje, żadnego znaczenia. 
Metafory   ze   sfery   kontaktu   fizycznego   pozwalają   adekwatnie   wyrażać   rozmaite   uczucia 
występujące w różnych kontekstach.

Można   to   wyjaśnić   dość   prosto.   We   wczesnym   dzieciństwie,   zanim   nauczyliśmy   się 

mówić   czy   pisać,   dominował   kontakt   cielesny.   Największe   znaczenie   miał   bezpośredni 
związek cielesny z matką, co pozostawiło w nas swój trwały ślad. Jeszcze wcześniej, w łonie 
matki, zanim nauczyliśmy się widzieć czy wąchać, nie mówiąc już o mówieniu czy pisaniu, 
fizyczny związek z matką decydował o naszym życiu. Chcąc zrozumieć wiele dziwnych i 
często pełnych zahamowań sposobów nawiązywania wzajemnych kontaktów fizycznych w 
życiu  dorosłym,   musimy  cofnąć  się  do  początku,  kiedy byliśmy  zaledwie  embrionami   w 
ciałach naszych matek. Ta właśnie rzadko dostrzegana intymność w łonie matki pomoże nam 
zrozumieć  intymność  okresu dzieciństwa,  którą zwykle  uważamy za  oczywistą.  Przejawy 
intymności dziecięcej, zbadane na nowo i ujrzane świeżym okiem, pomogą nam zrozumieć 

background image

przejawy   intymności   w   życiu   dorosłym,   które   tak   często   intrygują   nas,   wprawiają   w 
pomieszanie, a nawet zakłopotanie.

Pierwszymi   wrażeniami,   które   odbieramy   jako   istoty   żywe,   są   odczucia   związane   z 

intymnym   kontaktem   fizycznym  –  pławieniem   się   w   bezpiecznym   zaciszu   ścian   macicy. 
Dlatego też na tym etapie pobudzenie rozwijającego się systemu nerwowego przybiera formę 
zmieniających się doznań związanych z dotykiem, naciskaniem i ruchem. Cała powierzchnia 
skóry nie narodzonego jeszcze dziecka zanurzona jest w ciepłych  wodach płodowych. W 
miarę jak dziecko rośnie, jego powiększające się ciałko coraz mocniej naciska na narządy 
matki, a miękki uścisk otaczającego je matczynego łona z każdym mijającym tygodniem staje 
się silniejszy. Ponadto, w ciągu całego tego okresu rozwijające się dziecko poddawane jest 
rozmaitym naciskom związanym z rytmicznym oddechem matki i łagodnymi, regularnymi 
ruchami kołyszącymi, wywołanymi jej chodzeniem.

Pod koniec ciąży, w ciągu trzech miesięcy poprzedzających poród, dziecko potrafi już 

słyszeć. Wciąż jeszcze nie ma ono nic do oglądania, posmakowania lub powąchania, ale w 
ciemnościach   matczynego   łona   dobrze   rozpoznaje   wszelkiego   rodzaju   odgłosy.   Gdy   w 
pobliżu brzucha matki  powstanie jakiś głośny i ostry dźwięk, niepokoi on znajdujące się 
wewnątrz dziecko, które zaczyna się wtedy poruszać. Ruch ten można łatwo zarejestrować za 
pomocą odpowiednio czułych przyrządów, a bywa on na tyle silny, że matka sama jest w 
stanie   go   wyczuć.   Oznacza   to,   że   w   tym   okresie   przedporodowym   dziecko   niewątpliwie 
słyszy bicie serca matki, czyli siedemdziesiąt dwa uderzenia na minutę. Ulegnie to wpojeniu 
jako główny dźwiękowy sygnał życia w łonie matki.

Są to więc nasze pierwsze rzeczywiste doświadczenia życiowe – otaczający nas zewsząd 

ciepły   płyn   i   pełny   uścisk,   kołysanie   się   w   rytmie   poruszającego   się   ciała   i   dźwięk 
rytmicznych uderzeń pulsującego serca. Nasza przedłużona ekspozycja na te doznania, przy 
braku innych konkurencyjnych bodźców, wyciska na naszych umysłach trwały ślad, który 
kojarzy się z bezpieczeństwem, wygodą i bezczynnością.

Ten stan wewnątrzmacicznej błogości brutalnie i gwałtownie przerywa chyba najbardziej 

traumatyczne   doświadczenie   życiowe,   jakim   są   narodziny.   W   ciągu   kilku   godzin   macica 
zamienia   się   z   przytulnego   gniazdka   w   naprężający   się   i   uciskający   umięśniony   worek, 
największy   i   najsilniejszy   mięsień   ciała   ludzkiego  –  nawet   w   porównaniu   z   bicepsami 
sportowca. Łagodny uścisk, który odczuwało się jako miłe objęcie, staje się teraz miażdżącym 
zaciskiem. Nowo narodzone niemowlę nie prezentuje na powitanie szczęśliwego uśmiechu, 
lecz napiętą, wykrzywioną twarzyczkę doprowadzonej do ostateczności ofiary tortur. Jego 
płacz – jakże słodka muzyka dla uszu niecierpliwie oczekujących rodziców – jest w gruncie 
rzeczy   dzikim   krzykiem   strachu,   będącego   skutkiem   nagłej   utraty   intymnego   kontaktu 
cielesnego.

W chwili narodzin dziecko wygląda jak sflaczały, miękki i wilgotny worek, ale niemal 

natychmiast wciąga powietrze i wykonuje pierwszy oddech. Pięć czy sześć sekund później 

background image

zaczyna płakać. Jego główka, nóżki i ramionka zaczynają poruszać się coraz energiczniej i 
przez następne trzydzieści minut kontynuuje swój protest w postaci nieregularnych napadów 
gwałtownych ruchów kończyn, chwytania, grymasów i wrzasków, by wreszcie, całkowicie 
wyczerpane, zapaść w długi sen.

Na pewien czas dramat przycicha, ale po przebudzeniu się dziecko wymaga wiele opieki, 

intymności i kontaktów z matką, które mogłyby mu zrekompensować utracone wygody łona. 
Matka   lub   osoby,   które   ją   w   różny   sposób   wspomagają,   dostarczają   owych   substytutów 
macicy. Najbardziej oczywistym z nich jest zastąpienie uścisku łona uściskiem matczynych 
ramion.   Idealne   objęcie   matczyne   otacza   noworodka   ze   wszystkich   stron,   stwarzając   mu 
kontakt z matką jak największą powierzchnią ciała, nie utrudniając mu jednak oddychania. 
Istnieje   ogromna   różnica   między   obejmowaniem   a   zwykłym   trzymaniem   dziecka. 
Niewprawny dorosły,  który trzyma  dziecko tak, że nie zapewnia mu kontaktu z własnym 
ciałem, wkrótce przekona się, jak drastycznie ogranicza to wartość tej czynności jako środka 
dającego  poczucie komfortu.  Matczyna  pierś, ramiona  i ręce  muszą  doskonale  odtwarzać 
utracone łono, w którym do niedawna nurzał się noworodek.

Czasami samo objęcie nie wystarcza. Potrzebne są inne elementy przypominające łono. 

Matka   zaczyna   bezwiednie   kołysać   delikatnie   dziecko   z   boku   na   bok.   Działa   to   bardzo 
kojąco, ale jeśli nie przynosi skutku, matka wstaje i zaczyna przechadzać się z wolna tam i z 
powrotem, kołysząc dziecko w ramionach. Od czasu do czasu może też unieść je lekko do 
góry. Wszystkie te przejawy intymności uspokajają płaczącego noworodka, a to dlatego, że w 
jakiś   sposób   powtarzają   chyba   niektóre   rytmy,   jakie   odbierało   dziecko   w   łonie   matki. 
Najpewniej skutecznie naśladują one delikatne ruchy kołyszące, jakie odczuwało, gdy matka 
chodziła.   Jest   w   tym   jednak   pewne   ale,   to   mianowicie,   że   rytm   kołysania   jest   znacznie 
wolniejszy niż rytm normalnego chodzenia. Co więcej, „noszenie dziecka na rękach” odbywa 
się także w tempie znacznie wolniejszym niż tempo przeciętnego zwykłego przechadzania 
się.

Ostatnio   przeprowadzono  pewne  doświadczenia,   aby  ustalić,   jakie   jest  idealne   tempo 

kołysania dziecka w kołysce. Przy bardzo wolnych lub bardzo szybkich rytmach ruchy te 
miały   niewielki   lub   nie   miały   żadnego   wpływu   kojącego,   ale   gdy   mechaniczna   kołyska 
została   ustawiona   na   rytm   od   sześćdziesięciu   do   siedemdziesięciu   przechyleń   na   minutę, 
następowała wyraźna zmiana, a obserwowane niemowlęta natychmiast się uspokajały i mniej 
płakały.   Chociaż   matki   w   różnym   tempie   kołyszą   swoje   dzieci   w   ramionach,   typowa 
częstotliwość kołysania jest niemal identyczna z częstotliwością stosowaną w omawianych 
doświadczeniach, a tempo, w jakim chodzimy, nosząc dziecko na ręku, także jest zbliżone. 
Natomiast przeciętna prędkość chodzenia w normalnych warunkach zwykle przekracza sto 
kroków na minutę.

Dlatego wydaje się, że jakkolwiek te działania uspokajające mogą przynosić ukojenie, 

gdyż naśladują ruchy kołyszące, jakie dziecko odczuwa w łonie matki, ich tempo wymaga 

background image

jakiegoś innego wyjaśnienia. Poza chodzeniem matki nie narodzone dziecko odbiera jeszcze 
dwa rodzaje doznań o charakterze rytmicznym: ciągłe unoszenie się i opadanie piersi matki 
podczas oddychania i stałe uderzenia jej serca. Rytm oddychania – od dziesięciu do czternastu 
wdechów na minutę – jest zbyt wolny, aby mógł mieć jakieś znaczenie, natomiast rytm bicia 
serca – około siedemdziesięciu uderzeń na minutę – to chyba właśnie to, o co chodzi. Wydaje 
się, że ten właśnie rytm, czy się go słyszy czy też wyczuwa, jest najistotniejszym czynnikiem 
kojącym, żywo przypominając noworodkowi utracony raj, jakim było matczyne łono.

Istnieją jeszcze dwa fakty uzasadniające ten pogląd. Po pierwsze, zarejestrowane bicie 

serca, odtwarzane niemowlęciu z naturalną prędkością, również działa uspokajająco, nawet 
przy braku jakichkolwiek ruchów kołyszących czy bujających. Gdy ten sam dźwięk odtwarza 
się szybciej, w tempie ponad stu uderzeń na minutę, a więc w tempie chodu, przestaje on 
działać   uspokajająco.   Po   drugie;   jak   pisałem   w  Nagiej   małpie,  obserwacje   wykazały,   że 
ogromna większość matek trzyma niemowlę, opierając jego główkę o lewą pierś, w pobliżu 
serca. Świadomie czy nie matki umieszczają więc uszy swoich dzieci jak najbliżej źródła 
dźwięku – bijącego serca. Dotyczy to zarówno matek prawo – jak i leworęcznych, dlatego też 
bicie serca jest chyba jedynym wyjaśnieniem adekwatnym do faktów.

Można   to   łatwo   wykorzystać   dla   celów   handlowych  –  wyprodukować   mianowicie 

mechaniczną kołyskę poruszającą się z prędkością odpowiadającą biciu serca lub wyposażoną 
w małe urządzenie odtwarzające  – odpowiednio wzmocnione –  zarejestrowane bicie serca. 
Model de luxe, łączący obie funkcje, byłby niewątpliwie jeszcze skuteczniejszy, a niejedna 
udręczona matka mogłaby po prostu włączyć takie urządzenie i odprężyć się, gdy tymczasem 
przyrząd automatycznie i niezawodnie usypiałby dziecko, podobnie jak automatyczna pralka 
skutecznie pierze ubranka niemowlęcia.

Urządzenia takie zapewne wkrótce się pojawią i niewątpliwie będą wielce pomocne dla 

zapracowanych   współczesnych   matek,   jednak   ich   nadużywanie   niesie   ze   sobą   pewne 
niebezpieczeństwo. To prawda, że mechaniczne  uspokajanie  jest czymś  lepszym  niż jego 
brak,   zarówno   dla   nerwów   matki   jak   dobrego   samopoczucia   dziecka,   a   jeśli   z   powodu 
nadmiaru czasochłonnych obowiązków matka nie ma innych możliwości, uspokajanie takie 
jest pożądane.  Ale istnieją dwa powody,  dla których  tradycyjne  uspokajanie przez  matkę 
będzie zawsze lepsze niż jego mechaniczny substytut. Po pierwsze, matka dokonuje czegoś 
więcej, niż potrafiłaby kiedykolwiek zrobić maszyna. Jej działania uspokajające są bardziej 
złożone i mają w sobie pewne cechy, o których jeszcze będziemy mówić. Po drugie, intymny 
związek między matką a dzieckiem, który występuje zawsze, gdy matka pociesza je, nosząc, 
obejmując i kołysząc, stwarza podstawę przyszłych silnych więzi między nimi. To prawda, że 
w   ciągu   pierwszych   kilku   miesięcy   życia   niemowlę   reaguje   pozytywnie   na   każdego 
przyjaźnie  nastawionego  dorosłego.  Chętnie   przyjmuje  ono  każdy  przejaw  intymności   od 
innych osób, bez względu na to, kim one są. Jednakże przed upływem roku dziecko uczy się, 
kim jest jego matka, i zaczyna odrzucać przejawy intymności ze strony obcych. Wiadomo, że 

background image

zmiana ta u większości niemowląt zachodzi mniej więcej w piątym miesiącu życia, ale nie 
zachodzi ona nagle, a poszczególne niemowlęta bardzo znacznie różnią się w tym względzie 
między sobą. Dlatego trudno przewidzieć moment, w którym niemowlę zacznie reagować 
selektywnie na własną matkę. Jest to okres o podstawowym znaczeniu, gdyż od bogactwa i 
intensywności  kontaktów  cielesnych  między matką  a niemowlęciem  w tym  czasie  będzie 
zależała siła i jakość ich późniejszej więzi.

Rzecz   jasna,   zbyt   częste   uciekanie   się   do   mechanicznych   matek   w   tym   kluczowym 

okresie może być szkodliwe. Niektóre matki uważają, że dziecko przywiązuje się do nich, 
ponieważ dostarczają mu one pożywienia i innych podobnych dóbr, naprawdę jednak tak nie 
jest. Obserwacje dzieci pozbawionych matek i doświadczenia z małpami wykazały niezbicie, 
że   czułe   przejawy   intymności,   których   źródłem   jest   delikatne   ciało   matki,   tak   istotne   w 
tworzeniu podstawowej więzi, mają też wielki wpływ na pozytywne zachowania społeczne w 
dalszym   życiu.   W   owych   krytycznych   kilku   miesiącach   życia   nie   można   przesadzić   w 
nacechowanych   miłością   kontaktach   cielesnych;   matka,   która   ignoruje   ten   fakt,   boleśnie 
przekona się o tym później, podobnie jak jej dziecko. Trudno zrozumieć ten wypaczony, a 
pokutujący jeszcze w naszej cywilizowanej kulturze pogląd, głoszący, że płaczące dziecko 
lepiej zostawić samo sobie, aby „nie zdobyło nad nami przewagi”.

Należy jednak pamiętać, że gdy dziecko podrośnie, sytuacja się zmienia. Bywa, że matka 

wykazuje   nadopiekuńczość   i   hamuje   dziecko   właśnie   wtedy,   gdy   powinno   się   ono 
usamodzielniać i uniezależniać. Najgorsze możliwe wypaczenie polega na tym, że matka jest 
niedostatecznie opiekuńcza, rygorystyczna i wymagająca wobec niemowlęcia, a potem staje 
się   nadopiekuńcza   i   przesadnie   lgnie   do   dziecka,   gdy  jest   ono   starsze.   Jest   to   całkowite 
odwrócenie naturalnego porządku, według którego tworzy się więź, a niestety w dzisiejszych 
czasach   taka   kolej   rzeczy   nie   należy   do   rzadkości.   Gdy   starsze   dziecko   lub   nastolatek 
„buntuje   się”,   można   przypuszczać,   że   gdzieś   w   tle   tkwi   ów   wypaczony   wzorzec 
wychowania.  Niestety,  gdy to już się stało,  często  jest za  późno, by naprawić  wcześniej 
wyrządzone zło.

Naturalna   kolejność,   jaką   tu   opisałem  –  najpierw   miłość,   a   potem   wolność  –  ma 

podstawowe znaczenie nie tylko u człowieka, ale u wszystkich wyższych naczelnych. Matki 
małp zwierzokształtnych i człekokształtnych utrzymują ze swoim potomstwem nieprzerwany 
intymny  kontakt   cielesny przez   wiele  tygodni  po  urodzeniu.  Jest  to  o  tyle  łatwiejsze,  że 
małpie noworodki są silne i mogą samodzielnie na długo uczepiać się matek. Noworodki 
wielkich   małp   człekokształtnych,   takich   jak   goryle,   potrzebują   nieraz   kilku   dni,   by   móc 
skutecznie uczepić się matki, ale później, pomimo swej wagi, potrafią to robić z niezwykłą 
wytrwałością.   Mniejsze   małpy   zwierzokształtne   robią   to   od   chwili   narodzin;   sam   kiedyś 
widziałem, jak rodząca się właśnie małpka kurczowo trzymała się już ciała matki, podczas 
gdy tylna część jej ciałka tkwiła jeszcze w macicy.

Ludzki noworodek nie jest tak sprawny fizycznie. Ma on słabsze ramionka, a krótkie 

background image

paluszki u nóg nie są chwytne. Matka ludzka ma więc z tym większy problem. W ciągu 
pierwszych   miesięcy   to   właśnie   na   niej   spoczywają   wszelkie   działania   mające   na   celu 
utrzymanie cielesnego kontaktu z dzieckiem. Zachowały się jedynie szczątki odziedziczonego 
po przodkach niemowlęcego wzorca czepiania się, co stanowi elementarną pozostałość dawno 
minionej,   ewolucyjnej   przeszłości,   ale   nawet   one   nie   mają   dziś   żadnego   praktycznego 
zastosowania. Utrzymują się tylko przez nieco ponad dwa miesiące po porodzie i znane są 
jako odruch chwytania i odruch Moro.

Odruch chwytania pojawia się wcześnie, gdyż już sześciomiesięczny płód posiada silny 

chwyt. Zaraz po urodzeniu stymulacja dłoni skutkuje mocnym zaciśnięciem rączki, a chwyt 
jest  na  tyle  silny,   że  dorosły może   dzięki  niemu   unieść  do góry  całe  ciałko  noworodka. 
Jednakże – nie tak jak u młodej małpki – owo uczepienie się nie trwa długo.

Odruch Moro można zademonstrować, zdecydowanie i szybko opuszczając dziecko na 

niewielką odległość ku ziemi – jakby imitując upuszczanie – jednocześnie podtrzymując je od 
spodu. Ramionka noworodka gwałtownie wyciągają się wtedy do przodu, przy czym rączki są 
otwarte,   a   paluszki   szeroko   rozpostarte.   Potem   ramionka   znów   się   zamykają,   jak   gdyby 
usiłowały objąć coś konkretnego. Widać tu wyraźnie ewolucyjny ślad czynności czepiania się 
występującej u naczelnych, którą tak sprawnie i skutecznie posługuje się każda zdrowa młoda 
małpka. Niedawno przeprowadzone badania demonstrują to jeszcze wyraźniej. Gdy niemowlę 
czuje, że się je upuszcza, a jednocześnie trzyma się je za rączki i pozwala się chwytać, jego 
pierwszą reakcją nie jest wyrzucenie ramionek do przodu, poprzedzające ruch obejmowania, 
lecz natychmiastowe silne uczepienie się. To samo zrobiłaby przestraszona młoda małpka, 
gdyby   trzymając   w   lekkim   uchwycie   futerko   odpoczywającej   matki,   poczuła,   że 
zaniepokojona   czymś   matka   nagle   zerwała   się   na   nogi.   Małpie   niemowlę   w   identyczny 
sposób zacisnęłoby swój chwyt, przygotowując się do szybkiego przeniesienia się wraz z 
matką w bezpieczne miejsce. Przed upływem ósmego tygodnia życia niemowlę ludzkie ma 
jeszcze w sobie tyle z małpy, że może demonstrować pozostałości tej reakcji.

Jednakże   z   punktu   widzenia   matki   ludzkiej   te  „małpie”  reakcje   stanowią   przedmiot 

jedynie akademickiego zainteresowania. Mogą one zaciekawić zoologów, ale w praktyce w 
żaden sposób nie ułatwiają rodzicom ich zadań. Jak więc należy postępować w tej sytuacji? 
Istnieje kilka możliwości. W tak zwanych społeczeństwach pierwotnych w ciągu pierwszych 
miesięcy życia niemowlę pozostaje na ogół niemal w stałym kontakcie z ciałem matki. Gdy 
matka odpoczywa, dziecko pozostaje w jej rękach lub też w rękach jakiejś innej osoby. Gdy 
matka śpi, dziecko znajduje się na tym samym posłaniu. Gdy matka pracuje lub znajduje się 
w ruchu, dziecko jest do niej solidnie przywiązane. W ten sposób zapewnia mu ona niemal 
nieustanny   kontakt   charakterystyczny   dla   innych   naczelnych.   Matki   społeczeństw 
cywilizowanych nie są w stanie w całej rozciągłości stosować się do tych zasad.

Jedną z możliwości jest szczelne zawinięcie dziecka w pieluszki i w becik. Jeśli matka nie 

może zapewnić dziecku w każdej godzinie dnia i nocy błogiego uścisku swoich ramion czy 

background image

ścisłego kontaktu ze swoim ciałem, może ona przynajmniej dostarczyć mu błogiego uścisku 
gładkiej   i   miękkiej   materii,   która   jest   środkiem   zastępującym   wnętrze   utraconego   łona. 
Zwykle myślimy o ubieraniu noworodków jako o metodzie zapewnienia im ciepła, ale chodzi 
tu o coś więcej. Równie ważny jest „uścisk” materiału, w który zawinięte jest dziecko i który 
wchodzi w kontakt z powierzchnią jego ciałka. Toczą się jednak ożywione dyskusje nad tym, 
czy owo owinięcie powinno być ścisłe czy luźne. Opinie o tym, jak szczelne winno być owo 
postnatalne łono z materiału, znacznie różnią się w poszczególnych kulturach.

W dzisiejszym świecie zachodnim nie akceptuje się na ogół ciasnego spowijania, nawet 

noworodka owija się lekko, aby mógł swobodnie poruszać się i wymachiwać kończynami, 
gdy   ma   na   to   ochotę.   Specjaliści   wyrażają   obawę,   że   spowijanie   niemowlęcia  „może 
krępować jego ducha”. Znaczna  większość zachodnich  czytelników  zgodziłaby się  z tym 
skwapliwie,   ale   bliższe   zbadanie   sprawy   nie   potwierdza   tych   obaw.   Starożytni   Grecy   i 
Rzymianie ciasno spowijali swoje niemowlęta, ale nawet najzagorzalszy wróg powijaków 
musi przyznać, że było wśród nich niemało wolnych duchów. Do końca osiemnastego wieku 
trzymano   w   powijakach   również   niemowlęta   brytyjskie,   a   wiele   niemowląt   rosyjskich, 
jugosłowiańskich, meksykańskich, lapońskich, japońskich i indiańskich trzyma się w nich do 
dzisiaj.  Ostatnio   poddano  ten   problem   badaniom   naukowym,   w   toku   których   za   pomocą 
odpowiednio czułych przyrządów sprawdzano uczucie dyskomfortu niemowląt w powijakach 
i   bez   powijaków.   Stwierdzono,   że   spowijane   dzieci   rzeczywiście   były   spokojniejsze,   co 
przejawiało   się   wolniejszym   biciem   serca,   zmniejszoną   prędkością   oddechu   i   rzadszym 
płaczem. Dłużej też spały. Należy przypuszczać, że spowijanie lepiej przypominało ścisły 
uścisk łona, jakiego doświadczają dojrzałe płody w ostatnich tygodniach ciąży.

Wszystko   to   wydaje   się   potwierdzać   opinie   zwolenników   spowijania,   ale   trzeba 

przypomnieć, że nawet największy płód nigdy nie podlega w łonie matki takiemu ściśnięciu, 
żeby od czasu do czasu nie mógł kopać i poruszać się. Każda matka, która wyczuwa w sobie 
te ruchy, zdaje sobie sprawę, że nie „spowija” ona swego nie narodzonego dziecka do tego 
stopnia,   by   je   unieruchomić.   Umiarkowane   spowijanie   noworodka   jest   chyba   bardziej 
naturalne niż silne krępowanie stosowane w niektórych kulturach. Co więcej, zwolennicy 
spowijania niepotrzebnie przedłużają nieraz ten zabieg znacznie ponad zalecaną miarę. Może 
to   być   pożyteczne   w   pierwszych   tygodniach,   ale   później   może   zakłócić   procesy 
prawidłowego rozwoju mięśni i kształtowania się postawy. Tak jak płód musi kiedyś opuścić 
naturalne łono, tak noworodek musi wkrótce opuścić łono sztuczne, bo inaczej „nie zdąży” na 
następny   etap   rozwojowy.   Mówimy   zwykle   o   noworodkach   niedonoszonych   lub 
przenoszonych, mając na myśli chwilę porodu, ale pożyteczne jest zastosowanie tych pojęć 
także do późniejszych etapów rozwoju dziecka. Jeśli potomstwo ma szczęśliwie przebyć owe 
kolejne   fazy,   w   każdej   z   nich,   od   niemowlęctwa   do   dojrzewania,   muszą   być   stosowane 
właściwe   formy   intymności,   kontaktu   cielesnego   i   pielęgnacji.   Inaczej  –  jeśli   przejawy 
intymności wyprzedzają etap lub są w stosunku do niego opóźnione  –  mogą pojawić się 

background image

kłopoty w dalszym życiu.

Dotychczas   przyglądaliśmy   się   niektórym   stosowanym   przez   matkę   sposobom 

odtwarzania   pewnych   przejawów   intymności   z   okresu   łonowego,   ale   błędne   byłoby 
mniemanie,   jakoby   wygody   wczesnego   okresu   postnatalnego   były   dla   dziecka   jedynie 
przedłużeniem   wygód   okresu   płodowego.   Takie   przedłużenie   to   tylko   fragment   całości 
obrazu. Właściwe etapowi niemowlęctwa formy dbałości o komfort dziecka, to pieszczenie, 
całowanie   i   głaskanie,   a   także   utrzymywanie   ciałka   niemowlaka   w   czystości   przy 
zastosowaniu delikatnego dotyku, ruchów pocierania, wycierania i innych łagodnych form 
tarcia. Także uścisk jest czymś więcej niż tylko uściskiem. Obejmując dziecko ramionami, 
matka często jednocześnie poklepuje je rytmicznie jedną ręką po pleckach – we właściwym 
tempie i z właściwą siłą, ani zbyt  silnie, ani zbyt słabo. Błędem byłoby sądzić, że ma to 
jedynie   wywołać  „odbicie   się”.   Jest   to   jedna   z   najczęstszych   reakcji   matki   o   znacznie 
szerszym   zastosowaniu.   Zawsze   gdy   dziecko   zdaje   się   potrzebować   pociechy,   matka 
obejmując  je poklepuje jeszcze po pleckach. Nierzadko jednocześnie kołysze  je i buja, a 
często   grucha   też   cichutko   do   dziecka   i   nuci   mu,   zbliżając   usta   do   jego   główki.   Te 
charakterystyczne dla niemowlęctwa działania pocieszające mają duże znaczenie, gdyż, jak 
się przekonamy, pojawiają się one później, już w życiu dorosłych, w rozmaitych formach, 
czasami   zupełnie   jawnych,   a   czasami   bardzo   zawoalowanych,   jako   rozmaite   przejawy 
intymności. Są to zachowania macierzyńskie tak automatyczne, że rzadko się o nich myśli czy 
rozmawia. Dlatego też zazwyczaj nie dostrzega się ich nowych funkcji w późniejszym życiu.

Poklepywanie wywodzi się ze zjawiska, które badacze zachowań zwierząt określają jako 

ruch   intencjonalny.   Najlepiej   można   to   zilustrować   na   przykładzie   zwierząt.   Gdy   ptak 
zamierza pofrunąć, porusza głową, co stanowi element odlotu. W toku ewolucji to poruszanie 
głową uległo wyolbrzymieniu, stając się dla innych ptaków sygnałem zwiastującym zamiar 
odlotu. Ptak, zanim rzeczywiście odleci, przez dłuższą chwilę wykonuje gwałtowne ruchy 
głową,   uprzedzając   swych   towarzyszy,   że   zamierza   ich   opuścić,   i   umożliwiając   im 
przygotowanie się do odlotu wraz z nim. Innymi słowy, sygnalizuje on zamiar lotu, a takie 
poruszanie głową określa się jako ruch intencjonalny. Jak się wydaje, w podobny sposób 
wykształciło się u matek poklepywanie jako szczególny przejaw więzi, stanowiący często 
stosowany   ruch   intencjonalny,   sygnalizujący   gotowość   mocnego   przytulenia   się.   Każde 
klepnięcie  matczynej   ręki  komunikuje:  „Zobacz,   tak  właśnie  przytulę   cię,  by chronić   cię 
przed   niebezpieczeństwem,   bądź   więc   spokojny,   nie   martw   się”.   Każde   klepnięcie   jest 
powtórzeniem tego sygnału i pomaga uspokoić niemowlę. Ale jest w tym coś jeszcze. Znów 
pomocny będzie przykład z ptakami. Gdy ptak jest lekko zaniepokojony, ale nie na tyle, by 
zaraz odlecieć, może zaalarmować swoich towarzyszy za pomocą kilku łagodnych ruchów 
głową, pozostając jednak przy tym  na miejscu. Innymi  słowy, w ten sposób ptak wysyła 
jedynie sygnał w postaci ruchu intencjonalnego, nie podejmując właściwej akcji, jaką jest lot. 
U ludzi to właśnie stało się z czynnością poklepywania. Ręka poklepuje plecy,  następnie 

background image

przestaje, potem poklepuje znowu i znowu przestaje. Nie następuje potem kontynuacja w 
postaci pełnego objęcia, mającego chronić przed niebezpieczeństwem. Tak więc komunikat 
matki   do   dziecka   brzmi   nie   tylko:   „Nie   martw   się,   tak   cię   przytulę   w   razie 
niebezpieczeństwa”,   lecz   także:  „Nie   martw   się,   nie   ma   żadnego   niebezpieczeństwa,   bo 
inaczej przytuliłabym cię jeszcze mocniej niż teraz”. Powtarzające się poklepywanie działa 
więc podwójnie kojąco.

Ciche   gruchanie   czy   mruczenie   jako   sygnał   kojący   działa   jeszcze   inaczej.   I   znów 

pomocny  może  być   przykład  ze  zwierzętami.  Gdy niektóre   ryby  znajdują się  w  nastroju 
agresywnym, objawiają to opuszczeniem przedniej części ciała i podniesieniem części tylnej. 
Gdy te same ryby sygnalizują brak agresji, robią coś przeciwnego, to znaczy unoszą głowę, a 
opuszczają ogon. Ciche gruchanie matki także działa na zasadzie przeciwieństwa. Głośne, 
hałaśliwe dźwięki są u naszego gatunku, podobnie zresztą jak u wielu innych, sygnałami 
alarmowymi. Krzyki, wrzaski, chrapania i ryki są powszechnymi wśród ssaków sposobami 
informowania   o   bólu,   niebezpieczeństwie,   strachu   i   agresji.   Używając   tonów,   które   są 
przeciwieństwem tych dźwięków, ludzka matka może przekazywać komunikaty przeciwne, a 
mianowicie   to,   że   wszystko   jest   w   porządku.   Gruchając   i   nucąc,   może   ona   stosować 
komunikaty   słowne,   ale   oczywiście   słowa   nie   mają   tu   większego   znaczenia.   Zasadniczy 
sygnał kojący przekazywany jest niemowlęciu za pośrednictwem tych właśnie łagodnych, 
cichych i słodkich dźwięków.

Innym ważnym wzorcem zachowań intymnych, występującym w okresie postnatalnym 

jest podawanie dziecku piersi (lub butelki ze smoczkiem) do ssania. Dziecko czuje wówczas 
w buzi coś ciepłego i miękkiego, z czego można wycisnąć słodki i ciepły płyn. Buzia dziecka 
odczuwa ciepło, język smakuje słodycz, a usta wyczuwają miękkość. W ten sposób życie 
dziecka wzbogaca się o jeszcze jeden ważny rodzaj pociechy, czyli  przejaw elementarnej 
intymności.   To   samo   zjawisko,   choć   w   różnych   przebraniach,   pojawi   się   później,   już   w 
kontekstach życia dorosłego.

Takie więc są najważniejsze przejawy intymności u ludzi w fazie niemowlęcej. Matka 

obejmuje,   nosi,   kołysze,   poklepuje,   pieści,   całuje,   głaszcze,   myje   i   karmi   piersią   swoje 
potomstwo, a także grucha do niego, mruczy i nuci mu. Jedynym pozytywnym działaniem 
kontaktowym   ze   strony  niemowlęcia   jest   w   tym   okresie   ssanie;   ale   dziecko   wysyła   dwa 
ważne sygnały funkcjonujące jako zaproszenie do intymności i zachęta do ścisłego kontaktu. 
Sygnałami tymi są płacz i uśmiech. Płacz inicjuje kontakt, a uśmiech pomaga ten kontakt 
utrzymać. Płacz mówi: „chodź tutaj”, a uśmiech – „zostań ze mną”.

Płacz bywa niekiedy niewłaściwie rozumiany. Ponieważ pojawia się wtedy, gdy dziecko 

jest głodne, jest mu niewygodnie albo coś je boli, przyjmuje się, że są to jedyne treści, jakie 
płacz komunikuje. Gdy dziecko płacze, matka często automatycznie uznaje, że chodzi o jeden 
z tych trzech problemów, co niekoniecznie musi być prawdą. Komunikat głosi jedynie „chodź 
tutaj”, nie mówi dlaczego. Dziecko może płakać również, gdy jest syte, jest mu wygodnie i 

background image

nie odczuwa żadnego bólu – chcąc tylko zainicjować intymny kontakt z matką. Gdy matka, 
po nakarmieniu dziecka i upewnieniu się, że jest mu wygodnie, kładzie je z powrotem, może 
ono natychmiast wznowić sygnalizowanie płaczem. U zdrowego niemowlęcia znaczy to tylko 
tyle,   że   nie   otrzymało   odpowiedniej   porcji   intymnego   kontaktu   cielesnego   i   będzie 
protestowało tak długo, aż to uzyska.  W pierwszych  miesiącach  zapotrzebowanie  na taki 
kontakt jest wysokie, a niemowlę  ma na szczęście  do dyspozycji silnie działający sygnał 
zachęty, czyli uśmiech zadowolenia, którym nagradza ono matkę za jej starania.

Uśmiech   jest   czymś,   co   wyróżnia   niemowlęta   ludzkie   spośród   innych   naczelnych. 

Niemowlęta   małp   nie   uśmiechają   się.   Po   prostu   nie   potrzebują   one   uśmiechu,   gdyż   są 
wystarczająco silne, aby uczepić się sierści swych matek i być blisko nich dzięki własnym 
działaniom. Niemowlę ludzkie nie jest zdolne tego dokonać i musi w jakiś sposób zwiększyć 
swoje szanse na przyciągnięcie uwagi matki. Uśmiech stanowi powstałe w procesie ewolucji 
rozwiązanie tego problemu.

Płacz   i   uśmiech   uzyskują   wsparcie   ze   strony   sygnałów   wtórnych.   Płacz   człowieka   z 

początku   przypomina   płacz   małp.   Płaczące   małpie   niemowlę   wydaje   z   siebie   serię 
rytmicznych pisków, którym jednak nie towarzyszą łzy. W ciągu kilku pierwszych miesięcy 
życia niemowlę ludzkie płacze tak samo, bez łez, ale po tym okresie wstępnym do sygnału 
głosowego dołączają się łzy. Później, w życiu dorosłym, łzy mogą pojawiać się niezależnie od 
głosu, jako bezgłośny sygnał, ale u niemowlęcia głos i łzy występują wspólnie, jako jedno 
zjawisko płaczu. Nie wiadomo dlaczego rzadko mówi się o tym, że człowiek jako jedyny 
wśród naczelnych płacze łzami, ale z pewnością musi to mieć jakieś specjalne znaczenie dla 
naszego gatunku. W pierwszym rzędzie jest to oczywiście sygnał wzrokowy, wzmocniony 
dzięki nieobecności włosów na naszych policzkach, przez co połyskiwanie i ściekanie łez jest 
tak dobrze widoczne. Ale ważna jest też reakcja matki, która wtedy zwykle „osusza oczka” 
niemowlęciu. Polega to na delikatnym wycieraniu łez ze skóry na buzi, co jest czynnością 
kojącą i przejawem intymnego kontaktu cielesnego. Być może, taka jest właśnie dodatkowa 
funkcja   znacznie   wzmożonego   wydzielania   gruczołów   łzowych,   co   powoduje   tak   częste 
wilgotnienie buzi małego człowieczka.

Jeśli komuś wydaje się to teorią nieco naciąganą, warto sobie uzmysłowić, że u ludzi, jak 

też u wielu innych gatunków, matka ma silny popęd do czyszczenia ciała potomstwa. Gdy 
dziecko się zmoczy, matka je osusza, i dlatego wydaje się, że obfitość łez wykształciła się 
jako coś w rodzaju „substytutu moczu” i ma na celu wywołanie podobnej intymnej reakcji w 
trudnych chwilach. W odróżnieniu od moczu łzy nie oczyszczają organizmu ze zbędnych 
substancji.   Wydzielane   w   niewielkich   ilościach,   czyszczą   i   chronią   oczy,   ale   gdy   płyną 
obficie podczas płaczu, ich jedyna funkcja polega chyba na przekazywaniu sygnałów, i wtedy 
można   je   uznać   wyłącznie   za   formę   zachowania.   Podobnie   jak   uśmiech,   zdają   się   one 
funkcjonować głównie jako zachęta do intymności.

Uśmiech wspierają takie sygnały wtórne jak gaworzenie i wyciąganie rączek. Niemowlę 

background image

uśmiecha   się,   rechocze   i   wyciąga   rączki   ku   matce,   wykonując   ruchy   intencjonalne, 
poprzedzające   przytulenie   się   do   niej,   i   w   ten   sposób   zachęca   ją,   by   je   podniosła.   W 
odpowiedzi   matka   odwzajemnia   się.   Oddaje   więc   uśmiech,  „grucha”  do   niemowlęcia, 
wyciąga ręce, by go dotknąć lub podnieść. Podobnie jak płacz z łzami, zespół uśmiechów 
pojawia   się   dopiero   mniej   więcej   w   drugim   miesiącu   życia.   W   gruncie   rzeczy   pierwszy 
miesiąc   życia   dziecka   można   by   nazwać  „stadium   małpim”,   gdyż   charakterystyczne   dla 
człowieka sygnały pojawiają się dopiero po upływie pierwszych kilku tygodni.

Gdy dziecko osiąga trzeci i czwarty miesiąc życia, zaczynają pojawiać się nowe formy 

kontaktu   cielesnego.   Znikają   wczesne  „małpie”  zachowania,   odruch   chwytania   i   odruch 
Moro,   a   pojawiają   się   bardziej   wyrafinowane   formy   ukierunkowanego   chwytania   i 
przytulania   się.   W   prymitywnym   odruchu   chwytania   rączka   niemowlęcia   automatycznie 
obejmowała każdy przylegający do niej przedmiot, teraz działaniem pozytywnym staje się 
nowy   rodzaj   chwytania,   chwytanie   selektywne  –  niemowlę   koordynując   ruchy   rąk   ze 
wzrokiem, sięga po konkretny interesujący je przedmiot i chwyta go. Często jest to jakaś 
część ciała matki, zwłaszcza włosy. W takim ukierunkowanym chwytaniu dziecko dochodzi 
do perfekcji przed upływem piątego miesiąca życia.

Podobnie automatyczne, nie ukierunkowane ruchy czepiania  się, charakterystyczne dla 

odruchu  Moro,  ustępują  ukierunkowanemu   obejmowaniu,  które  polega   na przytulaniu  się 
dziecka właśnie tylko do ciała matki i dostosowaniu ruchów do zajmowanej przez nią pozycji. 
Takie ukierunkowane czepianie się ustala się zwykle przed upływem szóstego miesiąca życia. 
W okresie dzieciństwa, po stadium niemowlęctwa, rzecz jasna ubożeje sfera elementarnej 
intymności cielesnej. Potrzeba bezpieczeństwa, którą tak dobrze zaspokajał rozległy kontakt 
cielesny   z   matką,   napotyka   teraz   na   coraz   silniejszą   konkurencję,   jaką   jest   potrzeba 
niezależnego działania, odkrywania świata i badania otoczenia. Nie można tego oczywiście 
dokonać, tkwiąc w ramionach matki. Niemowlę uniezależnia się, na czym musi ucierpieć 
elementarna   intymność.   Ale   świat   wciąż   jest   miejscem   przerażającym   i   dlatego   dziecku 
potrzebna   jest   jakaś   inna   forma   intymności  –  pośrednia,   zdalnie   sterowana  –  by   przy 
względnej   niezależności   zachować   jednocześnie   poczucie   pewności   i   bezpieczeństwa. 
Komunikowanie   się   za   pomocą   dotyku   ustępuje   miejsca   coraz   bardziej   precyzyjnej 
komunikacji   wzrokowej.   Ograniczające   i   krępujące   środki   bezpieczeństwa,   jakim   są 
obejmowanie   i   przytulanie,   zastępuje   dziecko   mniej   ograniczającym   środkiem,   jakim   jest 
wymiana spojrzeń, którym towarzyszy odpowiedni wyraz twarzy.  Wspólny uścisk zostaje 
zastąpiony przez  wspólny uśmiech,  wspólny śmiech  oraz wszelkiego  rodzaju miny,  jakie 
potrafi przybierać twarz człowieka. Twarz w uśmiechu, która wcześniej stanowiła zachętę do 
objęcia,   obecnie   zastępuje   to   objęcie.   W   istocie   sam   uśmiech   staje   się   symbolicznym 
objęciem, działającym na odległość. Pozwala to niemowlęciu funkcjonować w sposób mniej 
skrępowany,   a   przy   tym   odnowić   uczuciowy   kontakt   z   matką   za   pomocą   jednego   tylko 
spojrzenia.

background image

Następne   doniosłe   stadium   rozwojowe   przychodzi,   gdy   dziecko   zaczyna   mówić.   W 

trzecim  roku życiu,  po opanowaniu  podstawowego  słownictwa,  do kontaktu  wzrokowego 
dołącza się „kontakt” słowny. Dziecko i jego matka mogą teraz wyrażać uczucia wobec siebie 
nawzajem za pomocą słów.

W   miarę   rozwoju   tego   stadium   nieuniknione   jest   dalsze   ograniczenie   przejawów 

intymności elementarnej, mających postać kontaktów cielesnych. Przytulanie wydaje się zbyt 
dziecinne. Gwałtownie rosnąca potrzeba eksploracji, niezależności i odrębnej, indywidualnej 
tożsamości w coraz większym stopniu tłumi pragnienie uścisków i pieszczot. Gdy rodzice w 
tym okresie nadużywają elementarnych kontaktów cielesnych, dziecko odczuwa je nie tyle 
jako   przejawy   opieki,   ile   jako   udrękę.   Trzymanie   dziecka   staje   się   teraz   dla   niego 
powstrzymywaniem  przed  czymś  i  dlatego   rodzice  muszą  przystosować  się  do tej   nowej 
sytuacji.

Przy czym kontakt cielesny nie zanika. Jest mile widziany w razie bólu, we wstrząsie 

psychicznym,   strachu   czy   panice,   pojawia   się   też   w   sytuacjach   mniej   dramatycznych. 
Przybiera on jednak inne formy.  Wszechogarniające objęcie ulega redukcji do rozmiarów 
poszczególnych   jego   fragmentów.   Pojawiają   się   takie   formy   jak   półobjęcie,   objęcie 
ramieniem, poklepanie po głowie i uścisk dłoni.

Jak   na   ironię   w   stadium   późnego   dzieciństwa   i   towarzyszących   jego   eksploracjom 

stresów wciąż istnieje ogromna wewnętrzna potrzeba pociechy, jaką daje kontakt cielesny i 
przejawy   intymności.   Potrzeba   ta   ulega   nie   tyle   zredukowaniu,   co   stłumieniu.   Przejawy 
intymności   dotykowej   kojarzą   się   z   niemowlęctwem   i   muszą   odejść   w   przeszłość,   ale 
otoczenie wciąż się ich domaga. Konflikt, jaki w związku z tym powstaje, rozwiązuje się 
przez   wprowadzenie   nowych   form   kontaktu,   które   dostarczają   pożądanych   przejawów 
intymności cielesnej, ale nie robią wrażenia dziecinnych.

Pierwszy symptom tych zamaskowanych przejawów intymności pojawia się wcześnie, bo 

już niemal w niemowlęctwie. Rozpoczyna się to w drugim półroczu życia i wiąże się z tak 
zwanymi   obiektami   przeniesieniowymi.   W   gruncie   rzeczy   są   to   nieożywione   substytuty 
matki. W powszechnym użyciu są trzy takie przedmioty: ulubiona butelka ze smoczkiem, 
miękka   zabawka   i   kawałek   miękkiego   materiału,   zwykle   szal   lub   jakaś   część   bielizny 
pościelowej. W stadium wczesnego niemowlęctwa przedmioty te stanowią element składowy 
intymnych  kontaktów z matką. Dziecko nie przedkłada tych przedmiotów  nad matkę, ale 
jednak silnie je kojarzy z jej fizyczną obecnością. W czasie nieobecności matki stają się one 
jej substytutami, a wiele dzieci nie chce zasnąć bez ich kojącej bliskości. Gdy pora iść spać, 
szal lub miękka zabawka muszą znajdować się w łóżeczku, bo inaczej powstają problemy. A 
wymagania są szczegółowe, musi to być ta, a nie inna zabawka lub ten, a nie inny szal. Nie 
mogą ich zastąpić rzeczy podobne, ale dziecku nie znane.

Na tym etapie przedmioty są potrzebne tylko wtedy, gdy matka jest nieosiągalna. Dlatego 

stają się one niezbędne w porze zasypiania, kiedy kontakt z matką ulega przerwaniu. Ale 

background image

później, gdy dziecko rośnie, coś się tu zmienia. Dla dziecka, które staje się coraz bardziej 
niezależne od matki, ulubione przedmioty raczej zyskują, niż tracą na wartości jako źródło 
pociechy.   Niektóre   matki   niewłaściwie   wyobrażają   sobie,   że   dziecko   z   jakiegoś   powodu 
odczuwa   nienaturalny   niedostatek   bezpieczeństwa.   Gdy   dziecko   gwałtownie   domaga   się 
swojego „miśka”, „szaliczka” czy „przytulanki” – przedmioty te zwykle mają jakieś specjalne 
imiona  –  matka  może  niekiedy postrzegać to jak krok wstecz  w rozwoju. W istocie  jest 
właśnie   przeciwnie.   Postępując   tak,   dziecko   w   rzeczywistości   mówi:  „Pragnę   kontaktu 
fizycznego z matką, ale to byłoby zbyt dziecinne. Teraz jestem już zbyt niezależny na coś 
takiego.   Zamiast   tego   wejdę   w   kontakt   z   tym   przedmiotem,   dzięki   czemu   poczuję   się 
bezpiecznie, nie rzucając się z powrotem w ramiona matki”. Jak wyraził to pewien znawca 
tych   problemów,   obiekt   przeniesieniowy  „przypomina   o   miłych   stronach   matki,   jest 
substytutem matki, ale jest też tarczą przeciw ponownemu spowiciu przez matkę”.

Z upływem lat, gdy dziecko rośnie, taki pocieszający przedmiot może mu niezmiennie 

towarzyszyć niekiedy aż do półmetka dzieciństwa, a z rzadka nawet do lat młodzieńczych. 
Zdarza się, że panna na wydaniu, leżąc w łóżku, kurczowo ściska ogromnego pluszowego 
misia.   Mówiąc  „z   rzadka”  muszę   tu   uczynić   pewne   zastrzeżenie.   Oczywiście   rzadko   się 
zdarza,   abyśmy   obsesyjnie   trwali   przy   jakimś   konkretnym   obiekcie   przeniesieniowym   z 
okresu   wczesnego   dzieciństwa.   Dla   większości   z   nas   istota   takiego   postępowania   byłaby 
nazbyt przejrzysta. Znajdujemy natomiast substytuty dla substytutów –  przemyślny dorosły 
wynajduje   substytuty   dla   dziecięcych   substytutów   ciała   matki.   Gdy   zamiast   dziecięcego 
szaliczka pojawia się futrzana pelisa, traktujemy ją z większym szacunkiem.

Inny zamaskowany przejaw intymności, jaki pojawia się u rosnącego dziecka, można 

dostrzec w przepychankach i bijatykach. Kiedy obejmowanie się i przytulanie wydaje się 
infantylne, ale jest wciąż niezbędne, można ten problem rozwiązać obejmując rodziców w 
taki sposób, że kontakt cielesny wcale nie wygląda jak czułe przytulanie się. Nadaje mu się 
wtedy formę żartobliwego obejmowania się  „na niedźwiedzia”, a przytulanie się przybiera 
postać zapasów. W udawanych zapasach z którymś z rodziców dziecko może wciąż jeszcze 
odtworzyć bliską intymność z czasów niemowlęcych, maskując ją jednocześnie za pomocą 
dorosłej agresywności.

Sposób ten jest na tyle skuteczny, że udawane walki z rodzicami zdarzają się jeszcze w 

późnym okresie dojrzewania. Jeszcze później, już między dorosłymi, ogranicza się to zwykle 
do przyjaznego klepnięcia w ramię lub po plecach. Trzeba przyznać, że żartobliwa bijatyka 
dziecięca   jest   czymś   więcej   niż   tylko   zamaskowanym   przejawem   intymności.   W   dużym 
stopniu chodzi w niej też o sprawdzenie  sprawności własnego ciała,  o jego dotykanie,  o 
badanie   nowych   możliwości   i   dawanie   upustu   starym.   Owe   stare   możliwości,   które 
oczywiście wciąż się tam jeszcze kryją, wciąż są ważne, i to w dużo większym stopniu, niż 
się zazwyczaj sądzi.

Z nadejściem okresu pokwitania powstaje nowy problem. Kontakt cielesny z rodzicami 

background image

ulega   dalszemu   ograniczeniu.  Ojcowie   przekonują  się,  że   ich  córki   nagle   stają   się  mniej 
skłonne   do   zabaw.   Synowie   stają   się   wstydliwi   wobec   swoich   matek.   Już   w   stadium 
poniemowlęcym   zaczyna   się   przejawiać   potrzeba   niezależności,   ale   teraz,   w   okresie 
pokwitania,  potrzeba  ta  ulega wzmocnieniu  i rodzi  kolejną silną  potrzebę,  czyli  potrzebę 
prywatności.

Komunikat   niemowlęcia   brzmiał  „trzymaj   mnie   mocno”,   komunikat   dziecka   „połóż 

mnie”,   a   komunikat   osoby   dojrzewającej   brzmi  „zostaw   mnie   samą/samego”.   Pewien 
psychoanalityk opisał, jak w okresie pokwitania „młoda osoba pragnie się odizolować; od tej 
pory mieszka z członkami rodziny jak z obcymi ludźmi”. Sens tego stwierdzenia staje się 
jasny dzięki zastosowanej w nim przesadzie. Osoby dojrzewające nie całują się przecież z 
nieznajomymi, a w dalszym ciągu całują swoich rodziców. Co prawda, pocałunki te w dużej 
mierze stają się tylko formalnością, bo głośny całus zamienił się w muśnięcie policzka, ale 
przelotne   przejawy   intymności   wciąż   jeszcze   się   zdarzają.   Jednakże,   podobnie   jak   u 
dorosłych, są one na tym etapie ograniczone głównie do powitań, pożegnań, uroczystości i 
różnych smutnych sytuacji. W gruncie rzeczy osoba dojrzewająca jest już dorosła – niekiedy 
nawet superdorosła  –  przynajmniej jeśli idzie o przejawy intymności rodzinnej. Kochający 
rodzice, przemyślnie, aczkolwiek nieświadomie, radzą sobie z tym problemem w rozmaity 
sposób. Typowym wzorcem jest tu poprawienie szczegółów garderoby. Jeśli nie można już z 
miłością   dotknąć   dziecka,   to   można   zrobić   to   pod   pozorem  „poprawię   ci   krawat”   lub 
„wyczyszczę ci kurtkę”. Jeśli w odpowiedzi słyszy się  „nie zawracaj sobie głowy, mamo” 
albo „sam to zrobię”, oznacza to, że młody człowiek, równie nieświadomie, rozszyfrował tę 
sztuczkę.

Po   okresie   dojrzewania,   gdy   młody   człowiek   wyprowadza   się   z   domu   rodzinnego, 

wówczas,   z   punktu   widzenia   intymności   cielesnej,   następuje   coś   jakby   powtórny   poród. 
Opuszczamy łono rodziny tak jak dwadzieścia lat temu opuściliśmy łono matki. Podstawowa 
sekwencja   przejawów   intymności:  „trzymaj   mnie   mocno   –  połóż   mnie  –   zostaw   mnie 
samego”, zaczyna się od początku. Młodzi kochankowie, jak niemowlęta, mówią  „trzymaj 
mnie mocno”. Czasami zwracają się do siebie przez „dziecinko”. Po raz pierwszy od czasów 
niemowlęctwa   w   ich   życiu   znów   pojawiają   się   liczne   przejawy   intymności.   Jak   dawniej 
sygnały   kontaktu   cielesnego   zaczynają   splatać   magiczną   więź   i   tworzy   się   nowy,   silny 
związek. Aby podkreślić siłę tego przywiązania, komunikat  „trzymaj mnie mocno”  zostaje 
wzbogacony słowami „i nigdy mnie nie puszczaj”. Jednakże gdy proces tworzenia się więzi 
zostanie   zakończony,   a   kochankowie   stworzą   nową,   dwuosobową   jednostkę   rodzinną, 
dobiega   też   końca   stadium   drugiego   niemowlęctwa.   Nieuchronnie   pojawiają   się   nowe 
przejawy   intymności,   będące   repliką   wcześniejszej   podstawowej   sekwencji.   Drugie 
niemowlęctwo   ustępuje   miejsca   drugiemu   dzieciństwu.   (Nie   należy   go   mylić   ze   stadium 
starości, które pojawia się znacznie później i o którym często niesłusznie mówi się jako o 
drugim dzieciństwie).

background image

W tym  czasie zaczynają słabnąć występujące w okresie zalotów przejawy intymności 

polegające na obejmowaniu się. W sytuacjach krańcowych jeden z partnerów – lub oboje – 
zaczynają   odczuwać,   że   wpadli   w   pułapkę,   i   czują,   że   zagrożona   jest   ich   niezależność. 
Zjawisko raczej normalne, ale odczuwane jako coś nienormalnego – partnerzy uznają więc, że 
cały ten ich związek jest błędem, i postanawiają się rozstać. „Połóż mnie” z okresu drugiego 
dzieciństwa zostaje zastąpione przez  „zostaw mnie samego/samą” z drugiego pokwitania, a 
pierwotna separacja rodzinna z okresu dojrzewania staje się separacją rodzinną w postaci 
rozwodu.   Ale   jeśli   rozwód   jest   drugim   dojrzewaniem,   to   dlaczego   właściwie   ten   nowo 
dojrzewający   czy   nowo   dojrzewająca   ma   żyć   bez   kochanki   czy   kochanka?   Dlatego   po 
rozwodzie   każde   z   eksmałżonków   znajduje   nową   partnerkę   czy   partnera,   jeszcze   raz 
przeżywa   etap   drugiego   niemowlęctwa,   powtórnie   zawiera   związek   małżeński   i   nagle 
znajduje się w okresie drugiego dzieciństwa, ze zdumieniem stwierdzając, że wszystko się 
powtarza.

Opis   ten   może   wyglądać   na   cyniczne   uproszczenie,   ale   pomaga   on   sformułować 

właściwy wniosek. Szczęśliwcy, a jest ich niemało nawet w dzisiejszych czasach, nigdy nie 
przeżywają owego drugiego dojrzewania. Akceptują oni zamianę drugiego niemowlęctwa na 
drugie dzieciństwo. Wzbogaceni o nową intymność seksualną i wspólne przejawy intymności 
rodzicielskiej, potrafią utrzymać więź pary w małżeństwie.

W późniejszych latach utrata czynnika rodzicielskiego zostaje złagodzona pojawieniem 

się nowych przejawów intymności z pokoleniem wnuków, aż w końcu pojawia się trzecie i 
ostatnie  niemowlęctwo  –  wraz  z  nadejściem  starości  i  towarzyszącą   jej  bezradnością.  Ta 
trzecia sekwencja przejawów intymności trwa krótko. Nie istnieje żadne trzecie dzieciństwo, 
przynajmniej   tu   na   ziemi.   Kończymy   życie   jako   niemowlęta,   ułożeni   w   przytulnych 
trumnach,   miękko   wyściełanych   i   udrapowanych,   zupełnie   jak   kołyski   niemowląt. 
Przebyliśmy drogę od bujania się w kołysce do bujania w obłokach wieczności.

Wiele ludzi nie może pogodzić się z myślą, że tu kończy się trzecia wielka sekwencja 

przejawów   intymności.   Nie   chcą   przyjąć   do   wiadomości,   że   trzecie   niemowlęctwo   nie 
przechodzi w trzecie dzieciństwo – w niebie. Tam panują idealne i niezmienne warunki, nie 
istnieje groźba matczynej nadopiekuńczości, gdyż Bóg-Ojciec nie ma małżonki.

Opisując te wzorce intymności od łona matki do  „łona Abrahama”  poświęciłem dużo 

miejsca   wczesnym   okresom   życia,   pobieżniej   traktując   późniejsze   okresy   dorosłości. 
Ukazawszy korzenie intymności, w następnych rozdziałach będziemy mogli z większą uwagą 
zająć się zachowaniami charakterystycznymi dla wieku dojrzałego.

background image

2. ZAPROSZENIA DO INTYMNOŚCI SEKSUALNEJ

Ciało   każdego   człowieka   nieustannie   wysyła   sygnały   do   innych   ludzi.   Jedne   z   tych 

sygnałów zapraszają do intymnego kontaktu, inne zaś zniechęcają. Nigdy nie wchodzimy z 
nikim w kontakt cielesny bez uprzedniego starannego odczytania znaków  –  chyba że się z 
kimś   niechcący   zderzymy.   Nasze   umysły   są   jednak   bezbłędnie   zaprogramowane   tak,   by 
sprostać trudnej sztuce oceny tych sygnałów zapraszających, dzięki czemu nieraz w ułamku 
sekundy   potrafimy   rozeznać   daną   sytuację   towarzysko-społeczną.   Gdy   w   tłumie   ludzi 
niespodziewanie dojrzymy osobę, która robi na nas duże wrażenie, już po upływie kilku chwil 
od   momentu   zatrzymania   na   niej   wzroku   jesteśmy   gotowi   pochwycić   ją   w   objęcia.   Nie 
oznacza to wcale, że działamy nierozważnie. Po prostu znaczy to, że komputery w naszych 
czaszkach   wspaniale   potrafią   wykonać   błyskawiczne,   niemal   natychmiastowe   kalkulacje 
oceniające wygląd i nastrój wszystkich tych licznych osób, z którymi stykamy się w ciągu 
dnia.   Setki   sygnałów   informujących   o   szczególnych   cechach   kształtu,   wielkości,   koloru, 
dźwięku,   zapachu,   postawy,   ruchów   i   wyrazu   twarzy   tychże   błyskawicznie   zaczynają 
atakować   nasze   zmysły,   a   wtedy   zaczyna   pracować   nasz   komputer   towarzyski   i   zaraz 
otrzymujemy odpowiedź na pytanie, dotykać czy nie dotykać.

Jako niemowlęta oddziałujemy na dorosłych, gdyż jesteśmy mali i bezradni, co pobudza 

ich do wyciągania ręki i nawiązywania z nami życzliwego kontaktu. Płaska buzia, wielkie 
oczy, niezręczne ruchy, krótkie kończyny i okrągłe kształty – wszystko to składa się na nasz 
powab dotykowy. Gdy dodać do tego szeroki uśmiech i sygnały alarmowe, jakimi są płacz i 
krzyk, staje się jasne, że niemowlę ludzkie stanowi nieodparte zaproszenie do intymności.

Gdy, już jako ludzie dorośli, wysyłamy podobne sygnały wyrażające bezradność i ból, na 

przykład gdy jesteśmy chorzy lub ranni, wówczas wywołujemy tego samego rodzaju reakcje 
pseudorodzicielskie. Również wtedy gdy nawiązujemy pierwszy, wstępny kontakt cielesny w 
formie  uścisku dłoni, niemal  zawsze dodajemy do niego odpowiedni wyraz  twarzy,  czyli 
uśmiech.

Są to podstawowe rodzaje zaproszenia do intymności, ale wraz z dojrzałością seksualną 

background image

zwierzę ludzkie wkracza w nową sferę sygnałów kontaktowych  –  sygnałów związanych z 
seksapilem, czyli  z powabem płciowym,  który służy do zachęcania mężczyzn  i kobiet do 
wzajemnego dotykania się, wyrażającego coś więcej niż zwykłą życzliwość.

Niektóre   sygnały   płciowe   są   uniwersalne   i   mają   zastosowanie   u   wszystkich   ludzi 

dorosłych,  inne zaś stanowią wariacje kulturowe na owe tematy biologiczne.  Niektóre są 
składową naszego wyglądu jako osób dorosłych obojga płci, a inne mają związek z naszym 
zachowaniem jako dorosłych, a więc z postawą, gestykulacją i działaniem.

Aby je przedstawić, najprościej będzie udać się na wycieczkę po ludzkim ciele i krótko 

zatrzymać się przy każdym kolejnym interesującym nas szczególe.

Krocze.  Ponieważ   mówimy   o   sygnałach   płciowych,   zgodnie   z   logiką   zaczniemy   od 

podstawowego obszaru genitalnego, a potem przejdziemy do innych obszarów przyległych. 
Krocze jest główną strefą tabu, i to nie tylko dlatego, że mieszczą się w niej zewnętrzne 
narządy płciowe. Ten mały obszar ciała jest siedliskiem wszystkich innych najważniejszych 
tabu;  tu dokonuje się oddawanie  moczu,  oddawanie  stolca,  kopulacja, lizactwo  (fellatio), 
wytrysk   nasienia,   masturbacja   i   menstruacja.   Nic   więc   dziwnego,   że   był   to   zawsze 
najstaranniej zakryty obszar ciała ludzkiego. Wzrokowe zaproszenie do intymności w formie 
bezpośredniej demonstracji tego obszaru byłoby zbyt silnym sygnałem seksualnym, by mógł 
służyć   jako  instrument   wstępny,  zanim  jeszcze  dana  relacja   przejdzie   przez  wcześniejsze 
etapy kontaktu cielesnego. Jak na ironię, kiedy dana relacja osiągnie bardziej zaawansowane 
stadium   intymności   płciowej,   pokazy   wzrokowe   są   już   spóźnione,   toteż   pierwsze 
doświadczenia   życia   płciowego   są   na   ogół   dotykowe.   Bezpośrednie   przyglądanie   się 
genitaliom   płci   przeciwnej   odgrywa   współcześnie   stosunkowo   niewielką   rolę   w   ludzkich 
zalotach. Niemniej zainteresowanie tym obszarem ciała jest znaczne i jeśli nawet nie wchodzi 
w grę bezpośrednie eksponowanie genitaliów, zawsze istnieją jakieś inne możliwości.

Pierwszą z nich jest używanie stroju podkreślającego charakter organów, które się pod 

nim kryją. Dla kobiet jest to noszenie spodni, szortów lub kostiumów kąpielowych o numer 
mniejszych,   niż   kazałaby   wygoda,   tak   obcisłych,   że   wciskając   się   w   szczelinę   narządu 
rodnego uważnemu męskiemu oku ukazują jej kształt. Jest to wynalazek współczesności, ale 
jego męski odpowiednik ma długą historię. Przez prawie dwieście lat (mniej więcej w latach 
1408   do   1575)   wielu   mężczyzn   w   Europie   ukazywało   swoje   genitalia   w   całej   krasie, 
aczkolwiek nie bezpośrednio, lecz za pomocą woreczka na genitalia, czyli saczka. Rozpoczął 
on swój żywot  w postaci  skromnej  zasłonki tworzącej mały mieszek  w kroku niezwykle 
obcisłych   spodni   albo   trykotów,   które   nosili   ówcześni   mężczyźni.   Owe   trykoty   były   tak 
obcisłe, że nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do kształtu narządów, które okrywały. Z 
upływem   lat   ten   szczegół   garderoby   o   charakterze   skromnego   woreczka   na   mosznę 
przeobraził się w wyzywający worek na fallusa, jakby w stanie permanentnego wzwodu. Aby 
to jeszcze uwypuklić, saczek bywał często w innym kolorze niż całość spodni lub nawet 
ozdobiony złotem i klejnotami. W końcu rozrósł się do tego stopnia, że stał się przedmiotem 

background image

dowcipów, toteż Rabelais, opisując saczek jednego ze swoich bohaterów, napisał: „Na saczek 
u pludrów zużyto siedemnaście i ćwierć łokci tejże materii, i dano mu formę jakoby kabłąka, 
umocowanego bardzo uciesznie dwiema pięknymi haftkami ze złota, które zaczepiały się o 
dwa haczyki z emalii, w każdy zaś wprawiony był ogromny szmaragd wielkości pomarańczy. 
(...) Rozporek w saczku był na półtora łokcia długi”.

W dzisiejszych czasach niemodne jest już tak przesadne demonstrowanie członka, ale 

pewne   echa   tego   stylu   wciąż   można   jeszcze   zauważyć.   W   latach   sześćdziesiątych   i 
siedemdziesiątych młodzież męska znów zaczęła nosić zbyt obcisłe „trykoty”. Podobnie jak 
współczesna   kobieta   młodzieniec   wciska   się   w   niezwykle   obcisłe   dżinsy   i   spodenki 
kąpielowe,   które   zmuszają   go   do   przemieszczenia   spoczywającego   w   nich   członka.   W 
odróżnieniu   od   starszych   mężczyzn,   u   których   znajdującą   się   między   nogami   przepaść 
międzypokoleniową   wypełnia   członek   luźno   zwisający   pod   zbyt   obszernymi   spodniami, 
współczesny młodzieniec paraduje z członkiem zwróconym ku górze. Stale utrzymywany w 
pozycji   pionowej   przez   przyjemnie   otulający   go   materiał,   zainteresowanej   nim   kobiecie 
ukazuje   się   jako   łagodna,   ale   wyraźnie   widoczna   wypukłość.   Tak   więc   ubiór   młodego 
mężczyzny znów pozwala mu zademonstrować pseudoerekcję, i, co może dziwić, podobnie 
jak   wcześniejszy   saczek,   nie   spotyka   się   to   jakoś   z   nadmierną   krytyką   środowisk 
purytańskich. Ciekawe, czy sam saczek powróci jeszcze kiedyś do łask i jak dalece rozwinie 
się ten prąd w modzie, zanim popadnie w niełaskę jako zbyt nachalny przejaw seksualizmu.

Eksponowanie   narządów   płciowych   za   pomocą   stroju   ma   dziś   charakter   wyraźnie 

egzotyczny i nie znajduje powszechnego zastosowania. Funkcję taką pełnią damskie kostiumy 
kąpielowe i majteczki w okolicach łonowych przyozdobione futrem albo też sznurowane w 
przodzie.   Inną   formą   pośredniego   eksponowania   genitaliów,   która   nie   budząc   żadnych 
zastrzeżeń,   przetrwała   przez   wieki,   jest   szkocki   sporran,   czyli   symboliczny   mieszek   na 
genitalia noszony w okolicach moszny, często pokrywany futrem symbolizującym owłosienie 
łonowe.

Mniej   bezpośrednim   sposobem   przekazywania   wzrokowych   sygnałów   płci   jest 

posługiwanie się innymi częściami ciała jako „echem genitaliów”, czyli ich imitacją. Pozwala 
to przekazywać  podstawowe komunikaty seksualne przy całkowicie  zakrytych  genitaliach 
właściwych. Można tego dokonywać na kilka sposobów. By je lepiej zrozumieć, musimy 
znów przyjrzeć się anatomii żeńskich organów płciowych. Ze względu na ich symboliczne 
znaczenie można wyróżnić otwór – pochwę – i parzyste fałdy skóry, czyli mniejsze i większe 
wargi   sromowe.   Gdy   są   one   zakryte,   wtedy   każdy   inny   fragment   ciała   czy   jakikolwiek 
szczegół, który w jakiś sposób je przypomina, może służyć jako „echo genitaliów” i może być 
wykorzystany do sygnalizowania.

Substytutami otworu mogą więc być pępek, usta, nozdrza i uszy. Wszystkie te miejsca na 

ciele   mają   w   sobie   coś   z   tabu.   Nie   wypada   publicznie   dłubać   w   nosie   czy   w   uchu   w 
przeciwieństwie   do   takich   czynności   jak   ocieranie   czoła   czy   przecieranie   oczu,   które 

background image

wykonywane   na   widoku   publicznym  –  nie   rażą.   Często   też   zakrywamy   usta,   jeśli   nie 
welonem to w każdym razie podczas ziewania, sapania czy śmiechu. Pępek stanowi jeszcze 
wyraźniejsze tabu – ostatnio często się zdarza, że usuwa się go skrzętnie z fotografii, chroniąc 
nasze   oczy   przed   jego   wymownym   kształtem.   Spośród   czterech   wymienionych   otworów 
chyba tylko usta i pępek są uważane za substytuty otworu genitalnego.

Usta bez wątpienia są najważniejszym z tych substytutów i podczas kontaktów miłosnych 

przekazują   one   bardzo   wiele   sygnałów   pseudogenitalnych.   W  Nagiej   małpie  wyraziłem 
pogląd, że unikatowy dla naszego gatunku rozwój odwiniętych warg jest być może częścią tej 
samej   historii,   a   ich   mięsiste   różowe   powierzchnie   rozwinęły   się   jako   imitacja   warg 
sromowych na poziomie biologicznym, a nie na poziomie czysto kulturowym. Podobnie jak 
wargi   sromowe   czerwienieją   i   nabrzmiewają   pod   wpływem   podniecenia   seksualnego   i 
podobnie   jak   one   otaczają   centralnie   usytuowany   otwór.   Od   zarania   historii   sygnały 
przekazywane   przez   wargi   kobiece   były   wzmacniane   za   pomocą   sztucznego   barwienia. 
Szminka   jest   obecnie   jednym   z   najważniejszych   wyrobów   przemysłu   kosmetycznego   i 
chociaż jej kolor zmienia się zależnie od mody, zawsze w końcu wraca do jakiegoś odcienia 
różu,   co   jest   repliką   czerwienienia   warg   sromowych   w   stanie   silnego   podniecenia 
seksualnego. Nie jest to, rzecz jasna, świadome naśladownictwo sygnałów genitalnych; uważa 
się po prostu, że jest „seksowne” czy „atrakcyjne”, i koniec.

Wargi dorosłej kobiety są zwykle nieco większe i bardziej mięsiste niż wargi mężczyzny, 

co nie dziwi, jeśli zważyć na ich symboliczną rolę, a tę różnicę w wielkości uwypukla się 
niekiedy jeszcze, malując szminką powierzchnię większą, niż nakazywałaby linia samych ust. 
To   również   imituje   powiększenie,   jakiemu   ulegają   wargi,   gdy   podczas   podniecenia 
seksualnego nabrzmiewają krwią.

Wielu pisarzy i poetów widzi w wargach i w ustach silną strefę erotyczną, gdy podczas 

głębokiego pocałunku język, niczym członek, wsuwa się do ust kobiety. Wyrażano też myśl, 
że   budowa   warg   kobiety   odpowiada   budowie   jej   (jeszcze   niedostępnych   dla   wzroku) 
genitaliów. Kobieta o mięsistych wargach ma podobno mięsiste wargi sromowe. Kobieta o 
wąskich, zaciśniętych wargach ma ściśnięte i wąskie narządy płciowe. Jeśli istotnie tak bywa, 
nie   jest   to   przykład   mimikry   cielesnej,   lecz   świadczy   tylko   o   tym,   że   dana   kobieta 
reprezentuje jakiś określony typ somatyczny.

Pępek  nigdy nie wywoływał tylu dyskusji co usta, ale ostatnio i jemu przydarzyło się 

wiele przygód, co świadczy o tym, że i on odgrywa ważną rolę jako echo genitaliów. Nie 
dość, że dawno usunięto go z fotografii, to jeszcze na mocy  „kodeksu hollywoodzkiego” 
zakazano jego pokazywania, tak że tancerki w haremach w przedwojennych filmach miały 
obowiązek przykrywać go jakąś ozdobą. Nikt nigdy nie wyjaśnił, dlaczego właściwie pępek 
jest tabu, jeśli nie liczyć mało przekonywającego stwierdzenia, że eksponowanie go może 
prowokować dzieci  do pytania  o cel jego istnienia  i w ten sposób zmuszać rodziców do 
wyjaśniania kłopotliwych „faktów z życia”. W świecie dorosłych jest to oczywisty nonsens, a 

background image

prawdziwa   przyczyna   tkwi,   rzecz   jasna,   w   tym,   że   pępek   bardzo   przypomina   „sekretny 
otwór”.   Ponieważ   tancerki   haremowe,   opuściwszy   kwefy,   wykonują   zazwyczaj   wschodni 
taniec brzucha, poruszając nim w taki sposób, że ów pseudootwór ukazuje się w pełnej krasie, 
a towarzyszy temu sugestywne i seksowne wyginanie się i przeciąganie, w Hollywoodzie 
postanowiono, że ten nieskromny szczegół anatomiczny powinno się jakoś zamaskować. Jak 
na ironię, w drugiej połowie dwudziestego wieku, kiedy na Zachodzie kodeks hollywoodzki 
stracił na znaczeniu, do akcji wkroczył owładnięty nowo odkrytym duchem republikańskim 
świat arabski. Egipskie wykonawczynie tańca brzucha zostały oficjalnie poinformowane, że 
eksponowanie  pępka   podczas  tradycyjnych   występów  folklorystycznych   jest  niemoralne   i 
niestosowne. Nowy rząd nalegał, aby wprowadzić obowiązek zakrywania okolic przepony 
kawałkiem jakiegoś lekkiego materiału. Tak więc w tym czasie, gdy w Europie i w Ameryce 
pępki wywalczyły sobie powrót do kin i na plażę, w Afryce Północnej te  „ślepe”  otwory 
ponownie zapadły w niebyt.

Nieosłonięte pępki, od chwili gdy ponownie pojawiły się w świecie zachodnim, zaczęły 

ulegać   dziwnej   modyfikacji.   Stopniowo   zmieniały   kształt.   Staromodne   okrągłe   otwory   z 
dawnych obrazów zaczęły ustępować miejsca wydłużonym, pionowym szczelinom. Badając 
to   dziwne   zjawisko,   stwierdziłem,   że   współczesne   modelki   i   aktorki   w   porównaniu   z 
modelkami dawniejszych artystów ukazują podłużny pępek sześciokrotnie częściej niż pępek 
okrągły.   Przegląd   przypadkowo   wybranych   dwustu   obrazów   i   rzeźb   z   różnych   okresów, 
przedstawiających nagie kobiety, wykazał, że okrągłe pępki stanowiły dziewięćdziesiąt dwa 
procent,   a   podłużne   jedynie   osiem   procent.   Podobna   analiza   współczesnych   modelek 
przedstawionych na fotografiach i aktorek filmowych wykazuje uderzającą zmianę proporcji: 
obecnie odsetek pępków podłużnych wzrósł do czterdziestu sześciu. Stało się tak nie tylko 
dlatego,   że   współczesne   dziewczyny   są   znacznie   szczuplejsze,   gdyż   jakkolwiek   tłusta   i 
obwisła kobieta nie jest w stanie ukazać zainteresowanym podłużnego pępka, nie jest wcale 
powiedziane,   że   potrafi   to   każda   szczupła.   Pępki   wysmukłych   dziewcząt   z   obrazów 
Modiglianiego  są tak samo  okrągłe jak pępki  pulchnych  modelek  Renoira. Co więcej, w 
latach   siedemdziesiątych   naszego  wieku dwie  młode   dziewczyny  o  podobnych  kształtach 
mogą pokazywać dwa różne kształty pępków.

Nie jest zupełnie jasne, jak dokonała się ta zmiana i czy była ona nieświadoma, czy też 

może sprzyjali jej współcześni fotografowie. Wydaje się, że ma ona jakiś związek z subtelną 
zmianą   pozycji   ciała,   którą   przybierają   modelki,   a   ta   z   kolei   –  z   intensywniejszym 
wdychaniem   powietrza.   Nie   ulega   jednak   wątpliwości,   że   zmiana   kształtu   pępka   ma 
zasadnicze   znaczenie.   Klasyczny   okrągły   pępek   w   swojej   symbolicznej   roli   jako   otwór 
zanadto   przypomina   odbyt.   Przybierając   bardziej   owalny,   pionowo   wydłużony   kształt 
szczeliny, automatycznie przyjmuje formę bardziej zbliżoną do formy narządu płciowego, na 
skutek czego jego wartość jako symbolu seksualnego niepomiernie wzrasta. Chyba to właśnie 
dokonuje   się   w   zachodnim   świecie,   od   chwili   gdy   pępek   wyszedł   z   ukrycia   i   zaczął 

background image

funkcjonować jako wyraźny sygnał erotyczny.

Pośladki.  Od   krocza   i   jego  substytutów   przechodzimy   teraz   do   tylnej   strony  okolicy 

miednicowej,   gdzie   znajdują   się   parzyste   mięsiste   półkule   o   nazwie   pośladki.   Bardziej 
wydatne u kobiet niż u mężczyzn, są one charakterystyczne dla człowieka – nie występują u 
innych   gatunków   naczelnych.   Gdyby   kobieta   zechciała   się   zaprezentować   mężczyźnie   w 
typowej   dla   naczelnych   pozycji   wyrażającej   zaproszenie   do   kopulacji,   czyli   w   pozycji 
pochylonej,   jej   genitalia   ukazałyby   się   oczom   patrzącego   tak,   jakby   były   obramowane 
dwiema gładkimi półkulami ciała. To skojarzenie sprawia, że pośladki są w naszym gatunku 
ważnym sygnałem seksualnym, który prawdopodobnie ma bardzo stary rodowód biologiczny. 
Stanowi   on   u   ludzi   odpowiednik   „obrzmienia   seksualnego”,   występującego   u   innych 
gatunków. Różnica polega na tym, że w naszym gatunku jest ono stałe. U innych gatunków 
owo obrzmienie pojawia się i znika zależnie od cyklu menstruacyjnego, osiągając maksimum 
podczas receptywności płciowej samicy, to znaczy w okresie owulacji. Ponieważ kobieta jest 
seksualnie   receptywna   niemal   stale,   jej  „obrzmienia   seksualne”  są   w   stanie   stałego 
„napompowania”. Gdy nasi dawni przodkowie zaczęli przybierać postawę pionową, narządy 
płciowe   stały   się   lepiej   widoczne   od   przodu   niż   od   tyłu,   ale   pośladki   zachowały   swoje 
znaczenie   seksualne.   Chociaż   sama   kopulacja   coraz   częściej   odbywała   się   w   pozycji 
frontalnej, kobieta mogła wysyłać sygnały seksualne, w jakiś sposób uwydatniając szczegóły 
tylnych partii ciała. W dzisiejszych czasach, gdy idąca dziewczyna nieco silniej zakołysze 
pośladkami, mężczyzna odbiera to jako silny sygnał erotyczny. Podobnie gdy przybiera ona 
postawę, w której pośladki „niechcący” uwypuklają się bardziej niż zwykle. Czasami zdarza 
się zobaczyć charakterystyczną dla naczelnych pełną prezentację, jak na przykład w słynnej 
figurze kankana. Powszechnie znane są też dowcipy o mężczyźnie pragnącym poklepać czy 
popieścić pośladek dziewczyny, która zupełnie niewinnie schyliła się, aby coś podnieść.

Od najdawniejszych czasów znane są dwa warte skomentowania zjawiska związane z 

pośladkami.   Pierwsze   to   naturalny   stan   znany   jako   steatopygia,   drugie   zaś  –  sztuczne 
urządzenie o nazwie turniura. Steatopygia dosłownie znaczy  „tłusty tyłek”  i odnosi się do 
znacznie powiększonych rozmiarów pośladków u pewnych ludów, takich jak Buszmeni w 
Ameryce  Południowej. Niektórzy utrzymują, że jest to zjawisko magazynowania tłuszczu, 
analogiczne do garbu wielbłąda, ale ponieważ u kobiet występuje ono w znacznie większym 
stopniu niż u mężczyzn, bliższe prawdy wydaje się mniemanie, że chodzi tu o specjalizację 
sygnałów seksualnych wychodzących z tej części ciała. Wydaje się, że u kobiet buszmeńskich 
sygnał ten wykształcił się lepiej niż u kobiet innych ras. Możliwe nawet, że stan taki był 
właściwy   większości   naszych   dawnych   przodków,   ale   uległ   później   redukcji   na   rzecz 
sportowego   kompromisu,   jakim   jest   mniej   wyzywający   kształt   pośladków   kobiety 
współczesnej. Z pewnością Buszmenów dawniej było więcej niż obecnie i przed ekspansją 
murzyńską zaludniali znaczną część Ameryki.

Ciekawa jest też duża liczba prehistorycznych statuetek pochodzących z wielu miejsc w 

background image

Europie   i   poza   nią,   przedstawiających   kobiety   o   podobnej   budowie,   a   więc   z 
nieproporcjonalnie wielkimi w stosunku do reszty ciała, wystającymi  pośladkami. Istnieją 
dwa  wyjaśnienia.  Albo kobiety prehistoryczne  istotnie  miały  tak wydatne  pośladki,  które 
służyły im do wysyłania sygnałów seksualnych do mężczyzn, albo też dawni rzeźbiarze mieli 
taką obsesję na punkcie erotycznego oddziaływania pośladków, że  –  jak współcześni nam 
karykaturzyści – pozwalali sobie na znaczny stopień swobody artystycznej. Jakkolwiek było, 
prehistoryczne pośladki panowały niepodzielnie. Potem, rzecz dziwna, kolejno na różnych 
obszarach   wraz   z   pojawianiem   się   nowych   form   sztuki   statuetki   kobiet   o   wydatnych 
pośladkach zaczęły znikać. Wszędzie tam, gdzie w sztuce prehistorycznej występują statuetki, 
najstarsze   mają   taki   właśnie   kształt.   Z   czasem   ich   miejsce   zajmują   statuetki   kobiet 
wysmukłych.   Kobiety   o   tłustych   pośladkach   musiały   być   istotnie   kiedyś   zjawiskiem 
powszechnym, a dopiero potem stopniowo wyginęły, gdyż inaczej nie dałoby się wyjaśnić 
przyczyny   tej   szeroko   udokumentowanej   zmiany   w   sztuce   prehistorycznej.   Męskie 
zainteresowanie kobiecymi pośladkami trwa nadal, ale poza nielicznymi wyjątkami, zostały 
one zmniejszone do naturalnych  proporcji, które można  oglądać  na dwudziestowiecznych 
ekranach   kinowych.   Tancerki   z   malowideł   ściennych   starożytnego   Egiptu   bez   trudu 
znalazłyby pracę we współczesnym nocnym klubie, a obwód bioder Wenus z Milo, gdyby 
dziś żyła, nie wynosiłby więcej niż 95 centymetrów.

Wyjątki od tej prawidłowości są o tyle intrygujące, że w pewnym sensie są świadectwem 

nawrotu   do   czasów   prehistorycznych   i   ukazują   ponowne   zainteresowanie   mężczyzny 
znacznie uwydatnionymi  tylnymi  partiami ciała kobiety.  Tu przechodzimy od naturalnego 
cielesnego zjawiska, jakim była steatopygia, do sztucznego urządzenia znanego jako turniura. 
Jedno i drugie daje ten sam efekt, to znaczy wydatne powiększenie okolic pośladków, tyle że 
gdy   chodzi   o   turniurę,   osiąga   się   to   za   pomocą   grubej   poduszki   lub   jakiejś   specjalnej 
konstrukcji umieszczonej pod suknią. W swoich początkach turniura była rodzajem krynoliny 
w   odwrocie.   Zwyczaj   wypychania   bioder   w   rejonie   miednicy   był   częsty   w   modzie 
europejskiej i chcąc wprowadzić nowy element  –  uwydatnienie pośladków  –  wystarczyło 
usnąć wkładki z przodu i z boków. Tak więc turniura powstała w procesie „redukcji”, a nie 
wyolbrzymiania,   dzięki   czemu   weszła   do   ekskluzywnej   mody   bez   nieprzychylnych 
komentarzy.   Z   racji   tego   sposobu   pojawienia   się,   niejako   przez   negację,   turniura   nie 
wywoływała  –   oczywistych   –  skojarzeń   seksualnych.   Okrągła   wypchana   turniura   z   lat 
siedemdziesiątych ubiegłego wieku zanikła po kilku latach, ale już w latach osiemdziesiątych 
wróciła   triumfalnie,   i  to  w  wyolbrzymionej   formie.   Zamieniła   się  ona  wówczas  w   dużą, 
sterczącą z tyłu półkę, utrzymywaną na swoim miejscu za pomocą konstrukcji z drucianej 
siatki i stalowych sprężyn, na widok której zareagowałby nawet wyczerpany Buszmen. Z 
nastaniem   lat   dziewięćdziesiątych   zniknął   jednak   i   ten   rodzaj   turniury,   a   coraz   bardziej 
wysportowana   kobieta   dwudziestego   wieku   wcale   nie   życzy   sobie   jej   powrotu.   W 
dzisiejszych   czasach   wyolbrzymienie   pośladków   ogranicza   się   do   rzadko   stosowanych 

background image

„sztucznych pup”, prowokujących póz oraz karykatur.

Nogi.  Kobiece nogi jako nośniki sygnałów seksualnych były i są przedmiotem żywego 

zainteresowania mężczyzn. Z natury ich anatomii zewnętrzne części ud kobiecych zawierają 
większe   pokłady   tłuszczu   niż   ud   męskich.   Bywały   okresy,   kiedy   pulchna   noga   była 
czynnikiem erotycznym.

Kiedy indziej samo pokazanie nogi było nośnikiem sygnałów seksualnych. Zrozumiałe, 

że im wyżej odsłonięta noga, tym bardziej pobudzająco działa, a to ze względu na bliskość 
właściwej strefy genitalnej. Wśród sztucznych środków poprawiających kształt nóg wymienić 
można  „sztuczne łydki”, które nosiło się pod nieprzezroczystymi pończochami, ale była to 
rzadkość podobnie jak  „sztuczne pupy”. Częściej używano pantofli na wysokich obcasach, 
gdyż podniesienie pięty miało poprawić kształt nogi, pozornie ją wydłużając, a wydłużenie 
kończyn jest elementem dojrzewania. Długie nogi to dojrzałość, a zatem seksowność.

Istniała też tendencja, by wciskać damskie stopy do nieco przyciasnych  pantofelków; 

stopa   dorosłej   kobiety   z   natury   jest   nieco   mniejsza   od   stopy   dorosłego   mężczyzny,   a 
zwiększenie   tej   różnicy   sprawia,   że   damska   stopa   jako   sygnał   seksualny   dla   mężczyzny 
prezentuje się bardziej kobieco. Drobna stópka zawsze cieszyła  się uznaniem mężczyzn  i 
niejedna kobieta cierpiała istne męki, aby uzyskać ten efekt. Tradycyjną postawę mężczyzn 
oddają   słowa   Byrona:  „stópki   drobne   jak   u   sylfidy   zwiastują   nad   sobą   kształty   jeszcze 
powabniejsze”.   Taki   pogląd   na   damskie   stopy   znajduje   swoje   odzwierciedlenie   w 
nieśmiertelnej bajce o Kopciuszku, która liczy sobie co najmniej dwa tysiące lat. Brzydkie 
siostry mają zbyt wielkie stopy, aby je wcisnąć w malutki szklany pantofelek. Tylko piękna 
bohaterka o odpowiednio małych stópkach potrafi podbić serce księcia.

W   Chinach   moda   na   małe   kobiece   stópki   osiągnęła   kiedyś   takie   rozmiary,   że 

deformowano stopy młodych dziewcząt na skutek bardzo ciasnego obwiązywania. Obwiązana 
stopa, czyli jak ją nazywano „złocista lilia”, pięknie się prezentowała w malutkim ozdobnym 
pantofelku,   ale   potem   przypominała   raczej   zniekształconą   świńską   raciczkę.   Ta   bolesna 
praktyka miała tak wielkie znaczenie, że rozmiar stóp dziewczyny stanowił o jej wartości 
handlowej;  wystawiając   na   pokaz   pantofelki,   określano   cenę   panny   młodej.   Współczesna 
kobieta, którą „wykańczają stopy”, to tylko odległe echo tego dawnego zjawiska. Oficjalnie 
praktykę  „złocistych lilii”  uzasadniano tym, że dzięki niej każdy mógł stwierdzić, iż dana 
kobieta nie musi pracować  –  mając takie stopy nie jest zdolna do pracy.  Ale nie musiał 
przecież pracować także jej mąż, chociaż jego stopy rozwijały się bez przeszkód. Dlatego 
bardziej przekonuje wyjaśnienie, że u źródeł tego zwyczaju leży dążenie do uwydatnienia 
różnic między płciami. Ta sama zasada rządzi wieloma innymi praktykami obyczajowymi. 
Takie lub inne zniekształcenie czy wyolbrzymienie, oficjalnie podyktowane wymogami mody 
lub   statusu   społecznego,   przy   głębszym   zbadaniu   odsłania   zazwyczaj   swoje   właściwe 
korzenie:   chęć   podkreślenia   biologicznych   cech   –  kobiecych   lub   męskich.   Dobrym 
przykładem jest tu sztuczne ściskanie damskiej talii.

background image

Pomijając szczegóły anatomiczne, nogi wysyłają sygnały seksualne przez swoje pozycje. 

W   wielu   kulturach   dziewczęta   wychowuje   się   w   przekonaniu,   że   stanie   lub   siedzenie   z 
rozstawionymi   nogami   jest   niestosowne.   Przybieranie   takiej   pozy   oznacza   „otwieranie” 
genitaliów; nawet jeśli są one niewidoczne, przekaz jest czytelny.  Z nadejściem mody na 
damskie   spodnie   i   zanikiem   surowych   zasad   etykiety   poza   z   rozstawionymi   nogami 
upowszechniła się; coraz częściej przybierają ją także modelki występujące w reklamach. 
Coś,   co   dawniej   szokowało,   obecnie   co   najwyżej   prowokuje.   Mimo   wszystko   jednak 
dziewczyna w spódnicy wciąż jeszcze przestrzega dawnych reguł. Ukazywanie przybranego 
tylko   w   majteczki   krocza   dziś   też   zazwyczaj   uważane   jest   za   zbyt   wyraźny   sygnał 
zapraszający.

Tradycyjnie  „grzeczna  dziewczynka”  trzyma  więc nogi razem, ale i w tym  nie może 

przesadzać, przyciskając je zbytnio do siebie. W ten sposób, lub gdy zakładając nogę na nogę, 
silnie zaciska uda, sprawia wrażenie,  że  „stawia  opór”, co także jest swoistą prowokacją 
seksualną. Zgodnie z purytańskim rozumowaniem dziewczyna okazuje w ten sposób, że jej 
myśli   są   zajęte   seksem.   Istotnie   dziewczyna,   która   stara   się   przesadnie   chronić   swoje 
genitalia, zwraca na siebie uwagę tak samo jak dziewczyna, która je pokazuje. Podobnie gdy 
podczas siadania spódniczka zadrze się lekko i odsłoni więcej, niżby należało, dziewczyna, 
próbując ją obciągnąć, podkreśla tylko seksualność sytuacji. Jedynie unikanie skrajności nie 
generuje sygnałów seksualnych.

U mężczyzny rozstawienie nóg ma mniej więcej to samo znaczenie co u kobiet, gdyż i 

ono komunikuje:  „pokazuję ci genitalia”. Siedzenie z nogami szeroko rozstawionymi  jest 
pozycją dominującego i pewnego siebie mężczyzny (chyba że jest zbyt otyły, by je zbliżyć).

Brzuch.  Zmierzając teraz ku górze, powyżej strefy genitaliów, dochodzimy do brzucha, 

który   może   mieć   dwa   charakterystyczne   kształty:   płaski   i   wystający.   Kochankowie   mają 
zwykle brzuchy płaskie, a brzuchy wystające można najczęściej zobaczyć u niedożywionych 
dzieci i żarłocznych mężczyzn. Wystający brzuch rzadziej obserwuje się u dorosłej kobiety 
niż u dorosłego mężczyzny, nawet jeśli oboje mają podobną nadwagę. A to dlatego, że u 
kobiet tkanki gromadzą więcej tłuszczu w okolicach ud i bioder niż w okolicach brzucha. Gdy 
mamy do czynienia ze znaczną nadwagą, wówczas zarówno kobieta jak mężczyzna mogą 
przybrać   taki   sam   krągły   kształt,   ale   w   sytuacjach   umiarkowanych   ta   różnica   w 
rozmieszczeniu   tłuszczu   jest   dość   wyraźna.   W   średnim   i   starszym   wieku   także   wielu 
przedtem   szczupłych   mężczyzn   miewa   pokaźne   i   wystające   brzuchy.   Czym   można   to 
wytłumaczyć?

Niekiedy   dowcip   rysunkowy   mówi   więcej,   niż   zamierzył   czy   nawet   zrozumiał   sam 

artysta. W pewnej kreskówce do brzuchatego mężczyzny w średnim wieku stojącego na plaży 
zbliża się piękna, młoda dziewczyna w bikini. Gdy jest już blisko, mężczyzna spostrzega ją i 
zaczyna wciągać swój obwisły brzuch, a gdy dziewczyna jest tuż-tuż, jego klatka piersiowa 
jest już wydęta, a brzuch zupełnie wciągnięty. Gdy dziewczyna odchodzi, brzuch z wolna 

background image

zaczyna się wydymać i zwisać, a kiedy dziewczyna znika w oddali, brzuch wraca do swojego 
dawnego kształtu. Dowcip ten miał oczywiście zobrazować świadomą kontrolę, jaką człowiek 
sprawuje nad swoją sylwetką – i nad swoim wizerunkiem seksualnym – ale ujawnia on też 
coś,   co   u   ludzi   dzieje   się   nieświadomie   i   prawie   nieustannie   i   co   ma   związek   z 
demonstrowaniem seksualności. Otóż podniecenie  seksualne lub też zainteresowanie  płcią 
przeciwną powoduje automatyczne napięcie mięśni brzucha. Pomijając różnice indywidualne, 
przejawia się to w ogólnej różnicy w kształtach ciała u młodych i starszych mężczyzn. Młodzi 
mężczyźni   mają   wyższą   potencję   seksualną   i,   ogólnie   biorąc,   dostosowany   do   tego 
odpowiedni kształt ciała. Mają oni pokazowy kształt ciała, typowy dla naszego gatunku, a 
więc szerokie bary, dobrze rozwiniętą klatkę piersiową, wąskie biodra. Płaski brzuch stanowi 
element   tej   zwężającej   się   ku   dołowi   piramidy,   jaką   jest   kształt   ciała.   Starsi   mężczyźni 
miewają raczej obwisłe i przygarbione barki, spłaszczoną klatkę piersiową i masywniejsze 
biodra. Częścią tej teraz już odwróconej piramidy, jaką stanowi wówczas ludzkie ciało, jest 
wydęty brzuch. Taki kształt ciała starszego mężczyzny komunikuje: „Mam już za sobą etap 
tworzenia się par”.

W czasach współczesnych starsi mężczyźni, którzy młodzieńczość i potencję seksualną 

uczynili przedmiotem kultu znamionującego wysoki status społeczny, rozpaczliwie walczą o 
powstrzymanie   tego   niemal   nieuchronnego   odwracania   się   kształtów.   Stosują   więc 
bezwzględne  diety,  ćwiczą, niekiedy noszą obcisłe  gorsety i starają się ze wszystkich  sił 
napinać coraz mniej sprawne mięśnie brzucha. Wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby 
byli   zdolni   wciąż   od   nowa   zakochiwać   się.   Romans,   którego   integralną   część   stanowią 
przecież   ćwiczenia   fizyczne,   jest   dla   brzucha   równie   korzystny   jak   dieta   i   gorset.   Pod 
wpływem namiętności mięśnie brzucha napinałyby się automatycznie i pozostawały w tym 
stanie, gdyż przeżywając stan zakochania mężczyźni ci w dosłownym, biologicznym sensie 
wracaliby   do   stanu   młodości,   a   ich   ciała   robiłyby   wszystko,   by   się   dostosować   do   ich 
nastroju. Oczywiście od czasu do czasu wielu mężczyzn podejmuje wysiłki w tym kierunku, 
ale proces ten musiałby być niemal nieprzerwany, gdyż inaczej następuje trwałe odwrócenie 
kształtów ciała, które nie może już wtedy liczyć na większy sukces. Nie trzeba dodawać, że 
tego rodzaju przedsięwzięcia fatalnie oddziałują na właściwą rolę biologiczną starszego pana, 
której istotą jest rodzicielstwo i troska o rodzinę.

Kiedyś sytuacja była inna. Dawno, dawno temu, zanim cuda medycyny tak nienaturalnie 

wydłużyły nam życie, starsi mężczyźni na ogół szybko odchodzili, by spocząć w ziemi. Z 
racji   wagi   naszego   ciała   jako   naczelnych   oraz   innych   cech   cyklu   życiowego   naturalnym 
okresem życia dla mężczyzny jest nie więcej niż czterdzieści do pięćdziesięciu lat. Wszystko 
ponad   to   stanowi   premię.   W   dawnych   czasach   dominujący,   podstarzały   mężczyzna 
utrzymywał   swój   status   często   nie   dzięki   młodzieńczości,   lecz   władzy,   jaką   sprawował. 
Atrakcyjną  młodą kobietę kupowało się raczej, niż się ją zdobywało. Tłusty pan, władca 
haremu, nie musiał dbać o swoje opasłe cielsko ani o to, że wysyła  jakieś antyseksualne 

background image

sygnały. Doprowadziło to do powstania w haremie tańca brzucha. Początkowo polegał on na 
tym, że kobieta wykonywała ruchy kopulacyjne na spasionym i niezdolnym do czynu cielsku 
pana   i   władcy.   Niezdolny   do   ruchów   kopulacyjnych   mężczyzna   musiał   uciekać   się   do 
pomocy specjalnie wyszkolonych młodych kobiet, które podczas zbliżeń potrafiły przejąć na 
siebie rolę mężczyzny;  kołysząc i potrząsając biodrami, wsuwały jednocześnie do pochwy 
nieruchomy   członek   i   doprowadzały   do   orgazmu,   który   należałoby   raczej   uznać   za   akt 
rozrodczej masturbacji. Wymyślne i zróżnicowane ruchy, wypracowane przez owe kobiety i 
mające na celu podniecenie tłustych, dominujących mężczyzn, stały się podstawą słynnego 
wschodniego tańca brzucha. Jako wizualny wstęp były one coraz bardziej wyszukane, aż stały 
się   samodzielnym   pokazem,   który   można   dziś   często   oglądać   w   nocnych   klubach   i 
kabaretach.

Dla   współczesnego   mężczyzny   podboje   seksualne,   które   nie   wymagają   od   niego 

zachęcających   sygnałów   męskości,   ograniczają   się   do   krótkich   wizyt   u   prostytutek.   W 
dłuższych   związkach   musi   on   teraz   przywiązywać   znacznie   większą   wagę   do   swojego 
osobistego   powabu   seksualnego.   Pod   tym   względem   mężczyzna   wrócił   teraz   do   sytuacji 
bardziej naturalnej dla człowieka, ale jednocześnie jego życie uległo sztucznemu wydłużeniu. 
To   właśnie   doprowadziło   mężczyznę   do   troski   o  „młodzieńczość   i   krzepkość”,   gdyż 
przekroczywszy   trzydziestkę,   nieuchronnie   zaczyna   odczuwać   spadek   swojej   wydolności 
seksualnej.   Nie   byłoby   problemu,   gdyby   około   czterdziestki   czuł   już   na   sobie   tchnienie 
śmierci. Odchowawszy potomstwo, mógłby spokojnie wynieść się na tamten świat. Jednakże 
teraz, gdy spłodziwszy potomstwo, ma przed sobą jeszcze około pół wieku, widzi w tym nie 
lada   problem,   czego   dowodem   są   te   wszystkie   książki   o   diecie,   kuźnie   zdrowia   i   inne 
akcesoria współczesnego życia.

Talia.  Tutaj znów wracamy do sygnałów seksualnych wysyłanych przez kobiety, które 

mają węższą niż mężczyźni talię, przynajmniej taka się wydaje w zestawieniu z szerokimi, 
przystosowanymi do rodzenia biodrami i nabrzmiałymi zaokrąglonymi piersiami. Szczupłość 
talii jest więc u kobiet ważnym sygnałem seksualnym, podatnym na sztuczne modyfikacje, o 
czym była już mowa. Sygnał ten można wzmocnić bezpośrednio lub pośrednio  –  ściskając 
talię bądź powiększając biust i biodra. Maksymalny sygnał można przekazać, stosując oba te 
zabiegi równocześnie. Biust można powiększyć, podnosząc go za pomocą obcisłego stroju, 
umieszczając   poduszeczki   czy   wreszcie   w   drodze   chirurgii   kosmetycznej.   Biodra   można 
powiększać za pomocą poduszek lub sztywnych strojów okrągłych fasonach. Objętość talii 
można zmniejszać, stosując obcisłe sznurowanie lub nosząc pasek.

Damskie   gorsety   mają   długą   i   nie   zawsze   szczęśliwą   historię.   W   dawnych   czasach 

bywały   one   nieraz   tak   ścisłe,   że   nadwerężały   żebra   i   szkodziły   rozwojowi   płuc   młodej 
dziewczyny, uniemożliwiając prawidłowe oddychanie. W późnym okresie wiktoriańskim za 
atrakcyjną uważano taką dziewczynę, której obwód talii w calach był równy jej wiekowi w 
latach.   Aby   osiągnąć   ten   cel,   wiele   młodych   dam   zmuszonych   było   spać   w   ciasno 

background image

zasznurowanych gorsetach, które trzeba też było nosić w ciągu dnia. W okresach gdy modne 
bywały   krynoliny,   możliwe   było   znaczne   rozluźnienie   wymagań   wobec   talii,   gdyż   w 
zestawieniu   z   biodrami,   które   w   tych   spódnicach   wydawały   się   ogromne,   każda   talia 
wyglądała na wąską.

W   dwudziestym   wieku   talie   już   rzadziej   zwężano   za   pomocą   gorsetów,   z   których   z 

czasem całkowicie się wyswobodzono, polegając na ścisłej diecie jako środku na „zwężanie” 
talii.   Obwód   talii   przeciętnej   kobiety   brytyjskiej   wynosi   obecnie   około   70   centymetrów. 
Modelka Twiggy, typowa dziewczyna z Playboya, i każda miss świata mają w talii nie więcej 
niż 60 centymetrów. Współczesne zawodniczki, stawiające swoim ciałom męskie wymagania, 
miewają talie o obwodzie niewiele przekraczającym 70 centymetrów.

Cyfry te nabierają większego znaczenia, gdy odniesie się je do rozmiarów biustu i bioder, 

ukazując w ten sposób „wcięcie w talii”, które jest głównym nośnikiem sygnału związanego z 
kobiecym kształtem. Okazuje się teraz, że Twiggy (73-60-82) i miss świata (90-60-90) różnią 
się od siebie, a sygnał wysyłany za pomocą talii przez tę ostatnią jest znacznie silniejszy.

W związku z talią należy wspomnieć o jeszcze jednym czynniku. Wcięcie można oceniać 

albo w porównaniu do góry, albo do dołu, i może ono być różne. Miss świata jest pod tym 
względem doskonale harmonijna, zarówno bowiem różnica między talią a biustem, jak i talią 
a   biodrami   wynosi   u   niej   30   centymetrów.   Jednak   przeciętna   kobieta   brytyjska 
(92,5-69,5-97,5) bardziej zwęża się od bioder do talii niż od biustu do talii. Fakt, że jej biodra 
są o pięć centymetrów szersze niż biust, daje jej coś, co określa się jako pięciocentymetrowy 
„uskok”.   Jest   to   cecha   charakterystyczna   dla   przeciętnej   kobiety   także   w   innych   krajach 
Zachodu. We Włoszech wynosi on także pięć centymetrów, w Niemczech i w Szwajcarii – 6, 
a w Szwecji i we Francji – 7,8 centymetra.

Cyfry te w znaczny i istotny sposób różnią się od cyfr przypisywanych dziewczynie z 

Playboya,  które zwykle wynoszą 92,5-60-87,5. Innymi słowy, mamy tu nie  „uskok”, lecz 
pięciocentymetrowe  „wzniesienie”. Używane wobec takiej dziewczyny określenie  „cycata” 
mówi nie tyle o tym, że ma ona obfitszy biust – bo rozmiar jej biustu jest identyczny jak u 
przeciętnej  kobiety brytyjskiej  –  ile o tym,  że ma  o dziesięć centymetrów  węższe talię i 
biodra, dzięki czemu biust przyciąga uwagę. Nie jest łatwo znaleźć tak niezwykłą kobietę. 
Ponieważ dla potrzeb magazynów ilustrowanych dziewczyna musi być fotografowana nago, 
jest   to   problem   czysto   biologiczny   i   nie   pomogą   tu   żadne   sztuczki.   Aby   zająć   się   tym 
dokładniej, pozostawmy teraz talię i skupmy uwagę na rejonie klatki piersiowej.

Piersi. Dorosła kobieta reprezentująca gatunek ludzki jako posiadaczka pary wypukłych, 

półkulistych  gruczołów  piersiowych  stanowi wyjątek  wśród naczelnych.  Jej piersi nie są, 
rzecz jasna, tylko organem karmienia, gdyż sterczą i pozostają nabrzmiałe nawet wtedy, gdy 
nie wytwarzają mleka. Pod względem kształtu są one jeszcze jedną imitacją podstawowej 
strefy  płciowej,  innymi  słowy  –  wytworzoną   przez   naturę   kopią  półkolistych  pośladków. 
Dzięki temu kobieta stojąca w charakterystycznej dla ludzi pozycji wyprostowanej, z twarzą 

background image

zwróconą ku mężczyźnie, może mu wysyłać silny sygnał seksualny.

Istnieją jeszcze dwa inne echa podstawowego kształtu pośladków, jako sygnał nie są one 

jednak tak silne jak piersi. Jednym z nich jest gładkie, zaokrąglone kobiece ramię, które gdy 
się je lekko odsłoni ściągnąwszy w dół sweterek lub bluzkę, prezentuje się jako zaokrąglony 
półkolisty kształt. W okresach mody na suknie z głębokim dekoltem jest to często stosowany 
instrument erotyczny. Drugie to gładkie, krągłe kobiece kolano. Przy zgiętych i złączonych 
nogach kolana jawią się oczom mężczyzny jako kolejna para półkul. Często wymienia się je 
w kontekstach erotycznych. Podobnie jak ramiona – wywierają one największe wrażenie, gdy 
są   tylko   częściowo   odkryte.   Gdy   spódnica   jest   tak   krótka,   że   widoczna   jest   cała   noga, 
wrażenie jest słabsze, wtedy bowiem kolana stanowią tylko okrągłe zakończenia ud, nie zaś 
samodzielne półkule. Jako echo pośladków są one jednak dużo słabsze; największe wrażenie 
wywierają piersi.

Jest   zasadnicza   różnica   między   dziecięcymi   reakcjami   na   kobiece   piersi   i   reakcjami 

seksualnymi   ludzi   dorosłych.   Większość   mężczyzn   interesuje   się   piersiami   ze   względów 
czysto   seksualnych.   Niektórzy   teoretycy   uważają   jednak,   że   jest   inaczej,   że   takie 
zainteresowanie świadczy o infantylizmie. Oba te poglądy są jednostronne, ponieważ ważne 
są   oba   te   czynniki.   Mężczyzna   całujący   sutek   kochanki   być   może   nie   całuje 
pseudopośladków, lecz raczej wraca w ten sposób do rozkoszy niemowlęctwa, ale zakochany 
mężczyzna,   który   wpatruje   się   w   kobiece   piersi   albo   je   pieści,   może   też   reagować   w 
pierwszym   rzędzie   na   ich   półkolisty,   przypominający   pośladki   kształt,   nie   zaś   odnawiać 
doznania   płynące   z   dotykania   piersi   matki   w   okresie   niemowlęctwa.   Dla   małej   rączki 
niemowlęcia   pierś   matki   jest   zbyt   wielka,   by   mogło   ją   objąć   lub   ścisnąć,   ale   dla   ręki 
dorosłego ma ona odpowiedni krągły kształt, w zadziwiający sposób przypominający kształt 
pośladka. Podobnie od strony wizualnej – dwie piersi bardziej przypominają dwa pośladki niż 
jakiś niewyraźny kształt, który widzi z bliskiej odległości karmione piersią niemowlę.

Seksualizm kobiecych piersi ma więc dla naszego gatunku pierwszorzędne znaczenie i 

chociaż   nie   wyczerpuje   sprawy,   w   znacznej   mierze   wyjaśnia   nieustanne   zaabsorbowanie 
kobiecym biustem panujące w społeczeństwie. Dlatego właśnie angielscy purytanie uważali, 
że   należy   spłaszczać   piersi   za   pomocą   staników.   W   siedemnastowiecznej   Hiszpanii 
zastosowano   jeszcze   drastyczniejsze   środki  –  młodym   dziewczętom   przytwierdzano   do 
rozwijających   się   piersi   ołowiane   płytki   mające   zapobiec   dalszemu   ich   wzrostowi.   Takie 
postępowanie nie oznacza, rzecz jasna, braku zainteresowania kobiecymi piersiami; wręcz 
przeciwnie  –  jest   to   raczej   przyznanie,   że   ten   rejon   generuje   sygnały   seksualne   i   że   ze 
względów kulturowych należy je stłumić.

Daleko bardziej rozpowszechnione i częstsze były rozmaite sposoby uwydatniania piersi. 

Uwydatnianie   prawie  zawsze   polegało   nie  tyle  na   ich  powiększaniu,   ile   na  podnoszeniu. 
Innymi   słowy,   chodziło   o   podkreślenie   ich   półkolistego   kształtu   celem   większego 
upodobnienia do pośladków. Piersi podciąga się za pomocą obcisłych sukni, które nadają im 

background image

bardziej wypukły wygląd, albo też zbliża się do siebie, aby upodobnić wgłębienie między 
nimi   do   wgłębienia   między   pośladkami,   wreszcie   ujmuje   się   je   ściśle   w   biustonosz,   aby 
sterczały, a nie obwisały. Bywało, że do sprawy tej przywiązywano jeszcze większą wagę. Na 
przykład   starożytny   indyjski   podręcznik   sztuki   miłości   pouczał,   że  „stałe   stosowanie 
antymonu   i   wody   ryżowej   tak   powiększy   i   uwypukli   piersi   młodej   dziewczyny,   że   jak 
złodziej kradnie złoto, tak ona ukradnie serce miłośnika”.

W   niektórych   kulturach   pierwotnych   uznaniem   cieszą   się   jednak   piersi   obwisłe   i 

opadające, a młode dziewczyny zachęca się do pociągania ich ku dołowi, aby przyśpieszyć 
takie ich ukierunkowanie. Również w bliższych nam okolicach kobiety o małych, a nawet 
zupełnie   płaskich   piersiach,   mają   swoich   gorących   zwolenników.   Te   wyjątki   od   ogólnej 
zasady domagają się jakiegoś wyjaśnienia. Antropolog społeczny poprzestałby zapewne na 
przypisaniu ich „różnicom kulturowym”. Stwierdziłby, że każda kultura i każdy okres mają 
własne kryteria piękna i właściwie wszystko jest dopuszczalne, jeśli zostanie zaakceptowane 
przez plemię lub społeczeństwo. Nie istnieje tu żaden biologiczny temat z wariacjami, lecz 
raczej   szeroki   wachlarz   równorzędnych   możliwości,   z   których   każdą   należy   oceniać, 
uwzględniając jej własne zalety. Ale taki pogląd rodzi od razu zasadnicze pytanie, dlaczego u 
ludzkiego zwierzęcia, zarówno u mężczyzny jak u kobiety, ewolucyjnie wytworzyło się tak 
wiele   różnych   i   charakterystycznych   dla   całego   gatunku   szczegółów   w   budowie   ciała. 
Typowa kobieta ma przecież wypukłe piersi, które nie występują u mężczyzny, i przecież 
pokazuje je swojemu potomstwu zarówno w okresie karmienia jak poza nim, podczas gdy u 
pozostałych gatunków ta rzucająca się w oczy cecha nie występuje. Piersi stanowią więc dla 
Homo   sapiens  podstawowy   temat   biologiczny,   a  wszelkie   wariacje,   czyli   różnice,   są 
postrzegane jako odstępstwo od normy i wymagają specjalnych wyjaśnień, a nie traktowania 
ich   jako   równorzędnych   odmian   kulturowych,   które   można   objaśnić  „obyczajem 
plemiennym”.

Zrozumienie  tych  wyjątków  ułatwi nam spojrzenie  na „cykl  życiowy”  typowej  piersi 

kobiecej. U dziecka jest ona jedynie brodawką sutkową na płaskiej klatce piersiowej. Później, 
podczas   pokwitania,   brodawka   sutkowa   nabrzmiewa   do   rozmiarów   pączka.   W   tej   fazie 
wypukłości są ukierunkowane prosto ku przodowi. W miarę wzrostu i przybierania na wadze 
zaczynają one ciążyć ku dołowi, a ich dolna część staje się bardziej zaokrąglona niż górna. 
Jednak sutki wciąż jeszcze wystają ku przodowi. Jest to stan charakterystyczny dla późnego 
okresu dojrzewania.  Następnie, gdy dziewczyna  osiąga dwudziesty rok życia,  a jej  piersi 
wciąż rosną, z wolna zaczynają się one zwracać ku dołowi, aż w wieku średnim kobieta o 
pełnych piersiach, aby zapobiec widocznemu już wtedy ich obwisaniu, musi stosować jakieś 
środki   podtrzymujące.   Istnieją   więc   tu   trzy   podstawowe   stadia:   małe   u   niedojrzałej 
dziewczynki, wyraźne i wystające u młodej dorosłej kobiety i obwisłe u kobiety starszej.

W   tym   świetle   różnice   kulturowe   nabierają   więcej   sensu.   Jeśli   z   jakiegoś   powodu 

zaledwie dojrzewające dziewczyny uważa się za seksualnie bardziej atrakcyjne  –  bardziej 

background image

ceni   się   piersi   małe.   Gdy  preferuje  się   kobiety   starsze  –  modne   stają   się   piersi   obwisłe. 
Większość  preferuje   stadium  pośrednie,   gdyż  reprezentuje  ono  prawdziwą   fazę  pierwszej 
aktywności   seksualnej   kobiety.   Kobiety   słabiej   rozwinięte   fizycznie   naśladują   stan   piersi 
rozwiniętych,   a   więc   wyraźnie   wystających,   za   pomocą   poduszeczek,   natomiast   kobiety 
starsze,   pragnące   stworzyć   wrażenie   pierwszej   świeżości   płciowej,   zastosują   sztuczne 
sposoby służące podniesieniu piersi.

Preferowanie pozornie niedojrzałych dziewcząt można tłumaczyć  w różnoraki sposób. 

Mężczyźnie żyjącemu w represyjnej w sferze seksu kulturze purytańskiej spłaszczenie piersi 
kobiecych pomaga stłumić silny popęd seksualny. Dla mężczyzny mającego skłonności do 
roli  „ojca” wobec swojej kobiety jako „córki”  atrakcyjne będą dziewczęce małe piersi. Dla 
utajonego   homoseksualisty   małe   piersi   będą   bardzo   pociągające,   gdyż   nadają   kobiecie 
chłopięcy wygląd. W społeczeństwach,  w których  rola kobiety jako matki jest kulturowo 
ważniejsza niż jej rola seksualna, bardziej pociągające, nawet u młodych  dziewcząt, będą 
piersi obwisłe. Muszą więc one „postarzać” swoje piersi, obciągając je ku dołowi.

Dla   większości   mężczyzn   najbardziej   pociągające   są   jednak   takie   piersi,   które   jako 

półkule osiągnęły najwyższy stopień  uwypuklenia,  a nie stały się jeszcze tak wielkie,  że 
zaczynają opadać ku dołowi. Wyjaśnia to, na czym polega problem fotografa z  Playboya, 
mianowicie   na   tym,   że   jedna   cecha   (większy   wymiar)   zagraża   drugiej   (wypukłości 
skierowanej  do przodu). By sfotografować superpiersi, fotograf musi  znaleźć rzadki okaz 
dziewczyny, która zachowała jędrność piersi, gdy urosły już one do normalnych rozmiarów 
piersi dojrzałej kobiety. Ciekawe, że ogranicza go to do wąskiego zakresu wieku, jakim jest 
późny   okres   dojrzewania.   Jest   to   oczywiście   najbardziej   istotny   moment   w   cyklu 
rozwojowym tego typu sygnalizowania seksualnego i dlatego stadium to usiłują sztucznie 
przedłużyć   i   naśladować   kobiety   starsze,   posługując   się   rozmaitymi   technikami 
podtrzymywania piersi.

Efekt superpiersi ulega pośredniemu wzmocnieniu u dziewcząt o niewielkich wymiarach 

talii   i   bioder.   Tu   wracamy   do   problemu   ogólnych   zmian,   które   z   wiekiem   zachodzą   w 
budowie ciała kobiety. Testy wykazały, że co każde pięć lat waga przeciętnej kobiety wzrasta 
o około półtora kilograma. Niewielki udział mają w tym piersi, które z upływem lat coraz 
bardziej obwisają. Nieproporcjonalnie dużo dostaje się natomiast biodrom i udom, co nadaje 
kobietom   w   średnim   wieku   charakterystyczny   „biodrzasty”  wygląd.   Tak   tworzy   się 
wspomniany wcześniej  „uskok” –  nieco większy rozmiar bioder niż biustu. W niektórych 
częściach   świata,   zwłaszcza   w   krajach   śródziemnomorskich,   u   kobiet,   które   ukończyły 
dwudziesty rok życia, zmiana ta zachodzi w niezwykłym  tempie. Niemal z dnia na dzień 
szczupłe i wysmukłe dziewczęta, na skutek tycia w okolicach miednicy, zamieniają się w 
typowe  podstarzałe  „matrony”. W innych  rejonach  zmiana  ta  dokonuje się  łagodniej, ale 
ogólna tendencja jest ta sama. Dopiero w starszym wieku, gdy ciało zaczyna się kurczyć, 
tendencja ta ulega odwróceniu.

background image

Dla   wielu   zachodnich   kobiet,   pragnących   zachować   młodzieńczy   wygląd,   naturalna 

skłonność biologiczna naszego gatunku stanowi trudne wyzwanie  i wymaga  poddania się 
katuszom systematycznej  diety.  Kobiety te nie walczą tylko  z obżarstwem,  one walczą z 
naturą. Nie chodzi o to, że muszą po prostu jeść „normalnie”, ale jeśli mają zachować swoja 
dziewczęcą sylwetkę, muszą z całą premedytacją jeść za mało. Sytuacja nie zawsze była tak 
drastyczna   jak   dziś.   W   przeszłości   pulchne   i   krągłe   kształty   kobiece   pod   względem 
seksualizmu   cieszyły   się   wielkim   uznaniem.   Obfite   krzywizny   nie   mają   w   sobie   nic 
niekobiecego. Jednak z pewnością sygnalizują one fazę macierzyństwa, a nie dziewictwa, 
podczas gdy nowoczesna kobieta, pod wpływem powszechnego dziś kultu młodości, cieleśnie 
pragnie pozostać dziewicą, nawet gdy prowadzi życie płciowe i rodzi dzieci.

To   że   pulchne   kształty   dorosłej   kobiety   są   zasadniczo   związane   z   okresem 

macierzyństwa, a nie z okresem zalotów w życiu człowieka, znajduje potwierdzenie w fakcie, 
że   gdy   mężatka   z   dzieckiem   przybiera   na   wadze   nieco   ponad   trzy   kilogramy,   kobieta 
niezamężna   przybiera   tylko   niespełna   kilogram.   Morał   stąd   taki,   że   jeśli   kobieta   pragnie 
zachować dziewczęce kształty, powinna też zachować dziewczęcy status. Jako niezamężna, 
bez   względu   na   wiek,   z   biologicznego   punktu   widzenia,   stale   wystawia   się   na   pokaz 
ewentualnemu mężowi i dlatego zachowuje stosowne w tej sytuacji kształty. Gdy już wyjdzie 
za   mąż,   przybiera  „wygodniejsze”  kształty   macierzyńskie   i   jej   sylwetka   zaczyna 
sygnalizować ten nowy stan.

Chociaż wiele współczesnych kobiet traktuje tę tendencję jako przykrą przypadłość, ma 

ona tak szeroki zasięg, że trudno uznać ją za przypadek. Musi posiadać jakąś wartość w 
pojęciu biologicznym. Jako jedną z przyczyn podaje się często to, że pulchnym kobietom o 
szerokich biodrach łatwiej przychodzi rodzić dzieci, ale raczej nie ma na to dostatecznych 
dowodów, zwłaszcza że o wymiarach bioder decyduje nie tyle szerszy rozstęp między kośćmi 
otaczającymi kanał rodny, co grube warstwy tłuszczu. (Ciało przeciętnej kobiety zawiera 28 
procent   tłuszczu,   a   przeciętnego   mężczyzny   15   procent).   Istnieje   inne,   bardziej   logiczne 
wyjaśnienie, mające odniesienia do seksu. Mężczyznom bardziej się podoba dziewczyna o 
wysmukłych   kształtach,   przyjemniej   jest   na   nią   popatrzeć,   przyjemniej   jej   dotknąć   i 
pocałować, a wreszcie łatwiej  się w niej zakochać. Z niewiastą o pełniejszych  i bardziej 
kobiecych kształtach współżyją oni przez całe lata. Może chodzi tu więc o to, że idealny dla 
oka kształt zamienia się w kształt idealny dla dotyku, a „tańcząca gazela” staje się „poduszką 
rozkoszy”.   Taka   zmiana   z   pewnością   wyjaśniałaby   różnice   między   przeznaczoną   do 
oglądania,   nie   zaś   do   dotykania,   chudą   modelką   a   korpulentną   kobietą,   którą   można 
obejmować   i   ściskać   i   która   wykonała   już   swoje   biologiczne   zadanie,   jakim   jest 
przyciągnięcie dorosłego mężczyzny i związanie się z nim.

Mowa tu, rzecz jasna, o przypadkach skrajnych. Przeciętna dziewczyna nie ma ciała aż 

tak kościstego, aby zbliżenie z nią nie sprawiało przyjemności, przeciętna kobieta zaś nie jest 
tak gruba, by miała być nieprzyjemna dla oka. Zmiana jest nieznaczna i oba stadia mogą 

background image

zadowolić zarówno w pod względem wzrokowym jak dotykowym. Inna natomiast rzecz, że 
nowoczesne   społeczeństwo   przyswoiło   sobie   romantyczny   mit   o   wiecznej   miłości 
rozmarzonych   młodych   kochanków,   przebiegającej   z   intensywnością   właściwą   stadium 
tworzenia się par, i uznało go za obowiązujący wiele lat po utworzeniu związku pary. Zamiast 
pogodzić się z tym, że stadium „zakochania się” musi nieuchronnie dojrzeć i przerodzić się w 
stan   głębokiej,   aczkolwiek,   nie   tak   namiętnej  „miłości”,   para   małżeńska   stara   się 
podtrzymywać zapierające dech w piersiach uniesienia ich pierwszych kontaktów i zachować 
te   same   sylwetki   ciała.   Gdy   zgodnie   z   naturalną   koleją   rzeczy   małżonkowie   zaczynają 
dostrzegać osłabienie początkowej intensywności, wyobrażają sobie, że coś się popsuło, i 
czują się rozczarowani. Historycznie winą za ten stan rzeczy można w dużej mierze obciążyć 
wczesne filmy hollywoodzkie.

Skóra. We wszystkich kulturach i u obojga płci gładka, czysta i zdrowa skóra ma duże 

znaczenie jako czynnik seksualizmu. Zmarszczki, brud i choroby skóry zawsze działają jak 
antybodziec. (Nie odnosi się to do celowo wykonanych blizn lub tatuaży, które w różnych 
kulturach raczej dodają powabu).

Skóra kobieca na całym ciele jest mniej owłosiona niż skóra mężczyzny i dlatego kobieta 

nie tylko usiłuje jeszcze zwiększyć jej gładkość za pomocą olejków, płynów kosmetycznych i 
masaży,   ale   też   dodatkowo   stosuje   wszelkiego   rodzaju   depilacje,   by   uwypuklić   jeszcze 
różnice płciowe. Depilację stosuje się w różnych kulturach od tysięcy lat. Praktykowały ją nie 
tylko   niektóre   plemiona  „prymitywne”,   ale   także   zwłaszcza   starożytni   Grecy,   u   których 
kobiety   posuwały   się   aż   do   usuwania   także   dużej   części   owłosienia   łonowego,   albo 
wyszarpując   włosy   ręcznie  –   „wiązki   mirty   wyrywane   rączką”,   by   zacytować   jednego   z 
klasyków – albo też wypalając je płonącą lampą lub gorącym popiołem.

Dziś kobiety usuwają sobie włosy maszynkami elektrycznymi lub żyletkami, a ostatnio 

także środkami chemicznymi.  Specjaliści w dziedzinie kosmetyki  twierdzą, że 80 procent 
kobiet   brytyjskich   ma   na   swoim   ciele  „niechciane”  owłosienie,   które,   choć   rzadsze   i 
delikatniejsze niż owłosienie męskie, dolega im jako nieco nazbyt widoczna cecha męskości. 
Poza goleniem się i stosowaniem kremów przeciw nadmiernemu owłosieniu, a także różnych 
płynów   kosmetycznych   i   preparatów   w   aerozolu,   kosmetycy   proponują   kilka   innych 
możliwości:   woskowanie,   ścieranie,   wyskubywanie   i   elektroliza.   Woskowanie   polega   na 
pokrywaniu   skóry  rozgrzanym  do  odpowiedniej  temperatury  woskiem  i,  gdy  stwardnieje, 
odrywaniu go wraz z tkwiącymi w nim włoskami. Jest to zasadniczo ten sam sposób, który od 
najdawniejszych czasów stosowały kobiety arabskie, z tym że wówczas używano gęstego 
syropu z wody i cukru z dodatkiem soku cytrynowego. Syrop wylewano na owłosioną skórę i, 
gdy stwardniał, odrywano.

Na pierwszy rzut oka wydaje się dziwne, że współcześni mężczyźni, z których wielu musi 

codziennie walczyć z zarostem na twarzy, nigdy nie zaryzykowali próby zastosowania czegoś 
innego niż tradycyjne golenie się. Przy bliższym wejrzeniu można w tym jednak dostrzec 

background image

pewien   ukryty   czynnik.   Nie   jest   to   tchórzostwo   czy   brak   inicjatywy,   ale   skutek 
paradoksalnego pragnienia, aby nawet nie mając brody, wyglądać jak mężczyzna brodaty. 
Golenie  zawsze pozostawia na dolnej szczęce  bardzo męsko  wyglądający sinawy połysk, 
jakiś cień brody, zdradzający jej niedawną obecność. Gdyby za pomocą jakiejś nowej techniki 
można było pozbyć się na zawsze męskiej brody, zniknąłby również ów sinawy połysk, a 
potraktowana   w   ten   sposób   twarz   mogłaby   robić   wrażenie   zniewieściałej.   Tymczasem 
przeciętny, gładko wygolony mężczyzna spędza sporo ponad dwa tysiące godzin życia na 
oskrobywaniu i tarciu twarzy, co jest dość wysoką ceną za tak wątpliwy sygnał.

Podczas stadiów intensywnej aktywności przedkopulacyjnej i kopulacyjnej faktura całej 

skóry na ciele zarówno mężczyzny, jak i kobiety podlega znacznej zmianie. Wydziela ona 
ciepło,   a   orgazmowi   może   towarzyszyć   obfite   pocenie   się.   Na   fotografiach   erotycznych 
modele   i   modelki   demonstrują   ten   stan   jako   sygnał   wizualny.   Dla   uzyskania   większego 
połysku skórę naciera się wówczas oliwą lub innym tłuszczem albo też polewa wodą, by 
stworzyć wrażenie obfitego pocenia się. Woda nie ma jednak nasuwać myśli o prawdziwym 
poceniu się. Woda pozostaje wodą, na dowód czego model czy modelka pokazywani są w 
trakcie wychodzenia z basenu czy z kąpieli. Pokazanie rzeczywiście spoconej skóry byłoby 
środkiem   zbyt   bezpośrednim.   Natomiast   wilgotna   powierzchnia   skóry   działa   na   zasadzie 
podświadomego skojarzenia. To samo można powiedzieć o zwyczaju stosowania intensywnej 
czerwieni   na   kolorowych   obrazkach.   Nadaje   ona   skórze   dziewczyny   zdrowy   wygląd, 
przydając jej erotyzmu, co pozwala przypuszczać, że jest ona podniecona seksualnie. Sposób 
ten   znajduje   częste   zastosowanie   w   wielu   ilustrowanych   magazynach.   Redakcyjne 
wymagania,   aby  „dodać   czerwieni”,   nie   idą   jednak   tak   daleko,   by   czytelnik   mógł   sobie 
uzmysłowić, o co tu naprawdę chodzi.

Ostatnio na rynku ukazały się też przeznaczone do bardziej prywatnego użytku produkty 

sztucznie wywołujące erotyczny połysk skóry. Kochankowie mogą teraz pokryć sobie ciało 
rozmaitymi dziwnymi substancjami, które sprawią, że wyglądają oni (i czują się), jakby pocili 
się obficie, nim jeszcze podejmą grę miłosną. Na przykład, „pianka miłości”, sprzedawana w 
pojemnikach   z   aerozolem,   po   rozpyleniu   wygląda   jak   krem   do   golenia,   ale   według 
producentów wtarta w skórę przydaje ciału „magicznego blasku”. Dla osób o jeszcze bardziej 
wyszukanym guście istnieje preparat o przemawiającej do wyobraźni nazwie  „orgiastyczne 
masło”.   Ta   „luksusowa   wazelina”  reklamowana   jest   w   następujący   sposób:  „Aktywny 
preparat   do   wcierania   w   ciało,   które   rozgrzane   do   czerwoności...  uzyskuje   delikatną   i 
wilgotną zmysłowość. Preparat należy wcierać w skórę dla nadania jej połysku”. Także tutaj 
pojawiają   się   dobrze   widoczne   sygnały   podniecenia  –   czerwień,   wilgotność,   połysk  – 
imitujące rozszerzanie naczyń i pocenie się skóry, charakterystyczne dla stanu prawdziwego 
podniecenia.

Ramiona  i  barki.  Wspomniałem   już   o   krągłości   kobiecych   ramion,   ale   na   uwagę 

zasługują   też   większe   od   nich   ramiona   męskie.   Szerokość   w   ramionach   staje   się   ważną 

background image

wtórną   cechą   płciową,   której   rozwój   zaczyna   się   w   okresie   pokwitania.   Ramiona 
dojrzewającego chłopca ulegają poszerzeniu w większym stopniu niż ramiona dziewczyny, 
tak że mężczyzna przed osiągnięciem stadium wczesnej dorosłości jest zdecydowanie szerszy 
w ramionach niż jego towarzyszka. Jak inne różnice w sylwetce ciała, także tę uwydatnia się 
sztucznie różnymi sposobami. W historii mody ciągle obecne są ubiory męskie ze sztywno 
wyłożonymi  ramionami, dzięki czemu ramiona jako sygnał męskości wydają się większe. 
Wyrazem skrajności stały się epolety wojskowe, dzięki którym ramiona wydają się nie tylko 
szersze, ale też bardziej  kanciaste  i jako takie  stanowią podwójny kontrast z węższymi  i 
okrąglejszymi ramionami kobiet, całkowicie tracąc przy tym wizualną cechę półkolistości.

Szczęka.  W rejonie głowy istnieje kilka ważnych różnic płciowych, a pierwsza z nich 

dotyczy   szczęki   i   podbródka.   Przeciętny   mężczyzna   ma   nieco   masywniejszą   szczękę   i 
podbródek niż przeciętna kobieta. Rzadko się o tym  mówi, chociaż jest to wciąż jeszcze 
jedyna pewna wskazówka zdradzająca płeć skądinąd znakomicie przebranego transwestyty 
męskiego lub  mężczyzny podszywającego się pod kobietę. Mężczyźni tacy mogą zmienić 
kontury   ciała,   dokonać   depilacji   wszystkich   odkrytych   fragmentów   skóry,   pokryć   twarz 
grubym makijażem, stworzyć sobie sztuczne piersi za pomocą implantów z silikonu i w ogóle 
nadać sobie tak pociągający kobiecy wygląd, że niejeden marynarz w obcym porcie zbyt 
późno się orientuje, że  „damska” prostytutka, z którą zawarł transakcję, to nie  „ona”, lecz 
„on”.   Ale   nawet   najlepszy   transwestyta   niczego   nie   może   zrobić   ze   swoją   szczęką   i 
podbródkiem  –  jeśli   nie   liczyć   poważnej   operacji   chirurgicznej.   Jeśli   tylko   nie   ma 
przypadkiem   wyjątkowo   małej   szczęki   jak   na   mężczyznę,   wygląd   jego   masywnego 
podbródka zawsze go zdradzi przed okiem uważnego obserwatora.

U  mężczyzn   niektórych  ras,  zwłaszcza  na  Dalekim   Wschodzie,  masywność   szczęki  i 

podbródka nie jest tak wyrazista, a przedstawiciele tych ras  –  co ważne  –  mają mniejszy 
zarost na brodzie. Wydaje się, że między tymi cechami istnieje jakiś związek. Wysuwanie do 
przodu   dolnej   szczęki   jest   u   obu   płci   przejawem   agresji  –  ruchem   intencjonalnym 
zwiastującym   pchnięcie   i   atak.   Jest   to   przeciwieństwo   potulnego   schylenia   głowy,   jakie 
towarzyszy   łagodnemu   ukłonowi.   Mając   wydatniejszą   szczękę,   mężczyzna   nieustannie 
prezentuje coś jakby wykusz asertywności. O tym, że jest to bardzo ważna cecha męskości, 
świadczy fakt, iż mężczyźni z cofniętym podbródkiem bywają niekiedy obiektem szyderstwa 
jako   „cudaki   bez   podbródka”,   co   ma   oznaczać,   że   brakuje   im   naturalnej   u   mężczyzn 
stanowczości.

Ponieważ jedną z najbardziej  widocznych  u człowieka cech męskości  jest posiadanie 

brody, wydaje się wielce prawdopodobne, że broda rozwinęła się ewolucyjnie wraz z bardziej 
wydatnym   podbródkiem   i   masywniejszą   budową   kości,   co   daje   lepszy   podkład   pod 
owłosienie, obie zaś te cechy występujące wspólnie i w dużym nasileniu tworzą coś jakby 
wykusz   męskości.   Ważne   są   tu   cechy   charakterystyczne   jedynie   dla   szczęki   ludzkiej.   W 
odróżnieniu od innych  naczelnych  nasza kość żuchwy ma  wypukłość,  tzw. bródkę, która 

background image

zdaniem współczesnych anatomów nie spełnia żadnej właściwej sobie funkcji mechanicznej. 
Istniało dawniej wiele teorii mających wyjaśnić tę wyłącznie ludzką cechę. Wiązały ją one ze 
szczególnymi   właściwościami   mięśni   szczękowych   i   języka,   ale   ostatnio   wszystkie   te 
argumenty   zostały   obalone.   Uważa   się,   że   bródka   jest   podstawowym   elementem 
sygnalizującym, który uwydatnia asertywne wysunięcie szczęki ozdobionej męską brodą.

Policzki.  Posuwając   się   w   górę   twarzy,   a   omijając   usta,   o   których   była   już   mowa, 

dochodzimy   do   policzków.   Tu   najważniejszym   sygnałem   jest   rumieniec,   czyli 
zaczerwienienie   się   skóry   spowodowane   przekrwieniem   naczyń.   Powstaje   ono   zawsze 
najpierw na policzkach, gdzie jest najbardziej widoczne, po czym może rozszerzyć się na całą 
twarz i szyję, a niekiedy nawet na górną część tułowia. Rumieniec częściej występuje u kobiet 
niż   u   mężczyzn,   a   wśród   kobiet   częstszy   jest   z   kolei   u   młodszych   niż   u   starszych. 
Zaczerwienieniu towarzyszy obrzmienie skóry,  a na jej powierzchni pojawia się rozbłysk 
widoczny nawet na zarumienionych  twarzach u Murzynów.  Rumieniec występuje u ludzi 
wszystkich ras, także u ludzi głuchych i niewidomych, toteż wydaje się, że jest on jedną z 
zasadniczych   cech   biologicznych   gatunku.   Darwin   poświęcił   rumieńcowi   cały   rozdział, 
dochodząc do wniosku, że rumieniec odzwierciedla nieśmiałość, wstyd lub skromność oraz że 
wskazuje   na   przywiązywanie   wagi   do   wyglądu   osobistego.   Jego   znaczenie   seksualne 
przejawia się w fakcie, że wedle istniejących zapisów, dziewczęta przeznaczone do haremu i 
wystawiane  na sprzedaż  na starożytnych  targach  niewolników, które łatwo się rumieniły, 
osiągały wyższą cenę niż inne. Pożądany czy niepożądany, rumieniec zawsze chyba silnie 
działa jako sygnał zapraszający do intymności.

Oczy. Jako najważniejszy narząd zmysłów u ludzi, oczy nie tylko przyjmują te rozmaite 

sygnały,  o których  dotąd mówiliśmy,  ale same  także przekazują pewne sygnały.  Podczas 
kontaktów   twarzą   w   twarz   wielokrotnie   nawiązujemy   i   przerywamy   kontakt   wzrokowy, 
patrząc   na   ludzi,   by   stwierdzić   zmiany   w   ich   nastroju,   a   potem   odwracając   wzrok,   aby 
uniknąć uporczywego wpatrywania się w nich. Jednak między kochankami wpatrywanie się 
może   trwać   dłużej,   nie   wywołując   zakłopotania   ani   agresji.   Istnieje   pewien   szczególny 
powód, dla którego kochankowie „patrzą sobie w oczy”. Pod wpływem silnych, a przy tym 
przyjemnych emocji nasze źrenice rozszerzają się do tego stopnia, że czarna plamka w środku 
oka staje się dużym czarnym krążkiem. Jako sygnał silnie działający na podświadomość jest 
to   miernik   natężenia   uczucia   miłości,   jaką   przeżywa   dana   osoba.   Zjawisko   to   dopiero 
niedawno zostało zbadane naukowo, ale znane było już od stuleci, jako że dawne piękności 
włoskie zapuszczały sobie do oczu krople belladony, aby sztucznie wywołać ten efekt. W 
czasach   współczesnych   podobny   zabieg   stosują   twórcy   reklam,   którzy   na   fotografiach 
modelek zamiast belladony stosują czarny tusz do powiększenia źrenic, by nadać im bardziej 
pociągający wygląd.

Inną   zmianą,   jaka   zachodzi   w   oczach   pod   wpływem   nasilenia   emocji,   jest   nieco 

intensywniejsze  łzawienie.   W  stanie   uniesienia  miłosnego  nie   przejawia  się  to   zwykle  w 

background image

postaci rzeczywiście płynących łez, lecz jedynie w szczególnym blasku oczu. Takie lśniące 
miłością oczy w połączeniu z rozszerzeniem źrenic nie pozostawiają żadnych wątpliwości co 
do uczuć osób wysyłających te sygnały.

Zaproszeniem do intymności mogą być również rozmaite ruchy oczu. Wedle niektórych 

doniesień poza dobrze znanym perskim oczkiem w pewnych kulturach także przewracanie 
oczami oznacza bezpośrednie zaproszenie do zbliżenia. Przesadne spuszczanie oczu przez 
kobietę także przekazuje sygnał, a lekkie zwężenie oczu przez mężczyznę może oznaczać 
jego   zainteresowanie.   Podczas   pierwszego   spotkania   znaczące   może   być   nieco   dłuższe 
zatrzymanie  spojrzenia,  jakoby  tak  rzec  –  zapowiedź   jeszcze  dłuższego   wpatrywania   się, 
które może nastąpić później.

Kobieta zapraszająca do intymności patrzy niekiedy szeroko rozwartymi, powiększonymi 

oczami,   czemu   towarzyszy   trzepotanie   rzęsami   jak   skrzydłami   i   szybkie   mruganie 
powiekami. Zachowanie to, przynajmniej w naszej kulturze, jest zdecydowanie niemęskie, do 
tego stopnia, że mężczyźni posługują się nim, przedrzeźniając kobiety. Być może dlatego, że 
jest   to   tak   silny   element   kobiecości,   współczesne   kobiety   stosują   wszelkiego   rodzaju 
wyolbrzymianie rzęs. Początek dało mu stosowanie tuszu do rzęs, który miał je powiększać i 
sprawić, że będą lepiej widoczne. Potem wprowadzono przyrządy do zawijania rzęs, aż w 
końcu,   w   latach   sześćdziesiątych   naszego   wieku,   zaczęto   używać   sztucznych   rzęs, 
nakładanych na rzęsy naturalne. Obecnie tylko jedna firma oferuje nie mniej niż piętnaście 
różnych stylów sztucznych rzęs, wśród nich „gwiezdne rzęsy o wiotkich koniuszkach”, które 
„otwierają oczy”, i „rzęsy postrzępione”, które „powiększają małe oczy”. Przytwierdza się je 
do   górnych   powiek,   podobnie   jak   inne   egzotyczne   wynalazki,   na   przykład  „pęki   rzęs”, 
„naturalne kłaczki” i „superzmiotki”. Do powiek  dolnych doczepia się  „uskrzydlone rzęsy 
dolne”, które „poszerzają i rozjaśniają oczy”. Tak więc kobieta stara się uczynić wszystko co 
możliwe z każdą częścią ciała, która wysyła jakikolwiek istotny sygnał kobiecości. Ten nowy 
prąd w eksponowaniu i podkreślaniu  rzęs  dostarczyłby  wyjątkowej  rozkoszy kochliwemu 
mieszkańcowi   Wysp   Trobrianda,   dla   którego   systematyczne   odgryzanie   rzęs   swoim 
kochankom było ważnym elementem zabiegów miłosnych. Na szczęście rzęsy odrastają w 
zdumiewająco szybkim tempie, a każda rzęsa, nawet, gdy nie odgryziona, żyje nie dłużej niż 
trzy do pięciu miesięcy.

Brwi.  Każde zwierzę  ludzkie ma  nad oczami  dwa jedyne  w swoim rodzaju skupiska 

owłosienia pod skądinąd zupełnie nieowłosionym czołem. Dawniej uważano, że brwi chronią 
oczy przed ściekającym z czoła potem, ale ich podstawową funkcją jest sygnalizowanie zmian 
nastroju. Unoszą się w strachu i zdziwieniu, a opadają na znak złości, ściągają się ku sobie na 
znak zaniepokojenia i wędrują ku górze, gdy się dziwimy. Ich szybkie drgnięcie w górę i w 
dół jest potwierdzeniem życzliwości.

Brwi kobiety są węższe i mniej krzaczaste niż brwi mężczyzny,  tak więc i tu można 

stosować zabiegi uwydatniające kobiecość. Brwi często zwężano, wyskubując, a w latach 

background image

trzydziestych   zredukowano   je   do   linii   narysowanej   specjalnym   ołówkiem.   Już   wcześniej 
przekroczono zresztą i tę granicę, bowiem w Japonii panny młode przed ślubem całkowicie 
wygalały sobie brwi.

Seksualny   charakter   tej   stosunkowo   drobnej   zmiany   w   kobiecym   wyglądzie   dobrze 

odzwierciedla fakt, że w roku 1933 pielęgniarkę starającą się o pracę w jednym z londyńskich 
szpitali przełożona ostrzegła, iż między innymi nie będzie mogła wyskubywać sobie brwi. 
Pielęgniarka   złożyła   zażalenie,   które   zostało   rozpatrzone,   ale   Londyńska   Rada   Hrabstwa 
oddaliła   prośbę   o   udzielenie   przełożonej   oficjalnego   upomnienia.   Dzięki   temu   pacjentom 
szpitala oszczędzono zbędnych podniet płynących z wyskubanych brwi, a po długich białych 
korytarzach nadal przesuwały się kobiece postaci z tradycyjnie ukształtowanymi brwiami.

Twarz.  Zanim opuścimy rejon twarzy, warto rzucić na nią ostatnie spojrzenie jako na 

całość, a nie zbiór detali. Jest to bez wątpienia najbardziej wyrazista część ciała ludzkiego, 
zdolna   do   przesyłania   niewiarygodnie   zróżnicowanych   i   subtelnych   komunikatów 
sygnalizujących   emocje   za   pomocą   skomplikowanej   mimiki.   Napinając   i   rozluźniając 
specjalne   mięśnie,   zwłaszcza   w   pobliżu   ust   i   oczu,   możemy   sygnalizować   wszystko,   od 
radości   i   zdziwienia   do   smutku   i   złości.   Ma   to   ogromne   znaczenie   jako   instrument 
zaproszenia do intymności. Twarz delikatna i uśmiechnięta lub czujna i podniecona silnie ku 
sobie przyciąga. Twarz smutna i bezradna albo pogrążona w bólu, także może pobudzać do 
tego, aby podejść i udzielić  pociechy.  Twarz napięta,  surowa lub nieprzyjazna  wywołuje 
intencje przeciwne. Wszystko to jest na ogół znane, ale z twarzą jest też związany pewien 
trwalszy efekt, na tyle ciekawy, że zasługuje na kilka słów komentarza.

Jeśli chodzi o wyraz twarzy, można mówić o „twarzy włączonej” i „twarzy wyłączonej”. 

Twarz  włączoną  prezentujemy  publicznie.   Mówimy  o  „przybieraniu   przyjemnego   wyrazu 
twarzy”,   o   tym,   że  „twarz   się   komuś   wydłuża”,   staramy   się   nie  „stracić   twarzy”  wobec 
innych. Jeśli chcemy wyglądać życzliwie, przybieramy łagodny, uśmiechnięty wyraz twarzy. 
W chwilach powagi z kolei nadajemy twarzy odpowiedni wyraz. Ale gdy jesteśmy sami i nikt 
na nas nie patrzy, pozwalamy naszej twarzy odpocząć po służbie. Wtedy jej rysy układają się 
tak, że odzwierciedlają nasz typowy, ogólny i długotrwały nastrój. Człowiek, którego stale 
dręczą jakieś  lęki i który na przyjęciu  wysilał  się, chcąc wyglądać  na szczęśliwego, gdy 
znajdzie   się   w   samotności,   napina   twarz,   ujawniając   swój   prawdziwy   stan   emocjonalny, 
oczywiście tylko przed samym sobą. (Jeśli nie spojrzy przypadkiem w lustro, może sam nie 
zdawać sobie z tego sprawy). Człowiek zasadniczo szczęśliwy i zadowolony, który podczas 
pogrzebu starał się wyglądać na zasmuconego i poważnego, teraz w samotności rozluźnia 
twarz, jego brwi przestają się marszczyć, a usta przybierają łagodny wyraz.

U większości z nas długotrwały nastrój zmienia się co pewien czas, dlatego też mięśnie 

naszych   twarzy   nie   pozostają   zbyt   długo   pod   wpływem   jednego   układu   rysów, 
charakterystycznego   dla   twarzy   wyłączonej.   Rankiem   możemy   odczuwać   depresję,   ale 
wieczorem znów czujemy się szczęśliwi i w chwilach samotności rysy naszej twarzy będą się 

background image

odpowiednio   zmieniać.   Inaczej   jest   z   osobami   żyjącymi   w   stanie   niemal   permanentnego 
osobistego   niepokoju,   depresji   lub   złości.   Grozi   im   mianowicie   to,  że   ich   twarze   ulegną 
utrwaleniu w stanie „twarzy wyłączonej”. Mięśnie twarzy wydają się wówczas zastygać w 
jednym zasadniczym kształcie. Zmarszczki na czole, wokół ust i nosa pozostają niemal na 
stałe.

Takim  ludziom  podczas  spotkań towarzyskich  z trudnością  przychodzi  zmiana  rysów 

twarzy   dla   nadania   jej   wyglądu  „twarzy   włączonej”.   Osoba   niespokojna,   nawet   gdy   się 
uśmiecha  na powitanie,  niezmiennie  ma  na twarzy wyraz  niepokoju. Człowiek zrzędliwy 
wygląda na zrzędliwego, nawet gdy śmieje się z jakiegoś dowcipu. Układ mięśni pozostaje 
nie zmieniony, a twarz włączona nakłada się na twarz wyłączoną, zamiast ją zastąpić. W ten 
sposób wyraz twarzy może nam coś powiedzieć nie tylko o aktualnym stanie emocjonalnym 
danej osoby, ale także o jej przeszłości.

Nie   wiadomo,   jak   długo   mogą   się   utrzymywać   zmarszczki,   właściwe   dla   twarzy 

wyłączonej, po zaistnieniu jakiejś radykalnej odmiany w życiu człowieka. U osoby, która 
przez całe życie zamartwiała się i odczuwała niepokój, a potem nagle poczuła zadowolenie, 
nie   znikną   one   w   ciągu   jednej   nocy.   Jeżeli   taka   pożądana   zmiana   zachodzi   u   osoby   w 
starszym   wieku,   zmarszczki   zapewne   już   nigdy   nie   opuszczą   jej   twarzy.   Oczywiście   we 
wszystkich   takich   sytuacjach   przez   pewien   okres   utrzymują   się   utrwalone   rysy   twarzy, 
jakkolwiek wysyłany przez nie komunikat już nie jest aktualny. Nie znam jednak żadnych 
badań dotyczących pomiaru długości tego okresu.

Nawiasem   mówiąc,   uwagi   te   odnoszą   się   także   do   ogólnej   postawy   ciała   ludzkiego. 

Istnieją ciała bezwładne i ciała czujne, ciała sztywno napięte i ciała łagodnie gibkie. I tu 
decyduje zmienne napięcie mięśni, zależne od nastrojów i różnych sytuacji towarzyskich, ale 
przedłużający   się   stan   ekstremalny   może   wytworzyć   postawę,   którą   podobnie   jak   wyraz 
twarzy   trudno   później   zmienić,   nawet   gdy   tego   pragniemy.   Opuszczone   barki   mogą   się 
utrwalić jako stały garb, którego nie można się pozbyć, choćby się wygrało milion, a sztywny 
chód może się przerodzić w cechę stałą.

Włosy.  Wreszcie dochodzimy do koronnej chluby człowieka, jaką jest gęsta czupryna 

złożona z około stu tysięcy włosów. U ludzi niektórych ras są one wełniste lub kędzierzawe, u 
innych proste i zwisające lub też powiewające na wietrze. Rosną z prędkością około piętnastu 
centymetrów rocznie i każdy z nich tkwi na głowie do sześciu lat, po czym wypada i w jego 
miejsce wyrasta nowy. Znaczy to, że u przeciętnego osobnika nie podcinane proste włosy 
mogłyby sięgać do bioder, przez co taki nie ostrzyżony barbarzyńca wyróżniałby się wśród 
innych przedstawicieli naczelnych.

Owłosienie innych części naszego ciała skarłowaciało i stało się niemal niewidoczne z 

pewnej odległości, gdy tymczasem włosy na głowach straciły wszelki umiar.

Pomijając fakt, że wielu starszych mężczyzn, w odróżnieniu od kobiet, ma tendencję do 

łysienia,   nie   istnieją   w   tym   względzie   różnice   między   płciami.   Z   biologicznego   punktu 

background image

widzenia zarówno mężczyźni jak kobiety są istotami długowłosymi i cecha ta rozwinęła się 
jako sygnał rozpoznawczy gatunku, nie zaś jako sygnał seksualny. Zdarzało się, że mężczyźni 
miewali   dłuższe   włosy   niż   kobiety,   zwykle   jednak   było   na   odwrót.   W   ostatnich   kilku 
stuleciach   strzyżenie   męskich   włosów   stosowano   głównie   jako   środek   na   pozbycie   się 
pasożytów,   a   brutalni   kaprale   w   wojsku   mówili   o   długich   włosach   u   mężczyzn   jako   o 
wylęgarniach   wszy.   Kobiety   prawie   zawsze   utrzymywały   swoje   włosy   w   umiarkowanej 
długości, natomiast właśnie mężczyźni popadali z jednej skrajności w drugą. W przeszłości 
dochodziło   nieraz   do   tego,   że   mężczyźni   nosili   ogromne,   zwisające   peruki,   które   wciąż 
jeszcze   można   zobaczyć   na   głowach   brytyjskich   sędziów.   Jednakże,   ogólnie   biorąc,   w 
dzisiejszych czasach dłuższe loki zdecydowanie kojarzą się z kobiecością, tak że mężczyzna z 
włosami choćby trochę zbliżonymi  do naturalnej długości niesłusznie uważany jest za do 
gruntu zniewieściałego. W ostatnim dziesięcioleciu sytuacja uległa radykalnej zmianie wśród 
młodzieży i długość włosów znów chyba przestaje być naturalnym znamieniem płci. Zmianę 
tę   zainicjował   antyhigienicznie   nastawiony   ruch   hipisowski,   chociaż   współczesna   higiena 
pozwala uniknąć ryzyka dochowania się pasożytów.

Czyszczenie,   pielęgnowanie,   mycie   i   smarowanie   włosów   zawsze   stanowiły   ważny 

dodatek do ich kulturowej roli jako sygnału seksualnego. Mieszkańcy starożytnych  miast, 
podobnie jak ich współcześni następcy, gotowi byli uciekać się do wszelkich środków, aby 
tylko osiągnąć pożądany skutek.

Najstarszy znany płyn do włosów przygotowywano według następującej recepty: „Jedna 

miarka psich łap; jedna miarka pestek daktyla; jedna miarka oślich kopyt. Gotować długo z 
dodatkiem oliwy i wcierać”. W dzisiejszych czasach długie, błyszczące, lśniące i eleganckie 
włosy  są   wciąż   marzeniem   prawie   każdej   dziewczyny,   a   jak   nieustannie   wmawiają   nam 
twórcy reklam, włosy „martwe i bez połysku” pozbawiają swoją właścicielkę szans na życie 
intymne.

W   tej   wielkiej   podróży   po   ludzkim   ciele   omawialiśmy   kolejno   różne   jego   części 

wysyłające   sygnały,   ale   musimy   też   uwzględnić   ludzką   osobę   jako   całość.   Człowiek 
prezentuje   poszczególne   części   ciała   nie   każdą   z   osobna,   lecz   wszystkie   naraz,   jako 
kompletny zestaw w określonym kontekście. To właśnie niezwykła rozmaitość możliwości 
tworzenia tych zestawów i ogromny zakres kontekstów, w jakich się je prezentuje, sprawiają, 
że interakcja społeczna jest tak skomplikowana i fascynująca. Ilekroć wchodzimy do pokoju 
albo idziemy ulicą, przekazujemy całą masę  sygnałów, z których  część stanowią sygnały 
czysto biologiczne, a część  –  zmodyfikowane zgodnie z daną kulturą. My zaś, bezwiednie 
tego świadomi, przystosowujemy owe sygnały na setki różnych subtelnych sposobów podczas 
różnych kolejnych spotkań z innymi ludźmi. Prawie zawsze usiłujemy wysłać zrównoważony 
zbiór sygnałów, z których jedne zachęcają do intymności, a inne od niej odstręczają. Tylko od 
czasu do czasu posuwamy się dalej w jednym  lub w drugim kierunku, bądź to otwarcie 
demonstrując   zaproszenie,   bądź   też   prezentując   się   innym   ludziom   w   sposób   wrogi   i 

background image

odpychający.

Dokonując w tym rozdziale przeglądu rozmaitych wizualnych zaproszeń do intymności 

seksualnej, skupiłem się raczej na skrajnościach. Wybrałem najbardziej jaskrawe przykłady, 
aby tym lepiej podkreślić istotę tego, co chciałem powiedzieć. Saczki, gorsety i epolety dla 
przeciętnego współczesnego dorosłego mają może słaby związek z sygnałami kojarzonymi z 
seksapilem, ale pozwalają lepiej zrozumieć rolę takich umiarkowanych środków jak obcisłe 
spodnie, pasy i wyłożone ramiona, które znajdując szersze zastosowanie, mniej rzucają się w 
oczy. Podobnie taniec brzucha, który dziś jest już tylko egzotyczną formą rozrywki, pomógł 
nam w tym przeglądzie właściwie ocenić znaczenie bardziej pospolitych ruchów tanecznych 
wykonywanych co wieczór przez setki tysięcy zwyczajnych dziewcząt na różnych imprezach 
i dyskotekach.

Bez względu na to, czy jako ludzie dorośli zadajemy sobie duży trud, aby poprawić i 

pokazać swoje wizualne sygnały seksapilu, czy też traktujemy tę sprawę lekko, czy uciekamy 
się   do   pomocy   sztucznych   środków   (a   tylko   nieliczni   tego   w   ogóle   nie   robią),   czy   też 
gardzimy nimi i wybieramy sposoby bardziej „naturalne”, wszyscy nieustannie przekazujemy 
naszemu otoczeniu skomplikowany zbiór sygnałów. Wiele z nich ma nierozerwalny związek 
z naszymi dojrzałymi cechami płciowymi i nawet będąc tego zupełnie nieświadomi, nigdy nie 
przestajemy  „odczytywać   znaków”.   W   ten   sposób   przygotowujemy   się   do   wykonania 
społecznie   ważnego   kroku,   czyli   do   zainicjowania   pierwszego,   wstępnego   kontaktu   z 
potencjalnym   partnerem   seksualnym,   co   później   pozwala   nam   przekroczyć   ważny   próg 
całego złożonego świata intymności seksualnej.

background image

3. INTYMNOŚĆ SEKSUALNA

Odkrywszy   swoją   indywidualną   tożsamość,   dorastające   dziecko   musi   wydostać   się   z 

czułych   objęć   matki.   W   końcu,   jako   młoda   osoba   dorosła,   staje   o   własnych   siłach. 
Niemowlęctwo cechowały nieograniczone zaufanie do matki i totalna intymność. Teraz, w 
okresie dojrzałości, stosunki z innymi dorosłymi i przejawy intymności podlegają surowym 
ograniczeniom. Obowiązuje obustronny dystans. Ślepe zaufanie ustąpiło miejsca czujnemu 
manewrowaniu,   a   zależność  –  współzależności.   Delikatne   przejawy   intymności   z   czasów 
niemowlęctwa i późniejsze radosne zabawy dzieciństwa przerodziły się w trudne interakcje 
między dorosłymi.

Nie sposób zaprzeczyć, że jest to ekscytujące. Jest tyle rzeczy, które można badać, celów, 

do których można zdążać, i wyższy status, który można osiągnąć. Ale gdzie podziała się 
miłość? Miłość polega na dawaniu, dawaniu siebie drugiej osobie bez zastrzeżeń, a przecież 
stosunki między dorosłymi są czymś zupełnie innym...

Jak   dotąd   moje   słowa   odnoszą   się   w   równej   mierze   do   dorastającej   małpy   jak   do 

dorastającego człowieka. Wzorzec jest identyczny. Ale jest i różnica. Jeśli małpa jest płci 
męskiej,   to   jako   osobnik   dorosły   nigdy   już   nie   zazna   totalnej   intymności   w   miłosnym 
związku.   Aż   do   śmierci   będzie   żyła   w   pozbawionym   miłości   świecie   rywalizacji   i 
partnerstwa, współzawodnictwa i współpracy.  Jeśli jest płci żeńskiej, zazna znowu kiedyś 
miłości  jako matka  w stosunkach z własnym  niemowlęciem,  ale  –  podobnie jak osobnik 
męski – nie zazna już podobnej więzi z inną dorosłą małpą. Możliwe będą bliskie przyjaźnie, 
partnerstwo czy krótkie epizody seksualne, ale totalna intymność już nie.

Tymczasem dorosły człowiek ma taką możliwość. Potrafi on stworzyć silną i trwałą więź 

z   osobą   płci   przeciwnej,   związek   znacznie   przerastający   zwyczajne   partnerstwo.   Często 
używane określenie  „małżeństwo partnerskie”, uchybia godności małżeństwa i świadczy o 
całkowitym   niezrozumieniu,   czym   są   prawdziwe   więzi   miłości.   Matka   i   dziecko   nie   są 
„partnerami”. Dziecko nie ufa matce dlatego, że ona je karmi i otacza opieką. Kocha ją, bo 
jest tym, kim jest, a nie z powodu tego, co robi. W partnerstwie zachodzi po prostu wymiana 

background image

korzyści. Partner nie daje tylko po to, aby dawać. Tymczasem między dorosłymi kochającymi 
się osobami powstaje stosunek podobny do stosunku między matką a dzieckiem. Rozwija się 
pełne zaufanie, a wraz z nim pełna, czyli totalna intymność cielesna. W prawdziwej miłości 
nie istnieje „dawanie i branie”, lecz tylko dawanie. Fakt, że jest to „obopólne dawanie”, nieco 
zaciemnia ten obraz, ale „obopólne otrzymywanie”, które z tego nieuchronnie wynika, jest 
tylko przyjemnym dodatkiem, a nie warunkiem dawania, jak w partnerstwie.

Dla   ostrożnego   i   przezornego   dorosłego   wejście   w   taki   związek   wydaje   się   czymś 

niebezpiecznym. Pozostawianie komuś swobody i darzenie się zaufaniem napotyka ogromny 
opór. Łamie to bowiem wszelkie zasady targowania się i zawierania transakcji, do których 
dorosły człowiek jest tak bardzo przyzwyczajony we wszystkich innych stosunkach z innymi 
dorosłymi. Bez wsparcia ze strony niższych ośrodków mózgowych wyższe ośrodki nigdy by 
do tego nie dopuściły. Ale nasz gatunek może liczyć na takie wsparcie, i to często wbrew 
rozumowi, potrafimy bowiem zakochać się. U niektórych osób ta naturalna właściwość jest 
stłumiona i wchodząc w związek małżeński albo jakiś inny równorzędny związek, zawierają 
one   coś   w   rodzaju   transakcji:   ty   wychowujesz   dziecko,   a   ja   zarabiam   pieniądze.   Owo 
„kupowanie   dziecka”   lub   „kupowanie   statusu”  stało   się   niestety   bardzo   powszechne   w 
naszych   zatłoczonych   ludzkich   ogrodach   zoologicznych,   ale   jest   ono   najeżone 
niebezpieczeństwami. Para małżonków trzyma się razem nie dzięki wewnętrznej więzi, lecz 
za   sprawą   zewnętrznej   presji   konwencji   społecznej.   Znaczy   to,   że   naturalne   u   tej   pary 
możliwości   zakochania   się   wciąż   drzemią   gdzieś   w   ukryciu,   gotowe   w   każdej   chwili 
uaktywnić   się   bez   ostrzeżenia,   aby   stworzyć   prawdziwą   więź   gdzieś   poza   oficjalnym 
związkiem małżeńskim.

Szczęśliwcom nie przytrafia się taka sekwencja wydarzeń. Jako młodzi dorośli zakochują 

się w sobie w sposób nie kontrolowany i tworzą wówczas prawdziwą wzajemną więź. Proces 
ma   charakter   stopniowy,   chociaż   nie   zawsze   na   taki   wygląda.  „Miłość   od   pierwszego 
wejrzenia”  jest   pojęciem   dość   powszechnym.   Zwykle   jednak   jest   to   sąd   retrospektywny. 
Mamy tu bowiem do czynienia nie z „totalnym zaufaniem od pierwszego wejrzenia”, lecz z 
„totalnym przyciąganiem się od pierwszego wejrzenia”. Przechodzenie od tego pierwszego 
przyciągania   do   ostatecznego   wzajemnego   zaufania   tworzy   niemal   zawsze   długą   i 
skomplikowaną   sekwencję   stopniowo   coraz   silniejszych   przejawów   intymności   i   właśnie 
temu mamy się teraz przyjrzeć.

Najprościej   będzie   wybrać   parę  „typowych   kochanków”,   takich,   jakich   najczęściej 

postrzegamy w naszej kulturze zachodniej, i prześledzić ich w procesie tworzenia się pary, od 
pierwszego wzajemnego spojrzenia aż do końcowego cielesnego zespolenia. Musimy przy 
tym stale pamiętać, że w rzeczywistości nie istnieje nic takiego jak „typowy kochanek”, tak 
samo jak nie istnieje „przeciętny obywatel” czy też „szary człowiek”. Pożytecznie jest jednak 
wyobrazić sobie coś takiego, a potem rozważyć różne odmiany.

U   zwierząt   wszystkie   wzorce   zalotów   mają   typowy   przebieg,   a   bieg   wydarzeń 

background image

składających się na romans między dwojgiem ludzi nie jest tu wyjątkiem. Dla ułatwienia 
sekwencję zdarzeń występującą u ludzi można podzielić na dwanaście etapów i przekonać się, 
co się dzieje po przekroczeniu każdego kolejnego progu. W oczywistym uproszczeniu owych 
dwanaście etapów wygląda następująco:

1.  Oko-ciało.  Najczęstszą   formą  „kontaktu”  towarzyskiego   jest   patrzenie   na   kogoś   z 

pewnej   odległości.   W   ułamku   sekundy   potrafimy   zsumować   cechy   fizyczne   innej   osoby 
dorosłej, psychicznie  nadając im przy tym  etykiety i stopnie. Oczy dostarczają umysłowi 
natychmiastowej informacji o płci, wymiarach, kształcie, wieku, kolorze, statusie i nastroju 
tej   osoby.   Jednocześnie   dokonuje   się   ocena   atrakcyjności   według   skali   od   skrajnego 
przyciągania do skrajnego odpychania. Jeżeli odpowiednie znaki wskazują, że oglądana osoba 
jest atrakcyjnym przedstawicielem płci przeciwnej, jesteśmy gotowi wejść w następny etap 
sekwencji.

2.  Oko-oko.  Gdy my przyglądamy się innym ludziom, oni jednocześnie przyglądają się 

nam. Znaczy to, że od czasu do czasu nasze oczy spotykają się i wtedy normalną reakcją jest 
szybkie   odwrócenie   spojrzenia   i   przerwanie  „kontaktu”  wzrokowego.   Nie   zachodzi   to 
oczywiście   wtedy,   gdy   rozpoznajemy   się   wzajemnie   jako   wcześniejsi   znajomi.   Wtedy   z 
chwilą rozpoznania wymieniamy od razu sygnały pozdrowień, takie jak uśmiechy, uniesienie 
brwi,  zmiana  pozycji   ciała,   ruchy  rąk i  wreszcie  słowa.  Gdy  jednak  dwoje  obcych   ludzi 
wzajemnie zatrzyma  na sobie spojrzenie, typową reakcją jest natychmiastowe odwrócenie 
wzroku, jakby po to, by uniknąć chwilowego zakłócenia prywatności. Gdy jedna z obcych 
sobie osób utrzymuje kontakt wzrokowy, ta druga może poczuć zakłopotanie, a nawet złość i 
jeśli tylko istnieje możliwość oddalenia się, aby uniknąć uporczywego spojrzenia, korzysta z 
niej, nawet  gdyby   w  wyrazie  twarzy,  czy w  gestach   towarzyszących  spojrzeniu   nie  było 
żadnych oznak agresji. Dzieje się tak dlatego, że samo przedłużone wpatrywanie się w kogoś 
jest u nie znających się dorosłych uważane za akt agresji. Skutkiem tego dwoje nieznajomych 
zwykle obserwuje się nie jednocześnie, lecz na zmianę. Wówczas, gdy jedno z nich uzna, że 
ta druga osoba jest atrakcyjna, podczas następnego spotkania oczu może dodać do spojrzenia 
nieznaczny   uśmiech.   Jeżeli   reakcja   zostanie   odwzajemniona,   może   dojść   do   dalszego, 
bardziej intymnego kontaktu. Jeżeli reakcja nie zostanie odwzajemniona, obojętne spojrzenie, 
będące odpowiedzią na przyjazny uśmiech, zwykle kładzie kres dalszemu rozwojowi sytuacji.

3. Głos-głos. Zakładając, że nie istnieje osoba trzecia, która mogłaby dokonać prezentacji, 

następny etap polega na kontakcie  głosowym  między obcymi  sobie mężczyzną  i kobietą. 
Pierwsze   uwagi   niezmiennie   dotyczą   rzeczy   błahych.   Bardzo   rzadko   mówi   się   wtedy   o 
rzeczywistych   nastrojach   rozmawiających   osób.   Taka   rozmówka   towarzyska   dostarcza 
dalszego zestawu sygnałów, tym razem słuchowych, a nie wzrokowych. Dialekt, ton głosu, 
akcent,   sposób   myślenia   i   słownictwo   wzbogacają   nasz   umysł   o   całą   gamę   nowych 
informacji. Utrzymywanie tego rodzaju komunikacji na poziomie nic nie znaczącej rozmówki 
towarzyskiej   pozwala   obu   stronom   na   wycofanie   się   z   dalszych   poczynań,   gdyby   nowe 

background image

sygnały   okazały   się   nieatrakcyjne,   wbrew   temu,   co   obiecywały   wcześniejsze   sygnały 
wzrokowe.

4.  Ręka-ręka.  Poprzednie trzy etapy mogą rozegrać się w ciągu kilku sekund, ale też 

potrafią trwać miesiącami, gdy jeden z potencjalnych partnerów, nie ośmielając się nawiązać 
kontaktu głosowego, podziwia drugiego w milczeniu i z odległości. Nowy etap, ręka-ręka, 
również może nastąpić bardzo szybko, w formie powitalnego uścisku dłoni, albo też odwlec 
się na dłuższy czas. Jeżeli w grę nie wchodzi grzecznościowy, nieseksualny uścisk dłoni, to 
pierwszy   rzeczywisty   kontakt   cielesny   prawdopodobnie   wystąpi   pod   pozorem  „pomocy”, 
„ochrony” albo też „wskazania właściwego kierunku”. Zwykle robi to mężczyzna w stosunku 
do kobiety, trzymając ją za przedramię lub za rękę, aby pomóc jej przy przejściu przez jezdnię 
czy  pokonaniu   jakiejś  bariery.   Gdy  kobieta   właśnie  zbliża   się  do  jakiejś  przeszkody czy 
niebezpiecznego   miejsca,   mężczyzna   może   wykorzystać   sposobność,   wyciągając   rękę   i 
chwytając   ramię   kobiety,   aby   ją   zatrzymać   lub   skierować   w   inną   stronę.   Gdy   kobieta 
poślizgnie się lub potknie, podtrzymujący ją ruch rąk również może ułatwić pierwszy kontakt 
cielesny. I znów, jest to działanie, które jeszcze niczego nie przesądza, jeśli idzie o wyrażenie 
prawdziwego nastroju spotkania. Gdy mężczyzna dotknął już ciała dziewczyny, udzielając jej 
jakiejś pomocy, każde z partnerów może się jeszcze wycofać z dalszych poczynań bez utraty 
twarzy. Kobieta może podziękować mężczyźnie za pomoc i zakończyć sprawę, nie odtrącając 
go demonstracyjnie.  Oboje mogą  być  w  pełni świadomi  tego,  że sekwencja wzajemnych 
zachowań   właśnie   się   zaczyna   i   że   to,   co   się   zdarzyło,   może   w   końcu   doprowadzić   do 
dalszych   przejawów   intymności,   ale   żadne   nie   robi   jeszcze   niczego,   co   by  jawnie   na   to 
wskazywało, i dlatego można jeszcze wycofać się, nie raniąc uczuć drugiej osoby. Dopiero 
gdy   zostanie   w   pełni   ujawnione   to,   że   stosunek   się   rozwija,   można   będzie   przedłużyć 
trzymanie za rękę lub za ramię. Zachowanie takie traci już charakter „pomocy” i staje się nie 
maskowanym przejawem intymności.

5.  Ramię-bark.  Jak dotąd ciała nie weszły jeszcze w ścisły kontakt. Gdy się to jednak 

dzieje,   przekroczony   zostaje   kolejny   ważny   próg.   Kontakt   fizyczny   dwóch   ciał   podczas 
siedzenia,   stania   czy   chodzenia,   w   porównaniu   z   wcześniejszymi,   niezdecydowanymi 
dotknięciami,   stanowi   wyraźny   krok   do   przodu   we   wzajemnym   stosunku.   Najwcześniej 
pojawia się ruch objęcia barku, gdy mężczyzna otacza ramieniem barki kobiety, przyciągając 
ją ku sobie. Jest to najbardziej naturalny wstęp do kontaktu tułowi, ponieważ ruch ten bywa 
też stosowany w innych sytuacjach, na przykład między przyjaciółmi, jako gest koleżeństwa 
pozbawionego   akcentów   seksualnych.   Dlatego   też   istnieje   nikłe   niebezpieczeństwo,   że 
zostanie odrzucony.  Chodzenie  razem  w ten sposób, jako coś pośredniego między bliską 
przyjaźnią a miłością, tylko w niewielkim stopniu może, być dwuznaczne.

6.  Ramię-talia.  Objęcie ramieniem talii stanowi pewien dalszy postęp w porównaniu z 

poprzednim   etapem.   Jest   to   coś,   czego   mężczyzna   nie   robi   nawet   z   najbardziej 
zaprzyjaźnionym innym mężczyzną i dlatego gest ten jest bardziej bezpośrednim wyrazem 

background image

miłosnej  intymności. Co więcej, ręka mężczyzny znajdzie się teraz dużo bliżej genitalnej 
strefy kobiety.

7.  Usta-usta.  Dalszym   wielkim   krokiem   jest   pocałunek   w   usta,   połączony   z   pełnym 

objęciem frontalnym. Powtarzanie lub dłuższe kontynuowanie tej czynności stwarza pierwszą 
poważną   możliwość   doznania   silnego   pobudzenia   fizycznego.   U   kobiety   może   nastąpić 
wzmożone wydzielanie śluzu z pochwy, a u mężczyzny wzwód prącia.

8. Ręka-głowa. Przedłużając poprzedni etap, ręka zaczyna pieścić głowę partnerki. Palce 

głaszczą twarz, szyję i włosy. Dłonie obejmują kark i głowę.

9.  Ręka-ciało.  Po   etapie   pocałunków   ręce   mężczyzny,   ściskając,   pieszcząc   i   gładząc, 

zaczynają eksplorować ciało partnerki. Najbardziej zdecydowanym działaniem są tu ruchy, 
których obiektem są piersi kobiety. Dzięki temu następuje wzrost pobudzenia fizycznego, 
które   osiąga   taki   poziom,   że   u   kobiet   występuje   wówczas   potrzeba   chwilowego 
powstrzymania   biegu   wydarzeń.   Dalszy   ich   postęp   czyni   coraz   trudniejszym   odejście   od 
wzorca   przed   jego   pełną   realizacją   i   dlatego   dopóki   więź   nie   osiągnie   wystarczającego 
poziomu   wzajemnego   zaufania,   bardziej   zaawansowane   przejawy   intymności   seksualnej 
odkłada się na później.

10.  Usta-piersi.  Tutaj następuje przekroczenie progu, za którym interakcje stają się już 

bardzo osobiste. U większości par dotyczy to także poprzedniego etapu, zwłaszcza dotykania 
piersi. W pewnych warunkach, nieraz w miejscach publicznych, dochodzi do całowania się 
par i wzajemnych pieszczot. Mogą one wywoływać niechętne reakcje innych osób, ale w 
większości   krajów   rzadko   kiedy   podejmuje   się   jakieś   zdecydowane   działania   wobec 
obejmującej się pary. Całowanie piersi stwarza jednak zupełnie inną sytuację, choćby dlatego, 
że wymaga odkrycia kobiecych piersi.

Kontakty   usta-piersi   są   ostatnią   fazą   intymności   poprzedzającą   intymność   genitalną   i 

stanowi preludium do działań mających na celu nie tylko pobudzenie fizyczne w ogóle, ale 
pobudzenie doprowadzone do szczytowania.

11.  Ręka-genitalia.  Kontynuowanie   eksploracji   ciała   przez   dotyk   ręki   nieuchronnie 

prowadzi do strefy genitaliów. Po wstępnych pieszczotach genitalnych następuje delikatne, 
rytmiczne   pocieranie,   symulujące   rytm   ruchów   kopulacyjnych.   Mężczyzna   wielokrotnie 
gładzi   wargi   sromowe   lub   łechtaczkę   kobiety,   może   też   wsunąć   palec   lub   palce   do   jej 
pochwy, naśladując ruch prącia. Takie ręczne drażnienie może wkrótce doprowadzić każdego 
z   partnerów   do   orgazmu   i   jest   powszechnie   stosowaną   formą   osiągania   kulminacji   w 
zaawansowanej grze miłosnej.

12. Genitalia-genitalia. Wreszcie przychodzi etap pełnego spółkowania i gdy kobieta jest 

dziewicą, następuje pierwszy w całej sekwencji akt nieodwracalny, czyli przerwanie błony 
dziewiczej. Po raz pierwszy powstaje też możliwość zaistnienia drugiego nieodwracalnego 
aktu, a mianowicie zapłodnienia. Ta nieodwracalność nadaje owemu ostatniemu wydarzeniu 
sekwencji   zupełnie   nową   jakość.   Dotąd   każdy   kolejny  etap   służył   dalszemu   zacieśnianiu 

background image

wzajemnej więzi, ale z biologicznego punktu widzenia ów finalny akt zbliżenia decyduje o 
tym, że mamy do czynienia z zupełnie nową fazą intymności. Poprzednie fazy spełniły już 
swoje zadanie jako czynniki cementujące więź i dlatego ta para będzie chciała pozostać razem 
także wtedy, gdy pociąg płciowy ulegnie osłabieniu po skonsumowaniu orgazmu. Rozpad 
takiej więzi mógłby doprowadzić do sytuacji, w której kobieta w brzemiennym stanie nie 
miałaby trwałej rodziny.

Omówiłem   tu   dwanaście   typowych   etapów   procesu   tworzenia   się   par   złożonych   z 

młodych   mężczyzn   i   kobiet.   Do   pewnego   stopnia   są   one   oczywiście   uwarunkowane 
kulturowo, ale w dużo większym stopniu są zdeterminowane przez anatomię i fizjologię płci, 
wspólną dla wszystkich przedstawicieli naszego gatunku. Wariacje narzucone przez tradycję 
kulturową i konwencje społeczne, a także przez indywidualne cechy szczególne niektórych 
nieprzeciętnych osobników, w różnoraki sposób modyfikują tę podstawową sekwencję. Teraz 
możemy   zająć   się   właśnie   tymi   wariacjami,   rozpatrując   je   na   tle   omówionej   właśnie 
sekwencji typowej.

Wariacje te przybierają trzy podstawowe formy: redukcja pewnych etapów sekwencji, 

zmiana porządku czynności, rozbudowanie wzorca.

Najbardziej skrajną formą redukcji jest wymuszone spółkowanie, czyli gwałt. Droga od 

pierwszego   etapu   do   ostatniego   jest   tu   pokonywana   z   maksymalną   fizycznie   możliwą 
szybkością, a wszystkie etapy pośrednie zostają skondensowane do absolutnego minimum. Po 
nawiązaniu przez mężczyznę kontaktu oko-ciało po prostu atakuje on kobietę i, pomijając 
wszystkie   stadia   pobudzenia,   natychmiast   przystępuje   do   kontaktu   genitalia-genitalia,   w 
zależności   od   tego,   jak   skuteczny   jest   opór   kobiety.   Niegenitalne   kontakty   cielesne 
ograniczają się tylko do tych, które są niezbędne do obezwładnienia kobiety i do zdarcia z 
niej ubrania przykrywającego strefę genitalną.

Gwałt występujący u ludzi jest pozbawiony dwóch istotnych składników, a mianowicie 

tworzenia   się   pary   i   pobudzenia   płciowego.   Opuszczając   wszystkie   pośrednie   etapy 
intymności seksualnej, gwałciciel uniemożliwia, rzecz jasna, rozwinięcie się wzajemnej więzi 
między sobą a daną kobietą. Jest to oczywiste, ale w kategoriach biologicznych o tyle ważne, 
że   nasz   gatunek   wymaga   tworzenia   się   tej   osobistej   więzi,   by   zapewnić   właściwe 
wychowywanie potomstwa, jako możliwego skutku aktu płciowego. Istnieją gatunki, wśród 
których   odpowiedzialność   rodzicielska   albo   jest   nikła,   albo   nie   występuje   wcale,   wśród 
których   gwałt   zatem,   przynajmniej   teoretycznie,   nie   stwarzałby   żadnych   problemów. 
Jednakże gwałt w świecie zwierząt jest rzadkością między innymi dlatego, że jego cel jest 
fizycznie   trudny   do   osiągnięcia.   Bez   pary   chwytnych   rąk   i   umiejętności   formułowania 
pogróżek słownych – a oba te atrybuty są właściwe jedynie rodzajowi ludzkiemu – gwałt nie 
byłby możliwy. Nawet gdy wydaje nam się, że mamy do czynienia z gwałtem wśród zwierząt, 
prawdopodobnie   są   to   tylko   mylące   pozory.   Na   przykład   samce   zwierząt   mięsożernych 
obserwujemy to u większości tych gatunków – podczas parzenia się chwytają samice zębami 

background image

za kark, jakby usiłując powstrzymać je od ucieczki. Cóż z tego, skoro jeśli samica nie reaguje 
pozytywnie,   samiec   ma   raczej   niewielkie   szanse   skutecznego   wprowadzenia   członka   do 
pochwy.  Prawda  jest  taka,  że  pozornie  brutalny  akt  chwytania  za  kark  jest  ruchem  dość 
wyspecjalizowanym.   Choć   przypomina   działanie   gwałciciela,   jest   w   gruncie   rzeczy 
występującym u zwierząt mięsożernych odpowiednikiem występującego u ludzi delikatnego 
rodzicielskiego obejmowania. Kąsanie ulega tu tak silnemu wyhamowaniu, że zęby samca nie 
ranią samicy. Jest to wzorzec zachowania stosowany przez zwierzęta mięsożerne w stosunku 
do potomstwa, gdy przenoszą je z miejsca na miejsce. W istocie samiec traktuje więc samicę 
jak szczenię lub kociaka, a ona tak się też zachowuje, poddając się bezwładnie szczękom 
samca,   zupełnie   tak   jak   dawniej,   gdy   matka   przenosiła   ją,   chroniąc   przed 
niebezpieczeństwem.

Mężczyźnie   natomiast   gwałt   przychodzi   stosunkowo   łatwiej.   Gdy   nie   wystarcza   siła 

fizyczna, mężczyzna może pogrozić śmiercią lub uszkodzeniem ciała. Może też całkowicie 
lub częściowo pozbawić kobietę przytomności albo wreszcie obezwładnić ją, korzystając z 
pomocy innych mężczyzn. Jeśli przy braku pobudzenia płciowego u kobiety wprowadzenie 
członka   do   pochwy   staje   się   trudne   lub   bolesne,   mężczyzna   może   zawsze   uciec   się   do 
sztucznych środków zastępujących naturalne wydzieliny.

Kobiecie takie postępowanie nie przynosi ani zadowolenia, ani zaspokojenia, przeciwnie 

–  może   doprowadzić   do   poważnego   urazu   i   wyrządzić   jej   ogromne   szkody   psychiczne. 
Jakikolwiek związek uczuciowy jako następstwo gwałtownej redukcji właściwej dla naszego 
gatunku   sekwencji   zachowań   seksualnych   może   powstać   tylko   w   akcie   gwałtu,   którego 
uczestnicy znali się już wcześniej, a kobieta ma silne skłonności masochistyczne.

Zająłem się zagadnieniem gwałtu nieco szczegółowiej, gdyż ma to ścisły związek z inną 

formą redukcji etapów intymności seksualnej, która w naszej kulturze ma dużo szerszy zakres 
i znaczenie. Dla odróżnienia jej od fizycznego gwałtu, o którym właśnie mówiliśmy, można 
by   ją   nazwać  „gwałtem   ekonomicznym”.   W   przeciwieństwie   do   gwałtu   fizycznego   nie 
dokonuje   się   on   w   opuszczonych   budynkach   czy   wśród   podmiejskich   opłotków,   lecz   w 
bogato   wyposażonych   buduarach   i   przytulnych   sypialniach.   Jest   to   pozbawione   miłości 
małżeństwo z ekonomicznego rozsądku, akt płciowy wykonywany przez pary, które pobierają 
się i żyją ze sobą przy minimalnym udziale prawdziwej więzi wzajemnej.

W   dawnych   wiekach   aranżowane   przez   rodziców   małżeństwo   dla   statusu   było 

zjawiskiem powszechnym. Dzisiaj staje się ono coraz rzadsze, ale blizna psychiczna, jaką 
zostawia na wydanym przez siebie potomstwie, jest trwała. Dorastając i rozwijając się jako 
świadkowie   takiego   pozbawionego   miłości   związku,   dzieci   były   narażone   na   kalectwo 
psychiczne   w   sferze   seksu,   polegające   na   niemożności   zrealizowania   pełnej   sekwencji 
zachowań   miłosnych   właściwych   naszemu   gatunkowi.   Wyrosły   na   ludzi   całkowicie 
sprawnych   w   zakresie   anatomii   płciowej   i   mechanizmów   pobudzenia   fizycznego,   ale 
ograniczonych w zakresie zdolności wykorzystania tych cech biologicznych do stworzenia 

background image

głębokiej i trwałej więzi wzajemnej z powodu atmosfery,  w jakiej dojrzewali. Im także z 
trudnością przyjdzie stworzenie szczęśliwej więzi pary, ale presja społeczna zmusi ich do 
podjęcia próby i w ten sposób ucierpi następne pokolenie dzieci. Takich reperkusji trudno się 
pozbyć, nawet jeśli małżeństwa zawierane z woli rodziców przechodzą już do historii, dlatego 
wciąż jeszcze ciążą na nas niewypowiedziane szkody wynikające z dawniejszych zakłóceń 
tego jakże naturalnego zjawiska, jakim jest wzajemne głębokie zakochanie się.

Pod   względem   sposobu   redukcji   dwunastoetapowej   sekwencji   intymności   seksualnej 

„gwałt   ekonomiczny”  nie   jest   oczywiście   tak   skrajny   jak   gwałt   fizyczny.   Zachowania 
partnerów pozornie mogą nawet bardzo przypominać pełny wzorzec, ale jeśli przyjrzeć się 
dokładniej, okaże się, że wszystkie etapy uległy redukcji, jeśli idzie o ich intensywność, czas 
trwania i częstotliwość.

Weźmy na początek klasyczny przykład młodej pary ludzi, których pchnięto ku sobie, 

kierując   się   wymaganiami   statusu   społecznego   obu   rodzin.   W   dawniejszych   czasach   ich 
zaloty  przedmałżeńskie   mogły   ograniczać   się   zazwyczaj   do   kilku   pobieżnych   uścisków   i 
pocałunków,   poprzedzonych   długimi   rokowaniami.   Potem,   przy   bardzo   słabej   wzajemnej 
znajomości   cielesnej   i   seksualnej,   wpychało   się   ich   do   małżeńskiego   łoża.   Panna   młoda 
otrzymywała pouczenie, że będą się tam działy różne nieprzyjemne, ale niezbędne rzeczy, 
które mają zapewnić przyszłe właściwe zaludnienie kraju, i że podczas gdy to się będzie 
działo, ma ona „leżeć spokojnie i myśleć o ojczyźnie”. Mężczyzna otrzymywał podstawowe 
instrukcje dotyczące kobiecej anatomii i polecenie, że ma być delikatny w stosunku do swojej 
młodej żony, gdyż będzie ona krwawić w chwili wkładania członka do pochwy. Wyposażeni 
w takie informacje, młodzi wykonywali swoje obowiązki seksualne możliwie jak najprościej i 
jak najszybciej, przy minimum satysfakcji i minimum wzajemnej więzi. U kobiety rzadko 
kiedy występował orgazm. Mężczyzna miał w łóżku obiekt pozbawiony pozytywnych reakcji, 
przypadkowo   będący   jego   żoną,   który   pod   względem   seksualnym   niewiele   różnił   się   od 
przedmiotu zaopatrzonego w pochwę spełniającą rolę przyrządu do masturbacji. Publicznie, 
w życiu towarzyskim młoda para kierowała się naturalnie zbiorem zasad postępowania, które 
pozwalały im pozorować związek oparty na miłości. Każdy przejaw intymności dostępny dla 
oczu innych, w z góry określonych formach, był dokładnie opisany w podręcznikach dobrego 
wychowania,   toteż   odróżnienie   pary   autentycznej   od   fałszywej   było   prawie   niemożliwe. 
Prawie, ale nie zupełnie, dla dzieci nie stanowiło to żadnej trudności, jako że dzieci nie mają 
jeszcze   głów   nabitych   szczegółowymi   zasadami   postępowania,   dzięki   czemu   intuicyjnie 
wyczuwają, ile jest miłości w związku łączącym ich rodziców. W ten sposób szkoda przenosi 
się dalej.

Jeśli opis  ten dziś, w  drugiej  połowie dwudziestego wieku, brzmi  dziwacznie,  to nie 

dlatego, że teraz nie ma już takich małżeństw, ale dlatego, że są one aranżowane bardziej 
dyskretnie.   Jawniej   demonstruje   się   za   to   udawaną   miłość,   maskującą   takie   związki,   ale 
przecież i tak jest to tylko pozór. Dziś mniej angażują się rodzice, co także ułatwia kamuflaż. 

background image

W dzisiejszych czasach bywa tak, że sami młodzi, zarówno on jak ona, postanawiają zawrzeć 
związek   małżeński   oparty   na   podstawach   ekonomicznych.   Panna   młoda   porusza   ustami 
ukrytymi   pod   ślubnym   welonem,   ale   nie   żywi   żadnych   uczuć  –  pochłania   ją   obliczanie 
wysokości   alimentów.   Stojący   przy   niej   mężczyzna   z   nieobecnym   wyrazem   twarzy 
bynajmniej nie pogrąża się w marzeniach  –  rozważa wpływ, jaki jego aktywna towarzysko 
małżonka wywrze na jego partnerów w interesach. Trzeba natomiast przyznać, że młode żony 
w   noc   poślubną   nie   leżą   już   spokojnie,   myśląc   o   ojczyźnie.   Porównują   częstotliwość 
orgazmów ze średnią krajową dla danej grupy wiekowej, na danym poziomie wykształcenia i 
w danej grupie etnicznej i miejskiej. Jeśli częstotliwość ta jest poniżej normy, zatrudniają 
prywatnych detektywów, aby dowiedzieć się, gdzie małżonek uzyskuje owe brakujące jeden, 
przecinek   siedem   orgazmu   na   tydzień.   A   młodzi   małżonkowie   usiłują   wyliczyć,   na   ile 
drinków   mogą   sobie   pozwolić,   aby   alkohol   nie   pozbawił   ich   zdolności   uzyskania 
odpowiednio silnej erekcji w dalszej części wieczoru. Nazbyt często takie właśnie są słodkie 
sekrety życia we współczesnym wielkim mieście.

Przyglądając się redukcjom sekwencji zachowań seksualnych,  przeszliśmy od gwałtu, 

przez   dawne   małżeństwa   zawierane   z   woli   rodziców,   do   współczesnych   małżeństw 
sprostytuowanych. Obsesja na tle częstotliwości orgazmów w tych związkach jest zjawiskiem 
nowym   i   wydaje   się   sprzecznym   z   tendencją   do   redukcji   i   kompresji   pełnej   sekwencji. 
Istotnie wygląda to jak wychylenie się w przeciwną stronę, a więc ku rozbudowaniu, a nie 
zredukowaniu tej sekwencji. Sprawa nie jest jednak prosta. Zasadnicze zmiany, które zaszły 
w   okresie  „swobody   seksualnej”,   polegały   na   zaakcentowaniu   stadiów   późniejszych. 
Rozbudowa sekwencji skoncentrowała się więc głównie w jednym jej stadium – w stadium 
kopulacji.   Tak   ważne   w   tworzeniu   się   par   dawne   wzorce   zalecania   się   nie   uległy 
rozbudowaniu, lecz redukcji i uproszczeniu. Warto zastanowić się, jak do tego doszło.

W dawniejszych czasach zalecanie się bywało długie, ale mało aktywne. Konieczność 

drobiazgowego przestrzegania sformalizowanych reguł postępowania minimalizowała wpływ 
uczuć.   Ignorancja   i   propaganda   antyerotyczna   hamowały   rozwój   wzorca   zachowań 
przedkopulacyjnych  i kopulacyjnych.  Mężczyźni  rozwiązywali  ten problem,  korzystając  z 
usług   domów   publicznych   i   kochanek.   Większość   kobiet   nie   miała   żadnych   możliwości 
rozwiązania go. Sytuacja zmieniła się w pierwszej połowie naszego wieku. Rozluźniła się 
kontrola rodzicielska, zaczęto wprowadzać edukację seksualną w postaci książek na temat 
„miłości małżeńskiej”. Skutkiem tego młode pary uzyskały więcej swobody w poszukiwaniu 
odpowiedniego  partnera i mogły cieszyć  się mniej  sformalizowanymi  zalotami.  W niebyt 
odeszła   przyzwoitka.   Rozluźniły   się   zasady   postępowania   w   odniesieniu   do   kontaktów 
fizycznych, dzięki czemu dopuszczalne stały się wszystkie rodzaje intymności seksualnej z 
wyjątkiem   etapu   ostatniego.   Wymagano   jednak,   aby  te   poczynania   przedmałżeńskie   były 
odpowiednio   rozciągnięte   w   czasie.   Wreszcie,   gdy   już   dochodziło   do   małżeństwa,   para 
nowożeńców zabierała ze sobą do łóżka dużo większy zasób wiedzy na temat swoich ciał i 

background image

emocjonalnych   cech   osobowości.   Pojawiła   się   też   skuteczna   antykoncepcja,   która   w 
połączeniu   z   nowo   nabytą   wiedzą   na   temat   seksu   pozwalała   na   wzbogacenie   zakresu   i 
intensywności satysfakcji w małżeństwie.

W   tym   okresie   pary   narzeczonych   wykazywały   skłonność   do   oddawania   się 

długotrwałym „seansom pieszczot”. Pomysł, by teraz wolno im już było robić to czy owo, ale 
nie więcej, wydawał się teoretycznie słuszny, ale trudny do wykonania w praktyce. Przyczyna 
jest dość oczywista. Młoda para mogła teraz przejść od pierwszych etapów zalecania się, 
służących   tworzeniu   się   wzajemnej   więzi,   ale   nie   powodujących   silnego   pobudzenia 
fizycznego, do etapu bezpośredniej  stymulacji przedkopulacyjnej. Pomostem między tymi 
etapami jest pocałunek usta-usta. Zwykły pocałunek to przyjemny, wiążący akt czułości, ale 
wielokrotny i namiętny jest punktem wyjścia do pobudzenia przedkopulacyjnego.

Młodzi kochankowie popadli w nowy rodzaj kryzysu. Przedłużone pieszczoty prowadziły 

do przedłużonych erekcji u mężczyzn i przedłużonego wydzielania śluzu u kobiet. Wtedy 
były   trzy   możliwości:   w   zgodzie   z  „oficjalnymi   zasadami”  przerwać   sekwencję, 
doprowadzając się do silnej frustracji; kontynuować sekwencję, doprowadzając się wzajemnie 
do orgazmu, ale bez pełnego zbliżenia; łamiąc przyjęte zasady, dopuścić do pełnego zbliżenia. 
W drugiej z tych metod postępowania, to znaczy wzajemnym onanizowaniu się i pieszczotach 
aż do osiągnięcia orgazmu, stosowanej przez dłuższy czas w okresie przedmałżeńskim, kryło 
się zagrożenie, że utrwalenie się takiego sposobu dochodzenia do szczytowania może zrodzić 
trudności w normalnym współżyciu małżeńskim po ślubie. Trzecia możliwość, czyli złamanie 
zasad,   niosła   ze   sobą   problem   winy   i   dyskrecji.   Mimo   tych   problemów   wydłużone 
narzeczeństwo sprzyjało  tworzeniu się silnej więzi wzajemnej, dlatego też rozwiązanie  to 
było dużo bardziej godne polecenia niż poprzednia sytuacja, w której para była tak bardzo 
ograniczona.

W nowszych czasach można zauważyć dalsze modyfikacje. Chociaż oficjalne stanowisko 

może nie uległo zmianie, nie jest ono tak stanowczo egzekwowane. Dzięki dalszym postępom 
antykoncepcji   dla   wielu   młodych   dziewcząt   dziewictwo   utraciło   swoje   dawne   znaczenie. 
Zasadę powstrzymywania się od regularnego współżycia przed małżeństwem, którą dawniej 
incydentalnie łamano, dziś całkowicie się ignoruje. Dziewictwo nie tylko nie jest teraz w 
cenie,   ale   stało   się   niemal   piętnem,   jako   przejaw   jakiejś   niesprawności   seksualnej. 
Przedmałżeńskie stosunki płciowe są w pełni akceptowane przez młodych, a nawet może i 
przez rodziców. Wynikiem tego, i to bardziej powszechnym, niż wiele osób jest skłonnych 
przyznać, jest brak związanych z pieszczotami frustracji, które były udziałem wcześniejszych 
pokoleń, oraz oddalenie niebezpieczeństwa utrwalenia się wzorców masturbacyjnych. Okres 
narzeczeństwa przebiega w sposób naturalny, bez zbędnego odkładania pewnych spraw na 
później, według pełnej, dwunastoetapowej sekwencji zachowań seksualnych.

Zakładając   odpowiedni   poziom   higieny   i   łatwą   dostępność   skutecznych   środków 

antykoncepcyjnych, można zapytać, czy ta nowa sytuacja niesie ze sobą jakieś zagrożenia, a 

background image

jeśli tak, to jakie? Niektórzy upatrują ich w „tyranii orgazmu”, czyli dążeniu do osiągnięcia 
maksymalnej   wydolności   kopulacyjnej,   wykreowanej   przez   presję   społeczną   płynącą   z 
nowoczesnej   konwencji   swobody   obyczajowej.   Działa   ona   na   niekorzyść   osób,   które   są 
zdolne   do   autentycznego   zakochania   się,   ale   mają   trudności   z   osiągnięciem   dostatecznie 
imponującego orgazmu.

W zjawisku tym jest coś dziwnie krótkowzrocznego. Opisując małżeństwo bez miłości 

jako współczesny odpowiednik małżeństwa z motywów ekonomicznych lub małżeństwa dla 
podniesienia statusu, wspomniałem o obsesji na tle częstotliwości orgazmu. Jak mówiłem, w 
takich sytuacjach kobieta, jeśli jej wydolność seksualna nie osiąga pewnego standardu, może 
mieć   poczucie   porażki,   ponieważ   musi   ona,   nawet   w   kwestiach   seksu,   liczyć   się   z 
wymaganiami   statusu   społecznego.   Ale   dla   dwojga   kochających   się   ludzi   desperacka 
gimnastyka spółkującej, lecz nie kochającej się pary jest dziś rzeczą śmieszną. Dla nich, tak 
jak i dla wszystkich prawdziwych kochanków w przeszłości, większą wartość ma przelotne 
muśnięcie   w   policzek   przez   uwielbianą   osobę   niż   sześć   godzin   w   trzydziestu   siedmiu 
pozycjach z nie kochanym partnerem. Tak było zawsze, tyle że dzisiejsi kochankowie, gdy 
tylko sytuacja na to pozwala, nie muszą się ograniczać do przelotnego muśnięcia policzka. 
Mogą robić ze swoimi ciałami wszystko, co chcą i ile chcą. Gdy powstanie już silna więź 
wzajemna,   wtedy   w   zachowaniu   seksualnym   liczy   się   jakość,   nie   tylko   ilość.   Nowe 
konwencje są dla nich czymś, co stwarza możliwość, ale nie przymusza, jak zdają się sądzić 
niektórzy krytycy.

Inną sprawą, która zdaje się umykać krytykom, jest to, że gdy młodzi ludzie zakochują się 

w   sobie,   na   początku   niekoniecznie   mają   ochotę   pomijać   pierwsze   stadia   sekwencji 
seksualnej. Nie pragną zrezygnować z trzymania się za ręce tylko dlatego, że mogą współżyć. 
Co   więcej,   gdy   dojdą   już   do   finalnych   stadiów   tej   sekwencji,   nie   będą   mieli   żadnych 
trudności z osiągnięciem maksymalnej naturalnej przyjemności płynącej z orgazmu. Zapewni 
im   to   intensywność   uczuć   towarzyszącą   ich   związkowi   osobistemu,   dzięki   której   będą   z 
radością doświadczali kolejnych szczytowań bez potrzeby przybierania pokrętnych pozycji 
zapaśniczych, zalecanych przez wszechobecne współczesne podręczniki seksu.

Największe niebezpieczeństwo, jakie dziś czyha na wyzwolonych młodych kochanków, 

jest jednak chyba natury ekonomicznej, gdyż wciąż żyją oni w skomplikowanej strukturze 
ekonomicznej,   jaką   jest   społeczeństwo,   i   nic   dziwnego,   że   właśnie   ekonomia   była   tak 
ważnym  czynnikiem w dawniejszych  małżeństwach. Poprzednio aspekt ten był  chroniony 
przez surowe ograniczenia, jakim podlegało wczesne zachowanie seksualne. Cierpiała na tym 
intymność seksualna, ale status społeczny był należycie zabezpieczony. Teraz, gdy intymność 
seksualna   nie  jest  ograniczana,   status   społeczny  młodej   pary stał   się problemem.  W  jaki 
sposób para w pełni dojrzałych seksualnie siedemnastoletnich kochanków, którzy tworzą silną 
wzajemną   więź   i   mogą   cieszyć   się   pełnym   życiem   płciowym,   ma   założyć   rodzinę   we 
współczesnych warunkach ekonomicznych? Muszą oni albo poczekać w jakimś społecznym 

background image

stanie zawieszenia, albo też wyłamać się z powszechnie przyjętych wzorców społecznych. 
Wybór nie jest łatwy, a problem ten nie został jeszcze rozwiązany.

Doszliśmy  do  tego  punktu naszych  rozważań,   mówiąc   o różnych  sposobach  redukcji 

pełnej wersji sekwencji zachowań seksualnych. Teraz musimy zostawić młodych kochanków, 
którzy mimo poważnych trudności społecznych realizują ową pełną wersję, i wrócić do wersji 
zredukowanych.   Jak   potraktować   człowieka   aktywnego   seksualnie,   ale   nie   kochającego? 
Mówiliśmy   o   gwałcicielu   i   o   zahamowanych   partnerach   w   małżeństwie,   którzy   redukują 
swoje zachowania seksualne do minimum potrzebnego, aby spłodzić dzieci, nie należy jednak 
zapominać   o  tych,   którzy   oddają   się   wyczynom   seksualnym   bez   miłości.   W   jaki   sposób 
skracają oni sekwencję zachowań seksualnych właściwą dla typowych kochanków? Późne 
etapy   genitalne   nie   są   dla   nich   kulminacją   wzorca,   lecz   wzorzec   ten   zastępują.   W 
dawniejszych czasach to właśnie działo się, gdy mężczyzna odwiedzał prostytutkę. Nie było 
trzymania  się za ręce, nie było  przytulania  się czy szeptania  słodkich słówek, lecz  tylko 
krótka transakcja handlowa poprzedzająca natychmiastowy bezpośredni kontakt  genitalny. 
Było to coś, co można by określić jako  „gwałt komercyjny”. W dawnych czasach było to 
często   pierwsze   wprowadzenie   młodego   człowieka   w   świat   seksu,   ale   dzisiaj   takie 
profesjonalne   usługi   są   już   niemal   zbędne.   Zostały   one   zastąpione   czymś,   co   można   by 
nazwać sypianiem wszystkich ze wszystkimi. W tej praktyce również często dochodzi do 
redukcji wcześniejszych ogniw łańcucha, podobnie jak podczas wizyt u prostytutki. Sytuację 
tę dobrze prezentują słowa dziewczyny z filmu rysunkowego, która wróciwszy późną nocą do 
pokoju   w   stanie   wyraźnie   wskazującym   na   to,   że   oddawała   się   seksowi,   wyczerpana,   w 
pogniecionym ubraniu, ale z nienaruszonym makijażem na twarzy, mówi: „Chłopcy nie chcą 
mnie już całować”.

Rezultatem tego typu redukcji jest osiągnięcie maksimum aktywności kopulacyjnej przy 

minimalnym  udziale procesu tworzenia się więzi pary. Jako środek na utrzymanie statusu 
pozwala   to   systematycznie   dowartościowywać   swoje   ego,   ale   jako   źródło   intensywnej 
rozkoszy degraduje aktywność seksualną do poziomu czynności oddawania moczu. Dlatego 
nie można się dziwić, że swobodnie spółkujący, ale nie kochający mężczyzna pragnie jakoś 
rozbudować ten akt konsumowania przyjemności. Ponieważ akt ten jest pozbawiony nie tylko 
wzajemnej więzi, ale również intensywności emocjonalnej – brak ten należy skompensować 
wzmożoną intensywnością fizyczną. Tu właśnie na scenę wkraczają ilustrowane podręczniki 
seksu. Warto poddać analizie kilka z nich, żeby przekonać się, co zalecają.

Próbka   wybrana   losowo   z   wielkiej   liczby   materiałów   znajdujących   się   obecnie   w 

sprzedaży   zawierała   łącznie   kilkaset   fotografii   pokazujących   nagie  „kochające   się”  pary. 
Wśród tych ilustracji nie więcej niż 4 procent ukazywało któryś z pierwszych ośmiu etapów 
opisanej wyżej dwunastoetapowej sekwencji. Natomiast 82 procent obrazków pokazywało 
pełne spółkowanie, a w każdej książce można było naliczyć od trzydziestu do pięćdziesięciu 
różnych pozycji. Znaczy to, że znakomita większość najrozmaitszych przejawów intymności 

background image

została   zilustrowana   jedynie   za   pomocą   finalnego   etapu   kontaktu   genitalia-genitalia,   co 
wyraźnie   wskazuje,   jak   bardzo   akcentuje   się   to   końcowe   ogniwo   łańcucha.   Podczas   gdy 
dawniejsza cenzura ograniczała ukazywanie aktywności miłosnej do etapów wcześniejszych, 
pozbycie   się   tej   cenzury   zamiast   wzbogacić   ten   obraz,   miało   taki   skutek,   że   ośrodek 
zainteresowania przesunął się z jednego końca skali na drugi. Sugeruje się w ten sposób, że 
sam akt spółkowania winien być możliwie jak najbardziej skomplikowany i urozmaicony, a 
całą resztę można pominąć. Pokazywane tam pozycje są nieraz najwyraźniej niewygodne albo 
wręcz bolesne, jeśli próbuje się je utrzymać przez dłuższy czas, nie będąc przy tym akrobatą 
cyrkowym.   Ich   zamieszczenie   jest   jedynie   świadectwem   gorączkowego   poszukiwania 
nowości w technice kopulacji, które mają być środkiem do osiągnięcia jeszcze większego 
pobudzenia. Nacisk kładzie się więc nie na uczucia, lecz na wyczyn seksualny.

Nie   ma   oczywiście   nic   szkodliwego   w   tych   zabawnych   i   swawolnych   dodatkach   do 

zachowań seksualnych, ale gdy stają się one obsesją, zastępującą i wykluczającą osobiste 
relacje emocjonalne między mężczyzną a kobietą, wówczas ich ostatecznym skutkiem jest 
obniżenie   rzeczywistej   wartości   danego   związku.   Chociaż   rozbudowują   one   jeden   z 
elementów sekwencji seksualnej, w ostatecznym rozrachunku sekwencję tę skracają.

Młodzi kochankowie, którym potrzebne jest urozmaicenie w spółkowaniu, a nie tylko po 

prostu   sporadyczne   zabawy   poszukiwawcze   w   tym   zakresie,   być   może   nie   są   już   wcale 
młodymi   kochankami.   W   późniejszym   okresie   życia,   gdy   partnerzy   przeszli   już   przez 
intensywne   stadium   tworzenia   się   związku   pary   i   osiągnęli   spokojniejsze   stadium 
podtrzymywania   związku   pary,   uznają   być   może,   że   ich   aktywność   seksualna   odzyska 
pierwotną intensywność, jeśli ją jakoś upiększą i wzbogacą. Taka potrzeba byłaby jednak 
czymś niezwykłym u ludzi młodych i prawdziwie w sobie zakochanych.

Nie  trzeba   dodawać,  że  nie  oznacza  to  wcale  konieczności  potępienia   lub stłumienia 

jakichkolwiek   przejawów   intymności   seksualnej,   choćby   najbardziej   wymyślnych   i 
niezwykłych. Jeśli tylko są one dobrowolne i uczestniczą w nich osoby dorosłe w miejscu 
prywatnym,   nie   powodując   żadnych   szkód   fizycznych,   nie   istnieje   żadna   przyczyna 
biologiczna, dla której należałoby uznać je za niezgodne z prawem lub potępiać, jak bywa to 
jeszcze w niektórych krajach. Przykładem mogą tu być stosunki oralno-genitalne, których nie 
umieściłem w moim dwunastoetapowym wykazie, ponieważ nie stanowią one oddzielnego 
stadium   w   przechodzeniu   od   pierwszego   kontaktu   kochanków   do   końcowego   pełnego 
zbliżenia.   Zazwyczaj   pojawiają   się   dopiero   po   kilku   pierwszych   zbliżeniach   jako   dalsze 
upiększenie intymności genitalnej. Później, gdy współżycie staje się regularne, stosuje się je 
często jako standardowy wzorzec przedkopulacyjny i w tej roli stosowano je od dawna, o 
czym świadczy sztuka starożytna.

Współczesne badania amerykańskie ujawniają, że obecnie kontakty oralno-genitalne jako 

część   składowa   aktywności   przedkopulacyjnej   występują   u   około   połowy   małżeństw. 
Stwierdzono,   że   kontakt   między   ustami   mężczyzny   a   genitaliami   kobiety   stosuje   w 

background image

zbliżeniach 54 procent par, a kontakt między ustami kobiety a genitaliami mężczyzny 49 
procent   par.   Chociaż   liczby   te   są   znacznie   niższe   niż   liczby   odnoszące   się   do   innych 
zachowań   przedkopulacyjnych,   o   których   mówiłem   (kontakty   usta-usta,   ręka-piersi,   usta-
piersi,   i   ręka-genitalia   stosuje   ponad   90   procent   par),   to   jednak   około 
pięćdziesięcioprocentowa przeciętna, z jaką w całej badanej populacji występują kontakty 
oralno-genitalne, nie uzasadnia chyba określania ich jako  „nienormalne”. Mimo to jednak i 
mimo to, że aktywność taka jest bardzo rozpowszechniona u innych ssaków, uważa się ją 
często za nienormalny przejaw intymności. Praktyka ta jest potępiona przez religijne kodeksy 
moralne tradycji judeochrześcijańskiej, nawet u par małżeńskich, a bywa też uważana nie 
tylko za niemoralną, ale za niezgodną z prawem. Zdumiewające, że w połowie dwudziestego 
wieku taki stan rzeczy istnieje niemal we wszystkich stanach Ameryki  Północnej. Ściślej 
mówiąc,   jedynie   w   Kentucky   i   w   Karolinie   Południowej   amerykańskie   pary   małżeńskie 
mogą, nie łamiąc prawa, oddawać się jakimś formom kontaktu oralno-genitalnego. Znaczy to, 
że w ostatnich czasach 50 procent wszystkich innych obywateli amerykańskich, formalnie 
biorąc,   przekroczyło   czy   przekracza   prawo   w   którymś   okresie   życia   małżeńskiego.   W 
stanach,   gdzie   praktyki   te   są   nielegalne,   z   wyjątkiem   stanu   Nowy   Jork,   gdzie   są   one 
zakwalifikowane do kategorii wykroczeń, uznaje się je za przestępstwo. W stanach Illinois, 
Wisconsin, Missisipi i Ohio prawo sankcjonuje osobliwy rodzaj nierówności seksualnej, gdy 
bowiem mąż nawiązuje kontakt oralny z żoną, to jest to zgodne z prawem, gdy zaś żona 
aktywnie angażuje się w podobny sposób, popełnia przestępstwo.

Te dziwne ograniczenia prawne rzadko są przestrzegane w praktyce, a w ostatnich latach, 

gdy zezwolono na sprzedaż i reklamę aromatycznych natrysków dopochwowych, stały się 
wręcz   absurdem.   Wykorzystuje   się   je   jednak   czasami   w   sprawach   rozwodowych, 
wymieniając   praktyki   oralno-genitalne   jako   przykład  „psychicznego   znęcania   się”  w 
małżeństwie.   Wskazywano   też   na   to,   że   teoretycznie   biorąc,   takie   prawo   może   ułatwiać 
szantaż. Jak już powiedziałem, z biologicznego punktu widzenia nie istnieją żadne argumenty 
przeciw   kontaktom   usta-genitalia.   Wprost   przeciwnie,   jeżeli   pomagają   one   zwiększyć 
emocjonalną   intensywność   aktywności   przedkopulacyjnej,   służą   tylko   zacieśnieniu 
wzajemnej   więzi   między   małżonkami   i   w   ten   sposób   umacniają   stan   małżeński,   tak 
energicznie i na tyle innych sposobów chroniony przez Kościół i przez prawo kraju.

Badając   szczegółowo   formy,   jakie   przybiera   ten   rodzaj   intymności   u   ludzi,   można 

dostrzec   różnicę   między   człowiekiem   i   innymi   ssakami   praktykującymi   kontakty   oralno-
genitalne. U innych gatunków praktyka ta zaczyna się zwykle od obwąchiwania i trącania 
nosem, co następnie przechodzi w lizanie. Rzadziej występuje rytmiczne pocieranie. Takie 
działanie daje dokładne informacje o stanie genitaliów partnera. W odróżnieniu od ludzi inne 
gatunki ssaków osiągają pełną sprawność seksualną jedynie w pewnych okresach roku lub w 
pewnych określonych fazach cyklu menstruacyjnego i dlatego, zwłaszcza dla samca, przed 
podjęciem próby spółkowania, ważne jest, aby wiedzieć jak najwięcej o stanie pobudzenia 

background image

partnerki.   Przyłożenie   nosa   lub   pyska   do   strefy  genitalnej   dostarcza   cennych   wskazówek 
dotyczących  zapachu, smaku  i konsystencji. Rzeczywista  stymulacja  partnerki za pomocą 
tych kontaktów ma prawdopodobnie znaczenie drugorzędne.

U człowieka sytuacja jest odwrotna, gdyż większe znaczenie ma element stymulacji. Usta 

w większym stopniu służą do pobudzenia partnerki lub partnera niż jako środek do zdobycia 
wiedzy o jej lub jego stanie gotowości seksualnej. Z tego też powodu u ludzi rytmiczne ruchy 
frykcyjne   nabierają   większego   znaczenia   niż   zwykłe   dotykanie   czy   lizanie,   przy   czym 
kobieta, naśladując ruchy kopulacyjne, używa ust jako pseudopochwy. Mężczyzna może też 
używać języka jako pseudoczłonka, ale częściej stosuje stymulację łechtaczki przez rytmiczny 
nacisk języka. Imituje on w ten sposób wielokrotny masaż narządu kobiety podczas ruchów 
kopulacyjnych. Dla mężczyzny wielką zaletą takiego niby-spółkowania jest to, że daje ono 
kobiecie   przedłużoną   stymulację,   podczas   gdy   sam   mężczyzna   nie   doznaje   przy   tym 
zaspokojenia w formie orgazmu.

W   ten   sposób   może   on   zrekompensować   sobie   dłuższy   czas,   jakiego   przeciętnie 

potrzebuje kobieta dla osiągnięcia orgazmu.

To tłumaczy, dlaczego ten przejaw intymności seksualnej znajduje szersze zastosowanie 

wśród mężczyzn niż wśród kobiet. Stwierdzono jednak, że tego rodzaju praktyki są inaczej 
przedstawiane w filmach porno. Przeprowadzone niedawno badania nad historią tego typu 
filmów   nakręconych   w   ciągu   ubiegłego   półwiecza   dowodzą,   że   omawiane   tu   praktyki 
pokazywano znacznie częściej w wykonaniu kobiet niż w wykonaniu mężczyzn. Ma to swoje 
specjalne uzasadnienie. Filmy te tradycyjnie kręcono na wyłącznie męski użytek, bo były 
przeznaczone do pokazywania podczas spotkań z wyłącznym udziałem mężczyzn i często 
określano je mianem filmów „męskich”. Spotkania takie mają niewiele wspólnego z miłością, 
bowiem należą one do sfery seksu jako znamienia statusu. W związku ze statusem mężczyzny 
historycy filmów porno zauważają, iż pokazywanie mężczyzny w pozycji uległości wobec 
kobiety „pomniejsza” go, natomiast przedstawianie go w pozycji wyższości, w której kobieta 
mu  „służy”,   wzmacnia   jego   poczucie   dominacji.  Tu   wracamy   znów   do   podstawowego 
zachowania zwierząt, pozycji wyrażających poddanie się osobników podwładnych. Klękanie i 
kłanianie się, wykonywane jako akty poddania, biologicznie polegają na obniżaniu pozycji 
ciała osobnika poddanego przed osobnikiem stojącym wyżej. Jest rzeczą znamienną, że w 
angielskim slangu akt oralno-genitalny kobiety wobec mężczyzny określa się m.in. dosłownie 
jako „schodzenie do parteru”. Dotknięcie genitaliów ustami wymaga od partnera aktywnego, 
aby przyjął pozycję ciała  znacznie poniżej ciała  partnera biernego. Zachodzi to w każdej 
pozycji, ale jest szczególnie widoczne, gdy partner bierny znajduje się w pozycji stojącej. 
Aby  móc   przyłożyć   usta   do   genitaliów   osoby   stojącej,   aktywny   mężczyzna   lub   aktywna 
kobieta   musi   uklęknąć   lub   ukucnąć,   co   wymaga   przyjęcia   pozycji   zbliżonej   do   pozycji 
wyrażającej   średniowieczne   poddaństwo.   Nic   więc   dziwnego,   że   taki   akt   w   wykonaniu 
kobiety bardzo silnie przemawia do mężczyzn podczas męskich spotkań, gdzie seks traktuje 

background image

się   jako   element   statusu.   Zupełnie   inna   jest   oczywiście   sytuacja   między   kochankami   w 
warunkach   prywatności.   Jeżeli   celem   nie   jest   jedynie   pozbawione   miłości   zaspokojenie 
seksualne,   praktyka   ta   będzie   dostarczała   przyjemności,   w   żadnej   mierze   nie   służąc 
podnoszeniu   niczyjego   statusu.   Ponieważ   mężczyźni   i   kobiety   potrzebują   niejednakowej 
ilości   czasu   do   osiągnięcia   orgazmu,   technika   pobudzania   oralno-genitalnego   częściej 
stosowana jest przez mężczyzn.

Rozważając różne warianty podstawowej sekwencji zachowań seksualnych, do tej pory 

zajmowaliśmy   się   niektórymi   sposobami   jej   redukowania   i   rozbudowywania,   ale 
wspomniałem   też   o   trzeciej   możliwości,   a   mianowicie   o   przesunięciach   w   kolejności 
pojawiania się poszczególnych zachowań. Jest ich, rzecz jasna, wiele, a naszkicowana przeze 
mnie sekwencja często podlega różnym modyfikacjom. W zaprezentowanej wersji jest ona 
jedynie pobieżnym przewodnikiem ukazującym ogólną tendencję, zgodnie z którą następują 
po sobie kolejne etapy, od chwili pierwszego kontaktu do finalnego pełnego zbliżenia. Jest to 
jednak w miarę wierny obraz przeciętnej sekwencji zachowań, tyle że nieraz sformalizowanie 
poszczególnych jej elementów może wpłynąć na kolejność ich występowania. Wyjaśnię to na 
kilku przykładach.

Pierwsze trzy z wymienionych rodzajów kontaktów to: oko-ciało, oko-oko i głos-głos. Te 

trzy   rodzaje  kontaktu   bezdotykowego   rzadko   zmieniają   swoją  kolejność   w   sekwencji.   W 
dzisiejszych   czasach   mogą   to   być   sytuacje,   gdy   pierwsze   zetknięcie   odbywa   się   za 
pośrednictwem telefonu dlatego czasem można usłyszeć, jak ktoś mówi: „miło się wreszcie 
spotkać osobiście”. Sugeruje to, że rozmowy telefoniczne nie są „spotkaniami”. Jednakże są 
za takie uważane, jeśli poprzedza je kontakt wzrokowy. Wyrażenie  „spotkaliśmy się” lub 
„poznaliśmy się”  w zeszłym  roku nie musi oznaczać żadnego kontaktu dotykowego, lecz 
jedynie połączenie wymiany sygnałów wzrokowych i werbalnych. A jednak  „poznanie się” 
na ogół łączy się z owym minimalnym kontaktem cielesnym, jakim jest uścisk dłoni. Wydaje 
się, że w  trakcie „poznawania”  kogoś ważną rolę odgrywa rzeczywiste, choćby najlżejsze 
dotknięcie. Ponieważ w dzisiejszych czasach spotykamy tak wiele obcych osób, nie można 
się dziwić, że to pierwsze dotknięcie ma ściśle ustaloną formę. Nieco bardziej zróżnicowany 
kontakt cielesny oznaczałby nazbyt wielki stopień intymności na zbyt wczesnym etapie w 
skali czasu właściwej rozwojowi danej znajomości.

Z   powodu   wysokiego   stopnia   sformalizowania   uścisk   dłoni   wysuwa   się   niekiedy   na 

pierwsze miejsce w całej sekwencji. Jakaś osoba trzecia mówi po prostu: „Poznajcie się” i w 
ciągu   kilku  sekund  po  nawiązaniu   kontaktu  wzrokowego  następuje  kontakt  dotykowy,  w 
którym wyciągnięte ręce łączą się ze sobą. Może to nastąpić nawet jeszcze przed kontaktem 
słownym.

Ta podstawowa zasada, zgodnie z którą im bardziej sformalizowany jest dany kontakt, 

tym łatwiej przesuwa się ku początkowi łańcucha, jest też doskonale widoczna w pocałunku 
usta-usta.   Chociaż,   ściśle   mówiąc,   jest   to   pierwsza   z   czynności   przedkopulacyjnych, 

background image

mających na celu pobudzenie, i jako taka plasuje się raczej w drugiej połowie sekwencji, 
często przesuwa się ona na początek za sprawą powszechnie przyjętego obyczaju „całusa na 
dobranoc”.

Znamienne   jest,   że   do   pierwszego   pocałunku   zwykle   dochodzi   podczas   pożegnania. 

Dzięki temu wybiegowi pocałunek staje się możliwy i wraz z pełnym objęciem frontalnym 
przesuwa się na początek sekwencji, przed takie mniej intymne stadia jak półobjęcie barku 
ramieniem czy półobjęcie talii, a nawet być  może trzymanie się za ręce, a to dlatego, że 
pocałunek   taki,   naśladując   nieseksualne   całowanie   się   przy   takich   okazjach   jak   rodzinne 
powitania   i   pożegnania,   nabiera   cech  „niewinności”.   Młoda   para,   po   zapoznaniu   się   i 
kilkugodzinnej   rozmowie,   może   na   przykład   w   chwili   rozstania   objąć   się   przelotnie   i 
pocałować, mimo  że przedtem w żadnej formie nie dotykali  się wzajemnie. Różni się to 
wyraźnie od sytuacji mężczyzny odwiedzającego prostytutkę, kiedy to pocałunek przesuwa 
się na koniec sekwencji, czyli na miejsce po pełnym kontakcie genitalnym, albo nawet zostaje 
całkowicie pominięty.

Jest chyba oczywiste, że omawiając różne warianty zachowań seksualnych, odnoszę je 

głównie   do   współczesnych   społeczeństw  „cywilizowanych”.   W   innych   kulturach   i   u 
rozmaitych plemion wzorce te w pewnym stopniu się różnią, ale podstawowe zasady eskalacji 
przejawów intymności są na ogół podobne. Amerykańskie badania blisko dwustu różnych 
kultur wykazały, że  „jeżeli gra wstępna nie ulega zahamowaniom na skutek uwarunkowań 
społecznych,   prawdopodobieństwo  jej   występowania  jest  bardzo  wysokie”.  W   większości 
społeczeństw obserwujemy niemal wszystkie techniki pobudzania, choć niekiedy przybierają 
one   nieco   inną   formę.   Niekiedy   na   przykład   nos,   a   nie   usta,   odgrywa,   rolę   organu 
kontaktowego, a pocieranie i przyciskanie nosem zastępuje całowanie w usta. W niektórych 
plemionach kontakt usta-twarz lub usta-usta przyjmuje postać przyciskania nosa do twarzy. U 
innych plemion występują jednocześnie kontakty usta-usta i nos-nos. Niektórzy mężczyźni 
zamiast dotykania wargami jako sposobu na stymulację kobiecych piersi stosują pocieranie 
nosem. U jeszcze innych plemion całowanie przybiera formę umieszczania warg w pobliżu 
twarzy   partnerki   i   wciągania   przy  tym   powietrza.   U   jeszcze   innych   jest   to   raczej   forma 
wzajemnego ssania języka i ust. Te odmiany w szczegółach są ciekawe same w sobie, ale 
nadmierne  akcentowanie  ich wagi  –  jak to  bywało  dawniej  –  zaciemnia  fakt,  że ogólnie 
mówiąc, u wszystkich istot ludzkich zaloty i wzorce przedkopulacyjne są bardzo podobne.

Przyjrzawszy się sekwencji przejawów ludzkiej intymności seksualnej, dochodzimy teraz 

do   problemu   ich   częstotliwości.   Kiedyś   stwierdziłem   publicznie,   że   wśród   wszystkich 
naczelnych   najaktywniejszy   seksualnie   jest   człowiek,   co   spotkało   się   z   pewną   krytyką. 
Jednakże dowody biologiczne są nie do obalenia, nonsensowny jest natomiast argument, że 
obserwowany   obecnie   tu   i   ówdzie   wysoki   poziom   aktywności   seksualnej   jest   sztucznym 
tworem   cywilizowanego   stylu   życia.   Skoro   już   o   tym   mowa,   to   właśnie   występujący 
gdzieniegdzie niezwykle niski poziom aktywności seksualnej można przypisać sztuczności 

background image

warunków   dzisiejszego   życia.   Każdy,   kto   kiedykolwiek   znajdował   się   w   pod   wpływem 
silnego stresu, wie, że niepokój wybitnie obniża zainteresowanie seksem, a ponieważ pełna 
wielkich   napięć   egzystencja   współczesnych   społeczeństw   miejskich   nacechowana   jest 
wielkim ładunkiem stresu, fakt, że zachowania seksualne są wciąż tak liczne, jest godnym 
uwagi świadectwem seksualności naszego gatunku.

Spróbuję to wyrazić bardziej precyzyjnie. Jeżeli użyję nieco innego sformułowania, a 

mianowicie,   że   wśród   wszystkich   naczelnych   człowiek   jest   potencjalnie   najaktywniejszy 
seksualnie, nie wywoła ono sprzeciwu. Po pierwsze, większość naczelnych ogranicza swoją 
aktywność   seksualną   do   krótkiego   wycinka   cyklu   płciowego   samicy.   W   tym   czasie 
zewnętrzne   narządy   rodne   samicy   ulegają   zmianom,   które   u   większości   gatunków   są 
wyraźnie  widoczne dla samca  i które sprawiają, że samica  staje się dla niego seksualnie 
atrakcyjna. W innych okresach samica pociąga go tylko w małym stopniu albo też wcale go 
nie pociąga. U ludzi aktywność rozciąga się na niemal cały cykl miesięczny, a więc na okres 
mniej więcej trzykrotnie dłuższy. Już tylko z tego powodu zwierzę ludzkie ma trzykrotnie 
większy potencjał seksualny niż jego najbliżsi krewniacy, czyli wszelkiego rodzaju małpy.

Po  drugie,  w  odróżnieniu  od  innych  naczelnych  kobieta   zachowuje swą atrakcyjność 

seksualną i zdolność do pozytywnego reagowania również w przeważającej części okresu 
ciąży. A przy tym po rozwiązaniu kobieta staje się seksualnie aktywna dużo wcześniej niż 
przedstawicielki   innych   gatunków   naczelnych.   Wreszcie   można   oczekiwać,   że   przeciętne 
współczesne zwierzę ludzkie będzie w stanie oddawać się rozkoszom życia seksualnego aż 
przez mniej więcej pół wieku, co zdarza się tylko niewielu innym ssakom.

Ta ogromna aktywność seksualna istnieje nie tylko w sferze możliwości, ale zazwyczaj 

jest   w   pełni   realizowana,   dlatego   nie   muszę   chyba   modyfikować   swojego   stanowiska. 
Większość ludzi wyraża swoją seksualność, dobierając sobie partnerów i uprawiając z nimi 
częste stosunki seksualne,  ale nawet ci, którzy tego nie robią lub którzy znajdują się, w 
izolacji seksualnej, nie popadają na ogół w stan nieaktywności. Brak partnera kompensuje im 
zazwyczaj częsta masturbacja.

Najważniejsze   jest   to,   że   ludzki   wzorzec   zachowań   seksualnych   jest   bardzo 

skomplikowany.   Obejmuje   on   nie   tylko   aktywne   spółkowanie,   lecz   też   wszelkie   niuanse 
zalecania   się   i   szeroko   wykorzystywane   techniki   pobudzania,   które   składają   się   na 
zachowanie   przedkopulacyjne.   Innymi   słowy,   wzorzec   ten   przez   wiele   lat   jest   nie   tylko 
realizowany   z   wielką   częstotliwością   i   z   rzadkimi   przerwami   na  „fazy   spoczynkowe”  w 
cyklach   reprodukcyjnych   kobiety,   ale   ulega   jeszcze   przedłużeniu   i   rozbudowaniu.   Owo 
wzbogacenie praktyk ludzkiego życia seksualnego jest możliwe dzięki uzupełnieniu tego, co 
stanowi   dziedzictwo   wszystkich   naczelnych,   rozmaitymi   kontaktami   cielesnymi   i   innymi 
przejawami intymności, o których tu właśnie mówimy. Różnica między naszym gatunkiem a 
innymi jest wprost uderzająca i aby tę sprawę lepiej wyjaśnić, warto przyjrzeć się stosunkom 
płciowym u małp.

background image

Małpy   nie   tworzą   głębokich   więzi   wzajemnych,   a   zaloty   i   techniki   pobudzania 

przedkopulacyjnego występują u nich tylko w niewielkim stopniu. Samica znajduje się w 
pełni prawności płciowej przez kilka dni cyklu miesięcznego i wtedy zbliża się do samca albo 
samiec  zbliża  się do niej. Samica, pochylając się nieco do przodu, zwraca się zadem ku 
samcowi,  który wspina się na nią od tyłu,  wprowadza członek,  wykonuje kilka szybkich 
ruchów kopulacyjnych a po wytrysku nasienia schodzi z samicy, po czym następuje rozstanie. 
Całe zbliżenie trwa zwykle kilka sekund. Oto kilka przykładów. Samiec jednego z gatunków 
makaków   wykonuje   tylko   pięć   do   trzydziestu   ruchów   kopulacyjnych.   Samiec   wyjca 
wykonuje osiem do dwudziestu ośmiu ruchów, ich średnia wynosi siedemnaście, co zajmuje 
dwadzieścia dwie sekundy, nie licząc wstępnych dziesięciu sekund potrzebnych na „przyjęcie 
odpowiedniej pozycji ciała”. Rezus wykonuje od dwóch do ośmiu ruchów, trwających nie 
więcej niż trzy-cztery sekundy. Wedle jednego z doniesień pawiany wykonują do piętnastu. 
ruchów   kopulacyjnych,   trwających   w   sumie   siedem   do   ośmiu   sekund;   według   innego 
doniesienia średnia wynosi sześć ruchów, trwających osiem do dwudziestu sekund. Według 
jeszcze innego doniesienia wykonują one pięć do dziesięciu ruchów, trwających dziesięć do 
piętnastu   sekund.   Dwa   doniesienia   dotyczą   szympansów   pierwsze   z   nich   podaje,   że 
przeciętnie   wykonują   one   cztery   do   ośmiu   ruchów,   przy   maksymalnej   liczbie   piętnastu 
ruchów. Według drugiego doniesienia sześć do dwudziestu ruchów, przy czym spółkowanie 
trwa siedem do dziesięciu sekund.

Te szczegóły pokazują wyraźnie, że nasi bujniej owłosieni krewniacy nie marudzą zbyt 

długo podczas parzenia się. Jednak uczciwie mówiąc, uprawiają oni tę „kopulację w proszku” 
z  bardzo  wysoką   częstotliwością,  w  krótkich,   kilkudniowych  okresach  popędu  płciowego 
samicy. U niektórych gatunków ponowne krycie następuje w ciągu kilku minut po pierwszym 
i   może   być   w   krótkim   czasie   wielokrotnie   powtórzone.   Na   przykład   pawian 
południowoafrykański może pokryć  samicę trzy do sześciu razy tylko w dwuminutowych 
odstępach.   U   rezusa   wielkość   ta   może   wynosić   od   pięciu   do   dwudziestu   pięciu   razy   w 
odstępach  jednominutowych.  Wydaje   się, że  wytrysk   następuje  u  samca   dopiero  podczas 
ostatniego krycia, które jest bardziej energiczne i intensywne, a więc wzorzec jest tu chyba 
rzeczywiście bardziej skomplikowany. Tak czy inaczej parzenie się znacznie różni się jednak 
od tego, co dzieje się u ludzi. U człowieka nie tylko więcej miejsca zajmuje gra wstępna, ale 
sam akt spółkowania trwa dłużej. W fazie przedkopulacyjnej ponad 50 procent par przez 
ponad dziesięć minut stosuje szeroki zakres technik pobudzania. Na ogół mężczyzna mógłby 
w ciągu następnych kilku minut doprowadzić, się do wytrysku nasienia za pomocą ruchów 
kopulacyjnych, ale zwykle przedłuża tę fazę. A to dlatego, że w odróżnieniu od małpy kobieta 
jest   zdolna   przeżyć   szczytowanie,   które   pod   względem   emocjonalnym   jest   podobne   do 
szczytowania mężczyzny, ale do jego osiągnięcia potrzebuje ona od dziesięciu do dwudziestu 
minut. Znaczy to, że u normalnej pary ludzi wykonanie całego wzorca, razem z grą wstępną i 
aktem zespolenia, zajmuje około pół godziny, czyli trwa ponad sto razy dłużej niż u typowej 

background image

pary małp. I znów, uczciwie mówiąc, małpy prawdopodobnie powtórzą swój krótki stosunek 
dużo wcześniej niż ludzie swój, ale z drugiej strony, samice małp wykazują receptywność 
tylko w ciągu kilku dni okresu rui.

Porównując sytuację małpiej samicy i kobiety, można zauważyć, że samica wchodzi w 

okres rui z nadejściem owulacji i pozostaje w tym stanie przez blisko tydzień. W tym czasie 
kopulacja ani jej nie podnieca, ani nie wyczerpuje seksualnie. Pozostaje ona w stanie ciągłego 
podniecenia   przez   cały   okres   parzenia   się.   U   kobiety   jakby   każdy   epizod   obcowania 
płciowego z mężczyzną był krótkim okresem rui, już nie związanym z cyklem płciowym, lecz 
ze stymulacją przedkopulacyjną mężczyzny. W gruncie rzeczy kobieta reaguje więc nie tyle 
na owulację co na partnera. Jej pobudzenie fizyczne jest funkcją wspólnych z mężczyzną 
przejawów intymności seksualnej, nie zaś ściśle ustalonej sekwencji miesięcznych cyklów 
owulacyjnych   i   menstruacyjnych.   Ten   ważny   czynnik,   ilustrujący   podstawową   różnicę   w 
systemie   płciowym   naczelnych,   nieuchronnie   prowadzi   do   zwiększenia   znacznego 
skomplikowania cielesnych kontaktów między obcującymi ze sobą płciowo ludźmi, tworząc 
tym samym podstawę ludzkiej intymności seksualnej.

Powstaje zatem pytanie o pochodzenie bardziej złożonych praktyk seksualnych u ludzi. 

Jakie   są   źródła   wszystkich   tych   dodatkowych   kontaktów   cielesnych?   Ponieważ   małpy 
właściwie prawie wyłącznie wspinają się do kopulacji i kopulują, owo krycie, wykonywanie 
rytmicznych  ruchów kopulacyjnych  i wytrysk,  są w gruncie rzeczy jedynymi  elementami 
wspólnymi dla małp i dla ludzi. Skąd więc biorą się u nas te wszystkie delikatne, niepewne 
dotknięcia, trzymanie się za ręce w okresie zalotów i owe pełne namiętności ruchy mające 
wywołać podniecenie w czasie gry wstępnej? Jak się zdaje, niemal wszystko to wywodzi się z 
opisanych wcześniej przejawów intymności między matką a dzieckiem. Prawie żadna z tych 
praktyk   nie   jest  „nowa”  i   nie   rozwinęła   się   tylko   po   to,   by   służyć   wyłącznie   celom 
seksualnym. Pod względem zachowania zakochanie się bardzo przypomina powrót do okresu 
niemowlęctwa.

Badając   okres   dorastania,   stopniowe   ograniczanie   zakresu   następującego   w 

najwcześniejszych latach całkowitego obejmowania, stwierdzaliśmy ubytek, a później zanik 
przejawów intymności cielesnej. Teraz, przyglądając się młodym kochankom, stwierdzamy, 
że cały ten proces przyjmuje odwrotny bieg. Pierwsze zachowania w sekwencji seksualnej są 
właściwie   takie   same   jak   każdy   inny   rodzaj   interakcji   towarzyskiej   między   dorosłymi. 
Następnie, stopniowo, wskazówki zegara zachowań zaczynają się cofać. Oficjalne podanie 
sobie   rąk i  banalna   rozmówka   podczas   przedstawiania   się mają  to  samo   pochodzenie   co 
trzymanie się opiekuńczej ręki w dzieciństwie. Młodzi kochankowie chodzą trzymając się za 
ręce, tak jak kiedyś każde z nich trzymało za ręce rodziców. Ich ciała z rosnącym zaufaniem 
zbliżają się do siebie i wkrótce jesteśmy już świadkami jakże miłego powrotu do intymnego 
objęcia frontalnego, czemu towarzyszy zetknięcie się głów i pocałunek. W miarę pogłębiania 
się   wzajemnego   stosunku   cofamy   się   jeszcze   bardziej   do   czasów,   gdy   nas   delikatnie 

background image

pieszczono. Znów ręce gładzą twarz, włosy i ciało ukochanej osoby. Wreszcie kochankowie 
są   znów   nadzy   i   po   raz   pierwszy   od   czasów   niemowlęcych   czują   na   swoich   narządach 
płciowych dotyk ręki innej osoby. Tę powrotną podróż w czasie odbywają nie tylko z pomocą 
ruchów, ale   i głosów,  delikatny  ton wymawianych   słów   staje  się  bowiem  ważniejszy od 
samych słów. Nierzadko używane formy językowe nabierają cech infantylizmu i powstaje coś 
w rodzaju  „mowy dzidziusia”. Młodzi wspólnie napawają się poczuciem bezpieczeństwa i, 
podobnie jak w czasach niemowlęctwa, cały zgiełk świata zewnętrznego nie ma dla nich 
większego znaczenia. Rozmarzone oczy zakochanej dziewczyny nie przypominają czujnego 
wyrazu twarzy dziecka, raczej błogą obojętność buzi zadowolonego niemowlęcia. Ten powrót 
do   intymności,   tak   piękny   dla   tych,   którzy   go   doświadczają,   przez   innych   bywa   często 
traktowany z pewnym odcieniem lekceważenia. Wyraża się to w różnych powiedzonkach, 
jak: „Witaj miłości, żegnaj mądrości”; „Miłość to cierpienie”; „Miłość jest ślepa”; „Na miłość 
i   na   głupotę   nie   ma   lekarstwa”;   „Miłość   i   mądrość   nie   zawsze,   chodzą   w   parze”; 
„Kochankowie   to   urodzeni   głupcy”.   Nawet   w   literaturze   naukowej   termin   „zachowanie 
regresywne”  ma   zabarwienie   negatywne,   nie   opisując   tego   zjawiska   obiektywnie   i 
bezstronnie.   Rzecz   jasna,   infantylne   zachowanie   osób   dorosłych   nie   jest   najlepszym 
sposobem radzenia sobie w pewnych sytuacjach, ale w tworzeniu głębokiej więzi wzajemnej 
młodych kochanków odgrywa rolę pozytywną. Najlepszym sposobem na stworzenie takiej 
więzi jest wszechstronny, intymny kontakt cielesny i wiele tracą ci, którzy się przed nim 
powstrzymują, uważając go za „dziecinadę” lub przejaw infantylizmu.

Gdy zaloty osiągają stadium przedkopulacyjne, wzorce z czasów dzieciństwa bynajmniej 

nie zanikają,  ale  wręcz się  odradzają, aż wreszcie  dochodzą  do fazy ssania piersi  matki. 
Zwyczajny pocałunek, podczas którego wargi delikatnie dotykają ust lub policzka kochanki 
czy kochanka, zamienia się w energiczne i dynamiczne przyciskanie. Uruchamiając mięśnie 
warg i język, partnerzy nacierają wzajemnie na swoje usta, wpijając się w nie, jakby chcieli 
wydobyć  z nich  mleko.  Rytmiczne  ssanie i  ściskanie wargami,  a  także  badawcze  lizanie 
przypomina to, co robią głodne niemowlęta. Takie aktywne całowanie nie ogranicza się już 
do   ust   partnerki   czy   partnera.   Dociera   także   do   innych   miejsc,   jakby   szukając   dawno 
utraconego   matczynego   sutka.   W   tym   poszukiwaniu   język   wędruje   po   całym   ciele, 
odkrywając pseudosutki, jakimi są płatki uszu, palce u nóg, łechtaczka i członek, a także 
oczywiście same brodawki partnerki czy partnera.

Wspomniałem o przyjemności doznań seksualnych płynących z takich praktyk, ale jest to 

oczywiście tylko część prawdy. Istnieje jeszcze bardziej bezpośrednia przyjemność płynąca z 
ponownego doznawania rozkosznego kontaktu oralnego, jakim jest interakcja podczas ssania 
w okresie niemowlęctwa. Efekt ulega wzmocnieniu, gdy pseudopiersi uzyskają możliwość 
produkowania pseudomleka. Można to osiągnąć przez wzmożone ślinienie się kochanka czy 
kochanki   lub   przez   zwiększoną   ilość   wydzielin   z   narządów   płciowych   kobiety   i   płynu 
nasieniowego mężczyzny. Kiedy kobieta trzyma w ustach męski członek aż do wystąpienia 

background image

wytrysku,   wówczas   można   powiedzieć,   że   pieszczota   ta   została   uwieńczona   jakby 
„wypływem mleka” z pseudopiersi. Podobieństwo to zostało zauważone już w siedemnastym 
wieku, kiedy to slangowe wyrażenie określające tę czynność jako „dojenie” weszło do języka 
potocznego.

Zachowania   infantylne   nie   zanikają   całkowicie   nawet   po   zakończeniu   stadiów 

przedkopulacyjnych   i   po   rozpoczęciu   samego   spółkowania.   Jedyne   kontakty   cielesne   u 
parzących się małp – poza samą interakcją genitalną – polegają na trzymaniu samicy przez 
samca przednimi i tylnymi łapami. Trzymanie się ciała samicy nie jest przejawem miłosnej 
intymności,   lecz   sposobem   zapewnienia   sobie   stabilnej   pozycji   podczas   wykonywania 
gwałtownych ruchów kopulacyjnych. Takie chwyty między partnerami występują również u 
ludzi, ale zachodzi też między nimi wiele innych kontaktów, których funkcją nie jest tylko 
dostosowanie pozycji ciała. Ściskanie lub trzymanie partnerki nie służy ułatwieniu partnerowi 
ruchów kopulacyjnych, lecz jest dotykowym sygnałem intymności.

W   ilustrowanych   podręcznikach   seksu,   o   których   mówiłem,   można   obliczyć 

częstotliwość   występowania   kontaktów   pozagenitalnych   towarzyszących   ruchom 
kopulacyjnym. Uwzględniając tylko ilustracje ukazujące mężczyznę i kobietę w prawdziwym 
akcie spółkowania, aż 74 procent pozycji kopulacyjnych pokazuje, jak ręka (lub ręce) jednego 
z partnerów ściska lub dotyka jakiegoś fragmentu ciała drugiego w sposób, który nie służy 
„stabilizacji”  ciała. Ponadto jest tam wiele przykładów obejmowania się i całowania oraz 
kontaktów głowa-głowa bez pocałunków, a także pewna liczba kontaktów ręka-głowa i ręka-
ręka.   Wszystkie   te   czynności   są   w   zasadzie   związane   z   obejmowaniem   się,   częściowym 
obejmowaniem   się,   czy   też   niektórymi   elementami   obejmowania   się.   Wynika   stąd,   że   u 
człowieka   kopulacja   składa   się   z   właściwego   dla   wszystkich   dorosłych   naczelnych   aktu 
parzenia się i z nawrotu do niemowlęcego aktu obejmowania. Ten drugi element jest obecny 
w całej sekwencji zachowań seksualnych, od jej najwcześniejszych etapów, czyli zalecania 
się, aż do jej finału. Zwierzę ludzkie nie kopuluje z narządami płciowymi należącymi  do 
osoby płci przeciwnej, lecz „kocha się” z całą kompletną i konkretną osobą. Dlatego właśnie 
u ludzi wszystkie etapy sekwencji zachowań seksualnych, ze spółkowaniem włącznie, mogą 
służyć wzmocnieniu tworzącego się związku pary i chyba właśnie dlatego u kobiety czas 
receptywności seksualnej uległ przedłużeniu, rozciągając się znacznie poza granice okresu 
owulacji. Można by wręcz powiedzieć, że dzisiejszy człowiek dokonuje aktu kopulacji nie po 
to, by zapłodnić jajo, lecz by zapłodnić wzajemny związek. Tak czy inaczej nie istnieje tu 
groźba nadmiernej reprodukcji, gdyż nawet ten ułamek aktów płciowych, który przypada na 
okres   owulacji,   wystarcza   do   wyprodukowania   dostatecznej   liczby   potomstwa,   czego 
dowodem są trzy miliardy ludzi zaludniające ziemię.

background image

4. INTYMNOŚĆ TOWARZYSKO-SPOŁECZNA

Badając intymność seksualną u ludzi, obserwujemy odrodzenie się u dorosłych bogatych i 

różnorodnych   wzajemnych   kontaktów   cielesnych,   występujących   w   miejsce   przejawów 
intymności minionych wraz z dzieciństwem. A badając intymność towarzysko-społeczną u 
ludzi, obserwujemy kontakty ograniczone, ostrożne i pełne zahamowań, którym towarzyszy 
tocząca   się   w   naszych   wnętrzach   walka   między   sprzecznymi   wobec   siebie   potrzebami: 
bliskości i prywatności, zależności i niezależności.

Wszyscy odczuwamy czasem skutki przeludnienia oraz tego, że bywamy wystawiani na 

ciekawskie spojrzenia i wścibstwo innych ludzi. Korci nas, żeby wzorem mnichów ukryć się 
przed tym wszystkim. Ale większości z nas wystarcza kilka godzin, by obrzydzić sobie myśl 
o mającej trwać przez całe życie klasztornej samotności. Człowiek jest bowiem stworzeniem 
społecznym i dlatego zwykła, zdrowa istota ludzka uważa przedłużające się odosobnienie za 
surową   karę.   Poza   torturami   fizycznymi   czy   śmiercią  –  całkowita   izolacja   jest   najgorszą 
męczarnią, na jaką można skazać więźnia. Szybko doprowadza go to niemal do obłędu, kiedy 
zaczyna przemawiać do muszli klozetowej, żeby usłyszeć echo własnego głosu. Jest to jedyna 
dostępna dla niego namiastka ludzkiej odpowiedzi.

Nieśmiała  osoba samotna  w  wielkim mieście  może  znaleźć  się niemal  w identycznej 

sytuacji. Dla ludzi, którzy mają już za sobą okres intymności rodzinnej i mieszkają samotnie 
w jakimś pokoiku czy mieszkanku, ta samotność może wkrótce stać się nie do zniesienia. Z 
powodu nadmiernej nieśmiałości, która uniemożliwia im zawarcie jakiejś bliższej znajomości, 
mogą w końcu przedłożyć  samobójczą śmierć  nad długotrwały brak bliskiego kontaktu z 
innym   człowiekiem.   Oto   jak   silna   jest   elementarna   potrzeba   intymności   z   drugim 
człowiekiem.   Intymność   daje   bowiem   początek   zrozumieniu,   a   większość   z   nas,   w 
odróżnieniu od samotnego zakonnika, pragnie zrozumienia ze strony chociażby paru osób.

Nie   jest   to   kwestia   zrozumienia   racjonalnego   czy   intelektualnego.   Jest   to   kwestia 

zrozumienia emocjonalnego i w tym względzie jeden intymny kontakt cielesny zdziała więcej 
niż wszystkie znane ze słowników piękne słowa. Prawdziwie zdumiewająca jest ta możność 

background image

przekazywania   uczuć   przez   dotyk.   Być   może,   siła   dotyku   jest   zarazem   jego   słabością. 
Szkicując sekwencję przejawów intymności w ciągu całego życia, od narodzin do śmierci, 
zauważyliśmy,  że dwie fazy intensywnych  kontaktów cielesnych  pokrywają się z dwiema 
fazami   intensywnego   tworzenia   się   więzi   międzyludzkiej,   najpierw   między   rodzicem   a 
dzieckiem,   a   później   między   kochankami.   Wszystko   wskazuje   na   to,   że   nie   można 
utrzymywać bogatych i pozbawionych zahamowań kontaktów cielesnych bez jednoczesnego 
silnego   związania   się   z   przedmiotem   swojego   zainteresowania.   Możliwe,   że   właśnie 
intuicyjne   zrozumienie   tego   faktu   tak   skutecznie   powstrzymuje   nas   przed   rozleglejszym 
korzystaniem z czystej przyjemności, jaką daje intymność cielesna. Nie wystarczy stwierdzić, 
że   obejmowanie   i   przytulanie   na   przykład   koleżanki   w   pracy   jest   czymś 
niekonwencjonalnym. Nie wyjaśnia to, jak w ogóle doszło do powstania konwencji, która 
każe  „trzymać  ręce przy sobie” i „utrzymywać  dystans”. Należy głębiej  przyjrzeć  się tej 
sprawie, aby zrozumieć,  dlaczego  zadajemy sobie tyle  trudu, żeby poza ścisłym  kręgiem 
rodzinnym, w zwykłym życiu codziennym unikać wzajemnego dotykania się.

Częściowo wyjaśni to wielkie przeludnienie, jakiego doświadczamy we współczesnych 

społecznościach miejskich. Na ulicach i w różnych pomieszczeniach spotykamy codziennie 
tak wiele osób, że po prostu nie jesteśmy w stanie nawiązywać z nimi bardziej intymnych 
stosunków, gdyż doprowadziłoby to do paraliżu całego systemu społecznego. Jak na ironię ta 
sytuacja przeludnienia wpływa na nas w dwojaki, wzajemnie wykluczający się sposób. Z 
jednej strony stresuje nas, wywołując napięcie i poczucie niepewności, a z drugiej – zmusza 
do ograniczenia wymiany tych właśnie przejawów intymności, które pomogłyby nam pozbyć 
się stresu i napięć.

Druga część wyjaśnienia ma związek z seksem. Nie chodzi tu po prostu o to, że nie 

dysponujemy   wystarczająca   ilością   czasu   i   energii,   aby  wchodzić   w   nieskończoną   liczbę 
związków   towarzyskich,   które   byłyby   skutkiem   rozleglejszego   oddawania   się   intymności 
cielesnej. Problem polega na tym, że cielesna intymność ludzi dorosłych kojarzy się z seksem. 
Nietrudno   dociec,   jak   doszło   do   tego   niefortunnego   pomieszania.   Ponieważ  –  wyjąwszy 
sztuczne   zapłodnienie  –  akt   spółkowania   jest   niemożliwy   bez   intymności   cielesnej,   pod 
pewnymi względami stał się on jej synonimem. Nawet najbardziej „niedotykalski” osobnik w 
akcie płciowym musi dotykać i być dotykanym. We wszelkich innych okolicznościach można 
tego   uniknąć,   ale   tu   jest   to   niemożliwe.   W   czasach   wiktoriańskich,   usiłując   ograniczyć 
kontakt, posuwano się do stosowania nocnych koszul z odpowiednimi wycięciami, ale nawet 
wtedy   musiał   nastąpić   kontakt   polegający   na   wsunięciu   członka   do   pochwy,   bez   czego 
niemożliwe byłoby przysporzenie ówczesnemu światu odpowiedniej liczby dzieci. W końcu 
w   dziewiętnastym   wieku   doszło   do   tego,   że  „stosunek   intymny”  stał   się   eufemizmem 
stosunku płciowego. Dziś, w dwudziestym wieku, wszelki intymny kontakt cielesny między 
dorosłymi, bez względu na ich płeć, coraz łatwiej stwarza wrażenie, że w grę wchodzi jakiś 
czynnik seksualny.

background image

Twierdzenie, że jest to jakaś nowa tendencja, nie byłoby prawdziwe. Problem ten istniał 

zawsze, a przejawy intymności między dorosłymi zawsze były w jakimś stopniu ograniczane 
ze   względu   na   ewentualne   implikacje   seksualne.   Ale   najwyraźniej   w   ostatnich   latach 
nastąpiły dalsze obostrzenia. Już nie tak ochoczo wieszamy się komuś na szyi z radości czy 
wypłakujemy   się   na   czyichś   piersiach   ze   zmartwienia.   Nadal   jednak   istnieje   elementarna 
potrzeba   dotykania   i   będzie   rzeczą   ciekawą   prześledzić,   jak   się   z   nią   obchodzimy   w 
codziennym   życiu   poza   kręgiem   rodzinnym.   Otóż   wszystko   to   uległo   sformalizowaniu. 
Wyniesione z okresu niemowlęctwa niczym nie hamowane przejawy intymności redukujemy 
do fragmentów. Każdy fragment poddajemy stylizacji i usztywniamy, tak aby pasował do 
jakiejś   zgrabnej   kategorii.   Ustalamy   zasady   etykiety   (wyraz   zapożyczony   z   języka 
francuskiego, dosłownie oznaczający nalepkę czy przywieszkę) i uczymy ludzi żyjących w 
naszej   kulturze,   jak   mają   ich   przestrzegać.   Jeśli   idzie   o   obejmowanie,   nikogo   nie   trzeba 
niczego   uczyć.   Jak   już   stwierdziliśmy,   jest   to   czynność   wrodzona,   wspólna   wszystkim 
naczelnym. Ale obejmowanie ma w sobie wiele elementów i nasze wyposażenie genetyczne 
nie ułatwia nam decyzji, jaki fragment i w jakiej ściśle wystylizowanej formie ma zostać 
zastosowany w danej sytuacji towarzyskiej czy społecznej. U zwierzęcia dane zachowanie 
albo   występuje,   albo   nie   występuje,   a   u   człowieka   zachowanie   może   być   właściwe   lub 
niewłaściwe, dobre albo złe w danej sytuacji, a reguły są tu bardzo skomplikowane. Nie 
oznacza to wcale, że nie możemy ich badać z biologicznego punktu widzenia. Niezależnie od 
tego, jak bardzo są one uwarunkowane i zróżnicowane kulturowo, łatwiej je zrozumiemy, gdy 
się im przyjrzymy jako przykładom zachowań naczelnych, a to dlatego, że prawie zawsze 
zdołamy wówczas dotrzeć do ich biologicznych źródeł.

Aby lepiej zilustrować to, co mam na myśli, przed dokonaniem przeglądu całościowego 

spróbuję   rozważyć   pewien   jednostkowy  przykład.   Posłużę   się   czynnością,   która   nie   była 
dotąd przedmiotem zbyt wielkiej uwagi, a mianowicie poklepywaniem w plecy. Można by 
pomyśleć, że przykład jest zbyt banalny i nie zasługuje na większe zainteresowanie, ale taka 
dyskwalifikacja może się okazać niebezpieczna. Każdy skurcz twarzy, każde podrapanie się, 
każde pogłaskanie i każde klepnięcie ma w sobie potencjał zdolny zmienić całe życie danego 
człowieka,  a nawet narodu. Czuła pieszczota,  której  zabrakło  w decydującym  momencie, 
kiedy ktoś jej rozpaczliwie oczekiwał, może okazać się działaniem, a raczej zaniechaniem 
działania prowadzącym do ruiny jakiegoś związku. Podobnie nie odwzajemnienie uśmiechu 
jakiegoś potężnego władcy przez jakiegoś innego potężnego władcę może doprowadzić do 
wojny i zniszczenia. Niemądrze jest więc szydzić ze „zwykłego” poklepania w plecy. Takie 
drobne gesty są materiałem, z którego składa się całe życie emocjonalne.

Każdy, kto utrzymywał kiedyś ścisły związek osobisty z szympansem, wie, że klepanie 

po plecach nie jest czynnością właściwą wyłącznie ludziom. Gdy twoja małpa szczególnie 
cieszy się na twój widok, prawdopodobnie podejdzie do ciebie, obejmie, przyciśnie gorące i 
wilgotne wargi do twojej szyi, a potem zacznie cię rytmicznie poklepywać łapami po plecach. 

background image

Jest to dziwne uczucie, bo z jednej strony jest w tym coś bardzo ludzkiego, z drugiej jednak – 
wszystko jest nieco odmienne. Pocałunek nie jest całkiem taki sam jak pocałunek człowieka. 
Najlepiej można to opisać jako jakby delikatne przyciśnięcie otwartych ust. A poklepywanie 
jest nie tylko lżejsze, ale też szybsze niż poklepywanie człowieka, przy czym uczestniczą w 
nim, rytmicznie i na przemian, obie łapy. Mimo to obejmowanie, całowanie i poklepywanie 
są zasadniczo tym samym u obu gatunków, a sygnały towarzyskie wysyłane w trakcie tych 
czynności   wydają   się   identyczne.   Możemy   więc   na   początek   sformułować   uzasadnione 
domniemanie, że poklepywanie po plecach jest biologiczną cechą zwierzęcia ludzkiego.

W pierwszym rozdziale wyjaśniłem już prawdopodobne pochodzenie tej czynności jako 

powtarzającego   się   ruchu   intencjonalnego   sygnalizującego   gotowość   przytulenia   się   i 
znaczącego mniej więcej: „Tak cię przytulę, jeśli będzie trzeba, ale w tej chwili nie ma takiej 
potrzeby, bądź więc spokojny, wszystko jest w porządku”. W niemowlęctwie poklepywanie 
jest tylko ozdobnikiem obejmowania, ale później przyjazne poklepywanie może występować 
już samodzielnie, bez obejmowania. Partner lub partnerka wyciąga po prostu rękę ku innej 
osobie i zostaje nawiązany kontakt za pomocą samej dłoni. Już ta zmiana stanowi początek 
procesu formalizacji. Nie udałoby się zrozumieć, skąd się naprawdę wzięło poklepywanie, 
gdybyśmy obserwowali je bez towarzyszącego mu obejmowania. Jednocześnie zachodzi inna 
zmiana: poklepywanie przenosi się na coraz większy obszar ciała. Niemowlę poklepuje się 
niemal wyłącznie po plecach, ale starsze dziecko poklepuje się już także po barkach, po 
ramionach,  po rękach,  po policzkach,  po głowie, zarówno od góry jak i po potylicy,  po 
brzuchu,   po   pośladkach,   po   udach,   po   kolanach   i   po   nogach.   Rozszerza   się   też   zakres 
znaczeniowy poklepywania. Pocieszający sygnał: „wszystko w porządku” staje się sygnałem 
gratulującym: „wszystko w najlepszym porządku” lub „świetnie to zrobiłeś”. Ponieważ mózg, 
który to sprawił, znajduje się wewnątrz czaszki, nic dziwnego, że właśnie klepanie po głowie 
jest   najbardziej   typowym   gestem   gratulacji.   Ten   szczególny   gest   tak   silnie   zrósł   się   z 
gratulacjami   dla   dzieci,   że   później,   gdy   poklepywanie   przenosi   się   na   stosunki   między 
dorosłymi, trzeba go zaniechać, gdyż zaczyna trącić protekcjonalizmem.

Przechodząc   od   relacji   dorosły-dziecko   do   relacji   dorosły-dorosły,   w   warstwie 

znaczeniowej poklepywania obserwujemy dalsze zmiany. Poza głową także inne części ciała 
stają się tabu. Można jeszcze bez skrępowania poklepać kogoś po plecach, barku czy ręku, ale 
poklepywanie   po   grzbiecie   dłoni,   po   policzkach,   po   kolanach   czy   po   udach   nabiera 
zabarwienia  seksualnego,  a poklepywanie  po pośladkach  ma  już zdecydowanie  seksualny 
wydźwięk. Sytuacja wykazuje jednak różne modyfikacje i jest wiele wyjątków od tej reguły. 
Między kobietami na przykład poklepywanie się po grzbietach dłoni czy po udach może być 
zupełnie pozbawione seksualności. Można też bez obrazy poklepywać niemal każdą część 
ciała, utrzymując ten gest w manierze komicznej przesady. Poklepujący wygłasza wtedy jakąś 
żartobliwą uwagę w rodzaju „no dobrze, już dobrze, dziecinko”, dając do zrozumienia, że ten 
kontakt nie ma charakteru seksualnego, lecz udaje kontakt rodzica z dzieckiem, nie należy 

background image

więc brać go poważnie. Jest to oczywiście jakiś rodzaj uchybienia, ale nie ma nic wspólnego z 
łamaniem   seksualnych   tabu   dotyczących   dotykania   pewnych   miejsc   w   pewien   określony 
sposób.

Sprawa   jest   jeszcze   o   tyle   bardziej   skomplikowana,   że   istnieje   ciekawy   wyjątek   od 

wyjątku. Przebiega to następująco: Jakiś dorosły, powiedzmy, że jest to mężczyzna, pragnie 
nawiązać seksualny kontakt cielesny z jakąś kobietą. Wie, że nie przyzwoli ona na żaden 
kontakt bezpośredni i jawny, który sprawiłby jej przykrość. Właściwie zdaje sobie sprawę, że 
jest dla niej zupełnie nieatrakcyjny, ale pragnienie dotknięcia jej jest tak silne, że nie zważa na 
wysyłane   przez   nią   sygnały   zniechęcające.   Dlatego   stosuje   strategię   imitacji   zachowania 
rodzica w stosunku do dziecka. Odgrywa więc komedię, poklepując ją w kolano i nazywając 
zabawną małą dziewczynką. Ma nadzieję, że dziewczyna przyjmie to jako dowcip, chociaż on 
sam znajduje w tym przyjemność seksualną. Na nieszczęście, nie udaje mu się skutecznie 
ukryć innych sygnałów seksualnych, zwłaszcza mimicznych, i dziewczyna na ogół dostrzega 
sztuczkę i reaguje negatywnie.

Wśród   różnych   rodzajów   poklepywania   klepanie   po   plecach   jest   czynnością   o 

najmniejszym   nacechowaniu   seksualnym.   W   jakiś   sposób   zdołało   ono   zachować   swój 
pierwotny charakter i często występuje między obcymi sobie ludźmi jako gest wyrażający 
współczucie lub uznanie. Zilustrują to dwie konkretne sytuacje: wypadek drogowy i chwila 
triumfu sportowego. Po wypadku drogowym, gdy jeden z jego uczestników siedzi skulony 
przy drodze w stanie szoku i odrętwienia, podchodzi do niego jakaś osoba, która właśnie 
nadjechała i chce udzielić pomocy. Zazwyczaj osoba ta wpatruje się z bliska w zaszokowaną 
ofiarę i zadaje jakieś absurdalne pytanie w rodzaju: „Czy nic się pani/panu nie stało?”, gdy 
wyraźnie widać, że coś się stało. Niemal natychmiast spostrzega bezsensowność swoich słów 
i sięga po skuteczniejszy, elementarny wzorzec komunikacji, jakim jest bezpośredni kontakt 
cielesny. Najbardziej prawdopodobną formą, jaką kontakt ten przybierze, będzie pocieszające, 
delikatne poklepanie po plecach. Tę samą reakcję, chociaż w dużo energiczniejszej formie, 
można  zaobserwować, gdy jakiś sportowiec odniósł właśnie zwycięstwo. Gdy triumfalnie 
schodzi z boiska czy z ringu, jego kibice przepychają się, żeby jak najbliżej podejść do niego i 
poklepać go po plecach, gdy będzie przechodził obok.

Przebyliśmy już długą drogę od wyjściowej sytuacji, kiedy matka z miłością poklepywała 

swojego   malucha,   ale   musimy   pójść   jeszcze   dalej,   ponieważ   u   osób   dorosłych   czynność 
poklepywania rozciągnęła się aż poza ramy dotyku. W dwóch ważnych kontekstach sygnał 
dotykowy przerodził się w sygnał dźwiękowy i sygnał wzrokowy. Z pierwotnej czynności 
dotykania   wywodzi   się   oklaskiwanie   wykonawcy   przez   publiczność   i   machanie   rękami 
podczas powitań i pożegnań. Zajmijmy się najpierw klaskaniem.

Przez   wiele   lat   intrygowało   mnie   używanie   rąk   do   klaskania   jako   szeroko 

rozpowszechnionego   sposobu   nagradzania   wykonawcy.   Szybkie   uderzenie   dłoni   o   dłoń 
wydawało mi się działaniem niemal agresywnym, podobnie zresztą jak przykry dźwięk, który 

background image

w   ten   sposób   powstaje.   Jednak   oczywiście   jeśli   chodzi   o   efekt   dla   uszczęśliwionego 
wykonawcy, jest to przeciwieństwo agresji. Aktorzy odwiecznie łaknęli aplauzu wyrażanego 
klaskaniem i uciekali się do różnych sztuczek, aby go uzyskać. Stąd wywodzi się angielskie 
wyrażenie  „claptrap”, oznaczające  frazesy dla poklasku. Aby zrozumieć,  na czym  polega 
wartość   klaskania   jako   nagrody,   musimy   sięgnąć   do   jego   źródeł   tkwiących   w   okresie 
dzieciństwa. Rzetelne badania nad niemowlętami między szóstym a dwunastym miesiącem 
życia wykazały, że w tym wieku klaśnięcie stanowi element powitania matki, gdy wraca ona 
do dziecka po krótkiej nieobecności. Dziecko klaszcze albo tuż przed wyciągnięciem rączek 
do matki albo wręcz zamiast tego. Czynność ta pojawia się mniej więcej w tym samym czasie 
co trzymanie się matki rączkami. Wygląda na to, że niemowlę, widząc nadchodzącą matkę, 
wykonuje ruch wyciągnięcia do przodu rączek zgiętych ku sobie, tak jakby chciało chwycić 
się matki. Ale jest to niemożliwe, bo ciało matki znajduje się zbyt daleko, więc rączki dziecka 
dalej zginają się ku sobie, jakby chciały coś objąć, aż wreszcie dłonie spotykają się i uderzają 
o siebie. U dziecka klaśnięcie wychodzi jakby z ramion, a nie z nadgarstków, jak u dorosłych.

Szczegółowe obserwacje dowiodły, że nic nie wskazuje na to, by matka wcześniej uczyła 

dziecko tej czynności. Niemowlęce klaskanie należałoby więc uznać za słyszalną kulminację 
niby-obejmowania matki. Powtarzające się rytmicznie klaskanie z nadgarstków, które pojawia 
się później, można by więc postrzegać jako rodzaj niby-poklepywania, będącego dodatkiem 
do   niby-obejmowania.   Oklaskując   wykonawcę,   w   gruncie   rzeczy   poklepujemy   go   na 
odległość   po   plecach.   Autentyczny   kontakt   fizyczny,   podbiegnięcie   do   wykonawcy   i 
poklepanie   go   po   plecach   na   znak   aprobaty,   byłby   dla   nas   wszystkich   uciążliwy   lub 
niemożliwy i dlatego, pozostając na swoich miejscach, wielokrotnie poklepujemy go na niby. 
Jeśli prześledzimy proces oklaskiwania, przekonamy się, że ręce nie pracują z równą siłą. 
Jedna ręka przyjmuje na ogół rolę pleców wykonawcy, gdy tymczasem druga wykonuje na 
niej niby-poklepywanie. To prawda, że poruszają się obie ręce, ale jedna z nich wykonuje tę 
czynność energiczniej niż druga. U dziewięciu osób na dziesięć ręka prawa, zwrócona dłonią 
ku dołowi, poklepuje rękę lewą, zwróconą dłonią ku górze i odgrywającą rolę pleców.

Czasem  udaje   się   nawet   w   świecie   dorosłych   dostrzec   wyraźny   związek   między 

pierwotnym   obejmowaniem   a   czynnością   klaskania.   Gdy   pierwszy   kosmonauta   rosyjski 
wrócił  triumfalnie  do Moskwy i stał na Placu Czerwonym  obok rosyjskich  przywódców, 
defilował przed nim tłum oddających mu hołd ludzi, którzy klaskali, wyciągając ku niemu 
ręce. Na filmie pokazującym to wydarzenie widać pewnego człowieka z tłumu, który jest do 
tego stopnia rozemocjonowany, że co pewien czas przerywa swoje długotrwałe klaskanie, 
usiłując jakby objąć bohatera. Klaszcze wyciągniętymi rękami, następnie obejmuje powietrze 
przed   sobą   i   przytula   je   do   siebie,   a   potem   znów   wyciąga   ręce,   znów   klaszcze   i   znów 
obejmuje powietrze. Takie odstępstwo od sformalizowanej konwencji pod wpływem silnych 
emocji przekonywająco potwierdza źródła tej czynności u dorosłych.

Tak   się   składa,   że   Rosja   dostarcza   nam   jeszcze   jednej   ciekawej   odmiany   klaskania. 

background image

Istnieje tam zwyczaj, że artyści klaszczą publiczności, która ich oklaskuje. Nie oznacza to, jak 
niekiedy cynicznie sugerowano, że narcystyczni rosyjscy artyści oklaskują samych siebie. Po 
prostu   odwzajemniają  oni  symboliczny   gest   objęcia,  tak   jak  robiliby  to   w  bezpośrednich 
kontaktach fizycznych. Na Zachodzie konwencja taka nie istnieje, chociaż niekiedy pojawia 
się jej wariant w postaci szeroko rozpostartych ramion wykonawców oczekujących na oklaski 
po zakończeniu występu. Szczególnie skłonni są do takich gestów cyrkowcy i akrobaci. Po 
wykonaniu   trudnej   figury   akrobatycznej   stają   w   dumnej   postawie   równowagi,   z   twarzą 
zwróconą ku widowni i z szeroko rozpostartymi ramionami. Widownia natychmiast wybucha 
wówczas burzą oklasków. Takie otwarcie ramion jest ruchem intencjonalnym obejmowania. 
Ramiona   znajdują  się   w  pozycji  gotowej  do  objęcia  publiczności,   ale   nie  kontynuują  tej 
symbolicznej czynności. Niektórzy śpiewacy kabaretowi, specjalizujący się w wykonywaniu 
piosenek o wielkim ładunku uczuciowym, robią coś podobnego podczas śpiewu, działając na 
uczucia   publiczności   za   pomocą   błagalnego   zaproszenia   w   objęcia,   co   stanowi 
akompaniament do słów piosenki.

Klaskanie jest też niekiedy stosowane jako sposób przywoływania służby. W baśniowych 

haremach jest to sygnał mówiący: „wprowadzić tancerki”. W takich sytuacjach klaskanie nie 
jest powtarzającą się rytmiczną czynnością typową dla wyrażania aplauzu, lecz ogranicza się 
do   jednorazowego   lub   dwukrotnego   klaśnięcia.   Pod   tym   względem   bardziej   przypomina 
klaskanie niemowlęcia witającego matkę. Podobna jest też treść komunikatu. Skierowana do 
matki prośba niemowlęcia „podejdź bliżej”, staje się żądaniem osoby dorosłej skierowanym 
do służby. Jak już mówiłem, podstawowy sygnał dotykowy, jakim jest poklepywanie, uległ 
rozszerzeniu, przybierając formę zarówno sygnału słuchowego, który właśnie omówiliśmy, 
jak sygnału wzrokowego w postaci machania ręką. Machanie ręką, podobnie jak klaskanie, 
przyjmowane   bywa   jako   coś   oczywistego,   ale   i   ono   ma   w   sobie   pewne   nieoczekiwane 
aspekty, którym warto się przyjrzeć.

Przede   wszystkim   wydaje   się   bezsporne,   że   machamy   ręką   na   powitanie   lub   na 

pożegnanie, gdyż stajemy się przez to lepiej widoczni z pewnej odległości. Jest to prawda, ale 
niepełna.   Obserwując   ludzi,   którym   rzeczywiście   bardzo   zależy   na   tym,   by   ich   dobrze 
widziano, na przykład, gdy przywołują taksówkę albo usiłują zwrócić na siebie uwagę jakiejś 
osoby   w   tłumie,   która   ich   nie   widzi,   zauważamy,   że   nie   machają   oni   ręką   w   zwykły, 
konwencjonalny sposób. Sztywno podnoszą do góry wyprostowane ramię i poruszają nim na 
boki,   przy   czym   ruch   rozpoczyna   się   w   stawie   barkowym.   Czasem   w   stanie   większego 
napięcia unoszą w ten sam sposób obie ręce i wykonują nimi takie same ruchy. Z pewnej 
odległości takie właśnie działanie jest najlepiej widoczne. Ale gdy nawiązaliśmy już z daną 
osobą wzajemny kontakt wzrokowy, nie machamy sobie w taki sposób. Żegnając lub witając 
kogoś, kto nas widzi, ale wciąż jest poza naszym zasięgiem, zwykle unosimy ramię do góry, 
ale   machamy   tylko   dłonią.   Robimy   to   na   jeden   z   trzech   sposobów.   Pierwszy   polega   na 
poruszaniu dłonią w górę i w dół z palcami skierowanymi na zewnątrz. Tu znów pojawia się 

background image

wszechobecna czynność poklepywania. Ramię wyciąga się w geście powitania, aby objąć i 
poklepać, ale podobnie jak przy klaskaniu, odległość zmusza  je do wykonania  czynności 
zastępczej.   Różnica   polega   na   tym,   że   w   klaskaniu   uścisk   i   poklepanie   na   odległość 
przekształcają   się   w   sygnał   dźwiękowy,   a   w   machaniu  –  w   sygnał   wzrokowy.   Ramię 
wykonuje ruch ku górze, a nie, jak w prawdziwym obejmowaniu, ku przodowi, ponieważ 
dzięki temu czynność ta staje się lepiej widoczna. Poza tym różnice są niewielkie.

Druga forma machania ręką ujawnia dalsze przekształcenia służące lepszej widoczności. 

Zamiast ruchów w górę i w dół ręka wykonuje ruchy na boki, przy czym dłoń zwrócona jest 
na zewnątrz. Szybkość tych ruchów jest mniej więcej taka sama, ale w ten sposób czynność 
machania   jeszcze   się   oddala   od   czynności   podstawowej  –  poklepywania.   Jest   rzeczą 
znamienną, że ta forma  machania  ręką chętniej  stosowana jest przez dorosłych  niż przez 
dzieci, które chyba wolą prostszą wersję machania w górę i w dół.

Trzeci rodzaj machania ręką nie jest znany większości czytelników zachodnich. Osobiście 

widziałem go tylko we Włoszech, ale zdaje się, że występuje także w Hiszpanii, Chinach, 
Indiach, Pakistanie, Birmie, Malezji, Afryce Wschodniej, Nigerii i wśród Cyganów. (Jest to, 
najoględniej   mówiąc,   rozmieszczenie   niezwykle   ciekawe,   którego   jak   dotąd   nie   potrafię 
wyjaśnić). Przypomina ono przywoływanie ręką, ale wystarczy zobaczyć, jak to wygląda przy 
pożegnaniu, żeby stwierdzić, że jest to coś innego. Podobnie jak pierwsza forma machania 
ręką, jest to ruch w górę i w dół, ale rozpoczyna się od pozycji, w której dłoń jest uniesiona 
do góry (jak w pozycji błagalnej), a następnie wędruje wielokrotnie w kierunku ciała osoby 
machającej. Zasadniczo jest to także ruch poklepywania – w prawdziwym poklepywaniu po 
plecach często obserwuje się, że ręka znajduje się w takiej właśnie pozycji, w której palce na 
plecach   osoby   poklepywanej   skierowane   są   ku   górze,   a   łokieć   obejmującego   ramienia 
znajduje się niżej.

Podobna technika charakterystyczna jest dla dwóch dość wyspecjalizowanych sposobów 

machania. Jest to machanie papieskie i machanie królowej brytyjskiej. Przy tej technice ruch 
nie powstaje ani w stawie barkowym, ani w nadgarstku, lecz w stawie łokciowym. Papież 
wykonuje   zwykle   ruchy   obiema   rękami   równocześnie,   powoli,   rytmicznie,   wielokrotnie 
przybliżając   ku   sobie   uniesione   ku   górze   dłonie   i   przedramiona,   co   składa   się   na   serię 
intencjonalnych  ruchów obejmowania. Ale jego ramiona  nie zginają się wprost ku klatce 
piersiowej. Nie przygarnia  on więc tłumu  do swojego łona. Łuk, który opisują papieskie 
ramiona, orientuje się po części do wewnątrz, a po części ku górze, jakby te gesty stanowiły 
wypadkową   między   przygarnianiem   tłumu   do   siebie   a   kierowaniem   go   do   nieba,   gdzie 
wszyscy mają nadzieję kiedyś trafić.

Machanie królowej brytyjskiej także pochodzi ze stawu łokciowego, ale zwykle jest to 

ruch jednej ręki z palcami uniesionymi prosto ku górze. Dłoń zwrócona jest do wewnątrz, w 
kierunku ciała monarchini, co podkreśla, że gest ma charakter uścisku, a ramię wykonuje 
powolny, rytmiczny ruch okrężny, akcentując szczególnie wewnętrzną część kręgu. W ten 

background image

finezyjny i wysoce sformalizowany sposób królowa obejmuje swoich poddanych i poklepuje 
ich po plecach, dodając im otuchy.

Podobnie jak w procesie klaskania,  można tu czasami natknąć się na sytuację, w której 

pod presją uczuć załamuje się ceremoniał machania i wtedy ukazują się jego pierwotne źródła 
w stanie czystym.  Zilustruje to szczególny przykład powitania. W pewnym małym porcie 
lotniczym,   gdzie   prowadziłem   obserwacje   dotyczące   machania   ręką,   znajduje   się  taras,   z 
którego przyjaciele i krewni przyglądają się przybyłym pasażerom wychodzącym z samolotu i 
udającym   się   do   wejścia   prowadzącego   do   odprawy   celnej.   Wejście   to   znajduje   się   pod 
tarasem i dlatego chociaż przybyli nie mogą dotknąć postaci podnieconych osób machających 
im gorączkowo z góry, podchodzą jednak do nich bardzo blisko, zanim znikną w budynku 
portu   lotniczego.   W   takiej   scenerii   odbywa   się,   co   następuje.   Gdy   otwierają   się   drzwi 
samolotu i ukazują się pasażerowie, zaczyna się intensywne poszukiwanie wzrokiem zarówno 
ze strony witanych jak witających. Gdy ktoś dostrzeże kogoś poszukiwanego, natychmiast 
zaczyna zwykle energicznie machać całą ręką rzucającym się w oczy ruchem z barku. Po 
nawiązaniu wzajemnego kontaktu wzrokowego obie strony zaczynają machać wyciągniętymi 
rękami. Trwa to przez pewien czas, ale spacer do budynku jest tak długi, że po chwili zwykle 
zaprzestają.  Ich  potrzeba  machania   i uśmiechania   się chwilowo  wygasła   (podobnie  jak  u 
osoby fotografowanej, której z upływem czasu coraz trudniej utrzymać naturalny uśmiech na 
użytek operującego obiektywem fotografa), ale nie chcąc sprawiać wrażenia obojętnych na 
powitania,   obie   strony   nagle   zaczynają   przejawiać   zainteresowanie   innymi   szczegółami 
lotniskowej   scenerii.   Przybyły   przygląda   się   krajobrazowi   wokół   lotniska   albo   też 
przemieszcza bagaż ręczny, który nagle stał się niewygodny i w tajemniczy sposób wysuwa 
mu się z ręki. Witający ze swojej strony zaczynają wymieniać uwagi o wyglądzie przybyłego. 
Następnie, gdy ten podchodzi bliżej i można już wyraźniej dostrzec rysy jego twarzy, obie 
strony  zaczynają   energicznie   machać   rękami   i  znów   się   uśmiechają,   dopóki   przybyli   nie 
znikną w budynku poniżej. Pół godziny później, po zakończeniu odprawy celnej, następuje 
pierwszy   kontakt   fizyczny  –  uściski   dłoni,   przytulanie,   poklepywanie,   obejmowanie   i 
całowanie.

Jest   to   scenariusz   podstawowy.   Ma   on   oczywiście   wiele   wariantów,   z   których   jeden 

okazał się dla mnie niezwykle odkrywczy.  Pewien mężczyzna wracał na łono rodziny po 
długim   pobycie   za   granicą.   Gdy   tylko   wyszedł   z   samolotu,   zarówno   on   jak   witająca   go 
rodzina wpadli w trans wymachiwania rękami na różne sposoby. Gdy doszedł do budynku i 
wyraźnie zobaczył nad sobą rysy ich twarzy, poczuł, że konwencjonalne machanie rękami nie 
może sprostać jego potrzebom emocjonalnym. Ze łzami w oczach i z ustami ułożonymi w nie 
wyartykułowane wyrazy miłości, musiał zrobić coś, co lepiej wyraziłoby jego niezwykle silne 
uczucie  radości   z  powrotu  do  bliskich.   Wtedy  zauważyłem  zmianę   w  ruchach  jego  ręki. 
Zwykłe machanie zamieniło się w doskonałe naśladownictwo gwałtownego poklepywania po 
plecach. Podczas gdy dotąd jego ramię unosiło się ku górze, teraz skierowało się ku rodzinie, 

background image

dzięki   czemu  –   jakby   krótsze   –  mniej   rzucało   się   w   oczy.   Ręka   zginała   się   na   boki   i 
wykonywała w powietrzu energiczne, gwałtowne klepnięcia. Jego uczucia były tak silne, że 
pod   wpływem   gorączki   chwili   odpadły   wszystkie   wtórne,   skonwencjonalizowane 
modyfikacje prawdziwego obejmowania i poklepywania, które, jako bardziej rzucające się w 
oczy, poprawiają działanie sygnałów na odległość, i w pełni doszły do głosu autentyczne 
zachowania pierwotne.

Intensywność uczuć towarzyszących temu spotkaniu znalazła potwierdzenie w powitaniu 

dotykowym, które nastąpiło po przerwie na odprawę celną. Gdy mężczyzna ów wyszedł do 
głównej części portu lotniczego, wszystkie czternaście osób witającej go rodziny zaczęło go 
tak energicznie obejmować, ściskać, całować i poklepywać, że gdy skończyli, był zupełnie 
wykończony,   po   twarzy   płynęły   mu   łzy,   a   całe   ciało   drżało   z  emocji.   W   pewnej   chwili 
kobieta, która wyglądała na jego matkę, do swojego uścisku dodała energiczne ugniatanie 
twarzy, chwytając w ręce oba policzki mężczyzny i tarmosząc je, jakby ugniatała ciasto w 
kuchni. W tym czasie ręce mężczyzny obejmowały ją aktywnie i poklepywały po plecach. 
Jednakże   po   mniej   więcej   dziesiątej   powtórce   tego   namiętnego   powitania   u   mężczyzny 
pojawiły się oznaki wyczerpania emocjonalnego, znamiennie bowiem ewoluował jego sposób 
poklepywania. I tym razem konwencja sygnalizowania załamała się pod wpływem napięcia 
emocjonalnego,   i   znów   w   całej   okazałości   ukazały   się   źródła   sformalizowanego   wzorca. 
Podczas   gdy   wcześniejsze   machanie   ręką   było   nawrotem   do   niby-poklepywania,   teraz 
zachowanie   mężczyzny   cofnęło   się   o   jeszcze   jeden   etap   do   właściwego   źródła   swego 
pochodzenia. Powtarzające się poklepywanie ustąpiło miejsca krótkim, powtarzającym  się 
uściskom. Każde kolejne klepnięcie odpowiadało teraz coraz ściślejszym kontaktom rąk, a 
wszystko przerodziło się jakby w serię kurczowych, zacieśniających  się i rozluźniających 
uścisków.   Był   to   bez   wątpienia   klasyczny   intencjonalny   ruch   czepiania   się,   wzorzec 
„odziedziczony po przodkach”, ta jedyna forma, z której w procesie specjalizacji sygnałów 
wykształciły   się   wszystkie   inne   formy:   zmodyfikowany   sygnał   dotykowy   w   postaci 
poklepywania, sygnał dźwiękowy w postaci klaskania, kiedy jedna ręka służy jako obiekt 
głośnego   klepania,   i   sygnał   wzrokowy,   czyli   klepanie   w   powietrzu   w   postaci   machania 
uniesioną   do   góry   ręką.   Oto   jakie   są   więc   odrośle  „najprymitywniejszych”  przejawów 
intymności między ludźmi.

Śledząc   różne   odmiany   tego   jednego   drobnego   przejawu   kontaktów   międzyludzkich, 

próbowałem pokazać, jak można ujrzeć w nowym świetle czynności stare i dobrze znane. 
Silna   elementarna   potrzeba   wzajemnego   kontaktu   cielesnego,   jaka   tkwi   w   nas,   ludziach 
dorosłych – jak się przekonaliśmy – rzadko jest wyrażana w pełni. Pojawia się natomiast w 
formach   fragmentarycznych,   zmodyfikowanych   i   zamaskowanych,   jako   znaki,   gesty   i 
sygnały,   które   codziennie   wzajemnie   sobie   przekazujemy.   Prawdziwe   znaczenie   różnych 
czynności często bywa przed nami ukryte i by je w pełni zrozumieć, musimy je prześledzić aż 
do   źródeł.   W   przykładach,   które   właśnie   opisałem,   elementarne   kontakty-czynności 

background image

zamieniają się często w mniej bezpośrednie kontakty na odległość. Nadal jednak istnieje też 
wiele sposobów wchodzenia we wzajemny rzeczywisty kontakt cielesny, i ciekawe będzie 
przekonać   się,   jakie   formy   mogą   one   przybierać.   Zacznijmy   ten   przegląd   od   objęcia 
podstawowego. U osób dorosłych publicznie nie pojawia się ono obecnie zbyt często, ale 
czasem   można   je   jeszcze   zaobserwować.   Warto   zbadać   sytuacje,   w   których   do   niego 
dochodzi.

Pełne   objęcie.  Gdybyśmy   poddali   dokładnym   obserwacjom   możliwie   dużą   liczbę 

demonstracji tego zjawiska, okazałoby się, że u dorosłych czynność tę można podzielić na 
trzy wyraźnie odróżniające się kategorie. Zgodnie z oczekiwaniami najliczniejszą kategorię 
stanowią   miłosne   kontakty   kochanków.   Należy   do   niej   około   dwóch   trzecich   wszystkich 
przykładów publicznego obejmowania się. Pozostałą jedną trzecią można podzielić na dwa 
rodzaje, które nazwiemy „spotkania rodzinne” i „triumf sportowca”.

Młodzi   kochankowie   stosują   pełne   objęcie   nie   tylko   podczas   spotkań   i   rozstań,   lecz 

często także gdy przebywają ze sobą. Wśród starszych par, małżeńskich, pełne objęcie się w 
miejscach publicznych widuje się rzadziej, chyba że jedno z partnerów wyjeżdża na jakiś czas 
lub też wraca po co najmniej kilkudniowej nieobecności. W innych sytuacjach, jeśli objęcie 
się   zdarza,   w   miejscu   publicznym   będzie   ono   miało   charakter   tylko   dość   delikatnego 
zdawkowego kontaktu.

Namiętne   obejmowanie   się   jeszcze   rzadziej   zdarza   się   między   dorosłymi   krewnymi, 

takimi jak bracia i siostry czy rodzice i ich dorosłe dzieci. Ze znaczną pewnością można 
jednak przewidzieć, iż pojawia się ono w jakichś tragicznych  okolicznościach, w których 
szczęśliwie ocalał ktoś z krewnych. Gdy ktoś został porwany, uprowadzony, pojmany czy 
uwięziony przez jakieś siły natury, zapewne po szczęśliwym zakończeniu incydentu nastąpi 
„spotkanie rodzinne” z udziałem pełnego obejmowania się w jego najintensywniejszej wersji. 
W takich okolicznościach czynność ta może się nawet przenieść na bliskich przyjaciół obojga 
płci, z którymi  kiedy indziej  wymienia  się tylko  uściski dłoni  lub pocałunki  w policzek. 
Ładunek emocji jest wówczas tak wielki, że namiętne obejmowanie się dwóch mężczyzn czy 
dwu kobiet, albo też kolegi i koleżanki, nie stanowi przekroczenia seksualnych tabu. Przy 
niższym   poziomie   emocji   powstałby   pewien   problem,   ale   w   najbardziej   dramatycznych 
chwilach   zapomina   się   o   tabu.   W   naszej   kulturze   dopuszczalne   jest   obejmowanie   się   i 
całowanie  dwóch mężczyzn  w chwilach  triumfu,  ulgi  czy rozpaczy,  ale w  innych,  mniej 
dramatycznych sytuacjach nawet jakiś jeden element obejmowania się, taki jak trzymanie się 
za ręce czy przytulenie policzka do policzka, natychmiast skojarzy się z homoseksualizmem.

Jest to różnica znamienna i domaga się wyjaśnienia. Mówi nam ona coś o sposobie, w 

jaki   podstawowe   kontakty  cielesne   ulegają  fragmentacji   i  formalizacji.   Przede  wszystkim 
pełne objęcie jest naturalne między rodzicami a niemowlęciem i, co za tym idzie, chociaż 
obserwujemy je rzadziej, także między rodzicami  a starszym  już dzieckiem.  U dorosłych 
typowe jest między kochankami i osobami obcującymi ze sobą płciowo. Dlatego inni dorośli, 

background image

odczuwając z różnych powodów potrzebę wzajemnego objęcia się, muszą jakoś wyraźnie dać 
do zrozumienia, że w kontakcie tym nie ma elementu seksualnego. Służy temu zazwyczaj 
jakiś sformalizowany fragment pełnego obejmowania się, fragment, który zgodnie z przyjętą 
konwencją nie jest nacechowany seksualnie. Na przykład mężczyzna może położyć rękę na 
ramieniu innego mężczyzny, nie narażając się na żadne fałszywe interpretacje seksualne ani 
ze strony danej osoby, ani ze strony otoczenia. Gdyby jednak chodziło o jakieś inne proste 
fragmenty,   takie   jak   całowanie   mężczyzny   w   ucho,   natychmiast   przypisano   by   temu 
konotacje seksualne.

Co innego gdy widzi się dwóch mężczyzn obejmujących się, ściskających i całujących w 

chwilach   triumfu,   nieszczęścia   lub   podczas   spotkania   rodzinnego.   Wyklucza   się   treści 
seksualne takiego zachowania, gdyż postrzega się je nie jako reakcję sformalizowaną, lecz 
autentyczną. Otoczenie uznaje, że w tej sytuacji konwencja ustępuje przed silnymi emocjami. 
Świadkowie   wyczuwają   intuicyjnie,   że   obserwują   właśnie   powrót   do   pierwotnych 
preseksualnych   objęć   z   okresu   niemowlęctwa,   pozbawionych   wszystkich   późniejszych 
stylizacji   okresu   dorosłości,   i   dlatego   akceptują   taki   kontakt   jako   zupełnie   naturalny.   W 
gruncie rzeczy gdyby dwóch dorosłych homoseksualistów chciało nawiązać kontakt cielesny 
na widoku publicznym, nie wywołując zwykłych w takich sytuacjach wrogich reakcji lub 
zaciekawienia, powinni oni raczej z zapałem rzucić się sobie w ramiona, niż obdarzać się 
delikatnymi pocałunkami.

Badanie  różnych   sformalizowanych  fragmentów  objęcia  podstawowego  powinno  nam 

unaocznić, jak za sprawą konwencji zostały one poszufladkowane na różne kategorie, przez 
co każda z nich sygnalizuje obecnie coś bardzo szczególnego, co jest charakterystyczne dla 
związku między osobami nawiązującymi kontakt.

Zanim jednak się tym zajmiemy, musimy wspomnieć o trzeciej kategorii pełnego objęcia, 

a   mianowicie   o  „triumfie   sportowca”.   Zwyczaj   obejmowania   się   mężczyzn   po   jakimś 
tragicznym wydarzeniu istnieje od bardzo dawna, ale namiętne uściski piłkarzy po zdobyciu 
gola są czymś stosunkowo nowym. Jak doszło do tego, że tego rodzaju sytuacja nagle urosła 
do rangi ważnego doświadczenia emocjonalnego? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy 
sięgnąć dużo dalej niż na boisko piłkarskie. Ściślej biorąc, musimy cofnąć się w czasie o 
wiele setek lat.

Dwa tysiące lat temu, gdy świat był mniej zatłoczony, a stosunki między poszczególnymi 

członkami danej społeczności były wyraźniej określone, pełne obejmowanie się występowało 
dużo częściej jako zwykła forma powitania między równymi sobie. Objęcie z towarzyszącym 
mu pocałunkiem występowało zarówno wzajemnie wśród mężczyzn jak wśród kobiet, a także 
między mężczyznami i kobietami nie związanymi uczuciem miłości. W starożytnej Persji do 
zwyczaju należało  nawet wzajemne  całowanie  się w usta równych  sobie mężczyzn,  przy 
czym pocałunek w policzek był zarezerwowany dla osób o nieco niższej randze społecznej. 
Gdzie   indziej   jednak   taki   pocałunek   stosowano   między   mężczyznami   równymi   sobie. 

background image

Sytuacja ta trwała przez wiele wieków i istniała  jeszcze w średniowiecznej  Anglii, gdzie 
waleczni rycerze wzajemnie obejmowali się i całowali w chwilach, w których ich współcześni 
następcy skinęliby tylko głową i uścisnęli wyciągniętą dłoń.

Pod   koniec   siedemnastego   wieku   sytuacja   w   Anglii   zaczęła   się   zmieniać,   a   nie 

zabarwione   seksualnie   obejmowanie   się   poczęło   gwałtownie   zanikać.   Początkowo   w 
miastach,   ale   z   wolna   rozprzestrzeniło   się   na   wieś,   o   czym   dowiadujemy   się   z   komedii 
Congreve’a Światowe sposoby, z której pochodzi następująca kwestia: „Zda ci się pewnie, żeś 
na wsi, gdzie braciszkowie, wydałe niezgrabiasze, ślinią się i całują, gdy się zdybią, i klepią 
się po ramieniu, jak wachmistrz, gdy w areszt bierze. To iście u nas nie w modzie, miły panie 
bracie”.

Życie   towarzysko-społeczne   w   dużych   miastach   toczyło   się   w   coraz   większym 

zagęszczeniu,   stosunki   międzyludzkie   stawały   się   coraz   bardziej   skomplikowane   i   coraz 
mniej uporządkowane, a wiek dziewiętnasty przyniósł pogłębienie tych tendencji. Wtedy to 
starannie   wypracowane   ukłony   i   dygi,   które   przetrwały   cały   wiek   osiemnasty,   wyszły   z 
codziennego   użycia   i   zaczęto   je   stosować   tylko   przy   bardzo   oficjalnych   okazjach.   W 
pierwszym   czy   drugim   dziesięcioleciu   dziewiętnastego   wieku   pojawił   się   ów   gest 
symbolizujący kontakt cielesny, jakim jest uścisk dłoni, który przetrwał do dziś dnia.

Podobne   tendencje,   choć   w   różnym   nasileniu,   występowały   coraz   powszechniej. 

Mieszkańcy   krajów   romańskich   ograniczali   bezpośrednie   kontakty   cielesne   w   dużo 
mniejszym stopniu niż Brytyjczycy, i nawet w dwudziestym wieku dużo łatwiej akceptuje się 
tam  przyjacielskie  uściski między dorosłymi  mężczyznami.  Tak jest  do dziś  i właśnie  w 
związku z tym  zajmiemy się teraz zjawiskiem  „uścisku piłkarskiego”. Futbol, czyli  piłka 
nożna, powstał w Wielkiej Brytanii i w dwudziestym wieku szybko rozprzestrzenił się po 
całym świecie. W krajach romańskich zyskał on szczególną popularność i już wkrótce zaczęto 
rozgrywać mecze międzynarodowe, którym towarzyszą wielkie emocje. Gdy drużyny z tych 
krajów gościły w Anglii, namiętne uściski graczy po każdym strzelonym golu początkowo 
spotykały się tam ze zdumieniem i drwinami, ale wszystko to wkrótce się zmieniło za sprawą 
doskonałej ich gry. Z upływem lat „dobra robota, stary”, wypowiadane przez Brytyjczyków 
do zdobywcy bramki, zaczęło wydawać się zbyt oschłe. Poklepywanie po plecach zostało 
zastąpione delikatnymi uściskami, które z kolei przemieniły się w serdeczne obejmowanie się, 
aż   doszło   do   tego,   że   dzisiejsi   kibice   nie   dziwią   się   już,   widząc,   jak   zdobywca   bramki 
dosłownie   niknie   pod   stertą   ciał   kolegów   napierających   na   niego   ze   wszystkich   stron   i 
gratulujących mu.

W   tym   jedynym   szczególnym   wątku   zatoczyliśmy   więc   pełne   koło  –  wróciliśmy   do 

czasów średniowiecznych rycerzy i ich dawno minionego świata. Nie wiadomo jeszcze, czy 
ta tendencja rozszerzy się też na inne dziedziny. Niewykluczone, że tak się stanie, ale trzeba 
tu pamiętać o pewnym ograniczeniu. Obejmowanie się piłkarzy na boisku nie ma w sobie 
żadnego   pierwiastka   seksualnego.   Gracze   występują   w   ściśle   określonych   rolach,   a   ich 

background image

fizyczna męskość znajduje dobitny wyraz w brutalności gry. Zupełnie czym innym byłyby 
sytuacje   społeczno-towarzyskie,   w   których   role   zdefiniowane   są   mniej   ściśle.   Znaczące 
wyjątki mogą występować jedynie w tych dziedzinach, w których wyrażanie silnych emocji 
jest   elementem   składowym   funkcji   zawodowej,   czego   przykładem   jest   aktorstwo.   Jeśli 
wydaje nam się, że zwyczaje aktorów w tym względzie cechuje pewna przesada, musimy 
pamiętać, po pierwsze, że ludzi tych specjalnie szkolono w swobodnym wyrażaniu uczuć, po 
drugie, że działają oni w warunkach silnego napięcia emocjonalnego związanego z rodzajem 
wykonywanej pracy, i po trzecie, że zawód ich jest wyjątkowo niepewny. Dlatego sposób 
bycia aktorów może być rozumiany jako forma wzajemnego wsparcia.

Od pełnego objęcia przejdźmy teraz do mniej intensywnych form ekspresji. Dotychczas 

mówiliśmy o maksymalnym objęciu frontalnym, w którym dwoje partnerów przyciska się do 
siebie, stykając się przy tym głowami i otaczając wzajemnie ramionami. Gdy czynność tę 
wykonuje   się   z   mniejszą   intensywnością,   możemy   zazwyczaj   zaobserwować   trzy   istotne 
zmiany. Ciała stykają się bokami, a nie twarzą w twarz, tylko jedno ramię obejmuje ciało 
partnera,   a   głowy   nie   stykają   się   ze   sobą,   lecz   są   raczej   odchylone.   Moje   obserwacje 
dowiodły,  że   w  zachowaniach   osób  dorosłych,   w  miejscach  publicznych  takie   częściowe 
objęcie występuje sześciokrotnie częściej niż pełne objęcie.

Objęcie barku. Najczęściej występującą formą częściowego objęcia jest objęcie barku – 

jedna osoba otacza ramieniem drugą, kładąc przy tym rękę na jej bardziej odległym ramieniu. 
Ta forma występuje dwa razy częściej niż inne formy objęcia częściowego.

Podstawowa różnica między tą formą objęcia a pełnym objęciem frontalnym polega na 

tym, że zachowanie to jest domeną mężczyzn. Podczas gdy pełne objęcie stosowane było 
równie   często   przez   mężczyzn   i   przez   kobiety,   objęcie   barku   występuje   u   mężczyzn 
pięciokrotnie  częściej niż u kobiet. Przyczyna  jest prosta: mężczyźni  są wyżsi  od kobiet, 
kobiety patrzą na ogół na mężczyzn z dołu, niezależnie od ich wzajemnych stosunków w 
innych   płaszczyznach.   Skutkiem   tej   różnicy   anatomicznej   jest   to,   że   niektóre   kontakty 
cielesne łatwiej przychodzą mężczyznom niż kobietom, a jednym z nich jest właśnie objęcie 
barku.

Okoliczność ta sprawia, że objęcie barku ma szczególny walor. Gdy zdarza się między 

mężczyzną   i   kobietą,   prawie   zawsze   obejmującym   jest   mężczyzna,   co   oznacza,   że 
zachowanie   takie   nie   jest   oznaką   zniewieściałości.   To   z   kolei   oznacza,   że   mogą   je   też 
stosować w nieformalnych sytuacjach zaprzyjaźnieni ze sobą mężczyźni, i nie nadaje to ich 
kontaktowi   odcienia   seksualnego.   Istotnie   około   jednej   czwartej   wszystkich   objęć   barku 
zachodzi między mężczyznami, i jest to jedyna forma obejmowania się, która powszechnie 
występuje w relacjach czysto męskich. W porównaniu z pełnym objęciem frontalnym różnica 
ta jest uderzająca. To pierwsze zdarza się między mężczyznami na ogół tylko w chwilach 
bardzo dramatycznych lub w chwilach szczególnego natężenia emocji, podczas gdy objęcie 
barku nie jest związane z tak silnymi  napięciami i jest częste wśród kolegów z drużyny, 

background image

„starych przyjaciół” czy „kumpli”.

Ta formuła  „bezpiecznej męskości” nie ma zastosowania do innych  rodzajów objęcia 

częściowego, takich jak objęcie w talii. Ponieważ gest ten jest łatwiejszy do wykonania dla 
przedstawicieli obu płci, a polega na umieszczeniu ręki w okolicy bliższej genitaliów, rzadko 
kiedy występuje on między mężczyznami.

Po objęciach częściowych kolej na objęcia fragmentaryczne  –  jeszcze mniejsze ułamki 

pełnego aktu objęcia. Tu widzimy podobne różnice. Niektóre objęcia fragmentaryczne nie 
mają wydźwięku seksualnego i bez skrępowania są stosowane między mężczyznami, inne 
zachowują swoje zabarwienie seksualne i są zazwyczaj zarezerwowane dla kochanków.

Ręka na ramieniu. Pospolitym gestem jest położenie jednej ręki na ramieniu partnera, co 

nie stanowi żadnej formy rzeczywistego objęcia. Jest to proste zredukowanie objęcia barków 
i, jak można się spodziewać, stosuje się je w podobnych okolicznościach. Ponieważ jest ono 
nieco mniej intymne, tym częściej występuje między mężczyznami. I tak na cztery objęcia 
barku tylko jedno zachodziło między mężczyznami, a w geście „ręka na ramieniu” jedno na 
trzy.

Wzajemne   wzięcie   się   pod   rękę.  Obserwując   dalszy   proces   podziału   aktu   objęcia   na 

poszczególne   elementy,   dochodzimy   do   gestu   wzajemnego   wzięcia   się   pod   rękę.   I   tu 
zauważamy zastanawiającą zmianę: gest ten w coraz mniejszym zakresie występuje między 
mężczyznami,   co   wyraża   proporcja   jeden   na   dwanaście.   Musimy   sobie   zadać   pytanie, 
dlaczego   ta   jeszcze   mniej   intymna   postać   kontaktu   cielesnego   rzadziej   zachodzi   między 
mężczyznami   niż   między   mężczyznami   a   kobietami.   Dzieje   się   tak   dlatego,   że   jest   to 
zachowanie specyficznie kobiece. Gdy zdarza się między mężczyznami a kobietami, pięć razy 
częściej   stroną   trzymającą   pod   rękę   jest   kobieta.   Odwrotne   proporcje   stwierdziliśmy, 
obserwując gest obejmowania  barku. Oznacza to, że gest trzymania  się pod rękę między 
przedstawicielami tej samej płci jest uważany za objaw zniewieściałości. Na tej podstawie 
można wnosić, że gest ten występujący między przyjaciółmi tej samej płci będzie częstszy 
między kobietami niż między mężczyznami. Obserwacje to potwierdzają.

Analizując sytuację, kiedy jeden mężczyzna bierze pod rękę drugiego, stwierdzamy, że 

zachowanie   to   właściwe   jest   dwóm   kategoriom   osób:   pochodzącym   z   kręgu   kultury 
romańskiej i starszym. W krajach romańskich mężczyźni stosują to często, gdyż panuje tam 
większa swoboda w sferze kontaktów cielesnych, a starsi – gdyż z jednej strony mają już za 
sobą okres aktywności seksualnej, a z drugiej – poszukują wsparcia.

Ręka za rękę.  Posuwając się dalej w kierunku od pełnego objęcia, przez objęcie barku, 

położenie ręki na ramieniu i wzięcie  się pod ręce, dochodzimy do trzymania  się za ręce 
(czego nie należy mylić z uściskiem dłoni, który zostanie omówiony później). Chociaż jest to 
bardziej odległa forma kontaktu niż poprzednie trzy, gdyż ciała uczestniczących w nim osób 
są zwykle oddzielone od siebie, ma on jednak coś wspólnego z pełnym objęciem, co odróżnia 
go od poprzednich trzech form kontaktu. Jest to działanie wzajemne. Jeśli położę ci rękę na 

background image

barku, ty możesz nic nie robić, ale jeśli trzymam twoją rękę, to ty trzymasz moją. Ponieważ 
gest ten występuje często między mężczyzną  a kobietą i ponieważ wymaga  uczestnictwa 
obojga, nie ma on charakteru zachowania specyficznie męskiego ani kobiecego, lecz raczej 
heteroseksualnego.   Z   tej   racji   staje   się   w   istocie   pomniejszoną   wersją   pełnego   objęcia. 
Dlatego nie można się dziwić, że rzadko uciekają się do niego dwaj dorośli mężczyźni.

Nie   zawsze   tak   było.   W   czasach,   gdy   między   mężczyznami   występowało   pełne 

obejmowanie się, mogli oni także trzymać się za ręce, co było wyrazem nienacechowanej 
seksualnie   przyjaźni.   Jako   jeden   z   przykładów   może   tu   służyć   spotkanie   dwóch 
średniowiecznych monarchów. Zgodnie z ówczesnym zapisem „Gdy król Francji prowadził 
do swojego namiotu króla Anglii, wzięli się obaj za ręce, a za nimi szli czterej książęta, także 
trzymając się za ręce”. Wkrótce zwyczaj ten zaniknął i  „prowadzenie się za rękę”  stało się 
zwyczajem par damsko-męskich. W dzisiejszych czasach czynność ta uległa modyfikacji. W 
sytuacjach   oficjalnych,   gdy   mężczyzna   towarzyszy   kobiecie,   wprowadzając   ją   na   salę 
bankietową lub prowadząc ją wzdłuż kościelnej nawy, zamieniła się w trzymanie pod rękę. W 
sytuacjach mniej oficjalnych występuje jako typowe trzymanie się za ręce, czyli wzajemne 
obejmowanie   dłoni.   W   sytuacjach   większej   intymności   zdarza   się   połączenie   obu   tych 
czynności.

Mimo   tej   ogólnej   prawidłowości   istnieją   pewne   sytuacje   specjalne,   w   których 

współcześni   mężczyźni   trzymają   się   jednak   za   ręce.   Przykładem   jest   splatanie   wielu   rąk 
podczas grupowych produkcji artystycznych pieśń lub kłanianie się w odpowiedzi na oklaski 
publiczności. Ale nawet wtedy istnieje tendencja do przemiennego ustawiania się kobiet i 
mężczyzn;   w   braku   równowagi   liczebnej   albo   gdy   takie   ustawienie   sprawia   zbyt   wiele 
zamieszania, możliwe jest trzymanie się za ręce z osobami tej samej płci. Grupa to wszak coś 
innego niż para – już sam jej rozmiar wyklucza wszelkie podteksty seksualne.

Inna, bardzo wystylizowana  wersja trzymania  się mężczyzn  za ręce polega na ujęciu 

cudzej ręki i uniesieniu jej wysoko do góry na znak zwycięstwa. Chociaż ma to swoje źródła 
w dziedzinie boksu, obecnie chyba nawet częściej można się z tym spotkać u polityków płci 
męskiej, którzy zdają się wyobrażać sobie, że ręce ich zwycięskich towarzyszy wyposażone 
są w rękawice bokserskie. Trzymanie  się za ręce jest w tym  kontekście dopuszczalne ze 
względu   na   pierwotnie   agresywny   charakter   uniesionego   ramienia.   Zanim   nastąpiło 
upiększenie tego gestu w postaci trzymania się za ręce, uniesione w górę pięści zwycięskiego 
boksera sygnalizowały niewątpliwie, że jest on w stanie walczyć dalej, gdy jego przeciwnik 
nie był już do tego zdolny. Jest to „zastygły” ruch intencjonalny ciosu znad głowy. Ten sam 
gest został zaadoptowany przez współczesnych komunistów jako gest pozdrowienia. Badania 
nad   zachowaniem   małych   dzieci   podczas   bójek   wykazały,   że   ta   forma   uderzania,   czyli 
uderzenie z góry, jest dla naszego gatunku formą podstawową i nie wymaga uczenia się. 
Ciekawe, że współczesny bokser wciąż stosuje ten ruch intencjonalny jako gest zwycięstwa, 
chociaż   podczas   prawdziwej   walki   już   tego   nie   stosuje,   posługując   się   bardzo 

background image

wystylizowanymi i „nienaturalnymi” ciosami frontalnymi. Fascynujące jest też to, że podczas 
mniej   sformalizowanych   walk,   jakimi   są   na   przykład   rozruchy   uliczne,   zarówno   ich 
uczestnicy jak policjanci zwykle uciekają się do bardziej prymitywnej formy ciosów znad 
głowy.

Wracając   teraz   do   kwestii   trzymania   się   za   ręce   przez   mężczyzn   w   miejscach 

publicznych, odnotujmy pewien specjalny kontekst, w którym to zachowanie występuje. Mam 
tu   na   myśli   księży,   zwłaszcza   hierarchów   Kościoła   katolickiego.   Często   widuje   się   na 
przykład papieża trzymającego za ręce wiernych obojga płci i wyjątek ten stanowi dobrą 
ilustrację   szczególnych   praw   znanej   osobistości,   której   zachowanie   może   odbiegać   od 
konwencji. Papieski image jest tak całkowicie nieseksualny, że papież może przejawiać wiele 
fragmentarycznych gestów intymności w stosunku do zupełnie nieznanych osób, gestów, o 
których   zwykły   człowiek   nie   mógłby   nawet   pomyśleć.   Któż   inny   mógłby   na   przykład 
wyciągnąć  ręce   i objąć  nimi  policzki  pięknej   dziewczyny,  nie  budząc   żadnych   skojarzeń 
seksualnych?   Papież   może   istotnie   zachowywać   się   jak   jakiś  „ojciec   święty”,   którym   to 
mianem   jest   obdarzany,   i   bez   skrępowania   nawiązywać   intymne   kontakty   cielesne   z 
dorosłymi obcymi ludźmi, jak robiłby to prawdziwy ojciec ze swoimi prawdziwymi dziećmi. 
Przyjmując rolę superojca, papież może odrzucić obowiązujące innych ludzi ograniczenia w 
sferze   kontaktów   cielesnych   i   powrócić   do   bardziej   naturalnych,   pierwotnych   przejawów 
intymności, typowych dla wczesnej fazy relacji rodzice-dziecko. Jeśli nawet wydaje się, że 
podlega on większym zahamowaniom w stosunku do wiernych niż prawdziwy ojciec i jego 
dzieci, nie jest to spowodowane względami seksualnymi, które ograniczają nas wszystkich, 
lecz raczej faktem, że mając przed sobą rodzinę składająca się z pięciuset milionów dzieci, 
jest zmuszony oszczędniej szafować swoimi siłami.

Do tej chwili podróżowaliśmy jak gdyby, poruszając się w kierunku od pełnego objęcia, 

przez barki, wzdłuż ramienia aż do dłoni, gdzie zakończyliśmy naszą podróż. Teraz pora 
przyjrzeć się, jak inne części ciała wchodzą we wzajemny kontakt podczas pełnego objęcia, i 
przekonać się, czy one także uczestniczą we fragmentarycznych gestach bliskości cielesnej, 
obecnych w codziennych relacjach między ludźmi.

Łatwo zrozumieć, dlaczego wzajemne przyciskanie się torsami i nogami podczas pełnego 

objęcia   frontalnego   nie   generuje,   jak   się   wydaje,   zbyt   wielu   takich   gestów.   Wzajemne 
dotykanie się w takie miejsca na widoku publicznym oznaczałoby nadmierne zbliżanie się do 
zakazanych   okolic   płciowych.   Istnieje   jednak   jeszcze   jedna   ważna   strefa   kontaktowa 
uczestnicząca w pełnym objęciu, a jest nią głowa. Przy intensywnym obejmowaniu się głowy 
stykają bokami, a jednocześnie są obiektem pieszczot rąk lub też bywają dotykane ustami. Z 
tych czynności wyodrębniły się trzy ważne elementy bliskości cielesnej, które występują w 
codziennych relacjach między ludźmi: kontakt głowa-głowa, kontakt ręka-głowa i pocałunek.

Głowa. Dotykanie ręką głowy partnera i wzajemne stykanie się głowami, a zwłaszcza to 

pierwsze jest specjalnością młodych kochanków. U kochanków w młodym wieku kontakty 

background image

ręka-głowa są czterokrotnie częstsze niż u starszych par małżeńskich, a kontakty głowa-głowa 
dwukrotnie częstsze, a jedne i drugie stoją w sprzeczności z takimi przejawami intymności 
jak objęcie barku, które jest powszechniejsze wśród par w starszym wieku.

Mężczyźni między sobą rzadko praktykują kontakt głowami. Gdy mężczyźni „zbliżają się 

do siebie głowami”, służy to poufnej konwersacji, a nie manifestuje prawdziwej intymności 
cielesnej. Gdy mężczyzna  dotyka  ręką głowy innego  mężczyzny,  może  to robić  z trzech 
szczególnych powodów: aby udzielić pierwszej pomocy, aby udzielić błogosławieństwa, aby 
zaatakować.   Gdy   mężczyzna   (lub   kobieta)   styka   się   z   ofiarą   wypadku,   podlega   silnemu 
oddziaływaniu   sygnałów  wysyłanych   przez  bezradnego   rannego,  podobnych  do  sygnałów 
wysyłanych przez małe dziecko. Dlatego na przykład zdjęcia ofiar zamachów prawie zawsze 
pokazują  kogoś   tulącego   w   rękach  głowę   ofiary.  Z   medycznego   punktu  widzenia  jest  to 
postępowanie wątpliwe, ale nie ma tu miejsca na medyczną logikę. Nie jest to profesjonalny 
akt   pomocy   osoby   wyszkolonej,   lecz   reakcja   bardziej   fundamentalna,   mająca   związek   z 
elementarną opieką, jaką roztaczają rodzice nad bezradnym dzieckiem. Osoba, która nie ma 
odpowiedniego   wyszkolenia,   przed   udzieleniem   pierwszej   pomocy   nie   jest   w   stanie 
zastanowić   się   i   dokonać   przemyślanej   analizy   obrażeń,   jakie   odniosła   ofiara.   Próbuje 
natomiast, wyciągnąwszy ręce, dotknąć ofiary lub unieść ją  – co jest elementarnym gestem 
pociechy – nie biorąc pod uwagę dodatkowych szkód, jakie może to wyrządzić. Zbyt przykro 
stać   obok   i   kalkulować   chłodno,   jakie   kroki   należy   podjąć.   Przemożna   jest   chęć 
pocieszającego kontaktu cielesnego, ale trzeba pamiętać, że czasami może on mieć fatalne 
skutki. Jako mały chłopiec, nieświadom tego, co się dzieje, widziałem kiedyś, jak pewien 
człowiek   został   w   ten   sposób   pozbawiony   życia.   Rannego   w   wypadku   śpieszący   mu   z 
pomocą ludzie podnieśli i obejmując delikatnie ramionami, umieścili w samochodzie, chcąc 
go zawieźć do szpitala. Ten akt miłości zabił go, gdyż na skutek ruchu złamane żebra przebiły 
płuca. Gdyby „bezlitośnie” zostawiono go na miejscu wypadku do czasu przybycia pomocy z 
noszami   –  może   by   przeżył.   Popęd   do   nawiązywania   kontaktów   cielesnych   w   chwilach 
tragedii jest więc bardzo silny i dotyczy zarówno mężczyzn jak kobiet, gdyż w nieszczęściu 
płeć się nie liczy.

Udzielanie błogosławieństwa przez księdza, na przykład położenie przez biskupa rąk na 

głowie podczas wyświęcania lub podczas bierzmowania, jest również pozbawione elementów 
seksualnych. Mamy tu znów kopiowanie pierwotnej relacji rodzic-dziecko.

Atak ręką ze strony jednego mężczyzny wymierzony w głowę innego mężczyzny sam w 

sobie nie wymaga komentarza, ale może być źródłem intymności między mężczyznami. Gdy 
mężczyzna   czuje   potrzebę,   by   na   znak   przyjaźni   dotknąć   głowy   innego   mężczyzny,   ale 
odczuwa zahamowania przed gestem przyjaznej pieszczoty, może zastosować prosty sposób, 
jakim   jest   udawanie   agresji.   Zamiast   pogłaskać   go   w   głowę,   co   miałoby   zbyt   wyraźny 
wydźwięk seksualny, może skierować przeciw niemu  „żartobliwy atak”, czyli na przykład 
może mu zmierzwić włosy albo ścisnąć za szyję pozorując chwyt. Podobnie jak zabawa w 

background image

udawane bicie się pomagała rodzicom kontynuować relacje intymne z dorastającymi dziećmi, 
tak   wiele   elementów   udawanego   ataku   pozwala   mężczyznom   na   gesty   intymności   z 
jednoczesnym zachowaniem męskości.

Pocałunek.  W   ten   sposób   dochodzimy   do   ostatniej   z   ważnych   pochodnych   objęcia 

podstawowego, a mianowicie do pocałunku, który jest czynnością intrygującą i mającą długą 
historię. Jeżeli ktoś sądzi, że pocałunek jest czynnością prostą, niech przez chwilę pomyśli, 
jak   wiele   różnych   form   może   on   przybrać,   nawet   w   dzisiejszym,   rzekomo   wyzwolonym 
społeczeństwie. Kochankowie całują się w usta, starego przyjaciela płci przeciwnej całuje się 
w policzek, a niemowlę całuje się w główkę. Gdy dziecko skaleczy się w palec, całuje się je 
w   ten   palec,  „żeby   się   zagoił”.   W   obliczu   niebezpieczeństwa   całuje   się   maskotkę  „na 
szczęście”. Grając na pieniądze w kości, całuje się kostkę przed jej rzuceniem. Będąc drużbą 
na   ślubie,   całuje   się   pannę   młodą.   Będąc   człowiekiem   religijnym,   całuje   się   biskupa   w 
pierścień na znak szacunku lub też całuje się Biblię, składając przysięgę. Żegnając się z kimś, 
kto jest już poza naszym zasięgiem, składa się pocałunek na własnej dłoni i dmuchnięciem 
przesyła się go w kierunku żegnanej osoby. O nie, pocałunek wcale nie jest czymś prostym i 
aby pojąć jego znaczenie, musimy znowu cofnąć wskazówki zegara.

Najbardziej   wrażliwymi   miejscami   ludzkiego   ciała   są   koniuszki   palców,   łechtaczka, 

koniuszek prącia, język  i wargi. Nic więc dziwnego, że wargi tak często biorą udział  w 
intymnych   kontaktach   cielesnych.   Zaczyna   się   to   od   ssania   piersi   matki,   które   dostarcza 
przyjemności   dotykowych   jako   dodatku   do   przyjemności   płynącej   z   uzyskania   mleka. 
Udowodniono to, badając zachowanie niemowląt, które miały nieszczęście urodzić się z wadą 
polegającą   na   zablokowaniu   przełyku   i   dlatego   trzeba   je   było   karmić   sztucznie. 
Zaobserwowano, że podawane im do ssania gumowe sutki działały na niemowlęta kojąco 
przestawały   one   płakać.   Ponieważ   dzieci   te   nigdy   nie   przyjmowały   żadnego   pożywienia 
drogą   ustną,   przyjemność   płynąca   z   trzymania   sutka   między   wargami   nie   mogła   mieć 
związku z uzyskiwaniem mleka, które zwykle towarzyszy takiej czynności. Musi tu więc 
chodzić o kontakt jako taki. Podobnie też dotykanie ustami czegoś miękkiego stanowi ważny, 
elementarny, samoistny przejaw intymności.

W   miarę   jak  dziecko  rośnie   i  rozwija  swoje  kontakty  z  matką  typu  głowa-głowa,  w 

których czuje na skórze przyciśnięte usta matki, a własnymi ustami czuje jej skórę – jak łatwo 
zauważyć  –  te  wczesne  kontakty  ustne  przekształcają  się  w  silnie   oddziałującą  czynność 
przyjaznego   powitania.   Podczas   aktu   obejmowania   w   dzieciństwie   usta   zwykle   dotykają 
policzka matki lub bocznej części jej głowy. Jak już wspominałem, w dawnych czasach, gdy 
między dorosłymi  obojga płci pełne objęcie występowało  znacznie częściej, pocałunek w 
policzek był zwykłą formą kontaktu z udziałem ust między równymi sobie. Był to w jakimś 
sensie pierwotny pocałunek powitalny przejęty z niewielkimi modyfikacjami wprost z okresu 
dzieciństwa, który przetrwał przez wiele wieków aż do czasów współczesnych. W naszej 
kulturze zaprzyjaźnieni ze sobą ludzie, mężczyźni i kobiety, a także krewni wciąż wymieniają 

background image

takie pocałunki podczas powitań i pożegnań i czynność ta nie ma w sobie żadnych implikacji 
seksualnych.   To   samo   można   powiedzieć   o   dorosłych   kobietach   całujących   inne   dorosłe 
kobiety.  Wśród dorosłych  mężczyzn  sytuacja  różni się dość znacznie  w różnych  krajach, 
bowiem na przykład Francja nie odeszła tak daleko od pradawnego obyczaju jak Anglia.

Całowanie   się   wprost   w   usta   poszło   inną   drogą.   W   różnych   czasach   i   miejscach 

stosowano je do pewnego stopnia jako pozbawione znamion seksu powitanie między bliskimi 
przyjaciółmi,   ale   takie   połączenie   ze   sobą   dwóch   otworów   w   ciele   bywa   zazwyczaj 
postrzegane   jako   przejaw   nadmiernej   intymności   nawet   między   bliskimi   przyjaciółmi,   i 
ogólnie mówiąc, zaczęło się coraz bardziej ograniczać do kontaktów między kochankami i 
małżonkami.

Ponieważ kobiece piersi stanowią sygnał seksualny, a zarazem są organem karmienia, 

całowanie przez mężczyznę kobiecych piersi również stało się w tym kontekście czynnością 
całkowicie seksualną, mimo swojego podobieństwa do elementarnej czynności ssania piersi w 
niemowlęctwie. Nie trzeba dodawać, że całowanie w narządy płciowe także jest czynnością 
wyłącznie seksualną, jak też w istocie całowanie wielu innych części ciała, a zwłaszcza torsu, 
ud i uszu. Jednakże  niektóre szczególne  części  ciała  zostały formalnie  wyodrębnione  dla 
celów   specjalnego   rodzaju   całowania   nieseksualnego  –  które   można   by   określić   jako 
pocałunek   poddaństwa   i   pocałunek   szacunku.   Różnią   się   one   zdecydowanie   zarówno   od 
pocałunku przyjaźni jak od pocałunku seksualnego; aby to zrozumieć, musimy przyjrzeć się, 
jaki widok przedstawia sobą osobnik poddany w oczach osoby dominującej.

Z   badań   nad   zachowaniem   zwierząt   dobrze   wiadomo,   że   jednym   ze   sposobów   na 

łagodzenie agresji zwierzęcia dominującego jest nadanie sobie wyglądu czegoś mniejszego, a 
przez to mniej mu zagrażającego. Gdy czuje się ono mniej zagrożone przez nas, postrzega nas 
jako mniejsze  wyzwanie  dla  jego nadrzędności  i  tym  samym  nie  czuje  się zmuszone  do 
podjęcia przeciw nam jakiejś akcji. Po prostu będzie nas ignorowało, jako że znajdujemy się 
poniżej   niego,   zarówno   w   przenośni   jak   i   dosłownie,   a   przecież   jeśli   jesteśmy   akurat 
zwierzęciem słabszym, o to nam właśnie chodzi (przynajmniej w danej chwili). I dlatego u 
licznych gatunków zwierząt można zaobserwować pozy łagodzące, takie jak: najrozmaitsze 
rodzaje płaszczenia się, kulenia, czołgania, garbienia się oraz spuszczania oczu i głowy.

Podobnie jest u człowieka. Gdy nie istnieją żadne nakazy formalne, reakcja przybiera 

zwierzęcą formę płaszczenia się nisko przy ziemi, ale w wielu sytuacjach reakcja człowieka o 
niższej kondycji przybrała formy wysoce wystylizowane, a owe stylizacje różnią się znacznie 
w zależności od miejsca i czasu. Nie znaczy to jednak, że nie mogą one podlegać analizie 
biologicznej  –  wszystkie, bez żadnych wyjątków, mają wszak w sobie pewne podstawowe 
cechy,   które   w   oczywisty   sposób   ujawniają   ich   związek   z   sygnalizującym   uległość 
zachowaniem u innych gatunków zwierząt.

Najskrajniejszą formą poddańczego poniżenia ciała spotykaną u człowieka jest leżenie z 

twarzą do ziemi. Wyjąwszy pochówek w ziemi, nie można już przyjąć pozycji niższej. Ale 

background image

osoba   dominująca   może   jeszcze   wzmocnić   efekt   poniżenia,   co   zresztą   często   robi, 
przyglądając  się  podległemu   z  wysokości   jakiegoś  podestu  lub  tronu.  Ten  akt  całkowitej 
służalczości był powszechnie i szeroko stosowany w starożytnych królestwach – wykonywali 
go jeńcy wobec swych zdobywców, niewolnicy wobec właścicieli i służący wobec panów. 
Między takim aktem a pozycją w pełni wyprostowaną istnieje cała gama sformalizowanych 
sposobów wyrażania podległości. Przyjrzyjmy się im pokrótce.

Kolejną   formą   zachowania   sygnalizującego   podległość,   w   skali   wznoszącej   się,   jest 

wschodni obyczaj zwany „kowtow”, to znaczy taki sposób kłaniania się, że ciało nie znajduje 
się w pozycji leżącej, lecz klęczącej, przy czym zgina się, dopóki czoło nie dotknie ziemi. 
Następnym   etapem   jest   klęczenie   na   obu   kolanach   bez   pochylania   się.   Było   ono   często 
stosowane w starożytności w stosunku do suwerena, ale w czasach przed średniowiecznych 
pojawiła się pozycja bardziej uniesiona ku górze, jaką jest przyklęknięcie tylko na jedno 
kolano. Mężczyźni otrzymywali  wówczas wyraźne polecenie, aby klękanie na oba kolana 
zarezerwować wyłącznie dla Boga, któremu należało okazywać nieco więcej szacunku niż 
ówczesnym   władcom.   W   czasach   współczesnych   rzadko   zdarza   się   komuś   klękać   przed 
innym człowiekiem, wyjąwszy pewne uroczystości państwowe z udziałem monarchów, ale 
wierni w kościołach do dziś kultywują starożytny zwyczaj klękania na oba kolana, jako że 
Bóg, w odróżnieniu od współczesnych władców, zachował swój dominujący status.

Następny etap to dworskie dyganie, które jest w gruncie rzeczy ruchem intencjonalnym 

przyklęknięcia na jedno kolano. Podczas tej czynności jedną nogę odsuwa się lekko do tyłu, 
jakby mając zamiar dotknąć kolanem ziemi, po czym ugina się oba kolana, nie dotykając 
jednak   ziemi   i   nie   pochylając   ciała   do   przodu.   Aż   do   czasów   Szekspira   takie   dygnięcia 
wykonywali zarówno mężczyźni jak kobiety. Przynajmniej pod tym względem obowiązywała 
równość   płci.   Nie   istniał   jeszcze   wówczas   ukłon   męski.   Z   nadejściem   dygnięcia 
przyklęknięcie na jedno kolano zaczęło zanikać i pozostało w użyciu jedynie w stosunku do 
monarchów.

W siedemnastym wieku nastąpiło zróżnicowanie według płci, gdyż mężczyźni zaczęli się 

kłaniać w pas, a kobiety pozostały przy dygnięciu. Obie czynności były obniżeniem pozycji 
ciała przed osobą dominującą, ale odbywało się to w zupełnie różny sposób. Od tego czasu 
sytuacja   zasadniczo   nie   zmieniła   się,   z   tym   tylko,   że   zakres   tych   zachowań   uległ 
ograniczeniu. Zamaszysty i skomplikowany ukłon czasów Restauracji zastąpił dużo prostszy i 
sztywniejszy   ukłon   wiktoriański,   a   dworskie   dyganie   zredukowało   się   do   zwykłego 
pojedynczego dygnięcia. Obecnie kobiety rzadko już wykonują dworskie dyganie, wyjąwszy 
uroczystości z udziałem wielkich władców lub monarchów, a mężczyźni, jeśli w ogóle się 
kłaniają, najczęściej ograniczają się do pochylenia głowy.

Jedyny   wyjątek   od   tej   zasady   przetrwał   w   teatrze,   gdzie   po   zakończeniu   widowiska 

wykonawcy cofają się często o kilka wieków i demonstrują głębokie ukłony i skomplikowane 
dworskie dygania. Spotykamy się tu czasem z ciekawą, zupełnie nową modą: kobiety kłaniają 

background image

się głęboko w pas, tak samo jak mężczyźni. Wygląda na to, że ten powrót do równości płci w 
akcie poddaństwa jest odzwierciedleniem nowego kierunku, jakim jest zrównanie płci we 
wszystkich   innych   dziedzinach;   jeśli   tak,   to   mężczyźni   mogą   i   tak   podkreślać   swoją 
przewagę,   gdyż   to   kobiety   przyjęły   obyczaj   męski,   a   nie   mężczyźni   wrócili   do 
średniowiecznego dygania. Może jednak źródło ukłonów wykonywanych przez aktorki jest 
zupełnie inne, nie ma związku z maskulinizacją współczesnej kobiety w naszej kulturze. Być 
może ma swoje początki we wczesnych okresach aktorstwa, kiedy to wszyscy aktorzy byli 
płci   męskiej,   a   połowa   mężczyzn   była   sfeminizowana,   by   móc   grać   role   żeńskie.   Może 
współczesna aktorka, kłaniając się, nawiązuje do tradycji, naśladując swoich poprzedników, 
którzy byli męskimi transwestytami. Dopuszczając taką możliwość, uważam to wyjaśnienie 
za mniej przekonujące niż to, że kobieta robi to w poczuciu, iż w ten sposób dołącza do 
mężczyzn.

Całe   to   kłanianie   się   i   szuranie   nogami   składające   się   na   dawniejsze   powitania   dziś 

niemal powszechnie zastąpił daleko bardziej bezpośredni, prosty uścisk dłoni. Nie wymaga on 
już żadnego pochylania czy zginania ciała. Witamy się w pozycji wyprostowanej i w ten 
sposób   pokazujemy,   jak   daleko   odeszliśmy   od   płaszczenia   się   i   służalczości.   Obecnie 
wszyscy ludzie nie tylko „rodzą się równi”, ale też pozostają tacy,  przynajmniej w akcie 
witania się osób dorosłych.

Omówiłem obszernie te formalne aspekty powitań, mimo że aż do etapu uścisku dłoni 

same w sobie nie stanowią one przejawów intymności wyrażanej w kontaktach cielesnych. 
Dygresja   ta   była   jednak   potrzebna,   gdyż   powitania   są   ważne   w   związku   z   pocałunkiem 
wyrażającym szacunek. Stwierdziłem na początku, że w czasach starożytnych ludzie równi 
sobie całowali się w policzek, to znaczy na tej samej wysokości, jeśli brać pod uwagę budowę 
ciała. Jednak nie do pomyślenia było, by osoba podporządkowana całowała w ten sposób 
swojego zwierzchnika. Jeśli trzeba było okazać przyjaźń przez dotknięcie wargami, należało 
to wykonać na niższym poziomie, stosownym do poziomu swojej podrzędności. Dla najniżej 
podporządkowanych oznaczało to pocałowanie osoby dominującej w stopę. Dla nędznego 
jeńca nawet to było zbyt zaszczytne, toteż musiał on całować ziemię w pobliżu buta osoby 
dominującej. W dzisiejszych czasach takie zachowania są rzadkością, bowiem władcy nie są 
już tym, czym byli dawniej, ale nawet dziś na przykład władca Etiopii może zostać w ten 
sposób publicznie uhonorowany przez jednego ze swoich poddanych. Takie wciąż istniejące 
wyrażenia   jak  „zmiatać   proch   sprzed   czyichś   stóp”   czy   „lizać   buty”  są   echem   dawnych 
upokorzeń.

Osobom nieco wyższej  kondycji społecznej pozwalano całować kraj szaty lub kolano 

osoby   dominującej.   Na   przykład   biskupowi   wolno   było   całować   w   kolano   papieża,   ale 
zwykły śmiertelnik musiał się zadowolić całowaniem krzyża wyhaftowanego na jego prawym 
bucie.

Posuwając się ku górze, dochodzimy do całowania ręki. Takim pocałunkiem obdarzano 

background image

wielu   dominujących   mężczyzn,   ale   obecnie,   wyłączając   hierarchów   kościelnych, 
rezerwujemy   go   dla   wyrażenia   szacunku  damom,   a   i   to   tylko   w   niektórych   krajach   i   w 
niektórych sytuacjach.

Istniały więc cztery miejsca na ludzkim ciele, które, że się tak wyrażę, miały licencję na 

nieseksualne pocałunki: policzek – dla wyrażenia życzliwej równości; ręka – dla wyrażenia 
głębokiego szacunku; kolano – dla wyrażenia pokornego poddania; i stopa  – dla wyrażenia 
uniżoności i służalczości.  Dotykanie wargami było  zawsze takie samo, ale im niższy był 
punkt   ich   przyłożenia,   tym   niższy   wyrażało   ono   status   w   stosunku   do   osoby  całowanej. 
Pomimo całej pompy i rytualizmu takiego całowania zachowanie to niewiele odbiegało od 
sekwencji   typowo   zwierzęcych   póz   uspokajających.   Gdy   pominie   się   szczegóły 
charakterystyczne dla poszczególnych odmian kulturowych i spojrzy się na tę czynność jako 
na   całość,   nawet   najbardziej   dworskie   wzorce   zachowania   się   ludzi   zdumiewająco 
przypominają wzorce zachowań zwierzęcych, które obserwujemy wokół siebie.

Wymieniłem przedtem wiele współczesnych form całowania, wśród których kilka, jak się 

może wydawać, pominąłem w szczegółowych wyjaśnieniach, na przykład całowanie kości do 
gry przed ich rzuceniem, całowanie maskotki, czy też całowanie skaleczonego palca, by się 
zagoił. Te i wszelkie inne podobne czynności, zasadniczo mając sprowadzać szczęście, są 
spokrewnione   z   pocałunkiem   szacunku,   który   właśnie   tu   opisuję.   Boga,   który   jak   nikt 
dominuje nad nami wszystkimi, pocałować nie można i dlatego wiernym muszą wystarczać 
Jego symbole, a więc krzyże, Biblię i inne podobne przedmioty.  Ponieważ ich całowanie 
symbolizuje całowanie Boga, czynność ta przynosi szczęście po prostu dlatego, że uśmierza 
Jego gniew. Dlatego też każdą szczęśliwą maskotkę traktuje się jako relikwię. Być może 
dziwna wydaje się myśl, że hazardzista w Las Vegas, chuchając na kości, całuje Boga, ale w 
istocie to właśnie robi. Także trzymając kciuki na szczęście, nie czyni nic innego niż pełen 
czci znak krzyża, aby powstrzymać gniew boży. Gdy żegnając się całujemy własne ręce lub 
gdy zdmuchujemy z dłoni pocałunek, przesyłając go odjeżdżającym,  wykonujemy jeszcze 
inną starodawną czynność, gdyż w dawniejszych czasach całowanie własnej ręki było oznaką 
większej służalczości niż całowanie ręki osoby dominującej. Całowanie własnej ręki w porcie 
lotniczym jest jedyną pozostałością tego zwyczaju, mimo że obecnie wykonujemy ten gest 
raczej ze względu na oddalenie, a nie ze względu na służalczość.

Uścisk   dłoni.  Pożegnalnym   pocałunkiem   zamykamy   rejestr   różnych   postaci   objęcia 

fragmentarycznego   wraz   ze   wszystkimi   jego   zawiłościami   i   przechodzimy   do   ostatniego 
rodzaju   kontaktów   cielesnych   między   dorosłymi,   czyli   do   uścisku   dłoni.   Jest   on   na   tyle 
ważny,   że   zasługuje   na   szczegółowe   zbadanie.   Wspomniałem   już,   że   wszedł   on   w 
powszechne użycie dopiero około stu pięćdziesięciu lat temu, ale będące jego prekursorem 
splecenie rąk znamy już z dużo wcześniejszych czasów. W starożytnym Rzymie wyrażało 
ono uroczyste przyrzeczenie i przez blisko dwa tysiące lat to właśnie było jego najważniejszą 
funkcją.   Na   przykład   w   średniowieczu   mężczyzna   klękając   splatał   ręce   ze   swoim 

background image

zwierzchnikiem i w ten sposób ślubował mu wierność. Wzmianki o towarzyszącym  temu 
potrząsaniu   splecionych   dłoni   pochodzą   już   z   szesnastego   wieku.   Zwrot  „potrząsnęli 
złączonymi dłońmi i przysięgli sobie braterstwo” pojawia się w sztuce Szekspira Jak wam się 
podoba, 
gdzie gest ten wyraża przypieczętowanie zgody.

Na   początku   dziewiętnastego   wieku   sytuacja   uległa   zmianie.   Chociaż   uścisk   i 

potrząśnięcie dłoni wciąż stosowano po złożeniu przyrzeczenia lub zawarciu umowy jako akt 
przypieczętowania, po raz pierwszy zaczęto stosować tę czynność również podczas zwykłych 
pozdrowień.   Stało   się   to   za   sprawą   rewolucji   przemysłowej   i   szerokiej   ekspansji   klas 
średnich,   pogłębiającej   jeszcze   przepaść   między   arystokracją   a   chłopstwem.   Ci   nowi 
pośrednicy prowadzący interesy handlowe i zawodowe nieustannie „dokonywali transakcji” i 
„zawierali  umowy”,  które  przypieczętowywali   niezbędnymi   uściskami  dłoni.  Transakcje  i 
handel   stawały   się   nowym   stylem   życia,   a   ten   rodzaj   aktywności   zaczął   coraz   bardziej 
wpływać na stosunki społeczne. W ten sposób uścisk dłoni towarzyszący zawieraniu umowy 
wtargnął również do sytuacji towarzyskich. Jego formuła:  „oferuję ci wymianę życzliwych 
pozdrowień”, uwiarygodniała handel wymienny. Z czasem uścisk dłoni wyparł inne formy 
pozdrowień,   aż   wreszcie   w   czasach   dzisiejszych   wszedł   w   powszechne   użycie   jako 
podstawowy gest powitalny wykonywany nie tylko przy spotkaniu osób równych sobie, ale 
także   w   kontaktach   osób   podległych   ze   swoimi   zwierzchnikami.   Podczas   gdy   dawniej 
mieliśmy   do   dyspozycji   szeroki   zakres   możliwości   właściwych   dla   różnych   sytuacji 
towarzysko-społecznych, dziś mamy tylko tę jedną. Prezydent wykonuje ten sam gest wobec 
farmera,   który  farmer   wykonuje   wobec   prezydenta,   a   więc   obaj   z  uśmiechem   na   twarzy 
wyciągają   ku   sobie   ręce,   obejmują   je   i   potrząsają   nimi.   Co   więcej,   gdy   jakiś   prezydent 
spotyka się z innym prezydentem albo gdy farmer spotyka się z innym farmerem, zachowują 
się   oni   dokładnie   tak   samo.   W   kategoriach   intymności   cielesnej   czasy   na   pewno   uległy 
zmianie. O ile jednak wszechobecny uścisk dłoni w pewnym względzie uprościł sprawy, to w 
innym względzie je skomplikował. Wiemy, co należy robić, ale nie wiemy dokładnie kiedy. 
Kto wyciąga rękę do kogo?

Współczesne podręczniki dobrego wychowania pełne są sprzecznych porad, co wyraźnie 

wskazuje   na   istnienie   wielkiego   zamieszania   w   tej   kwestii.   Jeden   z   nich   utrzymuje,   że 
mężczyzna nigdy pierwszy nie wyciąga ręki do kobiety, gdy tymczasem inny informuje, że w 
wielu miejscach świata właśnie mężczyzna ma wykazać inicjatywę. Jeden podręcznik mówi, 
że   młody   nigdy   nie   powinien   wyciągać   ręki   do   starszego,   a   inny   radzi,   że   jeśli   mamy 
jakiekolwiek wątpliwości, powinniśmy wyciągnąć rękę, by nie zranić czyichś uczuć. Jeden z 
autorytetów obstaje przy tym, że podając rękę kobieta powinna wstać, inny zaś – że powinna 
pozostać w pozycji siedzącej. Dalsze komplikacje zależą od tego, czy jesteśmy gospodarzami 
czy gośćmi, gdyż gospodarze płci męskiej wyciągają rękę do gości płci żeńskiej, ale goście 
płci męskiej czekają na wyciągnięcie ręki przez gospodynię. Istnieją też różnice w zasadach 
odnoszących  się do biznesu i do życia  towarzyskiego.  Jeden z podręczników  posuwa się 

background image

jednak do twierdzenia, że „w kwestii podawania ręki do uścisku nie istnieją żadne reguły”, ale 
należy   to   chyba   uznać   za   krzyk   rozpaczy   w   sytuacji,   gdy   tak   naprawdę   reguł   tych   jest 
stanowczo zbyt dużo.

Jak więc widać, w tej pozornie prostej czynności, jaką jest uścisk dłoni, kryje się pewna 

komplikacja   i   jeśli   chcemy   zrozumieć,   skąd   wzięło   się   całe   to   zamieszanie,   musimy   tę 
komplikację rozwikłać. Aby tego dokonać, musimy spojrzeć na źródła tej czynności. Cofając 
się   aż   do   naszych   krewniaków   w   świecie   zwierząt   zauważymy,   że   podporządkowany 
szympans często łagodzi agresję osobnika dominującego wyciągając ku niemu bezwładną 
rękę,   gestem   jakby   żebraczym.   Gdy   czynność   ta   zostanie   odwzajemniona,   oba   zwierzęta 
przez chwilę stykają się dłońmi, co bardzo przypomina krótki uścisk dłoni. Ten wstępny 
sygnał przekazuje następującą treść: „Widzisz, jestem tylko nieszkodliwym żebrakiem, który 
nie odważy się ciebie zaatakować”, odpowiedź zaś oznacza:  „Ja też ciebie nie zaatakuję”. 
Między równymi sobie, jako gest życzliwości, oznacza to po prostu: „Nie zrobię ci krzywdy, 
jestem twoim przyjacielem”. Tak więc u szympansów wyciągnięcie ręki może zainicjować 
osobnik podporządkowany w stosunku do osobnika dominującego, i jest to wówczas gest 
uległości, albo osobnik dominujący w stosunku do osobnika podporządkowanego, i jest to 
gest   uspokajający,   albo   wreszcie   może   on   być   wykonany   przez   równych   sobie   jako   akt 
przyjaźni. Tak czy inaczej, w tym kształcie jest to zasadniczo gest łagodzenia agresji, a w 
kategoriach   współczesnych   podręczników   dobrego   wychowania   należałoby   go   raczej 
przypisać sytuacjom, w których osobnik podporządkowany jako pierwszy wyciąga rękę do 
osobnika dominującego.

Przechodząc teraz do starodawnego ściskania się za ręce, musimy się mu przyjrzeć w 

podobnym świetle. Mówiąc konkretnie, wyciągnięcie otwartej dłoni miało pokazać, że nie ma 
w niej broni, co wyjaśnia też, dlaczego wyciągamy prawą rękę, czyli tę, w której zwykle 
trzyma   się   broń.   Takie   pokazywanie   ręki   słabszego   silniejszemu   mogło   być   znakiem 
poddania,   albo   silniejszego   słabszemu  –  gestem   uspokajającym,   jak   wśród   szympansów. 
Stając się silnym, wzajemnym uściskiem dłoni, gest ten zamienił się w energiczną czynność 
znamionującą zawarcie paktu wzajemnej akceptacji, przynajmniej na pewien czas, między 
dwiema równymi sobie osobami. Jednak w swojej istocie jest to wciąż akt, w którym żaden z 
dwóch uczestników nie utwierdza się w swojej dominacji, lecz każdy, niezależnie od swego 
względnego statusu, demonstruje, że jest chwilowo nieszkodliwy.

Jest to jedno z możliwych źródeł współczesnego uścisku dłoni, ale jest też inne, które 

zaciemnia   ten   obraz.   Jedną   z   ważnych   czynności   wykonywanych   przez   mężczyznę   przy 
powitaniu kobiety było całowanie w rękę. Czyniąc to, mężczyzna przed złożeniem pocałunku 
ujmował w swoją rękę wyciągniętą w jego kierunku dłoń kobiety. Gdy czynność ta uległa 
stylizacji, intensywność jej głównego elementu, czyli pocałunku, osłabła do tego stopnia, że 
usta   mężczyzny   zbliżały   się   do   zewnętrznej   strony   dłoni   kobiety   i   nie   dotykając   jej, 
wykonywały pocałunek w powietrzu. Ulegając dalszemu skonwencjonalizowaniu, czynność 

background image

ta ograniczała się niekiedy jedynie do ujęcia i uniesienia kobiecej dłoni z lekkim skłonem 
głowy w jej kierunku. W tej zmodyfikowanej formie jest to ni mniej, ni więcej tylko lekkie 
potrząśnięcie dłoni. Jeden z autorów widzi w tym jedyne źródło współczesnego uścisku dłoni: 
„Wydaje się, że uścisk dłoni jako kontakt powitalny jest późniejszą pochodną »pocałunku w 
twarz«,   przy   czym   ogniwem   pośrednim   był   »pocałunek   w   rękę«„.   W   tym   świetle 
wyciągnięcie   ręki   byłoby   aktem   zdecydowanej   dominacji   nad   podwładnym   i   jako   takie 
zasadniczo różniłoby się od uścisku dłoni wyrażającego układ zawarty między mężczyznami.

Tymczasem słuszna jest chyba zarówno teoria splatania rąk jak teoria całowania w rękę i 

owo podwójne pochodzenie jest powodem całego zamieszania panującego we współczesnych 
podręcznikach dobrego wychowania. Sedno sprawy tkwi w tym, że w dzisiejszych czasach 
istnieje wiele  okoliczności,  w których  podajemy  sobie ręce.  Robimy  to na powitanie,  na 
pożegnanie, zawierając układ, dobijając targu, gratulując, przyjmując wyzwanie, wyrażając 
podziękowanie,   wyrażając   współczucie,   godząc   się   po   sprzeczce   i   życząc   szczęścia. 
Występują tu dwa elementy. W niektórych okolicznościach uścisk dłoni symbolizuje więź 
między przyjaciółmi, a w innych tylko to, że jesteśmy przyjaźnie nastawieni w danej chwili. 
Gdy   wymieniam   uścisk   dłoni   z   człowiekiem,   którego   właśnie   poznałem,   jest   to   tylko 
grzeczność i nie mówi nic o naszych przeszłych czy przyszłych wzajemnych stosunkach.

Inaczej mówiąc, można stwierdzić, że współczesny uścisk dłoni jest aktem podwójnym, 

który udaje akt pojedynczy.  „Układowy uścisk dłoni” i „powitalny uścisk dłoni”  mają inne 
pochodzenie i inne funkcje, ale ponieważ osiągnęły wspólną formę, myślimy o nich po prostu 
jako o „przyjacielskim uścisku dłoni”. Stąd wywodzi się całe zamieszanie. Problem ten nie 
istniał   aż   do  wczesnych   czasów   wiktoriańskich.   Wówczas   praktykowano   tylko   układowy 
uścisk dłoni między mężczyznami, który mówił: „załatwione!”, i całowanie kobiety w rękę, 
które mówiło: „spotkanie z panią jest dla mnie zaszczytem”. Ale gdy w epoce wiktoriańskiej 
interesy zaczęły się coraz silniej splatać z życiem towarzyskim, obie te czynności stopiły się 
w   jedno   i   pomieszały   ze   sobą.   Energiczny   układowy   uścisk   dłoni   uległ   zwiotczeniu   i 
osłabieniu,   a   delikatne   ujmowanie   kobiecej   dłoni   przy   przelotnym   pocałunku   uległo 
wzmocnieniu.

Obecnie akceptujemy ten stan rzeczy bez zastrzeżeń, ale w dziewiętnastowiecznej Francji 

spotykało się to z pewnym oporem. Powitalny uścisk dłoni określano tam jako „amerykańskie 
potrząsanie   ręką”,   i   patrzono   na   nie   złym   okiem,   gdy   praktykowali   je   mężczyźni 
odwiedzający niezamężne Francuzki. Powodem był nie tyle związany z tym kontakt cielesny, 
co po prostu fakt, że Francuzi wciąż interpretowali uścisk dłoni zgodnie z jego wcześniejszą 
typowo   męską   funkcją.   Odwiedzający   mężczyźni   byli   wówczas   postrzegani   jako   osoby 
„zawierające   układ”  i   nawiązujące   przyjazne   stosunki   ze   świeżo   poznanymi   młodymi 
dziewczętami,   co   uważano   za   wysoce   niewłaściwe.   Oczywiście   odwiedzający   Francję 
cudzoziemcy uważali, że jest to tylko forma grzecznego powitania.

Tutaj wracamy znów do zamętu i nieporozumień panujących w podręcznikach bon tonu. 

background image

Największym problemem jest to, kto komu pierwszy podaje rękę. Czy za obrazę można uznać 
to,   że   ktoś   pierwszy   nie   wyciągnął   ręki   na   powitanie,   bo   może   to   świadczyć   o   braku 
przyjaznego   nastawienia,   czy   też   to,   że   ktoś   pierwszy   wyciągnął   rękę,   bo   może   to   być 
poczytane   za   domaganie   się   zmodyfikowanego   pocałunku   w   rękę?   Staranne   obserwacje 
różnych sytuacji towarzyskich dowodzą, że zdezorientowane osoby witające się rozwiązują 
ten   problem   na   podstawie   pewnych   dyskretnych   wskazówek.   Szukają   u   drugiej   osoby 
najlżejszych   oznak   ruchu   intencjonalnego   uniesienia   ręki   i   starają   się   nadać   kontaktowi 
charakter gestu jednoczesnego. Do tego zamieszania przyczynia się też fakt, że przy innych 
pozdrowieniach   okazanie   szacunku   wymaga,   aby   osoba   podporządkowana   działała   jako 
pierwsza.   Szeregowy   salutuje   oficerowi,   zanim   ten   odwzajemni   salut   szeregowemu.   W 
dawnych   czasach   osoba   młodsza   wiekiem   pierwsza   kłaniała   się   osobie   starszej.   Ale 
pocałunek w rękę rządził się innymi prawami – dama musiała wyciągnąć rękę jako pierwsza. 
Żaden szanujący się mężczyzna nie chwytałby jej za rękę, nie czekając na sygnał z jej strony. 
Ponieważ   pocałunek   w   rękę   leży   u   źródła   powitań   polegających   na   podawaniu   ręki, 
zazwyczaj  stosuje   się  tę  właśnie   zasadę.   Mężczyzna   czeka,   aż  kobieta  poda   mu   rękę  do 
uścisku, tak jakby wyciągała ją do pocałunku. Teraz jednak, gdy całowanie w rękę wyszło już 
z mody,  to że mężczyzna  nie wyciąga  ręki jako pierwszy,  może  też znaczyć,  że on jest 
oficerem, a ona szeregowym, i że to ona musi wykonać pierwszy ruch salutowania, czyli 
powitania.   Stąd   biorą   się   te   wszystkie   upominania   i   narzekania   speców   od   dobrych 
obyczajów.

Drugie   źródło   pochodzenia   uścisku   dłoni,   czyli   zawieranie   układów,   jeszcze   bardziej 

zaciemnia sytuację. Tu zazwyczaj jako pierwszy podaje rękę mężczyzna słabszy, aby okazać 
silniejszemu swoją gorliwość. Podczas zawodów sportowych zwykle przegrany podaje rękę 
zwycięzcy, aby zamanifestować, że mimo porażki, potwierdza przyjazne związki. Dlatego też 
gdy młody biznesmen wyciąga na powitanie rękę do starszego kolegi, może to być poczytane 
bądź   za   zuchwałość   („możesz   pocałować   mnie   w   rękę”),   bądź   jako   gest   pokory  („jesteś 
zwycięzcą”).   I   znów,   jak   w   sytuacjach   towarzyskich,   problem   można   rozstrzygnąć, 
obserwując   drobne   oznaki   ruchów   intencjonalnych   i   starając   się   zaaranżować   działanie 
jednoczesne.

Zważywszy   na   skomplikowaną   przeszłość   i   poplątaną   teraźniejszość   tego   obyczaju, 

można by się spodziewać, że w coraz mniej sformalizowanym świecie współczesnym uścisk 
dłoni jest w zaniku, i w niektórych kontekstach, jak się zdaje, tak jest. Powitania towarzyskie 
stają się coraz bardziej werbalne. Gdzieś w połowie naszego wieku specjaliści od grzeczności 
orzekli,   że  „w  Wielkiej   Brytanii   zwyczaj   wymieniania   uścisku  dłoni  przez   poznające  się 
osoby ulega zanikowi”. Dużo częściej jednak uścisk dłoni wymieniają dwaj mężczyźni niż 
mężczyzna i kobieta czy dwie kobiety. Według moich obserwacji dwie trzecie wszystkich 
uścisków dłoni wymieniają między sobą mężczyźni, a z pozostałej jednej trzeciej trzykrotnie 
więcej przypada na osoby płci przeciwnej niż na same kobiety. Liczby te współgrają z historią 

background image

tego obyczaju, jako że mężczyźni przejęli go jako część składową zawierania układu, a potem 
dodali do tego funkcję powitalną, nadając tej typowo męskiej czynności, że się tak wyrażę, 
podwójną wartość. Kobiety wymieniające uścisk dłoni z mężczyznami przejęły tę czynność 
jako kontynuację całowania w rękę, ale ponieważ nie uzyskały jeszcze równorzędnej roli w 
biznesie,   rzadko   stosują   układowe   uściski   dłoni.   Kobiety   nigdy  nie   całowały   też   w   rękę 
innych kobiet, dlatego rzadko w ogóle stosują między sobą uściski dłoni w którejkolwiek z 
ich funkcji i są najmniej liczną grupą osób, które to robią.

Ostatnia uwaga, jaką można sformułować na temat uścisków rąk, może wydawać się 

oczywista,   ale   jednak   jest   ważna.   Chodzi   o   to,   że   ta   forma   kontaktów   cielesnych   nie 
występuje   między   kochankami.   W   większości   krajów   nie   występuje   ona   też   u   par 
małżeńskich. Gdy zapytać żonatego od, powiedzmy, dwunastu lat Anglika, kiedy ostatnio 
witał się z żoną uściskiem dłoni, w odpowiedzi usłyszymy raczej, że dwanaście lat temu niż 
że dwanaście dni temu. Jest to niewątpliwie najmniej romantyczny ze wszystkich przyjaznych 
kontaktów   cielesnych.   We   wszystkich   omawianych   w   tym   rozdziale   zachowaniach,   od 
pełnego objęcia poczynając,  a na pocałunku kończąc, występuje silny element seksualny. 
Wszystkie one wywodzą się z tego samego źródła podstawowego i wszystkie są częstsze 
między kochankami i u par małżeńskich niż u dorosłych występujących w innych rolach. 
Takie   kontakty   w   relacjach   między   mężczyznami   zazwyczaj   stają   się   możliwe   tylko   w 
specjalnych okolicznościach. W odróżnieniu do nich uścisk dłoni, mający swe korzenie nie w 
czułym obejmowaniu się, lecz w typowo męskim akcie zawierania układu, nie wiąże się z 
tego rodzaju komplikacjami. Nawet gdy w jego historii pojawiło się całowanie w rękę, nie 
zmieniło   to   charakteru   zjawiska,   ponieważ   był   to   już   pocałunek   sformalizowany   i 
odseksualizowany, który wyrażał jedynie szacunek. Silni mężczyźni mogli więc potrząsać 
sobie wzajemnie ręce, dopóki im nie zsiniały,  nie ryzykując, że wywołają jakieś miłosne 
skojarzenia. Samo potrząsanie w powietrzu splecionymi dłońmi, tak typowe dla tej czynności, 
sprawia, że gest ten ma  w sobie coś szorstkiego  i mało  delikatnego,  co nawet z pewnej 
odległości wyraźnie różni go od miłosnego trzymania się za ręce.

W niniejszym rozdziale przyjrzeliśmy się zachowaniom ludzi dorosłych wobec siebie w 

miejscach publicznych i stwierdziliśmy, w jaki sposób wszechogarniające i nie hamowane 
przejawy intymności okresu niemowlęcego uległy ograniczeniom, zostały poszufladkowane i 
oznakowane. Można by powiedzieć, że stało się tak dlatego, iż dorośli potrzebują więcej 
niezależności działania i większej mobilności niż niemowlęta i że bardziej rozległe kontakty 
cielesne   ograniczyłyby   ich   w   tym   zakresie.   Wyjaśniłoby   to   zredukowanie   ilości   czasu 
przeznaczonego   na   autentyczne   kontakty   cielesne,   ale   nie   zredukowanie   intymności   tych 
kontaktów, które wszak ciągle funkcjonują. Można by powiedzieć, że stało się tak dlatego, iż 
dorośli nie potrzebują tak wielu kontaktów cielesnych; lecz jeśli tak jest, to dlaczego spędzają 
oni tak wiele czasu, oddając się intymności z drugiej ręki, a więc za pośrednictwem książek, 
filmów,   sztuk   i   telewizji,   i   dlaczego   popularne   piosenki   nieustannie   głoszą   potrzebę 

background image

intymności? Można by powiedzieć, że nasza niechęć do dotyku wiąże się ze statusem – że nie 
życzymy  sobie, aby dotykały  nas  osoby stojące niżej, a nie ośmielamy  się dotykać  osób 
stojących   wyżej   od   nas;   ale   jeśli   tak,   to   dlaczego   nie   wykazujemy   więcej   intymności   w 
stosunku do równych nam? Można by powiedzieć, że nie chcemy, aby naszą intymność mylić 
z intymnością kochanków, ale jak wyjaśnić to, że sami kochankowie w porównaniu z tym, co 
robią na osobności, na widoku publicznym tak bardzo ograniczają przejawy intymności?

Wszystkie te wyjaśnienia zawierają odpowiedzi częściowe, które jednak nie składają się 

na pełną odpowiedź. Jak się wydaje, tym czynnikiem jest silny efekt więzi, jaki rodzi bliski 
kontakt cielesny w stosunku do tych, którzy w nim uczestniczą. Nie możemy być fizycznie 
blisko siebie, nie będąc  „blisko”  pod względem emocjonalnym. W naszym współczesnym 
pełnym   pośpiechu   życiu   powstrzymujemy   się   od   takiego   zaangażowania,   nawet   jeśli   go 
potrzebujemy. Nasze stosunki międzyludzkie są zbyt szerokie, zbyt powierzchowne i często 
zbyt  nieszczere, abyśmy mogli ryzykować wchodzenie w autentyczne procesy intymności 
cielesnej prowadzące do tworzenia więzi. W bezlitosnym świecie biznesu możemy zapomnieć 
o dziewczynie, z którą tylko wymieniliśmy uścisk dłoni, możemy zdradzić kolegę, któremu 
tylko położyliśmy rękę na ramieniu, ale co by było, gdyby kontakty cielesne były bardziej 
intensywne? Co by było, gdybyśmy doświadczali w nich większej intymności, nawet tam, 
gdzie nie występuje czynnik seksualny? Wówczas bez wątpienia zobaczylibyśmy, jak słabnie 
nasza determinacja, jak w chwilach wymagających twardych decyzji zamiera w nas duch 
współzawodnictwa. Jeśli sami nie odważamy się wystawiać na takie niebezpieczeństwa i tak 
silnie się angażować w sposób nie uznający żadnej logiki, zapewne nie chcemy też, aby inni 
nam   o   tym   przypominali   swoim   ostentacyjnym   zachowaniem   w   miejscach   publicznych. 
Młodzi kochankowie muszą tego przestrzegać i ograniczyć intymność do miejsc prywatnych, 
a jeśli nie zastosują się do naszych życzeń, uczynimy z tych zasad przedmiot uregulowań 
prawnych. Sprawimy, że przejawianie intymności w miejscach publicznych będzie uznane za 
przestępstwo.   I   tak   właśnie   jeszcze   do   dnia   dzisiejszego   w   niektórych   rozwiniętych   i 
cywilizowanych   krajach   publiczne   całowanie   się   pozostaje   czynem   przestępczym.   Czułe 
dotykanie  się  uchodzi   za  niemoralne   i  nielegalne.  Subtelne   przejawy  intymności   prawnie 
zrównane są z kradzieżą. Należy się więc z tym kryć, żeby przypadkiem inni nie zobaczyli, co 
tracą!

Mówi się niekiedy, że gdyby tylko wszyscy zaciekli obrońcy moralności publicznej objęli 

się z miłością, pogłaskali po twarzach i ucałowali w policzki, mogliby nagle poczuć, że czas 
iść do domu i pozwolić reszcie społeczeństwa kultywować miłość i przyjaźń bez narażania się 
na wściekłą zazdrość. Ale nie ma sensu traktować ich z pogardą, bowiem społeczeństwo samo 
szyje sobie kaftan bezpieczeństwa. Rojne zoo, w którym żyjemy, nie jest idealną oprawą dla 
przejawów intymności. Cierpi ono na „zanieczyszczenie demograficzne”. Wpadamy na siebie 
i   przepraszamy   się   wzajemnie,   zamiast   wyciągnąć   do   siebie   ręce   i   zacząć   się   dotykać; 
zderzamy się czołowo i klniemy, zamiast ze śmiechem wpaść sobie w objęcia. Wokół są tylko 

background image

ludzie obcy,  więc musimy się powstrzymywać.  Wydaje się, że nie ma innej możliwości. 
Możemy   sobie   to   zrekompensować   jedynie   zwiększając   liczbę   przejawów   intymności 
prywatnej, ale często i tego nie robimy. Postępujemy tak, jakbyśmy naszą powściągliwość 
zachowania   w   miejscach   publicznych   przenosili   na   łono   rodziny.   Dla   wielu   ludzi 
rozwiązaniem   jest   oddawanie   się   intymności   z   drugiej   ręki   i   dlatego   spędzają   oni   całe 
godziny,   gorliwie   oglądając   namiętne   dotyki   i   uściski   zawodowców,   ukazujących   się   na 
ekranach   telewizyjnych   i   kinowych,   słuchając   nie   kończących   się   słów   o   miłości   w 
piosenkach lub czytając o niej w powieściach i czasopismach. Niektórzy korzystają z innych, 
bardziej zamaskowanych  możliwości, o czym  przekonamy się na następnych  stronach tej 
książki.

background image

5. INTYMNOŚĆ WYSPECJALIZOWANA

Badając zachowania niemowląt i kochanków, przekonujemy się, że stopień intymności 

fizycznej   między   dwoma   zwierzętami   ludzkimi   jest   proporcjonalny   do   stopnia   ich 
wzajemnego   zaufania.   Przeludnienie,   będące   cechą   współczesnego   życia,   sprawia,   że 
jesteśmy otoczeni przez ludzi obcych, którym nie ufamy w pełni, i dlatego tak bardzo staramy 
się zachować wobec nich dystans. Świadczą o tym wyszukane sposoby unikania innych, jakie 
można   zaobserwować   na   każdej   ruchliwej   ulicy.   Ale   szaleńcze   tempo   miejskiego   życia 
wywołuje   stres,   a   stres   rodzi   niepokój   i   poczucie   niepewności.   Intymność   łagodzi   takie 
uczucia, i stąd, paradoksalnie, im bardziej jesteśmy zmuszani do trzymania się z dala od 
siebie, tym bardziej odczuwamy potrzebę kontaktów cielesnych. Jeśli ci, których kochamy, są 
dostatecznie kochający, wówczas zasób intymności, którą nas obdarzają, jest wystarczający i 
możemy   wyjść   na   zewnątrz   stawiając   czoło   światu   z   odpowiedniej   odległości.   Ale 
przypuśćmy,   że   jest   inaczej;   przypuśćmy,   że   nie   udało   się   nam   jako   osobom   dorosłym 
utworzyć   ścisłych   związków   z   przyjaciółmi   czy   kochankami   i   że   nie   mamy   dzieci;   co 
wówczas robimy? Albo przypuśćmy, że udało nam się skutecznie zawrzeć takie związki, ale 
uległy   one   rozbiciu   albo   też   usztywniły   się,   zobojętniały   i   spowodowały   oddalenie,   a 
„miłosne”   obejmowanie   się   i   pocałunki   zamieniły   się   w   sformalizowany   i   publicznie 
wykonywany uścisk dłoni. Co wtedy? Wiele osób narzeka na taką sytuację, ale jakoś ją znosi. 
Istnieją jednak pewne rozwiązania, a jednym z nich jest zatrudnienie zawodowych dotykaczy, 
aby ci w pewnym stopniu zrekompensowali nam niedostatki dotykaczy amatorskich, którzy 
nie potrafią dostarczyć nam odpowiedniej dawki intymności cielesnej.

Kim są owi zawodowi dotykacze? Otóż mogą to być dosłownie jacykolwiek obcy lub 

niemal   obcy  nam  ludzie,  którzy pod  pretekstem   świadczenia   nam  jakiegoś   rodzaju usług 
specjalistycznych muszą dotykać naszego ciała. Pretekst jest konieczny, gdyż oczywiście nie 
chcemy przyznać, że w poczuciu niepewności mamy potrzebę, aby wejść w kojący kontakt z 
ciałem innego człowieka. Byłoby to oznaką słabości, niedojrzałości i regresu; godziłoby to w 
nasz  wizerunek   samych   siebie   jako  ludzi   niezależnych   i   dojrzałych,   którzy  potrafią   sobą 

background image

kierować. Dlatego też naszą porcję intymności musimy otrzymać w jakiejś zamaskowanej 
formie.

Jedną z najpopularniejszych i najbardziej rozpowszechnionych metod jest zafundowanie 

sobie jakiejś choroby. Oczywiście nic poważnego, ot jakieś łagodne schorzenie, które pobudzi 
inne osoby do wykonania kojących czynności o pewnej dozie intymności. Większość ludzi 
sądzi,   że   niewielka   dolegliwość,   jakiej   stali   się   ofiarą,   jest   spowodowana   tym,   iż   mieli 
nieszczęście przypadkowo zetknąć się z jakimś nieprzyjaznym wirusem, bakterią czy jakimś 
innym pasożytem. Gdy na przykład kogoś powali atak paskudnej grypy, sądzi on, że to samo 
powinno się przytrafić każdemu, kto właśnie dokonywał zakupów w ruchliwym sklepie czy 
podróżował stojąc w zatłoczonym autobusie albo też przeciskał się przez tłum ludzi na jakimś 
przyjęciu, gdzie nieustannie słychać było kasłanie i kichanie, rozsiewające chorobotwórcze 
bakterie. Fakty nie potwierdzają jednak słuszności takiego poglądu. Wiele osób w podobny 
sposób wystawionych na zarażenie nawet podczas największego nasilenia epidemii grypy nie 
zapada na tę chorobę. Jak to się dzieje, że udaje się im uniknąć infekcji? Dlaczego zwłaszcza 
osobom pracującym w lecznictwie tak znakomicie udaje się zachować dobry stan zdrowia? Są 
oni przecież codziennie, bardziej niż ktokolwiek inny, i to nieustannie, masowo wystawieni 
na możliwość zarażenia się, a jednak chorują chyba nieproporcjonalnie rzadko.

Pomniejsze dolegliwości nie są więc, jak się zdaje, kwestią nieszczęśliwego trafu. We 

współczesnym   mieście   wszędzie   czyhają   na   nas   złośliwe   mikroby.   Niemal   codziennie   i 
prawie   wszędzie,   chodząc   i   oddychając,   stykamy   się   z   nimi   w   ilości   wystarczającej   do 
wywołania w nas jakiegoś rodzaju infekcji. Jeśli udaje nam się nie ulec im, to nie dlatego, że 
zdołaliśmy   uniknąć   zarazków,   lecz   dlatego,   że   nasze   ciało   jest   wyposażone   w   bardzo 
skuteczny system obronny, pozwalający nam każdego tygodnia unicestwić całe ich zastępy. 
Jeśli   się   im   poddajemy,   to   nie   dlatego,   że   przypadkowo   zostaliśmy   wystawieni   na   ich 
działanie, lecz dlatego, że z jakichś przyczyn uległa osłabieniu obronność naszego organizmu. 
Jednym   z   powodów   takiego   stanu   rzeczy   (poza   przesadnym   przestrzeganiem   higieny 
osobistej!) jest uleganie nadmiernym stresom i napięciom wynikającym z życia w wielkim 
mieście. Taki stan osłabienia wydaje nas na pastwę nieprzyjaznych drobnoustrojów, które w 
licznych   odmianach   i   w   wielkich   ilościach   zamieszkują   nasze   środowisko.   Na   szczęście 
choroba   leczy   się   sama,   gdyż   kładąc   nas   do   łóżka,   dostarcza   nam   tych   właśnie   wygód, 
których nam przedtem brakowało. Można to określić jako zespół „niemowlęctwa w proszku”.

„Kiepsko”  czujący się mężczyzna przybiera wygląd człowieka słabego i bezbronnego i 

zaczyna   wysyłać   żonie   silnie   działające   sygnały   pseudoniemowlęce.   Ona   zaś   odpowiada 
odruchowo  „rodzicielstwem   w   proszku”  i   zaczyna   mu   matkować,   otulając   go   w   łóżku 
(kołysce) oraz podając mu gorący bulion i lekarstwa (papki dla niemowląt). Jej głos staje się 
miękki (matczyne gruchanie), a ona krząta się koło niego, kładzie mu rękę na czole i obdarza 
go różnymi innymi przejawami intymności, których mu brakowało przedtem, gdy był zdrowy 
i   silny,   a   których   wówczas   tak   samo   potrzebował.   Lecznicze   działanie   tych   kojących 

background image

czynności czyni cuda i wkrótce mężczyzna wraca do zwykłej aktywności, stawiając czoło 
nieprzyjaznemu światu zewnętrznemu.

Ten opis nie insynuuje żadnego symulanctwa. Dla pacjenta liczy się przede wszystkim to, 

że jest naprawdę, w sposób widoczny, chory i może pobudzić inną osobę do okazania tak mu 
potrzebnej   pseudomacierzyńskiej   troski.   Tym   tłumaczy   się   częste   występowanie   bardzo 
osłabiających, ale stosunkowo łagodnie przebiegających schorzeń wywołanych czynnikami 
emocjonalnymi. Ważne jest nie tylko to, że się jest chorym, ale też to, że inni to widzą.

Ktoś może uznać, że jestem cyniczny, ale nie jest to moją intencją. Życiowy stres, który 

rodzi w nas zwiększoną potrzebę pociechy i intymności ze strony naszych  najbliższych  i 
popycha   nas   w   ciepłe   objęcia  „dziecinnego   łóżeczka”,   jest   cennym   mechanizmem 
społecznym i nie należy z niego kpić.

Mechanizm ten jest w istocie tak pożyteczny, że dzięki niemu zaczął się rozwijać jeden z 

najważniejszych przemysłów. Mimo całego wspaniałego rozwoju technicznego współczesnej 
medycyny   i   tak   zwanego   ujarzmienia   natury   wciąż   zdumiewająco   często   zapadamy   na 
zdrowiu. Większość ofiar choroby nie trafia na oddziały szpitalne. Są pacjentami przychodni, 
klientami  aptek  lub po prostu leczą się domowymi  sposobami.  Cierpią  na wiele różnych 
pospolitych schorzeń, takich jak kaszel, katar, grypa, ból głowy, alergie, bóle pleców, angina, 
zapalenie krtani, bóle żołądka, owrzodzenie dwunastnicy, biegunka, wysypki i tym podobne. 
Moda zmienia się z pokolenia na pokolenie  –  dawniej mieliśmy  „wapory”, a dziś mamy 
„wirusa”   –  ale   zasadniczo   lista   wciąż   pozostaje   niezmienna.   Biorąc   pod   uwagę   częstość 
występowania,   takie   właśnie   przypadki   stanowią   znakomitą   większość   wszystkich 
współczesnych chorób.

Na przykład w Wielkiej Brytanii, w celu leczenia drobnych schorzeń dokonuje się ponad 

500 milionów zakupów farmaceutycznych rocznie, co daje w przeliczeniu około dziesięciu 
schorzeń rocznie na głowę ludności. Na produkty te wydaje się rocznie około 100 milionów 
funtów. Ponad dwie trzecie tych incydentów chorobowych nie wymaga interwencji lekarza.

Przyczyna tego stanu rzeczy jest dość prosta. Liczba ludności nieustannie wzrasta, przez 

co nasze wspólnoty stają się coraz bardziej przeludnione i zestresowane. Rosnąca liczba ludzi 
oznacza, że jest coraz więcej pieniędzy na badania naukowe w zakresie medycyny,  która 
znajduje coraz lepsze sposoby leczenia.  Tymczasem  jednak liczba  ludności wciąż rośnie, 
stresy   stają   się   coraz   większe   i   tym   samym   rośnie   podatność   na   choroby.   Wzrasta   więc 
zapotrzebowanie na badania naukowe w zakresie medycyny, i tak dalej, łeb w łeb, w wyścigu 
do wymarzonej, wolnej od chorób przyszłości, która nigdy nie nadejdzie.

Ale przypuśćmy przez chwilę, że jestem nadmiernym pesymistą; przypuśćmy, że dzięki 

jakiemuś  cudownemu  wynalazkowi  w  medycynie  zostały wreszcie  pokonane i  wytępione 
wszystkie   mikroby.   Czy   osiągniemy   wówczas   w   końcu   stan,   w   którym   sponiewierany   i 
emocjonalnie   okaleczony   mieszkaniec   wielkiego   miasta   nie   będzie   już   mógł   wygodnie   i 
bezkarnie spocząć na łożu boleści? Szanse na taki cud są bardziej niż odległe, ale nawet 

background image

gdyby się on wydarzył, potencjalne  „niemowlę w proszku”  ma kilka innych możliwości, z 
których   już   obecnie   często   korzysta.   W   braku   stosownych   wirusów   czy   bakterii   można 
zawsze ulec „załamaniu nerwowemu”. Pomniejsze dolegliwości psychiczne mają tę zaletę, że 
mogą się pojawić zawsze, gdy brakuje mikrobów. W istocie rzeczy są one tak skuteczne, że 
nawet   morderca   może   powołać   się   na  „chwilową   niepoczytalność”,   a   tym   samym 
usprawiedliwić swoje postępowanie i jako „chwilowe niemowlę” uzyskać złagodzenie kary. 
Powoływanie się na katar, który dokuczał sprawcy w chwili popełniania morderstwa, jest 
mniej   skuteczne,   ale   siła   sprawcza   załamania   nerwowego   jako   sposobu   na   przeżycie   w 
sytuacji krańcowego stresu nie da się zakwestionować. Pewna niedogodność polega na tym, 
że wielu łagodniejszym odmianom schorzeń psychicznych nie towarzyszą objawy niezbędne 
do wywołania tak bardzo pożądanych reakcji, które mają przynieść pociechę. By wywołać 
pożądaną   reakcję,   osoba   z   zaburzeniami   emocjonalnymi   musi   uciec   się   do   środków 
ostatecznych. Nie wystarcza tu cierpienie wewnętrzne, dopiero solidny i głośny atak histerii 
daje powalonemu ciału szansę, że jakiś gorliwy pocieszyciel otoczy je ramionami, przynosząc 
ukojenie. Gdy załamanie przybierze bardziej gwałtowną formę, ramiona, uciekając się do siły, 
mogą działać ograniczająco, ale nawet wtedy nie wszystko jest stracone, bowiem cierpiącemu 
udaje się w ten desperacki sposób osiągnąć jakiś rodzaj intymnego kontaktu cielesnego z 
innym człowiekiem. Klęskę ponosi jedynie wtedy, gdy całkowicie straci panowanie nad sobą 
i   znajdzie   się   w   kompletnym   odosobnieniu,   jakim   jest   samouścisk,   wymuszony   przez 
płócienne rękawy kaftanu bezpieczeństwa.

Inną   możliwością,   którą   można   się   posłużyć   w   braku   obcych   zarazków,   jest 

wykorzystanie własnych drobnoustrojów endogennych, czyli takich, które nosi się w sobie 
przez   całe   życie.   Aby   wyjaśnić,   jak   to   działa,   musimy   przyjrzeć   się   dokładniej,   i   to   w 
powiększeniu mikroskopowym, zewnętrznym powierzchniom naszego ciała.

Jak się zdaje, wiele osób wyobraża sobie, że wszystkie mikroby są wstrętne i że ich 

istnienie zawsze oznacza chorobę i brud, ale nie jest to prawda. Każdy bakteriolog potwierdzi, 
że jest to tylko współczesny mit nowej religii, jaką jest higiena, religii, której wyznawcy, 
dzięki modlitwom przy użyciu aerozolu, „wyzbywają się wszystkich możliwych zarazków”, 
w której  rolę  święconej  wody spełnia  płyn  antyseptyczny  i w  której  bóg jest całkowicie 
sterylny.  Oczywiście nie da się zaprzeczyć,  że istnieją mikroby złośliwe i śmiercionośne, 
które powinniśmy niszczyć z całą bezwzględnością. Ale co robić z tymi, których jedynym 
życiowym zadaniem jest niszczenie innych? Czy naprawdę pragniemy zniszczyć wszystkie 
znane nam mikroby?

Prawda   jest   taka,   że   każdego   z   nas   chroni   olbrzymia   armia   przyjaznych   nam 

drobnoustrojów,   które   nie   tylko   nam   nie   przeszkadzają,   ale   wprost   przeciwnie,   aktywnie 
pomagają nam w utrzymaniu zdrowia. Na każdym centymetrze kwadratowym naszej zdrowej 
i czystej skóry znajduje się przeciętnie pięć milionów mikrobów. Zwykła ślina wypluta z ust 
zawiera od dziesięciu milionów do miliarda bakterii w każdym centymetrze sześciennym. 

background image

Podczas   każdej   defekacji   wydalamy   sto   miliardów   mikrobów,   ale   wkrótce   ich   liczba   w 
naszym   ciele   zostaje   uzupełniona.   Jest   to   normalny   stan   każdego   dorosłego   zwierzęcia 
ludzkiego. Gdyby udało się uwolnić od mikrobów na całe życie, znaleźlibyśmy się w bardzo 
niekorzystnej   sytuacji.   Pomijając   inne   skutki,   stalibyśmy   się   mniej   odporni   na   obce   i 
naprawdę złośliwe mikroby, z którymi od czasu do czasu musimy się stykać. Wiemy o tym 
dzięki   starannie   przeprowadzonym   eksperymentom   na   zwierzętach   laboratoryjnych. 
Naturalna flora bakteryjna w naszym ciele jest więc dla nas bardzo pożyteczna, ale w tym 
właśnie tkwi pewien haczyk. Za pożyteczne usługi musimy płacić naszym obrońcom pewną 
cenę, bo inaczej mogą się one wymknąć spod kontroli, gdy zostaniemy poddani nadmiernemu 
stresowi.   Przyczyną   niektórych   chorób   nie   jest   infekcja,   lecz   gwałtowna   erupcja   i 
„przeludnienie” w szeregach naszych własnych „normalnych” drobnoustrojów. Wówczas nie 
pomaga   stosowanie   zasad   higieny   w   życiu   publicznym,   dzięki   którym   możemy   przeciąć 
drogę   szerzącym   się   infekcjom;   wówczas   nie  „łapiemy”   bowiem   chorób   –   ich   czynniki 
sprawcze nosimy w sobie. Mechanizm ten sprawdza się szczególnie w wielu zaburzeniach 
przewodu   pokarmowego,   na   które   tak   często   zapadają   pacjenci   zestresowani.   Mając 
„problemy żołądkowe” przypisujemy je zwykle temu, że zjedliśmy „coś niewłaściwego”, ale 
zdumienie budzi to, co może bezkarnie pochłonąć człowiek zdrowy i szczęśliwy.  Niemal 
wszystkie   lekkie  dolegliwości  żołądkowe  i  jelitowe,   które  nas  trapią,   są  prawdopodobnie 
spowodowane zaburzeniami  emocjonalnymi,  które  wynikają  z  nieprzystosowania  i napięć 
współczesnego   życia.   By   sobie   to   uzmysłowić,   wystarczy   obejrzeć   film   przyrodniczy   o 
stadzie   zdrowych   sępów   zamieszkujących   równinę   afrykańską,   pożerających   zepsute   i 
rozkładające się ścierwo – co prędzej wywoła wymioty u nas niż u konsumentów.

Trzecia   możliwość   otwierająca   się   przed   człowiekiem   potrzebującym   pociechy   jest 

bardziej drastyczna. Nie mogąc zapaść na chorobę psychiczną czy endogenną, przy odrobinie 
świadomie   wspieranej   nieuwagi   można   stać   się   niezmiernie   podatnym   na   nieszczęśliwe 
wypadki. Gdy w wyniku potknięcia człowiek złamie sobie nogę w kostce i zaczyna narzekać, 
że jest „bezradny jak niemowlę”, w mgnieniu oka, jak niemowlę, uzyskuje pomoc i wsparcie. 
Ale przecież nieszczęśliwe wypadki na pewno zdarzają się przypadkowo. Oczywiście, ale 
jednak   zastanawia,   do   jakiego   stopnia   ludzie   różnią   się   między   sobą   pod   względem 
podatności   na  „przypadkowe”  obrażenia.   Podczas   niedawnych   badań   nad   podłożem 
emocjonalnym chorób pacjentów leczonych w szpitalu z różnych powodów użyto jako grupy 
kontrolnej pewnej liczby ofiar wypadków, zakładając, że w łóżkach szpitalnych znaleźli się 
oni przypadkowo. Okazało się jednak, że było to dalekie od prawdy, bowiem właśnie ofiary 
wypadków cierpiały na więcej zaburzeń emocjonalnych niż inni chorzy.

Tak więc nasz zestresowany i poszukujący pociechy mieszkaniec wielkiego miasta ma do 

wyboru kilka metod, by w stosowny sposób stać się bezradnym i pobudzić otaczające go 
osoby do okazania mu kojących przejawów intymności. Łagodna choroba, na którą zapada się 
od czasu do czasu, przynosi korzyść i jeśli nie da się tej korzyści uzyskać jednym sposobem, 

background image

zawsze istnieje jakiś inny. Ta metoda generowania intymności u dorosłych ma też jednak 
swoje minusy. Zawsze stawia chorego w pozycji uległości. Aby zwrócić na siebie uwagę i 
uzyskać   pociechę   związaną   ze   swoją   dolegliwością,   konieczne   jest   rzeczywiste   okazanie 
niższości,   czy   to   fizycznej,   czy   to   psychicznej,   wobec   swoich   pocieszycieli.   Inaczej   jest 
między kochankami, którzy „miękną” wspólnie, na zasadzie wzajemności, co nie wpływa na 
obniżenie ich statusu społeczno-towarzyskiego. Co więcej, ciepła, przynosząca pacjentowi 
ukojenie kąpiel stygnie, gdy tylko odzyska on zdrowie i siły – wtedy gwałtownie kończą się 
czułe   przejawy   intymności   ze   strony   tych,   którzy   się   nim   opiekowali.   Satysfakcja   była 
krótkotrwała, jedynym zaś sposobem na to, by ją przedłużyć, jest chroniczne inwalidztwo, w 
którym jak głosi powiedzonko „człowiek cieszy się kiepskim zdrowiem”. Poza przedłużeniem 
statusu   niższości   niesie   to   ze   sobą   pewne   nowe   niebezpieczeństwo,   jakim   jest   eskalacja 
schorzeń. Wzniecony płomyk, który miał ogrzać, może się wymknąć spod kontroli i spalić 
cały   dom.   Nawet   przy   krótkotrwałym   zastosowaniu   istnieje   zawsze   ryzyko   długotrwałej 
szkody   dla   organizmu,   o   czym   boleśnie   przekonują   się   cierpiący   na   chorobę   wrzodową. 
Jednakże   wielu   osobom   nie   umiejącym   znosić   napięć   współczesnego   życia   opłaca   się 
ryzykować. Chwilowe wytchnienie jest lepsze niż żadne. Przy odrobinie szczęścia osoby takie 
mogą wówczas doładować sobie emocjonalne akumulatory, co, jeśli ująć to w kategoriach 
biologicznych, we współczesnym zatłoczonym środowisku społecznym jest bardzo cennym 
sposobem na przetrwanie.

Jakkolwiek   pociecha   uzyskana   w   ten   sposób   w   sporej   części   pochodzi   od   osób 

najbliższych   pacjentowi,   u  których   iloraz   intymności   na   ogół  znacznie   wzrasta,   zjawisko 
„zachorowania” dostarcza dodatkowej satysfakcji, wynikającej z intymnego zainteresowania 
grupy   osób   mniej   pacjentowi   znanych,   mianowicie   przedstawicieli   profesji   medycznej. 
Lekarze mają „patent na dotykanie”, i to w taki sposób, jaki pod względem intymności jest 
niedostępny dla większości dorosłych. Mając intuicyjną świadomość wagi tego elementu ich 
pracy, dobrze znają oni leczniczą wartość „zachowania się przy łóżku”. Przynoszące otuchę 
cicho wypowiedziane słowa, zdecydowane dotknięcie ręki badającej puls, opukiwanie klatki 
piersiowej czy obracanie głowy podczas badania oczu i ust, są to czynności o charakterze 
kontaktów cielesnych, które dla pewnych osób są skuteczniejsze niż setki pigułek.

Niekiedy   lekarz   zaleca   hospitalizację   jedynie   z   przyczyn   emocjonalnych.   Jest   to 

niezbędne dla osobnika, u którego jedyne źródło stresu pochodzi ze świata zewnętrznego. 
Pozostając   w   domu   i   kładąc   się   tam   do   łóżka,   ucieka   on   przed   szkodliwym   dla   niego 
napięciem. Ale jeśli napięcie istnieje w domu, nie istnieje możliwość takiej ucieczki. Jeśli 
napięcia   emocjonalne  powstają w   rodzinie,  sypialnia   nie  stanowi  niezbędnej   kryjówki,   w 
której można się schować i znaleźć upragnioną pociechę. Wówczas jedyną ucieczką jest łóżko 
szpitalne i modlitwa o to, by godziny odwiedzin trwały jak najkrócej.

Jak widać, dla łaknącej intymności osoby dorosłej rozwiązanie medyczne ma swoje dobre 

i złe strony i najlepiej byłoby oczywiście  poszukać czegoś  innego. Osoba religijna może 

background image

doznać niczym nie zmąconej pociechy z rąk księdza, ale jeśli jest to niewykonalne, można 
jeszcze skorzystać z innych rodzajów kontaktów przynoszących ukojenie.

Możemy więc dostarczyć sobie przyjemności, jakie daje cała bujna dziedzina formowania 

i upiększania ciała z udziałem armii zawodowych dotykaczy, którzy tylko czekają, żeby nas 
nacierać, klepać, głaskać, gładzić i szczypać niemal w każdą część ciała, którą zechcemy im 
wskazać. Jest to coś w rodzaju  „zdrowej medycyny”, gdzie nieprzyjemny stygmat choroby 
zastępuje atmosfera, w której decydującą rolę odgrywa gimnastyka lub kosmetyka. Tak się 
przynajmniej wydaje. Ale i tu istnieje silnie działający element kontaktu cielesnego jako celu 
samego w sobie, który leży u podłoża wszystkich tych zabiegów. Poddanie się masażowi 
całego ciała w wykonaniu młodej masażystki jest dla mężczyzny czymś prawie tak intymnym 
jak odbycie z nią stosunku. W pewnym sensie jest nawet czymś więcej, gdyż pełny masaż 
wymaga   aktywnego   kontaktu   cielesnego   z   niemal   każdą   częścią   ciała   przy   zastosowaniu 
wszelkiego rodzaju ugniatania, dotykania i innych rytmicznych ruchów. W tym jednak, że tak 
powiem, tkwi sęk, gdyż dla niektórych mężczyzn taka interakcja, choć nie występuje w niej 
bezpośredni kontakt płciowy, jest jednak zbyt bliska, by móc przynieść ukojenie.

Być może poprawniejsze byłoby stwierdzenie, że jako środek na ukojenie jest ona zbyt 

bliska w społeczeństwie zachodnim. Masowanie ciała w warunkach całkowitej prywatności 
przynosi   wiele   zadowolenia,   ale   publiczny   wizerunek   gabinetu   masażu   nie   jest   w   naszej 
kulturze   taki,   jaki   być   powinien.   Jedną   z   panujących   tu   tendencji   jest   ograniczenie 
domniemanego erotyzmu związanego z tymi zabiegami przez wprowadzenie rozdziału płci: 
mężczyzn   masują   mężczyźni,   a   kobiety   masują   kobiety.   I   ta   praktyka   nie   spowodowała 
jednak szerokiej akceptacji tej w swojej istocie nieszkodliwej formy kojących  kontaktów, 
jakie   są   możliwe   we   współczesnym   społeczeństwie.   Eliminując   kontakt   heteroseksualny, 
nieuchronnie   stworzono   grunt   dla   niejasnych   aluzji   na   temat   homoseksualizmu.   Tylko 
sportowcom oszczędzone są takie insynuacje. Bokser czy zapaśnik nie mają z tym żadnego 
problemu. Podobnie jak zwycięscy piłkarze, którzy mogą się namiętnie ściskać na oczach 
tłumu,   nie   wywołując   tym   komentarzy   z   racji   odgrywanej   niewątpliwie   męskiej   i 
nacechowanej   agresją   roli,   tak   też   bokser   może   oddawać   się   rozkoszom   masażu   nie 
wywołując żadnych wrogich komentarzy. Teoretycznie reszta społeczeństwa mogłaby pójść 
w jego ślady i robić to samo bez znamion zaangażowania płciowego, niezależnie od tego, kto 
masuje kogo, ale w  praktyce  to się jakoś  nie udaje, i dlatego nie korzystająca  z masażu 
większość musi gdzie indziej szukać dorosłej intymności cielesnej.

Jednym ze sposobów rozwiązania tego problemu jest zwiększenie liczby uczestników i 

wyeliminowanie atmosfery właściwej dla intymnej „pary”. Osiąga się to w licznych salach 
gimnastycznych i tzw. kuźniach zdrowia, gdzie grupy ludzi zbierają się celem uprawiania 
rozmaitych   ćwiczeń,   które   mogą   wymagać   różnorodnych   kontaktów   cielesnych, 
pozbawionych   jednak   podtekstu,   jaki  towarzyszy   kontaktom   „dwojga   przyzwalających 
dorosłych w warunkach prywatności”. Inną metodą jest zastąpienie żywego masażysty czy 

background image

żywej   masażystki   całkowicie   bezpłciowym   urządzeniem,   które   zamiast   obejmować   czule 
ramionami,   obejmuje   bezosobowym   płóciennym   pasem,   dostarczając   mechanicznego 
kontaktu intymnego.

Rozwiązaniem   częściej   stosowanym   jest   ograniczenie   kontaktów   cielesnych   do  mniej 

intymnych   części   ciała   ludzkiego.   Tutaj   wkraczamy   w   nie   budzącą   żadnych   zastrzeżeń 
dziedzinę fryzjerstwa i kosmetyki, zatrzymując się jeszcze tylko, by po raz ostatni rzucić 
życzliwym   okiem   na   dziedzinę   masażu,   w   której   niektórzy   specjaliści   próbują   stosować 
podobne ograniczenie i nieśmiało reklamują tylko „masaż ramion i nóg”.

Ponieważ   w   zachodnim   społeczeństwie   wszyscy   wystawiamy   swoje   głowy  na   widok 

publiczny, fryzjer, wykonując swoją wymagającą kontaktów cielesnych pracę, nie naraża się 
na oskarżenia o nadmierną ekspozycję nagości. To, czym się zajmuje fryzjer lub fryzjerka, 
jest dobrze widoczne. Jednak dotykanie czyjejś głowy, jak się przekonaliśmy w jednym z 
poprzednich rozdziałów, zwykle jest zarezerwowane dla osób najbliższych, a zwłaszcza jest 
charakterystyczne dla czułych kontaktów dwojga młodych kochanków. Między obcymi sobie 
ludźmi   dorosłymi   stanowi   to   niemal   tabu   i   dlatego   fryzjer,   w   przebraniu   specjalisty   od 
kosmetyki, może zaspokoić istotne potrzeby złaknionego kontaktów dorosłego. Nie oznacza 
to, że kosmetyka jest nieważna, lecz jedynie to, że fryzjerstwo jest czymś więcej, niż na to 
wygląda.

Pielęgnowanie   głowy   przez   iskanie   w   swojej   podwójnej   roli   kosmetyczno-intymnej 

praktykują   ludzie   od   tysięcy   lat.   Uwzględniając   naszych   przodków   z   rzędu   naczelnych, 
możemy spokojnie powiedzieć, że nawet miliony lat. Skrupulatne i delikatne przebieranie 
palcami, jakie można zaobserwować w małpiarniach, gdy jakaś małpa z czułością przegląda 
owłosienie na głowie swojej towarzyszki lub towarzysza, nie pozostawia wiele wątpliwości 
co   do   intymnych   treści   tych   czynności.   Samo   zadowolenie   z   utrzymania   czystości   nie 
wyjaśnia błogiej ekstazy, w jakiej znajduje się iskana małpa. Podobnie jest z nami, z tym 
tylko,   że   w   odróżnieniu   od   włochatych   małp   nie   możemy   oczywiście   rozciągnąć   takiej 
interakcji   na   całe   ciało.   W   miejscach,   gdzie   przykrywamy   swoją   nagą   skórę   ubraniem, 
możemy   liczyć   jedynie   na   zręczne   i   delikatne   dotknięcia   palców   krawca,   który   podczas 
przymiarki   poprawia   na   nas   ubranie,   co   tylko   w   bardzo   niewielkim   stopniu   przypomina 
dawno minione doznania towarzyszące iskaniu ciała.

Dla małpy iskanie sierści przez inną małpę jest aktem więzi społeczno-towarzyskiej, nie 

można więc się dziwić z powodu odkrycia, że w dawnych czasach zawodowy fryzjer był 
rzadkością. Włosy były pielęgnowane w ten sposób przez najbliższe osoby, a nie przez osoby 
prawie   nieznajome.   W   czasach,   gdy   żyliśmy   w   małych   grupach   plemiennych,   było   to 
oczywiście nieuchronne, ponieważ w danej grupie społecznej wszyscy się znali osobiście. 
Później, wraz z rewolucją miejską, gdy okazało się, że człowiek zaczyna się gubić w morzu 
obcych ludzi, pojawiła się tendencja, by pielęgnację włosów i inne związane z nią czynności 
ograniczyć do uczestnictwa osób bliskich. Jeszcze później, gdy w średniowieczu zaczęły się 

background image

pojawiać   coraz   wymyślniejsze   fryzury,   wysoko   postawieni   członkowie   społeczeństwa 
potrzebowali bardziej fachowych usług i wtedy też pojawił się zawód fryzjera. Początkowo 
paniom   dostarczano   intymne   usługi   fryzjerskie   do   zacisza   ich   buduarów,   ale   stopniowo 
otwierano bardziej efektywnie działające salony publiczne, tłumnie odwiedzane przez dbające 
o zachowanie szyku damy. Jednakże dopiero w drugiej połowie ubiegłego wieku stało się to 
obyczajem powszechnym. Wtedy też znacznie wzrósł popyt na te usługi. W roku 1851 w 
Londynie istniało już 2338 salonów fryzjerskich, ale pięćdziesiąt lat później, w roku 1901, 
liczba ta wynosiła już 7771, co oznacza, że tempo przyrostu było szybsze niż tempo przyrostu 
ludności miasta. Przyczyny były niewątpliwie częściowo ekonomiczne, ale może istniał także 
inny czynnik, jako że kobiety wiktoriańskie miały poważnie ograniczone inne możliwości 
nawiązywania kontaktów cielesnych. Normy zachowania uległy w tym okresie wielkiemu 
zaostrzeniu; w epoce takich surowych ograniczeń pieszczota rąk fryzjera musiała być mile 
widzianym   przejawem   intymności.   Odważała   się   z   niej   korzystać   coraz   częściej   coraz 
większa liczba kobiet. W naszym stuleciu zwyczaj ten wykroczył poza granice wielkich miast 
i rozprzestrzenił się wszędzie, nawet w najmniej szych miejscowościach, obejmując swym 
zasięgiem niemal całą ludność płci żeńskiej.

Mając świadomość tego, że zabiegi fryzjerskie nie mogą dać współczesnym klientkom 

tyle   intymności,   ile   by   jej   pragnęły,   ta   nowa   rzesza   zawodowych   dotykaczy   rozszerzyła 
zakres   działalności,   by   swoją   czułą   troską   objąć   wszystkie   odkryte   miejsca   na   skórze. 
Popularne   stały   się   różne   rodzaje   pielęgnacji   rąk.   Pojawiły   się   też   zabiegi   pielęgnacyjne 
twarzy. Zaczęto stosować maseczki borowinowe, wygładzać zmarszczki, tonizować skórę, 
demonstrować profesjonalny makijaż odpowiadający aktualnej modzie.  „Piękno  –  oznajmił 
Vogue  w roku 1923 –  jest zajęciem pełnoetatowym”. Nie da się zaprzeczyć, że głównym 
motywem   były   efekty   wizualne,   ale   ogromne   znaczenie   miały   niewątpliwie   także   coraz 
intensywniejsze   przejawy   intymności   dotykowej,   jakie   należało   stosować   dla   uzyskania 
pożądanego efektu wizualnego. Wizyta we współczesnym salonie piękności byłaby niczym 
bez doznań dotykowych.

Natomiast współczesny mężczyzna doświadcza niewielu przejawów takiej intymności. 

Niektórzy mężczyźni pozwalają sobie na manikiur i masaż głowy, a są tacy, którzy wciąż 
jeszcze   od   czasu   do   czasu   golą   się   u   fryzjera,   ale   dla   większości   wizyta   w   zakładzie 
fryzjerskim ogranicza się do szybkiego ostrzyżenia i nawet włosy myją potem sami w domu. 
Ciekawe, że fryzjerzy męscy robią, co mogą, by zwiększyć stopień intymności związanej ze 
zwykłym   strzyżeniem,   stosując   przy   tym   pewien   rytuał.   Każdy   mężczyzna   może   przy 
najbliższej   wizycie   u   fryzjera   posłuchać,   jak   fryzjer   przygotowawczo   manipulując 
nożyczkami, „tnie powietrze” przed każdym kolejnym przycięciem włosów, i przekonać się, 
że na każde przycięcie włosów przypada kilka cięć w powietrzu. Te cięcia w powietrzu nie 
spełniają żadnej funkcji mechanicznej, ale dają złudzenie wielkiej aktywności wokół głowy, 
co z kolei powiększa wrażenie „złożoności kontaktu”.

background image

Mimo to stopień intymności tych zabiegów jest dość niewielki i wydaje się dziwne, że 

dzisiejsi mężczyźni akceptują takie ograniczenia. Być może powrót dłuższych fryzur męskich 
przyniesie   jakieś   korzystne  zmiany.  Jak  dotąd,   należy  jednak  przyznać,   że  ich   oznaki   są 
nieliczne,  a nawet jest raczej odwrotnie. Prawdę mówiąc,  długie męskie  włosy oznaczają 
gwałtowny regres nawet w zwykłym strzyżeniu, a mycie włosów wciąż odbywa się głównie 
w   domu.   Tylko   w   niektórych   co   elegantszych   ośrodkach   miejskich   występują   jakieś 
symptomy   wpływu   nowego   stylu   fryzur   na   pomnożenie   zabiegów   fryzjerskich,   ale   nie 
wiadomo jeszcze, czy styl ten będzie się rozwijał. Obecnie jest on uznawany za nową modę i 
minie jeszcze sporo czasu, zanim  –  jeśli przetrwa  – odzyska powszechny szacunek, jakim 
cieszył się dawniej. Dla starszych mężczyzn nosi on na sobie niczym nie uzasadnione piętno 
„zniewieściałości”. Mężczyźni  ci nie chcą jeszcze przyjąć  do wiadomości,  że ich krótkie 
fryzury  powstały kiedyś  głównie  jako sposób na  wszy,   a  naleganie   na  to, żeby wszyscy 
mężczyźni tak się strzygli, w epoce, gdy problem zawszenia już nie istnieje, jest całkowicie 
irracjonalne. Dopóki długie włosy kojarzą się niekorzystnie, wielu młodych ludzi nie będzie 
chciało ulegać nowej modzie, by wyciągnąć z niej ostateczne wnioski i oddać się rozkoszom, 
jakie dają bardziej wyszukane przejawy fryzjerskiej intymności.

Chyba   jedynym   rodzajem   intymności  „kosmetycznej”,   jakim   współczesny   mężczyzna 

cieszy się w większym stopniu niż kobieta, jest korzystanie z usług publicznych pucybutów, 
ale nawet ta usługa jest ostatnio w odwrocie. W większości dużych miast pojawia się co 
najwyżej   jako   ciekawostka   w   paru   specjalnych   miejscach.   Pomijając   kontakty   oralno-
genitalne,  o których  już mówiliśmy,  jest to chyba  jedyna  chwila w życiu  współczesnego 
mężczyzny,   kiedy   może   doznać   jakiegoś   kontaktu   cielesnego   z   innym   człowiekiem 
znajdującym się w pozycji klęczącej, a na pewno jest to jedyny przypadek, gdy dzieje się to w 
miejscu publicznym. (Sprzedawca w sklepie obuwniczym przyjmuje inną pozycję  – siada i 
pochyla   się   do   przodu).   Klęcząca   pozycja   pucybuta   stwarza   tak   uderzające   wrażenie 
służalczości, że chyba właśnie z tego powodu zawód ten zanika. W przeszłości można było 
łatwiej zaakceptować tego rodzaju pokaz uniżoności i dlatego nacechowane pokorą przejawy 
intymności przynosiły podwójną satysfakcję, ale obecnie, wraz z rosnącym poszanowaniem 
dla równości między ludźmi, taka jawna uniżoność stała się niemal krępująca. Symboliczne 
całowanie stóp uznajemy za przesadę i dlatego pucybut staje się ginącym gatunkiem. Nie 
chodzi o to, że nie reagujemy z przyjemnością na świadczone nam w poniżeniu usługi – nie 
zasłużyliśmy jeszcze na gratulacje z tego tytułu  –  chodzi raczej o to, że nie chcemy, aby 
widziano, że tak reagujemy.

W   dokonanym   przez   nas   przeglądzie   zawodowych   dotykaczy   znaleźli   się   jak   dotąd: 

lekarz, pielęgniarka, masażysta, instruktor gimnastyki i specjalista od utrzymywania ciała w 
dobrej kondycji, fryzjer damski i męski, krawiec, manikiurzystka, kosmetyczka, specjalistka 
od makijażu, pucybut i sprzedawca w sklepie obuwniczym. Do tej listy można by dodać kilka 
zawodów   pokrewnych,   jak   perukarz,   kapelusznik,   specjalista   od   chorób   stóp,   dentysta, 

background image

chirurg, ginekolog i cały szereg reprezentantów medycyny oficjalnej czy półoficjalnej. Tylko 
kilka z nich zasługuje na jakiś specjalny komentarz. Intymny kontakt oralny z dentystą jest 
zwykle zbyt stresujący,  by mógł nam sprawić jakąkolwiek przyjemność. Chirurg, którego 
intymność   cielesna   sięga   dużo   głębiej   niż   intymność   nawet   najbardziej   namiętnych 
kochanków,   także   wywiera   na   nas   niewielki   wpływ   emocjonalny   z   powodu   stosowania 
środków znieczulających.

Czynności wykonywane podczas badań ginekologicznych są tak podobne do miłosnych 

kontaktów   typu   ręka-genitalia,   że   i   tu   także,   co   jest   paradoksem,   intymność   nie   daje 
zadowolenia.   Panująca   w   dzisiejszych   czasach   ściśle   profesjonalna   atmosfera   gabinetów 
ginekologicznych redukuje też stopień skrępowania, gdyż obie strony bardzo uważają, aby nie 
doszło   do   niewłaściwej   interpretacji   występującego   wtedy   anatomicznego   kontaktu 
płciowego.   Podczas   gdy   trzymanie   kobiety   za   rękę   w   czasie   badania   jej   pulsu   może 
dostarczyć   dodatkowych   doznań   w   postaci   kojącej   intymności   cielesnej,   dotykanie   jej 
genitaliów   jest   czynnością   tak   dalece   intymną,   że   natychmiast   zaczynają   działać   bariery 
emocjonalne przekreślające tego rodzaju korzyści.

W   dawnych   czasach   specyfika   badań   ginekologicznych   była   powodem   nieustannych 

kłopotów,   z   jakimi   musieli   borykać   się   działający   w   najlepszej   wierze   ginekolodzy. 
Obowiązywały   nadzwyczajne   procedury   mające   zapobiegać   intymności.   Trzysta   lat   temu 
ginekolog celem wykonania badań musiał czasami wpełzać na rękach i kolanach do sypialni 
ciężarnej kobiety, by nie mogła ona zobaczyć człowieka, który w tak bardzo intymny sposób 
miał jej dotykać swoimi palcami. W czasach nieco nam bliższych był on zmuszony pracować 
w zaciemnionym pokoju lub też odbierać dziecko, wymacując je pod przykryciem bielizny 
pościelowej.   Siedemnastowieczna   akwaforta   ukazuje   ginekologa   siedzącego   u   stóp   łoża 
porodowego,   z   prześcieradłem   jak   serwetka   zatkniętym   za   kołnierzyk,   żeby   nie   mógł 
zobaczyć   tego,   co   robią   jego   ręce.   Ten   sposób   na   wykluczenie   intymności   sprawiał,   że 
przecięcie pępowiny stawało się zabiegiem wyjątkowo niebezpiecznym.

Mimo tych dziwacznych środków ostrożności mężczyzna jako akuszer był zawsze pod 

obstrzałem,   a   nieco   ponad   dwieście   lat   temu   pewna   uczona   książka   o   teorii   i   praktyce 
położnictwa   została   otwarcie   potępiona   jako  „najbardziej   sprośna,   nieprzyzwoita   i 
bezwstydna książka, jaką kiedykolwiek wydrukowano”. Nie trzeba dodawać, że tymi, którzy 
mieli za złe, byli zwykle mężczyźni, kobiety zaś zawsze cierpiały. Przez całe wieki kojarzenie 
intymności   towarzyszącej   porodowi   z   płciowością   utrudniało   skuteczną   pomoc   lekarską. 
Mężczyznom z właściwym wykształceniem odmawiano miejsca przy łóżku porodowym, a ich 
obowiązki   przejmowały   niewykwalifikowane   i   zazwyczaj   niezwykle   zabobonne   położne. 
Skutkiem   tego   była   śmierć   ogromnej   liczby   kobiet   podczas   połogu,   a   także   śmierć 
noworodków tuż po narodzeniu lub w ciągu kilku pierwszych miesięcy życia. Wiele tych 
przypadków   było   wyłącznym   skutkiem   przeciwdziałania   przejawom   intymności   i 
niedopuszczenia do udzielenia fachowej pomocy.

background image

Mamy tu więc przykład tabu seksualnych, które odniesione do nieseksualnego kontaktu 

cielesnego, miały katastrofalne skutki społeczne i wpłynęły na bieg historii. Musiało upłynąć 
wiele pełnych ludzkich nieszczęść lat, by zapanował wreszcie rozsądek, a nauka zdołała się 
rozprawić   z   pradawnymi   uprzedzeniami.   Dziedzina   ta   stopniowo   zdołała   wyzwolić   się   z 
dawnych  nonsensów jedynie dzięki najściślejszemu przestrzeganiu  kodeksu postępowania. 
Mimo to dają się jeszcze odczuć echa dawnych lęków, a badanie ginekologiczne ze względu 
na rodzaj kontaktu cielesnego wciąż pozostaje czymś krępującym.

Istnieje tylko jeden obszar działalności publicznej, w którym kontakty seksualne nie są 

objęte takimi przesądami, a jest nim teatr. Aktorzy i aktorki, tancerze baletowi, śpiewacy 
operowi,   a   także   modele   i   modelki   pozujący   do   zdjęć,   wykonując   swój   zawód,   mają 
powszechnie uznane prawo do takiego wzajemnego dotykania się, które rodzi skojarzenia 
seksualne.   Podczas   przedstawień   zgodnie   z   poleceniami   reżysera   całują   się,   pieszczą, 
obejmują i głaszczą. Jeśli tak przewiduje scenariusz, jest to zgodne ze społecznym „prawem”, 
a aktor czy aktorka w ciągu dnia pracy może zaznać wiele satysfakcjonujących kontaktów 
cielesnych.   Jest   to   niewątpliwie   wielką   zaletą   tego   wysoce   niepewnego   zawodu,   chociaż 
zachowania ekstremalne, jakich się czasem od nich wymaga, mogą być przyczyną pewnych 
problemów. Trudno przez dłuższy czas raz po raz udawać miłość do kogoś, nawet jeśli jest to 
kolega czy koleżanka po fachu, i uniknąć elementarnych reakcji emocjonalnych, które często 
wkradają się do takiego układu ze szkodą dla innych intymnych związków w realnym życiu 
poza   teatrem.   Oddając   doskonale   przejawy   intymności   seksualnej,   niełatwo   stłumić 
towarzyszące im zwykle autentyczne reakcje biologiczne.

Innym nieco ryzykownym kontaktem, który staje się udziałem gwiazd świata rozrywki, 

jest   wyrażany   fizyczny   aplauz   ich   żarliwszych   wielbicieli.   Gwiazdy  bywają   w   miejscach 
publicznych dosłownie osaczane przez rozentuzjazmowanych fanów, którzy za wszelką cenę 
pragną   dotknąć   swoich   idoli.   W   umiarkowanej   formie   dostarcza   to   zapewne   miłej   sercu 
satysfakcji, ale czasem może przyprawić bożyszcze o siniaki, a nawet kontuzje. Nieprzeparta 
ochota, aby dotknąć ciała niektórych gwiazd muzyki i piosenkarzy  – a nawet co bardziej 
atrakcyjnych polityków – przybrała ostatnio zaskakujące rozmiary. Zwłaszcza zorganizowane 
w   grupy   fanki   jakiejś   wybranej   gwiazdy   muzyki   pop   uważają,   że   wszystkie   chwyty   są 
dozwolone,   a   ostatnio   zademonstrowały   chyba   najbardziej   intymny   przykład   takiego 
zachowania.  Udało im się mianowicie  przekonać  idolów, by pozwolili  wykonać  gipsowy 
odlew swoich genitaliów w stanie erekcji, których one mogłyby potem do woli dotykać, gdy 
sami bożkowie są już nieobecni.

W interakcjach między gwiazdami muzyki pop a ich fanami dotykanie nie jest integralną 

częścią czynności związanych z uprawianiem zawodu. Masażysta czy fryzjer, aby wykonać 
swoje zadanie, musi dotykać swojego klienta, ale piosenkarz, śpiewając, nie musi ani nikogo 
dotykać, ani być przez kogokolwiek dotykanym. Inna rzecz, że z powodu swojej specjalnej 
roli w społeczeństwie staje się on bardziej pożądanym obiektem dotykania. Podobna relacja 

background image

zachodzi w innych dziedzinach, a wśród nich najbardziej rzucającym się w oczy przykładem 
jest zawód policjanta.

Praca policjanta nie polega na dotykaniu ludzi, ale mimo to oficjalnie wolno mu to robić 

w dużo większym zakresie niż komukolwiek z nas. Wolno mu dotknąć nas rękami w taki 
sposób, jaki użyty przez  „zwykłego śmiertelnika”, wywołałby w nas gniewną reakcję. Nie 
narażając się na komentarze, policjant może wziąć za rękę dziecko na ulicy. W tłumie może 
napierać na nas swoim ciałem, aby nas powstrzymać, a my łatwo godzimy się na taki kontakt. 
Jeśli   policjant   popycha   nas   w   chwili,   gdy   zachowujemy   się   gwałtownie,   mało 
prawdopodobne, że zaatakujemy go ze złością, co byłoby bardziej prawdopodobne, gdyby 
ktoś   inny   tak   nas   potraktował.   Tylko   w   sytuacjach   skrajnej   przemocy,   gdy   u   samego 
policjanta   przestają   działać   hamulce   i   sprowokowany,   zaczyna   działać   jak   nieświadom 
niczego   bandyta,   my   tracimy   kontrolę   na   swoim   zachowaniem   wobec   niego.   Wtedy,   na 
zasadzie przeciwstawienia, nasza wściekłość nie zna żadnych granic, o czym nazbyt często 
świadczą rozgrywające się ostatnio podczas rozruchów sceny uliczne. Wydaje się, jakbyśmy, 
dając policjantowi ograniczone uprawnienia do dotykania nas, czuli zarazem, że nadużycie 
tych uprawnień jest szczególnie naganne, podobnie jak niestosowne zachowanie się dyrygenta 
wobec   chórzysty   czy   nauczyciela   wobec   ucznia.   Skutkiem   tego   gdy   policjanci   są   stale 
zmuszani do rozluźniania swoich hamulców, stają się oni wkrótce uosobieniem wrogości i 
częstym obiektem napaści rozeźlonego tłumu. Jedynie w takich krajach jak Wielka Brytania, 
gdzie   na   ulice   miasta   celowo   wysyła   się   zupełnie   nie   uzbrojonych   policjantów,   można 
zauważyć   jakieś   oznaki   wzajemnego   hamowania   się   nawet   podczas   najpoważniejszych 
rozruchów, jakie zdarzyły się w ostatnich latach. Jak się zdaje, hamująco działa okoliczność, 
że   w   razie   ewentualnych   potyczek   obie   strony   byłyby   zmuszone   do   walki   wręcz 
nacechowanej  większym  stopniem intymności,  która nie występuje w dzikim waleniu  się 
kijami i pałami z pewnej odległości ani w brutalnej walce z użyciem broni palnej z jeszcze 
większego   oddalenia.   Nie   znaczy   to   wcale,   że   utarczki   wręcz   są   w   swojej   istocie   mniej 
nienawistne. Wszak bez użycia narzędzi walki można sobie wyłupywać oczy czy kopać się po 
genitaliach, ale takie okrucieństwa są niezmiernie rzadkie. W porównaniu z rozłupanymi i 
pokrwawionymi czaszkami, które bywają skutkiem rozruchów w niektórych innych krajach, 
ręczne bójki w Londynie i innych miastach brytyjskich zaczynają nabierać charakteru niemal 
cywilizowanego, a jak na ironię, dzieje się tak z powodu przywrócenia bardziej intymnych 
form   walki,   które   występowały   w   czasach   poprzedzających   cywilizację   i   wprowadzenie 
jakiejkolwiek broni.

Istnieje dobrze znana i ograna sekwencja filmowa, w której dwóch krzepkich a skądinąd 

sympatycznych  facetów atakuje się wzajemnie pięściami, żeby rozstrzygnąć w ten sposób 
jakiś zadawniony spór. Doświadczona widownia doskonale wie, że kiedy obaj przeciwnicy 
zaczną przegrywać i pokonają się wzajemnie na skutek całkowitego wyczerpania sił, stanie 
się świadkiem narodzin nowej, wspaniałej przyjaźni. Obaj posiniaczeni osiłkowie rozkładają 

background image

się na ziemi i zgodnie z oczekiwaniami jeden z nich ze swoich rozciętych i krwawiących ust 
wypluwa   wybity   ząb,   uśmiechając   się   z   podziwem   do   swego   równie   zmaltretowanego 
przeciwnika. Zaraz potem bohaterowie pomagają sobie wzajemnie wstać i słaniając się, udają 
się   do  baru   (zwykle   w   pobliżu   jest  jakiś   bar),  aby  wychylić   ożywczego   kielicha.   Po  tej 
ceremonii nie mamy już żadnych wątpliwości, że nic ich nigdy nie rozłączy i że pozostaną 
wiernymi kumplami na dobre i na złe, aż pod koniec filmu jeden z nich zginie, ratując życie 
drugiemu, wyda ostatnie tchnienie w czułych objęciach człowieka, któremu kiedyś rozkwasił 
twarz.

Morał płynący z tej mocno podkoloryzowanej historyjki jest oczywiście taki, że gorący 

nieprzyjaciel   jest   lepszy   niż   chłodny   przyjaciel   i   znajduje   to   potwierdzenie   w   postaci 
odpowiednich przejawów intymności cielesnej. Wygląda na to, że każdy rodzaj intymności, 
nawet  intymność  związana   z  przemocą,   jeśli  tylko  jest  oparta   na dostatecznie   osobistych 
podstawach,   może   prowadzić   do   utworzenia   się   wzajemnej   więzi   między   dwoma 
antagonistami. Nie trzeba dodawać, że uogólnienia są tu niebezpieczne i oczywiście nie może 
to   służyć   za   usprawiedliwienie   każdej   przemocy,   ale   równie   niemądre   jest   całkowite 
ignorowanie tego zjawiska tylko dlatego, że nas ono przeraża.

Bezosobowa przemoc osiągnęła ostatnio tak zastraszające rozmiary, że temat ten został 

objęty niemal całkowitym tabu i dlatego trudno o nim mówić. Dla seksualnie wyzwolonego 
społeczeństwa przemoc, i to wszelka przemoc, bez względu na jej rozmiar i tło, stała się 
przedmiotem nowej filozofii ograniczeń. Sformułowany w tym szerokim kontekście artykuł 
wiary  „uprawiaj   miłość,   nie   walkę”  jest   nie   do   podważenia,   ale   komunikat,   jaki   leży   u 
podłoża   zrytualizowanej   bójki   filmowej   może   jednak  chyba   doprowadzić   nas   do  uznania 
jakiegoś wyjątku od tej ogólnej zasady. Jasne, że nie mam tu na myśli niczego tak brutalnego 
jak opisana wyżej bijatyka. Wyobrażam sobie natomiast sytuację, w której niektórzy ludzie 
tak dalece stłumili w sobie agresywność, że nawet ostro prowokowani  „nie tkną palcem” 
swoich kumpli. Doprowadzenie zasady niestosowania przemocy do takiej skrajności może 
wytworzyć nowe formy antyintymności. Oto przykład.

Jeżeli wzajemne uczucia dwojga ludzi z jakiegoś powodu w nieuchronny sposób uległy 

ochłodzeniu, ich stosunek może w końcu „zamarznąć na śmierć” w atmosferze pełnej obłudy 
rezerwy. Wyrażający tłumiony gniew wymuszony uśmieszek na zaciśniętych wargach może 
ranić równie dotkliwie jak ostry nóż. W takich warunkach wybuch w postaci gwałtownej 
awantury, której towarzyszy łagodna, ale niewątpliwie agresywna interakcja, mogą oczyścić 
atmosferę jak długo oczekiwana burza i w ten sposób rozładować szkodliwe napięcie. Być 
może, po raz pierwszy od wielu miesięcy chandrycząca się ze sobą para weźmie się nareszcie 
w   ramiona   i   choć   ich   zamiarem   nie   jest   bynajmniej   pełen   miłości   uścisk,   lecz   raczej 
gwałtowne potrząśnięcie partnerem, skutkiem takiego wybuchu bywa doznanie pierwszego 
od niepamiętnych czasów szczerego kontaktu fizycznego. Sytuacja taka jest oczywiście dość 
rozpaczliwa, jeśli dochodzi się do niej w ten sposób, bo każde dotknięcie partnera jest wtedy 

background image

wyrazem wrogości i łatwo może doprowadzić do porażki. Czasami, niestety zbyt  rzadko, 
może to jednak przynieść dobry skutek. Ignorowanie tej możliwości tylko dlatego, że kłóci się 
z   aktualnymi   trendami   kulturowymi,   oznacza   nieuwzględnianie   jeszcze   jednego   ważnego 
czynnika wpływającego na tworzenie się więzi między dwojgiem ludzi za sprawą intymności 
cielesnej.

Pokrewnym wzorcem zachowania jest mocowanie się dzieci ze sobą, ich dzikie harce, 

czy   też   wzajemne   przepychanki   które   tak   często   obserwujemy   również   wśród  przyjaźnie 
nastawionych   do   siebie   ludzi   dorosłych.   I   tu   kontakty   cielesne   wywierają   wpływ 
emocjonalny, a dzieje się tak dlatego, że towarzyszy im nie wyrażony słowami komunikat: 
„Jakkolwiek   zachowuję   się   agresywnie,   widzisz   przecież,   że   naprawdę   wcale   nie   jestem 
agresywny”. Jest to jednak komunikat subtelny, a bijatyka dla zabawy może w każdym wieku 
stać   się   interakcją   wymagającą   starannie   wyważonej   równowagi.   Mężczyzna,   który 
żartobliwie poklepuje kolegę po plecach, może łatwo odwrócić ten sygnał i wtedy oznacza 
on: „Jakkolwiek udaję, że jestem agresywny dla żartów, ze sposobu, w jaki to robię, możesz 
się przekonać, że nie żartuję”. Stosuje on klepanie, ponieważ zostało ono sformalizowane i 
zaakceptowane   jako   wzór   bijatyki   dla   zabawy,   ale   towarzyszące   temu   gesty   i   siła   tego 
poklepywania   natychmiast   przekonują   poklepywanego,   że   ten   drugi   nadał   komunikatowi 
odwrotny sens.

Podobna komplikacja zachodzi u wspominanej wyżej chandryczącej się ze sobą pary. 

Jeżeli   pod   wpływem   skrajnie   silnej   prowokacji   dojdzie   tylko   do   lekkiego   klepnięcia   w 
policzek   albo   potrząśnięcia   partnera   za   ramiona,   wtedy   komunikat   głosi:  „Chociaż 
doprowadziłeś(-aś) do tego, że mam ochotę dać ci w zęby,  robię ci tylko to”. Ale jeżeli 
prowokacja nie jest tak silna, wówczas każdy, nawet najbardziej umiarkowany odruch agresji 
stanowi sygnał szorstki i nieprzyjemny.

Ledwie dostrzegalne niebezpieczeństwa tkwiące w bijatyce dla zabawy bywają wyraźniej 

widoczne podczas mocowania się dwóch wyrostków na ulicy. Na początku obaj przestrzegają 
konwencji   żartobliwej   agresji.   Każde   popchnięcie   i   chwyt   są   wykonywane   z   właściwym 
stopniem natężenia  –  na tyle  silnie, by wywrzeć skutek, ale nie dość silnie, aby objawić 
prawdziwą przemoc. Gdy ta subtelna równowaga zostanie przypadkowo zachwiana i jeden z 
nich poczuje ból, atmosfera ulega zmianie. Pokrzywdzony rewanżuje się z większą siłą i jeśli 
zajście nie jest prowadzone we właściwy sposób, żartobliwa bitka przeradza się w prawdziwą. 
Trudno jest zanalizować  sygnały takiej  zmiany,  ponieważ  nawet żartobliwe  zapasy mogą 
wyglądać   zupełnie   jak   prawdziwe.   Zwykle   sygnały   znamionujące   zmianę   pojawiają   się 
najpierw na twarzach, z których znikają uśmiechy i rozluźnienie, czy też udawana zaciętość, a 
pojawia się wyraz  zaciekłości  i zdecydowania,  czemu  towarzyszy  zmiana  koloru skóry z 
bladego na zaczerwieniony.

Jeśli   chodzi   o   zapaśników   zawodowych,   tego   rodzaju   udawana   zmiana   bywa   łatwo 

dostrzegalna. „Łobuz” świadomie fauluje „bohatera”, który następnie demonstracyjnie wpada 

background image

w udawany szał, zgłaszając protesty u sędziego i domagając się współczucia publiczności. 
Rzuca się z furią na przeciwnika i sprawia wrażenie, że zarzucił konwencjonalną technikę 
walki   i   stosuje   nie   kontrolowaną   przemoc,   odwzajemniając   każdy   faul,   gdy   tymczasem 
publiczność   ryczy   z   zachwytu.   Ale   tutaj   nawet  „nie   kontrolowana”  agresja   sama   uległa 
sformalizowaniu, o czym  świetnie wie publiczność, włączając się do gry.  Gdyby jeden z 
zapaśników   naprawdę   skrzywdził   swojego   rywala,   widowisko   zostałoby   natychmiast 
przerwane i zamiast  „bezlitosnego odwetu”  nastąpiłby pokaz źle skrywanego niepokoju ze 
strony wszystkich uczestników.

Wyczerpawszy ten najeżony niebezpieczeństwami temat, możemy teraz skierować się na 

teren,   na   którym   przejawiają   się   bezpieczniejsze   i   delikatniejsze   formy   intymności, 
mianowicie na parkiet taneczny. Jako dziedzina, w której działają zawodowcy mający prawo 
do dotykania, taniec ma do zaoferowania ograniczone możliwości. To prawda, że dorośli 
poszukujący jakiejś formy kontaktu cielesnego mogą taki kontakt uzyskać dzięki usługom 
nauczyciela tańca. Istnieją też miejsca, gdzie mężczyzna może odwiedzić salę taneczną i za 
określoną   opłatą   skorzystać   z   usług   fordanserek,   ale   taniec   towarzyski   stał   się   obecnie 
głównie domeną amatorów. Podczas zabaw, dyskotek oraz w salach tanecznych i balowych 
obcy sobie dorośli ludzie mogą zbliżyć się do siebie i poruszać się wokół sali, obejmując się 
intymnie  przednią  powierzchnią  ciała.  Osoby,  które już są ze sobą zaprzyjaźnione,  mogą 
także wykorzystać  tę sytuację, aby przejść z relacji bezdotykowych  na relacje dotykowe. 
Specjalna rola, jaką odgrywa taniec towarzyski w naszym społeczeństwie, polega na tym, że 
stwarza   on   specjalny   kontekst,   pozwalający   na   szybkie   i   radykalne   zwiększenie   stopnia 
intymności   cielesnej,   w   sposób,   który   byłby   niemożliwy   gdzie   indziej.   Gdyby   obcy   lub 
prawie   obcy   sobie   ludzie   demonstrowali   takie   samo   obejmowanie   się   poza   parkietem 
tanecznym, jego konsekwencje byłyby zupełnie inne. Taniec, że się tak wyrażę, dewaluuje 
rangę   obejmowania   się,   obniżając   próg   tolerancji   do   poziomu,   na   którym   można   to   z 
łatwością uczynić, nie obawiając się odtrącenia. Gdy już uzyska się przyzwolenie na takie 
obejmowanie się, uzyskuje się szansę na to, że zacznie ono oddziaływać w swój magiczny 
sposób.   Gdy   magia   nie   zadziała,   formalny   charakter   sytuacji   pozwala   też   na   honorowe 
wycofanie się.

Jak wiele innych aspektów intymności cielesnej – taniec ma długą historię sięgającą aż do 

naszej   zwierzęcej   przeszłości.   Ujmując   to   w   kategoriach   zachowania   się,   jego   głównym 
składnikiem jest powtarzający się ruch intencjonalny. Przyglądając się pokazom tanecznym 
różnych   ptaków,  zauważamy,  że  na  wykonywane  przez   nie  rytmiczne   ruchy  składają  się 
głównie ruchy początkowo skierowane w jedną stronę, zatrzymanie ich i skierowanie w inną 
stronę, ponowne zatrzymanie i powtórzenie pierwszej czynności, i tak dalej. Obracając się na 
boki, przechylając  się w przód i w tył  lub podskakując w górę i w dół, ptak z zapałem 
popisuje się przed swoją partnerką. Znajduje się on w stanie wewnętrznego konfliktu, gdyż 
jeden z popędów popycha go do przodu, a drugi go powstrzymuje. W przebiegu ewolucji 

background image

rytm tych ruchów intencjonalnych ulega utrwaleniu, a popis staje się rytuałem. Forma tego 
rytuału  jest różna u różnych  gatunków i u każdego staje się cechą charakterystyczną  dla 
właściwych danemu gatunkowi wstępnych czynności seksualnych.

Większość ruchów tanecznych,  jakie wykonujemy,  powstała w ten sam sposób, ale u 

ludzi nie wytworzyła się z nich ewolucyjnie żadna utrwalona forma. Są one natomiast zależne 
od danej kultury i bardzo zróżnicowane. Wiele z tego, co robimy tańcząc, to właśnie ruchy 
intencjonalne sygnalizujące zamiar pójścia w jakimś kierunku, ale zamiast w pełni wykonać 
to   zamierzenie,   zatrzymujemy   się,   cofamy   się   lub   obracamy   i   zaczynamy   od   nowa.   W 
dawnych czasach wiele tańców przypominało małe pochody, w których każda para z powagą 
trzymała  się za ręce  i kroczyła  po parkiecie,  zatrzymując  się  często, wykonując  obrót, a 
następnie kontynuując pochód w rytm muzyki. Ponieważ wzór ten był zasadniczo wzorem 
udawania   się   w   podróż,   często   zawierał   on   w   sobie   udane   powitania,   podczas   których 
partnerzy wykonywali ukłony i dygnięcia, tak jakby się właśnie spotykali po raz pierwszy. 
Zarówno w tańcach ludowych jak w tańcach dworskich występowały skomplikowane ruchy 
wirujące oraz schodzenie się i rozchodzenie z udziałem innych par uczestniczących w tańcu. 
Przejawy intymności cielesnej w tańcu były tak ściśle ograniczone, że nie budziły żadnych 
skojarzeń seksualnych. Po prostu umożliwiały tylko ogólne towarzyskie mieszanie się między 
sobą. Mężczyzna prowadził kobietę po parkiecie ruchem tak wysoce sformalizowanym, że 
wykluczał on jakiekolwiek niewygodne pytania o to, dokąd ją właściwie prowadzi i w jakim 
celu.

Sytuacja uległa radykalnej zmianie na początku ubiegłego wieku, gdy Europę ogarnęło 

szaleństwo nowego tańca. Był to walc. Po raz pierwszy tańcząca para obejmowała się podczas 
wykonywania   ruchów   tanecznych,   co   jako   publiczny   przejaw   intymności   wywołało 
powszechne   zgorszenie   i   wzburzenie.   Tak   drastyczne   przeobrażenie   wymagało   jakiegoś 
usprawiedliwienia, którym  okazał się znany nam już wybieg. Opisując kontakt ręka-ręka, 
wspomniałem,   że   często   stosowaną   w   nim   sztuczką   jest   intymność   pod   maską   pomocy. 
Wyciągnięcie ręki ma rzekomo na celu podtrzymanie drugiej osoby czy też zapewnienie jej 
równowagi, podprowadzenie jej albo też powstrzymanie przed upadkiem. W ten sposób bez 
obaw można przekroczyć znaczący próg w nawiązywaniu kontaktu cielesnego. To właśnie 
znalazło zastosowanie w walcu. Na początku był to taniec bardzo szybki i dynamiczny, w 
którym partnerzy musieli kurczowo trzymać się siebie, aby ich ciała mogły obracać się razem. 
Był to sposób typu „podtrzymanie” i gdy tylko dzięki niemu walc wkroczył na salę balową, 
było jedynie kwestią czasu spowolnienie tempa tańca i zastąpienie gestów rzekomej pomocy 
bardziej czułymi przejawami intymności, związanymi z obejmowaniem się. Nie znając takich 
rozkoszy,  starsze pokolenie  uznało to za obrazę moralności.  Walc, który dziś uchodzi za 
taniec staromodny, w pierwszych latach swojego istnienia opisywany był jako  „plugawy” i 
„najbardziej   zwyrodniały   taniec   ostatnich   dwóch   stuleci”.   Wczesnowiktoriański   autor 
kieszonkowego podręcznika bon tonu dla dam poświęcił dziesięć stron frontalnemu atakowi 

background image

na   ten   obrzydliwy,   nowy   przejaw   intymności   publicznej.   Wśród   innych   uwag   czytamy: 
„Zapytajcie   którąkolwiek   matkę...  czy   dopuści,   aby   córka   wpadła   w   lubieżne   objęcia 
pierwszego   lepszego   walcującego   mężczyzny?   Zapytajcie   kochanka...  czy   zniesie   widok 
wybranki   swego   serca   spoczywającej   w   ramionach   innego   mężczyzny?   Zapytajcie 
małżonka... czy ścierpi, aby jego żonę obejmował jakiś szczeniak wirujący to na piętach, to 
znów na palcach?”. Ataki nie ustawały, a niespełna sto lat temu pewien amerykański mistrz 
tańca   w   Filadelfii   ogłosił,   że   walc   jest   tańcem   niemoralnym,   ponieważ   w   trakcie   jego 
wykonywania   dżentelmen   obejmuje   damę,   którą   być   może   dopiero   co   poznał.   Jednakże 
nieprzyzwoity   walc   wygrał   tę   bitwę   i   niepodzielnie   zapanował   na   parkiecie,   stając   się 
zwiastunem wielu innych tańców wymagających pełnego objęcia frontalnego. Te nowe tańce 
wywoływały kolejne pomruki niezadowolenia i zgorszenia.

Tango, które  w 1912 roku przywędrowało z Ameryki  Południowej, także powitano z 

oburzeniem.  Ponieważ   taniec  ten   składał   się  z  „sugestywnych  bocznych  ruchów  bioder”, 
które bystrookim stróżom moralności przypominały ruchy kopulacyjne, został on natychmiast 
uznany za synonim moralnej zgnilizny.

Gdy tylko przeciwnicy tanga przegrali i tę bitwę, hałaśliwie rozpoczęła się epoka jazzu, a 

doprowadzeni do wściekłości nauczyciele tańca lat dwudziestych organizowali gorączkowe 
spotkania, aby omówić to nowe zagrożenie dla ich poczucia przyzwoitości. Formułowali ostre 
oficjalne protesty na temat  tego nowego szaleństwa,  zwracając  uwagę, że wszystkie  owe 
tańce jazzowe powstały w murzyńskich burdelach.

Chyba najbardziej osobliwy atak na tańce jazzowe pojawił się w artykule prasowym, w 

którym   czytamy,   że  „taniec   i   muzyka   w   tym   obrzydliwym   kopulacyjnym   rytmie   zostały 
sprowadzone do Ameryki z Afryki Środkowej przez gang bolszewików, ażeby uderzyć w 
cywilizację   chrześcijańską   na   całym   świecie”.   Stawia   to   chyba   we   właściwym   świetle 
formułowane ostatnio twierdzenia, że aktualna fala buntów studenckich, porzucanie studiów i 
narkomania również są dziełem „spisku czerwonych”.

Od   zarania   swych   dziejów   jazz   wydaje   na   świat   krzepkie   potomstwo,   a   każde   jego 

dziecko nieuchronnie wprawia świat w zdziwienie i zgorszenie, ponieważ tancerze stosują 
coraz to nowe odmiany obejmowania się w miejscu publicznym. W latach czterdziestych był 
to jitterbug, a w latach pięćdziesiątych rock and roll. Ale potem stało się coś dziwnego. Z 
jakiegoś powodu, którego chyba jeszcze na razie nie potrafimy zrozumieć, pary rozdzieliły 
się. W latach sześćdziesiątych obejmowanie się w tańcu zaczęło gwałtownie zanikać. Jeszcze 
tylko starsze i bardziej stałe pary przytulały się do siebie, kręcąc się po parkiecie. Młodsi 
oddalili   się   od  siebie   i   tańczyli   stojąc   mniej   więcej   w   tym   samym   miejscu.   Początkowo 
dotyczyło to twista, ale wkrótce objęło zawrotną liczbę możliwości, takich jak hitch-hiker, 
shake, monkey i frug. Pojawiało się coraz więcej stylów tańczenia, aż wreszcie pod koniec lat 
sześćdziesiątych sytuacja tak się skomplikowała, że wszystkie one zlały się w jedną, na ogół 
bezimienną kombinację i stały się po prostu tańcem do muzyki pop. Wszystkie one miały tę 

background image

samą cechę – tancerze nie dotykali się. Zmiana ta prawdopodobnie ma związek z wyraźnym 
wzrostem liberalizmu seksualnego. Gdy w czasach wiktoriańskich młodym parom nie wolno 
było   prywatnie   cieszyć   się   intymnością,   obejmowanie   się   podczas   walca   miało   dla   nich 
wielkie   znaczenie,   ale   przy   obecnym   rozluźnieniu   obyczajów   któż   przejmowałby   się 
specjalnym kontekstem, który dałby  „zezwolenie”  na zwykłe obejmowanie się na stojąco? 
Dzisiejsi młodzi tancerze zdają się publicznie mówić: „Nie potrzebujemy udawać, bo mamy 
to   wszystko   naprawdę”.   I   tak   dochodzimy   do   końca   tego   krótkiego   przeglądu 
wyspecjalizowanych metod, które stosujemy w dorosłym życiu w celu osiągnięcia intymności 
cielesnej. Cały ten rozdział, który zaczyna się od lekarzy, a kończy na tancerzach, pokazuje, 
że zawsze chodzi o coś więcej niż tylko o sam kontakt. Nigdy nie jest to kontakt dla samego 
kontaktu. Zawsze istnieje jakiś pretekst, dzięki któremu otrzymujemy przyzwolenie na to, by 
kogoś dotykać, albo na to, by nas ktoś dotykał. A jednak często odnosimy wyraźne wrażenie, 
że sam kontakt jest ważniejszy niż czynność, na którą mamy przyzwolenie. Być może kiedyś, 
gdy nasilą się jeszcze stresy współczesnego życia, będziemy świadkami narodzin niczym nie 
zakamuflowanego   zawodowego   dotykacza,   który   będzie   sprzedawał   uściski,   tak   jak   się 
sprzedaje koraliki. Może się też zdarzyć, że korzystanie z jego oferty będzie oznaczało nasze 
przyznanie   się   do   klęski   niemożności   zapewnienia   sobie   tak   bardzo   potrzebnej   nam 
intymności w naszej własnej rodzinie.

Cokolwiek się stanie, zawsze możemy wrócić do niezniszczalnego substytutu intymności 

cielesnej, jakim jest intymność werbalna. Zamiast wymieniać uściski, możemy wymieniać 
słowa otuchy. Możemy się uśmiechać i rozmawiać o pogodzie. Jest to kiepska namiastka 
wymiany uczuć, ale lepsze to niż całkowita izolacja emocjonalna. A jeśli nadal tęsknimy do 
bardziej   bezpośrednich   form   kontaktu,   mamy   do   dyspozycji   jeszcze   inne   jego   formy: 
dotykanie   jakiegoś   zwierzęcia   lub   przedmiotu   nieożywionego   w   zastępstwie   ciała   innego 
człowieka,   do   którego   tak   naprawdę   chcielibyśmy   się   zbliżyć,   albo   wreszcie,   kiedy   nie 
istnieje   już   żadne   inne   rozwiązanie,   dotykanie   własnego   ciała.   W   następnych   trzech 
rozdziałach omówię sposoby wykorzystywania zwierząt, przedmiotów i własnych ciał jako 
substytutów bliskich ludzi.

background image

6. SUBSTYTUTY INTYMNOŚCI

W świecie dorosłych, pełnym stresów i obcych ludzi, szukamy pociechy u osób nam 

drogich. Jeśli są oni obojętni lub nazbyt zaabsorbowani problemami, jakie niesie współczesne 
życie, i przez to nie spełniają naszych oczekiwań, grozi nam psychiczny niedosyt  owego 
podstawowego   wsparcia,   jakie   daje   kontakt   cielesny.   Jeśli   wskutek   moralizatorstwa 
zbałamuconej   mniejszości   przejawy   intymności   ze   strony   naszych   bliskich   ulegają 
zahamowaniu,   bo   dali   sobie   wmówić,   że   korzystanie   z   rozkoszy   dotyku   jest   grzeszne   i 
nieprzyzwoite, wówczas nawet w otoczeniu osób najbliższych i najukochańszych możemy 
odczuwać   głód   dotyku   i   fizyczną   samotność.   Jako   gatunek   jesteśmy   jednak   na   tyle 
przemyślni,   że   nie   mając   tego,   czego   bardzo   pragniemy   albo   potrzebujemy,   wkrótce 
znajdujemy odpowiedni substytut.

Jeśli nie doznajemy miłości w obrębie rodziny, wkrótce zaczynamy jej poszukiwać gdzie 

indziej. Zaniedbywana żona znajduje sobie kochanka, a małżonek kochankę i znów rozkwita 
intymność cielesna. Niestety, takie substytuty nie zawsze wpływają korzystnie na istniejące 
jeszcze przejawy życia  rodzinnego, stanowią bowiem dla nich konkurencję i bywa, że je 
całkowicie zastępują, co wywołuje mniejsze czy większe spustoszenia w życiu społecznym. 
Mniej   szkodliwe   było   rozwiązanie   omówione   w   poprzednim   rozdziale,   czyli   kontakt   ze 
specjalistami mającymi patent na dotykanie.

Takie kontakty mają  tę wielką zaletę,  że nie stanowią zwykle  konkurencji dla relacji 

wewnątrz rodziny. Szeroki zakres intymności ze strony masażysty, jeżeli tylko stosowany jest 
w sposób ściśle profesjonalny, nie może służyć za powód do rozwodu. Ale nawet zawodowy 
dotykacz,   jak   najbardziej   oficjalnie   upoważniony   do   dotykania,   z   fizjologicznego   punktu 
widzenia nie przestaje być dorosłym człowiekiem i dlatego nieuchronnie widzi się w nim 
potencjalne   zagrożenie   seksualne.   Rzadko   mówi   się   otwarcie   o  „dostrzeganiu”  tego 
zagrożenia,   jeśli   nie   brać   pod   uwagę   sporadycznych   dowcipów.   Społeczeństwo   nakłada 
natomiast   coraz   więcej   ograniczeń   na   istotę   i   kontekst   wyspecjalizowanych   przejawów 
intymności. Przede wszystkim rzadko przyznajemy, że one w ogóle istnieją. Na tańce idziemy 

background image

nie po to, żeby kogoś dotykać, tylko po to, żeby się „zabawić”. Do doktora idziemy z powodu 
wirusa, a nie żeby się podnieść na duchu. Do fryzjera idziemy, żeby się ostrzyc czy uczesać, a 
nie po to, żeby dać się popieścić po głowie. Wszystkie te oficjalne funkcje są naturalnie 
bardzo przekonujące i ważne. Muszą takie być, aby zamaskować coś innego, co się dokonuje 
w   tym   samym   czasie,   mianowicie   poszukiwanie   przyjaznego   kontaktu   cielesnego.   Gdy 
oficjalne funkcje tracą na znaczeniu, zbyt wyraźnie ujawnia się ta niezaspokojona potrzeba 
kontaktu i wtedy rodzą się natrętne pytania o nasz styl życia, na które wolelibyśmy raczej nie 
odpowiadać.

Jednak podświadomie zdajemy sobie sprawę z gry,  jaka się tu toczy,  i w ten sposób 

pośrednio związujemy ręce, które mogłyby nam udzielić pieszczoty. Czynimy to, bezwiednie 
stosując się do konwencji i kodeksów, które regulują postępowanie redukujące nasze lęki 
seksualne. Po prostu akceptujemy abstrakcyjne reguły właściwej etykiety i mówimy sobie 
wzajemnie, że pewnych rzeczy się  „nie robi” i że nie są one „stosowne”. Niegrzecznie jest 
pokazywać palcem, nie mówiąc już o dotykaniu. Niegrzecznie jest okazywać swoje uczucia.

Dokąd więc mamy się zwrócić? Odpowiedź ma przyjemną i pieszczotliwą postać kociaka 

leżącego  na  kolanach.  Otóż zwracamy  się do innych  gatunków  stworzeń. Jeżeli  najbliżsi 
ludzie   nie   są   w   stanie   dostarczyć   nam   tego,   czego   pragniemy,   i   jeżeli   poszukiwanie 
intymności   u   obcych   jest   zbyt   niebezpieczne,   możemy   skierować   kroki   do   najbliższego 
sklepu   zoologicznego   i   za   niewielką   sumę   kupić   sobie   trochę   intymności   zwierzęcej. 
Zwierzątka są bowiem niewinne, nie stwarzają problemów i nie zadają pytań. Liżą nas po 
rękach, ocierają się nam łagodnie o nogi, zwijają się do snu na naszych kolanach i trącają nas 
nosem. My zaś możemy je przytulać, głaskać, poklepywać, nosić jak niemowlęta na rękach, 
drapać za uszami, a nawet całować.

Jeśli   zjawisko   to   wydaje   się   komuś   błahe,   przyjrzyjmy   się   jego   skali.   W   Stanach 

Zjednoczonych na zwierzątka domowe wydaje się ponad 5 miliardów dolarów rocznie. W 
Wielkiej Brytanii – 100 milionów funtów. W Niemczech Zachodnich – 600 milionów marek. 
We Francji kilka lat temu wydawano 125 milionów nowych franków, a wedle nowych ocen 
dziś suma ta podwoiła się. Tam, gdzie w grę wchodzą takie liczby, określenie „błahe” nie ma 
zastosowania.

Nasze najważniejsze pieszczoszki to koty i psy. W Stanach Zjednoczonych jest ich 90 

milionów. Szczeniaki i kociaki rodzą się w tempie 10 tysięcy sztuk na godzinę. We Francji 
żyje ponad 16 milionów psów, w Niemczech Zachodnich jest ich 8 milionów, a w Wielkiej 
Brytanii 5 milionów. Brak dokładnych danych na temat kotów, ale jest ich co najmniej tyle 
samo, a zapewne więcej.

Sumując te liczby, możemy z grubsza przyjąć, że tylko w wymienionych czterech krajach 

istnieje około 150 milionów  kotów i psów. Dokonując dalszego przybliżonego  rachunku, 
powiedzmy, że każdy właściciel jednego z tych zwierząt głaszcze, poklepuje czy też pieści je 
przeciętnie   trzy  razy  dziennie,   czyli  tysiąc   razy  na rok.  Daje  to  w  sumie   150 miliardów 

background image

intymnych kontaktów rocznie. Liczba ta jest o tyle zdumiewająca, że mówi ona o przejawach 
intymności   Amerykanów,   Francuzów,   Niemców   i   Anglików   nie   w   stosunku   do   innych 
Amerykanów, Francuzów, Niemców i Anglików, lecz do przedstawicieli innych gatunków, 
należących do rzędu mięsożernych. Jeśli tak na to spojrzeć, zjawisko tym bardziej nie wydaje 
się błahe.

Jak się już przekonaliśmy, obejmując się, poklepujemy się wzajemnie po plecach, a jako 

kochankowie lub jako rodzice i dzieci głaszczemy się po włosach i po skórze. Jest jednak 
oczywiste,   że   nam   to   nie   wystarcza,   czego   dowodem   są   owe   miliardy   pieszczot   ze 
zwierzętami. Ponieważ obowiązujące nas ograniczenia kulturowe blokują nasze kontakty z 
ludźmi, przenosimy nasze przejawy intymności na uwielbiające nas zwierzątka, służące jako 
substytuty miłości.

Sytuacja ta doprowadziła niektóre osoby do formułowania niezwykle krytycznych opinii 

na ten temat. Jeden z autorów nazwał to zjawisko „petyszyzmem”; zostało ono potępione jako 
objaw   dekadenckiej   nieumiejętności   intymnego   porozumiewania   się   ludzi   tworzących 
współczesną   cywilizację.   W   szczególności   wskazywano   na   to,   że   więcej   pieniędzy 
przeznacza   się   na   zapobieganie   okrucieństwu   wobec   zwierząt   niż   na   zapobieganie 
okrucieństwu wobec dzieci. Jako nielogiczne i obłudne odrzuca się natomiast argumenty na 
rzecz hodowania zwierząt domowych. Argument, że daje to wiedzę o życiu zwierząt, uważa 
się za bezsensowny, ponieważ niemal zawsze stosunek do zwierząt jest nacechowany dość 
prymitywnym antropomorfizmem. Zwierzęta ulegają humanizacji i postrzega się je zupełnie 
nie jako prawdziwe zwierzęta, lecz jako owłosionych ludzi. Argument, że są one niewinne i 
bezradne, że potrzebują naszej pomocy,  uważa się za nader jednostronny w czasach, gdy 
maltretuje się niemowlęta i razi napalmem wieśniaków. Jak mogliśmy dopuścić, by w tym 
naszym   oświeconym   wieku   zabito   lub   raniono   miliony   dzieci   w   Wietnamie,   gdy   w   tym 
samym czasie nasze kotki i pieski otrzymują fachową i natychmiastową pomoc, gdy tylko jej 
potrzebują?   Jak to  możliwe,   żebyśmy   w  dwudziestym  wieku  dali   dorosłym  mężczyznom 
przyzwolenie,  by w działaniach  wojennych  zabili  100 milionów  przedstawicieli  własnego 
gatunku,   gdy   jednocześnie   wydajemy   o   wiele   więcej   milionów   na   tuczenie   naszych 
pieszczochów. Sumując, jak to możliwe, że dla innych gatunków staliśmy się lepsi niż dla 
własnego?

Są   to   poważne   argumenty   i   nie   da   się   ich   łatwo   zbyć,   ale   mają   one   pewien   istotny 

mankament. Mówiąc najprościej  –  stara to prawda, że zło dodane do zła nie czyni dobra. 
Niewątpliwie   tulenie   zwierzątka   i  jednoczesne  odpychanie   dziecka   jest  czymś   okropnym, 
chociaż w skrajnych sytuacjach i to się zdarza. Jednak nierozsądne jest używanie tego jako 
argumentu   przeciwko   przytulaniu   zwierzątka.   Wątpliwe,   czy   nawet   w   tych   skrajnych 
sytuacjach   zwierzę  „kradnie”  pieszczoty   dziecku.   Jeśli   z   jakichś   przyczyn   o   podłożu 
neurotycznym dziecko nie doznaje przejawów miłości rodzicielskiej, jest rzeczą wątpliwą, 
czy przy braku zwierzęcego pieszczocha sytuacja uległaby poprawie. Niemal zawsze zwierzę 

background image

jest   wykorzystywane   jako   dodatkowe   źródło   intymności   albo   jako   substytut   przejawów 
intymności, których i tak już z jakiegoś powodu brakuje. Twierdzenie, że z powodu większej 
troski o zwierzęta cierpią inni ludzie, wydaje się zupełnie nieuzasadnione.

Wyobraźmy   sobie,   że   jakaś   nagła   choroba   z   dnia   na   dzień   wyniszczyła   wszystkie 

zwierzęta domowe i położyła kres wszystkim tym milionom czułych przejawów intymności, 
które zaistniałyby między tymi zwierzątkami a ich właścicielami. Gdzie podziałaby się cała ta 
miłość? Czy zostałaby ona cudownym sposobem przeniesiona z powrotem na innych ludzi? 
Niestety raczej nie. Natomiast miliony ludzi, również wielu samotnych i z różnych przyczyn 
pozbawionych   dostępu   do   prawdziwej   intymności   ludzkiej,   zostałoby   odartych   z   bardzo 
ważnej   formy   czułego   kontaktu   cielesnego.   Samotna   starsza   pani,   która   za   jedyne 
towarzystwo  ma  swoje koty,  nie zaczęłaby chyba  głaskać listonosza. Mężczyzna, który z 
czułością   poklepuje   swojego   psa,   z   jego   braku   nie   zacząłby   raczej   częściej   poklepywać 
swojego nastoletniego syna.

Jest   prawdą,   że   w   idealnym   społeczeństwie   nie   powinniśmy   potrzebować   tych 

substytutów czy jakiegoś dodatkowego ujścia dla naszej intymności, ale propozycja, by się 
tego całkowicie wyzbyć, byłaby próbą leczenia objawów, a nie przyczyny trudności. Nawet w 
idealnym,  kochającym  się i  wolnym  od uprzedzeń  cielesnych  społeczeństwie  mielibyśmy 
jeszcze   sporą   nadwyżkę   intymności,   którą   moglibyśmy   obdarzyć   naszych   zwierzęcych 
towarzyszy, nie dlatego, że takie kontakty byłyby nam potrzebne, lecz po prostu dlatego, że 
dostarczałyby   nam  one dodatkowej   przyjemności,   nie  stanowiącej   żadnej  konkurencji  dla 
naszych stosunków z innymi ludźmi.

I   jeszcze   ostatnie   słowo   w   obronie   zwierząt   domowych:   jeśli   potrafimy   być   czuli   w 

wobec nich, znaczy to przynajmniej, że jesteśmy w ogóle do czułości zdolni. Ale wciąż wraca 
ten sam problem. Nawet komendanci obozów koncentracyjnych byli dobrzy dla swoich psów, 
a więc czego to dowodzi? Krótko mówiąc, tego, że nawet największy potwór ludzki jest 
zdolny do jakiejś czułości. Prawdy tej nie wolno nam nie dostrzegać, mimo że współistnienie 
czułości   z   najtwardszą   brutalnością  –   jakie   tu   obserwujemy   –  porusza   nas   szczególnie 
głęboko i czyni brutalność jeszcze okrutniejszą. Prawda ta każe nam pamiętać, że ludzkie 
zwierzę, jeśli nie uległo wypaczeniu pod wpływem czegoś, co paradoksalnie można określić 
jako   barbarzyństwa   cywilizacji,   jest   z   natury   wyposażone   w   wielki   potencjał   czułości   i 
intymności.   Jeśli   obserwując   delikatne   i   przyjazne   dotyki   między   właścicielami   a   ich 
zwierzątkami,   wyniesiemy   z   tego   tylko   tyle,   że   człowiek   jest   zasadniczo   zwierzęciem 
kochającym  i skłonnym  do intymności, i tak stanowi to cenną lekcję, którą należy sobie 
przyswoić   i   powtarzać   ją,   co   jest   szczególnie   ważne   w   coraz   bardziej   bezosobowym   i 
pozbawionym serca świecie. Właśnie wtedy, gdy działając pod wpływem presji ludzie stają 
się bezlitośni,  musimy  za wszelką  cenę udowodnić, że tak być  nie  musi i że nie jest to 
przyrodzony   stan   człowieka.   Jeśli   nasza   zdolność   do   kochania   zwierząt   ma   w   tym   jakiś 
udział, to uczciwi krytycy powinni się dobrze zastanowić, zanim przypuszczą na nią swój 

background image

atak, bez względu na to, jak nierozsądna może się ona wydawać z takiego czy innego punktu 
widzenia.

To powiedziawszy,  możemy zadać pytanie  o istotę samych  przejawów intymności  ze 

zwierzętami. Dlaczego na przykład poklepujemy psa, a gładzimy kota, ale rzadko gładzimy 
psa, a poklepujemy kota? Dlaczego jedno zwierzę wyzwala dany rodzaj intymności, a drugie 
jakiś inny? Aby na to odpowiedzieć, musimy się przyjrzeć anatomii zwierząt. W swojej roli 
ulubieńców domowych zastępują one oczywiście towarzystwo człowieka i dlatego ich ciała 
stanowią   substytuty   ciał   ludzkich.   Jednakże   pod   względem   anatomicznym   istnieją   tu 
uderzające różnice. Pies nie potrafi nas objąć swoimi sztywnymi łapami. Kotu nie jesteśmy w 
stanie zarzucić ramion na barki. Nawet największy kot nie osiąga rozmiarów niemowlęcia 
ludzkiego, a przy tym ciało kota jest miękkie i giętkie. Nasze działania są dostosowane do 
tych cech.

Zacznijmy od psa. Jako bliskiego nam towarzysza mamy ochotę go objąć, ale ponieważ 

utrudniają nam to jego łapy, z całości gestu obejmowania-poklepywania do bezpośredniego 
zastosowania pozostaje nam jeden element, czyli poklepywanie. Wyciągając rękę, klepiemy 
zwierzę po grzbiecie czy po łbie lub po bokach. Przeciętny duży pies ma szeroki i twardy 
grzbiet, który jest stosownym substytutem ludzkich pleców i służy jako ich pełnomocnik w 
poklepywaniu.

Co   innego   kot.   Ponieważ   jest   mniejszy   i   bardziej   miękki   w   dotyku,   nie   dostarcza 

odpowiednich   wrażeń   jako   substytut   do   energicznego   poklepywania   pleców.   Miękkie   i 
jedwabiste futerko przypomina w dotyku raczej włosy na ludzkiej głowie. Miewamy czasem 
chęć pogłaskać ukochaną osobę po włosach i dlatego miewamy też ochotę pogłaskać kota. 
Tak jak pies jest substytutem pleców, tak kot jest substytutem włosów. W rzeczywistości 
często traktujemy kota tak, jakby całe jego ciało zastępowało nam jedwabiste włosy na głowie 
człowieka.

Rozumując tak dalej, można by sądzić, że poklepywanie jest czymś, co automatycznie 

wykonuje się wobec wszystkich przedstawicieli rodziny psów, a głaskanie jest czynnością 
przeznaczoną dla całej rodziny kotów, ale nie jest to tak proste. Raczej wiąże się z typowymi 
cechami ciała psa domowego i kota domowego. Każdy, kto zaznał egzotycznych rozkoszy, 
jakie dają pieszczoty z oswojonym gepardem, lwem czy tygrysem, wie, że wówczas wzorzec 
zachowania zmienia się. Chociaż są to najprawdziwsze koty,  mają one szerokie i twarde 
grzbiety, bardziej przypominające grzbiety psów niż grzbiety kotów domowych. Ich sierść, 
jak   u   przeciętnego   psa,   jest   też   bardziej   szorstka.   Skutkiem   tego   poklepuje   się   je,   a   nie 
głaszcze. Natomiast małego pieska salonowego o długiej, falującej sierści głaszcze się i pieści 
podobnie jak kota.

Poruszając   się   na   skali   wymiarów   ku   górze,   dochodzimy   do   konia.   Miłośnicy   koni 

poklepują je, ale istnieje tu subtelna różnica. Ludzkie plecy, gdzie poklepywanie ma swój 
początek,   są,   że   się   tak   wyrażę,   powierzchnią   pionową,   natomiast   grzbiet   konia   jest 

background image

powierzchnią poziomą, a przez to mniej przydatną jako substytut w tego rodzaju czynności. Z 
pomocą przychodzi tu jednak końska szyja, jako że nie tylko znajduje się na odpowiedniej 
wysokości, ale co ważniejsze, jest idealną powierzchnią pionową i dlatego to właśnie miejsce 
najczęściej się poklepuje. Pod tym względem koń ma pewną przewagę nad psem, który ma na 
ogół zbyt małą szyję, aby można ją było wykorzystać do tego celu. Wzrost konia sprawia też, 
że jego łeb stanowi idealny obiekt kontaktu, podczas gdy w kontaktach z psem albo sami 
musimy   zejść   do   jego   poziomu,   albo   też   podnieść   psa.   Dlatego   często   widzi   się,   jak 
miłośniczki koni przytulają głowy do ich szyi lub pyska, obejmując je przy tym ramieniem 
lub poklepując ich jędrne i ciepłe ciało.

Dla wielu ludzi zwierzątko domowe nie jest substytutem kogoś do towarzystwa w ogóle, 

ale substytutem  kogoś konkretnego, a mianowicie dziecka. Tutaj  ważny staje się rozmiar 
zwierzęcia. Z kotami nie ma problemu, ale przeciętny pies jest zbyt duży i dlatego niektóre 
rasy w drodze hodowli selektywnej stopniowo zmniejszano, aż wreszcie uzyskały wymiary 
odpowiadające proporcjom ludzkiego niemowlęcia. Dzięki temu ich właściciele mogą je teraz 
tulić w swoich pseudorodzicielskich ramionach,  podobnie jak robią to z kotami  i innymi 
stworzeniami   domowymi,   takimi   jak   króliki   czy   małpki.   Jest   to   najpopularniejsza   forma 
kontaktów cielesnych ze zwierzątkami domowymi. Analiza wielkiej liczby zdjęć, na których 
widnieją właściciele w kontakcie z swoimi zwierzętami, dowodzi, że trzymanie zwierzęcia w 
ramionach, tak jak trzyma się niemowlę, stanowi 50 procent wszystkich sfotografowanych 
form   intymności.   Kolejne   miejsce   na   liście   zajmuje   poklepywanie   (11   procent),   dalej  – 
półobjęcie, polegające na otoczeniu zwierzęcia jednym ramieniem (7 procent), a po nim  – 
przytulenie policzka do  ciała zwierzęcia, zwykle w okolicy jego głowy. Innym przejawem 
intymności występującym zaskakująco często jest pocałunek usta-usta (5 procent) z udziałem 
wszelkich gatunków zwierząt, od papużki falistej do wieloryba. Można by sądzić, że wieloryb 
jako   obiekt   intymności   pozostawia   coś   niecoś   do   życzenia.   Kapitan   Ahab   z   pewnością 
obruszyłby się na myśl o dziewczynie całującej wieloryba w pysk, ale panująca ostatnio moda 
na faunę oceaniczną wiele w tym względzie zmieniła. Zarówno oswojone wieloryby jak ich 
młodsi kuzyni delfiny stały się w ostatnich latach faworytami z pierwszej linii, a ponieważ ich 
bulwiaste,   obrzmiałe   głowy   przypominają   kształtem   główki   niemowląt,   wywołują   one   u 
obecnych  w ich pobliżu ludzi silną potrzebę klepania, łaskotania i pieszczenia, gdy tylko 
wychylą się spod wody, ukazując u brzegu basenu swoje rzekomo uśmiechnięte pyski.

Oswojone ptaki, takie jak papugi, papużki faliste i gołębie często przykłada się do twarzy 

i   policzków,   aby   poczuć   na   skórze   miękkość   ich   upierzenia.   Ten   przejaw   intymności 
właściciele   często   wzbogacają   przez   karmienie   metodą   usta-usta.   Z   powodu   małych 
rozmiarów   tych   ptaszków,   wykluczających   obejmowanie   i   poklepywanie,   intymność 
wyrażana ręką ogranicza się do głaskania palcami i delikatnego łaskotania „za uchem”.

Poruszając się w dół drabiny ewolucyjnej, dostrzegamy gwałtowny spadek możliwych 

przejawów intymności. Większość ludzi uważa gady, płazy, ryby i owady za nieprzyjemne w 

background image

dotyku. Żółw ze swoją gładką i twardą skorupą zasłuży sobie niekiedy na klepnięcie, ale jego 
pokryci łuskami krewniacy nie skłaniają do przyjaznych kontaktów cielesnych. Być może, 
jedynymi wyjątkami, o których warto napomknąć, są wielkie węże z rodziny dusicieli. Na 
przykład   prawidłowo   oswojone   pytony   potrafią   zapewnić   swoim   właścicielom   całkowite 
objęcie, do czego nie są zdolne ani koty, ani psy. Pyton, owijając się wokół ciała swego 
ludzkiego towarzysza, zaciskając i rozluźniając mięśnie, wprowadzając w ruch falisty swoje 
liczne   żebra   i   muskając   delikatnym   języczkiem   skórę   właściciela,   dostarcza   człowiekowi 
wrażeń zmysłowych, których nie doceni nikt, kto ich nie doznał. Jednakże ze względu na 
trudności związane z obyczajami  żywieniowymi,  złą reputację, zwłaszcza od awantury w 
raju,   nie   wspominając   już   o   okropieństwach   kojarzonych   z   ich   mniejszymi   i   niezwykle 
jadowitymi krewniakami, wielkie węże nigdy nie cieszyły się nadmierną popularnością jako 
bliscy przyjaciele ludzi, nawet tych najbardziej złaknionych uścisków.

Jeśli spuścić dyskretną zasłonę milczenia na przewrotne przejawy ludzkiej intymności w 

postaci ręcznego łowienia pstrągów, dotykanie się z rybami właściwie nie występuje. Może 
jedynym wyjątkiem jest tu lubieżne całowanie po rękach w wykonaniu karpia hodowlanego, 
który wysuwa głowę z wody i szeroko rozwartym pyszczkiem domaga się jedzenia. Ryby te 
potrafią u brzegu stawu rozdziawiać się i dyszeć z taką energią, że nawet przelatujący w 
pobliżu   ptak  daje  się  nakłonić   do  jakiegoś  krótkiego  aktu   intymności.  Istnieje  niezwykłe 
zdjęcie, na którym malutka zięba z dziobem pełnym tłustych owadów przeznaczonych dla 
swego   głodnego   potomstwa,   przerwawszy   lot   na   widok   zachęcająco   rozdziawionego 
pyszczka karpia, energicznie wpycha swój cenny łup w przepaściste gardło ryby. Jeżeli nawet 
ptak pozwala się zwabić w ten sposób i wejść w tak wysoce nienaturalny kontakt cielesny, nie 
można   się   dziwić,   że   podobnie   reagują   ludzie   zwiedzający   stawy,   w   których   hoduje   się 
karpie.

Dotąd   mówiliśmy   o   przejawach   intymności   mających   charakter   przyjacielski   lub 

rodzicielski, ale u niektórych ludzi kontakty te posuwają się aż do pełnej interakcji płciowej. 
Jest to zjawisko rzadkie, ale ma długą, sięgającą starożytności historię, o czym  świadczą 
najdawniejsze dzieła sztuki i literatury. Przejawy te występują w dwóch głównych formach: 
albo mężczyzny spółkującego ze zwierzęciem, zwykle jest to oswojone zwierzę gospodarcze 
albo masturbacji, w której naturalną skłonność do lizania występującą u niektórych gatunków 
ukierunkowuje się na lizanie lub ssanie męskich lub kobiecych narządów płciowych w celu 
wywołania podniecenia. Świadczy to o wysokim stopniu wyalienowania i frustracji w sferze 
kontaktu   cielesnego   w   społecznościach   ludzkich,   w   których   możliwe   są   tak   bardzo 
wypaczone przejawy intymności. Jeśli jednak pamiętamy o występujących we współczesnych 
cywilizacjach milionach mniej znaczących  przejawów intymności  między ogromną  rzeszą 
zwierząt a ich właścicielami, przybierających formę przytulania, całowania i głaskania, nie 
może nas zaskakiwać to, że w niewielkim ułamku tych kontaktów intymność przybiera tak 
drastyczne formy.

background image

W  przeglądzie  kontaktów  między ludźmi  a  zwierzętami  uwzględnialiśmy  dotąd tylko 

zwierzęta   domowe   i   zwierzęta   gospodarskie,   ale   istnieją   jeszcze   dwa   obszary   interakcji 
zasługujące na jakiś komentarz. Zwierzęta pozostające pod nadzorem ludzi żyją nie tylko w 
domach prywatnych i w gospodarstwach wiejskich, można je także znaleźć w bardzo licznych 
ogrodach zoologicznych i laboratoriach badawczych. Tam także istnieją liczne kontakty i nie 
zawsze spotykają się one z powszechną aprobatą.

Zwiedzający   zoo   nie   tylko   pragną   przyglądać   się   trzymanym   tam   schwytanym 

stworzeniom, pragnęliby także potrzymać w rękach oglądane okazy. Popęd do ich dotykania 
jest tak silny, że stwarza nieustanne zagrożenie, którego świadome jest kierownictwo zoo. 
Dowodzi tego rejestr usług placówki pierwszej pomocy, który możemy znaleźć w każdym 
ogrodzie zoologicznym. Na każde zwichnięcie nogi w kostce czy skaleczenie palca przypada 
pokąsanie   ręki   czy   podrapanie   twarzy.   Czasami   obrażenia,   których   doznają   osoby 
lekkomyślnie usiłujące dotknąć zwierzęcia, są poważne, ale rzadko kiedy można je przypisać 
niedbałości   pracowników   zoo.   By   to   zilustrować,   wystarczą   dwa   przykłady.   Pierwszy   to 
kobieta,   która   zgłosiła   się   do   placówki   pierwszej   pomocy   na   terenie   jednego   z   wielkich 
ogrodów zoologicznych z wrzeszczącym dzieckiem z silnie poszarpaną ręką. Okazało się, że 
dziecko   domagało   się,   by   mu   pozwolono   dotknąć   dorosłego   goryla   płci   męskiej.   Chcąc 
zaspokoić   to   życzenie,   kobieta   z   pewnym   wysiłkiem   podniosła   dziecko   i   ignorując   znak 
ostrzegawczy, zbliżyła je do klatki w ten sposób, że zdołało ono wcisnąć rączkę między kraty 
ponad brzegiem szklanego ekranu ochronnego. Goryl, fałszywie interpretując ten przyjazny 
gest, natychmiast wbił zęby w rączkę chłopca.

Drugi przykład to smutna historia „dotykacza tygrysów”, starszego pana, który w tym 

samym zoo wielokrotnie przedostawał się przez barierę odgradzającą wybieg dla wielkich 
kotów, aby popieścić pewną tygrysicę. Personel zoo wielokrotnie usuwał go stamtąd mimo 
jego protestów, aż kiedyś przeskoczył przez barierę z takim impetem, że złamał sobie nogę i 
został odwieziony do szpitala.  Podczas jego nieobecności rzeczoną tygrysicę  przesłano w 
celach rozrodczych do innego zoo. Po powrocie do zdrowia starszy pan natychmiast udał się 
do jej dawnej klatki, którą zajmował teraz nie znany mu lampart. Wpadłszy we wściekłość, 
miłośnik tygrysicy pośpieszył do biura dyrekcji zoo i zażądał informacji, co zrobiono z jego 
żoną.   Z   początku   pracownicy   zarządu   zareagowali   na   to   niezwykłe   oskarżenie   z 
zakłopotaniem,   ale   po   pewnym   czasie,   gdy  spokojnym   tonem   wypytali   go,   o   co   chodzi, 
okazało się, że nieszczęśnik stracił ostatnio prawdziwą żonę, bliską towarzyszkę całego życia, 
i od tej pory przeniósł wszystkie swoje uczucia na ową tygrysicę.

Ponieważ w jego mniemaniu zwierzę to stało się uosobieniem jego zmarłej małżonki, 

było rzeczą naturalną, że chciał on kontynuować intymne kontakty z nią w jej nowej postaci, 
nawet za cenę zagrożenia życia i zdrowia.

Są to ekstremalne przykłady postępowania, z którego bardziej umiarkowanymi objawami 

można   się   codziennie   zetknąć   w   ogrodach   zoologicznych   całego   świata.   Gdy   na   skutek 

background image

tragedii   osobistej   lub   tabu   kulturowego   popęd   do   dotknięcia   innego   człowieka   zostanie 
zablokowany, niemal zawsze, i to bez względu na konsekwencje, znajdzie on jakieś ujście. 
Przypominają   się   tu   smutne   przypadki   osób   napastujących   dzieci   i   aresztowanych   pod 
zarzutem   seksualnego   wykorzystywania   niemowląt.   Osoby   te,   nie   potrafiąc   nawiązać 
właściwych kontaktów z innymi dorosłymi, kierują swoją uwagę na dzieci, którym obce są 
rygory   płynące   z   tabu   obowiązujących   wśród   dorosłych.   Ludzie   ci   pragną   często   zaznać 
jedynie   jakiejś   łagodnej   i   przyjaznej   intymności   cielesnej,   ale   zawsze  –  niekoniecznie   z 
najwłaściwszych pobudek – przypisuje się im motywy seksualne. Oczywiście bywają i takie 
motywy, ale bynajmniej nie jest to reguła. Niejeden zupełnie niewinny starszy człowiek został 
przez to narażony na wiele cierpień. Nie trzeba dodawać, że wówczas cierpią też dzieci – nie 
z   powodu   owych   przejawów   intymności,   których   seksualizm,   nawet   jeśli   występuje,   nie 
dociera do ich świadomości,  ale z powodu paniki,  w jaką wpadają rodzice,  oraz, przede 
wszystkim,   ze   względu   na   wstrząs   psychiczny   wynikający   z   konieczności   poddania   się 
procedurze sądowej, do której ku swemu zawstydzeniu dzieci te zostają wciągnięte.

Wracając teraz do zwierząt, a pozostawiając za sobą bramy zoo, dochodzimy do czwartej, 

głównej   kategorii   kontaktów   między   ludźmi   a   zwierzętami,   mianowicie   kontaktów,   które 
istnieją w świecie nauki. Corocznie hoduje się i zabija podczas badań naukowych miliony 
zwierząt laboratoryjnych, a rodzaj kontaktów między badaczami i obiektami ich doświadczeń 
wywołuje gorące spory. Dla naukowca jest to interakcja całkowicie rzeczowa. Nie przyznaje 
się on do żadnej więzi emocjonalnej, pozytywnej czy negatywnej, miłości czy nienawiści, ze 
zwierzętami, z którymi musi się stykać w trakcie swoich badań. Dla niego decyzja nie jest 
skomplikowana:   jeśli   poświęcając   życie   zwierzęcia   laboratoryjnego,   można   zmniejszyć 
cierpienie człowieka, to nie ma wyboru. Gdyby mógł, unikałby czegoś takiego, ale nie może i 
nie   ma   zamiaru   stawiać   życia   zwierzęcia   ponad   życiem   innego   człowieka.   Tak,   krótko 
mówiąc, brzmi jego uzasadnienie, ale jest ono często i donośnie kwestionowane.

Przeciwników było i jest wielu, a ich ogólny stosunek do tej sprawy najlepiej oddają 

słowa  George’a Bernarda  Shawa:  „Jeśli  nie  potraficie  zdobyć  wiedzy,  nie  torturując psa, 
musicie się obejść bez wiedzy”. Bardziej umiarkowany pogląd wyrażają ci, którzy uważają, 
że wiele doświadczeń na zwierzętach przeprowadza się niepotrzebnie i że uzyskane w nich 
wyniki nie mają żadnej wartości dla ludzkości, lecz zaspokajają jedynie  czczą ciekawość 
świata   akademickiego.   Pewną   ciekawostką   jest   to,   że   sam   wielki   Karol   Darwin   również 
wyraził   taki   pogląd   w   liście   do   innego   sławnego   zoologa,   pisząc,   że   eksperyment 
fizjologiczny na zwierzętach jest usprawiedliwiony w prawdziwych badaniach, ale nie dla 
zaspokojenia  „zasługującej   na   potępienie   i   obrzydliwej   ciekawości”.   W   bliższych   nam 
czasach   pewien   psycholog   eksperymentalny   zauważył:  „Jednym   z   następstw   podejścia 
obsesyjnie behawiorystycznego i mechanistycznego jest brak serca w eksperymentowaniu na 
niżej rozwiniętych zwierzętach, często bez żadnego wartościowego celu”.

Na pewno jest prawdą, że pod koniec bieżącego stulecia liczba przeprowadzanych co 

background image

roku zgodnie z prawem doświadczeń na zwierzętach uległa gwałtownemu zwiększeniu. W 
Wielkiej Brytanii, w 600 rozmaitych  placówkach badawczych, odpowiednia liczba za rok 
1910 wynosiła 95 tysięcy; do roku 1945 przekroczyła milion, a niewiele później, bo w roku 
1969, sięgnęła już około 5,5 miliona. Ogromna skala tej operacji zaczęła wywoływać pewne 
komentarze w kołach politycznych. Jeden z członków parlamentu brytyjskiego, przemawiając 
w   roku   1971,   wyraził   swój   sprzeciw   w   następujących   słowach:  „Wiem,   że   celem   jest 
zachowanie życia ludzkiego, jednak zastanawiam się w związku z tym, czy sięgając po tak 
haniebne praktyki, rasa ludzka naprawdę warta jest zachowania”.

Istnieją   dwie   grupy   krytyków   wykorzystywania   na   szeroką   skalę   zwierząt   do   badań 

naukowych. Pierwsza wyznaje skrajny pogląd antropomorficzny, zgodnie z którym zwierzęta 
postrzega się jako symboliczne istoty ludzkie i dlatego odmawia się człowiekowi prawa do 
zadawania   im   bólu   bez   względu   na   cel,   jaki   temu   przyświeca.   Druga   wyznaje   pogląd 
humanitarny,   wedle   którego   postrzega   się   podobieństwo   między   zwierzętami   a   ludźmi, 
polegające na tym, że zwierzęta także na swój sposób są zdolne do odczuwania strachu, bólu i 
niedoli,   i   dlatego   odmawia   się   człowiekowi   prawa   do   zadawania   im   niepotrzebnego 
cierpienia. Ta druga grupa uznaje jednak, że jakiś stopień cierpienia jest niezbędny, lecz tylko 
pod warunkiem, że nie przekracza się pewnego absolutnego minimum, i tylko wtedy, gdy 
bezpośrednim celem badań jest ulżenie jeszcze większemu cierpieniu.

Naukowiec odpowiada na te dwa rodzaje krytyki  następująco. Krytykowi  z pierwszej 

grupy mówi:  „Powiedz  to matce  dziecka  będącego  ofiarą thalidomidu”. Gdyby w swoim 
czasie   przeprowadzono   szersze   doświadczenia   naukowe   na  zwierzętach,   mogłaby   urodzić 
normalne   dziecko.   Mógłby   też   powiedzieć:  „Powiedz   to   matce   dziecka,   które   umarło   na 
dyfteryt”.   Jeszcze   niedawno   choroba   ta   zabijała   rocznie   tysiące   dzieci,   a   dziś,   dzięki 
szczepionce   wynalezionej   wyłącznie   dzięki   doświadczeniom   na   żywych   zwierzętach, 
praktycznie nie istnieje. Mógłby też powiedzieć: „Zapytaj matkę dziecka chorego na paraliż 
dziecięcy,   jak   się   czuje,   dowiedziawszy   się,   że   trzy   dawki   szczepionki,   która   mogłaby 
uchronić jej dziecko, kosztują życie jednej małpy doświadczalnej”.

Innymi   słowy,   zagorzały   przeciwnik   eksperymentów   głosi,   że   lepsza   jest   śmierć   lub 

męczarnie   dziecka   niż   wykorzystywanie   żywych   zwierząt   do   badań   naukowych.   Chociaż 
może to stanowić świadectwo podziwu godnej troski o dobro zwierząt, to jednak odsłania 
przerażającą   nieczułość   na   losy   ludzkich   dzieci.   Owo   przedkładanie   zwierząt   nad   ludzi 
przywodzi  nam na myśl  zwierzęta  trzymane  w  domu,  chociaż  zachodzi  tu pewna istotna 
różnica. Mówiąc o zwierzętach domowych, doszliśmy do wniosku, że można wykazać dobroć 
zarówno w stosunku do zwierząt jak i do ludzi. Jedno nie wyklucza drugiego  –  argument 
przeciwko trzymaniu zwierząt w domu płynący z przekonania, że te wartości się wykluczają, 
okazał się fałszywy. W sferze eksperymentów sytuacja jest jednak inna  –  aby wykazać się 
dobrocią   w   stosunku   do   dziecka,   zachodzi   niestety   konieczność   uczynienia   krzywdy 
doświadczalnemu zwierzęciu. Nie można tych rzeczy pogodzić. Trzeba dokonać trudnego 

background image

wyboru.

Drugiemu,   bardziej   umiarkowanemu   krytykowi,   naukowiec   odpowiada   tak:   „Zgoda. 

Należy do minimum ograniczać cierpienia zwierząt, ale powstają tu pewne problemy”. W 
ostatnich  latach  przeprowadzono   wiele  szczegółowych  badań  nad  metodami  oszczędzania 
bólu   zwierzętom   laboratoryjnym   i   czyni   się   wszystko,   aby   opracować   takie   testy,   które 
pozwoliłyby   ograniczyć   liczbę   zwierząt   i   ilość   ich   cierpienia   albo   nawet,   jeśli   to   tylko 
możliwe, w ogóle wyeliminować z nich zwierzęta. Na tej podstawie można by przypuszczać, 
że   liczba   zabijanych   co   roku   zwierząt   laboratoryjnych   powinna   się   systematycznie 
zmniejszać. Nie potwierdzają tego jednak cyfry, które przytoczyłem. Naukowcy tłumaczą, iż 
nie   oznacza   to   stosowania   bardziej   rozrzutnych   metod,   lecz   jest   spowodowane   raczej 
rozszerzaniem programów badawczych mających na celu odkrycie nowych sposobów ulżenia 
ludzkiemu cierpieniu. Co więcej, zwracają uwagę, że jednym z największych problemów w 
badaniach   jest   niemożność   ograniczenia   ich   do   tych   dziedzin,   które   mają   oczywisty   i 
bezpośredni związek z cierpieniem w jego konkretnej postaci. Wiele spośród największych i 
w   ostatecznym   efekcie   najwartościowszych   odkryć   jest   rezultatem   doświadczeń 
prowadzonych   na   zwierzętach   nie   jako   badania  „stosowane”,   lecz   „podstawowe”. 
Twierdzenie, że nie należy wykonywać jakiegoś doświadczenia, ponieważ w danej chwili nie 
ma ono żadnego praktycznego znaczenia dla takich dziedzin jak medycyna czy psychiatria, 
jest niczym innym jak hamowaniem postępu wiedzy.

Ta kwestia zaczyna niepokoić niektórych nawet najmniej emocjonalnie nastawionych i 

najgłębiej  wykształconych  krytyków.  Do jakiej granicy muszą się posunąć Darwinowskie 
„prawdziwe badania”, zanim staną się „zasługującą na potępienie i obrzydliwą ciekawością”? 
Wymaga to dużo trudniejszego i dużo subtelniejszego sposobu argumentowania. Czytając 
niektóre   czasopisma   naukowe,   zwłaszcza   z   zakresu   psychologii   eksperymentalnej,   trudno 
oprzeć się myśli, że w ostatnich czasach, przy uwzględnieniu wszelkich kryteriów rozsądku, 
wielu   badaczy   posuwa   się   zbyt   daleko.   Czyniąc   to,   narażają   oni   na   szwank   publiczną 
akceptację badań naukowych jako takich, a wiele autorytetów jest zdania, że najwyższy czas 
poddać gruntownej rewizji kierunek, w którym zdąża wiele realizowanych badań. Jeśli się 
tego nie zrobi, może nastąpić wybuch społecznego niezadowolenia na wielką skalę, co w 
ostatecznym rozrachunku przyniesie nieobliczalne szkody postępowi nauki.

Po tych ogólnych stwierdzeniach pozostaje zadać sobie pytanie, dlaczego relacje między 

człowiekiem a zwierzęciem, jakie zachodzą w laboratorium, wywołują tyle niepokoju i tak 
gorące   dyskusje.   Oczywista,   zbyt   oczywista   odpowiedź   brzmi,   że   nawet   jeśli   uznamy 
zasadność i niezbędność bólu, który człowiek zadaje zwierzęciu w laboratorium, to jeszcze 
nie znaczy, że nam się to podoba. A co sądzić o człowieku, który znajduje w swojej kuchni 
myszy, albo o mieszkańcu slumsów, który ma w swoim pomieszczeniu szczury i tłucze je 
kijem na śmierć albo używa trutki przyprawiając je o długie i bolesne konanie? Taki ktoś nie 
spotyka się z naszą krytyką, lecz ze współczuciem. Nie istnieją towarzystwa ochrony dzikich 

background image

szczurów i myszy pleniących się w miejscach naszego zamieszkania, chociaż są to przecież te 
same   gatunki   zwierząt,   które   wykorzystuje   się   w   wywołujących   tyle   kontrowersji 
doświadczeniach laboratoryjnych. Zabicie dzikiego szczura spotyka się z aprobatą, ponieważ 
może on roznosić choroby, ale zabicie szczura laboratoryjnego spotyka się z dezaprobatą, 
chociaż jego śmierć może się przyczynić do ograniczenia zasięgu choroby dzięki jakiemuś 
odkryciu naukowemu.

Jak   można   wyjaśnić   tę   niekonsekwencję?   Cokolwiek   by   o   tym   powiedzieć,   ma   to 

oczywiście mały związek z naszym rzeczywistym zatroskaniem o losy szczurów, dzikich czy 
oswojonych. Gdybyśmy naprawdę dbali o interes szczura laboratoryjnego jako szczególnie 
interesującej   formy   życia   zwierząt,   nie   traktowalibyśmy   tak   brutalnie   jego   żyjącego   na 
wolności odpowiednika. W gruncie rzeczy chodzi o to, że nasza reakcja jest znacznie bardziej 
złożona i subtelna,  niż sobie wyobrażamy.  Nasz stosunek do dzikiego  szczura  należy do 
kategorii   reakcji   podstawowych  –  widzimy   w   nim   najeźdźcę   na   nasz   prywatny   teren   i 
uważamy, że mamy prawo bronić tego terenu w każdy dostępny nam sposób. Żaden sposób 
potraktowania   niebezpiecznego   intruza   nie   jest   zbyt   surowy.   A   co   z   oswojonym   białym 
szczurem laboratoryjnym? Czy nie jest to stworzenie, którego przodkowie przywlekli do nas 
epidemię   dżumy?   Z   pewnością,   ale   obecnie   pojawia   się   ono   w   nowej   roli   i   jeśli   mamy 
zrozumieć   silne   emocje,   które   wywołuje   w   nas   jego   doświadczalna   śmierć,   musimy 
zrozumieć tę rolę.

Na początek zauważmy, że biały szczur nie jest już żadnym szkodnikiem, lecz jest sługą 

człowieka. Dobrze go się traktuje i żywi, stwarza mu się wygodne warunki i pod każdym 
względem   dba   się   o   niego.   Stosunek   człowieka   do   niego   jest   taki   jak   stosunek   lekarza 
doglądającego pacjenta przed operacją. Potem eksperymentalnie zaraża się go rakiem. Później 
uśmierca   się   go   tymi   samymi   rękami,   które   przedtem   go   karmiły.   Wyjąwszy   raka,   taka 
sekwencja zdarzeń mogłaby też wystąpić w relacjach między farmerem a hodowanym przez 
niego inwentarzem. Najpierw dba on o swoje zwierzęta, a następnie je uśmierca. A jednak nie 
mamy większych pretensji do przeciętnego farmera za to, że tak traktuje on zwierzęta, które 
hoduje,  podobnie   jak  nie  mamy  pretensji  do  kogoś,  kto  truje  dzikiego  szczura   w   swojej 
kuchni. O co tu więc chodzi? Sekwencja, którą obserwujemy na farmie, składa się z dobrego 
traktowania,   a   następnie   uśmiercania.   Sekwencja   stosunku   do   szkodników   składa   się   z 
zadawania bólu i uśmiercania. Innymi słowy, nie mamy nic przeciwko uśmiercaniu, które 
następuje po okresie roztaczania opieki, ani też przeciw uśmiercaniu po uprzednim zadaniu 
bólu. Symboliczna rola, jaką odgrywają białe szczury (myszy) w laboratoriach badawczych, 
jest rolą uniżonego i wiernego sługi, kochanego przez swego pana do dnia, kiedy to kochający 
pan  – bynajmniej nie sprowokowany –  bez żadnego ostrzeżenia zaczyna torturować swego 
sługę i robi to nie dla jego dobra, lecz dla swego własnego pożytku. Jest to alegoria zdrady i 
tu właśnie tkwi istota wszystkich problemów.

Krytycy   doświadczeń   na   zwierzętach   gwałtownie   zaprzeczą   i   będą   utrzymywać,   że 

background image

chodzi   im   o   szczura,   a   nie   o   tę   symboliczną   relację,   ale   jeśli   nie   są   konsekwentnymi 
wegetarianami i ludźmi, którzy nie tkną palcem nawet muchy, padną ofiarą własnych iluzji. 
Jeśli   kiedykolwiek   korzystali   z   jakiejś   pomocy   lekarskiej,   okażą   się   też   w   dodatku 
obłudnikami. Jeśli natomiast są uczciwi, przyznają, że tym, co ich naprawdę trapi, jest zdrada 
tkwiąca w symbolicznej, intymnej relacji między człowiekiem a szczurem.

Teraz powinno już być jasne, dlaczego tyle uwagi poświęcam temu wzorcowi ludzkich 

zachowań,   który   na   pierwszy   rzut   oka   nie   wydaje   się   mieć   ścisłego   związku   z   tematem 
książki. Istotę kłopotliwego położenia badacza stanowi to, że aby rozwiać swoje obawy, musi 
on nieustannie podkreślać, jak dobrze traktuje swoje doświadczalne zwierzęta, jak łagodnie 
się z nimi obchodzi, jak miło i wygodnie żyje im się w higienicznych klatkach, w których 
oczekują na odegranie swojej ważnej roli w doświadczeniach. Właśnie ów kontrast między 
czułą intymnością i tym, co następnie badacz im robi, stanowi sedno gwałtownego sprzeciwu 
jego krytyków. Ponieważ, jak pokazuje to niniejsza książka, intymność oznacza zaufanie, a 
tymczasem symbolicznego szczura-sługę skłania się do tego, aby całkowicie zaufał swojemu 
panu, by potem z jego dobrych i troskliwych rąk otrzymać ból i chorobę. Jeśli taka zdrada 
intymności   zdarza   się   sporadycznie   i   tylko   z   jakichś   szczególnych   powodów,   większość 
krytyków,   acz   niechętnie,   jest   skłonna   ją   zaakceptować,   ale   jeśli   co   roku   powiela   się   ją 
miliony   razy,   wówczas   zaczyna   ich   nachodzić   straszna   myśl,   że   należą   do   plemienia 
uczuciowych zdrajców. Jeśli człowiek potrafi świadomie zadać ból ufającemu mu zwierzęciu, 
które jeszcze przed chwilą traktował łagodnie i troskliwie, jak można mu ufać, gdy chodzi o 
stosunek do innych ludzi? Jeśli ten sam człowiek pod każdym innym względem w swoim 
życiu społeczno-towarzyskim zachowuje się racjonalnie i życzliwie, to czy możemy jeszcze 
kiedykolwiek żywić pewność, że racjonalna życzliwość odzwierciedla jakąkolwiek prawdę o 
naturze członków społeczeństwa, w którym żyjemy? Jak to możliwe, że ten sam człowiek, 
który zachowuje się tak wspaniale w stosunku do swoich prawdziwych dzieci, nieustannie 
nadużywa   zaufania   swoich   symbolicznych  „dzieci”  w   laboratorium?   Wszystkie   te   lęki 
pozostają, nie wyrażone, w umysłach jego krytyków.

Przypomina   to  wspomniany  wcześniej   przykład  komendanta  obozu  koncentracyjnego, 

który był serdeczny i dobry dla swoich psów, a jednocześnie brutalnie torturował więźniów. 
Dobroć dla zwierząt miała nam w tamtej sytuacji uzmysławiać, że nawet największy ludzki 
potwór   nie   jest   całkowicie   pozbawiony   delikatnych   uczuć.   Tutaj   sytuacja   jest   odwrotna, 
mamy bowiem do czynienia z człowiekiem zdolnym do dobroci w stosunku do innych ludzi, 
który   jednak   jest   w   stanie   spędzać   całe   dnie   pracy   na   zadawaniu   bólu   doświadczalnym 
zwierzętom. To właśnie ten kontrast napawa nas przerażeniem. Gdy widzimy dobrotliwie 
wyglądającego   żołnierza,   który   poklepuje   po   łbie   swego   psa,   narzuca   się   nam   natrętne 
pytanie, czy on także byłby zdolny do gazowania bezbronnych istot ludzkich. Gdy patrzymy 
na   dobrotliwego   i   kochającego   tatusia   bawiącego   się   z   dziećmi,   nie   możemy   oprzeć   się 
pytaniu, czy i w jego wnętrzu kryje się zdolność do okrutnych eksperymentów. Zaczynamy 

background image

tracić   poczucie   wartości.   Zaczyna   się   chwiać   nasza   wiara   w   jednoczącą   siłę   intymności 
cielesnej i buntujemy się przeciwko, jak to nazywamy, nieczułości nauki.

Doskonale wiemy, że jest to bunt nieuzasadniony ze względu na ogromne korzyści, jakie 

przyniosły nam badania naukowe, ale tak silnie uderza to w nasze podstawowe rozumienie 
tego, czym jest łagodna i troskliwa intymność, że nie możemy się powstrzymać. W razie 
choroby biegniemy do apteki i szybko połykamy różne pigułki i tabletki, ale staramy się nie 
myśleć o ufnych, zdradzonych zwierzętach, które cierpiały po to, byśmy mogli otrzymać te 
błogosławione antybiotyki.

Jeśli sytuacja rysuje się tak przykro w odczuciu ogółu, to jak musi  ona wyglądać  w 

odczuciu badacza? Otóż nie rysuje się ona wcale tragicznie, a to dlatego, że wykształcił on w 
sobie   umiejętność   niepostrzegania   swojej   relacji   do   zwierząt   jako   relacji   symbolicznej. 
Podchodząc do sprawy wyłącznie rzeczowo, przezwycięża on swoje problemy emocjonalne. 
Obchodząc się ze zwierzętami łagodnie i troskliwie, robi to po to, aby mogły one jak najlepiej 
służyć doświadczeniom, a nie po to, aby zaspokoić swoje potrzeby emocjonalne w zakresie 
substytutów  intymności,  jak zapalony miłośnik  zwierzątek  domowych.  Wymaga  to nieraz 
dużego opanowania i samodyscypliny, ponieważ nawet najbardziej kontrolowany rozumowo 
kontakt cielesny może zacząć wywierać swój magiczny wpływ i zapoczątkować tworzenie się 
wzajemnej więzi. Wiemy, że w niejednym wielkim laboratorium w jakiejś klatce na uboczu 
zamieszkuje sobie tłusty, kłapouchy królik, spasiony pieszczoch, który stał się maskotką i 
którego nikt nie myśli wykorzystywać do żadnych doświadczeń, ponieważ udało mu się wejść 
w zupełnie inną rolę.

Ktoś, kto nie jest naukowcem, nie potrafi tak łatwo dokonać tych sztucznych rozróżnień. 

Dla niego wszystkie zwierzęta należą do Disneylandu. Jeśli dzięki współczesnym mediom 
edukacyjnym,   filmowi   i   telewizji,   poszerzy   swoje   horyzonty   i   pozbędzie   się   wreszcie 
dziecięcych   wyobrażeń   o   pluszowych   zwierzątkach,   sprawią   to   nie   zręczne   ręce 
eksperymentatora, lecz raczej przyrodnicy, którzy podchodzą do tych spraw jak obserwatorzy, 
a nie jak osoby manipulujące zwierzętami i ich życiem.

Trudne położenie poważnego badacza nie ulega więc poprawie. Podobnie jak ratujący 

pacjentowi życie chirurg, stara się on wpłynąć na polepszenie naszego losu, ale w odróżnieniu 
od chirurga otrzymuje za to nikłe podziękowanie. Podobnie jak chirurg – badacz zachowuje 
podczas   swoich   operacji   rzeczowość   i   powstrzymuje   emocje.   Tu   i   tam   zaangażowanie 
emocjonalne byłoby szkodliwe. U chirurga jest to mniej oczywiste, gdyż poza salą operacyjną 
musi on zachowywać takie podejście do chorego, jakie obowiązuje innych lekarzy. Znajdując 
się jednak w sali operacyjnej, traktuje ciała swoich pacjentów tak samo chłodno i bezosobowo 
jak badacz eksperymentator, krając je, jak szef kuchni kraje kawał wybornej pieczeni. Inne 
postępowanie   nam   wszystkim   przyniosłoby   w   końcu   szkodę.   Gdyby   eksperymentator 
zaangażował się emocjonalnie i wszystkie zwierzęta doświadczalne zaczął traktować tak, jak 
traktuje się zwierzątka domowe, wkrótce nie byłby w stanie prowadzić swoich żmudnych 

background image

badań, które przynoszą nam taką ulgę w chorobach i cierpieniach. Potworność tego, co robi, 
doprowadziłaby   go   do   alkoholizmu.   Podobnie   gdyby   chirurg   dopuścił   do   siebie   emocje 
związane   z   losem   swoich   pacjentów,   drżałaby   mu   lancet   podczas   cięcia,   co   groziłoby 
pacjentowi   śmiertelnym   niebezpieczeństwem.   Przebywający   w   szpitalu   pacjenci   byliby 
przerażeni, gdyby mogli usłyszeć czasami żartobliwy, a innym razem rzeczowy ton rozmów 
toczonych  w wielu salach operacyjnych,  ale nie byłaby to właściwa reakcja. Napawająca 
grozą intymność, której przejawem jest wtargnięcie do wnętrza ciała innego człowieka przy 
użyciu   ostrego   narzędzia,   wymaga   całkowitego   wyłączenia   wpływu   emocji   na   działanie. 
Gdyby miał to być przejaw zdesperowania i pełnej miłości troski, to następnego intymnego 
kontaktu pacjent doznałby najpewniej z chłodnych rąk przedsiębiorcy pogrzebowego.

W niniejszym rozdziale przyglądaliśmy się temu, jak w złaknionym kontaktów świecie 

wykorzystuje się żywe substytuty ciała ludzkiego. Tam, gdzie kontakty te są nacechowane 
miłością,   jak   w   stosunkach   ze   zwierzęcymi   pieszczoszkami,   odpowiednie   przejawy 
intymności dostarczają wiele zadowolenia. Tam, gdzie z pewnością nie są one nacechowane 
miłością,   jak   w   stosunkach   ze   zwierzętami   doświadczalnymi,   są   źródłem   wielkiego 
dyskomfortu. W ogólnym rozrachunku na kontakty te składa się ogromna liczba interakcji 
dotykowych   i   pod   tym   względem   zwierzęta   są   dla   nas   czymś   ogromnie   ważnym. 
Rozważaliśmy przeważnie działania osób dorosłych, ale trzymanie zwierzątek domowych jest 
też ważnym wzorcem dla starszego dziecka, gdy zaczyna ono naśladować rodziców, otaczając 
małe zwierzątka pseudorodzicielską opieką, tuląc je, nosząc na rękach, pielęgnując i troszcząc 
się o nie, jakby były całkowicie zależnymi od nich niemowlętami. Ponieważ koty i psy często 
i   tak   już   występują   w   rodzinie   jako   pseudodzieci   prawdziwych   rodziców,   młodzi 
pseudorodzice  często  bardziej  przywiązują  się  do innych  gatunków, które  dorośli zwykle 
mają   w   pogardzie,   jak   króliki,   świnki   morskie   i   żółwie.   Gatunki   te,   nie   skażone 
zaangażowaniem   rodziców,   stwarzają   młodocianym   pseudorodzicom   osobny   i   bardziej 
prywatny świat substytutów intymności.

U   młodszych   dzieci   problem   ten   rozwiązuje   się   za   pomocą   pluszowych   zwierzątek, 

będących substytutami substytutów miłości. Dzieci otaczają je troską i miłością, jakby były 
żywymi  istotami, a przywiązanie do Myszki Mickey czy do pluszowego niedźwiadka jest 
równie silne i gorące jak przywiązanie starszego dziecka do ulubionego królika czy jeszcze 
później do uwielbianego kucyka. U wielu dziewcząt  przywiązanie  do sporych  rozmiarów 
zwierzątka-przytulanki trwa aż do okresu dorosłości. Na zamieszczonym  w prasie zdjęciu 
ofiar   porwania   samolotu   widać   uratowaną   właśnie   kilkunastoletnią   dziewczynkę,  „wciąż 
obejmującą pluszowego misia, który pocieszał ją podczas trudnych przeżyć na pustyni”. Gdy 
bardzo   potrzebujemy   jakiegoś   krzepiącego   kontaktu   cielesnego,   wystarcza   nam   nawet 
przedmiot nieożywiony, i to właśnie jest tematem następnego rozdziału.

background image

7. INTYMNOŚĆ Z PRZEDMIOTAMI

Na tablicy reklamowej w Zurychu widziałem wielki plakat, na którym widniała głowa 

mężczyzny w dwóch wersjach – jedna obok drugiej. Te właściwie identyczne głowy różniły 
się tylko jednym szczegółem: w ustach jednej z nich tkwił papieros, a w ustach drugiej – 
smoczek. Twórcy plakatu zakładali, że przekaz jest oczywisty, toteż obrazowi nie towarzyszy 
ani jedno słowo. Jednym prostym zabiegiem wizualnym wyjaśnili, dlaczego tyle tysięcy ludzi 
ryzykuje śmierć w męczarniach, w kaszlu i wymiotach, gdy rak zżera im płuca.

Plakat ma oczywiście zawstydzić dorosłych palaczy, wywołując w nich poczucie, że są 

niedojrzali i dziecinni, ale można go też odczytywać inaczej. Jeśli mężczyzna ze smoczkiem 
w  ustach,  jak niemowlę,   czerpie   z niego  przyjemność,   to  o tej   części  plakatu   można  by 
powiedzieć,   że   krytykuje   infantylizm.   Przenosimy   teraz   wzrok   na   drugą   z   tych   głów   i 
otrzymujemy   wyjaśnienie.   Smoczek   podobnie   jak   papieros   daje   zadowolenie,   a   zarazem 
uwalnia  od infantylizmu.  Z tego  punktu widzenia  można  w  tej  reklamie  dostrzec  niemal 
zachętę do palenia dla tych, którzy nie odkryli jeszcze przyjemności, jaką daje ta czynność. 
Zapal papierosa, a osiągniesz zadowolenie, nie narażając się na zarzut infantylizmu!

Jeżeli   nie   przekręcamy   tak   przewrotnie   tego   zawierającego   jak   najlepsze   intencje 

komunikatu, dostarcza nam on cennej wskazówki na temat światowego problemu palenia 
stojącego przed dzisiejszym społeczeństwem. Palenie jako problem pojawiło się stosunkowo 
niedawno. W wielu krajach podjęto szeroko zakrojoną kampanię mającą na celu wyczulenie 
palaczy na niebezpieczeństwa, jakie niesie napełnianie płuc rakotwórczym dymem. Zakazano 
reklamy papierosów w telewizji, a także toczy się nieustanna dyskusja, jak uchronić przed 
tym   nałogiem   dzieci.   Pokazuje   się   wstrząsające   filmy   o   przebywających   w   szpitalu 
nieszczęsnych   pacjentach   z   zaawansowanym   rakiem   płuc.   Reagując   rozsądnie,   niektórzy 
palacze   zerwali   z   nałogiem,   ale   wielu   innych   tak   się   przeraziło,   że   dla   uspokojenia 
roztrzęsionych nerwów poczuli się zmuszeni sięgnąć po kolejnego papierosa. Innymi słowy, 
chociaż nareszcie zajęto się tym problemem, daleko do jego rozwiązania. Zwykłe mówienie 
ludziom, że nie powinni czegoś robić, bo jest to szkodliwe, może i jest skuteczne, ale działa 

background image

krótko – podobnie jak wojna, która ma wpłynąć na zmniejszenie zaludnienia. Podczas wojny 
giną miliony ludzi, ale natychmiast po jej zakończeniu następuje powojenny wzrost urodzeń i 
liczebność populacji gwałtownie pnie się w górę. Podobnie za każdym razem, gdy wybuchnie 
panika antynikotynowa, tysiące ludzi przestają palić, ale gdy tylko panika minie, zyski spółek 
produkujących papierosy znów zaczynają szybko rosnąć.

Prowadzący kampanie antynikotynowe popełniają jeden wielki błąd, a polega on na tym, 

że rzadko zadają sobie pytanie, dlaczego ludzie w ogóle chcą palić? Wydaje im się chyba, że 
ma to coś wspólnego z uzależnieniem narkotycznym, a więc z nałogotwórczym działaniem 
nikotyny.   Element   ten   oczywiście   też   jest   tu   obecny,   ale   nie   jest   to   bynajmniej   czynnik 
najważniejszy. Wielu ludzi nawet nie wdycha dymu, wchłaniając bardzo niewielkie dawki 
narkotyku, i dlatego przyczyn ich nałogu należy szukać gdzie indziej. Nie ulega wątpliwości, 
że chodzi tu o akt intymności oralnej, której doświadczamy, trzymając coś między wargami, 
jak to pięknie pokazuje plakat w Zurychu, i takie podstawowe wyjaśnienie stosuje się niemal 
na pewno również do palaczy zaciągających się dymem. Dopóki nie zbada się dokładnie tego 
aspektu   palenia,   trudno   mieć   nadzieję   na   wyeliminowanie   go   z   naszej   pełnej   stresów   i 
poszukującej komfortu kultury.

Mamy tu wyraźnie do czynienia z sytuacją, w której przedmiot nieożywiony występuje 

jako substytut rzeczywistej intymności z inną istotą ludzką. Badając to zjawisko, oddalamy 
się o kolejny krok od pierwotnego źródła intymności, czyli od intymności z najbliższymi. 
Pierwszy krok zaprowadził nas do intymności z prawie nieznajomymi (zawodowi dotykacze), 
drugi – do intymności z żywymi substytutami (zwierzęta domowe), a teraz trzeci wprowadza 
nas w krainę atrap, czyli przedmiotów kryjących w sobie element intymności. Jest ich wiele, 
ale wygodnie zacząć właśnie od papierosa, bo wskazuje on nam początki całej tej historii – 
moment, kiedy zirytowana matka wpycha gumowy substytut sutka do buzi rozwrzeszczanego 
niemowlaka.

Niemowlęcy   smoczek,   który   działa   uspokajająco   i   kojąco,   określa   się   czasem   jako 

„ślepy” cycuszek, ponieważ w odróżnieniu od smoczka przy butelce do karmienia, nie ma w 
nim dziurki. Określenie to jest nieco mylące, ponieważ żadna matka nie może pochwalić się 
tak wielką i pękatą brodawką sutkową, jaką jest przeciętny, masowo produkowany smoczek. 
Jest   to   supersutek,   wprawdzie   pozbawiony   mleka,   ale   wspaniały   w   dotyku.   Jest   on 
zakończony płaskim krążkiem, który symuluje pierś matki i uniemożliwia dziecku wessanie 
gumowego supersutka do buzi.

Smoczki   takie   stosuje   się   od   wielu   wieków,   ale   niedawno   popadły   one   w   niełaskę, 

ponieważ uznano je za szkodliwe źródło infekcji. Ostatnio znów zdają się powracać do łask i 
obecnie często zalecane są przez autorytety medyczne. Niemowlęta, którym w pierwszych 
miesiącach życia daje się do ssania smoczek, dużo rzadziej ssą potem palec (jako oczywistą 
inną możliwość, dającą im uspokojenie i zadowolenie w braku sutka). Ponadto nie mówi się 
już, że smoczki deformują usta czy psują wyrzynające się zęby, a przeprowadzone ostatnio 

background image

doświadczenia przekonały ekspertów o czymś, co dawno już wiedzą matki, a mianowicie, że 
smoczki   bardzo   skutecznie   działają   na   niemowlę   kojąco.   Owo,   jak   to   nazwano,  „jałowe 
ssanie”  zostało   poddane   dokładnym   badaniom   na   podstawie   reakcji   zarejestrowanych   u 
wielkiej liczby niemowląt. Stwierdzono, że już po trzydziestu sekundach trzymania w buzi 
smoczka  płacz   niemowlęcia  słabł  do  jednej  piątej  poziomu   początkowego,  a  niespokojne 
ruchy kończyn zmniejszały się o połowę. Okazało się też, że obecność supersutka między 
wargami niemowlęcia, nawet bez aktywnego ssania, działała na nie uspokajająco. Półśpiące 
dziecko, które przestało ssać, jeśli wyjmie mu się smoczek, porusza się gwałtownie i znów 
zaczyna płakać. Z obserwacji tych wynika więc, że trzymanie czegoś między wargami jest 
doznaniem   przynoszącym   stworzeniu   ludzkiemu   zadowolenie,   gdyż   jest   utożsamiane   z 
kojącym   kontaktem   z   pierwotnym   opiekunem  –  matką.   Kiedy   patrzymy   na   staruszka   z 
lubością   ssącego   cybuch   swojej   fajeczki,   staje   się   jasne,   że   ta   silnie   działająca   forma 
intymności symbolicznej towarzyszy nam przez całe życie.

Dla dorosłego  „ssacza”  ważne jest, by to, co robi, wyglądało na coś innego. Na tym 

polega   komunikat   plakatu   w   Zurychu.   Posłużenie   się   smoczkiem   przez   zestresowanego 
dorosłego   prawdopodobnie   uspokoiłoby   go   równie   skutecznie   jak   ssanie   czegokolwiek 
innego, gdyby tylko nie miało na sobie piętna „infantylizmu”. Ponieważ jednak takie piętno 
ma,   musi   on   stosować   rozmaite   poprzebierane   atrapy.   Pod   tym   przynajmniej   względem 
papieros jest idealny jako całkowicie  „dorosły”. Ponieważ jest on dzieciom zakazany, nie 
tylko nie jest infantylny, ale wręcz w ogóle nie kojarzy się z dziećmi i dlatego istnieje poza 
kontekstem   niemowlęcego   ssania,   które   jest   jego   prawdziwym   źródłem.   Przedmiot   ten 
wyczuwa się między wargami jako coś miękkiego, a jego dym dodaje do tego ciepło, co 
sprawia,   że   w   porównaniu   z   gumowym   smoczkiem   jeszcze   bardziej   przypomina   on 
prawdziwy matczyny sutek. Ponadto uczucie, że coś się wysysa z jednego końca i wciąga się 
to   do   gardła,   jeszcze   potęguje   złudzenie.   Ustala   się   nowe   równanie   symboliczne:   ciepły 
wdychany dym równa się mleko matki.

Wielu   palaczy,   wkładając   do ust  papieros,  albo  też  wyjmując   go, bezwiednie  dotyka 

palcami   zewnętrznej   strony   warg,   symulując   w   ten   sposób   dotykanie   matczynych   piersi. 
Niektórzy wkładają  sobie  papieros  między  wargi  i  pozostawiają  go tam  na  pewien  czas, 
pociągając  tylko  z  rzadka. Te  dłuższe  chwile  bez pociągania  przypominają  sytuację,  gdy 
niemowlę znajduje się w półśnie i trzyma smoczek w buzi, nie ssąc go. Są też palacze, którzy 
wyjąwszy papieros z ust, pieszczą go jeszcze palcami, chociaż bez trudu mogliby go zgasić w 
popielniczce. Wymownym świadectwem tej silnej potrzeby trzymania nikotynowego sutka, i 
to niekoniecznie w ustach, są trwałe ślady tytoniu na „nikotynowych palcach”.

Wariacją tego tematu jest supersutek używany przez biznesmena, czyli cygaro, którego 

koniec   jest   stosownie   zaokrąglony   i   gładki   w   miejscu   zetknięcia   z   ustami.   Zgodnie   ze 
specjalnym umownym rytuałem ten gładki „ślepy” cycek przekłuwa się i przycina za pomocą 
specjalnych   narzędzi,   ażeby   ułatwić   przepływ   kojącego   ciepłego   mleka-dymu.   Niektórzy 

background image

rezygnują z miękkiego dotyku papierosa lub cygara na rzecz jeszcze większej gładkości w 
postaci cygarniczki do papierosów lub cygar albo też fajki. Język może wtedy błądzić po 
czymś tak samo gładkim i śliskim jak prawdziwy sutek albo jak gumowy cycuszek. Aż dziw, 
że dotąd nie wymyślono jakiegoś urządzenia, które byłoby nie tylko śliskie, ale i miękkie, na 
przykład gumowej cygarniczki. Być może jednak taka rzecz byłaby nie dość zamaskowana i 
zanadto   przypominałaby   ową   prawdziwą   rzecz,   tracąc   tym   samym   znamiona   powagi 
właściwej ludziom dorosłym.  Palaczom fajek szczególnie niezręcznie byłoby oddawać się 
swojemu ulubionemu zajęciu, jakim jest ssanie pustej fajki. I bez tego czynność ta jest zbyt 
oczywista   w   swojej   wymowie,   a   gumowy   cybuch   byłby   już   nieomylnym   znakiem 
rozpoznawczym.

Ogromna ilość wypalanych obecnie na całym świecie produktów tytoniowych świadczy o 

istnieniu wielkiego zapotrzebowania na przejawy kojącej intymności  symbolicznej. Chcąc 
zlikwidować   szkodliwe   skutki   uboczne   tego   wzorca   zachowania,   należałoby   albo   w 
odpowiednim   stopniu   odstresować   społeczeństwo,   albo   dostarczyć   jakichś   innych 
możliwości.   Ponieważ   nic   nie   wskazuje   na   to,   by   istniała   jakaś   nadzieja   na   rychłe 
zrealizowanie pierwszego z tych rozwiązań, pozostaje tylko drugie. Proponowano i nawet 
próbowano stosować papierosy z plastiku, ale zdaje się, że nie mają one przed sobą wielkiej 
przyszłości.   Sam   pomysł   idzie   we   właściwym   kierunku,   ale   nie   uwzględnia   on   takich 
istotnych   czynników   jak   ciepło   i   rzeczywista   możliwość   ssania,   których   dostarczają 
prawdziwe   papierosy.   Nie   daje   on   też   żadnego   oficjalnego   uzasadnienia   takiego 
postępowania. Aby takie działanie dało się zaakceptować, trzeba je ukryć pod jakąś maską. 
Co   prawda   wiele   osób   ssie   końce   ołówków,   pióra,   zapałki,   a   także   końce   oprawek   od 
okularów, ale wszystkie te przedmioty spełniają jakieś inne  „oficjalne”  funkcje. Papieros z 
plastiku nie miałby takiej  funkcji i dlatego  zanadto  przypominałby smoczek  z plakatu w 
Zurychu. Trzeba będzie znaleźć jakieś inne rozwiązanie i wszystko wskazuje na to, że będzie 
ono musiało  wyjść  od samych  producentów  papierosów w postaci  na przykład  papierosa 
syntetycznego   lub   ziołowego,   który   nie   będzie   niszczył   płuc.   Już   prowadzi   się   badania 
zmierzające do tego celu i może najdonioślejszym skutkiem panującego obecnie strachu przed 
rakiem   i   różnych   kampanii   propagandowych   będzie   zmuszenie   badaczy,   by   radykalnie 
przyśpieszyli swoje prace. Zważywszy na szczególną funkcję, jaką spełnia w naszym życiu 
palenie – co wykazałem w moim opisie – jest to chyba jedyny długotrwały pożytek płynący z 
takich kampanii.

Ludzie,   którzy   rzucili   palenie   albo   próbowali   to   robić,   narzekają,   że   gdy   zerwali   z 

nałogiem,   wkrótce   zaczęli   tyć.   Naprowadza   to   nas   na   pewien   trop,   który   ukazuje   istotę 
pewnych rodzajów odżywiania. Znaczna część tego, co robimy,  podskubując i ssąc różne 
rodzaje produktów żywnościowych,  jest raczej symbolicznym  nawiązaniem do pierwotnej 
intymności   oralnej   niż   normalnym   sposobem   odżywiania   się   ludzi   dorosłych.   Łaknący 
papierosa były palacz, który nagle zapragnie odrobiny przyjemności, chwyta kawałek czegoś 

background image

słodkiego i wpycha sobie to do pozbawionych sutka ust. Ssanie cukierków i innych słodyczy 
jest   jeszcze   jednym   zamaskowanym   substytutem   korzystania   z   matczynej   piersi.   Dla 
większości z nas jest to wzorzec zachowania wypełniający lukę między smoczkiem z okresu 
niemowlęctwa a papierosem wieku dojrzałego. Sklep ze słodyczami jest królestwem dzieci. 
Dziecko,  zbyt  już duże,  żeby ssać  gumowe  smoczki,   zaczyna  ssać  najrozmaitsze  rodzaje 
lizaków   o   różnych   kształtach.   Mogą   mu   one   zrujnować   uzębienie,   ale   pomagają 
zrekompensować utracone przyjemności. Jako dorośli, zwykle stronimy od takich rozkoszy, 
ale   niejeden   młody   kochanek   wciąż   jeszcze   ofiarowuje   swojej   najdroższej   dający   wiele 
zadowolenia podarunek w postaci bombonierki pełnej czekoladowych sutków, które mają jej 
poprawić   humor.   A   niejedna   znudzona   gospodyni   domowa   sięga   do   pudełka   po   kojący 
cukierek. Słodycze napełnia się niekiedy nie przeznaczonym dla dzieci alkoholem, i w ten 
sposób, zanim trafią do ust, stają się  „czekoladkami  z likierem”, które bardziej przystoją 
ludziom dorosłym.

Chociaż   produkty   spożywcze   nie   są   tak   trwałe   jak   sutki,   mają   jednak   pewne   istotne 

cechy, takie jak miękkość i słodycz, pozwalające im lepiej odgrywać ową symboliczną rolę. 
Jedna szczególna  ich forma,  a mianowicie  guma  do żucia,  przezwycięża  ów  niedostatek, 
którym   jest   brak   trwałości.   Guma   do   żucia   zawiera   w   sobie   rozciągliwą   substancję 
otrzymywaną z mlecznego soku drzewa sapodilla, odpowiednio dosłodzoną i aromatyzowaną. 
(Na jedną część soku sapodilla daje się trzy części cukru, uzyskaną masę podgrzewa się i 
ugniata,   dodając   takie   substancje   aromatyczne   jak   goździki,   cynamon   czy   miętę).   Gumę 
można   żuć   całymi   godzinami,   a   reklamuje   się   ją   jako   coś,  „co   koi   nerwy  i   pomaga   się 
skupić”. Jako symbol jest to nic innego jak gumowy i wymienialny sutek. Ze względu na 
swoje   właściwości   guma   do   żucia   powinna   cieszyć   się   wielkim   uznaniem,   ale   pewien 
problem stanowi tu bardzo rzucający się w oczy ruch szczęk, który towarzyszy żuciu. Nie jest 
to   przeszkodą   dla   żującego,   ale   otoczeniu   wydaje   się,   jakby   był   on   zajęty   nieustannym 
jedzeniem.  Ponieważ żujący nigdy nie przełyka  „pożywienia”,  które ma  ustach, powstaje 
wrażenie, że to coś, co się tam znajduje, zawadza mu, niczym kawałek trudnej do zgryzienia 
chrząstki,   i   dlatego   żujący,   mimo   że   sam   doznaje   ukojenia,   przyprawia   o   irytację   osoby 
znajdujące się w jego bliskości. Skutkiem tego w wielu sytuacjach towarzyskich żucie gumy 
uważane   jest   za  „obrzydliwy   zwyczaj”,   a   sama   czynność   nie   wszędzie   cieszy   się 
popularnością.

Ponieważ   mleko   matki   jest   płynem   ciepłym   i   słodkim,   nic   dziwnego,   że   dorośli   w 

chwilach napięć lub znudzenia stosują rozmaite ciepłe i słodkie napoje jako środki kojące. 
Corocznie konsumuje się hektolitry herbaty, kawy, czekolady i kakao, co nie ma żadnego 
związku   z   autentycznym   pragnieniem,   które   stwarza   tylko   oficjalny   pretekst.   Filiżanki   i 
kubki, z których tak chętnie sączymy te substytuty mleka, są także miłe i gładkie, a do tego 
mają śliską powierzchnię, której dotykają nasze łaknące przyjemnych doznań usta. Dlatego 
łatwo   zrozumieć   protesty   przeciwko   współczesnym   tekturowym   kubkom   jednorazowego 

background image

użytku, które nie są ani gładkie, ani śliskie.

I znów warto zauważyć, w jaki sposób unikamy nazbyt oczywistych skojarzeń: pijemy 

gorącą   herbatę,   ale   mleko  –  zimne.   Picie   gorącego   mleka   w   nazbyt   oczywisty   sposób 
przypomina to, co robią niemowlęta. Na to mogą sobie pozwolić tylko ludzie chorzy, bo jak 
się  przekonaliśmy,  człowiek   chory  zrezygnował   już  z   typowych   dla  dorosłego   zmagań   z 
życiem,   fundując   sobie   całkowite  „niemowlęctwo   w   proszku”,   i   dlatego   kolejny  przejaw 
takiego   niemowlęcego   zachowania   niczego   tu   już   właściwie   nie   zmienia.   Poza   zimnym 
mlekiem   lub   koktajlami   mlecznymi,   które,   co   jest   znamienne,   wsysane   są   zwykle   przez 
słomkę, istnieje wiele innych rodzajów zimnych i słodkich napojów używanych w funkcji 
smoczków. Prawie zawsze reklamuje się je jako napoje orzeźwiające, ale pod tym względem 
w żadnym stopniu nie dorównują zwyczajnej czystej wodzie. Ważne jest jednak to, że są 
słodkie,   a   coraz   bardziej   rozpowszechniony   zwyczaj   picia   prosto   z   butelki   podnosi   ich 
wartość symboliczną.  Same  butelki  są teraz znacznie  mniejsze i rozmiarami  odpowiadają 
butelkom   dla   niemowląt.   W   gruncie   rzeczy,   gdyby   ktoś,   naśladując   plakat   wiszący   w 
Zurychu, zechciał pokazać człowieka pijącego colę lub lemoniadę z butelki ze smoczkiem, 
zdemaskowałby całą tę zabawę.

W geście  samopocieszenia,  ludzie  przytykają  sobie do ust różne inne  przedmioty,  na 

przykład łodygi roślin czy wiszące na szyi koraliki. Powiedzieliśmy już jednak dość dużo, aby 
wykazać, że oralna intymność niemowlęca pozostaje istotnym składnikiem naszego dorosłego 
życia,   nawet   jeśli   nie   należy   do   tak   oczywistej   sfery,   jaką   stanowią   pocałunki   zarówno 
przyjacielskie jak erotyczne. Pora więc przejść do innych części ciała dorosłego człowieka.

Kolejną podstawową formą kontaktu w okresie dzieciństwa jest przytulanie policzka do 

ciała   matki   i   pozostawanie   w   bezruchu.   Przytulanie   do   policzka   miękkich   przedmiotów, 
służących jako substytuty, rzadko występuje u dorosłych mężczyzn, ale jest dość powszechne 
u   kobiet.   Wiele   reklam   miękkich   łóżek,   pledów,   koców   i   bielizny   pościelowej   ukazuje 
pogodnie uśmiechniętą kobietę, która tuli do siebie jakiś nadający się do tego przedmiot. Jej 
głowa jest przechylona w jedną stronę, a policzek przylega do gładkiej powierzchni materiału. 
Szczególnie   często   widzi   się   ten   obrazek   w   reklamach   koców,   gdzie   zajmuje   on   niemal 
pozycję monopolisty, mimo oczywistego faktu, że kiedy koc znajduje się już w łóżku, nie 
zachodzi bezpośredni kontakt z nim, ponieważ jest owinięty w prześcieradło.

Podobnym   motywem   posługują   się   reklamy   futer.   Często   pokazują   futrzany   kołnierz 

podniesiony albo właśnie podnoszony rękami  w taki sposób, że jego nadzwyczaj  miękka 
powierzchnia   pieści   policzki   modelki.   Futrzane   dywaniki   mają   większą   powierzchnię 
kontaktową, przypominając ciało matki rozciągnięte na podłodze lub łóżku.

Może  najbardziej  rozpowszechnioną  formą   kontaktu   z  udziałem   miękkiego  w  dotyku 

policzka, i to formą występującą zarówno wśród mężczyzn jak wśród kobiet, jest korzystanie 
podczas   nocnego   wypoczynku   z   poduszki   wypełnionej   puchem.   Pieszczota   tej   delikatnej 
poduszki-piersi jest bardzo ważną formą ukojenia u schyłku dnia. Pozwala nam ona wyciszyć 

background image

się do stanu, w którym jesteśmy nareszcie gotowi zapaść w głęboki sen i pozostawić za sobą 
zmagania,   które   jako   ludzie   dorośli   toczyliśmy   w   ciągu   dnia.   Producenci   poduszek 
precyzyjnie wypracowali odpowiednie proporcje między sprężystością a miękkością i obecnie 
w każdym sklepie z pościelą wśród całej gamy poduszek różniących się nieco między sobą 
pod   względem   właściwości   dotykowych   można   sobie   wybrać   właściwą.   Wielu   dorosłym 
pomaga   zasnąć   jakaś   jedna   konkretna   poduszka   lub   jej   „zwartość”  i   gdy   przyjdzie   im 
przyłożyć twarz do innej poduszki w obcym łóżku, czy to w hotelu, czy w cudzym domu, 
mogą  mieć  trudności ze snem.  Jest to częstsze u domatorów,  którzy mało  podróżują i u 
których z czasem wyrabia się obsesja na tle jednej konkretnej właściwości poduszek, takiej 
jak sprężystość, grubość czy miękkość.

Podobnie mają się sprawy z całą resztą łóżka. Poza wrażliwością  na cechy poduszki 

dorośli   preferują   jakiś   szczególny   stopień   miękkości   czy   twardości   materaca   i   jakąś 
szczególną lekkość czy ciężar, a także luźność czy przytulność tego, czym się przykrywają, 
układając się na noc w łóżkach, w których spędzają jedną trzecią życia.

W 1970 roku na rynku amerykańskim pojawił się nowy i rodzaj łóżka – „łóżko wodne”. 

Właściwie jest to materac z winylu wypełniony wodą. Leżąc na nim śpiący łagodnie zapada w 
jego płynne objęcia, jakby powracając do łona matki. Termostat i grzałka wewnątrz materaca 
utrzymują wodę w temperaturze, która działa najbardziej kojąco.

W drugiej połowie 1970 roku sprzedano ponad 15 tysięcy takich łóżek i wkrótce podaż 

przestała   nadążać   za   popytem.   W   reklamach   zachęcano   potencjalnych   nabywców   takimi 
wiele mówiącymi zwrotami jak  „Żyj i kochaj, nurzając się w luksusie” albo „Bujaj się do 
snu”. Użytkownikom tych materacy grozi jedynie, by odwołać się do dziedziny ginekologii, 
„przebicie błony”. Bo też dziura w materacu wodnym to zapewne nie mniejsze zamieszanie 
niż   poród.   Może   więc   ten   niewielki,   ale   stale   obecny   lęk   sprawi,   że   większość   z   nas 
pozostanie otulona w bezpieczniejszym uścisku tradycyjnej pościeli.

Obiektywne spojrzenie na nasze zwyczaje związane ze spaniem i na jego atrybuty, takie 

jak miękkie poduszki, łóżka i materace, pozwala dostrzec ich specjalne znaczenie. Są one 
czymś  więcej niż sposób na sprowadzenie marzeń sennych, które naszym komputerowym 
mózgom   pozwalają   uporządkować   bezładny   natłok   myśli   minionego   dnia,   i   czymś   dużo 
ważniejszym   niż   środek   zapewnienia   sobie   odpoczynku   fizycznego   przed   trudami   dnia 
następnego.   Są   one   także   przykładem   szeroko   rozpowszechnionego   w   całym   świecie, 
masowego   pławienia   się   w   rozkoszach   intymności,   jakie   daje   otulenie   się   czymś 
nieożywionym, co można by uznać za połączenie tekstylnego łona i ramion tekstylnej matki.

Nawet gdy nie śpimy, nie odrzucamy tych podstawowych uciech, co wyraźnie pokazuje 

współczesny   przemysł   meblowy.   Fotele   i   kanapy   wabiące   zmysłową   miękkością   i   pod 
względem wygody jak nigdy dotąd dorównujące łóżkom, stały się prawie najważniejszym 
elementem   każdego   salonu,   pokoju   dziennego   i   holu.   Tam   właśnie   po   męczącym   i 
pracowitym   dniu   z   rozkoszą   oddajemy   się   intymnemu   kontaktowi   z   naszym   ulubionym 

background image

miękkim   meblem,   którego  „ramiona”  może   nie   obejmują   nas   w   dosłownym   sensie,   ale 
którego poddająca się powierzchnia  dostarcza  nam wiele fizycznego  komfortu.  Siedzimy, 
rozkosznie wtuleni, na symbolicznych kolanach naszego imitującego matkę fotela i wolni od 
zagrożeń uspokajamy się jak dzieci, z bezpiecznej odległości spoglądając na chaos brutalnego 
życia  ludzi dorosłych,  które pozostawiliśmy na zewnątrz,  ale którego symboliczny wyraz 
znajdziemy na ekranie telewizora lub na kartach powieści.

Jeśli z mojego opisu oglądania telewizji z pozycji miękkiego i wygodnego fotela  –  na 

wzór dziecka, które siedząc bezpiecznie na kolanach matki patrzy na to, co się dzieje z oknem 
– wynika, że potępiam ten zwyczaj, śpieszę zapewnić, że nie jest to moim zamiarem. Wprost 
przeciwnie,   jest   to   dodatkowa   zaleta   tego   rozpowszechnionego   na   całym   świecie   wzorca 
zachowania. Telewizja nie tylko  dostarcza rozrywki i edukacji, ale  – jak już mówiłem  – 
stanowi   niezwykle   ważny   czynnik   kojący   w   naszym   pełnym   stresów   dorosłym   świecie. 
Szklany ekran, pokazując nam różne sceny, jednocześnie nas od nich odgradza, pozostają one 
bezpiecznie zamknięte we wnętrzu pudła telewizora, skąd nie mogą nam wyrządzić żadnej 
krzywdy. Rekompensuje nam to niedostatki naszych foteli-matek, które dostarczają nam tylko 
jednego   z   dwóch   ważnych   czynników   bezpieczeństwa,   jakie   prawdziwa   matka   zapewnia 
swemu dziecku. Prawdziwa matka daje zarówno intymność kontaktu z delikatnym ciałem, jak 
też   ochronę   przed   światem   zewnętrznym.   Nasze   fotele-matki   dają   nam   tylko   delikatny 
kontakt  –  nie mogą nas jednak chronić. I tu właśnie śpieszy nam na pomoc nieprzenikalna 
szklana ściana ekranu telewizyjnego, która kompensuje nam brak tego czynnika ochrony, 
bezpiecznie oddzielając nas od rozgrywających się wewnątrz pudła dramatów świata ludzi 
dorosłych. Symboliczne równanie jest więc proste: prawdziwa matka, która chroni i pociesza 
= ekran, który chroni + fotel-matka, który pociesza.

Gdy   w   ten   sposób   spoglądamy   na   nasze   życie   domowe,   nie   powinno   dziwić 

spostrzeżenie,  że podczas podróży lub wakacji większość z nas woli zatrzymywać  się w 
hotelach, które niemal pod każdym względem przypominają warunki znane nam z pokoju 
dziecinnego. Jak w dzieciństwie wszystko robi za nas ktoś inny, a my nie musimy nawet 
kiwnąć palcem. Posiłki przygotowuje nam szef kuchni matki, podaje nam je kelnerka-matka, 
a pokojówka-matka ściele nam łóżko i sprząta pokój. W najlepszych hotelach dzięki obsłudze 
wracamy dosłownie do kołyski, tyle że dziecięcy płacz zastępuje zwykłe naciśnięcie guzika w 
ścianie   czy   podniesienie   słuchawki   telefonicznej.   Niektórzy   nowobogaccy   zatrudniają   też 
osobistych służących-matki, co upodabnia do pokoju dziecinnego także ich domy. Jak już też 
wspominałem w jednym z poprzednich rozdziałów, łóżko i szpital stwarzają podobne warunki 
choremu, który chwilowo zrezygnował z uczestnictwa w zmaganiach ludzi dorosłych.

Czasami pozwalamy sobie na jeszcze bardziej podstawowy luksus, którym jest krótki 

powrót do podobnych warunków, jakie panują wewnątrz macicy – na gorącą kąpiel. To nie 
przypadek, że niemal wszyscy lubią się kąpać w wodzie o temperaturze panującej w macicy, 
rozkosznie   pławiąc   się   w   wodzie   imitującej   wody   płodowe,   z   cudownym   poczuciem 

background image

bezpieczeństwa, które dają wyokrąglone ściany wanny-macicy i szczelnie zamknięte drzwi 
łazienki,   oddzielające   nas   od   świata   dorosłych.   Jednak   wcześniej   czy   później   jesteśmy 
zmuszeni wyciągnąć korek z wanny niby z szyjki macicy i niechętnie poddać się bolesnemu 
doświadczeniu nowych narodzin. Jakby znając nasze lęki towarzyszące tej okropnej chwili, 
producenci ręczników  współzawodniczą  w dostarczaniu  nam najczulszych  i najmiększych 
objęć,   jakie   są   w   stanie   stworzyć.   Jedna   z   reklam   ręczników   zapewnia:  „Nasze   ręczniki 
wypieszczą cię do sucha”, a dziewczyna na załączonym obrazku trzyma ręcznik kurczowo 
przyciśnięty do twarzy i do ciała, jakby od niego zależało jej życie.

Gdy   dziewczyna   obejmująca   ręcznik   wreszcie   się   ubierze,   nie   musi   się   obawiać,   że 

skończy się ta czuła intymność. Reklamy ubiorów – bielizny osobistej, swetrów, spódniczek i 
wszystkiego poza tym – obiecują jej podobne przyjemności. Wydaje się, że te majteczki to 
coś   więcej   niż   tylko   sprawa  skromności,   ponieważ   jak  się   dowiadujemy,   dają   one  „nagi 
uścisk”, który „rozciąga się łagodnie  i pieszczotliwie, obejmując każde wgłębienie  twego 
ciała”. A te rajstopy są „miękkie i zmysłowe jak jedwab” i „otulą cię rozkosznie po koniuszki 
palców”, nie mówiąc już o tych pończoszkach, które „delikatnie i czule popieszczą ci nogi”, 
albo też tych  „lgnących do ciebie”  spódniczkach z dzianiny. Szczęśliwa dziewczyna może 
więc przechadzać się w kompletnym stroju, pozornie samotna, ale symbolicznie obwieszona 
rojem pieszczących, obejmujących i obściskujących ją intymnych  tekstylnych  kochanków. 
Gdyby połączone reklamy ubiorów mogły kumulować swoje działanie, byłoby rzeczą dziwną, 
że taka dziewczyna nie doznaje wielokrotnego orgazmu od samego chodzenia po pokoju. Na 
szczęście   dla   jej   prawdziwych   kochanków   oddziaływanie   tych   doborowych   kochanków 
tekstylnych   zazwyczaj   nie   dorównuje   reklamom.   A   jednak   jest   to   autentyczny   i   ważny 
element   składający   się   na   przyjemność   fizyczną,   jaka   płynie   z   noszenia   na   sobie 
współczesnych miękkich i wygodnych wyrobów tekstylnych.

Te intymne stosunki między ubraniem a osobą, która je nosi, nie są jednostronne. Nie 

tylko   ubranie   obejmuje   właściciela,   lecz   także   właściciel   obejmuje   ubranie.   Pomijając 
wszystko inne, jest to uczciwa odpłata za całe to błogie obejmowanie i delikatne pieszczenie. 
Ulubionym  sposobem rewanżu jest wsunięcie jednej lub obu rąk w jakąś stosowną fałdę 
ubrania.   Od   razu   przypomina   się   tu   charakterystyczna   postawa   Napoleona,   z   jedną   ręką 
wsuniętą   pod   połę   marynarki,   ale   w   dzisiejszych   czasach   najbardziej   rozpowszechnioną 
wersją takiego gestu jest trzymanie rąk w kieszeniach. Kieszenie są oficjalnie po to, aby 
trzymać w nich jakieś drobne przedmioty, i gdy wkładamy rękę do kieszeni, to rzekomo po 
to, aby coś z niej wyjąć. Ale znakomita większość tych  gestów nie ma nic wspólnego z 
wyjmowaniem czegokolwiek. Są one natomiast przedłużeniem kontaktów, w których, że tak 
powiem, trzymamy się za ręce z własnymi  kieszeniami. Uczniom i żołnierzom poleca się 
często,   aby  „wyjęli   ręce   z   kieszeni”,   wyjaśniając   tylko,   że   jest   to   niechlujne   i   nieładne. 
Prawda jest jednak, rzecz jasna, taka, że ta postawa wyraża rozluźnienie się, które towarzyszy 
symbolicznemu przejawowi intymności, a które jest sprzeczne z oficjalną rolą mężczyzny 

background image

podporządkowanego   i   gotowego   do   wykonywania   rozkazów.   Mężczyźni,   którzy   nie 
podlegają takim ograniczeniom, mają do dyspozycji kilka innych możliwości, a wybór jednej 
z nich odbywa się wedle dość osobliwej reguły. Brzmi ona następująco: im wyżej na mapie 
ciała   w   pozycji   stojącej   następuje   kontakt   ręka-ubranie,   tym   bardziej   jest   on   asertywny. 
Najbardziej asertywne jest chwycenie się za klapy. Tuż za nim idzie wsunięcie kciuków pod 
kamizelkę. Następny w kolejności jest napoleoński gest wsuwania dłoni pod połę marynarki. 
Jeszcze niżej plasuje się wkładanie rąk do bocznych kieszeni marynarki, a zupełnie nisko 
powszechne wkładanie rąk do kieszeni spodni. Zejście jeszcze niżej, czyli złapanie się za 
nogawki spodni, zajmuje odpowiednio niskie miejsce na skali asertywności.

Jak się wydaje, uzasadnienie tej reguły wywodzi się stąd, że im wyżej unosi się ręka w 

takim kontakcie, tym bliższa jest pozycji właściwej ruchowi intencjonalnemu zadania ciosu. 
Wymierzenie   prawdziwego   ciosu   musi   być   poprzedzone   uniesieniem   ramienia,   którym 
zamierza się zaatakować przeciwnika. Jak już wiemy,  czynność ta ulega zamrożeniu jako 
czysto formalny sygnał w postaci uniesionej pięści w pozdrowieniach stosowanych  przez 
komunistów. Chwyta nie się za klapy ma w sobie wiele z tego ruchu. W gruncie rzeczy 
niemożliwy jest już jakiś kontakt ręka-ubranie na wyższym poziomie, nic więc dziwnego, że 
wśród innych możliwości ta pozycja stanowi sygnał najbardziej zaczepny. Obok pozycji z 
kciukami pod kamizelką stała się ona niemal parodią asertywności. Dlatego też pełniący jakąś 
poważną i dominującą rolę współczesny mężczyzna w miejscu publicznym zastosuje raczej 
niższą pozycję, jaką jest włożenie rąk do kieszeni marynarki. Jest ona szczególnie popularna 
wśród potentatów finansowych, generałów, admirałów i przywódców politycznych. Jest to też 
zwyczajowa   postawa   czołowych   gangsterów   lat   dwudziestych.   Tacy   ludzie   niechętnie 
przyjmują niższą postawę, jaką jest trzymanie rąk w kieszeniach spodni, w każdym razie w 
sytuacjach wymagających potwierdzenia ich praw do dominacji.

Intrygującym wyjątkiem od powyższej reguły jest pozycja z kciukami wsuniętymi pod 

pasek od spodni. Chociaż kontakt ma tu miejsce dość nisko, jest w nim wyraźny element 
zaczepności. Taką postawę upodobali sobie różni  „twardziele”, kowboje, pseudokowboje i 
pozorujące agresywność dziewczyny. Asertywne właściwości tej pozycji tkwią nie tylko w 
ruchu intencjonalnym zapowiadającym błyskawiczne wyciągnięcie broni, ale też w fakcie, że 
stał się on współczesną wersją pozycji z kciukami wsuniętymi pod kamizelkę z braku tejże. 
Czasami pod pasek lub pod górną część spodni wsuwa się wszystkie palce dłoni, ale wtedy 
pozycja ta traci wiele ze swojej agresywności i ściślej odpowiada swemu miejscu na skali.

Poza   tymi   gestami   istnieje   wiele   pomniejszych   przejawów   intymności,   w   których 

uczestniczy   ręka   i   różne   części   garderoby.   Wszystkie   one   pojawiają   się   w   sytuacjach 
stresowych,   a   wiele   z   nich,   jak   się   zdaje,   jest   symboliczną   wersją   kojących   czynności 
pielęgnacyjnych, których oczekiwalibyśmy ze strony innych osób. Często obserwujemy, jak 
mężczyźni   poprawiają   sobie   spinki   u   mankietów   albo   krawaty.   Prezydent   Kennedy   w 
chwilach   stresu   podczas   publicznych   wystąpień   dotykał   palcami   środkowego   guzika 

background image

marynarki. Fotografie Winstona Churchilla pokazują, jak w chwilach napięcia przyciska dłoń 
do dolnej części marynarki, co wyglądało, jakby się częściowo obejmował.

Kobiety   w   momentach   napięć   bardzo   często   dotykają   i   przebierają   palcami   po 

bransoletkach i naszyjnikach, a fizyczna czynność przebierania paciorków przy odmawianiu 
różańca niewątpliwie działa kojąco na zakonnice. Kiedy indziej delikatna pieszczota pomadki 
do ust czy przypudrowanie policzków stanowią dotykowy sposób na odzyskanie równowagi i 
pozwalają   podenerwowanej   kobiecie   oderwać   się   na   chwilę   od   jakiegoś   stresującego   ją 
zajęcia   z   udziałem   innych   osób.   W   chwilach   większej   prywatności   kobieta   czesze   się   i 
szczotkuje   włosy   dużo   intensywniej,   niż   wymaga   tego   ich  „poprawienie”,   co   również 
przynosi bardzo widoczny skutek kojący, odgrywając rolę miłosnej auto-pieszczoty.

Czasami   kontakt   między   osobami   realizuje   się   za   pośrednictwem   przedmiotu   lub 

przedmiotów, na przykład stykających się ze sobą kieliszków podczas wznoszenia toastu.

Klasycznym przykładem może tu być fotografia, którą można znaleźć w każdym albumie 

rodzinnym z epoki wiktoriańskiej. Zazwyczaj matka z najmłodszym potomkiem na kolanach 
siedzi w fotelu umieszczonym pośrodku. Małżonek, który zwykle ma naturalną skłonność, by 
ją objąć ręką za ramię, odczuwając zahamowanie przed uczynieniem tego gestu w obecności 
innych, obejmuje oparcie fotela, na którym siedzi połowica. We współczesnej wersji takiej 
sceny   dwoje   przyjaciół   w   sytuacji   prywatnej   siedzi   obok   siebie,   a   ręka   jednego   z   nich, 
wyciągnięta w kierunku pleców drugiej osoby, spoczywa na oparciu kanapy, na której razem 
siedzą.   Podobnie   gdy   ktoś   siedzi   sam   w   fotelu   i   obejmując   miłośnie   jego   poręcze,   z 
ożywieniem rozmawia z kimś siedzącym w fotelu naprzeciwko. Można wzmóc przyjemność 
płynącą   z   siedzenia   w   fotelu,   kołysząc   się   w   fotelu   na   biegunach  –  co   było   ulubioną 
czynnością prezydenta Kennedy’ego, gdy był w stanie stresu. Nie trzeba dodawać, że ma to 
bezpośredni związek z kołysaniem się w kołysce lub w matczynych objęciach.

Dochodzimy wreszcie do przedmiotów, które są już bardzo oczywistymi  substytutami 

intymności seksualnej. Najmniej kontrowersyjne z nich to fotografie ukochanych osób albo 
„rozebrane”  zdjęcia tych, z którymi pragnęlibyśmy nawiązać intymne kontakty. Nie mając 
dostępu do autentycznych obiektów, można dotykać i całować fotografie. Nowym zjawiskiem 
w tej dziedzinie są poduszki z nadrukami. Można obecnie nabyć powłoczki na poduszkę z 
nadrukowanym  wizerunkiem twarzy ulubionej gwiazdy filmowej. Kładąc się spać, można 
przytulić policzek do policzka uwielbianej lub uwielbianego i rozkosznie zapaść w sen w 
zastępczych objęciach z tkaniny.

Jeśli chodzi o rzeczywiste akty płciowe, mówi się, że podczas drugiej wojny światowej 

żołnierze   nieprzyjaciela   (zawsze   są   to   żołnierze   nieprzyjaciela)   otrzymywali   na   froncie 
nadmuchiwane gumowe manekiny kobiet, wyposażone we wszystkie otwory płciowe, aby 
mogli wyładować się seksualnie. Nie udało mi się ustalić, czy była to prawda, czy tylko 
propaganda, mająca pokazać, jak bardzo przeciwnicy są złaknieni seksu i w jakiej marnej są 
kondycji.

background image

Natomiast   nieożywione   substytuty   męskiego   członka   mają   długą   i   udokumentowaną 

historię, a nawet zasłużyły na wzmiankę w Starym Testamencie. Określane oficjalnie jako 
sztuczne   penisy,   występujące   też   pod   innymi   nazwami,   jak  „ogór”,   „świeca”, 
„samozadowalacz” czy „jebadełko”, znane były jeszcze w czasach przedbiblijnych i widnieją 
na starożytnych  rzeźbach babilońskich pochodzących sprzed setek lat przed naszą erą. W 
starożytnej   Grecji   nosiły   nazwę  „olisbos”,   co   znaczy   „śliski   byk”;   były   też   podobno 
szczególnie   popularne   w   tureckich   haremach.   Z   upływem   wieków   ich   stosowanie 
rozprzestrzeniło się praktycznie na wszystkie kraje świata. Ich popularność to rosła, to malała, 
osiągając szczyt bodaj że w osiemnastym wieku, kiedy otwarcie sprzedawano je w Londynie, 
co znów stało się możliwe dopiero w drugiej połowie bieżącego stulecia. W ich produkcję 
wkładano podobno wiele wysiłku i talentu,  „aby wyobrażony akt płciowy jak najbardziej 
przypominał rzeczywisty”. W latach siedemdziesiątych sprzedaje się je w kilkunastu wersjach 
w   sex   shopach   wielu   krajów   świata   zachodniego.   Znajdują   one   nabywców   wśród 
powodowanych ciekawością mężczyzn oraz lesbijek i samotnych kobiet, które stosują je w 
celach masturbacyjnych.

W ostatnich czasach pojawiły się też dwa modele sztucznych penisów mechanicznych. 

Pierwszy ma charakter ściśle techniczny i został zaprojektowany w Ameryce specjalnie do 
badań naukowych nad istotą ludzkiej kopulacji. Opracowany przez radiofizyków, zasilany 
elektrycznie,   wykonany   z   plastiku   mającego   optyczne   właściwości   szkła   płaskiego 
walcowanego,   wyposażony   w   źródło   światła   luminescencyjnego,   by   umożliwić   kręcenie 
filmów  wewnątrz   pochwy,   i  zaopatrzony  w  przełączniki  umożliwiające   masturbującej   się 
osobie   regulowanie   zarówno   szybkości   jak   głębokości   ruchów   sztucznego   penisa,   jest   to 
instrument   na   najwyższym   poziomie,   delikatny   i   niezmordowany   sztuczny   kochanek, 
namiastka seksu, z którą nie mogą się równać żadne inne jego namiastki. Mniej ambitnym i o 
wiele tańszym urządzeniem mechanicznym, które w ostatnich latach zyskało sobie ogromną 
popularność, jest stosunkowo prosty „wibrator” lub „wibromasażysta”. Jest to mały, długi i 
cienki   przedmiot   z   plastiku,   o   gładkiej   powierzchni   i   zaokrąglonym   koniuszku,   zasilany 
bateryjnie. Jego pierwotna i oficjalna funkcja polegała na wykonywaniu miejscowego masażu 
mięśni.   Wkrótce   znaleziono   dla   niego   nową   i   bardziej   seksualną   funkcję   delikatnego, 
wibrującego sztucznego penisa, używanego do masturbacji, a ponieważ można go było nabyć 
w jego oficjalnej roli jako urządzenie do masażu, miał on tę dodatkową zaletę, że nawet 
nabywcy, którzy wahaliby się przy zakupie jakichś mniej zakamuflowanych instrumentów 
zaspokojenia seksualnego, ten kupowali bez nadmiernego skrępowania. Nawet w skądinąd 
otwarcie piszącej na te tematy prasie czarnorynkowej uprawia się tę maskaradę.

Typowa reklama brzmi: „Aparat do osobistego masażu; penetrujący, pobudzający, usuwa 

ból   i   zmęczenie.   Wymiary   17,5   cm   na   3,5   cm.   Standardowe   baterie   w   załączeniu”. 
Powściągliwość tej reklamy zupełnie nie współgra z innymi tekstami prasy czarnorynkowej, 
gdzie można znaleźć najbardziej dosadne i swobodne sposoby mówienia o seksie. Jeszcze raz 

background image

widzimy tu, jak działa zasada, z którą spotkaliśmy się już wielokrotnie, ta mianowicie, że 
przejawy intymności wśród dorosłych wymagają jakiegoś kamuflażu, czy to na nasz własny 
użytek, czy na użytek innych osób, by przesłonić prawdziwy cel tego, co się robi.

Bardzo niezwykłą i przemyślną formą namiastki seksu stosowaną niekiedy przez kobiety 

w Japonii jest rin-no-tama, znana także jako watama lub ben-wa. Są to dwie puste w środku 
piłeczki, o rozmiarach zbliżonych do gołębiego jaja, które wkłada się do pochwy. Pierwotnie 
były one mosiężne, dziś prawdopodobnie są plastikowe; jedna z tych  kulek jest zupełnie 
pusta, a w drugiej znajduje się odrobina rtęci. Najpierw wkłada się kulkę pustą, wsuwając ją 
głęboko, aż do styku z szyjką macicy. Następnie wkłada się drugą kulkę, która ma dotykać 
pierwszej, a otwór pochwy zatyka się na przykład tamponem z ligniny. Wyposażona w ten 
sposób   kobieta   bez   żadnych   krępujących   ją   zewnętrznych   oznak   może   zabawiać   się   w 
pozornie niewinny sposób, bujając się na huśtawce lub kołysząc się w fotelu na biegunach. 
Rytmiczne ruchy w przód i w tył wywołują przemieszczanie się kulek i nacisk na wewnętrzne 
ściany pochwy, co imituje ruchy męskiego członka. Chociaż jako seksualna „zabawka” rin-
no-tama ma tę wielką zaletę, że umożliwia jawne uzyskiwanie niejawnej przyjemności, nie 
zdobyła sobie tak wielkiej popularności jak wszechobecny wibrator, przypuszczalnie dlatego, 
że w odróżnieniu od niego nie pełni żadnej nieseksualnej funkcji „oficjalnej”.

Nawiasem mówiąc, niektóre zabawki nie mające żadnych cech seksualizmu też mogłyby 

służyć jako przedmioty nie ożywione dostarczające przyjemności dotykowych. Możliwości są 
tu ogromne, ale tylko niewiele z nich usiłowano wykorzystać z jakimkolwiek powodzeniem. 
Gdy już się pojawiają, przedstawia się je zwykle jako pewien rodzaj urządzeń sportowych. 
Jednym   z   nich   była   trampolina.   Główna   przyjemność   polega   tu   na   poddawaniu   się 
„objęciom”  sprężystej  powierzchni,  wyrzucie  w  powietrze  i ponownym  zanurzeniu  się  w 
objęciach   już   w   nowej   pozycji.   Ale   cały   ten   proces   musiał   się   odbywać   pod   pewną 
przykrywką,   czyli   w   atmosferze   ostrego   współzawodnictwa,   co   wykluczało   wiele   osób. 
Innym  przykładem  może być  krótkotrwały żywot  tańca hula-hoop, który łączył  obrotowy 
uścisk   koła   wokół   talii   wykonawcy   z   falującym   ruchem   bioder.   Taniec   ten,   przy  bardzo 
ograniczonym zasięgu oddziaływania, nie przetrwał jednak dłużej niż inne nowinki.

Dziedzina sztuki kilkakrotnie, acz bez większego sukcesu, usiłowała obdarzyć łaknący 

intymności świat przedmiotami natury intymnej. W roku 1942 nowojorskie Muzeum Sztuki 
Współczesnej   po   raz   pierwszy   zaprezentowało   nowy   rodzaj   rzeźby  –  przeznaczonej   do 
trzymania   w   ręku.   Te   dzieła   sztuki   rzeźbiarskiej   składały   się   z   małych,   gładko 
wypolerowanych i zaokrąglonych kawałków drewna o abstrakcyjnych kształtach. Można je 
było wziąć do ręki i ściskać lub obracać w różne strony, różnicując w ten sposób wrażenia 
dotykowe. Artysta, który je stworzył, podkreślał, że należy je raczej wyczuwać niż oglądać, i 
sugerował,   że   mogą   być   znakomitym   substytutem   papierosów,   gumy   do   żucia   lub 
machinalnego rysowania dla osób, które nie potrafią spokojnie usiedzieć podczas różnych 
zebrań. Tak się niestety nie stało i od tej pory o rzeźbach tych nikt już chyba nie słyszał. I tym 

background image

razem komunikat był nazbyt wyraźny, a żaden członek jakiegokolwiek gremium nie chce, aby 
wiedziano, że odczuwa tak wyraźną potrzebę pocieszającego kontaktu pseudo-cielesnego.

W bliższych nam czasach, czyli w latach sześćdziesiątych, niektórzy artyści usiłowali w 

bardziej ambitny sposób bezpośrednio zaatakować ciała miłośników sztuki, tworząc „rzeźby 
środowiskowe”. Przybrały one wiele różnych form, na przykład coś w rodzaju przestrzeni do 
zabawy, gdzie zwiedzający był poddawany działaniu serii wrażeń dotykowych, poruszając się 
wewnątrz różnych rur, tuneli i przejść, wyposażonych w rozmaite wiszące i przymocowane 
do ścian przedmioty o różnorodnej fakturze  i wykonane  z różnych  materiałów. Tu także 
sukces trwał krótko i zmarnowano wielkie możliwości.

Ostatni   przykład   jest   stosownym   podsumowaniem   całej   sytuacji.   Pewien   artysta 

zbudował   kapsułę   do   symulowania   kopulacji.   Umieszczonego   w   niej  „miłośnika   sztuki” 
oplatało się rozmaitymi drutami, potem zamykało się kapsułę i włączało maszynerię, która 
miała   wywoływać   intensywne   doznania   zmysłowe.   Twórca   tego   urządzenia   wygłosił 
następnie   w   instytucie   sztuki   wykład   na   temat   swoich   koncepcji.   Zapatrzonej   w   niego   i 
zasłuchanej   publiczności   wyjaśnił,   że   z   powodu   trudności   technicznych   zbudował   teraz 
znacznie   prostszą   wersję   urządzenia,   z   którą   wiązał   wielkie   nadzieje   na   sukces. 
Zmodyfikowane urządzenie było w zasadzie wielkim pionowym arkuszem gumy lub jakiegoś 
podobnego materiału z umieszczoną na wysokości genitaliów małą dziurką, w którą miłośnik 
sztuki mógł wsuwać swój członek. Dla miłośniczek sztuki przewidziano podobny pionowy 
arkusz z wystającym fragmentem w kształcie penisa. Artysta powiedział z całą powagą, że 
poza swoją prostotą nowy model ma tę zaletę, że może być używany jednocześnie przez 
miłośnika i miłośniczkę sztuki, stojących po obu stronach dzieła.

Absurdalna ta historyjka przywodzi nam na myśl absurdalność wielu omawianych w tym 

rozdziale zjawisk. Absurdem jest to, że dorosły człowiek napełnia sobie płuca substancjami 
rakotwórczymi,   aby   napawać   się   prostackim   substytutem   przyjemności,   których   niegdyś 
zaznawał   u   piersi   matki   albo   wtedy,   gdy   podawano   mu   do   ust   butelkę   ze   smoczkiem. 
Absurdem   jest   też   to,   że   dorosły  mężczyzna   nieustannie   miętosi   w   ustach   odcieleśniony 
gumowy sutek w postaci gumy do żucia, a także że dorosła kobieta pragnąca zaspokojenia 
seksualnego używa plastikowego aparatu do masażu zamiast żywego penisa. Ale chociaż te 
czynności mogą się komuś wydawać absurdalne, żałosne czy nawet odrażające, dla wielu są, 
być może, jedynym  dostępnym rozwiązaniem, i należy zawsze pamiętać o tym,  że każdy 
przejaw intymności, choćby najbardziej odległy od prawdziwej intymności, jest jednak lepszy 
niż pozbawiona wszelkiej intymności potworna samotność. Innymi słowy, nie powinniśmy 
zwalczać objawów, lecz dokładniej przyjrzeć się przyczynom problemu. Gdybyśmy potrafili 
zwiększyć   stopień   intymności   z   naszymi   bliskimi,   nasze   zapotrzebowanie   na   substytuty 
intymności byłoby coraz mniejsze. Tymczasem jednak niemal każde dotknięcie zastępcze jest 
lepsze niż żadne.

background image

8. INTYMNOŚĆ Z SAMYM SOBĄ

Kobieta stojąca na peronie tuż przed wejściem do pociągu jest przerażona. Mąż zapytał ją 

właśnie,   czy   nie   zapomniała   zamknąć   drzwi   kuchennych,   a   ona   uświadomiła   sobie,   że 
zapomniała. Co robi? Zanim jeszcze wypowie jakiekolwiek słowo, otwiera szeroko usta, a 
dłonią dotyka policzka. Gdy zaczyna mówić, jej ręka przyciśnięta do twarzy pozostaje w tym 
samym   miejscu.   Potem,   po   kilku   chwilach,   ręka   opada   i   przychodzi   następne   stadium 
sekwencji jej zachowania. Nie będziemy już tego dalej śledzić, lecz skoncentrujemy się na tej 
ręce, gdyż w niej tkwi klucz do kolejnej sfery intymności cielesnej – do intymności z samym 
sobą.

W tej krótkiej chwili przerażenia kobieta na peronie udzieliła sobie błyskawicznej samo 

pociechy w formie przelotnej pieszczoty, jaką jest dotknięcie policzka. Jej nagłe zmartwienie 
doprowadziło   ją   do   nieświadomego,   kojącego   kontaktu,   który   w   innych   okolicznościach 
dałaby jej pomocna dłoń jakiejś ukochanej osoby albo – dawno temu, gdy była jeszcze małym 
skrzywdzonym dzieckiem –  rodzice. Teraz w zastępstwie dłoni ukochanego czy matczynej 
dłoni jej własna ręka unosi się do góry, by wejść w kontakt z policzkiem. Dokonuje się to 
odruchowo,   bez   namysłu   i   bez   wahania.   Podczas   tej   czynności   policzek   pozostaje   jej 
własnym   policzkiem,   ale   ręka   w   symboliczny   sposób   staje   się   ręką   cudzą,   należącą   do 
ukochanego lub do matki.

Tego   rodzaju   autokontaktów   nie   uznajemy   raczej   za   przejawy   intymności   cielesnej, 

chociaż   mają   one   to   samo   podłoże   co   inne   formy   kontaktów   omawiane   w   poprzednich 
rozdziałach. Mogą one sprawiać wrażenie czynności „jednoosobowych”, ale w gruncie rzeczy 
są bezwiedną imitacją czynności z udziałem dwóch osób, przy czym jako wyimaginowanego 
partnera wykonującego ruch kontaktowy używa się jakiejś części ciała. Takie kontakty można 
więc inaczej określić jako pseudointerpersonalne.

Jako takie – stanowią one piąte i ostatnie ważne źródło intymności cielesnej. Wszystkie 

pięć można by zilustrować następująco: l. Gdy jesteśmy zdenerwowani lub znajdujemy się w 
depresji,   ukochana   osoba   może   nas   spróbować   podtrzymać   na   duchu   za   pomocą 

background image

uspokajającego objęcia lub uściśnięcia ręki. 2. Gdy ukochana osoba jest nieobecna, może to 
być jakiś specjalista od dotykania, a więc na przykład lekarz poklepujący nas po ramieniu i 
wypowiadający   słowa   otuchy.   3.   Jeśli   naszym   jedynym   towarzyszem   jest   pies   lub   kot, 
możemy   go   wziąć   w   ramiona   i   pocieszyć   się,   przytulając   policzek   do   jego   ciepłego   i 
owłosionego ciała. 4. Gdy jesteśmy zupełnie sami i w nocy zaniepokoi nas jakiś podejrzany 
hałas, możemy szczelnie otulić się kołdrą i w jej miękkim uścisku poczuć się bezpieczniej. 5. 
Gdy wszystko inne zawodzi, mamy jeszcze do dyspozycji własne ciało, które chcąc pozbyć 
się niepokoju, możemy obejmować, ściskać, chwytać i dotykać na wiele różnych sposobów.

Poświęciwszy   nieco   czasu   na   zwykłą   obserwację   zachowania   ludzi,   można   wkrótce 

zauważyć, że samokontakt czy autokontakt jest zjawiskiem niezmiernie częstym, znacznie 
częstszym, niż moglibyśmy przypuszczać. Niesłuszne byłoby jednak uznawanie wszystkich 
takich   kontaktów   za   substytuty   intymności   interpersonalnej.   Niektóre   z   nich   mają   inne 
funkcje. Na przykład mężczyzna drapiący się w swędzącą go nogę nie robi tego w zastępstwie 
kogoś   innego.   W   czynności   tej   nie   ma   ukrytego   elementu   intymności.   Ważne   więc,   aby 
przejawom   autointymności   nie   przypisywać   nadmiernej   wagi.   By   ocenić   to   zjawisko 
właściwie, najlepiej zadać sobie najpierw podstawowe pytanie: jak i kiedy sami dotykamy 
własnych ciał?

Z myślą o tym pytaniu dokonałem analizy kilku tysięcy przykładów działań ludzkich, w 

których mamy do czynienia z autokontaktem. Pierwsza konstatacja, która wyłoniła się z tych 
badań, mówiła o tym, że najważniejszym rejonem „otrzymującym” takie kontakty jest głowa, 
a najważniejszym organem „udzielającym” ich jest ręka. Chociaż głowa jest tylko niewielkim 
fragmentem powierzchni ciała ludzkiego, skupia na sobie mniej więcej połowę wszystkich 
autokontaktów.

Dokładna   obserwacja   kontaktów   z   udziałem   głowy   doprowadziła   do   wyodrębnienia 

sześciuset pięćdziesięciu różnych rodzajów czynności. Później – w zależności od tego, która 
część ręki uczestniczy w kontakcie, w jaki sposób odbywa się kontakt oraz która część głowy 
jest   jego   obiektem  –  udało   się   podzielić   czynności   kontaktowe   na   cztery   podstawowe 
kategorie. (pierwsze trzy, jakkolwiek same w sobie bardzo interesujące, nie obchodzą nas tu 
bezpośrednio i zostaną opisane tylko w skrócie. Musimy je jednak uwzględnić, by podkreślić, 
że są one odrębne i nie należy ich mylić z prawdziwymi przejawami autointymności). Oto 
owe cztery kategorie:

l.  Czynności osłonowe.  Podnosimy rękę do głowy, aby odciąć lub ograniczyć to, co w 

terminologii cybernetycznej określa się jako „wejście”. Człowiek, który chce mniej usłyszeć, 
zatyka sobie uszy rękami. Człowiek, który chce mniej poczuć, zatyka sobie nos. Chroniąc się 
przed   jaskrawym   światłem,   osłania   sobie   oczy,   a   gdy   nie   może   znieść   jakiegoś   widoku, 
zasłania   je   sobie   całkowicie.   Podobnie   postępujemy,   aby   ograniczyć  „wyjście”,   kiedy 
unosimy rękę, aby zakryć sobie usta i w ten sposób zamaskować wyraz twarzy.

2. Czynności czyszczące. Podnosimy rękę do głowy, aby się podrapać, potrzeć, wytrzeć, 

background image

podłubać w nosie lub wykonać inną podobną czynność. Do tej samej kategorii należy szereg 
innych czynności związanych z czesaniem się i dbaniem o włosy. Niektóre z nich istotnie są 
wyrazem   dbałości   o   czystość   i   porządek   na   głowie,   ale   inne   to   działania  „nerwowe”, 
wywołane   przez   napięcia   emocjonalne,   podobne   do  „czynności   przemieszczonych”, 
opisywanych przez etologów u innych gatunków.

3.  Sygnały   wyspecjalizowane.  Podnosimy  rękę   do   głowy,   aby   wykonać   jakiś   ruch 

symboliczny. Mówiąc „mam tego potąd”, człowiek wskazuje przy tym, że jest symbolicznie 
czymś wypełniony i nie może już przyjąć ani odrobiny więcej. Chłopak, który „gra komuś na 
nosie”,   przykłada   do   nosa   kciuk,   a   pozostałymi   palcami   porusza   jak   wachlarzem.   Ten 
obraźliwy   gest   ma   swoje   źródło   w   symbolicznym   naśladowaniu   grzebienia   walczącego 
koguta, przez co wyraża też zadziorność i bywa określany jako robienie komuś koguta na 
nosie.   W   niektórych   krajach   obraźliwy   jest   też   inny   gest   z   kręgu   symboliki   zwierzęcej, 
polegający   na   imitowaniu   pary   rogów   rękami   z   lekko   wygiętymi,   uniesionymi   palcami 
wskazującymi, które przykłada się do skroni. Częstą formą samoobrazy jest przyłożenie sobie 
do skroni palców i udawanie strzelania z pistoletu.

4.  Przejawy autointymności.  Podnosimy rękę do głowy,  aby wykonać jakąś czynność 

kopiującą lub imitującą pewien przejaw intymności interpersonalnej. Ciekawe, że aż cztery 
piąte różnych kontaktów ręka-głowa należy do tej właśnie kategorii auto intymności. Jak się 
zdaje, dotykamy własnych głów najczęściej po to, aby uzyskać zadowolenie z nieświadomego 
naśladowania różnych czynności, podczas których dotyka nas ktoś inny.

Najczęstszą   formą   jest   opieranie   głowy   na   ręce   z   jednoczesnym   oparciem   łokcia   na 

jakiejś   powierzchni,   kiedy   przedramię   służy   jako   podpórka,   przejmując   na   siebie   ciężar 
głowy. Można oczywiście twierdzić, że wskazuje to po prostu na zmęczenie mięśni szyi. 
Jednak dokładniejsze obserwacje dowodzą, że zazwyczaj gest ten nie daje się wytłumaczyć 
zmęczeniem fizycznym.

W tym geście ręka jest czymś więcej niż tylko ręką. Gdy podpieramy ją łokciem, staje się 

bardziej   stabilna   i   zaczyna,   jak   się   zdaje,   odgrywać   rolę   substytutu   barku   lub   piersi 
wyimaginowanej osoby, która nas obejmuje. Spoczywające w czyichś objęciach dziecko lub 
kochana osoba opiera twarz na ciele trzymającego i na skórze policzka wyczuwa jego łagodne 
ciepło.   Gdy   nie   ma   przy   nas   nikogo,   kto   by   nas   tak   objął,   wtedy   opierając   twarz   na 
podtrzymanej przez łokieć ręce, możemy odtworzyć to uczucie i w ten sposób dostarczyć 
sobie pożądanego poczucia komfortu i intymności. Co więcej, ponieważ źródła tej czynności 
są nieuświadomione, możemy to robić przy innych ludziach, nie obawiając się posądzenia o 
infantylizm. Równie skuteczne byłoby ssanie kciuka w zastępstwie piersi, ale wówczas maska 
byłaby zbyt przejrzysta i dlatego takiego zachowania raczej unikamy.

Innym często wykonywanym gestem jest przykładanie ręki do głowy, tak jak zrobiła to 

owa kobieta na peronie. Wówczas głowa nie opiera się całym ciężarem i wydaje się, że taki 
gest ma raczej związek z popieszczeniem czy też dotknięciem policzka lub włosów, co jest 

background image

tylko   uzupełnieniem   objęcia   jako   podstawowego   przejawu   intymności.   Tym   razem   ręka 
funkcjonuje   jako   symboliczna   ręka   innej   osoby,   nie   zaś   jako   symboliczna   pierś   czy 
symboliczny bark.

Wiele   uwagi   koncentrują   na   sobie   usta,   których   najczęściej   dotyka   się   palcami   lub 

kciukiem,   nie   zaś   całą   ręką.   Podczas   kontaktów   z   ustami   palce   i   kciuk   występują   jako 
substytuty piersi i sutków matki. Jak już powiedziałem, ssanie palca w swojej pierwotnej 
postaci należy do rzadkości, ale często występują jego mniej rzucające się w oczy wersje 
zmodyfikowane. Najprostszą i najczęstszą z nich jest wsuwanie koniuszka kciuka między 
wargi. Chociaż nie polega to na wkładaniu do ust i ssaniu całego kciuka, stanowi jednak 
wystarczająco skuteczny kontakt. W podobnej funkcji bardzo często używa się koniuszka lub 
jakiejś   części   palca   wskazującego,   który   może   dość   długo   tkwić   tak   między   wargami, 
dostarczając   swemu   zatroskanemu   właścicielowi   pociechy   i   przywołując   w   jego   umyśle 
nieokreślone i nieuświadomione echa z odległego okresu niemowlęctwa.

Nieco   bardziej   złożoną   formą   kontaktu   ustnego   jest   delikatne   pocieranie   palcem   czy 

kciukiem o zewnętrzną stronę warg, co jest odtworzeniem ruchów, jakie wykonuje dziecko, 
przykładając buzię do piersi matki. W momentach silnego niepokoju pojawia się obgryzanie 
paznokci. Gdy dojdzie do tego agresja spowodowana frustracją, obgryzanie paznokci może 
stać   się   natręctwem,   prowadzącym   do   samookaleczenia,   w   wyniku   którego   z   paznokci 
pozostają tylko resztki, a skóra bywa wygryziona do żywego.

Spośród wielu rozmaitych kontaktów typu ręka-głowa najbardziej rozpowszechnione są 

te, które wymieniam niżej w porządku odpowiadającym częstotliwości ich występowania: 1. 
Podparcie szczęki dolnej. 2. Podparcie brody. 3. Złapanie się za włosy. 4. Podparcie policzka. 
5. Dotknięcie ust. 6. Podparcie skroni. Wszystkie te gesty kontaktowe stosowane są zarówno 
przez mężczyzn jak przez kobiety, ale w dwóch istnieje silna przewaga jednej z płci. Kobiety 
łapią   się   za   włosy   trzy   razy   częściej   niż   mężczyźni,   a   podparcie   skroni   obserwuje   się 
dwukrotnie częściej wśród mężczyzn niż wśród kobiet.

Przenosząc się na mapie ciała w dół, znajdujemy nowe formy autointymności. Wszyscy 

znamy z kronik filmowych sceny pokazujące skutki klęsk żywiołowych – trzęsienia ziemi czy 
katastrofy w kopalni węgla. Przerażona kobieta nie dotyka wówczas po prostu ręką policzka – 
w takich okolicznościach jest to gest niewystarczający. Siedząc przy ruinach swego domu lub 
czekając   w   rozpaczy   u   wylotu   kopalnianego   szybu,   kobieta   obejmuje   się   rękami   i   pod 
wpływem   silnych   emocji   kołysze   się   na   boki.   Jeśli   kobieta   nie   znajduje   pocieszenia   w 
objęciach   innej,   dzielącej   z   nią   cierpienie,   sama   udziela   sobie   pocieszenia,   oplatając   się 
rękami i kołysząc delikatnie w przód i w tył, jak robiłaby to matka z przerażonym dzieckiem.

Jest to przykład skrajny, ale wszyscy niemal codziennie robimy coś podobnego, krzyżując 

ręce na własnych piersiach. Sytuacja nie jest wtedy aż tak dramatyczna, toteż skrzyżowanie 
rąk na piersi jest dużo bardziej umiarkowaną formą samo obejmowania się niż pełne oplatanie 
się rękami w chwilach niedoli. Niemniej jest to łagodny i częsty przejaw autointymności, 

background image

który daje nam dość dużo zadowolenia, gdy jesteśmy w postawie defensywnej. Rozmawiając 
w grupie niezbyt nam znanych osób, na przykład na przyjęciu czy podczas jakiegoś innego 
spotkania towarzyskiego, gdy jedna z tych osób zbliża się do nas na  „niewygodną” dla nas 
odległość, czujemy się nieco lepiej, unosząc ręce i krzyżując je na piersi. Zazwyczaj prawie 
nie zdajemy sobie sprawy, że wykonujemy taki gest albo że ma on coś wspólnego z tym, co 
się wokół nas dzieje, ale ze względu na swoje skutki gest ten stał się nie uświadomionym 
sygnałem towarzyskim. Na przykład mężczyzna, który chce zagrodzić wejście intruzom, staje 
przed   drzwiami   i   krzyżuje   ręce   na   piersiach,   mówiąc:  „Nikt   nie   wejdzie   do   środka”. 
Skrzyżowanie rąk, sprawiając satysfakcję wykonującemu, jest zarazem ostrzeżeniem dla tych, 
którzy stoją przed nim. W rzeczywistości jest to sygnał, że wykonujący ten gest człowiek 
wyklucza ich ze swoich objęć, bo czuje się wystarczająco pokrzepiony, obejmując samego 
siebie.

Innym   przejawem   intymności,   któremu   się   codziennie   oddajemy,   jest   coś,   co   można 

opisać jako  „trzymanie się za ręce z samym sobą”. Jedna ręka funkcjonuje wówczas jako 
nasza   własna,   druga   zaś,   która   jej   dotyka   lub   ją   chwyta  –  jako   ręka   jakiegoś 
wyimaginowanego partnera. W zależności od natężenia emocji robimy to na kilka sposobów. 
Gdy na przykład jesteśmy w nastroju szczególnie sprzyjającym silnemu trzymaniu się za ręce 
z kimś rzeczywiście istniejącym, często splatamy z tą osobą ręce palcami, przez co interakcja 
staje się bardziej wiążąca i bardziej złożona. Z braku partnera możemy odtworzyć wrażenie, 
splatając palce lewej ręki z palcami prawej. W chwilach napięć robimy to niekiedy i z taką 
siłą, że powstają na rękach widoczne białe plamy.

Równie silnie możemy oddziaływać na niższe partie ciała, siadając tak, że jedną nogą 

ciasno oplatamy drugą. Zakładanie nogi na nogę także dostarcza nam sporo zadowolenia, 
gdyż występuje wtedy silny nacisk jednej części ciała na inną, co, jak się wydaje, dodaje nam 
pewności siebie, przypominając tamten kojący uścisk, gdy nasze nogi tkwiły w objęciach 
naszych rodziców.

W   czasach   wiktoriańskich   damom,   zgodnie   z   obowiązującą   wówczas   etykietą,   w 

miejscach   publicznych   i  sytuacjach   towarzyskich   nie  wolno było  zakładać  nogi  na  nogę. 
Mężczyźni cieszyli się większą swobodą w tym względzie, ale i im nie wypadało obejmować 
sobie kolan czy stóp. Obecnie nie obowiązują takie ograniczenia, a wyrywkowe obliczenia 
dotyczące zakładania nogi na nogę wykazują, że w 53 procentach robią to kobiety, a w 47 
procentach mężczyźni, z czego wynika, że zróżnicowanie pod względem płci nie przetrwało 
próby czasu. Istnieją tu jednak dwa elementy wyraźnie zależne od płci. Umieszczenie kostki 
jednej nogi na kolanie lub na udzie drugiej jest zachowaniem prawie wyłącznie męskim, 
może dlatego, że u kobiet oznaczałoby to nadmierną ekspozycję okolic krocza. Ciekawe, że 
odnosi się to również do kobiet, które mają na sobie spodnie, co może oznaczać, że kobieta w 
spodniach czuje się tak, jakby miała na sobie spódniczkę. Drugim elementem, który różni 
kobiety   i   mężczyzn,   jest   pozycja   stóp.   Po   założeniu   nogi   na   nogę   stopa   nogi  „górnej” 

background image

utrzymuje kontakt z nogą „dolną” prawie wyłącznie u kobiet. (Nie dotyczy to skrzyżowania 
nóg na poziomie kostek, w którym stopy muszą się ze sobą stykać z natury rzeczy, a które 
występuje niezależnie od płci.)

Bardziej intymnym kontaktem z nogami jest ich obejmowanie. Najbardziej intensywną 

formą   jest   takie   uniesienie   ud,   że   dotyka   się   nimi   do   pochylonej   jednocześnie   klatki 
piersiowej. Nacisk jest jeszcze większy, gdy pozycji tej towarzyszy uchwycenie się rękami za 
kolana lub podudzia. Możemy także pochylić głowę do kolan, a na nich oprzeć podbródek lub 
policzek.   Wówczas   podkurczone   nogi   służą   jako   substytut   tułowia   wyimaginowanego 
partnera, przy czym kolana występują w roli klatki piersiowej lub barków. Jest to zachowanie 
właściwe głównie kobietom. Wyrywkowe obserwacje wykazują, że pozycję taką przyjmują w 
95 procentach kobiety, a jedynie w 5 procentach mężczyźni.

Innym typowo kobiecym gestem jest chwytanie się ręką za udo, bowiem analiza dużej 

liczby przykładów wykazała, że kontakt tego typu w 91 procentach występuje wśród kobiet i 
tylko   w   9   procentach   wśród   mężczyzn.   Jak   się   wydaje,   gest   ten   ma   w   sobie   element 
erotyczny, polegający na tym, że ręka kobiety bierze na siebie rolę ręki męskiej umieszczonej 
na udzie kobiety, co jest typowym dla zalecających się mężczyzn sposobem poszukiwania 
kontaktu seksualnego z kobietą.

W dotychczas omawianych przejawach autointymności aktywnymi częściami ciała były 

prawie zawsze ręce i ramiona, a niekiedy nogi, ale istnieją też inne możliwości. Czasami 
celowo pochyla się głowę, opierając ją lub przyciskając do ramienia, przy czym w kontakcie 
uczestniczy   policzek,   podbródek   lub   broda.   W   tym   geście   ramię   występuje   w   roli 
symbolicznej klatki piersiowej lub barku wyimaginowanego partnera. Kolejny przykład to 
język, którym można pieścić wargi lub jakąś inną część ciała, a niektóre kobiety potrafią 
nawet dotykać nim własnych brodawek sutkowych.

Do   omówienia   pozostał   jeszcze   jeden   ważny   rodzaj   auto   intymności,   a   jest   nim 

stymulacja   autoerotyczna   nazywana   zwykle   masturbacją.   Samo   określenie,   jak   się   zdaje, 
pochodzi od wyrazu  manustupare –  „plugawić za pomocą ręki”, co odzwierciedla fakt, że 
najczęściej spotykana metoda autostymulacji seksualnej polega na kontakcie ręka-genitalia. U 
mężczyzn oznacza to zazwyczaj uchwycenie dłonią członka i rytmiczne poruszanie ręką w 
górę i w dół. Ręka odgrywa wtedy jednocześnie dwie role symboliczne. Ruchy w górę i w dół 
wzdłuż   członka   naśladują   ruchy   kopulacyjne   samego   mężczyzny,   natomiast   obejmująca 
członek dłoń służy jako pseudopochwa. Odpowiednia czynność u kobiet polega na pocieraniu 
łechtaczki palcami. Palce funkcjonują tu jako substytuty rytmicznego nacisku wywieranego 
pośrednio na łechtaczkę dzięki rytmicznym ruchom kopulacyjnym mężczyzny. Inne metody 
stosowane przez kobiety polegają na pocieraniu warg sromowych lub rytmicznym wsuwaniu 
palców   do   pochwy,   kiedy   to   palce   służą   za   substytuty   męskiego   członka.   Jeszcze   inną 
techniką jest pocieranie ud, podczas którego uda przyciskają się do siebie, czemu towarzyszy 
napinanie i rozluźnianie wewnętrznych mięśni i rytmiczny nacisk na ściśnięte genitalia.

background image

Badania   prowadzone   w   połowie   bieżącego   stulecia   wykazały,   że   masturbacja   jest 

niezmiernie częstą formą autointymności i że znakomita większość ludzi oddaje się jej w 
jakimś  okresie życia. Chociaż zjawisko to zawsze stanowiło tylko  zaledwie  nieszkodliwy 
substytut interpersonalnego aktu płciowego, społeczeństwo odnosiło się do niego różnie w 
różnych okresach historii. Jak się zdaje, masturbacja była powszechnie praktykowana przez 
plemiona   pierwotne,   ale   zazwyczaj   traktowano   ją   wówczas   jako   coś   humorystycznego   i 
wskazującego na nieudolność w normalnym współżyciu.

Zupełnie inny i znacznie mniej zdrowy pogląd panował w dawnych wiekach w naszych 

kulturach,   kiedy   podejmowano   poważne   wysiłki,   aby   całkowicie   stłumić   u   ludzi   te 
skłonności.   W   osiemnastym   wieku   masturbacja   została   potępiona   jako  „ohydny   grzech 
samoplugawienia   się”.   W   dziewiętnastym   wieku   stała   się  „potwornym   i   wyniszczającym 
nałogiem   samogwałtu”,   a   w  czasach   wiktoriańskich   młodym   damom   nie   wolno   było   się 
podmywać, gdyż wymagało to pocierania genitaliów, co, wykonywane regularnie, mogłoby 
„wywołać nieczyste myśli”. Grzeszny bidet francuski nie został wpuszczony na teren Anglii. 
W pierwszych latach dwudziestego wieku masturbacja przestała budzić grozę, otrzymując 
tylko miano „brzydkiego nałogu”, ale autorytety religijne były poważnie zaniepokojone tym, 
że mógł on dostarczać onaniście satysfakcji zmysłowej. Dopuszczano jednak, że „wydzielanie 
nasienia   dla  celów   medycznych   może   być   zgodne   z   prawem,   jeśli   tylko   następuje   bez 
uzyskania  przyjemności”. Pod koniec  pierwszej  połowy dwudziestego  wieku  stosunek  do 
masturbacji uległ radykalnej zmianie i wreszcie zdecydowanie oznajmiono, że jest to „rzecz 
normalna   i   nieszkodliwa   dla   osób   w   każdym   wieku”.   W   ubiegłym   dwudziestoleciu 
kultywowano to nowe podejście, aż wreszcie w roku 1971 poważny magazyn dla kobiet mógł 
sobie   pozwolić   na   umieszczenie   w   dziale   porad   następującej   opinii,   która   zdumiałaby 
czytelników   epoki   wiktoriańskiej:  „Masturbacja...  jest   praktyką   rozsądną,   normalną   i 
zdrową... ćwiczysz swoje ciało, aby stało się wspaniałym instrumentem miłości. Onanizuj się, 
ile dusza zapragnie”.

Dzisiejszy młodociany, który przy braku możliwości normalnego współżycia ma ochotę 

uwolnić się od napięcia, stosując tę formę autointymności seksualnej, jest w szczęśliwym 
położeniu.   Młodocianemu   żyjącemu   w   dawniejszych   czasach   nie   tylko   nie   pozwalano 
swobodnie oddawać się tej czynności, ale za jej uprawianie surowo go karano. W ostatnich 
dwóch   stuleciach   stosowano   cały   szereg   niekiedy   zupełnie   dla   nas   niewiarygodnych 
surowych   ograniczeń.   Młodemu   złoczyńcy   zakładano   na   przykład   srebrną   obrączkę   na 
specjalnie   przekłuty   w   tym   celu   napletek.   Inną   możliwością   było   założenie   na   członek 
kolczastej   opaski,   która   kłuła,   gdy   tylko   zaczął   on   ulegać   wzwodowi.   Zalecanym 
„lekarstwem” bywało smarowanie członka czerwoną maścią rtęciową, dzięki czemu pokrywał 
się on pęcherzami. Dojrzewające dzieci płci obojga zmuszano niekiedy do spania z rękami 
związanymi lub przywiązanymi do łóżka, aby zapobiec nocnym „zabawom z samym sobą”. 
Czasami nakładano im też uwspółcześnione wersje pasów cnoty. Młode niewiasty musiały 

background image

znosić okaleczenia łechtaczki spowodowane jej przypalaniem albo całkowitym chirurgicznym 
usunięciem, młodzieńcom zaś niektóre autorytety medyczne zalecały obrzezanie jako środek 
na wyzwolenie się ze „złowrogiego nałogu” autostymulacji.

Na   szczęście,   z   jednym   wyjątkiem,   jakim   jest   obrzezanie,   żaden   z   tych   bolesnych   i 

niebezpiecznych   zwyczajów   nie   jest   dziś   powszechnie   praktykowany.   Jak   się   wydaje, 
staroświecka   dążność   społeczeństwa   do   okaleczania   swojego   dorastającego   potomstwa 
została   wreszcie   poskromiona.   Pamiętając   o   tym,   warto   teraz   zrobić   małą   dygresję   i 
zastanowić się, dlaczego ta ogólna zmiana nie obejmuje stosunku do owego dziwnego rytuału 
obrzezania. Obecnie nie uzasadnia się go już potrzebą przeciwdziałania masturbacji. Napletek 
noworodka płci męskiej usuwa się z przyczyn „religijnych, medycznych lub higienicznych”. 
Częstotliwość   tego   zabiegu   jest   różna   w   różnych   krajach.   Panuje   opinia,   że   w   Wielkiej 
Brytanii zabieg ten wykonuje się u mniej niż połowy noworodków płci męskiej, natomiast w 
Stanach Zjednoczonych wedle niektórych źródeł liczba ta sięga aż 85 procent.

Medycznym uzasadnieniem usunięcia napletka jest opinia, że w ten sposób zapobiega się 

pewnym   (niezmiernie  rzadkim)  chorobom.  Zdarzają  się  one  jednak  tylko  wtedy,  gdy  nie 
pozbawiony napletka człowiek zaniedbuje utrzymywanie członka w czystości przez proste 
ściągnięcie   napletka   i   umycie   żołędzi.   Gdy   robi   się   to   regularnie,   według   autorytetów 
medycznych zagrożenie schorzeniem jest identyczne u osób obrzezanych i nieobrzezanych. 
Ponieważ   w   większości   obrzezanie   nie   jest   wykonywane   z   przyczyn   religijnych   i   nie 
uzasadniają go dostatecznie względy medyczne, prawdziwa przyczyna tych tysięcy okaleczeń 
organu płciowego wykonywanych każdego roku na męskich noworodkach pozostaje zagadką. 
Określony ostatnio przez jednego z lekarzy amerykańskich jako „gwałt na męskim członku”, 
zabieg   ten   wydaje   się   przeżytkiem   po   dawno   minionych   kulturach.   Od   najdawniejszych 
czasów był on powszechnie wykonywany wśród plemion afrykańskich i został przejęty przez 
starożytny   Egipt,   gdzie   kapłani-lekarze   dbali   o   to,   by   żaden   szanujący   się   osobnik   płci 
męskiej   nie   zachował   swojego   napletka.   Z   powodu   stygmatu   społecznego   związanego   z 
nieobrzezaniem napletka Żydzi przejęli ten rytuał od Egipcjan i uczynili go jeszcze bardziej 
obowiązującym   dla   wszystkich   męskich   wyznawców   swojej   religii.   Gdy   zaczął   on 
obowiązywać   jako  „prawo”  społeczne   i   religijne,   zapomniano,   na   czym   polegało   jego 
pierwotne znaczenie, i obecnie niełatwo dotrzeć do jego właściwych źródeł. Nawet u plemion 
afrykańskich, gdzie stanowi on część skomplikowanego ceremoniału inicjacyjnego, mówi się 
o nim zwykle po prostu jako o „obyczaju”, ale współcześni badacze proponują tu szereg 
różnych wyjaśnień.

Jedna   z   tych   koncepcji   głosi,   że   napletek   męski   był   uważany   za   atrybut   kobiecości, 

zapewne   dlatego,   że   zakrywał   żołądź   organu   męskiego,   podobnie   jak   wargi   sromowe 
zakrywają żeński otwór rodny. Zgodnie z tym sposobem myślenia łechtaczkę uznawano za 
organ   męski,   gdy   więc   chłopcy   i   dziewczyny   osiągali   wiek   dojrzałości   płciowej,   mogli 
osiągnąć   wyższy   stopień   wierności   idealnemu   obrazowi   swojej   płci   przez   usunięcie 

background image

niestosownych atrybutów płci przeciwnej. Innym proponowanym wyjaśnieniem było to, że 
zrzucenie   napletka   ma   być   symboliczną   imitacją   zrzucenia   skóry   przez   węża,   co,   jak 
powszechnie sądzono, miało czynić węża nieśmiertelnym, ponieważ po każdym zrzuceniu 
skóry pojawiał się on w nowym blasku. Symboliczne równanie było tu dość proste: wąż = 
fallus, skóra węża = napletek.

Istnieje   jeszcze   wiele   pomysłowych   wyjaśnień,   ale   gdy   na   zjawisko   okaleczenia 

płciowego patrzy się jako na całość, wszystkie one wydają się nieprzekonujące. Wcześniej 
czy później, w takiej czy innej postaci zwyczaj ten zagościł niemal w każdym zakątku globu 
w   tysiącach   różnych   kultur.   Nie   zawsze   polegał   on   na   zwykłym   usunięciu   napletka   czy 
łechtaczki.   Niekiedy   usuwano   większy   fragment   lub   też   okaleczenie   polegało   raczej   na 
nacięciu czy rozcięciu niż na usunięciu. W niektórych plemionach dziewczynkę lub kobietę 
odzierano nie tylko z łechtaczki, ale i z warg sromowych, a w innych chłopca lub mężczyznę 
w   bolesny   sposób   pozbawiano   całej   skóry   pokrywającej   podbrzusze,   okolice   miednicy, 
krocze i wewnętrzną powierzchnię nóg, albo też poddawano go ciężkiemu doświadczeniu w 
postaci   rozcięcia   członka   na   pół   na   całej   jego   długości.   Jedynym   wspólnym   czynnikiem 
wydaje  się to, że dorośli dopuszczali  się mechanicznego  uszkadzania  genitaliów  swojego 
potomstwa.

Dlaczego ten przejaw agresji dorosłych w postaci obrzezania przetrwał do dziś? Kwestia 

ta wymaga  dokładniejszego  zbadania  przez  współczesną  medycynę.  Od ubiegłego  wieku, 
kiedy to podejmowano drastyczne środki przeciw masturbacji, młode kobiety nie były już 
poddawane takim doświadczeniom, zapewne dlatego, że inaczej niż u chłopców, nie istniały 
żadne względy higieniczne, które mogłyby uzasadniać usuwanie jakichkolwiek fragmentów 
kobiecych narządów płciowych. Gdyby uznano, że łechtaczka jest czymś niehigienicznym, i 
w ten sposób znaleziono medyczne uzasadnienie dla jej usuwania, kobieta zostałaby w dużej 
mierze   pozbawiona   możliwości   reagowania   na   bodźce   seksualne.   Natomiast   wykonane 
ostatnio dokładne badania wykazały, że w wyniku usunięcia napletka prącie niewiele lub nic 
nie   traci   ze   swojej   wrażliwości   i   dlatego   mężczyźni   okaleczeni   w   ten   sposób   przez 
współczesnych następców dawnych znachorów nie doświadczają przynajmniej ubytku swojej 
sprawności   seksualnej.   Te   same   współczesne   badania   wykazują   naturalnie   kompletną 
bałamutność   dawnych   argumentów   na   rzecz   zapobiegania   masturbacji   za   pomocą 
chirurgicznego usuwania napletka. Okaleczony czy nie okaleczony, mężczyzna potrafi bez 
przeszkód osiągnąć zadowolenie seksualne dzięki samotnemu oddawaniu się autointymności 
seksualnej.

Sumując, można by więc powiedzieć, że chociaż w społecznościach  „cywilizowanych” 

zaniechano   pradawnych   zabiegów   na   członku,   obrzezanie   przetrwało   w   tak   szerokim 
zakresie,   gdyż   jest   to   jedyny   zabieg,   który   nie   upośledza   aktywności   seksualnej   i   który 
uzyskał jednocześnie szacowną przykrywkę w postaci uzasadnienia medycznego.

Wracając   do   samej   masturbacji,   pozostaje   jeszcze   kwestia,   czy   w   atmosferze   świeżo 

background image

zdobytej  swobody,  w której pod koniec dwudziestego  wieku odbywać  się mogą  praktyki 
samostymulacyjne, istnieją jeszcze jakieś czyhające na nas niebezpieczeństwa? Jeśli artykuły 
w popularnych magazynach radzą nam: „onanizuj się, ile dusza zapragnie”, to może wahadło 
wychyliło   się   zbyt   daleko?   Jasne,   że   dawniejsze   absurdy   na   temat   masturbacji,   które 
wyrządziły tyle  szkód, należało  odrzucić,  co właśnie bardzo skutecznie  uczyniono.  Może 
jednak,   pozbywszy   się   nonsensownych   poglądów,   poszliśmy   zbyt   daleko   w   przeciwnym 
kierunku. Przecież  mimo  wszystko  masturbacja, podobnie jak inne substytuty  aktywności 
społeczno-towarzyskiej, omawiane w poprzednich rozdziałach, jest mniej wartościową formą 
intymności. Wszystko, co robi się samemu, a co jest namiastką czegoś, co robi się z inną 
osobą, musi być z konieczności gorsze niż autentyczny akt intymności cielesnej, a zasada ta 
odnosi się zarówno do masturbacji jak do każdej innej formy autointymności. Gdy nie ma 
szans na nic lepszego, wtedy rzecz jasna nie istnieje żaden rzeczowy argument przeciwko 
takim   czynnościom   zastępczym.   Przypuśćmy   jednak,   że   jest   nadzieja   na   coś   lepszego   w 
bliskiej przyszłości, czy nie powstaje wtedy niebezpieczeństwo obsesyjnego przywiązania się 
do mniej wartościowych aktów zastępczych, które potem utrudniają przejście do właściwego 
współżycia?

We współczesnym  poradnictwie  dla onanizujących  się kobiet  podkreśla się, że każda 

kobieta powinna wypracować sobie własny styl masturbacji i że należy zarezerwować kilka 
godzin w tygodniu na wypróbowanie nowego wzorca reagowania. Informuje się ją, że gdy już 
tak wytrenuje własne ciało, będzie mogła wskazywać mężczyźnie pozycje dostarczające jej 
maksymalnych   doznań   podczas   stosunków.   Takie   podejście   jest   przynajmniej   uczciwe: 
kobieta wypracowuje sobie i ustala zadowalający ją wzorzec, a potem już od mężczyzny 
zależy, czy będzie ją w stanie odpowiednio obsłużyć. Tak wytrenowane ciało kobiety ma się 
stać  „wspaniałym   instrumentem   miłości”.   Być   może,   jest   to   znakomite   jako   system 
dostarczający samotnej czy sfrustrowanej kobiecie wielkich satysfakcji seksualnych, ale jako 
sposób   na   wzbogacanie   uczuć   miłosnych   pozostawia   chyba   coś   niecoś   do   życzenia. 
Całkowicie pomija się tu fakt, że akt płciowy u ludzi jest czymś więcej niż świadczeniem 
sobie usług seksualnych. Traktowanie  intensywnych  i wzajemnych  przejawów intymności 
cielesnej  według ustalonych  wcześniej  wzorców  opartych  na schemacie  zapotrzebowanie-
zaspokojenie jest stawianiem sprawy na głowie. Nie jest to wcale lepsze od sytuacji, gdy 
męską aktywność traktuje się jako substytut masturbacji – zamiast odwrotnie. Podobnie gdy 
mężczyzna  ulegnie obsesji na punkcie jakiegoś szczególnego rodzaju masturbacji ręcznej, 
może  zacząć  traktować kobiecą pochwę jako substytut  własnej ręki  –  zamiast odwrotnie. 
Takie   podejście   do   aktu   płciowego   oznacza   zredukowanie   partnera   do   roli   urządzenia 
pobudzającego, zamiast traktować go jako kochającą, pełnowartościową istotę w intymnym 
związku. Zbytnie akcentowanie znaczenia zaawansowanych technik masturbacyjnych nie jest 
więc chyba czymś tak zupełnie niewinnym, jak pragnie to nam wmówić współczesny „nowy 
liberalizm”.

background image

Co powiedziawszy, muszę jednak z całym naciskiem podkreślić, że takie ostrzeżenie nie 

może  być  traktowane jako pretekst do ponownego wprowadzenia  dawnych  ograniczeń, u 
podłoża  których  leżało  poczucie  winy i które  zakazywały  praktykowania  autointymności. 
Jeśli nawet wahadło wychyliło się nieco zbyt daleko, znajdujemy się w dużo lepszej sytuacji 
niż   nasi   niedawni   przodkowie   i   powinniśmy   być   wdzięczni   dwudziestowiecznym 
reformatorom w dziedzinie seksualizmu, dzięki którym stało się to możliwe. Prawdopodobnie 
groźba obsesji na punkcie autointymności nie będzie zbyt poważna. Gdy dwoje ludzi kocha 
się  naprawdę, intensywność  uczuciowa   ich  związku  zdoła  zapewne  odsunąć  na  margines 
wszystkie dotychczasowe wzorce samotnego zaspokajania własnych potrzeb i umożliwi coraz 
większy i nieskrępowany wzrost wzajemnych interakcji seksualnych. Jeśli ich związek jest 
zbyt słaby i stanie się inaczej, to przynajmniej będą mogli cieszyć się wzajemną wymianą 
finezyjnych   przejawów   stymulacji   erotycznej.   Jest   to   dużo   lepsze   niż   sytuacja   z   czasów 
wiktoriańskich, kiedy małżonkowie uważali, że muszą jak najszybciej  „spełnić ten przykry 
obowiązek”, zanim błogo zapadną w sen.

background image

9. POWRÓT DO INTYMNOŚCI

Rodząc się, wchodzimy w intymny i ścisły związek, jakim jest kontakt cielesny z matką. 

Rosnąc, stykamy się ze światem i dokonujemy eksploracji, ale od czasu do czasu wracamy w 
matczyne objęcia w poszukiwaniu schronienia i bezpieczeństwa. Wreszcie wyrywamy się na 
wolność   i   stajemy   samotnie   przed   światem   ludzi   dorosłych.   Wkrótce   zaczynamy   szukać 
nowej więzi i znów wracamy do stanu intymności z ukochaną osobą, która zostaje naszym 
towarzyszem życia. Znów mamy bezpieczną bazę, z której dokonujemy naszych eksploracji.

Gdy w którymś stadium tej sekwencji nasze intymne związki nas zawodzą, presje życia 

stają   się   trudne   do   zniesienia.   Rozwiązujemy   ten   problem,   poszukując   substytutów 
intymności. Oddajemy się działalności społecznej i towarzyskiej, która dostarcza brakujących 
nam odpowiednich kontaktów cielesnych, albo uciekamy się do zwierzątka domowego, które 
zastępuje nam człowieka jako partnera. Wakującą pozycję intymnego towarzysza zajmują też 
czasem   przedmioty   nieożywione,   a   czasem,   w   sytuacjach   ekstremalnych,   sięgamy   do 
intymności z własnym ciałem – wtedy pieścimy i obejmujemy samych siebie, jakbyśmy byli 
dwojgiem ludzi.

Te   różne   możliwości   prawdziwej   intymności   można   oczywiście   traktować   jako   miłe 

dodatki do naszych doświadczeń w dziedzinie dotyku, ale dla wielu osób stają się one niestety 
niezbędnymi   elementami   zastępczymi.   Rozwiązanie   jest   tu   dość   oczywiste.   Jeśli   typowy 
dorosły człowiek tak bardzo potrzebuje intymnych kontaktów, musi się odsłonić i otworzyć 
na przyjazne gesty ze strony innych ludzi. Nie może żyć według zasady:  „Zajmuj się tylko 
sobą, trzymaj się na odległość, nie dotykaj, nie folguj sobie i nigdy nie okazuj swoich uczuć”. 
Przeciw tej prostej prawdzie silnie działa niestety kilka czynników. Najważniejszym z nich 
jest nienaturalnie rozrośnięte i przeludnione społeczeństwo, w którym człowiek żyje. Jest on 
otoczony przez ludzi obcych i prawie obcych, którym nie może ufać, a jest ich taka masa, że 
jest on w stanie nawiązać więzi emocjonalne jedynie z niewielkim ich ułamkiem. W stosunku 
do   pozostałych   swoje   przejawy   intymności   musi   ograniczyć   do   minimum.   Ich   bliskość 
fizyczna  podczas wykonywania codziennych  zajęć wymaga nienaturalnego wprost stopnia 

background image

powściągliwości. Gdy człowiek posiądzie tę umiejętność, cała jego sfera intymności będzie 
podlegać coraz większym zahamowaniom, nawet w stosunku do osób bliskich.

Żyjącemu w takich warunkach oddalenia cielesnego i braku intymności współczesnemu 

mieszkańcowi   miasta   grozi,   że   będzie   złym   ojcem   czy   złą   matką.   Powściągając   swoje 
kontakty z własnymi dziećmi w okresie kilku pierwszych lat ich życia, może on uniemożliwić 
im   późniejsze   tworzenie   silnych   więzi.   Gdy   rodzice,   próbując   usprawiedliwić   swoje 
powściągliwe   zachowanie,   zdołają   znaleźć   jakieś   oficjalne   uzasadnienie,   pomaga   im   ono 
oczywiście uspokoić własne sumienie. Takie uzasadnienia niestety czasem się znajdują, co 
zgubnie wpływa na rozwój stosunków między członkami rodziny.

Na specjalną wzmiankę zasługuje pewna skrajna postawa w tym względzie, mianowicie 

watsonowska metoda wychowywania dzieci. Nazwana tak od nazwiska swojego krzewiciela, 
znanego psychologa amerykańskiego, miała  ona wielu zwolenników na początku  naszego 
wieku.   Aby  w   pełni   zrozumieć   charakter   poglądów   Watsona,   warto   przytoczyć   obszerny 
fragment jego porad dla rodziców. Oto co, między innymi, miał on do powiedzenia:

„Gdy matki całują swoje dzieci, podnoszą je i kołyszą, pieszczą i podrzucają na kolanach, 

to po prostu nie wiedzą, że tak oto powoli tworzą istotę ludzką całkowicie niezdolną do 
zmagania się ze światem, w którym później będzie musiała żyć...  Istnieje rozsądna metoda 
traktowania dzieci. Traktuj je jak młodych dorosłych...  Nigdy ich nie obejmuj i nie całuj, 
nigdy nie pozwalaj im siadać ci na kolanach. Jeśli już musisz, pocałuj je raz na dobranoc w 
czoło...  Czy   w   całym   swoim   postępowaniu   z   dzieckiem   matka   nie   potrafi   się   nauczyć 
zastępować pocałunku i uścisku, brania na ręce i pieszczot dobrym słowem i uśmiechem?.. 
Jeśli nie masz piastunki i nie możesz pozostawić dziecka samego, połóż je w ogródku za 
domem, niech tam spędzi większą część dnia. Stwórz dziecku bezpieczną przestrzeń, aby 
mieć pewność, że nie stanie mu się nic złego. Postępuj tak od chwili narodzin dziecka. Jeśli 
masz zbyt czułe serce i nie potrafisz się powstrzymać od obserwowania dziecka, zainstaluj w 
drzwiach judasza albo jakiś peryskop, żebyś mogła patrzeć na dziecko, nie będąc przez nie 
widziana. Na koniec – naucz się mówić bez zdrobnień i wyrażeń pieszczotliwych”. Ponieważ 
opis ten dotyczy traktowania dziecka tak jak osoby dorosłej, wynika z niego oczywiście, że 
typowi dorośli, wychowywani metodą watsonowską, nigdy się nie całują i nie obejmują, a 
przez całe życie oglądają się nawzajem tylko przez metaforyczne judasze. Oczywiście na co 
dzień   to   właśnie   jesteśmy   zmuszeni   robić   w   stosunku   do   otaczających   nas   obcych,   ale 
zalecanie  czegoś  takiego  jako prawidłowego postępowania rodziców  wobec dzieci można 
łagodnie określić jako osobliwość.

Watsonowskie   podejście   do   wychowywania   dzieci   opierało   się   na   poglądzie 

behawiorystycznym, który głosił, że w człowieku, by znów posłużyć się cytatem, „nie istnieją 
żadne instynkty. We wczesnym wieku wbudowujemy w siebie wszystko to, co ma się później 
pojawić... nie istnieje wewnątrz nas nic, co się potem może rozwinąć”. Wynikało z tego, iż 
aby   mógł   powstać   zdyscyplinowany   dorosły,   należy   zaczynać   od   zdyscyplinowania 

background image

noworodka. Opóźnienie tego procesu mogłoby spowodować powstanie  „złych  nawyków”, 
które byłyby potem trudne do wyplenienia.

Postawa ta,  oparta  na z gruntu fałszywej  interpretacji  naturalnego  rozwoju zachowań 

człowieka w wieku niemowlęcym i dziecięcym, byłaby po prostu groteskową ciekawostką 
historyczną, gdyby nie to, że jeszcze dziś można się z nią sporadycznie zetknąć. Ponieważ 
doktryna   ta   wciąż   jeszcze   pokutuje,   należy   przyjrzeć   się   jej   nieco   dokładniej.   Swoje 
uporczywe trwanie zawdzięcza ona głównie temu, że jest metodą, która w pewien sposób 
sama siebie uwiecznia. Gdy tak nienaturalnie traktuje się małe dziecko, zaczyna ono czuć się 
z gruntu niepewnie. Jego wielkie zapotrzebowanie na intymność cielesną przyprawia je o 
nieustanną   frustrację   i   ciągłe   sankcje.   Płacz   pozostaje   nie   zauważony.   Nie   mając   innego 
wyjścia, dziecko uczy się jednak i przystosowuje. Przyucza się, a przy tym rośnie. Jedyny 
szkopuł   polega   na   tym,   że   w   całym   swoim   przyszłym   życiu   człowiek   ten   będzie   miał 
trudności z zaufaniem komukolwiek. Ponieważ jego popęd do kochania i bycia kochanym 
został   w   tak   wczesnej   fazie   zablokowany,   mechanizm   kochania   pozostanie   na   zawsze 
uszkodzony. Ponieważ jego związek z rodzicami miał charakter transakcji, wszystkie jego 
późniejsze zaangażowania osobiste będą się rozwijały w ten sam sposób. Nie będzie mógł 
nawet skorzystać z możliwości zachowywania się jak nieczuły automat, ponieważ wewnątrz 
wciąż   będzie   odczuwał   wzbierającą   w   nim   podstawową   potrzebę   biologiczną  –  potrzebę 
kochania, ale nie będzie w stanie znaleźć drogi jej ujścia. Jak uschła kończyna, której nie 
można całkowicie amputować, potrzeba ta będzie mu wciąż sprawiała ból. Jeśli pod presją 
konwencji społecznych osobnik taki zawrze związek małżeński i spłodzi potomstwo, będzie 
ono prawdopodobnie traktowane w ten sam sposób, gdyż teraz z kolei objawi się niezdolność 
do   prawdziwej   miłości   rodzicielskiej.   Znajduje   to   potwierdzenie   w   doświadczeniach   z 
małpami. Gdy małą małpkę wychowuje się, pozbawiając ją czułych przejawów intymności ze 
strony matki, zostaje ona potem złą matką.

Wielu  rodzicom  watsonowski reżim wydawał  się atrakcyjny,  ale trochę zbyt  skrajny. 

Dlatego też stosowali jego złagodzoną i zmodyfikowaną wersję. Raz bywali więc dla dziecka 
surowi, a za chwilę mu ulegali. W pewnych sprawach stosowali ostrą dyscyplinę, a w innych 
okolicznościach obdarzali dziecko pieszczotami. Zostawiali płaczące dziecko w łóżeczku, to 
znów   obsypywali   je   kosztownymi   zabawkami   i   pieszczotami.   Skutkiem   tego   dziecko, 
całkowicie zdezorientowane, wyrastało na tak zwane „zepsute dziecko”. Kolejny błąd polegał 
na tym, że owo „zepsucie” przypisywano nie dezorientacji czy czynnikom dyscyplinującym 
we wczesnym okresie niemowlęcym, lecz jedynie owym momentom  „łagodności”. Rodzice 
mówili sobie, że gdyby przestrzegali ostrego reżimu i nie ulegali tak często, wszystko byłoby 
w porządku. Dorastającemu dziecku, teraz już grymaśnemu i wymagającemu, kazano „dobrze 
się zachowywać” i zaostrzano dyscyplinę. Rezultatem tego, zarówno w tej fazie jak i później, 
były złość i bunt.

Dziecko takie zaznawało miłości  w owych „łagodniejszych”  momentach, ale wówczas, 

background image

jakby pokazawszy mu wejście, zatrzaskiwano mu drzwi przed nosem. Dziecko wiedziało, jak 
należy kochać, ale samo nie było dostatecznie kochane; później, buntując się wielokrotnie, 
chciało sprawdzić rodziców, w nadziei że uda mu się wreszcie kiedyś udowodnić ich miłość 
do niego bez względu na to, co robi  –  że rodzice kochają je dla niego samego, a nie ze 
względu   na   jego  „dobre   zachowanie”.   Nazbyt   często   reakcja   rodziców   przeczyła   tym 
oczekiwaniom.

Nawet   jeśli   doraźna   reakcja   była   zgodna   z   oczekiwaniami   i   rodzice   wybaczyli   jakiś 

najnowszy eksces, dziecko wciąż nie mogło uwierzyć, że wszystko jest w porządku. Wczesne 
wpojenia   odcisnęły   się   zbyt   głębokim   piętnem,   a   powtarzające   się   dawniej   momenty 
zaostrzonej dyscypliny nie kojarzyły się w umyśle dziecka z miłością. Dlatego dziecko w 
dalszym ciągu sprawdzało rodziców, brnąc coraz dalej i rozpaczliwie próbując udowodnić, że 
mimo   wszystko,   jest   przez   nich   kochane.   Wówczas   rodzice,   stojąc   w   obliczu   zupełnego 
chaosu, albo ostatecznie i na stałe zaostrzali dyscyplinę, potwierdzając tym najgorsze obawy 
dziecka, albo coraz częściej ulegali i z powodu rodzącego się w nich poczucia winy tolerowali 
zachowania antyspołeczne. „Gdzie popełniliśmy błąd, dlaczego ponieśliśmy klęskę? Przecież 
daliśmy ci wszystko”.

Wszystkiego tego można było uniknąć, gdyby dziecko było traktowane od początku jak 

dziecko, a nie jak  „młody dorosły”. W pierwszych  latach  życia  dziecko wymaga  miłości 
totalnej,   i   tylko   takiej.   Nie   próbuje   ono  „zdobyć   nad   tobą   przewagi”,   ale   potrzebuje 
wszystkiego   najlepszego,   co   może   od   ciebie   otrzymać.   Niezestresowana   matka,   która   w 
dzieciństwie sama nie uległa żadnym deformacjom, ma w sobie naturalny popęd do dawania z 
siebie   wszystkiego   co   najlepsze   i   właśnie   dlatego   zwolennik   ostrej   dyscypliny   musi 
nieustannie   ostrzegać   matki   przed   uleganiem   owym  „słabościom,   które  –  żeby   użyć 
ulubionego   określenia   zwolenników   Watsona  –   „poruszają   w   nich   najczulsze   struny”. 
Natomiast   matka   zestresowana,   ulegająca   napięciom   właściwym   współczesnemu   stylowi 
życia,   będzie   miała   trudności,   ale   i   wówczas   może   zbliżyć   się   do   ideału,   by   wychować 
szczęśliwe i w pełni kochane dziecko, nie uciekając się do sztucznie narzuconego reżimu.

Tak wychowane dziecko nie tylko nie będzie „dzieckiem zepsutym”, ale będzie wyrastać 

na jednostkę coraz bardziej niezależną, kochającą i pozbawioną zahamowań w poznawaniu 
ekscytującego świata, który ją otacza. Pierwsze miesiące życia utwierdziły w nim bowiem 
przeświadczenie   o   istnieniu   prawdziwie   pewnej   i   bezpiecznej   bazy,   z   której   można 
dokonywać eksploratorskich wypadów. I znów znajduje to potwierdzenie w doświadczeniach 
z małpami. Kochane przez matkę małpie niemowlę z ochotą podejmuje zabawę i bada swoje 
otoczenie.   Potomstwo   nie   kochającej   matki   jest   nieśmiałe   i   nerwowe.   Przeczy   to   więc 
watsonowskim przewidywaniom, wedle których  „nadmiar” wczesnej miłości, rozumianej w 
intymnym   sensie   cielesnym,   doprowadzi   w   późniejszych   latach   do   uformowania   istoty 
miękkiej i zależnej. Kłam zadaje tym teoriom już obserwacja dziecka trzyletniego. Dziecko, 
któremu   nie   szczędzono   miłości   w   pierwszych   dwóch   latach   życia,   już   wtedy   zaczyna 

background image

pokazywać swoje możliwości, z wielką energią, choć może nieco chwiejnie, wyruszając w 
świat.   To,   że   zacznie   płakać   upadłszy   na   buzię,   staje   się   wtedy   mniej,   a   nie   bardziej 
prawdopodobne. Dziecko, które mniej kochano, a więcej dyscyplinowano, gdy było zupełnie 
malutkie,  ma  w sobie mniej  ducha przygody,  jest mniej  ciekawe tego, co widzi, i mniej 
skłonne do podejmowania pierwszych  własnych  i niezależnych, choć jeszcze niezbornych 
działań.

Innymi  słowy, po nawiązaniu w pierwszych  dwóch latach życia  związku opartego na 

pełnej miłości dziecko jest gotowe, by przejść do następnego etapu rozwoju. W tej późniejszej 
fazie   jego   niepohamowany   pęd   do   eksplorowania   świata   będzie   wymagał   pewnego 
zdyscyplinowania ze strony rodziców. To, co było nieprawidłowe w okresie niemowlęctwa, 
teraz   staje   się   prawidłowe.   Watsonowski   krytycyzm   wobec   nadopiekuńczych   rodziców, 
trzęsących się nad swymi nieco już starszymi dziećmi jest w pewnym stopniu uzasadniony, 
ale cała ironia tkwi w tym, że taka nadopiekuńczość jest prawdopodobnie reakcją na szkody 
spowodowane   przez   wcześniejsze   ćwiczenie   niemowlęcia   wedle   zaleceń   Watsona. 
Prawdziwie kochane dziecko nie będzie prawdopodobnie prowokować takich postaw.

Dorosły, który jako dziecko w pierwszej fazie totalnej miłości był połączony z rodzicami 

silnymi   więzami,   w   swoim   późniejszym   życiu,   jako   młody   dorosły,   będzie   też   lepiej 
wyposażony, by utworzyć silne więzy seksualne i wychodząc z tej nowej „bezpiecznej bazy”, 
dalej   dokonywać   eksploracji,   a   także   prowadzić   aktywne,   otwarte   życie   społeczno-
towarzyskie. To prawda, że w fazie poprzedzającej tworzenie się dorosłych więzów będzie 
też   on   czy   ona   wykazywać   więcej   skłonności   do   poszukiwań   w   sferze   seksu.   Wszelkie 
eksploracje będą wówczas szczególnie ważne, a sfera seksu nie będzie wyjątkiem. Lecz jeśli 
jednostce we wcześniejszym życiu dane było naturalnie przechodzić przez kolejne fazy, to 
wkrótce eksploracje seksualne doprowadzą ją do utworzenia związku pary i silnych więzi 
uczuciowych,   a   tym   samym   powrotu   do   różnorodnych   przejawów   intymności   cielesnej, 
typowych dla miłości okresu niemowlęctwa.

Młodzi   dorośli,   którzy   zakładając   nowe   rodziny,   cieszą   się   w   ich   łonie   wolną   od 

zahamowań intymnością, będą łatwiej mogli stawić czoło surowemu i bezosobowemu światu 
zewnętrznemu. Jako ludzie już z kimś związani, a nie dopiero dążący do związku, potrafią 
traktować każdy kontakt społeczny tak, jak na to zasługuje, a w sytuacjach wymagających 
raczej emocjonalnej powściągliwości nie muszą stawiać żadnych niestosownych wymagań 
podyktowanych poczuciem braku więzi.

Jednym   z   aspektów   życia   rodzinnego,   którego   nie   można   pominąć,   jest   potrzeba 

prywatności. Z kontaktów intymnych w pełni korzystać można jedynie w miejscu prywatnym. 
Znaczne   zagęszczenie   w   domu   utrudnia   rozwój   jakiegokolwiek   związku   osobistego   poza 
przemocą.   Wzajemne   wpadanie   na   siebie   jest   czymś   innym   niż   pełen   miłości   uścisk. 
Wymuszona intymność staje się antyintymnością w pełnym sensie tego słowa. Tak więc, choć 
brzmi to paradoksalnie, by zwiększyć znaczenie kontaktów cielesnych, potrzebujemy więcej 

background image

przestrzeni. Architekci planujący ciasne mieszkania i nie uwzględniający tego faktu tworzą 
nieuchronne   napięcia   emocjonalne,   ponieważ   cielesna   intymność   osobista   nie   może   być 
stanem   trwałym,   podobnie   jak   uporczywe   i   bezosobowe   przeludnienie   zurbanizowanego 
świata zewnętrznego. Ludzka potrzeba ścisłego kontaktu cielesnego pojawia się okresowo, 
przejściowo,   i   tylko   sporadycznie   domaga   się   ujścia.   Ścieśnianie   przestrzeni   domowej 
oznacza zamianę czułego dotykania się na uciążliwą i nieznośną bliskość ciał. O ile to wydaje 
się dość oczywiste – niepojęty jest ów wykazywany przez planistów w ostatnich latach brak 
troski o zapewnienie ludziom prywatności w ich własnych domach.

Kreśląc ten obraz  „intymności młodych dorosłych”, wywołałem być może wrażenie, że 

jeśli   tylko   mają   wystarczająco   dużo   prywatnej   przestrzeni   domowej   wokół   siebie,   pełne 
miłości   niemowlęctwo   za   sobą   i   tworzą   teraz   silny   związek   wzajemny,   to   już   wszystko 
pójdzie im gładko. Niestety tak nie jest. Przeludniony świat współczesny wciąż jeszcze może 
naruszyć   ich   związek   i   stłumić   przejawy   intymności.   W   społeczeństwie   występują   dwie 
postawy,   które  mogą   wywierać  na   nich  wpływ.   Pierwsza   przypisuje   obraźliwe   znaczenie 
przymiotnikowi  „infantylny”.   Nieskrępowane   przejawy   intymności   krytykuje   się   jako 
regresywne, głupie czy dziecięce. Jest to coś, co może łatwo pohamować skłonności młodego 
kochanka. Zaczyna  go przenikać myśl, że zbytnia intymność stwarza zagrożenie dla jego 
ducha niezależności, co wyraża się w różnych obiegowych powiedzonkach jak na przykład: 
„Naprawdę   silny   jest   tylko   człowiek   samotny”.  Nie   ma,   rzecz   jasna,   żadnych   dowodów, 
jakoby   niezależność   człowieka   dorosłego,   który   w   niemowlęctwie   w   pełni   cieszył   się 
typowymi dla tego wieku kontaktami cielesnymi, doznawała w późniejszym okresie jakiegoś 
uszczerbku.   Raczej   wprost   przeciwnie.   Kojący   i   uspokajający   wpływ   czułych   przejawów 
intymności przynosi  człowiekowi więcej swobody i lepiej  go przygotowuje do zmagań  z 
bezosobowymi relacjami, jakie go czekają w późniejszym życiu. Wbrew temu, co się często 
twierdzi, nie ulega on wówczas żadnemu rozmiękczeniu, lecz przeciwnie  –  wzmacnia się, 
podobnie   jak   wzmacnia   się   kochane   przez   rodziców   dziecko,   które   wykazuje   więcej 
gotowości do eksploracji.

Druga   postawa,   która   może   hamować   przejawy   intymności,   przypisuje   każdemu 

kontaktowi cielesnemu aspekt seksualny. Błąd ten był w przeszłości źródłem znacznego i 
zupełnie   niepotrzebnego   ograniczania   intymności.   W   intymności   między   rodzicami   a 
dzieckiem   nie   kryje   się   nic   seksualnego.   Charakteru   seksualnego   nie   ma   ani   miłość 
rodzicielska,   ani   miłość   dziecka,   podobnie   jak   nie   musi   mieć   takiego   charakteru   miłość 
między dwoma mężczyznami, dwiema kobietami, czy nawet między mężczyzną a kobietą. 
Miłość jest miłością, czyli wzajemną więzią emocjonalną, a ewentualne uczucia o charakterze 
seksualnym   są   sprawą   drugorzędną.   W   ostatnich   czasach   zaczęliśmy   jakoś   nadmiernie 
akcentować element seksualny we wszystkich tego rodzaju związkach. Mając do czynienia ze 
związkiem, który zasadniczo nie ma charakteru seksualnego, a występują w nim tylko jakieś 
nieważne elementy o zabarwieniu seksualnym, automatycznie czepiamy się właśnie ich i z 

background image

myślą o nich wyolbrzymiamy je ponad wszelką miarę. Skutkiem tego jest masowe tłumienie 
nieseksualnej   intymności   cielesnej,   co   odnosi   się   do   stosunków   między   rodzicami   a   ich 
potomstwem   (kłania   się   Edyp),   między   rodzeństwem   (kłania   się   kazirodztwo),   między 
przyjaciółmi tej samej płci (kłania się homoseksualizm), między przyjaciółmi płci przeciwnej 
(kłania się cudzołóstwo), a wreszcie między wieloma innymi przypadkowymi przyjaciółmi 
(kłania się rozwiązłość). Wszystko to jest zrozumiałe, ale zupełnie niepotrzebne. Dowodzi to, 
że w naszych relacjach prawdziwie seksualnych nie uzyskujemy, być może, pełnej satysfakcji 
erotycznej płynącej z intymności cielesnej. Gdyby intymność seksualna w naszym związku z 
partnerem lub partnerką była wystarczająco intensywna i rozległa, nie istniałaby już potrzeba 
rozciągania   jej   na   inne   typy   więzi,   a   wówczas   moglibyśmy   się   rozluźnić   i   cieszyć   nimi 
bardziej,   niż   ośmielamy   się   to   robić   obecnie.   Gdy   jednak   podlegamy   zahamowaniom   i 
frustracjom w sferze seksu, to oczywiście sytuacja jest zupełnie inna.

Obowiązująca obecnie rezerwa w dziedzinie kontaktów cielesnych, nawet tych, które nie 

mają zabarwienia seksualnego, doprowadziła do pewnych dziwnych anomalii. Na przykład 
przeprowadzone   ostatnio   w   Ameryce   badania   wykazały,   że   kobiety   czują   się   niekiedy 
zmuszone do uprawiania przypadkowego seksu jedynie po to, by ktoś je trzymał w objęciach. 
Indagowane   szczegółowiej,   przyznawały,   że   właśnie   tylko   dlatego   oddawały   się 
mężczyznom, nie znajdując innego sposobu, żeby znaleźć się w uścisku ramion innej osoby. 
Jest   to   przejrzysty,   choć   żałosny   przykład,   ilustrujący   różnicę   między   intymnością   o 
zabarwieniu seksualnym a intymnością bez takiego zabarwienia. Mamy w nim do czynienia 
nie   z   intymnością   cielesną   prowadzącą   do   stosunków   seksualnych,   lecz   ze   stosunkiem 
seksualnym prowadzącym do intymności cielesnej, i to całkowite odwrócenie porządku nie 
pozostawia żadnych wątpliwości co do odrębności tych zjawisk.

Takie   są   więc   niektóre   niebezpieczeństwa   zagrażające   współczesnemu   człowiekowi 

dorosłemu   złaknionemu   intymności.   By   zamknąć   ten   przegląd   intymnych   zachowań 
człowieka, należy jeszcze zapytać, czy w postawach współczesnego społeczeństwa występują 
jakieś oznaki zmiany.

Jeśli chodzi o niemowlęta, to mozolna praca psychologów przyniosła znaczny postęp w 

dziedzinie wychowania dzieci. Dużo lepiej rozumiemy dziś istotę więzi między rodzicami a 
ich potomstwem, a także zasadniczą rolę, jaką odgrywa serdeczna miłość w prawidłowym 
rozwoju dziecka. Odchodzi się od stosowanych dawniej surowych i bezwzględnych metod 
dyscyplinarnych. Jednakże w naszych przeludnionych ośrodkach miejskich wciąż spotykamy 
się z groźnym zjawiskiem, jakim jest „zespół dziecka maltretowanego”, co przypomina nam, 
ile jest jeszcze do zrobienia.

Jeśli   chodzi   o   dzieci   starsze,   wciąż   wprowadza   się   jakieś   zmiany   w   metodach 

wychowawczych i coraz bardziej docenia się niezbędność nie tylko edukacji technicznej, ale i 
społecznej. Wymagania w zakresie wykształcenia technicznego są jednak dziś większe niż 
kiedykolwiek dotąd, istnieje więc niebezpieczeństwo, że przeciętny uczeń będzie sobie lepiej 

background image

radził z rzeczami niż z ludźmi.

Wśród   młodych   dorosłych   problem   życia   w   grupie,   jak   się   wydaje,   szczęśliwie 

rozwiązuje   się   sam.   Chyba   nigdy   dotąd   skomplikowane   interakcje   personalne   nie   były 
traktowane z równą otwartością i szczerością. Krytyka dotycząca zachowania się młodych 
dorosłych ma przeważnie swoje korzenie w starannie zamaskowanej zazdrości, jaką żywią 
wobec   nich   starsze   pokolenia.   Jednakże   dopiero   przyszłość   pokaże,   czy   świeżo   zdobyta 
wolność   wypowiadania   się,   otwartość   w   sprawach   seksu   i   nieskrępowane   przejawy 
intymności, będące udziałem współczesnej młodzieży, przetrwają próbę czasu i sprawdzą się 
w okresie rodzicielstwa. Nieustannie rosnące bezosobowe stresy mogą jeszcze zebrać swoje 
żniwo w późniejszym życiu tych ludzi.

U starszych dorosłych wyraźnie wzmaga się zatroskanie o przyszłość życia osobistego w 

obrębie wciąż rozrastających się społeczności miejskich. Ponieważ stres życia publicznego 
coraz bardziej wdziera się do życia  prywatnego,  stan, w którym  znalazł  się współczesny 
człowiek, budzi coraz większe zaniepokojenie. Wciąż słyszy się słowo „alienacja” odnoszące 
się do osobistych stosunków międzyludzkich, gdyż ciężkie zbroje, jakie ludzie nakładają na 
swoje emocje, staczając bitwy w planie społecznym, na ulicach i w miejscach pracy, coraz 
trudniej zdjąć w porze nocnej.

W Ameryce Północnej dają się słyszeć głosy buntu przeciwko tej sytuacji. Powstaje nowy 

ruch,   będący   wymownym   dowodem   potrzeby   rewizji   poglądów   w   sprawie   kontaktów 
cielesnych i intymności we współczesnym społeczeństwie. Jest to rodzaj terapii grupowej, 
który   pojawił   się   dopiero   w   ostatnim   dziesięcioleciu,   na   początku   głównie   w   Kalifornii. 
Następnie ruch ten szybko rozprzestrzenił się na inne ośrodki w Stanach Zjednoczonych i w 
Kanadzie. W amerykańskim slangu otrzymał on nazwę „Bod Biz” (czyli „body business”, co 
na wzór wyrażenia „show business” oznacza jakby „przemysł cielesny”), a bardziej oficjalnie 
określany bywa jako  „psychologia transpersonalna”, „psychoterapia wieloskładnikowa” czy 
wreszcie „dynamika towarzyska”.

Podstawowym czynnikiem jest tu gromadzenie się dorosłych na sesje, które trwają od 

jednego   dnia   do   tygodnia   i   polegają   na   bardzo   różnorodnych   interakcjach   osobowych   i 
grupowych.   Chociaż   niektóre   z   nich   mają   głównie   charakter   werbalny,   jest   też   wiele 
niewerbalnych,   a   te   koncentrują   się   na   kontaktach   cielesnych,   rytualnym   dotykaniu   się, 
wzajemnych masażach i grach. Ich celem jest zburzenie fasady przesłaniającej zachowanie 
cywilizowanych osób dorosłych i przypomnienie, że człowiek „nie ma ciała, lecz jest ciałem”.

Istota tych sesji polega na zachęcaniu pełnych zahamowań dorosłych do tego, by znów 

bawili   się   jak   dzieci.   Awangardowa,   naukowa   otoczka   daje   uczestnikom   asumpt   do 
infantylnego zachowania bez obawy o zażenowanie czy ośmieszenie. A więc ocierają się o 
siebie, głaszczą się i poklepują, noszą się wzajemnie na rękach i nacierają olejkami. Grają w 
różne   dziecięce   gry   i   obnażają   się   przed   sobą,   czasami   dosłownie,   choć   przeważnie   w 
przenośni.

background image

Ten zamierzony powrót do dzieciństwa jasno wyrażają założenia pewnej czterodniowej 

sesji, której temat brzmiał: „Bądź, jaki byłeś”.

„Dobrze przystosowany Amerykanin osiąga stan wątpliwej »dojrzałości« w ten sposób, 

że z obawy przed wstydem  i ośmieszeniem  głęboko ukrywa  wszystko  to, co jest w  nim 
dziecięcego.   Ponowne   nauczenie   się,   jak   być   dzieckiem,   może   wzbogacić   doświadczenie 
mężczyzny   jako   mężczyzny   i   kobiety   jako   kobiety.   Ponowne   przeżywanie   dzieciństwa   z 
udziałem   matki   pozwala   inaczej   spojrzeć   na   miłość,   uprawianie   miłości   i   poszukiwanie 
miłości. Dziecięca bezradność, której zaznajemy – paradoksalnie – wyzwala siłę, a dziecięce 
łzy stwarzają ujście dla wyrażania radosnych uczuć”.

Tematy innych podobnych kursów: „Zabawa jako sposób na ożywienie” czy „Ponowne 

budzenie   zmysłów,   ponowne   narodziny”,   także   podkreślają   potrzebę   powrotu   do   form 
intymności dziecięcej. Proces ten posuwa się tak daleko, że niektóre zajęcia odbywają się w 
basenach kąpielowych, w których woda ma stałą temperaturę wód płodowych.

Organizatorzy tych kursów nazywają je  „terapią dla zdrowych”. Ich  uczestnicy nie są 

pacjentami,   lecz   członkami   grupy.   Biorą   w   nich   udział,   ponieważ   gwałtownie   szukają 
powrotu do intymności. Smutkiem napawa myśl, że współcześni cywilizowani dorośli ludzie 
potrzebują jakiegoś formalnego usankcjonowania tego, by wzajemnie dotykać swoich ciał, ale 
pocieszające jest, że są oni świadomi nieprawidłowości i chcą coś z tym zrobić. Wiele osób 
uczestniczy w tych sesjach wielokrotnie, czując, że podczas rytualnych kontaktów cielesnych 
doznają   rozluźnienia   i   odprężenia   uczuciowego,   co   pozwala   im   potem   zwiększyć   zasób 
ciepłych uczuć w osobistych interakcjach w domu. Czy jest to cenny nowy ruch społeczny, 
przemijająca moda, czy też może niebezpieczny nowy nałóg bez narkotyków?

Specjaliści   różnią   się   w   opiniach   na   temat   powstających   ciągle   nowych   ośrodków. 

Niektórzy psychologowie i psychiatrzy popierają takie grupowe spotkania, a inni nie. Jeden z 
nich twierdzi, że członkowie grupy „nie poprawiają sobie samopoczucia, lecz uzyskują tylko 
minimalną dawkę intymności potrzebną do przetrwania”. Jeśli nawet to prawda, to i tak owe 
kursy przynajmniej niektórym jednostkom mogą pomóc przejść przez trudny etap w ich życiu 
społeczno-towarzyskim. Praktykowane w grupach ćwiczenia intymności, nie wykraczają poza 
poziom   wspólnego   tańca   czy   leżenia   w   łóżku   z   powodu   kataru   i   poddania   się   kojącym 
zabiegom   pielęgnacyjnym   i   nie   ma   w   nich   niczego   złego.   Jest   to   po   prostu   stworzenie 
warunków,   w   których   szukująca   kontaktu   jednostka   może   być   dotykana   przez   osobę 
oficjalnie do tego upoważnioną. Istnieją jednak także poważniejsze zastrzeżenia, a wśród nich 
to, że „techniki mające sprzyjać prawdziwej intymności, czasami ją niszczą”. Pewien teolog, 
niewątpliwie wyczuwając w tym nową formę groźnej konkurencji, twierdzi, że w spotkaniach 
grupowych   ludzie   uczą   się   jedynie  „nowych   sposobów   na   to,   jak   być   bezosobowym, 
zdobywają zasób nowych sztuczek, nowych sposobów ukrywania wrogości przy pozorach 
życzliwości”.

To   prawda,   że   gdy   słucha   się,   jak   aktywiści   ruchu   opowiadają   ogółowi   o   swoich 

background image

metodach i filozofii, wyczuwa się niekiedy ton samozadowolenia i pobłażliwej wyniosłości. 
Sprawiają oni wrażenie, jakby odkryli tajemnicę wszechświata, którą łaskawie dzielą się z 
innymi, gorszymi od nich śmiertelnikami. Niektórzy krytycy czynili z tego ruchowi poważny 
zarzut,   ale   jest   to   prawdopodobnie   tylko   obrona   przed   ewentualnym   ośmieszeniem   się. 
Przypomina to taktykę stosowaną dawniej przez zwolenników psychoanalizy. Osoby, które 
poddały się psychoanalizie, podobnie jak weterani spotkań grupowych, ulegały pokusie, by 
przybierając   ton   wyniosłości,   podśmiewać   się   z   tych,   którzy   się   jej   nie   poddali.   Ale 
psychoanaliza ma już ten etap za sobą. Stosunek do spotkań grupowych, jeśli przetrwają tę 
wstępną fazę, zapewne się zmieni i uzyskają one akceptację jako nowy, dojrzały już wzorzec.

Poważniejsze zastrzeżenia,  głoszące, że sesje grupowe wyrządzają wielką szkodę, nie 

zostały jeszcze udowodnione. Owa, jak ją nazwano,  „intymność w proszku”, niesie jednak 
pewne   niebezpieczeństwa   swemu   całkowicie   lub   częściowo  „ponownie   przebudzonemu” 
użytkownikowi,   który   wraca   do   dawnego   środowiska.   On   sam   się   zmienia,   ale   jego 
współdomownicy pozostają nie zmienieni; istnieje groźba, że może on w niedostatecznym 
stopniu uwzględniać tę różnicę. Powstaje problem stosunków konkurencyjnych. Uczestnik 
spotkań grupowych poddaje się masowaniu i głaskaniu przez zupełnie obcych ludzi, bawi się 
z nimi w intymny sposób i oddaje się szerokiej gamie kontaktów cielesnych, czyli robi z nimi 
dużo więcej, niż robi we własnym  domu  z osobami  prawdziwie  „intymnymi”. (Jeśli  jest 
inaczej, człowiek ten nie ma żadnego problemu). Opisując potem swoje doznania  – co jest 
nieuchronne   –  ze   wszystkimi   barwnymi   szczegółami,   automatycznie   wywołuje   uczucie 
zazdrości.   Dlaczego   z   ochotą   zachowywał   się   tak   w   ośrodku,   a   dystansuje   się   i   unika 
kontaktów   fizycznych   w   domu?   Oficjalne   i   naukowe   usankcjonowanie   takich   aktów, 
odbywających   się   w   szczególnej   atmosferze   ośrodka,   jest   słabą   pociechą   dla   prawdziwie 
intymnych   bliskich.   Jeśli   na   takie   sesje   intymności   uczęszczają   pary,   problem   ulega 
znacznemu złagodzeniu, ale „po powrocie do domu” ich kontakty intymne wymagają dalszej 
pielęgnacji.

Niektórzy dowodzą, że niesmacznym aspektem spotkań grupowych jest sposób, w jaki 

zamieniają one coś, co powinno być nie uświadomionym elementem życia codziennego, w 
świadome, wysoce zorganizowane i profesjonalne postępowanie, w którym intymność może 
stać się celem samym w sobie, a nie jednym z podstawowych środków służących nam jako 
pomoc w stawianiu czoła światu zewnętrznemu.

Mimo tych zrozumiałych lęków i zastrzeżeń błędem byłoby lekceważenie tego nowego 

ciekawego prądu. Ważne jest to, że jego liderzy dostrzegli coraz wyraźniejszy i szkodliwy 
zwrot ku bezosobowości w naszych stosunkach osobistych i starają się ten proces odwrócić. 
Jeśli nawet, co często się zdarza, prawem rewanżu zanadto teraz przechylają szalę, jest to 
tylko   niewielki   defekt.   Jeśli   ruch   ten   rozprzestrzeni   się   i   rozrośnie,   tak   że   stanie   się 
powszechnie znany, wtedy nawet dla osób, które nie są jego zwolennikami, będzie on stałym 
przypomnieniem,   że   coś   jest   nie   w   porządku   ze   sposobem   korzystania,   czy   raczej   nie 

background image

korzystania z naszego ciała. Jeśli zdoła nam uświadomić tylko to właśnie, to już osiągnie swój 
cel.  Tu  także   stosowne  jest  porównanie   z psychoanalizą.   W psychoanalizie   uczestniczyła 
bezpośrednio tylko niewielka liczba ludzi, a jednak podstawowy pogląd, że nasze najgłębsze i 
najmroczniejsze myśli  nie są niczym  wstydliwym  czy nienormalnym,  że prawdopodobnie 
występują u większości z nas, stał się na szczęście własnością całej naszej kultury. Po części 
właśnie dzięki temu młodzi ludzie dorośli mają teraz zdrowsze i uczciwsze podejście do 
wzajemnych   problemów   osobistych.   Jeśli   spotkania   grupowe   mogą   dostarczyć   takiego 
samego pośredniego ujścia dla naszych powstrzymywanych uczuć związanych z intymnymi 
kontaktami   cielesnymi,   to   w   końcu   okaże   się,   że   jest   to   ich   cenny   wkład   w   rozwój 
społeczeństwa. Zwierzę ludzkie jest gatunkiem towarzyskim, potrafiącym kochać i bardzo 
potrzebującym  miłości. Powstały w procesie ewolucji prosty plemienny łowca znalazł się 
obecnie   w   świecie   stanowiącym   społeczność   rozrośniętą   do   niesamowitych   rozmiarów. 
Osaczony ze wszystkich stron, w odruchu obronnym zwraca się ku samemu sobie. W swoim 
emocjonalnym  odosobnieniu zaczyna  nawet odgradzać się od najbliższych  i najdroższych 
osób, aż znajdzie się zupełnie sam w gęstym tłumie. Nie potrafiąc sięgnąć po emocjonalne 
wsparcie, staje się napięty i nienaturalny, aż w końcu nawet może uciec się do przemocy. 
Poszukując pociechy, zwraca się ku nieszkodliwym substytutom miłości, które mają to do 
siebie, że nie zadają żadnych pytań. Ale miłość wymaga wzajemności i w końcu substytuty 
już nie wystarczają. W tej sytuacji, jeśli nie zazna prawdziwej intymności – chociażby z jedną 
tylko  osobą  –  zaczyna  cierpieć.  Zmuszony  przywdziać  zbroję,  która chroniłaby go przed 
atakiem   i   zdradą,   może   dojść   do   stanu,   w   którym   wszelki   kontakt   staje   się   dla   niego 
odstręczający i w którym wzajemne dotykanie się oznacza wzajemne zadawanie sobie bólu. 
W pewnym sensie to właśnie stało się jedną z największych bolączek naszych czasów, a może 
raczej   poważną   chorobą   społeczną,   z   której   powinniśmy   się   wyleczyć,   zanim   będzie   za 
późno.   Jeśli   niebezpieczeństwo   pozostanie   nie   zauważone,   to   wówczas,   niczym   trujące 
związki chemiczne w naszym pożywieniu, może przybierać na sile z pokolenia na pokolenie, 
aż wreszcie szkody nie da się już naprawić.

W   pewnym   sensie   nasza   niezwykła   umiejętność   przystosowywania   się   może   nas 

doprowadzić   do   zguby.   Ponieważ   jesteśmy   w   stanie   żyć   i   przetrwać   w   tak   potwornie 
nienaturalnych warunkach, to zamiast nawoływać do zatrzymania się i powrotu do jakiegoś 
rozsądniejszego systemu, przystosowujemy się i walczymy dalej. Zmagaliśmy się i wciąż się 
zmagamy   w   ten   sposób   w   naszym   przeludnionym   środowisku   miejskim,   coraz   bardziej 
oddalając   się   od   miłości   i   intymności   osobistej,   aż   wreszcie   na   konstrukcji,   którą 
stworzyliśmy, pojawiają się rysy. Wtedy zaczynamy ssać metaforyczny palec i wygłaszając 
pokrętne poglądy filozoficzne mające nas samych przekonać, że wszystko jest w porządku, 
usiłujemy przetrwać. Śmiejemy się z wykształconych ludzi dorosłych, którzy kupują sobie 
uczestnictwo w dziecięcych grach i zabawach, by móc doświadczyć naukowo uzasadnionego 
dotykania się i obejmowania wzajemnego, a przy tym nie zauważamy tego, co najważniejsze. 

background image

O ileż byłoby nam łatwiej, gdybyśmy zdołali zaakceptować fakt, że pełna czułości miłość nie 
jest oznaką słabości, która przystoi tylko dzieciom i młodym kochankom, gdybyśmy zdołali 
dać ujście swoim uczuciom i pogrążyć się czasem w magicznym nawrocie do intymności.


Document Outline