background image

 

background image

 

 
 

background image

ANTOLOGIA

 

rosyjskich i radzieckich

 

opowiadań fantastycznonaukowych

 

(1784-1927)

 

Potomkowie 

Słońca

 

Wybór Tadeusz   Gosk 

Posłowie Jerzy   Litwinow 

Wydawnictwo Poznańskie Poznań   1987

 

background image

Redaktor;  

Bronisław Kl

ę

dzik  

Redaktor techniczny:  

Emilia Dunst  

Korektor: 

Michał Lisowski 

Printed in Poland 

WYDAWNICTWO POZNA

Ń

SKIE . POZNA

Ń

 1987 

Wydanie I. Nakład 29 700+300 egz.  

Ark. wyd. 19,3; ark. druk 17,66/24 s.  

Druk uko

ń

czono w pa

ź

dzierniku 1987 r. 

Zam. nr 56/85 B-5/427 Zlec, druk. 70921/85 

POZNA

Ń

SKIE ZAKŁADY GRAFICZNE IM. MARCINA KASPRZAKA 

Pozna

ń

» ul. Wawrzyniaka 19 

Okładk

ę

 projektowa!: Jozef Petruk 

© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Pozna

ń

skie, Pozna

ń

 1987  

ISBN 83-210-0622-1 

background image

WASYL LEWSZYN

 

Najnowsza  
podróż  
opisana  
w  
mieście  
Bielewie 

Narsim,  zastanawiając  się  nad  właściwościami  powietrza,  nie 

wątpił, że można wynaleźć  wygodną maszynę do  pływania w owej 
rzadkiej substancji; widział wiele razy, jak pióro  tknięte najmniej-
szym  powiewem  wiatru  unosi  się  w  owym  żywiole.  „Czyżby  nie  to 
samo  służyło  wynalazkowi  statków  pływających  po  wodzie?  -  roz-
myślał. - Oczywiście, wiele minęło wieków, nim znaleziono sposób 
pływania  po  morzach;  a  bez  wątpienia  zawsze  wiedziano,  że  uła-
mek drewna nie pogrąża się w wodzie. Czyż tak samo nie dzieje się 
z piórem w powietrzu? Od kawałka drewna zaczęły się okręty wo-
jenne,  a  pióro  pozwoli  nam  zbudować  aparat,  dzięki  któremu 
wzniesiemy się ponad naszą atmosferę.” 

Pewnej cudownej nocy siedział przy oknie zagłębiony w swoich 

myślach i chciwie wpatrywał się w rozświetlone blaskiem Księżyca 
niebo.  Jaką  masę  gwiazd  widzą  jego  oczy!  Zamysły  jego  biegną 
przez  niezmierzony  przestwór  i  gubią  się  w  niezliczonej  mnogości 
światów. Oświecony rozum nie znajduje ich zwykłymi błyszczącymi 
punktami,  lecz  brylantowymi  gwoździami,  które  wbiła  w  nie-
boskłon  ręka  wszechmocnego  artysty.  -  Szaleni  śmiertelnicy!  - 
krzyczy Narsim, - jak niewiele pojmujecie z łaskawości Stwórcy! Te 
punkciki, ledwie  dostrzegane przez  wasze  słabe  oczy,  to słońca i 

background image

opoki, przy których Ziemia nasza jest pyłkiem! Ale wy myślicie, że 
wszystko  to  zostało  stworzone  przez  Boga  dla  człowieka:  cóż  za 
pycha! Patrzcie na owe równe wieczności przestwory i widzicie, że 
nie  dla  was  miliony  słońc  wysyłają  swe  promienie;  niezmierzona 
jest  liczba  ziem,  zaludnionych  stworami,  przy  których  jesteście 
mali  jak  krety  i  myszy!  Czyż  nie  jest  głupotą  pragnąć,  by  arcydo-
skonały  rozum  napełniał  niebo  światełkami,  służącymi  li  tylko  ku 
zabawie oczu waszych? Jakie to poniżenie!... Ach! Jakiż szczęśliwy 
byłby  śmiertelny,  który  przeniósłby  was  w  granice,  gdzie  panują 
najwyższe  dowody  wszechmocy  Stwórcy  i  gdzie  są  jeno  świątynie 
zdumienia. Jakże upragniony byłby dla was widok ulatującej w dal 
powietrznej floty! Okrętami jej nie sterowałaby żądza złota: jedynie 
najwspanialsze umysły udałyby się na jej pokładach szukać oświe-
cenia.  Brzegi  nowych  Indii  nie  purpurowiałyby  od  przelanej  krwi: 
całe to rozumne wojsko uzbrojone byłoby jeno w narzędzia optycz-
ne, pióra i papier. 

Ciekawość zwraca potem myśli Narsima ku sposobowi wynale-

zienia latającej maszyny: wielość pomysłów krępuje  jego rozważa-
nia, ale najwięcej wśród nich takich, które są niedogodne i niereal-
ne.  Przeklina  brak  środków,  dalej  się  zastanawia,  coś  przychodzi 
mu do głowy, roztrząsa to, obala i rozjątrzywszy odczucia potyczką 
z wyobraźnią, pełen wściekłości wtula się w fotel i zasypia. 

We  śnie  zwraca  wzrok  na  ściany,  gdzie  powiesił  kilka  orlich 

skrzydeł. Ujmuje te z nich, które są największe i najmocniejsze: ich 
odcięte brzegi przymocowuje do zrobionej z najlżejszych bukowych 
deszczułek skrzyni przy pomocy stalowych zawiasów z otworami, w 
których tkwią maleńkie sprężynki, mające uciskać skrzydła ku do-
łowi. Po każdej stronie skrzynki umieszcza dwa skrzydła, przywią-
zuje do nich drut i przeprowadza go do rękojeści, aby  można  było  

background image

jedną ręką kierować wszystkimi czterema skrzydłami; równomier-
nie z pozostałych stron przymocował skrzydła do umyślnej rękoje-
ści. Środek ten uznał za odpowiedni dla swoich zamierzeń: tak też i 
w  rzeczy  samej  było,  co  okazało  się,  gdy  wyniósłszy  całą  machinę 
na  otwartą  przestrzeń  zasiadł  w  niej,  ustawił  jedną  parę  skrzydeł 
horyzontalnie  ze  skrzynką,  a  drugą  parą  zaczął  machać  i  nagle 
uniósł się w powietrze. 

Cóż  za  triumf!  Kim  w  swoim  mniemaniu  stał  się  Narsim,  uj-

rzawszy  się  wyższym  ponad  moce  wszystkich  ludzi!  Owo  radosne 
uczucie  omal  nie  zatrzymało  niezbędnych  ruchów  jego  rąk:  a  nie 
ustrzegłby się od upadku, gdyby nie to, iż opuszczające się skrzydła 
znalazły  oparcie  w  powietrzu  i  przeciwstawiły  się  przyciąganiu  ku 
ziemskiemu środkowi. To ocaliło Narsima, ocaliło jego machinę, a 
nam pozwoliło dokonać wielkiego odkrycia. Narsim nabiera ducha, 
zaczyna  poruszać  rękojeścią,  przecina  przejrzystą  otchłań,  oddala 
się  i  zatraca  samego  siebie:  choć  należałoby  chyba  pamiętać  o  za-
pasie jadła, bardzo w owej nieznanej i pozbawionej noclegów dro-
dze potrzebnym. Ale czyż ci, którymi kieruje ciekawość, nie postę-
pują tak zawsze? Narsim był tylko człowiekiem. 

Błyszczący Księżyc przede wszystkim zwraca ku sobie jego pra-

gnienia.  -  Popatrzmy  -  mówi  do  siebie  -  czy  krąg  ten  został  stwo-
rzony  dla  naszych  istot,  czy  też  żyją  na  nim  zwierzęta,  w  równej 
mierze  pewne  tego,  że  nasza  Ziemia  jest  ich  Księżycem  i  pływa  w 
powietrzu  nie  dla  czego  innego,  ale  dlatego,  aby  noce  ich  uczynić 
jaśniejszymi.  Należy  uwolnić  mych  współbraci  od  owego  wyobra-
żenia. - Podwaja więc swoje wysiłki i traci Ziemię z oczu, a że była 
wówczas  noc,  a  właściwie  panował  rzucany  przez  Ziemię  cień, 
wśród którego odbywał swą drogę, ciemność szybko zakryła przed 
nim naszą kulę. 

Przebył  już  prawie  połowę  drogi  między  Ziemią  a  Księżycem, 

kiedy opadły go przerażające myśli: wszak nie wszędzie powietrze 

background image

będzie tak gęste, abym  mógł nim oddychać! Atmosfera nasza roz-
pościera  się  niedaleko  wokół  Ziemi,  za  nią  jest  zaś  jedynie  rzadki 
eter, w którym żywe istoty przetrwać w żaden sposób nie mogą. Ale 
nagle, spojrzawszy na Księżyc, spostrzegł, iż jest on 21 razy większy 
od tego, jaki oczy nasze oglądają na Ziemi: pojął dzięki temu, że nie 
grozi mu niebezpieczeństwo uduszenia się w eterze, bowiem z mia-
ry Księżyca zrozumiał, iż przeleciał już daleko poza atmosferę. We-
dle wiarygodnych obliczeń Księżyc jest 42 razy mniejszy od naszej 
Ziemi, a więc jeżeli wzrósł w jego oczach ponad dwudziestokrotnie, 
miał  Narsim  podstawy  sądzić,  że  przebył  już  około  połowę  swej 
drogi.  Bardzo  się  uradował,  nie  odczuwszy  żadnej  odmiany  w  po-
wietrzu  i  znalazłszy  swoje  oddychanie  i  wszystkie  odczucia  swo-
bodniejszymi niż na Ziemi, widocznie dzięki temu, iż nie docierały 
tu  ziemskie  miazmaty,  które  wchodząc  w  nasze  ciała,  obciążają 
wszystkie cielesne organy. Z tego też powodu Narsim mógł dowol-
nie  obalić  mocno  dotychczas  ugruntowane  przekonanie,  że  prze-
strzeń  między  wszystkimi  wiszącymi  na  niebie  ciałami  wypełnia 
subtelna  powietrzna  materia.  Albowiem  gdyby  powietrze  otaczało 
jedynie ciała ziemskie, a nie zajmowało całej niebieskiej przestrze-
ni,  siła  przyciągania  ciał  owych  nie  napotykałaby  na  żadne  prze-
szkody  i  ciało  większe  przyciągałoby  ku  sobie  ciało  mniejsze;  po-
nieważ eter pozbawiony  powietrza  jest zbyt rzadki,  aby dać odpór 
działaniu  sił  magnetycznych.  W  ten  sposób  mielibyśmy  Księżyc 
połączony z Ziemią, a tę z kolei - z Marsem i tak dalej... Ale kiedy 
całą przestrzeń między ciałami niebieskimi uznamy za wypełnioną 
jednym  gęstym  środkiem  o  równej  elastyczności,  wówczas  siła 
przyciągania  nie  będzie  mogła  rozpościerać  swego  działania  tak 
dalece,  aby  ona  sama  była  w  stanie  utrzymać  w  powietrzu  wielkie 
ciała. Stwórca światów nie zbudował niczego nadprzyrodzonego  

background image

czy czarodziejskiego: wszystkie działające czynniki mają swe źródło 
w przyrodzie, a siły magnetycznej ciała nie należy raczej uważać za 
rzecz  nadprzyrodzoną.  Skąd  jest  owa  przyciągająca  siła?  Przecież 
powietrze  samo  potrafi  w  sobie  utrzymać  wszystkie  ciała,  a  siła 
odpychająca,  uważana  za  siłę  magnetyczną,  jest  także  wynikiem 
działania powietrza. Nam się tylko wydaje, iż ciała zbudowane z tej 
samej  substancji,  wzajemnie  się  przyciągają.  To  powietrze  jest 
jedyną przyczyną, dla której nasza kula i pozostałe równe jej ciała 
trzymają się w owej rzadkiej substancji  i nie mogą  zmienić swojej 
drogi: wynika to z następującego, nader do owej sytuacji podobne-
go doświadczenia. 

Do naczynia napełnionego wodą należy włożyć trzy skrawki pa-

pieru  lub  słomy.  Jeżeli  będą  od  siebie  w  takiej  odległości,  że  ilość 
wody  między  nimi  będzie  mniejsza  od  ilości  tych  ciał,  skrawki 
znajdą  się  obok  siebie;  kiedy  ilość  wody  będzie  równa  ciałom, 
owych  strzępków,  to  pozostaną  one  w  bezruchu,  zaś  kiedy  prze-
strzeń  między  nimi  będzie  większa  od  połowy  powierzchni  naczy-
nia,  wtedy  skrawki  znajdą  się  przy  krawędziach  naczynia  w  jego 
przeciwległych  stronach.  Widać  z  tego  jasno,  że  to  nie  ciała  wpły-
wają  wzajemnie  na  siebie,  lecz  ilość  substancji,  w  jakiej  się  znala-
zły.  To  nie  siła  przyciągania,  lecz  siła  elastyczności,  zwiększona 
przez  znakomitą  liczbę  miary  wody,  pcha  je  do  siebie.  W  ten  sam 
sposób  woda,  kiedy  przestrzeń  między  papierkami  się  zwiększy, 
odpycha  je  od  siebie  w  przeciwne  strony.  Czyż  nie  wynika  z  tego 
jasno, że Stwórca wszystkich cudów świata wykorzystał najprostsze 
sposoby,  aby  zbudować  to,  co  dla  nas  tak  jest  zadziwiające?  Pra-
gnąc  zawiesić  w  powietrzu  owe  ogromy,  napełnił  najpierw  po-
wietrzną substancją cały niebieski przestwór, potem zaś rzucił weń 
kawałki ziemi w takiej jeden od drugiego  odległością  że ilość  po-
wietrza  między nimi wiecznie będzie je utrzymywać w równowadze. 

background image

Dlatego  też  żadna  kometa  nie  może  przyciągnąć  do  siebie  naszej 
Ziemi:  one  także  bowiem  mają  swoje  miejsca  i  tak  jak  wszystkie 
światy  pływają  po  swoich  kręgach  i  drogach  wyznaczonych  przez 
ciśnienie powietrza, dzięki  któremu wszystkie ciała niebieskie  wy-
pełniają  swoje  drogi  wokół  Słońca,  tego  centrum,  podobnego  do 
środkowego  punktu  wody,  której  pełne  było  naczynie.  Ta  właśnie 
wyżej  wymieniona  przyczyna  powoduje,  że  wszystkie  ciała  wyrzu-
cone z Ziemi w powietrze, spadają na nią na powrót, i mylimy się, 
uważając to za działanie ziemskiego  przyciągania,  bowiem to zna-
mienita waga powietrznego słupa, znajdującego się nad rzuconym 
ciałem, przyciska je i zmusza do powrotu na Ziemię. 

Rozmyślając w ten sposób Narsim nieustannie poruszał rękoje-

ścią machiny i pycha z poznania tajemnic natury nie opuściłaby go, 
gdyby  nie  to,  że  machina  obróciła  się  nagle  z  nim  głową  w  dół. 
Strach,  że  powróci  na  Ziemię  sposobem  Ikara  wybił  mu  z  głowy 
wszystkie  fantazje,  a  wrodzony  lęk  przed  utratą  życia  zmusił  jego 
dłonie  do  wypuszczenia  rękojeści  i  schwycenia  za  skrzynkę:  przez 
to  wszystkie  skrzydła  ustawiły  się  horyzontalnie  i  kiedy  przyszedł 
do  siebie  spostrzegł,  iż  płynnie  zbliża  się  do  Księżyca,  szybko  ro-
snącego w jego oczach. 

Nie wiadomo, czy ze strachu nie przyszło mu do głowy przyjrzeć 

się powierzchni Księżyca, którą mógłby już oglądać  bez teleskopu, 
czy - uznawszy, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo - chciał, 
jako  człowiek  ciekawy,  odkryć  najpierw  przyczynę,  dla  której  ma-
china jego obróciła się wokół osi. Spokojnie opuszczająca się w dół 
skrzynka i przyjemny szum ocierającego się o orle pióra powietrza 
skłaniały  go  do  rozmyślań.  Tak  więc,  długo  walcząc  ze  swym  roz-
sądkiem, zrozumiał wreszcie, że przeleciał już większą część drogi 

10 

background image

między  Ziemią  a  Księżycem  i  słup  znajdującego  się  wokół  powie-
trza wzrósł tak, że zaczął przyciskać go do Księżyca. Wtedy dopiero 
pojął ogrom grożącego mu w tej drodze niebezpieczeństwa, zrozu-
miał,  że  bez  pomocy  opierających  się  powietrzu  orlich  piór,  pole-
ciałby  błyskawicznie  ku  powierzchni  Księżyca  i  jego  spotkanie  z 
nowym światem na pewno nie należałoby do udanych. 

Cały czas zbliżał się do Księżyca. Jaka cudowna przemiana! Ma-

leńki  świetlisty  krążek  zamienił  się  w  przeogromną  kulę  i  Narsim 
nie  zauważył,  iżby  wydzielała  ona  z  siebie  światło.  Cała  kula  była 
dokładnie  taka  sama,  jak  nasza  Ziemia  lub  jak  ciemna  bryła,  wy-
pełniona górami, wodami i równinami. Im bardziej się zbliżał, tym 
więcej zadziwiających  przedmiotów pojawiało się przed jego ocza-
mi. Najpierw dostrzegł lasy, teraz zaś widział już  błyszczące dachy 
domów.  -  O  nieba!  Czyżbym  śnił?!  -  krzyczy  Narsim,  przenosząc 
szybko  wzrok  z  jednego  przedmiotu  na  drugi.  -  Księżyc  jest  za-
mieszkały!...  Oto  miasta!...  Wsie!..  Ach!  Widzę  tu  też  różne  stwo-
ry!..  Boże  mój!  Tu  też  są  ludzie!...  Mają  swoje  zajęcia:  oto  oracz, 
pochylony  nad  swą  ziemią!  Pasterze  ze  stadami...  Wydaje  się,  iż 
panuje tu jeszcze wiek złoty - nie dostrzegłem do tej pory mnichów 
ni  żołnierzy...  Tu  jest  prawdziwy  tron  wiosny,  tu  rodzi  się  życie... 
Stan  godny  pozazdroszczenia...  Wydaje  mi  się,  że  do  uszu  mych 
dochodzą radosne dźwięki fletni... Cóż za przeogromne miasto, jak 
wspaniała sztuka budowała te domy... Ale cóż to takiego! Nie widzę 
tu ani jednej świątyni! Czyżby nie było tu prawowiernych chrześci-
jan?... 

W końcu od Księżyca dzieliło go nie więcej niż sto sążni. Wspa-

niałe  cuda  natury,  która  darami  swymi  wypełniła  całą  powierzch-
nię planety, przykuły do siebie uwagę Narsima; oszołomiony oparł 
się  o  krawędź  skrzynki  i  pożerał  wzrokiem  niezwykłe  przedmioty. 
Ale radość jego przerwało zamieszanie, które wybuchło wśród 

11 

background image

mieszkańców Księżyca: widział, jak porzucają swe zajęcia i ćwicze-
nia  i  biegną  w  jedno  miejsce  z  podniesionymi  do  góry  głowami. 
„Zauważyli  mnie  -  pomyślał  Narsim.  -  Mam  nadzieję,  że  u  nich 
podróże powietrzne także są rzadkością. Ach, ileż ciekawych rzeczy 
opowiem  im  o  naszej  Ziemi!  A  bardziej  jeszcze  się  zdziwią,  po-
znawszy  mądrość  naszych  praw,  doskonałość  sztuki,  potęgę  na-
szych  armii  i  to  wszystko,  co  -  być  może  -  nawet  im  do  głowy  nie 
przychodzi.”  Krzyk  mieszkańców  Księżyca  przerwał  jego  rozważa-
nia: rozróżniał dokładnie słowa, które wykrzykiwali w języku syryj-
skim:  „Kwalboko  wraca!  Kwalboko  wraca!”  Przy  czym  Narsim  z 
radości i innych wypełniających go uczuć taki był nieprzytomny, że 
nie poczuł, jak jego skrzynkę pochwyciły ręce księżycowych miesz-
kańców, którzy potem ujęli go pod pachy i postawili za ziemi. 

„Powiedz nam, Kwalboko - krzyczały tysiące głosów - jak ci się 

powiodło  twoje  przedsięwzięcie?!  Opowiedz  nam  o  wszystkich 
szczegółach swojej podróży, opisz wszystkie oddalone od nas świa-
ty! Wszak bez wątpienia widziałeś wiele nadzwyczajnych rzeczy!” 

Narsim,  rozumiejąc  ich  pomyłkę,  nie  wiedział,  co  im  odpowie-

dzieć,  szczególnie  że  nie  znał  obyczajów  owego  kraju  i  nie  był  pe-
wien, czy szczęśliwy jest pomysł, który pierwszy wpadł mu do gło-
wy, taki mianowicie, aby przedstawić się jako ambasador nadzwy-
czajny wszystkich ziemskich władców, nie miał jednak pojęcia, czy 
znane  są  tu  uroczyste  zwyczaje  dyplomatyczne.  Ambasador  bez 
świty!... Bez darów!... A jeżeli ich władca jest pełen pychy, a mini-
strowie  ciekawości?  Narsim!  Od  razu  uznają  cię  za  szpiega  i  wię-
zienie  stanie  się  nagrodą  twoich  pysznych  zamysłów...  Ale  trzeba 
cokolwiek odpowiedzieć, aby nie zostać uznanym za  gbura; zbiera 
więc pospiesznie wszystkie moce umysłu i rozpoczyna swą działalność  

12 

background image

na powierzchni księżycowego globu takim oto przemówieniem: 

„Szanowni  zebrani,  przedstawiciele  przesławnego  ludu  za-

mieszkującego glob, który my, mieszkańcy Ziemi, nazywamy Księ-
życem i który z woli Stwórcy jest dla nas płonącą w nocy latarnią! 
Wybaczcie,  że  nie  wymieniam  wszystkich  waszych  godności:  wę-
drowiec,  który  przeleciał  tysiące  wiorst  przez  czyste  powietrze, 
wędrowiec  z  krain,  z  którymi  nie  łączą  was  żadne  stosunki,  nie 
potrafi  odróżnić  wśród  was  wszechmocnego  waszego  monarchy, 
mądrych  jego  wielmożów,  dzielnych  wodzów,  miłosiernych  du-
chownych, uczonych i wielu innych, których zasługi wyróżniają od 
zwykłych  śmiertelnych!  Zadowólcie  się  więc  jeno  tym,  że  wszyst-
kich  was  -  bez  wyjątku  -  nazwę  arcymądrymi,  bo  wedle  naszego 
ziemskiego rozumienia jest to nazwanie dla człowieka najprzyjem-
niejsze.  Nie  jestem  Kwalboko,  jestem  Narsim,  mieszkaniec  Ziemi 
lub - mówiąc dokładniej - owej wiszącej nad wami wielkiej i lśnią-
cej planety.” 

Własny cień Księżyca zaczął zakrywać  właśnie owo miejsce, na 

którym  wylądował  Narsim,  czyli,  mówiąc  językiem  Ziemi,  zapadał 
zmierzch, a zwrócona ku Księżycowi część naszej planety, odbijając 
od siebie promienie Słońca, wyglądała jak wielki i wspaniały Księ-
życ. 

„Stamtąd przyleciałem do was - mówił dalej Narsim, wskazując 

palcem naszą Ziemię - tam żyją nieprzeliczone ludy waszych i mo-
ich  współbraci.  Pochodzę  z  rodu  tych,  którzy  pracują  nad  pozna-
niem  wszelkich  światów;  z  pomocą  szkieł  powiększających  pozna-
łem  już  to,  co  teraz  widzę  przed  sobą.  Ciekawość  doprowadziła 
mnie do wynalezienia tego tu latającego aparatu i przywiodła mnie 
tu,  abym  mógł  odwiedzić  was  i  rozszerzyć  granice  własnego  poj-
mowania. Wystarczającą nagrodą będzie dla mnie to, że stanąwszy 
przed mymi rodakami, będę im mógł powiedzieć, iż na próżno 

13 

background image

pysznią  się  wyobrażając  sobie,  że  poza  nimi  nie  ma  istot  rozum-
nych, a Księżyc, Słońce i wszystkie planety zostały stworzone jedy-
nie dla nich.” 

Zdziwienie mieszkańców Księżyca było tak wielkie, że ani jeden 

głos  nie  odezwał  się,  aby  przerwać  przemowę  Narsima.  Ale  kiedy 
zamilkł,  zbliżył  się  do  niego  podeszły  w  latach  mąż  z  głową  ozdo-
bioną  dębowym  wieńcem.  Jego  siwa  broda  sięgała  kolan  i  ona,  a 
także  godna  postawa,  wyróżniała  go  wśród  pozostałych.  -  „Witam 
cię,  Narsimie  -  powiedział.  -  Błogosławię  przeznaczenie,  które  po-
zwoliło ci osiągnąć taki sukces w walce o nasze wzajemne oświece-
nie;  cieszę  się,  że  jesteś  człowiekiem  zdrowo  myślącym,  bo  widzę, 
że ty, tak samo jak i  my,  mieszkańcy  naszego Księżyca, nie dajesz 
się powodować pysznym myślom, jakoby Ziemia została stworzona 
dla ciebie osobiście. Wszak widzisz, że rozsądniej byłoby myśleć, iż 
Ziemia wasza stworzona została przez nasz Księżyc? Owa noc, ma-
ło ustępująca dniowi, zawdzięcza jasność swoją Ziemi twej, odbija-
jącej  ku  nam  promienie  Słońca.  Łatwiej  jest  ciału  większemu 
oświetlać  mniejsze,  niż  mniejszemu  udzielać  swej  jasności  ciałom 
wielkim; ale z faktu tego wywodzimy jedynie arcymądre rozmiesz-
czenie  wszystkich  światów,  zaplanowane  przez  Stwórcę  dla  pow-
szechnej wygody. Ale niech ciekawość nie prowadzi nas na ścieżki 
dalszych  rozważań,  albowiem  może  przeszkodzić  w  wypełnieniu 
wobec  bliźniego  obowiązków  gościnności.  Po  takiej  podróży  po-
trzebny ci jest spokój. Chodź ze mną, czcigodny przybyszu, bowiem 
jako ten, który włada całym ludem, mam prawo ugościć cię pierw-
szy.” 

Zakończywszy swą przemowę podał Narsimowi ramię, a ów po-

spieszył za nim, odprowadzany przez cały lud. 

Zbliżyli się do osady: blask domów oślepił Narsima. I nie sztuka 

budowniczych wprawiła go w osłupienie: dostrzega on wszędzie  

14 

background image

prostotę, lecz czy jego  współobywatele uwierzą mu  w to, co zadzi-
wiło  jego  wzrok?  Wszystkie  mury  domów  wybudowane  są  z  tych 
przejrzystych kamieni, które budzą naszą zawiść i wprawiają nas w 
zachwyt, a dachy z owego metalu, który pochłonął wiele milionów 
istnień mieszkańców Nowego Świata. „Teraz  wreszcie  rozumiem - 
wykrzyknął  w  myśli  Narsim  -  jak  wiele  zawdzięczają  mieszkańcy 
Księżyca  i  my,  Ziemianie,  opatrzności!  Jeżeli  owe  klejnoty,  owo 
złoto  i  diamenty  nie  byłyby  oddzielone  od  nas  tak  trudną  drogą, 
tysiące  Kolumbów  ze  wszystkich  stron  czterech  części  naszego 
globu  przybyłoby,  aby  wypróbować  swoje  miecze  na  karkach 
mieszkańców  Księżyca.  I  cała  ta  przepiękna  kula  w  ciągu  jednego 
lata  zamieniłaby  się  w  pusty  step,  a  zwycięzcy,  miast  podzielić  się 
zdobyczą,  pozabijaliby  się  nawzajem.  Ziemia  i  Księżyc  lśniłyby  od 
diamentów  i  złota,  ale  owe  cuda  służyłyby  noclegiem  sowom,  a 
bydło deptałoby kopytami przedmioty ludzkiej chciwości.” 

„To  oczywiście  pałac  Waszej  Wielmożności?”  -  zapytał  Narsim 

starca, uważając go za króla tej krainy. 

„Cóż rozumiesz przez pałac i wielmożność?” - odpowiedział mu 

starzec. 

„Czyżbym padł ofiarą pomyłki, myśląc, że takie klejnoty należeć 

mogą  jeno  do  największego  z  monarchów,  a  cały  ten  lud  był  mu 
poddany?  U  nas  tytuł  „wielmożnego”  należy  tylko  do  władców  i 
oddaje cześć i szacunek, jakimi ich darzymy.” 

„Przyjacielu  mój!  -  odparł  starzec,  -  na  całym  Księżycu  nie  ma 

panujących; a to są moje dzieci, dzieciątka synów moich, wnuków i 
prawnuków; budowla owa jest zaś domem mojej rodziny.” 

„Któż więc rządzi waszym państwem, kto mu doradza?” 
„Tacy sami starcy jak ja; prawo rodziciela daje każdemu władzę 

nad jego potomstwem. Któż bowiem lepiej mógłby się troszczyć o  

15 

background image

jego sprawy? Nie ma u nas, jak ci już powiedziałem, władców: cały 
Księżyc  podzielony  jest  na  osady,  w  których  rządzi  ojciec  miesz-
kańców.” 

„Któż  więc  po  twojej  śmierci  zajmie  twoje  miejsce,  jeżeli  tak 

liczni są owi potomkowie? Bez wątpienia zaczną się teraz kłótnie i 
bratobójcze  walki?  Władza  twoja  jest  tym,  czym  u  nas  berło:  ale 
opowieści,  krążące  po  naszej  Ziemi,  tak  o  czasach  dawnych,  jak  i 
dzisiejszych,  mówią  nam,  jak  wielu  nieszczęść  jest  przyczyną 
śmierć Monarchy.” 

„Nie  rozumiem  -  odpowiedział  starzec  -  dlaczego  berło  waszej 

ziemi bardziej ma  być godne zawiści, niż  posag ojców naszych ro-
dzin!  Czyż  mogą  być  zaszczytne  owe  usilne  starania,  aby  widzieć 
potomki  swoje  w  najwyższym  dobrobycie,  kiedy  owo  szlachetne 
pragnienie,  kiedy  owo  przesłodkie  pragnienie  czynienia  bliźnim 
dobra  zamieni  się  we  wrogość  i  waśnie?  Dziwnym  byłoby  utrzy-
mywać więzi, łączące społeczeństwa we wzajemnej korzyści, jeśliby 
ci,  w  których  członkowie  społeczeństw  pokładają  swoje  zaufanie, 
zamiast ręczyć za swoją ku nim miłość czynili źle, burzyli ich spo-
kój  i  zmuszali  do  wzajemnej  wrogości.  Któż  mógłby  mnie  utwier-
dzić  w  przekonaniu,  że  mój  dobrobyt  zależy  od  człowieka  pełnego 
niepokoju?  Ponieważ  jednak  najmniejszego  nie  mając  pojęcia  o 
warunkach panujących na naszych globach, nie możemy się dobrze 
zrozumieć,  opowiem  ci,  drogi  nasz  przybyszu,  o  życiu  naszych 
ziem,  pod  tym  jednakże  warunkiem,  iż  potem  ty  zaspokoisz  moją 
ciekawość.” 

Wtedy właśnie  weszli do przeogromnej  komnaty, którą należa-

łoby raczej nazwać miejskim placem: albowiem spokojnie mogły tu 
spocząć tysiące ludzi. Nie było okien, tylko niezliczone drzwi, pro-
wadzące do oddzielnych pokoi, ani jednej nawet świecy, aby oświe-
tlić  stoły,  przygotowane  do  kolacji;  jeno  światło  słonecznych  pro-
mieni, które odbijała ku Księżycowi nasza Ziemia, z naddatkiem 

 

16

background image

wynagradzało niedostatek ognia. 

Starzec zasiadł w fotelu; należało zająć miejsce naprzeciw niego. 

Cały lud spoczął na ławach wokół nich i  wśród głębokiego milcze-
nia władający owym ludem rozpoczął w te słowa: „Nie mamy zapi-
sanych  podań  i  opowieści  i  znamy  jeno  te,  które  dotarły  do  nas  z 
ust  naszych  dziadów  i  pradziadów,  dlatego  nie  potrafię  ci  powie-
dzieć, kim. był  pierwszy człowiek, jak nazywała się jego żona, tym 
bardziej  zaś  o  tym,  jak  został  stworzony  nasz  Księżyc,  albowiem 
nikt z nas nie był tego świadkiem. Oczywiście, czcimy wszechmoc-
nego Stwórcę, który stworzył wszystkie te cudowne rzeczy, jakie w 
każdej minucie cieszą nasze oczy, i w najmniejszej mierze nie wąt-
pimy, aby istniała ku temu przyczyna inna, niż wszechmocna wola 
Boga.  Dokładne  badanie  nieznanego  lub  -  co  gorzej  -  próby  rozu-
mienia  niezwykłego  są  dla  nas  skrajną  głupotą.  Mam  nadzieję,  że 
zgodzisz się ze mną, iż. tak drobne stworzenie, obdarzone ograni-
czonym umysłem, jak człowiek nie jest w stanie przeniknąć zasłony 
ukrywającej  przemądre  zamierzenia  Stwórcy.  Im  jednak  większa 
jest  nasza  niewiedza,  tym  częstsze  bywa  mędrkowanie:  niektórzy 
nawet myślą, że Księżyc był dawniej częścią waszej Ziemi. Ale jakby 
nie było, nie mogę cię o tym przekonywać, bo nie wiem przecież, w 
jaki sposób zostaliście od nas oddzieleni. Dość, że istnieje Księżyc, 
mieszkają na nim ludzie i dóbr na planecie jest więcej, niż potrzeba 
na zaspokojenie wszystkich naszych potrzeb. A ów stan rzeczy jest 
dostateczną przyczyną, aby w miejsce jałowych rozważań okazywać 
wdzięczność temu, kto nas owym dobrem obdarował. I dlatego też 
uprawa ziemi i hodowla bydła jest na naszym globie jedynym god-
nym człowieka zajęciem, albowiem są one niezbędne dla ludzkiego 
życia. Inne zaś nauki, które zaczęli wymyślać ludzie nie lubiący  

17 

background image

pracy,  zostały  odrzucone,  a  owi  mędrkowie,  gdybym  tylko  nie  po-
słuchał  rad  swoich  współbraci,  pomrzeć  musieliby  z  głodu.  U  nas 
ten,  kto  własnymi  rękami  nie  potrafi  zdobywać  pożywienia,  jest 
niepotrzebnym ciężarem dla ziemi: dlatego więc z miłości do bliź-
niego  swego,  który  zamiast  pracować  siedzi  w  jednym  miejscu  i 
duma,  nie  dajemy  mu  jeść,  aby  dzięki  temu  opamiętał  się  i  pojął 
różnicę między pracą na roli, a stratą czasu na nikomu niepotrzeb-
ne myślenie.” 

Usłyszawszy owe słowa Narsim zapłonił się ze wstydu. „Oto jak 

tu zdolni będą pojąć owoc mojej pracy! - pomyślał. - Boże mój! Iluż 
to  ludzi  trzymać  by  trzeba  o  chlebie  i  wodzie,  gdyby  przysłano  tu 
choćby samą naszą Akademię!” 

„Ale ludzka natura stworzona została tak, iż pełna  jest namięt-

nej ciekawości - mówił dalej starzec - i żadne przesądy, żadne przy-
zwyczajenia nie staną na zawadzie ludziom przedsiębiorczym, któ-
rzy  od  czasu  do  czasu  się  tu  pojawiają.  Zdarzali  się  tacy,  którzy  w 
wyobraźni  swojej  tworzyli  nowe  sposoby  rządzenia,  nowe  prawa, 
całkiem  różne  od  tych,  które  w  sercach  naszych  są  zakorzenione, 
chcieli  nas  wyróżniać  przez  puste  tytuły,  aby  zniszczyć  równość 
wśród  naszych  potomków  od  jednego  rodzica  pochodzących  i  po-
zbawić  ojców  tego  naturalnego  prawa,  jakie  w    duszach  naszych 
znajduje swe tajemne potwierdzenie; chcieli doprowadzić do pod-
boju drugiej strony naszego Księżyca, tej, której nie oświetlają pro-
mienie  Słońca,  a  słabe  światło  pozbawia  ziemię  jej  żyzności  i  po-
zwala  jeno  zamieszkałym  tam  dzikim  rodom  żywić  się  łowionymi 
przez siebie rybami. Ale wszystko to zostało przerwane mądrą de-
cyzją rady starców i owi niespokojni ludzie po wyczerpaniu wszyst-
kich  możliwych  dowodów  ich  głupoty  wygnani  zostali  na  ciemną 
stronę  Księżyca,  gdzie,  jako  że  nie  przywykli  do  spożywania  ryb, 
pomarli lub półmartwi i pełni skruchy wracali do ojczyzny, 

background image

przeklinając głupotę swoich poprzednich pragnień. Nie na wszyst-
kich jednak owe przykłady działały. Prawnuk mój, Kwalboko, miał 
nieszczęście mieć w sobie tyle fałszu, że potajemnie zbudował apa-
rat,  na  którym  wzniósł  się,  aby  oglądać  nasz  Księżyc  albo  twoją 
Ziemię:  ujrzeliśmy  to  dopiero  wtedy,  kiedy  uleciał  w  powietrze.  O 
głupoto  ludzkich  pragnień!...  Uważamy  go  za  zmarłego...”  Wes-
tchnienie przerwało mowę starca. 

Przerwę ową wykorzystał Narsim, aby zaspokoić swą ciekawość 

i zadał pytanie o to, jak może żyć społeczeństwo, które nie posiada 
praw pisanych. 

„Szacowny starcze - powiedział - pozwól zapytać, w jaki sposób 

rodziny  wasze  żyć  mogą  w  zgodzie,  jeżeli  rodzin  owych  jest  tak 
wiele?  Naczelnicy  rodów  nie  mogą  przecież  wszyscy  mieć  po-
dobnych  obyczajów  i  prawa  naturalne  w  ustach  ich  różne  mogą 
przyjmować formy. Załóżmy, że bywają u was rady starców,  które 
ustalają  prawa  ,  ogólne;  wszak  jednak  one,  nie  będąc  zapisanymi, 
łatwo mogą umknąć z pamięci.” 

„Przyjacielu  mój!  -  odparł  na  to  starzec  -  prawa  naturalne  są 

opoką, na której wspiera się sumienie każdego z nas, a w duszach 
naszych wypisane są zgłoskami, których nic zatrzeć nie potrafi. I po 
cóż  zapisywać  to,  co  uczucia  każdego  z  nas  pojmują  bez  żadnego 
tłumaczenia? Mamy to szczęście, że natura nasza, dzięki staraniom 
przywódców  rodów,  pozostała  jeszcze  pełna  owej  niewinności, 
która  królowała  w  duszy  pierwszego  człowieka.  Prawa  nasze  są 
proste  i  łatwo  ich  przestrzegać:  każdy  rozumie,  że  należy  kochać 
Boga jako naszego dobroczyńcę i kochać bliźniego swego jak siebie 
samego,  bo  miłość  owa  spowoduje,  iż  obdarzy  on  nas  uczuciem 
wzajemnym; w ten sposób unika się niepotrzebnej złości, która na-
rodzić  się  może  z  nieprzestrzegania  naszych  przykazań.  Żywimy 
przekonanie, że każde inne, przeciwne naszemu, prawo jest dla 

19 

background image

społeczeństwa  szkodliwe  i  obraża  naszego  Boga,  albowiem  godne 
przekleństwa jest prawo, z którym uczucia wszystkich nie chcą się 
zgadzać  i  które  narusza  spokój  ludzi!...  Ale  w  jaki  sposób  skutki, 
przez  różnice  obyczajów  wywoływane  utrzymują  się  w  granicach 
obowiązku,  opowiem  ci,  szanowny  przybyszu,  potem,  a  teraz  po-
zwól, iż zaprosimy cię do stołu.” Pociągnął za sznurek przywiązany 
do fotela i w świątyni rozległ się przenikliwy dźwięk dzwonka. 

Cóż za zjawisko! Drzwi bocznych świątynek otwarły się: wycho-

dzi z nich tysiąc pięknych kobiet. Szlachetna skromność połączona 
z  cudowną  niewinnością  ozdabia  ich  lica.  Prostota  sukien,  ledwie 
skrywających  to,  czym  natura  przyozdobiła  ową  płeć,  przydaje  im 
więcej  jeszcze  czaru.  Każda  z  nich  przynosi  i  stawia  na  stół  dwa 
talerze,  a  przed  nimi  postępują  ich  dzieci,  dzierżące  naczynia  z 
sokami owoców i wodą. Jadło podano. Starzec wstaje, wyciąga ręce 
ku niebiosom, błogosławi i układa się wygodnie, wskazawszy Nar-
simowi  miejsce  obok  siebie.  W  zachwycającym  porządku  każdy  z 
rodów zajmuje swoje miejsce; pary małżeńskie, otoczone dowoda-
mi  swej  miłości,  zajmują  długie,  ginące  z  oczu  szeregi  ław.  W  tłu-
mie owym panuje cisza: każdy pożywa to, co sporządziły ręce jego 
najdroższej.  Narsim  spożywa  potrawy  starca,  -  jedząc  ambrozję  z 
mleka i  innych  płodów ziemi przyrządzoną, i nektarem gasi swoje 
pragnienie;  fantazja  przenosi  go  na  wyspę  pani  Wenus,  gdzie  nie 
widzi nikogo poza szczęśliwymi kochankami. 

Wieczerza  kończy  się:  starzec  podnosi  się  z  łoża,  całe  potom-

stwo jego upada na ziemię  i on w imieniu wszystkich ich dziękuje 
Stwórcy.  Zakończywszy  modlitwę  błogosławi  swe  dzieci,  a  one  na 
ten znak udają się na spoczynek. Każda z małżeńskich par, zabraw-
szy naczynia, udaje się do swojej świątynki, gdzie oczekuje ich Hy-
men ze swą płonącą pochodnią. Ojciec rodziny, którego podeszły  

20 

background image

wiek rozluźnił już więzy miłości, acz nie rozluźnił więzów przyjaźni, 
odprowadza  swoją  równą  mu  w  leciech  żonę  do  łoża,  gdzie  żegna 
się  z  nią  najczulszymi  wyrazami.  Owa  przyjaciółka  jego  zdaje  się 
zachowywać jeszcze na obliczu ślady urody, którą na próżno stara 
się zniszczyć nieubłagany czas. Rozstaje się ze swym  mężem z tak 
jasnym wzrokiem i tak pełna spokoju ducha, na ile pozwolić może 
jeno  mnogość  dni  spędzonych  w  pełnym  szczęścia  stadle.  Widać 
było, że serca ich stawiają jeszcze opór starzejącej się naturze. 

Starzec  powrócił  do  Narsima,  aby  dalej  prowadzić  niedokoń-

czoną rozmowę. Już ramiona jego z wielką łaskawością otwarły się 
ku  przybyszowi,  kiedy  szmer,  który  rozległ  się  u  wejścia  do  sali, 
dotarł  do  uszu  jego  i  zajął  uwagę.  „O  nieba!  -  wykrzyknął.  -  Cóż 
widzą moje oczy! Dziecię nieposłuszne! Kwalboko wrócił!” Sekret-
ne drżenie rozlało się w duszy Narsima; choć tak krótko obcował z 
mieszkańcami Księżyca, uznał ich - w porównaniu ze  swymi brać-
mi  z  Ziemi  -  za  prawdziwych  aniołów.  „Co  teraz  ze  mną  będzie?  - 
kłębią  się  w.  jego  głowie  niespokojne  myśli.  -  Co  będzie,  jeżeli  ów 
Kwalboko przybył teraz z naszej Ziemi? Za kogo mnie będą uważa-
li,  jeżeli  zapoznał  się  z  obyczajami  i  prawami  moich  współbraci? 
Czymże  się  usprawiedliwię?  Trzeba  się  bronić...  Nie,  niech  lepiej 
naga prawda będzie mi podporą i świadczy o tym, jak daleki jestem 
od  wszelkiego  zła,  które  przeżarło  naturę  ludzką!  Ale  poczekajmy, 
co powie Kwalboko!” 

Powracający  klęczał  był  już  u  nóg  pradziada  swego.  „Dziecię 

niepokorne!  -  wołał  ów.  -  Czy  objęcia  moje  przyjmą  cię  pełnego 
skruchy?  Opłakujesz  nieszczęsną  swą  ciekawość  czy,  pełen  zuch-
wałej przedsiębiorczości, odepchniesz od siebie ojca, którego obra-
ziłeś i społeczność, pełną spokoju i ciszy?” 

21 

background image

„O  rodzicielu  mój!  -  odparł  szlochając  Kwalboko,  -  nikt  z  błą-

dzących  tak  długo  nie  pozna  swej  głupoty,  aż  nie  dokona  grzechu 
swego!  Skrucha  przywiodła  mnie  do  stóp  twoich;  wyrwałem  się  z 
piekła,  które  zuchwałe  moje  przedsięwzięcie  godnie  ukarało.  Ale 
nim opowiem o wszystkim, co mnie spotkało, pozwól,  drogi ojcze, 
obmyć  stopy  twoje  łzami  i  błagać  o  przebaczenie!”  Objął  kolana 
starca  i  całując  je,  czekał  swego  losu.  Narsim  zapragnął  dołączyć 
swoje prośby, ale Frolagiusz (imię starca) już podniósł klęczącego; 
ów miłosierny mąż, zawsze gotów udzielić przebaczenia, przycisnął 
Kwalboka do piersi, a w oczach pojawiły mu się łzy radości. 

„Odzyskałem cię, drogi mój synu - powiedział, - znów narodzi-

łeś  się  z  moich  lędźwi,  bo  ten,  kto  okazał  skruchę,  silniejszą  czuje 
odrazę wobec nieprawości, niż ten, który zła nie poznał. Wszystko 
odejdzie w zapomnienie, ale pod jednym warunkiem: opowiesz mi, 
co działo się z tobą, a  potem zapomnisz i nigdy nic współbraciom 
swoim opowiadać nie będziesz. Zdrowy rozsądek mówi, że człowiek 
usłyszawszy o powodzeniu jakiegoś występku,, ulega skłonności do 
popełniania go i niewiedza najlepszym jest na to lekarstwem.” Nar-
sim,  oczekując  porażającego  dla  siebie  wyroku,  chciał  w  jakikol-
wiek  sposób  ukazać  swoje  zasługi,  dlatego  też,  wynosząc  pod  nie-
biosa  decyzję  Frolagiusza,  powiedział:  „Doświadczenia  naszej  Zie-
mi  potwierdziły  już,  że  nakazy,  wydane  w  celu  powstrzymania 
pewnych  przestępstw,  służyły  jedynie  upowszechnieniu  grzechów, 
które w przeciwnym razie, zda się, nie mogłyby żadnemu człowie-
kowi pozostać w myśli.” 

Kwalboko,  nie  zdążywszy  jeszcze  przyjrzeć  się  Narsimowi, 

zwrócił teraz ku niemu wzrok. „Kim jest ów nieznajomy?” - zapytał 
pradziada, lecz w odpowiedzi usłyszał rozkaz, aby usiadł i rozpoczął   
swoją opowieść. Kwalboko był posłuszny i kiedy wszyscy zajęli 

22 

background image

miejsca, tak rozpoczął swe opowiadanie: 

„Nie  mam  zamiaru  opisywać  wam  sposobu  budowania  owego 

niosącego nieszczęście aparatu, jakim poleciałem na planetę, której 
wspomnienie  do  dziś  budzi  we  mnie  lęk  i  zgrozę.  Nie  wcześniej 
ośmieliłem się stanąć przed wami, niż oddałem na łup płomieniom 
ową  machinę,  którą  w  myślach  swoich  wiecznie  przeklinać  będę. 
Gnany niepowstrzymaną ciekawością poznania tego, co najwyższy 
umysł  oddzielił  od  nas,  skierowałem  się  na  planetę  odbijającą  ku 
nam nocami światło Słońca. Strzała wypuszczona z łuku nie leci z 
taką  prędkością,  jak  pragnienia  moje  kierowały  się  ku  owemu  lą-
dowi;  wędrowałem  coraz  szybciej,  a  szybkość  owa  rosła,  kiedy 
Księżyc  nasz  powiększał  się  w  moich  oczach.  Ręce  moje  nic  nie 
potrzebowały  czynić:  jakieś  przyciąganie  wlokło  mnie  przez  stru-
mień  eteru.  Patrząc  spokojnie  na  rosnące  w  moich  oczach  przed-
mioty,  doznawałem  nieopisanej  radości.  Góry,  doliny,  morza,  je-
ziora,  osady,  rzeki  i  sami  ludzie  zjawiali  się  na  przemian  przed 
moim  wzrokiem.  I  czyż  można  było  nie  zachwycać  się,  widząc 
świat, tak podobny do naszego? Pragnąłem, aby umysł mój stał się 
bardziej  oświecony,  ale  wiele  mnie  to  kosztowało;  zszedłem  na 
ziemię. 

Złożyłem moją machinę i schowałem ją do kieszeni. Zmęczenie 

skierowało  moje  kroki  ku  najbliższym  zaroślom.  Dojrzałe  owoce 
nieznanego mi gatunku zaspokoiły mój głód. I pomyślcie - zdarzył 
się cud: zacząłem rozumieć wiele nieznanych mi do tej pory narze-
czy.  Zastanawiając  się  nad  tym  zrozumiałem,  jak  niezbędne  było 
dla  mnie  rozumienie  języków  krain,  które  pragnąłem  poznać,  i 
które  na  pewno  różnić  się  musiały  od  języka,  którym  do  siebie 
przemawiamy. Czyż mogłem myśleć o tym inaczej niż jako o opiece 
opatrzności,  która  roztoczyła  nade  mną  swe  skrzydła?  Jednak 
straszliwa kara spotkała mnie za moją ciekawość, jaka kazała mi 

23 

background image

poznać  Ziemię  ową,  na  której  w  większej  części  mieszkają  ludzie, 
dokładnie, miast obejrzeć ją jeno z daleka. 

Potem Kwalboko opowiedział historię ziemskich ludów, rozpo-

czynając od czasów biblijnych. Szczególną uwagę poświęcił wierze-
niom pogańskim, powołując się przy tym na Plutarcha, Cycerona i 
Diodora Sycylijskiego oraz na innych autorów starożytnych. Mówił 
też wiele o dawnych obrzędach, które w przeważającej mierze trak-
tował jako alegorie. Po tej części historycznej następuje opowiada-
nie o osobistych wrażeniach mieszkańca Księżyca z pobytu na Zie-
mi. 

„Wędrowałem  przez  miejsca  pustynne,  pełne  żaru  i  gorąca. 

Rzadko trafiałem na wsie czy małe miasteczka. Krainą ową władają 
Turcy,  lud  będący  dawniej  zgrają  rozbójników,  który  zawładnął 
prawie  połową  Księżyca;  budzący  lęk  wśród  wszystkich  ludzi  tak 
niewiedzą, jak i straszliwymi zasadami swojej wiary, która pozwala 
im zabijać wszystkich ludzi wyznających inną niż oni religię. Przy-
kazanie owo wypełniali Turcy nadzwyczaj starannie i wybili prawie 
połowę  cudzoziemskich  Księżycan.  Zadziwiająca  rzecz,  że  inni 
cierpią takich sąsiadów i pozwalają im mordować się i zmuszać do 
posłuszeństwa.  Jednak  niedługo  przed  moim  przybyciem  pewna 
wspaniała  niewiasta  złamała  ich  pychę:  z  niewiarygodną  odwagą 
broniła się przed nimi, a ich nieprzeliczone wojska rozbiła w proch 
i pył, zmuszając je do zawarcia pokoju na dogodnych dla zwycięż-
czyni warunkach. Mieli szczęście, że opatrzność zetknęła ich z naj-
odważniejszą,  najmądrzejszą,  a  przy  tym  i  kochającą  ludzi  biało-
głową; zresztą nie zniósłbym od nich tego, o czym zaraz usłyszycie. 
Znalazłem w Turkach dziwaczną mieszaninę miłości do człowieka i 
okrucieństwa,  gościnności  i  niemiłosierdzia.  Wszędzie  na  gościń-
cach grabili mnie zbóje, a kiedy złoto moje skończyło się, bili mnie 

24 

background image

za to, że nic nie posiadam. A we wsiach przyjmowali mnie gościn-
nie, obmywali nogi, karmili mnie i poili. Przybyłem wreszcie do ich 
stolicy, Stambułu. 

Z  przerażeniem  mówiono  tam  o  wojnie,  która  właśnie  się  za-

kończyła.  Nie  udało  mi  się  zresztą  dowiedzieć  więcej  o  tym  pań-
stwie,  bo  wiele  nieszczęść  przyszło  mi  tam  doznać,  i  ciekawość 
moja wyparła się prawie swoich żądań. Zaszedłem do ich świątyni i 
widziałem,  jak  ludzie  sławili  imię  boga  głupim  krzykiem.  Zatrzy-
małem się, wzniosłem ręce i śpiewałem chwałę bożą wedle naszych 
obyczajów. 

Najpierw  wszyscy  nastawili  uszu,  słuchając  harmonijnych 

dźwięków  mego  głosu,  aż  nagle  duchowny  schwycił  się  za  włosy  i 
zakrzyknął,  iż  meczet  splugawiony  został  głosem  niewiernego. 
Okrążono  mnie  i  rozpytywano,  kim  jestem  i  jakie  prawa  wyznaję. 
„Jakie prawa? - powiedziałem. - ...żadne.” 

„Ale wyciągałeś ręce do nieba, przyzywałeś więc boga!” - powta-

rzały setki głosów wokół mnie. 

„Czyżby nie wolno było u was przyzywać boga?” 
„Nie, wolno, lecz nie można wzywać boga, nie wzywając Maho-

meta. No, niewierny, wierzysz w Mahometa? Mów szybko, bo ina-
czej...” 

„Panowie  -  podchwyciłem  -  nie  możecie  ode  mnie  wymagać, 

abym  go  znał,  jestem  bowiem  mieszkańcem  waszego  Księżyca  i 
nigdy o nim nie słyszałem.” 

„Nigdy,  obrzydliwcze?!  -  wykrzyknął  duchowny  -  wszak  i  sam 

Księżyc pada na twarz przed Mahometem, dowiodę ci tego teksta-
mi  z  Koranu!...  Nieważne  zresztą,  czyś  ty  z  Księżyca  czy  z  piekła 
przybył na naszą Ziemię,  bo i tak winieneś wierzyć  w  Mahometa i 
być  obrzezanym!”  Skończył  mówić  i  zaprowadzono  mnie  do  wię-
zienia. 

25 

background image

Wiele zastanawiałem się nad owym wydarzeniem: wydawało mi 

się  niepojętym,  w  jaki  sposób  ludziom  przyjść  mogła  do  głowy 
straszliwa  myśl,  aby  zmuszać  innych  do  wiary  w  to,  co  owym  lu-
dziom  nie  wydaje  się  godne  czci:  wszak  wiara  winna  zależeć  od 
wolnej  ludzkiej  woli.  Owe  smutne  rozważania  przerwało  pojawie-
nie  się  duchownego,  który  przybył  z  uzbrojonymi  mężami,  aby 
dokonać  obrzędu  przyjęcia  mnie  na  łono  prawdziwej  wiary.  Zro-
zumiawszy, na czym ów obrzęd polega, wpadłem w osłupienie. Na 
szczęście  przy  spodniej  szacie  pozostało  mi  jeszcze  kilka  złotych 
guzików.  Poprosiłem  o  rozmowę  na  osobności  z  duchownym,  po-
zwolono  mi,  i  guziki  uratowały  mnie  od  męczarni  owej  operacji. 
Ogłoszono,  że  jestem  już  prawdziwym  mahometaninem,  pozdra-
wiano mnie, obdarowywano, obwożono po ulicach na ośle i wresz-
cie dano sposobność ucieczki z owego straszliwego miasta. 

Wiedziałem, iż podróż moja związana będzie z wieloma niebez-

pieczeństwami,  lecz  cóż  innego  mogłem  uczynić:  machina  moja 
sposobna była do wznoszenia się w powietrze i opadania w dół, lecz 
nie  potrafiła  latać  ptasim  sposobem.  Dzięki  jednak  swojej  ostroż-
ności nazywałem siebie nie przybyszem z przestworzy, lecz mądrze 
postanowiłem  mówić  o  sobie  jako  o  R

+

,  albowiem  jedno  to  słowo 

rodziło szacunek do mnie wśród odważnych Turków, przez których 
krainę  przyszło  mi  wędrować.  Skierowałem  więc  kroki  w  stronę 
kraju, którego mieszkańcem sam się mianowałem, [...] 

Nasłuchawszy się, jak wielkie szkody przyniosła wojna ziemiom 

owym, zdziwiłem się szczerze, nie widząc najmniejszego ich śladu. 
Przed  moimi  oczami  rozpościerały  się  łąki,  pełne  bydła  i  niwy 
brzemienne  ciężkimi  kłosami.  Tuziemcy  witali  mnie  z  pieśnią  na 
ustach,  a  twarze  ich  świadczyły  o  dobrodziejstwach  obfitości.  Wi-
działem osady, w których tubylcy i cudzoziemcy ramię w ramię tru-
dzili się, a ich pracą zamieniała pustynie w ogrody i kwitnące sady, 

26 

background image

w  których  Minerwa  i  Cerera  wspólnie  panowały.  Wojownicy  spo-
czywali, czujnie jednak  pozierając na swą  gotową do obrony spra-
wiedliwości broń. Po drodze spotykałem karawany kupców, wiozą-
cych  bogactwa  swojej  ojczyzny  lub  wracających  do  niej  z  jukami 
pełnymi  towarów.  Podróżni  bezpiecznie  przemierzali  gościńce  - 
zbójców  i  złodziei  znano  tu  tylko  z  nazwy  i  przeszedłem  tysiące 
wiorst, nie widząc szubienic, kół ani pali, którymi zwykło posługi-
wać się prawo. „Czyżby żył tu inny gatunek ludzi?” - zakrzyknąłem 
ze zdziwieniem...” 

1784 

Przełożyła Anita  Tyszkowska 

background image

WILHELM KÜCHELBECKER

 

Kraina  
Bezgłowców 

Dobrze wiesz, mój miły przyjacielu, że w swoim czasie wiele po-

dróżowałem.  Niektóre  z  moich  wędrówek  są  ci  dobrze  znane,  z 
opowieściami o innych zwlekałem, obawiając się, że nawet ty, wie-
rzący w moją prawdomówność, uznasz je, jeżeli nie za kłamstwo, to 
przynajmniej za płód chorej i rozstrojonej wyobraźni. 

Lecz  niedawno  wrócił  do  Moskwy  mój  przyjaciel,  lejtnant 

M(atuszkin). Naopowiadał  mi wiele zadziwiających rzeczy o Sybe-
rii, o kłach mamucich i kościach, o opromienionych zorzą polarną 
szamanach, tak że nabrałem odwagi, aby podzielić się z tobą mymi 
wspomnieniami  z  własnych  wędrówek.  A  do  tego  w  tych  dniach 
przeczytałem  znane  całemu  światu  zadziwiające,  lecz  prawdziwe, 
przypadki  Anglika  Guliwera.  Czyżbyś  w  moich  opowieściach  mógł 
doszukać się czegoś bardziej niewiarygodnego? 

Ongiś  w  czasie  mojej  bytności  w  Paryżu  w  roku  1821,  ...ego 

kwietnia, w cudowny wiosenny poranek wybrałem się z ulicy Świę-
tej Anny, gdzie mieszkałem, na spacer. Świętowano akurat chrzci-
ny  księcia  Bordeaux.  Wśród  ludzi,  trudniących  się  zabawianiem 
przechadzających  się  po  Polach  Elizejskich  gapiów,  znalazł  się  że-
glarz  powietrzny,  następca  Montgolfierów.  Natknąłem  się  na  ota-
czający go tłum. Przygotowywał się do lotu i prosił, aby ktoś ze 

28 

background image

stojących  zechciał  mu  towarzyszyć.  Moi  przyjaciele  paryżanie  nie 
należą do ludzi tchórzliwych, ale tym razem zawahali  się. Zbliżam 
się więc, pytam, o co chodzi i proponuję śmiałkowi swoje towarzy-
stwo. Wsiedliśmy, balon uniósł się i w mgnieniu oka ogromny Pa-
ryż  wydał  się  nam  mrowiskiem.  Jak  opisać  dumę  i  radość,  które 
rozpierały moją pierś! Wszystko, co przyziemne, przestało dla mnie 
istnieć. Czułem, żem stał się ulatującym duchem... Zda się oblekły 
się  w  ciało  marzenia  wyznawcy  wielkiego  Pitagorasa:  „Po  śmierci 
będę burzą przelatującą z krają Ziemi na jej drugi kraj; dusza moja 
odnajdzie język w wyciu burz, ciało w oceanach powietrznych! Lub 
nie - będę wiecznie  wschodzącą gwiazdą; nie  powstrzyma mnie ni 
czas, ni przestrzeń. Ulecę - i nie będzie granic mego wzlotu!” 

Mój  współtowarzysz  usiłował  obniżyć  lot  balonu  i  przerwał  te 

słodkie fantazje i rozważania. Gaz wypełniający kulę był niezmier-
nie  lotny  i  lekki;  wznieśliśmy  się  na  niezwykłą  wysokość,  trudno 
było  oddychać  -  popadliśmy  w  omdlenie.  Kiedy  się  przebudziłem, 
ujrzałem okolice całkiem mi nieznane. Leżałem obok Francuza, po 
szyję  zanurzony  w  puchu,  a  gondola  naszego  balonu,  stawszy  się 
igraszką  wiatrów,  unosiła  się  nad  nami.  Pomalutku,  pomalutku 
oprzytomnieliśmy  i  zaczęliśmy  się  nawzajem  wypytywać,  gdzie 
jesteśmy.  „Ma  foi,  je  ne  le  sais  pas!”  -  wykrzyknął  na  koniec  mój 
przewodnik.  Nie  znajdowaliśmy  się  już  na  Ziemi.  W  omdleniu 
przelecieliśmy  przez  granice  jej  przyciągania,  zaniosło  nas  w  po-
wietrze Księżyca, gdzie balon stracił równowagę i - w końcu - spa-
dliśmy  w  księżycowy  puch,  który  gęściejszy  i  bardziej  od  naszej 
trawy miękki, nie pozwolił nam roztrzaskać się na kawałki. 

Być  może  w  towarzystwie  człowieka  innej  nacji  okazałbym 

skrajną małoduszność, ale Francuzi nigdy nie popadają w rozpacz.  

29 

background image

„Courage,  courage  monsieur!”  -  powtarzał  wiele  razy  mój  współ-
towarzysz.  Wspomniałem  o  naszym  rodzimym  „odwagi!”,  poleci-
łem  duszę  Bogu  i  ruszyłem  za  moim  francuskim  druhem  szukać 
przygód i szczęścia. 

Szybko trafiliśmy do dużego miasta, w którym rosły pasztetowe 

i  piernikowe  drzewa.  Dowiedzieliśmy  się,  że  to  Akardion,  stolica 
ludu Bezgłowców, nader silnego i licznego. Całe miasto zbudowane 
jest  z  landrynek,  a  wśród  zabudowań  wije  się  rzeka  Lemoniada 
wpadająca do Jeziora Sorbetowego. 

Nie  opowiem  ci,  przyjacielu,  o  sprawach  owego  kraju:  część  z 

nich umknęła już z mojej pamięci, część zaś jest tak niezwykła, że 
wyda ci się zbyt nieprawdopodobna. O jednym tylko  pamiętaj: To 
nie nasz pławiący się w łagodnych lunarnych promieniach świat!... 

Kiedy  weszliśmy  do  miasta,  Francuz  zatrzymał  się  i  poprosił 

jednego z mieszkańców, aby ów wskazał mu hotel. Ku memu wiel-
kiemu  zdziwieniu  Bezgłowiec  doskonale  go  zrozumiał  i  wdał  się  z 
nami  w  rozmowę.  Towarzysz  mój  zaklinał  się,  że  słyszy  czysty  ak-
cent paryski; mnie wydawało się, iż Bezgłowiec mówi po rosyjsku. 
Zjedliśmy obiad, sprzątnięto ze stołu, słudzy wyszli, a ja zapytałem 
mojego Francuza, w jaki sposób zapłacimy za posiłek. „Il faut voir!” 
-  odpowiedział  niefrasobliwy  towarzysz  moich  przygód.  Wchodzi 
chłopaczek  i  na  moje  pytanie  odpowiada:  „Pięćdziesiąt  uderzeń 
kijem  i  cztery  policzki,  które  przyjmie  od  panów  bez  zwłoki  sam 
gospodarz!  Żywię  nadzieję,  iż  łaskawi  panowie  i  dla  mnie  znajdą 
kopniaka i policzek!” Zapłaciliśmy. „Proszę mi powiedzieć - pytam 
potem właściciela hotelu - jak to się dzieje, że znacie nasze ojczyste 
języki?”. 

„Nic dziwnego, łaskawy panie - odpowiedział mi na to - Akefalia 

graniczy  z  Królestwem  Papierowym,  z  regionami  ludzkiej  wiedzy, 
poznania, marzeń i wynalazków! Dzieli nas od nich jedynie Rzeka 

30 

background image

Atramentowa  i  Mur  Kartonowy!”  Dowiedziawszy  się  o  tym  posta-
nowiłem udać się tam, ponieważ Akefalia, a szczególnie jej stolica, 
od pierwszego rzutu oka stała mi się nienawistna. 

Większa część mieszkańców owego kraju pozbawiona jest głów, 

więcej  niż  połowa  nie  ma  serca.  Zamożni  rodzice  nowo  narodzo-
nych  dzieci  wynajmują  sługi,  które  do  ukończenia  przez  dziecko 
dwudziestu  lat  podpiłowują  mu  szyję  i  starają  się  zatruć  serce;  w 
Akefalii nazywa się ich  wychowawcami.  Mało która szyja nie  pod-
daje  się  ich  staraniom,  mało  które  serce  chroni  wystarczająco  po-
tężna pierś. 

Wspomniałem  swoją  ojczyznę  i  zapłonąłem  dumą,  myśląc  o 

wyższości  naszego  rosyjskiego  wychowania  nad  akefalijskim: 
wszak  my  powierzamy  nasze  dzieci  szlachetnym,  mądrym  cudzo-
ziemcom,  którzy  -  choć  najmniejszego  o  naszym  języku,  o  naszej 
świętej wierze  ni obyczajach naszych  przodków nie  mają pojęcia - 
starają się usilnie zaszczepić naszej młodzieży miłość do wszystkie-
go, co rosyjskie. 

Jednak  pospólstwu  pozwala  się  w  Akefalii  zachować  głowy  i 

serca,  te  najniepotrzebniejsze  wedle  akefalijskiego  mniemania 
części ciała, ale i prosty lud stara się z całą mocą części owych po-
zbyć  i  w  większości  przypadków  starania  owe  nagradza  powodze-
nie. 

Badacz historii naturalnej zacząłby bez wątpienia na przykładzie 

Akefałijczyków udowadniać, iż przekonanie, że dla życia serce i gło-
wa są niezbędne, jest zwykłym przesądem. Jestem człowiekiem pro-
stym  i  oddawanie  się  nader  abstrakcyjnym  spekulacjom  nie  leży  w 
zasięgu moich możliwości. Opowiadam tylko to, co widziałem; jedna 
rzecz  wszak  wprawiła  mnie  w  zdumienie:  wraz  z  utratą  głowy  cały 
lud stał się nader wymowny i bystry. Akefalijczycy nie tylko nie tracą 
głosu,  ale  -  wszyscy  będąc  brzuchomówcami  -  wykazują  w  rozmo-
wach niezwykłą wręcz jasność umysłu i cudowna lekkość. 

31 

background image

U prawdziwych Bezglowców słowo goni słowo, kalambury, epigra-
my pędzą na wyprzódki i podobne zgiełkliwemu niewyczerpanemu 
wodospadowi, przelewają się, czyniąc w powietrzu wielki szum. 

Ą więc - powiesz mi - ich literatura wspaniale musi rozkwitać! I 

nie pomylisz się! Choć pobyt mój w Akefalii nie był długi, zdążyłem 
zauważyć,  jak  wiele  jest  tu  politycznych  gazet  i  naukowych  maga-
zynów, wiadomości i modnych zumali. Plemię akardyjskich Tibul-
lusów  i  Greyów  szczególnie  jest  liczne:  stanowią  oni  prawdziwy 
legion...  Przy  czym  elegie  jednego  trudno  odróżnić  od  elegii  dru-
giego:  wszyscy  powtarzają  to  samo,  wszyscy  zaplakują  się  i  łamią 
ręce  nad  tym,  że  dwa  razy  dwa  jest  pięć.  Naturalnie,  jest  to  idea 
świeża  i  zadziwiająca,  lecz  pod  ich  piórami  nieco  już,  niestety, 
zwietrzała, o czym przekonywał mnie znawca akefalijskiej poezji. 

Jako  szczery  syn  swej  ojczyzny  ucieszyłem  się,  że  nasi  rosyjscy 

poeci wybrali sobie przedmiot, który o wiele jest bogatszy: każdy z 
nich, niech jeno ukończy siedemnaście lat, zaczyna opłakiwać zwa-
rzony chłodami kwiat swej młodości. Wierszy naszych nie obciąża 
żadna  idea,  żadne  uczucie,  żaden  obraz;  mają  one  w  sobie  jakiś 
niewytłumaczalny  powab,  niejasny  ani  dla  ich  twórców,  ani  dla 
czytelników,  ale  każdy,  kto  nie  jest  słowianofilem,  a  więc  każdy 
człowiek mający gust, musi się nimi zachwycić. 

Pozbywszy się serc i głów Akefalijczycy zapalali nienasyconą żą-

dza brania plag, które stanowią u nich monetę obiegową. Pragnie-
nie to męczy prawie wszystkich: kobiety i mężczyzn, starych i mło-
dych,  panów  i  sługi.  Cóż  -  co  kraj  to  obyczaj,  a  co  wieś  -  inna  po-
wieść,  ale  Bezgłowcy  zmierzili  mnie  swą  niedorzeczną  obłudą: 
wciąż rozprawiają o głowach, których nie mają, o łagodności serc, 

32 

background image

których się brzydzą. Nadstawiają wciąż pleców pod najokrutniejsze 
razy, wciąż ich poszukując przekonują wszystkich, jak bardzo tego 
nienawidzą. 

Pozostawiłem był swego towarzysza w Akardionie i następnego 

ranka ruszyłem ku granicom Królestwa Papierowego. 

(Dalszy ciąg kiedyś tam nastąpi.) 

1824 

Przełożyła Anita Tyszkowska 

background image

WŁODZIMIERZ ODOJEWSKI

 

Rok 4338 

PRZEDMOWA

 

„Uwaga  wstępna: Listy te zostały dostarczone niżej  podpisane-

mu przez człowieka niezwykłego i pod pewnymi względami godne-
go najwyższej uwagi (zastrzegł się, że nie życzy sobie, aby jego na-
zwisko  ujawniano).  Zajmując  się  od  szeregu  lat  doświadczeniami 
mesmerystycznymi  osiągnął  w  tej  sztuce  taką  biegłość,  że  na 
pierwsze  życzenie  potrafi  przejść  w  stan  somnambuliczny;  szcze-
gólnie interesujące jest to, że zawczasu może wybrać przedmiot, na 
którym ma się skupić jego magnetyczny wzrok. 

W ten sposób przenosi się do dowolnego kraju, epoki lub wnę-

trza upatrzonej osoby niemal bez żadnego wysiłku; naturalna zdol-
ność udoskonalona przez długie ćwiczenia pozwala mu opowiadać 
lub zapisywać wszystko, co ukaże się jego magnetycznej wyobraźni; 
po przebudzeniu wszystko zapomina, a przynajmniej z najwyższym 
zainteresowaniem czyta to, co przedtem napisał. Obliczenia astro-
nomów  utrzymujących,  że  w  roku  4339,  to  znaczy  w  2500  lat  po 
nas,  Kometa  Vielli  nieuchronnie  spotka  się  z  Ziemią  -  ogromnie 
naszego  somnambulika  poruszyły.  Zaraz  też  zapragnął  zbadać,  w 
jakiej sytuacji znajdzie się ród ludzki na rok przed tą straszliwą chwi-
lą, co o niej będą mówić, jakie wrażenie wywrze ona na ludziach, 

34 

background image

jakie  będą  wówczas  obyczaje  i  tryb  życia,  jaką  wreszcie  formę 
przyjmą  najsilniejsze  uczucia  człowieka:  żądza  sławy,  ciekawość 
świata czy miłość... W tym zamiarze pogrążył się w somnambulicz-
ny sen trwający dość długo; po przebudzeniu się zeń somnambulik 
ujrzał przed sobą zapisane karty papieru, z których dowiedział się, 
że  był  (chińczykiem  żyjącym  w  XLIV  stuleciu  -  podróżującym  po 
Rosji i nader obficie korespondującym ze swym pozostałym w Pe-
kinie przyjacielem. 

Kiedy somnambulik pokazał te listy swoim znajomym, ci zaczęli 

wygłaszać różne obiekcje:  jedne rzeczy  wydawały się im zbyt zwy-
czajne, inne zaś niemożliwe. Odpowiadał im na to: „Nic przeczę, iż 
somnambuliczna fantazja może czasami zwodzić, albowiem zawsze 
w  większym  lub  mniejszym  stopniu  znajduje  się  we  władaniu  na-
szych  prawdziwych  wyobrażeń,  a  ponadto  czasami  zbacza  z  drogi 
prawdy  zgodnie  z  niewytłumaczalnymi  jeszcze  prawami;  jednak, 
porównując opowieści mojego Chińczyka z różnymi znanymi nam 
okolicznościami,  trudno  powiedzieć,  aby  mylił  się  pod  wieloma 
względami:  po  pierwsze  ludzie  zawsze  pozostaną  ludźmi,  jakimi 
byli  od  początku  świata;  pozostaną  te  same  namiętności,  te  same 
pobudki; z drugiej zaś strony formy ich myśli i uczuć, a zwłaszcza 
ich  byt  fizyczny,  winny  się  znacznie  zmienić.  Wydają  się  wam 
dziwne ich wyobrażenia o naszych czasach; uważacie, że my lepiej 
znamy  przeszłość,  wiemy  lepiej  na  przykład  to,  co  wydarzyło  się 
2500  lat  przed  nami...  Zauważcie  jednak,  że  cechą  charaktery-
styczną  nowych  pokoleń  jest  zajmowanie  się  teraźniejszością  i  za-
pominanie o przeszłości; ludzkość, jak ktoś powiedział, jest niczym 
rzucony  w  dół  kamień,  który  nieustannie  przyspiesza  swój  bieg. 
Przyszłe pokolenia będą miały tyle zajęć w swej teraźniejszości, że o  

35 

background image

wiele bardziej niż my stracą więź z przeszłością. Będzie temu sprzy-
jać nieuniknione zniszczenie pozostawionych  przez nas dokumen-
tów  pisanych:  wiadomo  wszak,  że  w  niektórych  krajach,  na  przy-
kład  w  Ameryce,  książki  z  winy  pewnych  owadów  nie  dożywają 
nawet stu lat. Pomyślcie, ileż to innych okoliczności może w ciągu 
kilku  stuleci  unicestwić  nasz  papier  i  powiedzcie,  co  wiedzieliby-
śmy o czasach Dariusza, Psammetycha czy Solona, gdyby starożyt-
ni pisali na naszym papierze, a nie na papirusie, pergaminie lub, co 
jeszcze lepsze, na kamiennych tablicach, których tak często używa-
li!  Nie  tylko  po  2500  lat,  ale  po  niespełna  1000  pewnie  nic  z  na-
szych  ksiąg  nie  zostanie;  niektóre  z  nich,  rzecz  jasna,  będą  prze-
drukowywane,  lecz  kiedy  znikną  pierwotne  dokumenty,  wówczas 
pojawią  się  prawdziwe  i  rzekome  pomyłki,  których  nie  da  się  już 
niczym sprostować. Domysły spowodują nowe  pomyłki,  a tymcza-
sem  młodsze  zabytki  też  już  ulegną  zniszczeniu.  Zastanówcie  się 
nad  tym,  a  wówczas  przekonacie  się,  że  po  2500  lat  ludzie  będą 
mieli o naszych czasach o wiele mniejsze pojęcie niż my o roku 700 
przed narodzeniem Chrystusa, czyli 2500 lat przed nami! 

Wytępienie ras koni jest również rzeczą oczywistą, czego dowo-

dzą  tysiące  przykładów  z  naszych  czasów.  Nie  mówiąc  już  o  zwie-
rzętach  przedpotopowych,  o  ogromnych  jaszczurkach,  które,  jak 
tego  dowiódł  Cuvier,  zamieszkiwały  niegdyś  naszą  ziemię,  wspo-
mnijmy chociażby o tym, że wedle świadectwa Herodota lwy żyły w 
Macedonii,  Małej  Azji  i  Syrii,  a  teraz  zdarzają  się  rzadko  w  gra-
nicach  Persji  i  Indii,  stepów  Arabii  i  Afryki.  Skarłowacenie  psich 
ras dokonało się niemal na naszych oczach i może być dokonywane 
sztucznie,  podobnie  jak  ogrodnicy  przekształcają  wielkie  drzewa 
liściaste i iglaste w małe rośliny doniczkowe. 

36 

background image

Obecne  sukcesy  chemii  uprawniają  do  założenia,  że  kiedyś  zo-

stanie  wynalezione  elastyczne  szkło,  którego  brak  odczuwa  nasz 
dzisiejszy  przemysł,  a  które  niegdyś  pokazywano  Neronowi,  czego 
jeszcze żaden historyk nie poddał w wątpliwość... Obecne medycz-
ne  stosowanie  gazów  również  v  no  przekształcić  się  z  czasem  w 
używanie  ich  na  co  dzień,  podobnie  jak  dziś  używamy  pieprzu, 
wanilii,  spirytusu,  tytoniu  -  które  niegdyś  były  wyłącznie  lekar-
stwami;  o  aerostatach  nawet  nie  warto  wspominać,  bo  jeśli  w  na-
szych czasach maszyny parowe rozwinęły się z czajnika, niechcący 
przykrytego  ciężarem,  do  swej  obecnej  postaci,  to  jak  można  po-
wątpiewać, iż być może jeszcze przed końcem XIX stulecia aerosta-
ty  wejdą  do  powszechnego  użytku  i  zmienią  formy  życia  społecz-
nego  tysiąckroć  silniej  niż  maszyny  parowe  i  koleje  żelazne.  Sło-
wem - kontynuował mój znajomy - w opowieści mojego Chińczyka 
nie znajduję nic takiego, czego istnienie nie mogłoby być w sposób 
naturalny wyprowadzone z ogólnych praw rozwoju sil człowieka w 
świecie przyrody i sztuki, a co za tym idzie nie należy zarzucać mo-
jej fantazji nadmiernej przesady.” 

Uznaliśmy  za  stosowne  zamieścić  te  słowa  w  charakterze 

przedmowy do poniższych listów. 

Włodzimierz książę Odojewski 

Hipolit Cungijew, student Szkoły Głównej Pekińskiej, do Lingi-

na, studenta tej samej Szkoły.  

Konstantynopol, dnia 27 grudnia roku 4337 

LIST PIERWSZY 

Miły  przyjacielu,  kreślę  do  ciebie  te  słowa  z  granicy  Cesarstwa 

Północnego. Dotychczas podróż moja upływała pomyślnie; z szyb-
kością błyskawicy   przemknęliśmy   Tunelem   Himalajskim, ale w 

37 

background image

Tunelu  Kaspijskim  zostaliśmy  zatrzymani  przez  niespodziewana, 
przeszkodę:  słyszałeś  zapewne  o  ogromnym  aerolicie,  który  nie-
dawno przeleciał nad Półkulą Południową. Ten aerolit upadł nieda-
leko  Tunelu  Kaspijskiego  i  zasypał  drogę.  Wskutek  tego  musieli-
śmy wysiąść z elektrowozu i pokornie przedzierać się na własnych 
nogach  między  stertami  żelaza  meteorytowego;  w  tym  czasie  na 
morzu szalała burza i nad naszymi głowami ryczały rozszalałe fale 
gotowe  w  każdej  chwili  zwalić  się  na  nas.  Gdyby  aerolit  upadł  o 
parę sążni dalej, tunel bez wątpienia zawaliłby się i rozwścieczone 
morze zemściłoby się na człowieku za jego zuchwałość; jednak tym 
razem sztuka ludzka okazała się silniejsza od naporu żywiołu; parę 
kroków dalej w tunelu oczekiwał na nas nowy elektrowóz, wspania-
le  oświetlony  latarniami  galwanicznymi,  i  w  mgnieniu  oka  prze-
mknęliśmy między Wieżami Erzerumskimi. 

Teraz - teraz słuchaj i drżyj! - wsiadam do rosyjskiego galwano-

statu!  Gdym  zobaczył  te  statki  powietrzne,  to  wyznam,  że  natych-
miast  zapomniałem  o  przestrogach  dziadka  Orlisza  i  o  własnym 
bezpieczeństwie, że nie wspomnę nawet o wszystkich naszych wy-
obrażeniach dotyczących tej kwestii. 

Masz  rację  -  latanie  w  powietrzu  jest  wrodzoną  potrzebą  czło-

wieka. Rzecz jasna, nasz rząd postąpił zasadnie zabraniając żeglugi 
powietrznej, gdyż przy stanie naszej oświaty za wcześnie jeszcze o 
tym  myśleć.  Nieszczęśliwe  wypadki  kosztujące  dziesiątki  tysięcy 
ludzkich  istnień  dowodzą  konieczności  zdecydowanych  posunięć 
przedsięwziętych przez nasz rząd. Ale w Rosji jest zupełnie 

 

inaczej. 

Gdybyś widział, z jakim pobłażliwym uśmieszkiem Rosjanie wysłu-
chali  moich  obaw,  moich  pytań  i  ostrożnych  wątpliwości...  Oni 
mnie  po  prostu  nie  rozumieli!  Tak  wierzą  w  silę  nauki  i  własną 
odwagę, że dla nich latanie w powietrzu jest tym samym, czym dla 

38 

background image

nas  podróżowanie  koleją  żelazną.  Zresztą  Rosjanie  mają  prawo 
śmiać się z nas: każdym galwanostatem kieruje umyślny profesor, 
a nader subtelne aparaty pokazują zmiany w warstwach powietrza i 
uprzedzają  o  zmianach  kierunku  wiatru.  Nader  nieliczni  Rosjanie 
ulegają  chorobie  powietrznej;  przy  swej  silnej  budowie  nawet  w 
najwyższych  warstwach  atmosfery  nic  czują  ani  ściskania  w  pier-
siach,  ani  naporu  krwi  -  może  zresztą  wiele  zależy  tu od  przyzwy-
czajenia. 

Nie chcę jednak przed tobą ukrywać, że i tutaj zapanował wielki 

niepokój.  Na  stacji  powietrznej  zastałem  rosyjskiego  ministra  gal-
wanostatyki,  który  przybył  tam  wraz  z  ministrem  astronomii;  wo-
kół  nich  tłoczyło  się  mnóstwo  uczonych,  którzy  pilnie  oglądali 
pocztowe galwanostaty i aerostaty, uruchamiali instrumenty i apa-
raty, a silny niepokój wypisany był na ich twarzach. 

Rzecz w tym, drogi przyjacielu, iż upadek Komety Galileusza na 

Ziemię  lub,  jeśli  wolisz,  jej  połączenie  się  z  Ziemią  wydaje  się  być 
sprawą  przesądzoną.  Ma  to  nastąpić  w  przyszłym  roku,  ale  ani 
dokładnego czasu, ani miejsca upadku z różnych powodów ustalić 
nic sposób. 

St. Peters, 4 st. 4338 

LIST DRUGI 

Wreszcie  znalazłem  się  w  centrum  rosyjskiej  półkuli  -  ośrodku 

światowej  oświaty.  Piszę  do  ciebie  siedząc  we  wspaniałym  domu, 
na  którego  wypukłym  dachu  ogromnymi  kryształowymi  literami 
wypisano: „Hotel dla przylotnych.” Tutaj jest to już rzecz zwyczaj-
na: wszystkie dachy bogatych domów są kryształowe lub też kryte 
białą  kryształową  dachówką,  zaś  imię  właściciela  wypisani  jest  na 
nich  kolorowym  kryształem.  Nocą,  kiedy  domy  oświetlone  są  od 
wewnątrz, te lśniące szeregi dachów przedstawiają czarodziejski  

39 

background image

widok; co więcej, ten zwyczaj jest bardzo pożyteczny, bo utaj - nie 
tak, jak u nas w Pekinie - nie trzeba opuszczać się na ziemię, żeby 
rozpoznać  dom  swojego  znajomego.  Lecieliśmy  bardzo  wolno,  bo 
chociaż tutejsze pocztowe aerostaty są znakomicie sporządzone, to 
wciąż  nas  zatrzymywały  przeciwne  wiatry.  Wyobraź  sobie,  że 
dowlekliśmy się tutaj z Pekinu dopiero na ósmy dzień! Co za mia-
sto, drogi przyjacielu! Co za wspaniałość! Co za ogrom! Przelatując 
przezeń uwierzyłem w legendarne podanie, że były tu niegdyś dwa 
miasta, z których jedno nazywało się Moskwą, a drugie właściwym 
Petersburgiem  i  że  dzielił  je,  pono,  niemal  pusty  step.  W  rzeczy 
samej,  w  tej  części  miasta,  która  nosi  miano  Moskiewskiej  i  gdzie 
znajdują  się  majestatyczne  ruiny  starożytnego  Kremla,  w  cha-
rakterze  architektury  daje  się  wyczuć  coś  szczególnego.  Zresztą 
wielkich  nowin  ode  mnie  się  nie  spodziewaj.  Niewiele  mogłem 
obejrzeć, gdyż wujaszek bardzo się spieszył; zauważyłem tylko jed-
no: drogi powietrzne utrzymywane są tu we wzorowym porządku... 
Aha - o mało nie zapomniałem - zalecieliśmy nad równik, ale tylko 
na niedługo, żeby obejrzeć początek systemu składów ciepła, które 
rozciągają się stamtąd na prawie całą Półkulę Północną. Zaiste jest 
to  dzieło  godne  podziwu!  Trud  całych  wieków  nauki!  Wyobraź 
sobie: tutaj nieustannie ogromne maszyny tłoczą gorące powietrze 
do rur połączonych z głównymi rezerwuarami. Z tymi rezerwuara-
mi łączą się z kolei wszystkie magazyny ciepła, urządzone oddziel-
nie  w  każdym  mieście  tego  rozległego  państwa.  Ze  składów  miej-
skich ciepłe powietrze idzie po części do domów i zimowych ogro-
dów,  a  po  części  w  kierunku  drogi  powietrznej,  tak  że  przez  całą 
podróż  mimo  surowości  klimatu  niemal  nie  czuliśmy  zimna.  Tak 
Rosjanie  pokonali  nawet  swój  groźny  klimat!  Powiedziano  mi,  że 
tutejsze towarzystwo   przemysłowców   chciało   zaproponować 

40 

background image

naszemu  rządowi  dostawę  zimnego  powietrza  wprost  do  Pekinu, 
gdzie miało posłużyć do odświeżania ulic; ale teraz zaniechano tego 
zamiaru,  gdyż  wszyscy  zajęci  są  tylko  jednym  -  kometą,  która  za 
rok  ma  zniszczyć  naszą  Ziemię.  Wiesz,  że  wujaszek  został  przez 
Cesarza wysłany do Petersburga na negocjacje właśnie w tej spra-
wie.  Już  było  kilka  spotkań  dyplomatycznych:  naszym  zadaniem 
jest po pierwsze przyjrzenie się na miejscu wszystkim krokom po-
dejmowanym  dla  zapobieżenia  tej  klęsce  żywiołowej,  a  po  wtóre 
wprowadzenie  Chin  do  sojuszu  państw  zjednoczonych  w  celu  po-
dejmowania wspólnych wysiłków z tym związanych. Zresztą tutejsi 
uczeni zdecydowanie utrzymują, że jeśli tylko robotnicy nie stracą 
ducha przy posiłkowaniu się maszynerią, to bardzo prawdopodob-
ne  będzie  zapobieżenie  upadkowi  komety  na  Ziemię.  Trzeba  tylko 
zawczasu  wiedzieć,  ku  jakiemu  punktowi  kometa  podąży.  Astro-
nomowie jednak obiecują wyliczyć to nader dokładnie, gdyż kome-
ta  będzie  wkrótce  widoczna  przez  teleskop.  W  jednym  z  na-
stępnych  listów  opiszę  ci  dokładnie  wszystkie  przedsięwzięcia  po-
dejmowane z tej okazji przez państwo. Ileż tu wiedzy! Ileż uczono-
ści! Uczoność, a zwłaszcza  wynalazczość tego narodu  jest zdumie-
wająca! Widać ją tutaj na każdym kroku; z jednej tylko śmiałej idei 
przeciwstawienia się upadkowi komety możesz sądzić o całej resz-
cie... Wszystko tu jest równie wielkie i muszę się przyznać, że czę-
sto  ze  wstydem  myślałem  o  stanie  naszej  ojczyzny.  Inna  rzecz,  że 
nasz naród jest młody, a tutaj, w Rosji, oświata trwa od tysiącleci. 
Świadomość tego faktu może nieco polepszyć samopoczucie naro-
du. Patrząc na wszystko, co mnie tu otacza, często, drogi przyjacie-
lu,  pytam  sam  siebie,  co  by  z  nami  było,  gdyby  na  500  lat  przed 
nami  nie  urodził  się  wielki  nasz  Chung  Gin,  który  przebudził 
wreszcie Chiny z ich wiekowego snu, czy też raczej martwego zasto-
ju; gdyby nie wytrzebił śladów naszych starożytnych, dziecinnych 

41 

background image

nauk, nie zastąpił naszego fetyszyzmu prawdziwą wiarą, nie wpro-
wadził nas do rodziny oświeconych narodów? Upodobnilibyśmy się 
do  tych  zdziczałych  Amerykanów,  którzy  z  braku  innej  komercji 
sprzedają swoje miasta na  publicznych licytacjach,  a  potem  napa-
dają nas i grabią, wskutek czego jako jedyni na całym świecie mu-
simy  utrzymywać  przeciwko  nim  wojsko.  Strach  pomyśleć,  że  do-
piero  przed  dwustu  laty  żegluga  powietrzna  weszła  u  nas  do  po-
wszechnego użytku i to jedynie dlatego, że zwycięstwa Rosjan nad 
nami  nauczyły  nas  tej  sztuki!  A  wszystkiemu  winne  było  owo 
skostnienie,  w  którym  nasi  pisarze  jeszcze  dziś  znajdują  coś  po-
etycznego. To prawda, że my, Chińczycy, wpadliśmy teraz w drugą 
skrajność i ślepo naśladujemy cudzoziemców. Wszystko dziś jest u 
nas  w  guście  rosyjskim:  i  stroje,  i  obyczaje,  i  literatura.  Brakuje 
nam tylko rosyjskiej  bystrości, ale i  jej z czasem  nabierzemy.  Tak, 
przyjacielu,  bardzo,  ale  to  bardzo  pozostaliśmy  w  tyle  za  naszymi 
znakomitymi  sąsiadami.  Spieszmy  się  zatem  uczyć,  dopóki  jeste-
śmy  młodzi  i  mamy  jeszcze  czas.  Żegnaj,  przyślij  mi  odpowiedź 
pierwszym telegrafem. 

P.S. Powiedz twojemu Szanownemu Ojcu, że spełniłem powie-

rzoną  mi  przez  niego  misję  i  poruczyłem  jednemu  z  najlepszych 
chemików,  mistrzów  camera  obscura,  zdjąć  niektóre  z  tutejszych 
starożytnych  budowli  ze  wszystkimi  ich  kształtami  i  barwami. 
Przekonasz się, jak mało są do nich podobne tak zwane u nas domy 
w rosyjskim guście. 

LIST TRZECI 

Jeden  z  tutejszych  uczonych,  pan  Chartin,  zaprowadził  mnie 

wczoraj do Gabinetu Osobliwości, na który przeznaczono ogromny 
gmach zbudowany na samym środku Newy i wyglądający niczym 

42 

background image

miasto.  Liczne  arkadowe  mosty  łączą  tę  budowlę  z  brzegami;  z 
okien widać ogromny wodomiot ratujący nadmorską część Peters-
burga  przed  powodziami.  Pobliska  wyspa,  która  w  starożytności 
nosiła  nazwę  Wasiliewskiej,  również  należy  do  Gabinetu.  Zajmuje 
ją  ogromny  kryty  ogród,  w  którym  rosną  drzewa  i  krzewy,  a  za 
kratami,  lecz  na  wolności,  biegają  różne  zwierzęta.  Ten  ogród  to 
prawdziwe  cudo  sztuki!  Zbudowany  jest  cały  ze  sklepionych  naw 
nagrzewanych stopniowo ciepłym powietrzem, tak że kilka kroków 
oddziela klimat upalny od umiarkowanego; innymi słowy ów ogród 
jest  streszczeniem  całej  naszej  planety  i  przespacerowanie  się  po 
nim równa się podróży dookoła świata. W tym zakątku zebrane są 
dzieła z całego świata, ustawione w tym porządku, w jakim istnieją 
one na kuli ziemskiej. Ponadto w środku gmachu Gabinetu na Ne-
wie urządzono ogromny podgrzewany basen, w którym trzyma się 
mnóstwo rzadkich ryb oraz płazów najrozmaitszych gatunków; po 
obu jego stronach znajdują się sale wypełnione suchymi wytwora-
mi  wszystkich  królestw  natury,  ułożonymi  w  porządku  chrono-
logicznym, poczynając od czasów przedpotopowych aż  do naszych 
dni.  Obejrzawszy  to  wszystko  nader  pobieżnie  -  zrozumiałem,  w 
jaki sposób rosyjscy uczeni pozyskują swoje zdumiewające wiado-
mości.  Wystarczy  jedynie  pochodzić  po  tym  Gabinecie,  aby  nie 
zaglądając  do  książek  stać  się  najbieglejszym  naturalista...  Tam 
również  zresztą  znajduje  się  wspaniała  kolekcja  zwierząt;  Ileż  ga-
tunków  zniknęło  z  powierzchni  ziemi  lub  zmieniło  swoją  formę! 
Szczególnie zdumiał mnie bardzo rzadki egzemplarz gigantycznego 
konia, na którym zachowała się nawet sierść. Koń ten do złudzenia 
przypomina formą owe koniki, jakie damy hodują dziś wraz z pie-
skami kanapowymi, ale starożytny koń był tak ogromny, że ledwie 
zdołałem dosięgnąć jego głowy 

43 

background image

-  Czy można dać wiarę temu - zapytałem kustosza Gabinetu - że 

ludzie niegdyś dosiadali tych potworów? 

-  Wprawdzie  na  potwierdzenie  tego  nie  mamy  wiarygodnych 

dokumentów - odparł kustosz - ale do dziś zachowały się starożyt-
ne pomniki przedstawiające ludzi wierzchem na koniach. 

-  Czy te wizerunki nie mają jednak jakiegoś sensu alegoryczne-

go?  Może  starożytni  pragnęli  w  ten  sposób  ukazać  zwycięstwo 
człowieka nad naturą lub nad swoimi namiętnościami? 

-  Wielu  tak  nie  bez  podstaw  sądzi  -  powiedział  Chartin  -  ale 

wydaje  się,  iż  owe  alegoryczne  przedstawienia  zostały  wzięte  ze 
świata rzeczywistego, bo jak w przeciwnym razie wytłumaczyć sło-
wa  „jazda”  i  „konnica”,  często  spotykane  w  starożytnych  rękopi-
sach?  Ponadto  proszę  spojrzeć  -  ciągnął  pokazując  mi  uniesioną 
nogę  konia,  na  której  ujrzałem  wygięty  kawałek  zardzewiałego 
żelaza przybitego  gwoździami do  kopyta.  -  To jest jedna z najcen-
niejszych  osobliwości  naszego  Gabinetu.  Jak  pan  widzi,  żelazo 
zostało  przybite  gwoźdźmi;  ślady  tych  gwoździ  widoczne  są  rów-
nież  na  pozostałych  kopytach.  Nie  ulega  kwestii,  że  jest  to  dzieło 
rąk ludzkich. 

-  Do czego to żelazo mogło służyć? 
-  Pewnie  do  osłabienia  siły  tego  straszliwego  zwierzęcia  -  za-

uważył kustosz. 

-  A może w czasie wojny wypuszczano te konie na nieprzyjacie-

la, a tym żelazem mogły one zadawać silniejsze ciosy? 

-  Ta  uwaga  czyni  zaszczyt  pańskiemu  dowcipowi  -  rzekł 

uprzejmie uczony - ale gdzie dowody? 

Zamilkłem. 
-  Niedawno odkryto tu bardzo dawny obraz - powiedział Char-

tin - przedstawiający maszynerię, której używano prawdopodobnie 
do poskramiania koni. Na tym obrazie nogi konia przywiązane są  

44 

background image

do słupów, a człowiek młotem bije w jego kopyto. Opodal znajduje 
się inny koń, zaprzężony do jakiegoś dziwnego pojazdu na kolach. 

-  To  bardzo  ciekawe.  Jak  jednak  wytłumaczyć  skarłowacenie 

końskiej rasy? 

-  Tłumaczy  się  to  na  różne  sposoby;  najprawdopodobniejszy  z 

nich  jest  taki,  że  w  drugim  tysiącleciu  po  narodzeniu  Chrystusa 
ogólne  rozpowszechnienie  aerostatów  sprawiło,  iż  konie  przestały 
być potrzebne i zostały porzucone na łaskę losu. Zwierzęta zdzicza-
ły  i  zaszyły  się  w  lasach.  Nikt  nie  troszczył  się  o  zachowanie  po-
przedniej rasy i większość z nich zginęła. Później, kiedy koń stał się 
przedmiotem ciekawości, człowiek dokończył dzieła natury... Kilka 
wieków  temu  zapanowała  moda  na  malutkie  zwierzęta  i  roślinki, 
która  nie  ominęła  również  koni:  przy  współudziale  człowieka  kar-
łowaciały  one  stopniowo,  aż  wreszcie  doszły  do  dzisiejszego  stanu 
zabawnych, lecz bezużytecznych domowych zwierzątek. 

-  Albo  należy  przyjąć  -  powiedziałem,  patrząc  na  szczątki  po-

twora - że w starożytności na koniach jeździli bohaterowie, albo też 
trzeba  przyznać,  że  wówczas  ludzie  byli  o  wiele  odważniejsi  niż 
dzisiaj.  Strach  pomyśleć,  że  można  wsiąść  na  takie  przerażające 
zwierzę! 

-  Istotnie,  ludzie  w  starożytności  skwapliwiej  niż  dziś  narażali 

się  na  niebezpieczeństwo.  Na  przykład  dowiedziono  już  niezbicie, 
że pary, których dzisiaj używamy wyłącznie do poruszania ziemi, że 
ta straszliwa i niebezpieczna siła przez kilkaset lat służyła ludziom 
do napędu ekwipaży... 

-  To niepojęte! 
-  O!  Jestem  przekonany,  że  gdyby  zachowały  się  starożytne 

księgi,  to  dowiedzielibyśmy  się  z  nich  wiele  jeszcze  takich  rzeczy, 
które dzisiaj uważamy za niepojęte. 

-  Pan w tym względzie jest jeszcze o wiele szczęśliwszy od nas,  

45 

background image

gdyż  wasz  klimat  zachował  bodaj  urywki  starożytnych  inskrypcji, 
które zdążyliście przenieść na szkło. U nas jednak to, co nie zetlało 
samo przez się, zostało stoczone przez robaki, więc w Chinach za-
bytki pisemne już nie istnieją. 

-  U nas też zachowało się ich bardzo niewiele - zauważył Char-

tin.  -  W  ogromnych  stertach  pradawnych  szczątków  znajdujemy 
tylko pojedyncze słowa lub litery i one właśnie stanowią podstawę 
całej naszej historii starożytnej. 

-  Należy  wiele  się  spodziewać  po  wynikach  prac  waszych  sza-

cownych antykwariuszy. Słyszałem, że przygotowywany przez nich 
nowy słownik będzie zawierał o dwa tysiące starożytnych słów wię-
cej niż poprzedni. 

-  Tak! - zgodził się kustosz. - Ale czemu on posłuży? Na temat 

każdego słowa powstanie dwa tysiące rozpraw, a i tak nie docieknie 
się  ich  prawdziwego  znaczenia.  Weźmy  na  przykład  choćby  słowo 
„Niemcy”. Nie ma pan pojęcia, ile trudu poświęcili mu nasi uczeni, 
a wciąż nie mogą dotrzeć do jego prawdziwego znaczenia. 

Fizyk  potrącił  we  mnie  czułą  strunę,  gdyż  studentowi  historii 

taka wątpliwość wydała się niemal świętokradztwem... Postanowi-
łem zabłysnąć swoimi wiadomościami. 

-  Niemcy  byli  narodem  zamieszkującym  obszary  leżące  na  po-

łudnie  od  starożytnej  Rosji  -  powiedziałem.  -  To  już  wedle  mnie 
zostało  dowiedzione.  Niemców  podbili  Alemanowie,  potem  na  ich 
miejsce  przyszli  Tedeskowie,  Tedesków  podbili  Germanie,  a  wła-
ściwie Żermanijczycy, Żermanijczyków zaś Dojczerzy, wielki naród, 
który pozostawił po sobie nawet kilka fragmentów swojego języka, 
znanego nam z utworów poety Goethego... 

-  Tak!  Tak  dotychczas  myślano  -  odparł  Chartin.  -  Ale  teraz 

niemal wszyscy antykwariusze doszli do zgodnego wniosku, że  

46 

background image

Dojczerzy byli zupełnie innym ludem, zaś Niemcy stanowili rodzaj 
szczególnej  kasty,  do  której  należeli  ludzie  wywodzący  się  z  róż-
nych plemion. 

-  Muszę  wyznać,  że  jest  to  dla  mnie  zupełnie  nowy  punkt  wi-

dzenia! To jeszcze raz dowodzi, jak bardzo jesteśmy zacofani. 

Prowadząc  takie  rozmowy  obeszliśmy  cały  Gabinet.  Wybłaga-

łem  pozwolenie  na  dalsze  jego  odwiedziny,  a  kustosz  powiedział 
mi,  że  Gabinet  otwarty  jest  codziennie  i  dniem,  i  nocą.  Możesz 
sobie wyobrazić moją radość, że udało mi się poznać takiego grun-
townie wykształconego uczonego. 

W tym samym gmachu mieszczą się rozliczne Akademie, które 

noszą wspólną nazwę Stałego Kongresu Uczonych. Za parę dni taka 
Akademia  ma  zostać  otwarta  dla  gości.  Umówiliśmy  się  z  Charti-
nem, że nie omieszkamy odwiedzić jej pierwszego posiedzenia. 

LIST CZWARTY 

Zapomniałem  ci  powiedzieć,  że  przyjechaliśmy  do  Petersburga 

w  najbardziej  niemiłym  dla  cudzoziemca  czasie,  w  tak  zwanym 
„miesiącu wypoczynku”. Takich miesięcy Rosjanie mają dwa: jeden 
na  początku  roku,  drugi  w  jego  połowie.  W  ciągu  tych  miesięcy 
wszystkie sprawy się zawiesza, miejsca urzędowe zostają zamknięte 
i  nikt  nikogo  nie  odwiedza.  Ten  zwyczaj  bardzo  mi  się  podoba: 
Rosjanie  uznali  za  stosowne  określić  czas,  kiedy  każdy  mógłby 
zagłębić  się  w  siebie,  zająć  się  wewnętrznym  doskonaleniem  lub 
zgoła swoimi sprawami domowymi. Zrazu lękaliśmy się, że ta oko-
liczność  przeszkodzi  w  naszej  misji,  ale  okazało  się,  że  jest  na  od-
wrót: każdy, mając określony czas dla swoich zajęć wewnętrznych, 
całą  jego  resztę  poświęca  wyłącznie  sprawom  publicznym,  niczym 
innym nie rozpraszając już swych myśli, i dlatego wszystko potoczyło 

47 

background image

się dwukrotnie szybciej. Ustanowienie tego zwyczaju miało ponad-
to  zbawienny  wpływ  na  ograniczenie  sporów:  każdy  człowiek  ma 
czas  na  zastanowienie  się,  a  zamknięcie  miejsc  urzędowych  prze-
szkadza  spierającym  się  w  działaniu  w  momencie  największego 
napięcia namiętności. Jedynie taki ekstraordynaryjny wypadek, jak 
zbliżanie się komety mógł w pewnym stopniu zakłócić przestrzega-
nie owego chwalebnego obyczaju; ale i tak do tej pory proszonych 
wieczorów i zebrań nie było. Wreszcie dzisiaj otrzymaliśmy domo-
wą gazetę od tutejszego pierwszego ministra, gdzie między innymi 
znaleźliśmy  zaproszenie  na  urządzany  u  niego  wieczór.  Trzeba  ci 
wiedzieć, że w wielu domach, zwłaszcza takich, których gospodarze 
mają rozliczne znajomości, wydaje się gazety, które zastępują kore-
spondencję.  Obowiązkiem  wydawania  takiej  gazety  raz  na  tydzień 
lub codziennie obarczony jest majordomus. Robi to bardzo prosto: 
za każdym razem po otrzymaniu rozkazu od pana zapisuje, co na-
leży,  a  potem  przy  pomocy  camera  obscura  zdejmuje  potrzebną 
liczbę  egzemplarzy  i  rozsyła  je  do  znajomych.  W  tej  gazecie  za-
mieszcza się zazwyczaj wiadomości o zdrowiu lub chorobie gospo-
darzy  i  inne  nowiny  domowe,  następnie  różne  sentencje  i  uwagi, 
opisy  drobnych  wynalazków  oraz  zaproszenia;  w  wypadku  zapro-
szenia na obiad podaje się także le menu. Ponadto dla porozumie-
wania się ze znajomymi w nieprzewidzianych wypadkach urządzo-
ne są telegrafy magnetyczne, za pośrednictwem których rozmawia-
ją ludzie mieszkający daleko od siebie. 

A  zatem  wreszcie  zobaczę  tutejsze  wyższe  sfery.  W  następnym 

liście opiszę ci, jakie wrażenie one na mnie wywarły. Nie od rzeczy 
będzie  wskazać  nam,  Chińczykom,  lubiącym  zamieniać  noc  w 
dzień,  że  tutaj  wieczór  zaczyna  się  o  piątej  po  południu,  o  ósmej 
spożywa się kolację, a o dziewiątej kładzie spać. Za to każdy wstaje  

48 

background image

o czwartej rano, zaś obiad je w południe. Odwiedzanie kogoś rano 
uchodzi  za  szczyt  złego  wychowania,  bowiem  zakłada  się,  że  ran-
kiem  każdy  jest  zajęty.  Mówiono  mi,  że  nawet  ci,  którzy  nic  nie 
robią, rano zamykają drzwi, gdyż dobry ton tego wymaga. 

LIST PIĄTY 

Dom pierwszego ministra znajduje się w najlepszej części mia-

sta,  opodal  Góry  Pułkowskiej  i  w  pobliżu  sławnego  starożytnego 
Obserwatorium, które powstało pono 2500 lat temu. Kiedy zbliży-
liśmy się do domu, nad jego dachem ujrzeliśmy już mnóstwo aero-
statów; jedne unosiły się w powietrzu, inne były przymocowane do 
umyślnie w tym celu zbudowanych kolumn. Wyszliśmy na platfor-
mę,  która  w  mgnieniu  oka  opuściła  się,  i  po  chwili  ujrzeliśmy  się 
we wspaniałym ogrodzie zimowym, który służył ministrowi za an-
tyszambr.  Cały ogród pełen rzadkich roślin oświetlony był cudow-
nej roboty elektrycznym aparatem w kształcie słońca. Powiedziano 
mi,  że  owo  słońce  nie  tylko  oświetla,  lecz  także  oddziaływuje  che-
micznie na krzewy i drzewa. Istotnie, nigdy przedtem nie zdarzyło 
mi się widzieć równie bujnej roślinności. 

Pragnąłbym,  aby  nasi  chińscy  zwolennicy  starych  obyczajów 

przyjrzeli się tutejszym przyjęciom i manierom; nie ma tu niczego 
podobnego  do  naszych  chińskich  uprzejmości,  od  których  do  dziś 
nie  możemy  się  odzwyczaić.  Tutejsza  prostota  obejścia  sprawia 
zrazu wrażenie chłodnego dystansu, ale potem człowiek tak się do 
niego przyzwyczaja, że te maniery wydają się zupełnie naturalne, a 
rzekomy  chłód  w  istocie  okazuje  się  nieudawaną  serdecznością. 
Kiedy  weszliśmy,  ogród  zimowy  był  już  pełen  gości;  w  różnych 
miejscach  między  drzewami  widniały  grupy  spacerujących;  jedni 
perorowali coś z zapałem, inni słuchali  ich  w  milczeniu. Trzeba ci 
wiedzieć, że tutaj nikt cię nie zmusza do mówienia: można wejść do 

49 

background image

pokoju nie mówiąc ni słowa i nawet nie odpowiadając na pytania - i 
nikomu  nic  wyda  się  to  dziwne;  zdeklarowani  modnisie  potrafią 
wręcz milczeć przez cały wieczór i uważane jest to  za rzecz w bar-
dzo dobrym tonie. Pytanie kogoś o zdrowie, o jego sprawy, o pogo-
dę lub w ogóle o cokolwiek uważane jest za wielki faux pas... Za to 
rozpoczęta już rozmowa toczy się bardzo gorąco i żywo. Dam było 
mnóstwo, pięknych i niezwykle świeżych; bladość i szczupłość jest 
oznaką złego tonu, gdyż tutaj w zakres dobrego wychowania wcho-
dzi  nauka  o  zdrowiu  i  część  medycyny,  tak  że  o  tych,  którzy  nie 
potrafią dbać o zdrowie, szczególnie o damach, mówi się, że są źle 
wychowani. 

Damy odziane  były wspaniale,  przeważnie w suknie z  elastycz-

nego  kryształu  w  różnych  kolorach;  niektóre  lśniły  wszystkimi 
barwami  tęczy,  inne  miały  wtopione  w  tkaniny  różne  metaliczne 
kryształy,  rzadkie  rośliny,  motyle,  błyszczące  żuczki.  Jedna  z  wy-
twornych  dam  miała  w  festonach  sukni  nawet  żywe  świecące  ro-
baczki,  które  w  ciemnych  alejach  promieniowały  podczas  ruchu 
oślepiającym  blaskiem;  taka  suknia,  jak  mi  powiedziano,  kosztuje 
bardzo  drogo  i  może  być  założona  tylko  raz,  ponieważ  robaczki 
szybko  umierają.  Przysłuchując  się  rozmowom  stwierdziłem  nie 
bez zdumienia, że w wyższych sferach nasza fatalna kometa zaprzą-
tała o wiele mniej uwagi niż możnaby się tego spodziewać. Zaczęto 
mówić  o  niej  mimochodem;  jedni  w  wielce  uczony  sposób  roz-
wodzili  się  o  przypuszczalnej  skuteczności  przedsięwziętych  kro-
ków, obliczali wagę komety, szybkość jej spadania i stopień oporu 
urządzonych  przeciwko  niej  aparatów;  inni  wymieniali  wszystkie 
zwycięstwa  odniesione  już  przez  ludzką  sztukę  nad  naturą,  a  ich 
wiara w potęgę rozumu była tak silna, że wyrażali się lekceważąco o 
spodziewanej klęsce żywiołowej; spokój jeszcze innych wynikał z 

50 

background image

innego  powodu:  dawali  oni  do  zrozumienia,  iż  już  wystarczająco 
długo żyli, a wszystko wszak musi się kiedyś skończyć... Przeważa-
jąca jednak część towarzystwa rozprawiała o sprawach bieżących i 
o przyszłych planach, jak gdyby nic nie miało się zmienić. Niektóre 
z dam nosiły stroiki à la comète przedstawiające sobą malutki elek-
tryczny  aparacik,  z  którego  nieustannie  sypały  się  iskry.  Zauwa-
żyłem,  że  damy  te  z  kokieterii  starały  się  jak  najczęściej  przecho-
dzić w cień, aby pochwalić się pięknym elektrycznym pióropuszem 
przedstawiającym ogon komety i na kształt lśniącej kity zdobiącym 
ich włosy, nadając przy tym twarzom szczególnej barwy. 

W  różnych  miejscach  ogrodu  od  czasu  do  czasu  odzywała  się 

ukryta muzyka grająca jednak bardzo cicho, żeby nie przeszkadzać 
w rozmowach. Miłośnicy muzyki rozsiadali się na rezonansie urzą-
dzonym  umyślnie  nad  ukrytą  orkiestrą;  mnie  również  zaproszono 
do zajęcia tam miejsca, ale moje nieprzyzwyczajone  nerwy zostały 
tak  podrażnione  przyjemnymi,  ale  zbyt  silnymi  drganiami,  że  nie 
wytrzymawszy nawet dwóch minut zeskoczyłem na ziemię, dając w 
ten  sposób  damom  powód  do  śmiechu.  W  ogóle  na  wujaszka  i 
mnie,  jako  na  cudzoziemców,  wszyscy  goście  zwracali  szczególnie 
pilną  uwagę  i  starali  się  wedle  pradawnego  rosyjskiego  zwyczaju 
wszelkimi  sposobami  okazać  swoją  życzliwość.  Celowały  w  tym 
damy,  którym,  mówiąc  bez  cienia  próżności,  bardzo  się  spodoba-
łem,  o  czym  się  niebawem  przekonasz.  Idąc  alejką  pokrytą  aksa-
mitnym  dywanem  zatrzymaliśmy  się  przy  niewielkim  basenie,  z 
którego  ze  szmerem  tryskała  struga  aromatycznej  wody;  jedna  z 
dam, piękna i pięknie odziana, z którą jakoś najbardziej się zbliży-
łem,  podeszła  do  basenu  i  w  jednej  chwili  szemranie  wody  prze-
kształciło się w cudowną muzykę. Takich dziwnych dźwięków jesz-
cze nie zdarzyło mi się słyszeć. Zbliżyłem się do mojej damy i ze 

51 

background image

zdumieniem  spostrzegłem,  iż  gra  na  klawiszach  wprawionych  w 
basen: te klawisze były połączone z otworami, z których woda spa-
dała  na  kryształowe  dzwonki,  wywołując  cudownie  harmonijne 
dźwięki.  Czasami  woda  tryskała  szybkim,  przerywanym  strumie-
niem i wówczas dźwięki przypominały łoskot rozszalałych fal, dzi-
ki, ale również harmonijny; czasami woda lała się spokojnie i wów-
czas  jakby  z  oddali  nadbiegały  majestatyczne,  głębokie  akordy; 
czasami  wreszcie  strugi  rozbryzgiwały  się  po  dźwięczącym  szkle  i 
wówczas słychać było ciche, melodyjne szemranie. Ten instrument 
nosił  nazwę  hydrofonu,  został  wynaleziony  niedawno  i  jeszcze  nie 
wszedł do powszechnego użytku. Moja  piękna dama  wydawała mi 
się teraz szczególnie urocza: fioletowe elektryczne iskry stroiku à la 
comète deszczem ognistym sypały się na jej białe, toczone ramiona, 
odbijały się w strumieniach wody i momentalnym blaskiem oświe-
tlały jej piękną, wyrazistą twarz i bujne loki; przez tęczową materię 
jej  sukni  przeświecały  lśniące  wężyki,  ukazując  czasem  jej  zjawi-
skowe  kształty.  Niebawem  do  dźwięków  hydrofonu  dołączył  jej 
czysty,  chwytający  za  serce  głos,  który  zdawał  się  tonąć  w  harmo-
nijnym  brzmieniu  instrumentu.  Działanie  tej  muzyki  zdającej  się 
wypływać  z  niedosiężnej  głębi  wód,  cudowny  magnetyczny  blask, 
powietrze wypełnione aromatami, wreszcie piękna kobieta zdająca 
się  pływać  w  tym  niezwykłym  eterze  złożonym  z  dźwięków,  fal  i 
światła - wszystko to wprawiło mnie w taki zachwyt, że urocza da-
ma już skończyła, a ja jeszcze długo nie mogłem dojść do siebie, co 
ona, jeśli się nie mylę, ku mojej konfuzji zauważyła. 

Niemal takie samo wrażenie wywarła na innych, lecz nie rozle-

gły się ani oklaski, ani komplementy - to tutaj nie jest w zwyczaju. 
Każdy  zna  stopień  swojego  kunsztu:  zły  muzyk  nie  torturuje  uszu 
słuchaczy, a dobry nie każe się prosić. Zresztą muzyka jest tutaj 

52 

background image

nieodzownym  składnikiem  wychowania  i  jest  równie  powszechna, 
jak  czytanie  i  pisanie;  czasami  gra  się  cudzą  muzykę,  ale  naj-
częściej,  a  dotyczy  to  szczególnie  dam  w  rodzaju  mojej  piękności, 
improwizuje  się  bez  żadnej  namowy,  jeśli  tylko  muzyk  odczuje 
wewnętrzną tego potrzebę. 

W  różnych  miejscach  ogrodu  rosły  drzewa  brzemienne  owoca-

mi - dla gości; niektóre z tych owoców były dziwacznymi dziełami 
sztuki  ogrodniczej,  która  tutaj  osiągnęła  wyżyny  kunsztu.  Patrząc 
na  nie  myślałem  mimo  woli,  ile  wysiłku  umysłu  i  ile  cierpliwości 
trzeba  było,  żeby  w  drodze  kolejnych  szczepień  połączyć  różne 
gatunki owoców, zupełnie od siebie odmienne, i wyhodować nowe, 
niebywałe  gatunki.  Zauważyłem  na  przykład  owoce,  które  były 
czymś  pośrednim  między  ananasem  a  brzoskwinią  i  miały  niepo-
równany  smak.  Zauważyłem  również  figi  zaszczepione  na  wiśni, 
banany połączone z gruszą. Wszystkich owoców, by tak rzec, wyna-
lezionych przez tutejszych ogrodników nie sposób wyliczyć. Wokół 
tych drzew stały niewielkie karafki ze złotymi kranami. Goście brali 
te karafki, odkręcali krany i bez ceremonii wciągali w siebie zawar-
te w nich, tak mi się przynajmniej wydawało, napoje. Poszedłem za 
ich  przykładem;  w  karafkach  znajdowała  się  aromatyczna  miesza-
nina  podniecających  gazów  o  smaku  przypominającym  zapach 
wina  (bouquet).  Mieszanina  ta  momentalnie  rozlewała  się  po  ca-
łym ciele, powodując uczucie zdumiewającego ożywienia i wesoło-
ści,  która  czasami  osiąga  taki  stopień,  że  nie  można  powstrzymać 
się od ciągłego uśmiechu. Te gazy są całkowicie nieszkodliwe, a ich 
używanie spotyka się z wielką aprobatą medyków; nic zatem dziw-
nego,  że  owe  ulotne  napitki  tutejszym  wyższym  sferom  zastąpiły 
całkowicie wina, które pijają teraz jedynie prości rzemieślnicy nie-
zmiernie przywiązani do tego prostackiego płynu. 

53 

background image

Po jakimś czasie gospodarz zaprosił nas do odrębnej ubikacji, w 

której znajdowała się wanna magnetyczna. Trzeba ci wiedzieć, że w 
tutejszych  salonach  magnetyzm  zwierzęcy  jest  ulubioną  zabawą 
zastępującą  w  pełni  starożytne  karty,  kości,  tańce  i  inne  rozrywki. 
Oto jak to się robi: jeden z obecnych - zazwyczaj najbardziej biegły 
w  manipulacjach  magnetycznych  -  staje  obok  wanny,  a  wszyscy 
pozostali  biorą  do  rąk  sznur  od  niej  biegnący  i  magnetyzacja  się 
zaczyna. Jednych wprawia ona w zwykły magnetyczny sen krzepią-
cy  zdrowie,  na  innych  do  czasu  w  ogóle  nie  działa,  inni  wreszcie 
wprowadzają się w stan somnambulizmu, na czym polega cel całej 
zabawy.  Z  braku  przyzwyczajenia  znalazłem  się  w  liczbie  tych,  na 
których  magnetyzm  w  ogóle  nie  działał  i  dlatego  mogłem  być 
świadkiem wszystkich wydarzeń. 

Wkrótce zaczęła się nader interesująca rozmowa; somnambuli-

cy  jeden  przez  drugiego  zdradzali  swoje  najtajniejsze  myśli  i  pra-
gnienia.  „Wyznam  -  powiedział  jeden  z  nich  -  że  choć  usilnie  sta-
ram  się  przekonać  wszystkich,  że  nie  lękam  się  komety,  to  jednak 
jej zbliżanie się przyprawia mnie o wielki przestrach.” 

„Dzisiaj  umyślnie  rozzłościłam  swojego  męża  -  powiedziała 

pewna urocza dama - ponieważ w gniewie jest bardzo przystojny.” 

„Pani  tęczowa  suknia  -  powiedziała  jakaś  elegantka  do  swojej 

sąsiadki  -  tak  mi  się  podoba,  że  zamierzam  poprosić  o  jej  fason, 
chociaż wstyd mi będzie to uczynić.” 

Podszedłem do grupki pań, wśród których znajdowała się moja 

piękność.  Ledwie  się  do  nich  zbliżyłem,  gdy  urocza  dama  powie-
działa  do  mnie:  „Nie  wyobraża  pan  sobie,  jak  bardzo  mi  się  pan 
podoba; gdy tylko pana ujrzałam, gotowa byłam pana pocałować!” 

„Ja również, ja również” - wykrzyknęło kilka kobiecych głosów.  

54 

background image

Obecni  roześmiali  się  i  pogratulowali  mi  konkiety,  jaką  zrobi-

łem wśród petersburskich dam. 

Ta  zabawa  trwała  około  godziny.  Obudzeni  ze  stanu  somnam-

bulicznego  zapominają  wszystko,  co  mówili,  i  poczynione  przez 
nich wyznania dają powód do tysięcznych mistyfikacji, które sprzy-
jają ożywieniu życia towarzyskiego, gdyż nierzadko zapoczątkowu-
ją  dozgonne  miłości,  flirciki  i  przyjaźnie.  Często  ludzie,  przedtem 
ledwie  przelotnie  znajomi,  dowiadują  się  w  tym  stanie  o  swojej 
wzajemnej  sympatii,  a  dawne  więzi  jeszcze  bardziej  umacniają  się 
dzięki  tym  niezafałszowanym  wyrazom  wewnętrznych  uczuć.  Cza-
sami  magnetyzują  się  sami  mężczyźni,  zaś  damy  pozostają  trzeź-
wymi obserwatorkami; innym razem z kolei damy zasiadają wokół 
wanny  magnetycznej  i  zdradzają  swoje  tajemnice  mężczyznom. 
Rozpowszechnienie  magnetyzacji  całkowicie  wytrzebiło  w  wyż-
szych sferach fałsz i obłudę, które stały się w tych warunkach nie-
możliwe;  jednak  dyplomaci  świadomi  obowiązków,  jakie  nakłada 
na nich piastowana godność, nic uczestniczą w tej zabawie i dlate-
go odgrywają w salonach bardzo nieznaczną rolę. W ogóle nie lubi 
się tu tych, którzy uchylają się od udziału we wspólnej magnetyza-
cji: podejrzewa się ich o jakieś wrogie myśli lub naganne skłonno-
ści. 

Zmęczony  nadmiarem  różnorodnych  wrażeń,  które  stały  się 

moim udziałem w ciągu tego dnia, nie czekając na  kolację, odszu-
kałem  swój  aerostat;  na  dworze  panowała  zamieć  i  mimo  ogrom-
nych  otworów  wentylacyjnych  nieustannie  wypuszczających  w 
powietrze  gigantyczne  ilości  ciepła,  musiałem  ściśle  owinąć  się 
moją  szklaną  peleryną.  Obraz  pięknej  damy  grzał  jednak  moje 
serce  -  jak  powiadali  starożytni.  Jest  ona,  jak  się  dowiedziałem, 
jedyną  córką  tutejszego  ministra  medycyny;  jednak,  mimo  jej  wi-
docznej do mnie sympatii, nie mogę liczyć na jej prawdziwą skłon-
ność, skoro nie wsławiłem się jeszcze żadnym odkryciem naukowym 

55 

background image

i dlatego uważany jestem za wyrostka! 

LIST SZÓSTY 

W moim ostatnim, przecież tak długim liście nie zdążyłem jed-

nak  opowiedzieć  ci  o  niektórych  sławnych  osobach,  które  widzia-
łem  na  wieczorze  u  Przewodniczącego  Rady.  Zebrało  się  tam,  jak 
już  ci  pisałem,  najdostojniejsze  towarzystwo:  minister  filozofii, 
minister sztuk pięknych, minister sił powietrznych oraz poeci, filo-
zofowie  i  historycy  pierwszej  i  drugiej  klasy.  Na  szczęście  spotka-
łem tam pana Chartina, którego już wcześniej poznałem u wujasz-
ka;  to  on  opowiedział  mi  o  tych  panach  różne  ciekawe  szczegóły, 
które podam ci przy innej okazji. W ogóle muszę ci powiedzieć, że 
tutejsze  przygotowanie  do  służby  i  kształcenie  największych  do-
stojników jest godne najwyższej uwagi. Wszyscy oni kształceni są w 
osobnym  zakładzie  naukowym,  który  nosi  nazwę  Szkoły  Mężów 
Stanu.  Wstępują  do  niej  najlepsi  uczniowie  innych  zakładów  na-
ukowych i rozwój ich zdolności śledzony jest od najmłodszych lat. 
Po  zdaniu  surowego  egzaminu  uczestniczą  oni  przez  parę  lat  w 
posiedzeniach  Rady  Państwa,  aby  nabrać  niezbędnego  doświad-
czenia; z tego rozsadnika trafiają  wprost  na najwyższe stanowiska 
państwowe,  dlatego  też  często  wśród  takich  dostojników  można 
napotkać ludzi młodych - co wydaje się niezbędne, jako że świeżość 
i  czynność  młodości  może  podołać  najtrudniejszym  obowiązkom. 
Ludzie  ci  starzeją  się  przed  czasem  i  tylko  im  nie  czyni  się  z  tego 
zarzutu, gdyż płacą swoim zdrowiem za dobrobyt całego społeczeń-
stwa. 

Minister  zgody  jest  pierwszym  dostojnikiem  państwa  i  Prze-

wodniczącym  Rady  Państwa.  Jego  godność  jest  najtrudniejsza  i 
najbardziej śliska. Jemu podlegają sędziowie pokoju wybierani w  

56 

background image

całym  państwie  spośród  ludzi  cieszących  się  największym  szacun-
kiem i najbogatszych; ich obowiązkiem jest utrzymywanie ścisłych 
więzi  z  wszystkimi  domami  w  powierzonym  im  okręgu  i  zapobie-
ganie wszystkim rodzinnym kłótniom, waśniom, a w szczególności 
procesom  oraz  nakłanianie  do  polubownego  zakończenia  sporów 
już  trwających.  Do  rozwikłania  trudnych  wypadków  służy  im  wy-
asygnowany  przez  państwo  poważny  fundusz  noszący  nazwę  go-
dzącego, którego wedle własnej woli używają do zaspokojenia rosz-
czeń ludzi szczególnie upartych. Te sumy dzisiaj, wskutek ogólnego 
polepszenia  obyczajności,  wynoszą  trzykrotnie  mniej,  niż  dawniej 
wydawano  na  utrzymanie  ministerstwa  sprawiedliwości  i  policji. 
Jest  rzeczą  godną  uwagi,  że  sędziowie  pokoju  poza  wewnętrzną 
skłonnością do czynienia dobra (na co podczas wyborów zwraca się 
pilną  uwagę)  pobudzani  są  do  rzetelnego  spełniania  swoich  obo-
wiązków również przez okoliczności zewnętrzne, bowiem za każdy 
proces,  któremu  nie  zdołali  zapobiec,  obowiązani  są  zapłacić 
grzywnę wzbogacającą ogólny kapitał ministerstwa zgody. Minister 
zgody  z  kolei  odpowiada  za  wybór  sędziów  i  za  ich  poczynania. 
Sam  jest  pierwszym  sędzią  pokoju  i  na  nim  osobiście  spoczywa 
odpowiedzialność za zgodę w działaniu wszystkich urzędów i osób 
urzędowych. Powierzono mu również nadzór nad wszystkimi spo-
rami naukowymi i literackimi i dopilnowanie, aby owe spory toczy-
ły  się  nie  dłużej,  niż  to  jest  pożyteczne  dla  doskonalenia  nauki  i 
nigdy nie przekształcały się w napaści ad personam. Możesz sobie 
zatem wyobrazić, jaką wiedzę ów dostojnik musi posiadać i ile za-
pału musi przejawiać w działaniach na rzecz powszechnego dobra. 
Należy  w  ogóle  stwierdzić,  iż  życie  tych  dostojników  bywa  nader 
krótkie, gdyż niepomierny trud zabija ich, eonie jest niczym dziw-
nym, skoro muszą troszczyć się nic tylko o spokój całego państwa,    

57 

background image

lecz  w  dodatku  nieustannie  zajmować  się  własnym  samodoskona-
leniem, na co ludzkich sil nie może wystarczyć. 

Obecny minister zgody w pełni zasługuje na swoją godność; jest 

jeszcze  młody,  ale  włosy  jego  już  posiwiały  od  nieustannych  tru-
dów.  Na  twarzy  ma  wypisaną  dobroć  pospołu  z  przenikliwością  i 
mądrością. 

Jego gabinet zawalony jest mnóstwem ksiąg i papierów; widzia-

łem tam zresztą wielką rzadkość: kodeks praw rosyjskich wydany w 
XIX  wieku  po  narodzeniu  Chrystusa;  wiele  jego  kart  zetlało,  ale 
inne zachowały się w całości. To cymelium przechowywane jest jak 
największy  skarb  pod  szkłem  w  drogocennej  szkatule  opatrzonej 
imieniem władcy, za panowania którego zostało wydane. 

„Jest to jedno z pierwszych pomnikowych dzieł  prawodawstwa 

rosyjskiego  -  powiedział  mi  gospodarz.  -  Wskutek  zmian  języka, 
jakie  nastąpiły  w  tak  długim  czasie,  wiele  zawartych  w  nim  słów 
stało  się  niezrozumiałych,  ale  z  tego,  co  zdołaliśmy  pojąć,  widać 
wyraźnie,  jak  pradawne  jest  nasze  oświecenie!  Takie  zabytki 
wdzięczna potomność winna przechowywać jak relikwie.” 

LIST SIÓDMY 

Dziś  rano  odwiedził  mnie  pan  Chartin  i  zaprosił  do  obejrzenia 

sali  Zgromadzenia  Ogólnego  Akademii.  „Nie  wiem  -  powiedział  - 
czy  wolno  nam  będzie  dzisiaj  pozostać  na  posiedzeniu,  ale  przed 
jego  rozpoczęciem  zdąży  pan  poznać  niektórych  naszych  uczo-
nych.” 

Sala  Kongresu  Uczonych  znajduje  się,  jak  ci  już  pisałem,  w 

gmachu Gabinetu Osobliwości. Tam właśnie, poza cotygodniowymi 
posiedzeniami,  uczeni  zbierają  się  niemal  codziennie;  przeważnie 
też mieszkają na miejscu, aby łatwiej mogli korzystać z ogromnych 
bibliotek i laboratorium fizycznego Gabinetu. Zjawiają się tam  

58 

background image

fizycy, historycy, poeci, muzycy i malarze, którzy szlachetnie zwie-
rzają  się  sobie  nawzajem  ze  swoich  myśli,  opisują  doświadczenia, 
nawet nieudane, mówią o samym jądrze swoich odkryć niczego nie 
ukrywając,  bez  fałszywej  skromności,  ale  i  bez  samochwalstwa; 
tam  też  naradzają  się  co  do  sposobu  uzgodnienia  swoich  prac  i 
nadania  im  jednolitego  kierunku.  Temu  wszystkiemu  bardzo 
sprzyja organizacja tego stanu, którą opiszę ci w jednym ze swoich 
przyszłych  listów...  Weszliśmy  zatem  do  ogromnej  sali  ozdobionej 
posągami  i  portretami  wielkich  ludzi;  kilka  stołów  pokrywały 
książki, a na innych stały przyrządy fizyczne przygotowane do do-
świadczeń;  do  jednego  ze  stołów  przeciągnięto  przewody  od  naj-
większego w świecie stosu galwanomagnetycznego, który zajmował 
cały kilkupiętrowy dom. 

Było jeszcze wcześnie, więc i odwiedzających nie było zbyt wie-

lu.  W  niewielkim  kółku  gorąco  dyskutowano  o  niedawno  opubli-
kowanej  książce,  która  została  przedstawiona  Kongresowi  przez 
pewnego  młodego  archeologa  i  miała  rozwikłać  nader  sporne  i 
interesujące  zadanie,  a  mianowicie  usiłowała  dociec  najstarszej 
nazwy Petersburga. Może nie wiesz, że na ten temat istnieje wiele 
przeciwstawnych  poglądów.  Źródła  historyczne  zaświadczają,  że 
miasto  to  zostało  założone  przez  tego  samego  wielkiego  Władcę, 
którego imię nosi. Co do tego nie ma wątpliwości, jednak odkrycie 
pewnych  starożytnych  rękopisów  naprowadziło  na  myśl,  że  z  nie-
wytłumaczonych przyczyn  owo wspaniałe  miasto w ciągu tysiącle-
cia  parokrotnie  zmieniało  swoją  nazwę.  To  odkrycie  w  ogóle  do-
prowadziło  do  wielkiego  wzburzenia  wśród  archeologów:  jeden  z 
nich  na  przykład  dowodzi,  że  najstarsza  nazwa  Petersburga 
brzmiała Petropol i na poparcie swej tezy przytacza wers starożyt-
nego poety: 

59 

background image

„Petropol wśród wieżyc drzemie...” 

Inni  nie  bez  podstaw  zaoponowali  twierdząc,  że  w  tym  wersie 

musiał powstać błąd drukarski. Jeszcze inni utrzymują, że Peters-
burg zwano w najdawniejszych czasach Piotrogrodem. Nie będę tu 
wyliczał  wszystkich  przypuszczeń  na  ten  temat  i  powiem  tylko,  że 
pewien  archeolog  odrzuca  je  wszystkie  bez  wyjątku.  Przekopując 
się przez zetlałe stosy starożytnych ksiąg znalazł on wiązkę rękopi-
sów,  których  karty zostały  po części oszczędzone przez czas. Kilka 
ocalałych  linijek  dało  mu  podstawę  do  napisania  całej  książki  ko-
mentarzy, w których dowodzi, że pierwotną nazwą Petersburga był 
Piter;  na  dowód  słuszności  przedstawił  Kongresowi  oryginalny 
rękopis. Widziałem ten  bezcenny zabytek napisany  na owej mate-
rii,  którą  starożytni  nazywali  papierem.  Sekret  jej  wytwarzania 
został  już  dawno  utracony,  czego  zresztą  nie  należy  żałować,  gdyż 
jej nietrwałość sprawiła, że nie dotarły do nas niemal żadne zabytki 
starożytnego  piśmiennictwa.  Przepisałem  dla  ciebie  te  nieliczne 
słowa,  które  wprowadziły  takie  zamieszanie  wśród  uczonych.  Oto 
one: 

„Piszę  do  pana  z  Pitra,  a  na  dniach  udaję  się  do  Kronsztadtu, 

gdzie mi proponują miejsce zastępcy burmistrza z pensją pięciuset 
rubli rocznie...” Reszta została pochłonięta przez czas. 

Możesz  sobie  z  łatwością  wyobrazić,  do  jakich  interesujących 

odkryć  mogą  doprowadzić  te  nieliczne  bezcenne  wersy!  Najpraw-
dopodobniej jest to urywek listu, tyle że nie wiadomo przez kogo i 
do kogo pisanego. Oto pytania godne uwagi całego uczonego świa-
ta.  Na  szczęście  sam  piszący  daje  nam  pewne  wskazówki  co  do 
własnej  godności  powiadając,  że  proponują  mu  miejsce  burmi-
strza... Kim jednak był burmistrz? Na to słowo nigdy dotąd w sta-
rożytnych rękopisach nie natrafiono. Większość uczonych przychy-
la się do zdania, że godność  „burmistrza”  była  bardzo wysoka,  

60 

background image

porównywalna  z  godnościami  „fechtmistrza”  i  „kuchmistrza.”  W 
pełni  się  z  tym  zgadzam  -  analogia  jest  oczywista!  Nie  wiadomo 
wprawdzie, czym się owi dostojnicy zajmowali, ale ponad wszelką 
wątpliwość  musieli  być  ludźmi  stojącymi  na  świeczniku,  bowiem 
słowo „mistrz” występujące w nazwach ich godności zdaniem gra-
matyków oznacza najwyższy stopień szacunku. Ten wywód jest tak 
jasny,  że  nie  może  wzbudzać  chyba  żadnych  wątpliwości,  ale  jest 
jedna trudność: jak pogodzić tak niewielką pensję, jaką jest pięćset 
rubli, z ważnością stanowiska, jakim musiała być godność pomoc-
nika burmistrza? Łatwo to jednak wytłumaczyć, jeśli się założy, że 
w starożytności słowo „rubel” było ogólnym wyrazem liczby przed-
miotów, jak na przykład słowo „miriada”, lecz moim zdaniem kryje 
się w tej zagadce coś ważniejszego. Czy aby znikomość tej sumy nie 
dowodzi, że w starożytności wyżsi dostojnicy otrzymywali znacznie 
mniejsze  pensje  od  zaopatrzenia  wypłacanego  niższym  urzędni-
kom? Wyższa godność zobowiązywała bowiem piastującego ją czło-
wieka  do  bezinteresownej  pracy  dla  wspólnego  dobra,  do  trudu 
pełnego poświęcenia i poezji. Taka głęboka myśl jest w pełni godna 
mądrości starożytnych. 

Zresztą wszystko to dowodzi, drogi przyjacielu, jak jeszcze mało 

znamy  ich  historię,  mimo  najusilniejszej  pracy  zapalonych  bada-
czy! 

Również po raz pierwszy udało mi się zobaczyć w oryginale cały 

starożytny rękopis; nie możesz sobie nawet wyobrazić, jakie szcze-
gólne uczucie wzbudził ten widok w mojej duszy, z jakim drżeniem 
oglądałem  ten  majestatyczny  pomnik  starożytności,  to  pismo 
wielmoży, człowieka być może wielkiego, którego jego własny twór 
przeżył  o  wiele  wieków,  człowieka,  od  którego  zależały  zapewne 
losy milionów. W samym charakterze jego pisma było coś wytwor-
nego i budzącego podziw, bo ileż wysiłku kosztowało starożytnych 

61 

background image

wypisywanie  tylu  liter  oddających  słowa,  które  dziś  oznaczamy 
jednym symbolem! Skąd oni brali na to czas? A pisali bardzo dużo: 
niedawno pokazano mi w przelocie ogromny gmach z najdawniej-
szych  czasów  zachowany  do  dziś  i  wypełniony  od  góry  do  dołu 
wiązkami zetlałego, pokrytego literami papieru, który rozsypuje się 
za  najmniejszym  dotknięciem.  Antykwariusze  zdołali  przepisać 
zaledwie  parę  słów  występujących  częściej  od  innych,  na  przykład 
„raport”, „instrukcja”, „wydawanie prowiantu” i tym podobne... Ich 
znaczenia dziś zupełnie nie sposób dociec, ale ileż skarbów historii, 
poezji  i  sztuki  musi  się  w  nich  kryć!  Wprawdzie  pod  wieloma 
względami  jesteśmy  gorsi  od  starożytnych,  ale  w  każdym  razie 
nasza  pisemna  puścizna  nie  zaginie.  Widziałem  te  powstałe  przed 
tysiącem lat książki pisane na naszym szklanym papirusie - wyglą-
dają, jakby napisano je wczoraj! Czyż kometa zdoła je roztopić! 

Tymczasem,  kiedy  byliśmy  zajęci  oglądaniem  tego  pomnika 

przeszłości, w sali zebrali się członkowie Akademii i ponieważ  po-
siedzenie  nie  było  publiczne,  musieliśmy  ją  opuścić.  Dzisiaj  Kon-
gres  winien  zająć  się  zbadaniem  różnych  projektów  dotyczących 
zapobieżenia upadkowi komety. Właśnie z tego powodu wyznaczo-
no tajne posiedzenie, gdyż w zwyczajne dni na sali mogą być obec-
ni postronni goście - tak silna jest tu miłość do zatrudnień nauko-
wych! 

Wyszliśmy  na  górę  do  swego  aerostatu  i  na  pobliskiej  platfor-

mie ujrzeliśmy tłum ludzi, którzy głośno coś krzyczeli, wymachiwa-
li rękami i bodajże przeklinali. 

-  Co to jest? - zapytałem Chartina. 
-  O, proszę lepiej nie pytać - odrzekł uczony. - Ten tłum to jed-

no  z  najstraszliwszych  zjawisk  naszej  epoki.  Na  naszej  półkuli 
oświata ogarnęła nawet najniższe stany; z tego powodu wielu ludzi 

62 

background image

ledwie godnych miana zwykłych rzemieślników rości sobie preten-
sje do uczoności i zdolności literackich, ci ludzie niemal codziennie 
zbierają  się  przed  naszą  Akademią,  drzwi  której,  rzecz  jasna,  są 
przed  nimi  zamknięte,  i  swoim  krzykiem  usiłują  zwrócić  uwagę 
przechodniów.  Do  tej  pory  nie  zdołali  pojąć,  dlaczego  nasi  uczeni 
gardzą  ich  towarzystwem  i  ze  złości  zaczęli  ich  przedrzeźniać, 
uprawiając  coś  na  podobieństwo  nauki  i  literatury.  Jednak  nie 
znając  szlachetnych  pobudek  powodujących  prawdziwym  uczo-
nym, zamienili jedną i drugą w rodzaj rzemiosła: jeden plecie non-
sensy,  drugi  je  chwali,  a  trzeci  sprzedaje,  a  im  więcej  sprzeda,  za 
tym większego człowieka jest wśród nich uważany. Od tego ciągłe-
go handlu popadają w kłótnie, zwane u nich partiami. Jeden oszu-
ka drugiego i już są dwie partie, i już dochodzi niemal do rękoczy-
nów. Każdy chce zdobyć monopol, a nade wszystko pragnie owład-
nąć  prawdziwymi  uczonymi  i  literatami.  W  tym  jednym  wypadku 
zapominają  wszyscy  o  swoich  wewnętrznych  waśniach  i  zgodnie 
działają.  Tych,  którzy  nie  chcą  uczestniczyć  w  ich  knowaniach, 
przemysłowcy nazywają arystokratami, przyjaźnią się z ich lokaja-
mi, starają się wydobyć od nich sekrety domowe, a potem rzucają 
na swoich rzekomych wrogów różne oszczerstwa. Zresztą te usiło-
wania naszych przemysłowców nie odnoszą żadnego skutku i jedy-
nie z każdym dniem wywołują coraz to większą pogardę. 

-  Proszę mi łaskawie powiedzieć - spytałem - skąd w rosyjskim 

błogosławionym cesarstwie mogli się wziąć tacy ludzie? 

-  Przeważnie  przybyli  z  różnych  stron  świata.  Nie  znają  rosyj-

skiego  ducha,  więc  obca  jest  im  również  miłość  do  rosyjskiego 
oświecenia.  Chcieliby  jedynie  wzbogacić  się,  a  Rosja  jest  zasobna. 
W starożytności tacy ludzie nie istnieli, a w każdym  razie wieści  o 
nich nie przetrwały.  Jeden z moich znajomych zajmujących się 

63 

background image

antropologią  porównawczą  sądzi,  że  tego  rodzaju  ludzie  wywodzą 
się w prostej linii od zapaśników walczących na pięści, którzy nie-
gdyś  żyli  w  Europie.  Cóż  robić!  Ci  ludzie  są  ciemną  stroną  naszej 
epoki i należy mieć nadzieję, że w miarę rozpowszechniania oświa-
ty znikną również i te plamy na rosyjskim słońcu..  

Wtedy akurat zbliżyliśmy się do domu. 

FRAGMENTY 

Na  początku  4837  roku,  kiedy  Petersburg  już  zbudowano  i 

przestano naprawiać w nim jezdnie, podróżny galwanostat szybko 
opuścił  się  na  platformę  wysokiej  wieży  wyrastającej  nad  „Hotel 
dla przylotnych”; pocztylion zręcznie zarzucił kilka haków na pier-
ścienie platformy, wyrzucił wciąganą drabinkę, i mężczyzna w ob-
szernym  stroju  z  elastycznego  szkła  wyskoczył  z  galwanostatu, 
zwinnie wybiegł na platformę, pociągnął za sznur i platforma opu-
ściła się do wielkiej sieni. 

-  Czym możecie mnie nakarmić? - zapytał podróżny, zrzucając 

z  ramion  szklaną  opończę  i  poprawiając  kaftan  z  cienkiego  paję-
czego sukna. 

-  A z kim mam honor? - zapytał z ukłonem karczmarz. 
-  Mam  zaszczyt  być  Zwyczajnym  Historykiem  na  dworze  ame-

rykańskiego poety Orliusza. 

Karczmarz  podszedł  do  ściany  na  której  wisiały  różne  cenniki 

pod tabliczkami opatrzonymi napisami: Poeci, Muzycy, Historycy, 
Malarze itd. Zdjął jeden z nich i podał podróżnemu. 

-  Co  to  ma  znaczyć?  -  zapytał  ten  ostatni,  przeczytawszy  tytuł: 

Cennik dla historyków. - Aha! Zapomniałem, że na waszej półkuli 
każdej godności przysługuje stosowny obiad.  Słyszałem o tym, ale 

64 

background image

przyzna pan, że jest to dość dziwny zwyczaj. 

-  Udziałem  naszej  ojczyzny  -  zaoponował  z  uśmiechem  karcz-

marz - chyba na zawsze pozostanie to, że cudzoziemcy nigdy jej nie 
zrozumieją. Wiem, że wielu Amerykanów śmiało się z tego zwycza-
ju  tylko  dlatego,  że  nie  potrafiło  go  zrozumieć.  Zechce  pan  chwilę 
pomyśleć,  a  natychmiast  przekona  się  pan,  iż  oparty  jest  on  na 
regułach prawdziwej matematyki moralnej: cennik dla każdej god-
ności  sporządzony  jest  z  myślą  o  stopniu  pożytku,  jaki  może  ona 
przynieść ludzkości. 

Amerykanin uśmiechnął się z ironią: 
-  O, kraju portów! Wszędzie u was panuje poezja, nawet w cen-

niku  obiadowym...  Ja,  południowy  prozaik,  ośmielę  się  mimo  to 
zapytać: co mam zrobić, jeśli nabiorę ochoty na potrawę, której nie 
ma w cenniku dla historyków?... 

-  Może ją pan otrzymać, ale wyłącznie za pieniądze... 
-  To znaczy, że wszystko, co znajduje się w tym cenniku ... 
-  Otrzymuje  pan  bezpłatnie...  W  naszym  kraju  wymagamy  od 

gościa  jedynie  działalności  zgodnej  z  piastowanym  przez  niego 
tytułem i godnością, a rząd płaci mi za każdego podróżnego ustalo-
ną taksę... 

-  To  wcale  niezłe  -  zauważył  oszczędny  Amerykanin.  -  Nie 

opuszczałem swej  półkuli,  więc nie znałem szczegółów tego zarzą-
dzenia.  Nic  dziwnego,  docierałem  wcześniej  tylko  do  Nowej  Ho-
landii. 

-  A gdzie pan teraz wsiadł, jeśli wolno zapytać? 
-  W  Cieśninie  Magellana...  Ale  pomówmy  raczej  o  obiedzie... 

Proszę  mi  podać  porcję  ekstraktu  krochmalowego  z  ekstraktem 
szparagowym; porcję azotu à la fleur d'orange, esencję ananasową i 
butelkę  kwasu  węglowego  z  wodorem.  A  po  obiedzie  chciałbym 
przyjąć wannę magnetyczną, bo jestem bardzo zdrożony... 

65 

background image

-  Do somnambulizmu czy też do niższego stopnia?... 
-  Nic, zwyczajną wannę magnetyczną dla wzmocnienia sił... 
-  Zaraz będzie gotowa. 
Tymczasem przed elastyczną kanapą opuścił się z sufitu na zło-

tych żerdziach schludny stół z rżniętego rubinu pokryty obrusem z 
elastycznego szkła. Służba ustawiła na nim pod rubinowymi kołpa-
kami odżywcze  esencje, a gaz kwasowęglowy w takich  samych  ru-
binowych butlach ze złotymi kranami zakończonymi długą rurką. 

Podróżny jadł za dwóch i poprosił o jeszcze jedną porcję azotu. 

Po opróżnieniu butelki gazu zrobił się o wiele rozmowniejszy. 

-  Znakomity azot! - wykrzyknął, zwracając się do karczmarza. - 

Tylko raz zdarzyło mi się kosztować równie dobry na  Madagaska-
rze. 

II 

Podczas  gdy  wujaszek  zajmował  się  swoimi  dyplomatycznymi 

intrygami,  ja  zdążyłem  zawiązać  wiele  interesujących  znajomości. 
Spotkałem się w domu wujaszka z panem Chartinem, Zwyczajnym 
Historykiem na dworze tutejszego poety Orliusza. (To jedna z naj-
szacowniejszych godności w imperium; obowiązkiem historyka jest 
przygotowywanie  materiałów  historycznych  dla  twórczości  Poety 
lub też przeprowadzanie nowych badań wedle jego wskazówek; ten 
tytuł  ustanowiono  całkiem  niedawno,  ale  przyniósł  on  już  wielkie 
korzyści  państwu;  badania  historyczne  nabrały  konsekwencji, 
wskutek czego rzuciły nowe światło na wiele ciemnych punktów w 
historii.) 

Nie tracąc czasu poprosiłem pana Chartina o szczegółowe obja-

śnienie mnie, na czym  polegają obowiązki związane z  jego godno-
ścią, która, jak wiadomo, zalicza się u Rosjan do najszacowniej szych 

66 

background image

i  o  której  w  Chinach  mamy  tylko  niejasne  pojęcie.  Oto,  co  mi  od-
powiedział: 

-  Panu,  jako  człowiekowi  studiującemu,  jest  doskonale  wiado-

mo,  ile  wysiłku  poświęcali  sławni  mężowie  na  połączenie  wszyst-
kich  nauk  w  jedną;  szczególnie  godne  uwagi  w  tym  względzie  są 
prace  trzeciego  tysiąclecia.  W  zamierzchłej  starożytności  częste  są 
utyskiwania na zbytnie rozdrobnienie nauk, ale upłynęły dziesiątki 
wieków  i  wszelkie  próby  ich  połączenia  okazały  się  daremne.  Nie 
pomagało  nic:  ani  upraszczanie  metod,  ani  klasyfikacja  wiedzy. 
Człowiek  nie  potrafił  rozwikłać  tego  okropnego  dylematu,  gdyż 
jego wiedza była albo jednostronna, albo płytka. Czego nie dokona-
ły  wysiłki  uczonych,  to  nastąpiło  samoczynnie  wskutek  wprowa-
dzenia nowego kształtu państwa: dawny podział społeczeństwa na 
stany  Historyków,  Geografów,  Fizyków,  poetów  -  a  każdy  z  tych 
stanów  działał  oddzielnie  -  natchnął  obecnie  panującego  nam 
Władcę szczęśliwą myślą, aby - a trzeba wiedzieć, że on sam należy 
do  najpierwszych  poetów  naszego  czasu  -  zgodnie  z  naturalnym 
porządkiem rzeczy jeden stan podporządkowywał się innemu. Po-
stanowił więc połączyć te stany więziami nie tylko naukowymi, lecz 
także obywatelskimi. Myśl zda się prosta, ale podobnie jak wszyst-
kie proste i genialne myśli mogła przyjść do głowy jedynie człowie-
kowi wielkiemu. Może przy pierwszych próbach poszczególne sta-
ny zostały sklasyfikowane nie najwłaściwiej, ale ten niedostatek da 
się  z  czasem  bardzo  łatwo  naprawić.  Teraz  człowiekowi  piastują-
cemu godność Poety lub Filozofa przysługuje dwór składający się z 
kilku  zwyczajnych  historyków,  fizyków,  lingwistów  i  innych  uczo-
nych,  którzy  mają  działać  zgodnie  ze  wskazówkami  swojego 
zwierzchnika  lub  przygotowywać  dla  niego  stosowne  materiały: 
każdy z historyków ma z kolei pod swoją zwierzchnością kilku  

67 

background image

chronologów,  filologów-antykwariuszy,  geografów;  fizyk  -  kilku 
chemików,  mineralogów  i  innych.  Mineralodzy  i  pozostali  -  kilku 
metalurgów  oraz  zwykłych  kopistów  i  ludzi  zajmujących  się  pro-
stymi doświadczeniami. 

Na  takim  podziale  zajęć  wygrywają  wszyscy:  wiedza  brakująca 

jednemu  uzupełniana  jest  przez  drugiego,  jakiś  problem  badany 
jest  jednocześnie  ze  wszystkich  stron,  poeta  nie  musi  odrywać  się 
od swego natchnienia, a filozof od rozmyślań, bo prace materialne 
wykonują  za  nich  inni.  Społeczeństwu  ta  jedność  przyniosła  nie-
pomierne  korzyści:  pojawiły  się  niespodziewane  odkrycia  i  udo-
skonalenia  wręcz  nadnaturalne...  Temu  właśnie  nasza  ojczyzna 
zawdzięcza błyskotliwe sukcesy, jakie odniosła w ostatnich latach. 

Podziękowałem panu Chartinowi za jego uprzejme objaśnienia i 

westchnąwszy  w  duchu  pomyślałem,  że  Chiny  długo  jeszcze  nie 
osiągną  takiego  stopnia  rozwoju,  kiedy  to  podobne  urządzenie 
zajęć naukowych będzie możliwe. 

1840 

Przełożyła Anita Tyszkowska 

background image

WŁODZIMIERZ SOŁŁOGUB

 

Tarantas  
- Wrażenia  z  podróży 

ROZDZIAŁ XX. SEN 

Późnym wieczorem tarantas toczył się po szerokim stepie. Robi-

ło  się  ciemno.  Wreszcie  nastała  noc,  rozciągając  nad  całą  okolicą 
mroczną, nieprzeniknioną zasłonę. 

-  Co  to?  -  powiedział  z  niepokojem  Iwan  Wasiliewicz.  -  Gdzie 

podział  się  Wasilij  Iwanowicz?  Wasiliju  Iwanowiczu!  Gdzie  pan 
jest? Gdzie pan jest? Wasiliju Iwanowiczu! 

Wasilij  Iwanowicz  nie  odpowiadał.  Iwan  Wasiliewicz  przetarł 

oczy. 

-  Dziwna,  cudaczna  sprawa  -  ciągnął  -  wydaje  mi  się,  chyba 

przez  tę  ciemność,  że  tarantas  wcale  nie  jest  tarantasem...  tylko, 
daję słowo, czymś żywym... Bodaj  wielkim  karaluchem...  Bo i  bie-
gnie  niczym  karaluch...  Nie,  teraz  raczej  przypomina  ptaka...  Bre-
dzę, to przecież być nie może, a jednak to ptak, wielki ptak, a jaki, 
nie  wiadomo.  Takich  ogromnych  ptaków  na  świecie  nie  ma.  A  w 
ogóle  kto  to  słyszał,  żeby  tarantasy  udawały  ekwipaże,  a  w  istocie 
były ptakami? Iwanie Wasiliewiczu, czy ty aby nie zwariowałeś?! 
Daj spokój z tymi twoimi bredniami, bo inaczej... Tfu! Strach mnie 
oblatuje. Ptak, jako żywo ptak! 

W rzeczy samej Iwan Wasiliewicz się nie mylił: tarantas istotnie 

przemieniał się w ptaka. Z kozła wyrastała szyja, z przednich kół 

69 

background image

robiły  się  łapy,  a  tylne  przekształcały  się  w  szeroki,  bujny  ogon.  Z 
pierzyn  i  poduszek  zaczęły  wypełzać  pióra,  układając  się  w  syme-
tryczne skrzydła, i oto już ogromny ptak zaczął chwiać się na boki, 
jakby zamierzając unieść się w powietrze. 

-  Nie,  nic  z  tego!  -  powiedział  Iwan  Wasiliewicz.  -  Zostać  nocą 

samemu w stepie? Serdecznie dziękuję! Możesz sobie udawać pta-
ka, ale mnie nie oszukasz. Bądź co bądź wiem, że nie jesteś niczym 
innym,  jak  tylko  tarantasem.  Twoja  sprawa,  jak  będziesz  mnie 
wiózł, byłeś dowiózł mnie na miejsce. 

W tym momencie Iwan Wasiliewicz objął rękoma ogromną szy-

ję fantastycznego zwierzęcia i spuściwszy nogi przed skrzydłami po 
obu jej stronach nie bez lęku czekał, co z tego wyniknie. 

I  oto  dziwny  ptak,  orzeł  nie  orzeł,  indyk  nie  indyk,  zaczął  się 

wolniutko  unosić.  Najpierw  wysunął  szyję  ku  przodowi,  potem 
przysiadł,  otrząsnął  się  i  nagle  uderzywszy  skrzydłami  poleciał. 
Iwan Wasiliewicz był bardzo z tego niekontent. 

„W  końcu  doczekałem  się  przygody  -  myślał  -  i  to  najtrywial-

niejszego,  najgłupszego  rodzaju.  Że  też  akurat  mnie  musiało  się 
takie nieszczęście przydarzyć! Szukam rzeczy nowoczesnych, ludo-
wych,  żywych,  i  po  długich  daremnych  oczekiwaniach  trafiam  na 
jakąś  bezsensowną  fantastyczną  historię.  Ja  w  ogóle  tego  naśla-
dowczego, odgrzewanego nurtu nie znoszę... Co za zgryzota! Czyż-
by  sądzone  mi  było  przez  całe  życie  szukać  prawdy  i  znajdować 
tylko brednie?” 

Tymczasem i tak już straszliwa ciemność stawała się coraz bar-

dziej nieprzenikniona, a powietrze duszące. Okropna mogilna wil-
goć przyprawiała Iwana Wasiliewicza o dreszcze. Poczuł, że z wolna 
zaczyna się nad nim zwierać twarde sklepienie, i wydało mu się, że 
pędzi już nie przez otwartą przestrzeń, lecz przez jakąś duszną  

70 

background image

jaskinię. I w rzeczy samej leciał przez wąską i mroczną pieczarę, a 
od ziemi ciągnęło przeraźliwym trupim chłodem. Iwan Wasiliewicz 
przeraził się nie na żarty. 

-  Tarantasie! - powiedział żałośnie. - Mój dobry tarantasie! Ko-

chany  tarantasie!  Wierzę,  iż  jesteś  ptakiem.  Tylko  wywieź  mnie, 
wyleć stąd. Uratuj mnie. Będę ci wdzięczny do grobowej deski! 

Tarantas leciał. 
Nagle  w  otchłani  czarnej  pieczary  rozjarzyła  się  czerwonawa 

iskierka, a potem od purpurowego płomienia zaczęły oddzielać się 
przerażające  cienie.  Bezgłowe  zwłoki  z  narzędziami  tortur  wokół 
członków,  z  własnymi  głowami  w  rękach,  kroczyły  wolno  parami, 
wolno kłaniały się na prawo i lewo - i znikały w mroku; za nimi szły 
inne  mary,  za  tymi  jeszcze  inne,  takie  same,  i  krwawa  procesja 
zdawała się nie mieć końca. 

-  Dobry  tarantasie!  Najwspanialszy  ptaku!...  -  krzyknął  Iwan 

Wasiliewicz. - Boję się. Boję się bardzo. Posłuchaj mnie. Naprawię 
cię. Nakarmię. Wstawię do wozowni, tylko mnie stąd wywieź! 

Tarantas  leciał.  Nagle  mary  i  zjawy  rozpłynęły  się  i  pieczara 

znów zasnuła się czarnym, nieprzeniknionym mrokiem. 

Tarantas leciał. 
Upłynął  jakiś  czas,  wciąż  w  takim  samym  dusznym  mroku. 

Iwan Wasiliewicz usłyszał nagle daleki łoskot,  który stawał się co-
raz  wyraźniejszy.  Tarantas  szybko  skręcił  w  lewo.  Cała  pieczara  w 
jednej  chwili  rozjaśniła  się  bladożółtym  blaskiem  i  nowy  widok 
poraził wylęknionego jeźdźca. Ogromny niedźwiedź siedział pochy-
lony  na  kamieniu  i  grał  hopaka  na  bałałajce.  Wokół  niego  z  gwiz-
daniem i chichotem  pląsały obrzydliwie jakieś przeraźliwe stwory. 
Wstręt i strach zdejmował, gdy się na nie patrzyło. Co za kreatury! 
Pogrzebacze  w  dworskich  mundurach,  nietoperze  w  okularach, 
wyelegantowane fircyki z kartą wizytową zamiast twarzy pod  

71 

background image

założonym  na  bakier  kapeluszem,  maleńkie  dzieci  z  ogromnymi 
zeschniętymi  czaszkami  na  niemowlęcych  szyjkach,  kobiety  z  wą-
sami i w rajtarskich buciorach, pijane pijawki w długich surdutach, 
pudrowane małpy ubrane  na francuską modłę, papierowe latawce 
z szychowymi kołnierzami i cieniutkimi szpadami, osły z brodami, 
miotły w okładkach, elementarze na szczudłach, chatki na kurzych 
stopkach,  skrzydlate  psy,  prosięta,  żaby,  szczury...  Wszystko  to 
skakało,  wirowało,  piszczało,  gwizdało,  śmiało  się  i  ryczało  tak,  że 
aż pieczara trzęsła się w posadach i febrycznie drżała, jakby przera-
żoną piekielną orgią rozszalałych gadzin... 

-  Tarantasie!  -  wrzasnął  Iwan  Wasiliewicz.  -  Zaklinam  cię  w 

imię Wasilija Iwanowicza i Awdotii Pietrowny, nie pozwól mi zgi-
nąć  w  kwiecie  wieku.  Jestem  jeszcze  młody.  Jeszcze  nie  jestem 
nawet żonaty... Uratuj mnie... 

Tarantas leciał. 
-  Aha! Oto i Iwan Wasiliewicz! - krzyknął ktoś w tłumie. 
-  Iwan  Wasiliewicz!  Iwan  Wasiliewicz!  -  podjął  chórem  tłum 

obrzydliwców. - Doczekaliśmy się wreszcie tej kanalii, Iwana Wasi-
liewicza!  Dajcie  go  tu!  Damy  mu  za  swoje!  Pokażemy,  gdzie  raki 
zimują! We dwa kije go weźmiemy, do tańca zmusimy. Niech tań-
czy  z  nami  do  upadłego...  He,  he,  he...  braciszku!  Wpadłeś.  Taki 
byłeś  ważny,  światła  szukałeś?  My  cię  już  oświecimy  po  swojemu. 
Ważna figura, myślałby kto!... I brudu nie lubisz, i na łapówki wy-
brzydzasz,  i  na  mrok  nosem  kręcisz.  A  my  tu  jesteśmy  samymi 
łapówkami,  dziećmi  ciemności  i  światła,  samym  zmierzchem, 
dziećmi  ciemności  i  światła...  He,  he,  he,  he...  Bierz  go!...  Bierz 
go!...  Razem,  chłopaki...  Bierz  go!...  Trzymaj,  łapaj,  dawaj  go  tu 
drania!... My go tu zaraz!... He, he, he, he... 

72 

background image

I  miotły,  pogrzebacze,  wszystkie  wstrętne,  obrzydliwe  gadziny 

rzuciły się hurtem w pogoń za Iwanem Wasiliewiczem. 

-  Zaczekaj!  Zaczekaj!  -  krzyczały  ochrypłe  głosy.  -  Bierz  go!... 

Trzymaj! My go tu zaraz, drania!... Już teraz nam nie uciekniesz... 
Wpadłeś... Łapcie go, łapcie! 

-  Ratunku! -ryknął rozpaczliwie Iwan Wasiliewicz. 
Jednak dobry tarantas wyczuł niebezpieczeństwo, nagle uderzył 

silniej skrzydłami i podwoił szybkość lotu. Iwan Wasiliewicz zmru-
żył oczy i na wpół martwy z przestrachu skulił się na grzbiecie swe-
go dziwnego hipogryfa. Czuł już dotknięcia kosmatych łap, ostrych 
pazurów, szorstkich skrzydeł; gorący, jadowity oddech tłumu palił 
mu  już  ramiona  i  plecy...  Ale  tarantas  leciał  żwawo  do  przodu. 
Jeszcze  przyspieszył  i  już  ohydna  pogoń  traci  siły,  zostaje  w  tyle  i 
wymyśla, i wrzeszczy, i przeklina... a tarantas coraz żwawiej, coraz 
silniejszymi  zamachami  skrzydeł  mknie  przed  siebie...  Już  obrzy-
dliwcy  całkiem  zostali  w  tyle,  już  wściekają  się  tylko  z  daleka... 
Długo  jednak  jeszcze  do  uszu  Iwana  Wasiliewicza  docierały  grube 
słowa,  wymysły,  przekleństwa  i  pisk,  i  świst,  i  wstrętny  chichot... 
Wreszcie  żółty  płomień  zaczął  gasnąć,  piekielny  harmider  prze-
kształcił  się  w  głuchy  łoskot,  który  oddalał  się,  cichnął  i  zaczął  z 
wolna zanikać. Iwan Wasiliewicz otworzył oczy. Dokoła było nadal 
ciemno,  ale  wyczuwało  się  już  świeży  powiew.  Powoli  sklepienie 
pieczary  zaczęło  rozszerzać  się,  unosić  ku  górze,  aż  wreszcie  stop-
niowo zlało się z otwartą przestrzenią. Iwan Wasiliewicz poczuł, że 
znajduje  się  na  swobodzie,  a  tarantas  mknie,  wysoko  po  niebiań-
skim stepie. 

Nagle  promień  słoneczny  zalśnił  na  nieboskłonie  jak  błyskawi-

ca.  Przez  niebo  przesunęły  się  z  wolna  wszystkie  tęczowe  barwy 
zorzy  i  ziemia  Stała  się  widoczna.  Iwan  Wasiliewicz  wychylił  się  z 
tarantasu i patrzył ze zdziwieniem na rozpościerającą się pod nim  

73 

background image

na  kształt  panoramy  niewyobrażalną  przestrzeń,  coraz  wyraźniej-
szą w pierwszym migocie wschodzącego słońca. Siedem mórz falo-
wało  dokoła,  a  na  tych  siedmiu  morzach  majaczyły  białe  punkciki 
żagli  niezliczonych  statków.  Grzbiet  górski,  połyskujący  złotem  i 
okuty żelazem, rozciągał się z północy na  południe  i z zachodu na 
wschód.  Ogromne  rzeki  niczym  życiodajne  arterie  wiły  się  we 
wszystkich kierunkach, splatały się ze sobą i wszędy rozlewały obfi-
tość  i  życie.  Gęste  lasy  kładły  się  między  nimi  szerokim  cieniem. 
Urodzajne pola brzemienne zbożem kołysały się w porannym wie-
trze.  Pośród  nich  miasta  i  wsie  błyszczały  na  kształt  jasnych 
gwiazd, a równe wstęgi dróg rozbiegały się od nich promieniście we 
wszystkie strony. Serce Iwana Wasiliewicza mocniej zabiło. Zaczy-
nało  świtać.  Nagle  cała  ogromna  przestrzeń  wzburzyła  się  społem 
jednakowym  życiem;  wszystko  zaczęło  się  krzątać  i  kipieć.  Naj-
pierw  rozdźwięczały  się  dzwony  wzywające  na  poranną  modlitwę; 
potem  skrzętni  wieśniacy  rozsypali  się  po  polach  i  niwach,  tak  że 
na całej ziemi nie było miejsca nie opromienionego pomyślnością, 
nie było zakątka, w którym nie wrzałaby praca. Po wszystkich rze-
kach  mknęły  parostatki  i skarby całych królestw niemal w mgnie-
niu oka zamieniały się miejscami, sprowadzając  wszędzie spokój i 
dobrobyt.  Dziwne,  nieznane  Iwanowi  Wasiliewiczowi  karety  i  ta-
rantasy zaczęły z fantastyczną prędkością przelatywać i przebiegać 
z miasta do miasta, mknąć przez góry i stepy, unosząc z sobą mro-
wie  ludzi.  Iwan  Wasiliewicz  patrzył  z  zapartym  tchem.  Tarantas 
zaczął  wolno  opadać.  Złote  kopuły  miast  rozbłysnęły  w  promie-
niach  porannego  słońca.  Szczególnie  zaś  jedno  miasto  błyszczało 
mocniej  od  innych  swymi  świątyniami  i  królewskimi  pałacami, 
rozpościerając  się  dumnie  nad  całym  powiatem.  To  potężne  serce 
potężnego kraju wydawało się stać na straży niczym ogromny 

74 

background image

wartownik, który swą siłą i troską chroni całe państwo. Dusza Iwa-
na  Wasiliewicza  wypełniła  się  zachwytem.  Oczy  zalśniły.  -  Wielki 
jest rosyjski Bóg! Wielka jest ziemia rosyjska! - wykrzyknął  mimo 
woli  i  w  tej  samej  chwili  słońce  zaigrało  wszystkimi  swoimi  pro-
mieniami nad ukochaną przez Niebo Rosją, a wszystkie narody, od 
Morza  Bałtyckiego  do  odległej  Kamczatki,  pochyliły  głowy  i  jakby 
zlały w jedno w dziękczynnej modlitwie, w zwycięskim, uroczystym 
hymnie chwały i miłości. 

Iwan Wasiliewicz szybko zbliżał się do ziemi i w miarę opadania 

tarantas  znów  zmieniał  swą  powierzchowność,  nabierał  przyzwo-
itego  wyglądu.  Jego  szyja  znów  stawała  się  kozłem,  ogon  i  łapy 
kołami i tylko pióra nie wróciły do powłoczek, lecz rozproszyły się 
swobodnie w powietrzu. Tarantas stawał się ponownie tarantasem, 
ale  nie  takim  niezgrabnym  i  zdezelowanym,  jakim  znał  go  Iwan 
Wasiliewicz,  lecz  wytwornym  i  lakierowanym  -  słowem  pięknym  i 
eleganckim.  Pudła  i  sznurki  zniknęły,  worków  i  zawiniątek  jakby 
nigdy nie było. Ich miejsce zajmowały niewielkie kuferki obciągnię-
te  skórą  i  mocno  przyśrubowane  w  przeznaczonych  na  nie  miej-
scach.  Tarantas  jakby  przerodził  się,  nabrał  lepszych  manier  i  od-
młodniał.  W  jego  pewnym  biegu  nie  widać  już  było  dawnego  nie-
chlujstwa;  wręcz  przeciwnie,  wyrażała  się  w  nim  pewność  siebie, 
poczucie własnej godności, a może nawet nieco dumy. 

„Ładnie go  Wasilij Iwanowicz przerobił -  pomyślał Iwan Wasi-

liewicz z mimowolnym podziwem. - Ekwipaż wyszedł mu trochę za 
długi, to prawda, ale do jazdy stepem bardzo wygodny. W dodatku 
nie  pozbawiony  oryginalności,  a  i  podróżuje  się  nim  bardzo  przy-
jemnie...  To  wszystko  dzięki  staraniom  Wasilija  Iwanowicza...  A 
gdzie  on  właściwie  jest?  Wasiliju  Iwanowiczu!  Wasiliju  Iwanowi-
czu!  Gdzie  pan  jest?  Nie  ma  Wasilija  Iwanowicza.  Czyżby  zginął, 
zniknął  bez  śladu? Szkoda staruszka! To był dobry człowiek... 

75 

background image

Nie  ma  go  i  nie  ma.  Pewnie  spadł  gdzieś  po  drodze.  Może  zatrzy-
mać się i poszukać?” 

Ale zatrzymać się nie było można. Do tarantasu zaprzęgnęła się 

żwawa trójka koni, woźnica krzyknął na nie wesoło i Iwan Wasilie-
wicz  popędził  z  taką  niesłychaną  szybkością,  z  jaką  jeszcze  nigdy 
nie  zdarzyło  mu  się  podróżować,  nawet  wtedy,  kiedy  za  dawnych 
czasów jeździł kurierską kibitką w urzędowych sprawach. Tarantas 
pędził  bez  zatrzymywania  się  po  gładkiej  jak  stół  drodze.  Konie 
zmieniały się niezauważalnie w biegu i tarantas mknął wciąż dalej i 
dalej, mijając pola, wsie i miasta. Mijane ziemie wydawały się Iwa-
nowi  Wasiliewiczowi  znajome.  Pewnie  musiał  tu  dawniej  często 
bywać we własnych sprawach i służbowo, ale wszystko chyba przy-
brało inny wygląd... Okolice, w których dawniej rozciągały się nie-
zmierzone  jałowe  przestrzenie,  bagna,  stepy  i  nieużytki,  teraz 
mrowiły  się  od  ludzi,  kipiały  życiem  i  pracą.  Lasy  zostały  oczysz-
czone i były pielęgnowane jak narodowe skarby, pola i niwy rozcią-
gały  się  różnobarwnymi  łanami  po  horyzont,  a  urodzajna  ziemia 
nagradzała  szczodrymi  plonami  trud  wieśniaków.  Na  łąkach  pasą 
się  malowniczo  stada,  a  niewielkie  wioszczyny,  rozsypując  wokół 
siebie  rolników,  zdają  się  strzec  dorobku  czasu  i  trudu  ludzkiego. 
Osady, przez  które  pędził tarantas, były osadami rosyjskimi. Iwan 
Wasiliewicz  nierzadko  w  nich  bywał  i  teraz  widział,  że  zachowały 
swą pierwotną powierzchowność, tylko oczyściły się i udoskonaliły, 
podobnie  jak  tarantas.  Kurne  chaty,  słomiane  strzechy,  wszystkie 
obmierzłe oznaki nędzy i lenistwa znikły zupełnie. Po obu stronach 
drogi wznosiły się piękne domy kryte blachą, murowane, z koloro-
wymi kafelkowymi obramieniami okien, z toczonymi balustradami 
i  ozdobami...  Na  szerokich  dębowych  wrotach  przybite  były  wy-
wieszki  świadczące o tym, że w długie zimowe wieczory gospodarz 

76 

background image

domu nie oddawał się pijaństwu, nie wylegiwał się po próżnicy na 
piecu,  lecz  uprawiając  zyskowne  rzemiosło  przynosił  braciom 
swym korzyść dzięki wrodzonej zdolności rosyjskiego ludu do zro-
bienia każdej podpatrzonej rzeczy i umacniania w ten sposób swo-
jego  dostatku.  Na  ulicach  nie  było  widać  ani  pijanych,  ani  żebra-
ków...  Dla  sędziwych  bezdomnych  starców  przy  cerkwiach  zostały 
urządzone  przytułki.  Tamże  mieściły  się  ochronki  dla  małoletnich 
dzieci, które oddawano tam na czas, gdy ich matki i ojcowie zajęci 
byli  robotami  polowymi.  Do  przytułków  i  ochronek  przytykały 
szpitale i szkoły... szkoły dla wszystkich dzieci bez wyjątku. Przy ich 
obsadzonych  drzewami  bramach  dokazywały  pstre  tłumy  dziecia-
ków, a ich niewymuszona wesołość dowodziła, że godziny zajęć nie 
minęły na darmo, że wszystkie one stale i cierpliwie przygotowują 
się  do  pożytecznego  życia,  do  zdobycia  uczciwego  imienia,  do 
chwalebnej  pracy...  A  gromadzki  pasterz,  siedząc  pod  wierzbą, 
patrzył z rozczuleniem i miłością na dziecięce zabawy. 

Gdzieniegdzie nad wsiami wznosiły się pańskie dwory budowa-

ne  w  tym  samym  guście,  co  i  zwyczajne  chaty,  tyle  że  większe.  Te 
domy, zda się, stały niczym strażnicy porządku i rękojmia tego, że 
szczęście  kraju  nie  minie,  lecz  dzięki  mądrej  trosce  oświeconych 
przewodników  będzie  się  wciąż  rozwijać  i  potęgować,  wsławiając 
trud człowieka i miłosierdzie Stwórcy. 

Miasta, przez które mknął tarantas, również wydawały się Iwa-

nowi  Wasiliewiczowi  znajome,  chociaż  wielu  rzeczy  w  nich  nie 
poznawał.  Ulice  nie  były  smutnymi  pustyniami,  lecz  kipiały  od 
ruchu  i  łudzi.  Nigdzie  nie  było  parkanów,  a  zamiast  domów,  do-
mów  o  żałosnym  wyglądzie,  z  powybijanymi  szybami  i  z  czeladzią 
w łachmanach u wrót. Nie było ruin, brudnych sklepików, popęka-
nych ścian. Wręcz przeciwnie, domy stały w zwartych szeregach, 

77 

background image

radowały  oko  czystością  i  zwierciadlanym  blaskiem  okien,  a  sta-
rannie wykończone ozdoby nadawały fasadom piękny i oryginalny, 
słowiański wygląd. I z tego wyglądu nietrudno było wywnioskować, 
wedle  jakiego  porządku  i  ducha  płynęło  życie  mieszczan  -  bezlik 
wywieszek dowodził wszechstronnej działalności handlowej kraju... 
Ogromne  hotele  kusiły  podróżnych  czystymi  pokojami,  a  nad  zło-
tymi kopułami dźwięczne dzwony słały rozgłośne błogosławieństwo 
dla bratniej rodziny prawosławnych. 

I  oto  rozjarzył  się  przed  Iwanem  Wasiliewiczem  cały  gąszcz 

lśniących kopuł, cały kraj pałaców i budowli... - Moskwa! Moskwa! 
- zakrzyknął Iwan Wasiliewicz... i w tej samej chwili tarantas znik-
nął, jakby zapadł się pod ziemię, a Iwan Wasiliewicz znalazł się na 
Bulwarze  Twerskim,  w  tym  samym  miejscu,  gdzie  tak  niedawno, 
zda się, spotkał Wasilija Iwanowicza i umówił się z nim na wypra-
wę  do  Mordasów.  Iwan  Wasiliewicz  zdumiał  się.  Sędziwe  drzewa 
rzucały na bulwar szeroki, gęsty cień. Po obu jego stronach wznosi-
ły  się  pałace  tak  lekkie  i  piękne  w  kształcie,  że  na  sam  ich  widok 
serce  wypełniało  się  szlachetnym,  radosnym  poczuciem  harmonii. 
Każdy dom wydawał się świątynią sztuki, a nie butną wystawą bez-
sensownego luksusu... - Włochy... Czyżbyśmy wyprzedzili Włochy? 
-  wykrzyknął  Iwan  Wasiliewicz  i  nagle  się  zatrzymał.  Wydało  mu 
się, że z przeciwka nadchodzi książę, ten sam książę, którego spo-
tkał kiedyś w zajeździe na obcej wielkiej drodze, który stale miesz-
ka  za  granicą  i  przyjeżdża  do  Rosji  tylko  po  to,  żeby  zabrać  chło-
pom pieniądze. 

„Niemożliwe - pomyślał Iwan Wasiliewicz. - Ale to chyba jednak 

naprawdę  książę... Nie, książę z  pewnością  jest za  granicą... A po-
nadto w takim stroju mógłby wybrać się tylko na maskaradę!” 

Z  przeciwka  istotnie  nadchodził  książę,  który  jednak  wyglądał 

zupełnie inaczej, niż Iwan Wasiliewicz go pamiętał. Na głowie miał  

78 

background image

bobrową,  czapkę,  a  na  ramionach  podbitą  sobolami  kurtę  z  cien-
kiego  sukna.  Książę  poznał  starego  znajomego  i  uprzejmie  go  po-
zdrowił. 

-  Witaj, stary przyjacielu - powiedział. 
-  To  naprawdę  pan,  książę?...  Zupełnie  nie  mogłem  pana  po-

znać w tym stroju. 

-  Dlaczego?  Ten  strój  jest  najodpowiedniejszy  przy  naszych 

północnych chłodach, a w dodatku nasz, ludowy. Innego nie noszę. 

-  Bardzo  przepraszam,  nie  wiedziałem...  Myślałem,  książę,  że 

jest pan za granicą. 

-  Co? 
-  Myślałem, że jest pan za granicą. 
-  Za jaką granicą? 
-  A na Zachodzie... 
-  Po co? 
-  Tak sobie. 
-  Na miłość boską!... Mamy przecież swój zachód, swój wschód, 

swoje południe i swoją północ... Jeśli ktoś lubi podróżować, to i tak 
swojego nie zdoła przez całe życie objeździć. 

-  To  prawda,  książę,  naturalnie...  Jednak  zgodzi  się  pan,  że  za 

granicą  możemy  znaleźć  nic  tylko  przyjemność,  lecz  także  ważne 
nauki. 

Książę  popatrzył  na  Iwana  Wasiliewicza  ze  szczerym  zdumie-

niem. 

-  Jakie nauki? 
-  Wzory. 
-  Jakie wzory? 
-  Oświaty i wolności. 
Książę roześmiał się. 
-  Drogi  panie!...  To  tylko  słowa...  Dzięki  Bogu  nie  jesteśmy 

dziećmi i nie godzi się nam bawić w szarady, a nazw utożsamiać z 
czynami.  Widzę  zresztą,  że  czytuje  pan  historię  i  cieszy  mnie  to, 
gdyż jest to chwalebne zajęcie... Dlatego mówi pan o czasach, kiedy 
nieproszeni  krzykacze  wrzeszczeli  o  losach  ludu  nie  tyle  dla  naro-
dowego dobra, ile po to, żeby ich głos został usłyszany. Ale wszak 

79 

background image

narody już dawno domyśliły się, że cały ten hałas maskował jedynie 
prywatę i pychę lub niedowarzoną młodzieńczą zapalczywość. Pro-
szę mi  wierzyć, że dobro  powszechne potęguje się od  własnej siły, 
nie zaś od gromkich okrzyków. Namiętność jest dla całego rozwoju 
ludzkości zgubna, a może nawet śmiertelna. Dowodzi tego historia, 
która  jest  niczym  innym,  jak  tylko  wskazaniem  dawanym  te-
raźniejszości  przez  przeszłość  dla  dobra  przyszłości.  Zaczęliśmy 
później od innych i dlatego nie popadliśmy w dawniejsze dziecięce 
błędy.  Kroczyliśmy  spokojnie  naprzód  z  wiarą,  pokorą  i  nadzieją. 
Nie burzyliśmy się, nie przelewaliśmy krwi, szukaliśmy nie odstęp-
stwa od prawowitej władzy, lecz jawnego, świętego celu, do którego 
doszliśmy,  ukazując  go  całemu  światu...  Dzięki  cierpliwości  odga-
dliśmy  zagadkę  prostą,  ale  przez  nikogo  jeszcze  dotąd  nie  rozwią-
zaną.  Objaśniliśmy  całemu  światu,  że  wolność  i  oświecenie  stano-
wią  jedną,  niepodzielną  całość  i  że  owa  całość  nie  jest  niczym  in-
nym, jak tylko dokładnym wykonywaniem przez każdego człowieka 
nałożonych nań obowiązków. 

-  Żartuje pan, książę. 
-  Uchowaj mnie Boże! Ludzie wiele krzyczeli o swoich prawach, 

ale zawsze przemilczali swoje obowiązki. My zaś uczyniliśmy  ina-
czej:  twardo trzymaliśmy się swoich obowiązków,  a w ten sposób 
prawa same przyszły do nas. 

-  Jak tego dokonaliście? 
-  Bóg pobłogosławił naszą pokorę. Wie pan, że Rosja nigdy nie 

unosiła się pychą, nigdy nie pragnęła  służyć  innym  narodom   za  
przykład... I dlatego Bóg wybrał Rosję. 

-  Czyżby  to  była  prawda,  książę?...  Daj  Boże...  Ale  ja  wciąż  nie 

mogę zrozumieć, jak osiągnęliście takie szczęście. 

-  Bardzo zwyczajnie. Byliśmy posłuszni duchowi czasu, nie sta-

rając się biegać z nim w zawody. Szukaliśmy tego, co możliwe i nie 

80 

background image

pragnęliśmy  nieosiągalnego;  oddzieliliśmy  pierwiastek  ludzki  od 
idealnego.  Nie  odurzały  nas  puste,  oderwane  idee,  bowiem  wie-
dzieliśmy, że nie ma idei, która doprowadzona do swego skrajnego 
wyrazu nie przekształciłaby się w bezsens albo, co gorzej, w zbrod-
nię. Oto, czemu staraliśmy się godzić ze sobą różnorodne żywioły, a 
nie  burzyć  je  i  miażdżyć  w  nierozważnych  porywach.  Szukaliśmy 
równowagi. Równowagą stoi cały świat i ową równowagę odnaleź-
liśmy  nie  w  samej  tylko  miłości.  W  miłości  chrześcijańskiej  kryje 
się obywatelski spokój i szczęście rodzinne, wszystko, czego może-
my żądać od ziemi, wszystko, o co możemy prosić niebo. 

-  I nie napotkaliście na żadne przeszkody? - zapytał Iwan Wasi-

liewicz. 

-  Bez  pokonywania  przeszkód  nie  byłoby  sukcesu,  nie  byłoby 

ludzkich warunków  bytowania. Ale w miłości znaleźliśmy i wolę, i 
siłę  niezbędną  do  pokonania  wrogich  pierwiastków,  znaleźliśmy 
jednomyślne dążenie wszystkich stanów do wielkiego  narodowego 
czynu.  Szlachta  kroczyła  na  czele,  spełniając  wolę  natchnionego 
przez  Boga  pomazańca;  kupiectwo  oczyszczało  drogę,  wojsko 
ochraniało  kraj, a lud dziarsko i ufnie  podążał we  wskazanym mu 
kierunku. I zwyciężyliśmy zachodnie zło i wschodnie zło, posługu-
jąc się  ich  własnym  przykładem,  i teraz, sława Bogu,  Rosja góruje 
nad światem nie samą tylko swą ogromną siłą, lecz także szlachet-
nie moralnym, uspokajającym wpływem... 

-  Widzę - zauważył Iwan Wasiliewicz - iż pan nadal jednak po-

został arystokratą... 

Książę uśmiechnął się i wzruszył ramionami. 
-  Znowu  słowa...  znowu  puste  nazwy...  Dobrze,  że  pana  od 

dawna  znam,  więc  nie  powtórzę  nikomu  pańskiej  uwagi.  Muszę 
jednak przestrzec pana, iż ludzie mogą nabrać o panu złego mnie-
mania, jeśli dowiedzą się, że nadal jeszcze wdaje się pan w jałowe 

81 

background image

rozważania  o  arystokratach  i  demokratach.  Teraz  każdą  rzecz  na-
zywa się właściwym imieniem i ocenia wedle prawdziwej wartości. 
Pasożyt  nadęty  głupią  pychą  jest  równie  wstrętny  jak  pełen  żółci 
zawistnik zazdroszczący innym każdej godności i każdego sukcesu. 
Głodna  zawiść  nędzarskiego  beztalencia  nie  jest  w  niczym  lepsza 
od  butnego  bogactwa.  Jestem  arystokratą  w  tym  sensie,  że  lubię 
wszelkie  udoskonalenia,  wszelkie  prawdziwe  zasługujące  na  wy-
różnienia zalety, a demokratą jestem dlatego, że w każdym człowie-
ku widzę swego brata. Zresztą, jak pan widzi, te pojęcia nie wyklu-
czają się nawzajem, lecz są ze sobą ściśle związane. 

„Ależ zrobił się z niego pedant! - pomyślał ze zdziwieniem Iwan 

Wasiliewicz.  -  Czyżby  to  był  wpływ  filozofii  niemieckiej?  W  Mo-
skwie  filozofia  jest  modna...  Widocznie  i  książę  stał  się  z  nudów 
mędrcem.” Po czym kontynuował rozmowę: 

-  Jak pan, książę, spędza tutaj czas? Chyba nudzi się pan, jeśli 

naturalnie nie gra pan o duże stawki w lotto albo na bębnie... 

-  Cóż to za żarty!... - oburzył się lekko dotknięty książę. - U nas 

o  pieniądze  gra  tylko  służba,  a  i  ją  zwalniamy  za  takie  okropne 
tracenie czasu. Mamy tu dzięki Bogu dość zajęć. Człowiek bezczyn-
ny   nie   jest   godzien   miana   człowieka... 

-  Kiedy zaś praca nas zmęczy, wówczas udajemy się do klubu. 
-  Angielskiego? 
-  Nie, rosyjskiego. Tam zbierają się nasze najświatlejsze umysły 

i  słuchając  ich  rozmów  zawsze  można  zdobyć  albo  nową  wiedzę, 
albo  przyjemne  wrażenia.  Proszę  mi  uwierzyć,  że  wszystkie  nasze 
wielkie  przedsięwzięcia,  wszystkie  nasze  udoskonalenia,  którymi 
tak  słusznie  się  szczycimy,  zrodziły  się  w  trakcie  takiej  przyjaciel-
skiej wymiany myśli i uczuć. 

82 

background image

-  A zatem, książę, mieszka pan na stałe w Moskwie? 
-  O  nie!  W  Moskwie  pojawiam  się  tylko  od  czasu  do  czasu,  a 

mieszkam głównie w powiecie. Służba pochłania mi wiele czasu... 

-  Służy pan, książę? 
-  Tak... Jako radca. 
Iwan Wasiliewicz roześmiał się na całe gardło. 
-  Czemu się pan śmieje?... 
-  Wybaczy  pan,  książę...  Z  pańskim  majątkiem,  z  pańskim  na-

zwiskiem... 

-  Właśnie dlatego służę... Po pierwsze jako obywatel mam obo-

wiązek  poświęcić  część  swojego  czasu  dla  wspólnego  dobra;  po 
wtóre moje korzyści jako wielkiego posiadacza są ściśle związane z 
korzyściami  całego  kraju.  Wreszcie  podejmując  służbę  nie  odry-
wam od popłatnego zajęcia lub rzemiosła ubogiego człowieka, któ-
ry w przeciwnym razie musiałby zająć moje miejsce. W ten sposób 
rząd  nie  utrzymuje  nędzarskich  ignorantów  lub  pozbawionych 
sumienia zdzierców. Ochrona prawa  nie staje  się źródłem  bezpra-
wia. 

-  Mieszka pan w mieście gubernialnym? 
-  Czasami... Dla dobra służby albo dla przyjemności. Proszę nas 

tam  odwiedzić.  Znajdzie  pan  u  nas  wiele  rzeczy  interesujących, 
wiele starożytności, wiele dzieł sztuki, nie mówiąc już o ogromnych 
przedsięwzięciach  przemysłowych  i  handlowych.  Towarzystwo 
mamy  poważne,  nienawidzące  próżniactwa  i  jego  żałosnych  skut-
ków.  A  najlepiej  proszę  mnie  odwiedzić  na  wsi,  w  moim  odzie-
dziczonym po dziadach zamku. Mam się czym pochwalić. 

-  Mogę to sobie wyobrazić - powiedział Iwan Wasiliewicz. - Je-

śli luksus udoskonalił pan tak samo, jak wszystko inne, to zamko-
we komnaty muszą wyglądać wspaniale! Zapewne co roku zmienia 
książę obicia i meble? 

83 

background image

-  Niech mnie Bóg broni! Mój zamek stoi w nienaruszonym sta-

nie już od wielu wieków. Zachowuję w nim z szacunkiem wszystkie 
ślady życia przodków, traktując je jako rodzaj ich pomnika. Wspo-
mnienia o przodkach nie giną, lecz przechodzą z pokolenia na po-
kolenie,  wzbudzając  w  dzieciach  dumę  i  szlachetny  obowiązek 
strzeżenia  honoru  nazwiska.  Zresztą  dziadowie  nasi  nie  wydawali 
pieniędzy  na  głupstwa,  tylko  na  ważne  miejscowe  udoskonalenia, 
na książki, na wspieranie nauki i sztuki... Dzięki temu każdy zamek 
może  być  przedmiotem  interesujących  badań,  najsubtelniejszych 
przyjemności... Ja w szczególności mam wielki zbiór obrazów. 

-  Szkoły włoskiej? - zapytał Iwan Wasiliewicz. 
-  Nie, arzamaskiej... Proszę sobie wystawić, iż mam całą galerię 

najlepszych dzieł wspaniałych arzamaskich malarzy. 

„Masz ci los!...” - pomyślał Iwan Wasiliewicz. 
-  Na uwagę zasługuje również moja biblioteka. 
-  Zapewne literatury zagranicznej? 
-  Wręcz  przeciwnie.  Z  literatury  zagranicznej  znajdzie  pan  u 

mnie tylko te nieliczne genialne dziełka, które stały się własnością 
całej  ludzkości.  Mam  natomiast  kompletny  zbiór  klasyków  rosyj-
skich, interesującą kolekcję naszych znakomitych czasopism, które 
swym  serdecznym,  pożytecznym  trudem  zachęcały  lud  do  po-
wszechnej  oświaty,  czym  zasłużyły  sobie  na  jego  bezgraniczną 
wdzięczność i szacunek. Proszę mi wierzyć, iż dzięki ich wysiłkom 
czytanie  czasopism  stało  się  potrzebą  we  wszystkich  stanach.  Nie 
ma teraz chaty, w której nie znalazłby pan „Siewiernoj pczoły” lub 
„Otieczestwiennych zapisok”. Nasi pisarze są największym tytułem 
do chwały naszej ojczyzny. W ich dziełach jest tyle rzetelności, tyle 
serdecznego natchnienia, tyle bezinteresowności, tyle zapału i siły, 
że wypada się tylko cieszyć z wielce zaszczytnego stanowiska, jakie 
zajmują w naszej społeczności... Aha, byłbym zapomniał... Proszę  

84 

background image

mi powiedzieć, gdzie jest Wasilij Iwanowicz. 

Iwan Wasiliewicz zmieszał się, bo zupełnie zapomniał o Wasili-

ju Iwanowiczu i poczuł z tego powodu wyrzuty sumienia. 

-  Zna pan Wasilija Iwanowicza, książę? - zapytał niepewnie. 
-  Znałem  go  w  młodości...  ale  dawno  już  nie  widziałem.  To 

człowiek  niezbyt  wymowny,  ale  w  sprawach  praktycznych  godny 
zaufania.  Gdyby  wszyscy  ludzie  byli  podobnie  jak  on  zwyczajnie 
pozbawieni wykształcenia, lud nasz o wicie szybciej zostałby oświe-
cony...  Długo  nam  jednak  w  tym  dziele  przeszkadzali  krzykacze, 
którzy coś tam słyszeli, ale niewiele rozumieli...  Proszę się kłaniać 
Wasilijowi  Iwanowiczowi,  jeśli  jeszcze  żyje...  A  teraz  proszę  mi 
wybaczyć... Zagadałem się z panem... Do widzenia. 

Książę uścisnął Iwanowi Wasiliewiczowi rękę i szybko się odda-

lił, pozostawiając swojego rozmówcę w ciężkiej zadumie. 

„Czyż tak wyglądają nasze racje obywatelskie?” - pomyślał Iwan 

Wasiliewicz. 

-  Wania, Wania!... - zawołał nagle ktoś za nim. 
Iwan Wasiliewicz odwrócił się i znalazł się nieoczekiwanie w ob-

jęciach  swego  szkolnego  kolegi,  tego  samego,  którego  spotkał  kie-
dyś na Bulwarze Włodzimierskim... 

-  Wania, skąd się tu wziąłeś? - zapytał go kolega z  przyjaznym 

zaskoczeniem. 

-  Sam nie wiem - odparł Iwan Wasiliewicz. 
-  Chodźmy  do  mnie.  Żona  będzie  rada  cię  poznać.  Tak  często 

opowiadałem jej o tych szczęśliwych czasach, kiedy siedzieliśmy w 
jednej ławce, tak pilnie uczyliśmy się, tak chciwie wsłuchiwaliśmy 
się w uczone słowa naszych profesorów, że... 

-  Żartujesz? - przerwał mu Iwan Wasiliewicz. 

85 

background image

-  Ach,  braciszku,  czyż  tym  ludziom  nic  należy  się  najwyższa 

wdzięczność?  To  przecież  im  tylko  zawdzięczam  spokój  ducha  i 
materialny dobrobyt. Jestem bogaty dlatego, że zachowuję umiar w 
pragnieniach,  nie  mam  wielkich  wymagań,  gdyż  wiecznie  jestem 
zajęty, nie gonię za rozrywkami, gdyż znajduję szczęście w zaciszu 
domowym. To szczęście jest moim jedynym bogactwem, ale dzięki 
surowemu  porządkowi  mogę  jeszcze  dzielić  się  zbywającym  mi 
dobrem z uboższymi ode mnie braćmi. Niestety na ziemi nie może 
być równości; człowiek nigdy nie może być równy innemu człowie-
kowi. Zawsze będą ludzie tak bogaci, że w porównaniu z nimi inni 
wydadzą  się  ubodzy.  Jednak  obowiązkiem  bogatych  jest  dzielenie 
się z biednymi i na tym polega ich zbytek. Chodźmy do mnie. 

Poszli.  W  skromnym  mieszkaniu  kolegi  Iwana  Wasiliewicza 

wszystko  było  zwyczajne,  ale  wszystko  tchnęło  jakąś  subtelną  wy-
twornością,  jakimś  niewytłumaczalnym  odblaskiem  obecności 
młodej,  uroczej  kobiety,  która  przyjaźnie  uśmiechnęła  się  do  go-
ścia, a on stanął przed nią w niemym zachwycie. Wydało mu się, że 
dotychczas nie widział kobiety. Gospodyni nie olśniewała ową bły-
skotliwą urodą, która sprowadza na młodzieńców niespokojne sny, 
lecz  w  całej  jej  istocie  było  coś  wzniosłego  i  poetycko  spokojnego. 
W  opromienionej  czułością  twarzy  każde  wrażenie  odbijało  się 
wyraźnie,  jak  w  czystym  zwierciadle.  Dusza  wyzierała  z  oczu,  a 
serce  przemawiało  przez  usta.  W  jej  na  wpół  dziecięcych  rysach 
wyrażała się taka przyjazna życzliwość, taka troskliwa pokora, taka 
głęboka,  święta,  niczym  nie  zakłócona  miłość,  że  już  od  samego 
patrzenia na nią każdy człowiek musiał stać się lepszy. W każdym 
jej ruchu była czarująca spolegliwość... Uśmiechała się do gościa, a 
dwoje różowych i żwawych dzieci zawstydzonych widokiem niezna-
jomego przycisnęło do jej kolan swoje kędzierzawe główki [...] 

86 

background image

-  Jest  na  ziemi  szczęście!  -  powiedział  Iwan  Wasiliewicz  z  za-

chwytem. - Istnieje cel w życiu... polegający na tym... 

-  Ratunku!  Na  pomoc!...  Nieszczęście...  Ratunku!...  Przewra-

camy się!... 

Iwan  Wasiliewicz  odczuł  nagle  silny  wstrząs,  uderzył  o  coś  ca-

łym swoim ciężarem i obudził się od tego ciosu. 

-  Co... Co to?... Co się stało?... 
-  Ratunku!  Na  pomoc!  Umieram!...  -  krzyczał  Wasilij  Iwano-

wicz. - Kto by to pomyślał... Tarantas się przewrócił. 

I w rzeczy samej tarantas leżał w rowie do góry kołami. Pod ta-

rantasem  leżał  Iwan  Wasiliewicz  oszołomiony  niespodziewanym 
upadkiem.  Pod  Iwanem  Wasiliewiczem  leżał  okropnie  przestra-
szony  Wasilij  Iwanowicz.  Kronika  podróży  przepadła  na  wieki  na 
dnie  wilgotnej  otchłani.  Sieńka  wisiał  głową  do  dołu,  zaczepiwszy 
się nogami o kozioł... 

Jeden tylko woźnica zdążył wyplątać się z lejc i teraz z dość obo-

jętną miną stał koło wywróconego tarantasu. Najpierw rozejrzał się 
dokoła,  czy  nie  ma  gdzieś  przypadkiem  pomocy,  a  potem  powie-
dział z zimną krwią do wrzeszczącego Wasilija Iwanowicza: 

-  Nic się nie stało, jaśnie panie! 

1845 

Przełożył Tadeusz Gosk 

background image

MIKOŁAJ MOROZOW

 

Podróż 
przez  kosmiczne 
przestwory 

»...Po  kilku  godzinach  wyszliśmy  ze  strefy  odczuwalnego  przy-

ciągania  ziemskiego  i  przestały  dla  nas  istnieć  „góra”  i  „dół”.  Wy-
starczyło kilka razy ruszyć ręką, a człowiek płynnie przelatywał na 
drugą stronę kajuty. 

-  I uwierz tu po tym wszystkim - powiedziała Wiera - że ciężar 

jest nieodłącznym składnikiem każdej materii. 

-  Ile pan waży? - spytała Józefa unosząca się w powietrzu Lud-

miła. 

-  Zero pudów - odparł ciężki gigant, Józef. 
-  Och, a i pudy teraz ważą zero! - wykrzyknęła Ludmiła, odpy-

chając płynący obok niej pięciopudowy ciężar. 

Powietrze, poruszone przez nasze ladies, odepchnęło w kąt Jó-

zefa, który starał się w locie naszkicować całą tę scenę wraz z odle-
głym  zarysem  jasnozielonego  sierpa  Ziemi  i  panoramą  gwiazdo-
zbiorów, jasno płonących za ogromnymi, przezroczystymi kryszta-
łowymi  oknami.  Piotr,  na  którego  przypadła  kolej  pilnowania  ste-
rów, z zazdrością patrzył na unoszące się w powietrzu towarzystwo. 
Ludwik  wcisnął  swoje  notatki  statystyczne  do  dziennika  pokłado-
wego, którego karty w żaden sposób nie chciały leżeć jedna na dru-
giej,  lecz  stawały  sztorcem  obok  siebie,  i  w  milczeniu  pływał  w   
powietrzu, patrząc na ten radosny i barwny obraz ze swym dobrym 

88 

background image

i czułym uśmiechem. 

Mnie  też  ogarnęła  radość.  Bo  i  jak  się  tu  nie  cieszyć?  Czyż  nie 

spełniło się moje najgłębsze marzenie? Wszak płyniemy teraz przez 
bezdenną  eterową  głębinę  niebieskiego  oceanu,  wśród  prze-
cinających  go  meteorów,  z  których  każdy  może  roztrzaskać  w  ka-
wałki naszą łódź! Czasami z niepokojem spoglądałem przed siebie, 
ale  zaraz  się  uspokajałem.  Przecież  obszar  deszczy  meteorytów 
leżał daleko od naszego szlaku. 

-  Nie  ma  żadnego  niebezpieczeństwa!  -  mówił  Mikołaj.  -  Spe-

cjalnie wybraliśmy przecież taką porę roku, kiedy Ziemia przebywa 
przestwory  całkiem  prawie  wolne  od  meteorów.  Spotkanie  z  nimi 
jest  mniej  prawdopodobne  niż,  na  przykład,  wypadek  na  kolei  że-
laznej! 

Wiera  chwyciła  przelatujący  obok  niej  dzban  wody  i  szybkim 

ruchem  wylała  jego  zawartość.  Płyn,  zawisnąwszy  w  powietrzu, 
przybrał  formę  kuli  i  pływał  wśród  nas  podobny  do  bańki  my-
dlanej. 

-  Napijcie się wody! Kto pierwszy schwyci ją w usta? - zaprasza-

ła nas Wiera. 

A czas wciąż płynął. Dwa dni przeszły jak z bicza trzasnął, i sta-

tek nasz szybko zbliżał się do powierzchni Księżyca. Z każdą minu-
tą rosła jego blada tarcza, w trzech czwartych oświetlona Słońcem, 
a pozostałą częścią pogrążona w mroku głębokiej nocy. Musieliśmy 
włączyć  wsteczny  bieg,  aby  przeciwdziałać  przyciąganiu  Księżyca. 
Nie unosiliśmy się już w powietrzu  kajuty, lecz  miękko padaliśmy 
na jej sufit, który teraz stał się naszą podłogą. Trzeba było przesta-
wić  wszystkie  meble  do  góry  nogami.  Ale  tonie  tylko  nami  nie 
wstrząsało,  lecz  przeciwnie,  nie  mogliśmy  uwierzyć,  nie  bacząc  na 
nasze  poprzednie  doświadczenia,  że  meble  owe  mogły  kiedyś  być 
ustawione w kierunku Ziemi. 

89 

background image

Większości wszystko to wydawało się bardzo dziwne. Trzeba by-

ło odwrócić statek tak, aby jego podłoga była skierowana ku Księ-
życowi. 

A w tym czasie księżycowy dysk robił się coraz większy i większy 

i  zajął  wreszcie  piątą  część  niebieskiej  sfery.  Pod  naszymi  nogami 
wyraźnie rysowały się jego góry i pofałdowane równiny. Lecieliśmy 
ku  tej  części  Księżyca,  która  znajdowała  się  w  cieniu.  Rosła  ona  z 
każdą  minutą.  Zbliżała  się  do  nas  tak,  jakby  chciała  rozbić  nas 
swym uderzeniem. Ogrom olbrzymiejący pod naszymi nogami, był 
coraz  bardziej  przerażający.  Mimo  woli  to  jeden  z  nas,  to  drugi 
biegł  popatrzeć  na  wskaźnik  szybkości  lotu,  aby  przekonać  się,  że 
nie  przewyższa  ona  tej,  jaką  nasze  maszyny  zdołają  wyhamować, 
zanim  spotkamy  się  z  powierzchnią  Księżyca.  A  nasze  damy  ze 
strachem zaglądały nam pytająco w oczy, jakby szukając tam pew-
ności,  której  im  samym  brakowało.  Ale  nie  okłamywaliśmy  ich, 
przekonując, że wszystko jest w porządku. Oto powierzchnia Księ-
życa  zajęła  prawie  połowę  otaczającej  nas  przestrzeni.  Zębate 
wierzchołki  jego  podobnych  do  pierścieni  gór  wyraźnie  rysowały 
się na bladozielonym  płaskowyżu, nad  którym nisko  wisiało Słoń-
ce.  I  nagłe  horyzont  Księżyca  całkowicie  zasłonił  naszą  gwiazdę. 
Znaleźliśmy  się  w  długim  stożku  nocy,  wiecznie  wiszącym  nad 
Księżycem  i  każdą  planetą,  i  jaskrawo  oświetlonym  znajomymi 
gwiazdozbiorami  i  szerokim  sierpem  Ziemi,  na  którym  zobaczyli-
śmy  Północną  Amerykę  i  część  wiecznych  śniegów  Bieguna  Pół-
nocnego.  W dole,  prawie pod naszymi nogami, wznosił się wulka-
niczny  ogrom  Góry  Kopernika  z  jej  promienistymi  szczelinami  i 
pasami  na  zboczach.  Na  prawo  widać  było  głęboki  Rów  Keplera, 
otoczony  jakby  ziemnym  wałem.  Dalej,  na  ciemnej,  oświetlonej 
zielonkawym  światłem  Ziemi  równinie,  nazywanej  Morzem  Desz-
czów, leżała ogromna, podobna do talerza Zapadlina Archimedesa,  

90 

background image

a za nią cały szereg takich samych, tylko nieco mniejszych „studni” 
i zagłębień aż do zapadliska, które nosi imię Krateru Arystotelesa. 
Wszystko  to  błyskawicznie  się  przybliżało,  rosło,  a  większe  góry 
zasłaniały sobą mniejsze. 

Trzymaliśmy kurs na sam wierzchołek Góry Kopernika i nieba-

wem  byliśmy  tak  blisko  niej,  że  nie  widzieliśmy  niczego  poza  jej 
okolicami. Nagle stojący u sterów maszyny i obserwujący wskaźnik 
lotu za oknem Mikołaj zbladł i szepnął mi na ucho:  „Nieszczęście! 
Grzmotniemy  chyba  na  tę  górę  szybciej,  niż  zdołamy  całkowicie 
wyhamować!” 

Spojrzałem na wskaźnik i też się przeraziłem. Albo nasz pojazd 

stracił  część  swej  mocy,  albo  przyciąganie  Księżyca  jest  na  po-
wierzchni silniejsze, niż wynika to z obliczeń, które mówią, ża cała 
masa planety skupiona jest w jej środku - w każdym razie spadali-
śmy  na  powierzchnię  z  taką  prędkością,  że  nie  byliśmy  w  stanie 
zatrzymać  się  przed  uderzeniem  w  kamieniste  grzbiety  górskie, 
które  w ciągu najbliższych  kilku sekund  powinny były roztrzaskać 
nasz statek w kawałki. 

W  tym  momencie  stojący  u  sterów  Piotr  zauważył  niebezpie-

czeństwo, błyskawicznie skierował lot wprost w Krater Kopernika, 
w jedną z tak zwanych „studni” ziejących w owej górze. Za naszymi 
oknami  mignęły  szarawe  i  żółtawe  urwiska  i  zagłębiliśmy  się  w 
mrok  ogromnej,  wydawałoby  się  pozbawionej  dna  „studni”.  Przed 
nami i wokół nas nic nie było widać, a z tyłu otwór „studni”, błysz-
cząc kilkoma gwiazdeczkami, zwężał się i jakby nad nami zamykał. 
Silny świst i szum za ścianami statku świadczył o tym, że „studnia” 
wypełniona  jest  jakimiś  gazami.  Nasze  biedne  pobladłe  ladies, 
krzyknąwszy głośno ze strachu w momencie, kiedy statek nieocze-
kiwanie wpadł do gardzieli, uczepiły się stojącego obok Owanesa i 
zamarły,  z  przerażeniem  patrząc  szeroko  otwartymi  oczyma  w 
ciemną głębię. Ale ten świst i szum były naszymi sojusznikami: 

91 

background image

opór  gazu  połączony  z  działaniem  rewersu  naszej  maszyny  wyha-
mował statek, który wleciał do „studni” jedynie na głębokość kilku 
dziesiątków metrów. 

-  Co  za  okropność!  -  wykrzyknęła  Ludmiła,  z  trudem  po-

wstrzymując łzy. 

Otrząsnęliśmy się nieco i zapaliliśmy lampkę, ponieważ Ludmi-

ła bardzo się bała ciemności. 

Zaczęliśmy ją wszyscy uspokajać i uciszywszy nasze panie przy-

pomnieliśmy  sobie  o  Piotrze,  którego  przytomność  umysłu  urato-
wała nam w krytycznym momencie życie. Wszyscy zaczęli go chwa-
lić  i  ściskać  mu  dłonie,  co  bardzo  Piotra  peszyło,  ale  widząc  błysk 
triumfu w jego oczach i ożywione ruchy, można było stwierdzić, że 
jest ze swego postępku bardzo zadowolony. 

Ostrożnie  cofnęliśmy  statek  do  wyjścia  z  krateru.  Niebawem 

ukazały się zębate wierzchołki okolicznych wzgórz, z jednej strony 
pogrążone w czarnym mroku, a z drugiej oświetlone zielonkawym 
światłem  Ziemi,  dużo  jaśniejszym  niż  promienie  Księżyca  na  na-
szym  globie  nawet  w  najjaśniejszą  noc.  Jaskrawe  inkrustacje  gór-
skiego  kryształu  i  innych  błyszczących  minerałów  pokrywały  gir-
landami  i  koronkami  poszarpane  zbocza  krateru,  przedzielając 
ogromne  krystaliczne  formy  metali  wyglądające  jak  potężne  drze-
wa lub gąszcze zarośli. Zza ciemnej zębatej krawędzi przeciwległej 
strony krateru widać było wielki sierp Ziemi, który jeszcze podkre-
ślał urok tego czarodziejskiego obrazu. 

Minęliśmy kratery i rozpadliny, które wydały nam się otoczone 

zwałami  miękkiego,  lekkiego  pyłu  i  polecieliśmy  na  północ,  nad 
bladozieloną  równinę  Morza  Deszczów,  kierując  się  ku  dalekim 
zagłębieniom  północnych  kraterów  Księżyca.  Kiedy  zniżyliśmy  lot 
na  wysokość  jakiejś  pół  wiorsty,  uwagę  stojących  przy  mikrofonie 
zwrócił  dziwny,  podobny  do  szumu  wiatru  dźwięk  za  ścianami 
statku. 

92 

background image

-  Atmosfera!  -  wykrzyknął  Ludwik.  -  Słyszycie,  jak  szumi  po-

wietrze?! 

Zaczęliśmy się przysłuchiwać. Rzeczywiście, nie było wątpliwo-

ści - lecieliśmy wśród lekkiej atmosfery, ale jej składu nie byliśmy 
w  stanie  ustalić  w  żaden  sposób.  Brak  światła  słonecznego  unie-
możliwiał  dokonanie  analizy  spektralnej,  a  sprawdzenie  składu 
atmosfery  w  inny  sposób  nie  wchodziło  w  rachubę,  wpuszczenie 
bowiem  do  statku  nieznanego  gazu  stanowiło  zbyt  wielkie  ryzyko. 
Ograniczyliśmy  się  do  napompowania  gazem  -  przy  pomocy 
umieszczonej na zewnątrz statku pompy - gutaperkowego miechu, 
który  także  znajdował  się  poza  wnętrzem  statku,  a  badania  che-
miczne odłożyliśmy do czasu powrotu na Ziemię. 

Kiedy,  lecąc  dalej,  unieśliśmy  się,  szum  za  oknami  ustał,  a  dał 

się  znowu  słyszeć  kiedy  opuściliśmy  statek  niżej.  Wysokość  tej 
granicy  szumu  wyraźnie  wskazywała  na  to,  że  wyczuwalna  część 
księżycowej  atmosfery  nie  sięga  w  tym  miejscu  nawet  kilometra  i 
rozpościera  się  nie  tylko  niżej,  niż  łańcuchy  górskie  pokrywające 
skraje i środek tarczy Księżyca i pojedyncze góry, które wznoszą się 
tu  na  ogromne  wysokości,  ale  nawet  i  na  równinie  pokrywa  tylko 
najniższą jej część, podobnie jak wody mórz na powierzchni Ziemi. 

-  Dlatego więc - wykrzyknęła Wiera - te miejsca przy obserwacji 

z Ziemi wydają się tak ciemne, że starożytni astronomowie uważali 
je za morza i oceany i nadali im odpowiednie nazwy! To znaczy, że 
Morze  Chmur,  nad  którym  lecimy,  jest  rzeczywiście  morzem,  ale 
nie wypełnia  go woda, lecz gaz! Ocean Burz, Morze Jasności, Mo-
rze  Przesileń,  Morze  Płodności  -  porozrzucane  na  powierzchni 
Księżyca i połączone cieśninami - to wszystko nie są puste nazwy, 
jak nam się to dawniej zdawało! 

93 

background image

Bardzo zdziwieni spuściliśmy się nad samą powierzchnię i wte-

dy zauważyliśmy, że cala równina pokryta jest drobną roślinnością 
-  porostami,  mchami  i  bardziej  złożonymi  roślinami  nieznanych 
gatunków, przypominającymi z grubsza to, co spotykamy na Ziemi. 
Tu, w zamkniętych zbiornikach powietrza, przy niedostatku wilgo-
ci, która niewątpliwie występuje w atmosferze, ale w tak niewielkiej 
ilości, że nigdy nie zagęszcza się w deszcze czy chmury, życie orga-
niczne nie mogło rozwinąć swych wyższych form. Kilka gatunków i 
rodzajów  niższych  zwierząt,  które  napotkaliśmy  na  swej  drodze, 
charakteryzowało  się  ogromnymi,  podobnymi  do  wachlarzy  naro-
ślami - czymś w rodzaju wielkich uszu - którymi widocznie pobie-
rają z powietrza wilgoć. Piotr schwycił je swą dźwignią stanowiącą 
zewnętrzną  rękę  statku  i  umieścił  na  zewnątrz  w  siatce,  abyśmy 
mogli - Józef i ja - zbadać je po powrocie z naszej wyprawy. 

Cała ta kolekcja została zebrana  niedaleko od Krateru Platona, 

do którego zbliżaliśmy się z dużą prędkością. 

Widzieliśmy,  że  potężne  kratery  były  rozrzucone  po  całej  po-

wierzchni  Księżyca.  Ogromnie  przypominały  ślady  wielkich  kropli 
deszczu  na  piasku  lub  dziury  wybite  w  szkle  przez  nabój  z  broni 
palnej.  Do  tej  pory  zbijały  z  tropu  wszystkich  astronomów,  którzy 
wymyślali najbardziej skomplikowane teorie, aby wytłumaczyć ich 
pochodzenie.  Ale  wszystkie  te  hipotezy  były  odrzucane,  ponieważ 
nie potrafiły wyjaśnić tego charakterystycznego zjawiska. 

-  Dziwna  rzecz  -  powiedział  Józef  -  skąd  wzięła  się  tu  glina  i 

piasek, które są przecież produktem rozpadu podwodnego? 

-  Tak - odpowiedziałem - być może rację mają ci z astronomów, 

którzy twierdzą, że dawniej Księżyc szybciej obracał się wokół swej 
osi i że cała woda była tu rozmieszczona w różnych miejscach, 

94 

background image

a  teraz  zgromadziła  się  po  przeciwnej  stronie  dzięki  temu,  że  ta 
półkula silnie wzniosła się do góry na skutek przyciągania Ziemi... 

-  Sprawdzimy  to,  kiedy  będziemy  na  drugiej  stronie  -  powie-

działa Wiera. 

Nieruchomo wisząc w przestworze długo cieszyliśmy wzrok wi-

dokiem Krateru Platona. W końcu wylądowaliśmy na otaczającym 
go  wale  i  spróbowaliśmy  nabrać  dźwignią  naszego  statku  kilka 
garści jego podobnej do tłucznia masy. 

Nagle nasze ladies krzyknęły ze strachu. Obejrzałem się. Wśród 

nocnego  półmroku  całą  okolicę  zalało  czerwonomalinowe  światło, 
podobne  do  światła  Słońca.  Ogromna  ognista  kula  leciała  wprost 
na  nas,  sypiąc  po  drodze  błyszczące  w  powietrzu  Morza  Chmur 
iskry.  Wydawało  się,  iż  nie  uda  się  nam  uniknąć  śmiercionośnego 
uderzenia. 

-  Meteor! - rozległ się krzyk przerażenia. 
„Czyżby - przemknęło mi błyskawicznie przez myśl -  nam, któ-

rzy  całą  drogę  z  Ziemi  przebyliśmy  nie  spotkawszy  ani  jednego 
meteoru, pisane było zginąć u celu naszej drogi?” 

Ale nim zdążyłem pomyśleć do końca straszny wstrząs miękkiej, 

sypkiej gleby zmusił nasz statek do podskoczenia i przewrócił go na 
bok. Upadliśmy, i tylko słabe przyciąganie Księżyca uratowało nas 
wszystkich  od  poważnych  obrażeń.  Po  kilku  sekundach  byłem  już 
na nogach. Cóż za obraz ukazał się moim oczom! Na zboczu Krate-
ru  Platona,  w  odległości  kilku  sążni  od  naszego  statku,  widniało 
ogromne,  podobne  do  talerza  zapadlisko,  a  masy  meteorytowego 
pyłu leżały w jego środku. 

-  Spójrzcie!  -  rozległ  się  nagle  głośny  krzyk  Owanesa  -  spójrz-

cie! Ręka statku jest złamana i leży na ziemi! 

Piotr  w  rozpaczy  rzucił  się  do  okna  i  ponuro  przyglądał  się 

resztkom swego dzieła. 

95 

background image

-  Patrzcie!  Patrzcie!  -  przerwała  Owanesowi  Ludmiła  -  drzwi 

statku są tak wbite w ścianę, że nie będziemy mogli ich otworzyć! 

Skoczyłem  ku  drzwiom,  ale  zaraz  się  uspokoiłem.  Wepchnięte 

do  wewnątrz,  z  wyłamanym  ryglem,  tym  mocniej  przylegały  do 
korpusu statku. 

Dotykałem  ręką  ich  brzegów,  ale  nigdzie  nie  czułem  prądu 

przedostającego się do wewnątrz powietrza. 

- Drobiazg - powiedział Owanes. - Wrócimy na Ziemię i tam wy-

swobodzą nas z zamknięcia. 

W międzyczasie Ludwik spróbował uruchomić maszyny i statek 

powoli uniósł się w otaczającym nas meteorytowym pyle. Okrągła-
we,  niegłębokie  zapadlisko  wybite  przez  meteor,  ukazało  się  pod 
naszymi nogami. Podobne było jak dwie krople wody do jednego z 
mniejszych kraterów, rozrzuconych wśród wielkich rozpadlin Księ-
życa, często na ich brzegach lub nawet w środku. 

Milcząc stałem przy oknie, patrzyłem na ten krater i zapomnia-

łem o wszystkim, co nas otaczało, tkwiąc w pełnym uniesienia sta-
nie,  jaki  ogarniał  mnie  zawsze,  kiedy  przychodziła  mi  do  głowy 
jakaś nowa hipoteza rozjaśniająca masę niezrozumiałych przedtem 
faktów.  „To  znaczy  -  myślałem  -  że  wszystkie  te  kratery,  których 
istnienie astronomowie tłumaczyli ogromną liczbą  nieudowodnio-
nych  hipotez,  nie  są  niczym  innym,  jak  śladami  uderzeń  tysięcy 
wielkich i małych komet i meteorów, które padały na Księżyc przez 
tysiące  lat  jego  istnienia!  Na  Ziemi,  na  którą  oczywiście  meteory 
padały równie często, ich niszcząca siła hamowana była przez gęstą 
atmosferę,  stawiającą  silny  opór  szybko  poruszającym  się  ciałom. 
Tak więc spadały na powierzchnię tylko te, które trafiały w atmos-
ferę  prostopadle.  Jeżeli  zaś  niektóre  z  nich  -  a  należy  sądzić,  że 
takich  była  większość  -  leciały  skośnie,  to  musiały  odbijać  się  od 
powietrza rykoszetem, jak kula armatnia, i tylko na marginesie oka  

96 

background image

błyskały  ognistym  pasem  i  poruszały  powietrze.  Tam,  na  Ziemi, 
jeżeli nawet któryś z meteorów był wystarczająco duży i twardy, tak 
że przeleciawszy warstwę atmosfery wybijał w powierzchni dziurę, 
to  dziura  owa  szybko  napełniała  się  wodą,  deszcze  rozmywały  jej 
brzegi,  glina  i  piasek  pokrywały  dno.  Uzdrawiające  działanie 
wiecznego obiegu wody i powietrza szybko zaleczało zadaną Ziemi 
ranę  i  po  kilku  dziesięcioleciach  pozostawała  jedynie  niewielka 
blizna  -  małe  jeziorko  samotnie  leżące  wśród  równiny.  Niektóre 
jeziora  powstały  chyba  właśnie  w  ten  sposób?  Jak  interesujące 
mogłyby być badania rozrzuconych w stepach Zauralu jezior, które 
na  wielkich  mapach  wyglądają  tak  właśnie,  jakby  zostały  wybite 
przez  wielką  ilość  meteorów!  Przecież  jeżeli  rzeczywiście  powstały 
w ten sposób, a - jak wiadomo - meteory zawierają w sobie żelazo, 
to przy pomocy igły magnetycznej można będzie w warstwie gleby 
odkryć istnienie tego żelaza i wtedy wszystko się wyjaśni!” 

Namiętnie  zapragnąłem  od  razu  polecieć  na  ten  step  i  zbadać 

dna niektórych okrągłych  jeziorek, ale  przypadkowe  spojrzenie na 
leżący przede mną  księżycowy krater skierowało znów moje  myśli 
ku związanym z Księżycem zjawiskom. Przypomniałem sobie mnó-
stwo  prostych  lub  lekko  wygiętych  na  nierównościach  gruntu 
bruzd,  jak  gdyby  zadrapań  pokrywających  powierzchnię  planety, 
które widziałem na mapach Księżyca i które bardziej jeszcze pobu-
dzały  moją  ciekawość,  a  teraz  cała  ich  masa  rysowała  się  przed 
moimi  oczami.  „Znaczy  to  -  myślałem  -  iż  te  do  tej  pory  niewyja-
śnione  pasma  powstały  od  uderzeń  meteorów,  które  zbyt  skośnie 
upadły na powierzchnię Księżyca i odbiwszy się rykoszetem, odle-
ciały w przestworza.” 

Przylgnąłem  twarzą  do  okna  naszego  latającego  statku.  Przede 

mną rozpościerał się milczący, bezbrzeżny, pokryty  sypkim  pyłem  

97 

background image

płaskowyż, pławiący się w zielonkawych promieniach sierpa Ziemi, 
nad równikiem której, jak nad tarczą Jupitera, wisiał wieczny pier-
ścień  chmur  pory  deszczowej  jednej  ze  stref  tropikalnych.  Żal  mi 
było  Księżyca,  o  którym  myślałem  jako  o  ofierze  wszystkich  świa-
towych  niepogod.  Przypominał  mi  odarty  z  kory  pień  drzewa,  no-
szący niezatarte ślady wszystkich uderzeń siekiery, pokryty blizna-
mi  ran,  przypadkiem  zadanych  przez  ludzi  i  zwierzęta.  A  w  tym 
czasie  inne  otaczające  ten  pień  drzewa  zielenią  się,  walczą  z 
wszystkimi  przeciwnościami  losu,  pełne  życiowych  sił  i  zdrowia 
same  zaleczają  swoje  blizny.  Czyż  planeta  bez  atmosfery  nie  jest 
tym samym, czym drzewo bez kory? Jak ogromne znaczenie ma w 
takim  razie  w  życiu  planety  ta  delikatna  otaczająca  ją  chmurka! 
Cały  pochłonięty  swymi  rozważaniami,  nie  bacząc  na  to,  co  dzieje 
się wokół, przyglądałem się dokładnie każdemu pojawiającemu się 
kraterowi  i  w  każdym  znajdowałem  potwierdzenie  swoich  przy-
puszczeń. 

W czasie, kiedy pracowałem nad tą ideą w Aleksiejewskim rawelinie (1882), nie 

mając prawa do jakichkolwiek kontaktów ze światem zewnętrznym, idea owa zosta-

ła opracowana i opublikowana przez dwóch uczonych niemieckich, Augusta i Hen-

ryka Tirschów w roku 1882 - [późniejsza uwaga autora]. 

Z  żalem  udaliśmy  się  w  drogę  powrotną,  żegnani  smutnym 

spojrzeniem  oddalającego  się  od  nas  Księżyca  z  jego  kraterami, 
górami i dolinami. 

Milczeliśmy i marzyliśmy, patrząc w niebo. I moje myśli ulaty-

wały  daleko  w  kosmiczny  przestwór,  tam,  gdzie  za  granicami  na-
szej  ziemskiej  nocy  lśni  wieczny  dzień,  gdzie  przelatują  gromady  
meteorów, gdzie fale słonecznego blasku i ciepła zlewają się z pro-
mieniami  milionów  gwiazd  w  cudowną  harmonię,  napełniającą 
cały Wszechświat muzyką. Przekroczyłem w marzeniach granicę  

98 

background image

tego  wiecznego  dnia,  gdzie  światło  Słońca,  stopniowo  słabnąc,  za-
nika  w  nowych  obszarach  mroku,  mroku  podobnego  do  ziemskiej 
nocy, lecz potężniejszego i pozbawionego blasku Księżyca... Ale za 
to w głębinach owej nocy  wokół najbliższej gwiazdy  płonie  już za-
rzewie nowego wiecznego dnia, a za nim błyskają świetliste punkty: 
miliony nowych gwiazd z ich planetami i satelitami, miliony wiecz-
nych dni pełnych blasku i ciepła, miliony dalekich wysepek oceanu 
Wszechświata,  z  których  każda  promieniuje  życiem,  i  miliony  ro-
zumnych  istot,  łagodnie  spoglądających  na  naszą  Ziemię.  I  wyda-
wało mi się, że życzą one nam i  wszystkim  naszym  braciom w ro-
zumie,  abyśmy  jak  najszybciej  przekroczyli  otaczający  nas  mrok  i 
weszli  w  erę  nowego,  wspaniałego  życia  na  Ziemi,  życia  pełnego 
wolności,  miłości  i  braterstwa,  i  abyśmy  odczuli  jedność  między 
sobą a nieskończoną liczbą żywych istot we Wszechświecie... 

Statek zahamował. Przez jego okna widzieliśmy ogród i drzewa 

wokół naszej sadyby...« 

1882 

Przełożyła Anita Tyszkowska 

background image

WALERY BRIUSOW

 

Góra 
Gwiazdy 

INWOKACJA 

Gdym przed dziesięcioma laty wstępował na pustynię  - wierzy-

łem,  iż  na zawsze rozstaję  się z oświeconym światem. Do chwyce-
nia za pióro i pisania wspomnień skłoniły mnie wydarzenia zupeł-
nie niezwykłe. Widziałem rzeczy, których być może nie widział nikt 
poza  mną,  nie  widział  żaden  z  ludzi.  Więcej  jeszcze  jednak,  niż 
widziałem,  przeżyłem  w  głębi  duszy.  Moje  przekonania,  które  wy-
dawały  mi  się  niewzruszone  -  zostały  zniweczone  lub  obalone.  Z 
najwyższym przerażeniem widzę, jak wiele jest najgłębszej prawdy 
w  tym,  czym  zawsze  gardziłem.  Te  notatki  mogłyby  posłużyć  za 
przestrogę  ludziom  podobnym  do  mnie,  ale  najprawdopodobniej 
nigdy  nie  dotrą  do    żadnego  czytelnika.  Piszę  je  sokiem  roślin  na 
liściach, piszę w gąszczach Afryki z dala od ostatnich śladów cywi-
lizacji, piszę w nędznym szałasie, słuchając niemilknącego grzmotu 
Mozi-oa-Tunga.  O  wielki  wodospadzie!  O  najpiękniejsza  rzeczy 
świata! Na tej pustyni być może jedynie ty rozumiesz mój niepokój. 
I tobie też poświęcam te stronice. 

Osada, 9 sierpnia roku 1895 

100 

background image

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

Kiedy  otworzyłem  oczy,  firmament  był  granatowy,  a  gwiazdy 

wielkie  i  jaskrawe.  Nawet  nie  drgnąłem,  tylko  ręka  spoczywająca 
we  śnie  na  rękojeści  kindżału  ścisnęła  ją  jeszcze  silniej...  Jęk  po-
wtórzył się. Wówczas uniosłem się i siadłem. Wielkie ognisko roz-
palone  wieczorem  dla  odstraszenia  dzikich  zwierząt  przygasło,  a 
mój Murzyn Mstega spał rozciągnięty na ziemi... 

-  Wstawaj! -krzyknąłem. - Bierz dzidę i idź ze mną! 
Ruszyliśmy  w  kierunku,  z  którego  dobiegały  jęki.  Przez  jakieś 

dziesięć minut błądziliśmy na oślep, aż wreszcie zauważyłem przed 
sobą jakąś jasną plamę. 

-  Kto tu nocuje bez ogniska? - zawołałem. - Odpowiadaj, bo bę-

dę  strzelał!  -  Te  słowa  wypowiedziałem  po  angielsku,  a  następnie 
powtórzyłem w miejscowym kafryjskim narzeczu, później zaś jesz-
cze po holendersku, portugalsku i francusku. Odpowiedzi nie było. 
Zbliżyłem się, trzymając rewolwer w pogotowiu. 

Na piasku w kałuży krwi leżał mężczyzna ubrany po europejsku. 

Był  to  starzec  liczący  około  sześćdziesięciu  lat  z  ciałem  skłutym 
ciosami  oszczepów.  Krwawy  ślad  ciągnął  się  od  niego  daleko  w 
pustynię. Najwidoczniej ranny długo się czołgał, zanim ostatecznie 
zwalił się bez sił. 

Rozkazałem  Mstedze  rozpalić  ognisko  i  spróbowałem  starca 

ocucić.  Po  pół  godzinie  moich  usiłowań  zaczął  dawać  znaki  życia, 
drgnął, uniósł powieki i popatrzył na mnie zrazu mętnym, a potem 
całkiem przytomnym wzrokiem. 

-  Rozumie mnie  pan? - zapytałem po angielsku i nie  uzyskaw-

szy  odpowiedzi  powtórzyłem  pytanie  we  wszystkich  znanych  mi 
językach, nawet po łacinie. Starzec długo milczał, a potem odezwał 
się po francusku: 

101 

background image

-  Dziękuję ci, przyjacielu. Znam te wszystkie języki i milczałem 

tylko  dlatego,  że  mam  po  temu  swoje  powody.  Gdzie  mnie  pan 
znalazł? 

Wyjaśniłem mu to. 
-  Dlaczego jestem taki słaby? Czyżbym był poważnie ranny? 
-  Nie dożyje pan świtu. 
Ledwie  wymówiłem  te  słowa  umierający  zadygotał,  usta  wy-

krzywiły  mu  się  w  okropnym  grymasie,  kościste  palce  wbiły  się  w 
moją  rękę,  a  jego  miarowa  mowa  ustąpiła  miejsca  chrapliwym 
okrzykom. 

-  To  niemożliwe!...  Nie  teraz,  nie!...  U  samego  celu...  Pan  się 

myli! 

-  Być może - odparłem zimno. 
-  Na pewno, po prostu osłabłem z utraty krwi. 
Uśmiechnąłem się: 
-  Nadal pan ją traci, bo nie udało mi się zatamować krwotoku... 
Starzec  rozpłakał  się  i  zaczął  mnie  błagać  o  ratunek.  Wreszcie 

krew rzuciła mu się ustami i znów stracił przytomność. Gdy ją po-
nownie odzyskał, był już zupełnie spokojny. 

-  Tak,  ma  pan  rację,  umieram  -  powiedział.  -  Trudno  mi  od-

chodzić  z  tego  świata,  ale  nie  ma  rady...  Proszę  posłuchać:  los 
uczynił pana moim spadkobiercą... 

-  Niczego nie potrzebuję! - przerwałem. 
-  O, proszę nie myśleć, że chodzi tu o jakiś skarb!... Nie, jestem 

posiadaczem tajemnicy. 

Mówił  pospiesznie,  przeskakując  z  tematu  na  temat;  zaczynał 

opowiadać  swoje  życie,  aby  zaraz  potem  przejść  do  najświeższych 
wydarzeń.  Wielu  rzeczy  nie  rozumiałem.  Prawdopodobnie  więk-
szość ludzi na moim miejscu uznałaby starca za szaleńca. Od dzie-
ciństwa  pociągała  go  myśl  o  kontaktach  międzyplanetarnych,  któ-
rej  poświęcił  całe  swoje  życie.  W  różnych  towarzystwach  nauko-
wych wygłaszał referaty o wynalezionych przez siebie pociskach do 

102 

background image

podróży  z  Ziemi  na  inne  planety.  Wszędzie  go  wyśmiewano,  ale 
niebo,  jak  się  wyraził,  postanowiło  go  na  starość  wynagrodzić.  Na 
podstawie jakichś niezwykłych dokumentów przekonał się, że pro-
blem kontaktów międzyplanetarnych został już dawno rozwiązany 
przez  mieszkańców  Marsa.  Pod  koniec  XII  stulecia  wedle  naszej 
rachuby  czasu  wysłali  oni  na  Ziemię  statek,  który  osiadł  w  Afryce 
Środkowej.  Starzec  przypuszczał,  że  byli  na  nim  nie  podróżnicy, 
lecz  wygnańcy,  zuchwali  uciekinierzy  na  inną  planetę,  którzy  nie 
zajęli  się  badaniami  Ziemi,  tylko  postarali  się  na  niej  jak  najwy-
godniej  urządzić.  Odgrodziwszy  siebie  od  dzikusów  sztuczną  pu-
stynią,  żyli  w  jej  środku  jako  odrębna,  samodzielna  społeczność. 
Starzec był przekonany, że potomkowie przesiedleńców z Marsa po 
dziś dzień żyją w tym kraju. 

-  Zna pan dokładnie koordynaty? - zapytałem. 
-  Obliczyłem w przybliżeniu długość i szerokość geograficzną... 

Błąd  nie  powinien  przekraczać  dziesięciu  minut,  ale  może  docho-
dzić do ćwierci stopnia... 

Dalej  sprawy  potoczyły  się  tak,  jak  tego  można  było  się  spo-

dziewać. Nie chcąc z nikim dzielić się sukcesem, wyruszył w poje-
dynkę na wyprawę badawczą... 

-  Panu,  panu  poruczam  moją  tajemnicę  -  mówił  umierający.  - 

Niech przejmie pan moje dzieło i dokończy go w imię nauki i ludz-
kości. 

Roześmiałem się: 
-  Nauką gardzę, a ludzi nie lubię. 
-  Wobec tego dla sławy - powiedział starzec z goryczą. 
-  Na cóż mi sława? - wykrzyknąłem. - Ale skoro i tak błądzę po 

pustyni, to z ciekawości mogę zajrzeć w te okolice. 

-  Nie mam wyboru... - wyszeptał dotknięty do żywego starzec. - 

Niech i tak będzie... Ale proszę mi przysiąc, że zrobi pan wszystko, 

103 

background image

żeby tam dotrzeć... i że tylko śmierć pana powstrzyma. 

Znów się roześmiałem i wypowiedziałem słowa przysięgi. Wów-

czas umierający ze łzami w oczach drżącym głosem podał mi kilka 
cyfr  -  szerokość  i  długość  geograficzną.  Zanotowałem  je  na  kolbie 
strzelby. Jego ostatnią prośbą było to, bym wspomniał jego nazwi-
sko, kiedy będę pisał o swojej podróży. Spełniam ją. Starzec nazy-
wał się Maurice Cardeaux. 

ROZDZIAŁ DRUGI 

Jeszcze tego samego dnia pod wieczór rozpocząłem podróż, któ-

rą  obiecałem  starcowi.  Mapę  tej  części  Afryki,  niemal  jeszcze  nie 
zbadanej,  znałem  o  wiele  lepiej  niż  jakikolwiek  europejski  geo-
graf... Posuwając się naprzód coraz wytrwałej zbierałem wiadomo-
ści o okolicach, ku którym dążyłem. Zrazu tylko niektórzy czarow-
nicy potrafili mi powiedzieć, że leży tam jakaś niezwykła Przeklęta 
Pustynia. Później natrafiałem na coraz więcej osób znających różne 
legendy na jej temat, wszyscy jednak mówili o niej  nader niechęt-
nie.  Po  paru  dniach  marszu  dotarliśmy  do  kraju  sąsiadującego  z 
Przeklętą Pustynią. Wszyscy ją tam znali, wszyscy widzieli, ale nikt 
na niej nie bywał. Dawniej zdarzali się śmiałkowie, którzy zapusz-
czali się na pustynię, ale zdaje się, iż żaden z nich nie powrócił. 

Chłopiec, którego wziąłem za przewodnika, doprowadził nas do 

pustyni najkrótszymi ścieżkami. Za lasem droga wiodła przez buj-
ny  step.  Pod  wieczór  dotarliśmy  do  koczowiska  Beczuanów  za-
łożonego  tuż  przy  granicy  pustyni.  Powitano  mnie  tam  z  szacun-
kiem,  umieszczono  w  osobnym  szałasie  i  przysłano  w  podarunku 
jałówkę. 

104 

background image

Przed  zachodem  słońca,  pozostawiwszy  Mstegę  na  straży  do-

bytku, poszedłem sam popatrzeć na pustynię. Niczego dziwniejsze-
go  od  jej  granicy  nie  widziałem  przez  całe  swoje  włóczęgowskie 
życie.  Roślinność  nie  znikała  tam  stopniowo,  nie  było  zwyczajnej 
strefy  przejściowej  od  zielonego  stepu  do  bezpłodnych  piasków. 
Jakby  nożem  uciął,  na  przestrzeni  dwóch  czy  trzech  sążni  bujna 
łąka  zamieniała  się  w  martwą  kamienistą  równinę.  Na  urodzajną 
glebę  pokrytą  tropikalną  trawą  nasuwały  się  tam  szare,  kanciaste, 
łupkowe  jakby  płyty.  Piętrząc  się  jedna  na  drugiej  tworzyły  dziką 
zębatą płaszczyznę rozciągającą się w dal. Jej powierzchnię pokry-
wały  zygzakowate  pęknięcia  i  rozpadliny,  często  bardzo  głębokie  i 
szerokie  nawet  na  dwa  arszyny.  Promienie  zachodzącego  słońca 
odbijały  się  od  nierówności  twardej  jak  granit  skały,  oślepiając 
migotliwymi  błyskami.  Jednak  mimo  wszystko,  wpatrując  się 
uważnie,  można  było  rozróżnić  na  horyzoncie  bladoszary  stożek, 
którego  szczyt  błyszczał  jak  gwiazda.  Wróciłem  do  kraalu  cichy  i 
zamyślony.  Niebawem  otoczył  mnie  cały  tłum  Murzynów,  którzy 
zbiegli się obejrzeć białego człowieka wybierającego się na Przeklę-
tą  Pustynię.  W  tej  gromadzie  dostrzegłem  również  miejscowego 
czarownika.  Zbliżyłem  się  do  niego,  celując  weń  z  winchestera. 
Czarownik  skamieniał  ze  strachu:  najwidoczniej  znał  działanie 
broni palnej. Tłum w popłochu rozpierzchnął się na boki. 

-  Ojcze  mój   -  zapytałem   zimno  -  znasz jakieś przedśmiert-

ne modlitwy? 

-  Znam  - odparł  niepewnym  głosem  czarownik. 
-  Więc pomódl się, bo zaraz umrzesz! 
Szczęknąłem   kurkiem.   Murzyni   krzyknęli   z przerażenia. 
-  Umrzesz  -  powtórzyłem  -  bo  ukrywasz  przede  mną  to,  co 

wiesz o Przeklętej Pustyni. 

Obserwowałem,  jak  zmienia  się  jego  wyraz  twarzy.  Wargi  wy-

krzywiły mu się w grymasie przestrachu, zmarszczki na czole to 

105 

background image

pogłębiały się, to wygładzały. Położyłem palec na spuście. Wpraw-
dzie  mogło  być  i  tak,  że  czarownik  rzeczywiście  niczego  nie  wie-
dział, ale nie przeszkodziłoby mi to za moment spuścić kurka. Na-
gle czarownik zwalił się na ziemię. 

-  Nie zabijaj, Bwana - wyjęczał. - Czarownik powie ci wszystko, 

co  słyszał  jeszcze  jako  mały  chłopiec.  Tam,  pośrodku  Przeklętej 
Pustyni, stoi Góra Gwiazdy sięgająca nieba... Mieszkają w niej de-
mony. Czasami wychodzą stamtąd i pożerają w kraalach niemowlę-
ta.  Każdy,  kto  pójdzie  na  pustynię  -  zginie.  Mówienie  o  niej  też 
grozi śmiercią... 

To  mi  wystarczyło.  Opuściłem  winchester  i  wolno  ruszyłem 

obok  zdrętwiałego  z  przerażenia  tłumu  do  mojego  szałasu.  Pozo-
stawanie  na  noc  w  osadzie  nie  wydawało  mi  się  bezpieczne,  a  po-
nadto  rozumiałem,  że  przez  Przeklętą  Pustynię  można  iść  jedynie 
nocą. Rozkazałem Mstedze przygotować się do drogi.  Wzięliśmy z 
sobą zapas wody na około pięć dni, trochę żywności i namiot, żeby 
móc  się  ukryć  przed  upałem.  Cały  ładunek  rozdzieliłem  na  dwie 
równe części, dla siebie i Mstegi. Później kazałem zawiadomić wo-
dza plemienia, że wyruszamy. Odprowadzało nas całe koczowisko, 
ale wszyscy trzymali się w znacznej odległości. Do granicy pustyni 
szedłem  wesoło  pogwizdując.  Wzeszedł  księżyc,  oświetlając  po-
strzępione krawędzie płyt. W tym momencie usłyszałem czyjś głos. 
Obróciwszy  się  zobaczyłem,  że  czarownik  wysunął  się  z  tłumu  i 
stanął  na  granicy  pustyni.  Wyciągnąwszy  ręce  w  naszą  stronę  do-
bitnie  wymawiał  słowa  zaklęcia  wydające  nas  na  łup  bóstwom-
mścicielom za to, że ośmielamy się zakłócić spokój pustyni. 

Księżyc  stał  jeszcze  niewysoko  i  długie  cienie  rąk  czarownika 

ciągnęły  się  za  nami  w  pustynię,  czepiając  się  z  uporem  za  nasze 
nogi. 

106 

background image

ROZDZIAŁ TRZECI 

Wkraczając  na  Przeklętą  Pustynię  nie  zdołałem  przewidzieć 

wszystkich czekających mnie trudności. Już po pierwszych krokach 
poczuliśmy obaj z Mstegą, jak ciężko jest iść po tym kamienistym, 
spękanym gruncie. Nogi bolały od stąpania po ostrych krawędziach 
płyt; gra księżycowego światła myliła wzroki w każdej chwili mogli-
śmy wpaść do głębokiej rozpadliny. W powietrzu unosił się subtel-
ny pył gryzący w oczy. Teren był tak monotonny, że stale zbaczali-
śmy  z  prostej  drogi  i  krążyliśmy  w  miejscu.  Żeby  tego  uniknąć, 
postanowiłem  iść  według  gwiazd,  gdyż  zarys  Góry  był  w  ciemno-
ściach niewidoczny. Nocą można było posuwać się dosyć raźnie, ale 
gdy  tylko  wschodziło  słońce,  natychmiast  ogarniał  nas  nieznośny 
znój.  Grunt  szybko  nagrzewał  się  i  palił  nogi  przez  podeszwy  bu-
tów.  Powietrze  zamieniało  się  w  ognistą  parę  i  tchnęło  żarem  jak 
wnętrze rozpalonego pieca. Nie sposób nim było oddychać. Musie-
liśmy pospiesznie rozbijać namiot i leżeć w  nim niemal bez ruchu 
aż do wieczora. 

Przez  tę  Przeklętą  Pustynię  wędrowaliśmy  bez  mała  tydzień. 

Woda w bukłakach bardzo  szybko zepsuła się, zatęchła,  przesiąk-
nęła zapachem skóry i stała się obrzydliwa w smaku. Na trzeci ra-
nek zostało jej nam już bardzo niewiele, mętne resztki na dnie bu-
kłaka.  Postanowiłem  podzielić  te  resztki  między  nami  do  końca, 
żeby w ciągu dnia woda nie zepsuła się całkowicie. Niebawem roz-
poczęły się zwykłe męki pragnienia: rozbolało gardło, język spuchł i 
stwardniał,  pojawiły  się  szybko  znikające  zwidy.  Czwartej  nocy 
szliśmy jeszcze  naprzód  bez wytchnienia. Zdawało mi się, że  Góra 
Gwiazdy  jest  już  blisko,  znacznie  bliżej  niż  pozostawiona  z  tyłu 
granica  pustyni.  Rankiem  jednak  przekonałem  się,  że  jej  sylwetka 
wciąż się nie powiększa, że jest wciąż tak samo odległa i niedostęp-
na. Tego właśnie czwartego dnia majaki opanowały mnie bez reszty. 

107 

background image

Zaczęły  mi  się  przy  widywać  jeziora  w  palmowych  oazach,  stada 
antylop  nad  ich  brzegami  i  nasze  rosyjskie  rzeczułki  z  płaczącymi 
iwami  kąpiącymi  się  w  ich  powolnym  nurcie,  widziałem  księżyc 
odbity w morzu, jego blask rozproszony na falach i siebie odpoczy-
wającego w łodzi za nadbrzeżną skałą, o którą wiecznie rozbija się 
gwałtowny  przybój,  tryskając  w  górę  pióropuszami  białej  piany. 
Gdzieś  na  dnie  duszy  pozostawała  niejasna  świadomość,  że  te 
wszystkie  obrazy  są  jedynie  ułudą,  odległą  i  nieosiągalną.  Ze 
wszystkich  sił  pragnąłem  przezwyciężyć  swoje  majaczenia,  ale  sił 
mi już po prostu nie stawało... Ledwie jednak słońce zaszło i zapadł 
zmrok, wstałem nagle jak lunatyk wiedziony nieprzepartą siłą. Już 
nie zwijaliśmy namiotu, ponieważ nie mogliśmy go nieść, ale wciąż 
szliśmy naprzód, uparcie dążyliśmy ku Górze Gwiazdy, która przy-
ciągała nas jak magnes. Zaczęło mi się wydawać, że całe moje życie 
jest  z  nią  związane,  że  powinienem,  że  muszę,  chociażby  wbrew 
woli, do niej dotrzeć. Szedłem więc, czasami biegłem, zbaczałem z 
drogi, znów ją odnajdywałem, przewracałem się, wstawałem i sze-
dłem naprzód. Jeśli Mstega zostawał w tyle - krzyczałem na niego i 
wygrażałem mu strzelbą. Wzeszedł uśmiechnięty księżyc i oświetlił 
stożek  Góry.  Pozdrowiłem  ją  w  pełnych  zachwytu  słowach,  wycią-
gałem  ku  niej  ręce,  błagałem  o  pomoc  i  znów  szedłem,  szedłem, 
szedłem na oślep przed siebie... 

Noc  minęła,  po  mojej  prawej  ręce  wytoczyło  się  zza  horyzontu 

czerwone  słońce  i  Gwiazda  na  szczycie  Góry  jaskrawo  zapłonęła. 
Ponieważ  nie  mieliśmy  już  namiotu,  krzyknąłem  do  Mstegi,  żeby 
się nie zatrzymywał. 

Kontynuowaliśmy  marsz.  Chyba  koło  południa  upadłem  zwy-

ciężony przez upał, ale nie uległem i zacząłem się czołgać, za wszel-
ką cenę pragnąc posuwać się do przodu. Porzuciłem rewolwer,  

108 

background image

noże  myśliwskie,  naboje,  kurtkę.  Długo  jeszcze  ciągnąłem  mój 
wierny  winchester,  aż  wreszcie  i  on  został  gdzieś  na  rozpalonych 
kamieniach.  Odpychałem  się  spuchniętymi  nogami,  czepiałem  się 
pokrwawionymi  rękami  za  ostre  kamienie  i  pełzłem...  Przed  każ-
dym ruchem wydawało mi się, że ten już będzie ostatni, że na na-
stępny zabraknie mi już sił. Ale w moim mózgu tkwiła tylko jedna 
myśl:  trzeba  iść  naprzód.  Czołgałem  się  więc  w  malignie,  wy-
krzykując  jakieś  niezrozumiałe  słowa,  rozmawiając  z  kimś  nie-
obecnym.  W  pewnej  chwili  zacząłem  łowić  jakieś  żuki  i  motyle, 
które mi się przywidziały. Odzyskując zmysły odszukiwałem wzro-
kiem  sylwetkę  Góry  i  znów  zaczynałem  ku  niej  pełznąć.  Nadeszła 
noc,  która  tylko  na  krótko  odświeżyła  mnie  swoim  chłodem.  Siły 
mnie  opuściły,  byłem  wyczerpany  do  końca.  W  uszach  miałem 
straszliwe dudnienie i ryk, w oczach - mętny krwawy tuman. Traci-
łem  przytomność.  Pamiętam  moment  przebudzenia:  słońce  stało 
nisko,  ale  już  niemiłosiernie  paliło.  Mstegi  obok  mnie  nie  było. 
Chciałem podjąć ostatni wysiłek i rozejrzeć się, gdzie jest Góra, ale 
zaraz potem przez głowę przemknęła mi myśl, która zmusiła mnie 
do  śmiechu.  Śmiałem  się,  chociaż  z  moich  popękanych  warg  lała 
się przy tym krew, ściekając po podbródku i spadając kroplami na 
pierś. Śmiałem się dlatego, że nagle pojąłem swoje szaleństwo. Po 
co tak uparcie szedłem naprzód? Co mogło być wokół Góry? Życie, 
woda?  A  jeśli  tam  jest  wciąż  ta  sama  martwa  Przeklęta  Pustynia? 
Tak,  naturalnie,  niczego  innego  nie  można  się  tam  spodziewać. 
Mstega jest mądrzejszy ode mnie i rzecz jasna dawno już zawrócił. 
No cóż! Być może nogi doniosą go do granicy... A ja zasłużyłem na 
swój los. Naśmiawszy się do syta zamknąłem oczy i znieruchomia-
łem. Po chwili jednak dotarło do mojej świadomości, że jakiś cień  

109 

background image

pada na moje zamknięte powieki. Otworzyłem oczy. Między mną a 
niebem unosił się sęp, afrykański sęp-ścierwojad, który najwidocz-
niej wyczuł łup... Patrząc nań zacząłem wyobrażać sobie, jak opad-
nie  mi  na  pierś,  wydziobie  oczy,  którymi  jeszcze  teraz  na  niego 
patrzę, a potem zacznie wyrywać ze mnie kawały mięsa. Myślałem, 
że już nic mnie to nie obchodzi, ale  nagle nowa, oślepiająco jasna 
myśl przeszyła mi mózg. Skąd tu się wziął sęp? Po co miałby zala-
tywać tak daleko w pustynię? A może Góra Gwiazdy jest już blisko, 
a wokół niej rozpościerają się lasy, jest woda i życie? 

Wstąpiły  we mnie  nowe siły. Zerwałem się na  równe  nogi. Tuż 

obok czerniła się wysoka Góra, a z boku podbiegał do mnie wierny 
Mstega. Już z daleka zawołał do mnie radośnie: 

-  Bwana! Widziałem wodę! 

ROZDZIAŁ CZWARTY 

Zachwiałem się i upadłem, ale zaraz znów zerwałem się i popę-

dziłem  ogromnymi  skokami  przed  siebie.  Mstega  biegł  za  mną, 
mamrocząc coś niezrozumiale. Wkrótce stało się dla mnie jasne, że 
pośrodku  Przeklętej  Pustyni  znajduje  się  ogromne  zapadlisko,  z 
którego  dna  wyrasta  Góra.  Zatrzymałem  się  dopiero  na  krawędzi 
urwiska nad tą kotliną. 

-  Roztaczał się przed nami niezwykły widok. Pustynia kończyła 

się niemal urwiskiem wysokim na co najmniej sto sążni. W dole, u 
stóp tej ściany, rozciągała się równina o kształcie prawidłowej elip-
sy. Jej krótsza średnica mierzyła około dziesięciu wiorst i przeciw-
legła  krawędź  urwiska,  równie  wysokiego  i  stromego,  była  dosko-
nale widoczna za Górą. 

Góra stała w samym środku doliny. Była trzykrotnie wyższa niż 

ściana urwiska i osiągała chyba z pół wiorsty. Miała kształt prawi-
dłowego stożka. 

110 

background image

W  kilku  miejscach  ten  prawidłowy  zarys  zakłócały  niewielkie 

uskoki  biegnące  wokół  Góry  i  tworzące  tarasy.  Jej  barwa  była 
ciemnoszara z lekkim odcieniem brunatnym. Na szczycie widniała 
płaska platforma, z której wystrzelało coś na kształt złotego ostrza. 

Dolina  wokół  Góry  była  widoczna  jak  na  planie,  dzięki  temu 

mogłem  się  przekonać,  że  cała  jest  porośnięta  bujną  roślinnością. 
Tuż  pod  samą  Górą  rozciągały  się  zarośla  poprzecinane  wąskimi 
alejkami. Dalej szedł szeroki pas pól uprawnych zajmujących więk-
szość  powierzchni  doliny;  pola  te  czerniały  dopiero  co  zaoraną 
ziemią, gdyż mieliśmy akurat sierpień; w wielu miejscach przecina-
ły je strumyki i kanaliki zbiegające się w kilku jeziorkach. Tuż pod 
urwiskiem  znów  zaczynał  się  pas  lasów  palmowych,  rozszerzający 
się w wąskich zatokach elipsy; pas był podzielony na kwatery sze-
rokimi przesiekami i składał się bądź ze starych drzew, bądź z mło-
dych jeszcze sadzonek. 

Widzieliśmy  również  ludzi.  Na  polach  widoczne  były  wszędzie 

grupki Murzynów pracujących jednakim rytmem, jak na komendę. 

Woda! Zieleń! Ludzie! Cóż  więcej było nam trzeba? Naturalnie 

niezbyt długo zachwycaliśmy się widokiem wspaniałej oazy i ledwie 
obrzuciwszy ją spojrzeniem nie zdołaliśmy nawet docenić całego jej 
piękna.  Wiedziałem  tylko  jedno:  męczarnie  się  skończyły,  a  cel 
został osiągnięty. 

Zresztą czekała nas jeszcze jedna próba. Musieliśmy zejść w dół 

po  pionowej,  stusążniowej  ścianie.  Urwisko  w  swej  górnej  części 
składało się z tych samych martwych łupkowych płyt, co i pustynia. 
Niżej  zaczynała  się  nieco  bardziej  urodzajna  gleba  porośnięta 
krzewami  i  trawą.  Schodziliśmy  czepiając  się  występów  płyt,  ka-
mieni, kolczastych gałęzi. Nad nami krążyły z krzykiem sępy i orły 
gnieżdżące się na pobliskich skałach. W pewnym momencie wyśli-
zgnął mi się spod nogi kamień i zawisłem na jednej ręce. 

111 

background image

Pamiętam, jak zaskoczył mnie widok tej wychudłej ręki z prze-

świtującymi  przez  skórę  żyłami.  O  jakieś  trzy  sążnie  nad  ziemią 
znów  się  poślizgnąłem  i  tym  razem  upadłem.  Na  szczęście  trawa 
była  wysoka  i  miękka,  więc  nie  zrobiłem  sobie  większej  krzywdy, 
chociaż i tak straciłem przytomność. 

Mstega  mnie  ocucił.  Niedaleko  znajdowało  się  źródełko  obmu-

rowane  ciosanymi  kamieniami,  z  którego  woda  rześkim  strumy-
kiem biegła ku środkowi doliny. Kilka kropel wody przywróciło mi 
życie.  Woda!  Jakaż  to  rozkosz!  Piłem  wodę,  oddychałem  świeżym 
powietrzem, leżałem na soczystej trawie i patrzyłem na niebo przez 
zielony  wachlarz  palmy.  Żyłem  i  bez  śladu  myśli  oddawałem  się 
radości bytowania. 

ROZDZIAŁ PIĄTY 

Odgłos kroków przywołał mnie do rzeczywistości. Zerwałem się, 

klnąc w duchu moją nierozwagę. W jednej chwili wróciła mi świa-
domość  naszej  sytuacji.  Znajdowaliśmy  się  w  kraju  zaludnionym 
przez nieznane plemię o nieznanym nam języku i obyczajach. Byli-
śmy wyczerpani trudami ciężkiej wędrówki i długą głodówką. Byli-
śmy  bezbronni,  gdyż  na  pustyni  porzuciłem  wszystko  łącznie  ze 
strzelbą  i  moim  nieodstępnym  sztyletem...  Nie  zdołałem  jeszcze 
podjąć  żadnej  decyzji,  gdy  na  polance  ukazała  się  grupka  ludzi. 
Jeden  z  nich  był  zawinięty  po  kostki  w  szarawy  płaszcz,  pozostali 
byli  Murzynami  typu  beczuańskiego.  Najwidoczniej  nas  szukali, 
ruszyłem im więc naprzeciw. 

-  Pozdrawiam władców tej krainy! - powiedziałem głośno i wy-

raźnie w  narzeczu Beczuanów. - Strudzeni  wędrowcy  proszą o go-
ścinę. 

Słowa  te  w  miarę  możności  starałem  się  objaśnić  znakami.  Na 

dźwięk mojego głosu Murzyni zatrzymali się, ale wówczas mężczy-
zna w szarym płaszczu krzyknął do nich również po beczuańsku, 

112 

background image

choć ze szczególnym akcentem: 

-  Niewolnicy, spełnijcie swoją powinność! 
Na  ten  sygnał  pięciu  Murzynów  rzuciło  się  na  mnie  z  rozgło-

śnym, krzykiem. Myślałem, że chcą mnie zabić i pierwszego z nich 
poczęstowałem  takim  ciosem  pięści,  że  potoczył  się  po  ziemi.  Nie 
mogłem jednak walczyć z kilkoma wrogami na raz, więc niebawem 
zostałem obalony i mocno skrępowany rzemieniami. Spostrzegłem, 
że  to  samo  spotkało  Mstegę,  który  się  nie  bronił.  Następnie  Mu-
rzyni  podnieśli  nas  z  ziemi  i  ponieśli  ze  sobą.  Zdawałem  sobie 
sprawę  z  tego,  że  nie  ma  sensu  krzyczeć  i  wzywać  pomocy,  więc 
tylko starałem się zapamiętać drogę. 

Niesiono nas przez pola dość długo, chyba z godzinę. Wszędzie 

widać było grupki pracujących Murzynów, którzy gapili się na nas 
ze  zdziwieniem.  Potem  niosący  nas  mężczyźni  weszli  do  lasku  u 
podnóża  Góry.  Wkrótce  ujrzałem  łukowaty  portal  wiodący  do  jej 
wnętrza.  Wniesiono  nas  pod  jego  żółte  sklepienie  i  rozpoczęła  się 
droga  przez  kamienne  korytarze  oświetlone  rzadko  rozmiesz-
czonymi pochodniami. 

Po  wąskich  spiralnych  pochylniach  schodziliśmy  gdzieś  w  dół, 

aż wreszcie owiała mnie wilgoć piwnicznych lochów czy katakumb. 
Wreszcie  rzucono  mnie  na  kamienną  posadzkę  w  mroku  pod-
ziemnych  kazamatów  i  zostawiono  samego.  Mstegę  zaniesiono 
gdzie indziej. 

Powoli  otrząsnąłem  się  z  oszołomienia  i  zacząłem  badać  moje 

więzienie. Była to ciemnica wyciosana, jak się zdaje, w samym ser-
cu  Góry;  miała  jakieś  półtora  sążnia  długości,  tyleż  szerokości,  a 
strop  był  na  tyle  wysoki,  że  mogłem  swobodnie  pod  nim  stanąć. 
Ciemnica była zupełnie pusta - nie było w niej ani pryczy, ani cho-
ciażby garści słomy na posadzce, ani kubka wody. Murzyni odcho-
dząc zasunęli  wejście ciężkim kamieniem, którego nie mogłem 

113 

background image

nawet  poruszyć.  Spróbowałem  osłabić  moje  więzy,  ale  i  na  to  za-
brakło mi sił. Postanowiłem więc czekać. 

Po  kilku  godzinach  posłyszałem  dudniący  odgłos  kroków  prze-

mierzających  kamienną  pochylnię.  Na  szary  strop  padł  odblask 
pochodni i po chwili kamień zamykający  wejście został odwalony. 
Do  mojej  celi  weszło  dwóch  mężczyzn  zawiniętych  w  szarawe 
płaszcze, a w progu stłoczyła się piątka nagich Murzynów. Jeden z 
„upłaszczonych” zbliżył płomień pochodni do mojej twarzy i zapy-
tał surowym tonem: 

-  Cudzoziemcze, rozumiesz mnie? 
Mówił po beczuańsku, ale głosem dźwięcznym i wytwornym. 
-  Wszystkie narody - odrzekłem – odnoszą się z szacunkiem do 

gości.  Przybyłem  do  was  jako  gość,  jako  przyjaciel.  Dlaczego 
schwytaliście mnie i uwięziliście jak złoczyńcę? 

Mężczyzna w płaszczu zapytał: 
-  Skąd przybyłeś?, 
-  Jestem mieszkańcem Gwiazdy! - odpowiedziałem hardo. 
Pytający  wymienił  spojrzenie  ze  swym  towarzyszem.  W  tym 

momencie  zdołałem  przyjrzeć  się  ich  twarzom  i  stwierdziłem,  że 
kolorem skóry przypominają Arabów. Mężczyzna w płaszczu zapy-
tał ponownie:      

-  Z jakiej Gwiazdy przybyłeś? 
Lękałem się wymienić nazwę Marsa, więc powiedziałem: 
-  Z  rannej  i  wieczornej,  gdyż  jest  to  ta  sama  Gwiazda,  tyle  że 

widziana  o  różnych  porach.  Jestem  synem  władcy  tej  Gwiazdy  i 
mój  ojciec  potrafi  zemścić  się,  jeśli  uczynicie  mi  jakąś  krzywdę. 
Spali wasze pola, roztrzaska samą waszą Górę... 

-  Nie  boimy  się  niczyich  gróźb!  -  przerwał  mi  mężczyzna  w 

płaszczu. - Wedle naszych praw cudzoziemcy przybywający do nas 

114 

background image

z innych krajów stają się niewolnikami, ale ty przybyłeś z Gwiazdy i 
dlatego umrzesz. 

-  Nie odważycie się! - krzyknąłem. 
-  Ja, członek Rady Najwyższej, zięć władcy, Bollo, z racji danej 

mi władzy skazuję tego człowieka na śmierć. Niewolnicy, spełnijcie 
mój rozkaz! 

Natychmiast rzuciło się na mnie pięciu Murzynów. Szybko zdję-

li  pęta,  czterej  chwycili  za  ręce  i  nogi,  zaś  piąty  siadł  mi  na  pier-
siach  i  przygotował  nóż.  Widziałem  tuż  nad  sobą  jego  wstrętną 
twarz. Kat czekał na znak, a ja tracąc dech wykrzykiwałem: 

-  Wstydźcie  się!  To  ohydne  morderstwo!...  Gwałcicie  swoje 

prawa, gwałcicie prawa wszystkich narodów. Gość jest święty! 

-  Mylisz się - odpowiedział mi zimno Bollo. - My przestrzegamy 

własnych  praw!  Twój  niewolnik  zostanie  naszym  niewolnikiem,  a 
ty umrzesz. 

I  już  odwrócił  się,  zapewne  po  to,  żeby  odejść.  Szarpnąłem  się 

rozpaczliwie i zawołałem: 

-  Zatrzymaj  się!  Niechaj  i  ja  zostanę  niewolnikiem!  Będę  wam 

służył wiernie i z pokorą... Co zyskacie na mojej śmierci? Ulitujcie 
się!... 

Bollo odwrócił się. 
-  Masz białą skórę - mruknął. 
-  Cóż z tego? Czy biała skóra przeszkodzi mi w pracy? Mogę być 

niewolnikiem! Jestem silny! 

-  Ale przecież jesteś mieszkańcem Gwiazdy? 
-  Tak,  jestem  mieszkańcem  Gwiazdy  -  powtórzyłem  z  niepoję-

tym dla mnie samego uporem - ale to nic nie szkodzi! Skłamałem, 
że ma mnie kto pomścić. Nie mogę dać znaku swoim i dlatego nie 
jestem dla was groźny. Ulitujcie się, uczyńcie mnie niewolnikiem. 

Nie  wiem  w  jaki  sposób  udało  mi  się  uwolnić  z  rąk  oprawców, 

podczołgać się do bezlitosnego sędziego i schwytać skraj jego szaty. 

115 

background image

Drugi człowiek w płaszczu, który do tej pory milczał, powiedział 

do Bolla kilka słów w nieznanym mi języku. Bollo znów się odwró-
cił i popatrzył na mnie z pogardliwym uśmiechem. 

-  Dobrze - powiedział wolno. – Będziesz niewolnikiem! Możesz 

być niewolnikiem... 

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

Murzyni poprowadzili mnie na górę tymi samymi pochylniami i 

korytarzami,  nieustannie  popychając  do  przodu,  gdyż  byłem  bar-
dzo  słaby.  Po  dość  długiej  wędrówce  znalazłem  się  w  ogromnej 
mrocznej sali. Czerwona łuna ognisk niewyraźnie oświetlała dziki, 
hałaśliwy,  wielotysięczny  tłum  niewolników.  Na  nasz  widok  naj-
bliżsi natychmiast ucichli. 

-  Jutro wskażą ci pracę - usłyszałem. 
Zostałem sam w tłumie dzikusów i natychmiast zwaliłem się bez 

sił na posadzkę. Zaraz otoczyli mnie ciekawscy. Przyglądali mi się, 
dotykali  mojej  skóry,  szczypali  ze  śmiechem.  Nie  broniłem  się. 
Wreszcie przecisnęła się do mnie jakaś zgrzybiała staruszka. 

-  Zostawcie go w spokoju! - powiedziała do gapiów. - Widzicie, 

że jest zmęczony. Dajcie mu odpocząć... 

Poprosiłem  o  jedzenie.  Staruszka  przyniosła  mi  kukurydzianej 

kaszy, którą zacząłem chciwie pożerać. 

-  Skąd jesteś? - zapytała mnie staruszka, kiedy się już nieco po-

siliłem. 

-  Z innej ziemi, z innego narodu - odparłem. 
Nie zrozumiała mnie i pokręciła głową. Wówczas ja z kolei zapy-

tałem: 

-  Kim są ci ludzie w płaszczach? 
-  Nie wiesz? - zdziwiła się. - Przecież, to Letejowie! 
-  Kto? 

116 

background image

-  Nasi panowie. My jesteśmy niewolnikami, a oni Letejami. 
-  Widzisz, babciu - powiedziałem ostrożnie. - Przybyłem z bar-

dzo dalekich stron. Za urwiskiem, za kamienną  pustynią żyją inni 
ludzie... Nic o was nie wiemy. Opowiedz mi więc, jak wy tu żyjecie. 

-  Jak żyjemy? Jak wszyscy... Pracujemy. 
-  A co robią Letejowie? 
-  Jak to co? Są naszymi panami! 
-  A gdzie mieszkają? 
-  Na górze. 
Zacząłem domyślać się prawdy, ale zmęczenie nie pozwalało mi 

na  dalsze  wypytywanie  starej  kobiety.  Opadłem  na  brudną  matę  i 
nie  bacząc  na  ryk  wielotysięcznego  tłumu  zasnąłem  kamiennym 
snem. 

Rankiem  obudził  mnie  ogłuszający  łoskot  bębna.  Niewolnicy 

pokornie wstawali i szli do wyjścia. Powlokłem się za innymi. Przy 
drzwiach  jacyś  karbowi  dzielili  nas  na  oddziały  i  prowadzili  do 
pracy w polu. Słońce dopiero co ukazało się zza krawędzi urwiska. 
Dostałem  łopatę  i  wraz  z  innymi  zacząłem  kopać  pole.  Karbowi 
nieustannie  chodzili  wokoło  i  niemiłosiernie  bili  kijami  każdego, 
kto chciał bodaj przez chwilę odpocząć. Niewolnicy przyjmowali te 
razy w pokornym milczeniu. W południe była mniej więcej dwugo-
dzinna  przerwa,  w  trakcie  której  dostaliśmy  kaszę  kukurydzianą. 
Próbowałem  zagadywać  swoich  towarzyszy,  ale  żaden  mi  nie  od-
powiedział.  Po  obiedzie  wróciliśmy  do  pracy,  która  trwała  aż  do 
zachodu słońca. 

Wieczorem znów zapędzili nas do kamiennej sali. Kobiety, któ-

re spędziły dzień na tkaniu i innych robotach, już na nas oczekiwa-
ły.  Zaczęła  się  kolacja  i  barbarzyńska  orgia  zwierzęcego  odpo-
czynku. Kamienne ściany wstrząsały się od wrzasków i śmiechu... 

117 

background image

Błądziłem po sali wśród weselących się niewolników, a ciekaw-

scy  chodzili  za  mną.  Widziałem  starców  siedzących  w  ponurym 
milczeniu wokół ogniska, widziałem młodzież spieszącą po prosta-
cku rozkoszować się chwilami swobody, widziałem matki karmiące 
i zachłannie pieszczące swoje dzieci, z którymi przez cały dzień były 
rozłączone.  Widziałem  otępiałe  twarze,  słyszałem  bezmyślne 
okrzyki. Nawet mnie, przywykłemu do życia wśród dzikich, przera-
ziło to zbydlęcenie całego plemienia. 

W jednym z kątów dostrzegłem Mstegę, wokół którego tłoczyło 

się kilku młodzieńców z zaciekawieniem słuchających jego opowie-
ści.  Na  mój  widok  Mstega  okropnie  się  ucieszył,  podbiegł  i  upadł 
mi do nóg. 

-  Bwana! - powtarzał. - Bwana! 
-  Milcz  -  powiedziałem.  -  Tutaj  nie  chcą  zrozumieć,  że  jestem 

panem  i  okrutnie  za  to  zapłacą.  Kto  wie,  może  zetrę  Górę  z  po-
wierzchni ziemi? 

Zauważyłem,  że  moje  słowa  wywarły  wrażenie.  Kiedy  niedługo 

potem podszedłem do starców grzejących się przy ognisku, jeden z 
nich powiedział: 

-  Niedobrze jest, przyjacielu, wypowiadać takie słowa, jakieś ty 

wypowiedział... 

-  Osądź  sam,  ojcze  -  odparłem  z  szacunkiem.  -  W  swojej  oj-

czyźnie jestem synem władcy. Tutaj zjawiłem się z własnej  woli, a 
nie jako jeniec wzięty do niewoli w czasie wojny, dlaczego więc nie 
przyjęli  mnie  jak  gościa,  tylko  traktują  okrutnie  jak  najgorszego 
wroga? 

-  Synu  mój  -  powiedział  z  godnością  starzec,  potrząsając  siwą 

głową. - Nie wiem, o jakim kraju mówisz. W dalekiej młodości coś 
o nim słyszałem, ale teraz już nic nie wiem. A tutaj trzeba słuchać 
Letejów!  Ta  Góra  stoi  od  wielu  tysięcy  zim  i  nic  do  dzisiaj  nie  za-
kłóciło ich władzy. Wszyscy inni byli niewolnikami, a panami tylko  

118 

background image

Letejowie. Tak jest od zarania dziejów, synu mój! Uwierz starcowi, 
który wiele słyszał... 

Inni  starcy,  równie  jak  on  pomarszczeni  i  szpetni,  aprobująco 

pokiwali głowami. Kiedy jednak wróciłem do swego kąta i wreszcie 
zostałem  sam,  podszedł  do  mnie  młodzieniec  chyba  osiemnasto-
letni. Ukląkł przede mną, jak przed Letejem i powiedział: 

-  Zowią mnie Itczuu. Ja również wierzę, iż jesteś panem... 
Widziałem, że chce coś jeszcze dodać, więc zapytałem: 
-  A nienawidzisz Letejów? 
Oczy  młodzieńca  rozbłysły  w  mroku.  Pochylił  się  do  przodu  i 

patrząc na mnie z bliska wyszeptał: 

-  Klnę  się  na  słońce  i  wszystkich  swoich  przodków  zawsze  ich 

nienawidzieć i uczynić im tyle szkody, ile tylko zdołam. 

Ten  okrzyk  zrodził  w  moim  sercu  nieśmiałą  nadzieję.  Jednak 

zasypiając  na  brudnej  macie,  jak  niewolnik  wśród  niewolników, 
przygotowując się do rozpoczęcia rano kolejnego dnia wyczerpują-
cej  pracy,  myślałem  z  rozpaczą,  że  Góra  wciąż  jest  ode  mnie  tak 
samo  odległa,  jakbym  znajdował  się  jeszcze  u  progu  Przeklętej 
Pustyni.  Jestem  tutaj,  w  jej  kraju,  ale  wciąż  pilnie  strzeże  przede 
mną  tajemnic  swego  życia.  Kim  są  owi  Letejowie,  jednowładni 
panowie  kraju?  Jakie  życie  się  toczy,  jakie  cuda  dokonują  się  w 
tajemniczych  korytarzach  górnych  pięter?  Teraz  jeszcze  silniej  niż 
na  pustyni  Góra  Gwiazdy  przyciągała  wszystkie  moje  myśli.  Zasy-
piając przysięgłem sobie, że pozostanę tu dopóty, dopóki nie zgłę-
bię wszystkich jej tajemnic. 

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

Po  kilku  dniach  całkowicie  wciągnąłem  się  do  nowego  życia. 

Pokornie pracowałem w polu bez słowa skargi, wykonując polecenia 

119 

background image

karbowych,  ale  korzystałem  z  najmniejszej  okazji,  żeby  zwiększyć 
swój  wpływ  na  niewolników.  Opowiadałem  im  ciekawe  historie, 
rysowałem węglem ich portrety, w miarę sił leczyłem i wymyślałem 
różne  narzędzia  ułatwiające  pracę.  Na  przykład  do  dźwigania  pni 
urządziłem blok, rzecz tu przedtem niesłychaną, którą przychodzili 
oglądać nawet Letejowie. 

Wśród niewolników cieszyłem się wielkim poważaniem. Itczuu i 

dwaj jeszcze inni młodzieńcy traktowali mnie z uwielbieniem. Na-
wet starcy z tego powodu zaczęli mnie nienawidzić. Wszystkie jed-
nak  moje  próby  przeniknięcia  życia  tajemniczych  władców  Góry 
okazały  się  daremne.  Oglądałem  Letejów  tylko  jako  nadzorców,  a 
ponadto  od  czasu  do  czasu  na  tarasach  opasujących  Górę  widzia-
łem przemykające szarawe sylwetki. Ale wiedziałem już, że w nocy, 
kiedy niewolnicy są zamknięci w swojej jaskini, Letejowie schodzą 
w  dolinę  i  spacerują  tam  alejami  wśród  gajów  i  pól.  Wiedziałem 
już, a właściwie się tego domyślałem, że tam na górze jest komfort, 
jest nauka i sztuka. Kiedyś całą noc przestałem u wejścia do naszej 
pieczary,  wsłuchując  się  w  delikatne  dźwięki  muzyki  dobiegającej 
gdzieś z góry. 

Na siódmy lub ósmy dzień mojego niewolniczego życia nadeszło 

Święto  Siewu.  Tego  dnia  sam  król  wraz  ze  świtą  objeżdżał  pola.  Z 
samego  rana  wyprowadzono  nas  z  kamiennej  sali  i  ustawiono  w 
równych szeregach wzdłuż drogi. Jak daleko sięgał wzrok, wszędzie 
na  polach  widniały  regularne  szyki  niewolników.  Karbowi  biegali 
wokół  nich,  wciąż  od  nowa  ustawiali  i  tłumaczyli,  jak  należy  po-
zdrawiać  króla,  dostojników  i  królewską  córkę.  Letejowie  mieli 
swoje własne, odrębne wyjście z Góry, znajdujące się po przeciwnej 
stronie  wyjścia  dla  niewolników,  dlatego  więc  nie  widzieliśmy, 
kiedy królewski orszak znalazł się w dolinie. Dopiero dobiegające  

120 

background image

nas  głośne  krzyki  oznajmiły,  że  objazd  już  się  zaczął,  musieliśmy 
jednak czekać na swoją kolej aż do południa. 

Krzyki z wolna zbliżały się do nas i wreszcie ukazał się królewski 

palankin  niesiony  przez  sześciu  barczystych  niewolników.  Przy 
każdym  polu  król  zatrzymywał  się  i  łaskawie  rozmawiał  z  karbo-
wymi. Kiedy palankin zrównał się z nami, zdążyłem przypatrzeć się 
królowi. Byt to już całkowicie siwy starzec o postawie prawdziwego 
władcy.  Twarz  o  regularnych  rysach  przypominała  oblicza  staro-
żytnych  Egipcjan.  Ubrany  był,  jak  wszyscy  Letejowie,  w  szarawy 
płaszcz, ale na głowie miał szczególną ozdobę, służącą mu widać za 
koronę i całą usianą drogocennymi kamieniami. 

Zgodnie z uprzednim rozkazem padliśmy na kolana i krzyknęli-

śmy „Le!”,  król  wypowiedział kilka słów po letejsku, zwracając się 
do  naszego  nadzorcy,  a  potem  machnął  ręką  i  palankin  popłynął 
dalej.  Za  królem  kroczył  długi  orszak  Letejów  -  kobiety  z  prawej, 
mężczyźni z lewej strony. Wszyscy byli w szarych płaszczach, wszy-
scy mieli ozdoby ze złota i drogocennych kamieni. Na nogach nosili 
sandały. Mężczyźni włosy mieli ostrzyżone, zaś kobiety - ułożone w 
piękne  koafiury.  Niektórzy  trzymali  w  rękach  jakieś  instrumenty 
muzyczne w rodzaju liry i śpiewali. Inni rozmawiali ze sobą i śmiali 
się. Niemal wszyscy mieli piękne, ale zbyt blade twarze. 

Krzyczeliśmy  (,Letete!”),  dopóki  orszak  nas  nie  minął.  Za  pie-

szymi  Letejami  niewolnicy  nieśli  następną  lektykę.  To  była  córka 
króla,  królewna Seata. Jej lektyka była mała, wdzięcznie  wygięta i 
ozdobiona błyszczącymi kamykami. Królewny nie było widać spoza 
różowych  zasłon  z  jakiejś  cienkiej  tkaniny.  Po  obu  bokach  lektyki 
szło kilku młodych Letejów, bardzo kształtnych i wdzięcznych. 

Kiedy lektyka zrównała się z nami, królewna nagle odsunęła ró-

żowe zasłony i gestem rozkazała się zatrzymać. Ujrzałem piękną  

121 

background image

bladą twarz, wielkie czarne oczy i toczoną rękę. Królewna przywo-
łała nadzorcę i coś mu powiedziała. Odniosłem wrażenie, że patrzy 
przy  tym  na  mnie.  Oczywiście  musiała  słyszeć  o  dziwnym  cudzo-
ziemcu,  ja  zaś  wyróżniałem  się  z  tłumu  niewolników  jasną  barwą 
swojej  skóry...  Po  chwili  lektyka  królewny  ruszyła  dalej  i  cały  or-
szak skrył się za zakrętem alei. Wkrótce powiedziano nam, że jeste-
śmy wolni, zapędzono do naszej sali i dano beczkę oszałamiającego 
kukurydzianego  napoju,  na  widok  której  niewolnicy  wydali  ryk 
zachwytu... 

Twarz  królewny  Seaty  zapadła  mi  głęboko  w  pamięć.  Szalone 

marzenie  owładnęło  moją  duszę  z  taką  siłą,  że  nie  zdołałem  go 
zwalczyć.  Nie  wiedzieć  czemu  byłem  przekonany,  że  właśnie  ona 
związana jest z moim życiem. Siedziałem tak w zadumie daleko od 
rechocącego tłumu, gdy podszedł do mnie Itczuu. 

-  Nauczycielu - powiedział - chciałbym cię o coś zapytać. 
-  O co chodzi, przyjacielu? 
-  Powiedz mi, czy Letejowie są ludźmi... 
-  Jak to? 
-  Czy są takimi samymi ludźmi jak my? Czy umierają? 
Zrozumiałem. 
-  Oczywiście,  że  są  ludźmi  takimi  samymi  jak  ty,  jak  wszyscy 

tutaj. Czyżbyś nigdy nie słyszał, że umarł król, karbowy albo który-
kolwiek z nich?... 

-  Nie, nie słyszałem - wymamrotał młodzieniec. 
Postał  jeszcze  chwilę,  a  potem  odszedł  wstrząśnięty  i  niepew-

ny... 

ROZDZIAŁ ÓSMY 

Na  noc  wszyscy  niewolnicy  winni  zbierać  się  w  wielkiej  sali 

znajdującej się w przyziemiu Góry. Sala ta miała co najmniej sto  

122 

background image

sążni średnicy i zajmowała pewnie  ponad trzy dziesięciny. Prowa-
dził  do  niej  tunel  długi  na  jakieś  pięćdziesiąt  sążni.  W  nocy  tunel 
ten był barykadowany wielkimi kamieniami, a przy zaporze stawał 
na  straży  Letej,  który  miał  obowiązek  zabić  każdego  niewolnika 
usiłującego przedostać się do doliny. 

Niewolnicy  jednak  potrafili  zmylić  czujność  strażników  i  nie-

rzadko  śmiałkowie  wyprawiali  się  nocą  do  Góry  w  poszukiwaniu 
łupów,  a  zwłaszcza  broni  i  wódki.  Porcja  kukurydzianego  piwa 
rozdanego  podczas  Święta  Siewu  wzbudziła  w  nich  oskomę.  Na-
stępnego  wieczora  zaczęło  się  wśród  niewolników  gadanie,  że  do-
brze byłoby zdobyć trochę wódki. Na jej poszukiwanie postanowiło 
wybrać się dwóch: Ksuti, człowiek już niemłody i bywały, oraz mój 
znajomy  Itczuu.  Poprosiłem,  żeby  wzięli  mnie  z  sobą.  Zapytani  o 
zdanie starcy po krótkim wahaniu wyrazili zgodę. 

Pierwsza  trudność  polegała  na  tym,  żeby  prześliznąć  się  obok 

Leteja  pilnującego  wyjścia  do  doliny.  Nie  było  to  zbyt  trudne. 
Strażnik  drzemał  położywszy  obok  siebie  swój  krótki  miecz.  Prze-
czołgaliśmy się ostrożnie przez polanę przed samą Górą, ponieważ 
mógł  nas  ktoś  zauważyć  z  górnych  tarasów.  W  najbliższym  lasku 
stanęliśmy na nogi. 

W  dolinie  panowała  cisza.  Letejowie  byli  widać  znużeni  wczo-

rajszym  świętem,  gdyż  żaden  z  nich  nie  wyszedł  na  przechadzkę. 
Piękne  aleje  wśród  palm  były  zupełnie  puste,  nikogo  też  nie  było 
widać  na  tarasach.  Mimo  tego,  zachowując  najwyższą  ostrożność, 
przemykaliśmy się od drzewa do drzewa i w ten sposób obeszliśmy 
półkole  Góry  i  znaleźliśmy  się  naprzeciwko  jej  drugiego  wejścia. 
Prowadziło  ono  najpierw  do  spichlerza,  a  potem  stromymi  scho-
dami na górne piętra. Przy tym wejściu również przez całą noc stał 
na straży któryś z Letejów. 

123 

background image

Wyszliśmy ponownie na polanę i zaczęliśmy się czołgać. Wkrót-

ce dostrzegłem strażnika. Siedział pod łukiem wejściowym z głową 
opuszczoną  na  piersi  i  spał.  Wartowanie  stało  się  widocznie  dla 
Letejów czystą formalnością. 

-  Możemy  prześlizgnąć  się  koło  niego  tak,  że  nie  usłyszy  -  po-

wiedziałem swym towarzyszom. 

Rzeczywiście, przeczołgałem się o dwa kroki od śpiącego Leteja, 

widziałem wyraźnie jego wygoloną twarz i złote pierścienie na pal-
cach, a on nawet nie drgnął. Ksuti poszedł w moje ślady. 

-  Tutaj - szepnął Ksuti, kiedy po przebyciu krótkiego korytarza 

znaleźliśmy się na progu sali podobnej do naszej, ale o wiele mniej-
szej. – Tutaj jest i ake, i chleb, i topory. 

Wpatrywałem się w mrok, do którego moje oczy zaczęły się już 

przyzwyczajać,  gdy  nagle  usłyszałem  dobiegający  z  tyłu  cichy 
śmiech. Ksuti drgnął i spojrzał na mnie pytająco. Śmiech dobiegał 
od  strony  wejścia.  Pobiegliśmy  tam.  Pod  sklepieniem  leżał  nieru-
chomo strażnik, a nad jego ciałem przykucnął nasz Itczuu i kiwając 
się na boki zanosił się śmiechem. 

-  Co ci się stało? - zapytałem. 
-  Spójrz,  nauczycielu,  spójrz...  On  nie  żyje!...  Letejowie  są 

ludźmi, umierają tak jak my! 

Czołgający się za nami Itczuu udusił strażnika.  
Ksuti był śmiertelnie przerażony. 
-  Napytałeś  nam  biedy!  -  powtarzał.  -  Jesteś  zbyt  młody,  żeby 

wiedzieć, co się teraz stanie, co teraz nam grozi! Biada nam, biada! 

-  Tak, nie powinieneś tego robić, Itczuu - powiedziałem. - Rano 

znajdą go i domyśla się, że tutaj byliśmy. 

-  Nie, nauczycielu, zaniosę go do lasu i zakopię. A on jest mar-

twy... Martwy! 

Młodzieniec  gotów  był  puścić  się  w  pląs.  Nie  mogliśmy  jednak 

tracić  zbyt  wiele  czasu,  więc  wróciliśmy  spiesznie  do  spichlerza. 
Ksuti, który już przedtem tu bywał, zaprowadził nas wprost do 

124 

background image

beczek  z  wódką.  Obaj  Murzyni  zaczęli  chciwie  zapełniać  przynie-
sione ze sobą naczynia i na miejscu próbować drogiego napoju. 

- Nie pijcie - powiedziałem surowym tonem - bo upijecie się, za-

śniecie i jutro Letejowie was zabiją! 

Nie  chciałem  już  towarzyszyć  im  w  rabunku,  bo  w  ciemności 

dostrzegłem  schody  prowadzące  na  górne  piętra  do  tajemniczego 
królestwa tajemniczych Letejów. Nie potrafiłem zwalczyć pokusy i 
postanowiłem  się  tam  przedostać.  Zrobiłem  już  kilka  kroków  ku 
górze,  kiedy  zaświtała  mi  nowa  myśl.  Wróciłem  do  wyjścia,  gdzie 
leżał martwy Letej, zdjąłem z niego płaszcz i zawinąłem się weń. To 
mogło  mnie  uratować  w  razie  jakiegoś  niespodziewanego  spotka-
nia. 

I  tak  odziany  w  płaszcz  Leteja  zacząłem  wspinać  się  po  scho-

dach,  które  doprowadziły  mnie  do  centralnej  sali  pierwszego  pię-
tra.  Sala  była  zupełnie  pusta  i  pozbawiona  jakichkolwiek  mebli. 
Rozbiegało się od niej promieniście pięć korytarzy. Nie odważyłem 
się wejść do żadnego z nich i ruszyłem  wyżej. Po przebyciu trzech 
nawrotów schodów znalazłem się na drugim piętrze w bogato tym 
razem urządzonej sali, jaskrawo oświetlonej płomieniami pochodni 
odbijających się  w ozdobach z drogich kamieni  i lśniących metali. 
Jej strop wyobrażał firmament niebieski, na którym gwiazdozbiory 
zrobiono z wielkich diamentów, a siedem planet z rubinów. Szcze-
gólnie oślepiający był Mars. Przedstawiający go rubin był otoczony 
szlaczkiem z drobnych brylantów. Na jednej ze ścian był złoty wize-
runek  Słońca,  a  na  przeciwległej  zrobiona  ze  srebra  podobizna 
Księżyca.  Długo  błądziłem  po  tej  sali,  a  potem  chciałem  już  przez 
szeroki portyk wejść do sąsiedniej, gdy spostrzegłem, że przed żółtą 
kotarą  w  jej  głębi  śpią  na  dywanach  Letejowie,  położywszy  przy 
sobie miecze. Domyśliłem się, iż jest to wejście do królewskiej  

125 

background image

komnaty.  Na  dźwięk  moich  kroków  jeden  ze  strażników  obudził 
się,  uniósł  głowę  i  otworzył  senne  oczy,  ale  zaraz  znów  opadł  na 
dywan  i  po  chwili  usłyszałem  jego  miarowy  oddech.  Na  wszelki 
wypadek  wycofałem  się  stamtąd  i  trafiłem  do  wąskiego  korytarza, 
który  wyprowadził  mnie  na  taras.  Księżyc  w  pełni  świecił  jasno. 
Szeroki taras był pusty, tylko na przeciwległym skraju stała samot-
na postać kobiety opartej o parapet. Zbliżyłem się do niej i rozpo-
znałem królewnę Seatę. 

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

Zawahałem się przez chwilę, ale później zrobiłem kilka szybkich 

kroków  i  znalazłem  się  tuż  przed  nią.  Królewna  drgnęła,  wydała 
cichy okrzyk i zadała mi jakieś pytanie w języku Letejów. Uklękłem 
przed nią i powiedziałem: 

-  Pani,  w  swoim  kraju  jestem  królewskim  synem,  a  tutaj  nie-

szczęsnym niewolnikiem, który naraża się na utratę życia, aby bo-
daj raz z bliska na ciebie popatrzeć... 

Księżycowa poświata biła mi prosto w twarz, więc Seata musiała 

mnie rozpoznać. 

-  Po co przyszedłeś?... - zapytała wolno, jakby nie usłyszała mo-

ich poprzednich słów lub wahała się, jak postąpić. 

-  Widziałem  się  raz,  królewno!  Wydałaś  mi  się  najpiękniejsza 

ze  wszystkiego,  co  widziałem  na  swojej  i  na  tutejszej  Gwieździe. 
Przyszedłem jeszcze raz spojrzeć na ciebie i umrzeć. 

Królewna milczała, patrząc mi prosto w oczy. Drżałem. 
W odpowiedzi na moje wzniosłe słowa mogła zawezwać straż, a 

wtedy bym niechybnie zginął... Ale zamiast tego królewna wolno i 
wyraźnie zapytała: 

-  Przybyłeś do nas z Gwiazdy? 

126 

background image

-  Tak,  z  Gwiazdy  Zarannej,  z  tego  świata,  który  tutaj  bywa  wi-

doczny  jako  jaskrawa  gwiazdka  ukazująca  się  przed  wschodem 
słońca. 

-  Dlaczego porzuciłeś ojczyznę? 
-  Przeczuwałem, że ujrzę ciebie, królewno! 
Ponieważ jednak moje pochlebstwo zabrzmiało zbyt prostacko, 

pospieszyłem dodać: 

-  Ciężko  jest  żyć,  królewno,  w  znanych  od  dawna  granicach. 

Dusza  pragnie  odmiany,  chce  przeniknąć  w  dziedzinę  Tajemnicy. 
Wszystko, co jest nieznane - pociąga. 

Twarz  królewny  dziwnie  się  ożywiła.  Dostrzegłem  na  niej  wy-

raźną grę cieni. 

-  Słusznie  mówisz,  cudzoziemcze  -  powiedziała.  -  Powiedz  mi, 

czy u was, na waszej Gwieździe, jest tak samo czy inaczej? Czy jest 
inne niebo? Inni ludzie? Inne życie? 

-  Wiele  tam  jest  rzeczy,  królewno,  których  nawet  nie  możesz 

sobie  wyobrazić.  Nie  wiem  nawet,  czy  potrafiłabyś  marzyć  o  na-
szym  życiu.  Nie  czuj  się  dotknięta,  królewno.  W  waszym  kraju  je-
stem tylko godnym pogardy niewolnikiem, ale mówię prawdę. O ile 
tu,  w  kraju  Gwiazdy,  stoicie  ponad  waszymi  niewolnikami,  o  tyle 
my w naszym kraju stoimy wyżej od was. Nasza wiedza jest dla was 
tajemnicą, nasza potęga - cudem. Pomyśl, że zdołałem przybyć do 
was przez gwiezdne przestworza! 

Wypowiadając  te  dumne  słowa  wstałem  z  klęczek,  nadałem 

swemu głosowi władczy ton, a królewna chłonęła każde moje zda-
nie, wręcz się nim upajała. 

Nagle odsunęła się ode mnie gwałtownie. 
-  Powiedz, kto tam jest? - wykrzyknęła. 
Odwróciłem  się.  Przez  polanę  jasno  oświetloną  blaskiem  Księ-

życa sunęły dwa cienie. To wracali Ksuti i Itczuu. Obaj byli pijani, 
zapomnieli  więc  o  przezorności  i  wprost  przez  otwartą  przestrzeń 
ciągnęli gdzieś zwłoki zabitego Leteja. 

127 

background image

-  To dwaj moi towarzysze - odparłem z goryczą. - Wskazali mi 

tutaj drogę, a sami poszli kraść wódkę. Jestem niewolnikiem, kró-
lewno!  Wy  mnie  nim  uczyniliście.  Żegnaj,  pani,  muszę  już  wracać 
do swej ciemnicy... Pewnie mnie rano rozkażesz zgładzić... Widzisz, 
niosą ciało... To oni zabili Leteja... Żegnaj na zawsze, królewno... 

Ostatnie  słowa  wymówiłem  ledwie  zrozumiale.  Królewna  mil-

czała,  co  pozbawiało  mnie  pewności  siebie.  Odwróciłem  się  gwał-
townie, żeby odejść. 

Nagle królewna wykrzyknęła: 
-  Zaczekaj,  cudzoziemcze!  Chcę  jeszcze  z  tobą  rozmawiać.  Nie 

możesz umrzeć, bo jeszcze chcę mówić z tobą. 

-  Jeśli jest to w twojej władzy - odparłem zimno. 
Królewna zamyśliła się. 
-  Posłuchaj  mnie  -  powiedziała  po  dłuższym  milczeniu.  -  Nie 

mogę  łamać  praw  tego  kraju.  Wróć  ostrożnie  tam...  do  niewolni-
ków, gdzie stale przebywasz... Jutro cię wezwę. 

I nagle odwróciła się ode mnie i zakryła twarz rękami... Wolno 

odszedłem  od  niej  i  ruszyłem  przed  siebie.  Przez  Gwiezdną  Salę 
dotarłem na pierwsze piętro, a potem do przyziemia. Nikt mnie nie 
widział. Przemaszerowałem, nawet nie pochylając się, przez polanę 
i wróciłem do wejścia na Salę Niewolniczą. Letejski strażnik nadal 
spał. 

Wkrótce  ponownie  znalazłem  się  wśród  niewolników.  Tłum 

kłębił się dziko wokół przyniesionej wódki. Pijany Itczuu zataczając 
się podszedł do mnie. 

-  Nauczycielu - powiedział z zachwytem w głosie. - Masz rację... 

masz całkowitą rację... Letejowie są ludźmi, ale i ty przecież jesteś 
człowiekiem, nauczycielu... 

I zaczął bezmyślnie chichotać. 

128 

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

Następnego dnia rano, kiedy pracowałem już w kokosowym ga-

ju,  do  naszego  nadzorcy  zbliżył  się  goniec-niewolnik.  Padł  przed 
nim na kolana i pokazał bransoletę pięknej roboty. 

-  Panie, przybywam od królewny - powiedział. - Rozkazuje ona, 

abyś  przysłał  jej  niewolnika,  który  jest  u  nas  od  niedawna.  Tego 
białoskórego. 

Nasz  karbowy  ucałował  z  szacunkiem  bransoletę,  przywołał 

mnie  gestem  i  kazał  iść  za  posłańcem.  Usłuchałem  go  bez  słowa. 
Dziwnie  się  czułem  idąc  swobodnie  szeroką  drogą  pośród  trudzą-
cych  się  w  pocie  czoła  niewolników.  Tymi  samymi  schodami,  któ-
rymi  szedłem  wczoraj,  wspięliśmy  się  na  pierwsze  piętro.  Przed 
każdym  napotkanym  Letejem  mój  przewodnik  padał  na  kolana,  a 
ja czyniłem to samo. Na drugie piętro biegły, jak się okazało, jesz-
cze jedne schody, wąskie i ciemne, przeznaczone dla niewolników. 
Doprowadziły nas one do niewielkiej izby, która służyła królewnie 
za przedsionek. 

-  Poczekamy - rzucił ponuro przewodnik. 
Zapytałem   go,   czy   jest   niewolnikiem   samej królewny, ale 

nic  mi  na  to  nie  odpowiedział.  Wkrótce  z  komnaty  królewny  wy-
biegły  dwie  młodziutkie  niewolnice,  które  na  mój  widok  potrząs-
nęły  głowami  i  uciekły.  Wróciły  po  chwili  z  miednicą  wytoczoną  z 
jednej  bryły  jaspisu  i  czerpiąc  z  niej  ciepłą  wodę  zaczęły  mnie  ze 
śmiechem  obmywać.  Ucieszyłem  się  z  tego.  Potem  narzuciły  na 
mnie  osobliwy  „półpański”  płaszcz,  ponieważ  byłem  całkowicie 
obnażony. Te dziewczęta też nie odpowiadały na żadne moje pyta-
nia,  ale  były  bardzo  skore  do  śmiechu  i  bez  ustanku  chichotały. 
Kiedy  obejrzały  mnie  po  raz  ostatni  i  uznały,  że  godzien  jestem 
stanąć  przed  obliczem  ich  pani,  zaprowadziły  mnie  przez  pokój 
frontowy do komnaty sypialnej. 

129 

background image

Była to niewielka alkowa ozdobiona szmaragdami i turkusami. 

Pochodnia  tkwiąca  pośrodku  niej  w  wytwornej  podstawce  dawała 
dość  dużo  światła.  Królewna  spoczywała  na  kamiennym  łożu  po-
krytym poduszkami z orlego puchu. Dwie inne  niewolnice stały  w 
pobliżu  niej  z  malutkimi  pochodniami  dającymi  niewiele  światła, 
ale za to wydzielającymi silny aromat. Oswojony orzełek stał u nóg 
królewny. 

Wszedłem  i  skłoniłem  się  po  europejsku.  Królewna  lekko  po-

chyliła na powitanie głową. 

-  Słyszeliśmy  -  zwróciła  się  do  mnie  -  że  przybyłeś  z  innej 

Gwiazdy. Wezwałam cię, abyś opowiedział o swojej ojczyźnie. 

Wiedziałem, że od tej opowieści zależy cała moja przyszłość, że 

muszę oczarować królewnę, gdyż tylko to pozwoli mi mieć nadzie-
ję, że kiedyś przeniknę tajemnicę Góry. 

Zacząłem  mówić.  W  jasnych,  prostych,  lecz  barwnych  słowach 

opisywałem  cuda  cywilizacji  europejskiej,  nasze  wielomilionowe 
miasta, koleje żelazne pokonujące tysiące wiorst z prędkością wia-
tru, ocean i pokonujące go parostatki, wreszcie telegraf i telefon, te 
przenośniki  myśli  i  słów.  Od  swej  ojczystej  Gwiazdy  przeszedłem 
do  Wszechświata,  zacząłem  opowiadać  o  Słońcu,  o  bezbrzeżnych 
otchłaniach  przestworzy,  o  gwiazdach,  których  światło  biegnie  do 
nas tysiące lat, o planetach i prawach, które utrzymują je na orbi-
tach.  Ubarwiałem  prawdę  zmyśleniami,  mówiłem  o  podwójnych 
słońcach,  o  zielonej  zorzy  rozpościeranej  na  nieboskłonie  przez 
liliowe światło drugiej dziennej gwiazdy, o żywych roślinach piesz-
czących  się  nawzajem,  o  świecie  aromatów  i  o  wiecznie  szczęś-
liwych motylach zwanych androginami. Mimochodem zdradzałem 
wymyślone przez siebie samego sekrety powietrza i elektryczności, 
rzucałem uwagi o podstawach matematyki, obficie deklamowałem  

130 

background image

przekłady dzieł naszych poetów... Zamilkłem dopiero wówczas, gdy 
głos ze zmęczenia zupełnie odmówił mi posłuszeństwa... 

Mówiłem około trzech godzin, a może nawet dłużej, i przez cały 

ten czas królewna słuchała mnie z niesłabnącą uwagą. Widziałem, 
że  opowieść  ją  oczarowała,  że  zwyciężyłem.  Jednak  największą 
nagrodą  dla  mnie  było  zachowanie  się  niewolnic,  które  co  chwila 
wykrzykiwały: 

-  Ach, jak cudownie! Jak wspaniale! 
Kiedy ostatecznie zamilkłem, Seata wstała ze swego łoża. 
-  Tak, jesteś mądrzejszy od wszystkich naszych mędrców - po-

wiedziała z zachwytem. - Nie powinieneś być tu niewolnikiem, lecz 
nauczycielem. Jaka wielka szkoda, że nie mówisz naszym językiem! 

Królewna zauważyła, że z trudem dobieram słów. Nic dziwnego: 

krępował mnie ubogi, mało rozwinięty język Beczuanów. 

-  Łatwo to naprawić - zauważyłem. - Naucz mnie, królewno. 
-  Co? Chcesz poznać nasz język? - wykrzyknęła ze zdumieniem 

królewna. - Ale czy zdołasz się go nauczyć? 

Uśmiechnąłem się. 
-  Pani!  Znam  języki  wszystkich  narodów  żyjących  teraz  i  nie-

gdyś na naszej Gwieździe, języki dźwięczne jak kryształ i giętkie jak 
stalowe sprężyny. Przyjrzyjmy się jednak, jak wygląda wasz język. 

I zacząłem zadawać pytania gramatyczne, które oszołomiły kró-

lewnę swą dociekliwością i metodycznością. 

- Nie! Więcej się już z tobą nie rozstanę! - powiedziała zdecydo-

wanym tonem. - Powiedz, jak nazywano cię w twoim kraju? 

-  Nie  sięgajmy  tak  daleko,  królewno  -  zaoponowałem  -  Tutaj 

przezwano  mnie  Tole,  co  znaczy  kamień.  Zachowaj  dla  mnie  to 
imię. 

131 

background image

-  Dobrze,  niechaj  tak  będzie.  Ofiaruję  ci  godność  swojego  na-

uczyciela, Tole, i proszę, abyś ją przyjął. 

Odparłem,  że  znajdowanie  się  w  pobliżu  królewny  będzie  dla 

mnie wielkim szczęściem. 

Seata  uderzyła  w  maleńki  bębenek.  Wszedł  niewolnik,  który 

mnie tu przyprowadził. 

-  Odszukaj naczelnika robót - rozkazała mu - i powiedz, że bio-

rę  tego  cudzoziemca  do  siebie.  Idź  potem  do  naczelnika  komnat  i 
poleć  znaleźć  wolną  izbę  na  drugim  piętrze.  Cudzoziemiec  będzie 
tam mieszkał. Tego życzy sobie córka króla. 

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

Tego  samego  dnia  wprowadziłem  się  do  malutkiej  izdebki  na 

drugim  piętrze.  Mieszkali  tam  jedynie  najszlachetniejsi  Letejowie, 
potomkowie trzech rodzin, do których w różnych czasach należała 
władza królewska w kraju. Do posługi wziąłem sobie Mstegę. 

Prawa  tego  kraju  wyraźnie  stanowiły,  że  wszyscy  cudzoziemcy 

winni  stać  się  niewolnikami,  dlatego  też  uważany  byłem  za  osobi-
stego  niewolnika  królewny.  Przywilej  ten  uzyskała  nie  bez  trudu, 
sama  musiała  prosić  o  to  ojca,  który  wreszcie  ustąpił.  Musiałem 
zresztą  najpierw  stawić  się  u  Bolla,  aby  wysłuchać  jego  przestróg. 
Nie bez przykrości stanąłem przed tym wielmożą, który był świad-
kiem mego poniżenia, którego błagałem o życie, czepiając się skra-
ju jego szat. Bollo kazał mi długo na siebie czekać, aż wreszcie po-
jawił się w asyście dwóch niewolników niosących pochodnie. Powi-
tałem go ukłonem, a potem przez kilka chwil patrzyliśmy na siebie 
w milczeniu. Bollo odezwał się pierwszy: 

-  A  zatem  już  nie  uważasz  się  za  niewolnika?  Nie  uważasz  za 

stosowne paść na kolana? Dlaczego? 

132 

background image

-  Przybywając  do  was  nie  znałem  tutejszych  okrutnych  praw  - 

odparłem hardo. – Gość wszędzie jest osobą świętą, wy zaś potrak-
towaliście mnie jak złoczyńcę. Uległem sile, mogłem pracować jako 
niewolnik, ale mojej duszy zniewolić nikt nie zdoła. Urodziłem się 
jako człowiek wolny, jestem królewskim synem i nim  też pozosta-
łem w niewoli. 

Bollo popatrzył na mnie z ironią. 
-  Nasza królewna -  powiedział z naciskiem  - chce, żebyś ją za-

bawiał.  Zgodziliśmy  się  na  to.  Możesz  mieszkać  tam,  gdzie  ona  ci 
poleci. Jednak pamiętaj, że zależysz wyłącznie od jej kaprysu. Gdy 
zmieni zdanie, wrócisz na swoje miejsce do niewolników. Odejdź. 

Odwróciłem się bez słowa. Bollo widocznie jednak nie skończył, 

bo znów mnie przywołał. 

-  Słuchaj  jeszcze  -  powiedział  przybierając  ponury  wyraz  twa-

rzy. - Niedawno jeden z naszych strażników zniknął. Dawniej się to 
nie  zdarzało.  Milcz!  Jeśli  dowiem  się,  że  jeszcze  raz  podbechtałeś 
niewolników  do  podobnego  czynu,  to  wiedz,  że  znamy  tortury,  o 
których  na  swojej  Gwieździe  nawet  nie  słyszałeś.  Odejdź!  Nie,  za-
czekaj.  Pamiętaj,  że  cię  śledzimy.  Królewna  ma  prawo  się  bawić, 
ale my musimy dbać o bezpieczeństwo kraju. No, teraz już możesz 
odejść. 

Odszedłem pieniąc się z tłumionej złości. 
Uspokoił mnie zachwyt królewny, która wręcz zachłystywała się 

moimi lekcjami. Gotowa była uczyć się od rana do wieczora. Zapo-
znałem ją z europejskimi systemami matematyki, z fizyką, z filozo-
fią  i  historią  naszych  narodów  klasycznych.  Ze  swej  strony  pilnie 
uczyłem się języka Letejów i korzystałem z każdej okazji, aby zapo-
znać się bliżej z historią kraju. Pomagało mi to, że królewna nieco 
się swej ojczyzny wstydziła i pragnąc mi dowieść, że i oni nie stoją 
na niskim stopniu rozwoju, pokazywała mi wiele cudów ukrytych  

133 

background image

we  wnętrzu  Góry.  Dzięki  temu  obejrzałem  bogato  urządzone  sale 
drugiego  piętra,  wśród  których  Sala  Gwiezdna  była  najbardziej 
interesująca.  Widziałem  muzea  i  biblioteki  znajdujące  się  na  trze-
cim piętrze. Letejowie mieli własną literaturę, a ich książki pisane 
były zaostrzonym diamentem na cienkich złotych blaszkach. 

W muzeach zebrane były rzadkie kamienie, wspaniałe wyroby z 

metalu i wiele cudownie rzeźbionych posągów. Niektóre z nich były 
wykonane z brązu, inne z kamienia, ale najwspanialsze z nich wy-
kute były w skale, tworząc jedność z posadzką, na której stały. 

Jednak  wszelkie  próby  przedostania  się  na  czwarte  piętro,  do 

Królestwa Tajemnicy, jak je nazywano, spełzły na niczym. Królew-
na nawet nie chciała o tym słyszeć. Mieszkali tam kapłani, Letejo-
wie zbierali się tam na modły i dla niewolnika, jakim przecież by-
łem, wstęp do owego sanktuarium był zakazany. 

A tymczasem, zapoznając się bliżej z życiem Letejów, coraz wy-

raźniej  wyczuwałem  w  nim  właśnie  tajemnicę.  Letejowie  używali 
niektórych  słów  w  jakimś  szczególnym  sensie:  „gwiazda”,  „nasze”, 
„głębia” - te wyrazy miały dla nich również dodatkowe ukryte zna-
czenie. 

Pewnego razu odważyłem się zapytać królewnę o to wprost: 
-  Powiedz  mi, pani, czy twój naród nie  przybył tutaj również z 

innej Gwiazdy? 

Seata drgnęła i po chwili milczenia powiedziała zdecydowanym 

tonem: 

-  O tym nie wolno mówić! Nie wypytuj mnie nigdy o nasze ta-

jemnice! 

Skłoniłem w milczeniu głowę. 
W  tydzień  później  mogłem  już  porozumieć  się  po  letejsku  i 

wkrótce zacząłem wygłaszać swoje wykłady w tym języku. Słuchać 
mnie, poza królewną, przychodziło wielu młodzieńców i wyrostków, 

134 

background image

którzy  z  największym  zaciekawieniem  słuchali  moich  opowieści, 
zwłaszcza  z  dziejów  narodów  klasycznych,  które  szczególnie  przy-
padły im do gustu. 

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

Nie od razu pojąłem, czego Seata we mnie szukała i co napraw-

dę do mnie czuła. Doprowadziła ta moja niewiedza do ciężkiej sce-
ny już na początku mojego życia wśród Letejów. 

Gdy tylko nieco nauczyłem się mówić po letejsku, królewna za-

prosiła mnie na  wielkie orle łowy, które były największą rozrywką 
Letejów.  Zgodziłem  się,  chociaż  doskonale  wiedziałem,  że  moja 
obecność wzbudzi gniew wielu zwykłych towarzyszy królewny, dla 
których  towarzystwo  byłego  niewolnika  było  niezwykle  przykre. 
Istotnie, musiałem znieść wiele pogardliwych spojrzeń i złośliwych 
uwag. Ze szczególną wrogością odnosił się do mnie Latomati, smu-
kły młodzieniec z drugiego piętra, czyli należący do najszlachetniej 
urodzonych  Letejów.  Wyrażało  się  to  między  innymi  w  tym,  że 
zwracając  się  do  mnie  używał  wyłącznie  narzecza  Beczuanów,  a 
zatem  języka,  którym  rozkazywał  niewolnikom,  a  ja  nie  mogłem 
nawet oponować, gdyż istotnie  po  beczuańsku mówiłem lepiej niż 
po letejsku. 

Polowanie urządzono nocą, gdyż wychodzenie w dolinę za dnia 

uważano  za  nieprzyzwoite.  Księżyc  był  w  trzeciej  kwadrze,  ale 
świecił  jeszcze  dość  jasno.  Myśliwych  poza  królewną  i  mną  było 
ośmiu,  wśród  nich  dwoje  dziewcząt.  Wszyscy  szli,  rozmawiając  z 
ożywieniem,  ku  krawędzi  zapadliska  znajdującej  się  o  jakieś  pięć 
wiorst od Góry. W kilku miejscach w urwisku były urządzone wyj-
ścia  na  Przeklętą  Pustynię.  Jedną  z  takich  ścieżek  zaczęliśmy  się 
wspinać do góry. 

135 

background image

Należało  przy  księżycowym  świetle  wyszukiwać  orle  gniazda, 

podkradać  się  do  nich  i  strzelać  do  ptaków  z  łuku.  To  było  dość 
zajmujące  i  niezupełnie  bezpieczne.  Myśliwi  rozproszyli  się.  Za 
każdą  damą  szli  jej  kawalerowie.  Za  królewną  kroczył  Latomati, 
później niejaki Bolale i wreszcie ja, jako jej niewolnik. 

Zajęliśmy się polowaniem.  Latomati wypatrzył gniazdo, ale nie 

zdołał się do niego podkraść. Orlica na dźwięk kroków wzleciała w 
powietrze, ale broniąc swoich piskląt zaczęła pomykać nad naszymi 
głowami,  ze  straszliwym  łopotem  przecinając  powietrze.  Latomati 
wystrzelił z łuku, ale chybił. Rozwścieczony zaatakował ptaka swo-
im krótkim mieczem. Bolale usiłował wybrać z gniazda orlątko, ale 
jego matka rzuciła się na niego z wielkim impetem. 

Królewna dostrzegła inne gniazdo i przywoławszy mnie gestem 

zaczęła  się  wspinać  ku  niemu.  Podkradliśmy  się  dość  blisko,  kró-
lewna  wystrzeliła  z  łuku,  ale  też  chybiła.  Orzeł  poderwał  się  jak 
rakieta,  pokrążył  chwilę  w  powietrzu,  a  potem  opadł  na  ziemię  i 
zaczął chromać  po  kamienistej ścieżce.  Rzuciliśmy się w  pogoń za 
nim. 

W ten sposób myśliwi stracili się  nawzajem z oczu.  Ja tymcza-

sem  przypadkowo  uniosłem  głowę  do  góry  i  przeraziłem  się  na 
widok czarnej chmury zakrywającej  niebo. Nadchodziła straszliwa 
burza tropikalna, huragan zdarzający się raz na kilka lat, ale pozo-
stający w pamięci na całe dziesięciolecia. 

- Królewno! - zawołałem. - Musimy uciekać! 
Ale było już za późno. W parę minut chmura zasnuła całe niebo, 

pochłonęła  światło  Księżyca  i  gwiazd.  Zapadła  nieprzenikniona 
ciemność, zawył wiatr, a w dole pod naszymi nogami rozjęczały się 
palmowe gaje. 

Uczepiwszy się krzewów, ledwie mogliśmy utrzymać  się na wą-

skiej  ścieżce wijącej  się  po stromiźnie. Rozszalała się afrykańska 

136 

background image

ulewa, która natychmiast przemoczyła nas do suchej  nitki i biła w 
ciało  niczym  gruby  grad.  Ziemia  stała  się  śliska.  Oślepiające  bły-
skawice przecinały niebo, a grzmoty nie ustawały nawet na chwilę. 

Lada moment mogliśmy stoczyć się w przepaść. Zaparłem się o 

jakiś kamień i podtrzymywałem królewnę drżącą z przerażenia jak 
liść  osiki.  Przy  świetle  błyskawic  widziałem  jej  pobladłą  twarz  i 
palce zaciśnięte konwulsyjnie na gałązce krzewu. Nagle pod napo-
rem  szczególnie  silnej  strugi  deszczu  kamień  pod  moją  nogą  za-
chybotał się: woda go podmywała. 

„Wszystko  mi  jedno  -  pomyślałem.  -  Jeśli  skręcę  sobie  dziś 

kark, to świat niewiele straci, jeśli zaś zostaniemy oboje przy życiu, 
to mogę wiele zyskać...” 

I pochyliwszy się nad Seata, aby dosłyszeć swoje słowa w łosko-

cie grzmotu, ryku wiatru i szumie deszczu, krzyknąłem starając się 
nadać memu głosowi odcień rozpaczy: 

-  Królewno!  Wydaje  się,  że  nasza  śmierć  jest  bliska.  Nie  mogę 

jednak umrzeć zanim nie powiem ci, jak bardzo cię kocham! Poko-
chałem  cię  od  pierwszego  wejrzenia.  Marzyłem  tylko  o  tym,  aby 
dane mi było kiedyś ucałować twoją dłoń. Żegnaj na  zawsze, moja 
władczyni! 

Kamień rzeczywiście szybko usuwał mi się spod nóg.  Zachwia-

łem  się,  puściłem  królewnę,  ale  zdołałem  powstrzymać  upadek, 
chwytając się jakiejś nowej gałązki. Znów rozjarzyła się błyskawica 
i  znów  na  moment  ujrzałem  twarz  Seaty.  Nie  było  w  niej  strachu, 
nie  było  też  owego  poruszenia,  które  spodziewałem  się  dostrzec. 
Jej twarz wyrażała tylko jedno: smutek, bolesny smutek. 

-  Ach Tole! Tole! - odparła mi, a jej głos dotarł do mnie jednak 

przez łoskot rozpasanego żywiołu. - Po co mi to powiedziałeś? A ja 
tak wierzyłam, że jesteś lepszy od innych! Ach Tole! Czyż i na twojej 

137 

background image

Gwieździe ludzie żenią się i wychodzą za mąż, a mężczyźni kochają 
dziewczęta? Czyżby wszędzie tak było? 

Nie wiem, jakim cudem te markotne słowa przeniknęły do me-

go serca. Straciłem władzę nad sobą i przypadłem ustami do skraju 
jej szaty. Czułem, że łzy dławią mnie i zaciskają gardło... 

- Wybacz mi, królewno! - wykrzyknąłem. - Wybacz! To było sza-

leństwo. To była podłość. Przysięgam, że nigdy już tego nie powtó-
rzę!  Nigdy,  przyrzekam...  -  Jeszcze  przed  chwilą  nie  przypuszcza-
łem, że kiedykolwiek wypowiem takie słowa. 

Tak staliśmy naprzeciw siebie oparci o jakieś kamienie, trzyma-

jąc  się  za  smagane  ulewą  gałązki.  Burza  już  przechodziła.  Ukazał 
się skrawek czystego nieba i zaczęło się szybko przejaśniać. 

W pół godziny później zauważył nas Latomati i wraz z nim oraz 

z Bolalem, który niebawem też pospieszył nam na pomoc, sprowa-
dziliśmy królewnę rozmytą ścieżką na dół. U stóp urwiska czekała 
już lektyka wysłana przez zaniepokojonych dostojników. 

ROZDZIAŁ TRZYNASTY 

Króla  zobaczyłem  jeszcze  raz  na  pogrzebie  pewnego  Leteja. 

Chowano  go  w  podziemiu  Góry  na  poziomie  więziennych  lochów. 
Znajdowała  się  tam  Sala  Śmierci  o  niskich  sklepieniach,  wąska  i 
długa na jakieś czterdzieści sążni. Wzdłuż jej ścian ustawiono ludz-
kie  czaszki,  a  w  samym  końcu  wznosiła  się  statua  wyobrażająca 
zapewne  śmierć.  Była  to  postać  człowieka  zawiniętego  ściśle  w 
płaszcz czy całun, z nagą czaszką zamiast głowy; owa czaszka była 
pusta w środku i podczas pochówku wstawiano tam małą pochod-
nię, której światło przebijało przez oczodoły, otwory nosa i zęby. 

138 

background image

Pogrzeb odbywał się w nocy. Zebrali się nań wszyscy dorośli Le-

tejowie  z  wyjątkiem  tych,  którzy  pełnili  akurat  straż.  Poza  nimi 
było tylko czterech niewolników dźwigających lektykę króla oraz ja. 
Tym razem niosłem pochodnię za moją królewną. W tłumie wypeł-
niającym szczelnie całą salę dostrzegłem kapłanów. Było ich pięciu. 
Każdemu towarzyszył młody chłopiec, mający dziedziczyć duchow-
ną godność. Kapłani odziani byli w szkarłatne płaszcze, na głowach 
mieli korony takiego samego kształtu jak królewska,  ale mniejsze. 
Cały  obrzęd  polegał  na  wyśpiewywaniu  przez  nich  jakichś  mono-
tonnych hymnów. Jeszcze zbyt słabo znałem język Letejów, aby je 
zrozumieć.  Rozróżniałem  jedynie  często  powtarzaną  inwokację  do 
Gwiazdy, która była bóstwem w kraju Góry. 

Po odśpiewaniu hymnów  wszyscy obecni, nie wyłączając króla, 

uklękli na oba kolana. Jeden z kapłanów wypowiedział wyraźnie i z 
naciskiem następujące słowa: 

-  Nie  zazdrośćmy  temu,  który  odszedł,  i  nie  lękajmy  się  losu. 

Śmierć jest tajemnicą, a więc uczcijmy ją milczeniem. 

Cisza trwała około dwóch minut, a potem kapłan wykrzyknął: 
-  Chwała Gwieździe! 
Wszyscy wstali i powtórzyli chórem ten okrzyk. Przy nogach po-

sągu  śmierci  znajdował  się  szeroki  wlot  do  głębokiej  studni.  Tam 
właśnie  przy  wtórze  hymnów  zaczęto  opuszczać  na  sznurach  ciało 
zmarłego. Potem sznury zwolniono i usłyszałem jakby plusk wody, 
ale  wówczas  nie  byłem  jeszcze  tego  pewien.  Wszyscy  zaczęli  się 
rozchodzić. Letejowie rozstąpili się, dając drogę  królewskiej lekty-
ce, która jednak nagle zatrzymała się, i król przywołał mnie gestem 
dłoni. Podszedłem z mimowolnym drżeniem. 

139 

background image

-  To ty jesteś tym człowiekiem, który przybył do nas z Gwiazdy? 

- zapytał mnie w narzeczu Beczuanów. 

-  Tak, władco - odparłem z szacunkiem. 
-  Jaką drogą wędrowałeś? 
-  Z naszej Gwiazdy ta ziemia widoczna jest jako błękitna iskier-

ka - zacząłem swoją wyuczoną na pamięć bajeczkę. -  Nasi mędrcy 
już  dawno  zwiedzieli  się,  że  jest  to  odrębny  świat,  w  którym  żyją 
istoty rozumne. I oto zbudowali łódź zdolną do żeglowania między 
gwiazdami.  Znalazło  się  pięciu  śmiałków,  którzy  z  żądzy  wiedzy 
odważyli  się  narazić  na  szwank  życie  i  wsiedli  do  tej  łodzi.  Wśród 
nich byłem także i ja. Szczególne aparaty wyrzuciły nas ku górze z 
prędkością błyskawicy: Mówię „w górę”, królu, ponieważ dla nas ta 
ziemia leżała pośród gwiazd. Lecieliśmy osiemnaście dni i wreszcie 
spadliśmy  na  Ziemię.  Tu  się  rozdzieliliśmy  i  wyruszyliśmy  w  róż-
nych  kierunkach.  Ja  długo  błąkałem  się  pomiędzy  dzikusami  za-
mieszkującymi  obszary  wokół  kamiennej  pustyni,  gdzie  zaopa-
trzyłem się w niewolnika. Potem usłyszałem o Górze i wyruszyłem 
na jej poszukiwanie. 

Król wysłuchał mnie uważnie, a potem powiedział: 
-  Jednak, jak mi doniesiono, twój niewolnik nic o tym nie wie, 

nie wie nawet, że jesteś mieszkańcem Gwiazdy. 

-  Panie  mój  -  powiedziałem  -  czyż  jest  do  pomyślenia,  żebym 

zwierzał się niewolnikowi? 

Król  popatrzył  na  mnie  przenikliwym  wzrokiem  i  zapytał  jesz-

cze: 

-  A  zatem  na  twojej  Gwieździe  wszyscy  mieszkańcy  przypomi-

nają ciebie, są takimi samymi istotami jak my i nasi niewolnicy? 

-  Tak, królu - odparłem. - Tam również mieszkają ludzie... 
Władca  jeszcze  raz  spojrzał  na  mnie,  potem  uczynił  znak,  bym 

jeszcze bardziej się przybliżył, i gwałcąc etykietę pochylił się ku  

140 

background image

mojej twarzy, po czym powiedział tak cicho, że tylko ja mogłem go 
usłyszeć: 

-  Posłuchaj  mnie,  cudzoziemcze!  Mylisz  się  głęboko...  Na 

gwiazdach żyją zupełnie inne istoty niż tutaj. Ja o tym wiem, ty nie. 
Weź  to  pod  rozwagę.  Pamiętaj,  że  wiem,  iż  nie  przybyłeś  tu  z 
Gwiazdy. 

I  zanim  zdołałem  się  opamiętać,  król  wydał  już  rozkaz  niewol-

nikom.  Jego  lektyka  zakołysała  się  i  ruszyła  do  przodu,  a  ja  nie 
mogłem mu już nic odpowiedzieć. 

ROZDZIAŁ CZTERNASTY 

Życie  nasze  płynęło  jednostajnie.  Wstawaliśmy  koło  południa; 

najpierw wygłaszałem swoje wykłady, a później królewna wydawa-
ła  obiad,  na  którym  zbierało  się  liczne  towarzystwo.  Wieczorem 
wyruszaliśmy na zwykłe przechadzki po dolinie. 

Zbliżało  się  wielkie  Święto  Gwiazdy,  nazywane  przez  niewolni-

ków  Świętem  Oczu,  ponieważ  obchodzono  je  raz  na  dwa  lata.  W 
przeddzień tego święta na zwykłym obiedzie u królewny zebrało się 
szczególnie wielu gości. Poza jej zwykłą świtą było ponadto dwóch 
sędziwych  mędrców  piastujących  godność  oficjalnych  kronikarzy 
oraz szkolny nauczyciel. 

Jak się wielokrotnie  i przedtem zdarzało, rozpoczął się spór, w 

którym  musiałem  bronić  europejskiej  nauki.  Szczególnie  warte 
uwagi wydawało mi się to, że właśnie uczeni nie chcieli przywiązy-
wać  najmniejszej  wagi  do  tych  nowych  prawd,  które  im  głosiłem. 
Tak na przykład pewnego razu pewien letejski matematyk wyśmiał 
mnie,  gdy  wytłumaczyłem  mu  pierwiastki  geometrii  analitycznej. 
Tym  razem  mówiliśmy  o  właściwościach  dźwięku.  Podawano  ko-
lejne  dania  -  kukurydzę,  fasolę,  słodkie  pataty,  orzeszki  ziemne 
(ponieważ Letejowie są całkowitymi wegetarianami i zupełnie nie  

141 

background image

znają  hodowli  bydła).  Wszyscy  obficie  zapijali  potrawy  zwyczajną 
wódką, ale z żywą uwagą uczestniczyli w naukowej dyskusji. 

Nauka  Letejów  znała  właściwości  echa  i  prawo  rządzące  drga-

niami  struny,  ale  nikt  nie  chciał  przyjąć  moich  objaśnień  co  do 
drgań  powietrza.  Przytaczałem  na  dowód  słuszności  różne  do-
świadczenia, a niektóre z nich nawet od razu przeprowadzałem, ale 
Letejowie  nie  lubili  i  nie  uznawali  metody  eksperymentalnej. 
Wkrótce  dyskusja  przestała  być  akademicka  i  przekształciła  się  w 
spór  o  wyższość  nauki  letejskiej  nad  europejską.  Zaostrzył  się  on 
jeszcze bardziej, kiedy zaczęliśmy mówić nie o dźwiękach w ogóle, 
tylko o muzyce, co było zrozumiałe dla większości obecnych. 

-  W istocie,  jak się zdaje -  mówił z  błyskiem  w oku Latomati - 

wszystkie  wasze  instrumenty  muzyczne  to  nic  innego  jak  nasze 
kotła (bęben), leeta (fujarka) i lomei (rodzaj gitary). Poza nimi nie 
wymyśliliście niczego nowego! 

Chcąc  go  przekonać,  wskazywałem  na  rozmaitość  naszych  in-

strumentów, opisywałem fortepiany i organy, opisywałem koncerty 
i opery, ale bez skutku. 

-  Każdy  mędrkuje  po  swojemu  -  mówił  z  pogardą  Latomati.  - 

Mówisz,  Tole,  że  macie  tam  wiele  narodów,  które  porozumiewają 
się ze sobą, zapożyczają od siebie nawzajem nowe pomysły, my zaś 
jesteśmy sami, nie mamy od kogo się uczyć, a jednak wynaleźliśmy 
trzy podstawowe sposoby tworzenia muzyki. 

-  Latomati  -  powiedziałem  zimno  -  błądząc  po  ziemskich  ste-

pach napotykałem zupełnie dzikie plemiona, które jednak znały te 
trzy sposoby, umiały dąć w fujarkę, potrącać napiętą strunę i ude-
rzać w bęben. 

Latomati aż zatrząsł się ze złości. 
-  A kto nam dowiedzie - zaczął drżącym z   oburzenia  głosem   -  

że to, co mówisz jest prawdą? Kto nam zaręczy, iż opowieść o życiu 

142 

background image

na Gwieździe, na którą nigdy nie trafimy, nie jest zwyczajnym zmy-
śleniem? 

-  Wybaczam  ci  twoje  słowa  -  odparłem  spokojnie  -  bo  życie  w 

moim kraju jest o tyle doskonalsze od waszego, że trudno oczywi-
ście jest ci w nie uwierzyć. 

Wzrok  Latomatiego  zapłonął  ponurym  blaskiem,  ale  w  tym 

momencie z pomocą pospieszyła mi królewna, starając się uspoko-
ić  mojego  przeciwnika.  Jej  srebrzysty  głos  jeszcze  nie  umilkł,  gdy 
dobiegł  nas  odgłos  ciężkich  kroków.  Portiera  zasłaniająca  wejście 
odsunęła się i w drzwiach między dwoma niewolnikami niosącymi 
pochodnie stanął Bollo. 

-  Letejowie!  -  powiedział  władczym  tonem.  -  Wasz  uwielbiany 

władca  nieoczekiwanie  poczuł  się  bardzo  chory.  Rozejdźcie  się, 
albowiem  wszelkie  zgromadzenia  są  teraz  nie  na  miejscu.  Niechaj 
każdy w samotności zanosi modły do Gwiazdy, błagając ją o zdro-
wie króla. 

-  Mówisz, że ojciec jest bardzo chory?! - wykrzyknęła królewna, 

rzucając się porywczo ku wyjściu. 

-  Zatrzymaj  się,  królewno!  -  powstrzymał  ją  Bollo.  -  Władca 

rozkazał mi, aby nie wpuszczać doń nikogo, nawet ciebie. Ukorzcie 
się, Letejowie! Spójrzcie: oto królewski miecz! 

Bollo  uniósł  wysoko  nad  głową  błyszczącą  klingę,  której  ręko-

jeść  płonęła  oślepiającym  blaskiem  drogich  kamieni.  Obecni  po-
chylając  z  szacunkiem  głowy  zaczęli  się  skwapliwie  rozchodzić. 
Mijając  Bolla  Letejowie  zasłaniali  dłonią  oczy,  oddając  w  ten  spo-
sób  honor  należny  wyłącznie  królowi  w  trakcie  uroczystych  au-
diencji.  Ja  również  nie  odważyłem  się  okazać  nieposłuszeństwa  i 
pospieszyłem za innymi. Bollo pozostał z królewną. 

Przeczuwając  najgorsze,  skierowałem  się  do  swojej  izdebki,  w 

której czekał na mnie Mstega. 

143 

background image

-  Panie  -  zwrócił  się  do  mnie,  rozglądając  się  niespokojnie  na 

boki. - Byłem u niewolników. Powiadają tam, że król już nie żyje i 
chcą,  żeby  dali  im  wódki  i  jeden,  dwa,  trzy  dni  odpoczynku.  Nie-
wolnicy burzą się, panie... 

To było coś nowego. To było lekarstwo na mój niepokój. Z naj-

wyższym ożywieniem zacząłem wypytywać Mstegę o szczegóły. 

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY 

Następnego dnia przypadało Święto Gwiazdy, ale żadne uroczy-

stości się nie odbyły. Niewolników wprawdzie zwolniono od pracy, 
ale pozostawiono pod zamknięciem w ich sali. Murzyni burzyli się 
tam  i  na  wszelkie  sposoby  próbowali  wytłumaczyć  sobie  ostatnie 
wydarzenia. 

Przyniesiono  mi  zwyczajne  śniadanie.  Po  spożyciu  go  posze-

dłem  jak  co  dzień  do  królewny,  ale  przed  wejściem  na  jej  pokoje 
stało na straży dwóch Letejów. Znałem ich, zdarzyło mi się nawet z 
nimi  rozmawiać,  ale  oni  udali,  że  po  raz  pierwszy  widzą  mnie  na 
oczy. 

-  Królewna rozkazała nikogo nie wpuszczać - powiedział mi je-

den z nich. 

-  Zawiadomcie ją przez kogoś, że przyszedłem. 
-  Królewna nie pozwala. 
Odszedłem,  chociaż  mu  nie  uwierzyłem.  Błądziłem  po  salach, 

korytarzach  i  tarasach  Góry.  Wszędzie  było  pusto.  Napotykani  z 
rzadka Letejowie  kroczyli szybko  i  mijali mnie  w milczeniu. Trak-
towali  mnie  jak  zapowietrzonego,  chociaż  niepewnie  odpowiadali 
na pozdrowienia. 

Wróciłem do siebie. Kiedy zdarzało mi się nie jadać u królewny, 

przynoszono  mi  obiad  do  izdebki.  Dzisiaj  się  go  nie  doczekałem. 
Cały tryb życia Góry został zakłócony. Wieczorem znów wyszedłem 
za próg zdecydowany za wszelką cenę wyjaśnić sytuację. W chwilę 

144 

background image

potem  natknąłem  się  na  starego  nauczyciela  Sege.  Zastąpiłem  mu 
drogę. 

-  Witaj - powiedziałem. - Widzę, że dziś nie ma zajęć, skoro je-

steś o tej porze wolny. Powiedz mi, panie, jak zdrowie króla. 

Starzec okropnie się zmieszał. 
-  Wybacz, ale bardzo się spieszę... 
Odwrócił się i uciekł ode mnie niemal biegiem. 
Poszedłem  do  Latomatiego.  Niewolnicy  powiedzieli  mi,  że  roz-

kazał nikogo do siebie nie wpuszczać. 

Znów wróciłem do swojej izdebki. Coś się wokół mnie działo, a 

ja nie miałem o niczym pojęcia. Wysłałem Mstegę do niewolników, 
żeby wywiedział się, co tam słychać, a sam rzuciłem się na posłanie. 
Obok  niego  w  ścianie  Góry  było  wybite  wąskie  okienko,  więc  mo-
głem  obserwować  szybko  zapadający  zmierzch.  Wreszcie  nadeszła 
noc. 

Nagle  w  korytarzyku  wiodącym  do  mojej  izdebki  ukazała  się 

czarna postać Murzynki. To była niewolnica Seaty. 

-  Zaraz tu będzie królewna - szepnęła służka i zniknęła. 
Zerwałem się z łoża. W chwilę  potem weszła Seata. Była sama, 

bez asysty. 

Wymamrotałem w zmieszaniu jakieś przeprosiny, ale królewna 

przerwała mi: 

-  Nie mamy czasu, przyjacielu! Posłuchaj mnie. 
Usiadła na posłaniu i ujęła mnie za rękę. 
-  Posłuchaj. Ojciec umarł. Ukrywają to, ale on naprawdę umarł. 

Ostatnio  odsunął  mnie  od  siebie.  Teraz  mogę  powiedzieć,  że  ty 
jesteś  temu  winien.  Chciałam  dwa  razy  go  odwiedzić,  ale  nie  po-
zwolił mi na to. Bollo nie odstępował go ani na krok. Ma teraz kró-
lewski miecz i zostanie królem. Letejowie go uznają. 

Wedle praw tego kraju następczynią tronu była Seata. Pomyśla-

łem, że to właśnie utrata dziedzictwa tak ją martwi. 

 

145 

background image

-  Nie  martw  się,  królewno  -  powiedziałem.  -  Jeszcze  nie 

wszystko  stracone.  Zresztą  królewska  godność  wcale  nie  jest  taka 
wspaniała, jak ci się może wydaje. Jestem przekonany, że łączy się 
z nią więcej trosk i kłopotów niż radości. 

-  Ach,  niczego  nie  rozumiesz!  -  powiedziała  ze  smutkiem  kró-

lewna. - Wytłumaczę ci to dokładniej. Wiesz, że od dawna walczą u 
nas dwie strony: szlachetnie urodzeni wielmoże i szarzy Letejowie. 
Mój  ojciec  był  królem  wywodzącym  się  z  partii  wielmożów.  Był 
czas, kiedy chciano pogodzić obie partie i w tym celu wydano moją 
starszą siostrę za Bolla, który pochodzi od szarych Letejów. Jednak 
siostra umarła, a Bollo pozostał wierny swojej partii. Teraz trium-
fuje nie tylko on, lecz także całe pierwsze piętro.  A my skazani je-
steśmy na upadek. 

-  Wciąż jeszcze nie widzę w tym niczego strasznego, królewno - 

zauważyłem. 

-  Okropne  jest  to  -  wykrzyknęła  Seata,  załamując  swoje  białe 

dłonie - że jako królowa mogłabym pozostać wolna... Ale nie należę 
już  do  królewskiego  rodu!  Jestem  zwykłą  kobietą!  Muszę  podpo-
rządkować  się  prawom  tego  kraju.  Już  dwa  lata  temu  przeżyłam 
swoją piętnastą wiosnę, więc rozkażą mi... rozkażą mieć męża... 

Wypowiedziała  ostatnie  słowa  zdławionym  z  rozpaczy  głosem, 

patrząc  ponuro  w  podłogę.  Ale  zaraz  ożyła,  popatrzyła  na  mnie 
rozjaśnionym wzrokiem i chwyciła za rękę. 

-  Słuchaj, Tole! Ja tego nie chcę! Nie chcę! Uważam to za hań-

biące  i  dlatego  musisz  mnie  przed  tym  uratować!  Jak?  Czyżby  ta 
szara ziemia nie znużyła cię w ciągu tych niewielu dni, jakie na niej 
wbrew swej woli spędziłeś?... A ja się tu przecież urodziłam i prze-
żyłam długie lata! Jesteś mądry, mój dobry Tole! Potrafisz  

146 

background image

znaleźć  jakieś  wyjście.      Ucieknijmy      stąd,    umknijmy,    odlećmy 
chociażby na twoją Gwiazdę! Błagam cię!... 

Padła przede mną na kolana, porywczo objęła i popatrzyła bła-

galnie w oczy. 

-  Królewno  Seato...  -  mówiłem  w  szalonym  zmieszaniu.  -  Do-

skonale wiesz, że moje życie należy do ciebie, ale teraz jestem bez-
silny... Co mogę zrobić sam, bezbronny i nieprzygotowany? Jestem 
bezsilny, królewno... 

Wstała wolno, aby odejść, ale zamiast tego upadła z łkaniem na 

łoże. 

-  To  znaczy,  że  wszystko  skończone!  Wszystko!  I  ja,  jako  zwy-

czajna kobieta... 

-  Bądź  rozsądna  -  starałem  się  ją  uspokoić.  -  Jeszcze  nie 

wszystko jest stracone. 

Seata przerwała na moment łkania  i krzyknęła do mnie ze zło-

ścią: 

-  Zostaw  mnie,  Tole!...  Zostaw  mnie  i  sam  uciekaj...  Uciekaj, 

rozkazuję  ci!  Bollo  nie  oszczędzi  cię,  już  polecił  cię  zgładzić...  Że-
gnaj na zawsze. 

-  Nie  możemy  wznieść  się  na  inną  Gwiazdę,  ale  możemy  wal-

czyć z wrogami - powiedziałem. 

Seata uniosła głowę. 
-  Ale Bolla popiera całe pierwsze piętro, co najmniej tysiąc Le-

tejów, ją zaś mam może ze dwudziestu zwolenników, a i ci w więk-
szości są starzy i tchórzliwi. 

-  Po stronie Bolla są niemal wszyscy Letejowie - powiedziałem 

w zadumie. - A co będzie, jeśli za nami opowiedzą się niewolnicy? 

-  Niewolnicy?  -  powtórzyła  królewna  i  popatrzyła  na  mnie  w 

niebotycznym zdumieniu. 

ROZDZIAŁ SZESNASTY 

Było  już  zupełnie  ciemno  i  gwiazdy  w  całej  krasie  płonęły  na 

firmamencie,  kiedy  podszedłem  do  wyjścia.  Strażnik  zastąpił  mi 
drogę. 

-  Wyjście wzbronione! - powiedział. 

147 

background image

-  Przez kogo? 
-  Przez Bolla, w którego rękach znajduje się królewski miecz. 
Sięgnąłem po ukryty w fałdach płaszcza krótki letejski mieczyk, 

ale postanowiłem go użyć jedynie w ostateczności. 

-  Przyjacielu  -  powiedziałem  miękko.  -  Wykonujesz  rozkazy 

Bolla,  który  dzierży  władzę  jedynie  tymczasowo,  ja  zaś  mam  złotą 
bransoletę królewny... Czy nie uważasz, że jej władza jest wyższa? 

Strażnik zawahał się. 
-  Rozkazano  mi  nie  wypuszczać  nikogo  -  powiedział  niepew-

nym tonem. 

-  Posłuchaj,  przyjacielu  -  szepnąłem.  -  Czy  jesteś  pewien,  że 

Bollo zostanie królem? A co będzie, jeśli władza zgodnie z prawem 
dostanie  się  królewnie?  Pomyślałeś,  jak  wówczas  odniesie  się  do 
tych, którzy odmówili wykonania jej rozkazu? A ja cię znam: jesteś 
Toboj, syn Bokolta... 

Widząc,  że  strażnik  ostatecznie  stracił  rezon,  odsunąłem  go  i 

szybko  wyszedłem  z  Góry.  Nie  zdążyłem  zrobić  nawet  dwudziestu 
kroków,  gdy  Toboj  oprzytomniał  i  zaczął  krzyczeć,  żebym  się  za-
trzymał.  Przyspieszyłem  kroku,  gotów  w  razie  konieczności  rzucić 
się  biegiem.  Jednak  strażnik  widząc,  że  nie  odpowiadam  na  jego 
wołanie,  porzucił  swój  posterunek  i  zniknął  w  mroku.  Najwidocz-
niej pobiegł zameldować o całym wydarzeniu. 

Tracąc  oddech  ze  zmęczenia  dobiegłem  do  Wielkiego  Wejścia, 

którego zazwyczaj również pilnował strażnik. 

-  Na  rozkaz  królewny!...  -  powiedziałem,  pokazując  mu  złotą 

bransoletę. Strażnik odsunął się bez słowa. 

Wszedłem do sali niewolników oświetlonej dziesiątkami ognisk. 

Ich płomienie strzelały ku górze, a dym mieszał się z podsklepien-
nym mrokiem. Tysiące nagich ciał pląsało dziko w czerwonych 

148 

background image

odblaskach płomieni. Tysiące głosów zlewały się w nieustanny ryk. 

Nie  od  razu  mnie  zauważono  i  bez  przeszkód  doszedłem  do 

znanego  mi  zakątka,  gdzie  zazwyczaj  zbierali  się  starcy.  Po  chwili 
ze  wszystkich  stron  zaczęły  nadbiegać  gapie  zdumieni  widokiem 
letejskiego płaszcza na niewolniczej sali. 

Stanąłem w kręgu starców, którzy z przestrachem wstali na mój 

widok od ogniska. 

Poczekałem, aż nastąpi względna cisza, a potem zacząłem swoją 

przemowę, mówiąc prosto, jasno i wyraźnie: 

-  Niewolnicy!  Rozpoznaliście  mnie!  Ja  również  jestem  niewol-

nikiem, który mieszkał i pracował z wami. Później trafiłem do Lete-
jów, ale żyjąc wśród nich wciąż myślałem o tym, jak polepszyć wasz 
los. Również królewnę skłoniłem ku tym myślom. Nasza królewna 
pragnęła, gdy tylko obejmie władzę, ulżyć waszej doli. Obiecała mi, 
że gdy zostanie królową, pozwoli wam pracować tylko rano i przed 
wieczorem,  obiecała  też,  że  codziennie  będzie  wam  dawać  wódkę. 
Zabroni karbowym bić was... Wiecie już, jak miłosierna jest nasza 
królewna. Posłuchajcie, niewolnicy: nasz król umarł. 

Pod  sklepieniem  sali  przetoczył  się  dziki  ryk  tysięcy  gardzieli. 

Podniecony tłum napierał ze wszystkich stron, niemal mnie tratu-
jąc. 

-  Stójcie!  Słuchajcie  jeszcze!  Inni  Letejowie  nie  chcą  odmiany 

naszego  losu.  Inni  Letejowie  nadal  chcą  nas  zmuszać  do  pracy  od 
świtu  do  nocy,  bić  i  morzyć  głodem.  Ci  Letejowie  nie  chcą  oddać 
władzy królewnie Seacie, chociaż władza ta należy do niej prawem 
dziedzictwa. Zamiast królewny wybrali na władcę Bolla. Znacie go, 
to najokrutniejszy ze wszystkich Letejów, dla którego bicie niewol-
nych  jest  najwyższą  rozkoszą.  Niewolnicy!  Nie  dopuścimy,  żeby 
królewna została zabita lub uwięziona. Nie dopuścimy do tego!  

149 

background image

Obalimy  Bolla,  zabijemy  go!  Wprowadzimy  na  tron  królewnę  Se-
atę! Idźcie za mną, niewolnicy! Pokażę wam drogę do broni i skła-
dów żywności, gdzie jest dość kukurydzy i wódki dla wszystkich! 

Przez  pewien  czas  niewolnicy  stali  jak  oszołomieni,  ale  zaraz 

rozległy  się  pojedyncze  okrzyki.  Rozpoznałem  głos  Itczuu.  Starcy 
chcieli  coś  mówić,  ale  ich  głosy  utonęły  w  podnoszącym  się  znów 
gromkim  krzyku.  Kobiety  wrzeszczały,  młodzieńcy  z  bojowymi 
okrzykami biegali po sali, uzbrajali się w kamienie i po dwóch, po 
trzech  zaczęli  już  spieszyć  ku  wyjściu.  Sam  byłem  zaskoczony  po-
wodzeniem  swojego  apelu.  Widać  niewolnicy  burzyli  się  już  od 
dawna, a moja oracja była tylko ostatnią iskrą. 

Tłum runął do wyjścia i w jednej chwili zmiótł z drogi kamienie, 

które  je  zamykały.  Strażnik  został  zabity  i  rozwścieczona  horda 
niczym głodny smok popędziła z wyciem ku letejskiemu wejściu do 
Góry.  Biegli  wszyscy  -  kobiety  i  dzieci  wraz  z  mężami  i  ojcami. 
Niewielka grupka licząca najwyżej sto osób pozostała w sali, upar-
cie potępiając całe przedsięwzięcie. Nie zdołałem dotrzymać kroku 
najszybszym  biegaczom  i  kiedy  dotarłem  do  letejskiego  wejścia, 
toczyła się już tam zacięta walka. Około dwudziestu Letejów broni-
ło  wąskich  schodów,  odbijając  ataki  tysięcznego  tłumu  nie-
wolników. Inni niewolnicy tymczasem grabili spichlerz, wyciągając 
z niego broń, kukurydzę, kokosy i beczki z wódką. Koło wejścia na 
polanie zaczęła się już orgiastyczna libacja. 

Długo nie potrafiłem nic na to poradzić i sam byłem przerażony 

dziką  siłą  tłumu,  który  zerwał  się  z  łańcucha.  Dopiero  wówczas, 
kiedy  wszystkie  ataki  zostały  odparte  przez  Letejów,  kiedy  trupy 
niewolników zasłały pierwsze stopnie schodów, Murzyni odstąpili. 

-  Jutro!  Jutro  do  nich  pójdziemy!  -  przekonywałem  niewolni-

ków. - Za dnia będzie nam łatwiej ich pokonać. Teraz, dopóki jest 

150 

background image

ciemno, odpoczywajcie, pijcie, weselcie się lub śpijcie! 

Wreszcie  usłuchali  mnie  i  rozłożyli  się  pod  murami  Góry 

ogromnym  obozem.  Narąbali  kokosowych  drew  i  rozpalili  liczne 
ogniska,  które  purpurowym  zarzewiem  oświetliły  wciąż  szalejący 
tłum. Ze zmieszaniem i lękiem słuchałem przeraźliwego wycia nie-
wolników. 

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY 

Itczuu rozpalił dla mnie oddzielne małe ognisko, wokół którego 

zebrali się wkrótce cieszący się największym szacunkiem niewolni-
cy. Przyszło nawet dwóch starców, chociaż starcy w ogóle byli prze-
ciwni powstaniu. Przyszedł Mstega, który również cieszył się wśród 
Murzynów  dużym  mirem.  Przyszedł  też  Guaro,  siłacz  łamiący  z 
łatwością palmę grubości męskiego ramienia. 

Postarałem się im wszystkim objaśnić przystępnie plan jutrzej-

szego  boju.  Niewolników  zdolnych  do  noszenia  broni  było  ponad 
półtora  tysiąca,  Letejowie  zaś  mogli  wystawić  przeciwko  nam  co 
najwyżej  300  lub  400  ludzi.  Jednak  Letejowie  byli  groźni  przez 
swą dyscyplinę i przewagę moralną, którą zyskali nad niewolnika-
mi w trakcie wielowiekowego panowania. 

Rozmawialiśmy jeszcze siedząc przy ognisku, gdy do moich nóg 

z  cichym  świstem  upadła  strzała  wypuszczona  z  jednego  z  balko-
nów.  Do  strzały  przymocowany  był  skrawek  kokosowej  tkaniny 
zastępującej Letejom papier. Był to list do mnie napisany po letej-
sku.  „Przyjaciele  królewny  zawiadamiają  Tolego,  że  została  ona 
uwięziona  w  swoich  komnatach.  Niechaj  Tole  spieszy  jej  na  ratu-
nek.”  Ów  list  był  dowodem,  że  Seata  nie  przez  wszystkich  została 
opuszczona. Wzywała teraz mojej pomocy, ale niczego na razie nie 
mogłem przedsięwziąć. Niebezpiecznie  było napadać nocą na 

151 

background image

Letejów ukrytych w swoich norach, które znali tak dobrze. Należało 
czekać do rana. Rozstawiłem straże i postanowiłem się nieco prze-
spać. 

Letejowie  wbrew  moim  obawom  nie  odważyli  się  na  niespo-

dziewany atak. Być może zbierali siły. O pierwszym brzasku rozka-
załem zbudzić moje wojsko. Na szczęście w dolnym spichlerzu było 
stosunkowo niewiele wódki i niewolnicy nie mieli czym upić się do 
nieprzytomności. Wstawali teraz dziarsko, nadal gotowi na wszyst-
ko.  Sen  wcale  nie  osłabił  ich  zaciekłości  i  zdecydowania,  aby  ze-
mścić się za długie lata, za całe wieki niewoli. 

Letejowie wciąż zajmowali schody prowadzące na pierwsze pię-

tro.  To  przejście  było  tak  wąskie,  że  kilku  ludzi  mogło  bronić  się 
tam przed całym wojskiem. Rozkazałem narąbać drew i rozpalić z 
nich ognisko u podnóża schodów. Pnie palm zapaliły się z gromkim 
trzaskiem,  zielone  gałęzie  zadymiły  i  kłęby  dymu  popłynęły  stro-
mymi schodami jak kominem. Letejowie naturalnie wycofali się. 

Niewolnicy zawyli z radości. 
Kiedy ognisko zaczęło dogasać, poprowadziłem swoje wojsko do 

szturmu.  Owinąwszy  głowy  szmatami,  żeby  ochronić  się  przed 
rzednącym  dymem,  rzuciliśmy  się  schodami  w  górę.  Schody  roz-
dwajały  się.  Jedna  ich  gałąź  prowadziła  do  centralnej  sali  pierw-
szego  piętra,  druga  zaś  na  taras.  Pobiegłem  tą  drugą  drogą.  Nie 
natknęliśmy  się  na  żaden  opór.  Niewolnicy,  czarni  i  okopceni,  je-
den po drugim  przenikali  przez osmalony otwór na taras. Wysko-
czyłem tam jako jeden z pierwszych i ujrzałem stojący opodal szyk 
Letejów.  Nasi  wrogowie  sądzili  zapewne,  że  i  my  nie  pójdziemy 
przez  dym  i  czekali,  aż  powietrze  zupełnie  się  oczyści.  Teraz  wi-
dząc, że już za późno na opór, popadli w panikę i szybko się wyco-
fali. Taras wpadł w nasze ręce bez walki. 

152 

background image

Znów  zwołałem  naradę  wojenną.  W  środku  pierwszego  piętra 

znajdowała  się  okrągła  sala,  od  której  promieniście  rozbiegało  się 
pięć  korytarzy  z  wejściami  po  obu  stronach  do  piętrowych  miesz-
kań szarych Letejów. W każdym korytarzu było sto takich pomiesz-
czeń. Poza tym od strony tarasu w głąb  Góry między  tymi koryta-
rzami biegło pięć innych ślepo zakończonych tuneli. Przy każdym z 
nich  mieściło  się  po  pięćdziesiąt  piętrowych  mieszkań.  Muszę  tu 
dodać, że większość z nich nie była zajęta i stała pustką. 

Letejowie  zagrodzili  wejścia  do  wszystkich  przelotowych  kory-

tarzy. Postanowiłem zaatakować jednocześnie wszystkie pięć, gdyż 
w wąskich  przesmykach wielka przewaga liczebna nie  miała decy-
dującego  znaczenia.  Utworzyłem  pięć  kolumn.  Nad  jedną  z  nich 
sam  objąłem  dowództwo,  a  cztery  pozostałe  poruczyłem  Itczuu, 
Guarze, Ksutiemu i Mstedze. Rzuciliśmy się do szturmu jednocze-
śnie. 

Wypadło  mi  napaść  na  tak  zwany  Korytarz  Północny.  Broniło 

go najwyżej dwudziestu Letejów, ja zaś miałem pod komendą oko-
ło  stu  pięćdziesięciu  ludzi.  Letejowie  jednak  ustawili  się  w  szyk 
bojowy  i  zręcznie  przebijali  mieczami  zbyt  odważnych  napastni-
ków.  Nie  wszyscy  niewolnicy  zdołali  zaopatrzyć  się  w  miecze  i 
większość z nich była uzbrojona w maczugi i kamienie. Atakowaliś-
my  zaciekle  przez  jakieś  pięć  minut,  ale  wszystkie  nasze  napady 
zostały odparte. Żaden z Letejów nie został nawet draśnięty, a my 
mieliśmy  około  dziesięciu  zabitych.  Niewolnicy  zaczęli  tracić  ani-
musz. 

-  Buntownicy  -  krzyknął  wówczas  jeden  z  Letejów  -  nigdy  nie 

pokonacie  Letejów!  Nam  pomaga  Gwiazda.  Zejdźcie  na  dół,  roz-
proszcie się, to może wam jeszcze przebaczymy. 

Te  słowa  wywarły  na  niewolnikach  ogromne  wrażenie.  Jedni  z 

nich stanęli jak wryci, inni zaczęli się ukradkiem wycofywać. 

153 

background image

-  Naprzód,  przyjaciele!  Uderzymy  jeszcze  raz!  -  namawiałem 

ich. 

-  Do tyłu! - gromowym głosem krzyknął nagle Bollo, wysuwając 

się przed szyk Letejów. - Do tyłu, niewolnicy! W dół! Do swej sali! 
Wykonajcie mój rozkaz. 

I nagle od dzieciństwa przywykli do posłuszeństwa żałośni nie-

wolnicy, którzy na moment zapłonęli zwierzęcą żądzą zemsty, znów 
zamienili  się  w  stado  pokornego  bydła  roboczego...  Cały  mój  od-
dział w obliczu ucieleśnienia groźnej władzy haniebnie podał tyły. 

-  A tego bierzcie żywcem! - rozkazał Bollo - wskazując mnie rę-

ką. 

Zostało przy mnie dwóch czy trzech ludzi, którzy postanowili się 

bronić.  Letejowie  przyparli  nas  do  parapetu,  ich  krótkie  miecze 
zabłysły  wokół  mnie  ze  wszystkich  stron.  Moja  ręka  drętwiała  już 
od  parowania  ciosów.  Czułem,  że  za  chwilę  będzie  już  po  wszyst-
kim,  ale  nagle  za  plecami  Letejów  rozległ  się  dziki  ryk.  W  wylocie 
korytarza,  z  którego  wyszli,  pokazały  się  postacie  niewolników. 
Oddział  Guara  przedarł  się  przez  szyki  Letejów  i  teraz  zaszedł  od 
tyłu naszych przeciwników, po czym momentalnie ich otoczył. Bol-
lo  coś  krzyczał,  ale  jego  głos  tonął  w  zgiełku  bitwy.  Nagle  Guaro 
gigantycznym  susem  podskoczył  ku  niemu,  wywijając  nad  głową 
pniem palmy kokosowej. 

-  Precz, niewolniku! - ryknął Bollo. 
Guaro  jednak  zamachnął  się  swoją  maczugą  i  ze  świstem  opu-

ścił ją na głowę samozwańczego władcy. Bollo zwalił się bez dźwię-
ku na ziemię, a niewolnicy zawyli z zachwytu. 

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY 

Na  tarasie  pozostało  jeszcze  około  piętnastu  Letejów,  którzy 

wciąż nic tracąc ducha zwarli szyki i odpierali  atakujących ich z  

154 

background image

dwóch    stron  przeciwników.  Z  dołu  przybywali  coraz  to  nowi  nie-
wolnicy. Byli wśród nich również ludzie z mojego oddziału, którzy 
ocknęli się z przerażenia i znów rwali się do boju. Opuściłem pole 
walki  i  popędziłem  do  okrągłej  sali,  gdzie  toczyła  się  prawdziwa 
batalia głównych sił letejskich - około dwustu żołnierzy - z naciera-
jącymi pięciuset niewolnikami pod wodzą Itczuu i Mstegi. Pochod-
nie  nie  paliły  się,  przez  długie  korytarze  sączyło  się  skąpe  światło 
dnia,  więc walka toczyła się w niemal zupełnych ciemnościach. W 
kamiennej sali słychać było tupot tysięcy nóg, wściekły ryk walczą-
cych oraz jęki umierających, których bezlitośnie deptali żywi. Echo 
jeszcze  potęgowało  te  dźwięki.  Ludzie  walczyli  na  śmierć  i  życie, 
ślepi i głusi na wszystko, więc jakiekolwiek kierowanie bojem było 
niemożliwe. 

Stałem obok Korytarza Północnego i przypatrywałem się pozycji 

wroga. Letejowie zwróceni byli tyłem do dwóch przejść wiodących 
na  drugie  piętro,  a  zatem  ta  droga  była  dla  mnie  niedostępna  i 
nadal byłem odcięty od Seaty, musiałem bezsilnie czekać na wynik 
starcia. Przeklinałem siebie, że opuściłem królewnę, że zostawiłem 
ją samą na pastwę wrogów, którzy może ośmielili się targnąć na jej 
życie. 

Wciąż  nowe  fale  niewolników  wlewały  się  do  sali.  Rozkazałem 

przynieść  pochodnie.  Ich  migotliwe  światło  uczyniło  obraz  walki 
jeszcze  bardziej  przerażającym.  Wrogowie  ujrzeli  swoje  twarze, 
przyjaciele pojęli, że depczą się nawzajem na śmierć. 

-  Odcinajcie ich od tuneli! - krzyknąłem, chociaż wiedziałem, że 

nikt nie zdoła dosłyszeć mego głosu. 

Nagle  wydarzyła  się  rzecz  nieoczekiwana.  Za  plecami  wrogów 

zabłysnęły nowe pochodnie. Stało się oczywiste, że na Letejów na-
padł od tyłu nowy przeciwnik. To przyjaciele królewny rzucili się  

155 

background image

na nich schodami wiodącymi na drugie piętro. Los szarych Letejów 
został  przesądzony:  mogli  jedynie  drogo  sprzedać  życie.  To  była 
obrzydliwa rzeź. Szarzy Letejowie wycofali się na środek sali i bro-
nili  się  przed  niewolnikami  nacierającymi  ze  wszystkich  stron. 
Szeregi  mieszkańców  pierwszego  piętra  padały  jeden  po  drugim, 
ale każdy następny szereg bronił się z nieustraszoną odwagą. Roz-
wścieczeni  niewolnicy  również  zapomnieli  o  jakiejkolwiek  ostroż-
ności,  szli  wprost  na  miecze,  padali,  ale  z  tyłu  nadciągali  wciąż 
nowi  wojownicy.  Nie  czekałem  na  zakończenie  tej  walki  i  pospie-
szyłem do Seaty. 

U wejścia na drugie piętro stała grupka zwolenników królewny, 

najwyżej trzydziestu. Wśród nich był również Latomati. 

-  Gdzie jest królewna? - zapytałem. 
Przez chwilę wszyscy milczeli. Wreszcie Latomati powiedział: 
-  Chodźmy wszyscy! Musimy się naradzić. 
Weszliśmy na drugie piętro. 
Sala Gwiezdna wyglądała przerażająco. Zebrali się w niej starcy, 

kobiety i dzieci. Wszyscy Letejowie siedzieli na podłodze pod ścia-
nami,  załamywali  ręce  i  płakali.  Na  nasz  widok  zaczęli  wydawać 
pełne oburzenia okrzyki: 

-  Zdrajcy! Podli zdrajcy! Zgubiliście ojczyznę! 
-  Milczcie,  Letejowie!  -  krzyknął  groźnie  Latomati.  -  To  wy  je-

steście  zdrajcami,  bo  ośmieliliście  targnąć  się  na  swoją  królewnę. 
Wasi  przywódcy  chcieli  ją  zabić,  my  zaś  jedynie  przestrzegaliśmy 
prawa. Zabici zostali ci,  którzy nie są  godni  miana Letejów. Pozo-
stało nas niewielu, ale dość, żeby odtworzyć plemię. 

-  W sojuszu z niewolnikami! - krzyknął jakiś starzec. 
Latomati podniósł głos: 
-  To  nie  my  ich  wezwaliśmy.  Bądźcie  spokojni,  Letejowie.  Kiedy 

uspokoi się pierwsze wzburzenie, niewolnicy znów się podporządkują. 

156 

background image

A poza tym w tej walce zginęło ich więcej niż nas. Niewolnicy nie są 
dla nas groźni, jeśli tylko wy będziecie słuchać prawowitej władzy. 

Latomati  zachowywał  się  jak  władca.  Przy  wejściu  na  drugie 

piętro  postawił  ośmiu  strażników.  Wejście  było  bardzo  wąskie  i 
dlatego łatwe do obrony. Weszliśmy do komnaty królewskiej. Lato-
mati nie patrzył na mnie i nie odezwał się nawet słowem. Komnata 
króla  była  niewielka.  Ściany  miała  wyłożone  płytami  malachitu 
inkrustowanego diamentami. We wnęce stał tron z kutego złota. Po 
obu  jego  stronach  płonęły  pochodnie  dające  dość  dużo  światła. 
Ponadto przez otwór w stropie wpadały do wnętrza promienie sło-
neczne. Na tronie siedziała Seata w królewskiej koronie na głowie i 
z królewskim mieczem w dłoniach. Padliśmy na kolana, zakryliśmy 
twarze rękami i wykrzyknęliśmy zgodnie gromkie „Le!”. 

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY 

Królowa pozdrowiła nas skinieniem głowy. Kiedy podnieśliśmy 

się z klęczek, Latomati zwrócił się do niej w takie oto słowa: 

-  Spełniliśmy  twoją  wolę,  pani.  Napadłem  od  tyłu  na  Letejów 

nie  uznających  twojej  władzy.  Buntownicy  zostali  ukarani.  Teraz 
winniśmy zatroszczyć się o to, aby życie wróciło na normalne tory, 
żeby niewolnicy znów zajęli się pracą, a wierni otrzymali nagrodę. 

-  Dziękuję ci, Latomati - powiedziała królowa z prostotą i kieru-

jąc wzrok na mnie dodała: - Dziękuję i tobie, Tole! Gdyby nie twoja 
pomoc  i  spryt  byłabym  teraz  martwa,  zaś  uzurpator  pyszniłby  się 
moją godnością. 

Seata  starała  się  mówić  tak,  jak  przystoi  królowej,  lecz  nie  po-

trafiła opanować miotającego nią gniewu i zakończyła: 

157 

background image

-  Wiem, że wielu z moich zwolenników znalazłoby się w szere-

gach  wrogów,  gdyby  nie  przekonanie,  że  zwycięstwo  będzie  po 
naszej stronie!... Ale dość o tym. Dziękuję ci, Tole. 

Latomati drżąc z przejęcia uczynił krok w stronę tronu. 
-  Nie  powinnaś  tego  mówić,  królowo!  Nie  powinnaś  obrażać 

nielicznych  twoich  zwolenników.  Królowo,  odważę  się  powiedzieć 
ci  prawdę.  Ten  nieznany  cudzoziemiec  nie  dla  naszego  dobra 
sprowadził niewolników w głąb Góry. Wiemy z naszych kronik, że i 
w przeszłości miewaliśmy spory o tron, ale wszystkie one rozstrzy-
gały się w walce Letejów między sobą. Nigdy dotąd podli niewolni-
cy,  nigdy  godni  pogardy  mieszkańcy  przyziemia  nie  odważyli  się 
wtrącać  do  naszych  spraw.  Powiesz,  że  miałaś  niewielu  zwolenni-
ków  i  że  cudzoziemiec  cię  uratował.  Mylisz  się,  królowo.  Miałaś 
niewielu zwolenników właśnie dlatego, że widziano przy twej oso-
bie tego cudzoziemca, nisko urodzonego przybłędę, oszusta i bun-
townika, naszego białego niewolnika... 

-  Zamilcz! - przerwała mu Seata, blednąc i powstając z tronu. - 

Naucz się szanować tego, kogo ceni twoja władczyni! Twoje dzisiej-
sze zasługi chronią cię przed moim gniewem, ale strzeż się! 

Latomati  nie  chciał  milczeć  i  porywał  się,  żeby  jeszcze  coś  po-

wiedzieć.  Za  chwilę  musiałbym  włączyć  się  do  sporu,  ale  akurat 
wtedy w drzwiach ukazał się goniec, który padł na kolana i oznaj-
mił: 

-  Królowo! Przywódca niewolników pragnie rozmawiać z Tobą. 
Latomati wzruszył ramionami. 
-  Sama się przekonałaś, pani, do czego doszło. Niewolnicy chcą 

ci dyktować warunki. 

-  Pozwól,  królowo  -  poprosiłem  -  wyjść  i  porozmawiać  z  nimi. 

Jestem  przekonany,  że  jest  to  zwykłe  nieporozumienie,  które  nie-
bawem się wyjaśni. 

158 

background image

-  Nie!  -  wykrzyknął  zuchwale  Latomati.  -  Nie  ten  powinien 

rozmawiać  z  buntownikami,  kto  sam  być  może  jest  zdrajcą!  Ja 
pójdę, królowo. 

-  Pójdę sama - powiedziała Seata. 
Wolno zeszła z tronu i ruszyła do drzwi. Pospieszyliśmy za nią. 
W Sali Gwiezdnej nadal mrowił się tłum letejskich starców, ko-

biet i dzieci. Widok królowej wywołał wśród nich poruszenie. Ktoś 
niepewnie  wykrzyknął  „Le!”,  ale  większość  odwróciła  się  do  niej 
plecami wykrzykując groźnie: „Morderczyni!... To ona zgubiła Gó-
rę!.” 

Seata najlżejszym gestem nie dała po sobie poznać, że słyszy te 

okrzyki i podeszła do wyjścia nadal pilnowanego przez straż. Stało 
tam  kilku  niewolników,  których  wpuszczono  do  prowadzenia  per-
traktacji.  Ci  parlamentariusze  zachowywali  się  butnie  i  zuchwale. 
Było ich czterech. Rozpoznałem Itczuu, trzech pozostałych znałem 
z widzenia. 

-  Przyszłam  podziękować  wam  -  zaczęła  Seata  w  narzeczu  be-

czuańskim - podziękować moim wiernym sługom. Spełniliście swój 
obowiązek.  Teraz  wróćcie  do  swojej  sali  i  oczekujcie  na  należne 
wam nagrody. Odejdźcie. 

Widok  królowej  w  bogatym  stroju  i  koronie  na  głowie  wywarł 

na niewolnikach wielkie wrażenie. Trzej z nich wolno uklękli i do-
tknęli czołem posadzki. Ale Itczuu nawet nie drgnął. 

-  Przemawiamy w imieniu naszego narodu - powiedział twardo, 

jakby  w  ogóle  nie  słyszał  słów  królowej  -  który  rozkazał  nam  po-
wiedzieć  ci,  że  zwyciężyliśmy,  więc  teraz  Góra  należy  do  nas.  Nie 
chcemy  jednak wytrzebić  was do  końca.  Jeśli chcecie żyć, musicie 
nas bez oporu wpuścić do środka. Nasz król Guaro weźmie sobie za 
żonę  królową,  inni  wybiorą  sobie  żony  spośród  waszych  kobiet,  a 
potem w Górze rozpocznie się nowe życie... Tak postanowił naród. 

159 

background image

-  Itczuu!  -  wykrzyknąłem,  starając  się  przemówić  mu  do  roz-

sądku.  -  Czy  zapomniałeś,  z  jaką  myślą  ruszyliśmy  do  natarcia? 
Naszym celem było zdobycie tronu dla prawowitej władczyni! Skąd 
teraz wzięły się wam takie zamysły?... 

-  Sam mi je podsunąłeś, nauczycielu! 
Jego  słowa  zabrzmiały  jak  zamierzona  ironia.  Trzej  pozostali 

parlamentariusze podnieśli się z klęczek. 

-  Posłuchaj,  Itczuu  -  powiedziałem  cicho,  lecz  z  naciskiem.  - 

Nazwałeś  mnie  nauczycielem,  więc  postępuj  jak  uczeń.  Wy,  nie-
wolnicy, jesteście niezdolni do kierowania krajem. Do tego nie wy-
starczy zwyciężyć. Nic nie umiecie, więc zgubicie Górę, zgubicie nie 
tylko jej naukę i sztukę, lecz także samo jej życie. I sami przy tym 
zginiecie.  Usłuchajcie  mnie,  wróćcie  do  swojej  sali.  Teraz  zacznie 
się dla was nowe życie... Ufajcie łaskawości królowej. 

-  Powiedziałem  ci  pewnego  razu,  nauczycielu  -  odezwał  się  It-

czuu  ze  złośliwym  uśmiechem  -  że  ty  również  jesteś  śmiertelny. 
Teraz  dodam  jeszcze,  że  potrafisz  się  mylić,  a  nawet  czasami  kła-
miesz. 

-  To  haniebna  gra!  -  wykrzyknął  Latomati.  -  Trzeba  schwytać 

tego błazna i zaćwiczyć go na śmierć! 

-  Nie! - powiedziała surowym tonem Seata. - Przyszedł tu sam, 

więc puszczam go wolno. Odejdź, przyjacielu. Nie słyszeliśmy two-
ich żądań, bo nie możemy ich wysłuchiwać. Jeśli wrócicie do siebie, 
to  zapomnimy  o  nich  i  będziemy  pamiętać  jedynie  o  waszych  za-
sługach. Jeśli natomiast w  rzeczywistości zostaniecie  buntownika-
mi,  to  przekonacie  się,  że  z  nami  nie  tak  łatwo  jest  walczyć,  jak  z 
Bollem. Odejdź! 

Czterej  wysłannicy  niewolników  w  martwej  ciszy,  jaka  zapadła 

w sali, cofnęli się do wyjścia i zniknęli w mroku schodów. 

160 

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY 

Kiedy wróciliśmy do Komnaty Królewskiej, Latomati zmagał się 

z sobą przez dłuższą chwilę i gryzł palce, żeby nie krzyczeć. 

-  Królowo! - jęknął wreszcie. - To, co słyszeliśmy, jest okropne. 

Niewolnicy nam grożą, niewolnicy się z nas wyśmiewają! Chyba już 
dość  tego.  Pora  się  z  nimi  rozprawić.  Mamy  około  pięćdziesięciu 
mężów  zdolnych  do  noszenia  broni.  Są  to  ostatni  Letejowie,  ale 
wystarczy  ich  do  uratowania  królestwa.  Zejdziemy  na  dół  do  nie-
wolników, będziemy się z nimi bić i zwyciężymy. Wolni ludzie mu-
szą  zwyciężyć  nędznych  niewolników.  Tak  będzie,  przysięgam  na 
własne  życie,  królowo!  Abym  jednak  wziął  na  siebie  taki  ciężar, 
muszę wiedzieć, dla kogo walczę. Nie zamierzam ceną własnej krwi 
zdobywać tronu dla nieznanego włóczęgi chełpiącego się kłamliwie, 
że przybył do nas z Gwiazdy. 

Zaczerpnął  powietrza  i  powiedział  głosem  tak  dźwięcznym  i 

czułym, jakiego nie spodziewałem się usłyszeć z jego ust: 

-  Posłuchaj,  Seato.  Czyżbyś  nie  widziała,  jak  o  tobie  marzę, 

czym od dawna dla mnie jesteś? Jeśli istotnie nie wiesz, sam ci to 
powiem: życiem i rozkoszą! Dla ciebie walczyłem w jednym szeregu 
z  niewolnikami,  dla  ciebie  zabijałem  swoich  braci  Letejów,  dla 
ciebie zrujnowałem nasze święte królestwo, Seato! Moi przodkowie 
też zasiadali na tronie. Przyjmij mnie jako twego pomocnika i przy-
jaciela.  Opętał  cię  ten  przeklęty  cudzoziemiec,  przyczyna  wszyst-
kich naszych nieszczęść. Przepędź go, pozwól mi go zabić... Nazwę 
cię wówczas swoją żoną i razem zatriumfujemy nad niewolnikami! 
Przysięgam,  że  odbudujemy  królestwo,  damy  początek  nowemu 
rodowi władców Góry. 

Zapadło głębokie milczenie, w którym słychać było nawet odle-

gły szmer dobiegający z innych pomieszczeń. A potem zabrzmiała  

161 

background image

cicha, lecz zdecydowana odpowiedź Seaty: 

-  To  niemożliwe,  Latomati.  Niedawno  inny  człowiek  prosił  o 

moją  rękę.  Odmówiłam  mu,  ale  wiedz,  że  zgodziłabym  się  zostać 
raczej żoną wodza niewolników niż twoją. 

Latomati  wydał  chrapliwy  okrzyk,  przez  chwilę  patrzył  na  kró-

lową, a potem zwrócił swój rozpalony wzrok ku mnie. 

-  Posłuchaj,  nędzny  włóczęgo!  Wyklinałem  ci  dziś  najgorszymi 

słowami, a teraz jeszcze raz powtórzę, że jesteś kłamcą i oszustem. 
Jeśli masz w sobie odrobinę honoru, staniesz ze mną do śmiertel-
nej walki. Wyzywa cię na pojedynek Latomati syn Talaesty z rodu 
królów. 

-  Przyjmuję wyzwanie - odparłem krótko. 
-  Tole, Tole - szepnęła Seata. 
-  Tak będzie najlepiej - rzuciłem zimno. 
Zebrani  w  komnacie  Letejowie  rozstąpili  się  na  boki.  Seata 

zstąpiła z tronu i oparła się bez sił o ścianę. Zostaliśmy z Latoma-
tim  sami  pośrodku  komnaty.  Ruszyliśmy  na  siebie.  Obaj  byliśmy 
uzbrojeni w zwykły oręż Letejów - krótkie miecze w kształcie krót-
kich  rapierów.  W  młodości  byłem  niezłym  szermierzem,  ale  nie 
znałem wszystkich sztychów stosowanych na Górze. Latomati uwa-
żany  był  za  świetnego  fechtmistrza,  więc  z  początku  musiałem  się 
jedynie  bronić.  Letej  nacierał  na  mnie  z  wielką  zaciekłością,  a  ja 
wciąż się cofałem, aż wreszcie oparłem się plecami o ścianę. Seata 
cicho  jęknęła.  Ten  jęk  sprawił,  że  opanowało  mnie  takie  drżenie, 
jakiego nie doznawałem już od długich lat. Silnym ciosem odparo-
wałem  sztych  Latomatiego  i  przeszedłem  do  ataku.  W  czasie  nie-
długiej  walki  poznałem  już  wszystkie  stosowane  przez  Letejów 
ciosy i parady - oryginalne, lecz mało urozmaicone. Teraz z kolei ja 
zaskoczyłem  Latomatiego  europejskim  kunsztem  szermierczym, 
tak że dla odmiany on musiał się cofać. 

162 

background image

Potknął  się  przy  tym  dwukrotnie,  ale  ja  nie  chciałem  go  zabić. 

Rozwścieczony do utraty rozsądku rzucił się na mnie, zapominając 
o  ostrożności.  Zamierzałem  wytrącić  mu  miecz  z  ręki,  ale  on  nie 
wiedzieć czemu opuścił oręż i mój cios dosięgnął jego skroni. Mło-
dzieniec  zwalił  się  skrwawiony  na  posadzkę.  Letejowie  krzyknęli 
przerażeni,  a  Seata  mimowolnym  gestem  wyciągnęła  ku  mnie  rę-
ce...  Ktoś  z  obecnych  pochylił  się  nad  Latomatim,  mając  nadzieję, 
że  jest  tylko  ranny.  Nie  zdążyłem  jeszcze  przyjść  do  siebie,  gdy 
Letejowie  jak  na  komendę  zaczęli  wychodzić  z  komnaty...  Jeden  z 
nich zatrzymał się w drzwiach i rzucił w twarz Seacie: 

-  Królowo!  Wiedz,  że  w  tym  momencie  kapłani  w  Dziedzinie 

Tajemnicy rzucają na ciebie klątwę. 

Po chwili zostaliśmy zupełnie sami. Kroki odchodzących zamil-

kły w oddali. 

-  Idźcie!  -  wykrzyknęła  zrozpaczona  Seata.  -  Nie  potrzebuję 

was! Precz korono! Giń, Góro! Giń narodzie Letejów! 

Zrzuciła koronę i drąc tkaninę zerwała z siebie złotolity płaszcz. 
-  Zostałeś  mi  tylko  ty,  Tole!  –  powiedziała  przez  łzy.  -  Uciek-

nijmy  stąd  na  koniec  świata.  Ucieknijmy  jak  najdalej  od  tych  nie-
nawistnych  Letejów.  Nie  żałuję  ich  tysiącletniego  królestwa,  które 
zasłużyło na zagładę. Nie żałuję tronu, gdyż panowanie nad takim 
narodem jest hańbiące. Jestem wolna, Tole, zabierz mnie stąd. 

Nie zdawała sobie sprawy z tego, co mówi, jej rozum się zmącił. 

Podtrzymując  ją,  żeby  nie  upadła,  starałem  się  uspokoić  Seatę, 
przywieść ją do przytomności. W pewnej chwili naszą uwagę przy-
ciągnął  dziwny  hałas.  Niebawem  rozległo  się  wyraźne  szczękanie 
mieczów  i  krzyki  niewolników.  Rzuciłem  się  ku  wyjściu,  ale  wpa-
dłem z rozbiegu na pędzącego korytarzem Mstegę. 

163 

background image

-  Panie! - krzyknął Murzyn. - Uciekaj! Niewolnicy są już na tym 

piętrze i chcą cię zabić. 

Nie zdążyłem jeszcze pojąć, o co chodzi, gdy do korytarza wpadł 

olbrzym Guaro, wywijając swoją palmową maczugą. Mstega wrza-
snął dziko i rzucił się na niego. 

-  Uciekaj, panie! - krzyknął jeszcze raz. 
Mstega  chwycił  olbrzyma  w  pasie  i  powstrzymał  go  na  krótką 

chwilę, jednak zaraz potem rozległ się trzask łamanych kości i mój 
wierny niewolnik legł bez życia na ziemi. 

Ta  chwila  zwłoki  wystarczyła,  abym  zdążył  się  uratować,  Kom-

nata  Królewska  była  jednym  z  niewielu  pomieszczeń  zamykanych 
ciężkim  kamieniem  obracającym  się  na  osi.  Zdołaliśmy  z  Seatą 
zamknąć ją w tej samej chwili, gdy Guaro dobiegł do niej. Zza ka-
miennej płyty doszedł nas stłumiony ryk zawiedzionych wrogów. 

-  Jesteśmy uratowani! - wykrzyknęła radośnie Seata. 
-  Jesteśmy w więzieniu - odparłem spokojnie. - W więzieniu, w 

którym nie ma jadła ani napoju. 

Poprowadziłem omdlewającą Seatę ku tronowi. Nie zdążyliśmy 

tam  jednak  dotrzeć,  gdy  z  cichym  świstem  poruszył  się  inny  ka-
mień w ścianie, która na pozór była zupełnie gładka. W powstałym 
w ten sposób przejściu stał najwyższy kapłan. 

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY 

Byliśmy oboje tak zmęczeni, że nie stać nas. było na strach czy 

zdziwienie. Kapłan obrzucił nas spokojnym spojrzeniem.  My rów-
nież patrzyliśmy na niego bez słowa. Zza ściany dobiegał ryk tłumu. 

Wreszcie kapłan głosem surowym i władczym powiedział, zwra-

cając się do Seaty: 

-  Królowo! Wielka godzina nadeszła. 

164 

background image

Seata zadrżała jak w gorączce, zadygotała jak osika na wietrze i 

zawołała: 

-  Nie, ojcze! Nie!... 
-  Królowo! Wielka godzina nadeszła - powtórzył najwyższy ka-

płan. 

Seata nagle się uspokoiła. , 
-  No  cóż  -  powiedziała,  unosząc  oczy  ku  górze  i  zdając  się  nie 

dostrzegać  już  nikogo.  -  Sama  przecież  tego  pragnęłam.  Lepsza 
wielka  godzina  zguby  niż  dni  i  miesiące  rozpaczy.  Jestem  gotowa, 
mój ojcze. 

-  Pójdź za mną - powiedział kapłan, wskazując wolnym gestem 

ręki wąskie schody, którymi zszedł do nas. 

Królowa zaczęła się do niego zbliżać, ja ruszyłem za nią. 
-  Niechaj cudzoziemiec zostanie tu - powiedział kapłan. - To, co 

przyjdzie nam zobaczyć, nie jest przeznaczone dla oczu niewtajem-
niczonych. 

-  Nie! - powiedziała zdecydowanie Seata. - On pójdzie ze mną. 

Jestem  jedyną  osobą  krwi  królewskiej,  więc  tylko  ja  mogę  spełnić 
wolę  Gwiazdy.  Nie  macie  wyboru.  Ale  jeśli  chcecie,  żebym  tego 
dokonała, on musi pójść ze mną. 

Kapłan  odsunął  się  bez  słowa.  Wąskimi  schodami  wspięliśmy 

się  na  trzecie  piętro,  piętro  muzeów  i  bibliotek,  gdzie  jeszcze  nie-
wolnicy  nie  dotarli  i  gdzie  statuy  stały  nadal  nietknięte,  wciąż  te 
same  od  dwudziestu  wieków.  W  ściennych  niszach  spoczywały 
starożytne  zwoje  kronik  oraz  księgi  poematów  i  namiętnych  wier-
szy miłosnych. 

Z Muzeów Kamieni, gdzie zebrane zostały największe w świecie 

skarby,  skierowaliśmy  się  na  czwarte  piętro,  do  Dziedziny  Tajem-
nicy, gdzie jeszcze nigdy dotąd nie byłem. Teraz jednak nie było we 
mnie ciekawości, gdyż duszę moją wypełniało jedno tylko uczucie - 
niepokój o Seatę, która spokojnym, dumnym krokiem szła za star-
cem. 

165 

background image

Wkroczyliśmy  do  świątyni  Letejów.  Stanowiła  ona  okrągłą 

komnatę przykrytą kopułą. Zarówno owa gładka kopuła, jak i ścia-
ny pokryte były polerowanym złotem, w którym po wielokroć odbi-
jały  się  płomienie  pochodni  oraz  setki  naszych  wizerunków,  Żad-
nych  posągowi  ozdób  w  świątyni  nie  było,  tylko  zagłębionym  w 
podłogę  szerokim  kamiennym  żłobem  toczyła  się  wolno  wielka 
złota kula napędzana jakąś niepojętą siłą. 

W świątynnej sali na czterech złotych łożach siedziało czterech 

kapłanów,  a  obok  każdego  z  nich  stał  młodociany  pomocnik.  Na 
widok najwyższego kapłana wszyscy wstali. 

-  Wielka godzina nadeszła - powiedział najwyższy kapłan. 
Wszyscy  padli  na  kolana  i  wykrzyknęli  przerażonymi  głosami, 

zakrywając oczy dłońmi: 

-  Nadeszła wielka godzina! Wielka godzina. 
Najwyższy  kapłan  obrócił  się  ku  Seacie  i  zapytał  ją  władczym, 

surowym tonem: 

-  Córko moja, kim byli twoi przodkowie? 
-  Pochodzę z królewskiego rodu - odparła Seata. 
-  Wielka godzina nadeszła. Czy wiesz, co powinnaś uczynić? 
-  Wiem, mój ojcze. 
-  Idź zatem. Twoja pycha zepchnęła w otchłań Królestwo Góry, 

za  co  dziś  rzuciliśmy  na  ciebie  klątwę.  Ale  jesteś  tą,  która  spełni 
wolę Gwiazdy, więc udzielam ci swego błogosławieństwa. 

Seata pochyliła głowę i zasłoniła ręką oczy. 
-  Wejdź, królowo, do Komnaty Wielkiej Tajemnicy. 
Ukryte  w  ścianie  drzwi  odsłoniły  sekretne  przejście.  Za  nim 

znajdowała  się  niewielka  komnata  o  wymiarach  dwadzieścia  na 
dwadzieścia kroków. Jej ściany tworzył nagi szary kamień. Oświe-
tlona była szerokim oknem, pod jedną ze ścian stało kamienne  

166 

background image

łoże, a pośrodku czółno o dziwnym kształcie. Nigdy dotąd w kraju 
Gwiazdy  nie  widziałem  łodzi,  ponieważ  nie  było  w  nim  ani  więk-
szych jezior, ani rzek. 

Najdziwniejsza jednak w tej komnacie była jej lewa, wschodnia 

ściana,  pod  którą stała sięgająca stropu  mumia.  Była zupełnie na-
ga.  Do  wyraźnie  rysujących  się  kości  przylegały  mięśnie  obciąg-
nięte pożółkłą skórą. Nie była to jednak mumia ludzka. Ta niezna-
na mi istota miała niewielką głowę z dwojgiem bardzo blisko siebie 
osadzonych  oczu,  które  zachowały  kształt  i  barwę  i  zdawały  się 
uważnie  patrzeć  przed  siebie.  Kościste  ciało  zbudowane  było  w 
formie dzwonu zakończonego u dołu szeregiem kończyn, u góry zaś 
miało ręce przypominające raczej błoniaste nietoperzowe skrzydła. 
Wreszcie  z  tyłu  zwisał  rybi  jakby  ogon,  zapewne  powietrzny  ster 
tego latającego dziwadła. 

Kiedy patrzyłem na nie skamieniały ze zdumienia, towarzyszący 

nam  dotąd  kapłan  zniknął,  zamykając  za  sobą  sekretne  drzwi... 
Zostaliśmy z Seata sami. 

-  Kto to? - zapytałem ochryple, wskazując mumię. 
-  To  On  -  cicho  odrzekła  królowa.  -  Ten,  którego  czcimy,  nasz 

pierwszy  król  i  wieczny  władca.  Wybacz  mi,  panie  mój!  Wierzę 
jednak, że sam tego chciałeś. - Pokłoniła się mumii. 

-  Seato, czy to jest człowiek? - zapytałem znów. 
-  On jest kimś większym niż człowiek - odparła Seata jeszcze ci-

szej. - Tak, istnieją inne światy, mój Tole! Istnieją istoty wyższe! -
zakończyła głosem pełnym zachwytu. 

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI 

Opanował  mnie  niewymowny  wstyd.  Odstąpiłem  nagle  od  Seaty, 
gdyż wydało mi się, że  podstępem  wyłudzam od niej niezasłużoną 
przychylność. 

 

167 

background image

-  Królowo  -  powiedziałem  z  najwyższym  trudem  -  odwróć  się 

ode  mnie.  Nie  jestem  godzien  twojego  spojrzenia.  Okłamywałem 
was  wszystkich  i  ciebie  również  okłamywałem.  Nie  jestem  wcale 
mieszkańcem  Gwiazdy  i  tak  samo  jak  ty  urodziłem  się  tutaj,  na 
Ziemi. 

Królowa zbladła, jakby zobaczyła zjawę, ale zdawała się jeszcze 

nie rozumieć, co do niej mówię. 

-  Tak  -  ciągnąłem  ponuro.  -  Nie  jestem  ani  mieszkańcem 

Gwiazdy, ani królewskim synem, tylko bezdomnym włóczęgą, któ-
ry  uciekł  na  pustynię  dlatego,  iż  w  domu  wszyscy  się  z  niego  wy-
śmiewali. Kłamałem i oszukiwałem cię, moja władczyni. 

-  Ach, Tole! - powiedziała królowa tak cicho, że ledwie domyśli-

łem  się  treści  jej  słów.  -  Pozbawiłeś  mnie  pięknego  marzenia  o 
wspaniałym  świecie,  tak  odmiennym  od  nędznego  świata  Ziemi... 
Teraz znów jestem skazana na wieki! Połamałeś mi skrzydła... 

Potem patrząc na mnie ze słabym uśmiechem dodała nieco gło-

śniej: 

-  Ale nie smuć się, mój Tole. Kochałam w tobie nie tylko miesz-

kańca  Gwiazdy.  Byłeś  mi  bliski  i  drogi  również  jako  nauczyciel, 
który  dał  mi  wiedzę  o  tym,  czego  tylko  niejasno  się  domyślałam. 
Przekonałeś mnie, że może być inne życie, że nie wszystko kończy 
się  na  tej  Górze,  że  nasi  mędrcy  nie  wiedzą  wszystkiego,  że  jest 
jeszcze  inna  prawda  poza  tą,  której  uczyli  nas  starcy...  Nadal  cię 
kocham, Tole, więc nie powinieneś się smucić... 

Głos miała martwy. Spróbowałem ją pocieszyć: 
-  Królowo!  Haniebnie  kłamałem  mówiąc,  że  przybyłem  tu  z 

Gwiazdy, ale mówiłem najszczerszą prawdę o innym życiu, o ludzko-
ści, która cię oczekuje. Zobaczysz sama te wszystkie cuda, o których 

168 

background image

ci  opowiadałem. Zobaczysz je tu, na Ziemi, jeśli tylko się uratuje-
my... 

-  Może  zdołamy  się  uratować,  Tole  -  odezwała  się  smutnym 

głosem Seata - ale twoje cuda wcale mnie nie cieszą. Co mi po cu-
dach,  jeśli  one  są  tu,  na  Ziemi!  Jeśli  stworzyli  je  ludzie  tacy  sami 
jak  ja!  Jeśli  mój  świat  ma  ściśle  zakreślone  granice!  Tole,  Tole!... 
Pomyśl, jakie to okropne, że trzeba dusić się w zamknięciu! 

Załamała  ręce  w  rozpaczy.  Chciałem  ją  przekonać,  że  się  myli, 

że Ziemia jest tak ogromna, prawie bezbrzeżna, ale nie odważyłem 
się  otworzyć  ust.  Seata  nagle  wyprostowała  się  i  przybrała  dumną 
postawę prorokini. 

-  Idźmy!  Teraz  bardziej  niż  kiedykolwiek  należy  spełnić  wolę 

Gwiazdy. Idźmy! 

Za  łożem  znajdowały  się  jeszcze  jedne  sekretne  drzwi  i  wąskie 

kręte schodki. Potykając się w ciemności wspięliśmy się na okrągłą 
platformę na szczycie Góry Gwiazdy. 

Była bezksiężycowa noc. Nieprzenikniona ciemność nie pozwa-

lała  dostrzec  ani  doliny,  ani  leżących  na  zboczu  Góry  tarasów.  Z 
dołu  nie  dobiegał  najsłabszy  dźwięk  i  czuliśmy  się  tak,  jak  dwoje 
jedynych ludzi  na świecie.  Wśród jaskrawych tropikalnych gwiazd 
płonęło  czerwone  oko  Marsa.  Seata  wyciągnęła  ku  niemu  swoje 
białe ręce. 

-  Gwiazdo! Święta Gwiazdo! - wykrzyknęła. - Teraz spełnię twą 

wolę. Jesteś władczynią tej Góry, której byt dobiegł kresu. Weź, co 
do ciebie należy, nam zaś zostaw jedynie smutki i nieszczęścia. 

Potem, zwracając się do mnie, dodała: 
-  Wierzę,  niezachwianie  wierzę,  że  mamy  łączność  z  naszą 

Gwiazdą. Nie  przybyłeś z niej, ale czuję, że  moje  modły i błagania 
zdołają  do  niej  dotrzeć,  że  Gwiazda  woła  do  nas  z  oddali.  Słyszę 
twój zew, Gwiazdo! Idę do ciebie!... - wykrzyknęła te ostatnie słowa 
nieprzytomnym głosem i niczym lunatyczka ruszyła ku Gwieździe.  

169 

background image

Zdołałem  ją  zatrzymać  na  samej  krawędzi  urwiska.  Seata  ocknęła 
się. 

-  Ach, Tole! - wyszeptała. - Wydało mi się, że Gwiazda przywo-

łuje mnie do siebie... Jak sądzisz, to jest możliwe? Wierzysz w to? 

-  Wierzę w to wszystko, w co ty wierzysz - odparłem z płaczem, 

całując rąbek jej sukni. 

Seata  namyślała  się  przez  sekundę,  a  potem  powiedziała  znów 

spokojnym głosem: 

-  Tu na środku spoczywa złota kula. Należy ją zrzucić na dół. 
-  Seato, to ogromny ciężar. Jeden człowiek sobie z nim nie po-

radzi. 

-  Tole! Jesteś mądry i z pewnością wymyślisz jakiś sposób. 
Usiadła na krawędzi platformy z nogami opuszczonymi w prze-

paść  i  zamyśliła  się,  a  ja  podszedłem  do  kuli,  bardzo  na  oko  ma-
sywnej,  i  zacząłem  ją  obmacywać.  Wkrótce  przekonałem  się,  że 
tkwi w niej metalowy pręt, który łatwo daje się usunąć. Wyciągną-
łem go i zdobyłem w ten sposób narzędzie. Posługując się nim jak 
łomem  spróbowałem  podważyć  kulę.  Bez  powodzenia.  Potem 
stwierdziłem,  że  niektóre  kamienie  wyściełające  platformę  są  ru-
chome i zacząłem z nich budować pochylnię. Praca szła mi szybko i 
sprawnie.  Niebawem  zdecydowałem  się  naprzeć  ramieniem  na 
kulę,  która poddała się z taką łatwością, że ledwie utrzymałem się 
na nogach. Po chwili wielki ciężar toczył się już, z początku po plat-
formie,  a  potem  zeskoczył  z  jej  krawędzi  i  z  rozgłośnym  łomotem 
uderzył  w  ścianę  Góry.  Trzask  powtórzył  się  jeszcze  dwukrotnie, 
zwielokrotniony za każdym razem przez potężne echo. 

-  Spełniło się! - powiedziała uroczyście Seata. - Wracajmy. 
Usłuchałem jej bez słowa. 

170 

background image

Znaleźliśmy się ponownie w komnacie, gdzie stało czółno. Seata 

znalazła  gdzieś  kubek  wody  i  odrobinę  kukurydzy,  które  najwi-
doczniej  przygotowano  dla  nas.  Byłem  bardzo  głodny,  ale  Seata 
niemal  nie  tknęła  jadła.  Usiadła  bezsilnie  na  łożu  i  coś  szeptała. 
Podszedłem do niej i ująłem za rękę - zimną i drżącą. 

-  Jesteś  chora,  Seato!  -  powiedziałem  zaniepokojony.  -  Powin-

naś położyć się i odpocząć. 

Usłuchała mnie  i rozciągnęła się na kamiennym  posłaniu. Nie-

mal  natychmiast  zamknęła  oczy  i  zapadła  w  ciężki  sen.  Z  szacun-
kiem musnąłem ustami jej blade czoło, wziąłem pochodnię i ruszy-
łem sekretnymi schodami w dół, na inne poziomy Góry. 

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI 

Przeczuwałem zagładę i chciałem  po raz ostatni obejrzeć Górę, 

ową cudowną Górę, pod której szczytem kryła się tajemnica dziw-
nej istoty. Czyżby stary szaleniec, który wykrwawił się na afrykań-
skim stepie, nie mylił się? A może to po prostu jakiś twór zuchwa-
łych uciekinierów z innego świata?... Nie potrafiłem tego rozstrzy-
gnąć i w zadumie wędrowałem przez korytarze i sale, którymi Góra 
zryta była od góry do dołu. Niektóre z sal miały ponad czterdzieści 
sążni  wysokości,  gigantyczne  łuki  podtrzymywały  wielkie  sklepie-
nia, korytarze biegły prosto jak strzelił, nie zbaczając nawet o włos 
z  wytyczonego  kierunku  i  nigdzie  nie  widać  było  najmniejszego 
błędu. W swej wędrówce natykałem się na posągi wykute w miąż-
szu skały, nie oddzielone od posadzki pomieszczenia. Gotów byłem 
uwierzyć,  że  cały  ten  labirynt  zbudowany  został  wedle  jednolitego 
planu  nakreślonego  przez  wielkiego  budowniczego,  w  władzy  któ-
rego  były  całe  wieki  i  miliony  robotników.  Obszedłem  Dziedzinę 
Tajemnicy,  gdzie  wszystko  pozostało  nietknięte.  Złota  kula  z  ci-
chym szmerem wciąż toczyła się szerokim żłobem, toczyła się tak, 

171 

background image

jak przed wiekami. Pięciu starców i pięciu młodzieniaszków leżało 
bez  ruchu  na  posadzce.  Pochyliłem  się  nad  nimi.  Byli  martwi  i 
niemal już zimni... 

Zacząłem  ostrożnie  schodzić  na  piętro  królewskie,  gdzie  mo-

głem natknąć się na niewolników. Na szczęście dookoła było cicho. 
Zszedłem  centralnymi  kręconymi  schodami  wprost  do  Sali 
Gwiezdnej, zniszczonej teraz i oszpeconej: wizerunki Słońca i Księ-
życa wydarto ze ścian, a puste wnęki po nich wyglądały jak świeże 
rany.  Pułap  był  zbyt  wysoki,  żeby  barbarzyńcy  zdołali  do  niego 
dotrzeć i przy świetle mojej pochodni rozjarzył się sztuczny firma-
ment  niebieski,  rozbłysnął  Krzyż  Południa  i  czerwonym  blaskiem 
zapłonęła święta Gwiazda. Usłyszałem cichy jęk. Drgnąłem i postą-
piłem  parę  kroków.  Cała  posadzka  była  zasłana  ciałami  Letejów 
poległych  w  ostatnim  boju  z  niewolnikami  i  liczniejszych  od  nich 
niewolników porąbanych letejskimi mieczami. Wśród nich musieli 
znajdować  się  ranni...  Zacząłem  ich  szukać,  brodząc  w  kałużach 
krwi. Niebawem spostrzegłem zwłoki Itczuu z głową niemal całko-
wicie  odciętą  od  ciała.  Opodal  pod  ścianą  leżał  stos  zwłok  ko-
biecych. 

Zawróciłem na środek sali i wówczas usłyszałem słaby, lecz wy-

raźny głos:      

-  Cudzoziemcze! 
Zatrzymałem się. Z posadzki uniósł się starzec z siwymi włosa-

mi zbroczonymi krwią i przenikliwym spojrzeniem. 

-  Cudzoziemcze!  Po  co  tu  wróciłeś?  Chcesz  usłyszeć,  jak  wszy-

scy  martwi  wykrzykują  zgodnie  gromowym  głosem:  przeklęty, 
przeklęty,  przeklęty?...  Nie  usłyszysz  tego!  Wysłuchaj  w  zamian 
moich słów. To nie ty zgubiłeś Górę, gdyż nie w twojej mocy było to 
uczynić.  To  sama  Gwiazda  sprowadziła  na  nas  zagładę.  Słyszysz? 
Sama Gwiazda... I dlatego ci przebaczamy. 

172 

background image

Wypowiedziawszy  te  słowa  starzec  znów  padł  na  wznak,  a  ja 

skamieniałem  z  przerażenia,  które  prawie  odebrało  mi  rozsądek. 
Widziałem  niemal  na  jawie,  jak  wstają  z  martwych  Letejowie  i 
przeklinają mnie, i wybaczają... Ostatnim wysiłkiem woli otrząsną-
łem się z majaków i chciałem zbliżyć się do starca, żeby jakoś mu 
pomóc, kiedy poczułem wyraźnie, że grunt pod moimi nogami za-
dygotał. 

Pierwszy  wstrząs  nie  wyrządził  mi  żadnej  szkody,  ale  następny 

był  tak  silny,  że  upadłem  w  kałużę  krwi,  która  zgasiła  moją  po-
chodnię.  Leżące  wokół  mnie  ciała  poruszyły  się  jak  żywe.  Później 
posadzka  zaczęła  się  równomiernie  kołysać...  Byłem  sam  wśród 
nieboszczyków. Zlodowaciałem ze strachu, serce na moment prze-
stało mi bić. 

Odzyskałem zmysły przebijając się przez sterty trupów i usiłując 

po  omacku  odszukać  drogę.  Znów  omal  nie  straciłem  przytomno-
ści, ale wreszcie wymacałem wejście na górę i rzuciłem się biegiem 
po śliskich schodach. Przemknąłem  w  pełnej ciemności przez sale 
muzeum i zatrzymałem się dopiero przy zwłokach kapłanów oświe-
tlonych  blaskiem  wciąż  jeszcze  płonącej  pochodni.  Nie  mogłem 
zebrać  myśli,  nie  potrafiłem  określić  szalejących  we  mnie  uczuć. 
Było to i współczucie dla ludzi umierających samotnie w ciemności, 
i lęk przed tym, co mnie jeszcze czeka, i coś na kształt triumfu... A 
posadzka nadal kołysała mi się pod stopami. 

Wziąłem pochodnię i poszedłem do Seaty. Spała. 
Wybiegłem na platformę. Świecił sierp Księżyca. W jego słabym 

blasku ujrzałem coś niepojętego: na obszarze,  który winna zajmo-
wać  dolina,  płonęła  smuga  srebrzystego  blasku,  jakby  odbitego  w 
zwierciadle wody.  Długo patrzyłem na to niewytłumaczalne zjawi-
sko, a potem rozciągnąłem się na kamiennych stopniach i natych-
miast usnąłem. 

173 

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY 

Przyśniło mi się, że jestem jeszcze niewolnikiem w kraju Gwiaz-

dy, że uciekłem, trafiłem do podziemnych przejść we wnętrzu Góry 
i  błądzę  w  nich  szukając  wyjścia.  Korytarze  zakręcały,  wiły  się  jak 
węże,  biegły  wciąż  dalej  i  dalej  bez  końca.  Wszędzie  czaiły  się  na 
mnie  jakieś  przyssane  do  ścian  ogromne  ślimaki,  wyciągając  ku 
mnie  lepkie  łapy.  Opędzałem  się  od  nich  i  kiedy  już  całkiem  opa-
dłem z sił,  podziemie nagle się skończyło. Rozpościerał się  przede 
mną ocean. Upadłem na granitowy próg i patrzyłem na bezbrzeżny 
przestwór wodny. Promień Księżyca igrał na falach, które rozbijały 
się kolejno o kamienny brzeg z hukiem armatniego wystrzału. 

W  tym  momencie  pomyślałem  przez  sen,  że  na  zawsze  usze-

dłem  z  kraju  Gwiazdy,  że  nie  ma  już  dla  mnie  powrotu  i  że  nigdy 
już nie ujrzę Seaty. Ta myśl wzbudziła we mnie nieopisane przera-
żenie.  Błagałem  opatrzność  tylko  o  jedno:  o  śmierć,  o  niebyt,  o 
wyzwolenie z tych męczarni... Ale promień słoneczny uderzył mnie 
prosto w oczy i obudziłem się na twardych kamiennych stopniach* 
Ogarnęło mnie uczucie niezmiernego szczęścia i błoga świadomość, 
że  Seata  jest  blisko,  że  zaraz  ją  ujrzę.  W  tej  samej  jednak  chwili 
spostrzegłem zaskoczony, że huk fal nie umilkł i na złamanie karku 
pobiegłem w górę. 

Góra zapadała się wolno, lecz wyraźnie. Czułem wciąż dygotanie 

platformy  i  widziałem,  jak  odległe  krawędzie  zapadliska  zdają  się 
unosić ku górze Pode mną zaś zamiast doliny, zamiast gajów, pól i 
łąk  układających  się  jeszcze  wczoraj  w  malowniczą  mapę  rozpo-
ścierała  się  szara,  pofalowana  płaszczyzna  wodna.  Grzywiasta  fala 
ciągnęła się jak okiem sięgnąć. W ciągu nocy musiały otworzyć się 
jakieś  gardziele,  jakieś  strumienie  trysnęły  z  wnętrza  ziemi  i  do 
połowy zatopiły  kotlinę. Morze pochłaniało Górę, która coraz bar-
dziej się pogrążała. Woda sięgała już tarasu drugiego piętra.  

174 

background image

Gdy  tak  stałem  ze  wzrokiem  przykutym  do  nieprawdopodobnego 
widoku, na platformie ukazała się Seata. Była blada, zmęczona, ale 
oczy jej płonęły. Nie  było w niej niczego ziemskiego,  jakby już nie 
należała do tego świata. 

-  To Tajemnica Góry - powiedziała natchnionym głosem. - Wo-

da pochłonęła cały kraj; woda stanie się grobem przodków i zmyje 
z powierzchni ziemi odwieczne budowle, stare wierzenia i przepo-
wiednie  przyszłości.  To  ty  zbudziłeś  do  życia  ową  drzemiącą  w 
okowach  siłę.  Woda  przyszła  na  miejsce  mego  kraju,  a  my...  My 
możemy się uratować. 

Dobiegły nas niewyraźne jęki i wołania o pomoc: niewolnicy nie 

zdołali  odnaleźć  wejścia  na  trzecie  piętro,  dlatego  taras  na  tym 
poziomie  był  zupełnie  pusty.  Wszyscy  niewolni  tłoczyli  się  piętro 
niżej, na tarasie już omywanym falami. Znajdował się on o trzysta 
mniej więcej sążni od nas i dlatego niewiele mogliśmy zobaczyć. 

Niewolnicy skuci panicznym strachem prawie się nie poruszali. 

Cały tłum - około trzech tysięcy ludzi - stał nieruchomo zwrócony 
twarzami  ku  wodzie  i  patrzył na wznoszące się coraz  wyżej fale. Z 
rzadka  któryś  z  Murzynów  wydawał  z  siebie  przeraźliwy  krzyk, 
którego  odgłos  ledwie  do  nas  docierał.  Nagle  woda  przelała  się 
przez parapet i niewolnicy zaczęli się zanurzać w groźnym żywiole. 
Chciałem  biec  do  nich,  wskazać  im  drogę  na  górne  poziomy,  ale 
Seata powstrzymała mnie władczym gestem ręki. 

-  Zostań tutaj - powiedziała. - Co najwyżej odwleczesz ich nie-

odwracalną  zagładę.  Czółno  może  unieść  tylko  dwie  osoby,  gdyż 
Gwiazda wiedziała, że będzie nas dwoje. Nie próbuj walczyć z wolą 
Gwiazdy,  gdyż  jesteśmy  wobec  niej  nikczemnymi  robakami,  któ-
rych losem jest pokorne spełnianie jej nakazów. 

175 

background image

Upadłem na krawędź platformy i wpiłem sic wzrokiem w prze-

rażający obraz tragedii rozgrywającej się głęboko pod nami. Woda 
sięgała  już  piersi  niewolników  i  wciąż  wolno  przybierała.  Matki 
unosiły  nad  głowami  niemowlęta,  najsilniejsi  w  zwierzęcym  stra-
chu wspinali się na ramiona innych, a niektórzy usiłowali wspinać 
się  po  gładkiej  ścianie,  ale  natychmiast  się  z  niej  ześlizgiwali,  nie-
którzy  wreszcie  oszaleli  z  przerażenia  i  sami  rzucali  się  na  głębię. 
Teraz  woda  zaczęła  przybierać  coraz  szybciej  i  sięgała  już  głów 
najbardziej rosłych. Widziałem moment, gdy ostatnia uniesiona do 
góry ręka zniknęła pod falami, a na powierzchni zostało tylko kilka 
ciał  walczących  do  końca  ze  śmiercią.  Nikt  z  ginących  nie  umiał 
jednak pływać i za parę minut było już po wszystkim: nic nie zakłó-
cało szarej monotonii fal. 

Kiedy  wstałem,  skamieniały  z  przerażenia,  Seata  wciąż  jeszcze 

tkwiła w miejscu ze wzrokiem utkwionym w horyzont. 

-  Wszystko skończone - powiedziałem ochryple. 
-  Kochany  -  powiedziała  Seata,  zwracając  się  do  mnie  słowem 

miłości. - Kochany, trzeba przynieść tu czółno. 

Poszedłem po nie bez słowa. 

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY 

Góra zapadała się. Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy fale 

dotarły do krawędzi zapadliska. W tym czasie również szczyt Góry 
dotykał  już  niemal  powierzchni  fal.  W  ciągu  całego  tego  dnia  wy-
mieniliśmy z Seata może dziesięć słów

?

. Królowa siedziała na stosie 

kamieni wydobytych przeze mnie wczoraj z bruku platformy i nie-
ruchomym  wzrokiem  wpatrywała  się  w  sfalowaną  powierzchnię 
wody. Czasami odnosiłem wrażenie, że rozkoszuje się tym nowym  

176 

background image

dla  siebie  widokiem,  czasami  zaś  odczuwałem    tą  samą  szaloną  
rozpacz,  która ściskała jej serce. 

Krzątałem  się  wokół  czółna,  starając  się  jak  najlepiej  przyspo-

sobić  do  podróży  i  od  czasu  do  czasu  zerkałem  na  Seatę.  W  pew-
nym momencie powiedziałem, próbując ją pocieszyć: 

-  Wkrótce ujrzymy nowe ziemie i innych ludzi. Myśl o przyszło-

ści królowo. 

-  Jesteśmy największymi mordercami na Ziemi - odparła jakby 

bez związku. 

Zadrżałem i nie odrzekłem nawet słowa. Później   przyszła   mi   

do   głowy   dziwna   myśl i znów się do niej odezwałem: 

-  Seato, czy nie sądzisz, że któryś z niewolników mógł wedrzeć 

się do Dziedziny Tajemnicy i jeszcze się tam kryje? Może powinni-
śmy tam pójść? 

Seata popatrzyła na mnie zimnym wzrokiem i powiedziała: 
-  Nie! Oni wszyscy muszą zginąć. 
I znów zadrżałem. 
Kiedy  woda  zbliżyła  się  do  nas  na  odległość  dwóch  sążni,  spu-

ściłem  łódkę  na  morze.  Lękałem  się  z  tym  zwlekać,  żeby  nie  po-
chłonął nas wir wodny, kiedy szczyt Góry pogrąży się ostatecznie w 
otchłani. Łódka  była przywiązana linami do kamieni znajdujących 
się  pośrodku  platformy.  Spuściłem  się  po  nich  i  czekałem.  Kiedy 
odległość między czółnem a platformą zmniejszyła się, szybko po-
mogłem  zejść  Seacie,  przeciąłem  liny  swoim  letejskim  mieczem, 
odepchnąłem  się  od  ściany  i  z  całej  siły  zacząłem  robić  wiosłami, 
spiesząc odpłynąć od tonącej Góry. 

Po paru minutach jej szczyt z dziwnym świstem pogrążył się w 

otchłani.  Przez  jakiś  czas  musiałem  walczyć  z  falami  wiatru,  ale 
niebawem niebezpieczeństwo minęło i mogłem się rozejrzeć. 

Kotlina już nie istniała. Woda przelała się przez jej krawędź i  za-

topiła  Przeklętą  Pustynię,  wciąż jeszcze przybierając, jakby miała 

177 

background image

zamienić całą Afrykę w dno morskie. Prąd niósł nas ku brzegowi i 
wiosła nie były potrzebne. 

Patrzyłem na Seatę, Seata patrzyła na mnie. 
-  Mój ukochany - powiedziała. - Jest nas tylko dwoje na całym 

świecie.  Jesteśmy  pierwszymi  i  ostatnimi  ludźmi.  Wraz  z  nami 
kończy się życie Ziemi, więc powinniśmy umrzeć. 

Usiłowałem ją uspokoić. 
-  Ziemia jest wielka - mówiłem - i mieszka na niej wielu, wielu 

ludzi. Znajdziesz nową ojczyznę, znajdziesz to, czego szukałaś. 

Seata  wpatrywała  się  w  milczeniu  w  rufę  naszego  czółna  skie-

rowaną tam, gdzie jeszcze niedawno  wznosiło się Królestwo Góry. 
Teraz jednak we wszystkie strony jak daleko sięgał wzrok rozciąga-
ła  się  tylko  woda  i  niebo.  Jaskrawoczerwone  słońce  zapadło  w 
czerwone  jak  krew  fale.  Nastała  noc,  a  z  nią  przyszedł  chłód.  Za-
pragnąłem się posilić. Mieliśmy odrobinę kukurydzy, ale ani kropli 
wody.  Z  lękiem  zaczerpnąłem  garścią  wody  zza  burty.  Niestety! 
Moje przeczucia mnie nie myliły! Woda była gorzkawo-słona i zu-
pełnie nie nadawała się do picia, jakby to była woda z oceanu. 

Zrozumiałem, że jesteśmy skazani. Czekała nas droga wodą lub 

lądem  przez  całą  Przeklętą  Pustynię,  na  której  pokonanie  zużyli-
śmy  z  Mstegą  sześć  dni.  Nie  powiedziałem  tego  Seacie,  ale  ona 
sama wszystkiego się domyśliła. 

-  Nie  lękaj  się,  kochany  -  powiedziała  łagodnie.  -  Teraz  dla 

mnie  jest  zupełnie  jasne,  że  wszystko  stworzone  zostało  z  woli 
Gwiazdy.  Śmiałam  się  przedtem  z  przesądów  przodków,  ale  dziś 
rozumiem,  że  byłam  szalona.  Pozwól  mi  wznieść  modlitwę  do 
Gwiazdy. 

Uklękła zwracając twarz ku Marsowi. Ja również uklękłem obok 

niej i modliłem się po raz pierwszy od wielu, wielu lat. I w milcze-
niu pustyni nasze wątle czółenko unosiło nas w nieznaną dal... 

178 

background image

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY 

W nocy wiosłowałem, sterując według gwiazd, i dopiero nad ra-

nem zmogło mnie zmęczenie. Ocknąwszy się zobaczyłem, że Seata 
leży  na  dnie  łodzi  z  zamkniętymi  oczyma.  Pochyliłem  się  nad  nią, 
lękając się najgorszego. Uniosła powieki i słabo się uśmiechnęła. 

-  Jestem  bardzo  słaba,  mój  ukochany  -  szepnęła.  -  Wydaje  mi 

się, że umieram. 

Byłem  tak  znużony  przeżyciami  ostatnich  dni,  że  jej  słowa  na-

wet  mną  nie  wstrząsnęły,  lecz  raczej  rozczuliły.  Ucałowałem  jej 
dłoń i ujrzałem własne łzy zraszające smukłe palce królowej. 

Nie  trudy  podróży  zabijały  Seatę.  Upał  też  nie  był  zbyt  silny, 

gdyż  powietrze  wypełniała  para  wodna.  W  południe  udało  mi  się 
schwytać orla, który zdołał uratować się z potopu, ale teraz bezsil-
nie opadł na wodę. Przez jakiś czas nie groziła nam śmierć głodowa 
i mogliśmy nawet ugasić pragnienie świeżą krwią ptaka. Seata jed-
nak nie chciała pić ani jeść. Zabijał ją dręczący, wewnętrzny smu-
tek.  Pokrzepiwszy  się,  znów  zacząłem  wiosłować,  utrzymując  ten 
sam  kierunek,  który  nadałem  łodzi  nocą,  chociaż  wcale  nie  byłem 
pewien, iż płyniemy we właściwą stronę. Bo czyż można było okre-
ślić prawidłowy kierunek w tym bezbrzeżnym oceanie? Woda prze-
stała przybierać, fale się uspokoiły i ukazało się dno - powierzchnia 
kamienistej pustyni odległa zaledwie o jakieś półtora arszyna. Mo-
głem bez trudu dosięgnąć jej wiosłem. Przez cały dzień Seata leżała 
nieruchoma  i  półprzytomna.  Kilka  razy  zwilżałem  jej  wargi  krwią 
zabitego  ptaka,  ale  ocucona  nie  chciała  nadal  pić.  Pod  wieczór 
oprzytomniała zupełnie i przywołała mnie: 

-  Kochany mój, najdroższy! Niebawem już nie będziemy mogli 

ze sobą rozmawiać. Umieram. 

179 

background image

-  Seato, nie  mów tak!. - wykrzyknąłem  ze smutkiem. - Po cóż 

miałabyś umierać? Czyżbyś nie chciała zobaczyć mojej ziemi i mo-
ich braci? 

-  Nie  mówmy  o  tym,  przyjacielu!  To  nieziszczalne  marzenie. 

Nie mogłabym żyć bez mego kraju, bez mojego narodu, który sama 
zgładziłam.  Teraz  przyznaję  ci  się  do  tego,  do  czego  nie  śmiałam 
przyznać się samej sobie. Nie powinnam marzyć o innych światach, 
skoro dusza moja i tak była przykuta do tego. Bardzo cię kochałam, 
Tole,  kochałam  jak  męża.  Powiedz  jeszcze  raz,  że  mnie  kochasz, 
powiedz,  że  nie  zwodziłeś  byłej  królowej...  Powiedz  mi  to,  a  umrę 
szczęśliwa. 

Przywarłem ustami do jej rąk i szeptałem, że tracąc ją tracę wię-

cej niż własne życie. 

Uśmiechnęła  się  do  mnie  swym  zwykłym  spokojnym  uśmie-

chem i powiedziała: 

-  Nie, ty  nie  ponosisz winy za zagładę Góry.  To sama  Gwiazda 

zemściła  się  na  Letejach  za  niewolników,  a  niewolników  pokarała 
za bunt przeciwko Letejom. Ta sama Gwiazda posłała ciebie, Tole, 
abym  mogła  zrozumieć  samą  siebie,  a  ty  żebyś  mógł  zrozumieć 
mnie, twoją królewnę, twoją Seatę... Żebyś dzięki mnie pozostał na 
tym świecie i żył. Pamiętaj o mnie, Tole! 

-  Seato!  -  wykrzyknąłem  rozpaczliwie.  -  Czyż  zdołam  żyć  bez 

ciebie?! Jeśli mnie kochasz, pozostań! Pozostań ze mną i dla mnie! 

Całowałem  ze  łzami  w  oczach  jej  ziębnące  palce  i  starałem  się 

pochwycić  jej  najsłabszy  szept,  ale  Seata  nic  mogła  już  mówić  i 
tylko łagodny uśmiech rozchylał jej wargi, Potem skierowała wzrok 
ku wiecznemu niebu i dusza jej odleciała z ziemskiego świata, który 
był dla niej takim ciężarem za życia. 

W momencie jej śmierci pojąłem ostatecznie bezmiar mej miło-

ści i niczym w świetle błyskawicy ujrzałem dwie odmienne istoty - 
mnie przed tą miłością i mnie przez tę miłość wskrzeszonego. Łka-
łem jak skazaniec, błagałem niebo, aby oddało mi Seatę choć na  

180 

background image

chwilę, żebym mógł dopowiedzieć jej to, czego dotychczas nie zdą-
żyłem wyrazić. Przeklinałem siebie za utracone dnie i godziny, dnie 
i godziny utracone dla słów miłości. 

Myśl  o  przerażającej  przyszłości  przemknęła  mi  przez  głowę.  Z 

dzikim zdecydowaniem uniosłem drogie mi ciało, złożyłem na nim 
ostatni pocałunek i ostrożnie upuściłem za burtę. Wypowiedziałem 
kilka słów modlitwy, a potem silnymi uderzeniami wioseł odegna-
łem łódź z tego miejsca, na którym nigdy nie stanie żaden pomnik. 

Niemal natychmiast pożałowałem swojego czynu, znów opętań-

czo  zapragnąłem  ją  ujrzeć,  ucałować  jej  martwe  ręce,  mówić  do 
niej. Zawróciłem i w mrokach nocy szukałem jej ciała, nieustannie 
robiąc  wiosłami.  Pływałem  we  wszystkich  kierunkach,  na  próżno 
wpatrując  się  w  czarną  wodę,  bo  nie  sądzone  mi  było  odnaleźć 
podwodną mogiłę. 

Wzeszło  słońce,  a  ja  wciąż  krążyłem  po  wodzie  jak  szaleniec, 

wciąż  jeszcze  szukałem...  Nie  wiedziałem  teraz  zupełnie,  gdzie  się 
znajduję i dokąd płynę, więc w nowym porywie rozpaczy wrzuciłem 
wiosła do spokojnej, obojętnej wody i położyłem się na dnie czółna, 
tam, gdzie niedawno spoczywała Seata i całowałem deski, których 
dotykała.  Nieoczekiwane  porywy  wiatru  mierzwiły  mi  włosy,  ale 
nie zwracałem  na to najmniejszej uwagi. Było  mi zupełnie obojęt-
ne, dokąd kieruje się moja łódź. 

Tak  minął  dzień,  nastała  nowa  noc  i  nowa  zorza  rozgorzała  na 

wschodzie, a ja niemal nie zdawałem sobie sprawy z upływu czasu, 
całkowicie  opanowany  przez  majaki  i  zwidy  -  raz  wstrętne  i  do-
kuczliwe, to znów niewypowiedzianie rozkoszne, gdy ukazywała mi 
się królewna Seata. Bo bez niej cały świat nie był mi potrzebny. 

EPILOG 

Prostacka pomarszczona twarz starej Murzynki i  jej  wyschnię-

te  na  wiór  ręce  były  pierwszymi rzeczami, które ujrzałem po 

181 

background image

odzyskaniu  przytomności.  Wiatr  przygnał  moje  czółno  do  brzegu 
jeziora, które powstało na miejscu Przeklętej Pustyni, i wyrzucił je 
na trawę. Znalazło mnie koczujące tam plemię Beczuanów. Murzy-
ni zatroszczyli się o mnie i starali się w miarę sil wyleczyć. Przele-
żałem w gorączce wiele dni i ocknąwszy się byłem tak słaby, że nie 
mogłem się poruszyć. Zacni Beczuani karmili mnie suszonym mię-
sem i poili wodą ze skorupy strusiego jaja. Dopiero po dwóch tygo-
dniach zdołałem wstać, a po miesiącu wyjść poza osadę. 

Pierwsze swe kroki skierowałem w stronę Góry Gwiazdy. Jezio-

ro cofnęło się już, a na miejscu dawnej kamienistej pustyni rozpo-
ścierała  się  równina  pokryta  żyznym  mułem,  zieleniejącym  już 
miejscami od mchu i wątłej trawy. Było oczywiste, że w przyszłości 
utworzy się tam step i pojawi się życic. Palmy wyrosną nad grobem 
Seaty.  Wytężając  wzrok  wpatrywałem  się  w  dal,  ale  stożkowa  syl-
wetka Góry nie rysowała się już na tle porannego nieba. 

Z najwyższym trudem oderwałem wzrok od horyzontu i skiero-

wałem się ku pobliskiemu gajowi. Trawa szeleściła pod moimi no-
gami, spłoszone papugi przeskakiwały z gałęzi na gałąź. Zapragną-
łem nagle przekonać się, czy nie straciłem pewności ręki i uniosłem 
beczuański  łuk,  którym  dawniej  biegle  się  posługiwałem.  Wycelo-
wałem  i  spuściłem  cięciwę.  Strzała  jęknęła  w  powietrzu  i  papuga 
jak  rażona  gromem  spadła  z  gałęzi  na  brzeg  strumienia.  Z  bez-
myślnym  uśmiechem  ruszyłem  po  zabitego  bez  potrzeby  ptaka. 
Tak! Niewiele się we mnie zmieniło, tylko serce ożyło i nauczyło się 
współczuć. 

Schyliłem  się,  żeby  podnieść  papugę,  i  zobaczyłem  swoje  odbi-

cie  w  wodzie  strumienia.  Długie  włosy  jak  dawniej  opadały  mi  na 
czoło i kark, ale teraz lśniły  jak srebro.  Patrzyła na mnie  twarz 

182 

background image

mężczyzny jeszcze młodego,  ale  siwego jak gołąbek. 

Uśmiechnąłem  się  ze  smutkiem  i  rezygnacją.  Całe  moje  po-

przednie  życie  leżało  pogrzebane  pod  tym  srebrem  włosów,  a  w 
nowe życie nic  wierzyłem.  Podniosłem zabitą papugę  i powlokłem 
się do kraalu moich przyjaciół Beczuanów. To było jedyne miejsce, 
do którego jeszcze mogłem pójść. 

1899 

Przełożył Tadeusz Gosk 

background image

ALEKSANDER KUPRIN 

Toast 

Upływał dwóchsetny rok nowej ery. Pozostawało zaledwie pięt-

naście minut do tego miesiąca, dnia i godziny, kiedy to, dwa wieki 
temu,  ostatni  kraj  o  strukturze  państwowej,  najbardziej  uparty, 
konserwatywny  i  tępy  ze  wszystkich  krajów  -  Niemcy  -  wreszcie 
zdecydował się porzucić swą dawno przestarzałą i śmieszną odręb-
ność narodową i ku zachwytowi całej Ziemi radośnie przyłączył się 
do  wszechświatowego  anarchistycznego  związku  wolnych  ludzi. 
Wedle starożytnego, chrześcijańskiego kalendarza dobiegał właśnie 
końca rok 2905. 

Nigdzie jednak nie witano  nowego, dwusetnego roku tak dum-

nie i radośnie, jak na obu Biegunach - Północnym i Południowym, 
na  głównych  stacjach  Wielkiej  Ziemskiej  Asocjacji  Elektromag-
netycznej.  W  ciągu  ostatnich  trzydziestu  lat  wiele  tysięcy  techni-
ków, inżynierów, astronomów, matematyków, architektów i innych 
uczonych specjalistów pracowało z samozaparciem nad urzeczywi-
stnieniem najbardziej natchnionej, najbardziej bohaterskiej idei II 
wieku.  Postanowili  oni  przekształcić  kulę  ziemską  w  gigantyczną 
cewkę  elektromagnetyczną  i  w  tym  celu  omotali  ją  z  północy  na 
południe  spiralą  ze  stalowej,  pokrytej  gutaperką  liny,  długiej  na 
około  cztery  miliardy  kilometrów.  Na  obu  biegunach  wznieśli  od-
biorniki elektryczne o niezmiernej  mocy i wreszcie połączyli  ze  

background image

sobą wszystkie zakątki Ziemi niezliczonymi kablami. To zdumiewa-
jące  przedsięwzięcie  obserwowano  z  niepokojem  nie  tylko  na  Zie-
mi, lecz także na wszystkich pobliskich planetach, z którymi miesz-
kańcy naszego globu utrzymywali stały kontakt. Niektórzy patrzyli 
na  działania  Asocjacji  z  nieufnością  lub  obawą,  inni  zaś  wręcz  z 
przerażeniem. 

Jednak  rok  miniony  był  rokiem  pełnym  błyskotliwych  zwy-

cięstw  Asocjacji  nad  sceptykami.  Nieprzebrana  magnetyczna  siła 
Ziemi wprawiła w ruch wszystkie fabryki i maszyny rolnicze, koleje 
żelazne i parostatki. 

Oświetliła  wszystkie  ulice  i  wszystkie  domy,  ogrzała  wszystkie 

mieszkania.  Ona  też  sprawiła,  że  dalsze  użytkowanie  węgla  ka-
miennego, którego złoża dawno się już wyczerpały, stało się całko-
wicie  zbędne.  Starła  z  powierzchni  ziemi  obrzydliwe  kominy  za-
truwające  powietrze.  Wyzwoliła  kwiaty,  trawy  i  drzewa  -  ową 
prawdziwą radość ziemi - od groźby wymierania i wyniszczania się. 
Wreszcie przyniosła niesłychane rezultaty w rolnictwie, podnosząc 
wszędzie urodzajność gleby niemal czterokrotnie. 

Jeden  z  inżynierów  Stacji  Północnej,  wybrany  na  ten  dzień 

przewodniczącym, wstał ze swego miejsca i uniósł do góry kielich. 
Wszyscy natychmiast ucichli, a on powiedział: 

-  Towarzysze!  Jeśli  pozwolicie,  to  połączę  się  teraz  z  naszymi 

drogimi  współpracownikami  ze  Stacji  Południowej.  Przed  chwilą 
sygnalizowali nam chęć rozmowy. 

Ogromna Sala Narad zdawała się ciągnąć bez końca we wszyst-

kich kierunkach. Był to wspaniały gmach ze szkła, marmuru i żela-
za,  cały  przystrojony  egzotycznymi  kwiatami  i  bujnymi  drzewami, 
przez  co  przypominał  raczej  cudowną  oranżerię  niż  budynek  uży-
teczności publicznej. Za jego ścianami trwała noc polarna, ale dzię-
ki użyciu szczególnych kondensatorów jaskrawe światło słoneczne 

185 

background image

zalewało  wesołym  blaskiem  zieleń  roślin,  stoły,  twarze  tysięcy 
ucztujących,  smukłe  kolumny  podtrzymujące  strop  oraz  wielkiej 
piękności  obrazy  i  rzeźby  umieszczone  w  przestrzeniach  między-
okiennych. Trzy ściany Sali Narad były przezroczyste, ale czwarta, 
do której plecami stał przewodniczący, stanowiła biały czworokąt-
ny  ekran  zrobiony  z  niesłychanie  delikatnego,  cieniutkiego,  lśnią-
cego szkła. 

I  oto,  uzyskawszy  zgodę  zebranych,  przewodniczący  dotknął 

palcem  malutkiego  guziczka  umieszczonego  w  blacie  stołu.  Ekran 
natychmiast  rozjarzył  się  oślepiającym  wewnętrznym  światłem  i 
zaraz  potem  jakby  roztajał,  a  za  nim  ukazała  się  dokładnie  taka 
sama, ciągnąca się w dal cudowna szklana sala, w której tak samo 
siedzieli przy stołach silni, przystojni ludzie o radosnych twarzach 
ubrani  w  lekkie,  połyskliwe  stroje.  Ludzie  oddzieleni  od  siebie 
dwudziestoma  tysiącami  wiorst  rozpoznawali  się  nawzajem, 
uśmiechali  się  i  w  geście  pozdrowienia  unosili  do  góry  kielichy. 
Jednak z powodu radosnego rozgwaru i śmiechu na razie nie mogli 
jeszcze dosłyszeć głosów swoich dalekich przyjaciół. 

Wówczas  przewodniczący  wstał  ponownie  i  zamilkli  jego  przy-

jaciele i współpracownicy na obu krańcach kuli ziemskiej. 

Wtedy powiedział: 
-  Drodzy  moi!  Siostry  i  bracia!  I  wy,  urocze  niewiasty,  ku  któ-

rym  teraz  zwraca  się  moja  namiętność!  I  wy,  siostry,  któreście 
mnie  dawniej  kochały,  wy,  które  wspominam  dziś  sercem  na-
brzmiałym z wdzięczności! Słuchajcie! Chwała wiecznie młodemu, 
pięknemu,  niewyczerpanemu  życiu.  Chwała  jedynemu  Bogu  na 
Ziemi  -  Człowiekowi.  Głośmy  chwałę  wszystkim  radościom  jego 
ciała, złóżmy uroczysty, wielki  pokłon jego  nieśmiertelnemu umy-
słowi! 

186 

background image

Patrzę    oto  na    was      -  dumnych,    odważnych,  równych  sobie, 

wesołych - i dusza moja wypełnia się gorącą miłością! Nasz rozum 
nie  jest  niczym  skrępowany,  a  nasze  pragnienia  nie  znają  granic. 
Nie  znamy  ani  podległości,  ani  władzy;  nie  wiemy,  co  to  zawiść, 
wrogość,  przemoc  i  oszustwo.  Każdy  dzień  ukazuje  nam  całe  ot-
chłanie  tajemnic  świata,  coraz  radośniej  poznajemy  wszechmoc  i 
nieskończoność wiedzy. Nawet sama śmierć nie wzbudza już w nas 
lęku, bowiem odchodzimy z tego świata nie w kalekiej starości, nie 
z przerażeniem w oku i przekleństwem na ustach, lecz jako piękni, 
podobni  bogom  i  uśmiechnięci  -  gdyż  nie  czepiamy  się  kurczowo 
żałosnych  resztek  życia,  lecz  spokojnie  zamykamy  oczy  jak  zmę-
czony  wędrowiec.  Nasza  praca  jest  rozkoszą.  I  miłość  nasza,  wy-
zwolona  z  pęt  niewolnictwa  i  brudu  życia,  przypomina  miłość 
kwiatów  -  tak  jest  wolna  i  piękna.  A  jedynym  naszym  panem  jest 
ludzki geniusz! 

Przyjaciele!  Być  może  powtarzam  znane  do  znudzenia  banały, 

ale nie potrafię inaczej. Dziś od rana czytałem z wypiekami na twa-
rzy wspaniałą i przerażającą książkę. Była to historia rewolucji XX 
wieku. 

Czasami  nie  mogłem  oprzeć  się  wrażeniu,  że  czytam  baśń,  tak 

nieprawdopodobne,  potworne  i  bezsensowne  wydawało  mi  się 
życie naszych przodków, od których dzieli nas dziewięć stuleci. 

Ułomni, brudni, trawieni chorobami, brzydcy i tchórzliwi ludzie 

owych  czasów  przypominali  obrzydliwe  gady  zamknięte  w  ciasnej 
klatce. Jeden kradł drugiemu kawałek chleba i zanosił go do ciem-
nego  kąta,  gdzie  kładł  się  nań  brzuchem,  żeby  nie  zobaczył  trzeci. 
Nasi  przodkowie  odbierali  sobie  nawzajem  dach  nad  głową,  lasy, 
wodę,  ziemię  i  powietrze.  Garstki  obżartuchów  i  rozpustników 
wspomaganych przez dwulicowców, oszustów, złodziei i gwałcicieli 
szczuły  tłum  pijanych  niewolników  na  inny  tłum  rozsierdzonych 
idiotów i pasożytowały na gnijącym ciele społeczeństwa. I Ziemia,  

187 

background image

taka  rozległa  i  piękna,  zdawała  się  ludziom  ciemnym,  dusznym 
lochem. 

Jednak  nawet  już  wówczas  wśród  pokornego  jucznego  bydła, 

wśród pełzających w pokorze niewolników, podnosili dumne głowy 
prawdziwi ludzie, bohaterowie o płomiennych sercach. Nie potrafię 
pojąć, skąd się oni brali w tych podłych, bojaźliwych czasach! Jed-
nak  zjawiali  się,  wychodzili  na  place  i  wołali:  „Niech  żyje  wol-
ność!”...  Czynili  to  w  przerażającej,  krwawej  epoce,  kiedy  żaden 
prywatny dom nie był bezpieczną kryjówką, kiedy przemoc, gwałt, 
tortury  i  morderstwo  bywały  po  królewsku  nagradzane.  Ale  ci  lu-
dzie  wychodzili  na  ulice  i  w  swym  świętym  szaleństwie  krzyczeli: 
„Precz z tyranią!”. 

Krzyczeli  i  zbraczali  swą  szlachetną,  gorącą  krwią  płyty  trotu-

arów.  Tracili  rozum  w  kamiennych  ciemnicach.  Umierali  na  szu-
bienicach i pod ścianami śmierci. Dobrowolnie zrzekali się wszyst-
kich radości życia z wyjątkiem jednej - śmierci za wolne życie przy-
szłych pokoleń. 

Przyjaciele!  Czyż  nie  widzicie  tego  mostu  ułożonego  z  ludzkich 

zwłok,  który  łączy  naszą  cudowną  współczesność  z  przerażającą, 
ciemną przeszłością? Czyż nie słyszycie szumu tej rzeki krwi, która 
wyniosła  całą  ludzkość  na  bezbrzeżny,  promienny  ocean  po-
wszechnego szczęścia? 

Wieczna  wam  pamięć,  nieznani!  Wam,  milczący  męczennicy! 

Kiedy umieraliście, to w waszych przewidujących, skierowanych ku 
przyszłości  oczach  błyszczał  uśmiech.  Wyprorokowaliście  nas  - 
silnych,  wyzwolonych  i  triumfujących  -  i  w  wielkiej  chwili  śmierci 
posłaliście nam swoje błogosławieństwo. 

Przyjaciele!  Niech  każdy  z  nas  cicho,  nie  wymawiając  nawet 

słowa,  sam  na  sam  z  własnym  sercem,  wychyli  kielich  za  pamięć 
tamtych  dalekich  męczenników.  I  niechaj  każdy  poczuje  na  sobie 
ich pełen łagodnej rezygnacji, błogosławiący wzrok! 

188 

background image

I wszyscy wypili w milczeniu. Ale niezwykłej urody kobieta sie-

dząca  obok  oratora  nagle  przytuliła  głowę  do  jego  piersi  i  bezdź-
więcznie  się  rozszlochała.  A  na  jego  pytanie  o  przyczynę  łez  wy-
szeptała ledwie słyszalnie: 

-  A  mimo  wszystko...  bardzo  bym  chciała  żyć  w  tamtych  cza-

sach... z nimi... z nimi... 

1906 

Przełożył Tadeusz Gosk 

background image

ANDRZEJ PŁATONOW

 

Potomkowie  
Słońca 

Był kiedyś delikatnym, smutnym chłopczykiem kochającym ro-

dzinną  zagrodę,  swoją  matkę,  pole  i  niebo  rozciągające  się  nad 
głową.  Wieczorami  w  osadzie  odzywał  się  żałośliwy  dźwięk  dzwo-
nów, ryczała syrena fabryczna, a potem z pracy przychodził ojciec, 
brał go na ręce i całował w wielkie, niebieskie oczy. 

I  wieczór,  krótki  i  czuły,  podchodził  blisko  ku  domom,  a  umę-

czeni przez cały dzień ludzie rozkoszowali się tymi krótkimi przed-
sennymi godzinami, kochali swoje żony, mężów i dzieci, i marzyli o 
szczęściu, które przyjdzie jutro. Jutro ryczała syrena i znów płakały 
cerkiewne  dzwony,  a  chłopcu  wydawało  się,  że  syrena  i  dzwony 
opowiadają śpiewnie o dalekich i zmarłych, o tym co niemożliwe i 
czego na ziemi być nie może, chociaż wszyscy bardzo tego pragną. 
Noc była pieśnią gwiazd, porą której szkoda na sen, gdy cały świat 
niczym pątnik wędruje po gwiezdnych szlakach. 

Nocą w chłopcu potężniała dusza i ożywały w nim głębokie sen-

ne siły, które kiedyś wyzwolą się, wybuchną i stworzą nowy świat. 
Dusza kwitła w nim tak samo, jak w każdym dziecku, do jego mło-
dego  wnętrza  wchodziły  ciemne,  niepowstrzymane,  namiętne  siły 
świata, aby przekształcić się w nim w człowieka. Stawał się w nim 
cud, zwyczajny cud, jaki każda matka na co dzień podziwia w swo-
im dziecku. 

190 

background image

Nikt nie mógł przewidzieć, kim ten chłopiec się stanie. A on rósł 

i z coraz większą, straszliwą energią burzyły się w nim stłamszone 
w  ciasnocie  potężne  siły.  Śnił  czyste,  błękitne  sny,  ale  żadnego  z 
nich nie potrafił przypomnieć sobie rano, bo spokojny blask słońca 
uspokajał  szalejącą  w  nim  burzę,  łagodził  namiętności,  wygładzał 
spienione fale. Ale chłopiec rósł we śnie; za dnia był tylko słonecz-
ny płomień, wiatr i smętek pokrytej kurzem gładkiej drogi. 

Wyrósł w wielkiej epoce elektryczności i przebudowy kuli ziem-

skiej. Grom wielkich dokonań wstrząsał ziemią i nikt już od dawna 
nie  patrzył  w  niebo  -  wszystkie  oczy  patrzyły  pod  nogi,  wszystkie 
ręce były zajęte. 

Fale  elektromagnetyczne  radia  szeleściły  w  atmosferze  i  eterze 

międzygwiezdnym groźnym echem słów pracującego człowieka. 

Naczelnym  kierownikiem  prac  nad  przebudową  kuli  ziemskiej 

był  inżynier  Wogułow,  siwy  zgarbiony  mężczyzna  z  błyszczącymi 
nienawiścią  oczyma  -  ten  sam  delikatny  chłopczyk.  Dowodził  mi-
lionami  robotników,  którzy  wgryzali  się  maszynami  w  ziemię, 
zmieniając jej oblicze i czyniąc z niej wygodny dom dla ludzkości. 

Wogułow  pracował  nie  znając  snu  i  odpoczynku,  z  gorejącą  w 

sercu  nienawiścią,  z  wściekłością,  szaleństwem  i  gwałtowną,  nie-
wyczerpaną genialnością. Pracę tę powierzyła mu Światowa Nara-
da  Mas  Robotniczych.  Wogułow  dziesięć  razy  objechał  całą  kulę 
ziemską,  organizując  pracę  i  głosząc  ideę  przebudowy  kuli  ziem-
skiej, zarażając ludzkie czarne masy entuzjazmem do pracy. Wysłał 
setki  wypraw  w  góry  całego  świata,  wyprawił  setki  ekspedycji  na 
wszystkie  morza  i  oceany,  gdzie  tylko  przepływały  ciepłe  prądy. 
Zbudował  tysiące  obserwatoriów  meteorologicznych  i  cała  atmos-
fera została przeżuta przez mózgi najwybitniejszych uczonych. 

191 

background image

Plan Wogułowa był bardzo prosty. 
Ziemia periodycznie atakowana jest przez susze lub, na odwrót, 

nadmierną  wilgotność.  Ludzkość  od  tych  pogodowych  paroksy-
zmów  ginie  całymi  milionami.  Poza  tym  wciąż  następuje  zmiana 
pór roku - rozmaitych zim, lat itd. - które spowalniają tempo prac 
ludzkości, pochłaniają wiele sił na przystosowanie się do nich, ska-
zują  ogromne  przestrzenie  ziemi  na  bezpłodność,  mrozy  i  ciem-
ność. A inne części ziemi - na rozszalały wicher, piasek i wściekłość 
ognia. 

Ziemia wraz z rozwojem ludzkości stawała się coraz bardziej dla 

niej  niewygodna  i  szalona.  Ziemię  zatem  należało  przekształcić 
rękami  człowieka  tak,  jak  to  człowiekowi  było  potrzebne.  To  stało 
się koniecznością, to stało się warunkiem dalszego rozwoju ludzko-
ści. 

I  Wogułow,  inżynier-pirotechnik,  opracował  projekt  takiej 

przebudowy.  Jego  istota  zasadzała  się  na  sztucznym  regulowaniu 
siły i kierunku wiatrów przez zmianę rzeźby ziemi; przez wyrycie w 
górach  kanałów  umożliwiających  cyrkulację  powietrza  i  przepusz-
czanie  wiatrów,  przez  wpuszczanie  kanałami  ciepłych  i  zimnych 
prądów do wnętrza lądów. To wszystko, bowiem każdy stan atmo-
sfery (jej wilgotność czy suchość) zależy od wiatrów. 

Do  tych  robót  należy  przede  wszystkim  wynaleźć  materiał  wy-

buchowy o niezmiernej, cudownej sile, aby przy jego pomocy armia 
robotników  licząca  dwadzieścia  do  trzydziestu  tysięcy  ludzi  mogła 
wysadzić  w  powietrze  Himalaje.  I  Wogułow  rozpalił  swój  mózg, 
otoczył  się  tysiącami  inżynierów,  zmusił  cały  świat  do  myślenia  o 
materiale wybuchowym - aż poszukiwana substancja została wyna-
leziona.  To  zresztą  nie  była  materia,  lecz  energia  -  sprężone  świa-
tło.  Światło  jest  falą  elektromagnetyczną,  a  prędkość  światła  jest 
graniczną  prędkością  Wszechświata.  Samo  zaś  światło  jest  gra-
nicznym i krytycznym stanem materii. 

192 

background image

Za światłem zaczyna się już inny Wszechświat, a materia ulega 

zniweczeniu.  Na  świecie  nie  ma  energii  potężniejszej  i  bardziej 
skoncentrowanej  niż  światło.  Światło  stanowi  kryzys  Wszechświa-
ta. A Wogułow odkrył sposób sprężenia, zgęszczenia elektromagne-
tycznych  fal  świetlnych.  Zastosował  go  i  otrzymał  ultraświatło, 
energię wyrywającą się ponownie w świat, dążącą do „normalnego” 
stanu z destrukcyjną, niepomierną, niewyrażalną liczbami siłą. Po 
wynalezieniu  ultraświatła  Wogułow  zaniechał  dalszych  poszuki-
wań.  Ta  energia  była  wystarczająca  do  zbudowania  na  ziemi  wy-
godnego domu dla całej ludzkości. 

Ultraświatło wypróbowano w Karpatach. 
Robotnicy do malutkiego tunelu wtoczyli wagonik z ładunkiem 

skoncentrowanego  ultraświatła  i  zwolnili  elektryczny  hamulec 
utrzymujący  ultraświatło  w  jego  nienormalnym  stanie  -  i  płomień 
zawył nad Europą, huragan zmiatał z powierzchni ziemi całe kraje, 
błyskawice  rozszalały  się  w  atmosferze,  obnażyło  się  dno  Atlanty-
ku, a miliardy ton wody runęły na lądy i wyspy. Gigantyczne złomy 
granitu  wyprysnęły  z  wyciem  nad  chmury,  rozżarzyły  się  tam  do 
niesłychanej  temperatury  i  przekształciły  się  w  najlżejsze  gazy. 
Gazy umknęły w najwyższe warstwy atmosfery, gdzie połączyły się 
z eterem i na zawsze oderwały się od ziemi. Po Karpatach nie pozo-
stało  nawet  ziarnko  piasku.  Karpaty  przeniosły  się  bliżej  gwiazd. 
Myśl Wogułowa przekształciła materię prawie w nicość. 

W miesiąc później to samo uczyniono w Azji, gdzie zniweczono 

fragmenty Chinganu i Sajanów. A po dalszym miesiącu w syberyj-
skiej  tundrze  już  zakwitły  pierwsze  nieśmiałe  kwiaty,  spadły  pier-
wsze  ciepłe  deszcze,  a  w  ślad  za  ciepłem  ciągnęli  ludzie,  leciały 
aeroplany, toczyły się ciężkie pociągi i głęboko w ziemię wbijały się 
fundamenty ogromnych fabryk. 

193 

background image

Wogułow  dowodził  milionami  maszyn  i  tysiącami  techników. 

Ludzkość  w  rozpasanym  szaleństwie  zmagała  się  z  naturą.  Zęby 
woli  i  żelaza  wgryzały  się  w  materię  i  przeżuwały  ją.  Amok  pracy 
ogarniał całą ludzkość, a  napięcie trudu zostało doprowadzone do 
granic ostatecznych, bo dalej było już tylko wycieńczenie sił żywot-
nych, pękanie mięśni i szaleństwo. Gazety propagowały pracę jako 
najwyższą  i  jedyną  religię.  Kompozytorzy  ze  swymi  orkiestrami 
grali w klubach przedsiębiorstw górniczych i kanałowych skompo-
nowane umyślnie na tę okazję symfonie woli i żywiołowej świado-
mości, człowiek potężniał i zamierzał się na Wszechświat uzbrojo-
ny nie w gołe marzenie, lecz w rozum i maszyny. 

Wogułow otoczony aparatami łączności radiowej ślęczał nad ry-

sunkami i obliczeniami już od czterech lat. I z dnia na dzień otwie-
rał  się  przed  nim  coraz  to  bardziej  bezbrzeżny  i  bezdenny  ocean 
pracy,  więc  aby  mu  podołać,  bez  snu  i  niemal  bez  świadomości, 
ponaglany rytmicznymi eksplozjami myśli zanurzał się w tym oce-
anie,  tonął  w  nim  i  nic  chciał  wypłynąć.  Otwierały  się  przed  nim 
dalekie,  rozlegle  horyzonty,  dostrzegał  tysiące  problemów,  ale  nic 
miał  czasu  na  ich  rozwiązanie.  Czasami  wstawał  i  miotał  się  po 
swoim gabinecie, brodząc w zwałach bristolu i kalki, i żeby oprzy-
tomnieć, śpiewał pieśni robotnicze, gdyż innych po prostu nie znał. 
Śpiewał  i  palił  machorkę,  do  której  przywykł  od  dzieciństwa.  Jed-
nak  pracując  pełną  parą,  maszyna  wymagała  maszynisty.  Morze 
pracy  występowało  z  brzegów  i  groziło  katastrofą,  gdyby  choć  na 
chwilę przestał wyczerpywać je myślą i maszynami, więc Wogułow 
znów  zasiadał  przy  biurku  i  aparatach  łączących  go  z  całym  świa-
tem, i znów pisał, liczył, krzyczał coś do inżynierów pracujących w 
Himalajach, w Andach i Sajanach, na sztucznych kanałach odpro-
wadzających ciepłe prądy z Oceanu Lodowatego w głąb Syberii czy 

194 

background image

przy  budowie  urządzeń  hydrotechnicznych  nawadniających  Saha-
rę,  rozmawiał  z  ekspedycjami  meteorologicznymi  na  Oceanie  In-
dyjskim - nadając pulsowaniem swej myśli precyzyjny rytm, oświe-
tlając  i  regulując  wielką,  bohaterską  w  swym  ogromie  pracę  dale-
kich milionów ludzi. 

Wogułow już dawno  pojął, że potęga ludzkiej świadomości jest 

zdolnością  do  wyraźnego,  pełnego  i  jednoczesnego  wyobrażania 
sobie wielu całkowicie odmiennych rzeczy. Zdobył tę umiejętność. 

Jeszcze  rok  i  kula  ziemska  zostanie  całkowicie  przebudowana. 

Nie będzie zimy ani lata, upałów ani potopów. Cała ziemia zostanie 
rozbita  na  działki  klimatyczne.  W  każdej  z  nich  będzie  pod-
trzymywana  stale  ta  sama  temperatura  niezbędna  do  najlepszego 
rozwoju  tej  rośliny,  która  udaje  się  najlepiej  na  glebach  danego 
kraju. Cała ludzkość zostanie przesiedlona na Antarktydę, a pozo-
stałe obszary zostaną przeznaczone pod uprawę zbóż i na poligony 
doświadczalne  ludzkiej  myśli  -  staną  się  warsztatami,  królestwem 
maszyn i rozległych pól. 

W rzadkich chwilach snu lub ekstazy w spęczniałej głowie Wo-

gułowa przebłyskiwało coś innego, myśl należąca do innych dni. 

Pozostała  mu  jedynie  głowa  i  płomienna  świadomość,  która 

ćwiczona ciągłą pracą narastała i potężniała. Do tej pory ludzie byli 
marzycielami,  cherlawymi  poetami  podobnymi  do  kapryśnych 
kobiet i płaczliwych dzieci. Nie  mogli i  nie byli godni  tego,  by  po-
znać  świat.  Potworny  opór  materii,  cały  przerażający,  pożerający 
sam  siebie  Wszechświat  był  im  całkowicie  nieznany.  Potrzebna 
była  wściekła,  pełna  determinacji,  zahartowana  myśl,  twardsza  i 
materialniejsza od samej materii, żeby poznać świat, zejść do naj-
głębszych  jego  otchłani,  przebyć  całe  piekło  wiedzy  i  pracy,  nie 
przestraszyć  się  niczego  i  dopiero  wówczas  przetworzyć  Wszech-
świat. A Wogułow, zupełnie tego nie świadom, urodził się z  

195 

background image

pięściami  bezlitośniejszymi  i  twardszymi  od  rąk  owego  dzikiego 
twórcy, który niegdyś dla kaprysu stworzył gwiazdy i przestrzenie. 
Jednak  później  rozwinął  się  przez  niepomierną  tytaniczną  pracę, 
stał  się  uosobieniem  świadomości  -  twardszej  i  uporczywszej  niż 
materia - która jest jedyną siłą zdolną przekształcić Wszechświat w 
chaos i z tego chaosu stworzyć inny Wszechświat bez gwiazd i słońc 
-  triumfującą  świadomość,  oślepiającą  potęgę  wyzwoloną  z  wszel-
kich form i budującą lepsze światy, jeśli tylko tego zapragnie, jeśli 
tylko  to  tworzenie  da  mu  radość.  Ale  można  również  nie  tworzyć, 
nie  niweczyć, lecz przebywać w  innym stanie.  Można  nie  radować 
się, nie cierpieć, nie być spokojnym - można być jak lot, jak górskie 
powietrze, czyste i ulotne. 

Aby ziemska ludzkość zdolna była porwać się na świat i światy, 

żeby  zdolna  była  je  pokonać  -  musi  zrodzić  w  sobie  szatana  świa-
domości, diabła myśli, i zabić w sobie ciepłokrwiste boskie serce. 

Wogułow  zaczął  więc  działać,  powoli  i  zaczynając  od  małego  - 

od  przebudowy  kuli  ziemskiej.  To  mu  jednak  nie  wystarczało,  bo 
myśl jego rozpalała się i potężniała w trakcie pracy, żądała tej pracy 
jeszcze więcej, żądała rozmachu i gigantycznego, niemożliwego do 
pokonania oporu. 

Wogułow zabrał się za Wszechświat, gdyż uznał, że jego tajem-

nice  powinny  zostać  nareszcie  poznane  i  rozszyfrowane  do  końca. 
A  poznanie  to  trzy  czwarte  zwycięstwa.  Podszedł  do  tajemnic 
Wszechświata nie jak poeta czy filozof, lecz jak robotnik. 

Po roku doświadczeń i rozmyślań rozwiązał to ostatnie, uniwer-

salne zadanie stojące przed ludzkością, rozwiązał je, rzecz jasna, z 
pomocą  całej  ludzkości.  Znalazł  ową  elipsę,  ów  zwięzły  kształt,  w 
którym mieści się cały nasz Wszechświat. Zawsze  był przekonany,  

196 

background image

iż  Wszechświat  jest  ściśle ograniczony, że ma granice i końce, że 
ma  ustalony  kształt  -  i  że  tylko  dlatego  stawia  pewien  opór,  czyli 
realnie istnieje. 

Opór  jest  pierwszym  i  najważniejszym  dowodem  istnienia  ja-

kiejś rzeczy. 

A opiera się jedynie to, co posiada kształt, formę. Rozważania o 

nieskończoności są zaś jałowymi rozważaniami, a nie faktem. 

Wogułow  znalazł  zarysy,  granice  Wszechświata  i  wedle  tych 

znanych,  krańcowych  wartości  wyliczył  pośrednie  niewiadome. 
Istnieją dwa skrajne punkty krytyczne Wszechświata: światło jako 
najwyższe  naprężenie  Wszechświata,  gdyż  poza  światłem  jest  już 
tylko  nicość  i  granicy  światła  nie  można  przekroczyć,  ponieważ  w 
tym miejscu opór Wszechświata jest nieskończenie wielki - i drugi 
punkt  krytyczny:  pole  infraelektromagnetyczne,  to  znaczy  rodzaj 
zwykłego pola elektromagnetycznego o niemal zerowym natężeniu, 
z falą o nieskończonej długości i częstotliwości jednego drgania na 
wieczność. 

Między tymi punktami skrajnymi zawierają się wszystkie formy 

przejściowe:  ciepło,  dążenie  materii  do  równowagi  struktur  che-
micznych, radioaktywność i inne. Przy czym wahania od światła do 
pola  infraelektromagnetycznego  są  w  istocie  bardzo  nieznaczne. 
Na przykład prędkość emanacji radu jest bliska prędkości światła, 
a prąd elektryczny również ma niemal taką samą szybkość. A przy-
roda - harmonia świata, infrapola i wszystkich form przejściowych 
- jest w swej naturze jednolita. 

Wogułow  przekonał  się  dowodnie,  bo  doświadczalnie,  że  cały 

Wszechświat  miota  się  w  tym  zamkniętym  kręgu.  Infrapole  nie-
uchronnie potężnieje do stanu światła, a światło z  kolei, zderzając 
się z samym sobą, znów opada ku swemu przeciwstawnemu biegu-
nowi - infrapolu. I tak ruchem kołowym, w górę po prawej stronie  

197 

background image

okręgu,  w  dół  po  lewej,  drga  i  szamoce  się  Wszechświat  w  lochu, 
którym jest on sam. 

Infrapole za moment (nieokreślony i nieuchwytny) przekształca 

się w światło, a światło w tej samej chwili rozlewa się w odpowied-
niej  wielkości  infrapole.  W  rezultacie  otrzymujemy  wahania  tak 
szybkie,  że  w  gruncie  rzeczy  niezauważalne,  czyli  stan  wiecznej 
martwoty. 

Infrapole  rozpościerając  się  w  nieskończoność  ma  wewnątrz 

siebie  niejednakowy  opór  wewnętrzny  -  u  punktów  początkowych 
większy,  u  końcowych  mniejszy,  co  z  kolei  wywołuje  odmienne 
prędkości  jego  drgań,  czyli  fal;  intensywność  pola  osiąga  maksi-
mum, czyli stan światła, i znów spada z częstotliwością pięćdziesię-
ciu  do  potęgi  dwudziestej  okresów  na  sekundę  do  jednego  na 
wieczność, czyli całkowitego bezruchu. 

I  kiedy  Wogułow  zbudował  w  swoim  laboratorium  kopię 

Wszechświata  ze  wszystkimi  jego  funkcjami,  a  doświadczenie  po-
twierdziło  wszelkie  wstępne  obliczenia  -  nawet  nie  ucieszył  się, 
tylko  znieruchomiał  przy  swojej  maszynerii-Wszechświecie  i  jego 
myśl też na moment zamarła. 

Na swoim stole laboratoryjnym otrzymał ten sam kołowy stru-

mień  przemian  od  światła  przez  infrapole  ku  światłu,  jaki  od 
wieczności  płynął  w  bezmiernych  przestworzach  świata.  Kosmos 
został poznany do dna i odtworzony przez człowieka. 

Wówczas  Wogułow  przypomniał  sobie  o  ultraświetle,  o  swojej 

eksplozywnej  energii  i  uśmiechnął  się  po  raz  pierwszy  od  niepa-
miętnych  czasów.  Wszechświat  został  pokonany  przez  człowieka, 
który  zdołał  się  wyrwać  z  zaklętego  kręgu  martwych  przemian, 
gdyż  ultraświatło  nie  było  już  elementem  kosmosu.  Wogułow 
chwycił  ołówek  i  obliczył,  że  wystarczy  tysiąc  kilometrów  sześ-
ciennych  skoncentrowanego  ultraświatła,  aby  Wszechświat  prze-
stał istnieć. 

198 

background image

Dwóch  eksplozji,  po  pięćset  kilometrów,  będzie  dość:  pierwsza 

doprowadzi do stanu światła wszystko, co istnieje, druga zaś prze-
mieni światło w ultraświatło, które siłą bezwładu samo się spręży, 
tworząc jakiś nowy superenergetyczny twór, inny Wszechświat. 

Wogułow poczuł smętną błogość - zamykająca mu drogę ściana 

pękła, ukazując nowy szlak. 

W  rok  później  Wogułow  postanowił  przetworzyć  Wszechświat 

przy  pomocy  ultraświatła.  I  znów  rozgorzała  w  nim  myśl,  i  znów 
nieskończonym strumieniem popłynęły rysunki warsztatów i labo-
ratoriów,  zaczęły  rodzić  się  niezliczone  kosztorysy  i  preliminarze. 
Teraz  jednak  Wogułow  natknął  się  na  nieprzezwyciężoną  prze-
szkodę, gdyż całej energii kuli ziemskiej nie wystarczało do wytwo-
rzenia  tysiąca  kilometrów  sześciennych  ultraświatła.  Wówczas 
zaprzągł do maszyn nieskończoność, przestrzeń i samą najbardziej 
uniwersalną energię - światło. W tym celu wynalazł fotoelektroma-
gnetyczny  rezonator-transformator,  przyrząd  przekształcający  fale 
elektromagnetyczne  w  zwyczajny  prąd  elektryczny  zdolny  napę-
dzać  silniki.  Po  prostu  nadchodzące  z  przestrzeni  promienie 
świetlne „ochładzał”, hamował w infrapolu i zyskiwał w ten sposób 
fale o potrzebnej mu długości i częstotliwości drgań. Mimochodem 
i w sposób dla siebie niezauważalny rozwiązał największy w historii 
ludzkości problem energetyczny, dał odpowiedź na pytanie, w jaki 
sposób  najmniejszym  nakładem  sił  zyskiwać  maksymalne  ilości 
użytecznej  energii.  Nakłady  siły  żywej  były  w  jego  metodzie  mini-
malne:  wystarczyło  sfabrykować  pewną  liczbę  rezonatorów-
transformatorów przemieniających światło w prąd, aby już później 
zyskiwać  nieograniczone  ilości  energii,  bowiem  cały  Wszechświat 
pracował tu na człowieka. Te ilości energii były wręcz nieskończo-
ne, jeśli nieskończonością nazwiemy odległość do najdalszych gra-
nic kosmosu... Energetyka, a zatem i cała gospodarka świata  

149 

background image

doznały niewyobrażalnego wstrząsu, a dla ludzkości nastąpił praw-
dziwie złoty wiek: cały Wszechświat, całe składające się nań fizycz-
ne światło pracowało dla człowieka, karmiło go i cieszyło. 

Wogułow zmusił Wszechświat do pracy w jego wytwórniach ul-

traświatła,  które  produkował,  żeby  ten  Wszechświat  zniweczyć. 
Tego  jednak  było  mu  zbyt  mało:  człowiek  pracował  zbyt  wolno  i 
leniwie,  żeby  w  krótkim  czasie  wytworzyć  potrzebną  ilość  rezona-
torów-transformatorów idącą w miliony sztuk. Tempo pracy winno 
być  maksymalnie  przyspieszone,  więc  Wogułow  zaszczepił  robo-
czym masom mikroba energii. Wziął w tym celu element infrapola 
z jego przerażającym dążeniem ku stanowi maksymalnemu - świa-
tłu,  rozmnożył  w  milionach  kultur  i  rozsiał  w  atmosferze.  Od  tej 
chwili  człowiek  spalał  się  w  pracy,  zapisywał  karty  prawdziwego 
bohaterstwa, kochał jak Dante i żył nie lata, lecz dni, ale wcale tego 
nie żałował. 

Pierwszy  rok  takiej  pracy  dał  już  sto  kilometrów  sześciennych 

ultraświatła.  Wogułow  zamierzał  w  każdym  następnym  roku  po-
dwajać  jego  produkcję,  tak  że  po  trzech  latach  i  paru  miesiącach 
tysiąc  kilometrów  sześciennych  światła  sprężonego  winno  być  już 
zmagazynowane w składach. 

Ludzkość  żyła  jak  w  huraganie.  Dzień  równał  się  w  produkcji 

dóbr  tysiącleciu.  Szybka  zmiana  pokoleń  wytworzyła  nowy  typ 
człowieka o niespożytej energii i błyskotliwym geniuszu. 

Mikrob  energii  sprawił,  że  wieczność  stała  się  niepotrzebna  - 

wystarczała  krótka  chwila,  aby  napić  się  życiem  do  syta  i  odebrać 
śmierć jako radosne spełnienie instynktu. 

I  nikt  nie  wiedział,  co  działo  się  z  inżynierem  Wogułowem,  że 

miał  on  zbolałe  serce  i  duszę,  takie  serce  i  duszę,  jakich  żaden 
człowiek mieć nie powinien. W dwudziestym drugim roku życia 

200 

background image

poznał i pokochał dziewczynę, która w tydzień później umarła. 

Przez trzy lata miotał się po Ziemi w szaleństwie i dojmującym 

smutku; szlochał na  pustynnych drogach,  błogosławił,  przeklinał  i 
wył.  Był  tak  straszliwy  w  swym  szaleństwie,  że  sam  postanowi!  je 
zniweczyć. Tak cierpiał i gorzał, że nie mógł już nawet umrzeć. Jego 
ciało stało się jedną wielka raną i zaczęło gnić, a jego dusza unice-
stwiała samą siebie. 

A potem Wogułowa dosięgnęła organiczna katastrofa: siłą miło-

ści, energia serca wdarły się do mózgu, rozepchnęły czaszkę i utwo-
rzyły  rozum  niesłychanej,  nieprawdopodobnej,  niepomiernej  mo-
cy. 

Nic jednak się nie zmieniło - tylko miłość stała się myślą, a myśl 

w  nienawiści  i  rozpaczy  niszczyła  ów  świat,  w  którym  niemożliwe 
było  to,  czego  człowiek  nade  wszystko  potrzebuje  -  duszy  innego 
człowieka... 

Wogułow rozproszy Wszechświat bez lęku i żałości, lecz z bole-

sną tęsknotą za tym, co bezpowrotnie utracone, czym człowiek żyje 
i co mu potrzebne nie po niezmierzonym czasie, ale już, teraz. 

Wogułow własnymi rękami chciał sprawić, żeby ziściło się owo 

nieosiągalne  „teraz”.  Chciał  to  uczynić,  bo  tylko  ten,  który  kocha 
wie,  co  znaczy  nieosiągalne  i  niemożliwe,  pragnie  tego  niemożli-
wego  i  zdobędzie  je,  uczyni  możliwym  bez  względu  na  to,  jakie 
przeszkody będzie musiał pokonać. 

1922 

Przełożyła Anita Tyszkowska 

background image

WIENIAMIN KAWIERIN

 

Beczka 

Jurijowi Tymanowowi 

1.   Sir Matthew Staffords rozpoczyna liczenie 

Przez długi korytarz przemknęła ostrożnie siostra miłosierdzia. 

Doszła do drzwi gabinetu, zastukała - nikt nie odpowiedział. Zastu-
kała jeszcze raz, otworzyła drzwi i stanęła na progu: 

-  Proszę  mi  wybaczyć,  sir,  że  odrywam  pana  od  pracy.  Przy-

szłam powiedzieć, że sir Reginald umiera. 

Siedzący  za  biurkiem  malutki  staruszek  w  ogromnych  okula-

rach  i  wysokim  kołnierzyku  podniósł  głowę  i  uważnie  spojrzał  na 
siostrę: 

-  Chwileczkę - odpowiedział. - Już kończę. 
-  Proszę wybaczyć - powiedziała znów pielęgniarka - ale wydaje 

mi się, że sir Reginald może nie doczekać. 

Staruszek  w  okularach  popatrzył  na  pokryty  cyframi  papier, 

odłożył ołówek i narzuciwszy na plecy marynarkę wyszedł z pokoju. 
Siostra  pospieszyła  za  nim.  Drzwi  w  końcu  długiego  korytarza 
otworzyły  się:  na  wąskim  łóżku  leżał  szczupły,  blady  mężczyzna. 
Czarne  włosy  opadały  mu  na  czoło.  Przy  posłaniu  siedział  tęgi  je-
gomość w palcie. 

-  Zmarł  -  powiedział  zobaczywszy  Staffordsa.  -  Serce  nie  wy-

trzymało. Od początku mówiłem, że serce do niczego!... 

202 

background image

Matematyk  Matthew  Staffords  stanął  przy  łóżku  syna,  spojrzał 

na jego blada twarz i odgarnął mu z czoła czarny kosmyk włosów. 

- Pójdę już, sir - powiedział tęgi jegomość w palcie. -  Sadzę, że 

nie mam tu nic więcej do roboty. Żegnam pana, Staffords! 

I wyszedł razem z siostrą miłosierdzia. 
Matthew  Staffords  poprawił  okulary,  usiadł  na  fotelu,  wsparł 

podbródek na dłoni i zamyślił się. 

Patrzył  na  nieruchomą  twarz  syna,  machinalnie  zdejmując  i 

wkładając ogromne okulary. 

Długo milczał. Wreszcie drżącym głosem zawołał:  
-  Reggie!...  -  Po  chwili  wyprostował  się  i  zdecydowanym  kro-

kiem wyszedł z pokoju. 

Wrócił  tam  w  nocy,  usiadł  za  biurkiem  i  zaczął  przeglądać  pa-

piery syna. 

Rozłożywszy je w schludne stosiki czytał: 

Królewska Akademia Nauk  
Sir Reginald Staffords 

Niniejszym  informujemy,  że  przedstawiony  przez  pana 

projekt  szczegółowego  badania  nieboskłonu  przy  pomocy 
promieni sigma został przez nas odrzucony z powodu  braku 
możliwości jego realizacji. 

Nie  pisałbym  do  Ciebie,  Reggie,  gdyby  nie  te  przeklęte 

okoliczności.  Ojciec  przestał  przysyłać  pieniążki!  Niech  się 
dzieje,  co  chce!  I  tak  jestem  szczęśliwy,  że  uciekłem  z  tego 
przeklętego domu. Przyślij, ile możesz! Rzuciłem picie. 

George  

P. S. Lepiej być żywym włóczęgą niż martwym matematy-

kiem! 

Testament 

Ja,  Reginald  Staffords,  będąc  zdrowy  na  ciele  i  umyśle, 

postanawiam, co następuje: 

203 

background image

Wyposażenie  pracowni  chemicznej  i  bibliotekę  i  trzy  ty-

siące tomów zapisuje mojemu ojcu, sir Matthewowi Stafford-
sowi, rzeczywistemu członkowi Akademii - sekcja matematy-
ki  teoretycznej.  Pracownia  i  biblioteka  znajduję  się  w  domu 
przy Marlborough Street 39. 

Moje  rękopisy  i  listy  -  wszystkie  bez  wyjątku  -  zapisuję 

Miss Ellen Brown (Essex Street 11 ). Proszę ją również o: 

-  wyrycie  na  moim  nagrobku  wzoru  Blacksforda  na  nie-

ruchomości ciał w próżni, 

-  wydanie  moich  prac  na  temat  wykorzystania  promieni 

sigma w badaniach nad sklepieniem niebieskim. 

Po  dwudziestu  czterech  godzinach  od  mojej  śmierci  pro-

szę umieścić we wszystkich gazetach następujące ogłoszenie: 

Uwaga! 
Zmarł matematyk Reginald Staffords. Spełniając ostatnią 

wolę zmarłego informujemy wszystkich, że: 

-  w pobliżu miasta Nordway, obok Littleick, w leżącej na 

lewo stromej skale w odległości czterdziestu siedmiu kroków 
od  Kamiennej  Drogi,  ukryto  czterysta  pięćdziesiąt  tysięcy 
franków i klejnoty tej samej wartości, 

-  R.  Staffords  będąc  zdrów  na  ciele  i  umyśle  trzykrotnie 

przy  świadkach  potwierdzał  przysięgę  prawdziwości  tego 
oświadczenia. 

Tysiąc  funtów,  znajdujące  się  na  moim  koncie  w  Banku 

Królewskim, zapisuję mojemu bratu, George'owi Staffordso-
wi. 

Reginald Staffords 

Rok - miesiąc - dzień 
Powyższe  pismo  znajduje  się  w  biurze  notarialnym  „Per-

rydoole i Perrydoole”, Liverpool Street 412. 

204 

background image

Sir Matthew zmrużył oczy i poprawiwszy okulary spojrzał na te-

stament  pod  światło.  Na  odwrotnej  stronie  papieru  między  przy-
padkowo rozrzuconymi cyframi zauważył niedbałą notatkę: 

„Lewa  stroma  skała,  Nordway,  Littleick,  czterdzieści  siedem 

kroków od Kamiennej Drogi.” 

Pod napisem był rysunek, na pierwszy rzut oka przypominający 

beczkę. Rysunek zastanowił sir Matthewa. 

- Dla bryły obrotowej otrzymanej przez obrót łuku S - wymam-

rotał  zamyślony.  Milczał  przez  chwilę  i  mówił  dalej,  wziąwszy  z 
biurka ołówek: - skrajne współrzędne odpowiadają współrzędnym 
x

0

 do x', odcinek łuku równy... 

Malutki i szary jak mysz, prawie ginąc w ogromnym skórzanym 

fotelu, zapełniał drobnymi cyferkami odwrotną stronę testamentu. 
Zaczął liczyć... 

Rano  przyniesiono  trumnę  z  zakładu  pogrzebowego.  Położono 

w niej szczupłego, bladego i bardzo spokojnego człowieka. Kierują-
cy  uroczystością  żałobnik  był  z  tego  powodu  pełen  podziwu  i  mó-
wił,  że  rzadko  zdarzało  mu  się  współpracować  z  tak  uległym  i  po-
słusznym nieboszczykiem. 

Ciało elastyczne jak guma - objaśniał sir Matthewa pogrzebowy 

funkcjonariusz. 

Trumnę przykryto, obciągnięto białym płótnem, postawiono na 

karawan, i konie, szumiąc pióropuszami, powiozły ją przez miasto. 

Sir Matthew szedł za trumną, zagryzając wargi i  patrząc wokół 

nieprzytomnym wzrokiem. Wszędzie widział cyfry... 

Na rogu Nordwich Avenue potknął się o słupek i przez moment 

rozjarzył  się  w  jego  głowie  napis:  „Nordway,  Littleick,  stromo  za-
kończona skała, czterdzieści siedem kroków od Kamiennej Drogi.” 
Wyciągnął więc z kieszeni notes i machinalnie Wpisał ten adres. 

Podbiegł do niego usłużny żałobnik: 

205 

background image

-  Może wsiądzie pan do karety? Będzie panu wygodniej, sir! 
W  tym  momencie,  beztrosko  wywijając  laską,  zza  rogu  Nor-

dwich  Avenue  wyszedł  dżentelmen  w  mocno  zdefasonowanym 
cylindrze.  Lewą  stronę  jego  twarzy  zdobił  rudy  bokobród.  Prawa 
strona  była  tej  imponującej  ozdoby  całkowicie  pozbawiona.  Zoba-
czywszy  kondukt,  dżentelmen  przystroił  oblicze  żałobnym  gryma-
sem i przyłączył się do sir Matthewa. 

Karawan dotarł do cmentarza. Grabarze zdjęli trumnę, ponieśli 

ją  do  grobowca  i  opuścili  w  dół.  Sir  Matthew  i  dżentelmen  z  jed-
nym bokobrodem nieruchomo tkwili nad świeżą mogiłą. 

-  Panowie! - rozpoczął dżentelmen z rudym bokobrodem, choć 

poza sir Matthewem nikogo więcej nie było. - Nie wiem, jak nazy-
wał się nieboszczyk i co robił, będąc w stanie ruchu. Człowiek mi-
nus ruch jednostajny plus nieskończoność równa się zero. Przeko-
nuje  nas  to,  że  umarł  -  wspaniale!  Raz  jeszcze  prawo  zachowania 
energii dowiodło swej prawdziwości. Żegnaj i bądź szczęśliwy, dro-
gi  nieboszczyku!  Nic  się  nie  zdarzyło  i  mnie  nic  do  tego,  że  ten 
człowiek  umarł.  Ale  poczytuję  za  swój  obowiązek  wyrazić  szczere 
współczucie tym, którzy - nie wiadomo zresztą dlaczego - pozostali 
jeszcze wśród żywych! 

-  Bardzo  dziękuję,  sir  -  powiedział  sir  Matthew,  zamyślonym 

wzrokiem przyglądający się dżentelmenowi z rudym bokobrodem. 

I z wdzięcznością uścisnął mu dłoń. 

2.  Rozważania o rudym bokobrodzie 

Mówiąc  między  nami,  wydarzenia,  które  opisuję,  będąc  czło-

wiekiem  z  jednym  bokobrodem,  w  pełni  zasługują  na  to,  abym 
pisał  o  nich  mając  oba  bokobrody.  Piszę  bowiem  o  względności 
ruchów ziemskich i następstwie w czasie zdarzeń pozbawionych  

206 

background image

przyczyny.  W  sumie  to  wszystko  warte  jest  jednego  oderwanego 
bokobrodu  stożkowatego  kształtu,  obróconego  ostrym  końcem  w 
dół. 

Gdyby nie to, że od dnia, kiedy straciłem lewy bokobród minęło 

dziś  dokładnie  sześć  lat,  nie  próbowałbym  chyba  zastanawiać  się 
nad  swoimi  wątpliwościami.  Twierdzę,  że  każdy  przedmiot  o  do-
wolnej  wielkości,  kształcie  i  stanie  skupienia,  zajmując  miejsce  w 
przestrzeni  światowej,  jest  nieuchronnie  związany  z  innymi 
przedmiotami mającymi określone miejsce w świecie. 

I dlatego właśnie nieobecność na moim obliczu jednego rudego 

bokobrodu stanowi fakt o ogromnym, prawie kosmicznym znacze-
niu. Lewy rudy bokobród angielskiego dżentelmena w stanie oder-
wania od tego dżentelmena zakłóca porządek Wszechświata. Kon-
stabl,  który  oderwał  mój  bokobród,  stał  na  rogu  Regent  Street  - 
jednej  z  ulic,  które  do  dziś  są  ulubionymi  miejscami  moich  prze-
chadzek. Piwo, kufle, beczki i właściciel karczmy na Pitt Road cie-
szyły  się  tego  dnia  -  jak  zresztą  zawsze  -  moją  niesłabnącą  przy-
chylnością.  Siedząc  przy  kwadratowym  stole  pod  oknem  rozważa-
łem problem nieobecności próżni w przestrzeni światowej. Z lewej 
naprzeciwko  mnie  siedzieli  dwaj  jednakowi  dżentelmeni  w  jedna-
kowych cylindrach. Z prawej miałem zaś naprzeciw siebie tłustego 
jak  mieszkaniec  Yorkshire  fabrykanta,  oddającego  się  lekturze 
gazety... Pewnie rzeczywiście pochodził z Yorkshire... 

Nalewałem  sobie  właśnie  trzecią  butelkę  do  kufla,  kiedy  nie-

spodziewanie  poczułem  podziemny  wstrząs  -  przez  mgnienie  oka 
pod  moimi  nogami,  pod  karczmą,  pod  ulicą  i  pod  całym  miastem 
coś się nagle przewaliło. Londyn drgnął, zakolebał się i jakby pod-
skoczył w górę. 

Nie  minęła  nawet  minuta  od  tego  wstrząsu,  kiedy  odezwał  się 

fabrykant. Nie zwracał się do nikogo z nas, po prostu rzucił w prze-
strzeń: 

207 

background image

-  Szatany! 
Chwilę milczał i znów krzyknął: 
-  Szatany! 
-  Chamy! - rozdarł się nagle wściekłym głosem, podskoczywszy 

i walnąwszy pięścią w stół. - Ci podlece pchają się do parlamentu! 

-  Przepraszam, o co panu chodzi, sir? - zapytał gospodarz. 
Nie  zdążyłem  dopić  swego  piwa,  kiedy  mieszkaniec  Yorkshire 

rozbił całą zastawę na stole. 

-  Ci  dranie  pchają  się  do  parlamentu!  -  powtórzył  z  wściekło-

ścią. 

-  Mówi pan oczywiście o laburzystach, sir? - upewnił się gospo-

darz. 

-  Tak! - powiedział z pianą na ustach mieszkaniec Yorkshire. - 

Szatany!  Wnieśli  bill!  O  nowym  przedstawicielstwie!  Precz!  Bill!!! 
Won! Bill! Rżnij!!! 

-  Wściekł się pan, czy co? - zakrzyknął gospodarz, ale widząc, że 

mieszkaniec  Yorkshire  zamierza  się  na  niego  butelką,  wlazł  pod 
ladę i też zaczął się wydzierać. 

-  Bill! Precz z billem! 
Dwóch  siedzących  w  głębi  karczmy  dżentelmenów  położyło  na 

stole cylindry i wykrzyknęło zgodnym chórem: 

-  Precz z billem! 
Po chwili mieszkaniec Yorkshire i dwóch dżentelmenów rozbiło 

wszystkie stojące na stole i bufecie naczynia, zdemolowało staran-
nie wnętrze i wypadłszy z karczmy pognało przez ulice Londynu. 

-  Bill! Bill! Precz z billem! Bill! 
Dopiłem piwo i nie zapłaciwszy popędziłem za nimi. 
-  Dżentelmeni!  -  ryczał  mieszkaniec  Yorkshire,  podtrzymując 

obiema rękami brzuch i trzęsąc tłustymi policzkami. - Dżentelme-
ni! Laburzyści nas cisną! Wiecie, że oni - niech ich szlag trafi! - 

208 

background image

przedstawili w parlamencie nowy bill!? Precz z billem! 

Wedle  moich  obliczeń  w  ciągu  siedemnastu  minut  przyłączyło 

się  do  demonstracji  dwudziestu  sześciu  kramarzy  i  czternaście 
dam. 

Przekupienie konstabli też zajęło manifestującym siedemnaście 

minut. 

Gnaliśmy prze ulice i tłum powiększał się wciąż o jednakowych 

dżentelmenów. 

Wlazłszy  na  czyjeś  plecy  mieszkaniec  Yorkshire  kontynuował 

swoje wywody: 

-  Dżentelmeni!  Idzie  zaraza!  Zaraza,  dżentelmeni!  Laburzyści 

zwyciężają! Pchają się do parlamentu! Krwiopijcy Nieroby! Dranie! 
Dżentelmeni! Precz z billem! Bill! Rżnąć, dżentelmeni! 

Jak  już  wspomniałem,  na  rogu  Regent  Street  stał  konstabl. 

Wspomniałem  również,  że  konstable  byli  przekupieni.  I  dlatego, 
kiedy  nastąpił  mi  na  nogę,  przeciąłem  pod  kątem  prostym  teore-
tycznie  istniejącą  płaszczyznę  powietrzną,  wyprostowałem  gwał-
townie rękę i strzeliłem konstabla w zęby... 

3. Trójka z oberży „Spotkanie przyjaciół”, Paternoster Road 13 

Wieczorem dnia, w którym Reginald Staffords został dokładnie 

zapakowany  do  trumny,  a  trumna  równie  starannie  zakopana  w 
ziemi, za okrągłym stołem w oberży „Spotkanie przyjaciół” (Pater-
noster  Road  13)  siedziała  dobrana  trójka.  Kamienne  stopnie  pro-
wadziły w dół, ku beczułkom, w których rosły zakurzone wawrzyny. 
Oberża  była  prawie  pusta.  Wśród  rozwieszonych  pod  szklaną  ko-
pułą homarów i zalegających bufet kiełbas i szynek uwijał się weso-
ły oberżysta. 

Na  ogromnej  ladzie  leżały  parówki  po  myśliwsku  i  gapiący  się 

wielkimi dziurami ser. 

209 

background image

-  Nordway,  Littleick  -  powiedział  siedzący  za  stołem  wysoki 

ostronosy  facet.  -  Niech  to  diabli,  to  chyba  ze  dwa  dni  drogi?  Jak 
sądzisz, George? 

Złodziej George Staffords siedział wierzchem na krześle, oparł-

szy  łokcie  o  jego  plecy.  Długie  nogi  wyciągnął  na  beczki  z  piwem. 
Pochylał się nad trzymanym w rękach papierem i milczał. 

-  Lazła sroka  psu  pod ogon  - warknął trzeci  włóczęga, noszący 

dźwięczne przezwisko Kataryniarz. 

Zamilkli.  Wesolutki  oberżysta  popatrzył  na  nich  i  otworzył  z 

hukiem butelkę. 

-  Nie! - krzyknął George Staffords. – Nie rozumiem! Do diabła! 

Oberżysta! Piwa! 

Oberżysta jak piłeczka potoczył się do niego z otwartą butelką. 
-  Po co ci ten rysunek? - zapytał ostronosy szuler, Jimmie An-

drews. - Miejsce znamy, pieniążki pod skałą, czego więcej trzeba? 

Kataryniarz wstał i z ponurą miną zaczął przechadzać się po sa-

li. 

-  „Ja, Reggie Staffords, zdrów na ciele i umyśle...” - wymamro-

tał  w  zadumie  złodziej.  Napił  się  piwa,  odwrócił  do  Andrewsa  i 
powiedział: 

-  Słuchaj, Jimmie, ty nie znałeś mojego brata. Nie napisałby te-

go na próżno. Wdał się w ojca, a ojciec nie rzuca słów na wiatr. 

-  Wiemy dokładnie, gdzie to jest - powiedział szuler. - Przez ja-

kieś  idiotyczne  rysunki  mamy  stanąć  w  pół  drogi?  Przestańmy 
gadać! W drogę! Szkoda czasu! 

-  Szedł sobie po drodze osioł, chrum-prr-prr, no i padł - zawar-

czał Kataryniarz. 

Szuler dopił piwo i rąbnął kuflem w stół. Wstał, poszedł do są-

siedniego  pokoju  i  przyniósł  stamtąd  zwój  grubych  lin,  oskardy  i 
łopaty. Zarzucili na ramię torby i wetknęli oskardy za pas. 

Krawiec był wściekły, ruszył w świat,  
Miał kozła, więc na kozła wsiadł. 

210 

background image

Za ogon szarpał go parszywy  
(Kozioł nie koń i nie ma grzywy),  
Tłukł go żelazkiem, igłą kłuł  
I jechał w górę zamiast w dół.  
W ten sposób trafił do dom on,  
A trafić chciał do Rogerstone 

-  zaśpiewał złodziej. 
-  Droga jest prosta - powiedział szuler - Sprawdziłem wszystko 

dokładnie.  Miniemy  przedmieścia  Nordway,  za  trzema  zakrętami 
jest dom dróżnika, a w lewo od niego idzie wąska ścieżka. Prowadzi 
przez  dolinę  prosto  do  Kamiennej  Drogi.  Rozliczcie  się  z  nim  - 
dorzucił, wskazując głową oberżystę. 

Oberżysta potoczył się do nich wymachując serwetką. 
-  Życz  nam  szczęścia,  gospodarzu  -  powiedział  George 

Staffords, rzucając na stół monetę. 

Wyszli z oberży, szuler zamknął drzwi.  
W ten sposób trafił do dom on,  
A trafić chciał do Rogerstone...  

- zanucił z chytrym uśmieszkiem oberżysta. 
A potem sam siebie upomniał, stukając się w czoło: 
-  Nie kracz, kruku, nie kracz! 

4. Dżentelmen z jednym bokobrodem dostaje drgawek 

Dziennikarz Joy Withe siedział w karczmie „Old Friend” na Wa-

terloo Road i w milczeniu pił piwo. Na prawo od niego sączył dżin 
siedzący  okrakiem  na  krześle  stangret,  na  lewo  -  dżentelmen  w 
zdefasonowanym  cylindrze.  Dżentelmen  ten  był  pogrążony  w  roz-
myślaniach  tak  głębokich,  że  nawet  nie  zauważył,  jak  jego  jedyny 
bokobród zanurza się w piwie. 

211 

background image

-  Wie  pan  chyba,  karczmarzu  -  mówił  Joy  Withe,  patrząc  ze 

smutkiem  na  puste  butelki  -  że  ojciec  mojej  narzeczonej  ma  wia-
trak? 

-  Wiem - odpowiedział karczmarz. 
-  A wie pan - ciągnął dalej Joy Withe - że urzędnikom sądu kró-

lewskiego podniesiono pensję do półtora szylinga dziennie? 

-  Być nie może? - zdziwił się karczmarz. 
-  A wie pan - zaczął znów Joy, kiedy nagle dżentelmen z rudym 

bokobrodem  podskoczył  jakby  od  podziemnego  wstrząsu.  Pode-
rwał się i spojrzał w dół - podłoga falowała mu pod nogami. Zady-
gotał.  I  w  tym  samym  momencie  stało  się  coś  niezrozumiałego: 
dziennikarz  Joy  Withe  zerwał  się,  rąbnął  krzesłem  w  podłogę  i 
ochrypłym sznaps-barytonem ryknął na całe gardło: 

-  Precz z konserwatystami! 
Siedzący w głębi karczmy dwaj robotnicy spojrzeli na Withe'a z 

wyraźną aprobatą. 

-  Precz!  -  powtórzył  dziennikarz,  wychylając  do  dna  butelkę.  - 

Jak długo jeszcze będą nami rządzić ci pyskacze!? Precz! 

-  Ostrożnie,  przyjacielu  -  ostrzegł  karczmarz.  -  Na  rogu  stoi 

konstabl! 

-  Precz z konstablami! - zawył dziennikarz. - Precz! Do diabła z 

nimi! Won!    . 

-  Precz! - ryknęli zgodnie robotnicy i jakby się umówili, zgrab-

nie rozstrzaskali o ladę sześć butelek piwa. 

-  Wściekliście  się  czy  co!?  -  zakrzyknął  karczmarz,  ale  widząc, 

że  dziennikarz  zamierza  się  na  niego  butelką,  wlazł  pod  ladę  i  za-
czął się wydzierać: 

-  Precz z konserwatystami! 
Po  chwili  robotnicy  uporawszy  się  z  tłuczeniem  naczyń,  wyto-

czyli  beczkę  od  piwa  i  postawiwszy  na  niej  dziennikarza,  ponieśli 
beczkę przez londyńskie ulice. 

-  Robotnicy!  -  krzyczał  dziennikarz.  -  Pyskacze  z  parlamentu 

mydlą nam oczy! Niech to diabli  wezmą!  Żyją z dochodów przyno-
szonych przez kopalnie i fabryki, a my pracujemy na to, żeby mogli 

212 

background image

strzępić sobie gęby w parlamencie! Precz z twardogłowymi! Podat-
ki! Harujemy do siódmych potów za marny kawałek  chleba, a oni 
wydają prawa o podatkach! Precz! Rżnij! 

Tłum wokół niego powiększał się. Trzystu urzędników pozosta-

wiło swoje biurka i przyłączyło się do demonstracji. 

Pod  budynkiem  sądu  Joy  Withe  kontynuował  swoje  przemó-

wienie: 

-  Brytyjczycy!  Czy  to  myśmy  wybierali  tych  nadętych  lordów  i 

tłustych  kupców?!...  Oni  się  obżerają,  a  my  musimy  sprzedawać 
nasze dzieci, żeby nie zdechnąć z głodu! Precz z konserwatystami! 
Rżnij! Precz! 

Dżentelmen  z  jednym  bokobrodem  nie  wypuszczając  z  rąk 

ołówka i notesu biegł za beczką, na której jak fryga kręcił się dzien-
nikarz. 

-  Precz z konserwatystami! - krzyczał tłum. 
I niosąc na rękach  beczkę  z Joy Withe, pędził  w  kierunku  par-

lamentu. 

Premier, lord Jocker, zdziwił się niemile, zobaczywszy z balko-

nu  wielotysięczny  tłum  zbliżający  się  do  parlamentu.  Jednak  ko-
nieczność  obcięcia  czubka  cygara  odwróciła  uwagę  lorda  od  tego 
nieoczekiwanego  wydarzenia.  Obciąwszy  cygaro  premier  wypuścił 
kłąb aromatycznego dymu i zszedł do sali posiedzeń. 

Obrady  właśnie  się  zaczęły,  kiedy  do  sali  wpadł  konstabl  i  za-

meldował,  że  demonstranci  żądają  wpuszczenia  do  parlamentu. 
Nie dane mu było jednak dokończyć - rzucona wprawną ręką butel-
ka zmusiła go do zamilknięcia na trudny do określenia okres czasu. 
W ślad za butelką wleciała  do sali beczka, na  której  w pełnej  god-
ności pozie siedział dziennikarz Joy Withe. 

Joy  Withe  zlazł  z  beczki,  skłonił  się  dostojnie  i  zdecydowanym 

krokiem skierował się w stronę mównicy. 

213 

background image

-  Brytyjczycy!  -  zaczął  uroczyście.  –  Nie  miejcie  do  mnie  żalu, 

że  w  tych  tak  dla  nas  wszystkich  trudnych  czasach  stanąłem  na 
czele  żądnego  sprawiedliwości  ludu!  Pytam  was,  kto  jest  winien 
wszystkim  nieszczęściom  uciskanego  narodu?  Każdy  prawdziwy 
robotnik  odpowie:  konserwatyści!  Brytyjczycy!  Nie  chcecie  umie-
rać z głodu? Chcecie zmniejszenia  podatków? A więc  precz z  kon-
serwatystami! Precz! Niech żyją laburzyści! 

Następnego dnia rząd lorda Jockera upadł... 

5.   „Times” nr 588/24 

Sir Matthew tkwił bez ruchu w swoim ogromnym fotelu, opiera-

jąc  nieogolony  podbródek  o  wysoki  staromodny  kołnierzyk.  Zegar 
wybił północ. Sir Matthew poderwał się nagle, podskoczył i zaczął z 
wściekłością wygrażać komuś zaciśniętymi pięściami: 

-  Wielkość  łuku!?  Współrzędne  brzegowe!?  Reggie,  chłopcze! 

Czy nie mogłeś mi tego powiedzieć wcześniej!? 

Świtało. Rozsunął firany i nacisnął dzwonek. Wszedł służący. 
-  Wyjeżdżam - powiedział sir Matthew. - Nie wiem, kiedy wró-

cę. Można nawet założyć, że nigdy. 

-  Słucham pana, sir. 
-  Uważaj  na  mieszkanie.  Szczególnie  pilnuj  gabinetu  sir  Regi-

nalda. 

-  Słucham pana, sir. 
-  Wszystkie moje sprawy będzie prowadzić pan Fawcett, adwo-

kat, Regent Street 48. 

-  Słucham pana, sir. 
Sir Matthew zamyślił się, przesuwając okulary po czole. 
-  Proszę mi zapakować walizkę. Tylko rzeczy niezbędne - dwie 

zmiany bielizny, cygara i browning. Nie zapomnij o cygarach! 

214 

background image

-  Słucham pana, sir. 
Służący wyszedł, ale zaraz wrócił: 
-  Proszę wybaczyć, sir, ale chciałby się z panem zobaczyć... 
-  Wyjechałem  -  powiedział  sir  Matthew.  -  Nie  ma  mnie  w  do-

mu! 

Rozwarły  się  drzwi,  przez  pokój  z  szumem  przeleciały  gazety  i 

upadły u stóp sir Matthewa. Za nimi wsunął się do pokoju purpu-
rowy  nos  i  sztuczkowe  spodnie  dżentelmena  z  jednym  bokobro-
dem. 

-  Czytał pan!? - krzyczał ów dżentelmen. Ze wszystkich kieszeni 

wystawały  mu  egzemplarze  „Timesa”.  -  Sir,  byłem  o  tym  święcie 
przekonany!... Ale gdzie są? Gdzie są, do wszystkich diabłów!? 

-  Nie  mam  czasu  -  sir  Matthew  poprawiał  sztywny  kołnierzyk 

zagryzając  pobladłe  wargi.  -  Im  szybciej  pan  opuści  ten  dom,  tym 
lepiej dla pana. 

Dżentelmen  z  jednym  bokobrodem  wyciągnął  gazetę  i  pokazał 

sir Matthewowi. 

-  Niech pan czyta! 
„Z  głębokim  żalem  sir  Matthew  Staffords  zawiadamia,  że  jego 

syn  Reginald  Staffords  zmarł  po  długich  i  ciężkich  cierpieniach. 
Msza  za  spokój  jego  duszy  odbędzie  się  w  mieszkaniu  zmarłego, 
Marlborough Street 39, we wtorek o jedenastej rano.” 

-  Zaraz  wyjeżdżam  -  oznajmił  sir  Matthew.  -  Jestem  chory, 

umarłem.  Mam  zapalenie  mózgu.  Po  jaką  cholerę,  przepraszam, 
czyta mi pan tę gazetę? 

-  To  jeszcze  nie  wszystko!  -  wykrzyknął  dżentelmen  z  jednym 

bokobrodem. - Najciekawsze jeszcze przed panem! 

Znalazł  zakreślony  niebieskim  ołówkiem  fragment  i  wrzasnął, 

przytupując do taktu nogą: 

-  Niech pan czyta! 

215 

background image

„Kradzież testamentu 
24 marca 1918 roku zmarł Reginald Staffords, syn znane-

go  matematyka,  pana  M.  Staffordsa,  członka  Królewskiej 
Akademii  Nauk.  Zmarły  pozostawił  testament,  w  którym  - 
wedle słów jego ojca, jedynej osoby, która widziała ów testa-
ment  -  wskazane  było  miejsce  ukrycia  kosztowności  i  go-
tówki  na  sumę  około  900  000  funtów.  Testament  został 
ukradziony z mieszkania w dzień śmierci pana R. Staffordsa. 
Śledztwo w toku.” 
-  I to jeszcze nie wszystko! – wykrzykiwał dżentelmen z jednym 

bokobrodem. - Mam jeszcze coś dla pana, sir! 

I zaczął kartkować „Timesa”. 
-  Proszę czytać! 

„Nagroda  w  wysokości  trzech  tysięcy  funtów  dla  osoby, 

która  wskaże  miejsce  pobytu  człowieka,  który  ukradł  testa-
ment R. Staffordsa. 

Nagroda  w  wysokości  siedmiu  tysięcy  funtów  dla  osoby, 

która przekaże sir Matthewowi Staffordsowi dokładną kopię 
testamentu. 

Nagroda w wysokości dziesięciu tysięcy funtów dla osoby, 

która  odda  do  rąk  własnych  sir  Matthewa  Staffordsa  auten-
tyczny testament jego syna, R. Staffordsa.” 
-  Przeczytałem  -  powiedział  pokornie  sir  Matthew.  -  Wiedzia-

łem  o  tym  wszystkim  wcześniej.  A  teraz  proszę  mi  krótko  powie-
dzieć, o co panu właściwie chodzi. 

Dżentelmen z rudym bokobrodem rzucił się na fotel, wetknął w 

usta cygaro, założył nogę na nogę i powiedział: 

-  Mocno podejrzewam, sir, że na świecie nic wszystko jest tak, 

jak być powinno. Żeby tego dowieść, brakuje mi tylko dwóch dro-
biazgów:  znajomości  matematyki  i  niewielkiej  ilości  angielskich 
funtów.  Mówię:  niewielkiej,  bo  kwota  wymieniona  w  testamencie 
pańskiego  syna  usatysfakcjonowałaby  mnie  całkowicie.  Ale  po 
kolei: pozwoli pan, że najpierw zapoznam go z dramatyczną 

216 

background image

historią mego prawego bokobrodu. Bo trzeba panu wiedzieć, sir... 

6. Trójka z oberży „Spotkanie przyjaciół” zapala latarnie 

Trójka z oberży „Spotkanie przyjaciół”, Paternoster Road 13, za-

trzymała  się  na  moście.  Most  był  przerzucony  przez  niewielkie 
jeziorko. W dole pobłyskiwała woda. 

-  Rzuciłbym  coś  na  ruszt  -  oznajmił  szuler,  ciskając  na  ziemię 

łopatę. 

-  A ja myślę o testamencie - powiedział złodziej. - Co będzie, je-

żeli nic nie znajdziemy? 

Kataryniarz zerknął na niego spode łba i podszedł do balustra-

dy. 

-  Dziewięćset  tysiączków  -  powiedział  szuler,  nie  przerywając 

jedzenia.  -  Jeżeli  nie  rąbnęli  byśmy  tego  testamentu  w  odpowied-
niej chwili, to jutro byłby we wszystkich gazetach, a w mieście zo-
stałyby tylko niemowlęta i umarlaki. 

Zeszli z mostu na drogę. Po jej obu stronach wznosiły się ciężkie 

skały,  podobne  do  potężnych  szarych  słoni.  Po  chwili  zobaczyli 
wąską  ścieżkę  przecinającą  drogę.  Trójka  zatrzymała  się  i  w  mil-
czeniu popatrzyła w lewo. 

-  Lewa stroma skała, czterdzieści siedem kroków od Kamiennej 

Drogi  -  powiedział  szuler.  Policzek  drgał  mu  nerwowo.  To  gdzieś 
tutaj! 

Każdy  z  trójki  odmierzył  czterdzieści  siedem  kroków.  Stanęli 

pod skałą. 

-  Tu - powiedział złodziej, rzucając na ziemię łopatę. 
Szuler obszedł wyznaczone miejsce dokoła, dokładnie oglądając 

każdą nierówność. 

-  Jeżeli  dobrze  obliczyliśmy,  to  tu  gdzieś  powinno  być  wejście 

pod skałę. 

Złodziej na kolanach popełzł między kamienie. Nagle zerwał się 

na równe nogi: na ziemi leżała przyciśnięta dwoma kamieniami 

217 

background image

deska. Namalowana na niej czarna strzała wskazywała w dół. Pod 
strzałą  przybity  był  prostokąt  pomiętego  pergaminu.  Złodziej  po-
chylił się i przeczytał piskliwym ze zdenerwowania głosem: 

-  „Reginald Staffords, Marlborough Street 39” 
-  Porządny  chłop  -  powiedział  ze  śmiechem  Andrews.  -  Zosta-

wił wizytówkę! 

-  Każda  kura  z  trzech  czwartych  składa  się  z  kury  -  ponuro 

oświadczył Kataryniarz. 

Odwalili kamienie. Nierówne stopnie prowadziły w dół. Katary-

niarz zapalił latarkę i zaczął schodzić. 

Krawiec był wściekły, ruszył w świat, 
Miał kozła, więc na kozła wsiadł 

-  zaśpiewał złodziej. I ruszył za Kataryniarzem. 

Latarnie  oświetliły  półokrągłą  kamienną  pieczarę.  Andrews, 
zmarszczywszy brwi, oglądał ściany. 

-  Tu? - zapytał, zatrzymując się przed ciemną wnęką. 
-  Zobaczymy - odpowiedział Staffords. 
W głębi widać było mroczny korytarz. Przez pewien czas szli w 

milczeniu. 

Za ogon szarpał go parszywy  
(Kozioł nie koń i nie ma grzywy) 

-  zaśpiewał znów złodziej. 
Po trzech minutach korytarz zakończył się ślepą ścianą. Latarka 

Andrewsa wydobyła z mroku dwie duże litery: R i S. 

-  Brawo, Reggie - wymamrotał złodziej. - Cii! Ktoś tu jest!... 
-  Sir! - mówił jakiś głos. - Wszystko się zgadza! Zapewniam pa-

na,  że  wszystko  się  zgadza!  Może  pan  sprowadzić  profesorów  z 
całego świata! Udowodnię! Gęsta przestrzeń zapełnia świat! Niech 
pan  spróbuje  poruszyć  jakąkolwiek  rzecz  związaną  z  drugą  szcze-
gólną więzią przestrzenną, a naruszy pan porządek Wszechświata. 
Porządek Wszechświata diabli wezmą! 

218 

background image

-  Niech to szlag trafi - zaklął Andrews. - Kto to jest?! 
W  głębokiej  kamiennej  niszy,  podpierając  dłonią  podbródek 

siedział zamyślony Matthew Staffords. Obok niego, żywo gestyku-
lując, stał dżentelmen z jednym bokobrodem. 

7. Sir Matthew Staffords kontynuuje obliczenia 

Pierwszy,  trzymając  oskard  w  pogotowiu,  podszedł  do  rozma-

wiających Kataryniarz. 

-  Niech pan mówi dalej - powiedział sir Matthew, ledwie rzuca-

jąc okiem na Kataryniarza. 

-  Kim jesteście? - zapyta! złodziej, zbliżając się do sir Matthewa 

i dżentelmena z oderwanym bokobrodem. - Czego tu szukacie? 

-  Matthew Staffords, członek rzeczywisty Królewskiej Akademii 

Nauk, sekcja matematyki teoretycznej. 

-  George Staffords, złodziej. 
Zapadła martwa cisza. 
-  Pan  wybaczy,  sir  -  powiedział  matematyk  -  ale  czy  przypad-

kiem  nie  mam  przyjemności  z  człowiekiem,  który  ukradł  testa-
ment. 

-  W samej rzeczy - powiedział złodziej. 
-  Bardzo mi miło - powiedział sir Matthew. 
-  Mnie także - uprzejmie stwierdził złodziej. 
-  Jimmie, George - odezwał się Kataryniarz, odszedłszy na bok. 

- Pozwólcie tu na chwilę! 

Trójka  z  oberży  „Spotkanie  przyjaciół”,  Paternoster  Road  13, 

skupiła się wokół dużego kamienia. 

-  Zabić - powiedział Kataryniarz. 
-  Zabić - wymamrotał złodziej. 
- Przyjąć do spółki - zdecydował szuler. 
-  Sir - wyszeptał dżentelmen z jednym bokobrodem, pochyliwszy 

się nad uchem  Matthewa Staffordsa. - Nie ma pan przypadkiem 

219 

background image

wrażenia, że ci tam utłuką nas jak wściekłe psy? 

Trójka  z  oberży  „Spotkanie  przyjaciół”  wróciła  do  reszty  towa-

rzystwa, 

-  Zdecydowaliśmy  się  przypuścić  was  do  spółki  -  powiedział 

szuler z uśmiechem. - Nie mamy ochoty was zabijać. Po co? Tego, 
co zostawił pana syn, wystarczy dla pięciu. 

-  W porządku - odpowiedział sir Matthew. - Idziemy! 
-  Idziemy,  panowie!  -  wykrzyknął  dżentelmen  z  jednym  boko-

brodem. - Idziemy! Znajdziemy tam śliczną diabelską przepaść! 

Z kamiennej niszy,  w  której toczyła się rozmowa,  w  dół wiodła 

jedna  tylko  wąska  i  kręta  ścieżka.  Po  kolei  przecisnęli  się  między 
rozpadlinami i zaczęli schodzić po kamiennych schodach.  

Tłukł go żelazkiem, igłą kłuł  
I zamiast w górę jechał w dół  

- zaśpiewał   złodziej.   I   pełen   napięcia   zaczął wpatrywać się 

w  wysoki  wykrochmalony  kołnierzyk  ojca,  migający  bielą  w  ciem-
ności. 

Po półtoragodzinnym schodzeniu,  kiedy wszyscy - poza panem 

Staffordsem  starszym  -  padali  ze  zmęczenia  na  twarze,  wąska 
ścieżka skończyła się. Stali  nad przepaścią. Światło latarni nie do-
cierało do jej dna. 

Szuler  podszedł  do  brzegu  urwiska  i  rzucił  kamień.  Rozległ  się 

głuchy dźwięk. Brzmiało to tak, jakby kamień uderzył w drewnianą 
beczkę. 

-  Koniec - powiedział Kataryniarz, kładąc się na ziemi. - Nic tu 

nie ma i powrotu też nie ma. 

-  Nie  bredź!  -  wykrzyknął  Andrews.  -  Znajdziemy  przejście! 

George, rozejrzyj się, czy nie ma tu gdzieś jakiejś szczeliny! 

Sir  Matthew  Staffords  wyciągnął  z  kieszeni  notes  i  spokojnie 

przy świetle latarni kontynuował swoje obliczenia. 

220 

background image

-  Panowie!    -  zaczął  dżentelmen  z  jednym  bokobrodem,  wstą-

piwszy  na  kamień.  -  U  diabła,  czyż  nie  miałem  racji  mówiąc,  że 
zachodzące wewnątrz nas procesy są następstwem działania jakie-
goś  czynnika  kosmicznego?!  Zanotowałem  to,  panowie!  W  ściśle 
powtarzających się terminach powracają  podobne  wydarzenia. Na 
przykład  sześć  lat  temu  na  skutek  wstrząsu  zwyciężyła  prawica,  a 
teraz, przy następnym wstrząsie, górę wzięli lewicowcy. Tak to się 
właśnie odbywa, dżentelmeni! 

-  Jasny gwint! - powiedział zasypiając Kataryniarz. 
Złodziej  z  szulerem  przyświecając  sobie  latarkami  szukali  wyj-

ścia. Szukali  ponad godzinę, ale nie znaleźli. Droga  prowadziła do 
przepaści. 

8.  George Staffords, złodziej 

-  No i nic - powiedział blady ze zmęczenia i wściekłości złodziej. 

- Nic! 

-  Nic - potwierdził szuler, zaciskając pięści. 
Kataryniarz mruczał ponuro przez sen. 
Złodziej skierował światło latarni na sir Matthewa. Sir Matthew 

kontynuował obliczenia. 

-  Może on coś wie? - szepnął szuler - pogadaj z nim, George. 
Złodziej  zamyślił  się,  oparł  czoło  na  dłoni.  Potem  postawił  la-

tarnię na ziemi i podszedł do sir Matthewa. 

-  Sir - powiedział - kiedyś pan mnie kochał. Pamięta pan jesz-

cze te czasy, kiedy byłem pana ukochanym synem? 

-  Dajmy temu pokój - odparł sir Matthew, chowając podbródek 

w sztywny kołnierzyk. - W czym rzecz? 

-  Chciałbym wiedzieć, czy znajdziemy wymienione w testamen-

cie pieniądze. 

221 

background image

-  Odpowiem panu, jeżeli umożliwicie mi skorzystanie z zapisa-

nego na odwrotnej stronie testamentu wzoru. 

Złodziej pogadał chwilę z Andrewsem i rozwinął przed sir Mat-

thewem testament. 

-  Dziękuję  panu  -  powiedział  sir  Matthew,  starannie  przepisu-

jąc wzór do notesu. - Czego chciał się pan ode mnie dowiedzieć? 

-  Mój brat nie kłamał? 
-  Nie. 
-  Gdzie są pieniądze? 
-  Tam! 
-  Gdzie „tam”? 
-  Na dnie przepaści. 
-  Ale jak się tam dostać? 
Sir Matthew rozejrzał się dookoła: Kataryniarz spał, podłożyw-

szy sobie pod głowę zwój grubych lin. 

-  Po linie. 
-  Ach tak! Dziękuję panu, sir! 
Trójka  z  oberży  „Spotkanie  przyjaciół”,  Paternoster  Road  13, 

zdecydowała, że pierwszy spuści się w  przepaść dżentelmen z jed-
nym bokobrodem. 

Linę  mocno  uwiązali  wokół  skały,  potem  starannie  zawiązali 

węzeł na plecach dżentelmena i powoli opuścili go w przepaść. 

Po kwadransie zjechał w dół Kataryniarz. 
-  Dzień  dobry  panu,  sir!  -  życzliwie  przywitał  go  dżentelmen  z 

jednym bokobrodem. 

-  Dobranoc - ponuro odpowiedział Kataryniarz. 
Teraz powinien zjechać w przepaść sir Matthew. 
Złodziej trzy razy okręcił go liną, starannie sprawdził wszystkie 

węzły i stanął na skraju urwiska, kierując w dół promień światła. 

Lina rozwijała się: jeden obrót, dwa trzy... 
Szuler  wyjął  z  kieszeni  brzytwę,  otworzył  ją,  stanął  na  linie  i 

uniósł rękę... 

222 

background image

9.   Sir Matthew St affords przerywa milczenie 

~  Minęło  siedem  minut  od  momentu,  w  którym  sir  Matthew 

zszedł w przepaść. Lina drgnęła ku górze i zatrzymała się... 

Sir  Matthew  wahnął  się  w  prawo,  w  lewo  i  boleśnie  uderzył  o 

skałę. Na chwilę stracił przytomność. 

-  Zapach  -  mówił  na  dnie  dżentelmen  z  jednym  bokobrodem, 

wyciągnąwszy  szyję  i  energicznie  węsząc.  -  Niech  to  diabli!  Mogę 
przysiąc, że trafiliśmy do składu win! 

Kataryniarz już spał, odrzuciwszy głowę do tyłu i wygodnie wy-

prostowawszy nogi. 

Sir  Matthew  oprzytomniał.  Starannie  obwiązany  liną  wisiał  te-

raz  całkiem  nieruchomo.  Pozbierał  myśli  i  przypomniał  sobie  o 
zapisanym na odwrotnej stronie testamentu wzorze. Rozpiął powo-
li  marynarkę  i  wyciągnął  notes.  Jedną  nogę  oparł  o  skałę,  drugą 
zaczepił się o linę, podkręcił latarnię i z ołówkiem w ręku oddał się 
obliczeniom. 

Po paru minutach zaczął powoli spuszczać się w dół. 
-  Zapach wina! - krzyczał dżentelmen z jednym bokobrodem. - 

Czuje pan, sir?! Trafiliśmy do składu win! 

Sir Matthew rozplątał linę, przysiadł na kamieniu i uśmiechnął 

się. 

-  Chciałbym  panom  powiedzieć  parę  słów,  dżentelmeni  - 

oznajmił. - Ale poczekajmy na resztę towarzystwa. 

Po  piętnastu  minutach  George  Staffords  znalazł  się  na  dnie 

przepaści. Był bardzo blady. 

-  Został  jeszcze  Andrews  -  powiedział  Kataryniarz,  wyciągając 

kapciuch z tytoniem i fajkę. 

-  Nikt już nie został. 
- A gdzie Andrews? 

223 

background image

- Nie wiem. Chyba gdzieś niedaleko stąd. Nie żyje. 
Kataryniarz podskoczył, kapciuch wypadł mu z rąk. .    
-  Nie żyje? Kto go zabił? 
-  Ja. 
-  Ty zabiłeś Jimmiego? - zapytał cicho Kataryniarz, podnosząc 

się i biorąc do ręki oskard. 

-  Poczekaj - powiedział złodziej; podszedł do Kataryniarza i po-

łożył  mu  dłoń  na  ramieniu.  -  Zabiłem  go  za  to,  że  chciał  przeciąć 
linę, kiedy zjeżdżałeś na dół. 

Sir Matthew podniósł głowę i uważnie przyjrzał się synowi. 
-  Wybaczcie panowie - zaczął, wstając z kamienia. - Czuję się w 

obowiązku poinformować was o pewnych interesujących faktach. 

Stanął na kamieniu: 
-  Przybyliście  tutaj,  żeby  znaleźć  i  posiąść  poważną  kwotę, 

przeznaczoną  zgodnie  z  ostatnią  wolą  mego  syna  Reginalda 
Staffordsa  dla  tego,  kto  się  do  tych  pieniędzy  dostanie.  Panowie! 
Myśmy się do nich dostali! Leżą pod nami! 

Lekko jak młodzieniec sir Matthew zeskoczył z kamienia i tup-

nął nogą w ziemię. Rozległ się głuchy dźwięk. 

-  Niestety, nie mogę panów zapoznać ze swoimi obliczeniami - 

kontynuował  sir  Matthew  -  wątpię  bowiem,  czy  okazalibyście  się 
panowie wystarczająco kompetentni. Przedstawię wam tylko swoje 
wnioski:  nasze  miasto  i jego okolice zostały zamknięte lub zbudo-
wane w beczce, potężnych rozmiarów beczce na wino. 

-  Beczka! - wykrzyknął dżentelmen z jednym bokobrodem. - To 

jest  rozwiązanie  problemu!  Wszystko  zależy  od  prawidłowości 
ruchu. 

-  Beczka kolebie się na jakiejś twardej powierzchni - mówił sir 

Matthew. - Ta powierzchnia jest z góry oświetlona niewiarygodnie 

224 

background image

mocnym  światłem.  Połowa  przekroju  eliptycznego  beczki  -  to,  co 
my nazywamy niebem - ma między żebrami szczeliny, przez które 
przenika jasność. Druga część beczki - ta, na której stoi nasze mia-
sto - jest szczelna i światła nie przepuszcza. Przez dwanaście godzin 
beczka  przetacza się po łuku elipsy; kiedy połowa ze szczelinami  - 
nasze niebo - znajduje się w dole, następuje ciemność. Pod beczką 
jest wtedy cień i nic poza ciemnością do beczki nie przenika. 

Po  dwunastu  godzinach  beczka  się  znów  przewraca.  Teraz 

szczeliny są na górze i następuje dzień. Przecinając warstwy ziemi 
prawie  po  normalnej  do  powierzchni  beczki,  zeszliśmy  na  jej 
szczelną stronę. Przebijcie ją, to zobaczycie ciemność, choć w mie-
ście - sir Matthew wyjął z kieszeni zegarek i skierował nań promień 
latarni - choć w mieście jest w tej chwili w pół do trzeciej po połu-
dniu. 

Panowie!  Fakty,  które  wam  przedstawiłem,  budzą  tylko  jedną 

wątpliwość:  dlaczego  w  czasie,  kiedy  przy  obrocie  beczki  miasto 
znajduje  się  na  górze,  nie  spadamy  w  dół?  Sądzę,  dżentelmeni,  że 
zgodzicie  się  z  moją  hipotezą:  powierzchnia,  po  której  turla  się 
beczka, posiada ogromny potencjał elektromagnetyczny. Potencjał 
ten  namagnesowuje  to,  co  my  nazywamy  ziemią,  i  stwarza  możli-
wość przyciągania, dzięki któremu w nocy nie spadamy głowami w 
dół. 

Panowie! Na zakończenie chciałem zauważyć, że część tego od-

krycia  zawdzięczamy  mojemu  synowi  Reginaldowi  Staffordsowi. 
Znalazłszy rozwiązanie zadania zapisał je w zwięzłej formie na od-
wrocie swego testamentu. 

10.  Sir Matthew przerywa obliczenia 

- Diabeł! - zaklął Kataryniarz. - To tu niczego nie ma! 

225 

background image

-  Brawo,  Reggie  -  powiedział  w  zadumie  złodziej.  Siedział  na 

kamieniu założywszy nogę na nogę. 

Dżentelmen z jednym bokobrodem, mamrocząc coś pod nosem, 

gorączkowo kartkował swój notes. 

-  Zapomniałem  jeszcze  dodać  -  sir  Matthew  zeskoczył  z  zaim-

prowizowanej katedry i włożył rękę do wewnętrznej kieszeni mary-
narki,  wyciągnął  stamtąd  laseczkę  dynamitu  z  długim  lontem  -  że 
zamierzam wysadzić fragment beczki pod nami. Chcę wydostać się 
na zewnątrz i zbadać istniejący tam świat! 

-  Wracasz ze mną, George? -zapytał Kataryniarz. 
Złodziej spojrzał na sir Matthewa i odpowiedział: 
-  Zostaję! Żegnaj, Kataryniarzu! 
Kataryniarz zarzucił na plecy torbę z żywnością i podszedł do li-

ny zwisającej z rozpadliska. Po paru minutach tylko światło latarni 
pełgało po nierównej powierzchni urwiska. 

-  Potrzebna  jest  szczelina  do  założenia  dynamitu?  -  zapytał  z 

szacunkiem złodziej, podchodząc do sir Matthewa. 

-  Można  zrobić  niewielki  otwór  oskardem  -  odpowiedział  sir 

Matthew. 

Złodziej  wywiercił  w  drewnie  dziurę,  włożył  weń  dynamit  i 

zdjąwszy przykrywkę z latarni, ostrożnie podpalił lont. 

-  Lont będzie płonął przez dziesięć minut - powiedział sir Mat-

thew. 

Odbiegli  na  bok,  schowali  się  za  skałę.  Dżentelmen  z  jednym 

bokobrodem cały czas coś z ogromną szybkością notował. 

Huknęło. Sir Matthew, obróciwszy się w stronę wybuchu, usły-

szał, jak dżentelmen z jednym bokobrodem wyszeptał z zadowole-
niem: 

-  Jeżeli  ten  wybuch  odbije  się  na  powierzchni,  to  na  pewno 

zwyciężą laburzyści! 

226 

background image

Kiedy  Matthew  zbliżył  się  do  miejsca  wybuchu,  w  jego  okula-

rach odbił się zmrok. Na przestrzeni dwóch - trzech sążni drewnia-
na  powierzchnia  była  rozerwana.  Wokół  dziury  sterczały  drzazgi  i 
kawałki grubego zardzewiałego drutu. 

-  Dżentelmeni!  -  powiedział  sir  Matthew,  wskazując  otwór.  - 

Oto dziura na świat! Jak widzicie, miałem rację, panowie! 

Złodziej przywiązał linę do wbitego w drewno oskarda. Pierwszy 

zjechał po niej sir Matthew. Złodziej i dżentelmen z jednym boko-
brodem pospieszyli za nim. 

Stali  na  powierzchni,  podzielonej  rzędami  ogromnych  żeber. 

Wiał  lekki  wiatr.  Wieczór  powoli  zamieniał  się  w  noc.  Podnieśli 
głowy - nad nimi rozpościerało się czarne jak smoła niebo. Sir Mat-
thew  schował  podbródek  w  swój  staromodny  kołnierzyk  i 
uśmiechnął się. 

-  Oto świat! - powiedział. Wyciągnął rękę - oto świat, panowie! 

Mam nadzieję, że spodoba  się wam  bardziej niż nasz.  Sprawa jest 
w  gruncie  rzeczy  niezwykle  prosta:  wedle  moich  obliczeń  Londyn 
znajduje się akurat na poprzecznej osi beczki. Żeby więc nie wpaść 
pod beczkę, musimy po prostu iść w dół żeber. Kiedy obrót beczki 
zbliży nas do powierzchni, trzeba będzie wykonać niewielkie salto. 
Wyskoczymy na świat, a beczka przetoczy się nad  naszymi głowa-
mi. 

Popełźli w dół żeber.  
Sir  Matthew  uważnie  obserwował  spotkane  po  drodze  dziury  i 

wyboje, dżentelmen z jednym bokobrodem czołgał się, trzymając w 
ręku  notes.  Chwilami  przystawał  i  nerwowo  kartkował  notes  języ-
kiem. 

Po trzech godzinach niebo nad nimi zogromniało. 
-  Idziemy zbyt szybko- powiedział do towarzyszy sir Matthew. - 

Trzeba nieco przyhamować, panowie! 

227 

background image

Złodziej podśpiewywał sobie. Po jakimś czasie zapytał: 
-  Sir, proszę mi wytłumaczyć następującą kwestię: czy to niebo 

spada na nas, czy też my spadamy na niebo? 

Sir Matthew podniósł głowę: nieba było znowu więcej! 
-  Biegiem  -  powiedział  blednąc.  -  Nie  zdążymy  wyjść!  Biegnij-

my jak najszybciej, albo... 

Dżentelmen z jednym bokobrodem zatrzymał się i powiódł wo-

kół nieprzytomnym wzrokiem. 

-  George! -krzyknął sir Matthew. - Biegnij! 
Złodziej chwycił sir Matthewa w pół, zarzucił go sobie na plecy i 

uginając się pod ciężarem, popędził przed siebie. 

-  Zostaw mnie, uciekaj! - poprosił sir Matthew, zagryzając usta. 
Czarne niebo ogromniało w przerażającym tempie. 
Złodziej położył sir Matthewa na drewnianej podłodze. 
-  Za  późno  -  powiedział  ciężko  dysząc.  -  Rozdusi  nas  szybciej, 

niż  wykonamy  nasze  salto  mortale.  Jeżeli  to,  że  zadusi  nas  niebo, 
jest jakąś pociechą... Zresztą do diabła! Napiłbym się piwa! 

Dżentelmen  z  jednym  bokobrodem  dogonił  ich,  wymachując 

notesem. 

-  Niech  pan  zbierze  wszystkich  profesorów  z  całego  świata!  - 

krzyczał triumfalnie. Odkryłem przyczynę tego, co dzieje się w na-
szym świecie! 

Sir Matthew z żalem pokiwał głową. Potem poprawił kołnierzyk 

i z uśmiechem przyjrzał się rudemu dżentelmenowi. 

Niebo grzmiało i wściekle pędziło wprost na nich. 
Złodziej  odbiegł  w  prawo.  Widział,  jak  sir  Matthew  i  dżentel-

men z jednym bokobrodem niknęli pod nadciągającym ogromem. 

228 

background image

Kozłu pod ogon zajrzał on.  
I co zobaczył? Regerstone!  

- zaśpiewał złodziej. 
Z  wesołym  uśmiechem  zdjął  kapelusz  i  pokłonił  się  czarnemu 

niebu... 

Rozległ  się  straszliwy  łoskot.    Coś  ogromnego  i  szarego  prze-

wróciło się nad nim. Otworzył oczy i zobaczył siebie, rzuconego na 
czarne niebo... I beczka od wina rozgniotła go. 

1924 

Przełożyła Anita Tyszkowska 

background image

ALEKSANDER GRIN 

Szczurołap 

Wyszedłem na rynek wiosną 1920 roku, ściślej mówiąc 22 mar-

ca  -  uczyńmy  zadość  skrupulatności,  aby  opłacić  prawo  wstępu  w 
sferę  przysięgłych  dokumentalistów,  w  przeciwnym  bowiem  razie 
dociekliwy  czytelnik  naszych  czasów  będzie  dopytywał  się  o  to  w 
redakcjach pism. A zatem wyszedłem na rynek 22 marca i - powta-
rzam 1920 roku. Był to Rynek Sienny. Niestety, nie mogę wskazać 
na którym rogu stałem, a także, co tego dnia podawały gazety. Nie 
stałem  na  rogu,  ponieważ  chodziłem  tam  i  z  powrotem  po  bruku 
dokoła zburzonej zabudowy rynku. Miałem na sprzedaż kilka ksią-
żek - ostatnią rzecz, jaką posiadałem. 

Zimno  i mokry śnieg,  miotający nad głowami tłumu kłęby  bia-

łych  iskier,  stwarzały  odpychającą    scenerię.  Ze  ściągniętych  chło-
dem twarzy biło zmęczenie. Nie wiodło mi się. Wałęsałem się dwie 
godziny  z  okładem  i  natknąłem  się  tylko  na  trzech  ludzi,  którzy 
zapytali, ile chcę za książki, lecz podaną cenę pięciu funtów chleba 
uważali  za  niepomiernie  wygórowaną.  Tymczasem  zaczynało  się 
ściemniać  -  okoliczność  raczej  nie  sprzyjająca  sprzedaży  książek. 
Wstąpiłem na chodnik i przytuliłem się do muru. 

Na  prawo  ode  mnie  stała  staruszka  w  rotundzie  i  zniszczonym 

kapeluszu z dżetami na trzęsącej się głowie. Staruszka przebierała 

230 

background image

gruzłowatymi  palcami  parę  czepków  dziecięcych,  wstążki  oraz  pę-
czek pożółkłych kołnierzyków. 

Na  lewo  ujrzałem  młodą  dziewczynę  z  miną  dość  niezależnej 

osoby,  trzymającą  książki  podobnie  jak  ja;  wolną  ręką  zaciskała 
pod  brodą  szarą  ciepłą  chusteczkę.  Miała  na  sobie  spódnicę 
skromnie  sięgającą  po  czubki  całkiem  przyzwoitych  trzewiczków  - 
w przeciwieństwie do tych ledwie sięgających kolan, rozchwianych 
spódniczek, jakie zaczęły wówczas nosić nawet staruszki - sukienny 
żakiet, ciepłe rękawiczki, znoszone i dziurawe, z których wyzierały 
czubki  palców.  Sposób,  w  jaki  patrzyła  na  przechodniów,  bez 
uśmiechu  i  namawiań,  chwilami  opuszczając  długie  rzęsy  i  w  za-
myśleniu spoglądając na swoje książki, i to, jak te książki trzymała, 
chrząkając  i  wzdychając  dyskretnie,  gdy  przechodzień,  rzuciwszy 
okiem na jej ręce, a potem na twarz, odchodził, jakby czymś bardzo 
zdziwiony,  i  napychał  usta  pestkami  -  wszystko  niezwykle  mi  się 
podobało i nawet rzekłbym, że na rynku pocieplało nieco. 

Na ogół interesujemy się ludźmi, o których sytuacji mamy jakie 

takie wyobrażenie, dlatego zapytałem dziewczyny, czy dobrze idzie 
jej mały handel. Odkaszlnęła lekko, odwróciła głowę, zatrzymała na 
mnie  spojrzenie  szarobłękitnych  oczu  i  odrzekła:  „Tak  jak  i  pań-
ski.” 

Wymieniliśmy kilka uwag na temat handlu w ogóle. Z początku 

mówiła  tylko  tyle,  ile  trzeba,  żeby  być  zrozumianą;  potem  jakiś 
mężczyzna  w  niebieskich  okularach  i  w  bryczesach  kupił  od  niej 
Don Kichota, wtedy nieco się ożywiła. 

- Nikt nie wie, że wynoszę książki na sprzedaż - powiedziała po-

kazując mi fałszywy banknot, który wsunął między inne przezorny 
obywatel, i z roztargnieniem wymachując świstkiem - to znaczy nie 
kradnę ich, tylko wyciągam z półek, kiedy ojciec śpi. Matka była  

231 

background image

umierająca...  wszystko  sprzedaliśmy  wtedy,  prawie  wszystko.  Nie 
mieliśmy chleba ani opału, ani nafty. Pan rozumie? Mimo to ojciec 
na pewno wpadnie w gniew, jeśli się dowie, że tu przychodzę. A ja 
przychodzę  i  wynoszę  ukradkiem.  Szkoda  książek,  ale  co  robić. 
Dzięki Bogu, jest ich wiele. A pan dużo ma? 

-  N-nie - powiedziałem czując, że wstrząsają mną dreszcze; już 

wtedy byłem przeziębiony i trochę zachrypnięty - nie sądzę, żebym 
miał ich wiele. W każdym razie to jest wszystko, co posiadam. 

Spojrzała na mnie z naiwną uwagą - w taki sposób dzieci wiej-

skie  stłoczone  w  izbie  patrzą  na  przyjezdnego  urzędnika,  zapijają-
cego herbatę - i dotknęła  kołnierza mojej koszuli  koniuszkiem go-
łego  palca.  Przy  koszuli,  podobnie  jak  przy  kołnierzu  letniego 
płaszcza,  nie  było  guzików,  pogubiłem  je  i  nie  przyszyłem  innych, 
dawno  już  bowiem  przestałem  troszczyć  się  o  siebie,  machnąłem 
ręką na to, co było i co będzie. 

-  Pan  się  przeziębi  -  powiedziała,  odruchowo  mocniej  zaciska-

jąc chusteczkę, a ja zdałem sobie sprawę, że ojciec musi kochać tę 
dziewczynę, że jest rozpieszczona i zabawna, ale i dobra. - Pan się 
przeziębi,  bo  pan  chodzi  z  rozchełstanym  kołnierzem...  Niech  no 
pan tu pozwoli, obywatelu. 

Włożyła  książki  pod  pachę  i  weszła  pod  sklepienie  bramy.  Tu, 

uśmiechając się głupawo, zadarłem głowę, by jej umożliwić dostęp 
do mojej szyi. Dziewczyna była smukła, jednak znacznie niższa ode 
mnie; położyła książki na słupku, przybrała zagadkowy, nieobecny 
wyraz  twarzy,  właściwy  wszystkim  kobietom,  gdy  mają  do  czynie-
nia  ze  szpilką,  przez  chwilę  szamotała  się  z  czymś  pod  podszewką 
żakietu, i wspinając się na palce, skupiona, sapiąc z przejęcia, spię-
ła na mur agrafką rogi mojej koszuli wraz z paltem. 

-  Cielęce  czułości  -  powiedziała  jakaś  tęga  baba  przechodząc 

mimo. 

232 

background image

-  No, już! - Dziewczyna  krytycznym spojrzeniem oceniła swoje 

dzieło. - Hm, hm! W porządku. Teraz może pan spacerować. 

Roześmiałem się zdumiony. Rzadko spotykałem się z taką pro-

stotą. Na ogół albo nie mamy do niej zaufania, albo jej nie dostrze-
gamy; niestety, zauważamy ją dopiero wtedy, gdy jest nam źle. 

Uścisnąwszy  rękę  dziewczyny,  podziękowałem  i  zapytałem,  jak 

jej na imię. 

-  Powiedzieć  mogę  -  odrzekła  patrząc  na  mnie  ze  smutkiem  - 

tylko  po  co?  Nie  warto.  Zresztą,  niech  pan  zapisze  nasz  telefon, 
możliwe, że kiedyś poproszę, by sprzedał pan moje książki. 

Zapisałem,  patrząc  z  uśmiechem  na  jej  wskazujący  palec,  któ-

rym,  zacisnąwszy  pozostałe  palce  w  pięść,  kreśliła  w  powietrzu 
cyfrę  za  cyfrą,  wymawiając  je  tonem  nauczycielki.  Potem  obstąpił 
nas  i  rozdzielił  tłum  uciekający  przed  konną  obławą.  Upuściłem 
książki,  a  kiedy  je  pozbierałem,  dziewczyna  znikła.  Alarm  nie  był 
na tyle groźny, by nas całkiem wypłoszyć z rynku, a książki w kilka 
minut  później  zakupił  ode  mnie  typowy  andrejewowski  staruch  z 
kozią bródką i w okrągłych okularach. Zapłacił niewiele, lecz ja i z 
tego byłem zadowolony. Dopiero wracając do domu zorientowałem 
się,  że  sprzedałem  również  książkę,  na  której  zapisany  był  numer 
telefonu i że zapomniałem go bezpowrotnie. 

II 

Z  początku  byłem  lekko  zdetonowany,  jak  zwy  kle,  gdy  się  po-

niesie drobną stratę. W dodatku niezaspokojony głód brał górę nad 
tamtym  uczuciem.  W  zamyśleniu  gotowałem  kartofle  w  pokoju  ze 
zbutwiałym  oknem,  ociekającym  wilgocią.  Miałem  mały  żelazny 
piecyk.  Opał...  w  tych  czasach  wielu  chodziło  na  strychy,  jak  też 
chodziłem przemykając się jak złodziej w ukośnym półmroku 

233 

background image

dachów, słuchając, jak hula wiatr w kominach i patrząc przez wybi-
te szczytowe okienko na bladą plamę nieba obsypującego śmietni-
ska płatkami śniegu. Znajdowałem tu drzazgi pozostałe po rąbaniu 
krokwi, stare ramy okienne, zdruzgotane gzymsy, w nocy znosiłem 
to  do  swojej  piwnicy,  nadsłuchiwałem  na  półpiętrach,  czy  nie  za-
skrzyp  gdzieś  stara  zasuwa,  wypuszczając  spóźnionego  gościa.  Za 
ścianą mego pokoju mieszkała praczka; całymi dniami przysłuchi-
wałem się, jak ręce jej mocno trą bieliznę w balii - był to miarowy 
chrzęst,  jaki  wydaje  żujący  koń.  Tam  też  stukała  często  do  późnej 
nocy,  jak  oszalały  zegar,  maszyna  do  szycia.  Goły  stół,  gołe  łóżko, 
taboret,  filiżanka  bez  spodka,  patelenka  i  czajnik,  w  którym  goto-
wałem  kartofle  -  dość  tych  wspomnień!  Prawda  życia  często  od-
wraca się od zwierciadła, które jej tak gorliwie podstawiają ludzie z 
nienaganną  edukacją,  umiejący  z  równie  dobrym  skutkiem  sypać 
sprośnościami według nowych, jak i według starych zasad ortogra-
fii. 

Gdy  nadeszła  noc,  przypomniał  mi  się  rynek  i  przypatrując  się 

agrafce  przeżyłem  wszystko  powtórnie.  Carmen  uczyniła  bardzo 
niewiele, tylko rzuciła kwiatkiem w leniwego żołnierza. Nie więcej 
stało się tutaj. Od dawna już rozmyślałem o spotkaniach, o pierw-
szym spojrzeniu, pierwszych słowach. 

Pozostają one w pamięci i wyciskają głęboki ślad, jeśli nie było 

przy  tym  nic  zbędnego.  W  charakterystycznych  momentach  jest 
jakaś czystość tak nieskazitelna, że można to zamknąć w strofę albo 
w  rysunek  -  są  to  właśnie  te  przesłanki  życia,  które  dają  początek 
sztuce. Autentyczne zdarzenie, zaklęte w prosty kształt, naturalny i 
nie  zakłócony  w  tonie,  kształt,  którego  pragniemy  z  całego  serca  i 
na każdym kroku - jest zawsze pełne powabu. Tak niewiele trzeba, 
by wrażenie osiągnęło ton pełnobrzmiący. 

234 

background image

Dlatego  niejednokrotnie  brałem  do  ręki  agrafkę  j  powtarzałem 

w pamięci każde słowo, które zamieniłem z dziewczyną. Na koniec 
zmęczyłem się, zasnąłem, ocknąłem się, ale gdy wstałem, upadłem 
ponownie tracąc przytomność. Był to początek tyfusu i rano odwie-
ziono mnie do szpitala. Jednakże miałem jeszcze dość przytomno-
ści, by włożyć moją agrafkę do blaszanego pudełka służącego mi za 
tabakierkę i nie rozstawałem się z nią do końca. 

III 

Gdy  gorączka  doszła  do  czterdziestu  jeden  stopni,  w  malignie 

zaczęli nawiedzać mnie ludzie, od których od kilku lat nie miałem 
żadnych  wiadomości.  Prowadziłem  z  nimi  długie  rozmowy  i 
wszystkich prosiłem, żeby mi przynieśli zsiadłego mleka. Lecz oni, 
jak  gdyby  w  zmowie,  wszyscy  twierdzili,  że  doktor  zabronił  mi 
zsiadłego mleka. Równocześnie oczekiwałem skrycie, że pośród ich 
twarzy  migających  jakby  w  oparach  łaźni  ukaże  się  twarz  nowej 
pielęgniarki,  którą  miała  być  właśnie  dziewczyna  z  agrafką.  Od 
czasu do czasu przechodziła za ścianą wśród kwiatów na wysokich 
łodygach,  w  zielonym  wianku,  na  tle  złotego  nieba.  Tak  łagodnie, 
tak wesoło świeciły jęj oczy! Jeśli nawet nie zjawiała się, jej niewi-
dzialna  obecność  wypełniała  salę,  w  której  migotał  przyćmiony 
płomyk,  a  ja  od  czasu  do  czasu  dotykałem  agrafki  w  pudełku.  Do 
rana zmarło pięć osób, wynieśli je na noszach rumiani sanitariusze, 
a  mój  termometr  wskazywał  trzydzieści  sześć  stopni  z  kreskami; 
wkrótce  wróciła  mi  przytomność  i  zaczęła  się  rekonwalescencja. 
Wypisano  mnie  ze  szpitala,  kiedy  mogłem  już  chodzić,  mimo  że 
odczuwałem  ból  w  nogach.  Wyszedłem  po  trzech  miesiącach  cho-
roby i zostałem bez dachu nad głową. W moim dawnym pokoju  

235 

background image

zamieszkał inwalida, mnie zaś nie było stać moralnie na to, by cho-
dzić po urzędach i dobijać się o jakieś lokum. 

Teraz,  przypuszczam,  nie  od  rzeczy  będzie  przytoczyć  trochę 

danych o moim wyglądzie zewnętrznym, opierając się na fragmen-
cie listu mojego przyjaciela Riepina do dziennikarza Fingala. Czy-
nię  to  nie  dlatego,  żeby  mi  zależało  na  utrwaleniu  mych  rysów  na 
kartach  książki,  lecz  dla  celów  poglądowych.  „Jest  śniady  -  pisze 
Riepin - z wyrazem zniechęcenia na regularnej twarzy; włosy krót-
ko  ostrzyżone,  mówi  powoli,  z  wysiłkiem.”  To  prawda,  ale  ta  wła-
ściwość  mojej  wymowy  nie  była  następstwem  choroby,  wywodziła 
się z przykrego uczucia, które zresztą rzadko sobie uświadamiamy, 
że  nasz  świat  wewnętrzny  mało  .kogo  obchodzi.  Jednakże  ja  sam 
pilnie  interesowałem  się  każdą  napotkaną  duszą,  dlatego  mniej 
wypowiadałem się, a więcej słuchałem. Toteż gdy zebrało się kilka 
osób,  z  ożywieniem  usiłujących  możliwie  najczęściej  przerywać 
sobie  wzajem,  by  każda  z  nich  mogła  możliwie  najwięcej  ściągnąć 
na siebie uwagi - zwykle siedziałem na uboczu. 

Przez trzy tygodnie nocowałem u znajomych oraz u znajomych 

moich  znajomych  -  w  charakterze  godnej  politowania  przesyłki. 
Sypiałem na  podłodze, na  kanapach, na  płycie  kuchennej i  na pu-
stych skrzyniach, na krzesłach zestawionych razem, a kiedyś nawet 
na desce do prasowania. Przez ten czas widziałem mnóstwo cieka-
wych  rzeczy,  dziejących  się  na  chwałę  życia  uparcie  walczącego  o 
ciepło,  o  najbliższych  i  o  łyżkę  strawy.  Widziałem,  jak  się  kreden-
sem pali w piecu, jak wodę w imbryku gotuje się na lampie, jak się 
smaży koninę na oleju kokosowym i jak się kradnie belki drewnia-
ne  ze  zburzonych  domów.  Ale  wszystko  to,  i  znacznie  więcej  jesz-
cze, zostało już opisane przez pióra, które rozszarpały tę nowalijkę  

236 

background image

na drobne cząsteczki; nie tkniemy więc już schwytanego kąska. Co 
innego mnie pociąga - to, co działo się ze mną. 

IV 

Pod koniec trzeciego tygodnia zacząłem cierpieć na dokuczliwą 

bezsenność.  Trudno  mi  powiedzieć,  jakie  były  pierwsze  objawy, 
pamiętam  tylko,  że  zasypiałem  z  coraz  większym  trudem  i  coraz 
wcześniej  się  budziłem.  W  tym  czasie  przypadkowe  spotkanie  za-
pewniło  mi  wątpliwy  przytułek.  Włócząc  się  nad  kanałem  Mojki  i 
zabawiając  się  widokiem  połowu  ryb  -  chłop  z  siecią  na  długim 
drągu obchodził w skupieniu granitowy występ, od czasu do czasu 
zanurzał  ją  do  wody  i  wyciągał  garść  drobnych  rybek  -  spotkałem 
sklepikarza,  u  którego  kilka  lat  temu  brałem  na  kredyt  artykuły 
kolonialne.  Człowiek  ten  pełnił  teraz  jakąś  funkcję  państwową; 
miał wstęp do wielu domów w sprawach urzędowo-gospodarczych. 
W  pierwszej  chwili  go  nie  poznałem:  ani  fartucha,  ani  perkalowej 
koszuli w turecki deseń, ani brody i wąsów; sklepikarz ubrany był z 
surowym  sznytem  wojskowym,  wygolony  do  czysta  i  przypominał 
Anglika,  tyle  że  w  jarosławskim  wydaniu.  Chociaż  dźwigał  wy-
pchaną  tekę,  nie  miał  dość  władzy,  by  mnie  zakwaterować,  gdzie 
zechce, toteż zaproponował mi opustoszały gmach Banku Central-
nego, w którym stoi dwieście sześćdziesiąt pokojów, cichych i mar-
twych jak woda w stawie. 

-  Watykan-  powiedziałem  wzdrygnąwszy  się  z  lekka  na  myśl  o 

podobnym  mieszkaniu.  -  Jak  to,  czy  nikt  tam  nie  mieszka?  Albo 
może ktoś tam przychodzi, a jeżeli tak - czy dozorca nie zaprowadzi 
mnie na milicję? 

-  Eh!  -  odparł  eks-sklepikarz.  -  Ten  dom  jest  niedaleko  stąd, 

niech pan pójdzie obejrzeć. 

Zaprowadził mnie na wielki dziedziniec przegrodzony arkadami 

przyległych dziedzińców, rozejrzał się i ponieważ nikogo nie było 

237 

background image

widać, pewnym krokiem skręcił do ciemnego kąta, skąd prowadziły 
w  górę  czarne  schody.  Zatrzymał  się  na  trzecim  podeście  przed 
zwykłymi  mieszkalnymi  drzwiami.  Ze  szpary  u  dołu  wyglądały 
śmiecie.  Podest  był  zawalony  brudnymi  papierzyskami.  Zdawało 
się,  że  martwe  milczenie,  czające  się  za  drzwiami,  wycieka  przez 
otwór zamka falami ogromnej pustki. Tu sklepikarz pouczył mnie, 
jak  otwierać  bez  klucza:  pociągnąć  za  klamkę,  potrząsnąć  i  unieść 
ją  w  górę,  wtedy  oba  skrzydła  rozejdą  się,  ponieważ  nie  ma  zasu-
wek. 

- Klucz jest - powiedział sklepikarz - ale ja go nie mam. Kto zna 

sekret otwierania, może wejść całkiem swobodnie, tylko proszę go 
nikomu nie zdradzać, a zamykać można tak samo od środka, jak i z 
zewnątrz, wystarczy tylko zatrzasnąć. Jeśli pan zechce wyjść proszę 
najpierw  spojrzeć  na  schody.  W  tym  celu  jest  okienko  (rzeczywi-
ście,  w  ścianie  obok  drzwi  ciemniał  na  wysokości  oczu  wizjer  z 
rozbitą  szybą).  Nie  wejdę  z  panem.  Jest  pan  człowiekiem  inteli-
gentnym i sam będzie wiedział, jak się urządzić. Dodam tylko, że tu 
można  ukryć  całą  kompanię  wojska.  Niech  pan  tu  spędzi  ze  trzy 
noce. Jak tylko znajdę jakiś kąt, natychmiast pana zawiadomię. W 
związku z tym - przepraszam - że dotknę, drażliwej sprawy, ale jeść 
i pić musi  każdy -  proszę łaskawie przyjąć pożyczkę do czasu, gdy 
nastaną lepsze warunki. 

Otworzył  wypchany  portfel,  wsunął  mi  do  nieruchomo  opusz-

czonej  ręki  kilka  banknotów,  jak  lekarzowi  za  wizytę,  powtórzył 
wskazówki  i  odszedł,  a  ja,  zamknąwszy  drzwi,  przysiadłem  na 
skrzyni. Od razu cisza, którą zawsze nosimy w sobie, zaczęła wabić 
mnie jak los odgłosami życia. Skryła się za przymkniętymi drzwia-
mi sąsiedniego pokoju. Wstałem i zacząłem chodzić. 

238 

background image

Przekraczałem jedne za drugimi drzwi wysokich i wielkich sal z 

uczuciem człowieka stąpającego po pierwszym lodzie. Dokoła mnie 
było  przestronnie  i  echowo.  Ledwie  minąłem  jedne  drzwi,  już  wi-
działem  na  wprost  siebie  i  po  obu  stronach  następne,  wiodące  w 
mętnie majaczącą perspektywę  jeszcze ciemniejszymi wejściami. 
Parkiety zasłane papierem jak droga brudnym śniegiem na wiosnę. 
Obfitość papierów przypominała rozkopane przy uprzątaniu zaspy. 
W niektórych pokojach już od samych drzwi trzeba było brodzić w 
osuwających się stertach, sięgających po kolana. 

Papier  we  wszelkiej  postaci,  we  wszelkich  kolorach  i  o  wszela-

kim  przeznaczeniu  z  iście  żywiołowym  rozmachem  rozpościerał 
swą wszechobecność. Jego osypiska wzbijały się na ściany, zwisał z 
parapetów,  z  parkietu  na  parkiet  rozlewała  się  jego  biała  powódź, 
strumieniami  wyciekał  z  otwartych  na  oścież  szaf,  wypełniał  kąty, 
tworząc  miejscami  zapory  i  spulchnione  pola.  Notesy,  blankiety, 
księgi  buchalteryjne,  nalepki  do  okładek,  cyfry,  linie,  teksty  od-
ręczne  i  drukowane  -  zawartość  tysięcy  szaf  leżała  wywleczona 
przed oczy,  które nie  wiedziały, na co  patrzeć pod  natłokiem wra-
żeń. Każdy szelest, odgłos kroków i nawet mój własny oddech sły-
chać było tuż nad uchem - tak wielka, tak chwytająca za gardło była 
pustynna  cisza.  Przez  cały  czas  prześladował  mnie  mdlący  zapach 
kurzu:  okna  miały  podwójne  ramy.  Patrząc  przez  ich  zmierzchłe 
szyby, widziałem raz drzewa nad  kanałem, raz dachy  w podwórzu 
albo  fasadę  Newskiego.  Znaczyło  to,  że  okna  domu  wychodzą  na 
całą dzielnicę, ale ponieważ przestrzeń była gęsta, nużąco dotykal-
na, rozgrodzona nie kończącymi się ścianami  i drzwiami, zdawało 
się, że opanowanie rozległości gmachu wymaga wielodniowej węd-
rówki  -  uczucie  wręcz  przeciwstawne  temu,  jakim  wymawiamy 
nazwy: „mała ulica” albo „mały plac”. Ledwo zacząłem obchód, od 
razu miejsce to skojarzyło mi się z labiryntem. Wszystko było  

239 

background image

jednostajne - zwały papierzysk, wszędzie ta sama pustka, znaczona 
oknami albo drzwiami, oczekiwanie wielu innych drzwi, w których 
nikt się nie tłoczy. Tak mógłby, o ile by potrafił, poruszać się czło-
wiek wewnątrz odbicia w lustrze, gdy dwa lustra powtarzają aż do 
otępienia  przestrzeń  nimi  objętą,  brak  było  tylko  mojej  własnej 
twarzy, ukazującej się w drzwiach jak w ramie. 

Przeszedłem najwyżej dwadzieścia sal i już zgubiłem się, zaczą-

łem więc szukać znaków rozpoznawczych, by nie zabłądzić; tu war-
stwa wapna na podłodze, gdzie indziej wyrwana z drzwi i oparta o 
ścianę deska, parapet zastawiony liliowymi kałamarzami, druciany 
kosz, stosy zużytej bibuły, kominek, gdzieniegdzie szafa albo prze-
wrócone krzesło. Lecz znaki rozpoznawcze również zaczęły się po-
wtarzać;  rozglądając  się,  spostrzegłem  ze  zdumieniem,  że  czasami 
wracam tam, gdzie już byłem, i dopiero dzięki innym przedmiotom 
stwierdzałem  pomyłkę.  Czasem  natrafiałem  na  kasę  pancerną  z 
otwartymi  ciężkimi  drzwiczkami,  jak.  u  pustego  pieca,  czasem  był 
to  aparat  telefoniczny,  który  w  tej  pustce  wyglądał  jak  skrzynka 
pocztowa albo grzyb na brzozie, czasem drabina przenośna. Znala-
złem  nawet  czarną  formę  na  kapelusze,  która  nie  wiadomo  jak  i 
kiedy została włączona do inwentarza. 

Już zmierzch obejmował sale z bielejącymi w dalekiej głębi sto-

sami  papierów,  korytarze  i  przyległe  pomieszczenia  zatarły  się  w 
mgle,  mętne  światło  przecinało  rombami  parkiety  w  otwartych 
drzwiach, tylko ściany przytykające do okien jarzyły się gdzienieg-
dzie natężonym blaskiem zachodu. Pamięć o tym, co zostawiłem za 
sobą  przechodząc,  ścinała  się  jak  mleko,  gdy  tylko  nowe  przejścia 
ukazywały się oczom, i w zasadzie miałem tylko świadomość tego, 
że stąpam skroś szeregu ścian, po śmieciach i papierach. W jednym 
miejscu musiałem  wyłazić  wysoko i  udeptywać  nogami sterty 

240 

background image

śliskich teczek - szelest powstał jak w krzakach. Szedłem oglądając 
się  z  drżeniem;  tak  lepko,  tak  nieodłącznie  przywierał  do  mnie  w 
tej ciszy najdrobniejszy szmer, jak gdybym wlókł uwiązane do nóg 
pęki suchych mioteł nasłuchując, czy moje kroki nie zaczepią jakie-
goś  obcego  słuchu.  Z  początku  stąpałem  po  substancji  nerwowej 
banku,  depcząc  czarne  ziarnka  cyfr  z  uczuciem,  jak  gdybym  nisz-
czył nuty orkiestry, którą słychać od Alaski do Niagary. Nie szuka-
łem porównań - wywołane niezwykłym widowiskiem zjawiały się i 
nikły jak łańcuch mglistych kształtów. Zdawało mi się, źe brodzę po 
dnie  akwarium,  z  którego  wypuszczono  wodę,  albo  wśród  lodów, 
albo  też  -  co  było  najbardziej  ponure  i  plastyczne  -  włóczę  się  po 
minionych  stuleciach,  które  zamieniły  się  w  teraźniejszość.  Prze-
szedłem  wewnętrzny  korytarz,  tak  kręty  i  długi,  że  można  by  po 
nim jeździć na rowerze. Na końcu korytarza były schody; wszedłem 
na  następne  piętro  i  zszedłem  znów  innymi  schodami.  Po  drodze 
minąłem  salę  średniej  wielkości  zastawioną  najrozmaitszymi 
sprzętami. Były tam matowe kule szklane, abażury w kształcie tuli-
panów  i  dzwonów,  żyrandole  z  brązu,  skręcone  jak  żmije  zwoje 
przewodów, góry fajansu i miedzi. 

Następne  skomplikowane  przejście  doprowadziło  mnie  do  ar-

chiwum,  gdzie  droga  w  półmroku,  w  ciasnocie  półek  równolegle 
przecinających  przestrzeń  i  łączących  podłogę  z  sufitem,  była  już 
zupełnie  zatarasowana.  Stos  kopiałów  zmieszanych  jak  groch  z 
kapustą sięgał mi do piersi, nawet nie mogłem rozejrzeć się z nale-
żytą uwagą, tak było wszystko skotłowane. 

Wyszedłszy  bocznymi  drzwiami  posuwałem  się  w  półmroku 

wzdłuż  białych  ścian,  aż  zobaczyłem  wielkie  łukowate  sklepienie 
łączące  kuluary  z  płaszczyzną  głównego  hallu,  obstawionego  po-
dwójnym rzędem czarnych kolumn. W górnej części tych kolumn 

241 

background image

ciągnęła się ogromnym czworobokiem  balustrada galerii; sufit  był 
ledwo  widoczny.  Człowiek  cierpiący  na  lęk  przestrzeni  uciekłby 
zasłaniając twarz - tak daleko było do drugiego końca tej zbiornicy 
tłumów, gdzie czerniały drzwi wielkości karty do gry. Tysiące osób 
mogły tu tańczyć swobodnie. Pośrodku stała fontanna, a jej maski z 
ustami  otwartymi  w  drwiącym  lub  tragicznym  grymasie  zdawały 
się stosem głów. Do kolumn przytykał masywny kontuar, ciągnący 
się jak bariera areny, zasłonięty płytami z matowego szkła, na któ-
rych  złociły  się  napisy  kas  i  buchalterii.  Połamane  przepierzenia, 
uszkodzone kabiny, stoły zsunięte pod ścianami - wszystko to było 
ledwo widoczne  w ogromie sali. Tutaj  wzrok z pewnym wysiłkiem 
dostrzegał cechy tej samej, co gdzie indziej, martwej pustki. Stałem 
nieruchomo  i  rozglądałem  się.  Zacząłem  smakować  to  widowisko, 
przyswajać  sobie  jego  styl.  Po  raz  wtóry  zrozumiałem  wtedy  pod-
niosły  nastrój  widza  wielkiego  pożaru.  Urok  ruiny  zaczynał  roz-
brzmiewać inspiracjami poetyckimi: przed moim wzrokiem rozcią-
gał się osobliwy pejzaż, okolica, kraj cały. Jego koloryt był tak suge-
stywnie naturalny, jak sugestywny jest oryginalny motyw w muzy-
ce. Aż trudno było wyobrazić sobie, że niegdyś roiły się tutaj tłumy 
z tysiącami spraw w teczkach i w głowie. Na wszystkim spoczywało 
piętno rozkładu i ciszy. Zuchwały, niepowstrzymany  wiew żywiołu 
zniszczenia niósł się od drzwi do drzwi, krusząc wszystko dokoła z 
taką łatwością, z jaką noga miażdży skorupę jaja. Wrażenia te wy-
woływały jakieś szczególne mrowie pod czaszką i zmuszały do my-
ślenia  o  katastrofie  z  ową  magnetyczną  skłonnością  serca,  która 
nam każe patrzeć w przepaść. Zdawało się, że jedna podobna echu 
myśl  ogarnia  tu  wszelki  kształt  i  dzwoni  w  uszach  natrętną  mak-
symą: 

„Reszta niech będzie milczeniem.” 

242 

background image

Na  koniec  poczułem  zmęczenie.  Z  trudem  już  rozróżniałem 

przejścia i schody. Chciało mi się jeść. Straciłem nadzieję, że będę 
mógł wydostać się i gdzieś na rogu ulicy kupić coś do zjedzenia. W 
jednej  z  kuchen  zaspokoiłem  pragnienie  odkręciwszy  kran.  Ku 
mojemu zdumieniu woda pociekła, choć słabym strumieniem, i ten 
drobny znak życia na swój sposób dodał. mi otuchy. Potem zaczą-
łem wybierać pokój. To zajęło jeszcze kilka minut, wreszcie natkną-
łem  się  na  gabinet  z  jednym  wejściem,  kominkiem  i  telefonem. 
Mebli prawie nie było; jedyne, na czym można się było położyć albo 
usiąść, to tapczan, oskalpowany i bez nóżek - strzępy odciętej skó-
ry, sprężyny i włosie sterczały na wszystkie strony. We wnęce ścia-
ny  mieściła  się  wysoka  orzechowa  szafa.  Była  zamknięta.  Wypali-
łem  jednego  papierosa,  potem  drugiego,  aż  przyszedłem  do 
względnej równowagi i zająłem się urządzeniem noclegu. 

Dawno  już  nie  zaznałem  szczęśliwego  uczucia  zmęczenia  -  głę-

bokiego, spokojnego snu. Póki jaśniał dzień, myślałem o nadejściu 
nocy  ostrożnie,  jak  człowiek,  który  niesie  naczynie  pełne  wody; 
usiłowałem  nie  denerwować  się,  byłem  prawie  pewny,  że  tym  ra-
zem  wycieńczenie  pokona  uciążliwą  przytomność  umysłu.  Jednak 
ledwie zaczynało sif ściemniać, strach przed bezsennością ogarniał 
mnie z siłą natarczywej myśli i męczyłem się, przywoływałem noc, 
by  się  przekonać,  czy  wreszcie  zasnę.  Niestety,  im  bliżej  północy, 
tym  mocniej  upewniały  mnie  zmysły  o  swej  nienaturalnej  trzeź-
wości; niepokojące ożywienie,  podobne do błysku magnezji wśród 
ciemności, skręcało moje nerwy W napiętą strunę, dźwięczącą pod 
najdrobniejszym  wrażeniem,  i  jakby  się  pod  koniec  dnia  budził 
przed nocą na długą wędrówkę po wnętrzu zatrwożonego serca.  

243 

background image

Zmęczenie  rozpraszało  się,  w  oczach  kłuło  jak  od  suchego  piasku; 
zaczątek  każdej  myśli  natychmiast  rozwijał  się  w  najbardziej 
skomplikowany  ciąg  obrazów  i  czekające  mnie  długie,  bezsenne 
godziny, pełne wspomnień, wywoływały bezsilny bunt, jak przymu-
sowa i bezpłodna praca, której nie sposób uniknąć. Przywoływałem 
sen,  jak tylko mogłem. Nad ranem  miałem ciało jak  gdyby nalane 
gorącą  wodą  i  sztucznie  ziewając  wsysałem  złudną  obecność  snu, 
lecz  gdy  zamykałem  oczy,  odczuwałem  to  samo,  co  odczuwamy 
zamykając oczy bez potrzeby w biały dzień - bezsens tej czynności. 
Wypróbowałem  wszystkie  środki:  wypatrywałem  kropek  na  ścia-
nie, liczyłem, leżałem bez ruchu,  powtarzałem  w  kółko jedno zda-
nie - wszystko bez sensu. 

Miałem ogarek świecy, rzecz niezbędną w owych czasach, kiedy 

klatki schodowe nie były oświetlone. Jego mętny płomyk rozjaśnił 
nieco  nieprzytulne,  wysokie  wnętrze,  wtedy  zatkałem  papierem 
dziury w tapczanie, a zagłówek ułożyłem z książek. Palto posłużyło 
mi  za  kołdrę.  Warto  było  rozpalić  w  kominku,  żeby  popatrzeć  na 
ogień.  W  dodatku,  mimo  letniej  pory,  nie  było  tu  zbyt  ciepło.  W 
każdym  razie  wymyśliłem  sobie  zajęcie  i  byłem  rad  temu.  Nieba-
wem  paczki  rachunków  i  książek  zajęły  się  w  kominku  setnym 
płomieniem  i  spadały,  spopielone,  na  ruszt.  Płomień  wprawiał  w 
ruch  ciemność  za  otwartymi  drzwiami  i  ginął  w  oddaleniu  cichą 
błyszczącą kałużą. 

Lecz  ten  przypadkowy  ogień  płonął  tajemniczo  i  bezowocnie. 

Nie  oświetlał  przedmiotów,  do  których  jesteśmy  przyzwyczajeni,  i 
oglądając je w fantastycznej poświacie czerwonych i złotych węgiel-
ków zanurzamy się w wewnętrznym cieple i jasności własnej duszy. 
Był nieprzytulny jak ognisko złodzieja. Leżałem, podpierając głowę 
zdrętwiałą  ręką  i  nie  czując  najmniejszej  ochoty  do  drzemki. 
Wszystkie moje wysiłki w tym kierunku równałyby się grze aktora,  

244 

background image

który udając ziewanie kładzie się do łóżka na oczach publiczności. 
Poza tym chciało mi się jeść i żeby zagłuszyć głód, paliłem często. 

Leżałem  spoglądając  leniwie  to  na  ogień,  to  na  szafę.  Teraz 

przyszło  mi  na  myśl,  że  szafa  jest  zamknięta  nie  bez  powodu.  Cóż 
jednak  może  się  w  niej  kryć,  jeśli  nie  te  same  stosy  umarłych 
spraw?  Czy  może  być  coś,  czego  jeszcze  stąd  nie  wywleczono? 
Smutne  doświadczenie  z  przepalonymi  żarówkami,  których  całą 
górę  znalazłem  w  jednej  z  takich  szaf,  nasunęło  mi  podejrzliwą 
myśl, że i ta szafa zamknięta jest bez przyczyny, po prostu przekrę-
cono klucz z gospodarskiego nawyku. Niemniej wpatrywałem się w 
masywne  odrzwia,  solidne  jak  brama,  i  myślałem  o  jedzeniu.  Nie 
miałem wielkiej nadziei, że znajdę tam coś do pożywienia się. Ślepo 
pchał  mnie  naprzód  żołądek,  zawsze  nakazujący  rozumować  we-
dług szablonu, który tylko jemu jest właściwy - podobnie wywołuje 
on ślinę głodu na widok jedzenia. Dla zabicia czasu spenetrowałem 
kilka przyległych pokojów, myszkowałem przy świetle ogarka, lecz 
nie  znalazłem  nawet  okrucha  sucharów  i  wróciłem  coraz  bardziej 
zaintrygowany szafą. W kominku posępnie dogasał żar. Rozmyśla-
łem. 

Zacząłem przeglądać od góry. Góra, to znaczy półki piąta i szó-

sta, zastawione były czterema wielkimi koszami; ledwo nimi poru-
szyłem,  wyskoczył  stamtąd  ogromny  rudy  szczur  i  klapnął  o  po-
dłogę  z  piskiem  wywołującym  mdłości.  Konwulsyjnie  cofnąłem 
rękę, drętwiejąc z obrzydzenia. Za następnym poruszeniem wysko-
czyły jeszcze dwa potwory i przesmyknęły się pomiędzy mymi no-
gami, podobne wielkim jaszczurkom. Wtedy potrząsnąłem koszem 
i zastukałem w szafę, odskakując na bok w obawie, że lunie deszcz 
wijących się ponurych cielsk,  błyskających ogonami.  Lecz szczury, 
jeśli ich tam było jeszcze kilka, uciekły prawdopodobnie przez tylną 
ścianę szafy do szpar w ścianach. Szafa stała spokojnie. 

245 

background image

Zdziwił mnie, naturalnie, ów pomysł  przechowywania  zapasów 

żywności  w  miejscu,  gdzie  myszy  (Muridae)  i  szczury  (Mus  decu-
manus)  mogą  czuć  się  jak  w  domu.  Lecz  zachwyt  wziął  górę  nad 
wszelkimi  myślami  -  jak  woda  przez  tamę,  tak  i  one  przeciekały 
skroś tego wichru apoteozy. Niech mi nikt nie opowiada, że uczucia 
związane z jedzeniem są niskie, że apetyt stawia na równi amfibię z 
człowiekiem. W takich chwilach jak te, które przeżyłem, cała nasza 
istota  uskrzydla  się,  doznajemy  radości  niemniej  wzniosłej,  niż 
gdybyśmy  oglądali  wschód  słońca  ze  szczytu  gór.  Dusza  podrywa 
się  jak  przy  dźwiękach  marszu.  Już  byłem  pijany  widokiem  skar-
bów, tym bardziej, że każdy kosz zawierał asortyment wspaniałości 
jednorodnych, a zarazem - w zestawieniu różnorodnych. W jednym 
koszu  były  sery  -  kolekcja  serów  od  suchego,  zielonego  do  Roche-
stera  i  Brie.  Drugi,  niemniej  ciężki,  pachniał  masarnią  -  szynki, 
kiełbasy,  wędzone  ozory  i  faszerowane  indyki  rozpierały  się  obok 
następnego kosza nabitego szrapnelami konserw. Czwarty pękał od 
góry jaj. Przyklęknąłem, jako że teraz należało przejrzeć dolne pół-
ki.  Odkryłem  tu  osiem  głów  cukru,  skrzynkę  z  herbatą,  dębową 
beczułkę  z  miedzianymi  obręczami,  napełnioną  kawą,  kosze  ciast, 
torty  i  suchary.  Dwie  dolne  półki  przypominały  bufet  restauracyj-
ny,  ich  ładunek  stanowiły  wyłącznie  butelki  z  winem  poukładane 
ciasno  jak  polana.  Ich  etykiety  wymieniały  wszystkie  smaki, 
wszystkie firmy i słynne specjalności wytwórców win. 

Jeżeli nawet nie było powodu do pośpiechu, to w każdym razie 

należało  zabrać  się  do  jedzenia,  ponieważ  skarb,  który  wyraźnie 
wyglądał na świeży i przemyślany zapas, nie mógł być - rzecz zro-
zumiała  -  zostawiony  przez  kogoś  tylko  gwoli  dostarczenia  przy-
godnemu gościowi przyjemności wielkiego odkrycia. W dzień albo 
nocą mógł zjawić się tu człowiek, podnieść krzyk i zamierzyć się na 

246 

background image

mnie  ręką  czy  gorzej  nawet  -  nożem.  Wszystko  to  wyglądało  na 
ponury  żart  przypadku.  Wielu  rzeczy  powinienem  był  strzec  się  w 
tej  pustce,  ponieważ  dotknąłem  niewiadomego.  Tymczasem  głód 
przemówił własnym językiem, przymknąłem więc szafę, rozsiadłem 
się na resztkach tapczanu ułożywszy dokoła siebie smakowite kąski 
-  w  braku  talerza  -  na  dużych  arkuszach  papieru.  Jadłem  najbar-
dziej treściwe rzeczy, to znaczy suchary, szynkę, jaja i ser, zagryza-
łem  ciastem  i  popijałem  portwajnem,  przy  każdym  łyku  na  nowo 
przeżywając  cud.  Z  początku  nie  mogłem  pohamować  dreszczu  i 
męczącego  nerwowego  śmiechu,  ale  gdy  trochę  się  uspokoiłem, 
trochę  oswoiłem  się  z  posiadaniem  tych  smakołyków,  o  których 
jeszcze przed kwadransem marzyłem jak o rzeczy nigdy nieosiągal-
nej,  zacząłem  również  panować  nad  moimi  ruchami  i  myślami. 
Nasyciłem  się  prędko,  znacznie  prędzej,  niż  sobie  wyobrażałem, 
zabierając  się  do  jedzenia,  a  to  na  skutek  zdenerwowania,  które 
potrafi  osłabić  nawet  apetyt.  Byłem  jednak  zanadto  wycieńczony, 
żeby  wpaść  w  rezygnację,  toteż  uczucie  sytości  napełniło  mnie 
prawdziwą  rozkoszą,  bez  owego  sennego  zaćmienia  umysłu,  jakie 
towarzyszy  codziennemu  pożeraniu  obfitych  dań.  Gdy  zjadłem 
wszystko,  co  sobie  przygotowałem,  starannie  uprzątnąłem  resztki 
uczty i wtedy poczułem, że jest to wspaniały wieczór. 

Mogłem się do woli gubić w domysłach - i tak wszystkie one le-

dwo  skrobały,  na  podobieństwo  noża,  powierzchnię  faktu,  a  jego 
istotna  treść  pozostawała  ukryta  przed  niepowołanym  okiem. 
Przemierzając  śpiący  ogrom  banku,  prawdopodobnie  dość  trafnie 
odgadłem,  co  łączy  mego  sklepikarza  z  tym  spożywczo-
papierniczym  Klondyke:  można  było  stąd  wywieźć  setki  wozów 
papieru  do  pakowania,  tak  potrzebnego  handlarzom  oszukującym 
na wadze; oprócz tego sznury i drobny sprzęt elektryczny mogły  

247 

background image

przynieść niejeden  plik banknotów; nie  bez powodu sznury i kon-
takty były tu wyrwane ze wszystkich ścian, które oglądałem. Toteż 
nie uważałem sklepikarza za właściciela tajemniczych prowiantów; 
on zapewne gdzie indziej miał je ukryte. Lecz nie posunąłem się ani 
o  krok  i  wszystkie  moje  dalsze  dociekania  nie  naprowadzały  na 
żaden trop, jak to bywa ze znaleziskami. Ślady po szczurach wska-
zywały na to, że od pewnego czasu nikt zapasu nie ruszał; ich zęby 
wyżłobiły w szynkach i serach głębokie jamy. 

Najadłszy się, zabrałem się skrupulatnie do przeszukiwania sza-

fy  i  zauważyłem  wiele  rzeczy,  które  przeoczyłem  w  pierwszych 
chwilach  odkrycia.  Między  koszami  leżały  paczki  noży,  widelców  i 
serwetek;  za  głowami  cukru  krył  się  srebrny  samowar;  w  jednej 
skrzynce  tłoczyło  się,  podzwaniając,  mnóstwo  pucharów,  kielisz-
ków i szklanek z szlifowanym deseniem. Prawdopodobnie zbierało 
się  tu  towarzystwo  na  hulanki  albo  w  celach  konspiracyjnych, 
znajdując tu odosobnienie i gwarancję zachowania tajemnicy, mo-
że  jakaś  potężna  organizacja,  z  wiedzą  i  udziałem  komitetów  do-
mowych.  W  tym  wypadku  musiałbym  się  mieć  na  baczności.  Naj-
dokładniej  jak  potrafiłem,  uporządkowałem  szafę,  licząc  na  to,  że 
drobna cząstka, którą zużyłem na kolację, nie zostanie dostrzeżona. 
Jednakże (nie miałem sobie tego za złe) wziąłem coś niecoś jadła i 
jeszcze jedną  butelkę wina, zrobiłem szczelną paczkę  i schowałem 
ją pod kupę papierów na zakręcie korytarza. 

Rozumie  się,  że  w  tej  chwili  nie  miałem  ochoty  nie  tylko  spać, 

ale  nawet  położyć  się.  Zapaliłem  papierosa;  był  jasny,  wonny,  z 
włóknistego  tytoniu,  z  długim  ustnikiem  -  jedyna  ze  znalezionych 
rzeczy,  której  wyraziłem  całkowite  uznanie,  napełniając  cudowny-
mi papierosami wszystkie kieszenie. Byłem w nastroju upajającego 
muzycznego podniecenia i myślałem o sobie jako o człowieku, któ-
rego spotka ciąg wielkich nieprawdopodobieństw. Wśród tego  

248 

background image

olśniewającego  zamętu  uczuć  przypomniałem  sobie  dziewczynę  w 
szarej chustce, tę, która spięła mi kołnierz agrafką - czyliż mógłbym 
zapomnieć  ów  gest?  Była  jedynym  człowiekiem,  o  którym  myśla-
łem w pięknych i wzruszających słowach. Nie warto ich przytaczać, 
gdyż ledwo zabrzmią, stracą swój urzekający aromat.  Dziewczyna, 
której imienia nawet nie znałem, znikła pozostawiając ślad podob-
ny do umykającej na zachód smugi światła na wodzie. Ten łagodny 
efekt wywołała zwyczajną agrafką i szmerem skupionego oddechu, 
kiedy  wspinała  się  na  palce.  To  jest  właśnie  najprawdziwsza  biała 
magia.  Ponieważ  dziewczyna  tak  samo  cierpiała  biedę,  gorąco  za-
pragnąłem  uraczyć  ją  tymi  wspaniałościami.  Lecz  nie  wiedziałem, 
gdzie  jest  i  nie  mogłem  do  niej  zadzwonić.  Nawet  dobrodziejstwo 
pamięci,  gdyby  naraz  wykrzyknęło  zapomniany  przeze  mnie  nu-
mer,  na  nic  by  się  nie  przydało,  mimo  że  było  tu  mnóstwo  telefo-
nów, a ku jednemu z nich bezwiednie zwracałem wzrok - nie funk-
cjonowały,  nie  mogły  funkcjonować  z  oczywistych  powodów.  Jed-
nak  patrzyłem  wciąż  na  aparat  z  jakąś  badawczą  niepewnością,  w 
której  rozsądek  nie  brał  żadnego  udziału.  Coś  mnie  do  niego  cią-
gnęło  jak  gracza.  Nie  opuszczała  mnie  chęć  popełnienia  głupstwa, 
upiększona,  jak  każda  nocna  brednia,  złudą  bezsennej  wyobraźni. 
Wmówiłem  w  siebie,  że  przypomnę  sobie  numer,  jeżeli  fizycznie 
stworzę sytuację rozmowy telefonicznej. A poza tym już od dawna 
uważałem te zagadkowe grzyby ścienne z kauczukową gębą i meta-
lowym  uchem  za  przedmioty  niezupełnie  wytłumaczalne,  rodzaj 
zabobonu,  który  nam,  między  innymi,  podsunęła  „Atmosfera” 
Flammariona z jego opowiadaniem o piorunie. Wszystkim bardzo 
doradzam  przeczytać  tę  książkę  i  zastanowić  się  jeszcze  raz  nad 
dziwami  wyładowań  elektrycznych  w  czasie  burzy,  zwłaszcza  nad 
działaniem piorunu kulistego, który, na przykład, wbija nóż w  

249 

background image

ścianę i wiesza na nim patelnię lub pantofel; albo też przenicowuje 
dach  w  ten  sposób,  że  dachówki  układają  się  w  odwrotną  stronę, 
równiutko  jak  na  rysunku,  nie  mówiąc  już  o  fotografiach  na  ciele 
tych,  co  zginęli  od  piorunu,  fotografiach  okoliczności,  w  jakich 
zdarzyło się nieszczęście. Mają one zawsze niebieskawy odcień jak 
stare  dagerotypy.  „Kilowaty”  i  „ampery”  mało  przemawiają  do 
mnie.  W  moim  zdarzeniu  z  aparatem  nie  obeszło  się  bez  przeczu-
cia, bez owej dziwnej omdlałości, przyćmienia umysłu, jakie towa-
rzyszą  większości  popełnianych  przez  nas  absurdów.  Tak  sobie  to 
dziś tłumaczę, ale wtedy przypominałem jedynie żelazo w obecno-
ści magnesu. 

Zdjąłem  słuchawkę.  Wydała  mi  się  chłodniejsza,  niż  była  na-

prawdę,  niema,  na  tle  obojętnej  ściany;  Podniosłem  ją  do  ucha, 
spodziewając się po niej tyle, co po zepsutym zegarku, i nacisnąłem 
guzik.  Nie  wiem,  czy  dzwoniło  mi  w  głowie,  czy  było  to  tylko 
wspomnienie  dźwięku  -  lecz  drgnąłem,  słysząc  brzęczenie  muchy, 
ową wibrację przewodów, przypominającą bzykanie owadów, która 
w tych warunkach była takim samym absurdem, jak całe moje za-
mierzenie. 

Dociekliwe  pragnienie, żeby pojąć, toczy jak czerw  nawet mar-

mur rzeźby, odbierając siłę wszystkim doznaniom, które wypływają 
z  tajemniczych    źródeł.  Gorliwa  chęć  zrozumienia  niepojętego  nie 
należała do rzędu mych cnót. Odsunąłem słuchawkę, w wyobraźni 
odtworzyłem ów charakterystyczny szmer i usłyszałem go powtór-
nie,  gdy  znów  przytknąłem  słuchawkę  do  ucha.  Szmer  nie  drgał, 
nie przerywał się, nie słabł i nie nasilał się; w słuchawce normalnie 
brzęczała  niewidzialna  przestrzeń,  dopominająca  się  połączenia. 
Narzuciły mi się jakieś zmącone obrazy, dziwaczne, jak dziwaczny 
był  ten  szum  przewodu  funkcjonującego  w  martwym  domu.  Wi-
działem supły splątanych przewodów, potarganych przez wichry 

250 

background image

morskie i dających połączenie w niezauważalnych punktach swego 
chaosu;  widziałem  snopy  iskier  elektrycznych,  które  wzlatywały 
nad  wygiętymi  grzbietami  kotów  skaczących  po  dachach;  magne-
tyczne błyski linii tramwajowych; tkankę i serce materii w postaci 
ostrych  kątów  futurystycznego  rysunku.  Takie  myśli  -  zwidzenia 
nie trwały dłużej niż uderzenie serca, które stanęło dęba; tłukło się, 
wystukując w nieprzetłumaczalnej mowie odczucie nocnych potęg. 

Naówczas zza ścian ukazał się wyraźny jak księżyc w nowiu ob-

raz  tamtej  dziewczyny.  Czyż  mogłem  przypuszczać,  że  wrażenie 
będzie  tak  żywe  i  trwale?  Parły  i  huczały  we  mnie  siły  stu  ludzi, 
kiedy  spoglądając  na  zatarty  numer  aparatu  prowadziłem  pamięć 
przez  zawieruchę  cyfr,  próżno  starając  się  tak  je  ustawić,  by  przy-
pominały  mi  zgubioną  liczbę.  Zawodnicza,  niewierna  pamięć! 
Przysięgasz,  że  nie  zapomnisz  liczb  ani  dat,  ani  drobiazgów,  ani 
ukochanej  twarzy  i  na  powątpienie  odpowiadasz  niewinnym  spoj-
rzeniem.  Lecz  przychodzi  czas,  gdy  łatwowierny  widzi,  że  zawarł 
układ  z  bezwstydną  małpą,  która  oddaje  brylantowy  pierścień  za 
garść  orzechów.  Rysy  wspominanej  twarzy  są  niepełne,  zatarte,  z 
liczby  wypada  cyfra,  gmatwają  się  okoliczności  i  człowiek  próżno 
ściska  skronie  borykając  się  z  umykającym  wspomnieniem.  Lecz 
gdybyśmy pamiętali, gdybyśmy potrafili zapamiętać wszystko - jaki 
rozsądek  wytrzyma  bezkarnie  życie  całe,  zawarte  w  jednym  mo-
mencie, szczególnie gdy chodzi o uczucia? - Bezmyślnie powtarzam 
cyfry, poruszając wargami, by odszukać autentyczną liczbę. Wresz-
cie mignął szereg na pierwsze wrażenie podobny do zapomnianego 
numeru:  107-21.  „Sto  siedem,  dwadzieścia  jeden”  -  powiedziałem 
nasłuchując, lecz nie byłem pewny, czy znów się nie mylę. Zwątpie-
nie oślepiło mnie znienacka, kiedy powtórnie nacisnąłem guzik,  

251 

background image

ale było już za późno: popłynęło groźne brzęczenie, coś zgrzytnęło i 
zmieniło się w telefonicznej dali i prosto w skórę policzka zmęczo-
ny  kontralt  kobiecy  powiedział  oschle:  „Centrala”.  „Centrala”!  - 
niecierpliwie powtórzył głos, ale i wtedy odezwałem się nie od razu 
- taki chłód ścisnął mi gardło, w głębi serca bowiem ciągle jeszcze 
grałem. 

Tak czy inaczej, skoro rzekłem zaklęcie i wywołałem duchy - czy 

wywodzą się one z „Atmosfery”, czy z „Kilowatów” społeczności 86 
roku  -  mówiłem  i  odpowiadano  mi.  Zaczęły  się  obracać  tryby  ze-
psutego  zegara.  Nad  moim  uchem  drgnęły  stalowe  kule  wskazó-
wek.  Obojętne,  kto  potrącił  wahadło,  mechanizm  zaczął  stukać 
miarowo. „Sto siedem, dwadzieścia jeden” - powiedziałem głucho, 
patrząc  na  świecę  dogorywającą  pośród  gratów.  „Do  grupy  A”  - 
padła  niezadowolona  odpowiedź  i  dalekie  uderzenie  zmęczonej 
ręki zatrzasnęło szum. 

Poczułem  płomień  pod  czaszką.  Naciskałem  właśnie  guzik  z  li-

terą  A;  zatem  telefon  nie  tylko  funkcjonował,  ale  jeszcze  potwier-
dzał  tę  niezwykłą  realność  faktem,  że  przewody  były  poplątane  - 
wspaniały to szczegół dla niecierpliwego serca. Chcąc połączyć się z 
„A”, nacisnąłem „B”. Wtedy w skowyt wypuszczonego na swobodę 
prądu  wtargnęły,  jak  z  raptownie  otwartych  drzwi,  ostre  głosy 
przypominające  bełkot  tuby  gramofonowej,  nieznani  krzykacze 
tłukący  się  w  mojej  ręce  trzymającej  rezonator.  Przerywali  sobie 
nawzajem  z  pośpiechem  i  zawziętością  ludzi,  którzy  wybiegli  na 
ulicę.  Pomieszane  zdania  przypominały  koncert  gawronów.  „A-la-
la-la-la!” - wrzeszczało niewiadome stworzenie na tle czyjegoś ba-
rytonu  przemawiającego  statecznie  i  rozwlekle,  z  miodopłynną 
ekspresją,  akcentującą  pauzy  i  znaki  przestankowe.  „Nie  mogę 
dać”... „Jeżeli pan zobaczy”... „Kiedykolwiek”... „Mówię, że”... „Czy 
pan słyszy?”... 

252 

background image

„Rozmiar  trzydzieści  pięć”...  „Skończone”...  „Samochód  wysła-

ny”...  „Nie,  nie  rozumiem”...  „Proszę  odłożyć  słuchawkę”...  W  ten 
jarmarczny  trans  wciskały  się  słabo,  jak  brzęczenie  komara,  jęki, 
daleki  płacz, śmiech, łkanie, takty skrzypiec, odgłos niespiesznych 
kroków,  szelest  i  szepty.  Gdzie  to,  na  jakich  ulicach  dźwięczały  te 
słowa troski, okrzyków, napomnień i skarg? Wreszcie coś rzeczowo 
zabrzęczało,  głosy  ucichły  i  w  szumie  przewodu  odezwał  się  ten 
sam kontralt: „Grupa B”. 

- „A”! Proszę mi dać „A” - zawołałem - przewody są poplątane. 
Chwila milczenia, podczas której szum dwa razy cichł, po czym 

nowy głos obwieścił śpiewnie i nieco ciszej: 

-  Grupa „A”. 
-  Sto  siedem,  dwadzieścia  jeden  -  wyskandowałem  możliwie 

najwyraźniej. 

-  Sto  osiem,  zero,  jeden  -  uważnie,  apatycznym  tonem  powtó-

rzyła telefonistka, a ja z ledwością przychwyciłem błędną popraw-
kę, żeby mi nie uleciała. 

Pomyłka ta bez żadnej wątpliwości ustalała zapomniany numer. 

Ledwie  go  usłyszałem,  już  poznałem,  przypomniałem  sobie  jak 
widzianą kiedyś twarz. 

-  Tak,  tak  -  powiedziałem  w  najwyższym  wzburzeniu,  pędząc 

gdzieś wysoko nad skrajem zawrotnej przepaści. - Tak, właśnie tak 
– sto osiem, zero, jeden. 

Natychmiast wszystko zamarło we mnie i dokoła mnie. Dźwięk 

połączenia  ścisnął  serce  jak  przypływ  zimnej  fali;  nawet  nie  usły-
szałem zwykłego „dzwonię” albo „łączę” - nie pamiętam, co zostało 
powiedziane.  Słyszałem  ptaki  rozsypujące  czarodziejskie  trele. 
Poczułem słabość i oparłem się o ścianę. Wtedy, po przerwie, która 
była jednym okrucieństwem, świeży jak świeże powietrze, rezolut-
ny głosik odezwał się ostrożnie: 

253 

background image

-  To  ja  sprawdzam.  Mówię  do  nieczynnego  telefonu,  bo  prze-

cież słyszałeś, że był dzwonek. Kto przy telefonie?  - rzekła, wyraź-
nie nie oczekując odpowiedzi, tonem płochej surowości. 

Powiedziałem, prawie krzycząc: 
-  Jestem  tym,  który  rozmawiał  z  panią  na  rynku  i  odszedł  za-

bierając  agrafkę.  Sprzedawałem  książki.  Niech  pani  sobie  przypo-
mni, bardzo proszę. Nie znam pani imienia - proszę potwierdzić, że 
to pani. 

-  Niebywałe - odchrząknąwszy, rzekł głos z nutą zastanowienia. 

- Niech pan zaczeka, proszę nie odkładać słuchawki. Ja rozumiem. 
Staruszku, czyś widział coś podobnego? 

Ostatnie  słowa  nie  były  do  mnie  skierowane.  Jakiś  głos  męski 

odpowiedział jej niewyraźnie, widocznie z drugiego pokoju. 

-  Spotkanie pamiętam - zwróciła się znów do mego ucha. - Ale 

nie  przypominam  sobie,  o  jakiej  agrafce  pan  mówi.  Ach,  tak!  Nie 
przypuszczałam,  że  ma  pan  taką  dobrą  pamięć.  Aż  mi  dziwnie 
rozmawiać  z  panem  -  nasz  telefon  jest  przecież  wyłączony.  Skąd 
pan mówi? 

-  Czy pani mnie dobrze słyszy? - odparłem, jak gdybym nie ro-

zumiał  pytania,  uchylając  się  w  ten  sposób  od  podania  miejsca, 
gdzie  się  znajdowałem,  i  otrzymawszy  potwierdzenie  ciągnąłem 
dalej:  -Nie  wiem,  jak  długo  potrwa  nasza  rozmowa.  Są  przyczyny, 
dla  których  nie  będę  się  nad  tym  zatrzymywał.  Ja,  tak  samo  jak 
pani, nie pojmuję wielu rzeczy. Dlatego proszę mi podać niezwłocz-
nie swój adres. Nie znam go. 

Przez  pewien  czas  przewód  brzęczał  jednostajnie,  jakby  moje 

ostatnie  słowa  zakłóciły  połączenie.  I  znów,  jak  ślepa  ściana,  legła 
między nami dal - wstrętne uczucie przykrości i wstydliwej tęskno-
ty tak mnie wytrąciło z równowagi, że  byłem  już skłonny zapuścić 
się w skomplikowane i niewczesne rozważania o naturze rozmów  

254 

background image

telefonicznych,  nie  pozwalających  wyrazić  z  całą  swobodą  odcieni 
najprostszych  i  najbardziej  naturalnych  uczuć.  W  pewnych  oko-
licznościach twarz i słowo stanowią nierozdzielną całość. Możliwe, 
że ona rozmyślała o tym samym, dlatego milczenie trwało tak dłu-
go, po czym usłyszałem. 

-  Po  co?  No,  dobrze.  A  więc  proszę  zapisać  -  nie  bez  przekory 

powiedziała  to  „zapisać”  -  proszę  zapisać  mój  adres:  piąta  linia, 
dziewięćdziesiąt siedem, mieszkania  jedenaście.  Tylko po co panu 
potrzebny  mój  adres?  Mówię  otwarcie,  że  nie  rozumiem.  Wieczo-
rami bywam w domu... 

Głos  dźwięczał  dalej,  lecz  nagle  ścichł,  zabrzmiał  głucho  jak  ze 

skrzynki.  Słyszałem,  że  dziewczyna  mówi,  prawdopodobnie  coś 
opowiada,  lecz  nie  rozróżniałem  słów.  Jej  mowa  odpływała  coraz 
dalej, coraz mniej wyraźna, upodobniła się do kropiącego deszczu, 
wreszcie ledwo dosłyszalne drganie przewodu dało znać, że wszyst-
ko się skończyło. Połączenie się zerwało, aparat milczał tępo. Mia-
łem przed sobą ścianę, skrzynkę i słuchawkę. W szyby stukał nocny 
deszcz. Nacisnąłem guzik - szczęknął i zatrzymał się. Czar prysnął. 

A jednak słyszałem, rozmawiałem i to, co się stało, nie mogło się 

odstać.  Wrażenia  tych  kilku  minut  przeszły,  uciekły  jak  wicher, 
byłem  jeszcze  pełen  jego  odgłosów,  siadłem,  poczułem  raptowne 
zmęczenie, jak od wspinania się po stromych schodach. 

Tymczasem byłem dopiero u progu wydarzeń. Ich rozwój zaczął 

się od echa dalekich kroków. 

VII 

Tajemnicze  kroki  słychać  było  bardzo  daleko,  bodaj  że  na  sa-

mym  początku  drogi  przebytej  przeze  mnie  -  a  może  z  przeciwnej 
strony,  w  sporej  odległości  pierwszego  uchwytnego  dźwięku?  
Można  było ustalić,  że  idzie  jedna  osoba, zwinnie i lekko, drogą 

255 

background image

znajomą  wśród  ciemności  i  prawdopodobnie  przyświeca  sobie 
latarką  ręczną  lub  świecą.  Jednakże  oczyma  wyobraźni  widziałem 
kogoś  dążącego  ostrożnie,  po  ciemku  -  szedł  i  rozglądał  się.  Nie 
wiem, dlaczego tak go sobie wyobrażałem. Siedziałem odrętwiały i 
przerażony, jak gdyby ktoś pochwycił mnie z daleka w gigantyczne 
cęgi.  Rozsadzało  mnie  oczekiwanie,  aż  w  skroniach  poczułem  ból, 
ogarnął mnie paniczny strach, który odbierał mi możność przeciw-
działania. Byłem spokojny, w każdym razie zacząłbym się uspoka-
jać, gdyby kroki się oddalały, tymczasem słyszałem je coraz wyraź-
niej, coraz bliżej i gubiłem się w domysłach, jaki jest cel torturują-
cego słuch nużąco długiego marszu przez opustoszały gmach. Samo 
przeczucie,  że  nie  uda  mi  się  uniknąć  spotkania,  wstrętnie  otarło 
się  o  moją  świadomość;  wstałem,  znów  usiadłem,  nie  wiedząc,  co 
robić.  Mój  puls powtarzał  dokładnie miarowy  rytm i  przerwy kro-
ków,  jednak  serce  przemogło  wreszcie  ponure  odrętwienie  ciała  i 
zaczęło bić pełnym tętnem, a jak  każdym jego uderzeniem  wyczu-
wałem moją sytuację. Moje zamierzenia były chaotyczne; wahałem 
się, czy zgasić świecę, czy zostawić palącą się, jednocześnie zdawało 
mi się, że nie nakazy rozsądku, lecz w ogóle podjęcie jakiejkolwiek 
akcji  -  to  najskuteczniejszy  sposób,  by  uniknąć  niebezpiecznego 
spotkania.  Nie  miałem  wątpliwości,  że  spotkanie  będzie  niebez-
pieczne lub zatrważające. Odnalazłem spokój wśród niezamieszka-
łych  ścian  i  pragnąłem  zachować  nocną  iluzję.  Chwilami,  stąpając 
bezszelestnie,  wychodziłem  za  drzwi,  aby  wybadać,  w  którym  z 
przyległych  pokojów  mógłbym  się  ukryć,  jak  gdyby  ten  pokój,  w 
którym  siedziałem  osłaniając  plecami  ogarek,  był  już  wyznaczony 
na  odwiedziny  i  ktoś  wiedział,  że  ja  się  tu  znajduję.  Zaprzestałem 
tego, zrozumiałem bowiem, że zmieniając miejsce postąpiłbym jak  

256 

background image

gracz  w  ruletkę,  który  postawiwszy  na  inny  numer,  stwierdza  z 
przykrością,  że  przegrał  tylko  dlatego,  że  zdradził  swoją  liczbę. 
Najmądrzej było siedzieć i czekać zgasiwszy światło. Tak też uczy-
niłem i czekałem po ciemku. 

Tymczasem nie  było już najmniejszej wątpliwości, że  odległość 

między mną a nieznanym przybyszem skraca się z każdym uderze-
niem  tętna.  Dzieliło  go  teraz  ode  mnie  najwyżej  pięć  do  sześciu 
ścian,  przebiegał  od  drzwi  do  drzwi  z  umiarkowaną  szybkością 
lekkiego ciała. Skuliłem się, przykuty jego krokami do nadlatującej 
jak automobil chwili, gdy zetkną się spojrzenia - oko w oko - i bła-
gałem  Boga,  żeby  nie  były  to  źrenice  z  wściekłą  pręgą  białka  nad 
wydzierającym  się  z  wewnątrz  blaskiem.  Nie  czekałem,  miałem 
pewność, że zobaczę jego. Instynkt, który w tej chwili zajął miejsce 
rozsądku,  mówił  prawdę,  wpadając  ślepym  obliczem  na  ostrze 
strachu.  Upiory  zjawiły  się  w  ciemnościach.  Widziałem  kosmaty 
stwór z ciemnego kąta dziecinnego  pokoju,  posępne widmo, i - co 
najstraszniejsze,  potworniejsze  od  spadania  z  wysokości  -  czeka-
łem, że przy samych drzwiach kroki zamilkną, żfe nikt się nie ukaże 
i  że  ta  nieobecność  kogokolwiek  muśnie  mnie  po  twarzy  jak  po-
wiew.  Na  to

}

  by  wyobrazić  sobie  takiego  samego  jak  ja  człowieka, 

nie starczyło już czasu. Spotkanie nadciągało gwałtownie, nie mia-
łem gdzie się ukryć. Nagle kroki umilkły, zatrzymały się tak blisko 
drzwi, i tak długo nic nie słyszałem, prócz krzątaniny myszy biega-
jących  po  zwałach  papierów,  że  z  ledwością  powstrzymywałem 
krzyk. Przywidziało mi się, że ktoś zgięty wpół skrada się cichaczem 
przez  drzwi,  by  mnie  schwytać.  Groza  szaleńczego  krzyku,  który 
rozdarł ciemność, rzuciła mnie jak wicher naprzód z wyciągniętymi 
rękami.  Uskoczyłem  w  bok,  zakrywając  twarz.  Zabłysło  światło, 
cisnąwszy  z  drzwi  do  drzwi  całą  dal  dostępną  oczom.      Było  jasno 
jak  w  biały dzień. 

257 

background image

Doznałem czegoś w rodzaju szoku nerwowego, ale trwało to za-

ledwie  chwilę  i  zaraz  ruszyłem  naprzód.  Wówczas  za  najbliższą 
ścianą  odezwał  się  kobiecy  głos:  „Proszę  tu  przyjść.”  Potem  za-
dźwięczał cichy, zaczepny śmiech. 

Choć  byłem  zupełnie  osłupiały,  nie  spodziewałem  się  takiego 

zakończenia  tortury,  której  byłem  poddany  przez  blisko  godzinę. 
„Kto  mnie  woła?”  -  zapytałem  szeptem,  ostrożnie  zbliżając  się  do 
drzwi,  za  którymi  takim  pięknym  i  subtelnym  głosem  zdradzała 
swą  obecność  nieznajoma,  kobieta.  Słuchając,  wyobrażałem  sobie 
jej  powierzchowność  tyleż  samo  przyjemną,  ile  głos  dla  ucha,  i  z 
ufnością  szedłem  dalej,  oczekując  powtórnych  słów:  „Proszę 
przyjść,  proszę  tu  przyjść.”  Lecz  za  ścianą  nie  zobaczyłem  nikogo. 
Matowe  kule  i  żyrandole  połyskiwały  pod  sufitem,  rozsiewając 
dzień między czarnymi nocnymi oknami. Tak to, zadając pytanie i 
za  każdym  razem  otrzymując  niezmienną  odpowiedź  zza  ściany 
sąsiedniego  pomieszczenia:  „Proszę,  o,  proszę  przyjść  prędzej!”  - 
obejrzałem pięć albo sześć pokojów, zauważywszy w którymś z nich 
w lustrze samego siebie, wodzącego uważnym spojrzeniem z pustki 
w pustkę. Wtedy wydało mi się, że mrok lustrzanej głębi pełen jest 
kobiet  schylonych,  skradających  się  jedna  za  drugą,  w  mantylach 
albo  zasłonach,  które  przyciskały  do  twarzy  ukrywając  swe  rysy,  i 
tylko  ich  czarne  oczy,  śmiejące  się  pod  figlarnie  ściągniętymi 
brwiami, świeciły przelotnie i nieuchwytnie. Było to jednak złudze-
nie, gdyż odwróciłem się tak szybko, że najzwinniejsze stworzenie 
w  tym  domu  nie  zdążyłoby  umknąć.  Wyczerpany,  lękając  się  w 
zdenerwowaniu, które mną władało, czegoś naprawdę straszliwego 
w tej niemej, oświetlonej pustce - zawołałam w końcu gwałtownie: 

-  Proszę się pokazać, inaczej nie ruszę się ani kroku dalej. Kim 

pani jest i po co mnie woła? 

258 

background image

Nim  otrzymałem  odpowiedź,  echo  stłumiło  mój  okrzyk  niewy-

raźnym  głuchym  dudnieniem.  Lęk  pełen  troski  przebijał  ze  słów 
tajemniczej  kobiety,  gdy  niespokojnie  zawołała  do  mnie  z  niewia-
domego  kąta:  „Proszę  się  spieszyć,  proszę  nie  zwlekać.  Niech  pan 
idzie, niech pan się nie opiera.” Zdawało się, że słowa te rozległy się 
tuż  koło  mnie,  szybkie  jak  plusk  i  dźwięcznie  szeptane,  jak  gdyby 
nad samym uchem. Lecz na próżno w niecierpliwym porywie spie-
szyłem  od  drzwi  do  drzwi,  otwierając  je  na  oścież  lub  obchodząc 
skomplikowane  przejścia,  żeby  gdzieś  dopaść  wzrokiem  wy-
mykającej się  kobiety - wszędzie zastawałem  pustkę, drzwi i świa-
tło.  Tak  się  to  ciągnęło,  przypominając  zabawę  w  chowanego,  i 
kilka razy już westchnąłem rozgoryczony, nie wiedząc, czy iść dalej, 
czy zatrzymać się, zatrzymać się zdecydowanie, póki nie zobaczę z 
kim  tak  bezskutecznie  rozmawiam  na  odległość.  Kiedy  milkłem, 
głos szukał mnie, dźwięczał coraz serdeczniej i bardziej alarmująco, 
natychmiast  wskazując  mi  kierunek  i  cicho  wykrzykując  za  nową 
ścianą: 

-  Tutaj, prędzej do mnie! 
Choć  byłem  bardzo  wyczulony  na  odcienie  głosów  w  ogóle,  a 

zwłaszcza w tych okolicznościach najwyższego naprężenia, w woła-
niu, w uporczywym przyzywaniu bezgłośnie umykającej kobiety nie 
uchwyciłem  ani  drwiny,  ani  udawania;  mimo  że  zachowywała  się 
bardzo dziwnie, nie miałem na razie powodu podejrzewać nic złego 
ani  złowrogiego,  nie  znałem  bowiem  przyczyn  jej  postępowania. 
Raczej można było przypuszczać, że uparcie pragnie mi coś powie-
dzieć  czy  też  pokazać  naprędce  i  że  czas  jest  dla  niej  niesłychanie 
drogi. Jeśli myliłem się i nie trafiałem do tego pokoju, skąd dobie-
gało  mnie  z  szelestem  i  przyspieszonym  oddechem  melodyjne  na-
woływanie,  prostowano  moją  pomyłkę,  wskazując  mi  drogę  przy-
milnym i czułym: „Tutaj!” Zaszedłem już zbyt daleko, by zawrócić.  

259 

background image

Byłem pod niepokojącym urokiem niewiadomego i prawie biegłem 
po  rozległych  komnatach  z  oczami  utkwionymi  tam,  skąd  docho-
dził głos. 

-  Tu jestem - odezwał się wreszcie glos tonem zapowiadającym 

koniec całej historii. Było to na skrzyżowaniu korytarza i schodów 
prowadzących po kilku stopniach do innego korytarza położonego 
wyżej. 

-  Dobrze, ale to już ostatni raz - uprzedziłem. 
Czekała    na    mnie    na    początku      korytarza,    na  prawo,  gdzie 

słabiej dochodziło światło: słyszałem jej oddech idąc po schodach i 
z  gniewem  rozglądałem  się  w  półmroku.  Naturalnie,  znów  mnie 
oszukała.  Obie  ściany  korytarza  były  zawalone  stosami  ksiąg,  zo-
stawało tylko wąskie przejście. Przy jednej lampie, słabo oświetla-
jącej tylko schody i skrawek przejścia, mogłem jej nie zauważyć. 

-  Gdzie pani jest? - zapytałem wpatrując się w głąb. - Proszę się 

zatrzymać, dlaczego pani tak się spieszy? Proszę tu przyjść. 

-  Nie  mogę  -  cicho  odparł  głos.  -  Ale  czy  pan  mnie  naprawdę 

nie widzi? Zmęczyłam się i usiadłam. Proszę podejść do mnie. 

Rzeczywiście,  słyszałem  ją  zupełnie  blisko.  Trzeba  było  tylko 

minąć zakręt. Za nim była ciemność oznaczona w głębi jasną plamą 
drzwi.  Potknąwszy  się  o  książki,  straciłem  równowagę  i  padając 
zwaliłem chwiejną pakę ksiąg. Runęła gdzieś głęboko w dół. Pada-
jąc  na  ręce,  poczułem  pod  nimi  pionową  próżnię  i  sam  omal  nie 
stoczyłem  się  w  czeluść,  skąd  na  mój  bezwiedny  okrzyk  odpowie-
dział łoskot lawiny książek. Ocalałem tylko dlatego, że przypadko-
wo upadłem, zanim znalazłem się na krawędzi urwiska. O ile zdu-
mienie i strach w tym momencie nie zostawiały czasu na domysły, 
o  tyle  śmiech,  wesoły,  zimny  śmieszek  po  drugiej  stronie  pułapki 
natychmiast  wyjaśnił  moją  rolę.  Śmiech  oddalał  się,  cichnąc,  z 
okrutną nutką, i więcej już go nie słyszałem. 

260 

background image

Nie zerwałem się, nie odczołgałem się z hałasem, który by roz-

wiał  przypuszczenie,  że  spadłem;  zrozumiałem  podstępny  żart  i 
nawet  nie  drgnąłem  pozwalając,  by  uwierzono,  że  się  powiódł. 
Jednak warto  było rzucić okiem na łoże, które dla mnie przygoto-
wano. Na razie nic nie wskazywało, że jestem pod obserwacją, za-
paliłem  więc  zapałkę  z  wielką  ostrożnością  i  zobaczyłem  czworo-
kątny  otwór  przebity  na  wylot  w  podłodze.  Światło  nie  dotarło  do 
dna, lecz przypomniawszy sobie pauzę między potrąceniem paki a 
hukiem  zrzuconych  ksiąg,  obliczyłem  w  przybliżeniu  głębokość 
wyrwy na dwanaście metrów. To znaczy, że podłoga dolnego piętra 
była przebita symetrycznie w stosunku do górnego otworu, tworząc 
podwójny  przelot.  Zawadzałem  komuś.  Tyle  zdołałem  zrozumieć, 
mając  na  to  ważkie  dowody,  nie  pojmowałem  jednak,  jak  mogła 
nawet najbardziej eteryczna kobieta przeskoczyć tak szeroki otwór, 
którego  ściany  nie  miały  żadnego  obrzeża,  żeby  uchwycić  się  go  i 
ułatwić sobie przejście; szerokość wynosiła około sześciu arszynów. 

Zaczekałem,  aż  całe  zajście  utraci  swoją  groźną  świeżość,  od-

czołgałem  się  w  tył,  do  miejsca,  gdzie  padające  z  daleka  światło 
pozwalało rozróżnić ściany, i wstałem. Nie miałem odwagi  wracać 
do  oświetlonych  przestrzeni.  Ale  też  nie  byłem  w  stanie  opuścić 
teraz sceny, na której omal nie rozegrał się finał piątego aktu. Do-
tknąłem  rzeczy  aż  nadto  poważnych,  żeby  próbować  iść  dalej.  Nie 
wiedząc,  od  czego  zacząć,  stąpałem  ostrożnie  w  przeciwnym  kie-
runku,  chowając  się  niekiedy  za  występy  ścian,  by  skontrolować 
pustkę.  W  jednym  z  takich  występów  znajdował  się  zlew;  z  kranu 
kapała  woda;  wisiał  tu  również  ręcznik  z  wilgotnymi  śladami  do-
piero  co  wycieranych  rąk.  Ręcznik  poruszał  się  jeszcze:  odszedł 
stąd  ktoś,  kto  być  może  znajdował  się  o  dziesięć  kroków,  nie  za-
uważony przeze mnie, jak i ja przez niego, dzięki przypadkowi. Nie 
należało dłużej wystawiać na próbę tych miejsc. Zdrętwiałem z 

261 

background image

wrażenia  na  widok  ręcznika  potrąconego  niemal  w  moich  oczach, 
w  końcu  zacząłem  się  cofać  wstrzymując  oddech  i  z  ulgą  spo-
strzegłem  wąskie  drzwi  boczne  w  cieniu  występu,  całe  prawie  za-
walone  papierami.  Jakkolwiek  z  trudem,  ale  można  je  było  odcią-
gnąć na tyle, żeby się  przecisnąć. Wsunąłem się w tę szparę jak  w 
ścianę  i  znalazłem  się  w  oświetlonym,  cichym  i  pustym  przejściu, 
bardzo wąskim, z zakrętem nie opodal, za który nie zaryzykowałem 
spojrzeć,  tylko  stanąłem  przytulony  do  ściany  we  wnęce  zabitych 
drzwi.  Żaden  dźwięk,  żadne  zjawisko  dostępne  zmysłom  nie  mo-
głoby  w  tej  chwili  ujść  mojej  uwagi  -  tak  byłem  wyostrzony  we-
wnętrznie, napięty, cały zamieniony w słuch i oddech. Lecz mogło 
się  zdawać,  że  życie  na  ziemi  zamarło  -  taka  cisza  patrzyła  mi  w 
oczy  nieruchomym  światłem  głuchego  przejścia.  Widocznie 
wszystko, co żyje, odeszło stąd albo się przytaiło. Poczułem słabość, 
z  niecierpliwością  rozpaczy  zapragnąłem  jakiegokolwiek  hałasu, 
byle  otrząsnąć  się  z  drętwego  światła,  ściskającego  serce  milcze-
niem. I nagle zjawiło się więcej dźwięków, niż było trzeba dla uspo-
kojenia - jeśli tak nazwać „ciszy w czasie burzy” - mnóstwo kroków 
rozległo się za ścianą, głęboko, na samym dole. Rozróżniałem gło-
sy, okrzyki. Do tych odgłosów, które zapowiadały nieznane ożywie-
nie, dołączył się dźwięk strojonych instrumentów; ostro zarzępoliły 
skrzypce; wiolonczela, flet i kontrabas chaotycznie pociągnęły kilka 
taktów,  zagłuszonych  przesuwaniem  mebli.  W  środku  nocy  -  nie 
wiedziałem,  która  jest  godzina  -  te  objawy  życia  w  czeluści  dwóch 
pięter  zabrzmiały,  po  moich  przejściach  nad  zapadliną,  jak  nowa 
groźba.  Zapewne,  gdybym  chodził  niestrudzenie,  znalazłbym  wyj-
ście z tego domu, który nie miał końca, ale nie teraz, gdy nie wie-
działem,  co  może  czyhać  na  mnie  za  najbliższymi  drzwiami.  Mo-
głem zorientować się w sytuacji tylko wtedy, gdybym stwierdził, 

262 

background image

co się dzieje na dole. Pilnie nasłuchując, ustaliłem odległość dzielą-
cą mnie od tych głosów. Była dość duża, prowadziła w dół za prze-
ciwległą ścianą;... 

Stałem  już  tak  długo  we  wnęce  drzwi  ,  że  wreszcie  odważyłem 

się wyjść i rozejrzeć się, czy nie da się czegoś przedsięwziąć. Ruszy-
łem cicho przed siebie i spostrzegłem na prawo w ścianie otwór nie 
większy od lufcika, z wprawioną szybą. Mieścił się na takiej wyso-
kości  nad  moją  głową,  że  mogłem  tam  sięgnąć.  Nieco  dalej  stała 
przenośna  składana  drabina,  jakiej  używają  malarze  przy  bieleniu 
sufitów. Dźwignąwszy ją z całą ostrożnością, żeby nie stuknąć, nie 
zawadzić o ściany, przystawiłem do otworu... Szkło było zakurzone 
z  obu  stron,  ale  przetarłszy  je  dłonią,  ile  się  dało,  zacząłem  przez 
nie patrzeć, tyle że jak przez dym. Moje domysły wynikłe z orienta-
cji słuchowej potwierdziły się: ujrzałem tę samą salę główną banku, 
w której byłem wieczorem, nie mogłem jednak zobaczyć jej do sa-
mego  dołu  -  okienko  wychodziło  na  galerię.  Tuż  obok  zwisał 
ogromny rzeźbiony plafon, balustrada znajdująca się po tej stronie 
tuż  przed  moimi  oczami  zasłaniała  głąb  sali,  tylko  z  daleka  widać 
było kolumny po przeciwległej stronie, ale nawet nie do połowy. Na 
całej długości galerii nie było żywej duszy, natomiast w dole wrzało 
wesołe życie, udręczające swą niewidzialnością. Słyszałem śmiech, 
okrzyki, szuranie krzeseł, niewyraźne fragmenty rozmów, miarowe 
trzaskanie drzwi na dole. Śmiało dzwoniły nakrycia; kaszel, pocią-
ganie  nosem,  tupot  lekkich  i  ciężkich  kroków  i  melodyjna,  żarto-
bliwa  intonacja  głosów  -  tak,  to  był  bankiet,  bal,  zebranie,  goście, 
jubileusz - co kto woli, ale już nie ta poprzednia  zimna i ogromna 
pustka z echem ugrzęzłym w kurzu. Żyrandole sypały w dół blaski 
ognistego  ornamentu  i  chociaż  w  moim  kącie  także  było  jasno, 
ostrzejsze światło padało z sali na moją rękę. 

263 

background image

Prawie pewny, że nikt tu nie przyjdzie do tego zakamarka, który 

miał raczej więcej wspólnego ze strychem niż z magistralą dolnego 
przejścia,  odważyłem  się  usunąć  szybę.  Jej  rama,  przymocowana 
zgiętymi gwoździami, chwiała się lekko. Odgiąłem gwoździe i wyją-
łem  przegrodę.  Teraz  hałas  stał  się  wyrazisty  jak  wiatr  wiejący  w 
twarz.  Zanim  oswoiłem  się  z  jego  charakterem,  muzyka  zaczęła 
grać  jakiś  szlagier  kabaretowy,  ale  przedziwnie  cicho,  jakby  nie 
potrafiła  czy  też  nie  chciała  rozebrzmieć  pełniej.  Orkiestra  przy-
grywała „z tłumikiem”, jak gdyby w myśl specjalnej instrukcji. Jed-
nak zagłuszane  przez nią ludzkie  głosy zaczęły dźwięczeć mocniej, 
nasilając się w sposób naturalny i dolatując do mego schronienia w 
otoczce wypowiadanego sensu. O ile mogłem się zorientować, zain-
teresowanie różnych grup w sali skupiało się wokół jakichś podej-
rzanych  konszachtów,  choć  z  powodu  oddalenia  nie  chwytałem 
wątków  dokładnie.  Niektóre  zdania  przypominały  rżenie,  inne 
okrutny  pisk;  ciężki,  rzeczowy  śmiech  mieszał  się  z  syczeniem. 
Głosy  kobiet  miały  timbre  ponury  i  naprężony,  przechodząc  od 
czasu do czasu w  kuszącą filuterność i  rozwiązłą  modulację Damy 
Kameliowej.  Czasem  znów  czyjaś  uwaga,  wygłaszana  z  emfazą, 
kierowała  rozmowę  na  ceny  złota  i  drogich  kamieni;  inne  słowa 
budziły dreszcz grozy napomykając o zabójstwie lub o jakimś prze-
stępstwie  „niemniej  brutalnie  określonym.  Żargon  kryminału, 
bezwstyd nocnej ulicy, zewnętrzny polor hazardowej  intrygi i oży-
wiona wielomówność nerwowo rozglądającej się duszy mieszały się 
z  dźwiękami  drugiej  orkiestry,  której  tamta  rzucała  subtelne  filu-
terne repliki. 

Nastąpiła przerwa; kilkoro drzwi otwarło się w głębi gdzieś da-

leko  przede  mną  i  jak  gdyby  weszły  nowe  osoby.  Potwierdziły  to 
niezwłocznie uroczyste okrzyki. Po niewyraźnych naradach rozległy 
się donośne zapowiedzi i zaproszenia do słuchania. 

264 

background image

Równocześnie  czyjeś  przemówienie  płynęło  tam  spokojnie, 

przedzierając się sączonymi frazami jak żuk przez igliwie leśne. 

-  Niech  żyje  Oswobodziciel!  -  obwieścił  chóralny  ryk.  -  Śmierć 

Szczurołapowi! 

-  Śmierć! - posępnie zadźwięczały głosy kobiece. 
Echo  odpowiedziało  przeciągłym  wyciem  i  ścichło.  Nie  wiem 

dlaczego,  choć  byłem  straszliwie  pochłonięty  tym,  co  słyszałem, 
odwróciłem  się  w  tej  sekundzie,  jakbym  poczuł  z  tyłu  czyjś  wzrok 
na  sobie;  lecz  tylko  odetchnąłem  głęboko  -  nikt  nie  stał  za  mną. 
Miałem jeszcze czas na zastanowienie się, gdzie się ukryć: za zakrę-
tem  najwyraźniej  przeszły  dwie  osoby,  nie  podejrzewając  mojej 
obecności. Zatrzymały się. Ich lekki cień padł w poprzek zakamar-
ka,  lecz  wpatrując  się  weń,  rozróżniłem  jedynie  plamę.  Porozu-
miewali się z beztroską rozmówców czujących się na osobności. Był 
to  prawdopodobnie  dalszy  ciąg  rozmowy.  Kiedy  ludzie  ci  zbliżali 
się  tutaj,  wątek  urwał  się  na  jakimś  pytaniu,  na  które  teraz  odpo-
wiedziano. Co do słowa zapamiętałem ową niejasną i groźną zapo-
wiedź: 

-  On umrze - oświadczył ktoś nieznajomy - ale nie od razu. Oto 

adres: piąta linia, dziewięć dziesiątsiedem, mieszkania jedenaście. 
Jest  z  nim  córka.  To  będzie  wielki  czyn  Oswobodziciela.  Oswobo-
dziciel  przybył  z  daleka.  Jego  droga  jest  męcząca  i  oczekują  go  w 
wielu miastach. Dziś w nocy wszystko powinno być załatwione. Idź 
i obejrzyj przejście. Jeżeli nic nie grozi Oswobodzicielowi, Szczuro-
łap umrze, a my zobaczymy jego puste źrenice. 

VIII 

Słuchałem  mściwej  tyrady  dotykając  już  nogą  podłogi,  albo-

wiem ledwie  zabrzmiał   dokładnie powtórzony adres dziewczyny, 

265 

background image

której imienia nie zdążyłem dziś poznać, coś mnie ślepo pociągnęło 
w  dół  -  uciekać,  skryć  się  i  pędzić  z  wiadomością  na  piątą  linię. 
Nawet  przy  najbardziej  logicznym  rozumowaniu  numer  i  nazwa 
ulicy nie mogły wyjaśnić mi, czy w mieszkaniu tym jest jeszcze inna 
rodzina - wystarczyło, że myślałem o tej i że ona tam się znajdowa-
ła. W tym przerażeniu i dręczącym pośpiechu, jak w czasie pożaru, 
nie  obliczyłem  ostatniego  kroku;  drabina  osunęła  się  z  trzaskiem, 
moja  obecność  wydała  się  i  w  pierwszej  chwili  znieruchomiałem 
jak  ciśnięty  worek.  Światło  natychmiast  zgasło,  muzyka  zamilkła  i 
krzyk  wściekłości  dopadł  mnie  pędzącego  na  oślep  wąskim  przej-
ściem, gdzie - nie pamiętam, jak to się stało - uderzyłem piersią w 
drzwi,  którymi  tu  wszedłem.  Z  niewytłumaczoną  siłą,  jednym 
pchnięciem zmiotłem zawalające je graty i wybiegłem na pamiętny 
korytarz  z  wyrwą.  Ocalenie!  Wschodził  pierwszy  mętny  brzask, 
rozwidniający  mnogość  drzwi;  zacząłem  gnać  do  utraty  tchu.  Ale 
instynktownie szukałem drogi w górę, nie w dół, przebiegając jed-
nym  susem  krótkie  schody  i  puste  przejście.  Chwilami  miotałem 
się  krążąc  na  jednym  miejscu,  biorąc  przebyte  już  drzwi  za  nowe 
albo wpadając w ślepy zakamarek. To było straszne jak zły sen, tym 
bardziej  że  byłem  ścigany  -  słyszałem  przyspieszone  kroki  z  tyłu  i 
przede mną, ów zgiełk nagonki psychicznej, której nie mogłem się 
wymknąć. Hałas rozlegał się nieregularnie jak ruch uliczny, czasem 
tak blisko, że uskakiwałem za drzwi, czasem z boku, równo za mną, 
jakby w  każdej chwili  miał  runąć w poprzek mej drogi. Omdlewa-
łem,  drętwiałem  ze  strachu  i  nieustannego  głośnego  skrzypienia 
podłóg.  Ale  już  biegłem  między  mansardami.  Ostatnie  schody, 
jakie  zauważyłem,  prowadziły  do  kwadratowego  otworu  w  suficie. 
Przeleciałem po nich na samą górę z uczuciem, że ktoś lada chwila  

266 

background image

ugodzi  mnie  w  plecy  -  taką  hurmą  biegli  za  mną  ze  wszystkich 
stron.  Znalazłem  się  w  dusznej  ciemności  strychu  i  błyskawicznie 
zwaliłem  na  otwór  wszystko  co  majaczyło  w  pobliżu.  Okazało  się, 
że jest to stos  ram okiennych,  które  jednym zamachem mogła ru-
szyć z miejsca tylko siła rozpaczy. Runęły wzdłuż i w poprzek, two-
rząc  nieprzebyty  gąszcz  skrzyżowań.  Dokonawszy  tego  pobiegłem 
do  dalekiej  szarej  plamy  dymnika,  w  obrębie  której  widać  było 
beczki  i  deski.  Droga  była  niezgorzej  zagracona.  Przeskakiwałem 
przez belki, skrzynie, krawędzie murów między dołami i kominami 
niczym  w  lesie.  Wreszcie  byłem  przy  dymniku.  Otwarta  chłodna 
przestrzeń  tchnęła  głębokim  snem.  Za  dalekim  dachem  majaczył 
różowy  cień;  kominy  nie  dymiły,  przechodniów  nie  było  słychać. 
Wylazłem i dobrnąłem do leja od rynny. Rynna chwiała się, klamry 
trzeszczały,  kiedy  zacząłem  zsuwać  się  po  niej;  gdzieś  w  połowie 
drogi  chłodna  blacha  rynny  była  mokra  od  rosy,  a  ja  kurczowo 
ześliznąłem się w dół, z trudem uchwyciwszy się klamry. Wreszcie 
nogi  namacały  trotuar.  Spieszyłem  ku  rzece,  obawiając  się,  że  za-
stanę  most  rozsunięty,  dlatego  odetchnąwszy  chwilę,  puściłem  się 
biegiem. 

IX 

Ledwie skręciłem za róg, musiałem przystanąć, zobaczyłem bo-

wiem  ślicznego  siedmioletniego  chłopczyka  z  twarzyczką  pobladłą 
od łez; żałośnie tarł oczy piąstkami i szlochał. Z litością, naturalną 
przy takim spotkaniu, nachyliłem się  nad nim  pytając: „Chłopczy-
ku, skąd jesteś? Czy cię porzucono? Skąd się tu wziąłeś?” 

On  milczał  pochlipując  i  patrząc  na  mnie  spode  łba.  Byłem 

przerażony  jego  położeniem.  Dokoła  panowała  pustka.  Jego  chu-
dziutkie  ciałko  dygotało,  nóżki  miał  zabłocone  i  bose.  Mimo  że 
pilno mi było do zagrożonego miejsca, nie mogłem zostawić dziecka, 

267 

background image

tym  bardziej  że  ze  strachu  i  zmęczenia  milczało  potulnie,  za  każ-
dym moim pytaniem wzdrygając się i kuląc jak przed pogróżką. Nic 
nie wskórałem gładząc je po głowie i zaglądając w oczy pełne łez - 
tylko zwieszało głowę i płakało. „Przyjacielu mały - rzekłem posta-
nawiając  zapukać  do  któregoś  domu,  by  przygarnięto  dziecko  - 
posiedź tu, ja zaraz przyjdę i odszukamy twoją niegodziwą mamę.” 
Lecz  ku  mojemu  zdziwieniu  chłopiec  mocno  uczepił  się  mej  ręki  i 
nie puszczał jej. W tym jego wysiłku było coś nikczemnego i dzikie-
go.  Osunął  się  z  trotuaru,  zaciskając  z  całej  siły  powieki,  kiedy  z 
nagłą  podejrzliwością  szarpnąłem  rękę.  Jego  śliczna  twarzyczka 
była  skurczona,  stężała  w  napięciu.  „Ej,  ty!  -  krzyknąłem  starając 
się  uwolnić  rękę  -  puszczaj!”  I  odepchnąłem  go.  Przestał  płakać  i 
ciągle  milcząc  wlepił  we  mnie  spojrzenie  ogromnych  czarnych 
oczu;  potem  wstał  i  śmiejąc  się  szyderczo,  odszedł  tak  prędko,  że 
wzdrygnąłem  się  i  osłupiałem.  „Ktoś  ty?”  -  zawołałem  z  groźbą  w 
głosie. Zachichotał i przyspieszając kroku zniknął za rogiem, ja zaś 
jeszcze  długą  chwilę  patrzyłem  w  tamtym  kierunku  z  uczuciem 
człowieka  ukąszonego,  wreszcie  opamiętałem  się  i  pobiegłem  z 
taką  szybkością,  jakbym  gonił  tramwaj.  Zabrakło  mi  tchu.  Dwa 
razy  przystawałem,  potem  szedłem  tak  prędko,  jak  tylko  mogłem, 
znów  biegłem  i  -  znowu  bez  tchu  ruszałem  szaleńczym  krokiem, 
gwałtownym jak bieg. 

Byłem  już  na  Bulwarze  Konnogwardiejskim,  gdy  wyminęła 

mnie dziewczyna spojrzawszy na mnie przelotnie z takim wyrazem, 
jak  gdyby  coś  usiłowała  sobie  przypomnieć.  Chciała  pobiec  dalej, 
ale w tejże chwili poznałem ją idąc za bodźcem wewnętrznym, toż-
samym  z  radością  ocalenia.  Moje  wołanie  i  jej  lekki  okrzyk  za-
brzmiały  równocześnie,  po  czym  zatrzymała  się,  mówiąc  z  odcie-
niem miłego ubolewania: 

268 

background image

- To przecież pan! Jakże mogłam nie poznać. Byłabym przeszła 

obok, gdybym nie wyczuła, że pan się zaniepokoił. Jakiż pan zmę-
czony, jaki blady! 

Wielkie zakłopotanie, ale  i  wielki spokój spłynęły  na  mnie. Pa-

trzyłem  na  tę  twarz  utraconą  pełen  wiary  w  skomplikowane  zna-
czenie przypadku, z radosnym i gwałtownym wzruszeniem. Byłem 
tak  oszołomiony,  tak  przez  nią  zahamowany  wewnętrznie  właśnie 
wtedy,  gdy  do  niej  dążyłem  i  gdy  okoliczności  spotkania  z  góry 
zasugerowała  mi  wyobraźnia,  że  doznałem  uczucia,  jakby  się  coś 
zerwało - o ileż wolałbym przyjść do niej tam. 

-  Proszę posłuchać - powiedziałem nie odrywając wzroku od jej 

ufnych oczu - spieszę do pani. Jeszcze nie jest za późno... 

Przerwała, pociągając mnie na bok za rękaw. 
-  Teraz  jest  za  wcześnie  -  rzekła  znacząco  -  albo  za  późno,  jak 

pan  woli.  Proszę  przyjść  do  mnie  wieczorem,  słyszy  pan?  Powiem 
panu  wszystko.  Dużo  myślałam  o  tym,  co  nas  łączy.  I  niech  pan 
wie, że pana kocham. 

Stało się coś takiego, jak gdyby nagle stanął zegar. W tej chwili 

zamknęło się dla niej moje serce. Ona nie mogła, nie powinna była 
tak  powiedzieć.  Z  westchnieniem  wypuściłem  jej  małą  chłodną 
rączkę,  która  ściskała  moją,  odsunąłem  się.  Patrzyła  na  mnie  z 
ledwo hamowaną niecierpliwością na twarzy? Wyraz ten skaził jej 
rysy  -  czułość  zmieniła  się  w  tępotę,  spojrzenie  umknęło  gwał-
townie w bok, a ja, śmiejąc się straszliwie, pogroziłem jej palcem: 

-  Nie,  nie  oszukasz  mnie  -  powiedziałem.  -  Ona  jest  tam.  Ona 

teraz śpi, a ja obudzę ją. Kimkolwiek jesteś, precz stąd, gadzino! 

Machnięcie szybko zarzuconej chusteczki tuż przed moją twarzą 

był  to  ostatni  ruch,  jaki  widziałem  wyraźnie  o  dwa  kroki.  Potem 
zaczęły migać wąskie prześwity drzew - raz wydawało mi się, że 

269 

background image

widzę  między  nimi  uciekającą  postać  kobiecą,  raz  -  że  to  ja  sam 
biegnę ze wszystkich sił. Widać już było zegar na placu. Na moście 
stały rogatki. Z dala, po przeciwległej stronie nabrzeża dymił czar-
ny holownik ciągnąc na linie barkę. Przeleciałem rogatkę i most w 
ostatniej sekundzie, gdy jego ruchoma część utworzyła już szczeli-
nę  rozłączając  szyny  tramwajowe.  Strażnicy  powitali  mój  po-
wietrzny  skok  gradem  rozpaczliwych  wymysłów,  lecz  ja  tylko  w 
przelocie spojrzawszy na połyskującą w głębi szczeliny wodę, byłem 
już daleko od nich i pędziłem, póki nie dopadłem bramy. 

Wówczas  albo,  ściślej  mówiąc,  po  pewnym  czasie  nastąpiła 

chwila, od której poczynając mógłbym szczegółowo, w odwrotnym 
porządku  odtworzyć  minione,  mrokiem  zasnute  fakty.  Przede 
wszystkim  zobaczyłem  dziewczynę,  która  stała  przy  drzwiach  na-
słuchując,  z  ręką  wyciągniętą  ku  mnie,  jak  to  czynią  ludzie,  kiedy 
proszą  lub  też  milcząco  nakazują  zachowanie  ciszy.  Była  w  letnim 
płaszczu.  Twarz  jej  miała  wyraz  zaniepokojony  i  smutny.  Moje 
przybycie  wyrwało  ją  ze  snu.  O  tym  wiedziałem,  lecz  okoliczności 
mego  pojawienia  się  tutaj  umknęły  jak  woda  z  zaciśniętej  ręki  i 
ledwo  mnie  było  stać  na  świadomy  wysiłek,  żeby  natychmiast 
wszystko powiązać. Posłuszny jej  pełnemu niepokoju  gestowi, sie-
działem bez ruchu, czekając, jaki będzie koniec tego nasłuchiwania. 
Usiłowałem pojąć jego sens, ale na próżno. Jeszcze trochę i zdobył-
bym się na to, żeby przemóc ostateczną słabość, zapytać, co takiego 
dzieje się w tym dużym pokoju, gdy, jakby zgadując moje zamiary, 
dziewczyna  odwróciła  głowę  marszcząc  brwi  i  grożąc  mi  palcem. 
Teraz  przypomniałem  sobie,  że  na  imię  jej  Suzy,  że  tak  ją  nazwał 
ktoś, kto wyszedł stamtąd i powiedział: „Proszę o absolutną ciszę...” 
Spałem, czy byłem tylko roztargniony? Starając się odpowiedzieć na 

270 

background image

to  pytanie,  spuściłem  mimowolnie  wzrok  i  spostrzegłem,  że  poła 
mego płaszcza jest rozdarta. A przecież była cała, gdy biegłem tutaj. 
Z  jednej  wątpliwości  wpadałem  w  drugą.  Naraz  wszystko  się  za-
trzęsło i jak gdyby gdzieś uciekło, zmąciwszy światło. Krew uderzy-
ła mi do głowy. Rozległ się ogłuszający huk, podobny do wystrzału 
nad  uchem,  a  później  okrzyk.  „Halt!”  -  zawołał  ktoś  za  drzwiami. 
Zerwałem się i głęboko zaczerpnąłem tchu. W drzwiach pojawił się 
mężczyzna w szarym szlafroku, pokazując cofającej się dziewczynie 
niedużą  deskę,  na  której  zduszony  drucianym  kabłąkiem  wisiał 
ogromny,  na  wpół  przecięty  czarny  szczur.  Zęby  miał  wyszczerzo-
ne, ogon zwisał luźno. 

Wówczas  moja  pamięć,  wyrwana  hukiem  i  krzykiem  z  iście 

straszliwego  stanu,  przekroczyła  ciemną  przepaść.  I  od  razu 
uchwyciłem  i  powiązałem  wiele  rzeczy.  Przemówiły  uczucia.  We-
wnętrznym  wzrokiem  znów  ujrzałem  początek  sceny,  powtarzając 
łańcuch  wypadków.  Przypomniałem  sobie,  jak  przelazłem  przez 
bramę,  bojąc  się  zastukać,  by  nie  ściągnąć  nowego  niebezpieczeń-
stwa,  jak  sprawdzałem  drzwi  i  szarpnąłem  za  dzwonek  na  drugim 
piętrze. Ale rozmowę za drzwiami, rozmowę długą i niespokojną - 
przy  czym  głos  męski  i  kobiecy  sprzeczały  się,  czy  mnie  wpuścić  - 
zapomniałem z kretesem. Zrekonstruowałem ją później dopiero. 

Wszystkie te jeszcze nie całkiem pasujące do siebie ogniwa bły-

snęły  tak  szybko  jak  spojrzenie  w  okno.  Starszy  pan,  który  wniósł 
pułapkę na szczury, miał siwą gęstą czuprynę, równo podstrzyżoną 
wokół  głowy,  przypominającą  miseczkę  żołędzia.  Cienki  nos,  wą-
skie, bez zarostu usta z nieuchwytnym wyrazem uporu, błyszczące 
wyblakłe oczy i strzępy siwych bokobrodów wokół zaróżowionej  

271 

background image

twarzy,  zakończonej    wysuniętym  naprzód  podbródkiem      tkwią-
cym   w   błękitnym   szaliku   - wszystko to mogłoby wzbudzić zain-
teresowanie  portrecisty,  amatora  charakterystycznych  twarzy.  Po-
wiedział: 

-  Ma pan przed sobą tak zwanego czarnego szczura gwinejskie-

go.  Jego  ukąszenie  jest  bardzo  niebezpieczne.  Powoduje  powolne 
gnicie  żywcem,  zamieniając  ukąszonego  w  kolekcję  obrzęków  i 
wrzodów.  Ten gatunek  gryzonia jest rzadko spotykany w Europie, 
ale  czasami  przedostaje  się  na  statkach.  Przejście,  o  którym  pan 
słyszał  w  nocy,  to  specjalnie  zrobiony  przełaz  w  pobliżu  kuchni, 
służący  mi  do  doświadczeń  z  pułapkami  rozmaitych  systemów.  W 
ostatnich dwóch dniach przejście to istotnie było wolne, ponieważ 
byłem  pochłonięty  lekturą  Spiżarni  króla  szczurów  Erta  Ertusa, 
książki  będącej  białym  krukiem.  Została  wydana  w  Niemczech 
czterysta lat temu. Autora spalono na stosie w Bremie jako herety-
ka. Pańskie opowiadanie... 

Zatem  opowiedziałem  już  wszystko,  z  czym  tu  przyszedłem.  A 

jednak miałem jeszcze pewne wątpliwości. Zapytałem: 

-  Czy  pan  zastosował  środki  ostrożności?  Czy  wie  pan,  jakiego 

to rodzaju niebezpieczeństwo, ponieważ ja niezupełnie się orientu-
ję. 

-  Środki ostrożności? - rzekła Suzy. - O czym pan mówi? 
-  Niebezpieczeństwo... - zaczął starszy pan, ale urwał spojrzaw-

szy na córkę. - Nie rozumiem. 

Sytuacja stała się nieco kłopotliwa. Wszyscy troje wymieniliśmy 

pytające spojrzenia. 

-  Mówię  -  zacząłem  niepewnie  -  że  powinien  pan  strzec  się. 

Zdaje  się,  że  już  o  tym  mówiłem,  ale  proszę  mi  wybaczyć,  niezbyt 
dobrze pamiętam, co i jak. Byłem chyba wtedy w głębokim zamro-
czeniu.  

272 

background image

Dziewczyna  spojrzała  na  ojca,  potem  na  mnie  i  uśmiechnęła   

się   z   powątpiewaniem:   „Czy   to możliwe?” 

-  On jest zmęczony, Suzy - rzekł starszy pan. - Wiem, co to bez-

senność. Wszystko pan powiedział i środki ostrożności zastosowa-
łem.  Jeśli  tego  szczura  -  opuścił  pułapkę  do  moich  stóp  z  miną 
myśliwego,  któremu  się  powiodło  -  nazwę  „Oswobodzicielem”, 
będzie pan już wiedział, o co chodzi. 

-  To  żart  -  odparłem  -  w  dodatku  żart  odpowiadający  zajęciu 

Szczurołapa. 

To mówiąc przypomniałem sobie niewielką tabliczkę, nad którą 

wisiał dzwonek. Widniał tam napis: 

„SZCZUROŁAP” 

Tępienie szczurów i myszy. 

O. JENSEN 

telefon 1-08-01 

-  Pan  żartuje,  nie  sądzę  bowiem,  żeby  ów  „Oswobodziciel” 

przyczynił panu tyle kłopotu. 

-  On nie żartuję - powiedziała Suzy - on wie. 
Porównywałem te dwa spojrzenia, na które odpowiadałem w tej 

chwili uśmiechem próżnych domysłów - spojrzenie młodości, pełne 
szczerego  przekonania  i  spojrzenie  starczych,  lecz  jasnych  oczu, 
które wyrażały wahanie, czy prowadzić dalej rozmowę w tym tonie, 
w jakim się zaczęła. 

-  Niechże zamiast mnie powie panu coś niecoś o tych sprawach 

Ert Ertrus. 

Szczurołap wyszedł i powrócił niosąc starą książkę  w skórzanej 

oprawie z czerwonymi brzegami. 

-  Tu jest urywek, z którego może się pan śmiać albo się nad nim 

zastanowić,  jak  pan  woli:  „...Te  przewrotne  i  posępne  stworzenia 
posiadają  potęgę  rozumu  ludzkiego.  Posiadają  również  tajemnice 
podziemi, w których się ukrywają. Potrafią zmieniać swój wygląd,  

273 

background image

przybierać  postać  ludzką  -  jako  zupełny,  choć  przecież  fałszywy 
obraz człowieka. Szczury potrafią również sprowadzać nieuleczalne 
choroby, używając w tym celu tylko im znanych sposobów. Sprzyja 
im mór, głód, wojna, powodzie i najazdy. Wówczas zbierają się pod 
hasłem tajemniczych przeobrażeń, działają jako ludzie i każdy mo-
że rozmawiać z nimi, nie wiedząc, z kim ma do czynienia. Kradną i 
sprzedają  z  zyskiem,  który  zadziwia  uczciwego  człowieka  pracy, 
zwodzą  wspaniałością  swych  ubiorów  i  łagodną  mową.  Mordują  i 
palą,  oszukują  i  urządzają  zasadzki;  otaczają  się  zbytkiem,  jedzą  i 
piją  do  woli,  opływając  w  dostatki.  Złoto  i  srebro  jest  ich  najulu-
bieńszą zdobyczą, poza tym drogie kamienie, dla których przezna-
czone są skarbce pod ziemią.” Ale dość czytania - rzekł Szczurołap - 
pan  się  domyśla  zapewne,  dlaczego  przetłumaczyłem  ten  właśnie 
ustęp. Był pan osaczony przez szczury. 

Lecz ja już zrozumiałem. W niektórych wypadkach wolimy mil-

czeć,  ażeby  doznanie,  wahające  się  i  rozrywane  innymi  myślami, 
znalazło  prawdziwe  oparcie.  Tymczasem  pokrowce  na  meblach 
zaczęły jaśnieć w coraz silniejszym świetle z okna i pierwsze odgło-
sy ulicy zabrzmiały jakby w pokoju. Znów pogrążyłem się w niebyt. 
Twarze  dziewczyny  i  jej  ojca  oddalały  się,  majaczyły  widmowo, 
jakby je zasnuwała przejrzysta mgła. „Suzy, co się z nim dzieje?” - 
rozległo  się  głośne  pytanie.  Dziewczyna  podeszła  do  mnie,  była 
gdzieś  blisko,  ale  gdzie,  nie  wiedziałem,  ponieważ  nie  byłem  w 
stanie  poruszyć  głową.  I  naraz  na  czole  poczułem  ciepło  kobiecej 
dłoni  -  w  tejże  sekundzie  kontury  wszystkiego,  co  mnie  otaczało, 
zamazały  się,  pomieszały  i  przepadły  w  chaosie  zapaści  duchowej. 
Unosił  mnie  dziki,  nieprzebyty  sen.  Słyszałem  głos  dziewczyny: 
„On śpi”, słowa, z którymi zbudziłem się po trzydziestu nieistnieją-
cych godzinach. Przeniesiono mnie do ciasnego sąsiedniego pokoju 

274 

background image

na prawdziwe łóżko, po czym dowiedziałem się, że „jak na mężczy-
znę byłem bardzo lekki.” Okazano mi współczucie: pokój w sąsied-
nim  mieszkaniu  otrzymałem  nazajutrz  do  mej  wyłącznej  dyspozy-
cji. Ciąg dalszy nie wchodzi do opowiadania. Lecz ode mnie zależy, 
by stało się tak, jak w chwili, gdy poczułem ciepło ręki na mej gło-
wie. Muszę zdobyć zaufanie... I więcej - ani słowa o tym. 

1924 

Przełożyła Irena Piotrowska 

background image

ALEKSANDER BIELAJEW

 

Biały 
dziki 
człowiek 

1.  Ptak na kapeluszu 

Dziwne  wrażenie  robią  ruiny  starożytnej  Lutecji,  zagubione 

wśród  domów  Dzielnicy  Łacińskiej.  Rzędy  pogruchotanych  ka-
miennych  ław,  z  których  kiedyś  widzowie  oklaskiwali  krwawe  wi-
dowiska,  czarne  piwnice  podziemnych  galerii,  w  których  głodne 
lwy ryczały przed wyjściem na arenę... A wokół zwykłe, nieciekawe 
paryskie domy. Gąszcz kominów na dachach, setki okien, obojętnie 
spoglądających na żałosną ruinę dawnej wielkości. 

Zwiedzający zatrzymali się. 
Było ich troje: dziesięcioletni Anatol, chudy, czarnowłosy, z za-

stygłym w czarnych oczach pytaniem, jego wuj, Bernard de Trois - 
„król  jedwabiu”  -  oraz  Klotylda,  jego  żona.  Tylko  upór  Klotyldy 
zmusił  jej  męża  do  oderwania  się  od  pilnych  interesów  i  podjęcia 
tej „naukowej ekspedycji” - nowego kaprysu młodej kobiety, która 
ostatnio zainteresowała się archeologią. 

Madame de Trois była zachwycona. Jej delikatne nozdrza drża-

ły Kilka razy nerwowym gestem poprawiła niesforny lok kasztano-
watych włosów wysuwający się spod szarego jedwabnego kapelusi-
ka, ozdobionego malutkim białym ptaszkiem. 

- Trzeba zmusić te kamienie do mówienia! - krzyknęła wreszcie 

Klotylda. - Popełniliśmy błąd, przychodząc tu za dnia. Trzeba było  

276 

background image

przyjechać  nocą,  przy  świetle  Księżyca.  Przy  Księżycu  powracają 
cienie  przeszłości...  Zobaczymy  cudowne  obrazy!  Usłyszymy 
dźwięk bukcyn - wojennych trąb rzymskich. Ich grzmot zmuszał do 
ucieczki  zastępy  wrogów...  Zabrzmią  trąby,  a  odpowie  im  ryk  dzi-
kich bestii, czujących mięso ludzkie, i zobaczymy, jak Cezar... Oj!... 
Ach! 

Klotylda  de  Trois  krzyknęła  z  przerażenia.  Nieoczekiwane  wy-

darzenie przerwało wzlot jej fantazji. 

Jakiś mężczyzna, może dwudziestopięcioletni, wysoki, herkule-

sowej  budowy,  z  jasną  bródką  i  wąsami  na  ogorzałej  twarzy,  pod-
kradł się do niej niespostrzeżenie i szybkim ruchem zerwał z kape-
lusika białego ptaka, rozszarpał go na strzępki i z niedowierzaniem 
zaczął grzebać w wacie, którą wypchany był ptaszek. 

Jego  oczy...  Mimo  całego  przestrachu  Klotylda  musiała  zauwa-

żyć  niezwykły,  jaskrawy  błękit  tych  oczu.  Gorzał  w  nich  dziwny 
płomień.  To  nie.  płomień  obłędu,  ale  coś  niezwykłego,  coś,  czego 
się nie spotyka. Była w nich czujność zwierzęcia i  naiwność dziec-
ka. Twarz nieznajomego można by nazwać piękną, gdyby nie nad-
miernie  rozwinięte  łuki  brwiowe,  zbyt  głęboko  osadzone  oczy  i 
szeroki, płaski nos. Nie miał kapelusza. Głowę jego okrywały jasne, 
długie i gęste włosy. 

Postępek  nieznajomego  oszołomił  całe  towarzystwo.  Ale  już  w 

następnej  minucie  Bernard  de  Trois  rzucił  się  na  niego  z  laską. 
Nieznajomy  skrzywił  usta  w  szerokim  uśmiechu  odsłaniając  cu-
downe mocne zęby. Widocznie uznał to za zaproszenie do zabawy... 
Podbiegł do pana de Trois i uchylał się od jego ciosów ze zręczno-
ścią i naturalną gracją młodej pantery. 

A z ulicy pędził już jakiś człowiek, wymachując rękami. 
- Adam! Wróć! - krzyczał zupełnie jak na psa. 

277 

background image

Jasnowłosy  olbrzym  usłuchał,  ale  niechętnie,  i  odsunął  się  na 

bok z głuchym rykiem. W tej samej chwili nadszedł z drugiej strony 
ulicy policjant, który usłyszał krzyki 

-  Spieszę  państwa  przeprosić!  -  krzyczał  już  z  daleka  człowiek, 

który uspokoił Adama,  i  machał kapeluszem.  - Proszę mi wierzyć, 
że  w  tym  wszystkim  nie  było  złej  woli!  Pozwolą  państwo,  że  się 
przedstawię...  Jestem  profesorem  archeologii  i  paleontologii  na 
Sorbonie... Moje nazwisko August Licorn. A to jest Adam, po pro-
stu Adam... Zaraz państwu wszystko wytłumaczę... 

Lecz  rozsierdzony  „król  jedwabiu”  nie  chciał  niczego  wysłuchi-

wać: 

-  To skandal! Znieważyć kobietę!... 
-  Proszę pozwolić mi wyjaśnić... 
-  Żadnych wyjaśnień! - trzęsącą się z gniewu ręką de Trois po-

dał policjantowi swą kartę wizytową. - Oto moja wizytówka. Proszę 
spisać tych panów i podać ich do sądu! Idziemy! 

Wziął  pod  rękę  żonę,  skinął  głową  Anatolowi,  przykazując  mu 

iść za sobą, i szybko ruszył w stronę czarnego lakierowanego auto-
mobilu, który na nich oczekiwał. 

Kiedy  piękna  limuzyna  ruszyła  z  miejsca,  Anatol  wiedziony 

dziecinną  ciekawością,  strachem  i  zachwytem,  popatrzył  na  dziw-
nego człowieka, który zerwał ptaszka z kapelusza cioci Klo... 

2. Nieprzyjemna wizyta 

Skręciwszy z Bulwaru Włoskiego na niewielką uliczkę Pille Vil-

le,  profesor  Licorn zwolnił  kroku. Po szumie Bulwaru  cisza tu pa-
nująca oszałamiała. To  była cisza kościoła, a właściwie cisza świą-
tyni  Złotego  Cielca.  Tu  mieszkają  milionerzy.  Posępne  wysokie 
domy z kratami w oknach parteru nieżyczliwie spoglądały na rzad-
kich przechodniów. To chyba tu... Zdenerwowany Licorn nacisnął  

278 

background image

przycisk  elektrycznego  dzwonka  ukryty  w  głowie  brązowego  lwa. 
Milczący  szwajcar  bez  pośpiechu  otworzył  drzwi,  wprowadził  pro-
fesora  do  westybulu  pełnego  roślin.  Przy  wejściu  stał  wypchany 
niedźwiedź.  Po  szerokich  schodach  wysłanych  ciemnoczerwonym 
dywanem schodził w dół służący. Licom podał mu swój bilet wizy-
towy. 

-  Pan de Trois w domu? Chciałbym się z nim zobaczyć w spra-

wie osobistej. 

-  W  sprawach  osobistych  pan  de  Trois  przyjmuje  w  soboty  i 

czwartki  od  dziewiątej  dwadzieścia  do  dziesiątej  rano.  Dziś  może 
się pan jedynie zobaczyć z sekretarzem pana de Trois. 

W tej chwili ukazała się na schodach Klotylda de Trois ubrana w 

szary  jedwabny  płaszczyk  i  kapelusz  z  białym  ptaszkiem  u  ronda. 
Licorn ukłonił się i odsunął, aby przepuścić ją do drzwi. 

Klotylda  de  Trois  uprzejmie  odpowiedziała  na  jego  ukłon.  Po-

znała profesora: 

-  Profesor Licorn! Pan do mego męża? Nie ma go w domu. Cóż 

pana tu przywiodło? Chyba nie historia ptaszka z mego kapelusza? 
Proszę spojrzeć, ptaszek już jest na swoim miejscu! Wynika z tego, 
że wszystko jest w porządku... 

-  Rzeczywiście,  przyszedłem  porozmawiać  z  panem  de  Trois  o 

nieprzyjemnym zajściu... 

-  To proszę porozmawiać ze mną! Przecież w końcu to ja, a nie 

mój  mąż,  byłam  „stroną  pokrzywdzoną”.  Czyli  cała  ta  historia  to 
moja osobista sprawa. Proszę za mną, profesorze! 

Służący  podszedł  do  Licorna  i  z  szacunkiem  pomógł  mu  zdjąć 

płaszcz. 

Licorn  ledwie  nadążał  za  Klotylda,  która  szybko  wbiegła  na 

schody. 

-  Nasza znajomość zaczęła się nieco oryginalnie, nieprawdaż? - 

zwróciła się Klotylda do profesora z uprzejmym uśmiechem, kiedy 
już zasiedli w miękkich fotelach salonu. 

279 

background image

-  Tak - odpowiedział zmieszany. - Oryginalnie, choć i dla pani, i 

dla mnie niezbyt przyjemnie. Policja spisała protokół i cała sprawa 
skończy się w sądzie. 

-  Cóż za głupstwo! Porozmawiam z mężem i wszystko się ułoży. 

Nie ma mowy o żadnych sądach, protokołach czy policji! Te słowa 
ranią wprost moje uszy!... 

Licornowi spadł kamień z serca: 
-  Ja  nawet  jestem  zadowolona  -  mówiła  dalej  Klotylda  -  że 

dzięki  temu  zawarłam  tak  interesującą  znajomość.  Czytałam  pana 
książki o człowieku pierwotnym i bardzo mi się podobały. 

Licorn  skłonił  się.  Nie  spodziewał  się  zupełnie,  że  właśnie  tu 

spotka czytelniczkę swoich naukowych prac. 

-  Niech mi pan powie, profesorze, czy młody człowiek, łowiący 

ptaszki  na  moim  kapeluszu  nie  jest  przypadkiem  tym  dzikusem, 
którego znalazł pan w Himalajach w czasie swojej ostatniej wypra-
wy? Pisały o tym wszystkim gazety i  bardzo chciałabym poznać tę 
znakomitość! 

-  Tak, to on. Dziki człowiek, a ściślej - biały dziki człowiek, któ-

rego odkryłem w Himalajach na wysokości paru tysięcy stóp. 

Klotylda poruszyła się. 
-  Jakie to interesujące! 
-  Rzeczywiście, ten biały dzikus jest bardzo interesujący dla na-

uki.  To  nie  jest  po  prostu  zwykły  dzikus.  To  przypadkiem  ocalały 
egzemplarz  całkowicie  już  wymarłej  rasy,  ostatni  przedstawiciel 
ludu, który żył przed tysiącami lat i który, jak sądzę, był praprzod-
kiem wszystkich ludów Europy. 

-  Nazwał go pan Adamem? 
-  Nadałem mu to miano w żartach, a potem jakoś przylgnęło do 

niego. Wyjątkowo ciekawy okaz... Ale... - profesor Licorn westchnął 
- gdyby pani wiedziała, ile miałem już przez niego  kłopotów i nie-
przyjemności! Na początku, oczywiście, nie mogłem wypuszczać  

280 

background image

go  na  swobodę.  Trzeba  było  tresować  go  jak  zwierzę.  Ale  w  za-
mknięciu  męczył  się.  Więc  kiedy  się  trochę  „ucywilizował”,  zaczą-
łem brać go na spacery. Jest posłuszny i przywiązany jak pies. 

Kiedy po raz pierwszy poszedłem z nim do Ogrodu Luksembur-

skiego,  wpadł  w  szalony  zachwyt.  Nim  zdążyłem  się  zorientować, 
wdrapał  się  na  drzewo  i  krzyczał  z  radości  tak,  że  dzieci  zaczęły  z 
płaczem  uciekać.  Dozorca  skamieniał,  widząc  takie  świętokradz-
two. Następnym razem Adam wskoczył do fontanny Carnot - miał 
ochotę  na  kąpiel...  Na  Placu  Zgody,  zgromadziwszy  wokół  siebie 
tłum gapiów, wspiął się na posąg konia... 

Klotylda  wybuchnęła  śmiechem.  Słuchała  profesora  z  wielkim 

zainteresowaniem. 

-  Kiedyś,  kiedy  wracaliśmy  z  Adamem  dorożką  do  domu,  znu-

dziła  mu  się  zbyt  powolna  jazda,  chwycił  więc  dorożkarza  za  koł-
nierz, zsadził z kozła, jednym skokiem znalazł się na koniu i pognał 
jak szalony. 

Klotylda znów dźwięcznie się roześmiała. 
-  Tego  wszystkiego  nie  da  się  opowiedzieć!  Spadały  więc  na 

moją głowę  protokoły,  kary, procesy sądowe. Ulica Champolliona, 
przy  której  mieszkamy,  została  po  prostu  sterroryzowana.  Na  po-
czątku  administracja  Sorbony  wyciągała  mnie  z  kłopotów,  czasem 
na pomoc przychodziło Ministerstwo Oświaty, ale w końcu wszyst-
kim  się  to  znudziło.  Na  szczęście  Adam  wiele  się  już  nauczył.  Tak 
się  cieszyłem,  że  skończyły  się  już  jego  dzikie  wybryki,  a  tu  nagle, 
przedwczoraj, ten wypadek z panią... 

-  Ależ  nie  ma  o  czym  mówić,  drogi  profesorze!  Niech  pan  mi 

lepiej  opowie,  w  jaki  sposób  udało  się  panu  oderwać  to  dwunogie 
zwierzę od jego rodzinnych gór i przywieźć do Paryża. 

281 

background image

-  Przygotowuję do druku dziennik mojej podroży. Jeżeli to pa-

nią interesuje, mogę przysłać pani odbitki korektorskie. 

-  Kochany  profesorze,  będę  taka  wdzięczna!  Niech  pan  przyśle 

już jutro!... - Klotylda zerwała się z fotela i uścisnęła  obie  ręce Li-
corna. 

3.  Dziennik profesora Licorna 

Następnego dnia pokojówka przyniosła na tacy poranną pocztę. 

- Dziennik profesora - wykrzyknęła Klotylda. - Marie, dzisiaj niko-
go nie przyjmuję! 

Kiedy  pokojówka  wyszła,  Klotylda  z  gorączkową  niecierpliwo-

ścią rozerwała dużą kopertę i zagłębiła się w fotelu. Zaczęła czytać. 

„11  czerwca.  Kiedy  ruszałem  w  swoją  wyprawę  w  Himalaje,  je-

den z moich kolegów żartobliwie życzył mi, abym wśród wiecznych 
śniegów  spotkał  swego  imiennika 

1

.  To  życzenie  nie  spełniło  się. 

Śnieżna siedziba 

2

 przyjęła mnie nader niegościnnie... A i w aspek-

cie naukowym moja ekspedycja była właściwie nieudana... 

1

  Po francusku Licom znaczy jednorożec, czyli istota mitologiczna. 

2

  W sanskrycie Himalaja (a stąd nazwa Himalaje; oznacza śnieżną lub zimową 

siedzibę. 

Rozpocząłem  swoją  wspinaczkę  od  południowego  stoku  pasma 

gór  przylegającego  do  prowincji  Assam.  Góry,  pokryte  na  dole 
wspaniałą tropikalną roślinnością, dają schronienie tygrysom, sło-
niom,  małpom.  Jaskrawą  zieleń  we  wszystkich  odcieniach,  od  ja-
snożółtego  do  głębokiego  błękitu,  rozjaśniają  bardziej  jeszcze  ja-
skrawe barwy kwiatów i ptasiego upierzenia - pełno tu papug, ba-
żantów,  kur  kolorowo  upierzonych.  Gdyby  nie  chmary  owadów  i 
nieprzyjemna wilgoć panująca nocą, a nawet i w dzień podnosząca 
się z błotnistych równin u stóp góry, można by spokojnie ochrzcić 
to miejsce mianem raju. 

Przepiękna  jest  także  druga  strefa  roślinności  -  na  wysokości 

około  1000  metrów  -  strefa  dębów  i  dzikich  kasztanowców,  tak 
dobrze znanych Europejczykowi. 

282 

background image

Na  wysokości  2500  metrów  -  królestwo  drzew  iglastych,  a  po-

wyżej 5600 metrów zaczyna się właściwa śnieżna siedziba. Z rzad-
ka trafia się tu niedźwiedź czy górska kozica. Jak dziwnie jest stać 
na  wysokości  sześciu-siedmiu  tysięcy  metrów,  oddychać  lodowa-
tym powietrzem, które dławi w płucach, i patrzeć w dół, na zielony 
pas tropikalnej roślinności... Zdumiewający widok. 

Nie  przyszedłem  tu  jednak,  aby  podziwiać  piękno  przyrody. 

Szukałem  „swych  imienników”,  szukałem  śladów  tego,  który 
mieszkał w śnieżnej siedzibie przed setkami, tysiącami, milionami 
lat..  Jak  na  razie  powodzenie  nie  uwieńczyło  moich  poszukiwań  - 
Himalaje  zazdrośnie  strzegły  swoich  tajemnic,  skrywając  je  pod 
lodowymi blokami. 

Wspinaczka  jest  tu  niezwykle  trudna.  Głębokie  przełęcze, 

straszliwe  zimno  nocą,  całkowity  brak  jakiegokolwiek  paliwa  -  ni 
pęczka  suchej  trawy,  ni  żadnego  krzaczka.  Śnieg,  lód  i  wieczne 
milczenie. 

Przewodnicy  szemrali  i  niemal  wszyscy  porzucili  mnie  po  tym, 

jak  jeden  z  nich  wpadł  w  rozpadlinę  skalną  i  zabił  się.  Wreszcie 
zostało  ich  tylko  trzech.  Rąbanie  lodu  w  poszukiwaniu  skamielin 
byłoby bez sensu. Pozostawała jedynie nadzieja, że przyroda zechce 
nam pomóc: czasem w momencie obsuwania się skał czy lodowych 
bloków odsłaniają się kości kopalnych zwierząt. Ale los nie był dla 
mnie  tak  łaskawy.  Zastanawiałem  się  już  nad  niesławnym  odwro-
tem. 

Ale  następny  poranek  wynagrodził  mi  wszystko  z  nawiązką. 

Wyobrażam sobie, ile hałasu wywoła moje znalezisko w całym na-
ukowym świecie! 

Oto, jak się wszystko zaczęło: 
Następnego  ranka  błądziłem  samotnie  ze  strzelbą  na  ramieniu 

między oblodzonymi skałami. Zajrzawszy za skalny nawis ujrzałem 
coś,  co  głęboka  mną  wstrząsnęło.  Myślałem,  że  to  halucynacja. 
Jakieś dwadzieścia kroków przede mną stało pod nawisem obrócone 

283 

background image

do  mnie  plecami  dwunogie  zwierzę.  Jego  nagie  brązowe  ciało 
okrywała  tylko  zwierzęca  skóra,  spięta  na  lewym  ramieniu.  Gęste 
włosy wyglądały jak kopa siana, uszy poruszały się Na rękach i pod 
obnażoną skórą prawej łopatki grały potężne mięśnie. Bosymi sto-
pami stał  pewnie na lodzie, jakby to  był  parkiet, a w  ręce dzierżył 
ogromny blok lodu. Ale ów ciężar nie krępował wcale jego ruchów. 
Pochylał się całym ciałem  i obserwował coś, co działo się niżej.  W 
końcu, wybrawszy chyba właściwy moment, z dzikim rykiem, który 
głośnym echem rozniósł się po górach, cisnął w dół lodową skałę. 

I  wtedy  rozległ  się  w  odpowiedzi  ryk  rozjuszonego  zwierzęcia. 

Dwunogie zwierzę odłamało jeszcze większy kawał lodu, rzuciło go 
w dół i samo pomknęło za nim. 

Kilka skoków i już było na miejscu. 
Przed moimi oczami rozpostarł się nowy obraz, jakby dokładnie 

przeniesiony z ery lodowcowej Nigdy, nigdy tego nie zapomnę! 

Na dnie niewielkiej dolinki leżała skrwawiona kozica z przetrą-

conym  grzbietem.  Nad  nią  stał  na  tylnych  łapach  niedźwiedź  ze 
zbrukaną  krwią  głową.  Ryczał  wściekle,  unosząc  w  górę  przednie 
łapy, a z jego otwartej paszczy tryskały strugi posoki. Na spotkanie 
rozszalałej  bestii,  uzbrojony  tylko  w  kawał  lodu,  szedł  bez  drżenia 
drugi dziki zwierz - zwierz dwunogi. 

Dlaczego  dwunogi  tak  się  spieszył?  Dlaczego  nie  dobił  niedź-

wiedzia  ze  swej  bezpiecznej  kryjówki  pod  urwiskiem?  Czyżby  nie 
potrafił zapanować nad głodem na widok łakomego kąska? A może 
nie  uważał  niedźwiedzia  za  groźnego  przeciwnika?..  Kto  potrafi 
odczytać kryjące się w tej masywnej czaszce uczucia? 

Przeciwnicy  szybko  zbliżali  się  do  siebie.  Kiedy  odległość  mię-

dzy  nimi  nie  przekraczała  półtora  metra,  dwunogi  rzucił  swój  lo-
dowy pocisk. Trafił w lewe oko. Niedźwiedź przysiadł, zawył z bólu 

284 

background image

i zaczął trzeć mordę łapami. 

I  w  tym  samym  momencie,  zobaczywszy  zdrowym  okiem,  że 

przeciwnik rzuca się w jego stronę, podniósł się na całą wysokość i 
stanął w obronnej pozie. Zatrzymał się i dwunogi. Przez parę chwil 
zwierzęta  trwały  w  bezruchu.  Potem  dwunogi  zaczął  powoli  pod-
chodzić do niedźwiedzia od strony ranionego oka. Niedźwiedź ob-
racał  się  w  tym  samym  kierunku;  zrobili  w  ten  sposób  dwa  kręgi, 
jak wojownicy czający się przed decydującym starciem. 

Czekałem, aż rzucą się na siebie, ale wszystko potoczyło się ina-

czej.  Na  początku  trzeciego  obrotu  dwunogi  zwierz  znalazł  się  na 
wprost  leżącej  na  śniegu  kozicy.  Z  niezwykłą  szybkością  schwycił 
nagle kozicę, złapał ją za ucho i z kocią zręcznością począł wspinać 
się ze swą zdobyczą po lodowych ustępach. 

Niedźwiedź, zapomniawszy widać o swych ciężkich ranach, rzu-

cił się z  potężnym rykiem  w ślad za napastnikiem, który pozbawił 
go  smacznego  śniadania.  Ale  ten  wspiął  się  już  na  jakieś  cztery 
metry  i  niedźwiedź  w  bezsilnej  złości  szarpał  pazurami  stromy 
nawis. 

Byłem  zachwycony  odwagą,  zręcznością  i  przytomnością  umy-

słu dwunogiego zwierzęcia  - przecież właśnie dzięki nim został on 
królem przyrody - a przy tym zastanawiałem się, jak uniknąć spo-
tkania  z  wielkoludem.  Nagle  straszliwy  krzyk  rozbudził  górskie 
echo i zobaczyłem, jak ciężki złom lodowy przygniata dwunogiego i 
wraz  z  nim  stacza  się  w  dół.  Ciało  dwunogiego  zwierzęcia  głucho 
uderzyło o ziemię, złom lodu przygniatał jego nogę. Niedźwiedź ze 
zwycięskim rykiem rzucił się na swą ofiarę. Dwunogi jeszcze się nie 
poddawał,  usiłował  pięściami  odeprzeć  zbrojne  w  potężne  pazury 
łapy. 

Ale jego położenie było prawie beznadziejne. 

285 

background image

Niedźwiedź  zerwał  mu  już  skórę  z  prawego  przegubu,  wbił 

straszliwe szpony w lewe ramię... 

Dwunogie  zwierzę,  tylko  co  dokonując  cudów  zręczności  i  od-

wagi,  krzyczało  z  bólu  i  strachu  tak,  jak  tylko  zwierzęta  krzyczeć 
potrafią. 

Chwyciłem  broń,  wycelowałem  w  łeb  niedźwiedzia  i  ryzykując, 

że zabiję dwunogiego, nacisnąłem spust. 

Głuchy  łoskot  wystrzału  potoczył  się  po  górach,  odbił  wielo-

krotnym  echem  i  nastąpiła  cisza.  Zabity  niedźwiedź  runął  całym 
ciężarem  na  swego  wroga,  przykrywszy  go  swym  ogromnym  ciel-
skiem. Czy moje dwunogie zwierzę jeszcze żyje? 

Nie pamiętam, jak zbiegłem do dolinki. Rzuciłem się na niedź-

wiedzia i z całej mocy zacząłem ciągnąć go za łapy. Daremne wysił-
ki!  Ja,  paryżanin  dwudziestego  wieku,  władający  wszechpotężną 
bronią,  która  bezlitośnie  niesie  śmierć,  miałem  zbyt  słabe  ręce, 
ręce  przyzwyczajone  jedynie  do  przewracania  kart  ksiąg,  a  nie  do 
dźwigania  takich  ciężarów.  Udało  mi  się  tylko  oswobodzić  głowę 
nieszczęsnego.  Żył  i  nawet  nie  stracił  przytomności.  Patrzył  na 
mnie błyszczącymi, błękitnymi jak niebo oczami. 

Podobny  do  gromu  wystrzał,  mój  dziwaczny  dla  dwunogiego 

zwierzęcia  wygląd  -  wszystko  to  musiało  potężnie  wstrząsnąć  jego 
wyobraźnią.  -  Jednak  przy  tym  -  a  sądzę,  że  się  nie  mylę  -  zrozu-
miało owo zwierzę rzecz najistotniejszą: to, że ja też jestem dwuno-
gim  zwierzęciem,  które  pospieszyło  mu  na  pomoc.  I  ujrzałem  w 
jego  wzroku  coś  na  kształt  wdzięczności.  Wdzięczności  człowieka 
dla człowieka.  Było też  w tym wzroku  jeszcze coś, czego nigdy nie 
ma w oczach zwierząt. Tak, to był człowiek. Dziki człowiek, należą-
cy do nieznanej, wymarłej rasy, prymitywny człowiek. 

Nie było jednak czasu na rozmyślania. Trzeba było wołać o po-

moc.   Strzelałem tak długo, aż wyczerpały mi się naboje. Potem 

286 

background image

zacząłem  krzyczeć.  Szybko  usłyszałem  odpowiedź.  Spieszyli  do 
mnie moi przewodnicy. 

Z  ich  pomocą  udało  mi  się  wyswobodzić  dzikusa  spod  niedź-

wiedziego  cielska  i  lodowego  złomu.  Nawet  nie  jęknął,  choć  krew 
obficie płynęła z jego ran, przez rozszarpane mięśnie prześwitywała 
kość ramieniowa, a noga - widać to było wyraźnie -  była złamana. 
Założyłem niezbędne opatrunki, a potem z największą ostrożnością 
znieśliśmy nasz drogocenny ciężar do obozowiska. 

Wątpię,  czy  rodzonym  bratem  opiekowałbym  się  równie  tro-

skliwie.  To  zupełnie  zrozumiałe.  Był  to,  prawdopodobnie,  jedyny 
na  świecie  egzemplarz  należący  do  rasy  naszych  praprzodków. 
Świadczył o tym cały szereg oznak... Krzyczałem na przewodników, 
kiedy chcieli rezygnować, a sam w myślach selekcjonowałem dwu-
nogiego, ważyłem jego mózg, mierzyłem kąt twarzowy... 

Nie był to naturalnie Pitecantropus erectus, którego resztki ko-

ści  odnalazł  przed  trzydziestoma  trzema  laty  holenderski  lekarz 
Dubois  -  pitekantropus  bliższy  jest  małpie  niż  człowiekowi  i  wy-
marł  gdzieś  około  miliona  lat  temu.  Nie  jest  to  też  Pitecantropus 
heidelbergensis  żyjący  na  początku  okresu  lodowcowego  i  będący 
czymś  pośrednim  między  człowiekiem  a  małpą;  na  koniec  nie  był 
to  też  neandertalczyk  -  istota  niższa  wzrostem  i  bardziej  krzepka. 
Najprawdopodobniej  to  człowiek  z  Cro-Magnon.  I  cóż  na  to  moi 
koledzy?  Cóż  na  to  cały  świat  nauki?  To  lepsze  niż  jednorożec. 
Udało mi się przejść samego siebie. 

4.  Dalszy ciąg dziennika 

13  czerwca.  Mój  Adam,  bo  tak  nazwałem  dzikiego  człowieka, 

zdrowieje  szybciej,  niż  mogłem  tego  oczekiwać.  Przez  dwa  dni  po 
walce z niedźwiedziem leżał w gorączce i bez zmysłów, ryczał i  

287 

background image

próbował się zrywać. Z wielkim trudem udawało się nam utrzymać 
go w łóżku. 

Przyznaję,  że  wykorzystując  jego  omdlenia,  nie  potrafiłem 

oprzeć  się  pokusie  i  przeprowadziłem  parę  badań  antropologicz-
nych. Objętość jego czaszki - 1175 centymetrów sześciennych (goryl 
ma 490, Europejczyk - 1400 centymetrów sześciennych). Ciekawe, 
ile waży jego mózg... 

Kiedy jego życie wisiało na włosku, przyszła mi do  głowy myśl, 

aby  pozostawić  go  własnemu  losowi.  Gdyby  umarł,  mógłbym  zro-
bić sekcję jego zwłok. Na ileż skomplikowanych  pytań znalazłbym 
odpowiedź!  Powstrzymałem  się  jednak  -  będę  do  końca  szczery  - 
wcale  nie  z  humanitarnych  pobudek.  Wiążę  z  tym  człowiekiem 
ogromne nadzieje. Zabiorę go do Paryża, nauczę mówić, ucywilizu-
ję...  Ileż  interesujących  rzeczy  będzie  nam  mógł  opowiedzieć!  Za-
gadnienie najbardziej frapujące - czy ocalał jeszcze ktoś z jego ple-
mienia, czy też jest on ostatnim okazem swej rasy... 

Niewątpliwie  używa  on  czegoś  w  rodzaju  języka,  który  składa 

się z kilku dźwięków przypominających okrzyki. Kiedy na przykład 
chce pić, mówi „aua”. Często też wydaje dźwięk, podobny do „tss-a-
a”,  który  brzmi,  jakby  kogoś  wzywał.  A  gdy  pokazałem  mu  skórę 
niedźwiedzia, powiedział „u-u-u”, a na jego twarzy odmalowało się 
zadowolenie. 

Obejrzałem  dokładnie  jego  ciało.  Niezwykła  objętość  klatki 

piersiowej  jest  najprawdopodobniej  wynikiem  życia  na  dużych 
wysokościach,  gdzie  powietrze  jest  bardzo  rozrzedzone.  Na  po-
wierzchni stóp jego gruba skóra pełna jest modzeli. Właśnie dzięki 
temu  nie  odmraża  nóg.  Jego  policzki,  a  nawet  czoło,  pokryte  są 
puchem.  Na  całym  ciele,  a  szczególnie  na  nogach  i  tylnej  stronie 
rąk,  rosną  mu  rudawe  włosy  długości  pięć-siedem  milimetrów. 
Gruba,  zahartowana  skóra  i  tkanka  tłuszczowa  doskonale  chronią 
go przed chłodem. 

288 

background image

W  jego  skórzanym  okryciu  znalazłem  interesującą  szpilkę,  wy-

konaną  z  kości  słoniowej  i  ozdobioną  rzeźbionym  ptaszkiem  po-
dobnym do głuszca. Widać sztuka nie jest mu obca. Musiał również 
schodzić w dół, tam, gdzie spotkać można słonie. 

Od  chwili,  kiedy  uratowałem  go  od  śmierci,  Adam  wykazuje  w 

stosunku  do  mnie  psie  przywiązanie.  Kiedy  bandażowałem  jego 
rany, schwycił mnie za rękę i w napadzie wdzięczności oblizał moją 
dłoń i przegub.  W ten sposób miałem  przyjemność zapoznać się z 
„kopalnym pocałunkiem”. 

Dziś rano Adam wstał z łóżka i nie bacząc na moje zakazy, choć 

na ogół jest bardzo posłuszny, wyszedł z namiotu, zerwał opatrunki 
i,  wystawiwszy  rany  na  słońce,  przeleżał  tak  do  wieczora.  Górskie 
słońce czyni cuda. Opuchlizna opadła. Rany szybko się goją. Jesz-
cze parę dni i będziemy mogli ruszyć w drogę. Czy będzie chciał ze 
mną pójść? Czy będzie chciał pozostawić swoje ojczyste góry? Tak 
czy inaczej nie rozstanę się z nim. Żywy czy martwy znajdzie się w 
Paryżu. 

27 września. Wreszcie w Paryżu! W moim malutkim mieszkan-

ku! Bardzo długo nie pisałem. Adam jest ze mną. Jak wiele mnie to 
kosztowało!... 

Wbrew  moim  oczekiwaniom  chętnie  ze  mną  poszedł.  Był  po-

słuszny,  a  właściwie  starał  się  być  posłuszny  każdemu  mojemu 
słowu o tyle, o ile pozwalała mu na to jego pierwotna  natura. Do-
póki nie zeszliśmy na dół, do ludzi, wszystko było w porządku. Ale 
potem... 

Najpierw  postarałem  się  go  jakoś  odziać.  Nie  mogłem  przecież 

wprowadzić go w cywilizowany świat nagiego, przepasanego zwie-
rzęcą  skóry.  Z  wielkim  trudem  znalazłem  biały  flanelowy  garnitur 
odpowiedniego  rozmiaru.  Składał  się  po  prostu  ze  spodni  i  szero-
kiej  koszuli.  Do  koszuli  jeszcze  się  jakoś  przekonał,  ale  za  nic  nie 
mógł się pogodzić ze spodniami. Krępowały goi śmieszyły. Uderzał 
się po udach, parskał i zabawnie wykręcał nogi. 

289 

background image

W Kalkucie, na ludnej ulicy przystanął i nagle... zdjął spodnie i 

odrzucił je. W Kalkucie ludzie przywykli do nagości i nie wywołało 
to większego skandalu, ale co będzie, jeśli coś takiego strzeli mu do 
głowy w Paryżu? 

Za pierwszym razem ostro go skarciłem. Jaki był żałosny w swo-

im poczuciu winy! Znowu,  choć mu tego surowo zabroniłem, pró-
bował lizać mi ręce. 

Kiedy byliśmy już na pokładzie statku, znów wydarzyła się nie-

samowita historia. 

Tuż przed odbiciem statku od nabrzeża zawyła syrena. Adam w 

panicznym  strachu  upadł  na  pokład,  a  potem  jednym  skokiem 
rzucił się przez burtę do morza. Trzeba go było wyłowić i zamknąć 
w kajucie. 

Wiele  kłopotów  miałem  z  jego  karmieniem.  O  spożywaniu  po-

siłków  przy  wspólnym  stole  nie  mogło  być  mowy.  Obiady  przyno-
szono  mu  do  kajuty.  Ale  nie  chciał  nic  wziąć  do  ust:  nie  mógł  po 
prostu jeść naszych potraw. Skończyło się na tym, że karmiłem go 
surowym  mięsem  i  wodą.  Do  tego  bardzo  źle  znosił  upał  i  często 
wył, co powodowało skargi pasażerów z sąsiednich  kabin. Wycho-
dzenie  z  nim  na  pokład  było  bardzo  męczące.  Skupiały  się  zawsze 
wokół niego tłumy gapiów. Wszystko to bardzo mnie krępowało. 

Opisanie  wszystkich  wydarzeń  naszej  podróży  byłoby  trudne  i 

zbyt  długie.  Przez  cały  czas  Adam  ha  zmianę  wpadał  w  panikę  i 
zachwyt. Pociągi i samochody przerażały go. Nasze ubrania, domy, 
światło  elektryczne  wprawiały  go  dosłownie  w  osłupienie.  Głup-
stwa,  na  które  nikt  z  nas  nie  zwróciłby  uwagi  -  reklamy  świetlne, 
dźwięki orkiestry dętej lub stada małych gazeciarzy - robiły na nim 
takie wrażenie, że często trzeba było ciągnąć go za rękę, aby ruszył 
się z miejsca. 

Ale cokolwiek by się działo, moja udręka kończyła się: Adam był 

w Paryżu. 

290 

background image

14 grudnia. Adam robi postępy. Nie liże już moich rąk. Przywykł 

do  noszenia  garnituru.  Bardzo  lubi  jaskrawe  krawaty,  nauczył  się 
posługiwać  nożem  i  widelcem.  Zna  już  kilka  francuskich  zwrotów 
grzecznościowych.  Ale  nie  decyduję  się  jeszcze  na  wyprowadzenie 
go  na  ulicę.  A  trzeba  by  go  przewietrzyć.  Zaczyna  się  nudzić  - 
prawdopodobnie  dlatego,  że  siedzi  ciągle  zamknięty  w  pokoju,  co 
prawda przy otwartym - mimo surowej zimy - oknie. Nocą, a szcze-
gólnie wtedy, kiedy świeci księżyc, siedzi przy oknie i wyje. Zabra-
niam  mu  wyć,  ale  mimo  to  wyje,  cichutko,  głucho  i  żałośnie...  W 
nocy takie ludzkie wycie bardzo działa na nerwy, ale widzę, że nie 
potrafi się od tego powstrzymać. 

Żeby go trochę rozerwać, przynoszę mu książki z obrazkami. Ku 

mojemu  zdziwieniu  znakomicie  je  rozumie  i  cieszy  się  nimi  jak 
dziecko. A szczególnie uradował go mój ostatni prezent: kundelek-
szczeniaczek. Adam nie rozstaje się z nim ani na chwilę, nawet śpi 
razem  z  Gipsy  -  wymawia  to  jak  „Żipsi”  -  a  pies  odpłaca  mu  taką 
samą miłością i rozumie każdy jego gest. Czyżby działo się tak dla-
tego, że ich psychika jest tak podobna? 

26  grudnia.  Jednak  Adam  nie  jest  jeszcze  całkowicie  „ucywili-

zowany”. Wpadł dziś do mnie mój stary szkolny kolega i po przyja-
cielsku  poklepał  mnie  po  ramieniu.  Adam,  prawdopodobnie  są-
dząc, że mnie bije, rzucił się z rykiem na gościa, a wraz z nim sko-
czyła  i  Gipsy.  Z  trudem  uspokoiłem  całą  trójkę.  Mój  stary  druh, 
człowiek nerwowy i drażliwy, bardzo się tym całym zajściem prze-
raził. 

-  Na twoim miejscu trzymałbym go w klatce - powiedział mi na 

odchodnym. 

Dalej dziennik opisywał już wydarzenia znane Klotyldzie: przy-

gody  Adama  na  paryskich  ulicach.  Ale  przeczytała  wszystko  do-
kładnie. 

-  Zdecydowałam!  Muszę  się  zająć  jego  wychowaniem!    -  wy-

krzyknęła, rzuciwszy rękopis na stół, i nie tracąc ani chwili wysłała 

291 

background image

do profesora telegram, w którym zaprosiła go wraz z Adamem. 

5. Adam wchodzi w świat 

Z  pewnym  niepokojem  profesor  Licom  prowadził  Adama  pod 

rękę przez znajomy podjazd domu państwa de Trois. 

Z  nierozłącznym  psem,  ubrany  w  czarny  kapelusz  i  modny 

płaszcz  Adam  prezentował  się  całkiem  przyzwoicie.  Licorn  za-
dzwonił. 

-  Adam,  uważaj,  bądź  mądry,  zachowuj  się  porządnie  -  nie 

krzycz, nie skacz... 

-  Tak... 
Szwajcar,  poznawszy  Licorna,  odsunął  się  z  szacunkiem.  Lokaj 

przybiegł pomóc im zdjąć płaszcze. 

Nagle Adam z dzikim okrzykiem rzucił się na stojącego w kącie 

z rozpostartymi łapami niedźwiedzia. Schwycił go za gardło i wraz 
z kukłą upadł na podłogę. Zaskoczony lokaj upuścił płaszcze i znie-
ruchomiał z otwartymi ustami. 

-  Adam! Wróć! - krzyknął Licorn. 
Ale Adam, kiedy jego żelazne palce rozerwały skórę  i  trafiły na 

kłęby waty, sam zrozumiał swoją pomyłkę. 

-  Adam, biedaku, pomyliłeś się! To nie prawdziwy niedźwiedź! 
-  Ptak  „nieprawdziwy...  U-u  nieprawdziwy...  Wszystko  nie-

prawdziwe - mamrotał zmieszany olbrzym, podnosząc się z podło-
gi. 

-  Adam, idziemy! 
Adam  ruszył  za  swym  władcą,  ciężko  wzdychając  w  poczuciu 

winy. 

-  Będę... - mruczał skruszony. 
W  jego  języku  znaczyło  to  ,,nie  będę”.  Licorn  mimo  woli 

uśmiechnął się. 

Służący zaprowadził ich do pokoju Klotyldy de Trois. Kiedy sta-

nęli w drzwiach, Klotylda radośnie uśmiechnięta wyszła im  

292 

background image

naprzeciw  i  wyciągnęła  rękę  do  Adama,  Ręka  zawisła  w  powie-
trzu... 

Uwagę  Adama  przyciągnęła  nagle  chińska  figurynka  ze  sko-

śnymi oczami stojąca na marmurowym kominku i kiwająca głową. 
Wziął bibelocik do ręki. Porcelana chrupnęła i okruchy jej posypały 
się na podłogę. 

-  Adam! Siadaj! - surowo krzyknął profesor. - Siadaj i nie ruszaj 

się! Widzisz, co narobiłeś?! 

-  Będę...   - płaczliwie  wymamrotał  Adam, z rozpaczą wodząc 

wzrokiem po kawałkach porcelany. 

-  Uprzedzałem  panią, madame - powiedział Licorn, witając się 

wreszcie  z  gospodynią  -  że  ta  wizyta  i  pani,  i  mnie  może  sprawić 
wiele  kłopotu.  Adam  nie  jest  jeszcze  na  tyle  dobrze  wychowany, 
żeby  móc  bywać  w  towarzystwie.  Prosiłbym,  aby  pozwoliła  pani 
oddalić mi się wraz z Adamem. 

-  Będę... - odezwał się Adam na sam dźwięk swego imienia. 
-  Drobiazg! - odpowiedziała  Klotylda de Trois. - Proszę się nie 

denerwować. Przecież to jak z dzieckiem, czegóż można wymagać... 

Pod  koniec  wizyty  profesor  umówił  się  z  Klotylda,  że  Adam 

przeprowadzi  się  do  jej  pałacyku  i  teraz  ona  będzie  się  zajmować 
jego „wychowaniem” pod kontrolą samego profesora. 

6.  Domowy uniwersytet 

Adam przeprowadził się i od razu przewrócił cały dom państwa 

de Trois do góry nogami. Najgorzej czuł się gospodarz. 

-  Może  pan  sobie  wyobrazić  -  żalił  się  pan  de  Trois  swemu 

wspólnikowi  -  co  to  znaczy  mieszkać  w  jednym  domu  z  tygrysem. 
Staram  się  nie  wchodzić  temu  dzikusowi  w  drogę,  ale  przecież 
trudno się z nim nie stykać, kiedy mieszkamy pod jednym dachem. 

293 

background image

Kto wie, co może mu przyjść do głowy! Może kogoś zabić, zdemo-
lować safes, podpalić dom... Teraz nie jadam nawet w domu obia-
dów, wracam kuchennymi schodami, zamykam się na trzy spusty, 
a i tak nie mogę spać!... 

-  Nie może się go pan jakoś pozbyć? 
De Trois machnął ręką. 
-  Dopóki mojej żonie nie minie ten kaprys - nie! 
Rano  Adam  uczył  się  z  Klotyldą  czytać  i  pisać,  a  wieczorem 

przystępował do „studiów” pod kierunkiem jej brata, Pierre'a. 

Towarzystwo młodego, wesołego oficera podobało mu się o wie-

le bardziej niż zajęcia z Klotyldą. Adam bardzo chętnie pracował z 
Pierrem  i  zadziwiał  nauczyciela  swymi  postępami.  Już  gdzieś  po 
miesiącu  wspaniale  jeździł  na  rowerze,  prowadził  samochód,  wio-
słował, boksował się i grał w piłkę. 

Co prawda jego pirackie jazdy samochodem nie raz kończyły się 

mandatami,  ale  dla  Pierre'a  nie  miało  to  znaczenia  dopóki,  jak 
mawiał, „klucz do kasy Bernarda de Trois znajduje się w rączkach 
siostry...” 

W czasie meczów bokserskich Adam swymi potężnymi uderze-

niami  okaleczył  wiele  osób.  Piłka  kopnięta  przez  niego,  zbijała  z 
nóg.  Najwięksi  sportowcy  pełni  byli  podziwu  dla  jego  osiągnięć. 
Stawał się znakomitością na sportowej niwie. 

Na  nieszczęście  Adama  brat  Klotyldy  uczył  go  nie  tylko  upra-

wiania sportów. 

Wieczorami młody oficer często przebierał się w cywilny garni-

tur, zabierał ze sobą Adama i szli razem na Montmartre włóczyć się 
po szynkach w poszukiwaniu przygód. Pierre wywoływał awanturę, 
potem  podjudzał  Adama  i  doskonale  bawił  się,  obserwując  „rzeź 
niewiniątek”.  Adam,  pobudzony  winem,  ciskał  napastnikami  tak, 
jak  niedźwiedź  odrzuca  skaczące  na  niego  psy.  Alkohol  pozbawiał 
go cienkiej otoczki cywilizacji, prymitywne instynkty brały górę i w 

294 

background image

takich momentach był naprawdę straszny. 

Klotylda  musiała  zrezygnować  z  pomocy  Pierre'a  i  sama  zająć 

się „wychowywaniem” Adama. 

-  No,  zobaczymy,  co  zwojujesz  swoim  „delikatnym  damskim 

podejściem” - mówił z ironią urażony Pierre. 

Szybko jednak musiał przyznać, że Adam zmienił się na lepsze. 
Klotylda brała go często  na długie spacery i Adam zachowywał 

się  bardzo  dobrze.  Jedyne,  co  często  peszyło  Klotyldę  to  pytania, 
które Adam jej zadawał, pytania właściwie bardzo proste, ale zna-
leźć na nie odpowiedź wcale nie było łatwo. 

Pytał na przykład, czy powinien uważać niedźwiedzia za swego 

bliźniego i czy trzeba, kiedy atakuje, nadstawiać mu drugi policzek. 
Albo,  ujrzawszy  na  ulicy  głodnego  żebraka  i  sprzedawcę  paszteci-
ków,  usiłował  nakarmić  głodnego  i  wdawał  się  w  długie  spory  na 
temat „cudzego” i „własnego”, nie przyjmując do wiadomości zasad 
ekonomii  i  upierając  się,  że  głodnych  jest  o  wiele  więcej  niż  poli-
cjantów. 

Rozmowy  takie  budziły  w  Klotyldzie  nieokreślony  lęk.  I  wresz-

cie pewnego dnia ujrzawszy, jak Adam ze spuszczoną głową zasta-
nawia się nad nowym pytaniem, doszła do wniosku, że należy mu 
dostarczyć  rozrywki.  Zupełnie  bezpiecznie  można  już  było  zabrać 
go do teatru - trzeba mu pokazać którąś z klasycznych sztuk. 

7.  Ocalenie Desdemony 

Klotylda de Trois siedziała z Adamem w loży pierwszego piętra 

nieopodal sceny. 

Kurtyna poszła w górę, Adam cicho krzyknął ze zdziwienia. 
-  Ściana uciekła... 

295 

background image

-  Proszę  siedzieć  cicho  -  zwróciła  mentorskim  tonem  uwagę 

Klotylda - nie należy przeszkadzać! 

Będę - zgodnie ze swym przyzwyczajeniem odpowiedział Adam. 
Grano Otella. 
Adam  przyglądał  się  pogrążonej  w  mroku  sali,  patrzył  na  ja-

skrawe światła rampy, na górne rzędy lóż. 

-  Proszę patrzeć tam! - Klotylda wachlarzem wskazała scenę. 
Adam  popatrzył  „tam”,  ale  widać  było  wyraźnie,  że  przedsta-

wienie zupełnie go nie interesuje. Klotylda przeceniła jego intelek-
tualne  możliwości.  Wierszowana  forma  tragedii  w  połączeniu  ze 
śpiewną manierą francuskich aktorów bardzo utrudniały Adamowi 
zrozumienie  sztuki.  Docierała  do  niego  jedynie  zewnętrzna  strona 
spektaklu: barwy i gesty... 

Ożywił się nieco w czasie drugiej sceny, kiedy doszło do spotka-

nia  Brabancja  i  Otella.  A  w  czasie  trzeciej  sceny  pierwszego  aktu 
huśtał  się  na  fotelu  i  wzdychał  -  siedzenie  w  teatrze  wyraźnie  go 
nudziło. 

I  oto  pojawiła  się  na  scenie  Desdemona,  którą  grała  aktorka 

światowej  sławy.  Jej  czarująca  powierzchowność,  kostium,  a 
przede wszystkim cudowny głos, zdziałały cud: Adam zamienił się 
we wzrok  i słuch. Nie spuszczał z Desdemony oczu. A „kiedy ode-
szła, westchnął i zapytał drżącym z lęku głosem: 

-  Dokąd poszła? Czy jeszcze przyjdzie?  
Klotylda uśmiechnęła się: 
-  Przyjdzie, tylko proszę siedzieć cicho. 
-  Jak ona się nazywa? 
-  Desdemona. 
I Adam zaczął cichutko powtarzać: 
-  Deżdemon... Deżdemon... Deżdemon... 
Spektakl zrobił się nagle niezwykle interesujący. 

296 

background image

Adam  żył  pojawieniem  się  Desdemony,  cierpiał,  kiedy  znikała 

ze  sceny.  Oczywiście,  w  dalszym  ciągu  rozumiał  nie  więcej,  niż 
jedną dziesiątą z tego, co działo się na scenie, ale ogarnięty zupeł-
nie  nowym  uczuciem  oceniał  działające  postaci  wedle  tego,  jak 
odnoszą  się  do  Desdemony.  Otello  -  nim  ogarnęła  go  zazdrość  - 
budził sympatię Adama, tak samo zresztą jak i Kassjo. Rodrigo nie 
podobał mu się, a Jagona obdarzył nienawiścią... 

Kiedy Otello po raz pierwszy grubiańsko krzyknął na Desdemo-

nę:  „Precz  z  mych  oczu!”,  Adam  głucho  warknął.  Od  tej  chwili 
znienawidził i Otella. 

Zbliżał  się  tragiczny  finał.  Desdemona  śpiewa  w  swej  sypialni 

smutną piosenkę: 

Pod wierzbą płaczącą dziewczyna łzy roni 
i śpiewa: Wierzbo! Wierzbo! 
W dół główkę spuściła, skroń wsparła na dłoni 
i śpiewa: Wierzbo! Wierzbo! 

 

3

  William  Shakespeare:  Otello,  tragedia  w  pięciu  aktach.  Przekład  Józefa 

Paszkowskiego, Kraków 1927, str. 117 [przyp.tłumacza] 

Kiedy Otello pojawił się w pokoju Desdemony gotów rzucić się 

na  nią,  Adam  cały  się  zjeżył,  tak  jak  działo  się  to  z  nim  w  najnie-
bezpieczniejszych  chwilach  polowania.  Płonące  suchym  blaskiem 
oczy  śledziły  każdy  ruch  Otella,  mięśnie  grały  pod  skórą,  głowa 
wsunęła się w ramiona. Palce szarpały aksamitną barierkę loży... 

Modlitwa  Desdemony,  gniew  Otella  -  to  wszystko  Adam  rozu-

miał  bez  słów.  W  końcu,  kiedy  Otello  zaczął  dusić  Desdemonę, 
rozległ  się  w  teatrze  zwierzęcy  ryk  -  ryk,  którego  nie  przewidzieli 
ani Szekspir, ani reżyser spektaklu, ani publiczność. 

Na  ciemnym  tle  loży  wyrosła  sylwetka  ogromnego  mężczyzny. 

Jednym susem przeskoczył kanał orkiestry, dopadł aktora grające-
go  Otella,  oderwał  go  od  Desdemony,  powalił  na  podłogę  i  zaczął 
dusić, dusić w sposób absolutnie nic teatralny... 

Zza kulis rzucili się Otellowi na pomoc strażacy, robotnicy,   ak-

torzy. W całym tym zamieszaniu Adam nic stracił z oczu Desdemony. 

297 

background image

Zauważył nagle, że wstała i odchodzi. 
Momentalnie  zostawił  pozbawionego  prawie  tchu  Otella,  ode-

pchnął  zatrzymujących  go  strażaków,  Jagona  i  Kassja,  pobiegł  za 
Desdemoną, chwycił ją, podniósł jak piórko i tą samą drogą przez 
kanał orkiestry wrócił do loży. 

Tu posadził Desdemonę i zaczął ją głaskać po głowie jak dziec-

ko. Przemawiał przy tym czule rwącym się głosem: 

-  Siedź przy mnie, Deżdemon. Tu cię nikt nie skrzywdzi! Siedź, 

będziemy razem patrzeć tam, co się dalej dzieje! 

I  całkowicie  przekonany,  że  ogląda  dalszy  ciąg  spektaklu,  ob-

serwował panujące na scenie i w całym teatrze zamieszanie. 

Klotylda, blada jak ściana, podniosła się i z powrotem opadła na 

fotel. 

-  Adam! - krzyknęła - wypuść w tej chwili Desdemonę i wraca-

my do domu! 

Ale Adam spojrzał na nią tak, że zrobiło jej się strasznie. 
-  Nie!  -  powiedział  twardo.  -  Nie!  Zabiją  ją!  Nie  oddam  jej  ni-

komu. 

Desdemona drżała ze strachu w silnych rękach Adama... 
Klotylda straciła głowę. Czyżby szykował się nowy skandal? Ale 

i tym razem udało jej się znaleźć wyjście: 

-  Proszę  się  nie  denerwować  -  zwróciła  się  do  aktorki,  mówiąc 

tak szybko, że Adam nie mógł jej zrozumieć - pojedziemy do mnie, 
a w domu  potrafię jakoś panią oswobodzić z rąk nieoczekiwanego 
wybawcy. Adam, idziemy! 

Adam ani na chwilę nie rozstawał się ze swoim ciężarem. Przy-

szedłszy do swego  pokoju  położył Desdemonę ostrożnie na  podło-
dze i powiedział: - Tu nikt nie dotknie. Będę pilnował. - Wyszedł z  

298 

background image

pokoju, zamknął drzwi i jak pies położył się w progu, zagrodziwszy  
wejście własnym ciałem. 

Adam  nie  przywykł  jednak  do  tak  późnego  chodzenia  spać. 

Zdrowy sen błyskawicznie ogarnął potężne ciało. Kiedy usnął, Klo-
tylda  cicho  poruszając  się  w  miękkich  pantofelkach  weszła  do  po-
koju  Desdemony  przez  drzwi  sąsiedniego  saloniku,  wyprowadziła 
aktorkę, otuliła ją swą narzutką i szałem i, serdecznie przeprosiw-
szy, odesłała samochodem do domu. 

8.  Lampart w domu 

Zaczynało dopiero świtać, kiedy Adam poderwał się z twardego 

łoża i otworzył drzwi do swego pokoju. 

-  Deżdemon! - zawołał cichutko. 
Cisza. 
-  Deżdemon! - powtórzył Adam z niepokojem i wszedł do poko-

ju. 

Pokój był pusty. 
Z piersi Adama wyrwał się głuchy krzyk. Ale jeszcze wierzył: ob-

szedł szybko wszystkie zakątki, szukając Desdemony. 

Desdemony nie było. 
Pałac  de  Trois  wypełnił  się  krzykiem  ranionego  zwierzęcia. 

Adama opanował szalony gniew. Dusiła go wściekłość na miasto, w 
którym  wszystko  było  nieprawdziwe.  Nieprawdziwe  ptaki,  nie-
prawdziwe  zwierzęta,  nieprawdziwe  słowa...  I  nawet  sama  Desde-
mona  była  nieprawdziwa.  Zniknęła,  a  w  powietrzu  wisiał  tylko 
lekki zapach jej perfum... 

Adam oszalał. Łamał meble, rozbijał wazony - zniszczył wszyst-

ko, co dostało mu się w ręce. To go trochę uspokoiło. 

Potem przypadł nagle do fotela, na którym siedziała  Desdemo-

na.  Zaczął  wdychać  perfumy.  Od  fotela  ruszył  dalej,  śladem  zapa-
chu, wietrząc w powietrzu znajomy aromat. 

299 

background image

W pałacyku powstało zamieszanie. Służba miotała się bezładnie 

i wiadomo, jakby się to skończyło, gdyby Adam nieoczekiwanie nie 
pognał w dół, węsząc i wyciągając głowę jak pies gończy. 

Klotylda, która zabarykadowała się w swoim pokoju, odetchnęła 

z ulgą i rozpoczęła pospieszną toaletę. 

Przyniesiono  ranną  pocztę.  Klotylda  przejrzała  gazety.  Wiele  z 

nich  zdążyło  już  donieść  o  wydarzeniach  poprzedniego  wieczora. 
Ocalenie Desdemony,  Dziki człowiek w Paryżu!, I znowu Adam!, 
Najwyższy czas zakończyć wreszcie ten skandal! 
- krzyczały tytuły 
artykułów. Prawie w każdej notce wraz z imieniem Adama pojawia-
ło się imię Klotyldy de Trois. 

Do pokoju wszedł Bernard de Trois z gazetą w ręce. 
- Czytała pani? - zapytał żony, zobaczywszy leżące  na podłodze 

gazety. - Tak dłużej być nie może! Nie da się mieszkać pod jednym 
dachem z lampartem. 

Klotylda  nie  protestowała.  Zadecydowano,  że  Adam  wróci  do 

profesora i zawiadomiono o tym Licorna. 

W  tym  czasie  Adam  szalał  wokół  domu,  starając  się  złowić  za-

pach Desdemony. Zwracając na siebie powszechną uwagę, zataczał 
coraz  szersze  kręgi,  mając  nadzieję  natrafić  w  końcu  na  ślad.  Zu-
pełnie prawie nie znając miasta, trafił - wiedziony jakimś przeczu-
ciem - do gmachu teatru. Ale teatr był zamknięty. Okrążywszy kilka 
razy budynek, rozpoczął od nowa poszukiwanie na ulicach... 

Dopiero  późnym  wieczorem  wrócił  do  pałacyku  de  Trois,  zmę-

czony, głodny i wściekły. 

I od tego dnia Adam stał się prawdziwym nieszczęściem domu. 

Przez  prawie  wszystkie  noce  wył,  nie  zwracając  uwagi  na  prośby  i 
groźby  Licorna, a w ciągu  dnia znikał na ulicach Paryża, krążąc  w 
poszukiwaniu Desdemony. Nie wiedział, że przerażona aktorka 

300 

background image

wyjechała następnego dnia z Paryża, aby przypadkiem się z nim nie 
spotkać.  Kiedy  wracał  ze  swych  wędrówek,  cały  dom  zamierał  ze 
strachu.  Mieszkańcy  pałacyku  siedzieli  drżąc  w  trwożnym  oczeki-
waniu i tylko z rzadka przemykali się bezszelestnie po korytarzach. 

Adam  był  rozdrażniony  i  nie  chciał  nikogo  widzieć.  Nawet  na 

Licorna patrzył spode łba i nie chciał odpowiadać na jego pytania, 
co  bardzo  profesora  rozgoryczało.  Przecież  jeszcze  tyle  inte-
resujących tajemnic należało wydrzeć prymitywnemu człowiekowi! 
Oczywiście, dla dobra nauki... 

Dla  dwóch  tylko  istot  Adam  robił  wyjątek:  dla  swojej  suczki 

Gipsy i dla Anatola. 

Na  pobladłej  i  wychudłej  twarzy  Adama  na  widok  Anatola  po-

jawiało  się  coś  w  rodzaju  uśmiechu.  A  chłopiec  bardzo  sobie  owo 
przywiązanie  cenił.  Dziecięcą  wrażliwością  czuł  tragedię  Adama, 
oderwanego od ojczystych gór i bez litości ciśniętego w kocioł wiel-
kiego miasta. 

-  Uciekniemy razem - mówił mu nie raz Adam. - Tam, daleko... 
I  w  tym  „daleko...”  było  tyle  przejmującej  tęsknoty,  że  Anatol 

dziecinnymi  pieszczotami  starał  się  pocieszać  swego  wielkiego, 
mocnego, a tak w owych chwilach bezsilnego druha. 

„Daleko” - słowo to było Adamowi tak drogie i tak niedostępne 

jak Desdemona. A w jego duszy rodził się głuchy bunt, bunt który 
wreszcie wybuchnął. 

9.  Ucieczka 

Trwało  przyjęcie,  jedno  z  tych  przyjęć,  którymi  słynął  dom  de 

Trois. Wśród starannie dobranych gości przeważali panowie z naj-
wyższych  sfer  bankowych  i  rządowych  wraz  z  małżonkami. 
Ogromne  pokoje  tonęły  w  tropikalnej  zieleni.  Na  stołach  stały 
kwiaty, a służba kończyła ostatnie przygotowania. W oczekiwaniu  

301 

background image

na obiad cale towarzystwo rozsiadło się w obszernym salonie. 

Pan de Trois  był zadowolony. Jeden tylko drobiazg budził jego 

niepokój. Adam... Żeby tylko nie przyszło mu do głowy pojawić się 
w  salonach  de  Trois!  Ale  Adam  przyszedł.  Przyszedł  -  mroczny  i 
milczący  -  tuż  przed  samym  koncertem.  I  z  nikim  się  nie  witając 
usiadł w kącie. 

Znakomita  śpiewaczka  zaproszona  na  koncert  zasiadła  za  kla-

wiaturą fortepianu. Przez przypadek bądź celowo zaśpiewała pieśń 
Desdemony: 

Pod wierzbą płaczącą dziewczyna łzy roni 
i śpiewa: wierzbo! Wierzbo! 
W dół główkę spuściła, skroń wsparła na dłoni 
i śpiewa: wierzbo! Wierzbo! 
 
Adam  skamieniał.  Nie  wyobrażał  sobie,  że  tę  pieśń  może  śpie-

wać ktoś inny. Ogarnęło go drżenie. Na twarzy odmalował się wy-
raz  cierpienia,  schwycił  się  za  głowę  i  nagle  krzyknął  tak  przeraź-
liwie, że zadźwięczały kryształowe żyrandole: 

-  Nie wolno! 
Podbiegł  do  instrumentu  i  uderzył  w  jego  pokrywę  tak  mocno, 

że  pękła  wśród  trzasku  strun.  Adam  z  głuchym  jękiem  wypadł  na 
korytarz, gdzie pod drzwiami swego pokoju stał Anatol. Adam po-
chwycił go w biegu: 

-  Uciekamy, w góry... szybciej!... 
U bocznego wejścia stało kilka samochodów. Adam wybrał  naj-

lepszy  z  nich  i,  wyrzuciwszy szofera usiadł za kierownicą, posa-
dziwszy  obok siebie Gipsy i Anatola. Samochód ruszył i z szaloną 
prędkością pomknął w dal, przez ulice Paryża... 

10.  Niebo nad głową 

Dziennikarze  z  prasy  brukowej  jak  sępy  rzucili  się  na  skandal, 

którego miejscem stał się pałac de Trois. Wysoko postawione oso-
bistości uczestniczące  w proszonym  obiedzie  również  nacisnęły 

302 

background image

odpowiednie sprężyny, aby rozpętać kampanię  przeciwko białemu 
dzikusowi. Adam stał się bohaterem dnia. 

I, jak się to często zdarza, opinia publiczna, która do tej pory z 

pobłażaniem  śledziła  jego  wyskoki  i  szaleństwa,  teraz  obróciła  się 
przeciwko  niemu.  Gazety  żądały  natychmiastowego  uwięzienia 
Adama i odizolowania go od zdrowego społeczeństwa. 

Oczywiście  Adam  o  tym  wszystkim  nie  wiedział.  Z  szaloną 

prędkością  gnał  po  ulicach  Paryża  i  kiedy  nareszcie  znaleźli  się 
wśród podmiejskich pól, odetchnął pełną piersią. 

-  Gdzie góry? - zapytał Anatola. 
Anatol obudził się z drzemki i w pierwszym momencie nie bar-

dzo mógł zrozumieć, gdzie się znajduje i o jakie góry chodzi. Kiedy 
przypomniał  sobie  o  ucieczce,  ogarnęło  go  dziwne,  a  przy  tym  ra-
dosne  uczucie.  Wiele  razy  marzył  o  ucieczce  w  dalekie  strony  i  o 
poszukiwaniu przygód. I oto jego marzenia się spełniły... 

-  Góry - odpowiedział Adamowi - to mogą być Pireneje, Alpy... 

Ja widziałem Alpy... Na nich zawsze leży śnieg... 

-  Jedziemy w Alpy! - krzyknął wzruszony Adam. 
-  Ale to daleko! I do tego... Mogą nas złapać... 
-  Jesteśmy daleko - niefrasobliwie odpowiedział Adam. 
-  A telefony? Policja zawiadomi wszystkie miasta przez telefon i 

mogą nas zatrzymać. 

Tego  Adam  nie  oczekiwał.  Wiedział,  jak  trzeba  ukrywać  się 

przed niebezpieczeństwem wśród dzikich skal, pokrytych śniegiem 
i iglastymi lasami, ale jak się uratować przed telefonem? 

Anatol miał rację. Już w Corbellie, dokąd dojechali nad ranem, 

usiłowano ich zatrzymać. 

Samochód rozwinął szaloną szybkość i przerwał   łańcuch   poli-

cjantów, którzy zaczęli strzelać, celując w opony. Jedną udało im 

303 

background image

się przestrzelić. 

-  Zobacz, czy widać pogoń! - krzyknął Adam do Anatola. 
-  Teraz nie, zostali w tyle... 
Nieoczekiwanie   Adam   zatrzymał   samochód, schwycił Anato-

la jedną ręką, wysadził na szosę i samotnie pomknął dalej. 

-  Adam! Adam! - krzyczał za nim porzucony chłopczyk, płacząc 

z żalu i rozgoryczenia. Jego przyjaciel go zdradził!... 

Samochód  ściął  ostry  zakręt  i  z  rozpędu  wjechał  do  rzeki,  roz-

pryskując  wokoło  bryzgi  wody.  Gipsy  zapiszczała  ze  strachu.  Na 
powierzchni  wody  pojawiły  się  pęcherze  powietrza.  Rzeka  spokoj-
nie  płynęła  dalej,  tylko  w  miejscu,  gdzie  wjechał  samochód,  roz-
chodziły  się  kręgi  fal.  Woda  bez  śladu  pochłonęła  samochód  z 
człowiekiem i psem. 

Oszołomiony Anatol stał bez ruchu pod kroplami zaczynającego 

padać deszczu. To wszystko trwało moment, choć chłopcu wydawa-
ło  się,  że  ciągnie  się  nieskończenie  długo.  Na  powierzchni  rzeki 
ukazała się najpierw mokra Gipsy, parskająca wodą z nozdrzy, a w 
ślad za psem wyłonił się i Adam. Gipsy i on otrząsali się z wody w 
taki sam sposób. Adam podbiegi do Anatola, wziął go na barana  i 
nic mówiąc ani słowa popędził w kierunku zarośli. 

-  Cicho! Siedź! Schowaj się! 
Anatol nie zdążył jeszcze przyjść do siebie, kiedy od strony szo-

sy dobiegł  ich szum motorów. Po kilku minutach przemknął obok 
nich  samochód  policyjny.  Tym  razem  jeszcze  byli  uratowani...  Sa-
mochód pojechał w kierunku Melun. 

Anatol  zrozumiał  wojenny  podstęp  swego  przyjaciela.  Deszcz 

zmył ślady opon i policjanci nie zauważyli zniknięcia samochodu. 

Trzeba było pomyśleć o śniadaniu. Anatolowi bardzo chciało się 

jeść. 

301 

background image

-  Siedź,  ja  zaraz  wrócę  -  przykazał  chłopcu  Adam  i  poszedł 

wzdłuż przybrzeżnych krzaków. 

Minęła dręcząca godzina, nim Anatol usłyszał gwizd zbliżające-

go się Adama. 

Adam niósł dwa króliki, a pod połą płaszcza chował kawałki su-

chego  drewna.  Rzucił  na  ziemię  martwe  zwierzątka,  które  zaczęła 
obwąchiwać Gipsy, i zabrał się do krzesania ognia, pocierając dre-
wienko  o  drewienko.  Jego  żelazne  ręce  pracowały  szybko  i  Anatol 
poczuł  wkrótce  zapach  spalenizny.  Potem  ukazał  się  dymek.  Jesz-
cze  kilka  rytmicznych  silnych  ruchów  i  zapłonął  ogień.  Anatol  z 
przyjemnością jadł upieczone na ognisku królicze mięso. Naśladu-
jąc Adama rozrywał je palcami na kawałki. 

Deszcz przestał padać. Pokazało się słońce i jego promienie osu-

szyły  mokrą  odzież  uciekinierów.  Anatol,  zmęczony  przeżyciami, 
słodko usnął. A Adam leżał na ziemi i patrzył w niebo. 

Nareszcie zamiast martwych białych sufitów, na których nie ma 

słońca i ptaków, gdzie nie płoną gwiazdy i nie przesuwają się obło-
ki, widział niebo... 

Marzył  o  jak  najszybszym  spotkaniu  z  górami.  Mimo  że  to  nie 

jego góry, ale przecież i tak góry. Był szczęśliwy, po raz pierwszy od 
chwili, kiedy zszedł w doliny, gdzie żyją w ciasnocie i zamieszaniu 
dziwni  ludzie,  którzy  przedkładają  kamienne  skrzynki  nad  wolny 
przestwór nieba i ziemi. 

Rozpoczęły się szczęśliwe dni niczym nie krępowanej  włóczęgi. 

W  ciągu  dnia  uciekinierzy  chowali  się  w  nadbrzeżnych  zaroślach, 
nocą szli na południowy wschód, gdzie - wedle wskazówek Anatola 
- były góry. 

Adam  potrafił  spać  tak  czujnie,  że  w  czasie  snu  słyszał  każdy 

dźwięk.  Kiedy  dźwięk  wydawał  się  niebezpieczny,  uszy  śpiącego 
Adama poruszały się i biały dzikus błyskawicznie się budził. Długo 
udawało im się uniknąć spotkania z ludźmi 

305 

background image

Jednak  los  mógł  podarować  Adamowi  tylko  kilka  takich  szczę-

śliwych  dni.  Policja,  dzięki  przesłuchiwaniu  mieszkańców  owych 
okolic, szybko odkryła miejsce zatopienia samochodu. Prześladow-
cy otaczali ukrywających się coraz ciaśniejszym kręgiem. 

Pewnego  ranka  musieli  ratować  się  ucieczką  na  oczach  policji. 

Skryli  się  w  lesie  i  kilka  godzin  spędzili  na  wierzchołku  drzewa 
wśród gęstych gałęzi, skąd mogli obserwować swych wrogów, mio-
tających się między drzewami. 

Coraz trudniej było zdobywać żywność - żywili się kurami i kró-

likami, które Adam kradł w okolicznych farmach. Adam czuł, że nie 
uda im się umknąć z upartych łap policji i znowu czeka go niewo-
la... Ta myśl przyprawiała go o drżenie... 

11.   Śmierć Adama 

Świtem szarego dnia Adam wracał do Anatola i Gipsy objuczony 

młodym barankiem. 

Nagle zastrzygł uszami. Usłyszał alarmujące szczekanie Gipsy i 

przerażony krzyk Anatola, wzywającego go na pomoc. 

Parskając  nozdrzami  rzucił  się  ku  kępie  krzaków  rosnących  w 

pobliżu szosy, gdzie zostawił dziecko i psa. 

Policjanci nieśli do samochodu wyrywającego się i  krzyczącego 

wniebogłosy Anatola. Gipsy zanosiła się szczekaniem. 

Rzuciwszy  jagnię  Adam  w  kilku  skokach  dopadł  samochodu. 

Schwycił  jednego  z  policjantów  za  kołnierz,  podniósł  nad  głową, 
zatoczył nim krąg i cisnął go w krzaki. 

Rzuciło  się  na  niego  trzech  krzepkich  policjantów.  Napastnicy 

uczepili się jego rąk. Jeden z nich z zawodową zręcznością usiłował 
założyć Adamowi kajdanki. Udało mu się to, ale Adam rozerwał je, 
krwawiąc sobie przy tym przeguby, i rozwścieczony bólem wbił swe  

306 

background image

zęby  w  szyję  policjanta.  Drugi  z  napastników  został  wyłączony  z 
walki...  Wtedy  dowódca  oddziałku  widząc,  że  nie  poradzi  sobie  z 
Adamem bez użycia broni, wyjął rewolwer i wystrzelił. Kula trafiła 
Adama  w  ramię,  które  nosiło  już  ślad  niedźwiedzich  pazurów,  i 
zgruchotało kość ramieniową. 

Adam  zawył  z  bólu,  ale  wciąż  zdrową  ręką  odpierał  ataki.  Jed-

nak upływ krwi coraz bardziej go osłabiał. 

Policjanci znów się na  niego rzucili i po kilku  nieudanych pró-

bach skuli mu wreszcie ręce. Adam szarpnął łańcuch i zaskowytał z 
bólu. Powalili go na ziemię, mocno związali i wrzucili do samocho-
du, gdzie siedział już pobladły ze strachu Anatol. 

Potem pozbierali rannych i szybko ruszyli w drogę. 
Gipsy,  rozpaczliwie  szczekając,  biegła  za  znikającym  samocho-

dem... 

Zamknięto  Adama  w  pomieszczeniu  przeznaczonym  dla  nie-

bezpiecznych  szaleńców.  Ściany  pokoju  wysłane  były  miękkim 
wojłokiem,  w  oknach  tkwiły  kraty.  Ciężkie  drzwi  zabezpieczała 
żelazna zasuwa. 

Opatrzono rany Adama i pozostawiono go samego. Ryczał, rzu-

cał się na drzwi, wyginał kraty w oknach. Przez cały dzień szalał, a 
nocą  wył  tak  rozpaczliwie,  że  nawet  przywykłych  do  wszystkiego 
sanitariuszy ogarniało drżenie. 

Nad ranem ucichł. Kiedy przez okienko w drzwiach podano mu 

śniadanie,  bo  nikt  jeszcze  nie  miał  odwagi  wejść  do  niego,  Adam 
wypił tylko parę łyków herbaty, a resztę jedzenia wyrzucił na kory-
tarz. 

Krzyczał i miotał się po celi jak zwierzę w klatce. Wciąż, ani na 

chwilę  się  nie  zatrzymując,  chodził  od  ściany  do  ściany,  ciężko 
wzdychał, a co jakiś czas głośno i rozdzierająco krzyczał, przyzywa-
jąc Anatola, Desdemonę i Gipsy... Czasami wołał też Licorna. 

307 

background image

Był  sam,  całkowicie  sam  w  tym  ciasnym  pudełku,  gdzie  jego 

płuca miały tak mało powietrza, gdzie słońce zaglądało tylko przez 
pręty kraty, rzucając jej cień na białą ścianę. 

Trzeciego  dnia  Adam  uspokoił  się.  Przestał  chodzić,  usiadł  w 

kącie, oparł podbródek na uniesionych kolanach i zamarł w bezru-
chu.  Nikogo  już  nie  napadał.  Wchodzili  do  niego  uczeni  i  lekarze, 
ale on trwał w milczeniu, nie odpowiadał na pytania i nie ruszał się. 
I tak jak przedtem, niczego nie jadł, tylko chciwie pił. 

Zaczął  niezwykle  szybko  chudnąć.  Wieczorami  trząsł  się  w  go-

rączce.  Siedział  szczękając  zębami,  cały  pokryty  zimnym  potem. 
Męczył  go  kaszel,  a  w  czasie  jego  ataków  coraz  częściej  pojawiała 
się krew. 

Lekarze kręcili głowami... 
-  Galopujące  suchoty...  Ci  mieszkańcy  gór  tak  trudno  przysto-

sowują się do powietrza dolin... 

Pewnego  wieczoru  w  czasie  ataku  kaszlu  krew  rzuciła  się  Ada-

mowi z ust i zalała podłogę pokoju. Adam upadł. Umierał... 

Kiedy odzyskał przytomność, cicho i ochryple poprosił lekarza: 

- Tam... - i wskazał oczami drzwi. 

Lekarz zrozumiał. Adam chciał wyjść na powietrze. Popatrzeć - 

może ostatni raz? - na niebo. Dusił się. Ale jak wynieść na powie-
trze ciężko chorego w taką wilgotną, jesienną noc?... 

Lekarz odmownie pokręcił głową. 
Adam popatrzył na niego smutnymi oczami umierającego psa. 
-  Nie... nie, Adam, to panu zaszkodzi... - I poprosił sanitariusza 

o poduszkę z tlenem. 

Tlen przedłużył męki Adama do rana. O świcie, kiedy bladziutki 

promień  słońca  narysował  na  białej  ścianie  cień  krat,  na  ustach 
Adama pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu, równie bladego jak  

308 

background image

ten  promień.  Zaczynała  się  agonia.  Adam  wykrzykiwał  jakieś  nie-
zrozumiałe słowa... Nie było wśród nich ani jednego słowa francu-
skiego... 

O dziesiątej  dwadzieścia  umarł.  A  o  pierwszej  szpital  otrzymał 

oficjalne oświadczenie, że należy Adama wypisać i że zdecydowano 
się odesłać go w Himalaje... 

-  Między  nami  mówiąc  to  świetnie,  że  tak  szybko  umarł  -  mó-

wił, nic ukrywając radości, prosektor przystępujący do sekcji zwłok 
Adama. 

Żaden trup nie był nigdy tak. starannie sekcjonowany. Wszyst-

ko  zostało  zmierzone,  zważone,  skrzętnie  zapisane  i  zakonserwo-
wane  w  spirytusie.  Sekcja  dała  szalenie  interesujące  rezultaty. 
Apendix był niezwykle duży. Musculus erectus cocigum doskonale 
się  zaznaczał,  mięśnie  uszu  były  świetnie  rozwinięte.  Mózg...  O,  o 
mózgu  Adama  profesor  Licom  napisał  cały  wielki  tom...  Szkielet 
Adama  starannie  poskładano,  umieszczono  w  szklanej  witrynie  i 
postawiono w muzeum, opatrując tabliczką: 

Homo Himalaius 
Przez pierwsze dni przed gablotą ze szkieletem Adama kłębił się 

tłum.  Wśród  zwiedzających  ciekawi  wypatrzyli  Klotyldę  de  Trois  i 
światowej sławy aktorkę... 

Adam  przestał  zagrażać  „kulturalnemu”  społeczeństwu  i  zaczął 

służyć nauce... 

1926 

Przełożyła Anita Tyszkowska 

background image

ANDRIEJ PŁATONOW

 

Eteryczny  
trakt 

Faddiej Kiriłłowicz obudził się o piątej rano w swoim moskiew-

skim mieszkaniu i poczuł rozdrażnienie. W pokoju paliło się świa-
tło, a gdzieś za ścianą piszczały spasione szczury. 

Widząc, że sen już nie przyjdzie, Faddiej Kiriłłowicz założył ka-

mizelkę i usiadł próbując uruchomić zaczadziały mózg. Położył się 
o pierwszej w nocy zmęczony tak, że ledwie dowlókł się do łóżka, i 
oto teraz zbyt wcześnie się obudził. 

-  No,  Faddieju  Kiriłłowiczu,  zabierajmy  się  znów  do  roboty!  - 

zachęcił na głos samego siebie. - Mikroby zmęczenia mogą przestać 
się wysilać, bo i tak im nie ulegnę! 

Wetknął  pióro  do  kałamarza,  wyciągnął  zdechłą  muchę  i  roze-

śmiał się. 

-  Całkiem  niezła  muchołapka!  -  wykrzyknął.  -  U  mnie  tak  ze 

wszystkim,  szanowni  obywatele:  pióro  drapie,  a  nie  ślizga  się,  jak 
na  pióro  przystało,  zamiast  atramentu  mam  wodę,  a  za  miast  pa-
pieru jakąś wycieraczkę! To zdumiewające, zacni panowie!... 

Faddiej Kiriłłowicz zawsze wyobrażał sobie, że jego pokój pełen 

jest niemych, ale niezwykle uważnych rozmówców. Co więcej, mar-
twe  przedmioty  traktował  w  swym  szaleństwie  jak  istoty  żywe,  w 
dodatku zupełnie podobne do niego. 

310 

background image

Pewnego  razu,  śmiertelnie  zmęczony,  umoczył  pióro  w  atra-

mencie,  położył  je  na  niedopisanej  karcie  papieru  i  powiedział:  - 
Kończ, leniuchu! - A sam położył się spać. 

Samotność,  przytępienie  duszy,  wilgoć  i  półmrok  pokoju  prze-

kształciły Faddieja Kiriłłowicza w niechlujnego osobnika o nieprak-
tycznym,  niedorozwiniętym  w  sprawach  dotyczących  życia  co-
dziennego mózgu. 

Pracował mamrocąc coś zawsze pod nosem, powtarzając na głos 

wszelkie możliwe warianty stylu i treści tego, co zamierzał napisać. 

Szczury ucichły, bo Faddiej Kiriłłowicz znów zaczął mamrotać: 
-  Spieszmy się, Faddieju! Spieszmy się, mój serdeczny diable!... 

Nie ulega wątpliwości tylko to, że... że gdy tylko ziemia da zamiast 
czterdziestu  pięćset  pudów  z  dziesięciny  i  że...  jeśli  żelazo  zacznie 
się rozmnażać, to... te,  jak  ich tam,  kobiety i  ich mężowie od razu 
wezmą  i  narodzą  tylu  ludzi,  iż  znowu  nie  wystarczy  im  chleba  ani 
żelaza  i  znowu  nastanie  nędza...  Przestań  mamrotać,  idioto,  prze-
szkadzasz mi w pracy!... 

Zwymyślawszy siebie w ten sposób Faddiej Kiriłłowicz przycichł 

i  zajął  się  pilnie  pracą,  stawiając  na  papierze  porządne  literki,  zu-
pełnie jak na lekcji kaligrafii. 

Moskwa  obudziła  się  i  zazgrzytała  tramwajami.  Od  czasu  do 

czasu  łuki  Volty  rozświetlały  szarą  mgłę,  gdyż  odbieraki  prądu 
wciąż odskakiwały od przewodów. 

-  Idioci!  -  zirytował  się  Faddiej  Kiriłłowicz.  -  Do  tej  pory  nie 

mogą  założyć  racjonalnych  pałąków:  palą  trakcję,  marnują  prąd  i 
denerwują przechodniów!... 

Kiedy  mgła  ostatecznie  ustąpiła  i  nastąpił  nieoczekiwanie 

triumfalny  dzień,  Faddiej  Kiriłłowicz  przetarł  załzawione  oczy  i 
zaczął ze wściekłym zacietrzewieniem orać paznokciami boki i ple-
cy: 

311 

background image

-  Jakaś cholera gryzie już drugi dzień z rzędu! Ledwie się czło-

wiek  uspokoi,  a  już  znowu  jakaś  zołza  się  przyplącze!  Ani  chwili 
odpoczynku!... 

Akurat w tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Mokrida 

Zacharowna,  staruszka,  przyniosła  Faddiejowi  Kiriłłowiczowi  Po-
powowi śniadanie i przyszła sprzątnąć pokój. 

-  No  i  jak,  Zacharowna?  Nic  się  tam  nie  stało?  Ludzie  nie  wy-

marli?  Koniec  świata  jeszcze  się  nie  zaczął?  Zobacz,  plecy  mam 
jeszcze z tyłu? 

-  I  co  ty,  ojczulku,  Faddieju  Kiriłłowiczu  opowiadasz?  Bój  się 

Boga! Takie rzeczy się nie zdarzają... Siedzi, siedzi, uczy się i uczy, 
przeuczy się i wszystko mu w rozumie zaczyna się plątać! Posil się, 
gołąbku, odpocznij, to  może serce ci złagodnieje, a dusza znajdzie 
ukojenie... 

-  Tak,  Zacharowna!  Tak,  Mokrida!  Tak,  tak,  tak.  Po  trzykroć 

tak! I jeszcze raz tak!... No, dawaj twoje smakowite jadło. Będziemy 
hodować bakterie gnilne w dwunastnicy, niech się mnożą i tłoczą w 
ciasnocie!...  A  ty,  staruszko,  możesz  sobie  iść.  Nie  mam  czasu.  Po 
garnuszki  przyjdziesz  wieczorem,  wtedy  też  będziesz  mogła  po-
sprzątać. Wieczorem wyjadę. 

-  Och,  ojczulku,  Faddieju  Kiriłłowiczu,  okropnieś  dziwny  stał 

się ostatnimi czasy. Zupełnie mnie, starą, zamęczyłeś tymi swoimi 
dziwactwami. Kiedy mam się pana spodziewać? 

-  Nie czekaj, idź już sobie i uważaj mnie za nieboszczyka! 
Faddiej  Kiriłłowicz  pospiesznie  zjadł  śniadanie,  zapalił  i  nagle 

poderwał się od stołu, zwinny i wesoły. 

-  Aha, tu cię mam, tu się chowałaś sodomio i supremacjo! Wy-

łaź, boża krówko! Oddychaj, moje słoneczko! Żyj, moja córuś ulu-
biona!  Tańcz,  Faddieju,  kręć  się,  Gawriło,  tocz  się,  odhamowuj 
historię!  Ech,  młodości  ty  moja!  Niech  żyją  dzieci,  panny  młode  i 
namiętnych wilgotnych ust pąsowie!   Precz  z  Malthusem  i   pań-
stwową polityką demograficzną! Niech żyje geometryczny i home-
rycki postęp życia!.. 

 

312 

background image

W tym miejscu Faddiej Kiriłłowicz zatrzymał się i  powiedział  z 

wyrzutem w głosie: 

-  Stary  jesteś,  Faddieju,  a  głupi!  Ledwieś  się  domyślił,  w  czym 

rzecz, a już chcesz spoczywać na laurach. Pycha cię rozpiera, łobu-
zie! Siadaj do biurka! Zgnoję cię robotą, parszywy draniu! 

Kiedy  jednak  usiadł  przy  biurku,  poczuł  straszliwą  pustkę  w 

mózgu,  jakby  nawałnice  szalonej  pracy  wymyły  z  niego  całą  uro-
dzajną  glebę,  na  której  miały  wyrosnąć  bujne  oziminy  jego  twór-
czości. 

W tej sytuacji postanowił napisać list prywatny 

Do profesora Stauffera w Wiedniu. 
Sławny i szacowny kolego! Zapewne już nie pamięta pan mnie, 

pańskiego  ucznia  sprzed  dwudziestu  jeden  lat.  Czy  pamięta  Pan 
ową  rozkołysaną  wiedeńską  majową  noc,  kiedy  w  samym  delikat-
nym  powietrzu  rozsiana  była  żądza  twórczości  naukowej,  kiedy 
świat  otwierał  się  przed  nami  jak  młodość  i  zagadka?!  Pamięta 
Pan, szliśmy w czwórkę Nationalstrasse - Pan, dwaj wiedeńczycy i 
ja,  Rosjanin,  ciekawy  świata  rudawy  młodzieniec.  Pamięta  Pan 
swoje  słowa,  iż  życie  w  sensie  fizjologicznym  jest  najogólniejszą 
cechą  całego  dostępnego  nauce  Wszechświata?  Ja,  na  prawach 
młodości, poprosiłem o wyjaśnienia. Pan mi chętnie odpowiedział: 
„Atom,  jak  wiadomo,  jest  kolonią  elektronów,  a  elektrony  są  nie 
tylko zjawiskiem fizycznym, lecz także biologicznym - elektron to w 
istocie mikrob, a zatem ciało żywe, i chociaż cała otchłań dzieli go 
od  zwierzęcia,  jakim  jest  człowiek,  to  jednak  w  gruncie  rzeczy  nie 
ma między nimi żadnej różnicy!” Nie zapomniałem pańskich słów. 
Zresztą  i  Pan  ich  nie  zapomniał  czytałem  pańskie  wydane  w  tym 
roku w Berlinie dzieło zatytułowane „Układ Mendelejewa jako  

313 

background image

kategorie  biologiczne  istot  alfa.  W  tej  błyskotliwej  pracy  po  raz 
pierwszy dowiódł Pan w sposób ostrożny, lecz naukowo nieodpar-
ty,  iż  elektrony  obdarzone  są  życiem,  że  poruszają  się,  żyją  i  roz-
mnażają, że ich badanie przestaje być domeną fizyki i przechodzi w 
gestię biologii. Kolego mój i nauczycielu! Po przeczytaniu pańskiej 
pracy  nie  spałem  przez  trzy  noce!  Jest  w  pańskiej  książce  zdanie: 
„Sprawą techników jest teraz hodowanie żelaza, złota i węgla w ten 
sam sposób, w jaki rolnicy hodują świnie.” Nie wiem, czy ktoś przy-
swoił  sobie  tę  myśl  równie  głęboko,  jak  ja  ją  sobie  przyswoiłem! 
Pozwoli  Pan  jednak,  kolego,  że  poproszę  o  zgodę  na  zadedykowa-
nie Panu swej skromnej pracy całkowicie opartej na  pańskich bły-
skotliwych  rozważaniach  teoretycznych  i  genialnych  eksperymen-
tach 

dr Faddiej Popóow  

Moskwa, ZSRR 

Wsunąwszy do koperty list i rękopis pod dość nienaukowym ty-

tułem Burzyciel dna piekieł, Faddiej Kiriłłowicz pospiesznie wyła-
dował  walizkę  z  książkami  i  strzępami  rękopisów,  somnambulicz-
nie założył palto i wyszedł z domu. 

W  mieście  promieniał  elektrycznością  wczesny  wieczór.  Gęste 

od  ludzi  ulice  tchnęły  radością,  .zatroskaniem,  tragicznym  napię-
ciem, wyrafinowaną kulturą i ukrytą lekkomyślnością. 

Faddiej  Kiriłłowicz  przywołał  taksomotor  i  polecił  szoferowi 

wieźć  się  na  odległy  dworzec.  Na  dworcu  kupił  bilet  do  stacji 
Rżawsk  i  rankiem  następnego  dnia  znalazł  się  już  u  celu  swej  po-
dróży. 

Od  dworca  do  miasta  były  trzy  wiorsty  Faddiej  Kiriłłowicz  po-

konał  je  pieszo:  lubił  rosyjską  martwą,  refleksyjną  przyrodę,  lubił 
miesiąc październik, kiedy wszystko jest nieokreślone i dziwne jak 
w adwencie przed wszechświatową katastrofą geologiczną. 

314 

background image

Idąc  już  ulicami  Rżawska  czytał  dziwne  napisy  na  płotach  i 

bramach.  Napisy  były  wykonane  przy  użyciu  szablonów  i  głosiły: 
„tara”,  „brutto”,  „ogrz.  par.”,  „bocz.  własna”,  „brak  ham.”  Okazało 
się, że miasteczko zbudowali kolejarze z materiałów przynoszonych 
z pracy. 

Wreszcie  Faddiej  Kiriłłowicz  ujrzał  napis  „Nowy  Afon”.  Z  po-

czątku pomyślał, że jest to kawałek ścianki wagonu osobowego, ale 
potem  dostrzegł  wycięty  z  papieru  i  naklejony  na  szybę  czajnik, 
pospolitego  osobnika  w  sukiennej  kapocie,  który  wyszedł  boso 
najwyraźniej za małą potrzebą, i domyślił się, że to hotel. 

-  Są wolne pokoje? - zapytał bosonogiego mężczyznę. 
-  W  obfitości,  obywatelu,  w  całkowitej  schludności,  cieple  i 

przytulności! 

-  Cena? 
-  Rubelek, rubel dwadzieścia i pół rubla! 
-  Daj za pięćdziesiąt kopiejek! 
-  Prosimy na górę! 
Przechodząc, Faddiej Kiriłłowicz zauważył na stole, przy którym 

dyżurował ów mężczyzna, książkę Kto się nie leni, temu się zieleni. 

Lud  garnie  się  do  wiedzy  -  pomyślał  Popow.  -  Gogolewski  Pie-

truszka też czytał, i to z czystej ciekawości, a nie dla pożytku. 

W  południe  Faddiej  Kiriłłowicz  poszedł  do  Rady  Okręgowej  i 

poprosił o rozmowę z przewodniczącym. Najlepiej na osobności. 

Przewodniczący  przyjął  go  natychmiast.  Był  to  młody  ślusarz  - 

zwyczajna twarz, ciekawe świata oczy i nieprzeparta chęć zorgani-
zowania  całej  powiatowej  ludzkości,  za  którą  lekko  obrywał  od 
wojewódzkiej  zwierzchności.  Przewodniczący  miał  wspaniałe,  zu-
pełnie, zda się, nieodpowiednie do wykonywania swojego dawnego 
zawodu maleńkie ręce z długimi,  inteligentnymi  palcami  porusza-
jącymi się bez przerwy z niecierpliwości, niepokoju i nerwowej  

315 

background image

chęci czynu. Twarz za to miał spokojną. 

Dowiedziawszy się, że pragnie z nim rozmawiać doktor nauk fi-

zycznych,  przewodniczący  najpierw okropnie się zdziwił, ale zaraz 
potem  wpadł  w  entuzjazm,  natychmiast  polecił  sekretarce  otwo-
rzyć  szeroko  drzwi  i  wyprosił  kierownika  wydziału  rolnego,  który 
przyszedł z raportem o siewach jakiegoś tam rocznika. 

Faddiej Kiriłłowicz pokazał papiery wystawione przez instytuty 

naukowe i liczne wydziały Komisji Planowania, rekomendujące go 
jako pracownika naukowego, po czym przeszedł do rzeczy: 

-  Moja sprawa jest prosta i nie wymaga dodatkowych argumen-

tów.  Moja  prośba  jest  uzasadniona  i  przekonująca,  a  zatem  nie 
może  zostać  odrzucona.  Pięć  lat  temu  w  waszym  okręgu  prowa-
dzono zakrojone na szeroką skalę poszukiwania magnetycznej rudy 
żelaznej.  Wiecie  o  tym.  Rudę  odkryto  na  przeciętnej  głębokości 
dwustu  metrów.  Na  razie  wydobywanie  jej  z  takiej  głębokości  jest 
nieopłacalne,  więc  pozostawiono  ją  w  spokoju.  Przyjechałem  tu, 
żeby  przeprowadzić  pewien  eksperyment.  Nie  potrzebuję  ani 
współpracowników,  ani  pieniędzy.  Zawiadamiam  was  jedynie  o 
swoim zamiarze i proszę o wydzielenie dwudziestu dziesięcin grun-
tu  -  nawet  nieużytków.  Rejonu  badań  jeszcze  nie  wybrałem.  Po-
rozmawiamy o tym później, kiedy już wrócę z objazdu okręgu. Da-
lej. Abyście nie myśleli, że przyjechałem tu po to, żeby się bawić, to 
powiem  wam,  że  moje  prace  mają  na  celu  „podkarmienie”  rudy, 
aby  przybrała  na  wadze  i  sama  wylazła  na  światło  dzienne,  gdzie 
będziemy  ją  mogli  brać  gołymi  rękami.  Jestem  pewien,  że  ekspe-
ryment się powiedzie, ale na razie proszę o zachowanie całej spra-
wy  w  tajemnicy.  W  ciągu  trzech  dni  wybiorę  rejon  i  wrócę  tutaj. 
Zrozumieliście mnie i zgadzacie się mi pomóc? 

-  Zrozumiałem doskonale. Macie tu moją rękę. Pracujcie i licz-

cie na naszą pomoc, obywatelu! 

316 

background image

Jeszcze tego samego dnia Faddiej Kiriłłowicz wyjechał podwodą 

w pole, żeby odszukać reper wyprawy członka Akademii Nauk Ła-
zariewa  umieszczony  w  rejonie,  gdzie  złoża  magnetytu  wysuwały 
jęzor i leżały na głębokości stu siedemdziesięciu metrów. Po upły-
wie  doby  odnalazł  na  krawędzi  zarośniętego  dzikiego  wąwozu  że-
liwny  słupek  opatrzony  zaszyfrowanym  napisem:  „E.M.A.  38,  24, 
168, 46, 22.” 

Po tygodniu Faddiej Kiriłłowicz przybył na to miejsce z geome-

trą, który miał wytyczyć działkę, i z Michałem Kirpicznikowem. 

Kirpicznikowa polecił Faddiejowi Kiriłłowiczowi przewodniczą-

cy Prezydium Rady Okręgowej jako człowieka absolutnie pewnego 
ideologicznie,  a  Popow  przekonał  się,  że  bez  pomocnika  nie  zdoła 
się obejść. 

Po dalszych trzech dniach Popow z Kirpicznikowem przywieźli z 

leżącej  o  dziesięć  wiorst  dalej  wsi  Tynowka  rozebraną  chatkę  i 
zmontowali ją na nowym miejscu. 

-  Jak długo będziemy tu mieszkać, Faddieju Kiriłłowiczu? - za-

pytał Kirpicznikow. 

-  Co najmniej pięć lat, a raczej około dziesięciu. To nie powinno 

cię obchodzić. W ogóle o nic mnie nie  pytaj. W  każdym razie mo-
żesz co niedzielę stąd znikać i oddawać się uciechom w swoim klu-
bie... 

I  popłynęły  dni  podobne  do  siebie  jak  dwie  krople  wody.  Kir-

picznikow pracował po dwanaście godzin na dobę: kiedy już skoń-
czył stawiać dom, zaczął kopać szyb na dnie wąwozu. Popow praco-
wał nie mniej od niego, umiejętnie posługując się siekierą i łopatą, 
zupełnie  jak  nie  doktor  nauk  fizycznych.  W  ten  sposób  w  głębi 
równinnej,  zapadłej  krainy,  gdzie  z  dawien  dawna  żyli  na  roli  po-
tomkowie odważnych wędrowców, zdobywców kuli ziemskiej, pra-
cowało dwóch ludzi: jeden dla osiągnięcia wyraźnie wytyczonego 

317 

background image

celu, drugi zaś dla chleba i po to, żeby z czasem dowiedzieć się od 
uczonego rzeczy dla siebie najważniejszej - w jaki sposób przypad-
kowe ludzkie życie przekształcić w wieczne panowanie nad cudem 
Wszechświata. 

Popow ciągle milczał. Czasami ginął na cały dzień w błotnych li-

stopadowych polach. Pewnego razu Kirpicznikow usłyszał dobiega-
jący z oddali jego glos - żywy, rozśpiewany i pełen radosnej energii. 
Ale po powrocie Popow był ponury jak chmura gradowa. 

Na  początku  grudnia  Popow  wysłał  Kirpicznikowa  do  miasta 

obwodowego po książki, wszelkie elektryczne urządzenia, aparaty i 
narzędzia. 

Po  tygodniu  Kirpicznikow  wrócił  i  Faddiej  Kiriłłowicz  zaczął 

budować jakiś niesłychanie skomplikowany przyrząd. 

Tylko  raz,  późną  nocą,  kiedy  Kirpicznikow  dolewał  nafty  do 

lampy, Popow zwrócił się do niego. 

-  Słuchaj,  Kirpicznikow  -  powiedział.  -  Nudzę  się.  Powiedz  mi, 

kim jesteś, czy masz narzeczoną, cel w życiu, skryte marzenie albo 
coś w tym rodzaju. A może jesteś tylko tępym antropoidem? 

Kirpicznikow zdołał stłumić obrazę: 
-  Nie,  Faddieju  Kiriłłowiczu!  -  powiedział.  -  Nic  takiego  nie 

mam, ale chciałbym zrozumieć pańską pracę, a pan nic mi nie mó-
wi. To źle, bo ja bym jeszcze lepiej pracował. Zrozumiem, Faddieju 
Kiriłłowiczu, słowo honoru daję, że zrozumiem! 

-  Daj  spokój,  niczego  nie  zrozumiesz!  Dość  tego,  nagadaliśmy 

się... Kładź się spać, a ja jeszcze trochę posiedzę... 

Faddiej  Kiriłłowicz  wyruszył  na  swoją  kolejną  przechadzkę  - 

tym razem już po zamarzniętych, skutych grudą polach. Kirpiczni-
kow ciosał na podwórku klatkę zrębu da umocnienia  ścianek szybu, 

318 

background image

ale wszedł na chwilę do chaty po zapałki, bo chciał zapalić. 

Podszedł do stołu, przeczytał kilka słów z tego, co Popow napi-

sał  nocą,  i  zapomniawszy  o  papierosie  zapomniał  też  o  bożym 
świecie, o tym, że ma imię i że w ogóle istnieje. 

„Kolego  i  nauczycielu!  Ósmy  rozdział  rękopisu,  który  odważy-

łem się Panu posłać do przejrzenia, należy uzupełnić następującym 
fragmentem: 

Z  tego,  co  już  powiedziano  o  naturze  eteru,  należy  wyciągnąć 

nieuchronne  wnioski.  Jeśli elektron jest mikrobem,  a zatem feno-
menem biologicznym, to eter (czyli to, co nazwałem wyżej «ciałem 
generalnym«) jest cmentarzem elektronów. Eter jest mechaniczną 
masą  uśmierconych  lub  zmarłych  elektronów.  Eter  -  to  miazga 
zwłok mikrobów-elektronów. Z drugiej zaś strony eter jest nie tylko 
cmentarzem elektronów, lecz także ich macierzą, kolebką ich życia, 
ponieważ martwe elektrony są jedynym pokarmem dla elektronów 
żywych. Elektrony jedzą zwłoki swoich przodków. 

Niepokrywanie  się  długości  życia  elektronów  i  człowieka  spra-

wia,  że  obserwacja  aktywności  życiowej  owych,  by  użyć  pańskiej 
terminologii, istot alfa jest niezwykle utrudniona. Mianowicie czas 
życia  elektronu  wynosi  od  pięćdziesięciu  do  stu  tysięcy  ziemskich 
lat,  a  zatem  znacznie  przekracza  czas  życia  człowieka.  Ponadto 
liczba  procesów  fizjologicznych  zachodzących  w  ciele  elektronu, 
jako istoty prymitywnej, jest o wiele mniejsza niż u człowieka, któ-
ry  jest  ciałem  wysoko  zorganizowanym.  Co  za  tym  idzie,  każdy 
proces  fizjologiczny  w  ciele  elektronu  przebiega  tak  przerażająco 
wolno,  że  wyklucza  jego  bezpośrednią  obserwację  nawet  przy  po-
mocy najczulszych aparatów. Ta okoliczność powoduje, iż przyroda 
jest  w  oczach  człowieka  martwa.  Ta  straszliwa  rozmaitość  czasów 
życia  różnych  kategorii  istot  jest  przyczyną  tragedii  natury.  Jedna 
istota odbiera wiek jak całą erę, inna zaś jak mgnienie oka. Owa 

319 

background image

»mnogość  czasów«  jest  najgrubszym  nieprzebytym  murem,  który 
dopiero teraz z największym trudem zaczyna kruszyć ciężka artyle-
ria ludzkiej nauki. Nauka obiektywnie odgrywa rolę  czynnika mo-
ralnego:  tragedię  życia  przekształca  w  lirykę,  ponieważ  zbliża  w 
jednej  wspólnocie  życia  takie  dwie  pozornie  odmienne  istoty  jak 
człowiek i elektron. 

Mimo  wszystko  można  jednak  przyspieszyć  życie  elektronów, 

jeśli  złagodzić  zjawiska,  które  warunkują  długotrwałość  ich  życia. 
Tutaj  niezbędne  jest  pewne  wyjaśnienie  wstępne.  Eter,  jak  to  już 
nauka  dawno  ustaliła,  jest  materią  niesłychanie  obojętną,  nieak-
tywną chemicznie i pozbawioną podstawowych cech materialnych, 
a  zatem  raczej  środowiskiem  niż  materią.  Niewyczuwalność  i  do-
świadczalna niepoznawalność eteru tłumaczy się tym, że »podobne 
poznaje  się  przez  podobne«,  a  nie  ma  większych  odmienności  niż 
człowiek  i  zwały  martwych  elektronów,  czyli  eter.  Może  właśnie 
dlatego  eter  »pozbawiony«  jest  właściwości  materii,  że  między 
człowiekiem i żywym mikrobem-elektronem z jednej strony, a ete-
rem  z  drugiej  istnieje  zasadnicza  różnica.  Ci  pierwsi  są  żywi,  zaś 
drugi  martwy.  Chcę  przez  to  powiedzieć,  że  »niepoznawalność« 
eteru jest problemem raczej psychologicznym niż fizycznym. 

Eter  funkcjonujący  jako  »cmentarz«  nie  dysponuje  żadną  ak-

tywnością wewnętrzną. Dlatego te istoty (mikroby-elektrony), któ-
re się nimi żywią, skazane są na wieczny głód. Ich pożywienie zale-
ży  od  napływu  świeżych  eterycznych  mas,  uwarunkowanego  od 
postronnych przypadkowych sil. W tym tkwi przyczyna spowolnie-
nia  życia  elektronów.  Życie  intensywne  jest  dla  nich  niemożliwo-
ścią,  gdyż  napływ  substancji  odżywczych  jest  zbyt  wolny.  Właśnie 
to  spowodowało  spowolnienie  procesów  fizjologicznych  w  ciałach 
elektronów. 

320 

background image

Prawdopodobnie  przyspieszenie  strumienia  pokarmu  zwiększy  

tempo  życia  elektronów  i  spowoduje  ich  energiczniejsze  rozmna-
żanie.  Obecna  powolność  aktów  fizjologicznych  łatwo  przekształci 
się, przy sprzyjających warunkach, w szalone tempo, bowiem jako 
się  rzekło,  elektron  jest  istotą  prymitywną  i  dokonywanie  w  nim 
reform biologicznych winno być niezwykle łatwe. 

Co za tym idzie, zmiana warunków odżywiania powinna wywo-

łać  takie  zintensyfikowanie  procesów  życiowych  elektronu  (w  tym 
również i rozmnażania), iż życie tych istot stałoby się łatwo obser-
wowalne.  Naturalnie  zwiększona  intensywność  życia  spowoduje 
skrócenie okresu jego trwania. 

Cały problem w tym, żeby  zmniejszyć różnicę w czasie trwania 

życia człowieka i elektronu. Kiedy to osiągniemy, elektron zacznie 
się reprodukować tak energicznie, że człowiek będzie mógł go wy-
korzystać. 

Jak  jednak  spowodować  swobodny  i  przyspieszony  przepływ 

odżywczego  eteru  do  zgłodniałych  elektronów?  W  jaki  sposób 
skonstruować praktycznie eteryczny trakt - drogę dla eteru?... 

Rozwiązanie jest proste - kanał elektromagnetyczny...” 
Na  tym  rękopis  Popowa  się  urywał.  Jeszcze  go  nie  ukończył. 

Kirpicznikow  nie  wszystkie  słowa  zrozumiał,  ale  rzecz  najważniej-
szą, ideę Popowa, zdołał uchwycić. 

Faddiej Kiriłłowicz wrócił późno i natychmiast położył się spać, 

co nigdy dotąd mu się nie zdarzało. Kirpicznikow posiedział jeszcze 
trochę, poczytał książkę Budowa szybów kopalnianych - i niczego 
z niej nie zrozumiał. 

Są  myśli,  które  same  przez  się  prowadzą  człowieka  i  rozkazują 

jego głowie, choćby nawet tego nie chciał. Sen nie przychodził. Było 
duszno i niespokojnie. Popow chrapał i jęczał przez sen. 

321 

background image

Kirpicznikow  wyjął  ze  skrzyni  swój  dziennik,  który  prowadził 

we własnej roboty zeszycie, otworzył i zaczął czytać. 

Marzec. 20.9 wieczór. Matka i dzieci śpią na podłodze w starych 

łachach.  Nie  ma  się  nawet  czym  przykryć.  Matce  wyszła  spod 
łachmanów  wychudzona  noga.  Patrzę  na  to  ze  wstydem  i  bólem. 
Zacharuszka  ma  11  miesięcy.  Został  odstawiony  od  piersi  i  teraz 
matka  karmi  go  rozmoczoną  w  wodzie  bułką.  Jakie  to  życie  jest 
wredne!  A  może  to  ja  jestem  wredny,  że  do  tej  pory  takiemu 
podłemu  życiu  siłą  nie  położyłem  końca?  Dlaczego  pozwalam  mu 
tam  męczyć  matkę  i  dzieci?...  Trzeba  żyć  dla  tych,  którzy  czynią 
przyszłość, którzy uginają się teraz pod ciężarem niewesołych my-
śli, ale jednak są uosobieniem przyszłości, tempa i dążenia do celu. 
Takich  ludzi  jest  mało,  są  zagubieni  w  tłumie,  może  w  ogóle  nie 
istnieją, ale ja żyję dla nich i będę dla nich żył. Dla nich, a nie dla 
tych,  którzy  gaszą  w  sobie  życie  cielesną  namiętnością,  a  duszę 
sprowadzają do zera.” 

Kirpicznikow wyszedł na dwór, chwycił ciężki pniak i wrzucił go 

do wąwozu jak kawałek kija. Potem zazgrzytał zębami, jęknął, wbił 
siekierę  w  próg  chaty  i  uśmiechnął  się.  Na  podwórku  rosło  jedno 
drzewo - wierzba płacząca. Podszedł do niego - objął i zachwiał się 
wraz z nim w porywie nocnego wiatru. 

-  Kiedy  rano  jedli  smażone  kartofle,  Faddiej  Kiriłłowicz  nagle 

wstał od stołu i wyprostował się - wesoły, pełen nadziei i drapieżnej 
radości. 

-  Ech,  ziemio!  -  wykrzyknął.  -  Nie  bądź  mi  domem,  pędź  jak 

statek niebieski! 

Wykrzyknął  te  słowa  w  tak  śmiesznym  zacietrzewieniu,  że  aż 

sam się sobie zdziwił. 

-  Kirpicznikow!  -  zwrócił  się  do  swego  po  mocnika.  -  Powiedz 

mi,  kto  ty  jesteś:  gnida,  skurwysyn  czy  żeglarz?  Odpowiedz  mi, 
zjadaczu chleba, na statku jesteśmy czy w chacie? Na statku, 

322 

background image

powiadasz?  No  to  trzymaj  ster  żelazną  ręką,  a  nie  smarkaj  się  na 
przyzbie! Milcz, robaku! Ja znam kurs i pozycję... Żryj, i na wach-
tę!... 

Kirpicznikow  milczał.  Popow  chorował  na  malarię,  mamrotał 

przez  sen  jakieś  swoje  nieziszczalne  marzenia,  a  za  dnia  wściekła 
złość  przechodziła  mu  nie  wiedzieć  kiedy  w  śmiech.  Praca  głowy 
wysysała mu z ciała całą krew, wyprowadzała je z równowagi i czy-
niła  igraszką  nastrojów.  Kirpicznikow  doskonale  to  wiedział  i  po 
kryjomu martwił się o swego wycieńczonego zwierzchnika. 

Samotność, zagubienie w bezbrzeżnych polach i dążenie do wy-

tyczonego sobie celu jeszcze bardziej rozchwiały porządek duchowy 
Popowa  i  pracować  z  nim  było  bardzo  trudno.  Faddieja  Kiriłłowi-
cza  opanowała  w  dodatku  straszliwa  tęsknota  za  matką,  tęsknota 
niemożliwa  do  zaspokojenia,  gdyż  matka  umarła  piętnaście  lat 
temu.  Popow  chodził  po  izbie,  przypominał  sobie  jej  śmiertelne 
buty,  zapach  podołka  i  mleka,  czułość  wzroku  i  całą  dziecięcą  oj-
czyznę  jej  ciała...  Kirpicznikow  domyślał  się,  że  jest  to  szczególna 
choroba Popowa, ale nic na nią nie mógł poradzić i dlatego milczał. 

Tak  minął  miesiąc lub dwa. Faddiej Kiriłłowicz pracował coraz 

mniej i mniej, aż wreszcie 25 stycznia w ogóle rano nie wstał z po-
słania, tylko powiedział: 

-  Kirpicznikow!  Zamieć  chatę  i  wynoś  się!  Wpadłem  w  zadu-

mę... 

Kirpicznikow posprzątał i wyszedł. 
Pola kurzyły śniegiem - szalała zadymka. 
Kirpicznikow  zszedł  do  wąwozu  i  zamknął  właz  do  sztolni,  w 

której Popow już zaczął instalować swoje przyrządy. Zawieja przy-
bierała na sile, przewracając pozostawione na podwórzu narzędzia. 
Było okropnie zimno, do najbliższej ludzkiej siedziby daleko, więc 
Kirpicznikow wgramolił się na zagracony strych. Śnieg przewalał  

323 

background image

się  ze  świstem  po  dachu  i  nagle  Kirpicznikow  usłyszał  dziwną,  ci-
chą i smutną muzykę, którą gdzieś już słyszał bardzo dawno temu. 
Irracjonalne, żałośliwe uczucie rozrastało się, przywodząc na myśl 
zagładę człowieka, oscylując między wyłaniającą się ze wspomnień 
rozpaczą a jedyną ludzką pociechą. Kirpicznikow skulił się na pole-
pie strychu i poddał się temu obezwładniającemu uczuciu, którego 
dotychczas nigdy jeszcze nie doznawał. Zapomniał o mrozie i drżąc 
z zimna, nieoczekiwanie dla samego siebie zasnął. Muzyka trwała i 
odzywała  się  nadal  w  marzeniach  sennych.  Kirpicznikow  poczuł 
nagle  zalewającą  go  zimną,  ciężką  falę  zatapiającą  świadomość 
istnienia, która jednak wciąż wypływała na powierzchnię snu, wal-
cząc z przerażeniem i dojmującą ciasnotą. 

Obudził się od razu, jakby mu ktoś krzyknął w ucho lub Ziemia 

potknęła  się  o  jakąś  przeszkodę  i  zatrzymała  w  swoim  biegu.  Ze-
rwał się na równe nogi, uderzył głową w dach i oszołomiony zszedł 
na  podwórze.  Zawierucha  wstrząsała  ziemią  i  kiedy  rozrywała  at-
mosferę  ukazując  horyzont,  widać  było  dokoła  nagie  poczerniałe 
pola.  Wiatr  zdmuchiwał  śnieg  do  wąwozów  i  zapadłych  kotlinek. 
Kirpicznikow  zauważył  nagle,  że  drzwi  do  chaty  są  otwarte,  a  w 
progu  wznosi  się  wysoka  zaspa.  Wbiegł  do  izby,  brodząc  w  głębo-
kim śniegu i zobaczył, że w zaspie, a nie na posłaniu, leży martwy 
Popow  -  brodą  do  góry,  w  swej  niezmiennej  kamizelce  opinającej 
stare  ciało,  z  przerażającą  bielą  rozpościerającą  się  na  szerokim 
czole. Śnieg przysypywał go coraz bardziej, a nogi już zupełnie miał 
nim przykryte. 

Kirpicznikow  z  całkowitym  spokojem  chwycił  go  pod  pachy  i 

przeniósł  na  łóżko.  Faddiejowi  Kiriłłowiczowi  opadła  dolna  szczę-
ka, a on sam przewrócił się na łóżku na bok i opuścił głowę, jakby 
starał się znaleźć bliżej środka Ziemi. Kirpicznikow odgarnął śnieg 
z podłogi i zamknął drzwi. 

324 

background image

Koło  nogi  stołu  znalazł  buteleczkę  z  niedopitą  resztką  różowej 

trucizny.  Wylał  ją  na  śnieg  i  śnieg  zasyczał,  buchnął  strumieniem 
pary, a trucizna zaczęła przeżerać podłogę. 

Na stole przyciśnięty kałamarzem leżał niedokończony rękopis: 

„Rozwiązanie jest proste - kanał elektromagnetyczny...” 

-  Jesteście  członkiem  partii,  towarzyszu  Kirpicznikow?  -  zapy-

tał przewodniczący Prezydium Rady Okręgowej. 

-  Kandydatem. 
-  To wszystko jedno. Opowiedzcie, jak to się stało. Rozumiecie, 

jaka  to  paskudna  historia...  Nie  dlatego,  że  przyjdzie  za  nią  odpo-
wiadać,  ale  dlatego,  że  zginął  bardzo  cenny  i  rzadki  człowiek.  Nie 
znaleźliście żadnego listu? 

-  Nie. 
-  No to opowiadajcie. 
Kirpicznikow opowiedział.  W gabinecie  poza  przewodniczącym 

znajdował się jeszcze sekretarz komitetu partyjnego i pełnomocnik 
GPU. 

Zebrani wysłuchali Kirpicznikowa z wielką uwagą. Opowiedział 

o  wszystkim:  o  niedokończonym  rękopisie,  zawiei,  otwartych  na 
oścież  drzwiach  i  dziwnym  skośnym  pochyleniu  głowy  Popowa  w 
geście niemożliwym u człowieka żywego. I jeszcze o tym, że Faddiej 
Kiriłłowicz  nie  bardzo  różnił  się  od  żywego  jakby  śmierć  była  dla 
niego stanem równie naturalnym jak życie. 

Kirpicznikow skończył. 
-  Ładna  historia!  -  powiedział  sekretarz  partii.  -  Popow  był 

niewątpliwym  dekadentem,  osobnikiem  całkowicie  zdemoralizo-
wanym. Naturalnie żył w nim geniusz, ale epoka, która go zrodziła, 
skazała  go  na  przedwczesną  zagładę,  a  jego  geniusz  nie  znalazł 
zastosowania praktycznego. Zszarpane nerwy, dekadencka dusza,  

325 

background image

filozofia  metafizyczna  -  wszystko  to  żyło  w  sprzeczności  z  geniu-
szem naukowym Popowa i doprowadziło go do takiego końca. 

-  Tak-  powiedział  przewodniczący.  -  Agitacja  faktami  w  stanie 

czystym. Nauka jest potężna, a jej nosiciele bywają wyrodkami bez 
charakteru.  Rzeczywiście  potrzebujemy  pilnie  świeżych  ludzi  o 
niezawodnym kręgosłupie ideologicznym... 

-  Dopiero  teraz  się  o  tym  przekonałeś?  -  zapytał  pełnomocnik 

GPU.  -  Nie  masz  instynktu  klasowego,  bracie!  Według  mnie  po-
winniśmy do końca zbadać sprawę, a następnie, jeśli stan faktyczny 
nie  będzie  sprzeczny  ze  słowami  Kirpicznikowa,  mianować  go 
strażnikiem bazy naukowej Popowa. Trzeba mu będzie za to trochę 
płacić.  Ty  -  zwrócił  się  do  przewodniczącego  -  znajdziesz  na  to 
środki w budżecie terenowym! Następnie trzeba zawiadomić insty-
tut  naukowy,  który  wydelegował  tu  Popowa,  żeby  przysłał  innego 
uczonego  do  kontynuowania  pracy...  A  zachować  wszystko  trzeba 
w  całości!  Wyślę  funkcjonariusza  do  sporządzenia  spisu.  Przecież 
są  tam  cenne  aparaty,  rękopisy  Popowa,  jakieś  narzędzia  i  doby-
tek... 

-  Słusznie  -  powiedział  przewodniczący.  -  Chyba  na  tym  skoń-

czymy. Przeprowadzę całą sprawę przez Prezydium i wówczas wy-
damy naszą decyzję na piśmie. 

Po  tygodniu  śledztwo  zostało  zakończone,  zwłoki  Popowa  za-

wieziono  do  Moskwy,  a  Kirpicznikowa  zatrudniono  jako  dozorcę 
bazy naukowej Popowa z pensją w  wysokości  piętnastu rubli mie-
sięcznie. Wręczono mu kopię spisu i pozostawiono samego. 

Zaczynała  się  smętna  wiosna  -  pora  bezwładnego  oporu  zimy  i 

odważnych ataków słońca. 

Następca  Popowa  wciąż  nie  przyjeżdżał.  Kirpicznikow  pilnie 

czytał książki i rękopisy Popowa, wpatrywał się w przyrządy i apa-
raty zbudowane na miejscu przez Faddieja Kiriłłowicza - i otwierał 
się przed nim potężny świat wiedzy, władzy i żądzy rozbuchanego, 

326 

background image

okrutnego  życia.  Kirpicznikow  zaczynał  odczuwać  smak  życia  i 
dostrzegać  jego  dziką  otchłań,  w  której  kryje  się  zaspokojenie 
wszystkich  pragnień  i  znajdują  się  punkty  końcowe  wszystkich 
celów. 

„Cudownie!  -  myślał  Kirpicznikow.  -  Popow  umarł  niepotrzeb-

nie: sam to wszystko pisał, ale niczego nie zrozumiał.  A wystarczy 
tylko zrozumieć i każdy zapragnie żyć...” 

Nadeszło lato. Nic się nie zmieniło. Uczony na miejsce Popowa 

wciąż  nie  przyjeżdżał.  Kirpicznikow  zaczął  przepisywać  na  czysto 
rękopisy Faddieja Kiriłłowicza. Sam nie wiedział, po co to robi, ale 
w ten sposób lepiej je rozumiał. 

Wreszcie  w  lipcu  przyjechało  dwóch  moskiewskich  uczonych  i 

zabrało całą spuściznę po Popowie - i rękopisy, i aparaty. 

Kirpicznikow  wrócił  do  wytwórni  dachówek,  gdzie  przedtem 

pracował,  i  wszystko  wokół  niego  ucichło.  Jednak  ujawniony  mu 
cud  ludzkiego  rozumu  zakłócił  rytm  jego  życia.  Przekonał  się,  że 
istnieje rzecz, dzięki której można przekształcić i gwiezdne szlaki, i 
własne niespokojne serce - włożyć każdemu chleb do ust, szczęście 
do  piersi  i  mądrość  do  mózgu.  I  całe  życie  wydało  mu  się  jak  ka-
mienna  zapora  na  drodze  do  spełnienia  jego  najskrytszych  pra-
gnień.  Wiedział  jednak,  że  ów  mur  może  stać  się  dla  niego  polem 
chwały  i  zwycięstwa,  jeśli  tylko  zdoła  wykształcić  w  sobie  żądzę 
wiedzy równie silną jak cielesna namiętność. 

Poszedł  do  przewodniczącego  Prezydium  Rady  Okręgowej  i 

oświadczył, że chce się uczyć, po czym poprosił o „skierowanie na 
rabfak. 

-  Zamierzacie  kroczyć  śladami  Popowa,  szanowny  obywatelu? 

No cóż, to chwalebne! - odparł przewodniczący i dał mu stosowny 
papierek. 

Po paru dniach Kirpicznikow szedł już do miasta obwodowego - 

półtorej setki wiorst dalej - na rabfak. 

327 

background image

Był sierpień. Pola roiły się od żniwiarzy, nad piaszczystym trak-

tem unosiły się tumany kurzu wzniecanego przez stada krów, zdu-
miewająco młode słońce uśmiechało się do umordowanej w połogu 
ziemi. 

Ryby  igrały  na  rzecznych  płyciznach,  drzewa  pokrywały  się  le-

ciutkim  nalotem  żółtawej  siwizny,  ziemia  rozpościerała  się  błękit-
nie ku tej krainie i ku temu wiekowi, do którego zmierzał Kirpicz-
nikow i gdzie oczekiwał go czas wspaniały jak pieśń. 

Minęło osiem lat - czas wystarczający do całkowitego przeobra-

żenia świata, czas zdolny przemienić człowieka zupełnie, tak że nie 
pozostanie w nim nawet jeden stary atom. 

Michał  Jeremijewicz  Kirpicznikow,  inżynier-elektryk,  pracow-

nik  naukowy  katedry  biologii  elektronów  powołanej  po  śmierci 
Popowa na podstawie jego prac, był żonaty i miał dwóch synów. 

Jego żona - dawna nauczycielka wiejska - podzielała przekona-

nie męża o konieczności bezzwłocznego fizycznego przekształcenia 
świata.  Niezachwiana  pewność,  że  ukochana  nauka  zwycięży,  po-
mogła  im  szczęśliwie  przetrwać  lata  zabójczych  studiów,  biedy 
naigrawań  tępych  konserwatystów  i  przyniosła  odwagę  niezbędną 
do  tego,  aby  dać  życie  dwójce  dzieci.  Oboje  wierzyli,  że  nadejdzie 
kiedyś czas, kiedy chleba będzie tyle samo, ile  powietrza. Kirpicz-
nikow wspierał tę wiarę wyrozumowanym przekonaniem o blisko-
ści  owej  wyzwolonej  epoki,  kiedy  człowiek  skruszy  kajdany  pracy 
pętające  mu  ręce,  uwolni  duszę  z  krępującego  ją  ucisku  i  zdoła 
ulepić swój świat na nowo. 

Kirpicznikowie żyli głodno i szczęśliwie. Trwał wiek socjalizmu i 

uprzemysłowienia,  trwał  straszliwy  wysiłek  wszystkich  sił  mate-
rialnych społeczeństwa, a dobrobyt odkładano na później. 

Oswoiwszy się z pracą naukową Michał Jeremiejewicz nie został 

na katedrze, lecz zabrał się do pracy praktycznej. Poza wyższym 

328 

background image

wykształceniem miał staż na polu żywej działalności społecznej, był 
niezachwianym  i  szczerym  komunistą.  Jako  człowiek  mądry  i 
uczciwy,  jako  były  robotnik  w  wytwórni  dachówek  wiedział,  że 
tylko  w  socjalizmie  możliwa  jest  praca  naukowa  i  rewolucja  tech-
niczna.  W  jego  oczach  rozumiało  się  to  samo  przez  się,  było  tak 
oczywiste, jak oczywisty, choć nieuświadomiony jest fakt, iż w każ-
dym żyjącym człowieku bije serce. 

Od  śmierci  Popowa  minęło  dziesięć  lat.  Łatwo  to  powiedzieć, 

ale  jeszcze  łatwiej  jest  dziesięć  razy  w  ciągu  dziesięciu  lat  zginąć. 
Spróbujcie opisać te dziesięć lat z całą ich skrzętną walką o drobia-
zgi,  budowę  nowego,  rozpaczą  i  rzadkimi  chwilami  spokoju.  To 
niemożliwe  -  człowiek  zestarzeje  się,  umrze,  ale  nie  wyczerpie  te-
matu.  Spróbujcie  w  tym  dzikim  ludzkim  lesie  pozostać  świeżymi, 
mądrymi  i  prostymi!  To  niemożliwe.  Dlatego  także  Kirpicznikow, 
który  dopiero  co  przekroczył  trzydziestkę,  miał  mocno  posiwiałe 
skronie i twarz pooraną zmarszczkami. 

W odpowiedzi na prośbę o skierowanie go do praktycznej pracy 

Kirpicznikowa  wysłano  do  niżniekołymskiej  tundry  i  mianowano 
kierownikiem  budowy  pionowego  tunelu.  Celem  tej  pracy  było 
dotarcie do źródła energii cieplnej wnętrza Ziemi. 

Michał Jeremiejewicz zostawił rodzinę w Moskwie i wyruszył w 

drogę.  Pionowy  tunel  termiczny  był  doświadczalną  budową  ra-
dzieckiego  rządu  Jakucji.  W  razie  powodzenia  eksperymentu  za-
mierzano  cały  północny  skraj  Azji  leżący  za  Kołem  Podbieguno-
wym  pokryć  siecią  takich  tuneli,  następnie  zblokować  jej  energię 
przy  pomocy  jednolitej  linii  przesyłowej  i  w  oparciu  o  ciągnięte 
coraz  dalej  kable  elektryczne  przesuwać  osiedla  ludzkie,  a  z  nimi 
kulturę i przemysł, ku Oceanowi Lodowatemu. 

329 

background image

Jednak   główna   przyczyna   prac   tunelowych tkwiła w tym, że 

na niezmierzonych równinach tundry odnaleziono szczątki niezna-
nych,  lecz  wspaniałych  krajów  i  kultur.  Gleba  i  podglebie  tundry 
były  nie  rodzimego,  pregeologicznego  pochodzenia,  lecz  stanowiły 
późniejsze osady. Przy czym owe osady pokryły śmiertelnym cału-
nem całą serię  pradawnych kultur ludzkich. A dzięki temu, że ten 
całun  rozpostarty  nad  zwłokami  tajemniczych  cywilizacji  stanowił 
błonę  wiecznej  zmarzliny,  pogrzebani  pod  nim  ludzie  i  budowle 
przetrwały w nienaruszonym stanie, jak konserwy w puszce. 

Już te nieliczne znaleziska odkryte w zapadliskach tundrowego 

terenu były dla naukowców niezwykle cenne i  pasjonujące. Znale-
ziono  zwłoki  czterech  mężczyzn  i  dwóch  kobiet.  Ciała  kobiet  -  zu-
pełnie  nietknięte  -zachowały  różową  cerę,  a  okrywające  je  higie-
niczne stroje nadal wydzielały subtelny zapach. W kieszeni jednego 
z  mężczyzn  znaleziono  małą  książeczkę  z  kartami  zadrukowanymi 
wytworną czcionką. Wedle  nie  potwierdzonych  na razie przypusz-
czeń  jej  treścią  miały  być  zasady  osobniczej  nieśmiertelności  w 
świetle nauk ścisłych. W książce opisywano doświadczenia nad od-
sunięciem  śmierci  od  jakiegoś  zwierzątka,  które  w  normalnych 
warunkach żyło cztery dni. Sferę życia tego zwierzęcia poddawano 
nieustannemu wpływowi całego zespołu fal elektromagnetycznych,  
przy  czym  każda  z  poszczególnych  fal  obliczona  była  na  unice-
stwienie  poszczególnych  rodzajów  szkodliwych  mikrobów  bytują-
cych  w  pokarmie,  atmosferze  i  samym  ciele  obiektu  doświadczal-
nego. Dzięki tej elektromagnetycznej sterylizacji udało się przedłu-
żyć  życie  zwierzęcia  stukrotnie.  Następnie  znaleziono  piramidalną 
kolumnę  z  polnego  kamienia  o  tak  doskonałym  kształcie,  jakby 
wyszła  spod  najdokładniejszej  obrabiarki.  Jednak  kolumna  miała 
czterdzieści  metrów  wysokości  i  około  dziesięciu  metrów  u  pod-
stawy. 

330 

background image

Zwłoki  ludzi  miały  smagłe  twarze,  różowe  wargi,  niskie,  lecz 

szerokie czoło, niewielki wzrost, potężną klatkę piersiową i ułożone 
były w spokojnych, niemal leniwych pozach. Najwidoczniej śmierć 
zaskoczyła ich nagle lub, co bardziej prawdopodobne, była dla nich 
czymś zupełnie innym niż dla współczesnego człowieka. 

Te  odkrycia  wywołały  burzę  w  całym  świecie  naukowym,  zaś 

opinia publiczna zjednoczyła się w żądaniu jak najszybszego zago-
spodarowania  tundry  w  celu  jak  najpełniejszego  odtworzenia  sta-
rożytnego świata zalegającego pod zmarzniętym gruntem niezmie-
rzonego lądu i być może sięgającego aż pod dno Oceanu Lodowate-
go. 

Żądza  wiedzy  stała  się  nowym  organicznym  uczuciem  człowie-

ka, tak samo dojmującym, ostrym i bogatym jak miłość. To uczucie 
czasem zwyciężało nawet oczywiste racje ekonomiczne i dążenie do 
osiągnięcia materialnego dobrobytu społeczeństwa. 

Taka była prawdziwa przyczyna drążenia pierwszego pionowego 

tunelu termicznego w tundrze. 

System takich tuneli winien stać się fundamentem kultury i go-

spodarki  tundry,  a  później  kluczem  do  podziemnych  wrót  wiodą-
cych  do  świata  nieznanego  harmonijnego  kraju,  którego  wykrycie 
było cenniejsze od wynalezienia maszyny  parowej  i natrafienia na 
niezmierzone złoża radu. 

Uczeni byli przekonani, że szlak nauki, kultury i przemysłu, jaki 

ludzkość  miała  pokonać  w  trudzie  w  ciągu  najbliższych  stu  czy 
dwustu lat, leży gotowy we wnętrzu tundry. Wystarczy zdjąć zma-
rzniętą  glebę,  a  historia  wykona  skok  o  sto  lub  dwieście  lat  do 
przodu,  a  następnie  znów  potoczy  się  właściwym  sobie  tempem. 
Ale  ileż  czasu  i  pracy  zaoszczędzi  sobie  ludzkość  dzięki  takiemu 
bezpłatnemu zastrzykowi dwóch wieków! Z tym nie da  się porów-
nać żadne, najwybitniejsze nawet dotychczasowe ludzkie osiągnię-
cie! 

331 

background image

Aby  tego  dokonać,  warto  było  nie  szczędząc  trudu  wydłubać 

dwukilometrową dziurę w Ziemi. 

Kirpicznikow  pojechał,  zaciskając  z  radości  pięści,  że  dane  mu 

będzie pierwszemu osiągnąć cel będący zwycięstwem całej ludzko-
ści, zaręczynami najstarszej ery z dniem dzisiejszym. 

Budowa sławnej sztolni w tundrze nie była rzeczą prostą ani ła-

twą - człowiek męczył się, męczył innych, mylił się i powtarzał błę-
dy  innych,  ginął  i  zmartwychwstawał,  ale  jednak  szedł  naprzód, 
wdrapywał się na stromą ścianę historii i natury. 

Jednak w końcu tunel został wydrążony. Oto świadczący o tym 

dokument podpisany przez inżyniera Kirpicznikowa. 

Ogólny raport końcowy za rok 1934, dotyczący 

budowy  Pionowego Tunelu Termicznego w 

tundrze niżniekołymskiej na 67 równoleżniku 

Pionowy  Tunel  Termiczny  (nr  1)  został  ukończony  2  grudnia 

roku bieżącego. Przeznaczony jest, zgodnie z założeniami, do utyli-
zacji ciepła naszej  planety.  To znajdujące się na głębokości ciepło, 
przekształcone  w  prąd  elektryczny,  winno  obsługiwać  rejon  na-
zwany  Tao  Lung  o  powierzchni  1100  kilometrów  kwadratowych 
przeznaczony  pod  zasiedlenie  w  celu  przeprowadzenia  prac  nad 
całkowitym usunięciem z omawianego terenu tundry warstwy gle-
by i podglebia. 

Tunel ma kształt ściętego stożka zwróconego swą węższą częścią 

w  głąb  ziemi.  Jego  oś  nachylona  jest  do  płaszczyzny  równikowej 
pod kątem 62°. Długość osi tunelu - 2080 metrów. Średnica pod-
stawy stożka na powierzchni ziemi wynosi 42 metry, a jego ściętej 
części na dnie - 5 metrów. 

Temperatura na dnie (w miejscu zainstalowania baterii termo-

elektrycznych) 184°C. 

332 

background image

Zgodnie  z  projektem  zatwierdzonym  przez  Radę  Pracy  roboty 

rozpoczęto 1 stycznia roku 1934 i zakończono 2 grudnia tegoż roku. 

Projektowy kształt tunelu uzyskano nie przez zastosowanie me-

tod  strzałowych,  jak  przewidywał  projekt,  lecz  dzięki  użyciu  fal 
elektromagnetycznych dostosowanych do mikrofizycznej struktury 
elektronowej  skał.  Wibrator  elektromagnetyczny  emitował  fale  o 
takiej  długości,  która  ściśle  pokrywała  się  z  drganiami  własnymi 
elektronów  materii  tworzącej  warstwę  zewnętrzną  Ziemi.  Dzięki 
temu,  wskutek  oddziaływania  zewnętrznych  sił  dodatkowych, 
zwiększała się amplituda ich drgań, a co za tym idzie pękanie orbit 
atomowych,  a  dalej  niszczenie  jąder  i  przekształcanie  się  ich  w 
jądra innych pierwiastków. 

Ustawiliśmy  na  powierzchni  rezonatory  wielkiej  mocy  i  o  du-

żym  zakresie  regulacji;  znaleźliśmy  eksperymentalnie  przeciętną 
falę  każdej  napotkanej  po  drodze  skały,  którą  należało  rozkruszyć 
(a dokładniej rozpylić lub rozmiękczyć) i w ten sposób zmieniliśmy 
strukturę gruntu na całej głębokości przyszłego tunelu. 

Następnie  pięciotonowymi  czerpakami  typu  podsiębiernego 

zawieszonymi na stalowych linach wybraliśmy rozdrobniony mate-
riał skalny. Zresztą po elektromagnetycznej operacji zostało go nie-
wiele, gdyż większość składników gruntu przekształciła się w gazy i 
ulotniła. Reszta gliny, wody, granitu, rudy żelaznej i innych mine-
rałów zamieniła się w miękki pył. 

„Łącznie w postaci stałych resztek wydobyliśmy 400 tysięcy me-

trów sześciennych, a 640 tysięcy metrów sześciennych ulotniło się 
w postaci gazów. 

Utworzona  w  ten  sposób  stożkowa  (o  niezbyt  dokładnym 

kształcie geometrycznym) sztolnia przebiła 7 poziomów wód grun-
towych.  Piąty  z  nich  zawierał  wodę  morską,  zaś  szósty  i  siódmy 
rodzime, sprężone geologicznie wody o wielkiej zawartości gazów 

333 

background image

i silnych właściwościach leczniczych. 

W  celu  usunięcia  tych  wód  wykonaliśmy  (metodą  strzałową, 

gdyż  tylko  w  ten  sposób  można  było  uzyskać  żądany  kształt)  7 
okrągłych  tarasów  wewnątrz  tunelu  i  zainstalowaliśmy  na  nich 
pompy  o  napędzie  elektrycznym,  które  wypompowywały  łącznie 
120 tysięcy metrów sześciennych wody na godzinę. Usuwanie wody 
z tunelu było dość skuteczne, gdyż odpompowywanie równoważyło 
filtrację.  W  przeciwnym  razie  nie  dałoby  się  do  końca  wykonać 
zamierzonych prac. 

Następnie przystąpiono (w sierpniu) do nadania tunelowi osta-

tecznego kształtu projektowego. Ze względu na wysoką temperatu-
rę  ludzie  schodzili  tylko  na  głębokość  1000  metrów.  Poniżej  tego 
poziomu  prace  wykonywano  przy  pomocy  lin.  Przy  ich  użyciu 
ustawiano pompy, kopano rowy i zbiorniki wody na tarasach oraz 
kierowano  koparkami  wygładzającymi ściany tunelu.  Dno i ściany 
tunelu uszczelniono na całej powierzchni terroizolitem, przy czym 
jego  warstwa  miała  grubość  od  2  centymetrów  przy  powierzchni, 
do 1,25 metra przy dnie. 

Po  zakończeniu  budowy  tunelu  zmontowane  na  górze  baterie 

termoelektryczne zostały opuszczone na linach na dno i ustawione 
w dwunastu rzędach jedne nad drugimi. 

Baterie po miesięcznej kontrolnej nieprzerwanej pracy wykazu-

ją zdolność do dawania 172  800 tysięcy  kilowatogodzin rocznie, a 
zatem,  inaczej  mówiąc,  moc  baterii  równa  się  28  tysiącom  koni 
mechanicznych. 

Końce  przewodów  zostały  zamocowane  do  wsporników  wyj-

ściowych  na  powierzchni  gruntu  i  prąd  w  nich  czeka  na  swojego 
użytkownika. 

Energia na razie została puszczona do tundrowej gleby i tundra 

zaczęła  tajać  po  raz  pierwszy  od  momentu,  gdy  przykryła  i  zacho-
wała dla nas ów 

334 

background image

dziwny i cudowny świat, w celu obnażenia którego na polecenie 

Centralnej Rady Pracy wydobyliśmy  wewnętrzne ciepło kuli ziem-
skiej. 

Nacz. inżynier Termotunelu 

W. Krochow 

Kierownik robót 

inż. M. Kirpicznikow 

nr 2/A, 4 grudnia 1934 roku 

Kirpicznikow wróci! do rodziny dopiero w kwietniu następnego 

roku, spędziwszy poza domem osiemnaście miesięcy. 

Czuł  się  przemęczony  i  zamierzał  pojechać  z  żoną  i  chłopcami 

gdzieś na wieś. 

Są  ludzie,  którzy  nieświadomie  żyją  zgodnie  z  rytmem  natury; 

jeśli natura czyni jakiś wysiłek, to tacy ludzie starają się pomóc jej 
własnym wewnętrznym napięciem i sympatią. 

Być może jest to pozostałość tego poczucia jedności sięgającego 

czasów, kiedy przyroda i człowiek stanowili nierozerwalną całość i 
żyli jak jedno ciało. 

Tak  było  również  z  Kirpicznikowem.  Jeśli  nadchodziła  pło-

mienna wiosna, tajał śnieg i z nieba głosem wezbranego strumienia 
odzywały się przelatujące południowe ptaki, Kirpicznikow był rad i 
wesół.  Kiedy  zaś  nieoczekiwanie  powracał  śnieg,  przymrozki  i 
mroczne milczące niebo, Kirpicznikow smucił się i dręczył. 

Dwudziestego  ósmego  kwietnia  Kirpicznikowie  pojechali  do 

Wołoszyna  -  zapadłej  wsi  w  guberni  woroneskiej,  gdzie  niegdyś 
uczyła w szkole Maria Kirpicznikowa, żona Michała. 

Maria pozostawiła tam panieńskie wspomnienia, samotne lata, 

urocze  dni  budzącej  się  duszy,  duszy  po  raz  pierwszy  walczącej  o 
ideały  własnego  życia.  Wśród  ubogich  wołoszyńskich  pól  leżała 
duchowa ojczyzna Marii Kirpicznikowej. 

335 

background image

Michała Kirpicznikowa ciągnęła do Wołoszyna miłość do żony i 

jej  spokojnej  przeszłości  oraz  to,  że  opodal  Wołoszyna,  w  sąsied-
nim  Koczubarowie,  mieszkał  Izaak  Matissen,  inżynier-agronom, 
jego  stary  znajomy.  Kiedyś,  jeszcze  w  latach  uniwersyteckich  stu-
diów,  Kirpicznikow  spotykał  się  z  nim  i  rozmawiał  na  bliskie  im 
obu  tematy  techniczne.  Matissen  na  drugim  roku  rzucił  Instytut 
Elektrotechniczny i zapisał się do Akademii Rolniczej. W Matisse-
nie  interesowała  Kirpicznikowa  jego  teoria  techniki  bez  maszyn  - 
techniki,  gdzie  uniwersalnym  narzędziem  był  sam  człowiek.  Ma-
tissen,  człowiek  honoru,  jednej  idei  i  niezłomnego  charakteru,  za 
cel życia wytknął sobie urzeczywistnienie swojej myśli. 

Teraz  kierował  koczubarewską  Doświadczalną  Stacją  Meliora-

cyjną. Kirpicznikow nie widział go od sześciu lat i nie wiedział, co w 
tym  czasie  zdołał  osiągnąć,  ale  był  pewien,  że  Matissen  starał  się 
osiągnąć wszystko. 

Wyjeżdżając  do  Wołoszyna  Kirpicznikow  już  zawczasu  cieszył 

się na spotkanie ze swym dawnym znajomym. 

Od tego Michała Kirpicznikowa, który kiedyś mieszkał w  Rżaw-

sku,  pracował  w  wytwórni  dachówek,  szukał  prawdy  i  marzył  - 
różnił się jak dzień do nocy. Marzenia przekształciły się w hipotezy, 
hipotezy  w  teorie,  a  teorie  stopniowo  zostały  urzeczywistnione. 
Prawda  stała  się  już  nie  schronieniem  duszy,  lecz  środkiem  do 
praktycznego podboju świata. 

Ale jedna jeszcze rzecz wciąż Kirpicznikowa niepokoiła i  popy-

chała  do  ciągłych  poszukiwań  wszędzie,  gdzie  mógł  mieć  nadzieję 
ją  znaleźć  -  wśród  książek,  wśród  ludzi,  wśród  cudzych  prac  na-
ukowych.  Było  to  nieprzeparte  pragnienie  dokończenia  dzieła  tra-
gicznie zmarłego Popowa, dopisania jego pracy o sztucznym rozm-
nażaniu elektronów-mikrobów i praktycznej realizacji eterycznego 
traktu Faddieja Kiriłłowicza, którym mógłby popłynąć eterowy  

336 

background image

pokarm  wywołujący  rozrost  i  pobudzający  elektrony-mikroby  do 
szalonego tempa życia. 

-  „...Rozwiązanie  jest  proste  -  kanał  elektromagnetyczny...”  - 

mruczał czasem pod nosem ostatnie słowa nieukończonego rękopi-
su  Popowa  i  daremnie  szukał  jakiegoś  zjawiska  lub  cudzej  myśli, 
które naprowadziłyby go na rozwiązanie zagadki „eterycznego trak-
tu”.  Kirpicznikow  wiedział,  że  może  dać  go  ludziom,  a  wówczas 
będzie  można  wyhodować  każde  ciało  do  dowolnych  rozmiarów 
kosztem eteru. Na przykład wziąć kawałeczek żelaza objętości jed-
nego centymetra sześciennego, doprowadzić doń eteryczny trakt - i 
ów  ułamek  zacznie  rosnąć  w  oczach  do  wymiarów  góry  Ararat, 
gdyż w żelazie zaczną rozmnażać się elektrony. 

Mimo  pilności  i  przywiązania  do  tej  jednej  dręczącej  go  myśli 

rozwiązanie  nie  przychodziło  już  od  wielu  lat.  Pracując  w  tundrze 
przy budowie tunelu termicznego Kirpicznikow myślał nad swoim 
problemem przez całą długą, niespokojną i groźną polarną noc tak 
usilnie, że zapomniał o bożym świecie. Myślał bezskutecznie, gdyż 
przeszkadzała  mu  jeszcze  jedna  zagadka,  która  pozostała  nieroz-
szyfrowana w pracy Popowa: czym jest naładowane dodatnio jądro 
atomu, w którym obecna jest materia. 

Jeśli  czyste  ujemne  elektrony  są  żywymi  mikrobami,  to  czym 

jest  materialne  jąderko  atomu,  skoro  w  dodatku  jest  naładowane 
dodatnio? 

Tego nie wiedział nikt. Istniały wprawdzie setki hipotez i nieja-

snych  wskazówek  rozsianych  po  pracach  naukowych,  lecz  żadna  z 
nich  Kirpicznikowa  nie  zadawalała.  Szukał  rozwiązania  praktycz-
nego,  obiektywnej  prawdy,  a  nie  subiektywnego  zaspokojenia  cie-
kawości  pierwszym  z  brzegu  pomysłem  -  może  nawet  błyskotli-
wym, ale nie odpowiadającym budowie natury. 

337 

background image

Do  Wołoszyna  Kirpicznikow  pojechał  własnym  automobilem, 

który  w  owym  czasie  stał  się  już  niezbędnym  narzędziem  każdego 
człowieka.  Chociaż  od  Moskwy  do  Wołoszyna  biegła  dziewięciu-
setkilometrowa  linia  kolejowa,  Kirpicznikow  postanowił  pojechać 
automobilem,  a  nie  pociągiem.  Pociągała  go,  a  jego  żona  czuła  to 
samo,  mało  znana  droga,  noclegi  po  wsiach,  skromna  przyroda 
równinnego północnego kraju, miękki wiatr wiejący w twarz - cały 
urok  żywego  świata  i  stopniowe  zanurzanie  się  w  obcości  i  pełnej 
zadumy samotności. 

Pojechali.  Pojazd  „Alonda-09”  pracował  bezszelestnie:  motor 

benzynowy  został  pięć  lat  temu  unicestwiony  przez  krystaliczny 
akumulator  leningradzkiego  profesora  Joffego.  Automobil  napę-
dzany był prądem czerpanym z akumulatora i jedynym dźwiękiem, 
jaki wydawał był cichy syk opon toczących się po azbestocemento-
wej nawierzchni szosy. „Alonda” w swoim dziesięciokilogramowym 
akumulatorze  miała  zapas  energii  wystarczający  na  pokonanie 
dziesięciu tysięcy kilometrów. 

I  oto  rozpostarła  się  przed  podróżnymi  cudowna  przyroda 

Wszechświata,  której  głębię  przez  dziesiątki  wieków  starali  się 
poznać  mędrcy  wszystkich  krajów  i  kultur  kroczący  drogą  myślo-
wej  kontemplacji.  Budda,  twórcy  wed,  dziesiątki  Egipcjan  i  Ara-
bów,  Sokrates,  Platon,  Arystoteles,  Spinoza,    Kant,  wreszcie 
Bergson  i  Spengler  -  wszyscy  starali  się  rozwikłać  istotę  Wszech-
świata.  A  cala  ta  istota  polegała  na  tym,  że  myślowo  rozwikłać 
prawdy nie sposób, gdyż trzeba dojść do niej ciężką pracą. Dopiero 
wówczas,  kiedy  świat  przepłynie  przez  palce  pracującego  człowie-
ka, przekształcając się w pożyteczne ciało - będzie można mówić o 
całkowitym  opanowaniu  prawdy.  W  tym  tkwiła  filozofia  rewolucji 
dokonanej osiemnaście lat temu i jeszcze nie do końca przeprowa-
dzonej. 

338 

background image

Zrozumieć - to znaczy poczuć, dotknąć i przekształcić - w tę filo-

zofię rewolucji Kirpicznikow wierzył każdym fibrem swojego ciała, 
ona była natchnieniem jego duszy i czynnikiem, który sprawiał, iż 
jego wola stawała się coraz sprawniejszym narzędziem walki. 

Kirpicznikow  prowadził  swoją  „Alondę”,  uśmiechał  się  i  obser-

wował. Świat był już nie taki, jakim widział go w dzieciństwie spę-
dzonym w zapadłym Rżawsku. Pola huczały od maszyn; na pierw-
szych  dwustu  kilometrach  drogi  napotkał  sześć  linii  wysokiego 
napięcia biegnących od elektrowni wielkiej mocy. Wieś gwałtownie 
zmieniała  swoje  oblicze  -  zamiast  ze  słomy,  plecionych  płotów, 
nawozu, krzywych cienkich żerdzi - domy i ogrodzenia budowano z 
dachówek, stali, cegły, papy, terrazytu, cementu i wreszcie z drew-
na,  ale  nasyconego  specjalnym  płynem,  który  czynił  go  ogniood-
pornym.  Ludzie  wyraźnie  przytyli  i  złagodnieli.  Historia  stała  się 
praktycznym  zastosowaniem  dialektycznego  materializmu.  Na 
szerokości  geograficznej  Moskwy  zaczęto  powszechnie  stosować 
sztuczne nawadnianie. Deszczownice napotykało się równie często, 
jak  pługi.  Na  północ  od  Moskwy  deszczownice  znikały,  a  zamiast 
nich  pojawiały  się  osuszające  maszyny  drenujące.  Zarówno  desz-
czownice, jak i maszyny drenujące przypominały wyglądem trakto-
ry. 

Żona Kirpicznikowa pokazywała dzieciom tę żywą geografię go-

spodarczą  socjalistycznego  kraju,  odpowiadała  na  ich  pytania,  a 
Kirpicznikow sam z przyjemnością jej słuchał. Trudne życie osobi-
ste  wygasiło  w  nim  tę  prostą,  zwyczajną  radość  postrzegania,  dzi-
wienia się i odczuwania satysfakcji z zaspokajania ciekawości. 

Do Wołoszyna dotarli dopiero na piąty dzień. 
W  domu,  w  którym  Kirpicznikowie  się  zatrzymali,  był  sad  wi-

śniowy, który już pokrył się nabrzmiałymi pączkami, ale jeszcze nie 
przywdział swej białej wzruszającej szaty. 

339 

background image

Było  ciepło.  Dnie  lśniły  takim  promienistym  spokojem,  jakby 

każdy z nich miał być brzaskiem tysiącletniej ludzkiej błogości. 

Na trzeci dzień po przyjeździe Kirpicznikow wybrał się do Mati-

ssena. 

Izaak wcale się na jego widok nie zdziwił. 
-  Codziennie obserwuję o wiele bardziej zaskakujące i oryginal-

ne zjawiska - wyjaśnił Kirpicznikowi zdumionemu chłodnym przy-
jęciem. 

Po godzinie Matissen jednak nieco się rozkrochmalił: 
-  Jesteś  żonaty  -  powiedział  -  więc  przywykłeś  do  zachowań 

sentymentalnych. A ja, bracie, uważam, pracę za znacznie ważniej-
sze  przedłużenie  w  potomności  niż  dzieci!...  -  I  roześmiał  się  tak 
przeraźliwie, że aż pofałdowała mu się skóra na łysej  czaszce. Wi-
dać było, że jego śmiech był równie częsty, jak zaćmienie słońca. 

-  No,  opowiadaj  i  pokazuj,  czym  żyjesz,  co  robisz,  kogo  ko-

chasz! - uśmiechnął się Kirpicznikow. 

-  Aha, jesteś ciekawski! Aprobuję i popieram!... Ale słuchaj, po-

każę  ci  tylko  swoją  zasadniczą  pracę,  gdyż  tylko  ją  uważam  za  za-
kończoną.  O  innych  rzeczach  w  ogóle  nie  będę  mówił,  choćbyś 
mnie nie wiem jak prosił!... 

-  Izaaku  -  odparł  Kirpicznikow  -  najbardziej  interesuje  mnie 

twoja praca nad techniką bez .maszyn. Pamiętasz, opowiadałeś mi 
kiedyś o tej twojej idei. A może już od niej odszedłeś? 

Matissen  zmrużył  oczy,  chcąc  zadziwić  starego  kolegę  jakimś 

dowcipem,  ale  zrezygnował,  westchnął,  zmarszczył  swą  mało  ru-
chliwą twarz i powiedział zwyczajnym tonem: 

-  Akurat to zamierzałem ci pokazać, szanowny inżynierze. 
Ruszyli w stronę plantacji, zeszli do wąskiej dolinki niewielkiej 

rzeczki i zatrzymali się. Matissen wyprostował się, uniósł twarz do  

340 

background image

góry,  jak  gdyby  przypatrując  się  liczącemu  miliony  ludzi  audyto-
rium rozsiadłemu na horyzoncie i oświadczył: 

-  Ujmę  wszystko  w  krótkich  słowach,  ale  ty  to  zrozumiesz:  je-

steś  przecież  elektrykiem,  a  rzecz  cała  dotyczy  twojej  dziedziny. 
Tylko mi nie przerywaj. Obaj się spieszymy. Ty do żony (Matissen 
znów  przeraźliwie  się  roześmiał  i  znów  jego  łysina  pokryła  się 
zmarszczkami i fałdami), a ja – do swojej gleby. 

Kirpicznikow  milczał  chwilę,  ale  potem  jednak  zdecydował  się 

zadać pytanie: 

-  Matissen,  gdzie  twoje  przybory?  Zależy  mi  przecież    nie    na  

wysłuchaniu  wykładu,  lecz  na obejrzeniu twoich doświadczeń! 

-  I  jedno,  i  drugie,  mój  drogi,  i  jedno,  i  drugie!  A  wszystkie 

przybory są na miejscu. Jeśli ich nie  widzisz, to znaczy, że nic  nie 
usłyszysz i nic nie zrozumiesz! 

-  A więc słucham cię! - przynaglił go Kirpicznikow. 
-  Aha, słuchasz! Wobec tego zaczynam mówić. - Matissen pod-

niósł  z  ziemi  kamyk,  rzucił  go  z  całej  siły  na  przeciwległy  brzeg 
rzeczki  i  zaczął:  -  Nawet  gołym  okiem  widać,  że  każde  ciało  wy-
promieniowuje  z  siebie  energię  elektromagnetyczną,  jeśli  tylko 
zostanie  wprowadzone  w  drgania  lub  poddane  jakimkolwiek  in-
nym zmianom. Mam rację, prawda? A każdej zmianie - dokładnie, 
niepowtarzalnie,  indywidualnie  -  odpowiada  promieniowanie  fal 
elektromagnetycznych  o  dokładnie  określonej  długości  i  częstotli-
wości.  Jednym  słowem  promieniowanie  lub,  jeśli  wolisz,  radiacja 
zależy od wielkości zmian,  stopnia  przebudowy ciała  doświadczal-
nego.  Myśl,  będąc  procesem  przebudowującym  mózg,  zmusza  ten 
mózg  do  wypromieniowywania  w  przestrzeń  fal  elektromagne-
tycznych. 

341 

background image

Ale myśl zależy od tego, co człowiek konkretnie pomyślał - i od 

tego  również  zależy,  jak  i  w  jakim  stopniu  zmienił  się  mózg,  jego 
wewnętrzna  struktura.  A  od  zmiany  struktury  lub  stanu  mózgu 
zależy z kolei rodzaj fal. Myślący, przebudowujący się mózg wytwa-
rza  fale  elektromagnetyczne,  i  to  tworzy  je  za  każdym  razem  ina-
czej  -  zgodnie  z  przebiegiem  myśli  przebudowującej  mózg.  Ro-
zumiesz to, Kirpicznikow? 

-  Rozumiem - potwierdził Kirpicznikow, - Mów dalej. 
Matissen  usiadł  na  kretowisku,  potarł  dłonią  zmęczone  oczy  i 

kontynuował: 

-  Stwierdziłem  doświadczalnie,  że  każdemu  rodzajowi  fal  od-

powiada  jedna  tylko  dokładnie  określona  myśl.  Naturalnie  nieco 
całą  rzecz  upraszczam  i  generalizuję,  żebyś  lepiej  zrozumiał.  W 
rzeczywistości  wszystko  jest  znacznie  bardziej  złożone...  No  tak. 
Zbudowałem uniwersalny odbiornik-rezonator, który wychwytuje i 
rejestruje fale o każdej długości. Powiem ci jednak, że nawet poje-
dynczej,  nieważnej  i  króciutkiej  myśli  odpowiada  cały  skompliko-
wany system fal. 

Ale mimo wszystko każdej myśli czy pojęciu, na przykład „prze-

klętej  sile”  (pamiętasz  ten  przedrewolucyjny  termin?),  odpowiada 
zawsze ten sam, ustalony doświadczalnie system fal, prawie nieza-
leżny od tego, jaki człowiek tę myśl przywoła. 

No  więc  swój  odbiornik-rezonator  połączyłem  z  układem  prze-

kaźników oraz urządzeń  i  mechanizmów wykonawczych, skompli-
kowanych  pod  względem  budowy,  lecz  prostych  i  jednolitych  w 
zamyśle. Ale ten układ należy jeszcze bardziej skomplikować i do-
kładnie przemyśleć, a następnie rozpowszechnić na całej Ziemi do 
wszelkich  możliwych  prac.  Na  razie  działam  na  ograniczonym  te-
renie i posługuję się niewielkim zestawem myśli. 

Teraz  patrz!  Widzisz  tamten  brzeg?  Posadziłem  tam  rozsadę 

kapusty, która już zaczyna więdnąć z braku wilgoci. Uważaj: pomy-
ślę, a nawet głośno wymówię rozkaz, chociaż to ostatnie nie jest 

342 

background image

bezwzględnie konieczne: na-wod-nić! Patrz uważnie!... 

Kirpicznikow przypatrzył się przeciwległemu brzegowi i dopiero 

teraz zauważył na wpół ukrytą w krzewach pompę i jakiś niewielki 
aparat, pewnie odbiornik-rezonator. 

Po  wypowiedzeniu  przez  Matissena  rozkazu:  nawodnić!  urzą-

dzenia  włączyły  się,  pompa  zaczęła  ssać  z  rzeczki  wodę,  a  na  całej 
obsadzonej kapuścianą rozsadą działce z dysz deszczownicy trysnę-
ły  fontanny  drobniutkich  kropelek.  W  rozpylonej  wodzie  zaigrały 
słoneczne tęcze, a cała działka zaszumiała i ożyła: brzęczała pompa, 
syczała  woda  nasycająca  glebę,  a  młode  roślinki  zdawały  się  jędr-
nieć w oczach. 

Matissen i Kirpicznikow stali w milczeniu o dwadzieścia kroków 

od tego dziwnego samodzielnego światka i obserwowali go z uwa-
gą. Matissen łypnął ironicznie na kolegę i powiedział: 

- Widzisz, czym stała się myśl człowieka? Ciosem rozumnej wo-

li!  Prawda?  -  I  wykrzywił  w  ponurym  uśmiechu  swoją  zmartwiałą 
twarz. 

Kirpicznikow poczuł w sercu i mózgu gorący, piekący prąd - taki 

sam,  jaki  dosięgnął  go  wówczas,  gdy  spotkał  swoją  przyszłą  żonę. 
Doznał też jakiegoś tajemnego wstydu przechodzącego w onieśmie-
lenie  -  uczucia,  jakie  ogarnia  każdego  mordercę  nawet  wówczas, 
gdy dokonuje zabójstwa w  interesie całego świata. Na jego oczach 
Matissen w sposób oczywisty gwałcił naturę. I zbrodnia polegała na 
tym,  że  ani  sam  Matissen,  ani  cała  ludzkość  nie  stanowiła  jeszcze 
wartości większej niż natura. Wręcz przeciwnie, natura wciąż jesz-
cze  była  głębsza,  większa,  mądrzejsza  i  wszechstronniejsza  od 
wszystkich ludzi razem wziętych. 

A Matissen tymczasem tłumaczył: 
-  Cała  rzecz  jest  niezwykle  prosta!  Człowiek,  to  znaczy  w  tym 

wypadku ja, znajduje się w sferze mechanizmów wykonawczych, 

343 

background image

a  jego  myśl  (na  przykład  „nawodnić”)  leży  w  możliwościach  wy-
konawczych  owych  maszyn,  które  zostały  zbudowane  do  wykony-
wania między innymi takich rozkazów. Myśl „nawodnić” odbierana 
jest  przez  rezonatory.  Tej  myśli  odpowiada  dokładnie  określony, 
niepowtarzalny  układ  fal.  Właśnie  przez  fale  ekwiwalentne  myśli 
„nawodnić”  uruchamiany  jest  przekaźnik  kierujący  w  mechani-
zmach  wykonawczych  nawodnieniem..  To  znaczy  na  ten  sygnał 
włączany  jest  bezpośredni  prąd  uruchamiający  agregat  składający 
się  z  motoru  elektrycznego  i  pompy.  Dlatego  w  mgnieniu  oka  po 
wydaniu myślowego rozkazu: „nawodnić” pod korzeniami kapusty 
zaczyna lśnić woda. 

Taka wyższa technika ma na celu wyzwolenie człowieka od cięż-

kiej  fizycznej  pracy.  Teraz  wystarczy  pomyśleć  co  trzeba,  żeby 
gwiazda  zmieniła  swoją  kosmiczną  drogę...  Ja  chcę  jednak  dopiąć 
tego,  aby  można  było  obchodzić  się  bez  mechanizmów  wykonaw-
czych  i  wszelkich  sztucznych  pośredników,  aby  oddziaływać  na 
naturę  wprost  i  bezpośrednio  -  nagą  perturbacją  mózgu.  Jestem 
pewien  sukcesu  techniki  bez  maszyn.  Wiem,  że  wystarczy  sam 
kontakt  między  człowiekiem  a  naturą  -  myśli  -  aby  kierować  całą 
substancją  świata!  Zrozumiałeś?  Na  wszelki  wypadek  wyjaśnię  ci 
to.  Widzisz,  w  każdym  ciele  jest  takie  miejsce,  takie  jąderko,  któ-
remu wystarczy dać „prztyczka, aby całe ciało było bez reszty twoje! 
A jeśli podrażnić ciało gdzie trzeba i jak trzeba, to ono samo będzie 
robić to, czego od niego zażądasz! Jestem przekonany, że tej elek-
tromagnetycznej  siły,  którą  wysyła  mózg  człowieka  przy  każdej 
myśli,  całkowicie  wystarczy  do  takiego  podrażnienia  natury,  żeby 
stała się ona w pełni nasza!... 

Kirpicznikow  na  pożegnanie  uścisnął  dłoń  Matissena,  a  potem 

objął go i powiedział szczerze i serdecznie: 

344 

background image

-  Dziękuję  ci,  Izaaku!  Dziękuję,  przyjacielu!  Wiesz,  jest  tylko 

jeszcze jeden problem, który się może równać z twoim! Tyle tylko, 
że  on  w  gruncie  rzeczy  nie  został  jeszcze  dokładnie  postawiony,  a 
twój  jest  już  niemal  w  pełni  rozwiązany...  Żegnaj!  Jeszcze  raz  ci 
dziękuję! Wszyscy powinniśmy pracować tak jak ty - z pełnym na-
pięcia rozumem i z chłodnym sercem! Do widzenia! 

-  Żegnaj! - odparł Matissen i nie rozzuwając się zaczął przecho-

dzić w bród rzeczkę. 

Podczas  gdy  Kirpicznikow  odpoczywał  w  Wołoszynie,  światem 

wstrząsnęła  sensacja.  W  tundrze  pod  Bolszeozierskiem  wyprawa 
profesora  Gomonowa  odkopała  dwa  ciała:  kobieta  i  mężczyzna 
leżeli  objęci  na  doskonale  zachowanym  dywanie.  Dywan  był  błę-
kitny,  bez  ornamentu,  sporządzony  z  cienkiego  futra  nieznanego 
zwierzęcia.  Ludzie  odziani  byli  w  jednolite  ciemne  stroje  z  grubej 
tkaniny  pokrytej  wizerunkami  smukłych  wysokich  roślin  zakoń-
czonych u góry dwupłatkowym kwiatem. Mężczyzna  był  stary, ko-
bieta  młoda.  Prawdopodobnie  ojciec  i  córka.  Twarze  i  ciała  mieli 
identycznej budowy, jak ciała odkryte wcześniej w tundrze niżnie-
kołymskiej. Mieli również ten sam wyraz na spokojnych twarzach: 
półuśmiech,  półsmutek,  półzaduma  -  jakby  wojownik  wdarł  się 
wreszcie do niedostępnego marmurowego miasta, ale wśród posą-
gów, gmachów i nieznanych budowli upadł i zmarł ze  zmęczenia i 
zdumienia. 

Mężczyzna  mocno  obejmował  kobietę,  zdając  się  chronić  jej 

spokój  i cnotę, aby oddać je nienaruszone śmierci.  Pod dywanem, 
na  którym  leżeli  ci  martwi  mieszkańcy  pradawnej  tundry,  znale-
ziono  dwie  książki.  Jedna  z  nich  była  wydrukowana,  tą  samą 
czcionką, co i książka znaleziona w niżniekołymskiej tundrze, dru-
gą zaś pokrywały zupełnie inne znaki. To nie były litery, lecz zbiór 
symboli, przy czym każdemu z nich zdawało się odpowiadać ściśle 

345 

background image

określone  pojęcie.  Symboli  było  nieprzebrane  mnóstwo  i  dlatego 
ich  rozszyfrowanie  zajęło  całe  pięć  miesięcy.  Dopiero  wówczas 
książka została dokładnie przetłumaczona i wydana pod nadzorem 
Akademii  Nauk  Filologicznych.  Część  tekstu  pozostała  nierozszy-
frowana, gdyż jakiś preparat chemiczny, znajdujący się prawdopo-
dobnie  w  dywanie,  bezpowrotnie  zniszczył  bezcenne  stronice 
książki,  które  poczerniały,  i  żadna  reakcja  chemiczna  nie  zdołała 
powrotnie wywołać pokrywających je pierwotnie symboli. 

Znaleziony utwór miał po części treść abstrakcyjno-filozoficzną 

i  po  części  historyczno-socjologiczną.  Całe  zaś  dzieło  zalecało  się 
zarówno  niezwykle  interesującym  tematem,  jaki  błyskotliwym 
stylem.  Nic  więc  dziwnego,  że  książka  miała  jedenaście  wydań  w 
ciągu dwóch miesięcy. 

Kirpicznikow  też  ją  sprowadził  i  przeczytał,  bo  zawsze  i  wszę-

dzie szukał jednego - wskazówki i pomocy w rozwiązaniu dręczącej 
go zagadki eterycznego traktu. 

Kiedy wracał pò wizycie u Matissena, coś zaczęło mu się w gło-

wie  przejaśniać,  ale  zanim  zdążył  się  z  tego  jak  należy  ucieszyć, 
pomysł  rozpłynął  się  bez  śladu.  Kirpicznikow  zrozumiał,  że  prace 
Matissena mają tylko bardzo odległy związek z doskwierającym mu 
problemem. 

Po  otrzymaniu  książki  Kirpicznikow  zagłębił  się  w  niej  gnany 

jedną  tylko  myślą,  szukając  między  wierszami  choćby  niejasnej 
aluzji,  choćby  najmniejszej  wskazówki  co  do  sposobu  rozwiązania 
swego  problemu.  Zdawał  sobie  sprawę  z  tego,  że  jego  nadzieje  są 
szalone, ale z zapartym tchem czytał dzieło martwego filozofa. 

Utwór  nie  był  opatrzony  nazwiskiem  autora  i  nosił  tytuł  Pieśń 

Ajuny. Przeczytawszy go, Kirpicznikow odłożył książkę z uczuciem 
zawodu, gdyż niczego interesującego dla siebie w niej nie znalazł. 

346 

background image

- Jakie to nudne! - wykrzyknął.  – Nawet w pradawnych czasach 

nie  potrafili  wymyślić  niczego  pożytecznego!  Ciągle  tylko  gadali  o 
miłości,  twórczości  i  duszy,  a  o  chlebie  i  żelazie  nawet  się  nie  za-
jąknęli!... 

Kirpicznikow  wpadł  w  rozpacz,  gdyż  był  człowiekiem,  a  każdy 

człowiek  od  czasu  do  czasu  doznaje  uczucia  rozpaczy...  Miał  trzy-
dzieści pięć lat, a zbudowane przez niego przyrządy do uzyskiwania 
eterycznego  traktu  wciąż  milczały,  będąc  .namacalnym  dowodem 
jego  nieudolności.  Na  wszelki  sposób  starał  się  eksperymentalnie 
sprawdzić  słuszność  zdania  Popowa:  „Rozwiązanie  jest  proste  - 
kanał  elektromagnetyczny”  -  ale  otrzymywał  jedynie  bezużyteczne 
zabawki, a eterycznego przewodu pokarmowego dla elektronów jak 
nie było, tak nie było... 

-  No tak! - powiedział ze złością na samego siebie Kirpicznikow. 

- Wynika z tego, że trzeba zająć się czymś innym! - Wsłuchał się w 
oddech  żony  i  dzieci  (była  noc  i  jego  domownicy  spali),  zapalił, 
przez  chwilę  słuchał  dobiegających  zza  okna  odgłosów  ulicy  i  w 
jednej  chwili  postawił  krzyżyk  na  swoim  dotychczasowym  życiu.  -
Trzeba  wyruszyć  w  pieszą  wędrówkę  po  ziemi,  a  nie  gnić  w  miej-
scu, inżynierze Kirpicznikow! Rodzina? No cóż, żona jest przystoj-
na, więc nowego męża nawet nie będzie musiała sobie szukać, dzie-
ci  zdrowe,  kraj  bogaty,  więc  bez  trudu  wykarmi  je  i  wychowa!  To 
jedyne  wyjście.  W  przeciwnym  razie  czeka  cię  śmierć  na  śnieżnej 
zaspie  przy  otwartych  na  oścież  drzwiach,  wyjście,  które  wybrał 
Faddiej Kiriłłowicz!... Tak to wygląda, inżynierze Kirpicznikow! 

Kirpicznikow westchnął łzawo i sentymentalnie, choć boleśnie i 

szczerze. 

-  Co ja właściwie dotychczas zrobiłem? - kontynuował szeptem 

nocną  rozmowę  z  samym  sobą.  -  Nic.  Tunel?  Rzecz  niewarta 
wspomnienia,  bo  zrobiliby  go  i  beze  mnie.  Krochow  był  zdolniej-
szy. Taki 

347 

background image

Matissen  jest  naprawdę  niezastąpiony.  Uruchamia  maszyny  wła-
sną myślą! A ja? Ja objąłem życie, ściskam je, pieszczę, ale nie po-
trafię zapłodnić... Zupełnie jakbym ożenił się będąc tylko z wyglądu 
mężczyzną... Zaraz jednak skarcił się: 

-  Filozofujecie,  obywatelu?  Rozpaczacie?  Stop!  To  po  prostu 

nerwy  ci  puściły.  Zwyczajny  mechanizm  fizjologiczny,  wywołujący 
subiektywne  cierpienia  nie  posiadające  obiektywnych  przyczyn... 
Przestańcie więc cierpieć bez powodu, obywatelu! 

Nieoczekiwanie i nie w czas zadzwonił telefon: 
-  Tu Krochow. Cześć, Kirpicznikow! 
-  Witaj! Co powiesz? 
-  Dostałem  zadanie,  bracie.  Jadę  do  Fayssułowskiej  Stoczni 

Atlantyckiej  budować  pierwszy  statek  kompresowo-falowy.  Znasz 
przecież  tę  nową  konstrukcję:  statek  płynie  dzięki  sile  fal  oceanu. 
Projekt inżyniera Pfluvelberga. 

-  Słyszałem o niej, ale co ja ma tu do rzeczy? 
-  Czemu warczysz? Masz zgagę? A może się jeszcze nie obudzi-

łeś? Ale słuchaj: mianowano mnie naczelnym inżynierem stoczni i 
proponuję  ci  stanowisko  mojego  zastępcy.  Jestem  przecież  z  wy-
kształcenia  okrętownikiem,  więc  jakoś  sobie  poradzimy...  Zresztą 
Pfluvelberg też będzie na miejscu. No jak, jedziemy? 

-  Ja nie - odparł Kirpicznikow. 
-  Dlaczego?  -  zapytał  zdumiony  Krochow.  -  Gdzie  teraz  pracu-

jesz? 

-  Nigdzie. 
-  Uważaj, żebyś nie żałował, jak zgaga ci przejdzie! No dobrze, 

tydzień mogę poczekać. 

-  Nie czekaj, bo nie pojadę. 
-  Twoja sprawa! 
-  Żegnaj. 
-  Dobranoc. 

348 

background image

Kirpicznikow przeszedł do sypialni. Postał chwilę w progu, a po-

tem założył stare palto i kapelusz, wziął plecak i wyszedł z domu na 
zawsze. Niczego nie żałował i żył tylko swoim  niejasnym niepoko-
jem. Wiedział jedno: urządzenie eterycznego traktu  pomoże mu w 
drodze  doświadczalnej  odkryć  eter  jako  światowe  ciało  generalne, 
wszystko  z  siebie  wytwarzające  i  wszystko  w  siebie  wchłaniające. 
Kiedy  to  osiągnie,  wówczas  w  sposób  techniczny,  a  więc  jedynie 
oczywisty, zbada i zawojuje całą sferę Wszechświata, da sobie i lu-
dziom  rzeczywisty  sens  życia.  To  była  dla  niego  stara  sprawa,  ale 
stare rany zawsze bolą najbardziej. Tylko ludzkie kreatury krzyczą: 
nie  ma  i  być  nie  może  sensu  życia  -  żryj,  tyraj  i  milcz.  No  a  jeśli 
mózg już  wyrósł i równie namiętnie  poszukuje pokarmu, jak ciało 
strawy?  Co  wtedy?  Wtedy  koniec,  wtedy  musisz  sam  sobie  z  tym 
poradzić, bo ludzie w tym niewiele mogą pomóc. 

Właśnie!  Spróbujcie  znaleźć  człowieka,  który  żyje,  choć  się  nie 

odżywia! Kirpicznikow wkroczył już w tę epokę, kiedy mózg doma-
gał  się  niezwłocznie  pokarmu  z  taką  samą  energią  z  jaką  żołądek 
domaga się jadła, a namiętność płciowa zaspokojenia. 

Być  może  człowiek  niezauważalnie  dla  samego  siebie  rodził  z 

własnego wnętrza nową wspaniałą istotę, której przewodnim uczu-
ciem  była  świadomość  intelektualna  i  nic  innego?  Pewnie  tak.  I 
pewnie  pierwszym  męczennikiem  i  przedstawicielem  owych  istot 
był Kirpicznikow. 

Kirpicznikow poszedł piechotą na dworzec, wsiadł do pociągu i 

pojechał  w  swe  ojczyste,  zapomniane  strony  rodzinne  -  do  Rżaw-
ska. Nie było go tam dwanaście lat. Kirpicznikow nie miał jakiegoś 
jasnego celu. Gnała go tęsknota mózgu i poszukiwanie skojarzenia, 
które  naprowadzi  go  na  odkrycie  eterycznego  traktu.  Zwodziła  go 
bezsensowna  nadzieja,  że  odnajdzie  rozwiązanie  w  pustynnym 
prowincjonalnym świecie. 

349 

background image

Gdy tylko znalazł się w wagonie, Kirpicznikow natychmiast po-

czuł się nic jak inżynier, lecz jak młody chłop z zapadłej wioszczyny 
i zaczął rozmawiać z sąsiadami prawdziwą wiejską gwarą. 

Rosyjskie, pocięte wąwozami  pole wczesnym  październikowym 

rankiem  to  zjawisko  apokaliptyczne  nawet  dla  tego,  kto  nie  czytał 
starożytnej Księgi Apokalipsy. Dokoła piętrzą się zwały wilgotnego 
powietrza, woda szepcze nieśmiałym głosem w głębokich jarach, o 
dziesięć  sążni  dalej  suną  ściany  mgieł,  a  rozum  wędrowca  opano-
wuje  pełna  znudzenia  złość.  W  taką  pogodę  i  w  takim  kraju,  jeśli 
człowiek położy się spać we wsi, to może mu się przyśnić koszmar-
ny sen. 

I  rzeczywiście,  drogą,  wyspawszy  się  w  pobliskiej  wsi,  szedł 

mężczyzna. Kto wie, kim był. Na takiej drodze trafiają się sekciarze, 
trafiają się rybacy znad dolnego Donu, trafiają się też inni wędrow-
ni ludziska. Podróżny był na tyle młody, że można go było nazwać 
chłopakiem. Szedł nierówno, podbiegał, znów zwalniał i drapał się 
po  wilgotnych,  chudych  rękach.  W  wąwozie  była  sadzawka.  Chło-
pak spełzł tam po gliniastym zboczu i napił się wody. To było dziw-
ne i niepotrzebne, bo w taką  pogodę,  w taką wilgoć,  w taki zimny 
październikowy  czas  nie  odczuwa  pragnienia  nawet  zgoniony 
wierzchowiec. A wędrowiec pił chciwie i ze smakiem, jakby zaspo-
kajał nie żołądek, lecz serce, jakby smarował je i ochładzał. 

Napiwszy  się  ruszył  znów  przed  siebie,  popatrując  na  boki  jak 

ktoś mocno czymś wystraszony. 

Minęły dwie godziny; pieszy brnąc przez głębokie biota, opadł z 

sił  i  zaczął  niecierpliwie  wypatrywać  na  swojej  jesiennej  drodze 
jakiejś zbłąkanej wioszczyny. 

Zaczęła się równina, wąwozy spłyciały i znikły zaplątane w swej 

głuszy i zapomnieniu. 

350 

background image

Czas jednak upływał i żadnej wsi nie było widać. Wówczas chło-

pak  przysiadł  na  podsuszonym  przez  wiatr  wzgórku  i  westchnął. 
Widać był to dobry milczący człowiek o cierpliwej duszy. 

Przestrzeń dokoła nadal była bezludna, ale mgły unosiły się ku 

górze, obnażając późne pola z martwymi badylami słoneczników, i 
skromny dzień powoli nabierał światła. 

Chłopak popatrzył na kamyk leżący w błotnistym dołku i pomy-

ślał  ze  współczuciem  o  jego  samotności  i  wiecznym  przywiązaniu 
do  tego  niewesołego  miejsca.  Zaraz  potem  wstał  i  znów  ruszył 
przed  siebie,  bolejąc  nad  losem  różnych  bezimiennych  przedmio-
tów rozrzuconych po błotnistych polach. 

Wkrótce teren obniżył się, ukazując niewielką wioseczkę złożo-

ną z piętnastu najwyżej zagród. 

Wędrowiec podszedł do pierwszej chaty i zapukał. Nikt mu nie 

odpowiedział. Wówczas samowolnie wszedł do środka. 

W  izbie  siedział  niestary  jeszcze  chłop.  Nie  miał  brody  ani  wą-

sów,  twarz  jego  była  zmęczona  ciężką  pracą  lub  wielkim  czynem. 
Ten  mężczyzna  chyba  też  dopiero  co  wszedł  do  chaty,  nie  mógł 
ruszyć  się  ze  zmęczenia  i  pewnie  dlatego  nie  odpowiedział  na  pu-
kanie do drzwi. 

Chłopak, mieszkaniec okręgu rżawskiego, przypatrzył się twarzy 

siedzącego i powiedział: 

-  Teodozy! Wróciłeś? 
Mężczyzna uniósł głowę, łypnął chytrymi oczami i odrzekł: 
-  Siadaj,  Michale!  Wróciłem...  Nigdzie  nie  ma  szlachetności, 

wszędzie  to  samo:  ciało  na  wierzchu,  a  dusza  w  środku.  Zresztą 
diabli wiedzą, czy ona w ogóle jest! Nikt przecież duszy nie macał... 

-  No i co, dobrze jest na Górze Atos? - zapytał Michał Kirpicz-

nikow. 

-  Pewnie.  Ziemia  tam  ciekawsza,  ale  ludzie  dranie  -  wyjaśnił 

Teodozy. 

-  No i co teraz zamierzasz robić? 

351 

background image

-  Tego  tak  od  razu  nie  da  się  powiedzieć!  Rozejrzę  się...  Sześć 

lat straciłem po próżnicy, więc teraz muszę żyć w biegu! A ty dokąd 
idziesz, Michale? 

-  Do Ameryki. A na razie do Rygi, żeby dostać się na morski pa-

rowiec. 

-  Daleko. Pewnie masz jakąś ważną sprawę? 
-  A jakże inaczej! 
-  Poważna sprawa, powiadasz? 
-  No chyba! Biedę klepać idę, wszystko straciłem! 
-  Widać mocno cię przyparło... 
-  I  to  jeszcze  jak!  Bez  jadła  idę,  karmię  się  tym,  co  zarobię  po 

drodze! 

-  Po byle co tak nie pójdziesz... 
Pusta  izba  pachniała  starym  kurzem.  Brudne  okna  patrzyły 

obojętnie  na  człowieka  i  zdawały  Się  go  namawiać:  zostań  tu,  nie 
chodź nigdzie, mieszkaj po cichu w zacisznym miejscu! 

Michał  i  Teodozy  rozzuli  się,  rozwiesili  mokre  onuce  i  zapalili 

zagapiwszy się w stół nieuważnymi oczami. 

-  Coś wieje! Michał, zaprzyj drzwi! - powiedział Teodozy. 
Michał zrobił, o co go poproszono, i zapytał: 
-  Pewnie  ciepło  teraz  w  monastyrze  na  Górze  Atos?  Pewnie 

spokojnie się tam żyje? Dlaczegoś uciekł od zakonników? 

-  Daj spokój, Michale, mnie potrzebna była prawda, a nie cudze 

jadło.  Chciałem  z  Atosu  pójść  do  Mezopotamii.  Powiadają,  że  za-
chowały  się  tam  resztki  raju...  Ale  potem  się  rozmyśliłem.  Lata 
minęły i nic mi już nie było potrzebne. Tylko jak sobie przypomnę 
dzieciaki, to żal mi się robi. Pamiętasz, troje dzieci umarło mi jed-
nego lata?... Już dwadzieścia lat minęło, pewnie tylko kości i włosy 
zostały w grobie... Straszno mi coś, Michale!... Zostań na noc, może 
droga do rana podeschnie... 

352 

background image

-  Zostanę, Teodozy. Do Rygi jednym ciągiem nie dojdziesz! 
-  Nagotuj kartofli! Coś mi z tego smutku żreć się zachciało! 
Położywszy  się  spać  z  kurami,  Teodozy  i  Michał  obudzili  się  w 

nocy. Ognia w izbie nie było; za oknem rozlewała się gęsta, bezna-
dziejna  ciemność  i  cisza.  Zdawać  by  się  jednak  mogło,  że  pola  za-
czynają się budzić, była wszakże pierwsza w nocy, do rana daleko, 
więc leżeli i nudzili się jak ludzie. 

Wyczuwszy, że Michał nie śpi, Teodozy zapytał: 
-  Z Ameryki masz zamiar wrócić? 
-  Po to jadę, żeby wrócić na miejsce. 
-  Wątpię. Okropnie tam daleko! 
-  Nie szkodzi, nauczę się pożytecznych rzeczy i wrócę! 
-  Mądrych rzeczy nie nauczysz się tak od razu. 
-  Co  racja,  to  racja!  Zamiary  mam  poważne,  w  lot  ich  nie 

uchwycę. 

-  Na coś się tak szeroko zamachnął? 
-  Okropnie dociekliwy z ciebie człowiek, Teodozy! Ale dlaczego, 

pytam,  skoroś  na  Atosie  i  w  zagranicznych  krajach  raju  szukał, 
niczegoś pożytecznego się nie dowiedział? 

-  Każdemu swoje! 
-  Chłopu  jedno  jest  potrzebne:  dostatek!  Żyta  mamy  tyle,  że 

można by nim palić w piecach, a ciągle nie żyjemy najbogaciej i za 
wolno  idziemy  ku  lepszemu.  Żyto  latoś  do  rubla  dochodziło  przy 
takim urodzaju! 

-    A ty co wymyśliłeś 
-  Słyszałeś o olejku różanym? - nieoczekiwanie dla siebie wypa-

lił  Kirpicznikow,  przypomniawszy  sobie  nagle  jakąś  zasłyszaną 
dawno  temu  historię.  To  go  zresztą  uratowało,  gdyż  jasnej  odpo-
wiedzi  na  pytanie  o  cel  swojej  wędrówki  nie  potrafiłby  udzielić 
nawet samemu sobie. 

353 

background image

-  Słyszałem. Greczynki nacierają nimi ciało dla urody. 
-  Nie tyle dla urody, ile dla zapachu... Ale to nic. Z olejku róża-

nego robią znamienite lekarstwa,  po  których człowiek nie starzeje 
się, nabiera nowej krwi i nowych włosów. Wyczytałem to w książce, 
co ją niosę ze sobą. W Ameryce połowa ziemi jest obsadzona róża-
mi...  Dziesięcina  daje  rocznie  po  tysiąc  rubli  czystego  zysku!  Tam 
to jest dopiero chłopskie szczęście... 

Michał  mówił  to  z  takim  zapałem,  że  aż  mrużył  od  nadmiaru 

uczuć  oczy,  ale  myślał  zupełnie  o  czymś  innym.  Uniósł  powieki  i 
zauważył, że na dworze poszarzało, zlazł więc z pieca i zaczął zbie-
rać się do Ameryki, aby nie tracić na próżno czasu. 

-  Dokąd ty? - zapytał Teodozy. 
-  Czas  już  na  mnie,  droga  przede  mną  daleka.  Odpocząłem,  i 

dalej, bo jak tylko zatrzymam się gdzieś dłużej, to od razu zaczyna 
mnie nosić. 

-  Jeszcze  wcześnie!  Ugotujemy  jakiejś  strawy,  zjesz  i  wtedy 

pójdziesz. 

-  Nie, pójdę zaraz, dzień i tak jest krótki! 
-  Jak chcesz... To znaczy w Ameryce chcesz się dowiedzieć, jak 

się robi olejek różany? 

-  A  ty  myślałeś,  że  świece  tam  będę  robił?  Nasza  ziemia  jest 

stworzona  dla  róż!  Na  naszym  czarnoziemie  tylko  róże  powinny 
rosnąć! Pomyśl tylko, Teodozy, że przy ich zapachu każde chorób-
sko od razu przepadnie!... 

-  Tak,  dobrą  rzecz  zamyśliłeś!  No  to  już  idź,  cudotwórco,  a  ja 

później  zobaczę  i  powącham...  Pewnie  dużo  rozsady  będziesz  do 
tego potrzebował! Tylko prędko wracaj i w morzu się nie utop! 

Kirpicznikow  wyszedł  i  przepadł  w  polach.  Był  zadowolony  z 

noclegu z Teodozym, który przez osiemnaście lat wędrował gdzieś 
w poszukiwaniu szczerej ziemi i nadal uważał Michała za robotnika 

354 

background image

z wytwórni dachówek, za swojaka, z którym przyjemnie się rozma-
wia.  Kirpicznikow  niezupełnie  go  okłamał,  bo  rzeczywiście  wybie-
rał  się  do  Ameryki,  szukając  tam  niesłychanych  nowinek  życia,  z 
góry się na nie ciesząc i czując w sobie niewytłumaczalną swobodę. 

Po przejściu europejskiego kawałka ZSRR Michał dotarł do Ry-

gi. Szedł cztery miesiące. Powstrzymywała go nie tyle długość dro-
gi,  ile  zarobki  w  napotykanych  wsiach,  gdzie  wynajmował  się  na 
dniówki. Jak tylko zarobił jedzenia na tydzień, natychmiast rzucał 
gospodarza i na nic nie bacząc ruszał w kierunku Morza Bałtyckie-
go. 

W  Rydze  w  Michale  Kirpicznikowie  przebudził  się  inżynier. 

Zdumiała  go  trwałość  domów,  którym  ani  woda,  ani  wiatr  nic  nie 
mogły zrobić i które mogły trwać przez całe wieki, chyba że zdarzy-
łoby się trzęsienie ziemi. W Rydze natychmiast poczuł Michał całą 
znikomość,  nędzę  i  strach  wiejskiego  życia.  W  Moskwie  nie  wie-
dzieć  czemu  o  tym  nie  myślał,  a  to  nadmorskie  miasto  od  razu 
oczarowało  go  pełną  zadumy  urodą  monumentalnych  domów  i 
niezachwianym  spokojem  zamieszkujących  je  ludzi.  Mimo  wy-
kształcenia  i  wielu  lat  spędzonych  w  Moskwie  Kirpicznikow  nie 
utracił pierwotnej zdolności do dziwienia się na widok zwyczajnych 
rzeczy.  Teraz  też  nieoczekiwanie  dla  samego  siebie  pomyślał,  że 
istotnie  delikatny  olejek  wonnych  i  upajających  róż  może  zbudo-
wać  wieczne  gmachy  w  pradawnych  wąwozach  jego  ojczystego 
kraju  i zaludnić  je zadowolonymi z życia,  pogodnymi  i życzliwymi 
chłopami. 

W  ten  sposób  mimochodem  głowa  Kirpicznikowa  przestawiła 

się na inną ideę, aby odpocząć od pierwszej. 

Po  równych  cementowych  drogach  pomkną  schludne  automo-

bile  szeleszczące  wzorzystymi  oponami  i  rozwożące  chłopów  w 
gości do kumów mieszkających o dwieście wiorst i dalej. Teodozy 

355 

background image

pewnie  się  wówczas  ożeni,  kupi  sto  pudów  benzyny  i  pojedzie  do 
Mezopotamii, żeby obejrzeć sobie resztki siedziby umarłego Boga. 

Dobrze będzie. Człowiek wstanie rano, przesunie dźwignie, na-

ciśnie guziki - i już smażą się jajka, gotuje herbata, pompa wysysa 
kurz  z  pokoju,  mądra  książka  sama  wskakuje  do  rąk.  Kobiety  nie 
pędzie o co piłować, ona sama nie będzie musiała męczyć się, wal-
cząc  z  przeciwnościami  losu,  więc  nabierze  rumieńców,  gdyż  na 
polu  będzie  uprawiać  róże,  a  nie  żyto.  Kobieta  stanie  się  wówczas 
prawdziwą matką silnych ludzi, którzy przyjdą na świat, dając mu 
zdrowie i spokojną potęgę. Przyszłe kobiety upodobnią się do swo-
ich sióstr odkopanych w tundrze. 

Michał chodził  po Rydze i  uśmiechał się z radości, że dane mu 

jest oglądać takie miasto i mieć w sobie myśl rodzącą niezawodny 
plan  osiągnięcia  powszechnego  dostatku  i  zdrowia.  Chodził  tak 
długo, aż mu się skończyło pożywienie, wtedy wyruszył do portu. 

Przekonał się ostatecznie, że róże są słuszną myślą i niezawod-

nym źródłem bogactwa ludu. A jeszcze nie wszyscy na świecie byli 
bogaci, nawet w Kraju Rad. 

Holenderski  parostatek  „Indonesia”  po  wyładowaniu  indyga, 

herbaty  i  kakao  wypełniał  swe  ładownie  drewnem,  maszynami 
stolarskimi,  konopiami  i  różnymi  wyrobami  radzieckiego  przemy-
słu. Z  Rygi  miał  wyruszyć  do Amsterdamu, a stamtąd  po dokona-
niu bieżącego remontu maszyn - dalej, do San Francisco w Amery-
ce. 

Michał Kirpicznikow zamustrował na niego jako  pomocnik  pa-

lacza.  Wzięli  go  do  tej  ciężkiej  pracy,  bo  zgodził  się  wykonywać  ją 
za połowę ceny. 

W dziesięć dni później „Indonesia” wyszła w morze i przed Mi-

chałem  otworzył  się  nowy,  potężny  świat  niezmierzonych  prze-
strzeni i rozszalałej wody, świat, o którym wcześniej nigdy nawet 

356 

background image

nie myślał. 

Ocean  jest  nieopisywalny.  Niewielu  tylko  ludzi  przeżywa  jego 

obecność tak silnie, jak tego naprawdę jest godny. Ocean podobny 
jest do owego ogromnego dźwięku,  którego nie słyszy nasze ucho, 
gdyż  jego  ton  jest  zbyt  wysoki.  Są  takie  cuda  na  świecie,  których 
nasze uczucia nie ogarniają właśnie dlatego, że nie są w stanie ich 
znieść,  a  gdyby  spróbowały,  wówczas  człowiek  rozpadłby  się  na 
strzępy. 

Widok  oceanu  ponownie  przekonał  Michała  o  konieczności 

osiągnięcia  dostatniego  życia  i  odszukania  eterycznego  traktu,  a 
odwieczna praca wody dawała mu energię i upór. 

Kirpicznikow  oszczędzając  siłę  ducha  wyobrażał  sobie  czasem 

różę zanurzoną w błękitnej substancji eteru, który w jego wyobraź-
ni połączył się już z różami. 

W San Francisco Kirpicznikowi poradzono udać się do Kalifor-

nii, do okręgu Riverside, gdzie jest wiele sadów cytrynowych i ho-
dowców kwiatów. Tam właśnie zajmują się destylacją  olejku róża-
nego w umyślnej wielkiej fabryce. 

I Kirpicznikow ruszył wzdłuż Ameryki. 
Pewien  farmer,  u  którego  Kirpicznikow  wynajął  się  do  przeci-

nania  sadu,  miał  córkę.  Michałowi  bardzo  się  ona  podobała,  gdyż 
była bardzo ładna i uprzejma w obejściu. Miała na imię Ruth. Ruth 
była pilna i staranna w pracy, miała twarde dłonie i odważnie kie-
rowała  fordem.  Ona  również  odpowiadała  za  wszystkie  maszyny  i 
narzędzia  na  farmie,  a  ponadto  obsługiwała  pompę,  która  do-
starczała wodę do podlewania sadu. Ruth była jasnowłosa, niebie-
skooka  i  swym  charakterem,  swoją  serdecznością  przypominała 
Rosjankę. 

I Kirpicznikow zapragnął pozostać na farmie. Ojciec Ruth cenił 

pracowitość Michała, odnosił się do niego przychylnie i pewnie  

357 

background image

zatrzymałby go na czas nieograniczony. Tym bardziej, że na farmie 
nie było kowala ani ślusarza, a Michał znał się na tej robocie. 

Ale  którejś  nocy  Michał  obudził  się.  W  studni  dudnił  motor 

pompujący wodę do sadu. Całe obejście spało i Michał poczuł tęsk-
notę  i  niepokój.  Przypomniał  sobie  róże,  Rosję,  Teodozego,  Popo-
wa, eteryczny trakt, pracowity ocean - i zaczął się ubierać. Pienią-
dze miał, dwadzieścia dolarów, więc wyszedł w zimną noc. Za far-
mą rozpościerał się mrok, jakieś miasto promieniało elektrycznym 
blaskiem na dalekim wzgórzu, a Michał w milczeniu poszedł dalej 
przez Kalifornię - ku cytrynowemu okręgowi Riverside. 

Dziesięć lat minęło od chwili, gdy Michał Kirpicznikow opuścił 

Rżawsk,  zdążywszy  po  drodze  ukończyć  rabfak,  instytut  elektro-
techniczny i wyruszyć do Ameryki na wyprawę naukową. Przez cały 
ten czas szukał wszędzie rozwiązania problemu zmarłego Popowa. 
Teraz  chłodnym  rankiem  wczesnego  lata  szedł  wśród  młodych 
różowych  gór  Kalifornii  ku  odległym  cytrynowym  sadom  i  kwie-
tnym polom Riverside. 

Czuł w sobie serce, w sercu tętnienie krwi, a w krwi nadzieję na 

przyszłość, na setki szczęśliwych radzieckich lat nasyconych życio-
dajnym aromatem róż i nakarmionych eterycznym żelazem. 

Kroczył  więc  spiesznie  drogami  pośród  farm,  wyprzedzał 

ogromne stada, przedzierał się  przez  wesołe  białe szaleństwo wio-
sennych  wiśniowych  sadów.  Kalifornia  przypominała  mu  nieco 
Ukrainę, gdzie bywał jako chłopiec, ale zamieszkiwali ją wyłącznie 
zdrowi,  rośli  i  rumiani  ludzie,  zaś  brunatne  skały  wynurzające  się 
spod gleby przypominały Michałowi, że jego ojczyzna jest daleko i 
że pewnie jest w niej niewesoło. 

I wpadając we wściekłość i rozpacz na przemian, zazdroszcząc i 

gardząc, Kirpicznikow niemal biegł, starając się jak najspieszniej 

358 

background image

dotrzeć  do  tajemniczego  okręgu  Riverside,  gdzie  na  setkach  dzie-
sięcin  rosną  róże,  gdzie  z  delikatnego  ciałka  bezbronnego  kwiatu 
wytłacza  się  subtelny,  drogocenny  płyn  i  gdzie,  być  może,  pracuje 
katalizator  owego  refleksu,  który  wyprowadzi  go  na  eteryczny 
trakt:  w  Riverside  znajdowało  się  wówczas  sławne  laboratorium 
fizyki eteru należące do Amerykańskiej Unii Elektrycznej. 

Michał  szedł  cztery  doby.  Nieco  zmylił  drogę  i  nadłożył  około 

pięćdziesięciu kilometrów. 

Wreszcie dotarł do miasta Riverside. Było w nim zaledwie około 

tysiąca domów, ale ulice, elektryczność, gaz, woda - wszystko było 
przemyślane i urządzone tak, jak w największej stolicy. 

Przy rogatkach stała tablica reklamowa: 
„Wędrowcze!  Tylko  u  Glenn-Babcoxa  w  hotelu  «Cztery  strony 

świata«  pozbędziesz  się  z  odzieży  przesycającego  ją  pyłu  dróg 
(gwarantowane  pulpity  próżniowe),  napijesz  się  wody  z  najlep-
szych źródeł Riverside, spożyjesz sterylizowany pokarm, który twój 
żołądek  strawi  niemal  bez  reszty  i  odpoczniesz  w  łożu  zaopatrzo-
nym  w  elektryczne  grzałki  i  rentgenokomoresory  odpędzające  złe 
sny!” 

Kirpicznikow na tyle znał angielski, żeby to wszystko dokładnie 

zrozumieć. 

„Amerykanie! W Waszyngtonie znajduje się wasza mądrość! W 

Nowym  Jorku  sława!  W  Chicago  kuchnia!  W  Riverside  -  wasza 
uroda!  Amerykanie,  winniście  być  równie  piękni,  jak  jesteście 
energiczni i bogaci! Kupcie co najmniej tonę pudru »Rivergrain«!” 

„We Frisco są wasze statki, w Riverside wasze kobiety! Amery-

kanki, wytłumaczcie mężom, że naszemu krajowi potrzebne są nie 
tylko  pancerniki,  ale  także  kwiaty!  Amerykanki,  zapisujcie  się  do 
Stowarzyszenia  Miłośników  Narodowej  Hodowli  Kwiatów,  River-
side 1, A/34.” 

359 

background image

„Olejek różany to podstawowe bogactwo naszego okręgu! Olejek 

różany  -  to  gwarancja  zdrowia  całego  naszego  narodu!  Ameryka-
nie, namaszczajcie wasze mężne ciała esencją różaną, a nie utraci-
cie męskości do setnego roku życia!” 

„Azja  ma  Mezopotamię,  ale  bez  raju!  Ameryka  ma  raj  r- 

Riverside!” 

„Składniki  naszego  narodowego  raju  to:  Pokarm  - 

Dach  nad  Głową  -  Napoje:  Glenn-Babcox    -    Odzież    - 
Uroda  - Moralność: Katzmansohn.” 

„Pochyl  głowę:  czekają  na  ciebie  automatyczne  pucy-

buty i preparaty przeciwpotne!” „Aeroplany na raty. Opa-
kowanie gratis - Upton Hagen” 

Kirpicznikow  śmiał  się  jak  szalony.  Czytał  gdzieś,  że  Ameryka-

nie  pod  względem  rozwoju  umysłowego  dorównują  dwunastolet-
nim dzieciom. Sądząc po reklamach przy wejściu do Riverside była 
to czysta prawda. 

Pracę znalazł sobie po trzech dniach: został maszynistą na stacji 

pomp  tłoczących  wodę  z  rzeki  Qubeck  do  sadów  cytrynowych.  W 
fabryce olejku różanego pracy nie było i nie zanosiło się na to, aby 
miała być w przyszłości. Kirpicznikow postanowił jednak zaczekać. 

Minął  monotonny  miesiąc.  Dokoła  żyli  głupi  ludzie:  praca,  ja-

dło,  sen,  cowieczorne  rozrywki,  absolutna  wiara  w  Boga  i  bez-
względną  wyższość  Amerykanów  nad  wszystkimi  innymi  naroda-
mi.  Bardzo  ciekawe!  Kirpicznikow  obserwował,  milczał  i  wszystko 
cierpliwie znosił. Żadnych przyjaciół nie miał. 

Adresu swojego Michał w domu nie zostawił, ani też żadnego li-

stu,  ale  to,  że  wyruszył  do  Ameryki,  w  ojczyźnie  było  wiadome. 
Kirpicznikow  jak  zawsze  uważnie  czytał  gazety  i  pewnego  razu  w 
„Gońcu Chicagowskim” znalazł takie ogłoszenie: 

„Maria  Kirpicznikowa  prosi  swego  byłego  męża  ,  Michała  Kir-

picznikowa o powrót do kraju, jeśli drogie mu jest życie żony: Po 

360 

background image

trzech miesiącach nie znajdzie jćj wśród żywych. To nie jest groźba, 
tylko prośba i ostrzeżenie.” 

Kirpicznikow zerwał się,  podbiegł do maszyny {zamknął zawór 

na przewodzie pasowym. Maszyna stanęła. 

Natychmiast zadzwonił telefon: 
- Hallo! Co się stało, mechaniku? 
- Natychmiast przyślijcie zmiennika! Odchodzę! 
- Pytam, co się stało! Dokąd idziesz? Co to za głupie żarty? Uru-

chomij  natychmiast  pompę,  bo  inaczej  zapłacisz  za  szkody!  Sły-
szysz mnie? Masz dość pieniędzy na zapłacenie  kary?  Dzwonię na 
policję! 

-  Idź  do  diabła,  dwunastoletni  idioto!  Uprzedziłem  i  odchodzę 

bez  rozliczenia!  -  Kirpicznikow  wybiegł  z  pływającego  pontonu  na 
kładkę  i  ruszył  doliną  Qubecku  na  zachód,  nie  mając  nawet  czasu 
pomyśleć. Słońce parzyło, horyzont był zasłonięty górami, których 
podnóża  pokrywały  bogate  plantacje  dające  wspaniałe  owoce. 
Wielka szkoda, że te płody ziemi przekształcały się w ostatecznym 
rezultacie w ciemną głupotę i bezsensowną rozkosz człowieka. 

Znowu  mijały  dni,  uporczywe  poszukiwanie  zarobku,  tysiące 

trudów  i  przygód.  Opisanie  nawet  zwykłego  dnia  przeciętnego 
człowieka  zajęłoby  cały  tom,  a  dnia  Kirpicznikowa  -  co  najmniej 
cztery  tomy.  Życie  zasadza  się  ña  pracy  molekuł;  nikt  jeszcze  nie 
dociekł, za cenę jakich tragedii i katastrof wyrównuje się byt mole-
kuł w ciele człowieka, jak tworzy się symfonia oddychania,  krwio-
obiegu  i  myślenia.  Nikt  tego  nie  wie.  Trzeba  najpierw  wynaleźć 
nową  metodę  naukową,  aby  dopiero  jej  ostrym  narzędziem  wy-
wiercić  sztolnie  w  otchłani  człowieczego  wnętrza  i  zobaczyć,  jaka 
tam trwa straszliwa praca. 

361 

background image

Znów  ocean,  ale  Kirpicznikow  nie  jest  już  pomocnikiem  pala-

cza, lecz pasażerem. W Nowym Jorku dostał się w potrzask głodu. 
Pracy  nie  było  i  Kirpicznikow  uratował  się  jedynie  przypadkiem. 
Kiedyś jeszcze w latach studenckich wynalazł precyzyjny regulator 
napięcia prądu elektrycznego. Po tygodniu głodówki zaczął obcho-
dzić rozmaite przedsiębiorstwa, proponując im swój wynalazek. 

Wreszcie  Zachodnia  Kompania  Przemysłowa  kupiła  od  niego 

projekt  regulatora,  jednak  zmusiła  wynalazcę  do  sporządzenia 
rysunków  wykonawczych  wszystkich  części  aparatu.  Kirpicznikow 
strawił  nad  tym  dwa  miesiące  i  dostał  zaledwie  dwieście  dolarów. 
To go uratowało. 

Wiózł  go  parostatek  oceaniczny  „Hamburg-America  Lines”  ze 

średnią  prędkością  sześćdziesięciu  kilometrów  na  godzinę.  Kir-
picznikow znał swoją żonę i był przekonany, że jeśli nie zdąży wró-
cić na czas do domu, Maria już nie będzie żyła. Nie popełni samo-
bójstwa, ale z pewnością umrze. Jak? Michał słyszał, że w dawnych 
czasach ludzie umierali z miłości, ale teraz?... Czyżby jego twarda, 
odważna, ciesząca się z każdego głupstwa żona zdolna była umrzeć 
z miłości? Nie, pradawna tradycja jej nie zabije. Więc co? 

Rozmyślając i trapiąc się Kirpicznikow błądził po pokładzie.  W 

pewnym momencie zauważył reflektor odległego jeszcze, płynącego 
z przeciwka statku i zatrzymał się. 

Na pokładzie nagle  bardzo  się ochłodziło, zaczął dąć straszliwy 

północny wiatr, potem na  statek zwaliła się

 

ogromna  bryła wody i 

w  mgnieniu  oka  strąciła  z  pokładu  i  ludzi,  i  znajdujące  się  tam 
przedmioty, i wyposażenie statku. Parostatek przechylił się niemal 
o 45° w stosunku do powierzchni oceanu. Kirpicznikow ocalał czy-
stym przypadkiem, zaczepiwszy nogą o pokrywę włazu. 

362 

background image

Powietrze  i  woda  przemieszały  się  ze  sobą  i  groźnie  wyły,  roz-

rywając na strzępy statek, atmosferę i ocean. 

Rozległ  się  łoskot  zagłady  i  żałosne  skomlenie  przedśmiertnej 

rozpaczy. Kobiety chwytały za nogi mężczyzn i błagały o pomoc, ale 
mężczyźni bili je pięściami po głowach i ratowali się sami. 

Kirpicznikowa zdumiała nie sama burza i martwa ściana wody, 

lecz  gwałtowność  ich  ataku.  Jeszcze  przed  momentem  ocean  był 
zupełnie  spokojny  i  wszystkie  horyzonty  czyste.  Parostatek  ryknął 
wszystkimi syrenami, radio zaiskrzyło  na trwogę, zaczęło się rato-
wanie  zmytych  z  pokładu  pasażerów.  Katastrofa  nastąpiła  jednak 
tak błyskawicznie, że mimo wielkiej dyscypliny i poświęcenia załogi 
właściwie nic nie dało się zrobić. Jednak burza ucichła równie na-
gle,  jak  się  rozpoczęła,  i  statek  zakołysał  się  łagodnie,  wracając 
powoli do utraconej równowagi. 

Horyzont oczyścił się, w odległości kilometra  płynął europejski 

statek, jarząc się reflektorami i spiesząc na pomoc. 

Mokry  Kirpicznikow  krzątał  się  przy  kutrze  ratowniczym,  na-

prawiając  motor,  który  odmówił  posłuszeństwa.  Nie  bardzo  wie-
dział, jak i kiedy na tym kutrze się znalazł. Wiedział jednak, że na-
leżało  go  niezwłocznie  spuścić  na  wodę,  żeby  wyłowić  z  niej  setki 
tonących  ludzi.  Po  minucie  motor  ruszył:  Kirpicznikow  oczyścił 
utlenione  kontakty,  które  były  jedynym  powodem  niesprawności. 
Następnie wszedł do kabiny i krzyknął: 

-  Zwolnić bloki! 
Jednak w tej samej chwili nieprzenikniony żrący gaz pokrył cały 

statek  i  zrobiło  się  tak  ciemno,  że  Kirpicznikow  nie  widział  wła-
snych rąk. Głowę miał wolną, więc zdołał dojrzeć, jak spada mu na 
nią  zdziczałe,  nieznośnie  jaskrawe  słońce  i  przez  wrzask  swego 
pękającego mózgu usłyszał na moment niewyraźną  jak  melodia    

363 

background image

Drogi  Mlecznej pieśń. Zdążył  jeszcze pożałować, że jest taka krót-
ka... 

Komunikat  rządowy  opublikowany  w  gazecie:  „New  York  Ti-

mes”  został  przekazany  zza  granicy.  przez  Agencję  Telegraficzną 
ZSRR: 

„Dnia  24.09  r.b.  o  godzinie  11  min.  15  na  Atlantyku 

(35”11'  szer.  półn.  i  62°4'  dł.  wschód.)  zatonął  amerykański 
statek pasażerski „California” (8485 osób wraz z załogą) oraz 
statek  niemiecki  „Klara”  (6841  osób  łącznie  z  załogą),  który 
spieszył mu na pomoc. Dokładne przyczyny katastrofy nie są 
dotychczas  znane.  Stosowne  dochodzenie  prowadzone  jest 
przez oba rządy. Uratowanych i świadków katastrofy nie ma, 
jednak  można:  uznać,  że  jej  podstawowa  przyczyna  została 
ustalona:  na  „Californię”  spadł  pionowo  gigantyczny  bolid, 
który  strącił  ją  na  dno.  Następnie  wytworzył:  się  wielki  wir 
wodny, który wessał również „Klarę”. 

W  miarę  postępów  dochodzenia  i  badań  podwodnych 

opinia  publiczna  będzie  o  ich  wynikach  dokładnie  informo-
wana.” 
Komunikat został przedrukowany we wszystkich gazetach świa-

ta.  Najwięcej  cierpień  i  zgryzoty  przysporzył  on  nie  sierotom,  nie 
narzeczonym,  nie  żonom  i  krewnym  ofiar,  lecz  Izaakowi  Matisse-
nowi, dyrektorowi Doświadczalnej Stacji Melioracyjnej w Koczuba-
rowie. 

-  No  cóż,  durniu!  Dopiąłeś  swego,  zdobyłeś  kosmiczną  potęgę, 

więc się nią teraz rozkoszuj!... - szeptał do siebie z tym całkowitym 
spokojem, który równa się śmiertelnej rozpaczy. Zdradzały go pal-
ce, które nieustannie kruszyły chleb, robiły z niego kulki i zrzucały 
je prztyczkami ze stołu na podłogę. 

-  Wszak  w  istocie,  jak  się  dobrze  zastanowić,  niczego  nie  osią-

gnąłem. Wypróbowałem tylko nowy sposób kierowania  światem  i   

364 

background image

zupełnie  nie  wiedziałem,  co  z  tego  wyjdzie!  -  Matissen  wstał,  wy-
szedł na nocne podwórze i krzyknął do psa: - Wilczek, ty kudlaste 
stworzenie!  -  Pogładził  łaszącego  się  psa.-  To  prawda,  że  nasze 
serce  to  choroba?  Jak  uważasz?  Przecież  wiadomo,  że  sen-
tymentalizm oznacza koniec myśli, prawda? Jasna sprawa, że tak! 
No więc rozstrzygniemy ten konflikt na korzyść głowy i pójdziemy 
spać!  „  Krzyknął  przez  płot  w  otwarte  pole,  strasząc  niewidzial-
nych,  ale  prawdopodobnych  wrogów.  Wilczek  zaskomlał  -  i  obaj 
udali się na spoczynek. 

Chutor  ucichł.  Cicho  szeptała  rzeczka  w  dolinie,  tocząc  swoje 

wody  do  odległego  oceanu,  a  we  wsi  Koczubarowo  dudnił  napę-
dzany  gazem  silnik  elektrowni.  Ludzie  tam  głęboko  spali,  bo  nie 
mieli krewniaków ani na „Californii”, ani na „Klarze”. 

Matissen  też  spał  -  ze  zmartwioną  twarzą,  ucichłym  ciężkim 

sercem i rozwartymi szeroko cuchnącymi ustami. Nigdy nie trosz-
czył się o higienę i zdrowie swego ciała. 

Obudził  się  o  świcie.  W  Koczubarowie  cichutko  piały  koguty. 

Poczuł,  że  nikogo  mu  nie  żal  i  zrozumiał,  że  serce  mu  do  końca 
umarło. W tej samej chwili zrozumiał też, że nic go nie interesuje i 
że  to,  co  osiągnął,  jest  niepotrzebne  nawet  jemu  samemu.  Dowie-
dział się w ten sposób, że siła serca karmi mózg, a martwe serce go 
zabija. 

Do drzwi zapukał wczesny gość - znajomy chłop Pietropawłusz-

kin. 

-  Ja  w  poselstwie  od  naszej  komuny,  Izaaku  Grigoriewiczu! 

Proszę się nie obrażać, ja sam jestem z funkcji i wykształcenia po-
mocnikiem agronoma i żadnych przesądów nie mam!... 

-  Gadaj krótko, czego ode mnie chcesz! - ponaglił go Matissen. 
-  Nie  ja,  tylko  komuna...  Wszyscy  wiemy,  że  zna  pan  sekretne 

słowo  i  wiele  pożytecznych  rzeczy  może  nim  dokonać.  Wiemy,  że 
od samej pańskiej myśli maszyny zaczynają pracować... 

365 

background image

- No i to z tego? 
-  Nie można by tak pomyśleć; żeby pola więcej zboża dawały? 
-  Nie  można  -  uciął  Matissen.  -  Na  razie  tego  nie  potrafię,  ale 

pomogę wam, jak tylko coś odkryję. Na razie kamień z nieba mogę 
zrzucić na twoją głowę!... 

-  To na nic, Izaaku Grigoriewiczu! Ale skoro kamień pan może, 

to gleba jest bliższa niebu... 

-  Nie w tym rzecz... 
-  Izaaku  Grigoriewiczu,  czytałem  właśnie,  że  statki  w  morzu 

utonęły  właśnie  przez  kamień  z  nieba.  To  przypadkiem  nie  pan 
wyświadczył Amerykanom tę przysługę? 

-  Ja, towarzyszu Pietropawłuszkin! - odparł Matissen, któremu 

było już wszystko jedno. 

-  Niepotrzebnie  pan  to  zrobił,  Izaaku  Grigoriewiczu!  To 

wprawdzie nie moja sprawa, ale uważam, że niepotrzebnie! 

-  Sam jestem taki mądry, Pietropawłuszkin! Ale co na to pora-

dzić? Byli carowie, generałowie, obszarnicy i burżuje, pamiętasz? A 
teraz nowa władza nastała - uczeni. Złe miejsce nigdy nie pozostaje 
puste! 

-  A  ja  bym  tak  nie  powiedział,  Izaaku  Grigoriewiczu!  Jeśli  do 

nauki  dodać  rozsądek  i  serdeczność,  to  wedle  mnie  na  pustyni 
kwiaty  zakwitną,  a  zła  nauka  nawet  urodzajną  niwę  potrafi  pia-
skiem zasypać! 

-  Nie,  Pietropawłuszkin,  im  większa  nauka,  tym  bardziej  ją 

trzeba  wypróbowywać.  A  żeby  moją  naukę  sprawdzić  do  końca, 
cały  świat  trzeba  zamęczyć.  W  tym  właśnie  tkwi  zła  siła  wiedzy! 
Najpierw kaleczę, a dopiero potem leczę. Może więc lepiej nie robić 
krzywdy, to i lekarstwo nie będzie potrzebne... 

-  Czy  to  jedna  tylko  nauka  kaleczy,  Izaaku  Grigoriewiczu?  Nie 

można  tak  mówić.  To  głupie  życie  robi  z  ludzi  kaleki,  a  nauka  ich 
leczy. 

366 

background image

-  Może,  masz  rację,  Pietropawłuszkin!  -  ożywił  się  Matissen.  - 

Niech  ci  będzie!  A  ja  wiem,  jak  kamienie  z  nieba  na  ziemię  walić, 
potrafię  też  robić  rzeczy  o  wiele  gorsze!  I  kto  mi  zabroni?  Cały 
świat mogę  wystraszyć,  potem opanować  go i zostać imperatorem 
całej kuli ziemskiej! A jak nie, to wszystkich zetrę w pył i zamienię 
w gaz! 

-  A  sumienie,  Izaaku  Grigoriewiczu,  a  instynkt  społeczny? 

Gdzie  pański  rozum?  Bez  ludzi  też  pan  daleko  nie  ujedzie,  bo  i 
dotychczas  w  nauce  ludzie  panu  pomagali!  Przecież  nie  od  razu 
urodził się pan z wszystkimi rozumami! 

-  E tam, Pietropawłuszkin, na to wszystko można kichnąć! Nie 

pomyślałeś o tym, że jestem po prostu złym człowiekiem? 

-  Żli mądrymi nie bywają, Izaaku Grigoriewiczu! 
-  A wedle mnie cały rozum to zło! Cała praca - zło! Zarówno ro-

zum,  jak i praca wymagają działania i nienawiści, a dobro skłania 
do żalu i płaczu... 

-  Niesprawiedliwie  pan  mówi,  Izaaku  Grigoriewiczu!  Tak  nie-

słusznie,  że  mnie  nieprzywykłemu  aż  w  głowie  szumi...  Nasza  ko-
muna prosi o pomoc, Izaaku Grigoriewiczu! Ziemię mamy tak wy-
jałowioną,  że  już  żaden  fosfat  nie  może  jej  pomóc.  Pana  nic  nie 
będzie  kosztowało,  jeśli  przekaże  pan  swoją  myśl  glebie,  a  my  z 
tego będziemy żyć! Niech pan nie odmawia, Izaaku Grigoriewiczu! 
Tak składnie to panu wychodzi: pomyśli pan, co trzeba, i maszyna 
już sama wodę pompuje na pola! Pewnie tak samo potrafi pan dać 
glebie urodzajność... Do widzenia na razie! 

-  No dobra. Żegnaj! - odparł Izaak Grigoriewicz. 

„To  mądry  chłopak  -  pomyślał  Matissen.  -  Prawie  zdołał  mnie 

przekonać, że jestem łobuzem!” 

367 

background image

Następnie ubrał się  do końca i przeszedł do drugiego pokoju, w 

którym  stał  niski  stół  o  wymiarach  3x4  metry  zawalony  różnymi 
aparatami. Matissen podszedł do najmniejszego z nich, włączył go 
do  prądu  z  akumulatorów  i  położył  się  na  podłodze.  Natychmiast 
utracił  jasną  świadomość  i  znalazł  się  w  mocy  koszmarów  o  tak 
śmiertelnej  mocy,  że  niemal  niweczyły  jego  mózg,  niszczyły  go 
wręcz fizycznie. Krew nasyciła się truciznami i poczerniła naczynia 
krwionośne; cale zdrowie  Matissena, wszystkie ukryte siły organi-
zmu,  wszystkie  siły  obronne  zostały  zmobilizowane  do  walki  z  ja-
dem roznoszonym przez prąd krwi do mózgu i całego ciała. A sam 
mózg leżał niemal bezbronny pod ciosami fal elekromagnetycznych 
bijących z aparatu stojącego na stole. 

Te fale wzbudzały szczególne myśli, a myśli wystrzeliwały w ko-

smos  niczym  kuliste  bomby  elektromagnetyczne.  Trafiały  w  coś, 
może planety leżące  w samym gąszczu  Drogi Mlecznej,  rozregulo-
wywały ich puls tak dalece, że planety spadały ze swych orbit i za-
taczały się niczym pijani włóczędzy. 

Mózg Matissena był tajemniczą maszyną, która przebudowywa-

ła otchłanie Wszechświata, zaś aparat na stole maszynę tę urucha-
miał. Zwyczajne myśli człowieka, zwyczajne drgnienia jego mózgu 
są zbyt słabe, aby wpływać na świat, bo do tego potrzebne są zawi-
chrowania cząsteczek mózgowych zdolne do zaburzenia substancji 
światowej. 

Zaczynając  doświadczenie  Matissen  nie  wiedział,  co  stanie  się 

na świecie - na ziemi lub niebie - po nowym szturmie mózgowym. 
Nie umiał bowiem jeszcze kierować tym cudownym i niepowtarzal-
nym układem fal elektromagnetycznych, które wypromieniowywał 
jego mózg. A właśnie w tym układzie fal tkwił cały sekret jego potę-
gi;  właśnie  on  bił  substancję  światową  w  jej  najczulsze  miejsca, 
zadawał jej ból i zmuszał do kapitulacji. I takie złożone fale mógł 

368 

background image

wytwarzać żywy mózg człowieka jedynie z pomocą martwego apa-
ratu. 

Po  godzinie  specjalny  zegar  miał  przerwać  prąd  zasilający  mó-

zgowzbudnik  i  przerwać  doświadczenie.  Jednak  Matissen  zapo-
mniał go nakręcić, zegar stanął i prąd niezmordowanie zasilał apa-
rat cicho buczący na stole. 

Minęły dwie godziny. Ciało Matissena tajało proporcjonalnie do 

kwadratu  upływu  czasu.  Zamiast  krwi  z  mózgu  wypływała  lawina 
zwłok  czerwonych  ciałek.  Równowaga  w  ciele  została  zachwiana. 
Zniszczenie  brało  górę  nad  odtworzeniem.  Ostatni  przeraźliwy 
koszmar  wbił  się  w  żywą  jeszcze  tkankę  mózgową  Matissena,  a 
litościwa  krew  ugasiła  ostatnie  widziadło  i  ostatnie  cierpienie. 
Czarna lawa wtargnęła do mózgu i przez pękniętą tętnicę zawróciła 
do pracowitego serca. Serce stanęło. Ostatnia myśl Matissena była 
jednak pełna serdeczności: stanęła przed nim żywa umęczona mat-
ka z oczami zalanymi krwią i skarżąca się synowi na swoje cierpie-
nia. 

O  dziewiątej  rano  Matissen  był  już  martwy.  Leżał  z  otwartymi 

białymi oczami i z paznokciami wbitymi spazmatycznie w podłogę. 

Aparat  pracowicie  buczał  i  zatrzymał  się  dopiero  wieczorem, 

kiedy wyczerpała się energia w akumulatorze. 

Przez cały dzień obok domu Matissena pomykały wozy i półto-

ratonowe ciężarówki wożące z łąk bujne trawy na paszę dla bydła. 

Pietropawłuszkin  jeździł  automobilem  ciężarowym,  uśmiechał 

się do kosmicznej przestrzeni pól i z rozrzewnieniem myślał o ko-
rzyściach płynących z dobrej nauki i o swoim niemałym w tej nauce 
i korzyściach udziale. 

W  dwa  dni  później  w  gazecie  „Izwiestia”  w  rubryce  Ze  świata 

wydrukowano  informację  podaną  przez  Główne  Obserwatorium 
Astronomiczne. 

369 

background image

„W konstelacji Psów Gończych przy bezchmurnym niebie 

od dwóch nocy niewidoczna jest należąca do niej gwiazda al-
fa. 

W  9  sektorze  Drogi  Mlecznej  wytworzyła  się  pusta  prze-

strzeń,  pęknięcie  obserwowane  pod  kątem  4°17'.  Gwiazdo-
zbiór  Herkulesa  odrobinę  się  przesunął  na  nieboskłonie, 
wskutek  czego  cały  Układ  Słoneczny  winien  zmienić  kieru-
nek swego ruchu. Te niezwykle dziwne zjawiska, zakłócające 
odwieczną  budowę  firmamentu,  wskazują  na  stosunkową 
nietrwałość  i  kruchość  Kosmosu.  Prowadzone  są  usilne  ob-
serwacje mające na celu wykrycie przyczyn tych anomalii.” 
Jako  uzupełnienie  tej  wiadomości  zamieszczono  rozmowę  z 

członkiem  Akademii  Nauk  Watmanem.  Z  innych  depesz  nadesła-
nych  z  jednej  czwartej  kuli  ziemskiej  (ówczesne  rozmiary  ZSRR) 
nie wynikało, by Ziemia w jakiś istotny sposób ucierpiała wskutek 
gwiezdnych  katastrof.  Wyjątkiem  była  króciutka  informacja  po-
chodząca z Kamczatki: 

„Na górach osiadło ciało niebieskie o średnicy około 10 ki-

lometrów.  Jego  budowa  jest  nieznana,  a  kształt  zbliżony  do 
sferoidu.  Ciało  przyleciało  z  ogromną  prędkością  i  łagodnie 
wylądowało na  szczytach gór. Przez lornetki widać ogromne 
kryształy  na  jego  powierzchni.  Miejskie  Towarzystwo  Miło-
śników Nauk Przyrodniczych zorganizowało wyprawę w celu 
zbadania  niezwykłego  ciała,  ale    trudno  liczyć  na  jej  szybkie 
rezultaty,  gdyż  góry  są  niemal  niedostępne.  Zażądano  przy-
słania aeroplanów. Dziś w kierunku ciała niebieskiego wyle-
ciała niewielka eskadra aeroplanów japońskich.” 
Tego  samego  dnia  inna  gazeta  doniosła  o  śmierci  inżyniera 

agronoma Matissena, znanego w kręgach rolniczych specjalisty od 
nawadniania gleby. 

I  tylko  pomocnikowi  agronoma  Pietropawłuszkinowi,  który 

prenumerował  oba  dzienniki,  przyszła  do  głowy  niezwykła  myśl  o 
wzajemnym powiązaniu trzech wydarzeń: umarł Matissen, na  

370 

background image

Kamczatce osiadła planetka, zaginęła jedna gwiazda i pękła Droga 
Mleczna. Kto jednak uwierzy gadaninie jakiegoś tam chłopa? 

Matissena  chowano  bardzo  uroczyście.  Niemal  cala  Koczuba-

rowska Komuna Rolnicza szła za jego trumną. Chłopi zawsze lubili 
wędrowców i dziwaków. A samotny i milczący Matissen był właśnie 
taki - wszyscy w nim to wyczuwali. Ostatni wianuszek włosów osy-
pał  się  z  łysej  czaszki  Matissena,  gdy  czyjeś  niezręczne  dłonie  po-
trąciły  trumnę.  Wszystkich  to  niezmiernie  zdumiało  i  sprawiło,  że 
chłopi nabrali do nieboszczyka jeszcze większego szacunku. 

Pogrzeb  Matissena  pokrył  się  w  czasie  z  zakończeniem  prac 

ekspedycji  podwodnej  wysłanej  przez  rządy  Niemiec  i  Ameryki  w 
celu odszukania zatopionej „Californii” i „Klary”. 

Odpływając z miejsca katastrofy, ekspedycja nadała radiodepe-

sze do Nowego Jorku i Berlina. 

„Ustalono  ponad  wszelką  wątpliwość,  że  siła  bolidu  była 

tytaniczna: »California« i »Klara« zostały weń wbite głęboko 
w  dno  oceanu,  a  sam  bolid  utonął  w  oceanicznym  łożu.  Na 
miejscu katastrofy wytworzyło się zapadlisko o promieniu 40 
i największej głębokości poniżej poziomu dna - 2,25 kilome-
trów. Jedynie wiercenia podwodne pozwolą ustalić głębokość 
zalegania wszystkich trzech ciał - »Californii«, »Klary« i bo-
lidu. Owe ciała będą zapewne silnie zdeformowane.” 
Oba rządy odtelegrafowały niezwłocznie: 
„Przystąpić do wiercenia. Otworzono stosowne kredyty.” 
Ekspedycja wysłała jeden ze swoich statków po brakujący sprzęt 

i w dwa tygodnie później rozpoczęła wiercenia podwodne. 

Pietropawłuszkin  był  korespondentem  wiejskim  gazety,  która 

opublikowała  nekrolog  Matissena.  Nauka  przyprawiała  świat  o 
panikę. Codziennie relacje z jej odkryć zajmowały połowę objętości 

371 

background image

gazet.  Był  czas,  kiedy  bożyszczem  stawał  się  wojownik,  później 
triumfował bogacz, a teraz nadeszła pora bohaterskiego uczonego i 
wszechmocnej  nauki.  W  nauce  tkwił  teraz  przewodni  pierwiastek 
Historii. 

Nie można było stać na uboczu tej nauki, więc Pietropawłuszkin 

napisał do swojej gazety korespondencję, która winna mu była dać 
wewnętrzne  zadowolenie  jako  współuczestnikowi  postępu  nauki 
światowej. 

Przez dziewięć dni dręczyły go domysły, aby wreszcie zamienić 

się w żarliwą pewność grzejącą mózg. 

Korespondencja  nazywała  się  Bitwa  człowieka  z  całym  świa-

tem. 

„Uczony inżynier i agronom Izaak Grigoriewicz Matissen, który 

umarł na dniach, jak to wiadomo czytelnikom, wynalazł takie my-
śli,  że  one  same  z  siebie  mogły  zrzucić  meteory  na  ziemię.  Przed 
śmiercią,  kiedy  jego  ciało  było  jeszcze  ciepłe,  Izaak  Grigoriewicz 
mówił mi, że będzie robił jeszcze gorsze rzeczy. Amerykański statek 
też  utonął  za jego sprawą.  Odradziłem  mu  brać dalej  na sumienie 
takie  nieszczęścia,  ale  on  wyśmiał  zdrowy  rozsądek  półuczonego 
człowieka (mam stopień  pomocnika agronoma polowego). Jestem 
pewien, że Droga Mleczna pękła od Myśli Izaaka Grigoriewicza. To 
może  śmieszne,  ale  on  umarł  od  takiego  wysiłku.  Potrzaskały  mu 
żyły  w  głowie  i  nastąpił  wylew  krwi.  Poza  Drogą  Mleczną  Izaak 
Grigoriewicz  zepsuł  na  wieki  jedną  gwiazdę  i  zepchnął  Ziemię  ze 
Słońcem z ich odwiecznej gładkiej drogi. Pewnie też dlatego, przy-
najmniej tak myślę, jakaś planeta przyleciała po coś na Kamczackie 
Półwyspy... 

Ale co było, to było. Teraz Izaak Grigoriewicz umarł i tylko bez 

potrzeby poprzewracał do góry nogami spokojny porządek świata. 
A mógłby przecież czynić dobro, tylko czegoś nie chciał i umarł. 

372 

background image

Oświetlam ten światowy fakt i żądam dla niego zaufania, bo je-

stem jego naocznym świadkiem. Na dowód mam swoją uprzednią 
rozmowę z Izaakiem Grigoriewiczem przed jego samotną i sekretną 
śmiercią. 

Teraz  niepoinformowani  mają  rozwiązanie  zagadki,  a  fakt  stal 

się faktem wszem i wobec. 

Precz ze złymi tajemnicami! Niech żyje serdeczna nauka! 
Korespondent  wiejski  i  pomocnik  odcinkowego  agronoma  w 

dyscyplinie polowej Pietropawłuszkin.” 

Redaktorzy pośmiali się z takiego donosu na nieboszczyka i na-

pisali  do  towarzysza  Pietropawłuszkina  ciepły  list  pełen  racjonal-
nych  argumentów,  w  którym  obiecali  mu  ponadto  przysłać  takie 
książki,  jakie  natychmiast  wyleczą  go  z  idealistycznego  otumanie-
nia. 

Pietropawłuszkin obraził się i przestał nadsyłać korespondencje 

do gazety. Potem namyślił się, rozzłościł i wysłał pocztówkę: 

„Obywatele!  Redaktorzy-wydawcy!  Półuczony  człowiek  przed-

stawił wam fakt, a wyście w niego nie uwierzyli, jakbym był zupeł-
nie nieuczony. Proszę się opamiętać i uwierzyć choćby na dobę, że 
myśl to nie idealizm, tylko twarda potężna materia. I że wszystkie 
kosmosy tylko z pozoru są trwałe, a tak naprawdę trzymają się na 
włoskach.  Nikt  tych  włosków  nie  rwie,  to  pozostają  całe.  A  kiedy 
tylko materia myśli je potrąciła - od razu poszły w strzępy. Dlacze-
go  więc  wyśmiewacie  fakty?  Kosmiczny  świat  to  nie  żadna  tam 
wasza  papierowa  gazeta!  Pozostaję  z  wyrzutem  -  były  korespon-
dent wiejski Pietropawłuszkin.” 

Maria  Aleksandrowna  Kirpicznikowa  wyczytała  w  spisie  pole-

głych na „Californii” nazwisko swojego męża. Wiedziała, że do niej 
wróci, a teraz dowiedziała się, że nie ma go na świecie. 

373 

background image

Nie widziała go przez dwanaście miesięcy, a teraz już nigdy nie 

zobaczy. 

-  Życie się skończyło! - powiedziała na głos i podeszła do okna. 
-  Co  mówisz,  mamo?  -  zapytał  pięcioletni  synek  bawiący  się  z 

kotem. 

-  Lato się kończy, synku! Widzisz, liście leżą na ulicy! 
-  Dlaczego płaczesz? Tatuś nie przyjedzie? 
-  Przyjedzie, synku, przyjedzie!... 
-  Szkoda ci go? Kupiłaś mu dużą książkę? 
-  A ty nie zapomniałeś swojego wierszyka? Powtórz! 
Malec  wstał  z  podłogi  i  jednym  tchem  wypalił,  bojąc  się  zająk-

nąć i zapomnieć: 

W zielonym autobusiku siedzi sobie szofer rudy. 
Kiedy nie dasz mu pieniążków, to zabierze cię do 
budy! 
Chłopiec  mówił to  bardzo  poważnym tonem i  wyobrażał sobie, 

że sam jest groźnym szoferem. Matka zaczęła go tulić i namawiać, 
żeby położył się spać, bo inaczej wieczorem będzie zupełnie zmor-
dowany. Dzieciak opierał się i sam pieścił matkę chciwie i świado-
mie, jak dorosły. 

-  Połóż się, pośpij, synku! Tatuś niedługo przyjedzie! 
-  Nie  oszukuj,  mamusiu!  Tyle  razy  spałem,  a  tatusia  wciąż  nie 

ma! 

 - No to połóż się i poleź trochę! Bo  inaczej wyślę cię  do babci, 

jak Lewkę, i będziesz do mnie tęsknił! Pojedziesz do babci? 

-  Nie pojadę i już! 
-  Dlaczego? 
-  Nudno mi tam będzie i tatuś beze mnie przyjedzie! 
A jednak malec w końcu położył się spać, bo matki wiedzą, jak 

do tego dzieci nakłaniać. Maria Aleksandrowna popatrzyła na syn-
ka, którego twarz stała się spokojna i niezwykła, wzbudzając żal i 

374 

background image

nowy przypływ miłości. Wydawało się jej, że gdy tylko się obudzi - 
natychmiast  wszystko  stanie  się  nowe  i  odmienne,  a  matka  nie 
odważy się go skrzywdzić. Ale było to tylko sympatyczne złudzenie, 
bo chłopak budził się znów jako malutki rozbójnik, który szalał tak, 
że nawet meble tego nie wytrzymywały. 

Zostawszy sam na sam ze sobą Maria Aleksandrowna postano-

wiła za wszelką cenę żyć nadal. Rozumiała  przy tym,  że teraz całą 
energię  swej  świadomości  musi  ześrodkować  na  jednym  celu:  na 
uspokojeniu  swego  łkającego  zakochanego  serca.  Wiedziała  bo-
wiem,  że  tylko  w  ten  sposób  potrafi  się  utrzymać  na  nogach  i  nie 
umrzeć którejś nocy we śnie. 

Lękała się położyć spać w obawie, że odpoczywający bezbronny 

mózg rozpadnie się pod naporem szarpiących ją nieustannie obra-
zów dojmującego nieszczęścia. Wiedziała, że  w śpiącym człowieku 
pienią się straszliwe myśli, równie bujne i bezwzględne jak chwasty 
w nieplewionym ogrodzie. 

I nadchodząca noc wzbudzała w niej przerażenie. 
Jako kobieta,  jako człowiek, chciała mieć  przynajmniej garstkę 

prochów  swego  męża.  Abstrakcyjny  grób  pod  dnem  oceanu  nie 
pozwalał  wierzyć  w  prawdziwą  śmierć,  ale  mroczny  instynkt  pod-
powiadał jej, iż Michał nie oddycha już powietrzem Ziemi. 

Śpiący  Jegoruszka  do  złudzenia  przypominał  jej  męża.  Brako-

wało tylko zmarszczek i gorzkich fałd wokół ust. 

Maria  Aleksandrowna  niezupełnie  rozumiała  męża,  nie  rozu-

miała zwłaszcza powodów, które kazały mu opuścić dom. Nie wie-
rzyła,  iż  żywy  człowiek  zdolny  jest  zamienić  ciepłe  i  namacalne 
szczęście  na  pustynny  chłód  abstrakcyjnej  samotnej  idei.  Sądziła, 
że człowiek może szukać jedynie innego człowieka i nic wiedziała,  

375 

background image

że  droga  do  tego  człowieka  może  biec  przez  zimną  otchłań  dzikiej 
przestrzeni. Maria Aleksandrowna była przekonana, że ludzi może 
dzielić tylko kilka kroków. 

Ale Michał najpierw odszedł, a potem zginął w dalekim rejsie w 

poszukiwaniu skarbów swej tajemnej myśli. Maria Aleksandrowna 
naturalnie  wiedziała,  czego  jej  mąż  szukał.  Rozumiała  też  sens 
wynalazku rozmnażania materii. I w tej dziedzinie chciała mężowi 
pomóc.  Kupiła  dziesięć  egzemplarzy  wielkiego  dzieła  -  przekładu 
dopiero  co  odnalezionej  w  tundrze  książki  wydanej  obecnie  jako 
Dzieło  generalne.  W  Ajunii  czytelnictwo  było  prawdopodobnie 
bardzo  silnie  rozwinięte,  czemu  zapewne  sprzyjały  ciemności 
ośmiomiesięcznej nocy i samotny tryb życia Ajunitów. 

W  trakcie  budowy  drugiego  pionowego  tunelu  termicznego, 

rozpoczętej  w  czasie,  kiedy  Kirpicznikow  już  zaginął,  robotnicy 
odkryli  cztery  granitowe  płyty  pokryte  wielkimi  symbolami.  Owe 
symbole miały identyczny kształt jak znaki w znalezionej wcześniej 
Pieśni Ajuny i dlatego dały się z łatwością  przetłumaczyć na język 
współczesny. 

Kamienne stalle były prawdopodobnie pomnikiem i zarazem te-

stamentem filozofa-Ajunity, ale zawierały również myśli dotyczące 
najgłębszych  treści  natury.  Maria  Aleksandrowna  przeczytała  całą 
księgę i znalazła w niej wyraźne aluzje do tego, czego jej mąż szukał 
po całej pustej Ziemi. Daleki nieżyjący człowiek pomagał jej mężo-
wi,  uczonemu  i  włóczędze,  pomagał  w  odzyskaniu  szczęścia  ko-
biecie i matce. 

Maria Aleksandrowna zrozumiała to i dała ogłoszenie do pięciu 

amerykańskich gazet. 

Nauczyła się na pamięć najważniejszych jej zdaniem urywków z 

Dzieła generalnego obawiaj c się, że książki mogą zaginąć w jakimś 
kataklizmie  i  pozbawić  powracającego  do  domu  Michała  jego  naj-
większej radości. 

376 

background image

„Tylko  żywe  może  być  poznane  przez  żywe  -  pisał  Ajunita  -  a 

martwe jest niepoznawalne. Urojonego nie można mierzyć rzeczy-
wistym.  Właśnie  dlatego  dokładnie  poznaliśmy  rzeczy  tak  odległe 
jak  aeny  (odpowiedniki  elektronów  -  przyp.  wyd.),  natomiast  nie-
wiele  potrafimy  powiedzieć  o  bliskiej  nam  mamarwie  (materii  - 
przyp. wyd./. Stało się tak dlatego, że pierwsze żyją tak samo, jak ty 
żyjesz,  natomiast  druga  jest  martwa  jak  Muja  (pojęcie  nierozszy-
frowane - przyp. wyd.). Kiedy aeny poruszały się na naszych oczach 
w  proju  (atomie  -  przyp.  wyd.),  pierwotnie  widzieliśmy  w  tym  je-
dynie  siłę  mechaniczną,  a  dopiero  później  wykryliśmy  w  nich  z 
radością życie. Jednak centrum proju - pełne mamarwy - przez całe 
wieki było zagadką, dopóki syn mój ponad wszelką wątpliwość nie 
dowiódł, że składa się ono również z aenów, tyle że martwych, i że 
owe  martwe  aeny  służą  za  pokarm  żywym.  Wystarczyło,  aby  syn 
mój  wydobył  z  proju  jego  jądro  -  iw  tej  samej  chwili  żywe  aeny 
zginęły  z  głodu.  Okazało  się  w  ten  sposób,  że  centrum  proju  jest 
spichlerzem  pokarmu  dla  żywych  aenów  pasących  się  wokół  tego 
zbiorowiska  zwłok  swoich  przodków  i  pożerających  je.  Tak  oto 
prosto  i  błyskotliwie,  dowodnie  i  przekonywująco  została  odkryta 
natura  całej  mamarwy.  Wieczna  pamięć  memu  synowi!  Wieczny 
smutek jego imieniu! Wieczny szacunek dla jego umęczonej posta-
ci!” 

Maria  Aleksandrowna  potrafiła  wyrecytować  cały  ten  tekst  tak 

samo, jak jej malutki synek recytował wierszyk o rudym szoferze. 

Pozostała część Dzieła generalnego zawierała wiadomości o hi-

storii Ajunitów - o jej  początkach i  końcu, kiedy to Ajunici znajdą 
swój  zenit  w  czasie  i  naturze,  kiedy  wszystkie  trzy  siły  -  naród 
Ajunitów,  czas  i  natura  osiągną  harmonię,  a  ich  potrójny  byt  za-
brzmi jak symfonia. 

To Marię Aleksandrowna mało interesowało. 

377 

background image

Szukała równowagi swego szczęścia osobistego i nie w pełni ro-

zumiała  objawienia  nieznanego  Ajunity.  Dopiero  ostatnie  stronice 
księgi wstrząsnęły nią, zdumiały i oszołomiły. 

„...Obecnie stało się to możliwe tak samo, jak w epoce niemow-

lęctwa mojej ojczyzny.  Zmąciły się wówczas głębie Oceanu Macie-
rzyńskiego (Lodowatego - przyp. wyd.), który zaczął zalewać naszą 
ziemię strumieniami twardej mroźnej wody wymieszanej z bryłami 
lodu.  Woda  cofnęła  się,  lecz  lód  pozostał.  Długo  pełzał  po  wzgó-
rzach naszej przestronnej Ziemi, aż wreszcie starł je i przekształcił 
naszą  ojczyznę  w  bezpłodną  równinę.  Najlepsze  urodzajne  gleby 
rozciągające się na wzgórzach zdarł lód i ludzie zostali na jałowych 
polach.  Ale  nieszczęście  jest  najlepszym  nauczycielem,  zaś  kata-
strofa  narodu  -  najlepszym  jego  organizatorem,  jeśli  tylko  krew 
ludu nie została pozbawiona płodności przez długie życie na ziemi. 
Tak  było  i  wówczas:  lody  zniszczyły  urodzajną  glebę,  pozbawiły 
naszych  przodków  pokarmu  i  możliwości  rozrodu,  więc  zguba  za-
wisła nad całym narodem.  Gorący strumień oceaniczny,  który do-
tychczas  ogrzewał  nasz  kraj,  teraz  zaczął  oddalać  się  na  północ  i 
mrozy  rozszalały  się  nad  ziemią,  gdzie  jeszcze  niedawno  kwitły 
mroczne  argony.  Na  północy  napierał  na  nas  chaos  martwych  lo-
dów, na południu las mrowiący się od mnogości potężnego zwierza 
i przesycony całymi rzekami jadu zundry (wydzielin gigantycznych 
gadów - przyp. wyd.). Naród Ajuny, naród odwagi i poczucia god-
ności własnej, zaczął pozbawiać się życia i zakopywać swoje księgi - 
najwyższy  dar  Ajuny  -  w  ziemi,  oprawiając  je  uprzednio  w  złoto  i 
przesycając  ich  karty  preparatem  weni,  aby  mogły  ocaleć  i  prze-
trwać bez szwanku wieczność. 

Kiedy  połowa  narodu  została  zwyciężona  przez  śmierć  i  leżała 

już bez ducha, zjawił się Ejja - strażnik ksiąg - i wyruszył na  

378 

background image

wędrówkę  wśród  opustoszałych  dróg  i  milknących  sadyb.  Mówił: 
»zabrano  nam  macierzyństwo gleby,  niebawem zgaśnie  ciepło po-
wietrza,  lód  przeoruje  naszą  ojczyznę,  nieszczęście  gasi  mądrość  i 
odwagę.  Pozostało  nam  jedynie  światło  Słońca.  Zbudowałem  apa-
rat  -  oto  on!  Cierpienie  nauczyło  mnie  cierpliwości  i  dzięki  temu 
zdołałem owocnie wykorzystać dzikie lata rozpaczy narodu. Światło 
jest  siłą  rozdzieranej  mamarwy  (zmieniającej  się  materii  -  przyp. 
wyd.),  światło  jest  żywiołem  aenów,  których  potęga  jest  niezmier-
na,  a  siła  miażdżąca.  Mój  aparat  przekształca  strumienie  słonecz-
nych aenów w ciepło. I to nie tylko światło Słońca, lecz także Księ-
życa  i  gwiazd  mogę  swoją  prostą  maszynką  przemienić  w  ciepło. 
Mogę uzyskać takie ogromne ilości ciepła, że zdołam roztopić góry. 
Nie  potrzebujemy  już  ciepłego  oceanicznego  strumienia  do  ogrze-
wania naszej ziemi!« 

W ten sposób Ejja stał się przywódcą życia i zapoczątkował no-

wą historię Ajuny. Jego aparat składający się ze skomplikowanych 
luster przekształcających światło nieba w ciepło i żywą siłę metalu 
(prawdopodobnie elektryczność - przyp. wyd.) do dziś jest źródłem 
życia i dobrobytu narodu. 

Martwe  niegdyś  równiny  rozkwitły  i  narodziły  się  nowe  dzieci. 

Minął en (bardzo długi okres czasu - przyp. wyd.). 

Organizm człowieka wyczerpał się. Nawet młody mężczyzna nie 

wytwarzał  już  nasienia,  nawet  najpotężniejszy  umysł  nie  rodził 
nowej  myśli. Doliny kraju  pokryły się  mrokiem ostatecznej rozpa-
czy,  człowiek  doszedł  do  własnego  krańca  i  Ajuna,  słońce  naszego 
serca,  zachodziła  na  zawsze.  Wobec  tej  klęski  lody  były  niczym, 
niczym  też  była  śmierć.  Człowiek  karmił  się  jedną  tylko  pogardą 
dla samego siebie. Nie potrafił ani kochać, ani myśleć, nie potrafił 
nawet cierpieć. Cielesne źródła życia wyschły, zostały wypite do dna. 

379 

background image

Mieliśmy góry jadła, luksusowe pałace i nieprzebrane krystalogra-
ficzne  biblioteki.  Nie  mieliśmy  już  jednak  celu,  życia  i  żaru  w  cia-
łach,  nie  mieliśmy  już  nadziei.  Człowiek  był  jak  kopalnia,  z  której 
wydobyto już wszystką rudę, pozostawiając jedynie puste chodniki. 

Dobrze  jest  zginąć  na  mocnym  statku  w  rozszalałym  oceanie, 

źle - zadławić się na śmierć tłustym kąskiem. 

Tak  było  bardzo  długo.  Przez  cale  pokolenie  nie  odradzała  się 

młodość. 

Wówczas  mój  syn  Rijgo  znalazł  wyjście.  Czego  nie  mogła  dać 

natura,  to  dała  sztuka.  Syn  mój  zachował  w  sobie  resztki  żywego 
mózgu  i  powiedział  nam,  iż  los  nasz  dobiega  kresu,  ale  istnieje 
furtka,  za  którą  oczekuje  nas  jasny  dzień.  Wystarczy  ją  otworzyć. 
Furtką  tą  był  kanał  elektromagnetyczny  (w  oryginale  „rura  do  ży-
wej  siły  metalu”  -  przyp.  wyd.).  Rijgo  przeprowadził  z  przestrzeni 
przewód  pokarmowy  do  aenów  naszego  mrocznego  ciała,  puścił 
nim strumienie martwych aenów (czyli eteru - przyp. wyd.) i aeny 
naszego  ciała  dzięki  obfitości  pożywienia  ożyły.  W  ten  sposób  zo-
stał wskrzeszony nasz mózg, nasze serce, nasza miłość do kobiety i 
życie  pulsowało  w  nich  jak  najsilniejsza  maszyna.  Cała  reszta  - 
świadomość, .wrażliwość i miłość - osiągnęła w nich potęgę żywio-
łu  i  przeraziła  ojców.  Historia  przestała  kroczyć  i  zaczęła  pędzić. 
Wiatr  losu  dął  w  nasze  bezbronne  twarze  wielkimi  nowościami 
myśli i postępków. 

Wynalazek  mojego  syna,  jak  wszystkie  wielkie  dokonania,  ma 

odwrotną,  szarą  stronę.  Rijgo  wziął  dwa  centra  proju  wypełnione 
zwłokami  aenów  i  umieścił  w  jednym  proju.  Wówczas  żywe  achy 
zaczęły burzliwie się rozmnażać, a cały proj w ciągu dziesięciu dni 
rozrósł się pięciokrotnie. Przyczyna jest oczywista i banalna: aeny  

380 

background image

zaczęły  więcej  jeść,  gdyż  zapasy  ich  pokarmu  zwiększyły  się  dwu-
krotnie. 

W ten sposób Rijgo wyhodował całe kolonie sytych, szybko ro-

snących  i  gwałtownie  mnożących  się  aenów.  Wówczas  wziął  zwy-
czajne ciało - kawałek żelaza - i obok niego zaczął wypromieniowy-
wać  w  kierunku  gwiazd  strumień  sytych  aenów  wyhodowanych  w 
koloniach.  Syte  aeny  nie  przechwytywały  zwłok  swoich  przodków 
(to  znaczy  eteru  -  przyp.  wyd.)  i  swobodnie  płynęły  ku  kawałkowi 
żelaza, gdzie czekały na nie głodne aeny. I żelazo zaczęło rosnąć na 
oczach ludzi jak roślina z ziemi, jak dziecko w łonie matki. 

Tak  sztuka  mojego  syna  ożywiła  człowieka  i  zaczęła  mnożyć 

substancję. 

Jednak zazwyczaj bywa tak, że zwycięstwo poprzedza klęskę. 
Sztucznie  wykarmione  aeny,  mając  silniejsze  ciała,  zaczęły  na-

padać  na  żywe,  lecz  naturalne  aeny  i  pożerać  je.  A  ponieważ  przy 
każdym  przekształceniu  materii  zachodzą  nieuniknione  straty,  to 
pożerany  mały  aen  nie  powiększał  ciała  dużego  aena  o  tę  samą 
masę, jaką miał sam, dopóki był żywy. W ten sposób materia to tu, 
to  tam  -  wszędzie,  gdzie  docierały  sztucznie  wykarmione  aeny 
(elektrony,  dalej  będziemy  posługiwać  się  tym  współczesnym  ter-
minem - przyp. wyd.), zaczęła tracić na objętości. Sztuka Rijgo nie 
wystarczała  na  sporządzenie  przewodu  pokarmowego  dla  całej 
Ziemi i materia nieustannie tajała. Tylko tam, dokąd docierał, trakt 
dla  strumienia  zwłok  elektronów,  (eteryczny  trakt  -  przyp.  wyd.) 
materii  przybywało.  W  eteryczne  trakty  byli  wyposażeni  ludzie, 
gleba  i  substancje  najważniejsze  dla  naszego  życia.  Cała  reszta 
zmniejszała  się,  materia  gorzała  i  żyliśmy  kosztem  niszczejącej 
planety. 

Rijgo  zniknął  z  domu.  W  Oceanie  Macierzyńskim  zaczęło  uby-

wać  wody.  Rijgo  znał  przyczynę  tego  zjawiska  i  stanął  do  walki  z 
przeciwnikiem. 

381 

background image

Raz  wykarmione  przez  niego  plemię  elektronów  wraz  z  upły-

wem czasu i wskutek doboru naturalnego zmieniło się tak, że każdy 
z nich pod względem objętości ciała równał się chmurze. 

Ze  wściekłą  energią  chmury  elektronów  wyrywały  się  z  głębin 

Oceanu Macierzyńskiego, kołysząc się jak góry w trakcie trzęsienia 
ziemi,  dysząc  jak  najpotężniejsze  wiatry.  Ajuna  zostanie  wypita 
przez nie jak zwyczajna woda. Rijgo padł. Nie można znieść wzroku 
elektronów!  Okropna  będzie  śmierć  z  przerażenia,  ale  dla  Ajuny 
nie ma już ratunku. Rijgo dawno już przepadł bez wieści, zginął jak 
kamień w wodzie... Kosmiczne zwierzęta poruszają się bardzo wol-
no, bo zbyt szybko pokonały drogę od mikroskopijnej drobinki do 
żywej  góry.  Myślę,  że  toną  one  w  ziemi  jak  w  twarogu,  gdyż  ciało 
ich  jest  cięższe  od  ołowiu.  Rijgo  chyba  nie  zginął  na  darmo,  gdyż 
zapewne wynalazł przedtem sposób na pokonanie nieznanych ciał 
elementarnych.  W  szybkim  wzroście,  w  gwałtownym  przebiegu 
doboru  naturalnego  tkwi  siła  elektronu.  Ale  w  tymże  samym  tkwi 
również ich słabość, bowiem owe czynniki sprawiają, że ich psychi-
ka jest skrajnie prosta, zaś organizacja fizjologiczna prymitywna, a 
zatem podatna na zakłócenia i niemal bezbronna. Rijgo zrozumiał 
to, ale został zabity łapą elektronu, ciężką jak bryła platyny...” 

Maria  Aleksandrowna  zadumała  się  nad  książką.  Jegoruszka 

spał,  zegar  wybił  północ  -  najstraszliwszą  godzinę  samotnych,  o 
której śpią wszyscy szczęśliwi. 

-  Czyżby  kawałek  chleba  musiał  przychodzić  człowiekowi  z  ta-

kim  trudem?  -  zapytała  na  głos.  -  Czyżby  zawsze  zwycięstwo  było 
zwiastunem porażki? 

Na Moskwę spadła cisza.  Ostatnie tramwaje iskrząc  przewoda-

mi wracały do zajezdni. 

382 

background image

-  Jeśli  istotnie  tak  być  musi,  to  w  jakie  zwycięstwo  przemieni 

się okropna śmierć mojego męża? Jaka dusza zastąpi mi jego utra-
coną mroczną miłość? 

Maria Aleksandrowna popadła w straszliwą rozpacz i zapłakała 

łzami, które zabijają ciało szybciej niż lejąca się strumieniami krew. 
Jej myśli miotały się w koszmarze: hurgot żywych elektronów roz-
dzierał  mądrą,  bezbronną  Ajunę,  rzeki  zielonej  trucizny  zundry 
zalewały  kwitnącą  tundrę,  a  w  tych  zielonych  odmętach  dławił  się 
Michał Kirpicznikow, jej jedyny utracony na wieki przyjaciel. 

W  Srebrnym  Borze  opodal  krematorium  stała  budowla  w  wy-

twornym  stylu  architektonicznym.  Miała  ona  kształt  sferoidu 
przywołującego  na  myśl  ciało  kosmiczne  i  nie  dotykała  ziemi, 
utrzymywana nad jej powierzchnią przez pięć potężnych kolumn. Z 
najwyższego punktu sferoidu strzelał ku górze teleskopowy maszt - 
symbol  groźnej  przestrogi  dla  mrocznych  żywiołów  zabierających 
żywych żyjącym, ukochanych kochającym i znak nadziei, że martwi 
zostaną wydarci Kosmosowi siłą rozwijającej się nauki, wskrzesze-
ni przez nią i przywróceni do życia. 

To był Dom Pamięci, w którym stały urny z prochami tragicznie 

zmarłych ludzi. 

Siwa i piękna w swej starości kobieta weszła z młodzieńcem do 

Domu. Oboje wolno dotarli do końca ogromnej sali rozjaśnionego 
bladoniebieskim światłem pamięci i żalu. 

Urny stały rzędem na kształt jakichś zgaszonych lamp, oświetla-

jących  niegdyś  nieznane  drogi.  Każda  z  nich  była  opatrzona  pa-
miątkową tablicą. 

„Andriej Wogułow. Zaginął bez  wieści  podczas badań  podwod-

nych na Atlantyku. 

W urnie nie ma Jego prochów. Znajduje się w niej jedynie chus-

teczka zbroczona krwią z rany odniesionej podczas prac na dnie  

383 

background image

Oceanu  Spokojnego,  przechowywana  przez  towarzyszkę  życia  An-
drieja Wogułowa.” 

„Peter Kreutzkopf, budowniczy pierwszego pocisku do podróży 

na Księżyc. Odleciał w nim na Księżyc i nie powrócił. W urnie znaj-
duje  się  jego  niemowlęcy  kaftanik.  Cześć  wielkiemu  technikowi  i 
jego odwadze!” 

Siwa kobieta o zdumiewająco promiennej twarzy poszła z mło-

dzieńcem dalej i zatrzymała się przy ostatniej urnie. 

„Michał  Kirpicznikow,  badacz  metod  rozmnażania  materii, 

współpracownik  doktora  fizyki  F.  K.  Popowa,  inżynier.  Zginął  na 
»Californii«  zatopionej  przez  bolid.  W  urnie  znajduje  się  rękopis 
jego  pracy  na  temat  karmienia  i  hodowli  elektronów  oraz  pukiel 
włosów.” 

Pod spodem znajdowała się mniejsza tabliczka: 
„Szukając  pokarmu  dla  elektronów  stracił  życie  i  zgubił  duszę 

swej  towarzyszki.  Syn  poległego  ukończy  dzieło  ojca  i  przywróci 
matce  spokój  zbolałego  serca.  Cześć  i  miłość  wielkiemu  ba-
daczowi!” 

Bywa starość jak młodość, starość szukająca ratunku w cudow-

nym spóźnionym życiu. 

Maria Aleksandrowna roztrwoniła nie z własnej winy  młodości 

teraz jej miłość do męża przekształciła się w namiętną macierzyń-
ską namiętność do .starszego syna Jegora, który miał już bez mała 
dwadzieścia  pięć  lat.  Młodszy  syn  Lew  dobrze  się  uczył,  był  towa-
rzyski i bardzo przystojny, ale nie wyzwalał w matce takiej czułości, 
opiekuńczości i nadziei, jak Jegor. 

Jegor  był  bardzo  podobny  do  ojca.  Miał  taką  samą,  pozornie 

szarą,  zwyczajną,  lecz  niezwykle  pociągającą  twarz  pełną  ukrytej 
siły i nieświadomej powagi. 

Maria Aleksandrowna wzięła go za rękę jak dzieciaka i ruszyła z 

nim ku wyjściu. 

384 

background image

W westybulu Domu Pamięci wisiała kwadratowa złota tablica z 

szarym platynowym napisem: 

„Śmierć obecna jest tam, gdzie brak wystarczającej wiedzy o fi-

zjologicznych  żywiołach  działających  w  organizmie  i  niszczących 
go.” 

Nad łukiem wejściowym biegły słowa: 
„Wspominaj  z  czułością,  ale  bez  cierpienia:  nauka  wskrzesi 

zmarłych i pocieszy twoje serce.” 

Kobieta  i  młodzieniec  wyszli  z  gmachu.  Letnie  słońce  świeciło 

triumfalnie  nad  pełnokrwistą  Ziemią,  ukazując  w  pełnym  blasku 
nową Moskwę - cudowne miasto potężnej kultury, wytrwałej pracy 
i mądrego szczęścia. 

Słońce  rwało  się  do  pracy,  ludzie  śmiali  się  z  nadmiaru  sił  i 

chciwie pili życie pełne trudu i miłości. 

Wszystko  otrzymywali  od  słońca  nad  głową,  od  tego  samego 

słońca,  które  niegdyś  oświetlało  drogę  Michałowi  Kirpicznikowi 
wędrującemu  przez  cytrynowy  okręg  Riverside  -  tego  samego  sta-
rego słońca, które promienieje niespokojnym namiętnym blaskiem 
wszechświatowej katastrofy i początku nowego Kosmosu. 

Jegor  Kirpicznikow  ukończył  Instytut  imienia  Łomonosowa  i 

został inżynierem elektrykiem. 

Jego praca dyplomowa nosiła tytuł Zakłócenia księżycowe elek-

trosfery Ziemi. 

Matka  przekazała  mu  wszystkie  książki  i  rękopisy  ojca,  w  tym 

pracę Popowa, którą po jego śmierci Michał Kirpicznikow przepisał 
na czysto. 

Jegor  zapoznał  się  z  pracami  Faddieja  Kiriłłowicza,  całą  litera-

turę  Ajunitów  i  wszystkimi  najnowszymi  hipotezami  na  temat 
karmienia  i  hodowli  elektronów,  jako  że  już  nie  ulegało  naj-
mniejszej  wątpliwości,  iż  elektrony  są  istotami  żywymi.  Badanie 
ich stało się odrębną dyscypliną mikrobiologiczną. 

385 

background image

Jegor  za  cel  swego  życia  uznał  ostateczne  rozwiązanie  zagadki 

Wszechświata  i  słusznie,  wzorem  ojca,  szukał  pierwotnej  macicy 
świata  w  przestrzeni  międzygwiezdnej,  w  tajemniczym  życiu  elek-
tronów składających się na eter. 

Młody Kirpicznikow wierzył, że poza metodą biologiczną istnie-

je  również  elektrotechniczny  sposób  rozmnażania  elektronów, 
sztuczny sposób hodowania materii, i szukał go z całym zapałem i 
namiętnością  młodości,  całym  gorącym  młodzieńczym  sercem, 
które nie poznało jeszcze miłości do kobiety. 

Tego lata Jegor wcześnie skończył pracę w laboratorium profe-

sora Maranda, któremu asystował na Katedrze Budowy Eteru. 

Marand  wyjechał  w  maju  do  Australii,  do  swego  przyjaciela 

astrofizyka  Tafta,  więc  Jegor  mógł  się  rozkoszować  wolnym  cza-
sem, latem i własnymi szalonymi myślami. 

„Wypoczynek jest najlepszą porą twórczości” - napisał kiedyś do 

Marii  Aleksandrowny  jego  ojciec  z  tundry,  gdzie  w  swoim  czasie, 
jak pamiętamy, budował pierwszy pionowy tunel termiczny. 

Jegor  wychodził  z  domu  wczesnym  rankiem.  Mknął  metrem 

pod Czerwonymi Wrotami, pod Placem Pięciu Dworców i docierał 
daleko  za  miasto,  gdzieś  za  Nowe  Sokolniki  do  burzących  się  tle-
nem  zarośli.  Tam  spacerując  niespiesznie  wyczuwał  szczególne 
ciśnienie krwi, swobodną wibrację mózgu i ostrą tęsknotę za bliską 
miłością. 

I pewnego razu zdarzyło się tak. Jegor obudził się, gdy na dwo-

rze jarzył się już wspaniale triumfalny letni dzień. Matka spała, bo 
czytała w łóżku do późnej nocy. Ubrał się, przejrzał poranną gazetę, 
wsłuchał  się  w  pełne  napięcia  odgłosy  zdumiewającego  miasta  i 
postanowił  gdzieś  powędrować.  Po  ojcu  lub  po  jego  odległych 
przodkach  odziedziczy!  namiętność  do  ruchu,  wędrówek  i  sycenia 
oczu. Być może jego pradziadowie pielgrzymowali niegdyś z  

386 

background image

laskami  i  torbami  z  Woroneża  do  cudownych  miejsc  Kijowa  -  nie 
tyle  dla  przebłagania  za  grzechy,  ile  z  chęci  poznania  nowych 
miejsc;  może  byli  wędrownymi  handlarzami  albo  zwykłymi  włó-
częgami  -  nie  wiadomo.  Jegor  więc  też  zaspokajał  swą  potrzebę 
włóczęgi, tyle że czynił to w bliskich okolicach. 

Kolej  podziemna  dowiozła  go  za  Ostankino  i  tam  zostawiła  w 

samotności. Jegor wyszedł na odludną polną drogę, zdjął kapelusz 
i  wymamrotał  zapomniany  wiersz,  wyczytany  kiedyś  w  książkach 
matki: Pośród ludzi bliskich mi i obcych Włóczę się bez celu i ocho-
ty... 

Dalszego ciągu wiersza nie mógł sobie przypomnieć, ale do gło-

wy przyszła mu inna strofa, zaczynająca się od słów: 

Ukochany twój umarł daleko... 
Dalej była mowa o kosmyku włosów w urnie i rozpaczy osamot-

nionej kobiety, o rozpaczy i pustce. 

To była pieśń,  którą śpiewała matka Jegora,  kiedy ogarniała ją 

tęsknota za zmarłym  mężem tak dojmująca, że  musiała się  bronić 
przed nią piosenką i pieszczotą dzieci. 

-  Tak  -  powiedział  do  siebie  Jegor.  -  Co  właściwie  wytwarza 

eter? A diabli go wiedzą! - wykrzyknął i wyciągnął się na trawie. 

Słońce  głaskało  ziemię  pod  włos  i  ziemia  rozkwitała  trawami, 

lasami, wiatrami, trzęsieniami i zorzami polarnymi. 

Jegor  zerknął  niedbale  na  słońce  -  i  natychmiast  gorąca  fala 

przepłynęła mu przez gardło i zatrzymała się w głowie. 

Zerwał się na równe nogi w kompletnym oszołomieniu. 
Poczuł  się  tak,  jakby  z  tyłu  objęła  go  ukochana  kobieta  -  i  na-

tychmiast zniknęła. 

Jak  w  kobietę  wbił  się  w  jego  świadomość  promienny  domysł, 

który przeorał mózg na podobieństwo spadającej gwiazdy. Ten 

387 

background image

domysł był tak straszliwy i tak szalony jak ruch dziecka garnącego 
się do piersi matki, jak moment poczęcia w dziewiczym ciele. Jegor 
poczuł żądzę i zaspokojenie, poczuł się jak kwiat strząsający płodny 
pyłek w macierzyńską przestrzeń. 

Utraciwszy przelotną myśl Jegor krzyknął coś ze złością w głosie 

i czym prędzej opuścił miejsce swego chwilowego wypoczynku. 

Potem  jednak  wróciły  doń  niespiesznie  wszystkie  niewyraźne  i 

niejasne  myśli,  wróciły  niczym  dzieci  z  podwórka  zmęczone  zaba-
wą i dlatego tylko na niby  opierające się rozkazującym nawoływa-
niom matki. 

Czwartego stycznia w gazecie „Pracownik intelektualny” ukaza-

ła się taka oto notatka: Elektrocentrala życia 

Młody  inżynier  J.  Kirpicznikow  od  szeregu  miesięcy  przepro-

wadza  w  kierowanym  przez  prof.  Maranda  laboratorium  eteru 
interesujące  doświadczenia  nad  sztucznym  wytwarzaniem  eteru. 
Idea inż. Kirpicznikowa sprowadza się do tego, że pole elektroma-
gnetyczne  o  wysokiej  częstotliwości  drgań  zabija  w  materii  żywe 
elektrony,  zaś  martwe  elektrony,  jak  wiadomo,  tworzą  substancję 
eteru.  Wielki  kunszt  techniczny  inż.  Kirpicznikowa  można  ocenić 
choćby na podstawie faktu, że do zabicia elektronów potrzebne jest 
zmienne pole o częstotliwości co najmniej 10

12

 okresów na sekun-

dę. 

Generatorem  Kirpicznikowa  jest  samo  Słońce,  którego  światło 

rozkłada  przy  pomocy  skomplikowanego  układu  interferujących 
powierzchni  na  składowe  elementy  energetyczne:  mechaniczną 
energię ciśnienia, energię chemiczną, elektryczną itd. 

Kirpicznikowowi  potrzebna  jest  w  istocie  jedynie  energia  elek-

tryczna, którą z pomocą szczególnego aparatu zestawionego z pryzma-
tów i deflektorów koncentruje w bardzo ograniczonej przestrzeni 

388 

background image

i wprowadza w odpowiednio szybkie drgania. 

Pole  elektromagnetyczne  to  w  gruncie  rzeczy  kolonia  elektro-

nów.  Zmuszając  to  pole  do  szybkiego  pulsowania  Kirpicznikow 
sprawił,  iż  żywe  elektrony  składające  się  na  to,  co  nazywamy  po-
lem, ginęły; pole elektromagnetyczne przekształcało się w ten spo-
sób w eter - mechaniczne zbiorowisko zwłok elektronów. 

Uzyskując  tą  metodą  pewne  eteryczne  przestrzenie,  Kirpiczni-

kow zanurzał w nie jakieś zwyczajne ciała (na przykład rejestrator 
Wattermana), które po trzech dobach podwajały swoją objętość. 

W materii rejestratora zachodził następujący proces: bytujące w 

niej  żywe  elektrony  mogły  się  intensywniej  żywić  dzięki  obfitości 
znajdujących się w ich otoczeniu zwłok martwych elektronów, więc 
szybko się mnożyły, zwiększając równocześnie swoją objętość. Po-
wodowało  to  przyrost  całej  materii  rejestratora.  W  miarę  pochła-
niania  eteru  przez  żywe  elektrony  ich  wzrost  i  mnożenie  się  usta-
wały. 

Kirpicznikow  na  podstawie  swych  doświadczeń  ustalił,  że  w 

masywie Słońca rodzą się wyłącznie niezmierne ilości żywych elek-
tronów; ustalił też, że właśnie ich gigantyczny natłok w stosunkowo 
ciasnej  przestrzeni  wywołuje  taką  straszliwą  walkę  o  pokarm,  że 
niemal wszystkie elektrony giną. To właśnie owa walka elektronów 
o dostęp do źródeł pokarmu powoduje gwałtowną pulsację Słońca. 
Jego  energia  fizyczna  ma  zatem  socjalną,  by  tak  rzec,  przyczynę  - 
wzajemną konkurencję elektronów... Elektrony w słonecznym ma-
sywie  żyją  zaledwie  kilka  milionowych  części  sekundy  pożerane 
przez  silniejszych  przeciwników,  którzy  z  kolei  padają  ofiarą  jesz-
cze  potężniejszych  wrogów  itd.  Elektron  pochłania  zwłoki  konku-
renta i natychmiast  ginie,  a  kolejny  zwycięzca pożera go wraz z 

389 

background image

nieprzetrawionymi  resztkami  wcześniej  zamordowanego  elektro-
nu. 

Ruch  elektronów  w  Słońcu  jest  tak  błyskawiczny,  że  ogromne 

ich ilości zostają wypierane na zewnątrz i ulatują w przestrzeń ko-
smiczną  z  szybkością  trzystu  tysięcy  kilometrów  na  sekundę,  po-
wodując  efekt  promienia  świetlnego.  Jednak  w  Słońcu  trwa  tak 
groźna  i  pustosząca  wojna,  że  wszystkie  elektrony  opuszczające 
jego  wnętrze  są  martwe  i  lecą  bezwładnie  albo  wskutek  prędkości 
nabranej za życia, albo w rezultacie potrącenia przez przeciwnika. 

Kirpicznikow jest jednak przekonany, że zdarzają się niezwykle 

rzadkie - zachodzące raz na epokę - wypadki, kiedy elektron może 
za życia oderwać się od Słońca. Wówczas, mając wokół siebie eter, 
a  zatem  obfite  środowisko  odżywcze,  staje  się  zarodkiem  nowej 
planety.  W  przyszłości  inż.  Kirpicznikow  zamierza  wytwarzać  eter 
w wielkich ilościach przede wszystkim z górnych warstw atmosfery 
graniczących z naturalnym eterem. Elektrony są tam mniej aktyw-
ne, więc do ich zabicia potrzeba też mniej energii elektrycznej. 

Kirpicznikow  kończy  opracowywanie  swej  nowej  metody  wy-

twarzania  sztucznego  eteru;  metoda  ta  polega  na  zastosowaniu 
kanału  elektromagnetycznego,  w  którym  działają  wysokie  często-
tliwości  zabijające  elektrony.  Elektromagnetyczny  kanał  wysokiej 
częstotliwości rozciąga się od ziemi do nieba, a w nim, jak w komi-
nie, tworzy się strumień martwych elektronów tłoczony ciśnieniem 
światła słonecznego ku powierzchni globu. 

Nad powierzchnią ziemi eter zostaje zebrany i zakumulowany w 

odpowiednich  naczyniach,  a  następnie  użyty  do  karmienia  tych 
substancji, których objętość należy powiększyć. 

Inż.  Kirpicznikow  przeprowadził  również  odwrotne  doświad-

czenia. Działając polem wysokiej częstotliwości na jakiś przedmiot  

390 

background image

powodował  jego  stopniowe  „gaśniecie”  aż  po  całkowity  zanik. 
Prawdopodobnie,  zabijając  elektrony  w  substancji  przedmiotu, 
Kirpicznikow  niweczy!  najsubtelniejszą  naturę  materii,  bowiem 
tylko żywy elektron stanowi jej cząstkę, martwy zaś stanowi cegieł-
kę eteru. Kirpicznikow w ten sposób zeteryzował doszczętnie kilka 
przedmiotów,  w  tym  również  rejestrator  Wattermana,  który 
uprzednio „utuczył”. 

Zdaniem  Kirpicznikowa  dzięki  stałemu  dopływowi  na  kulę 

ziemską  eteru  słonecznego  Ziemia  stale  zwiększa  swoje  rozmiary 
geometryczne i ciężar właściwy składających się na nią substancji. 
Zapewnia  to  postęp  ludzkości  i  daje  podstawy  fizyczne  do  histo-
rycznego optymizmu. 

Kirpicznikow utrzymuje, że w swoim wynalazku skopiował dzia-

łalność  Słońca  wobec  Ziemi,  a  cała  jego  zasługa  polega  jedynie  na 
intensyfikacji tego oddziaływania. 

W  związku  z  tym  zdumiewającym  odkryciem  mimo  woli  przy-

chodzi na  myśl nazwisko F. K. Popowa, który pozostawił  po sobie 
wyniki  błyskotliwych  przemyśleń  oraz  ojca  wynalazcy,  tragicznie 
zmarłego inżyniera Michała Kirpicznikowa. 

Kirpicznikowowi  praca  płynęła  jak  wspaniała  muzyka  i  dawała 

mu  tyleż  rozkoszy,  co  odwzajemniona  miłość,  czuł  bowiem  praw-
dziwą namiętność do nieuchwytnego, subtelnego ciała - eteru. Kie-
dy  pisał  komunikat  O  możliwości  i  przypuszczalnych  normach 
dodatkowego  karmienia  elektronów,  
to  sam  czuł  nieprzeparty 
apetyt, a jego młodzieńcze wargi mimowolnie zwilżały się śliną. 

Reporterów  nie  przyjmował,  obiecując  w  zamian  opublikować 

wkrótce niewielką pracę o charakterze informacyjnym, a następnie 
publicznie zademonstrować swoje doświadczenia. 

Którejś  nocy  zdrzemnął  się  przy  biurku,  ale  natychmiast    się  

obudził.  Była noc  - głęboka i tajemnicza, jak wszystkie noce 

391 

background image

zapadające  nad  żywą  ziemią.      Była  późna,  niespokojna  godzina, 
kiedy  to,  mówiąc  słowami  zapomnianego  poety:  Na  grzbietach  fal 
elektrycznych.  Miotając  się  w  dzikim  transie,  Świat  dalszy  tuli 
świat bliższy Jak w bulwarowym romansie. 

O  tej  to  właśnie  porze,  kiedy  człowieka  ogarnia  potrzeba  two-

rzenia  lub  kochania  ktoś  zapukał  do  drzwi  Jegora.  Musiał  przyjść 
ktoś  bliski  lub  ważny,  ktoś,  kogo  zdecydowała  się  wpuścić  nawet 
matka Jegora niezachwianie strzegąca trudnego spokoju syna. 

- Proszę! - powiedział Jegor, odwracając się na krześle. 
Weszła  Walentyna  Krochowa,  zjawiająca  się  niezmiernie  rzad-

ko,  ale  zawsze  mile  witana  córka  inżyniera  Krochowa,  współpra-
cownika  ojca  Jegora  przy  budowie  tundrowego  pionowego  tunelu 
termicznego.  Walentyna  miała  dwadzieścia  lat,  a  więc  osiągnęła 
wiek, w którym podejmuje się życiowe decyzje o tym, czy pokochać 
jednego jedynego człowieka, czy też siłę swej miłości przemienić w 
żądzę poznawania świata. A może, jeśli obfitość sił życiowych na to 
pozwala, objąć jedno i drugie? 

Dla nas jest to niepojęte, ale kiedyś z pewnością tak będzie. Na-

uka  stanie  się  prawdziwie  fizjologiczną  namiętnością,  instynktem 
równie  silnym . jak namiętność płciowa. 

To rozdwojenie dążeń, ten  ból niepodjętej decyzji wyraźnie  ry-

sowały się na twarzy Walentyny Krochowej. Poszukująca młodość, 
chciwe  oczy,  elastyczna  dusza  pozbawiona  jeszcze  swego  środka 
ciężkości i zamknięta w powłoce pulsujących mięśni przesyconych 
gorącą  krwią  -  oto  uroda  Walentyny  Krochowej.  Nierozstrzygnio-
ność, włóczęgostwo myśli i nieskonkretyzowane rysy ufnej twarzy - 
to zdumiewające piękno młodości człowieka. 

392 

background image

-  Cóż mi powiesz, Walu? - zapytał Jegor. 
-  Niewiele!  Przecież  wciąż  jesteś  bardzo  zajęty,  prawda?  -  od-

powiedziała Walentyna. 

-  Nie, nie bardzo. A właściwie i tak, i nie... Żyję jak w gorączce, 

bo sam jeszcze nie wiem, co z mojej pracy wyjdzie. 

-  Już wyszło! Nie udawaj skromnisia... 
-  Nie całkiem, Walu, nie całkiem! Odkryłem jeszcze coś takiego, 

że serce się ściska z przerażenia... 

-  Co to takiego? Jakaś nowa właściwość eterycznego traktu? 
-  Nie,  coś  zupełnie  innego.  Eteryczny  trakt  to  zupełny  dro-

biazg!... Zrozumiałem, Walu, jak Wszechświat rodził się i rodzi, jak 
materia zaczyna oddychać w otchłani chaosu, wolności i ograniczo-
nej  nieuchronności  świata!  To  dopiero  jest  piękne!  Ale  ja  tylko 
czuję to piękno i nic o nim nie wiem... No dobra! A gdzie jest twój 
ojciec? 

-  Na Kamczatce... 
-  Rozwierca  tę  nieszczęsną  planetkę?  Nawet  mnie  ona  się  ser-

decznie  znudziła!  Ile  to  już  lat  minęło  od  jej  lądowania...  Zjawiła 
się, kiedy jeszcze mój ojciec żył! 

-  Tak, ciągle się z nią grzebie. 
-  Nie pisze, co w niej znalazł? 
-  Pisze, że znajduje stopy różnych metali, ale wszystkie te meta-

le są znane ludziom. 

-  A co jeszcze pisze? 
-  Że znaleźli tam jakiś okrągły przedmiot... 
-  Jaki? Mów szybko! 
-  Nie  wiadomo.  Ta  kula  nie  poddaje  się  żadnej  mechanicznej 

obróbce  i  żadnemu  odczynnikowi  chemicznemu.  Całkowita  bier-
ność! 

-  No, no! Walu, przecież jesteś chemiczką, co ty o tym sądzisz? 
-  Co tam ja! To ciebie chciałam o to zapytać... 
-  A diabli wiedzą, co to może być! W tej otchłani, z której docie-

ra do nas światło i przylatują meteory, mogą być takie rzeczy, o 

393 

background image

których się nam nawet nie śniło!... 

-  A kiedy zademonstrujesz swój eteryczny trakt? 
-  Kiedyś go w końcu pokażę, ale najpierw muszę napisać książ-

kę. 

-  Komu ją poświęcisz? 
-  Naturalnie  ojcu.  Inżynierowi  Michałowi  Kirpicznikowi,  wę-

drowcowi i elektrotechnikowi! 

-  To bardzo dobrze, Jegor! Cudownie, jak w bajce: wędrowcowi 

i elektrotechnikowi! 

-  Tak,  Walu.  Nie  pamiętam  twarzy  ojca,  ale  pamiętam,  że  był 

małomówny i wcześnie wstawał. Jak dziwnie i niewcześnie umarł! 
Przecież on niemal odkrył eteryczny trakt... 

-  Masz  rację,  Jegorze!  A  twoja  matka  stała  się  prawdziwą  sta-

ruszką... Może mnie trochę odprowadzisz? Zrobiło się bardzo póź-
no,  ale  noc  jest  bardzo  piękna.  Umyślnie  przyszłam  tu  wolnym 
spacerkiem. 

-  Z  przyjemnością,  Walu,  ale  niezbyt  daleko,  bo  chcę  się  wy-

spać. Za dwa dni muszę oddać książkę do druku, a napisałem do-
piero połowę. Nie lubię pisać, lubię robić konkretne rzeczy. 

Wyszli do westybulu, zjechali windą i znaleźli się na powietrzu, 

w którym wędrowały zmęczone nocne prądy. 

Księżyc wolno przesuwał się po niebie. Być może leżało tam te-

raz zlodowaciałe ciało inżyniera Kreutzkopfa, na wieki samotne. 

Wala i Jegor szli pod rękę. W głowie młodzieńca płynęły nieja-

sne myśli gasnące jak wiatry w dzikim, pustym polu i zapalające się 
od kontaktu z miłą dziewczyną, taką ludzką i kobiecą. Kirpicznikow 
jednak  konstruował  swoje  wynalazki  nie  tylko  głową,  lecz  także 
sercem  i  krwią,  więc  bliskość  Walentyny  wzbudzała  w  nim  tylko 
lekkie uczucie smutku i tęsknoty. Siły jego serca zostały zmobilizo-
wane do ataku na inny cel. 

394 

background image

Moskwa zasypiała. Niewyraźnie i niejasno szumiały jakieś dale-

kie  maszyny.  Nad  głowami  unosił  się  bezsenny  Księżyc,  wzywając 
człowieka  do  lotu,  podróży  i  odetchnięcia  pustką  międzyplanetar-
nej otchłani. 

Jegor  uścisnął  rękę  Wali,  chciał  jej  coś  powiedzieć  -  jakieś  po-

wolne i dziewicze słowo, które każdy człowiek wypowiada tylko raz 
w  życiu,  ale  w  rezultacie  nie  odezwał  się  i  w  milczeniu  wrócił  do 
domu. 

Matka spała, a stół kreślarski tęsknił do jego ręki. 
Zdjąwszy buty i zgasiwszy światło, Jegor nagle przypomniał so-

bie o znalezionym przez Krochowa we wnętrzu kamczackiego boli-
du  tajemniczym  przedmiocie  -  milczącej  kuli,  której  nie  sposób 
rozrąbać na kawałki ani strawić kwasami. 

-  Sprasowany  eter!  -  powiedział  na  głos.  -  Zwłoki  elektronów 

wtłoczone  w  siebie  nawzajem!  Tak,  ich  rzeczywiście  nie  da  się  w 
żaden sposób ugryźć, bo śmierć jest prymitywna i absolutna! 

Przykrył się kołdrą, pomyślał sennie: „A co sprasowało eter?” - i 

usnął. 

We  śnie  zobaczył  ogromną,  luksusowo  wydaną  księgę  i  siebie 

jako  siedmioletniego  chłopczyka  czytającego  od  połowy  strony 
takie oto słowa: 

„Życie jest ułomnym faktem; każda istota usiłuje zrobić coś ta-

kiego, czego nigdy nie było i nie będzie, więc dlaczego wiele zjawisk 
przyrody  żywej  jest  niewytłumaczalnych  i  nie  posiada  odpowied-
ników we Wszechświecie. Na przykład umierający elektron, szuka-
jący w eterze zwłok swojej narzeczonej może ściągnąć ku sobie cały 
kosmos, zagęścić go w  kamień o  potwornym ciężarze  właściwym  i 
samemu zginąć w jego kamiennym środku z rozpaczy, której skala 
podobna  jest  do  odległości  od  Ziemi  do  Drogi  Mlecznej.  Niechaj 
wówczas  uczony  spróbuje  dociec  tajemnicy  martwego  nie-
biańskiego kamienia!... Niechaj zrodzi się mózg zdolny pomieścić 

395 

background image

całą  potworną  komplikację  i  straszliwie  ułomne  piękno  Wszech-
świata!” 

Obudziwszy się Jegor zapomniał swój sen na zawsze, na cale ży-

cie. 

Dwudziestego marca noce nie są tak krótkie, a dnie długie, aby 

zorza zaranna rozgorzała o pierwszej po północy. Nigdy się tak nie 
zdarzało i nawet najstarsi ludzie niczego podobnego nie pamiętają. 

Ale pewnego razu tak się zdarzyło. Mieszkańcy Moskwy rozcho-

dzili się do domów - jedni z teatrów, drudzy z nocnej zmiany, inni 
wreszcie z przeciągającej się wizyty u przyjaciół. 

Tego wieczoru w Wielkiej Sali Filharmonii dawał koncert słyn-

ny wiedeński pianista Schachtmeier. Jego głęboka podwodna mu-
zyka, pełna owego majestatycznego i dziwnego uczucia, którego nie 
można nazwać ni smutkiem, ni ekstazą - wstrząsnęła słuchaczami. 
Ludzie  rozchodzili  się  w  milczeniu  z  Filharmonii,  przerażeni  i  za-
chwyceni nową głębią i horyzontami życia, o których Schachtmeier 
opowiedział im żywiołowym językiem muzyki. 

W  Muzeum  Politechnicznym  o  pół  do  pierwszej  skończył  się 

wykład  Maxa  Valiere'a,  który  zawrócił  z  połowy  drogi  na  Księżyc. 
W rakiecie jego konstrukcji były pewne niedopatrzenia, a ponadto 
środowisko leżące między Ziemią a Księżycem okazało się zupełnie 
inne,  niż  na  to  mogły  wskazywać  obserwacje  prowadzone  z  po-
wierzchni  naszego  globu.  Dlatego  Valiere  zawrócił.  Audytorium 
było  wstrząśnięte  opowieścią  podróżnika  i  pełne  entuzjazmu  dla 
wspaniałego  czynu  z  ogromnym  hałasem  rozpływało  się  po  mie-
ście. Pod tym względem słuchacze Valiere'a i Schachtmeicra krań-
cowo się od siebie różnili. 

I  akurat  w  tym  momencie  wysoko  nad  placem  Swierdłowa  za-

świecił błękitny punkcik, który po sekundzie   zwielokrotnił   swe    

396 

background image

rozmiary   i   zaczął wysnuwać z siebie niebieskawą spiralę, obraca-
jąc  sic  wolno  i  jakby  rozwijając  kłębek  jakiejś  błękitnej  strugi.  Je-
den  promień  wolno  opadał  ku  ziemi  i  widać  było  wyraźnie  jego 
podrygujący  ruch,  jakby  napotykał  na  swej  drodze  przeciwstawne 
siły  hamujące  jego  bieg.  Wreszcie  słup  niebieskiego  martwego, 
ognia  zawisł  między  ziemią  a  nieskończonością,  a  błękitna  zorza 
ogarnęła całe niebo. Wszystkich najbardziej przeraził fakt, że znik-
nęły najdrobniejsze cienie: każdy przedmiot na  powierzchni ziemi 
został  otulony  w  jakiś  nieruchomy,  wszechprzenikający  płyn  -  i 
przestał rzucać cienie. 

Pierwszy  raz  od  swego  założenia  Moskwa  zamilkła:  kto  mówił, 

ten zamilkł, kto milczał, ten nie wydał najcichszego nawet okrzyku. 
Ustał wszelki ruch: kto jechał, ten zatrzymał swój pojazd, kto stał, 
ten zapomniał, gdzie zamierzał się udać. 

Cisza i  błękitny  mądry blask objęły się  nad zmartwiałą Ziemią. 

Cisza była tak głęboka, że owa błękitna zorza zdawała się dźwięczeć 
monotonnie  i  czule,  tak  uspokajająco  jak  granie  świerszczy  zapa-
miętane z dzieciństwa. 

W wiosennym powietrzu każdy głos jest dźwięczny i młody. Te-

raz  też  spod  kolumn  Teatru  Wielkiego  rozległ  się  przenikliwy  i 
zdziwiony  krzyk  kobiety:  czyjaś  dusza  nie  wytrzymała  napięcia  i 
poruszyła się gwałtownie, aby otrząsnąć się z tego zauroczenia. 

I  natychmiast  nocna  Moskwa  ożyła:  szoferzy  nacisnęli  guziki 

starterów, piesi uczynili pierwszy krok, mówiący zakrzyczeli, śpiący 
obudzili  się  i  wybiegli  na  ulice,  każde  spojrzenie  obróciło  się  ku 
niebu, każdy mózg zadygotał z podniecenia. 

Ale błękitna zorza zaczęła  gasnąć.  Ciemność zalewała horyzon-

ty,  spirala  zwijała  się,  kryjąc  się  w  głębinach  Drogi  Mlecznej  i  zo-
stała  tylko  jaskrawa  wirująca  wolno  gwiazda,  ale  i  ona  tajała  w 
oczach, aż wreszcie wszystko zniknęło jak senne majaki.   Każde   

397 

background image

jednak    oko    zapatrzone    w  niebo  długo  jeszcze  widziało  tam  nie-
bieską gwiazdę, chociaż jej tam już nie było, a na  nieboskłonie ja-
rzył się tylko zwyczajny gwiezdny deszcz. 

I  wszystkim  zrobiło  się  jakoś  smutno,  chociaż  prawie  nikt  nie 

wiedział, o co chodzi. 

Rano „Izwiestija” opublikowała wywiad z inżynierem Kirpiczni-

kowem. 

„Wytłumaczenie nocnej zorzy nad światem 
Nasz  reporter  z  największym  trudem  dotarł  do  Laboratorium 

Mikrobiologicznego im. prof. Maranda. Miało to miejsce o czwartej 
nad  ranem,  bezpośrednio  po  wystąpieniu  zjawiska  optycznego  w 
eterze.  W  laboratorium  reporter  zastał  śpiącego  inż.  Kirpiczniko-
wa,  znanego  konstruktora  urządzeń  do  rozmnażania  materii  i  od-
krywcy tak zwanego «eterycznego traktu«. 

Nie odważył się obudzić zmęczonego wynalazcy, ale  wygląd la-

boratorium  pozwolił  mu  ustalić  wszystkie  wyniki  nocnego  do-
świadczenia. 

Poza  przyrządami  niezbędnymi  do  sporządzenia  eterycznego 

traktu i akumulacji martwych elektronów na stole wynalazcy leżał 
stary  pożółkły  rękopis,  na  którego  pierwszej  stronie  widniało  zda-
nie: »Teraz sprawą techników jest hodowanie żelaza, złota i węgla 
tak  samo,  jak  rolnicy  hodują  świnie.«  Korespondent  na  razie  nie 
zdołał ustalić, do kogo należą te słowa. 

Połowę  sali  doświadczalnej  zajmowało  błyszczące  ciało,  które 

po  bliższym  zbadaniu  okazało  się  żelazem  o  kształcie  niemal  pra-
widłowego sześcianu o wymiarach 10x 10x 10 metrów. Nie wiado-
mo,  w  jaki  sposób  bryła  o  takiej  wielkości  znalazła  się  w  sali  do-
świadczalnej,  skoro  prowadzące  do  niej  drzwi  i  okna  są  znacznie 
mniejsze. Pozostaje tylko przypuszczać, iż żelazo nie zostało w ogó-
le  przyniesione  z  zewnątrz,  tylko  wyhodowano  je  w  laboratorium. 
Ten domysł znalazł potwierdzenie w dzienniku laboratoryjnym  

398 

background image

leżącym obok starego rękopisu. Inż. Kirpicznikow wpisał tam wła-
snoręcznie: «Ciało doświadczalne - miękkie żelazo o wymiarach 10 
x  10x  10  cm,  1  godz.  25  min.,  napięcie  optymalne.«  Późniejszych 
wpisów w dzienniku nie ma. Należy więc przypuszczać, iż w ciągu 2 
do 3 godzin żelazo powiększyło swą objętość stukrotnie.  Taka jest 
siła eterycznego karmienia. 

W  sali  rozlega  się  jakiś  nieustanny,  miarowy  hałas,  na  który 

nasz  reporter  zrazu  nie  zwrócił  uwagi.  Po  zapaleniu  światła  do-
strzegł  jakiegoś  potwora  siedzącego  na  podłodze  w  pobliżu  bryły 
żelaza.  Obok  nieznanej  istoty  leżały  skomplikowane  detale  znisz-
czonego  aparatu  wyglądającego  tak,  jak  gdyby  zostały  przepalone 
łukiem  Volty.  Zwierzę  miarowo  jęczało.  Reporter  sfotografował  je 
(zdjęcie zamieszczamy). Jak widać, ma ono kształt owoidu o wyso-
kości metra i maksymalnej szerokości około pół metra. Barwa ciała 
-  czerwono-żółta.  Narządów  wzroku  i  słuchu  nie  stwierdzono.  Ku 
górze  unosi  się  ogromna  rozdziawiona  paszczęka  pełna  czarnych 
zębów  o  długości  dochodzącej  do  4  cm.  Zwierzę  posiada  cztery 
krótkie  (1/4  metra)  muskularne  łapy  o  obwodzie  co  najmniej  pół 
metra. Każda łapa zakończona jest pojedynczym silnym palcem w 
kształcie elastycznego lśniącego oszczepu.  Zwierzę  stoi na grubym 
silnym ogonie, którego koniec porusza się, ukazując trzy połyskliwe 
zęby.  Kły  w  otwartej  paszczęce  są  nagwintowane  i  obracają  się  w 
swoich gniazdach. Ta dziwna i przerażająca istota jest bardzo moc-
no zbudowana i sprawia wrażenie żywej bryły metalu. 

Hałas  w  laboratorium  spowodowany  był  jękami  tego  gada  wy-

wołanymi  prawdopodobnie  głodem.  Zwierzę  to  jest  bez  wątpienia 
sztucznie  utuczonym  i  wyhodowanym  przez  inż.  Kirpicznikowa 
elektronem. 

Na zakończenie tego, by tak rzec, zaocznego wywiadu z inż. Kir-

picznikowem redakcja łączy się z czytelnikami i całym krajem w  

399 

background image

radości  z  powodu  nowego  zwycięstwa  geniuszu  naukowego,  które 
przypadło w udziale młodemu radzieckiemu naukowcowi. 

Sztuczna  hodowla  żelaza  i  w  ogóle  rozmnażanie  materii  da 

Związkowi  Radzieckiemu  taką  przewagę  gospodarczą  i  wojskową 
nad  pozostałą,  kapitalistyczną  częścią  świata,  że  gdyby  kapitalizm 
miał wyczucie epoki i rozsądek historyczny, natychmiast poddałby 
się  socjalizmowi  bez  żadnych  warunków  wstępnych.  Ale  imperia-
lizm niestety nigdy nie miał tych cennych cech. 

Rewolucyjna Rada Wojskowa i Wszechzwiązkowa Rada Gospo-

darki  Narodowej  podjęła  już  odpowiednie  kroki  dla  zapewnienia 
państwu monopolu na korzystanie z wynalazku J. M. Kirpiczniko-
wa. 

J. M. Kirpicznikow jest członkiem partii i Biura Wykonawczego 

Komunistycznej Międzynarodówki Młodzieżowej. Już parę miesię-
cy temu zrzekł się bezpłatnie na rzecz państwa praw do wszystkich 
swoich odkryć i konstrukcji. Ze swej strony rząd naturalnie zapew-
ni J. M. Kirpicznikowowi wszelkie warunki do dalszej pracy. 

Dziś o godzinie pierwszej po południu J. M. Kirpicznikow spo-

tka  się  z  przewodniczącym  Rady  Komisarzy  Ludowych  Związku, 
tow. Czaplinem.” 

Cała Moskwa - ten nowy Paryż socjalistycznego świata - oszala-

ła z radości po przeczytaniu tej informacji. Żywe, namiętne, uspo-
łecznione  miasto  w  całości  wyległo  na  ulice,  zapełniło  kluby,  sale 
wykładowe i w ogóle wszystkie miejsca, gdzie była nadzieja na uzy-
skanie dokładniejszych wiadomości na temat prac Kirpicznikowa. 

Dzień wstał słoneczny, śnieg zaczął tajać i potężna nadzieja roz-

rastała się w ludzkich sercach. W miarę ruchu Słońca ku południo-
wemu  zenitowi  mózg  człowieka  coraz  jaśniej  widział  przyszłość 
promienną jak tęcza, oszałamiającą jak podbój Wszechświata, jak  

400 

background image

błękitna otchłań wielkiej duszy obejmującej żywioły świata niczym 
ukochaną kobietę. 

Ludzie nie znajdowali slow na wyrażenie radości ze zwycięstwa 

techniki i każdy tego dnia był szlachetny. 

Cóż może  być radośniejszego i pełniejszego  niepokoju od dnia, 

który zwiastuje rewolucję techniczną i niesłychany dobrobyt społe-
czeństwa? 

„Wieczorna  Moskwa”  wydrukowała  sprawozdanie  z  zebrania 

robotników  fabryki  „Generator”,  w  której  Jegor  Kirpicznikow  od-
bywał swoją dwuletnią praktykę studencką. 

Na  zebranie  przybył  przewodniczący  Rady  Komisarzy  Ludo-

wych Czaplin i Kirpicznikow. Powitało ich na stojąco osiem tysięcy 
rzemieślników i specjalistów. 

Kirpicznikow  wygłosił  referat  o  odkryciu  eterycznego  traktu 

oraz  jego  wykorzystaniu  przemysłowym  w  najbliższej  przyszłości. 
Zaczął od badań prowadzonych przez Ajunitów, szczegółowo omó-
wił  prace  F.  K.  Popowa,  którego  należy  uznać  za  wynalazcę  ete-
rycznego traktu, a następnie przedstawił historię poszukiwań swo-
jego  ojca  i  zakończył  krótką  wzmianką  o  własnej  pracy  będącej 
ukoronowaniem trudu wszystkich poprzedników. 

Tow.  Czaplin  przedstawił  posunięcia,  jakich  zamierza  dokonać 

rząd, aby wynalazek Kirpicznikowa przyniósł jak największy poży-
tek społeczeństwu. 

Rzemieślnicy na własnych rękach zanieśli Kirpicznikowa i Cza-

plina do ich automobili. 

Czaplin pojechał na Kreml, a Kirpicznikow do mieszkania mat-

ki. 

Podobnie jak za dawnych czasów kobiety nosiły teraz narzutki i 

długie  suknie  zakrywające  nogi  i  ramiona.  Miłość  była  uczuciem 
rzadkim, lecz uważano ją za dowód wielkiego intelektu. 

401 

background image

Dziewiczość   kobiet  i   mężczyzn  stała  się  społeczną normą 

moralną,  a  literatura  tych  czasów  stworzyła  wzorce  nowego  czło-
wieka  nie  znającego  małżeństwa,  lecz  pełnego  namiętnej  miłości 
zaspokajanej  jednak  nie  przez  współżycie,  tylko  przez  twórczość 
naukową lub kreacyjną działalność społeczną. 

Czasy  płciowej  ułomności  odeszły  z  kręgu  zainteresowania 

człowieka pochłoniętego urządzaniem społeczeństwa i natury. 

Nadeszło  nowe  lato.  Jegor  poczuł  się  zmęczony  eterycznym 

traktem i bezradnie zatęsknił za odległymi, niejasnymi zjawiskami, 
jak mu się to już nie po raz pierwszy przydarzyło. 

Znowu trawił dni na włóczędze i rozkoszował się samotnością to 

w Ostankinie, to w Srebrnym Borze, to nad brzegami Ładogi, którą 
zawsze bardzo lubił. 

-  Ty, Jegor, powinieneś się zakochać! - mówili mu przyjaciele. - 

Ech, żeby tak napuścić na ciebie jakąś hożą dziewczynę o warkoczu 
przesiąkniętym zapachem siana!... 

-  Dajcie  spokój  -  opędzał  się  od  nich  młody  wynalazca.  -  Ja  i 

sam z sobą nie bardzo umiem sobie poradzić. Wiecie, zupełnie nie 
mogę się zmęczyć. Pracuję dzień i noc, a rano słyszę, jak mi mózg 
zgrzyta i nie kwapi się do snu! 

-  No to się ożeń! - upierali się przyjaciele. 
-  Nie!  Kiedy  zakocham  się  mocno  po  raz  pierwszy  i  ostatni  w 

życiu, to wtedy... 

-  Co wtedy? 
-  Wtedy... wyruszę na wędrówkę, żeby marzyć i tęsknić za uko-

chaną. 

-  Dziwny  z  ciebie  człowiek,  Jegorze!  Zalatuje  od  ciebie  jakimś 

stęchłym  romantyzmem...  Inżynier,  członek  partii,  a  ma  ochotę 
tęsknić i marzyć!... 

W maju przypadały urodziny Walentyny Krochowej. Wala przez 

cały  dzień  czytała  Puszkina  i  płakała,  bo  ukończyła  właśnie  dwa-
dzieścia lat. 

402 

background image

Wieczorem ubrała się w szarą suknie, ucałowała sygnet na palcu 

-  prezent  od  ojca  -  i  zaczęła  czekać  na  Jegora,  jego  matkę  i  dwie 
swoje przyjaciółki. Nakryła do stołu. W pokoju pachniało kwiatami, 
polem i czystym ludzkim ciałem. 

Ogromne okno było szeroko rozwarte, ale widać przez nie było 

tylko niebo i powietrze drgające na straszliwej wysokości. 

Wybiła siódma. Walentyna usiadła do fortepianu i zagrała kilka 

etiud Schachtmeiera. Nie mogła pozbyć się serdecznego niepokoju 
i  nie  wiedziała,  co  ma  robić  -  rozpłakać  się  czy  też  zacisnąć  zęby  i 
stracić nadzieję. 

Wiosenną naturę trawiła cielesna namiętność i żądza odurzają-

cej  życie  miłości.  Walentyna  Krochowa  dostała  się  w  krąg  tych 
pierwotnych sił i nie potrafiła się z nich wyzwolić. Ani rozsądek, ani 
cudze cierpienia zawarte w poematach i muzyce - nic nie pomagało 
jej  zrozpaczonej  młodości.  Potrzebowała  pocałunku,  a  nie  filozofii 
ani  nawet  piękna.  Zawsze  była  wobec  siebie  uczciwa,  więc  i  teraz 
doskonale zdawała sobie z tego sprawę. 

O  ósmej  rozległo  się  pukanie  do  drzwi.  Listonosz  przyniósł  jej 

telegram zawierający dziwne, żartobliwe i okrutne słowa ułożone w 
rymy, do których Jegor miał słabość od dzieciństwa:  

Darowuję ci Księżyc na niebie,  
Daję żywą trawę na ziemi.  
Jestem sam, jestem bardzo biedny,  
Ale nic mi nie żal dla ciebie. 

Walentyna  niczego  nie  zrozumiała,  ale  nie  miała  czasu  na  za-

stanawianie się, bo akurat przyszły wesołe przyjaciółki. 

O jedenastej Walentyna pozbyła się przyjaciółek i poszła do Je-

gora gnana ponurą rozpaczą. 

Zastała tylko Marię Aleksandrownę. Jegora w domu nie było już 

od  dwóch  dni.  Walentyna  przyjrzała  się  blankietowi  telegramu  i 
zobaczyła, że został on nadany z Pietrozawodzka. 

403 

background image

-  A ja myślałam, że on dzisiaj u pani będzie - powiedziała Maria 

Aleksandrowna. 

-  Nie, u mnie go nie było! 
Obie kobiety usiadły w milczeniu, zazdrosne o siebie nawzajem 

- obie równie nieszczęśliwe z powodu utraty. 

W sierpniu Maria Aleksandrowna otrzymała nadany z Tokio list 

od Jegora: 

Mamo!  Jestem  szczęśliwy,  bo  coś  niecoś  zrozumiałem. 

Moja praca zbliża się do końca. Tylko wędrując po ziemi pod 
różnymi promieniami słońca i nad różnymi skałami potrafię 
prawdziwie  myśleć.  Dopiero  teraz  zrozumiałem  ojca,  bo  do 
pobudzenia  myśli  potrzebne  są  siły  zewnętrzne.  Owe  siły 
rozproszone  są  po  drogach  całej  Ziemi.  Należy  ich  szukać  i 
podstawiać  pod  nie  głowę  i  ciało,  jak  pod  ciepłą  ulewę. 
Wiesz, że szukam korzeni świata, gleby kosmosu, z której te 
korzenie  wyrosły.  Kiedyś  marzyli  o  tym  starożytni  filozofo-
wie, a teraz stało się to pilnym problemem naukowym. Ktoś 
go  musiał  rozwiązać,  więc  ja  się  tego  podjąłem.  Poza  tym 
wiesz,  że  moje  żywe  mięśnie  dopominają  się  o  pracę  i  zmę-
czenie,  gdyż  w  bezczynności  i  lenistwie  zginąłbym  i  sczezł. 
Ojciec również czuł tę potrzebę; być może jest to nabyta cho-
roba, a może złe dziedzictwo przodków - pieszych włóczęgów 
i  kijowskich  pątników.  Nie    szukaj  mnie  i  nie  martw  się  o 
mnie: wrócę, kiedy dokonam tego, co zaplanowałem. Myślę o 
tobie nocując w stogach siana i rybackich szałasach. Tęsknię 
za tobą, ale pędzą mnie naprzód moje niespokojne nogi i mo-
ja  szalona  głowa.  Może  naprawdę  życie  jest  faktem  ułom-
nym, a każda oddychająca istota - cudem i wyjątkiem. Skoro 
tak, to tym serdeczniej myślę o mojej ukochanej matce i nie-
pomszczonym ojcu. 

Jegor 

404 

background image

Trzydziestego  pierwszego  grudnia  do  Moskwy  dotarła  wiado-

mość,  że  Jegor  Kirpicznikow  zmarł  w  więzieniu  w  Buenos  Aires. 
Został aresztowany wraz z grupą bandytów rabujących pociągi po-
spieszne. W więzieniu zachorował na tropikalną malarię. Cała szaj-
ka  została  skazana  na  powieszenie,  a  ponieważ  Kirpicznikow  był 
zbyt słaby, żeby iść na szubienicę - dano mu śmiertelną dozę truci-
zny. 

Jego  zwłoki  razem  z  doczesnymi  szczątkami  powieszonych  ra-

busiów  zostały  wrzucone  w  mętne  wody  Amazonki  i  spłynęły  do 
Atlantyku.  Szubienice  stały  tuż  nad  brzegiem  Amazonki.  Je  rów-
nież wrzucono po egzekucji do rzeki. 

Na  zapytanie  rządu  radzieckiego  o  powód  takiej  brutalnej  roz-

prawy z człowiekiem, który nie mógł być przestępcą i trafił do szaj-
ki  zapewne  najzupełniej  przypadkowo,  władze  brazylijskie  odpo-
wiedziały,  iż  nie  miały  pojęcia,  że  uwięziły  właśnie  Kirpicznikowa. 
W  momencie  aresztowania  odmówił  podania  swego  nazwiska,  a 
potem zachorował i w trakcie śledztwa ani razu nie odzyskał przy-
tomności. 

Maria  Aleksandrowna  ustawiła  nową  urnę  w  Domu  Pamięci  w 

Srebrnym Borze, tuż obok urny swojego męża, i opatrzyła ją napi-
sem: 

„Jegor Kirpicznikow. Zginął w wieku 29 lat. Wynalazca eterycz-

nego traktu - kontynuator dzieła F. K. Popowa i swego ojca. Wiecz-
na sława i cześć budowniczemu nowej przyrody.” 

1927 

Przełożyła Aneta Tyszkowska 

background image

Posłowie 

Fantastyka  rosyjska  jest  znana  w  Polsce  przede  wszystkim  w 

swoim wariancie radzieckim. Nic w tym dziwnego, ponieważ oczy-
wisty  rozwój  tego  gatunku  wypowiedzi  literackiej  datuje  się  bez 
wątpienia  od  lat  dwudziestych.  Należy  zaznaczyć,  że  z  ostatnich 
trzydziestu  lat  pochodzi  najwięcej  utworów  twórców  science  fic-
tion. Chodzi tu przede wszystkim o takich pisarzy, jak Iwan Jefre-
mow, Aleksander Kazancew, Giennadij Gor, Jeriemiej Parnow czy 
też bracia Arkady i Borys Strugaccy. 

Nurt  tego  typu  twórczości  literackiej  (SF)  w  zasadzie  stale  ist-

niał  w  literaturze  radzieckiej,  ale  niewątpliwie  jego  eksplozja  na-
stąpiła  po  1956  roku,  po  znamiennych  i  historycznych  decyzjach  
XX Zjazdu KPZR dotyczących wszystkich dziedzin życia społeczno-
politycznego  i  kulturalnego.  Oczywistym  symptomem  tych  zmian 
w  dziedzinie  radzieckiej  fantastyki  naukowej  stały  się  nie  tylko 
same  dzieła,  ale  także  cały  szereg  poczynań  instytucjonalno-
organizacyjnych.  Wówczas  to  wzrosło  znaczenie  znanej  serii  „Bi-
bliotieka  prikluczenij  i  naucznoj  fantastiki”,  w  której  nota  bene 
ukazało się sporo utworów Stanisława Lema. Tendencję tę utrwali-
ły wszelkiego rodzaju almanachy, na przykład NF, Sbornik naucz-
noj  fantastiki,  Fantastika, 
czy  też  bardziej  uniwersalnego  charak-
teru Mir priklliczenij, Choczu wsio znat’ itp. oraz wszelkiego  

406 

background image

rodzaju  antologie.  Oczywiście  te  poczynania  autorów  i  wydawców 
radzieckich  szły  w  jakimś  sensie  w  parze  z  ogólną  inwazją  SF  w 
sferę  życia  duchowego  naszej  współczesności.  Jej  symptomy 
znacznie  wcześniej  przejawiły  się  za  Zachodzie,  zwłaszcza  (naj-
wcześniej) w Stanach Zjednoczonych. Wreszcie ta ogólna tendencja 
światowa znalazła swój pełny wyraz w powstaniu wielu organizacji 
międzynarodowych  jednoczących  autorów  SF  oraz  propagujących 
tę  twórczość  wśród  ich  coraz  liczniejszych  wielbicieli  i  adeptów. 
Zjawisko to nie ominęło także Polski. 

Jednak  oczywisty  rozwój  współczesnej  fantastyki  radzieckiej 

przesłonił  w  poważnym  stopniu  to,  co  zrobiono  w  tej  mierze  w 
Rosji  w  przeszłości,  nawet  w  tej  niezbyt  odległej,  z  lat  dwudzie-
stych.  Zrozumiałe  jest,  że  współczesna  fantastyka  radziecka  nie 
wyrosła na ugorze. Przeciwnie, minione wieki  i lata zbudowały jej 
solidną  podstawę  nie  tylko  w  dziełach  klasyków  literatury  rosyj-
skiej  (Aleksandra  Radiszczewa,  Mikołaja  Czernyszewskiego,  Lwa 
Tołstoja, Fiodora Dostojewskiego, Iwana Turgieniewa), ale także w 
utworach  wielu  innych  mniej  znanych  lub  dziś  zupełnie  zapom-
nianych pisarzy. 

Zatem dominacja współczesnej fantastyki radzieckiej przejawia-

jąca  się  w  olbrzymich  ilościach  publikowanych  dzieł,  wszelkiego 
rodzaju  almanachach  i  antologiach  (Aleksander  Kazancew,  Iwan 
Jefremow czy bracia Strugaccy i in.), w poważnym stopniu zaważy-
ła  na  specyfice  popularyzacji  fantastyki  rosyjskiej  w  Polsce.  Do-
strzegamy to przede wszystkim w wielu polskich antologiach i edy-
cjach dzieł poszczególnych  pisarzy radzieckich.  Takie  zbiorki i an-
tologie,  jak  Alfa  Eridana  (1962),  Ostatni  z  Atlantydy  (1964),  Za-
gadka liliowej  planety  
(1966)  czy  Okno  w  nieskończoność  (1980) 
utrwaliły przekonanie czytelnicze, że przedrewolucyjna fantastyka  

407 

background image

rosyjska w swoim scjentystycznym kształcie albo nie istniała, albo 
była znikoma i niegodna uwagi. Dotyczy to także w pewnym sensie 
fantastyki  radzieckiej  okresu  tuż  po  rewolucji.  Nie  zmieniają  bo-
wiem  tego  stanu  rzeczy  przekłady  (nieliczne  zresztą)  utworów 
Aleksego Tołstoja, Aleksandra Bielajewa i Andrieja Płatonowa. 

W  ostatnich  latach  zauważamy  poważną  zmianę  tej  orientacji, 

przede wszystkim w ZSRR. Otóż w 1977 roku „Mołodaja Gwardija”, 
zasłużone wydawnictwo radzieckie w dziedzinie popularyzacji fan-
tastyki,  wydała  interesującą,  retrospektywną  antologię  fantastyki 
rosyjskiej pod tytułem Wzgląd skwoz' stoletija, obejmujący znacz-
ny  wybór  przeważnie  zapomnianych  małych  form  prozatorskich 
słabo  znanych  pisarzy  rosyjskich  XVIII  i  pierwszej  połowy  XIX 
wieku.  Dwa  lata  później  ta  sama  moskiewska  firma  wydawnicza 
opublikowała antologię pod tytułem Wiecznoje solnce, która objęła 
przede  wszystkim  rosyjską  utopię  społeczną  i  fantastykę  naukową 
od drugiej połowy XIX wieku do modernizmu, a więc do przełomu 
XIX i XX wieku. Równocześnie wznowiono ostatnio wiele zupełnie 
zapomnianych lub całkowicie nieznanych utworów takich pisarzy z 
lat dwudziestych naszego stulecia, jak Aleksander Bogdanów, Kon-
stanty  Ciołkowski,  Walentin  Katajew,  Wieniamin  Kawierin,  Alek-
sander Grin, Andriej Platonów czy Aleksander Biclajew. 

Niewątpliwie  te  poczynania  i  przede  wszystkim  dwie  obszerne 

antologie zdopingowały polskich tłumaczy i wydawców do wydania 
podobnego w pewnym sensie zbiorku fantastyki rosyjskiej sięgają-
cej  XVIII  wieku.  Jednak  ani  autor  wyboru  i  tłumacz  zarazem,  ani 
wydawca  nie  zamierzali  kopiować  skądinąd  ciekawych  pozycji  ra-
dzieckich.  Starali  się,  przede  wszystkim  w  oparciu  o  wiele  źródeł 
radzieckich, stworzyć retrospektywny obraz fantastyki rosyjskiej, 

408 

background image

który  sygnalizowałby  pewne  nurty  i  poszukiwania  pisarzy  bądź 
mało znanych, bądź też zupełnie zapomnianych. 

Z tych właśnie względów zrezygnowano z monolityczności anto-

logii w sensie jej jednorodności gatunkowej. Uwzględniono typową 
SF, ale też szczególnie wyeksponowano wielkość odmian gatunku - 
od  utopii  oświeceniowej  czy  romantycznej  do  utworów  typu  SF 
Herberta George'a Wellsa albo Juliusza Verne'a, jak również takich 
dzieł;  w  których  można  odnaleźć  silny  wpływ  innych  pisarzy  za-
chodnich (np. R. Kiplinga, E. T. A. Hoffmanna, E. A. Poego). 

W  zasadzie  zrezygnowano  z  tych  fragmentów  wielkiej  klasyki 

rosyjskiej  XIX  wieku,  które  są  dość  dobrze  znane  w  Polsce  dzięki 
wielokrotnym wznowieniom na przykład takich dzieł, jak Co robić? 
Mikołaja Czernyszewskiego (ze słynnym snem bohaterki powieści, 
Wiery  Pawłowny)  czy  też  części  powieści  Młodzik  Fiodora  Dosto-
jewskiego  (Sen  o  złotym  wieku).  Dotyczy  to  także  utworów  Alek-
sandra  Radiszczewa,  Iwana  Turgieniewa,  Iwana  Gonczarowa,  jak 
również  Lwa  Tołstoja,  Antoniego  Czechowa  czy  Maksyma  Gorkie-
go. 

Włączono jednak do zbiorku fragment niesłusznie zapomnianej 

powieści podróżniczej hrabiego Włodzimierza Sołłoguba pod tytu-
łem  Tarantas,  będącej  swoistą  parodią  słowianofilskich  idei  prze-
ważnie  idealizujących  wizje  przyszłości.  Fragment  tej  powieści, 
ostatnio zresztą wznowionej w ZSRR w znakomitym reprincie, jest 
w tej antologii o tyle istotny, że nie tylko przypomina dzieło zapo-
mniane (i godne wydania w przekładzie), ale również wskazuje na 
istnienie w klasycznej literaturze rosyjskiej silnego nurtu sceptycz-
nego w budowaniu utopijnych wizji społecznych. Co więcej, wydaje 
się,  że  Włodzimierz  Sołłogub  ze  swoim  Tarantasem  stał  się  w  ja-
kiejś mierze prekursorem futurologicznych wizji Mikołaja Gogola  

409 

background image

zawartych  w  historiozoficznych  fragmentach  Martwych  dusz  oraz 
utopijnych, optymistycznych wyobrażeń Mikołaja Czernyszewskie-
go  zbudowanych  już  na  innych,  znacznie  bardziej  zracjonalizowa-
nych podstawach. Do Gogola nawiązuje niewątpliwie wizyjny cha-
rakter  przyszłości  Rosji.  W  tym  też  można  doszukiwać  się  silnej 
presji  romantyzmu.  Do  Czernyszewskiego  zaś  -  wyraźne  akcenty 
społeczni,  zwłaszcza  krytyczne  widzenie  rzeczywistości  realnej, 
empirycznej. 

Rok 4338 Włodzimierza Odojewskiego umieszczony w antologii 

jest  również  tylko  fragmentem  większej  całości,  która  w  zamiarze 
autora  miała  być  ogromną  powieścią  obejmującą  czasy  przeszłe 
Rosji,  teraźniejszość  oraz  jej  przyszłość.  Autor  nie  zdołał  nawet 
zakończyć części futurologicznej - tej swoistej ucieczki od rzeczywi-
stości  w  świat  wyobraźni.  Sam  utwór  posiada  przy  tym  dość  nie-
zwykłą w SF (ale typową dla romantyzmu) strukturę luźnych frag-
mentów, których nie łączy fabuła przygodowa, lecz tylko sam boha-
ter  doznający  szeregu  przeżyć,  wrażeń  i  fascynacji  związanych  z 
somnambuliczną wizją roku 4338 wyrażoną w formie listów z po-
dróży.  Podkreślenia  wymaga  także  głęboka  wiedza  pisarza  z  po-
czątku XIX wieku oraz określone niepokoje cywilizacyjne, niewąt-
pliwie romantycznej proweniencji. Jest to swoisty traktat czy esej o 
złożonej  wymowie  historiozoficznej,  której  bardziej  jednoznaczny 
wyraz zawarły wcześniejsze utwory okresu oświecenia czy później-
sze z czasów pozytywizmu. 

Na  uwagę  zasługują  rzeczy  w  Polsce  mało  znane,  zwłaszcza  z 

okresu  oświecenia  i  początków  romantycznego  przełomu.  Chodzi 
tu  o  Najnowszą  podróż  napisaną  w  mieście  Bielewie  Wasyla 
Lewszyna i Krainę Bezgłowców Wilhelma Küchelbeckera, znanego 
ze  swej  radykalnej  działalności  dekabrystowskiej.  Opowieść 
Lewszyna, podobnie jak wiele innych utworów z okresu oświecenia  

410 

background image

(np. Podróż z Petersburga do Moskwy Aleksandra Radiszczewa, w 
której również są wybitnie utopijne rozdziały, czy Podróż do Ziemi 
Ofirskiej  [...]  
Michała  Szczerbatowa)  przenosi  bohatera  w  księży-
cową  krainę  utopijną,  racjonalistycznie  zorganizowaną  według 
wzorców i wyobrażeń typowo oświeceniowych. 

Utwór  Küchelbeckera  jest  także  „podróżą”  w  krainę  utopijną, 

ale jej więź z realną rzeczywistością rosyjską została znacznie moc-
niej  podkreślona  poprzez  aktualność  spraw  i  problemów,  których 
postawienie i krytyczne ujęcie świadczy o zdecydowanym radykali-
zmie  społecznym  i  humanizmie.  Formalnym  przykładem  tegoż 
może  być  satyryczne,  zjadliwe  nazewnictwo  domniemanego  pań-
stwa księżycowego i jego stolicy: Akefalia - Bezhołowie i Akardion - 
Bezduszność. 

Ciekawym  ewenementem  jak  najbardziej  typowej  już  SF  jest 

niewielki  utwór  Mikołaja  Morozowa,  ściśle  związanego  z  ruchem 
narodowolców. Jest to zapis przygody fantastycznej możliwej dzię-
ki  wprowadzeniu  szeroko  rozbudowanych  motywów  naukowych  i 
technicznych  w  oparciu  o  hipotezy  naukowe  lat  osiemdziesiątych 
ubiegłego  wieku  (kwestie  nieważkości,  lądowanie  na  Księżycu, 
próba jego opisu). Pewne aluzje do realnej rzeczywistości na Ziemi 
są tu jednak zdecydowanie stonowane, mimo że sam Morozów był 
jednym z najradykalniejszych przeciwników caratu (był trzykrotnie 
aresztowany, przesiedział - przeważnie w strasznym Szlisselburgu - 
ponad dwadzieścia pięć lat). 

Na  podkreślenie  zasługuje  także  bardzo  swoiste  opowiadanie 

Toast Aleksandra Kuprina, znanego w Polsce z przekładów swoich 
podstawowych  dzieł  -  Pojedynku,  wstrząsającej,  naturalistycznej 
Jamy  oraz  opowiadań  psychologiczno-obyczajowych.  Kuprin  w 
wielu swoich utworach fantastycznych ulegał wyraźnym wpływom 
Herberta Wellsa, co znalazło swój wyraz w takich opowiadaniach,  

411 

background image

jak  Błękitna  gwiazda,  Czarodziejski  dywan,  Królewski  park  
Rozrzedzone słońce. Toast zaskakuje świeżością i nawet aktualno-
ścią  problematyki.  Pisarz  nie  tylko  przedstawił  w  nim  utopijną 
wizję  przyszłości,  ale  równocześnie  zanegował  tę  przyszłość  po-
przez wyeksponowanie kwestii uniformizacji i bezduszności. 

Pewne paralele z twórczością Herberta George'a Wellsa można 

odnaleźć  w  dość  obszernej  opowieści  pod  tytułem  Góra  Gwiazdy 
Walerego  Briusowa,  znanego  dekadenta  i  symbolisty  rosyjskiego. 
Jest on znany w Polsce przeważnie ze swoich impresjonistycznych 
wierszy  oraz  doskonałej,  modernistycznej  prozy  (por.  powieść 
Ognisty anioł oraz zbiorek małych form prozy pt. Rea Silvia i inne 
opowiadania 
wydany kilka lat temu). Okazuje się, że  Briusow  nie 
pogardzał  także  fantastyką,  która  w  Górze  Gwiazdy  i  w  innych 
utworach typu SF (np. Bunt maszyn czy Powstanie maszyn) ściśle 
wiązała  się  z  jego  wizjami  eschatologicznymi  i  katastroficznymi, 
tak bardzo fascynującymi w ogóle symbolistów rosyjskich. 

Osobliwością antologii jest ścisłe związanie fantastyki rosyjskiej 

minionych  epok  z  porewolucyjną  literaturą  radziecką  tego  typu, 
która  jest  reprezentowana  przez  swoich  najwybitniejszych  przed-
stawicieli:  Aleksandra  Grina,  Andrieja  Płatonowa,  Wieniamina 
Kawierina  oraz  jednego  z  twórców  nowoczesnej  SF  -  Aleksandra 
Bielajewa. 

Właściwie  tylko  Bielajew  i  Grin  jako  fantaści  są  nieco  szerzej 

znani w Polsce. Dotychczas wydano u nas kilka powieści Bielajewa, 
między  innymi  Wyspę  zaginionych  okrętów  i  Człowieka-rybę.  
pewnym  sensie  kontynuuje  on  na  gruncie  radzieckim  osobliwości 
fantastyki  Juliusza  Verne'a,  bowiem  preferując  myśl  naukowo-
techniczną  tworzy  równocześnie  na  jej  bazie  przyszłe  możliwości 
fantastyczne.  Preferuje  także  fabułę  sensacyjno-przygodową.  Jed-
nocześnie do tak skonstruowanych utworów włącza cały szereg  

412 

background image

nowych  kwestii  społeczno-politycznych,  moralnych  i  nawet  świa-
topoglądowy*^  nieraz  o  wyraźnie  publicystycznymi  doraźnym 
charakterze.  Opowieść  Biały  dziki  człowiek  zawiera  niewątpliwie 
polemikę  z  tak  bardzo  popularnym  w  latach  dwudziestych  i  trzy-
dziestych cyklem powieściowym E. R. Burroughsa o Tarzanie. 

Andriej Platonów jako fantasta nie został jeszcze szerzej pozna-

ny w Polsce. Jego kilka utworów fantastycznych nie weszło do czę-
sto wydawanych i wznawianych zbiorków opowiadań i opowieści. Z 
tego  powodu  przytoczono  w  antologii  dwa  najważniejsze  fanta-
styczne  utwory  pisarza  -  opowiadanie  Potomkowie  słońca  i  opo-
wieść  Eteryczny  trakt.  Ta  ostatnia  została  wprawdzie  napisana 
wiatach  1926-1927,  ale  po  raz  pierwszy  opublikowano  ją  w  ZSRR 
dopiero w 1967 roku. 

Platonów nie preferuje przygody, nie tworzy też utopii, a korze-

nie jego fantastyki mocno tkwią w rodzimych realiach i odnoszą się 
do  czasów  mu  współczesnych.  W  wizjach  fantastycznych  pociąga 
go  to,  co  interesuje  i  w  zasadniczej  twórczości,  a  więc  stosunek 
człowieka  do  świata  rzeczy,  maszyn  i  odkryć  naukowych.  Stąd  tak 
mocno  wyłania  się  etyczny  aspekt  cywilizacji,  jej  perspektyw  oraz 
miejsca w nich człowieka. Łatwo dostrzec, zwłaszcza w Eterycznym 
trakcie,  
sceptycyzm  wobec  człowieka  i  jego  możliwości,  chociaż 
ujmuje i pociąga czytelnika fascynacja pisarza bohaterami bez resz-
ty oddanymi pracy i wzniosłej idei. Nieobca mu jest także zjadliwa 
ironia i satyra w stosunku do przyjętych stereotypowych, zracjona-
lizowanych i doraźnych wyobrażeń o człowieku i społeczeństwie. 

Inną odmianę fantastyki reprezentują utwory Aleksandra Grina 

Szczurołap i Wieniamina Kawierina Beczka. Grin tworzy fantasty-
kę niesamowitości i grozy, Kawierin - paradoksu i groteski. 

413 

background image

Ich  twórczość  znana  jest  w  Polsce  przeważnie  dzięki  przekła-

dom  kilku  powieści  oraz  nielicznych  opowiadań.  Fantastyka  Ka-
wierina dzięki opowiadaniu umieszczonemu w antologii dociera do 
czytelnika  polskiego  po  raz  pierwszy.  Szczurołap  Grina  był  już 
publikowany  w  przekładzie  we  wcześniej  wydanym  zbiorku  opo-
wiadań niesamowitych pisarza. Równocześnie te dwa utwory silnie 
są  związane  z  modernizmem,  to  znaczy  reprezentują  specyficzny 
typ  imaginacji  modernistycznej  polegającej  na  przetworzeniu  rze-
czywistości,  jej  ufantastycznieniu,  zdemonizowaniu,  udziwnieniu. 
U  Kawierina  przejawia  się  to  w  warstwie  fabularnej  (zagadka,  pa-
radoks), u Grina - w grze wyobraźni chorego bohatera. 

Wybór tekstów bynajmniej nie odtwarza pełnego obrazu rozwo-

ju  rosyjskiej  fantastyki  (brak  tu  wielu  utworów  oświeceniowych  - 
Michała  Szczerbatowa,  Aleksandra  Ułybyszewa;  romantycznych  - 
zwłaszcza Roku MMMCDXL VIII Aleksandra Weltmana, powieści 
napisanej  w  1833  roku  i  niewątpliwie  polemicznej  w  stosunku  do 
utworów  Włodzimierza  Odojewskiego;  modernistycznych  -  szcze-
gólnie  powieści  Aleksandra  Bogdanowa  Czerwona  Gwiazda  lub 
Inżynier Menni; jak również dzieł późniejszych, porewolucyjnych, 
z lat dwudziestych - zwłaszcza opowiadań Wakntina Katajewa). 

Prezentowana  antologia  jest  kolejną  polską  próbą  penetracji 

bogatego  dorobku  w  dziedzinie  fantastyki  rosyjskiej  i  radzieckiej, 
bynajmniej  nie  ograniczoną  przyjętymi  ramami  chronologicznymi 
ani też epokami literackimi. Uwzględnia fantastykę różnorodną, tę 
odleglejszą  i  tę  bliższą  nam  w  czasie,  ale  w  gruncie  rzeczy  mało 
znaną. 

W  rezultacie  tak  skonstruowana  antologia  obejmuje  okres  od 

XVIII wieku do lat dwudziestych naszego stulecia nie tylko wypeł-
nia określoną lukę w znajomości i popularyzacji tego gatunku, nie 

414 

background image

tylko sygnalizuje bogactwo jego odmian, ale równocześnie wskazu-
je na oczywistą więź fantastyki przedrewolucyjnej z tego typu twór-
czością po 191  roku, co  było nieraz niesłusznie  podważane. Prob-
lem  sprowadza  się  nie  tylko  do  kontynuacji  wariantów    fantastyki   
czy    jej    problematyki,    ulegające)  presji  określonych  warunków 
historycznych  Rosji,  ale  przede  wszystkim  do  specyficznej  aury 
niepokojów  moralno-etycznych.  Po  dziś  dzień  ta  specyfika  nie  zo-
stała bynajmniej zarzucona przez współczesnych twórców radziec-
kiej  SF  -  gatunku  w  zasadzie  dominującego  obecnie  nad  pozosta-
łymi odmianami twórczości fantastycznej. 

Jerzy Litwinow 

background image

Noty o  autorach 

BIELAJEWALEKSANDER

(1884-1942)  -  prozaiki  krytyk  literacki. 

Studiował  na  wydziale  prawa  Uniwersytetu  Petersburskiego  i  równolegle 
w konserwatorium. Pisał od 1910 roku zmieniając przy tym często zawód. 
Od 1925 roku całkowicie oddał się pracy literackiej. Jest jednym z twórców 
radzieckiej SF, której też poświęcił kilka artykułów teoretycznych. W cen-
trum jego uwagi znalazły się kwestie nauki i techniki przyszłości ze szcze-
gólnym  uwzględnieniem  medycyny  i  biologii.  Pisał  przeważnie  powieści  i 
opowieści naukowo fantastyczne, na przykład Gołowa profiessora Douela 
(Głowa  profesora  Douela)  
1925,  Ostrów  pogibszych  karablej  (Wyspa 
zaginionych  okrętów)  
1927,  Nadbiezdnoj  (Nadotchłanią)  1927,  Czeło-
wiek-amfibia  (Człowiek-ryba)  
1928,  Pryżok  w  niczto  (Skok  w  nicość) 
1933, Zwiezda KEC (Giviazda KEC) 1936. Ostatnia powieść jest oparta na 
koncepcjach  Konstantego  Ciołkowskiego.  Opowieść  Bielyj  dikar'  (Biały 
dziki człowiek) 
po raz pierwszy została wydana w 1926 roku.

 

BRIUSOW  WALERY

 (1873-1924) - poeta, prozaik, krytyk, teoretyk 

literatury, tłumacz i pedagog. Po ukończeniu prywatnego gimnazjum stu-
diował  na  wydziale  historyczno-filologicznym.  Był  jednym  z  pierwszych 
rosyjskich dekadentów, a później czołowym symbolistą. Już pierwsze trzy 
zbiorki poezji zredagowane przez Briusowa w trzech tomikach pod tytułem 
Russkije  simwolisty  (Symboliki  rosyjscy)  1894-1895  wywołały  ożywione 
zainteresowanie w Rosji. Później został on uznany za czołowego przedsta-
wiciela literatury modernistycznej. Wydał około stu zbiorków wierszy, 

 

416 

background image

w  tym  także  liryki  o  tematyce  fantastycznonaukowej.  Wielką  popularno-
ścią  cieszyła  się  jego  proza,  zwłaszcza  Ogniennyj  angieł  (Ognisty  anioł) 
1908 i Ałtar' pobiedy (Ołtarz zwycięstwa) 1913. Przejawiał spore zaintere-
sowanie  literaturą  fantastycznonaukową,  zajmując  się  problemami  teore-
tycznymi  i  tworząc  oryginalne  utwory,  na  przykład  Riespublika  Jużnogo 
Kriesta  (Republika  Krzyża  Południowego)  
1907,  Wosstanije  maszyn 
(Powstanie maszyn) 
1908, Matież maszyn (Bunt maszyn) 1914. Ostatnim 
jego utworem gatunku SF jest opowieść Pierwaja mieżplanietnaja ekpie-
dicyja (Pierwsza wyprawa międzyplanetarna) 
napisana już po 1917 roku 
i  opublikowana  pośmiertnie  w  1976  roku.  Gora  Zwiezdy  (Góra  Gwiaz-
dy),
największa  objętościowo  opowieść  fantastyczna  Briusowa

a

  została 

napisana w latach 1895-1899.

 

GRIN  ALEKSANDER

  (1880-1932)  -  prozaik  i  poeta.  Jego  ojciec 

(Stefan Hryniewski) był Polakiem zesłanym po powstaniu styczniowym do 
Wiatki.  Pisarz  ukończył  tylko  szkołę  podstawową,  w  zasadzie  był  samo-
ukiem. Imał się różnych zawodów i w poszukiwaniu pracy często zmieniał 
miejsca  pobytu.  W  wojsku  włączył  się  do  pracy  rewolucyjnej  współ-
pracując z partią eserów (socjalistów-rewolucjonistów). Po dezercji z woj-
ska  nielegalnie  prowadził  agitację  rewolucyjną  i  równocześnie  zajmował 
się  pracą  literacką,  której  w  końcu  oddal  się  całkowicie.  Był  trzykrotnie 
więziony.  Przebywał  także  na  zesłaniu.  Jego  debiutem  książkowym  jest 
tom  opowiadań  Szapka-niewidimka  (Czapka-niewidka)  1908.  Napisał 
ponad  pięćset  opowiadań  i  opowieści  oraz  kilka  powieści.  Po  Rewolucji 
Październikowej  wydał  wiele  swoich  najlepszych  utworów:  Alyje  parusa 
(Szkarłatne  żagle)  
1923,  Blistajuszczij  mir  (Migotliwy  świat)  1924,  Bie-
guszczaja  po  wołnam  (Biegnąca  po  falach)  
1928,  Dżessi  i  Morgiana 
(Jessy i Morgiana) 
1929 oraz wiele zbiorków opowiadań. W jego utworach 
bardzo  często  pojawiają  się  motywy  fantastyczne  i  niesamowite.  Do  naj-
bardziej  znanych  należy  cykl  opowiadań  hoffmanicznych:  Kanat  (Li-
na),Fandango, Iwa (Wierzba) 
Krysołow (Szczurołap) napisany po rewo-
lucji, w 1924 roku.

 

417 

background image

KAWIERIN  WIENIAMIN

  (właśc.  Zilber)  ur.  w  1902  r.  -  prozaik, 

dramaturg, krytyk i filolog. Pracą literacką zajął się już w czasie studiów na 
wydziale filologicznym Uniwersytetu Piotrogrodzkiego. W latach dwudzie-
stych  należał  do  bardzo  aktywnego  ugrupowania  literackiego  „Bractwo 
Serafina”  związanego  z  formalizmem  rosyjskim.  Debiutował  w  1921  roku 
nowelą  Odinnadcataja  aksjoma  (Jedenasty  aksjomat).  Wiele  wczesnych 
utworów,  na  przykład  Koniec  chazy  (Koniec  meliny)  1926,  Diewiat'  die-
siatych sud'by (Dziewięć dziesiątych losu) 
1926, Chudożnik nieizwiestien 
(Artysta  nieznany)  
1931  poświęcił  aktualnym  problemom  inteligencji 
twórczej. Później dzięki takim powieściom, jak Dwa kapitana (Dwaj kapi-
tanowie)  
1945, Otkrytaja kniga (Otwarta księga) 1949 stał się jednym z 
najpopularniejszych pisarzy radzieckich. W latach sześćdziesiątych ugrun-
tował  swoją  pozycję  aktualnymi  powieściami  polemicznymi:  Poiski  i  na-
dieżdy (Poszukiwania i nadzieje) 
1956 i Siem par nieczistych (Siedem par 
nieczystych) 
1962. Jeszcze w latach dwudziestych opublikował monografię 
pod tytułem Baron Brambieus (1929) o Józefie Sękowskim. Napisał także 
sztukę  teatralną  Ukroszczenije  Robinsowa  ili  Potieriannyj  raj  (Poskro-
mienie Robinsowa, czyli raj utracony) 
w 1934 roku. Ostatnio pisarz coraz 
bardziej  skłania  się  ku  autobiografizmowi  zawartemu  w  oryginalnych 
formach,  na  przykład  Nieizwiestnyj  drug  (Nieznany  przyjaciel)  1960, 
Oswieszczonnyje okna (Oświetlone okna) 1978 i inne. W wielu ze swoich 
pierwszych  utworów  wprowadzał  motywy  fantastyczne  i  sensacyjno-
kryminalne,  nie  stroniąc  od  paradoksów,  udziwień  i  fantasmagorii.  Opo-
wiadania  tego  typu  weszły  do  zbiorku  Mastiera  i  podmastierja  (Mistrzo-
wie  i  czeladnicy)  
1923.  Do  takich  utworów  należy  zaliczyć  opowiadanie 
Boczka (Beczka) z 1924 roku. Kawierin, niejako nawiązując do tych wcze-
snych utworów, wyda! w 1982 roku powieść z dziedziny fantasy i SF Wer-
lioka.
 

KUCHELBECKER  WILHELM

  (1797-1846)  -  poeta,  dramaturg, 

prozaik,  krytyk  i  wydawca.  Pochodził  ze  zruszczonej  rodziny  niemieckiej. 
Uczęszczał razem z Aleksandrem Puszkinem do ekskluzywnego Liceum w 
Carskim Siole. Po jego ukończeniu w 1817 roku pracował w Kolegium  

418 

background image

Spraw Zagranicznych i równocześnie nauczał łaciny i języka rosyjskiego w 
Instytucie Pedagogicznym. Od czasów szkolnych zajmował się literaturą - 
pisał  głównie  poezje  i  artykuły  krytyczne.  W  latach  1824-1825  razem  z 
Włodzimierzem  Odojewskim  wydawał  almanach  literacki  „Mnemozyna”, 
który  odegrał  ważną  rolę  w  rozwoju  rosyjskiej  literatury  romantycznej. 
Brał  bardzo  aktywny  udział  w  powstaniu  dekabrystów  w  1825  roku.  Po 
jego upadku próbował uciec z Rosji, lecz został zatrzymany w Warszawie. 
Wyrok śmierci zamieniono mu na więzienie, a potem na zesłanie syberyj-
skie,  gdzie  także  kontynuował  pracę  literacką.  Większość  jego  utworów 
została  opublikowana  w  XX  wieku.  W  1820  roku  napisał  niezakończony 
traktat  publicystyczny  o  charakterze  utopijnym  Jewropiejskije  pisma 
(Listy  europejskie)  
z  licznymi  aluzjami  do  współczesności.  Ziemia  Bie-
zglawcew  (Kraina  Bezglowców),  
drugi  utwór  o  podobnym  charakterze, 
został wydany w 1824 roku w almanachu „Mnemozyna”. 

KUPRIN  ALEKSANDER

  (1870-1938)  -  prozaik,  dziennikarz,  tłu-

macz  i  krytyk.  Ukończył  szkołę  wojskową.  Po  czterech  latach  uciążliwej 
służby wystąpił z wojska i zajął się początkowo dziennikarstwem, a potem 
beletrystyką. Współpracował z wieloma gazetami,  zwłaszcza  w Kijowie,  w 
których  opublikował  bardzo  dużo  swoich  pierwszych  utworów,  w  tym 
także  wierszy,  sprawozdań  sądowych  i  recenzji  literackich  i  teatralnych. 
Nie  przerywając  pracy  literackiej  imał  się  różnych  zawodów.  Podróż  na 
Polesie  zaowocowała  wieloma  opowiadaniami  oraz  doskonałą  opowieścią 
pod tytułem Olesia (Olesia) 1898. Jego sławę ugruntowała opowieść Poje-
dinok  (Pojedynek)  
z  1905  roku  oraz  naturalistyczna  powieść  Jama  z  lat 
1909-1915. W wielu jego utworach pojawiają się najróżniejsze wątki fanta-
styczne i utopijne. Jest też autorem licznych krótkich form prozatorskich o 
wyraźnie  fantastycznonaukowym  charakterze:  Wolszebnyj  kawior  (Cza-
rodziejski dywan) 
1919, Siniaja zwiezda (Błękitna gwiazda) 1925, Żydko-
je  sołnce  (Rozrzedzone  słońce)  
1912.  Opowiadanie  Tost  (Toast)  zostało 
napisane w roku 1906. 

LEWSZYN  WASYL

 (1746-1826) - prozaik, dramaturg i tłumacz. Po 

wystąpieniu  z  wojska  zajął  się  pracą  literacką.  Pisał  i  przekładał  nowele, 
komedie i opery komiczne, jak również bardzo dużo publikacji na tematy  

419 

background image

gospodarcze.  W  twórczości  Lewszyna  pojawiły  się  zarówno  elementy 
oświeceniowe,  jak  i  sentymentalne.  Jego  najważniejszym  utworem  jest 
cykl  opowieści  fantastyczno-przygodowych  i  komiczno-obyczajowych 
opartych  na  folklorze  rosyjskim  pod  tytułem  Russkije  skazki  sodierżasz-
czyje  driewniejszyje  powiestwowanija  o  sławnych  bogatyriach,  skazki 
narodnyje  i  proczije  ostawszyjesia  czeriez  pierieskazywanija  w  pamiati 
prikluczenija  w  diesiati  czastiach  (Baśnie  rosyjskie,  zawierające  naj-
dawniejsze opowiadania o sławnych mężach, baśnie ludowe i inne, dro-
gą powtarzania zachozoane w pamięci przygody w dziesięciu częściach) 
1780-1783. Cieszyły się one bardzo dużą popularnością w najróżniejszych 
kręgach  społecznych,  w  tym  także  wśród  ludu,  nieraz  wręcz  zatracając 
swój  literacki  charakter.  Odegrały  także  ciekawą  rolę  w  romantyzmie  ro-
syjskim.  Nowiejszeje  putieszestwije,  soczinionnoje  w  gorodie  Bielewie 
(Najnowsza podróż opisana w mieście Bielawie) 
została opublikowana w 
1784 roku. 

MOROZOW  MIKOŁAJ

  (1854-1946)  -  publicysta,  poeta  i  prozaik. 

By!  radykalnym  działaczem  „Narodnej  Woli”.  Po  ukończeniu  gimnazjum 
klasycznego  w  Moskwie  włączył  się  do  pracy  rewolucyjnej.  Powtórnie 
aresztowany  w  1881  roku  został  skazany  na  dożywotnie  więzienie.  Po 
dwudziestu pięciu latach został zwolniony na podstawie amnestii z okresu 
rewolucji  1905  roku.  Wwiezieniu  napisał  wiele  utworów  poświęconych 
najróżniejszym  dziedzinom  wiedzy  (m.in.  fizyce,  astronomii,  historii  reli-
gii). Opublikowany w 1910 roku zbiorek radykalnych wierszy Zwiozdnyje 
pieśni  (Pieśni  gwiezdnej  
stał  się  powodem  kolejnego  aresztowania  i  ska-
zania autora na trzy lata więzienia. Po Rewolucji Październikowej opubli-
kował swoje obszerne pamiętniki Powiesti mojej żyzni (Opowieści mojego 
życia)  oraz  
zaczął  pisać  monumentalną  historię  religii  pod  tytułem  Chri-
stos (Chrystus) 
1924-1932, którą współcześni badacze traktują jako przy-
kład  „pomyłki  naukowej”.  Opowiadanie  Morozowa  Putieszestwije  w  ko-
smiczeskom prostranstwie (Podróż przez kosmiczne  przestwory) 
zostało 
napisane  w  1882  roku,  lecz  opublikowane  dopiero  w  1963  roku.  W  1910 
roku  Morozów  wydał  zbiorek  utworów  fantastycznonaukowych  pod  tytu-
łem Na granice niewiedomogo (Na granicy niewiadomego). 

420 

background image

ODOJEWSKI WŁODZIMIERZ

 (1804-1869) - prozaik, dziennikarz, 

filozof,  muzykolog  i  pedagog.  Po  ukończeniu  w  1822  roku  Uniwersytetu 
Moskiewskiego,  jednej  z  lepszych  wówczas  uczelni  rosyjskich,  rozpoczął 
ożywioną  działalność  literacką.  W  latach  1824-1825  wydawał  wspólnie  z 
Wilhelmem  Kiichelbeckerem  almanach  literacki  „Mnemozyna”.  W  latach 
trzydziestych  współpracował  z  czasopismem  Aleksandra  Puszkina  „Sow-
riemiennik”, pisując na różne tematy. W tym czasie wydał powieść Kniaż-
na Meri (Księżniczka Mary). 
W 1844 roku opublikował swoje najważniej-
sze dzieło pod tytułem Russkije noczi (Noce rosyjskie). W latach czterdzie-
stych  krzewił  oświatę  wśród  ludu.  Z  biegiem  czasu  z  wolna  odchodzi  od 
działalności  literackiej,  poświęcając  się  całkowicie  pracy  naukowej,  peda-
gogicznej i społecznej. W latach trzydziestych i czterdziestych Wydał kilka 
utworów utopijno-fantastycznych, na przykład Dwa dni w żyzni ziemnogo 
szara  (Dwa  dni  z  życia  kuli  ziemskiej)  
1828,  Gorod  biez  imieni  (Miasto 
bez  nazwy)  
1839.  Utopia  4338  god  (4338  rok)  została  opublikowana  w 
1840 roku. 

PŁATONOW  ANDRIEJ

  (właśc.  Klimientow)  (1899-1951)  -  prozaik, 

poeta,  dramaturg,  krytyk  i  publicysta.  Ukończył  szkołę  podstawową  w 
Woroneżu,  od  piętnastego  roku  życia  pracował  zarobkowo,  równocześnie 
uczył  się  i  pisał.  Brał  udział  w  wojnie  domowej.  W  1924  roku  ukończył 
wydział  melioracji  Instytutu  Politechnicznego  i  do  1926  roku  pracował  w 
swoim zawodzie. W 1921 roku wydał zbiór artykułów publicystycznych pod 
tytułem  Elektryfikacja,  rok  później  zbiorek  wierszy  Gołubaja  głubina 
(Błękitna głębia)
. Rozgłos zyskał zbiorkiem opowiadań Jepifanskije szluzy 
(Epifańskie śluzy) 
1927. W następnych latach pojawiły się kolejne zbiorki 
prozy,  między  innymi  Ługowyje  mastiera  (Majstrowie  łąk)  1928,  Pro-
ischożdienije  mastiera  (Rodowód  majstra)  
1929,  Rieka  Potudań  (Rzeka 
Potudań)  
1937.  Duży  rezonans  zyskały  jego  wnikliwe  opowiadania  saty-
ryczne:  Gorod  Gradów  (Miasto  Gradów)  1926,  Gosudarstwiennyj  żytiel 
(Państwowy  człowiek),  Usomniwszyjsia  Makar  (Powątpiewający  Ma-
kar) 
z 1929 roku oraz Wprok (Na pożytek) 1931. W czasie II wojny świa-
towej Płatonow był korespondentem wojennym i wydal kilka zbiorków  

421 

background image

opowiadań wojennych. Po wojnie ciężko chorował, lecz nie zaniechał pracy 
literackiej  (pisał  scenariusze,  opracowywał  bajki  ludowe,  opowiadania;. 
Dwa mało znane utwory fantastycznonaukowe powstały w latach dwudzie-
stych:  Potomki  sołnca  (Potomkowie  słońca)  w  1922  i  Efirnyj  trakt  (Ete-
ryczny trakt) 
w 1927 (wydany dopiero w 1968 roku). 

SOŁŁOGUB  WŁODZIMIERZ

  (1813-1882)  -  prozaik,  dramaturg, 

krytyk  i  pamiętnikarz.  Otrzymał  gruntowne  wykształcenie  domowe.  Po 
ukończeniu  wydziału  prawa  na  Uniwersytecie  Dorpackim  (dzisiaj  Tartu) 
pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, a potem jako urzędnik do 
specjalnych poruczeń przy gubernatorze w Twerze. Swoje pierwsze utwory 
publikował  w  czasopiśmie  Aleksandra  Puszkina  „Sowriemiennik”  w  1837 
roku. Dużą popularnością cieszyła się jego Istorija dwuch kalosz (Historia 
dwóch  kaloszy)  
1839.  W  latach  czterdziestych  pisał  w  duchu  tak  zwanej 
naturalnej  szkoły.  W  1845  roku  w  oddzielnym  wydaniu  ukazało  się  jego 
najważniejsze dzieło Tarantas. Putiewyje wpieczatlenija (Tarantas. Wra-
żenia  z  podróży).  
W  latach  pięćdziesiątych  coraz  więcej  uwagi  poświęca 
teatrowi jako autor wodewili i komedii oraz recenzji i artykułów na tematy 
teatralne.  Pod  koniec  życia  pisał  przeważnie  pamiętniki,  które  posiadają 
wielką wartość poznawczą. 

Jerzy Litwinow 

background image

Spis  treści 

WASYL LEWSZYN 
Najnowsza podróż opisana w mieście Bielewie 

WILHELM KÜCHELBECKER 
Kraina Bezgłowców          28 

WŁODZIMIERZ ODOJEWSKI 
Rok 4338. Listy petersburskie 

34 

WŁODZIMIERZ SOŁŁOGUB 
Tarantas. Wrażenia z podróży 

69 

MIKOŁAJ MOROZÓW 
Podróż przez kosmiczne przestwory          88 

WALERY BRIUSOW 
Góra Gwiazdy 

      100 

ALEKSANDER KUPRIN 
Toast 

       184 

ANDRZEJ PLATONÓW 
Potomkowie Słońca         190 

WIENIAMIN KAWIERIN 
Beczka 

      202 

ALEKSANDER GRIN 
Szczurołap        230 

ALEKSANDER BIELAJEW 
Biały dziki człowiek        276 

ANDRZEJ PLATONÓW 
Eteryczny trakt 

      310 

Posłowie 

       

406 

Noty o autorach 

      416