background image

 

Sebastian Miernicki 

 

 

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK 

I JANOSIK 

 

 

 

 

89 

background image

 

WSTĘ

 

Była  sroga  zima.  ŚnieŜne  zaspy  sięgały  miejscami  do  pasa.  Lecz  nie  ten  kopny  śnieg  był 

najgorszy,  a  zimny,  przeszywający  wiatr.  W  kryjówce  w  górach  Kosidło  Ŝył  spokojnie.  Nikt  tu 
nigdy  nie  zachodził,  bo  po  co.  Ludzie  wiedzieli,  Ŝe  tu  mieszka  dziwak,  któremu  nie  wiadomo  co 
moŜe strzelić do łba. Tylko dzieci lubiły rozmawiać z Kosidłą. One potrafią być złośliwe, ale czują 
szacunek,  jeśli  ktoś  umie  o  czymś  mówić  z  pasją.  Stary  góral  to  potrafił.  Czasami  przysiadał  do 
pasterskich  ognisk  i  przypominał  stare  legendy.  Potrafił  mówić  długo  i  barwnie.  To  było  jak 
słuchanie  bajek  dziejących  się  w  doskonale  znanym  dzieciakom  miejscach.  Dzięki  tym  bajaniom 
skały, góry, przełęcze nabierały nowego charakteru, bo wiązała się z nimi jakaś ciekawa historia. 

Kilka razy Ŝandarmi próbowali odszukać górską kryjówkę Kosidły, ale albo gubili drogę, albo 

wchodzili  w  las,  wyjmowali  jedzenie  i  na  jakiejś  łączce  odczekiwali  jakiś  czas.  Pewnie  potem 
mówili dowódcy, Ŝe górala nie znaleźli. Władze policyjne domagały się aresztowania „buntownika 
Kosidły”, a Ŝandarmi odpisywali, Ŝe to tylko niegroźny samotnik. 

Ta zima była jednak tak straszna, Ŝe nie starczyło juŜ kłusowanie, podkradanie z zagród czy 

nawet  zjadanie  samych  korzonków.  Ludzie  we  wsiach  pochowali  wszystko  do  chałup,  zwierzyna 
teŜ pokryła się albo wyniosła gdzieś dalej. 

Kosidło  za  dnia  pisał  pamiętnik.  Opisywał,  jak  szukał  złota  i  je  znajdował.  Było  prawie 

dokładnie  tam,  gdzie  ludzie  mówili.  W  jednym  miejscu  trzeba  było  poszukać  w  ziemi  na  dnie 
pieczary,  gdzie  indziej  była  to  stara  zbójnicka  skrytka,  pod  kamieniami  u  zbiegu  dwóch  potoków, 
lub  ukryta  grota  w  miejscu  dawnego  młyna.  On  miał  szczęście,  ale  przede  wszystkim  dobrze 
słuchał ludzi, czasami tę samą legendę chciał poznać z róŜnych ust. Górale dziwowali się, Ŝe chodzi 
z  notatnikiem,  a  on  tam  zapisywał  wszystkie  drobne  róŜnice,  punkty  orientacyjne.  Chodził  z 
modlitewnikiem  po  lasach.  Modlił  się  i  szukał.  To  co  znalazł,  znosił  do  swojej  kryjówki.  Teraz 
musiał z niej wyjść. Miał straszne boleści  w płucach i musiał zejść do karczmy po okowitę, zjeść 
coś  gorącego,  tam  spędzić  kilka  nocy.  Kosidło  był  bogaty,  ale  jeśli  uszczknąłby  coś  ze  swoich 
skarbów  i  zaniósł  do  śyda,  to  zaraz  wszyscy  by  o  tym  wiedzieli,  Ŝe  coś  znalazł.  Nazywano  go 
zbójem i wariatem. Teraz nie miał juŜ siły. Wziął kilka dukatów i szedł do doliny. Obiecał sobie, Ŝe 
potem skarby przeniesie w inne miejsce. 

Pod  wieczór  spotkał  pod  zamkiem  w  Czorsztynie  innego  dziwaka.  Stał,  trzymał  blok  z 

papierem i kredki i coś rysował. 

- Niech będzie pochwalony - Kosidło skłonił się obcemu. 
Rysownik takŜe uchylił kapelusza, ale nie przestawał rysować. 
- Co pan tam tak szrajbuje? - zapytał Kosidło. 
- Zamek. 
- MoŜe ma pan jakieś drobne pieniądze, Ŝebym kupił sobie zupę? 
- Sam ją panu kupię - malarz skończył szkicowanie. 
Razem  zeszli  do  karczmy  w  dolinie.  Tam,  przy  kolacji  Kosidło  opowiadał  malarzowi  róŜne 

górskie legendy, a ten w jadalni rozstawił sztalugę i malował. W pustej sali nie było nikogo prócz 
malarza,  Kosidły,  przysypiającego  śyda  i  jego  córki,  która  z  zapartym  tchem  śledziła  kaŜdy  ruch 
ręki artysty. 

Tak  było  kilka  dni  i  wieczorów.  Pewnego  dnia  Kosidło  obudził  się,  a  malarza  juŜ  nie  było. 

Odjechał, jak tylko zelŜała śnieŜyca. Został tylko obraz. 

- Gdzie jest malarz? - Kosidło pytał karczmarza. 
- DajŜe pan spokój! - stary śyd machnął ręką. - Zamiast pieniędzy za twoje jedzenie i spanie 

background image

 

zostawił ten słodki landszaft. A kto to teraz tu kupi? 

Gospodarz zaczął biadolić, więc Kosidło czując się trochę lepiej postanowił wrócić do swojej 

kryjówki. Na dworze, przy komórce, stała córka karczmarza. 

- Ten pan mówił, Ŝe wróci i wykupi obraz - powiedziała. 
- To mogę dla niego zostawić wiadomość? 
- A jaką? 
- Umiesz pisać? 
- Ojciec mnie nauczył. 
- To pisz na odwrocie płótna. Kiedy malarz wykupi obraz, to będzie wiedział, o co chodzi. 
- A jak nie przyjedzie? 
- Trudno, to znaczy, Ŝe największy skarb wcale na niego nie czeka. 
Kosidło pokuśtykał w góry. Tydzień później odświętnie ubrał się, połoŜył i zasnął na zawsze. 

Czuł, Ŝe to nadszedł ten czas. Wiedział teŜ, Ŝe wszystko czego pilnował nie było nic warte. 

background image

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

REFORMY ALFREDA KOBYŁKI •  SPADEK PO CIOCI LEOKADII • MÓJ WEHIKUŁ • 

POGRZEB CIOCI W KRAKOWIE • RUDE LOKI I ZIELONE OCZY 

 

Ten  wrzesień  był  dla  mnie  szczególnie  trudny.  Wróciłem  właśnie  z  Krakowa.  Tam 

spotykałem  się  z  moją  sympatią.  Chciałem,  by  ten  związek  był  czymś  trwałym,  ale  ona  w  ostatni 
weekend oświadczyła mi, Ŝe to koniec i moŜemy zostać jedynie przyjaciółmi. Kiedy w poniedziałek 
wróciłem do pracy, wciąŜ miałem w pamięci te jej słowa, które w jej mniemaniu były łagodne, ale 
raniły  mnie.  Sobotni  wieczór  spędziłem  spacerując  bez  celu  po  krakowskiej  Starówce.  KaŜda 
obejmująca się para przywoływała wspomnienia tych wspaniałych chwil, które spędzałem tu z Nią. 
W  poniedziałek  jak  zwykle  stawiłem  się  do  pracy  mając  nadzieję,  Ŝe  właśnie  tu  znajdę 
zapomnienie.  Pierwsze  kroki  skierowałem  do  gabinetu  pana  Tomasza,  mojego  szefa.  WciąŜ  nosił 
miano  Pana  Samochodzika,  które  zawdzięczał  dziwacznemu  wehikułowi,  jakim  dawniej  jeździł. 
Był  pierwszym  pracownikiem  powstałego  przed  wielu  laty  w  Ministerstwie  Kultury  i  Sztuki 
referatu  zajmującego  się  poszukiwaniem  zaginionych  dzieł  sztuki.  W  ten  sposób  stał  się 
państwowym  poszukiwaczem  skarbów  ukrytych  w  czasie  ostatniej  wojny  przez  hitlerowskich 
rabusiów,  rozwiązywał  zagadki  historyczne,  walczył  z  handlarzami  i  przemytnikami  dzieł  sztuki, 
którzy chcieli zabytki bezcenne dla polskiej kultury sprzedać za granicą. Od tamtych czasów minęło 
wiele lat. 

Teraz pan Tomasz był moim zwierzchnikiem - dyrektorem Departamentu Ochrony Zabytków, 

a  nasze  zadania  trochę  się  zmieniły.  Inne  działy  ministerstwa  zajmowały  się  odzyskiwaniem 
cennych  dla  Polski  dzieł  sztuki  wystawianych  na  aukcjach  na  całym  świecie,  kto  inny  wspierał 
muzea w doradztwie dotyczącym zabezpieczania sal wystawowych. Niekiedy odnosiłem wraŜenie, 

Ŝ

e kolejni ministrowie z chęcią zlikwidowaliby nasze etaty, ale sukcesy naszej niewielkiej komórki 

były  tak  spektakularne,  Ŝe  nie  moŜna  było  tego  uczynić.  Z  naszej  wiedzy  korzystały  słuŜby 
mundurowe, a my często musieliśmy działać półoficjalnie. Właśnie charakter naszych misji sprawił, 

Ŝ

e  szczęśliwie  znalazłem  pracę  u  pana  Tomasza.  Przydatne  były  moje  doświadczenia  z  okresu 

słuŜby  w  wojskach  powietrzno-desantowych,  studia  na  historii  sztuki,  zamiłowanie  do  historii  i 
rozwiązywania zagadek. 

Stanąłem jak wryty w drzwiach sekretariatu pana Tomasza. Zamiast panny Moniki, sekretarki 

szefa,  zobaczyłem  ekipę  budowlaną  w  trakcie  remontu.  Jeden  z  robotników  w  poplamionym 
kombinezonie spojrzał na mnie pytająco. 

- Szukam pana Tomasza, mojego szefa - wyjaśniłem. 
- My tu tylko robimy remoncik - budowlaniec wzruszył ramionami. 
Skierowałem  się  do  swojego  pokoju,  na  końcu  korytarza,  gdzie  nie  zachodzili  interesanci  i 

sprzątaczki  odkurzały  wykładzinę  tylko  dwa  razy  w  tygodniu.  Zobaczyłem  plecy  jakiegoś 
męŜczyzny stojącego w progu zajmowanego przeze mnie pomieszczenia. 

- Przepraszam, o co chodzi? - zapytałem zaniepokojony. 
PrzeŜyłem  szok,  kiedy  ten  ktoś  obrócił  się  do  mnie.  To  był  Alfred  Kobyłka!  Wysoki  i 

przeraźliwie  chudy  młodzieniec  w  wielkich  okularach.  Blond  włosy  miał  starannie  zaczesane  na 
bok  z  równym  jak  linijka  przedziałkiem.  Do  tego  załoŜył  śnieŜnobiałą  koszulę  z  krawatem  pod 
kolor  garnituru.  Ciemne  spodnie  zaprasował  na  kancik.  a  pantofle  mogłyby  słuŜyć  kaŜdemu 
pucybutowi jako ideał wypastowanego buta. 

- Alfred?! - wykrztusiłem. 

background image

 

- Witaj, Pawle - zimno uśmiechnął się. 
Wyjął prawą rękę spod otwartego laptopa, który trzymał przed sobą i wymownie spojrzał na 

zegarek. 

- Wreszcie jesteś - oświadczył. 
- Wiesz, Ŝe z panem Tomaszem mamy nienormowany czas pracy - przypomniałem mu. 
- Teraz wszystko tu się zmieni - odparł Kobyłka. 
- Co tutaj robisz? 
- Dowiesz się w odpowiednim momencie - rzucił, odwrócił się i odmaszerował. 
W  zamku  tkwił  zapasowy  klucz,  który  zwykle  znajdował  się  na  portierni,  więc  wiedziałem, 

jak  Kobyłka  tu  wszedł.  Szybko  rozejrzałem  się  po  pokoju  i  stwierdziłem,  Ŝe  nic  nie  zginęło. 
Włączyłem czajnik, Ŝeby przygotować sobie herbatę, usiadłem za biurkiem i sięgnąłem po telefon. 
Musiałem  odnaleźć  pana  Tomasza.  Pojawienie  się  Alfreda  Kobyłki  zapowiadało  nieszczęścia. 
Poznałem go, kiedy dzięki koneksjom jego mamy został pracownikiem naszego referatu. Mieliśmy 
szukać  skrytki  z  dziełami  sztuki  w  Bieszczadach,  ale  obecność  Kobyłki  bardziej  wszystko 
komplikowała,  niŜ  nam  pomagała.  Na  nasze  szczęście  oŜenił  się  z  bogatą  panną  i  zrezygnował  z 
pracy  w  ministerstwie.  Jak  to  się  stało,  Ŝe  tu  wrócił?  Wystukałem  numer  naszej  ministerialnej 
centrali. Niestety, telefonistka nie znała nowego numeru telefonu gabinetu pana Tomasza. Wyjąłem 
z  kurtki  telefon  komórkowy  i  dopiero  teraz  zauwaŜyłem,  Ŝe  był  wyłączony  Zrozpaczony  po 
rozstaniu chciałem w ten sposób odciąć się od całego świata. Kiedy tylko zalogowałem się w sieci, 
otrzymałem  wiadomości,  Ŝe  pięć  razy  dzwoniła  do  mnie  moja  była  sympatia  i  raz  pan  Tomasz. 
Wystarczyło przycisnąć jeden guzik i juŜ łączyłem się z szefem. 

- Nareszcie raczyłeś się odezwać - przywitał mnie pan Tomasz - Weekend w Krakowie był aŜ 

tak udany? 

- Rozstaliśmy się - oznajmiłem. - Co się dzieje? Czemu remontują pański gabinet i gdzie pan 

jest? 

- Jestem jednym krokiem na emeryturze - głos pana Tomasza brzmiał twardo, ale wiedziałem, 

ile kosztowało go zachowanie spokoju. 

Praca  była  sensem  jego  Ŝycia.  Właśnie  dlatego  był  kawalerem,  ale  przede  wszystkim 

wspaniałym,  mądrym,  doświadczonym  człowiekiem.  Wiedziałem,  ilu  ludzi  zawdzięczało  mu 
bardzo  duŜo.  Pojawił  się  w  ich  Ŝyciu  zaraŜając  ich  pasją  do  historii,  umiłowaniem  przyrody, 
uczciwością. Obce mu były pogonie za pieniędzmi i władzą. Był moim mistrzem i niedoścignionym 
wzorem i teraz ktoś wysłał go na emeryturę? Domyślałem się, kto to był - Kobyłka! 

-  W  piątek,  kiedy  juŜ  wyjechałeś  do  Krakowa,  zostałem  wezwany  do  sekretariatu  ministra, 

gdzie  wręczono  mi  wypowiedzenie  -  opowiadał  pan  Tomasz.  -  Mam  trzymiesięczny  okres 
wypowiedzenia, ale sekretarka przekazała mi, Ŝe teraz mogę robić co chcę. Takie podobno zapadły 
decyzje. Kto i kiedy je podjął, nie powiedziała. 

- A co z naszym departamentem? 
- Dowiesz się wkrótce. Paweł, nie moŜesz się poddawać, tylko postaraj się robić swoje dalej. 
Jeszcze kilka minut szef usiłował natchnąć mnie optymizmem. Umówiliśmy się, Ŝe odwiedzę 

go  po  pracy  w  jego  kawalerce  na  Starym  Mieście.  Przygotowałem  sobie  herbatę  i  zasiadłem  do 
komputera.  W  poczcie  elektronicznej  znalazłem  nowość:  newsletter  pracowników  ministerstwa. 
Pierwsza  informacja  dotyczyła  między  innymi  mnie.  Miałem  za  cztery  minuty  stawić  się  w  sali 
konferencyjnej  na  spotkaniu  informacyjnym.  Parząc  sobie  usta  wypiłem  herbatę  i  pobiegłem  na 
naradę.  Część  zgromadzonych  tu  ludzi  widziałem  pierwszy  raz  w  Ŝyciu.  Pewnie  większość  czasu 
pracy spędzali w  gabinetach, za biurkiem. Przeglądali dokumenty, pili kawę, jedli kanapki, trochę 

background image

 

plotkowali i kwadrans przed szesnastą wychodzili z pracy. 

Stoły ustawiono w podkowę. Nie było czajników z kawą i herbatą, tylko pojedyncze butelki z 

wodą  mineralną  i  jednorazowe  kubeczki.  Na  jednej  ze  ścian  zawieszono  ekran,  przed  którym  stał 
rzutnik. Do sali wkroczył Alfred Kobyłka w towarzystwie wiceministra. Kobyłka podłączył laptop 
do rzutnika, a wiceminister spokojnie czekał, aŜ umilkną oklaski witających go urzędników. 

-  Drodzy  państwo  -  wiceminister  zaczął  przemówienie  -  witam  wszystkich!  Jak  wiecie,  od 

jakiegoś  czasu  mówiło  się  w  ministerstwie  o  reorganizacji.  Teraz  nadszedł  ten  czas,  a  motorem 
zmian  będzie  Alfred  Kobyłka.  Ma  doświadczenie  w  zarządzaniu  zasobami  ludzkimi,  ma  świeŜe 
spojrzenie  na  naszą  pracę.  Od  kilku  tygodni  obserwował,  jak  pracujemy,  wyciągnął  wnioski  i 
postanowił zwiększyć naszą wydajność. 

- Ministerstwo to nie tartak - oświadczył jeden ze starszych urzędników. 
Kobyłka natychmiast skierował na niego wrogie spojrzenie. Minister chrząknął zmieszany. 
-  Organizacja,  synergia,  wydajność,  planowanie  -  wycedził  Kobyłka.  -  To  cztery  filary 

nowoczesnego zarządzania i nieistotne, czy jest to kwiaciarnia, tartak czy ministerstwo. 

Urzędnik zamilkł, a gorejące policzki świadczyły o jego oburzeniu. Wiceminister przyglądał 

się tej scenie wyraźnie zadowolony. 

- CóŜ... - wiceminister bezgłośnie klasnął - zostaw nim państwa z panem Kobyłką. 
Na  ekranie  wyświetli!  się  napis:  „Misja”.  Z  kaŜdą  minutą  rosło  moje  zdumienie 

spowodowane  bełkotem  menedŜerskiej  nowomowy,  pełnej  angielskich  zwrotów,  popartej 
wykresami  i  tabelami.  Na  Ŝadnym  ze  szkiców  nie  ujrzałem  wzmianki  o moim  referacie.  Monolog 
Kobyłki trwał dwadzieścia minut. Wyłączył laptop i w ciszy panującej w  sali jego ostatnie zdanie 
zabrzmiało jak seria z karabinu maszynowego. 

- Paweł Daniec zgłosi się do mnie - powiedział. 
- Czyli gdzie? - zapytałem. 
Moje  pytanie  odebrano  jako  przejaw  buntu  i  rozległy  się  pojedyncze  śmiechy.  Być  moŜe 

wszyscy wiedzieli, który gabinet zajmował Kobyłka, ale ja nie wiedziałem. 

- Jesteś detektywem, więc mnie znajdź - oświadczył Kobyłka. 
Urzędnicy unikając wzroku Kobyłki wychodzili z sali, a ja za nimi. Zaczekałem na korytarzu. 
- Co tu robisz? - zdziwił się Kobyłka pojawiając sic po kilku minutach. 
- Nie wiem, gdzie urzędujesz - odpowiedziałem. 
- Pracuję w ministerstwie juŜ od miesiąca i dotąd się nie spotkaliśmy. Czy to nie dziwne? 
-  Chciałbym  ci  przypomnieć,  Ŝe  moja  praca  nie  polega  tylko  na  siedzeniu  za  biurkiem  i 

czekaniu, aŜ zjawisz się tam ze swoim laptopem. 

- Jest słuŜbowy - Kobyłka pochwalił się. 
Zmierzaliśmy  ministerialnymi  korytarzami  w  rewiry,  gdzie  rzadko  zachodziłem  i  gdzie 

obowiązkowym strojem był garnitur. Kobyłka z rozmachem otworzył drzwi swojego sekretariatu i 
wkroczył do urządzonego nowoczesnymi meblami gabinetu. Zasiadł w fotelu. 

- Mam dla ciebie dwie wiadomości - uśmiechnął się. 
Wyczuwałem, Ŝe na tę chwilę triumfu długo czekał i dokładnie ją sobie zaplanował. 
- Zacznij od tej złej - zaproponowałem. 
- Obie są złe. Po pierwsze, likwiduję wasz departament Po drugie, redukuję twoje stanowisko. 

Masz miesięczny okres wypowiedzenia, który wykorzystasz jako zaległy urlop. Za miesiąc zgłosisz 
się do kadr po dokumenty. Wystawię ci dobre referencje. 

- Czemu to robisz? 
-  Nowoczesne  czasy  nie  potrzebują  takich  kowbojów  jak  ty  i  twój  szef.  Samotni  jeźdźcy 

background image

 

walczący o lepszy świat to przeŜytek. Teraz wygrywa organizacja! 

- I synergia - dodałem. 
-  UwaŜałeś  na  wykładzie?  -  brwi  Kobyłki  uniosły  się  o  kilka  milimetrów.  -  Nie,  ty  kpisz! 

Właśnie  to  twoje  zachowanie  świadczy  o  tym,  Ŝe  jesteś  mało  elastyczny  i  nie  zdołasz  się 
przystosować  do  nowej  organizacji.  Musimy  teŜ  szukać  oszczędności,  bo  wprowadzamy  program 
„Oszczędny urząd”. Pracownicy to tylko rezerwy proste. 

- Chcesz zostawić samym sobie sprawy związane z kradzieŜami... 
- Od tego jest policja! - Kobyłka uderzył pięścią w stół. - Wybacz, to koniec naszej rozmowy! 
Zdruzgotany  wyszedłem.  Nie  wróciłem  do  pokoju,  tylko  pomaszerowałem  do  Łazienek. 

Ludzie  wokół  mnie  gdzieś  gnali  dźwigając  teczki,  w  biegu  chwytali  coś  do  jedzenia,  rozmawiali 
przez  telefony  komórkowe,  niecierpliwie  czekali  wpatrując  się  w  sygnalizatory  świetlne  na 
przejściach. Czułem się obco w tym świecie, który juŜ za miesiąc musiał się stać moim. 

W Łazienkach usiadłem na ławeczce z widokiem na pomnik Chopina. Kilkadziesiąt metrów 

ode mnie premier rozmawiał z dziennikarzami. Obok mnie usiadł męŜczyzna w garniturze, z teczką 
w  dłoni.  Pachniał  doskonała  wodą  kolońską.  Jego  elegancja  była  stonowana,  jak  barwa  krawatu, 
jaki miał pod szyją. 

- Dzień dobry, czy pan Paweł Daniec? - zapytał mnie uprzejmie. 
- Tak - odpowiedziałem. - Czy my się znamy? 
-  Tak  jakby  -  męŜczyzna  otworzył  teczkę.  -  Wielokrotnie  nasza  kancelaria  Walther&Luger 

kontaktowała się z panem w sprawach naszych klientów. 

- Prawdę mówiąc waszą kancelarię znam chyba najlepiej - gorzko roześmiałem się. 
- Nie wspomina pan źle naszych kontaktów? 
- Zawsze pojawialiście się z jakąś niespodzianką. 
- I tym razem pana nie zawiodę. Musi pan tylko tu podpisać - podsunął mi do podpisania jakiś 

druk. 

- Co to jest? - zapytałem nieufnie. 
- Zostałem zobowiązany przez pańską ciocię Leokadię do wykonania jej ostatniej woli, którą 

było przekazanie panu pewnego majątku. 

- Majątku? - zdziwiłem się. 
-  To  nieruchomość,  niestety  kwota  zapisana  panu  musiała  być  zuŜyta  na  pokrycie  opłat 

administracyjnych i skarbowych. Trudno, państwo bardzo lubi pieniądze swoich podatników. 

Upewniwszy  się,  Ŝe  ze  spadkiem  nie  są  związane  jakiekolwiek  koszty,  odebrałem  grubą 

kopertę, podpisałem oświadczenie, Ŝe otrzymałem dokumenty i poŜegnałem prawnika. Obok mnie 
przeszedł  korowód  dziennikarzy,  asystentów  i  ochroniarzy  otaczających  waŜnego  polityka  i 
zostałem prawie sam. Przymknąłem oczy i przypomniałem sobie ciocię Leokadię. W rodzinie była 
uwaŜana  za  dziwaczkę,  ale  jako  dziecko  uwielbiałem  ją.  PrzyjeŜdŜała  do  naszego  domu  raz,  dwa 
razy  do  roku.  Najpierw  musiałem  wyspowiadać  się  z  postępów  w  nauce,  pokazać  świadectwo, 
wyrecytować  wiersz, a potem szliśmy z ciocią na długi spacer. Wypytywała się mnie o  wszystko, 
co  było  ze  mną  związane.  Raz  podsłuchałem,  jak  wypytywała  rodziców  o  moje  potrzeby,  o  jakiej 
zabawce marzę. Zostawała na kilka dni i na ten czas wyganiała mamę z kuchni, sama zajmując się 
gotowaniem.  Wtedy  miałem  okazję  zapomnieć  o  schabowych,  kapuśniakach,  a  na  naszym  stole 
pojawiały się potrawy o obcych nazwach i orientalnych smakach. Jej najpyszniejszym dziełem był 
tort  orzechowy.  Ciocia  miała  teŜ  maniery.  Tata  śmiał  się,  Ŝe  stara  panna  zachowywała  się  jak 
hrabianka,  a  ona  wypominała  mu  zapominanie  o  przodkach.  Jeden  z  nich  podobno  towarzyszył 
Napoleonowi w jego marszu na Moskwę. Czemu ciocia wybrała mnie jako swojego spadkobiercę? 

background image

 

Odpowiedź  musiała  znajdować  się  w  kopercie.  Rozdarłem  jej  brzeg.  W  środku  znajdował  się  akt 
własności dworku w Torbasach, klucze, zawiadomienie o pogrzebie, kolejna zalakowana koperta i 
list. Przeczytałem go. 

 
Drogi Pawełku! 
Zmierzaj
ąc ku wieczności nie zapomniałam o Tobie. Uznałam, Ŝe jesteś jedynym człowiekiem, 

który  naleŜycie  zaopiekuje  się  moim  dworkiem  i  jego  mieszkańcami.  Regularnie  płacą  czynsz,  nie 
awanturuj
ą  się,  nie  mają  trudnych  do  zniesienia  przyzwyczajeń  i  moŜesz  im  zaufać  pozostawiają
dwór  pod  ich  opiek
ą.  Pamiętaj,  Ŝe  ten  dom  był  własnością  naszej  rodziny  i  musisz  z  godnością 
kultywowa
ć rodzinną tradycję

Ukończyłeś  historię  i  sztuki  i,  jak  dowiedziałam  się  od  Twoich  rodziców,  zajmujesz  się 

poszukiwaniem  skarbów.  Myślę,  Ŝe  Twoje  wykształcenie  predestynuje  Cię  do  tego,  byś  starannie 
zajmował  si
ę  budynkiem,  a  doświadczenie  zawodowe,  byś  zajął  się  rozwikłaniem  zagadki,  której 
szczegóły poznasz na miejscu. 

Ś

ciskam Cię mocno i Ŝyczę powodzenia 

Ciocia Leokadia 

 
Telefonicznie  uprzedziłem  szefa,  Ŝe  przyjdę  do  niego  wcześniej  i  pomaszerowałem  do  jego 

mieszkania.  Pan  Tomasz  nie  wyglądał  na  przybitego  sytuacją  w  ministerstwie  Cicho  sobie 
pogwizdywał  przygotowując  mi  kawę  i  zaprosił  mnie  do  jednego  z  dwóch  miękkich  i  wysokich 
foteli. UwaŜnie wysłucha! relacji ze spotkania z Kobyłką. 

-  MoŜe  załoŜymy  prywatną  agencję  detektywistyczną?  -  Ŝartobliwie  zmruŜył  oko.  -  Na 

prywatnym będziemy panami swojego losu. 

- Na razie muszę zająć się spadkiem - wskazałem na kopertę. 
- Spadkiem? - zdziwił się pan Tomasz. 
-  Ciocia  obdarowała  mnie  dworkiem  -  wyjaśniałem.  -  Dworkiem  i  lokatorami.  To  mnie 

przeraŜa. Jak dam sobie radę z obcymi ludźmi? W jakim stanie jest budynek? 

- Będziesz musiał wziąć od Kobyłki korepetycje z zarządzania zasobami ludzkimi. 
- I rezerwami prostymi - dodałem. 
- Ciocia zostawiła ci jakąś zagadkę do rozwiązania. Nie wyjdziesz z wprawy. Spójrz na to od 

tej strony. 

Słowa pana Tomasza działały na mnie kojąco, ale wciąŜ czułem niepokój. 
- Ja teŜ mam coś dla ciebie - pan Tomasz wziął z biurka kopertę. - To nie dworek, ale coś, co 

pewnie ci się przyda. 

Kilka  sekund  później  trzymałem  w  dłoni  dowód  rejestracyjny  wehikułu  pana  Tomasza  i 

kluczyki. 

- Jest twój - szef potwierdził moje przypuszczenia. - Mnie juŜ samochód niepotrzebny, skoro 

mam  być  na  emeryturze.  Tobie  się  przyda.  Nie  martw  się  o  koszty  utrzymania.  Nasz  brytyjski 
przyjaciel wciąŜ będzie ponosił koszty serwisu. 

Nie  wiedziałem,  co  powiedzieć.  Czułem  łzy  wzruszenia  napływające  do  oczu.  Czemu  ta 

wspaniała przygoda wspólnej pracy z Panem Samochodzikiem miała tak się skończyć? 

- Tylko się nie rozklejaj - pan Tomasz pogroził mi palcem. - Będziesz mógł mnie odwieźć do 

Lodzi? Chciałbym odwiedzić rodzinę. 

-  Oczywiście,  tylko  musimy  wcześnie  wyjechać,  bo  o  piętnastej  muszę  być  w  Krakowie  na 

pogrzebie cioci. 

background image

 

PoŜegnaliśmy  się,  bo  musiałem  przygotować  się  do  wyjazdu.  Najpierw  poszedłem  na 

ministerialny  parking  po  wehikuł.  Nie  lubiłem,  kiedy  urzędnicy  za  kaŜdym  razem  z  ciekawością 
wyglądali z okien obserwując, jak zdejmuję plandekę z samochodu. Mówili o nim „gruchot”. Pod 
maską  „gruchota”  krył  się  wspaniały,  ognisty  rumak.  Zawdzięczamy  go  kolekcjonerowi,  któremu 
pan Tomasz pomógł odzyskać skradzione obrazy. 

Zatankowałem paliwo, podjechałem pod blok, w którym mieszkałem, spakowałem potrzebne 

mi  rzeczy.  Uprzedziłem  sąsiadkę,  Ŝe  wyjeŜdŜam  na  dłuŜej  i  zostawiłem  jej  niewielką  kwotę  na 
karmę  dla  jej  kotów.  Zawsze  mogłem  liczyć,  Ŝe  podleje  kwiatki  i  będzie  opróŜniała  skrzynkę 
pocztową z listów. 

Rano  pojechałem  po  pana  Tomasza  i  zadowoleni  wyjechaliśmy  z  Warszawy.  Czuliśmy  się 

wolni.  Pan  Tomasz  otworzył  okno  i  w  rytm  piosenek  bębnił  palcami  o  karoserię.  Mało 
rozmawialiśmy  ciesząc  się  ostatnimi,  wspólnie  spędzonymi  chwilami.  PoŜegnaliśmy  się  krótko. 
Uścisnęliśmy sobie dłonie i szef poklepał mnie po ramieniu. 

- UwaŜaj na Janosika! - szef zaŜartował. 
- Czemu? - nie zrozumiałem. 
- Twoje rodowe włości Torbasy znajdują się na terenie, gdzie rozrabiał Janosik - pan Tomasz 

ś

miał się. - Nawet nie sprawdziłeś, gdzie leŜy ta wieś? 

- Nie - przyznałem się. 
-  Nigdy  nie  trać  starych  nawyków  -  szef  Ŝartobliwie  pogroził  mi  palcem.  -  Z  rozpoznania 

masz pałę. Popraw się! 

Pokiwałem głową, wsiadłem do wehikułu i popędziłem do Krakowa. Kochałem to miasto za 

jego  historię,  zabytki,  klimat  i  nienawidziłem  ze  względu  na  tak  świeŜe  wspomnienia. 
Postanowiłem zatrzymać się tu na noc w dobrze mi znanym hotelu „Krakowiak”. Wynająłem tam 
pokój,  zostawiłem  bagaŜe,  przebrałem  się  w  strój  Ŝałobny  i  zamówiłem  taksówkę.  Stojąc  na 
hotelowych schodach wróciłem po parasol, bo zaczął padać jesienny deszcz. 

Jechałem  na  pogrzeb  cioci,  ale  myślałem  o  kimś  innym.  Byłem  kilka  minut  przed 

wyznaczonym czasem uroczystości na cmentarzu. Mimo to pod czarnymi  kopułami parasoli kulili 
się  przed  deszczem  członkowie  rodziny  i  znajomi  cioci.  Przywitałem  się  z  krewnymi  i  stanąłem 
przy  pniu  lipy,  bo  wydawało  mi  się,  Ŝe  w  tłumie  widzę  Jej  twarz.  To  juŜ  zakrawało  na  obsesję! 
PrzecieŜ Magda nie mogła tu przyjść. 

Po  uroczystości  pomaszerowałem  na  przystanek,  podjechałem  w  okolice  Starówki.  MoŜe 

chciałem poŜegnać się z miejscami, z którymi łączyły mnie miłe wspomnienia? Włóczyłem się bez 
celu,  ale  jakaś  siła  kazała  mi  tu  być.  Zmoknięte  gołębie  przy  pomniku  Adama  Mickiewicza  były 
inne  niŜ  te,  które  fotografowałem,  kiedy  skrzydlatą  chmarą  otaczały  Ją.  Na  ulicy  Dominikańskiej, 
gdzieś w szarej masie przechodniów, widziałem taki sam płaszcz jak ten, jaki Ona nosiła. 

Wściekły  na  swoją  słabość  gwałtownie  obróciłem  się  i  wpadła  na  mnie  młoda  dziewczyna. 

Zza krawędzi parasolki wyjrzały na mnie jej zielone oczy. Rude loki spiętych włosów w wilgotnym 
powietrzu  przypominały  sterczące  spręŜyny.  W  pierwszej  chwili  patrzyła  na  mnie  z  wrogością, 
która nagle zniknęła, kiedy spojrzała mi w oczy. 

- TeŜ bardzo Ŝałuję, Ŝe Leosia odeszła - szepnęła. 
Spłoszona  opuściła  głowę,  przygarbiona  obeszła  mnie  i  odeszła.  To  ją  widziałem  na 

pogrzebie  i  to  ona  tak  przypominała  mi...  Siłą  powstrzymałem  się,  by  nie  gonić  za  nią.  Musiałem 
wziąć  się  w  garść,  skoro  nazajutrz  miałem  sławić  czoło  nowemu  wyzwaniu:  dworkowi  i  jego 
mieszkańcom. 

background image

 

ROZDZIAŁ DRUGI 

W BACÓWCE • WĘDROWNY POETA • DZIEWCZYNA ZE STRZELBĄ • MILCZĄCA 

LOKATORKA • APARTAMENT NA PIĘTRZE • SEJF W BIURKU 

 

Następny  dzień  przywitał  mnie  deszczową  pogodą.  Stojąc  w  oknie  patrzyłem  niechętnie  na 

ulewę.  Nie  miałem  ochoty  nigdzie  jechać,  ale  przestraszyłem  się  tego  uczucia.  Oznaczało  ono,  Ŝe 
zaczynam  się  poddawać  sytuacji,  w  jakiej  się  znalazłem.  Niespiesznie  zjadłem  śniadanie  i 
wyjechałem  na  południe.  Na  siedzeniu  obok  mnie  leŜała  mapa  Pienin  i  okolic.  Poprzedniego 
wieczora  odnalazłem  na  niej,  jak  dojechać  do  wsi  Torbasy.  Z  Krakowa  jechałem  na  południe  do 
Nowego  Targu,  a  stamtąd  na  wschód.  Na  prawo  ode  mnie  były  przesłonięte  deszczowymi 
chmurami  Tatry.  WzdłuŜ  drogi  stały  nowe  i  stare  domy  w  charakterystycznym  góralskim  stylu. 
Przemoknięte  owce  kryły  się  pod  daszkami  bacówek.  W  jednej  z  nich  zobaczyłem  dym 
wydobywający się z komina. Zjechałem na pobocze, bo nabrałem ochoty na oscypek. W bacówce 
było  aŜ  ciemno  od  dymu.  Na  półce  przy  ścianie  stało  kilka  owczych  serów  róŜnej  wielkości.  Na 
wprost  wejścia  na  niskim  stołku  siedziała  tęga  kobieta  w  wełnianej  spódnicy,  fartuchu,  szarej 
koszuli, chuście zarzuconej na ramiona i z czerwonymi koralami na szyi. Siwe włosy miała gładko 
zaczesane  do  tyłu.  Spojrzała  na  mnie  podejrzliwie.  Obok  niej  na  podłodze  półleŜał  męŜczyzna  z 
drewnianym  kubkiem  Ŝętycy  w  dłoni.  Był  ubrany  wyjątkowo  elegancko,  w  czarny  garnitur,  który 
teraz był juŜ zakurzony. Czarny krawat poplamiony był napojem, który spoŜywał. Na kołku wisiał 
jego  czarny  kapelusz  i  płaszcz.  MęŜczyzna  był  nieogolony,  miał  zmierzwione  włosy  i  rozbiegany 
wzrok.  Kiedy  mnie  zauwaŜył,  z  kieszonki  kamizelki  wyjął  składane,  druciane  okulary,  z 
zausznikami wzmocnionymi spręŜynami. 

- Dzień dobry - ukłoniłem się góralce. - Chciałbym kupić serki. 
- Banalne słowo serki, a potencjał w nich wielki - rzucił męŜczyzna. 
-  Niech  pan  sobie  wybierze  -  powiedziała  góralka  wskazując  na  półkę.  -  ŚwieŜe,  wczoraj 

wędzone. 

-  Nie  podrabiane?  -  upewniałem  się.  -  Słyszałem,  Ŝe  są  oszuści,  którzy  dodają  mleka 

krowiego. 

-  GdzieŜby  ja  chciała  panoćka  oszukać  -  góralka  oburzyła  się.  -  Są,  są  ci  oszuści,  ale  oni 

próbują opchnąć swój towar na Krupówkach niszcząc markę uczciwym ludziom. Jak pan chce, to u 
kroję panu kawałek i pan spróbuje... 

- Wezmę ten mały. posmakuję i jak będzie dobry, to kupię więcej - zaproponowałem. 
Scyzorykiem  ukroiłem  cienki  plaster  i  wdychałem  zapach  tego  frykasu.  Smakował 

wyśmienicie.  Kupiłem  trzy  duŜe  oscypki  i  juŜ  chciałem  wracać  do  wehikułu,  ale  zatrzymał  mnie 
męŜczyzna. 

- A, przepraszam, szanowny pan dokąd jedzie? - grzecznie zapytał. 
- JuŜ nie mówi pan wierszem? - uśmiechnąłem się. 
Zamiast odpowiedzi usłyszałem krótką deklamację: 
 

Do Gąsienicowych 
Pop
ędzą szałasów, 
Do tych g
ęstych borów, 
Do tych ciemnych lasów. 

 

background image

10 

 

- To chyba jednak nie pana dzieło - pokręciłem głową. 
-  To  „Pieśń  Janosika”  Jana  Kasprowicza  -  przyznał  męŜczyzna.  -  Pytałem  się,  dokąd  pan 

jedzie, bo moŜe podwiózłby mnie pan choćby kawałek. Pogoda dosyć plugawa... 

- Jadę w stronę Czorsztyna. 
Zaprosiłem  domorosłego  poetę  do  wehikułu.  Ukłonił  się  góralce,  zabrał  płaszcz  i  kapelusz i 

pobiegł do auta. Deszcz bębnił na brezentowym dachu rozpiętym na rusztowaniu nad kabiną. 

- Oryginalny samochodzik - powiedział autostopowicz. - Pan na letnisko przyjechał? 
- W pewnym sensie - przyznałem. 
Nie  miałem  nastroju  na  rozmowę,  więc  postanowiłem  włączyć  kasetę  z  muzyką.  Wybrałem 

płytę „The Doors” z jedną z moich ulubionych piosenek „Riders on the storm”. PasaŜer natychmiast 
zaczął kiwać się do rytmu. 

-  To  były  czasy  -  mruknął  przypominając  sobie  chyba  okres,  kiedy  był  jednym  z  „dzieci 

kwiatów”. 

Przyjrzałem  mu  się  z  boku.  Musiał  mieć  pięćdziesiąt  kilka  lat.  Chyba  nie  miał  najlepszej 

sytuacji finansowej, bo dostrzegłem, Ŝe jego garnitur był juŜ wiekowy, ze spodniami wypchanymi 
na  kolanach.  Pachniał  dymem  i  jedną  z  najtańszych  wód  po  goleniu.  Miał  starannie  przycięte 
paznokcie,  orli  nos,  bladoniebieskie  oczy,  wąskie  wargi  rozchylone  w  lekkim,  drwiącym 
półuśmiechu. 

Jechaliśmy  drogą  prowadzącą  przez  Kotlinę  Nowotarską.  Za  Dębnem  przejechaliśmy  przez 

most  na  Dunajcu  i  teraz  jechaliśmy  brzegiem  Jeziora  Czorsztyńskiego.  W  Kluszkowcach  mój 
pasaŜer poprosił, Ŝebym zatrzymał wehikuł i wysiadł, dziękując mi za przysługę. Pojechałem dalej, 
ale dopiero za wsią Krośnica przypomniałem sobie, Ŝe gdzieś wcześniej powinienem był zjechać do 
Torbasów. Zawróciłem. Coś, co na mapie było oznaczone jako szosa, w rzeczywistości okazało się 
wyboistą  polną  drogą.  Wehikuł  dawał  sobie  tu  doskonale  radę,  ale  kiedy  dotarłem  do  niezwykle 
stromego  zjazdu,  miałem  wraŜenie,  Ŝe  nie  wyhamuję  i  wyląduję  w  jeziorze.  Na  szczęście  dałem 
radę w porę zwolnić i skręcić. Na chwilę stanąłem, Ŝeby przyjrzeć się Torbasom. 

Niewielka  wioska  licząca  zaledwie  kilka  domów  zajmowała  koniec  szerokiego  półwyspu,  z 

którego na wschodzie widać było las i górę z zamkiem Czorsztyn, hen, na południu zamek Dunajec 
w  Niedzicy,  a  na  zachodzie  szeroki  garb  lądu  wrzynającego  się  w  jezioro.  Przejechałem  drogą 
między dwoma gospodarstwami i dotarłem do gładkiego, ciemnego asfaltu. Prowadził w prawo do 
wsi Kluszkowce, a w lewo do odległej o sto metrów i trzy zagrody bramy i parku. Do dziś ocalało 
tylko  jedno  skrzydło  kutej  kraty  zawieszonej  na  cokole  z  kruszącego  się  i  obłupanego  piaskowca. 
Po parku pozostały tylko zapuszczone krzaki. Brukowaną ścieŜką dojechałem pod dworek otoczony 

ś

wierkami, dębami i lipami. 

Nigdy  nie  odwiedzałem  cioci  Leokadii  w  jej  posiadłości.  Teraz  przyglądałem  się  budowli  z 

ciekawością i niepokojem związanym z ogromem czekającej mnie tu pracy. Wejście zdobiły dwie 
cienkie kolumny wykonane z betonu, chyba na zamówienie cioci. Na frontowej ścianie, na parterze, 
były  dwie  pary  duŜych  okien  po  obu  stronach  wejścia.  Nad  nim  znajdował  się  niewielki  balkon  z 
metalową balustradą i takŜe czworo okien w tak zwanych „kukułkach”. 

Na drzwiach wisiała kołatka. Zastukałem nią raz, potem drugi. Jedyną reakcją była poruszona 

firanka na prawo od wejścia. 

- Jest tam kto?! - krzyknąłem w tamtą stronę. 
Nie  było  Ŝadnej  odpowiedzi.  Obszedłem  dworek  dookoła.  Z  tyłu  były  drugie  drzwi,  ale 

zabezpieczone drewnianą okiennicą z Ŝaluzją. Deszcz lał jak z cebra, więc postanowiłem schronić 
się  w  wehikule.  Przestawiłem  auto  z  boku  dworku,  tak  by  przez  szybę  móc  patrzeć  na  jezioro. 

background image

11 

 

Pogoda,  bębnienie  kropel  o  brezent  i  mój  nastrój  sprawiły,  Ŝe  szybko  zasnąłem.  Obudziło  mnie 
stukanie  w  okienko.  Za  ścianą  ulewy  widziałem  tylko  jakąś  niewysoką  postać  ubraną  w  kurtkę  z 
kapturem. Uchyliłem okienko i przecierałem zaspane oczy. 

Osobnik  błyskawicznie  wcisnął  przez  otwór  dubeltówkę  i  wymierzył  ją  we  mnie. 

Momentalnie  otrzeźwiałem.  Chwyciłem  broń  i  pociągnąłem  do  siebie,  do  środka  wehikułu. 
Jednocześnie mocno otworzyłem drzwiczki, by uderzyć nimi napastnika. 

- Ła! - usłyszałem kobiecy głos. 
W  tej  samej  sekundzie  broń  leŜała  w  środku  samochodu,  a  ja  stałem  przed  tą  zakapturzoną 

Amazonką. Podniosła na mnie wzrok i napotkałem to samo wrogie spojrzenie, z którym zetknąłem 
się wczoraj w Krakowie. - Przepraszam panią, ale pani... - wskazałem na dubeltówkę. 

-  A  pan  wystraszył  Teklę!  Mówiła,  Ŝe  wokół  dworu  chodził  jakiś  bandyta.  Kim  pan  jest? 

Niech pan natychmiast odpowiada, bo zadzwonię po policję! 

Mimowolnie uśmiechnąłem się. To ją rozwścieczyło. Chciała mnie kopnąć w kolano, wzięła 

potęŜny  zamach  nogą,  ale  ja  odsunąłem  się  o  pół  kroku.  Tak  wiele  siły  włoŜyła  w  ten  cios,  Ŝe 
trafiając w próŜnię o mało nie pośliznęła się na błocie. W porę chwyciłem ją za ramię. 

Teraz patrzyła na mnie jak dzikie, drapieŜne zwierzę schwytane w klatkę. 
- Co pana tak rozśmieszyło? - zapytała. 
- Chciała pani dzwonić po policję i oskarŜyła mnie pani o złe zamiary, ale gdyby tak było w 

rzeczywistości,  bez  trudu  wszedłbym  do  środka  dworu  i  rozbroił  panią  tak,  jak  to  się  stało  przed 
chwilą. 

- Zadufany samiec! - wysyczała wyrywając mi się. - Czego pan tu szuka? 
-  Ciocia  Leokadia  zapisała  mi  ten  dwór  w  spadku  -  oświadczyłem.  -  Widziałem  panią  na 

pogrzebie, więc pewnie była pani jakoś związana z moją ciocią. 

- Mieszkałam tu i opiekowałam się nią - kobieta była nieufna. 
Wyjąłem broń z wehikułu i podałem ją mojej rozmówczyni. 
-  MoŜemy  wejść  do  środka?  -  poprosiłem.  -  PokaŜę  pani  dokumenty  spadkowe, 

porozmawiamy o przyszłości tego miejsca. 

-  Niech  pan  idzie  za  mną  -  powiedziała  rozkazującym  tonem  i  pomaszerowała  w  kierunku 

wejścia do dworku. 

Zamknąłem  auto  i  ruszyłem  za  nią.  Czekała  na  schodach  przy  drzwiach.  Wprowadziła  mnie 

do holu wyłoŜonego dębowym drewnem. Po bokach było dwoje drzwi prowadzących do pokojów, 
na  wprost  trzecie,  przez  które  widać  było  wnętrze  jadalni.  TuŜ  obok  nich,  w  lewo,  prowadziły 
schody  na  piętro,  a  pod  nimi  przez  maleńkie  drzwiczki  schodziło  się  do  piwnicy.  Zostałem 
zaproszony  do  jadalni,  gdzie  stały  dwa  kredensy,  długi  stół  z  dwunastoma  krzesłami,  których 
siedzenia  były  obite  skórą  przybitą  okrągłymi  grawerowanymi  ćwiekami.  Z  jadalni  moŜna  było 
przejść  w  prawo  do  kuchni  i  w  lewo  do  salonu.  Gospodyni  weszła  do  kuchni,  by  zdjąć  z  piecyka 
czajnik z gotującą się wodą. Wróciła po kilku minutach z dwoma kubkami kawy. Zdjęła teŜ kurtkę. 
Zobaczyłem  śliczną,  dwudziestoośmioletnią  dziewczynę  o  rudych  włosach,  starannie  upiętych  do 
góry. Miała łagodne rysy twarzy, usta malinowej barwy i drobne piegi na nosie. Ubrana w wysokie 
buty,  wpuszczone  w  nie  dŜinsy  i  koszulkę  wyglądała  niemal  jak  kowbojka.  Miała  smukłą  szyję  i 
doskonałą  figurę.  Buty  na  obcasie  miały  chyba  niwelować  jej  kompleksy  związane  z  niskim 
wzrostem: nie miała więcej niŜ metr sześćdziesiąt centymetrów. 

Podałem jej dokumenty spadkowe, a ona uwaŜnie studiowała je kilka minut i odłoŜyła na bok. 
- Ciekawe, czemu to akurat panu ciocia zapisała ten dworek? - zapytała retorycznie. 
- MoŜe dlatego, Ŝe mam miękkie serce? - chciałem, by słowa te były nasycone ironią. - Mam 

background image

12 

 

zająć się budynkiem i jego mieszkańcami. Pani tu mieszka, wiec w pewnym sensie dostałem panią 
w spadku - uśmiechnąłem się. 

Widziałem, jaką złość wywołało to stwierdzenie, ale kobieta szybko zapanowała nad sobą. 
- Czy oprócz pani ktoś tu jeszcze mieszka? - dopytywałem się. 
- Kilka osób. 
- Gdzie teraz są lokatorzy? 
- Tekla jak zwykle u siebie. Arnold wrócił ze mną i zaniknął się u siebie. Chłopcy są gdzieś w 

plenerze. 

- Co to za chłopcy? 
- Aktorzy. Prawdziwi artyści, którzy wszystko w Ŝyciu zawdzięczają cięŜkiej pracy. Nikt im 

niczego nie daje za darmo. 

Doskonale rozumiałem tę aluzję. Wiedziałem, czemu ona to mówiła: nie znała mnie, nie ufała 

mi, zastanawiała się, jakie mam plany wobec dworku i jego lokatorów. Rozglądałem się po jadalni. 
Na  starym  kredensie  wykonanym  z  niechlujnie  bejcowanego  drewna,  na  półce  za  kryształowym 
szkłem  zobaczyłem  znajome  mi  zdjęcie.  Wstałem  i  wziąłem  je  do  ręki.  To  była  ciocia  Leokadia 
trzymająca na kolanach tłuściutkiego i gołego bobasa. Patrzyłem w czarne, prawie cygańskie oczy 
cioci,  na  jej  długie,  czarne  włosy,  z  których  była  dumna,  bo  były  gęste  i  grube.  Przypomniałem 
sobie jej zaraźliwy i promienny uśmiech. 

- To pan jest na tym zdjęciu? - dziewczyna zaglądała mi przez ramię. 
- Trochę od tamtej pory podrosłem - zauwaŜyłem zasłaniając dyskretnie kciukiem ewidentny 

dowód mej nagości na fotografii. 

Ten gest rozśmieszył dziewczynę. 
-  Justyna  -  wyciągnęła  do  mnie  dłoń  o  długich,  wąskich  palcach,  z  krótko  przyciętymi 

paznokciami. 

- Paweł - przedstawiłem się czując, Ŝe moja nowa znajoma ma mocny uścisk. 
Wróciłem do stołu i popijałem kawę nie bardzo wiedząc, co teraz powinienem zrobić. Przez 

okno na wprost mnie widziałem, jak zza chmur wygląda słońce. Park zamienił się w miejsce, gdzie 
jasnozielone plamy trawy błyskające kroplami wody z deszczu kontrastowały z ciemnymi stoŜkami 

ś

wierków,  mrocznymi  alejkami  pod  zwisającymi  gałęziami  lip.  W  ciszy  jadalni  rozległo  się 

bzyczenie muchy, która teraz właśnie postanowiła podjąć próbę wydostania się na zewnątrz i tłukła 
się  o  szybę.  Czułem  się  trochę  jak  ona.  PrzecieŜ  miałem  wiele  moŜliwości  działania,  ale 
towarzyszyło mi wraŜenie, Ŝe siedzę w szklanej bani. śeby z niej wyjść, musiałbym ją rozbić, a to 
wydawało mi się posunięciem zbyt pochopnym i radykalnym. 

- Czym pan się zajmuje? - Justyna zapytała przyglądając mi się uwaŜnie. 
- Jestem, a właściwie byłem muzealnikiem - odpowiedziałem. - Właśnie straciłem pracę, ale 

dostałem ten dwór. 

- To pewnie przeznaczenie. 
- Raczej zbieg okoliczności. 
- Czemu straciłeś pracę? 
- Mój nowy szef nie bardzo mnie lubił. 
- Co chcesz zrobić z dworem? 
- Nie powinnaś pytać, jakie mam plany wobec lokatorów? 
- Ciocia kazała ci zaopiekować się nami - przypomniała Justyna. 
-  Chciałbym  lepiej  poznać  to  miejsce,  ten  dwór  i  jego  mieszkańców.  Później  zadecyduję  co 

dalej. Bardzo mi przykro, ale nie jestem bogatym człowiekiem i moŜe okazać się, Ŝe nie utrzymam 

background image

13 

 

tego dworu i będę zmuszony go sprzedać. Czy moŜemy pójść do pani Tekli i pana Arnolda? 

- Jeszcze nie - Justyna spowaŜniała. - Najpierw pokaŜę ci twój apartament. 
- Apartament? - zdziwiłem się. 
- PrzecieŜ musisz gdzieś spać. 
Justyna pomaszerowała pierwsza po schodach na piętro. Na wprost były drzwi do jej sypialni. 

Korytarz prowadził w lewo i ta jego odnoga była zakończona oknem i wejściem, po lewej stronie, 
do  mojego  apartamentu.  Druga  część  korytarza  biegła  równolegle  do  klatki  schodowej, 
zabezpieczona rzeźbioną balustradą w stylu klasycystycznym. Widziałem kolejne drzwi do dwóch 
chyba niewielkich pokoików i do łazienki na końcu korytarza. 

Moje lokum we dworze składało się z salonu z wyjściem na balkon nad wejściem do budynku 

i  ogromnej  sypialni  z  przytuloną  do  niej  samodzielną  łazienką.  W  salonie  stały  sięgające  sufitu 
półki  z  ksiąŜkami,  niski  owalny  stoliczek  z  trzema  fotelikami,  biurko  z  lampą  zdobioną 
witraŜowym abaŜurem i wygodne krzesło. Salon zagracały jakieś dziwaczne konstrukcje z listewek, 
dykty  i  starych  szmat,  pomalowane  na  jaskrawe  kolory.  W  sypialni  dominowało  potęŜne  łoŜe 
małŜeńskie  z  baldachimem.  Przy  szczytowej  ścianie  umieszczono  toaletkę  z  taboretem,  w  rogu 
szafy, a pod oknami od strony frontowej szafki. 

-  Wszystkie  osobiste  rzeczy  cioci  spakowałam  do  pudeł  i  worków  i  wyniosłam  na  strych  - 

wyjaśniła  Justyna.  -  MoŜesz  się  tu  wprowadzać.  Te  graty  z  salonu  chłopaki  zabiorą,  jak  wrócą. 
Jesteś głodny? 

- Trochę - przyznałem. 
-  Robimy  tu  tak,  Ŝe  wszystkie  produkty  Ŝywnościowe  są  wspólne  i  trzymamy  je  w  kuchni. 

KaŜdy bierze tyle, ile mu potrzeba. Zakupy robię najczęściej ja, zbierając od lokatorów pieniądze. 
Odpowiada ci taki układ? 

- Tak. 
-  KaŜdy  ma  teŜ  indywidualne  upodobania,  ale  takie  rzeczy  trzymamy  w  swoich  pokojach, 

Ŝ

eby nie było niepotrzebnych kłótni. W parku, za dworem jest stara wozownia, czyli obecnie nasz 

garaŜ. Stoją tam mój ford i polonez chłopaków. Powiem im, Ŝeby swój wóz trzymali na zewnątrz i 
będzie  miejsce  dla  twojego  pojazdu.  Dziś  wieczorem  zaplanowaliśmy  małą  uroczystość,  coś  w 
rodzaju stypy po cioci. Przyjdź, to poznasz lokatorów. Na razie! 

Obróciła  się  na  pięcie  i  wyszła.  OstroŜnie  usiadłem  na  łóŜku.  Materac  był  przykryty  grubą 

kapą.  Zupełnie  nie  wiedziałem,  co  ze  sobą  zrobić.  Wstałem,  wyjrzałem  przez  okno  w  ścianie 
szczytowej.  Zobaczyłem Justyną idącą do parku. Szybko zniknęła za krzakami  głogu.  Zaglądałem 
do  szuflad,  uchyliłem  drzwiczki  szaf.  W  jednej  z  nich  leŜała  pościel  i  komplet  poszew.  Kiedy 
oglądałem szklane i metalowe bibeloty na komodach pod oknami od strony frontowej, zauwaŜyłem, 
jak Justyna wyjeŜdŜa swoim niebieskim fordem sierra z parku. 

Zszedłem  do  wehikułu  po  bagaŜe.  Musiałem  odbyć  trzy  kursy,  by  przenieść  wszystko  na 

górę.  Schodząc  zatrzymywałem  się  w  holu,  by  posłuchać,  co  robią  lokatorzy  na  parterze,  ale  za 
drzwiami ich pokojów panowała cisza. Rozpakowałem się, na razie nie ruszając niczego w salonie. 
To  pomieszczenie  odstraszało  mnie  tym,  Ŝe  były  tam  zgromadzone  dziwne  rekwizyty  aktorów. 
Zaniosłem oscypki do lodówki w kuchni, zrobiłem sobie kilka kanapek z tymi góralskimi serkami. 
Czekając,  aŜ  zagotuje  się  woda  w  czajniku,  zszedłem  do  saloniku  na  parterze.  Było  to  przytulne 
pomieszczenie  z  kominkiem,  szeroką,  wygodną  kanapą,  fotelami,  dwoma  stoliczkami  kawowymi, 
komódką  i  gablotą,  gdzie  za  szkłem  stał  porcelanowy  serwis  z  wymalowanymi  scenami  z 
góralskiego  Ŝycia.  Był  to  jedyny  w  całym  dworze  pokój  wyposaŜony  w  dywan,  dlatego  tu  pod 
nogami  nie  skrzypiały  deski  podłogowe.  Przygotowałem  sobie  herbatę  i  z  posiłkiem  wyszedłem  z 

background image

14 

 

jadalni  do  parku,  na  ławeczkę  pod  markizą.  Między  pniami  drzew  połyskiwała  tafla  jeziora.  W 
koronach  lip  śpiewały  nieliczne  ptaki.  Na  krawędzi  ławy  przysiadł  niewielki  brązowy  wróbelek. 
Drobnymi  podskokami  zbliŜał  się  do  talerza  i  przyglądał  mi  się  przekrzywiając  łebek  na  bok. 
Rzuciłem  mu  kilka  okruszków  chleba.  Nie  czuł  lęku  przede  mną,  tylko  dzióbiąc  chleb  cały  czas 
rozglądał się po parku, jakby stamtąd oczekiwał jakiegoś niebezpieczeństwa. 

- Znałeś moją ciocię Leokadię? - zagadnąłem wróbelka. 
NiemoŜliwe, Ŝeby ptaszyna mnie zrozumiała, ale w tym momencie przerwała ucztę, zerknęła 

w  górę,  tam  gdzie  był  pokój  cioci,  a  potem  schowała  dziób  pod  skrzydło.  MoŜe  tak  się  wycierał 
albo coś go tam drapało, a wyglądało to tak, jakby ocierał oczy. 

- A Justynę znasz? - kontynuowałem. - Ciekawe, kim są pozostali lokatorzy? I powiedz mi, co 

powinienem zrobić z tym dworem? Mam tu, na końcu świata spędzić resztę Ŝycia zamartwiając się 
o  kaŜdą  rysę  na  murze?  Wiem,  tobie  wystarczy  kilka  okruszków,  ziarenek  i  jesteś  syty,  ale  być 
właścicielem takiego domu, to odpowiedzialność... 

Przerwałem, bo wyczułem czyjąś obecność. Obejrzałem się w lewo, w stronę drzwi. W progu 

stała  kobieta,  która  nie  miała  chyba  jeszcze  pięćdziesięciu  lat,  ubrana  w  białą  suknię,  z 
rozpuszczonymi, długimi, jasnymi, włosami, sięgającymi jej prawie do pasa. Uwagę przykuwał jej 
blady odcień skóry. 

- Dzień dobry - ukłoniłem się jej. 
Za późno. Nim przebrzmiały moje słowa, ona spłoszona uciekła. 
- No, ładnie - mruknąłem. - Widziałeś to? - zwróciłem się do wróbelka. 
Ten  w  tym  momencie  zamachał  skrzydełkami  i  umknął  w  krzaki.  Dopiero  po  chwili 

usłyszałem dźwięk silnika i między krzakami przejechał ford Justyny. Skończyłem posiłek i myłem 
naczynia w zlewie, kiedy dziewczyna przyszła wnosząc siatki z zakupami. 

- Pięćdziesiąt złotych - wyciągnęła do mnie rękę. - Byłam na zakupach - wyjaśniła. 
Z  portfela  wyjąłem  pieniądze,  a  potem  pomogłem  jej  wnosić  reklamówki  z  zakupami.  Przy 

okazji obejrzałem garaŜ. Był to niewielki budyneczek z parą szerokich drzwi. W sam raz mieściły 
się tam dwa samochody. Szarobrązowy polonez aktorów miał pordzewiałą karoserię, był odrapany i 
poobijany. 

-  Jakiej  marki  jest  twój  samochód?  -  zapytała  Justyna  widząc  moje  spojrzenia  kierowane  na 

poloneza. 

-  Samoróbka  -  odpowiedziałem.  -  Ma  części  z  róŜnych  aut.  To  całkiem  udana  konstrukcja  i 

dzięki nowoczesnej technice nie rujnuje mi kieszeni wydatkami na paliwo. 

- Sam go zrobiłeś? 
-  Nie,  wykonali  go  mechanicy  według  wcześniej  przygotowanego  projektu.  To  prezent  od 

mojego przyjaciela i mistrza. 

-  Mistrza?  -  Justyna  mało  ze  śmiechu  nie  przewróciła  się  w  progu  kuchni.  -  Myślałam,  Ŝe 

mistrzowie występowali tylko w filmach o wschodnich sztukach wałki. 

-  To  dobra  i  stara  tradycja,  którą  juŜ  mało  kto  kultywuje.  Dawniej  mistrz  wprowadzał  w 

tajniki zawodu, Ŝycia. Obecnie młodzi w pracy chcą jak najszybciej się wykazać, nie czują respektu 
przed  wiedzą  i  doświadczeniem  starszych.  Ci  z  kolei,  boją  się  napastliwej  gorliwości  młodszych 
kolegów  i  starają  się  jak  najmocniej  ich  powstrzymywać  w  karierze.  Powstaje  spirala  frustracji,  z 
czego  cieszą  się  tylko  szefowie,  bo  takim  środowiskiem  łatwiej  kierować.  śeby  panować  nad 
pracownikami  skłóconymi  i  zastraszonymi,  nie  trzeba  mieć  autorytetu.  Wystarczą  sztuczki 
psychologiczne  rodem  z  kursów  zarządzania  zasobami  ludzkimi  oraz  prymitywna  metoda  kija  i 
marchewki. 

background image

15 

 

- W twoim głosie wyczuwam rozŜalenie. 
-  Tak,  stałem  się  rezerwą  prostą  i  dlatego  nie  mam  pracy.  Mój  szef  był  właśnie  mistrzem. 

WciąŜ uczył mnie, był autorytetem, skarbnicą wiedzy, człowiekiem o wielkiej kulturze. 

Zostawiłem  torby  z  zakupami  i  pomaszerowałem  do  swojego  apartamentu.  Postanowiłem 

przynajmniej  przejrzeć  zawartość  biurka.  Był  to  Wysoki,  szeroki  mebel  z  płytką  szufladą  pod 
blatem.  W  przegródkach  leŜały  długopisy,  ołówki,  wizytówki  i  papeteria.  Z  prawej  strony  były 
cztery szuflady, w których znajdowały się korespondencja urzędowa, rachunki, listy prywatne oraz 
lista  najemców  pokoi  we  dworze  z  wyszczególnionymi  ich  wpłatami.  Z  drugiej  strony,  za 
drzwiczkami  zobaczyłem  sejf,  Przypomniałem  sobie,  Ŝe  w  pliku  kluczy,  jakie  otrzymałem  od 
adwokata,  był  jeden  o  dziwnym  kształcie,  który  nie  pasował  do  standardowych  zamków  w 
drzwiach.  W  jednej  z  mniejszych  kopert  znajdowała  się  teŜ  niewielka  koperta  z  rzędem  cyferek, 
zapewne szyfrem otwierającym sejf. 

Z torby wyjąłem teczkę z dokumentami, znalazłem klucz i otworzyłem kasę. W środku była 

tylko  jedna  półka  dzieląca  wnętrze  na  dwie  części.  Na  dnie  dolnej  znajdowała  się  kasetka  z 
biŜuterią.  Kiedy  ją  uchyliłem,  zobaczyłem  złote  pierścionki,  bransoletki,  kolczyki.  Zalśniło  kilka 
kamieni  szlachetnych.  Z  tego  co  zauwaŜyłem,  Ŝaden  z  tych  przedmiotów  nie  miał  wartości 
zabytkowej. W górnej części leŜały tylko dwie koperty. W pierwszej były akty zakupu obrazów na 
aukcjach i dokumenty poświadczające przekazanie ich do depozytów w muzeach w całej Polsce. W 
drugiej znajdował się tylko jeden list Nie zdąŜyłem go przeczytać, bo rozległo się pukanie do drzwi. 
Błyskawicznie  schowałem  kasetkę  z  biŜuterią  do  sejfu,  zatrzasnąłem  drzwiczki  i  zamknąłem 
biurko. 

- Proszę! - zawołałem. 
Do salonu zajrzała Justyna. 
- Prosimy na dół, juŜ czas - powiedziała uśmiechając się. 
ZauwaŜyłem,  Ŝe  przebrała  się  w  luźniejsze,  eleganckie  spodnie,  pantofelki  i  lnianą  koszulkę 

wiązaną z przodu. Dostrzegłem takŜe dyskretny makijaŜ. 

- JuŜ? - zdumiony spojrzałem na zegarek. 
Nie zauwaŜyłem, kiedy nadszedł wieczór, tak szybko minął mi czas na wertowaniu papierów 

cioci Leokadii. 

- Przebiorę się i schodzę - zapowiedziałem. 
- Czekamy - Justyna posłała mi promienny uśmiech. 
Wyjąłem  marynarkę  i  spodnie.  Ręką  wygładziłem  koszulę,  chusteczką  przetarłem  buty  i 

zbiegłem  do  salonu  na  parterze.  Na  wprost  wejścia  do  pomieszczenia  siedział  poeta,  którego 
spotkałem w bacówce. 

background image

16 

 

ROZDZIAŁ TRZECI 

WIECZOREK ZAPOZNAWCZY • MIESZKAŃCY DWORKU • NOCNY KRZYK • PAN 

MARCELI, OJCIEC MARCYSI • LIST OD JANOSIKA • OBRAZ „RUINY ZAMKU W 

CZORSZTYNIE” • WARUNEK JUSTYNY 

 

Poeta na mój widok zamarł. Uspokoił się, kiedy przyjacielsko uśmiechnąłem się do niego. 
-  Słuchajcie!  -  Justyna  klasnęła  widząc  mnie  w  progu  salonu.  -  To  jest  Paweł  Daniec,  który 

odziedziczył po cioci ten dworek. 

Przywitałem  się  z  poetą.  Od  Justyny  dowiedziałem  się,  Ŝe  miał  na  imię  Arnold.  Następnie 

poznałem  Marcysię,  córkę  gospodarzy  z  Torbasów,  która  interesowała  się  teatrem.  Miała 
siedemnaście  lat,  kruczoczarne  włosy,  ciemne  oczy  i  ogorzałą  od  słońca  twarz.  Dziewczyna  była 
silnie zbudowana, jakby od najmłodszych lat spędzała czas na polu pomagając rodzicom. Mimo Ŝe 
nie miała tak wciętej talii jak Justyna, była piękna. Witek, brunet w wieku Justyny, był reŜyserem 
teatralnym.  Włosy  zaczesywał  na  boki,  a  koniec  grzywki  często  wchodził  mu  na  oczy.  Palił 
papierosy,  a  kiedy  mówił,  Ŝywo  gestykulował.  Był  wysoki  i  szczupły  jak  jego  ogolony  na  zero 
kolega,  Mikołaj,  nazywany  przez  przyjaciół  Mikim.  Twarz  Mikiego  wydawała  się  być  stworzoną 
do  teatru,  tyle  uczuć  moŜna  było  na  niej  wyczytać  i  była  równorzędnym  narratorem,  kiedy  Miki 
przemawiał.  Charakterem,  stylem  bycia  przypominał  buddyjskiego  mnicha.  Na  końcu  uścisnąłem 
dłoń  Bacy.  Jego  przydomek  wziął  się  od  tego,  Ŝe  do  teatru  zaangaŜował  się  schodząc  prosto  z 
pastwiska  od  owiec.  Jak  Marcysia  pochodził  stąd,  z  wioski  odległej  o  kilka  kilometrów.  Był  to 
jasnowłosy,  uśmiechnięty  chłopak,  moŜe  szesnastoletni,  zasłuchany  w  to,  co  mówił  Witek,  jego 
teatralny autorytet. 

- A gdzie pani Tekla? - zapytałem. 
- Ona nigdy nie wychodzi do ludzi - wyjaśniła Justyna. 
- Czemu? - byłem ciekawy. 
-  To  długa  i  smutna  historia  -  Justyna  nie  chciała  mi  niczego  wyjaśniać.  -  Ona  nawet  je  w 

swoim pokoju. Chyba w nocy chodzi do kuchni, do lodówki. Drzwi otwiera tylko mnie. 

- Czy ona ma bladą skórę? - upewniałem się. 
- Skąd wiesz? - Justyna zaniepokoiła się. 
-  Wyszła  do  jadalni,  kiedy  na  dworze  jadłem  kanapki.  Chciałem  się  z  nią  przywitać,  ale 

uciekła. 

- Chciała sprawdzić, czy przypadkiem ty to nie Zygmunt - Arnold wtrącił wyjaśnienie. 
Justyna popatrzyła z wrogością na poetę. 
- Kto to jest Zygmunt? 
- Arnold lubi wymyślać bzdury - Justyna lekcewaŜąco machnęła ręką. - Chcesz gołąbka? 
- Justyna robi pyszne gołąbki - zapewniał mnie Miki. 
Po  chwili  trzymałem  talerz  z  trzema  nieduŜymi  gołąbkami.  Ich  aromat  i  smak  były 

niesamowite. Usiadłem w fotelu blisko kominka i zorientowałem się, Ŝe wszyscy obecni patrzą na 
mnie. 

- Coś się stało? - starałem się przybrać Ŝartobliwy wyraz twarzy. - To są moŜe zatrute gołąbki 

i czekacie, kiedy padnę bez ducha. 

- Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy - Arnold zacytował strofę z poematu wieszcza. 
- Ciekawi nas, co zamierzasz zrobić z dworem - powiedział Witek. - Nie jesteśmy wścibscy, 

ale jak wiesz, mieszkamy tu, na jakiś czas związaliśmy swoje Ŝycie z tą okolicą i... 

background image

17 

 

- Sam na razie nie wiem - przerwałem jego wywód. - Mówiłem Justynie, Ŝe nie jestem królem 

Midasem, a być moŜe ten budynek potrzebuje gruntownego remontu. Czy wasze czynsze wystarczą 
na utrzymanie obiektu? Tego nie wiem - bezradnie rozłoŜyłem ręce. 

Kiedy tylko wspomniałem o czynszu, Arnold wstał, odstawił kieliszek z winem i chwiejnym 

krokiem wymaszerował z salonu. Zdziwiony odprowadzałem go wzrokiem. 

-  Arnold  nie  ma  pieniędzy  na  czynsz  -  tłumaczyła  mi  Justyna.  -  Płaci  ratami,  około  trzech 

czwartych stawki. Przymykamy na to oko, bo gdzie biedak ma się podziać? 

Mój  niepokój związany  ze  stanem  finansów  dworu  wzrastał,  bo  z  tej  wypowiedzi  wynikało, 

Ŝ

e lokatorzy swobodnie podchodzili do terminowości i wysokości czynszu. Spojrzałem w kierunku 

Witka. 

- Będziemy występowali na festynie w Niedzicy, dostaniemy trochę pieniędzy i uregulujemy 

zaległość - zapewniał mnie. 

- Mieszkają tu niecały miesiąc, więc chyba jeszcze nie muszą płacić? - broniła ich Justyna. 
WyobraŜałem  sobie,  co  mnie  będzie  tu  czekało  w  związku  z  opłatami.  Do  tego  byłem  im 

zupełnie obcy, wręcz mogli uwaŜać mnie za wroga. Wszyscy czekali na moją odpowiedź na pytanie 
Justyny. 

-  Nie,  na  razie  nie  muszą  -  przyznałem,  co  przyjęto  z  ulgą.  -  Musicie  jednak  zdawać  sobie 

sprawę,  Ŝe  wszyscy  jedziemy  na  tym  samym  wózku.  Dwór,  jeśli  zacznie  się  walić,  to 
równomiernie, u tych co płacą i nie płacą. Liczę teŜ na waszą uczciwość i poczucie przyzwoitości. 

- Jasne - Miki pokiwał głową. 
- To dobrze - uśmiechnąłem się udając, Ŝe wierzę w to zapewnienie. 
Postanowiłem  skupić  uwagę  na  pysznościach,  jakie  przygotowała  Justyna.  W  końcu 

wylądowałem  w  rogu  salonu,  blisko  stołu  z  półmiskami  i  butelki  wina.  Popijałem  i  jadłem 
przyglądając  się  mieszkańcom,  starając  się  wyrobić  sobie  opinię  na  ich  temat.  Widoczne  było,  Ŝe 
dziewczyny  i  Baca  byli  zafascynowani  osobami  Mikiego  i  Witka.  Obaj  byli  absolwentami  szkoły 
teatralnej,  którzy  nie  znaleźli  pracy  w  Ŝadnym  teatrze.  Postanowili  stworzyć  wędrowny  teatr, 
tułający  się  tam,  dokąd  zaproszą  go  samorządy,  organizatorzy  festynów,  animatorzy  kultury. 
Potrafili  zagrać  przedstawienie,  ale  co  o  wiele  waŜniejsze,  zaangaŜować  do  niego  miejscową 
młodzieŜ pokazując jej, Ŝe teatr nie zawsze musi być śmiertelnie powaŜną instytucją, Ŝe to zabawa, 
sposób na spędzanie czasu, metoda na poznanie innych ludzi i wyraŜenie siebie. Około dwudziestej 
drugiej poŜegnałem wszystkich i poszedłem spać. Ostatnią moją myślą, nim zamknąłem oczy, było 
to, Ŝe muszę zapamiętać pierwszy sen na nowym miejscu, bo podobno one się sprawdzają. 

Nie chciałbym, Ŝeby ten sen się sprawdził. Obudziłem się zlany potem. WciąŜ miałem przed 

oczami  widok  zakrwawionej  twarzy  jakiegoś  męŜczyzny  o  groźnym  spojrzeniu,  siedzącego  na 
skrzyni pełnej złota. Ciszę, jaka wokół panowała, rozdarł rozpaczliwy kobiecy krzyk. Zerwałem się 
z łoŜa. Przebiegłem z sypialni do salonu i na korytarz. Przeskakiwałem po kilka stopni, by prędzej 
znaleźć się w holu. Pani Tekla złapała oddech i znowu rozdarła się na całe gardło. Szarpnąłem za 
klamkę jej drzwi. Te ani drgnęły. Kiedy tylko pierwszy raz wszedłem do dworku, zauwaŜyłem, Ŝe 
ich środek wypełniała dykta wstawiona w miejsce jakiejś ozdobnej szyby. Wziąłem krótki rozbieg i 
barkiem wycelowałem w sam środek otworu. Pęd i moja masa sprawiły, Ŝe bez trudu znalazłem się 
w pokoju pani Tekli - dokładnie na stole. Lokatorka stała na łóŜku w rogu pokoju, ubrana w koszulę 
nocną, ze strachem patrząc na ubraną na czarno postać włamywacza, który świecił latarką na mnie. 

Rzuciłem  się  w  jego  stronę,  ale  on  wyskoczył  przez  otwarte  okno  w  ścianie  szczytowej. 

Pognałem  za  nim  do  parku,  biegłem  między  krzakami  czując,  jak  drapią  mnie  po  ramionach  i 
nogach, a drobne kamyki kaleczą mi stopy. Złodziej miał buty i łatwiej było mu biec. Kierował się 

background image

18 

 

w stronę wsi. Wybiegł przez bramę i wskoczył do auta zaparkowanego przy płocie, pod krzakiem 
bzu.  W  środku  juŜ  był  kierowca  i  samochód  szybko  odjechał  obsypując  mnie  piaskiem 
wyrzuconym  spod  kół.  W  Torbasach  rozszczekały  się  psy,  poruszyły  się  firanki  w  oknach. 
Musiałem wrócić do dworu, Ŝeby nie wzbudzić wśród sąsiadów niepotrzebnej sensacji. 

Pobiegłem  do  okna  sypialni  pani  Tekli  i  kiedy  tylko  wskoczyłem  do  środka,  Justyna 

wycelowała  we  mnie  swoją  strzelbę.  Z  troską  oglądała  moje  ramiona,  ale  kiedy  jej  wzrok 
powędrował  niŜej,  na  moje  bokserki  we  wzór  z  owieczkami  parsknęła  śmiechem.  Pani  Tekla 
siedziała w rogu łóŜka zasłaniając się kołdrą. 

-  Przepraszam  panią  -  rzuciłem  w  jej  stronę,  chociaŜ  wcale  na  mnie  nie  patrzyła.  -  Justyna, 

moŜesz zapylać panią Teklę, jak złodziej tu się dostał i czego tu szukał? 

- Jaki złodziej? - Justyna patrzyła mi prosto w oczy. - Pani Tekla wspominała, Ŝe to pan rozbił 

jej drzwi i był w samej bieliźnie... 

- Porozmawiaj z panią Teklą i spotkajmy się w jadalni - prosiłem. 
- Czemu akurat tam? - Justyna wydawała się znowu być rozbawiona moim widokiem. 
-  PrzecieŜ  nie  zaproszę  cię  do  siebie  w  środku  nocy.  Namów  panią  Teklę,  Ŝeby  zamknęła 

okno - dodałem wychodząc. 

Poszedłem  do  siebie,  obmyłem  zadrapania,  załoŜyłem  koszulkę  i  dŜinsy.  Justyna  czekała  na 

mnie w jadalni siedząc na stole i machając nogami. 

- Czego się dowiedziałaś? - dopytywałem się. 
- Najpierw opowiedz mi swoją wersję wydarzeń. 
Szybko zrelacjonowałem wydarzenia ostatnich kilku minut. 
- Teraz to wszystko rozumiem - Justyna pokiwała głową. - Pani Tekla ma zwyczaj zostawiać 

na  noc  otwarte  okno.  Lubi  świeŜe  powietrze,  ale  chodzi  teŜ  o  coś  innego.  Obudziła  się  w  środku 
nocy  i  zobaczyła,  Ŝe  ktoś  chodzi  po  pokoju,  świeci  latarką  i  ogląda  obrazy  wiszące  na  ścianach. 
Zaczęła  krzyczeć,  ale  złodziej  dalej  robił  swoje,  tyk  Ŝe  bardziej  nerwowo.  Potem  ty  wpadłeś  do 

ś

rodka.  Nocny  gość  dokładnie  cię  oświetlił,  a  pani  Tekla  nigdy  tak  dokładnie  nie  widziała 

męŜczyzny w bieliźnie, no i... - Justyna wzruszyła ramionami, jakby w ten sposób mogła wyrazić 
całą gamę uczuć pani Tekli. - Usiądź tu na chwilę - Justyna łagodnie posadziła mnie na krześle. 

Wyszła  do  kuchni  i  wróciła  po  chwili.  Stojąc  za  moimi  plecami  pochyliła  się  nade  mną. 

Poczułem jej włosy łaskoczące mój nos. a takie zapach jej perfum. Chwyciła brzeg mojej koszulki i 
zaczęła ją podnosić do góry. Oszołomiony, nie bardzo wiedząc jak zareagować, pozwoliłem sobie 
zdjąć koszulkę. Wtedy na wciąŜ krwawiące zadrapania Justyna wylała wodę utleniona Zapiekło, ale 
postanowiłem,  Ŝe  nawet  nie  pisnę.  Justyna  załoŜyła  mi  opatrunki,  Ŝebym  krwią  nie  pobrudził 
pościeli.  Została  na  parterze,  Ŝeby  uspokoić  panią  Teklę,  a  ja  poszedłem  do  swojej  sypialni.  Nie 
połoŜyłem  się  na  łóŜku,  tylko  z  latarką  w  dłoni  wróciłem  na  korytarz.  Stanąłem  pod  drzwiami 
jednego  z  pokojów.  Zajrzałem  do  środka  przez  dziurkę  od  klucza.  Nic  nie  zobaczyłem.  Lekko 
nacisnąłem klamkę. Było otwarte! Zajrzałem do obu pokojów. Nie było Mikiego ani Witka. CzyŜby 
to byli tajemniczy złodziej i kierowca samochodu? 

Rano  obudziło  mnie  ciche  stukanie  za  oknem.  Na  parapecie  stał  wróbelek,  który  skakał  po 

parapecie i co jakiś czas uderzał w niego dziobem. 

- Głodny jesteś? - powiedziałem przecierając zaspane oczy. 
Szybko  wstałem  i  po  porannej  toalecie  zszedłem  do  kuchni.  Była  juŜ  dziewiąta,  a  w  całym 

dworze  panowała  cisza.  Na  drzwiach  pokoju  pani  Tekli  w  miejsce  dykty  wisiała  gruba  zasłona. 
Zrobiłem sobie śniadanie i wyszedłem z nim na ławkę w parku. Wróbelek dosiadł się w tym samym 
miejscu co wczoraj. Rzuciłem mu okruchy, a on dzióbał je. 

background image

19 

 

-  Szkoda,  Ŝe  nie  umiesz mówić,  mógłbyś  zostać  moim  pomocnikiem  -  gadałem  rozkoszując 

się  panującym  wokół  spokojem.  -  Spróbujmy  rozwiązać  zagadkę,  czego  złodziej  szukał  w  pokoju 
pani Tekli i gdzie w nocy byli nasi aktorzy? 

W  tym  momencie  coś  mi  się  przypomniało.  W  moim  salonie  dziś  rano  nie  było  juŜ 

elementów dekoracji, a przecieŜ wejście do swojego apartamentu zamykałem na noc! Musiałem to 
natychmiast wyjaśnić. Skończyłem śniadanie, zostawiłem naczynia w zlewie i pobiegłem na piętro. 
Otworzyłem drzwi pierwszego pokoju zajmowanego przez jednego z aktorów. Miki zaspany, prze-
ciągał się. 

- Coś się stało? - zapytał. 
- Jak to wynieśliście z mojego salonu? - zapytałem wskazując na plansze oparte o ścianę jego 

pokoju. 

- Justyna mówiła wczoraj, Ŝe ci to przeszkadza, więc rano to wynieśliśmy - wychrypiał. 
- A jak tam weszliście? 
- Mieliśmy klucz, od Justyny. Naszego poloneza będziemy teraz parkowali z boku wozowni, 

więc moŜesz wstawić swoją torpedę do wozowni. 

- Gdzie byliście w nocy? 
- Odprowadzaliśmy dzieciaki do domów. 
- Dzięki - rzuciłem i zamknąłem drzwi. 
JuŜ  chciałem  wrócić  do  siebie,  kiedy  z  dołu  rozległo  się  pukanie.  Ani  pani  Tekla  unikająca 

ludzi,  ani  Arnold  bojący  się  rozmów  na  temat  czynszu  nie  mieli  zamiaru  otwierać,  a  ten  ktoś  na 
dole  był  bardzo  natarczywy.  Zbiegłem  na  dół.  Na  progu  stał  starszy  męŜczyzna  w  ciemnych 
spodniach,  białej  koszuli  i  beŜowej  kamizelce  wyszywanej  w  podhalańskie  ornamenty.  Miał 
spaloną słońcem twarz, popielate włosy poprzetykane siwizną i sumiaste wąsy poŜółkłe od palenia 
tytoniu. Jego małe, siwe oczy patrzyły na mnie z uwagą. 

- Witojcie, panie dziedzicu - ukłonił się. 
- Nie jestem dziedzicem! - zaprotestowałem. 
- JakoŜ to? Dyć wy teraz pan w tym pałacu. 
- Ciocia zapisała mi go w spadku, to wszystko. Proszę, niech pan wejdzie - zaprosiłem gościa 

do środka. 

- Pani Leokadia teŜ taka dobra była dziedziczka. 
- Dziedziczka czego? - pytałem. 
-  No...  juŜ  tak  bez  ziemi,  ale  ten  dwór  to  teŜ  spory  majątek.  Pomagała  naszym  dzieciom, 

Marcysi opłacała bilet do szkoły, no i ja przyszedłem właśnie w tej sprawie... 

- Mam kupić jej bilet? 
- Nie, to juŜ dziedziczka dała pieniądze, Ŝe Marcysi do końca nauki starczy na bilety i ksiąŜki, 

jakie jej tam trzeba. 

ZauwaŜyłem,  Ŝe  gość  nieswojo  czuł  się  w  jadalni,  więc  wyszliśmy  na  ławkę  do  parku.  Tam 

męŜczyzna zapalił fajkę. 

-  Ja  jestem  ojcem  Marcysi  i  kompletnie  nie  widzi  mi  się,  Ŝeby  córka  chodziła  do  tych 

komediantów - oświadczył. 

- Niech pan z nią o tym porozmawia. 
-  Z  dzieckiem  nie  moŜna  gadać,  tylko  jak  nieposłuszne,  to  trzeba  je  lać.  Tak  było  w  moich 

czasach i było dobrze. Na ludzi wyszedłem przecieŜ, nie? 

- Tak myślę - przyznałem. 
-  Właśnie!  Sprawą  dziedzica  jest,  by  tych  komediantów  stąd  wyrzucić  -  oświadczył 

background image

20 

 

męŜczyzna. 

- A co oni złego robią? 
- Wie pan, o której wczoraj Marcysia do domu wróciła? Po jedenastej w nocy! Kto to widział, 

Ŝ

eby o takiej porze z obcymi facetami się gdzieś włóczyła. 

- Była tu, na wieczorze ku pamięci cioci Leokadii - wyjaśniłem. 
- Tak? To dobrze, ale widzi pan ona to takiego robaka połknęła, Ŝe nic  mnie i starej juŜ nie 

chce powiedzieć. A widzisz pan, Ŝe przyjadą tacy komedianci i biega za nimi! 

- MoŜe ona nie chce do końca Ŝycia tu mieszkać, chce poznawać świat, ludzi... 
-  A  czy  to  ja  jej  bronię,  Ŝeby  se  do  Nowego  Targu  pojechała?  Nie!  Powiadasz  pan,  Ŝe  ona 

chce ludzi poznawać. Ja mam juŜ prawie uradzone, kto będzie jej męŜem. To dobry chłopak, a jego 
rodzina ładny pensjonat stawia, Ŝeby dutki na turystach robić... 

- Niech pan się zastanowi, czy taką przyszłość Marcysi miała na myśli pani Leokadia dając jej 

pieniądze  na  bilety  i  ksiąŜki?  MoŜe  ona  wiedziała,  czego  chce  ta  dziewczyna.  Fakt,  Ŝe  młoda. 
Głupotę  zrobi  -  trudno,  ale  od  tego  są  rodzice,  Ŝeby  w  odpowiednim  momencie  rękę  podać.  W 
dobrą  drogę  pójdzie  -  dobrze,  bo  ona  będzie  szczęśliwa,  a  wy  będziecie  mieli  z  niej  większą 
pociechę. Pani Leokadia dała pieniądze na bilety i ksiąŜki, pokazując jej, co jest waŜne. Nie dała na 
spódniczki i kosmetyki, bo na to zawsze będzie czas. 

- Niech będzie, Ŝe z tym ślubem to jeszcze zaczekamy, jak dziecko maturę zda. śyczenie pani 

dziedziczki trza uszanować. Ale tych komediantów to pan wykop jak najszybciej. 

- Nie mogę! 
- A czemu? 
- Czynszu jeszcze mi nie zapłacili - wpadłem na pomysł. - Dopiero jak wystąpią na festynie, 

pieniądze dostaną i rozliczą się ze mną, to mogą jechać. 

- Słusznie - męŜczyzna pokiwał głową z namysłem. - Musisz ich pan pilnować, a jak pan i ja 

będziemy mieli na nich oko, to mniej szkody narobią. 

- Tak jest, panie... - zawiesiłem głos. 
- Marceli, ojciec Marcysi - męŜczyzna wciąŜ kiwał głową. 
Odprowadziłem  go  do  wyjścia,  gdzie  uścisnęliśmy  sobie  dłonie  i  poŜegnaliśmy  się.  Kiedy 

tylko zatrzasnąłem drzwi wejściowe, zapukałem do pokoju Arnolda. 

- Niech mi pan otworzy! - zawołałem. - Wiem, Ŝe pan tam jest! Musimy porozmawiać! 
Wołałem  i  pukałem  jeszcze  kilka  minut  Jedynym  dźwiękiem  dobiegającym  z  wnętrza  było 

skrzypnięcie spręŜyny, pewnie tapczanu. Wróciłem do swojego salonu. Zamknąłem się od środka, 
zasłoniłem  dziurkę  od  klucza  specjalną  zawieszką  i  otworzyłem  sejf.  Wyjąłem  list,  którego  nie 
zdąŜyłem  wieczorem  przeczytać.  Był  napisany  na  maszynie  z  ozdobnymi  czcionkami  i  po 
francusku. 

 
Pani Leokadio! 
Z  przykro
ścią  przyjąłem  do  wiadomości  Pani  odmowę  sprzedaŜy  tego  obrazu.  Myślałem,  Ŝ

kwota,  jaką  pani  zaproponowałem  -  sto  tysięcy  euro  -  będzie  satysfakcjonująca.  PrzecieŜ  za  takie 
pieni
ądze  mogłaby  pani  wykonać  gruntowny  remont  dworku.  UwaŜałem,  Ŝe  to  wygórowana  cena 
jak  za  kopi
ę  wykonaną  przez  tego  samego  autora  co  oryginał.  Pani  postępowanie  dziwi  mnie,  bo 
przecie
Ŝ  nie  jest  Pani  w  stanie  rozwiązać  tej  zagadki,  a  to  ja  ponoszę  ryzyko  kupując  obraz  i 
podejmuj
ąc  poszukiwania  skarbu,  którego  przecieŜ  juŜ  moŜe  nie  być.  Składam  Pani  ostateczną 
ofert
ę  kupna  obrazu  „Ruiny  zamku  w  Czorsztynie”.  Czekam  na  odpowiedź  w  ciągu  najbliŜszych 
dwóch tygodni. 

background image

21 

 

Łączę wyrazy szacunku 

Janosik 

 
Kiedy  dotarłem  do  podpisu,  po  chwili,  roześmiałem  się.  Ktoś  podawał  się  za  zbójnika,  ale 

sytuacja wcale nie była taka zabawna, bo przecieŜ w nocy ktoś włamał się do pokoju pani Tekli i 
oglądał  znajdujące  się  tam  obrazy.  A  więc  Janosik  istniał  i  interesował  go  obraz,  który  miał 
zawierać wskazówki dotyczące skrytki ze skarbem. Teraz wystarczyło zejść do pani Tekli, zabrać 
dzieło ze ściany, zabezpieczyć je tu lub w najbliŜszym muzeum i schwytać Janosika. 

Wróciłem do holu i zapukałem do pani Tekli. 
- To ja, Paweł Daniec - odezwałem. - Proszę pani, wiem, po co przyszedł ten złodziej. Chodzi 

mu  o  pewien  obraz.  Niech  pani  mi  go  odda  i  nic  złego  więcej  pani  się  nie  stanie  -  starałem  się 
przekonać kobietę. 

Niestety, milczała. Musiałem poprosić Justynę o pomoc. Wbiegłem po schodach i zastukałem 

do niej. Tam równieŜ jedyną odpowiedzią była cisza. Postanowiłem przejść się po wsi i najbliŜszej 
okolicy dworku. Torbasy leŜące na uboczu były spokojną wsią. Wąska asfaltowa nitka łączyła ją z 
Kluszkowcami,  biegnąc  nad  brzegiem  wąskiej  zatoki  jeziora.  Dwór  z  parkiem  zajmował  koniec 
cypla,  kończącego  się  niewielką  kamienistą  plaŜą  pewnie  piargiem,  zanim  powstało  tu  sztuczne 
jezioro. Na prawo od plaŜy była skalna ściana wysokości pięciu metrów, a na lewo - strome zbocze 
wzgórza. Słońce, mimo Ŝe był to wrzesień, świeciło mocno jak w środku lata. Usiadłem na szczycie 
skały  i  patrzyłem,  jak  powoli  od  strony  zamku  w  Niedzicy  nadpływa  stateczek  spacerowy,  który 
zawinął do przystani przy zamku w Czorsztynie, a potem skierował się na środek jeziora i zawrócił 
do  Niedzicy.  Z  mojego  punktu  obserwacyjnego  widziałem  tylko  czubek  zamku  w  Czorsztynie  i 
zarys  zamku  w  Niedzicy.  CzyŜby  na  zamku  był  ukryty  jakiś  skarb?  A  Janosik?  Czy  złodziej 
przypadkowo wybrał sobie taki pseudonim? PrzecieŜ juŜ działałem w tej okolicy poszukując skarbu 
Inków,  którego  tropy  prowadziły  do  Niedzicy.  Starałem  się  przypomnieć  sobie  wszystko,  co 
wiedziałem na temat zamku w Czorsztynie. 

W  XIII  wieku  w  drewniano-ziemnej  straŜnicy  nad  Dunajcem  przed  najazdem  tatarskim 

schronili  się  Bolesław  Wstydliwy  i  jego  Ŝona,  Kinga.  Dopiero  na  przełomie  XIII  i  XIV  wieku 
rozpoczęto  budowę  zamku,  zaczynając  od  okrągłej  wieŜy.  Najprawdopodobniej  za  czasów 
Kazimierza  Wielkiego  szczyt  wzgórza  otoczono  kamiennym  murem  grubości  dwóch  metrów. 
Wkrótce dobudowano pomieszczenia mieszkalne na zamku wysokim. Była to warownia graniczna 
we  władaniu  królów  polskich.  W  średniowieczu  jako  starosta  mieszkał  tu  Zawisza  Czarny.  W 
wiekach  XVI  i  XVII  rozbudowywano  zamek.  Tę  warownię  w  XVII  wieku  opanował  Aleksander 
Kostka-Napierski, przywódca lokalnego powstania chłopskiego w 1651 roku, a cztery lata później, 
podczas  potopu  szwedzkiego,  skrył  się  w  niej  król  Jan  Kazimierz,  tu  pozostawiając  skarbiec 
królewski.  Czorsztyn  jako  schronienie  wybrali  sobie  konfederaci  barscy  w  1769  roku.  W  XVIII 
wieku,  po  rozbiorach,  teren  ten  znalazł  się  pod  władzą  Austro-Węgier.  Nowe  władze  nie  były 
zainteresowane  zachowaniem  zamku  i  powoli  zaczął  on  popadać  w  ruinę,  którą  w  końcu 
wystawiono na licytację. Po aukcji nowym właścicielem stał się ród Drohojcwskich, którego dobra 
w  1945  rozparcelowała  nowa  władza.  Zamek  stał  się  własnością  państwa,  ale  dopiero  kilkanaście 
lat  temu  zaczęto  odbudowę  warowni,  przygotowując  ją  do  zwiedzania.  WciąŜ  nie  wiedziałem, 
czego  szuka  człowiek  podpisujący  się  „Janosik”,  bo  przecieŜ  nie  skarbu  królewskiego,  który 
wywieziono z Czorsztyna. 

Wróciłem  do  dworku,  po  drodze  zaglądając  do  garaŜu.  Ford  Justyny  juŜ  tu  był.  Dotknąłem 

maski auta, była jeszcze ciepła. Wstawiłem wehikuł do wozowni i poszedłem do kuchni. 

background image

22 

 

- Jak się spało po nocnych przeŜyciach? - zapytała Justyna obierając warzywa na sałatkę. 
- Dobrze, nawet nie słyszałem, jak Witek i Miki wynosili swoje dekoracje. Czemu wpuściłaś 

ich tam bez mojej wiedzy? 

- Co to za róŜnica?! - Justyna oburzyła się. - PrzecieŜ zawsze mogli tam wchodzić, a ty robisz 

wielkie „halo!”. To są uczciwi ludzie. 

- Tak? A gdzie byli w nocy, kiedy napadnięto na panią Teklę? 
- Jesteś śmieszny - Justyna nerwowo roześmiała się. 
- Chodź, coś ci pokaŜę - wziąłem ją pod rękę. 
Niechętnie,  choć  wyraźnie  zaintrygowana  Justyna  poszła  Za  mną,  z  noŜem  w  jednej  i 

pomidorem w drugiej ręce. 

- Wiedziałaś o tym? - otworzyłem drzwiczki biurka pokazując sejf. 
- Nie - Justyna wyglądała na autentycznie zdziwioną. 
- Teraz przeczytaj to - postukałem palcem w list leŜący na blacie biurka. 
- Jakiś głupi Ŝart - Justyna stwierdziła, kiedy skończyła lekturę. - Janosika przecieŜ powiesili 

na haku, a te bajania o jego przygodach to chyba bardziej wymysły ludzi niŜ prawda. 

- Ten list to fakt. Ciocia trzymała go w sejfie, więc traktowała go powaŜnie. Napisała teŜ do 

mnie - jej spadkobiercy, Ŝe czeka mnie tu rozwiązanie pewnej zagadki. 

-  Więc  masz  zajęcie,  swoją  misję!  -  drwiła.  -  Skup  się  na  szukaniu  Janosika  i  zostaw 

chłopaków w spokoju. 

- Zrobię to co uznam za niezbędne, ale potrzebuję twojej pomocy. 
- Tak? Za ile? 
- Zrób to w interesie pani Tekli. 
- O co ci chodzi? 
- O obraz, ten z zamkiem w Czorsztynie. 
Justyna  wyszła  bez  słowa.  Siedziałem  przy  biurku  wpatrując  się  w  półki  z  ksiąŜkami. 

Zacząłem  szukać  wśród  nich  lektury,  która  pomogłaby  mi  w  rozwiązaniu  zagadki.  Minęła  chyba 
godzina,  kiedy  usłyszałem  na  schodach  cięŜkie  kroki  i  w  progu  stanęła  Justyna  niosąc  kilka 
obrazów. Były to reprodukcje znanych i klasycznych malowideł. 

- Gdzie mam ci to postawić? - zapytała. 
Wskazałem miejsce pod drzwiami balkonowymi. 
- Nie ma tu Ŝadnego zamku - powiedziała kładąc obrazy. 
-  Wiem,  jak  on  wygląda  -  ucieszyłem  się  patrząc  na  stronę  albumu  z  malarstwem 

pejzaŜowym. - To ten! Michała Wywiórskiego-Gorstkina! 

- Ja go znam - stwierdziła Justyna zaglądając do albumu. - Tylko ten, który ja widziałam, jest 

trochę inny. 

- Odzie on jest? - zapytałem. 
- Nie powiem Jeśli nie dasz słowa, Ŝe odczepisz się od Witka i Mikiego. 
- Nic takiego nie mogę obiecać. 
- To Ŝyczę powodzenia w poszukiwaniach - Justyna roześmiała się wychodząc. 

background image

23 

 

ROZDZIAŁ CZWARTY 

W POKOJU POETY • NA WERANDZIE PANA MARCELEGO • KŁOPOTY Z CÓRKĄ • 

LOSY JANOSIKA • NOCNA WIZYTA • NOWA CENA ZA OBRAZ 

 

Justyna znała obraz, na którym zaleŜało Janosikowi, a nawet wiedziała, gdzie on się znajduje! 

Mogłem  teraz  ulec  szantaŜowi  i  błagać  dziewczynę  o  pomoc  lub  samemu  odszukać  malowidło. 
Gdzie  Justyna  je  widziała?  Gdzieś  w  dworku  lub  w  pracy.  Tylko  gdzie  ona  pracowała? 
Postanowiłem  najpierw  poszukać  „Ruin  zamku  w  Czorsztynie”  tu,  na  miejscu.  Obrazy  z  pokoju 
pani  Tekli  były  u  mnie.  Nie  przypominałem  sobie,  by  cokolwiek  oprócz  dziwacznych  kostiumów 
wisiało  na  ścianach  w  sypialniach  aktorów.  Jeśli  dzieło  Michała  Wywiórskiego-Gorstkina  było  w 
Torbasach, to tylko u Arnolda lub Justyny. 

Wpierw  wygodnie  usiadłem  w  fotelu  i  zacząłem  sobie  przypominać  zajęcia  ze  studiów 

poświęcone  polskim  pejzaŜystom.  Właśnie  jednym  z  nich  był  Michał  Wywiórski-Gorstkin.  który 

Ŝ

ył w latach 1861-1926. Urodził się w Warszawie, malarstwo studiował w Akademii Monachijskiej 

w latach 1883-1887. Od 1896 roku mieszkając w Berlinie, jednocześnie starał się być aktywnym w 
polskim i niemieckim Ŝyciu artystycznym. Sara malarz mawiał, Ŝe najwięcej zawdzięcza Józefowi 
Brandtowi  i  Józefowi  Wierusz-Kowalskiemu.  Największą  popularność  zyskał  w  latach 
dziewięćdziesiątych  XIX  wieku,  kiedy  był  zaangaŜowany  do  malowania  śniegów  w  „Przejściu 
przez Berezynę” i partii pejzaŜowych w „Bitwie pod Samosierrą”. Najbardziej znany jest jednak z 
pejzaŜy  nadmorskich  i  wielkopolskich.  „Ruiny  zamku  w  Czorsztynie”  to  obraz  o  powierzchni 
ponad  metra  kwadratowego,  powstały  około  1911  roku.  Ukazuje  on  zamek  od  strony  zachodniej, 
gdzie  teraz  jest  zatoka  Jeziora  Czorsztyńskiego,  jako  ruinę  na  zaśnieŜonej  górze.  Wywiórski-
Gorstkin  był  typem  malarza  utrwalającego  na  płótnie  coś  charakterystycznego  dla  okolicy.  Jeden 
szczegół pejzaŜu miał oddawać klimat całego otoczenia. Sądząc z barwy światła chodzi juŜ o czas 
krótko przed zachodem słońca. 

Wyjąłem  lupę  i  zacząłem  oglądać  reprodukcję  w  albumie.  Świerki,  faktura  śniegu  oddane 

ś

wietnie. Skała wydaje się być ogromna w porównaniu z samymi ruinami. Tym co zwróciło moją 

uwagę  były  dwa  cienie  na  lewo  od  ruin,  na  wierzchołku  góry.  Jeden  przypominał  siedzącą,  drugi 
stojącą postać człowieka! Były one nieproporcjonalnie duŜe w stosunku do murów. 

Gdyby wysilić wyobraźnię, moŜna by uznać, Ŝe to siedzący harnaś i góral niosący worek. Z 

czym?  Ze  złotem!  Oryginał  obrazu  znajduje  się  w  zbiorach  Lwowskiej  Galerii  Sztuki,  a  ciocia 
miała  dostęp  do  kopii,  ale  wykonanej  przez  samego  Wywiórskiego-Gorstkina,  która  zawierała 
interesujące  Janosika  szczegóły.  Z  trzaskiem  zamknąłem  album  i  zbiegłem  do  holu.  Delikatnie 
zastukałem do drzwi pokoju Arnolda. 

- Porozmawiajmy - prosiłem poetę. 
Nie odpowiadał. Zdecydowany na wszystko nacisnąłem klamkę i okazało się, Ŝe było otwarte. 

Mieszkanie Arnolda opanowane zostało przez wszystkie Ŝywioły. Wiatr hulał poruszając firankami. 
Na stole pod oknem stała maszyna do pisania, a obok niej leŜała szklanka. Wąska struŜka herbaty 

ś

ciekała z blatu na podłogę. ŁóŜko nie było zasłane. Lodówka w kącie przeraźliwie buczała. Tapeta 

w niebieskie i brązowe pasy zwisała zawijając się w rulony. Arnold siedział w fotelu przed maszyną 
z  niedopałkiem  papierosa  w  ustach  i  pustym  wzrokiem  patrzył  na  podjazd  przed  dworem. 
Rozejrzałem się po ścianach. Były puste, ale widoczne były ślady po wiszących tu trzech obrazach, 
w tym dwóch duŜych. Podszedłem do Arnolda i zerknąłem na kartkę papieru wsuniętą w maszynę. 

-  Stąpam  w  wiek  chrystusowy,  dźwigając  doświadczenie  przykrości  -  na  głos  odczytałem 

background image

24 

 

pierwsze dwie i jak dotąd jedyne strofy. - Co cię gryzie? 

Uśmiechał się, kiedy cytowałem jego wiersz, ale gdy zadałem pytanie, zasłonił twarz rękoma 

i skulił się. 

-  Przepraszam!  -  wystraszony  jego  reakcją  łagodnie  połoŜyłem  mu  dłoń  na  ramieniu.  - 

MoŜesz mi pomóc? 

Arnold uspokoił się. 
- Poszukuję pewnego obrazu, z ruinami zamku - szybko mówiłem do Arnolda. - Wiesz, gdzie 

on teraz jest? 

Arnold zapatrzył się w okno i nie odpowiadał. 
- Proszę, przypomnij sobie - przemawiałem, niestety bezskutecznie. 
- Nie masz najmniejszych szans - Justyna stała oparta o framugę drzwi i przyglądała mi się z 

uśmiechem. 

- Dlaczego? - zapytałem ją. 
- Zostaw Arnolda i chodź do kuchni - odpowiedziała i odeszła. 
- Słuchaj - nachyliłem się do Arnolda - gdybyś przypomniał sobie, gdzie jest ten obraz, to daj 

mi  znać.  Przekonasz  się,  jaki  potrafię  być  wdzięczny...  Pogadamy  o  zmniejszeniu  twojego 
czynszu... - zachęcałem poetę. 

Nie odpowiadał, tylko zaczął rytmicznie kiwać się w fotelu. 
- Cześć! - zawołałem machając do niego i wychodząc z pokoju. 
Pomaszerowałem do kuchni, gdzie Justyna doprawiała sałatkę w duŜej misie. 
-  To  dla  mnie  i  dla  chłopaków  na  kolację  -  wyjaśniła  mi,  dlaczego  przygotowała  taką  ilość 

jedzenia. - Musimy porozmawiać - wzięła mnie za rękę i wyprowadziła do parku. - ZauwaŜyłam, Ŝe 
na powaŜnie zająłeś się poszukiwaniem tego skarbu i chcesz zająć się tym tajemniczym Janosikiem. 

ś

yczę  ci  powodzenia,  ale  jeśli  nie  chcesz  mieć  we  mnie  wroga,  to  odczep  się  od  lokatorów  tego 

dworu. Pani Tekla i pan Arnold są bardzo chorzy. Ciocia przygarnęła tę dwójkę dziwaków, bo oni 
nie mieli gdzie się podziać. 

- Na co oni chorują? 
- Nie domyślasz się? Chorują ich dusze i umysły. Zostaw ich w spokoju. Arnold zachowywał 

się  w  miarę  normalnie  do  czasu,  jak  nie  wspomniałeś  czynszu.  On  na  kaŜdy  problem  reaguje 
zamknięciem się w sobie. Potrafi tak trwać nawet tydzień, aŜ wszystko jakoś samo się ułoŜy. Na ten 
czas ucieka w świat swoich fantazji. Jeśli dobrze cię zrozumiałam, podejrzewasz, Ŝe Miki i Witek w 
nocy włamali się do pokoju pani Tekli i chcieli zabrać jakiś obraz. Mylisz się i to bardzo. Nie chcę, 

Ŝ

ebyś obraŜał porządnych ludzi, więc ostrzegam ostatni raz - zostaw ich w spokoju. Zrozumiałeś? 

- Co zrobisz, jak nie zlęknę się twoich gróźb? 
- Zostawię cię samego z całym tym bajzlem na głowie - z obraŜoną miną pomaszerowała w 

kierunku dworu. 

Byłem w rozterce, co powinienem robić? MoŜe naleŜało rzucić to wszystko i poszukać sobie 

pracy w jakimś muzeum, moŜe w agencji ochroniarskiej? Po co miałem uŜerać się z tymi dziwnymi 
ludźmi.  Mogłem  sprzedać  majątek  i  za  te  pieniądze  kupić  mały  domek  i  Ŝyć  z  pisania  powieści 
kryminalnych.  Przez  otwarte  okna  salonu  docierały  do  mnie  dźwięki  gitary.  Słyszałem  teŜ  śpiew 
Mikiego. 

 

Czy w milczeniu białych, haniebnych flag zejść z barykady? 
Czy podobnym by
ć do skały i posypując solą ból, 
jak pos
ąg pychy samotnie stać

background image

25 

 

 
Słysząc  te  słowa  zatrzymałem  się  na  chwilę  czekając,  aŜ  Miki  skończy  śpiewać.  Gdyby 

piosenki  rzeczywiście  mogły  odpowiadać  na  wszystkie  waŜne  pytania...  Bez  celu  szedłem  przed 
siebie, do wsi. Przy jednej z bram stał pan Marceli. Widząc mnie uchylił czapkę. 

- Dobry wieczór! - ukłoniłem się. 
- Pan dziedzic jakiś smutny - zagadnął mnie góral. 
- Mam wraŜenie, jakby wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. 
- To dlatego pan w gatkach biega po nocy po parku? 
- Ktoś chciał ukraść obraz z dworu. 
-  Tak?  -  krzaczaste  brwi  pana  Marcelego  uniosły  się  tworząc  dwa  wysokie  łuki.  -  Co  pan 

powiesz? A który? 

- A zna pan wszystkie obrazy ze dworu? - niepotrzebnie byłem opryskliwy. 
- Wszystkich nie, ale jeden oddałem dziedziczce. 
- Jaki? - zaciekawiony oparłem się o bramę. 
- Pan wejdzie - staruszek uchylił furtkę, porozumiewawczo mruŜąc oko. 
Musiał  jeszcze  przegonić  psa,  który  chciał  mnie  obwąchać,  i  przekonać  Ŝonę,  Ŝe  jestem 

bardzo waŜną osobą, i przyszedł do mnie niosąc butelkę, dwie szklanki, pół bochenka chleba i duŜe 
pęto kiełbasy. 

- Czujesz pan? - pan Marceli przesunął kiełbasą przed moim nosem. 
Zapachniało  dymem  z  wędzarni  i  czosnkiem.  Usiedliśmy  na  ławce  w  ogródku.  Góral  nalał 

nam do szklanek płynu o siwawej barwie. 

- Zdrowie pana dziedzica! - wzniósł toast. 
- Niech pan przestanie z mówieniem o mnie jako o dziedzicu - prosiłem. 
- Zdrowie - pan Marceli podsunął szklankę w moją stronę. 
Wypiłem  i  poczułem  w  przełyku  Ŝywy  ogień,  ale  wiedziałem,  Ŝe  muszę  zachować  twarz  i 

starałem się tylko lekko skrzywić. 

- Mocne - wyszeptałem przez zaciśnięte z bólu gardło. 
Pan  Marceli  ucieszył  się  i  ukroił  wielką  pajdę  chleba  opierając  bochenek  na  piersi.  Jednym, 

szybkim ruchem ręki odłamał mi kawałek kiełbasy. Z wdzięcznością przyjąłem poczęstunek. 

- To jak było z tym obrazem? - zapytałem rozkoszując się smakiem wędliny. 
- Na drugą nóŜkę - pan Marceli szybko nalał nam do szklanek. 
- Pana zdrowie - tym razem ja wygłosiłem toast. 
-  Coby  dziecko  mi  na  ludzi  wyrosło  -  dodał  góral.  Znowu  poczułem  pieczenie  i  łapczywie 

sięgnąłem po chleb. 

- Obraz - wydusiłem z siebie czując, Ŝe głowa zaczyna mi ciąŜyć. 
- Był u mnie duŜy obrazek zamku. Tego z Czorsztyna. Kiedyś, jak dziedziczka Leokadia go 

zobaczyła,  to  się  zachwyciła  i  jak  Marcysi  dała  pieniądze  na  naukę,  to  oddałem  dobrej  pani  do 
dworu  ten  obraz.  Po  co  mi  takie  coś,  co  ja  mogę  zobaczyć,  jak  tylko  wyjdę  kilka  kroków  za 
chałupę. 

- A skąd u pana był ten obraz? 
- Zawsze był w chałupie. 
- Taki obrazek u górala? Zwykle to jakieś święte obrazki wieszacie na ściany... 
-  Nie  tylko  -  pan  Marceli  machnął  ręką.  -  Panie,  ten  obraz  wisiał  tu  jeszcze  za  czasów 

dziadka. Zostawił go tu jakiś malarz. 

- Michał Wywiórski-Gorstkin? - upewniałem się. 

background image

26 

 

-  A  nie  wiem  -  pan  Marceli  wzruszył  ramionami.  -  Podobno  spędził  u  dziadka  kilka  nocy, 

namalował obraz, zostawił go i wyjechał. Zaraz po tym jak spotkał tego zbója. 

- Jakiego zbója? 
- Wie pan, Ŝe tu w okolicy działał kiedyś Janosik? 
- Tak. Wszyscy przecieŜ oglądali serial w telewizji o Janosiku. 
- Eee, panie, co ci z telewizji wiedzą o Ŝyciu? Tyle, co im jaki minister powie - góral znowu 

polał do szklanek. - Za Janosika, co miał dość odwagi, Ŝeby tyle rozrabiać - wzniósł toast. 

Tym razem tylko zamoczyłem usta i natychmiast ugryzłem potęŜny kęs kiełbasy. 
- Głodzą pana tam te łachudry? - pan Marceli z troską patrzył, jak jem kiełbasę. 
- Nie, to kiełbasa pyszna. MoŜe by mi pan sprzedał trochę? 
Twarz  górala  nagle  spowaŜniała,  a  rumieńce  spowodowane  wypitym  alkoholem  stały  się 

czerwieńsze. 

-  A  co?!  -  wrzasnął.  -  Ja  jestem  jakiś  lichwiarz  albo  gorsze  licho,  Ŝeby  od  gościa  brać 

pieniądze za poczęstunek? Nawet dziedzic nie ma prawa obraŜać Marcelego z Torbasów! 

-  Nie  chciałem  pana  urazić  -  zaprzeczałem  ze  zdumieniem  zauwaŜając,  Ŝe  chwilami  świat 

przed  moimi  oczami  jawi  się  jak  za  mgłą.  -  Robi  pan  przepyszne  wędliny,  to  wszystko.  Tam  we 
dworze kaŜdy ma gotować sobie sam... 

- Marcysia mówiła, Ŝe Justyna karmi tych aktorów ze spalonego teatru. 
- Karmi ich - kiwnąłem głową, ale nieoczekiwanie o mało nie uderzyłem czołem w blat stołu. 
-  A  dziedzica  nie  chce?  -  góral  roześmiał  się.  -  Musisz  pan  ich  ostro  wziąć  w  obroty  i  nie 

litować się nad artystami. 

- Co z tym malarzem i zbójem? - błagalnie złoŜyłem dłonie prosząc o informacje. 
- Gospodarz ukroił sobie kromkę, złoŜył ją na pół, w środek wkładając kiełbasę. 
- Wie pan - pan Marceli zaczął opowieść - w górach czasem było tak, Ŝe chłopcy jak chcieli 

łatwo i szybko się dorobić, jakiejś dziewce się przypodobać, Ŝycia trochę zrozumieć, to szli zbijać, 
znaczy, po miastowemu, zbójować. Tu w okolicy teŜ był taki jeden. Kosidło się nazywał. Podobno 
z wojska uciekł i w górach się ukrywał. Stary juŜ był, jak spotkał tego malarza. Była zima, Kosidło 
był  głodny  i  ten  artysta  dał  mu  jeść,  a  następnego  dnia  przyniósł  pieczeń  i  dwa  bochny  chleba. 
Ludzie mówili, Ŝe ten Kosidło zupełnie oszalał, bo całe Ŝycie szukał Janosikowego złota i chyba je 
znalazł,  bo  jak  dziadek  opowiadał,  to  zbójnik  dał  malarzowi  jakąś  złotą  monetę  i  powiedział  co 
trzeba zrobić, by złoto odnaleźć. Ten malarz wszystko to zapisał z tyłu obrazu. 

- A pana rodzina nie szukała skarbu? 
-  A  znasz  pan  takiego  górala,  który  by  się  wzbogacił  i  później  przez  tę  chciwość  nie  został 

ukarany?  My  takie  plemię,  co  ni  to  bogate,  ni  biedne  nie  moŜemy  być.  Kto  by  tam  wierzył  w  te 
bzdury o złocie? 

- Pamięta pan, co było tam zapisane? 
- Nie. Do dna, panie dziedzicu! - wezwał mnie. 
- Na dziś mam dość - poddałem się. - Niech pan powie, gdzie we dworze wisiał ten obraz? 
- Nie wiem - góral pokręcił głową. 
- A czy ktoś interesował się tym obrazem? 
-  Niedawno  był  tu  taki.  Przystojniaczek,  widać,  Ŝe  z  miasta  i  po  obcemu  z  Marcysią  gadał. 

Pytał o obraz. 

- Skąd on był i jak wyglądał? 
- O, to tylko Marcysia wie. 
- Dziękuję - wstałem i powoli ruszył do furtki. 

background image

27 

 

-  Niech  pan  zaczeka!  -  góral  wbiegł  do  chałupy  i  wrócił  po  chwili  z  kiełbasą  zawiniętą  w 

gazety pod pachą. - Pan się zna na tym co dobre, to niech pan je na zdrowie! I niech pan pamięta, Ŝe 
tych artystów musimy załatwić. Jak panu będzie smutno, to niech pan jutro teŜ do mnie przyjdzie. 

- Dobrze, dobranoc - szybko poŜegnałem się. 
Pomaszerowałem przez  wieś do dworu jedząc po drodze kiełbasę. Przez próg i po schodach 

szedłem na palcach ostroŜnie stawiając kroki, Ŝeby nie zwracać na siebie uwagi. Jak na złość, kiedy 
byłem na piętrze, do holu wyszedł Miki. 

- Dzięki, stary! - krzyknął. 
- Tak? Za co? - dla pewniejszego utrzymania równowagi trzymałem się poręczy. 
- Słyszałem, jak rozmawiałeś z tatą Marcysi. Sprytnie nas broniłeś! 
- Tak? - dziwiłem się takiej interpretacji mojej rozmowy. - Nie ma sprawy, ale o tym czynszu 

mówiłem  powaŜnie  -  pogroziłem  mu  palcem  i  trzymając  się  jedną  ręką  ściany  powędrowałem  do 
swojego apartamentu. 

Głośno  westchnąłem,  kiedy  zamknąłem  za  sobą  drzwi.  OdłoŜyłem  kiełbasę  na  biurko, 

zrzuciłem  ubranie  na  łóŜko  i  czym  prędzej  wszedłem  pod  prysznic.  Odkręciłem  kurek  z  zimną 
wodą  i  przeklinałem  siebie,  Ŝe  dałem  się  namówić  na  picie  okowity.  Głowę  miałem  cięŜką, 
momentami wydawało mi się, Ŝe świat lekko się chwieje. Nienawidziłem siebie, Ŝe nie potrafiłem 
w  odpowiednim  momencie  odmówić  gościnnemu  góralowi.  Z  radością  przyjmowałem  strugi 
lodowatej  wody,  która  musiała  mnie  orzeźwić.  Po  kilku  minutach  wyszedłem  drŜąc  z  zimna,  ale 
wszystko wokół było tak jak przed ucztą u pana Marcelego. Miałem grzałkę, więc przygotowałem 
sobie duŜy kubek zielonej herbaty i przebrałem się. 

Przeszedłem  do  biblioteczki  i  na  półkach  szukałem  interesujących  mnie  ksiąŜek.  Znalazłem 

kilka, w których opisywano losy i wyczyny sławnego zbójnika. Czemu zacząłem szukać informacji 
o Janosiku? PrzecieŜ Michał Wywiórski-Gorstkin jakoby spotkał przy zamku jakiegoś zbójnika, ale 
wtedy Janosik nie Ŝył juŜ od prawie dwustu lat! Chciałem jednak poszukać informacji o zbójnickich 
skrytkach ze skarbami, legend, w których mogły znajdować się jakieś wskazówki. 

Góry  polskiego  i  dawniej  węgierskiego  pogranicza  rządziły  się  swoimi  prawami  i  nic 

dziwnego,  Ŝe  właśnie  tu  zbójnictwo  miało  dobry  klimat  do  rozwoju.  Góry  i  gęste  lasy  sprzyjały 
znalezieniu  dogodnych  kryjówek.  Społeczność  góralska  była  dosyć  hermetyczna  i  skutecznie 
chroniła  „swoich”  bohaterów  przed  „obcymi”  organizującymi  pościgi  za  zbójami.  Nieodmiennie 
władze surowo karały tych, których udało się schwytać. 

JeŜeli  chodzi  o  dzieje  samego  Janosika,  pewnym  jest,  Ŝe  został  powieszony  w  1713  roku,  a 

wiadomo  to  z  akt sądowych.  Ile  jednak  wtedy  miał  lat?  Długo  szukano  jego  metryki.  Najpierw  w 
księgach  kościelnych  znaleziono  informację  z  25  stycznia  1688  roku  o  chrzcie  Jerzego  Janosika, 
syna Marcina Janosika i Anny Czesznek. W słowackiej tradycji Janosik nosi właśnie imię Jerzy, a u 
nas  znany  jest  tylko  ze  swojego  nazwiska.  Historycy  i  dziennikarze  poszukiwali  dokładnych 
informacji  o  Janosiku  i  badali  zapiski  w  innych  kościołach  i  okazało  się,  Ŝe  około  1688  roku 
chrzczono kilku Jerzych Janosików! Szukano więc tego, który według akt sądowych powinien mieć 
starszego  brata  Jana.  Znaleziono  takiego,  ochrzczonego  w  maju,  syna  Michała  Janosika  i  Barbary 
Cingel'ovej.  Ktoś,  kto  próbowałby  znaleźć  podobnie  dokładne  zapiski  z  tego  okresu  na  ziemiach 
polskich, natknąłby się na powaŜne trudności. Nie wynikają one tylko ze zniszczeń wojennych. W 
tamtym  okresie  nasi  sąsiedzi  prowadzili  dokładną  ewidencję  ludności,  by  w  kaŜdej  chwili  mieć 
łatwy dostęp do danych o potencjalnych rekrutach. 

Według  sądowych  protokołów  Janosik  w  1703  roku  wziął  udział  w  antyhabsburskim 

powstaniu  kuruców  pod  wodzą  magnata  Franciszka  Rakoczego.  Po  opanowaniu  Siedmiogrodu  i 

background image

28 

 

Górnych Węgier Rakoczy wydał patent chłopski gwarantujący biorącym udział w walce zwolnienie 
z  wszelkich  powinności  na  czas  powstania.  W  1704  roku  Rakoczy  został  przez  lud  obwołany 
księciem Siedmiogrodu.  To dzięki wsparciu  Ludwika XIV, króla Francji, któremu było na rękę to 
powstanie  przeciw  austriackiej  władzy,  została  utworzona  nowoczesna  armia  złoŜona  z  chłopów 
węgierskich. Uruchomiono manufaktury pracujące na potrzeby armii. W 1707 roku, po wznowieniu 
ofensywy  przez  armię  austriacką,  sejm  węgierski  ogłosił  detronizację  Habsburgów  i  proklamował 
niepodległość  Węgier.  Wtedy  król  francuski  był  zaangaŜowany  w  wojnę  o  sukcesję  hiszpańską, 
więc  Rakoczy  szukał  pomocy  u  cara  Piotra  I.  Ten  podpisał  układ,  ale  nie  zdecydował  się  pomóc 
sojusznikowi.  W  1711  roku  armia  austriacka  rozgromiła  resztki  powstańców.  Cesarz  Józef  I  w 
porozumieniu  pokojowym  zobowiązał  się  przestrzegać  węgierskich  praw,  respektować  swobody 
religijne  i  zwrócić  zagrabione  majątki  powstańców.  Janosik  miał  wstąpić  do  armii  kuruców  w 
chwili,  kiedy  przechodziła  reorganizację,  lecz  czy  wtedy  świeŜy  rekrut  zostałby  wysłany  do 
wojskowej  szkoły,  bo  przecieŜ  Janosik  umiał  czytać  i  podobno  dobrze  znał  rzemiosło  wojskowe. 
Moim zdaniem, juŜ wcześniej, jako kilkunastoletni chłopak, zaciągnął się do powstańców, zwrócił 
na siebie uwagę jakiegoś szlachcica, który wysłał tego chłopskiego syna na naukę. 

Po powstaniu Janosik wrócił do rodzinnej wsi i  miał zajmować się  gospodarstwem, lecz nie 

wytrzymał długo i zaciągnął się do armii cesarskiej. Otrzymał przydział do zamku w Bytczy, który 
był  więzieniem  dla  zbójników.  Tam  od  1710  roku  siedział  Tomasz  Uhorczik.  Według  jednych 
podań,  to  on  namówił  Janosika  do  wybrania  nowego  sposobu  na  Ŝycie.  Przed  sądem  Uhorczik 
zeznał,  Ŝe  dostrzegł  w  młodym  chłopaku  chęć  do  zbójowania  i  tylko  zaproponował  mu  wspólną 
wyprawę  na  Morawy.  Uśmiechnąłem  się  do  własnych  myśli.  Aparat  naukowy,  ze  swoim 
uporczywym trzymaniem się tylko faktów, potrafił zagmatwać najprostsze sprawy. Czy nie mogło 
być  tak,  Ŝe  Janosik  rozczarował  się  słuŜbą  wojskową  w  cesarskiej  armii,  z  rygorem  zamiast 
podchodów i wycieczek pod linie wroga? Czy Uhorczik nie dostrzegł w rozŜalonym chłopcu szansy 
na ucieczkę z niewoli? 

Janosik i Uhorczik razem wybrali się na Morawy i pierwszym łupem przyszłego harnasia było 

płótno  na  koszule.  By  zostać  zbójnikiem  w  jakiejś  kompanii,  kandydat  musiał  złoŜyć  przysięgę. 
Janosik ślubował swoim druhom we wrześniu 1711 roku. Wkrótce Uhorczik postanowił ustatkować 
się,  a  przywódcą  bandy  został  Janosik.  Jakie  miał  talenty,  Ŝe  doświadczeni  koledzy  uznali  go  za 
swojego lidera? 

Zbójnicka banda składała się głównie z chłopów z Moraw, Orawy, Śląska i śywiecczyzny. W 

czasie rozprawy w Liptowskim Mikulaszu w dniach 16 i 17 marca 1713 opisano kilka głośniejszych 
napadów  bandy  Janosika.  Pierwszego  dnia  oskarŜyciel  wygłosił  swoją  mowę  domagając  się  dla 
Janosika kary śmierci za napady na drogach publicznych i rzekach oraz mordy. Obrońca wskazywał 
na fakt, Ŝe słuŜba w wojskach powstańczych i cesarskich mogła zdemoralizować młodego Janosika. 
Sąd  odpytał  takŜe  Janosika,  następnego  dnia  kierując  go  na  tortury  niezadowolony  z  wyjaśnień 
oskarŜonego. Sędziowie byli bezlitośni i skazali Janosika na powieszenie na haku. Czemu to akurat 
Janosik stał się taką legendą na Słowacji i w Polsce? PrzecieŜ zbójników było wielu i kaŜdy z nich 
miał na koncie głośne napaści.  Z drugiej strony, czytając listę napadów,  niezbyt wielu i wcale nie 
obfitujących  w  bogate  łupy,  trudno  się  oprzeć  wraŜeniu,  Ŝe  zbój  nie  mógł  w  tak  krótkim  czasie 
zgromadzić  jakiegokolwiek  majątku,  który  ukryłby  gdzieś  w  górach.  PrzecieŜ  lojalność  ludzi 
kupował złotem, skąd pewnie wzięło się to powiedzenie o zabieraniu bogatym i dawaniu biednym. 

Postanowiłem,  Ŝe  muszę  poczytać  jeszcze  o  innych  zbójcach,  którzy  mogli  działać  w  tych 

okolicach  w  1911  roku.  Nie  mogło  być  ich  wiciu,  bo  kto  ukryłby  się  przed  policyjnym  aparatem 
władzy Austro-Węgier? Chyba tylko Szwejk i to w zagmatwanym czasie wojny. Miałem nadzieję, 

background image

29 

 

Ŝ

e te poszukiwania będą o wiele prostsze. Szukałem odpowiednich ksiąŜek na półkach, ale nic nie 

znalazłem.  Wziąłem  tom  poświęcony  historii  Podhala  w  nadziei,  Ŝe  tam  znajdę  jakąś  wzmiankę. 
Poszedłem  z  ksiąŜką  do  łóŜka,  zapaliłem  lampę  i  zacząłem  czytać.  Niestety,  szybko  zasnąłem. 
Obudziłem  się  gwałtownie,  kiedy  poczułem,  Ŝe  ktoś  siedzi  na  łóŜku.  Otworzyłem  oczy  i  ujrzałem 
przed  sobą  postać  ubraną  na  czarno,  w  kominiarce  zakrywającej  twarz.  Napastnik  trzymał 
wycelowaną we mnie broń. 

-  Nie  krzycz  i  nie  rób  gwałtownych  ruchów,  a  nic  ci  się  nie  stanie  -  usłyszałem  męŜczyznę 

mówiącego po francusku. 

- Janosik? - domyśliłem się. 
- Tak, a ty kim jesteś? 
-  Odziedziczyłem  ten  dwór  po  mojej  cioci.  Przeczytałem  teŜ  twój  list  w  sprawie  obrazu  i 

ukryłem go w bezpiecznym miejscu - blefowałem. 

- MoŜe zawrzemy umowę? 
- Jaką? 
-  Oferta  skierowana  do  twojej  cioci  jest  wciąŜ  aktualna.  śeby  ułatwić  ci  decyzję,  a 

jednocześnie  ukrócić  wszelkie  dyskusje  nad  ofertą,  podam  od  razu  ostateczną  cenę,  jaką  jestem 
gotów zapłacić za ten obraz. 

Mój  tajemniczy  gość  mówił  po  francusku  nie  tak  jak  rodowity  Francuz.  W  głosie  tego 

męŜczyzny  wyczuwałem  pewność  siebie  i  gruntowne  wykształcenie.  Starannie  dobierał  słowa, 
artykułował  je  bardzo  wyraźnie.  W  tym  jak  siedział  na  wprost  mnie  oparty  o  jeden  ze  słupów 
podtrzymujących baldachim, z jedną nogą na łóŜku i drugą na podłodze, widać było nonszalancję. 
Broń trzymał pewnie, przy sobie, nie wyciągając lufy wprost pod mój nos. 

- Skąd pewność, Ŝe wskazówki na obrazie będą prawdziwe i zaprowadzą cię do skrytki? Czy 

jest w niej rzeczywiście taka fortuna? 

- To pierwsze wynika z wiedzy, a to drugie z zamiłowania do ryzyka. Więc jak? 
- Na razie pytam z czystej ciekawości, ile? 
- Pół miliona euro. Za tę kwotę mógłbym kupić ten dwór i całą wieś. 
- Być moŜe, ale obrazu nie. 
- Szkoda - Janosik był autentycznie zasmucony. 
- Czy teraz mnie zastrzelisz? 
- Po co? Generalnie brzydzę się przemocą. 
- I dlatego przychodzisz do mnie z pistoletem w dłoni? 
-  ZauwaŜyłem,  Ŝe  potrafisz  być  niebezpieczny  i  sprawny,  więc  chciałem  zdobyć  pewną 

przewagę nad tobą. 

- Powiesz mi, czemu przybrałeś taki przydomek? 
- Z czasem się dowiesz. Jeszcze się odezwę do ciebie. Bonne nuit! 
Janosik  nacisnął  spust.  Odruchowo  rzuciłem  się  w  bok.  Gdyby  to  była  kula,  nie  miałbym 

najmniejszych szans uciec przed nią. To był jednak pistolet gazowy. Po cichym „paf!” wokół mnie 
rozprzestrzeniła  się  chmura  gazu  usypiającego.  Wstrzymywałem  oddech  i  zasłaniając  oczy 
uciekałem  w  stronę  okna.  Janosik  pobiegł  za  mną.  Bałem  się,  Ŝe  chce  mnie  zaatakować,  więc  na 
oślep padłem pod jego nogi mając nadzieję, iŜ tak zatrzymam impet jego uderzenia. Czułem jak gaz 
zaczyna  na  mnie  działać.  Janosik  wykorzystał  mnie  jak  podnóŜek,  odbił  się  i  wyskoczył  przez 
otwarte okno. Usłyszałem tylko, jak ląduje na dworze na jakimś krzaku. 

Pobiegłem do łazienki, pod prysznic. Wszedłem do kabiny i puściłem mocny strumień wodny 

na twarz. Po chwili usłyszałem, Ŝe ktoś wchodzi do środka. 

background image

30 

 

- Co tu się dzieje?! - rozległ się krzyk Justyny. - Co tu tak śmierdzi?! 
- Wyjdź, nie wdychaj tego świństwa! - radziłem jej. 
Była uparta i stanęła koło mnie, za ruchomą ścianką kabiny. 
-  Miki  opowiadał  mi,  jak  broniłeś  chłopaków  i  Marcysi  -  przemawiała.  -  MoŜe  nie  jesteś 

takim  wrednym  typem  jak  sądziłam.  Chyba  jesteś  pijany,  skoro  nie  wiesz,  co  robisz  i  rozpylasz 
jakieś świństwo w sypialni... 

- Tu był Janosik! - gwałtownie jej przerwałem. - Chciał dać za ten obraz pół miliona euro, a to 

co czujesz, to gaz usypiający. 

- Naprawdę? - Justyna nie wytrzymała i zajrzała do kabiny. 

background image

31 

 

ROZDZIAŁ PIĄTY 

KOPIA OBRAZU • WSKAZÓWKI ZBÓJNIKA • BULWERSUJĄCY PLAKAT • 

USZKODZONY WEHIKUŁ • JUSTYNA I ZAMASKOWANY CZŁOWIEK • NA ZAMKU 

W CZORSZTYNIE • BURZLIWE LOSY KOSTKI NAPIERSKIEGO 

 

Zakręciłem wodę i wyszedłem spod prysznica energicznie wycierając twarz. 
- Był tu Janosik, przemawiał do mnie po francusku, a na koniec wypalił do mnie z pistoletu 

gazowego - opowiadałem Justynie otwierając okna w sypialni. 

Zerknąłem  do  ogrodu,  w  miejsce,  gdzie  musiał  wylądować  nocny  gość.  W  smudze  światła 

padającego z okna pokoju pani Tekli zobaczyłem wygniecioną trawę. 

- O czym rozmawialiście? - zapytała Justyna. 
- O obrazie - mokrym ręcznikiem nacierałem sobie okolice oczu. 
- O tym z ruinami Czorsztyna? - Justyna upewniała się. 
Kiwnąłem głową. 
- Chodź - Justyna lekko chwyciła mnie za rękę. 
Z tajemniczym uśmiechem na twarzy poprowadziła mnie za sobą. ZdąŜyłem jeszcze chwycić 

koszulę,  którą  pospiesznie  zakładałem.  Przeszliśmy  do  jej  pokoju.  Miał  on  pomalowane  na 
fioletowy  kolor  ściany,  ozdobione  mosięŜnymi  kinkietami.  Z  sufitu  zwisał  trzy  lampowy, 
kryształowy  Ŝyrandol.  Meble  wykonano  z  jasnego,  sosnowego  drewna.  Trzydrzwiowa  szafa  na 
grubych nogach miała wmontowane w środkowe drzwi ogromne kryształowe lustro. Środek pokoju 
zajmował  okrągły  stolik  z  trzema  krzesełkami.  Szerokie  łóŜko  stało  w  rogu,  a  tuŜ  obok  niego 
sekretarzyk,  toaletka,  dwie  komody  i  trzy  półki  z  ksiąŜkami  ustawione  między  oknami.  Justyna 
kazała mi usiąść na łóŜku. 

- Zamknij oczy! - poprosiła. 
Wypełniłem jej polecenie. Z odgłosów dochodzących do mnie wnioskowałem, Ŝe wyjmowała 

coś zza szafy. 

- Teraz! - krzyknęła. 
Stała  przede  mną  opierając  obraz  na  stole.  Teatralnym  gestem  zdjęła  płótno,  jakim  był 

owinięty, i moim oczom ukazała się kopia „Ruin zamku w Czorsztynie”. Miałem jeszcze w pamięci 
widok  reprodukcji  oryginału  z  albumu  i  natychmiast  zauwaŜyłem  róŜnice.  Były  one  doskonale 
widoczne, niemal pierwszoplanowe. W oryginale zamek stał na skale odległej od malarza o kilkaset 
metrów.  Na  białej  płaszczyźnie  było  tylko  kilka  świerków.  W  kopii  doskonale  było  widać  kilka 
postaci  maszerujących  po  wydeptanej  w  śniegu  ścieŜce.  MoŜna  było  odnieść  wraŜenie,  Ŝe  to 
tajemniczy pochód konkretnych postaci, ale zarysowanych tylko jako ciemne plamy. 

Na 

przedzie 

podskakiwał 

tańczący 

przygrywający 

na 

skrzypkach 

góral. 

Charakterystycznego  kształtu  kapelusza  góralskiego  i  instrumentu  nie  moŜna  było  pomylić  z 
niczym  innym.  Za  nim  szła  kobieta  w  długiej  szacie,  z  diademem  na  głowie,  opierająca  się  na 
zwykłym kosturze. 

Dalej maszerowała przedziwna para: postać w spodniach, wysokich butach, ze szpadą u pasa, 

ale  bez  głowy,  prowadzona  przez  rozweseloną  dziewczynę,  której  w  podskokach  spódnica  aŜ 
wirowała. 

- Dziwny korowód - Justyna przerwała ciszę. 
-  Mnich  ze  skrzydłami,  kat  ciągnący  kogoś  na  postronku  i  harnaś  z  fajką  -  mówiłem 

przyglądając się malowidłu. - Ta ostatnia postać to chyba Janosik, ale o co tu chodzi? 

background image

32 

 

- Z tyłu jest jakiś szyfr - Justyna najwyraźniej była zdezorientowana. 
Zerwałem się z łóŜka i podszedłem do niej. Na odwrocie obrazu, na płótnie ktoś wymalował 

czarną farbą kilka linijek tekstu. Z ulgą uśmiechnąłem się, bo potrafiłem odczytać to, co tam było 
napisane. 

- To po hebrajsku - wyjaśniłem Justynie. - Śmierć łotra była weselem, na które kaŜde z nich 

przyszło  po  swój  skarb.  KaŜde  miało  tę  samą  drogę  i  kaŜde  swoją  legendę.  Znajdziesz  mnie  tam, 
gdzie  oddałem  duszę  Bogu,  w  mej  ostatniej  warowni,  pod  cisem  i  trzema  kluczami  - 
przetłumaczyłem. 

-  Jest  mowa  o  skarbie,  o  jakiejś  fortecy  i  cisie  -  Justyna  szybko  mówiła.  -  Jeśli  rozwiąŜemy 

zagadkę, moŜemy być bogaci! 

- Pamiętaj, Ŝe wszelkie skarby znajdujące się pod ziemią są własnością państwa - upomniałem 

Justynę. 

- Ej! - pogroziła mi palcem. - Jeszcze raz powiesz coś takiego i przyłączę się do Janosika! 
-  Droga  wolna!  Przyjmie  cię  z  otwartymi  ramionami,  ale  czy  rzeczywiście  dzieli  się  z 

biednymi wszystkim, co zrabuje? 

- Moralista! Weź sobie ten obraz! 
Chwilę  wahałem  się,  ale  stwierdziłem,  Ŝe  nazajutrz  schowam  go  w  odpowiednim  miejscu. 

Wróciłem  do  siebie,  a  za  najlepszą  skrytkę  uznałem  podłogę  pod  swoim  łóŜkiem.  Zamknąłem 
wszystkie  okna,  pogasiłem  światła  i  długo  nie  mogłem  zasnąć  wciąŜ  myśląc  o  słowach 
znajdujących się z tyłu obrazu. 

Pierwszą  rzeczą,  jaku  uczyniłem  rano,  było  zajrzenie  pod  łóŜko  dla  sprawdzenia,  czy  obraz 

wciąŜ tam jest i czy wieczorne wydarzenia nie były tylko przewidzeniem. Oparłem płótno o łóŜko 
tak,  by  padało  na  nie  światło  zza  okna.  Jeszcze  raz  uwaŜnie  przyjrzałem  się  malowidłu.  Nie 
spostrzegłem  nic,  co  by  wczoraj  umknęło  mej  uwagi.  Odwróciłem  ramę,  by  spojrzeć  na  napis. 
Intrygowało mnie przede wszystkim, czemu autor tekstu uŜył języka hebrajskiego? Nie potrafiłem 
sobie  tego  w  Ŝaden  racjonalny  sposób  wytłumaczyć.  OdłoŜyłem  obraz  pod  łóŜko  i  zbiegłem  do 
kuchni. Tam była juŜ Justyna, która chyba na mnie czekała. 

- Cześć, właśnie chciałam zrobić jajecznicę - powiedziała. - Masz ochotę? 
-  Jeśli  nie  będzie  ci  robiło  duŜej  róŜnicy  dorzucić  trzy  jajka  na  patelnię,..  -  odpowiedziałem 

niepewnie. 

- Właściwie jajecznicę chciałam zrobić tylko dla ciebie. Jestem wegetarianką. Tam połoŜyłam 

ci kanapki - wskazała na talerz na stole. 

Zaskoczony  tym,  Ŝe  była  dla  mnie  tak  miła,  usiadłem  i  patrzyłem,  jak  Justyna  krząta  się  po 

kuchni. Po kilku minutach postawiła przede mną talerz i połoŜyła widelec. 

- Smacznego! - dygnęła. 
Nie zdąŜyłem odpowiedzieć, bo z holu dobiegło nas walenie w drzwi. 
- Ja otworzę - zaoferowała się Justyna i szybko wybiegła z kuchni. 
Kiedy  otworzyła  drzwi,  usłyszałem  gniewny  głos  pana  Marcelego.  Grzmiał  cały  czas,  kiedy 

dziewczyna prowadziła go do jadalni. Stanąłem w progu pokoju. 

- Niech pan dziedzic kończy śniadanie, ja zaczekam - wskazał na krzesło. 
Wróciłem do kuchni i szybko skończyłem śniadanie. Justyna w tym czasie zmywała naczynia 

i unikała mojego wzroku. 

- Dzień dobry - podałem dłoń góralowi. - Co się stało? 
- Jak tam głowa? Nie boli? - pan Marceli pytał z troską w głosie. 
- Wszystko w najlepszym porządku. 

background image

33 

 

- A kiełbaski moŜe donieść? 
- Na razie mi wystarczy. Proszę powiedzieć, co tak pana dręczy? 
-  A  to!  -  góral  z  kieszeni  kamizelki  wyjął  złoŜoną  kartkę  papieru,  która  okazała  się  być 

plakatem  reklamującym  występ  aktorów.  -  Widział  pan  kiedyś  takie  bluźnierstwa?  -  pan  Marceli 
wzburzony wskazywał palcem, co go denerwowało. 

„W  przedstawieniu  legendy  o  Mariannie  zobaczycie  cudotwórcę  chodzącego  po  wodzie! 

Przyjdź  zobaczyć  to  niezwykłe  widowisko  pod  zamkiem  w  Niedzicy!”  -  informowało 
obwieszczenie.  Do  tego  dołączono  cztery  karykatury  Mikiego,  Witka,  Bacy  i  Marcysi 
wystylizowane na teatralne maski. 

- Oryginalny plakat - powiedziałem kiwając głową. - Co pana szczególnie tu poruszyło? 
Pan Marceli przymruŜył oczy, przekrzywił głowę i bacznie przyglądał mi się przez chwilę. 
- Wiem, pan chcesz mnie wybadać - stwierdził po chwili. - Chcesz pan zobaczyć, czy Marceli 

to głupi chłop. MoŜe prosty jestem, dalej niŜ w Nowym Targu nie byłem, ale swój rozum mam i nie 
muszę do tego patrzeć w telewizor. Czytał pan, co oni piszą o tym cudotwórcy? 

- Pewnie jakaś kuglarska sztuczka - domyślałem się. 
- Ano właśnie, kuglarska. A pan wie, kto po wodzie chodził? Oni chcą z takich rzeczy sobie 

pokpiwać? 

-  Panie  Marceli  -  uspokajałem  górala  -  współczesna  sztuka  juŜ  taka  jest  Chodzi  o  to,  Ŝeby 

dotrzeć  takŜe  do  takiego  widza,  który  nie  chodzi  do  teatru.  Aktorzy  starają  się  w  nowej  formie, 
niekiedy nazbyt śmiałej, coś opowiedzieć. MoŜna sztukę napisaną o królach przerobić tak, by działa 
się we współczesnym biurowcu, gdzie tak samo jak przed wiekami ludzie walczą o władzę i kierują 
nimi te same emocje. Młodzi ludzie są teraz nastawieni na odbiór sztuki trochę inaczej. Dociera do 
nich  nawet  jeden  krótki  obraz,  jakaś  scenka,  którą  kaŜdy  z  nich  interpretuje  na  własny  uŜytek 
dostrzegając tam interesujący go przekaz. 

- Panie, ja się na tym nie znam - pan Marceli zamachał rękoma, jakby chciał złapać muchę. - 

Wiem  jedno!  Jak  pan  nie  zrobisz  z  tym  porządku,  to  ja  wezwę  chłopów  i  załatwimy  z  tymi 
kuglarzami sprawę tak samo, jak to się niegdyś robiło. Jak kto zasłuŜył, to... - góral nagle zawiesił 
glos. - Pogadaj pan z nimi, Ŝeby tego „cudotwórcę” usunęli. I jeszcze powiedz im, Ŝe ja z Marcysi 
ladacznicy nie dam zrobić! 

-  Ale  aktorstwo  to  piękny  zawód  -  zaprotestowałem.  -  Nie  wierzę,  Ŝeby  taka  rozsądna 

dziewczyna dała namówić się do jakiejś głupoty. 

- Nie, ja jej w nocy pilnuję - góral skrzyŜował ręce na piersi. - Ale ona ma grać tę Mariannę! 

Po moim trupie! - wrzasnął, chwycił plakat i wybiegł z dworu. 

Siedziałem osłupiały nie wiedząc co powiedzieć. 
- Panie dziedzicu, kawa stygnie - za plecami usłyszałem drwiący głos Justyny. 
- Co ja zrobię, Ŝe uparł się tak mnie nazywać? - bezradnie rozłoŜyłem ramiona. - Kim była ta 

Marianna i co twoi przyjaciele kombinują? 

- Mam do nich pełne zaufanie - Justyna podała mi kubek. - Sam ich zapytaj. 
Ta  dziewczyna  jednym  spojrzeniem,  jedwabistym  ruchem  powiek  potrafiła  sprawić,  Ŝe 

zapominałem  o  całym  świecie.  Zaraz  przypominałem  sobie,  komu  wcześniej  zawdzięczałem 
podobne uczucie i czar gwałtownie pryskał. 

- Dziękuję - powiedziałem nienaturalnie urzędowym tonem. 
Wyszedłem  na  ławkę  w  parku,  przy  drzwiach  jadalni  i  nadstawiłem  twarz  do  promieni 

słonecznych,  które  przedzierały  się  między  świerkami.  Justyna  przyszła  za  mną  i  usiadła  obok 
mnie. 

background image

34 

 

- Czemu taki jesteś? - zapytała. 
- To znaczy jaki? 
-  Przed  panem  Marcelim  bronisz  Mikiego  i  Witka,  a  jednocześnie  im  nie  ufasz.  Rozbroiłeś 

mnie, przebiłeś głową drzwi pokoju pani Tekli, a jednocześnie pozwoliłeś, Ŝeby Janosik zakradł się 
w nocy do twojego pokoju. Wydajesz się być człowiekiem silnym, twardo stąpającym po ziemi, a 
jest w tobie jakaś... - szukała odpowiedniego słowa - słabość. Czemu tak jest? 

- Czy otaczają cię tylko barwy jasne i ciemne, nie ma kolorów pośrednich? 
- Chcesz być mdłym i szarym? 
- Nie, ale cały czas nie moŜna jaśnieć blaskiem lub okrywać się smutkiem. 
- Co chcesz zrobić z obrazem? 
- Zawieźć go w bezpieczne miejsce. 
- To znaczy gdzie? 
- Do składnicy muzealnej. 
- Płótno nie będzie ci juŜ potrzebne? 
- Nie. 
- Rozumiesz juŜ, co znaczyły te słowa? 
-  Nie  wiem.  Na  razie  -  uśmiechnąłem  się  tajemniczo,  wstałem  i  odniosłem  pusty  kubek  do 

kuchni. 

Wszedłem  na  pierwsze  piętro  i  zapukałem  do  pokoi  zajmowanych  przez  aktorów.  Nikt  nie 

odpowiadał. Sprawdziłem w środku i zobaczyłem, Ŝe zostawili bałagan i gdzieś wyszli. Wróciłem 
do  swojej  sypialni,  wyjąłem  obraz  i  starannie  obfotografowałem  go.  ZuŜyłem  resztę  kliszy  i 
wyjąłem film zamknięty w kasetce. Nie miałem juŜ słuŜbowego aparatu cyfrowego, który musiałem 
zostawić w ministerstwie. 

Przygotowałem  z  płótna  odpowiednie  opakowanie  dla  malowidła,  schowałem  film  do 

kieszeni bluzy, wziąłem małą torbę i udałem się do wehikułu. Wrota garaŜu nie były zamykane na 

Ŝ

aden zamek i Ŝałowałem tego, ujrzawszy wehikuł. Ktoś spuścił powietrze ze wszystkich czterech 

kół. Zakrętki wentyli stały w równym szeregu na wycieraczce na przedniej szybie. CzyŜby to była 
złośliwość Janosika? Usłyszałem za sobą kroki. Błyskawicznie obróciłem się. 

- Spokojnie - Justyna promiennie do mnie się uśmiechała. - Coś się stało? 
Stanąłem bokiem i bez słowa wskazałem na opony. 
- Chciałeś dziś zawieźć ten obraz? - Justyna domyśliła się. 
- Tak. 
- Dokąd? 
- Do Krakowa. 
- Daleko - Justyna skrzywiła się. - Muszę dziś załatwić kilka spraw i nie mam czasu jechać do 

Krakowa,  ale...  Mam  pomysł!  Ty  nie  chcesz,  Ŝeby  obraz  był  we  dworze,  bo  moŜe  ukraść  go 
Janosik, a u mnie w pracy jest alarm, są straŜnicy... 

- Gdzie pracujesz? 
-  W  domu  kultury  w  Nowym  Targu.  Jestem  plastyczką,  ale  nie  zatrudniają  mnie  na  pełnym 

etacie. Mam za to pracownię w piwnicy, z grubymi, obitymi blachą drzwiami i kratą w korytarzu. 
Nie moŜna się tam dostać nie uruchamiając alarmu. 

- Dobrze - zgodziłem się niechętnie. 
WłoŜyliśmy obraz do bagaŜnika składając tylne siedzenia w samochodzie Justyny. Usiadłem 

w  fotelu  pasaŜera  i  ruszyliśmy.  Za  wsią  wjechaliśmy  na  nadbrzeŜną,  wąską  szosę.  Justyna 
prowadziła bardzo ostroŜnie. 

background image

35 

 

- Wiesz co, będziesz musiał wrócić z powrotem autobusem - nagle odezwała się. - Muszę dziś 

być w mieście prawie do nocy, więc cię wcześniej nie odwiozę do Torbasów. 

-  To  moŜe  po  prostu  zostanę  na  miejscu,  a  ty  sama  dobrze  schowasz  obraz?  - 

zaproponowałem. 

- Nie ma sprawy - Justyna zatrzymała auto. 
Wysiadając przypomniałem sobie o jeszcze jednej sprawie. 
-  Dasz  ten  film  do  wywołania?  -  podałem  Justynie  kasetkę.  -  Daj  to  do  jakiegoś  ekspresu, 

Ŝ

eby jeszcze dziś były odbitki. 

- Mówisz i masz - Justyna uśmiechnęła się. 
Pomaszerowałem  w  kierunku  Torbasów.  Z  naprzeciwka  szło  dwóch  mieszkańców  wsi. 

Odniosłem  wraŜenie,  Ŝe  na  mój  widok  przyspieszyli.  Wszedłem  na  pierwszą  ścieŜkę  prowadzącą 
pod  górę,  bo  bałem  się,  Ŝe  znowu  będę  musiał  jako  „pan  dziedzic”  dyskutować  o  kolejnym 
wybryku  aktorów.  Po  kilku  minutach  zatrzymałem  się  na  szczycie  wzniesienia  nad  Torbasami. 
Wiatr  przyjemnie  chłodził  moją  spoconą  twarz.  Z  przyjemnością  rozglądałem  się  dookoła.  Słońce 
skrzyło się w wodach Jeziora Czorsztyńskiego. W oddali widać było szczyty Tatr. Całkiem blisko 
majaczyły  kontury  ruin  w  Czorsztynie.  Po  drugiej,  zachodniej  stronie  zatoki  była  asfaltówka 
prowadząca  do  jakiegoś  ośrodka  wypoczynkowego.  Zobaczyłem  jadące  tamtędy  auto  Justyny. 
Przykucnąłem i wyjąłem z torby lunetę. PrzyłoŜyłem ją do oka i obserwowałem, jak moja lokatorka 
staje na piaszczystej łasze na poboczu. Wtedy z krzaków wyszedł do niej męŜczyzna w kominiarce! 
Wyjąłem  telefon  komórkowy,  w  kaŜdej  chwili  gotów  wezwać  policję.  Justyna  przywitała  się  z 
napotkanym  człowiekiem,  uśmiechała  się  prawie  zalotnie.  Zamaskowany  osobnik  słuchał  jej 
kiwając  głową,  następnie  wskazał  palcem  na  drogę,  jakby  proponował  spotkanie  w  tym  samym 
miejscu,  poŜegnali  się  i  Justyna  odjechała.  MęŜczyzna  w  kominiarce  zbiegł  ścieŜką  między 
krzakami  nad  brzeg,  do  łodzi  z  doczepianym  silnikiem.  W  niej  czekała  na  niego  jakaś  kobieta 
ubrana  w  spodnie  rybaczki,  koszulę  koloru  khaki  i  czapkę  z  daszkiem.  MęŜczyzna  miał  podobny 
strój  i  w  krzakach  zamienił  kominiarkę  na  kapelusz  z  bawełny.  Przyłączył  się  do  swojej 
towarzyszki  i  odpłynęli  za  cypel.  Z  tego  co  widziałem  wynikało,  Ŝe  Justyna  współpracowała  z 
Janosikiem! Czemu więc pokazała mi obraz? Mogła go odsprzedać, wziąć pieniądze i wyjechać w 

ś

wiat. O co w tym wszystkim chodziło? 

ZłoŜyłem  lunetę  i  postanowiłem  pójść  na  długi  spacer,  w  kierunku  zamku  w  Czorsztynie. 

Szedłem  przez  łąki  rozkoszując  się  ciepłem  wrześniowego  słońca.  Trawy  chrzęściły  mi  pod 
nogami. Czułem, jak powoli odzyskuję równowagę. CzyŜbym tak potrzebował dreszczyku emocji, 
zagadek? Nie potrafiłem juŜ cieszyć się zwykłymi przyjemnościami? 

Szedłem patrząc w kierunku ruin zamku i próbując wyobrazić sobie, co malarz miał na myśli 

malując te tajemnicze postaci? Po prawie godzinnym spacerze dotarłem do parkingu, z którego po 
wykupieniu biletów wchodziło się na drogę prowadzącą do zamku. Najpierw przechodziłem przez 
dawną  bramę  przedzamcza.  Za  nią  trzeba  było  maszerować  po  drewnianych  i  metalowych 
podestach  wzdłuŜ  płotu  budowy.  W  dawnej  bramie  zamkowej  straŜnik  sprawdzał  bilety. 
Kilkadziesiąt  metrów  za  mną  szła  wycieczka  młodzieŜy  szkolnej.  Oglądając  się  jak  hałasują  i 
popiskują, zauwaŜyłem na tablicy przy wejściu napis upamiętniający fakt, Ŝe na zamku ukrywał się 
Aleksander Kostka-Napierski, przywódca powstania z 1651 roku. 

Ruiny świetnie przygotowano do zwiedzania, chociaŜ bardzo Ŝałowałem, Ŝe niedostępna była 

zamkowa  wieŜa.  Kolejne  pomieszczenia  gospodarcze  i  reprezentacyjne  świetnie  oznaczono  i 
opisano dodając do tego szkice. Wyszedłem na taras powstały z dawnej sali rycerskiej. Widać było 
stąd zamek w Niedzicy po drugiej stronie zalewu. Wyglądałem za krawędź murów, Ŝeby zobaczyć 

background image

36 

 

to  miejsce,  gdzie  na  obrazie  Michała  Wywiórskiego-Gorstkina  siedział  harnaś.  Zobaczyłem  tam 
jedynie strome skały. 

Jeszcze pół godziny spędziłem na zamku starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów i 

postanowiłem  wrócić  do  Torbasów.  Do  dworu  dotarłem  około  czternastej.  Przebrałem  się  w 
wygodne  wojskowe  drelichy  i  poszedłem  do  garaŜu  napompować  koła  wehikułu.  Kiedyś,  w 
Rosynancie,  wystarczyłoby  włączyć  guzik  i  komputer  sam  by  pokierował  specjalnymi  pompami 
utrzymującymi ciśnienie w oponach. W wehikule było inaczej. Musiałem wyjąć pompkę i podjąłem 
mozolny trud napełnienia opon. Przez uchylone drzwi garaŜu widziałem otwarte okno pokoju pani 
Tekli i ją samą, jak w ładnej sukience co jakiś czas stawała przy parapecie i rozglądała się po parku, 
jakby na kogoś czekała. Przyszedł mi do głowy pewien szalony pomysł i zrealizowałem go godzinę 
później, kiedy koła  wehikułu wyglądały juŜ jak trzeba.  Zamknąłem wrota garaŜu na kłódkę, którą 
woziłem  w  skrzynce  narzędziowej  w  bagaŜniku  wehikułu,  i  poszedłem  do  ogrodu.  Znalazłem 
rosnące tam astry i scyzorykiem ściąłem ich spory pęk. Potem zakradłem się pod okno pani Tekli i 
kiedy ta właśnie skończyła lustrację parku, połoŜyłem kwiaty na parapecie. Potem szybko uciekłem 
do  kuchni,  gdzie  szykując  sobie  obiad  -  makaron  z  sosem  pomidorowym  -  nasłuchiwałem,  co  się 
dzieje u mojej lokatorki. Dobiegł mnie jedynie odgłos napełniana jakiegoś naczynia wodą. 

Z talerzem pełnym jedzenia wyszedłem do parku, na moją ulubioną ławkę. Natychmiast na jej 

brzegu przysiadł wróbel. 

-  Jesteś  -  powiedziałem  do  niego.  -  Szkoda,  Ŝe  nie  ostrzegłeś  mnie  przed  wizytą  Janosika  - 

dodałem z wyrzutem. - Czekaj, zaraz przyniosę ci kawałek chleba. 

Kiedy  wróciłem  z  kromką  suchego  chleba,  zobaczyłem,  jak  wróbelek  walczy  wśród  traw  z 

makaronem  w  kształcie  muszelki.  Pokruszyłem  chleb  i  rzuciłem  ptaszkowi.  Natychmiast 
zainteresował się okruszkami. 

- To nieładnie tak wyjadać komuś z talerza! - widelcem pogroziłem wróbelkowi. 
Zająłem się posiłkiem starając się skupić na tym, co w mej podświadomości od jakiegoś czasu 

usiłowało dojść do głosu. Mój umysł zarejestrował coś waŜnego i tylko musiałem skoncentrować na 
tym uwagę. Nagle jak błysk flesza przypomniałem sobie o tej tablicy na zamku. Kostka-Napierski, 
powstaniec  z  1651  roku?  Zacząłem  sobie  przypominać  wykłady  z  historii  dotyczące  tego 
burzliwego  okresu  w  dziejach  Polski.  O  Kostce-Napierskim  jako  o  „pionierze  ruchu  ludowego 
buntującego się przeciw uciskowi” mówił nam profesor, który jeszcze w czasach swej największej 
aktywności naukowej w swoich pracach powoływał się na opinie Marksa i Lenina. Pamiętałem, jak 
zaintrygowała  mnie  postać  Kostki-Napierskiego  i  zacząłem  na  własną  rękę  szukać  informacji  na 
jego temat. 

Wiadomo,  Ŝe  urodził  się  około  1620  roku.  W  czasie  późniejszego  procesu  w  Krakowie 

przedstawiał  się  jako  Wojciech  Szymon  Bzowski,  nieślubny  syn  Władysława  IV  Wazy,  jako 
Aleksander Leo ze Sztembergu Kostka lub jako Napierski herbu Dąbrowa. Z akt procesowych nie 
wynikało,  by  sędziowie  dochodzili  prawdy  o  pochodzeniu  buntownika.  Polscy  historycy  nawet 
poszukiwali dowodów na to, czy mógł być owym nieślubnym synem króla, jeszcze z czasów; kiedy 
ten był księciem. 

W  czasie  wojny  trzydziestoletniej  Kostka-Napierski  zaciągnął  się  do  armii  szwedzkiej.  Po 

wojnie pojawił się na dworze polskim mieniąc się kapitanem jazdy. Otrzymał misję dyplomatyczną 
na  dwór  hiszpański.  Skarb  królewski  był  pusty  i  Kostka-Napierski  wsiadł  na  statek  kupców 
gdańskich chcąc z nimi odbyć część trasy. Jego podróŜ zakończyła się w Sztokholmie, gdzie jakoby 
cięŜko  zachorował,  nie  miał  środków  utrzymania  i  prosił  o  pomoc  szwedzką  królową  Krystynę 
przedstawiając  się  w  listach  do  niej  jako  „Leo”,  więc  tak  pewnie  znany  był  z  okresu  w  armii 

background image

37 

 

szwedzkiej.  Choroba  Kostki  i  śmierć  Władysława  IV  splotły  się  ze  sobą  i  awanturnik  został  bez 

ś

rodków do Ŝycia. Potem na dwa lata ginie w mrokach historii. Nie wiemy, co się z nim przez ten 

czas działo. Nagle pojawił się w 1651 roku w ziemi przemyskiej, w Tyńcu, a potem na Podhalu. W 
klasztorze koło Krakowa zostawił dokument napisany między innymi po niemiecku zastrzegający, 
by zakonnikom i ich dobrom nie stała się Ŝadna krzywda ze strony jakichkolwiek wojsk. 

Kostka  twierdził,  Ŝe  miał  zaciągnąć  niemieckich  najemników  na  Śląsku.  W  Nowym  Targu 

przedstawiał  się  jako  pułkownik  królewski  który  ma  werbować  górali  do  polskiego  wojska. 
Nawiązał  kontakty  z  Marcinem  Radockim,  bakałarzem  i  rektorem  szkoły  parafialnej  w  Pcimiu,  i 
Stanisławem  Łętowskim,  zwanym  „Marszałkiem”.  14  kwietnia  1651  roku  dowodząc  grupą  50 
zwerbowanych  górali  ruszył  w  kierunku  Czorsztyna.  Zamek  zajął  bez  trudu,  bo  mieszkali  w  nim 
jedynie  śyd  administrujący  majątkiem  w  imieniu  starosty  i  jeden  hajduk.  Z  zamku  wysyłał  do 
okolicznych  chłopów  uniwersały  z  obietnicą  swobód,  jakie  mieli  Kozacy  u  Bohdana 
Chmielnickiego.  Dlaczego  król  polski  i  magnateria  tak  zaniepokoili  się  wystąpieniem  jakiegoś 
sztachetki i garstki powstańców? 

Do  wybuchu  doszło  na  tyłach  wojsk  szykujących  się  do  walki  z  Kozakami  Chmielnickiego 

pod  Beresteczkiem.  Czorsztyn,  zamek  graniczny,  wobec  niejasnej  postawy  księcia  Rakoczego  na 
Węgrzech, który miał poparcie Chmielnickiego w staraniach o polską koronę, odgrywał waŜną rolę. 
Kostka-Napierski  zapowiadał  wielki  marsz  „na  świętego  Jana”  na  Kraków.  Nie  mówił  po  co. 
Wydawało  się,  Ŝe  jasnym  celem  było  osadzenie  na  tronie  właśnie  Rakoczego.  Do  tego  wśród 
szlachty  w  obozie  królewskim  na  Ukrainie  rozchodziły  się  płotki  o  wysłannikach  Chmielnickiego 
wzywających chłopów w całej Koronie do buntu przeciw szlachcie. Powstanie Kostki-Napierskiego 
wybuchło  w  doskonałym  momencie  z  punktu  widzenia  Chmielnickiego  i  dlatego  uwaŜano,  Ŝe 
Kostka-Napierski działał właśnie z poduszczenia hetmana. Miała to być dywersja. Czemu Kostka-
Napierski  stał  się  zdrajcą?  Miałem  wraŜenie,  Ŝe  naleŜał  do  ludzi,  którzy  zaleŜnie  od  koniunktury 
zmieniali  poglądy.  Kostka-Napierski  był  mitomanem,  pewnie  i  szaleńcem.  Stąd  jego  pomysły,  by 
ogłaszać  się  nieślubnym  synem  królewskim.  Jak  wielu  innych  samozwańców  próbował 
wykorzystać wiarę prostych ludzi w dobrego króla i zyskać trochę z tego „królewskiego splendoru”. 

Biskup  krakowski  wysłał  pod  Czorsztyn  dwie  wyprawy.  Pierwsza  zrezygnowała  ze  szturmu 

czekając  na  przysłanie  posiłków  z  artylerią.  Kostka-Napierski  ogłosił  ten  incydent  jako  swoje 
zwycięstwo.  Wkrótce  podprowadzono  pod  mury  sześć  dział.  Legenda  kaŜe  wierzyć,  Ŝe  obrońcy 
dzielnie  walczyli.  Prawdą  jest  jednak,  Ŝe  zamek  zajęto  podstępem.  Kostkę-Napierskiego  zdradzili 
jego kompani lub udało się do zamku wprowadzić górali udających zwolenników powstania i to oni 
otworzyli  bramy.  Powstańcy  nie  mieli  Ŝadnych  szans  na  wygranie  walki,  bo  brakowało  im  kul  i 
prochu.  Faktem  jest,  Ŝe  przed  sądem  stanęli  tylko  trzej  przywódcy,  więc  zapewne  oblegający 
zawarli  jakąś  umowę  z  powstańcami.  Zamek  w  Czorsztynie  zajęto  24  czerwca.  Trzy  dni  później 
Kostkę-Napierskiego,  Radockiego  i  Łętowskiego  dowieziono  do  Krakowa  na  proces.  1  lipca 
Kostkę-Napierskiego  torturowano,  a  18  wydano  wyrok  skazujący  na  niego  i  dwóch  jego 
kompanów.  Kostkę  wbito  na  pal,  a  Radockiego  i  Łętowskiego  ścięto  i  poćwiartowano.  Krwawe 
widowisko rozegrało się na Krzemionkach Krakowskich. Potem Wespazjan Kochowski pisał o nim: 

 

Nie wiem, co to za nowy kucharz się pojawił, 

Miasto pieczeni, Kostkę nam na roŜen wsadził. 

 

ś

art  przedni,  ale  nikomu  nie  byłoby  do  śmiechu,  gdyby  Chmielnicki  pod  Beresteczkiem 

wygrał, a na drodze jego marszu był Czorsztyn obsadzony przez powstańców. 

background image

38 

 

CzyŜby jedną z postaci z obrazu Wywiórskiego-Gorstkina był Kostka-Napierski prowadzony 

przez  kata  na  śmierć?  Pamiętam,  Ŝe  we  wspomnieniach  świadków  procesu  powstaniec  do  końca 
pozostawał  człowiekiem  butnym  i  nawet  kazał  grać  muzykantom  w  czasie  swojej  kaźni. 
Przypomniało  mi  się  teŜ,  Ŝe  powstańcy  Kostki-Napierskiego  nie  mieli  zbyt  duŜo  amunicji,  bo  nie 
mogli  jej  kupić.  Na  pograniczu,  gdzie  działały  bandy  rozbójników,  właściciele  majątków  i 
mieszczanie  kontrolowali  handel  ołowiem  i  prochem.  Kostka-Napierski  miał  pieniądze  na  zakup 
amunicji, chociaŜ podobno w Nowym Targu pojawił się na piechotę. Tyle sprzeczności, ale przed 
moimi  oczami  wyłaniał  się  obraz  szaleńca,  który  pewnie  został  wysłany  z  sumą  pieniędzy 
niezbędnych  na  zaciąg  najemników,  uzbrojenie  górali.  Kwotę  tę  przywłaszczył  sobie,  schował  ją 
licząc,  Ŝe  powstanie  samo  się  rozwinie  bez  tych  pieniędzy,  a  Kostka-Napierski  przypisze  sobie 
potem  wszystkie  zasługi.  Co  się  stało  z  pieniędzmi?  Zostały  ukryte  na  zamku  w  Czorsztynie! 
PrzecieŜ w tej warowni przez jakiś czas był skarbiec królewski Jana Kazimierza. 

background image

39 

 

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

ZAPOWIEDŹ WOJNY CÓRKI Z OJCEM • FOTOGRAFIE I PRZYKRE WSPOMNIENIA 

• DRUGIE SPOTKANIE JUSTYNY • DZIKI LOKATOR • NIEROZPAKOWANY 

PREZENT CIOCI LEOKADII • KIM BYŁA MARIANNA? • WIZYTA W NOWYM 

TARGU • PRACA DLA ARNOLDA 

 

-  Dzień  dobry!  -  z  zamyślenia  wyrwał  mnie  głos  Marcysi.  Młoda  góralka  stała  w  progu 

jadalni i przyglądała mi się z uśmiechem. - Co pana tak gnębi? 

-  Prośba  twojego  taty,  bym  wygonił  stąd  aktorów  -  odpowiedziałem.  -  Groził  teŜ,  Ŝe  nie 

pozwoli, byś dalej uczęszczała na próby. 

- Po moim trupie! - dziewczyna gwałtownie obróciła się i umknęła. 
Wstałem, Ŝeby ją zatrzymać i porozmawiać, ale wtedy pojawił się Baca. 
- Co pan jej powiedział? - zapytał. 
- śe pan Marceli zabrania jej ćwiczyć z teatrem. 
- To będzie wojna - Baca smutno pokręcił głową. 
- Co masz na myśli? 
-  Marcysi  a  jest  tak  uparta,  Ŝe  zrobi  wszystko,  Ŝeby  postawić  na  swoim.  Zupełnie  jak  jej 

ojciec. Na razie! - Baca pobiegł za przyjaciółką. 

W  kuchni  umyłem  talerz  i  poszedłem  do  swojej  sypialni.  Usiadłem  nad  mapą  Pienin  i 

szukałem  miejsc,  które  nazwami  pasowałyby  do  zagadkowych  zdań  zapisanych  na  odwrocie 
obrazu.  Spędziłem  tak  blisko  godzinę.  Nagle  drzwi  mojego  salonu  otworzyły  się  i  stanął  w  nich 
Miki. 

- Stary, mam prośbę - oznajmił wchodząc. - Nie przeszkadzam? - rzucił zdawkowo patrząc z 

ciekawością na rozłoŜoną mapę. 

- Mów, co się stało - złoŜyłem mapę na pół. 
- Trzeba będzie przewaletować Marcysię we dworze. 
- Co?! 
- Jej ojciec chce ją uwięzić w domu, jeśli dalej będzie się z nami zadawała. 
- Tłumaczyłem panu Marcelemu, Ŝe teatr to nic strasznego. 
- Wiem, ale do staruszka nic nie dociera. 
- Myślisz, Ŝe jeśli ją tu ukryjemy, to go przekonamy do teatru i gry aktorskiej jego córki? 
- Nie chcesz pomóc, to nie! - Miki obraŜony wyszedł trzaskając drzwiami. 
Potem rozległ się tylko tupot jego nóg na schodach i we dworze zapadła cisza. Na ten moment 

czekałem, by zrobić to, co zaplanowałem od rana. Zajęło mi to pół godziny, ale było warto. Potem 
starannie  zamknąłem  swój  apartament  i  zszedłem  na  parter.  Zrobiłem  sobie  duŜy  kubek  kawy  i 
rozłoŜywszy  ksiąŜki  na  stoliczku  w  salonie,  czekałem  na  pojawienie  się  Justyny  i  aktorów. 
Postanowiłem, Ŝe muszę z nimi powaŜnie porozmawiać. Przyszło mi bardzo długo czekać. Zjadłem 
kolację,  za  oknem  zapadł  zmrok,  rozpaliłem  ogień  w  kominku  i  włączyłem  radio.  Czytając  i 
słuchając  muzyki  poczułem  się  senny.  Rozbudziło  mnie  trzaśniecie  drzwiami  wejściowymi. 
Nadstawiłem  uszu.  Po  krokach  rozpoznałem,  Ŝe  to  była  Justyna.  Zajrzała  do  salonu  i  zobaczyła 
mnie. 

- Cześć, zostań, bo chciałbym... 
- Jutro! - Justyna westchnęła. - Jestem skonana! Tu mam twoje zdjęcia - podała mi kopertę. - 

Ta ładna dziewczyna to twoja sympatia czy Ŝona? - zagadnęła. 

background image

40 

 

Poczułem, jak rumieniec oblewa moje policzki. Rzeczywiście, w aparacie, kiedy zaczynałem 

fotografować obraz, był juŜ wykorzystany fragment rolki filmu. 

- NiewaŜne! - Justyna wycofała się widząc odmieniony wyraz mojej twarzy. 
W  holu  zatrzymała  się  i  z  kimś  cicho  rozmawiała.  Wyjąłem  zdjęcia  i  jeszcze  raz  musiałem 

spojrzeć w te oczy, które mnie tak urzekły, podziwiać ten tajemniczy uśmiech. W całym pięknie jej 
twarzy  zawarte  było  tyle  wspomnień,  których  nie  potrafiłem  wymazać  z  pamięci.  Wściekły  na 
siebie  rzuciłem  fotografie  w  ogień.  Wtedy  do  salonu  wróciła  Justyna,  podeszła  do  mnie  i  z 
rozmachem uderzyła mnie otwartą dłonią w policzek. 

- Ty... - słowa ugrzęzły jej w krtani, kiedy zobaczyła płonące zdjęcia. 
- Paweł... przepraszam... - wyszeptała i uciekła. 
Czułem,  Ŝe  to  nie  jest  odpowiedni  moment  na  prowadzenie  rozmów  z  kimkolwiek. 

Zamknąłem  szklane  drzwiczki  kominka  i  niechętnie  wróciłem  do  siebie.  Usiadłem  na  łóŜku 
rozmyślając, jak wyrwać się z matni, w jaką wpędził mnie dziwny los. Czemu miałem uŜerać się z 
lokatorami  tego  dworu,  tłumaczyć  ojcu  ambitnej  dziewczyny,  czym  jest  sztuka  i  za  co  Justyna 
uderzyła  mnie  w  twarz?  Ona,  osoba,  która  najwyraźniej  spiskowała  z  Janosikiem.  A  Miki? 
Strasznie go interesowało, czego tak szukam na mapie? Bezczynnie siedziałem w ciemnym pokoju, 
aŜ  postanowiłem  otworzyć  okno,  by  nocny  chłód  nieco  mnie  orzeźwił.  Patrząc  w  kierunku 
Torbasów zobaczyłem sylwetkę szybko idącej Justyny. CzyŜby szła na spotkanie z Janosikiem? 

Błyskawicznie  wymknąłem  się  ze  swojego  pokoju.  Na  korytarzu  usłyszałem,  Ŝe  ktoś  krząta 

się  po  pomieszczeniu  zajmowanym  przez  Justynę!  Postanowiłem  zająć  się  tym  dopiero  później. 
Wybiegłem  na  zewnątrz.  Kryjąc  się  za  pniami  drzew  pobiegłem  do  kawałka  muru  przy  bramie. 
Justyna juŜ wychodziła za ostatnie opłotki Torbasów. Schylony, skradałem się za nią. Na końcu wsi 
stał  metalowy,  dwumetrowy  krzyŜ  otoczony  płotkiem  półmetrowej  wysokości.  Między  szparami 
drewnianych  sztachet  widziałem,  Ŝe  Justyna  czeka  na  drodze.  Po  minucie  nadjechał  ciemny 
samochód.  Oślepił  mnie  swoimi  reflektorami,  więc  nie  mogłem  rozpoznać  jego  marki.  Kierowca, 
pewnie ten sam człowiek, z którym spotkała się przed południem, chwilę rozmawiał z Justyną. Ona 
stanowczo  kręciła  głową,  jakby  na  coś  się  nie  zgadzała.  Nagle  obróciła  się  i  pomaszerowała  w 
stronę Torbasów. 

- Zadzwonię do ciebie jutro! - słyszałem, jak męŜczyzna krzyknął po francusku za Justyną. 
Rozpoznałem  głos  Janosika!  Powstrzymałem  nerwy  i  ukryłem  się  w  wysokich  trawach. 

Samochód odjechał, a Justyna zdecydowanym krokiem maszerowała do dworu. Odczekałem kilka 
minut i ruszyłem za nią. We wsi poszczekiwały psy, okna słabo rozbłyskiwały Ŝółtawym światłem 
lampek. 

- Pan dziedzic znowu na nocnej wycieczce? - nagle odezwał się pan Marceli. 
Siedział na swojej ławeczce i nabijał tytoń do fajeczki. 
- Chciałem tylko się przejść - tłumaczyłem się. - Jest takie ładne, bezchmurne niebo... 
- Ta Justyna to dziarska dziewczyna, nogi i biodra ma jak łania... 
- Nie o to chodzi! - broniłem się. 
- Ja wiem, krew nie woda - pan Marceli mruŜył oko. 
- Dogadał się pan z Marcysią? - próbowałem zmienić temat. 
- Tak - góral zadowolony pokiwał głową. 
- No i...? 
- Grzecznie śpi w swoim pokoju - góral wskazał na ciemne i zamknięte okno na piętrze. 
- To dobrze - mruknąłem, chociaŜ miałem złe przeczucia. 
- MoŜe napijemy się po kieliszeczku? - zaproponował góral. 

background image

41 

 

- Dziękuję, jutro czeka mnie duŜo pracy! - czym prędzej odszedłem od płotu. - Dobranoc! 
- Dobra, dobra... - mruczał pan Marceli. 
Do dworu wbiegłem jak burza. 
- To ty? - w drzwiach swojego pokoju stanęła pani Tekla. 
Była ubrana w suknię, jej włosy układały się w starannie umodelowane fale. Przez jej ramię 

zobaczyłem wnętrze pokoju, a właściwie stół z dwiema płonącymi świecami, kieliszkami do wina i 
talerzami. 

-  Niestety,  proszę  pani,  to  nie  ten  człowiek,  na  którego  pani  czeka,  ale  chętnie  bym  z  panią 

porozmawiał jutro rano - odezwałem się. Pani Tekla patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. - 
Będę mógł przyjść? - nie odrywałem wzroku od jej twarzy chcąc odczytać z mej uczucia targające 
kobietą  -  Ładne  astry  -  dodałem  widząc  kwiaty,  które  ściąłem  w  parku,  starannie  ułoŜone  w 
wazonie. 

- Prawda? - pani Tekla uśmiechnęła się niepewnie. 
- Pasują do wnętrza pani pokoju - stwierdziłem. - Przyjdę jutro około dziesiątej i wtedy tobie 

dłuŜej porozmawiamy. Dobrze? 

Pani Tekla znowu zamieniła się w nieprzystępną damę. 
- Jutro nie - krótko odpowiedziała. - Będę czekała na kogoś. Dobranoc! - szybko zamknęła za 

sobą drzwi. 

W  wielkiej  dziurze,  jaką  w  nocy  wybiłem  w  drzwiach,  nadal  wisiała  gruba,  ciemnozielona 

zasłona. Wszedłem po schodach i stanowczo zapukałem do pokoju Justyny, Ze środka słychać było 
odgłosy jakiejś dziwnej kotłowaniny. 

- To ty, Miki? - Justyna pytała szeptem przez drzwi. 
- Tak - skłamałem. 
Trudno  rozpoznać  czyjś  głos,  kiedy  się  szepce  i  Justyna  dała  się  nabrać.  Kiedy  mnie 

zobaczyła, przypominała nastroszoną kotkę, która zaraz postanowiła się przymilać. 

- Pawełku! - wyszła do mnie na korytarz. 
W  pidŜamce  z  krótkich  spodenek  i  koszulki  na  ramiączkach  stanęła  tuŜ  przede  mną. 

Wydawało mi się, Ŝe słyszę, jak głośno bije jej serce. 

-  Gdybym  wiedziała,  Ŝe  te  zdjęcia  sprawią  ci  przykrość...  -  zerkała  na  mnie  z  czułością.  - 

Chodź, muszę cię o coś spytać - lekko popchnęła mnie w stronę mojego apartamentu. 

Weszliśmy do salonu. 
-  To  ty  połoŜyłeś  pani  Tekli  kwiaty  na  parapecie?  -  zapytała.  -  Tylko  ty  wtedy  byłeś  we 

dworze... Wiem, bo pytałam Witka i Mikiego. 

- Był jeszcze Arnold - zauwaŜyłem. 
- On się nie liczy. Jest z nami, ale tylko ciałem. 
- Tak, to ja połoŜyłem te kwiaty, 
- Dlatego walnęłam cię w twarz i przepraszam, ale nie rob tego więcej. 
- Czemu? Chciałem pani Tekli sprawić przyjemność. 
- Nie rob tego więcej! Rozumiesz? 
- Nie! 
-  To  przynajmniej  mnie  posłuchaj,  jak  dobrze  radzę.  To  dla  dobra  pani  Tekli.  Najpierw 

czepiałeś się chłopaków, teraz tej biednej kobiety? 

- Zrobię to, co uznam za właściwe - odparłem. - Z pewnością nie jest dobrym rozwiązaniem 

przenocowanie Marcysi we dworze. 

Justyna  chciała zaprzeczać,  ale widziała, Ŝe jestem pewny tego co mówię, więc postanowiła 

background image

42 

 

nie kłamać. 

- To tylko chwilowo - stwierdziła. 
-  Wiesz,  Ŝe  nie.  Ani  Marcysia,  ani  pan  Marceli  nie  są  skłonni  do  kompromisu  i  nie  ulegną. 

Takie stawianie sprawy tylko zaostrzy konflikt. 

- Nie skończy się on paleniem zdjęć w kominku... - Justyna wyszła z pokoju. 
Wściekły, rozładowałem złość uderzając pięścią o blat biurka. Gwałtownie wstałem z krzesła. 

Wszedłem do sypialni mając zamiar jeszcze wieczorem spakować swoje rzeczy. Idąc w stronę szafy 
po  raz  pierwszy  zobaczyłem  coś,  co  wyglądało  jak  koniec  czerwonej  wstąŜki.  Podsunąłem  sobie 
taboret  i  sięgnąłem  dłonią  na  wierzch  szafy.  Poczułem  papier  i  kokardkę.  Zdjąłem  pakunek  i  pod 
warstwą  kurzu  zobaczyłem  karteczkę  z  napisem:  „Pawełek”  i  narysowanym  japońskim 
wojownikiem  ninja.  Rozpoznałem  charakter  pisma  cioci  Leokadii.  To  był  jedyny  prezent 
gwiazdkowy, jakiego nie dostałem. To było wtedy, kiedy miałem juŜ osiemnaście lat i trenowałem 
japońskie  sztuki  walki.  Ciocia  przyjechała  do  nas  na  święta  i  wtedy  okazało  się,  Ŝe  nie  wzięła 
paczki dla mnie. Pamiętałem, jak mi się tłumaczyła, Ŝe zapomniała, gdzie go odłoŜyła, a ja śmiałem 
się  z  tego,  bo  przecieŜ  waŜniejsze  było  nasze  spotkanie  niŜ  podarunek.  Z  drugiej  strony  ciocia 
zawsze  potrafiła  kaŜdemu  wybrać  odpowiedni  prezent.  To  od  niej  dostałem  kiedyś  wspaniały 
szwajcarski  scyzoryk,  którego  zazdrościli  mi  chłopcy  z  całego  podwórka.  Teraz,  po  tylu  latach, 
miałem  przed  sobą  pudło  długie  grubo  ponad  metr,  o  kwadratowym  przekroju.  WaŜyło  chyba 
niecałe  trzy  kilogramy.  OstroŜnie  rozwiązałem  wstąŜkę  i  rozłoŜyłem  papier.  Ujrzałem  jakiś 
japoński  napis.  To  była  tekturowa  skrzyneczka.  Uniosłem  wieczko  i  w  środku  zobaczyłem 
samurajski miecz z wyrytą na klindze inskrypcją oraz drewnianą podstawką. Na niewielkiej metce 
było tłumaczenie „krzaczków” na język angielski. 

- Znając słabości swoje i wrogów nie przegrasz nawet i stu bitew - odczytałem na głos. - Jak 

kaŜdy  krok  zostawia  ślady  i  kaŜdy  uczynek  pozostaje  w  czyjejś  pamięci,  tak  ćwiczenie  ciała  i 
umysłu przybliŜa cię do zwycięstwa. 

OstroŜnie  ująłem  miecz.  Był  świetnie  wykonany,  z  lekkiej  stali,  giętki,  idealnie  wywaŜony, 

doskonale leŜał w dłoni. To było jak znak, Ŝe znalazłem go właśnie w takiej chwili. Przebrałem się 
w  wygodny  i  przewiewny  strój,  zawinąłem  miecz  w  bluzę  i  wyszedłem  z  dworku.  Widziałem 

ś

wiatło  w  oknach  pokoi  lokatorów  na  parterze.  U  Justyny  było  chyba  jakieś  zebranie,  bo  przez 

otwarte  okno  docierał  do  mnie  szum  przyciszonych  rozmów.  Przez  park  powędrowałem  nad 
niewielki klif nad jeziorem. Usiadłem na trawie w pozycji „seiza”, czyli na piętach. Jest to bolesne i 
niewygodne, ale zmusza do utrzymania wyprostowanej sylwetki. Odchyliłem głowę i patrzyłem na 
rozgwieŜdŜone  niebo.  Zimne  podmuchy  wiatru  zmusiły  mnie,  bym  powstał  i  zaczął  się 
gimnastykować.  Przypomniałem  sobie  najprostsze  ćwiczenia  pozwalające  rozciągnąć  mięśnie. 
Potem wziąłem miecz i zacząłem ćwiczyć cięcia, bloki. Pół godziny wystarczyło, bym przypomniał 
sobie  większość  technik.  Byłem  zlany  potem,  zmęczony,  ale  mój  umysł  był  wolny  od 
przygniatających myśli. Biegiem wróciłem do siebie. Kiedy byłem na schodach, zobaczyłem trójkę 
moich  sąsiadów  z  piętra  i  Marcysię,  jak  jeszcze  debatowali  pod  drzwiami  pokoju  Justyny. 
Uśmiechnąłem się do nich i czym prędzej zniknąłem w swoim apartamencie. 

Miecz  ustawiłem  na  honorowym  miejscu,  na  szafce  na  wprost  łóŜka.  Po  krótkim  prysznicu 

szybko  połoŜyłem  się  spać  i  zasnąłem.  Rano  obudziłem  się  wypoczęty.  Pogwizdując  zszedłem  do 
kuchni, Ŝeby usmaŜyć sobie jajecznicę. 

- Dzień dobry! - Marcysia przywitała mnie nieśmiało. 
Siedziała przy stole i powoli jadła suchą kronikę chleba wyrywając z niej drobne kawałki. 
- Cześć! - przywitałem wszystkich. 

background image

43 

 

Justyna myła sobie pomidory, Miki smarował chleb grubą warstwą smalcu, a Witek pił kawę. 
- Cześć! - odpowiedział Miki. - Masz dziś dobry humor! - zauwaŜył. - Jaki jest tego powód? 
- Wiem, jak dopaść Janosika - odparłem. 
Aktorzy  nie  wiedzieli,  co  mam  na  myśli,  więc  zdumieni  milczeli.  W  tej  ciszy  spokojnie 

rozbijałem jajka i wrzucałem je na patelnię. 

- Jak? - zapytała Justyna. 
- Janosik miał dziewczynę, a nawet kilka, bo przecieŜ nie mógł mieszkać cały czas w jednej 

okolicy  -  tłumaczyłem.  -  Wystarczy  zarzucić  sidła  na  jego  narzeczoną  i...  -  znacząco  zawiesiłem 
głos. 

- Jesteś monarchistą? - odezwał się Miki. 
- A czemuŜ to? - zdziwiłem się. 
-  Czemu  chcesz  walczyć  z  wrogiem  monarchii  i  systemu  feudalnego?  -  Miki  miał  powaŜną 

twarz, ale czułem, Ŝe gra. - Jesteś konserwatystą i dlatego stałeś się dziedzicem w Torbasach. Nie 
wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale dawniej arystokracja była mecenasem sztuk wszelakich, w tym 
teatru. 

-  Janosik  był  zwykłym  rabusiem  i  tyle.  Kiedy  znajdę  jego  skarb,  to  zostanę  waszym 

mecenasem, chociaŜ nigdy nie widziałem Ŝadnej waszej sztuki. 

- Będziesz miał okazję na festynie w Niedzicy - powiedział Witek. - W okolicy rozwiesiliśmy 

kilka plakatów. 

-  Widziałem!  -  uwaŜnie  przekładałem  usmaŜone  jajka  na  talerz.  -  Pan  Marceli  przyniósł  mi 

jeden z nich. Był wzburzony. MoŜecie mi to wytłumaczyć? 

-  Marcysia  chyba  się  nie  obrazi,  ale  muszę  to  powiedzieć.  Jej  tata  po  prostu  nie  rozumie 

prawdziwej  sztuki  -  Witek  przemawiając  gestykulował,  a  jego  dłonie  przypominały  mi  głowy 
wyginających szyje łabędzi. - To człowiek starej daty. Wiem, co zaraz powiesz, Ŝe powinniśmy go 
przekonać, ale ty nie wiesz, jak ludzie tu reagują na teatr. 

-  Nie  wiem  -  przyznałem  siadając  do  stołu.  -  Pewnie  są  nieufni.  Dla  nich  teatr  to  magia: 

budynek, wielka widownia, kurtyna, a wy chcecie tę magię przynieść im pod próg. Nie rozumieją, 
po co wam dziwaczne kostiumy, Ŝeby opowiedzieć jakąś historię? 

- KaŜdy czas i miejsce powinny mieć inne środki wyrazu. 
-  MoŜe  historia  Marianny  nie  jest  odpowiednia  w  tym  czasie  i  miejscu?  Kim  była  ta 

Marianna? 

Marcysia nagle wstała od stołu i wybiegła do parku. Miki i Witek ruszyli za nią. 
- Jesteś niesamowicie delikatny - Justyna szydziła ze mnie. - Musiałeś o to pytać akurat przy 

Marcysi? 

- To przynajmniej wyjaśnij mi, kim była ta Marianna? 
- Sam zapytaj o to Marcysię - zaproponował Witek, który wrócił do kuchni, Ŝeby umyć kubek 

po  swojej  kawie.  -  Ona  musi  przegryźć  się  przez  tę  rolę,  Ŝeby  lepiej  ją  zrozumieć.  Nie  moŜe  się 
rozklejać, rozwodzić nad tym, kim jest Marcysia, a kim Marianna. To rola! 

- Masz dyktatorskie zapędy! - zauwaŜyła Justyna. 
-  Bo  w  teatrze  nie  ma  miejsca  na  demokrację!  -  oznajmił  Witek.  -  Jedziemy  do  Niedzicy 

ć

wiczyć - dodał wychodząc z kuchni. 

- Powiesz mi... - chciałem zapytać Justynę. 
- Nie! - krzyknęła mi prosto w twarz. - Daj mi na razie spokój! 
Szybko  wyszła  zostawiając  mnie  samego  w  kuchni.  Dokończyłem  śniadanie,  wsiadłem  do 

wehikułu i wyjechałem do Nowego Targu. ZauwaŜyłem, Ŝe w garaŜu nie było samochodu Justyny. 

background image

44 

 

Pewnie  była  w  pracy.  W  mieście  zrobiłem  zakupy.  Przy  okazji.  postanowiłem  obejrzeć  najstarszy 
nowotarski zabytek, kościół Świętej Anny z drugiej połowy XV wieku. Stare legendy podawały, Ŝe 
został wzniesiony przez skruszonych zbójników. Nie spodziewałem się tu znaleźć skarbu Janosika, 
tylko  podpowiedzi.  JeŜeli  postaci  na  obrazie  były  wskazówkami,  to  moŜe  Michał  Wywiórski-
Gorstkin podczas wizyty na Podhalu odwiedził i ten kościół, a tu coś go zainspirowało? 

Ś

wiątynia  stoi  na  wzgórzu  cmentarnym,  jest  orientowana,  zbudowana  na  zrąb  z  drewna 

modrzewiowego,  ze  ścianami  oszalowanymi  deskami,  kryta  gontem.  W  późnobarokowym  ołtarzu 
głównym jest obraz Najświętszej Rodziny z XVI wieku. Boczne ołtarze pochodzą z XVII wieku, a 
ambona i organy są rokokowe. Obejrzałem wnętrze, polichromie, ale moją uwagę i tak przykuwał 
obraz  na  ołtarzu.  Na  razie  nie  potrafiłem  powiedzieć  dlaczego,  więc  wróciłem  do  wehikułu  i 
odjechałem do Torbasów. 

Po  drodze  zatrzymałem  się  przy  tej  samej  bacówce,  gdzie  pierwszy  raz  spotkałem  Arnolda. 

Tym  razem  oprócz  góralki  siedziało  w  środku  jeszcze  dwóch  męŜczyzn.  Jeden  z  nich  był  zajęty 
formowaniem porcji sera w popularny kształt oscypka. Drugi liczył pieniądze w saszetce na pasie. 

- Dzień dobry! - ukłoniłem się. - Chciałbym kupić dwa sery, ale i z panią chwilę porozmawiać 

- zwróciłem się do kobiety. 

Jej towarzysze patrzyli na mnie zaciekawieni. 
- Co się stało? - zapytała niewiasta. 
- Kilka dni temu kupiłem u pani oscypki i spotkałem tu tego poetę, Arnolda... - zacząłem. 
- Tego świra? - domyślił się ten od pieniędzy. 
- On taki zawsze nie był - góralka stęknęła i wstała z zydla. - Chodźmy przed chałupę, bo mi 

juŜ od tego dymu trochę w głowie się kręci. 

Przed  bacówką  stała  ława  z  dwóch  desek  i  dwóch  kołków.  Kobieta  przysiadła  na  niej  i 

patrzyła na mknące drogą samochody. 

- To pana ten cudak? - wskazała na wehikuł. 
- Mój. To całkiem dobry samochód. 
- Pan to moŜe z rodziny Arnolda? 
- Nie - uśmiechnąłem się. - Jest moim sąsiadem i trochę mi go Ŝal, kiedy tak siedzi bez ruchu i 

patrzy w okno. 

- To pewnie coś mu zalazło za skórę - góralka poprawiła spódnicę. 
- Czemu Arnold tak się zachowuje? 
-  A  czemu  chłop  szaleje?  Przez  gorzałkę  i  przez  kobiety.  U  niego  to  była  tylko  kobieta,  bo 

Arnold taki jest, Ŝe prawie wcale nie pije. 

- Pochodzi z Podhala czy gdzieś z daleka? 
- Z miasta, czyli z Nowego Targu. To podobno był porządny chłopak i dobry uczeń. Z moim 

starszym bratem do jednej klasy chodził, potem uczył się w liceum. Nawet maturę zdał i dostał się 
na studia. Studiował... Jak się to nazywa, gdzie polskiego ludzie się uczą? 

- Filologia polska. 
- To on miał być nauczycielem od polskiego w szkole. W mieście poznał jakąś dziewczynę. 

Wiersze jej pisał, zapraszał do kawiarni, gdzie bywali literaci i aktorzy. Ładna była, to faceci lgnęli 
do  niej  jak  wilcy  do  owieczki.  Tak  jakoś  wyszło,  Ŝe  ta  podlotka  wybrała  sobie  jakiegoś  aktora, 
starszego  i  bogatszego,  a  Arnolda  zostawiła.  Chłopak  przeŜywał  to  strasznie.  Ludzie  mówili,  Ŝe 
wyzwał  tamtego  na  pojedynek  na  pięści.  Walczył  jak  lew,  a  padł  jak  mucha.  Ten  aktor  podobno 
wiele  razy  grał  boksera  i  wiedział  jak  uderzyć,  Ŝeby  jednym  ciosem  człowieka  powalić.  Nie 
oszczędził  naszego  Arnolda.  Jedno  co  dobre,  Ŝe  potem  i  tak  tamtą  dziewczynę  zostawił,  po 

background image

45 

 

dziesięciu latach. 

- NiemoŜliwe, Ŝeby Arnold nie znalazł sobie innej narzeczonej. 
- Nie znalazł. Młode to lubią, jak chłop to jest chłop, potańczy, wypije i... wie pan co... A co 

im było po tych poematach Arnolda. On całkiem się załamał. Rzucił studia, przez lata owce pasał i - 
jak my tu - oscypki wędził. Dobrzy ludzie przyraili mu taką jedną, juŜ po przejściach, z dzieckiem, 
ale nie bardzo było wiadomo czyim. Arnold pokochał dziecko, babę przygarnął i uczciwe traktował, 
a  ta  co? Jak  tylko  zobaczyła  jakiegoś  starego  narzeczonego,  to  zaraz  kieckę  zadarła  i  poleciała  za 
tamtym, aŜ do Chicago.  Dobrze, Ŝe o dziecku nie zapomniała. Tego juŜ Arnoldowi było za wiele. 
Doktorzy musieli się nim zająć i nawet chłopina wylądował w takim przytułku dla obłąkanych... 

- W szpitalu psychiatrycznym - wtrąciłem odpowiedniejsze określenie. 
-  Jak  wrócił  do  nas  po  roku,  to  od  razu  z  rentą.  Chłopy  to  mu  nawet  trochę  zazdrościli,  bo 

mówili, Ŝe to pierwszy facet, któremu płacą za krzywdy, jakie zrobiły baby i Ŝe kaŜdy z nich więcej 
na  taką  rentę  zasługuje.  Od  tej  pory  Arnold  tylko  mieszka  w  tych  Torbasach,  we  dworku  u  takiej 
dobrej pani... 

- Ta pani juŜ nie Ŝyje - powiedziałem. Góralka szybko przeŜegnała się. - To była moja ciocia. 
Kobieta popatrzyła na mnie. 
- A zupełnie pan do niej niepodobny - stwierdziła po chwili. - Wszyscy wiedzą, Ŝe jak Arnold 

ma problem, to siedzi cicho. Podobno lekarze powiedzieli, Ŝe tak będzie juŜ zawsze. Jak milczy, to 
go  z  nami  nie  ma  i  nie  moŜna  mu  przeszkadzać.  Jest  dziwny,  ale  nikt  mu  krzywdy  tu  nie  uczyni. 
Pan teŜ nie ma takiego zamiaru? 

- Nie - zapewniłem wstając. - Dziękuję pani za informacje. Do widzenia! 
Kiedy  powróciłem  do  Torbasów,  wziąłem  torby  z  zakupami  i  część  zaniosłem  do  kuchni, 

część  do  swojego  apartamentu.  Wziąłem  kupione  w  mieście  pudełko  czekoladek  i  zszedłem  pod 
drzwi pani Tekli. Delikatnie zastukałem. 

- To ja, Paweł Daniec. Mogę wejść? 
Pani Tekla nie odpowiedziała. 
- Proszę mnie wpuścić, bo musimy omówić pewne sprawy administracyjne. 
Firana  w  dziurze  na  drzwiach  zafalowała  i  w  progu  stanęła  pani  Tekla.  Patrzyła  na  mnie 

pustym wzrokiem. 

-  To  dla  pani  od  kogoś,  kto  bardzo  chciałby  z  panią  kiedyś  zjeść  kolację  i  porozmawiać  - 

podałem jej czekoladki 

Jej twarz od razu pokraśniała i spojrzała na pudełko. 
-  Ile  smaków!  -  zachwycała  się  jak  dziecko  oglądając  zdjęcia  czekoladek  na  spodzie.  -  Kto 

panu to dał? 

-  To  na  razie  tajemnica  -  uśmiechnąłem  się.  -  Trzeba  pani  to  naprawić  -  wskazałem  na 

zasłonę. - Jutro się tym zajmiemy, dobrze? 

- Dobrze - pani Tekla chyba mnie nie słuchała zapatrzona w czekoladki. Na stole za nią wciąŜ 

stała zastawa, jakby na kogoś czekała. 

- Do widzenia! - ukłoniłem się. 
Nie  odpowiedziała.  Zatrzasnęła  drzwi.  Zrobiłem  w  tył  zwrot  i  wkroczyłem  do  pokoju 

Arnolda. Zrobiłem to głośno ale jemu nawet nie drgnęła powieka. 

- Wiem juŜ o tobie wszystko - oznajmiłem siadając na biurku. 
W maszynę do pisania była wkręcona wciąŜ ta sama kartka, z tym samym wierszem, który od 

czasu  mojej  ostatniej  wizyty  nie  wydłuŜył  się  nawet  o  jedną  literę.  Arnold  siedział  na  krześle.  Na 
stoliku wciąŜ leŜała przewrócona szklanka, a on herbatę pił z kubka z urwanym uchem. 

background image

46 

 

-  Wiem  to,  co  ludzie  mówią  -  kontynuowałem.  -  Wiem,  Ŝe  w  tych  opowieściach  nie  ma 

miejsca  na  twoje  uczucia,  na  analizowanie  tego  co  się  stało.  Wydaje  mi  się,  Ŝe  w  jakiejś  części 
rozumiem cię i twoją reakcję. 

Arnold  podniósł  na  mnie  wzrok.  To  było  spojrzenie  z  niewyobraŜalnie  duŜym  ładunkiem 

smutku, który jak zaraza przenosił się na drugiego człowieka. 

- Nie chcę ci mówić, co masz robić i nie znajdę słów, Ŝeby cię pocieszyć. Nie chcę tego robić, 

bo  wiem,  Ŝe  to  ci  wcale  nie  pomoŜe.  Mam  dla  ciebie  propozycję  -  Arnold  znowu  patrzył  przez 
okno. - Wiem, Ŝe nie stać cię na płacenie czynszu - mój lokator zaczął kulić się w fotelu. - Mam dla 
ciebie  kilka  prostych  zadań  do  wykonania.  PomoŜesz  mi,  a  ja  zapomnę  o  pieniądzach.  Zgoda?  - 
wyciągnąłem dłoń do Arnolda. 

Schował ręce za siebie jak dziecko ukrywające znalezisko przyniesione z podwórka do domu. 
- Czekam na twoją odpowiedź do jutra rana - zapowiedziałem wychodząc. 
W  swoim  saloniku  rozkładałem  kupione  w  Nowym  Targu  ksiąŜki  na  biurku,  kiedy  rozległo 

się pukanie. Otworzyłem drzwi. W progu stanął Arnold. 

- To co niby miałbym robić? - zapytał. 

background image

47 

 

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

OSZUKAŃCZE KLOPSIKI • MOJ CHYTRY PLAN • NOWA WSPÓŁPRACOWNICA • 

NA ZAMKU DUNAJEC • GDZIE JANOSIK PRZESKAKIWAŁ RZEKĘ? • ZDRADA 

JUSTYNY 

 

Nie  byłem  tego  absolutnie  pewny,  ale  przysiągłbym,  Ŝe  na  twarzy  Arnolda  dostrzegłem 

łobuzerski  uśmieszek.  Ciekawe,  czy  bardziej  zaintrygowałem  go  swoją  propozycją,  czy  teŜ  uznał 
mnie za frajera, którego bez trudu wykiwa i będzie mieszkał nie płacąc czynszu? 

- Jesteś przekonany, Ŝe chcesz w ten sposób odrabiać czynsz? - upewniałem się. 
- Zrobię to, co kaŜesz - ukłonił się. - Będę twoim najwierniejszym pretorianinem! 
-  W  to  akurat  wątpię,  ale  przekonamy  się  o  tym,  kiedy  wykonasz  pierwsze  zadanie.  Czy 

gdzieś tu we dworze są narzędzia do przeprowadzania drobnych napraw? 

- Tak. 
- Odszukaj je i... 
Przez  kilka  minut  musiałem  tłumaczyć  Arnoldowi  nie  tyle  to  co  ma  zrobić,  ale  Ŝe  powinien 

pewne  kwestie  utrzymać  w  tajemnicy.  Zostałem  sam  i  zająłem  się  studiowaniem  przywiezionych 
ksiąŜek.  W  małym  notesie  robiłem  sobie  notatki.  Jednocześnie  przez  okno  obserwowałem,  kiedy 
przyjedzie  Justyna.  Przybyła  około  szesnastej.  Wtedy  teŜ  postanowiłem  zejść  do  kuchni  na  obiad. 
Schodząc  po  schodach  widziałem,  jak  Arnold  wziął  się  do  wykonywania  swojego  zadania. 
Odgrzewałem sobie klopsiki w sosie pomidorowym, kiedy dołączyła do mnie Justyna. 

-  Czy  mam  cię  zrzucić  ze  skały,  wsadzić  ci  nóŜ  w  plecy,  a  moŜe  po  prostu  zastrzelić?  - 

zagadnęła mnie opierając się o stół. 

- O co ci tym razem chodzi? - udawałem zdziwionego. 
-  Czekoladki  od tajemniczego  wielbiciela!  Kolejny  twój  dziwny  pomysł?  Dobrze  bawisz  się 

kosztem pani Tekli? 

- To tylko miły gest - tłumaczyłem się. 
- To ją wpędza w jeszcze większe kłopoty. Ty nawet sobie nie zdajesz sprawy z tego,  co to 

dla niej znaczy. 

- Nie wiem, ale liczę, Ŝe w końcu mi to powiesz. 
- Nie powiem! - Justyna odepchnęła mnie i z szuflady wyjęła długi nóŜ. 
Trochę się wystraszyłem i czujnie ją obserwowałem. Ona widząc moją postawę pokazała mi 

język. Umyła pomidory i zaczęła je kroić. 

- Chcesz, Ŝeby Arnold był twoim czynszownikiem? - odezwała się. 
-  Nie  rozumiem,  co  masz  na  myśli  -  ostroŜnie  smakowałem,  czy  aby  nie  trzeba  do  sosu 

dosypać pieprzu. 

-  To  zachowanie  niepodobne  do  Arnolda.  Chcesz  mi  wmówić,  Ŝe  z  własnej  inicjatywy 

postanowił wziąć się do napraw w domu? 

- Czemu nie? MoŜe rzeczywiście daruję mu  część czynszu? - rzuciłem doprawiając potrawę 

bazylią.  -  Cieszę  się,  Ŝe  swoimi  nieuzasadnionymi  podejrzeniami  podsunęłaś  mi  ten  świetny 
pomysł.  Nasz  dom  potrzebuje  nie  tylko  właściciela,  ale  i  administratora,  dozorcy.  Arnold  chyba 
nadaje  się  do  tej  roli.  Ty  naprawdę  znasz  się  na  ludziach  -  wypowiadając  te  zdania,  które 
powodowały  ogromne  zdumienie  Justyny,  nałoŜyłem  klopsiki  na  talerz,  wziąłem  wcześniej 
przygotowane kromki chleba i wyszedłem na ławkę do parku. 

Tradycyjnie  przyleciał  mój  skrzydlaty  przyjaciel  i  przysiadł  na  piasku.  Rzuciłem  mu  kilka 

background image

48 

 

okruszków i spokojnie jadłem rozkoszując się ciepłem i spokojem. Ten wspaniały nastrój nie trwał 
jednak długo. Tym razem pan Marceli obszedł dwór dookoła. 

- Dzień dobry i smacznego - powiedział zdejmując czapkę z daszkiem. 
- MoŜe nałoŜyć panu klopsików? - zaproponowałem poczęstunek. 
- Domowe? Robione przez Justynę? - upewniał się góral. 
- Ze słoika, ale niezłe... 
-  Złe,  panie  -  góral  z  lekcewaŜeniem  machnął  ręką.  -  Niech  panu  Justyna  zacznie  robić 

porządne obiady, a jak nie, to nie Ŝeń się pan z nią. 

- Nie mam takiego zamiaru - zapewniałem rozmówcę. 
- Panie dziedzicu, wiesz pan, jak mnie własna córka oszukała? 
- Jak? 
- Nie było jej w nocy w chałupie. Musiała sikorka wyfrunąć przez okno, jak nie patrzyłem. 
- A gdzie była? - zaniepokoiłem się. 
- Nie wiem, ale coś mi się wydaje, Ŝe była z tymi aktorami. 
- Chyba nie sądzi pan, Ŝe... 
- Nie, to przyzwoita dziewczyna, a ma grać tę Mariannę! 
- Kim była Marianna? 
- Niech mi pan nawet nie przypomina tego imienia, bo mnie trzęsie. Powiem panu tak, Ŝe jak 

dorwę tych aktorów, to z nich wytrząsnę, gdzie jest Marcysia. Jak okaŜe się, Ŝe była w nocy z nimi, 
to... - pan Marceli przesunął dłonią przy gardle. 

-  Jestem  pewny,  Ŝe  nie  było  jej  z  nimi  -  szybko  powiedziałem.  -  Jak  zjem,  to  pojadę  i 

pogadam z tymi aktorami. 

- Panie, a moŜe by pan znalazł Marcysi jakieś porządne zajęcie gdzieś w mieście? 
- Tam czyhałoby na nią jeszcze więcej pokus niŜ tutaj i gorszych niŜ ten teatr. 
- Tak pan mówisz? 
- Tak. Mam pewien pomysł, Ŝeby panu pomóc - uśmiechnąłem się. 
- Jaki? 
- Przyjdę do pana wieczorem i sobie pogadamy. 
- Przygotować kiełbasę? 
- Tylko kiełbasę! - przestrzegłem górala. 
Pan  Marceli  zadowolony  z  naszej  rozmowy  poszedł  do  siebie,  a  w  progu  jadalni  stanęła 

Justyna. 

- Ciekawe, co nowego wykombinowałeś? 
- Coś dziwnego i bardzo przebiegłego - przedrzeźniałem styl mówienia Justyny. - W Ŝyciu nie 

wtajemniczę cię w moje plany. Jutro chciałbym odebrać obraz z twojego depozytu. Mam nadzieję, 

Ŝ

e rano mój wehikuł będzie zdolny do jazdy. 

- Sugerujesz, Ŝe to ja spuściłam ci powietrze z opon? 
Nie odpowiedziałem, tylko przeszedłem do kuchni, Ŝeby umyć naczynia. Potem wsiadłem do 

wehikułu i pojechałem do Niedzicy. Przez Kluszkowce, Krośnice i liczne serpentyny dojechałem do 
Sromowców  WyŜnych,  a  przez  zaporę  na  parking  pod  zamkiem.  Zapytałem  panią  sprzedającą 
bilety wstępu na zamek, czy nie wie, gdzie tu ćwiczy grupa aktorów. Wskazała mi ścieŜkę wzdłuŜ 
Jeziora  Czorsztyńskiego.  Przez  furtkę  w  murku  otaczającym  parking  przeszedłem  nad  jezioro. 
Witka  i  jego  kompanię  odnalazłem  dwieście  metrów  od  zamku,  nad  plaŜą.  To  było  pochmurne 
popołudnie,  więc  plaŜowicze  nie  przeszkadzali  w  próbie,  a  aktorów  czekało  trudne  zadanie  - 
chodzenie na szczudłach po pokrytym kamyczkami brzegu. Miki właśnie wychodził z wody. 

background image

49 

 

- To będzie piekielnie trudne - powiedział do Witka. 
Przemaszerował  do  poloneza,  przysiadł  na  dachu  i  zaczął  zdejmować  szczudła.  Marcysia  w 

tym czasie chodziła z kartkami w dłoni po obrzeŜu plaŜy i powtarzała sobie tekst. Baca zerwał się z 
ziemi na mój widok i pierwszy mnie przywitał. 

- Dzień dobry! - uścisnął mi dłoń. - Co pana do nas sprowadza? 
- Chciałbym porozmawiać z Marcysią - odparłem. 
- Nie wiem, czy Witek ją puści - zaŜartował Baca. 
Podszedłem do Witka i Mikiego, a Baca podbiegł do Marcysi. 
- Jak przebiegają przygotowania do przedstawienia? - zapytałem. 
- To będzie coś... jeśli nam się uda - zapewniał Miki. 
- Skąd takie zainteresowanie naszym przedstawieniem? - Witek zerkał na mnie podejrzliwie. 

background image

- Bardziej gnębi mnie ta sprawa z Marcysią - powiedziałem. 
-  Niepotrzebnie  -  Witek  skrzywił  się.  jakby  bolał  go  ząb.  -  Zrozum,  sztuka  wymaga 

poświęceń,  nie  tylko  ze  strony  aktora.  Jestem  przekonany,  Ŝe  po  przedstawieniu  ojciec  Marcysi 
pogodzi się z nią i... 

-  Na  razie  interesuje  go,  gdzie  jego  córka  spędza  noce  -  wtrąciłem.  -  Czy  moŜecie  na  jutro 

Marcysię zwolnić z prób? 

- Po co? - Witek zaniepokoił się. - Za trzy dni mamy przedstawienie. 
- Jeden dzień wolnego dobrze jej zrobi - stwierdził Miki. - Jaki jest twój pomysł? 
- Marcysia zostanie moją asystentką. 
Witek i Miki patrzyli na mnie zdumieni. 
Kiedy  ona  będzie  dla  mnie  pracowała,  będzie  teŜ  mogła  mieszkać  we  dworze,  w  pokoju 

Justyny,  tak  jak  dotychczas.  Zatrzymamy  ją  do  czasu  przedstawienia,  a  potem  zobaczymy,  jaka 
będzie reakcja pana Marcelego. Chcę załatwić nam te kilka dni spokoju - szybko tłumaczyłem. 

-  A  co  miałabym  jutro  robić?  -  Marcysia  podeszła  do  nas  i  widocznie  doskonale  słyszała 

przebieg rozmowy. 

- PomoŜesz mi w poszukiwaniach - odpowiedziałem. 
- Ja teŜ mogę? - Baca chciał się przyłączyć. 
- Oczywiście. 
- A czego będziesz szukał? - Miki zdjął juŜ szczudła i zsunął się z dachu poloneza. 
- Janosika. 
Witek pokiwał głową z miną która miała świadczyć o stanie mojego umysłu. 
- Zwalniam Marcysię z jutrzejszego dnia, ale tylko tego jednego - zapowiedział. 
- Świetnie! - ucieszyłem się. 
- Szkoda, Ŝe mnie nikt nie pyta o zdanie - Marcysia zrobiła obraŜoną minę. 
- Jako dziedzic w Torbasach mam chyba jakieś prawa? - zaŜartowałem. 
- Panie dziedzicu - Baca skłonił mi się nisko. - Prosty baca oddaje ci do usług swoje męŜne 

ramię, ciupagę i ewentualnie stado ojcowskich owiec. 

- Przyjmuję - odpowiedziałem na ukłon. - Skończyliście juŜ? 
- Tak, tylko spakujemy graty i wracamy do dworku - Miki mocował szczudła na przyczepce. 
- Zabieram młodzieŜ juŜ teraz i sam odwiozę ją do Torbasów - zagarnąłem Marcysię i Bacę 

mimo niemego, ale widocznego protestu Witka. - PokaŜecie mi zamek w Niedzicy - poprosiłem ich. 

- A pan tu nigdy nie był? - zdziwił się Baca. 
- MoŜe byłem, ale bardzo dawno i mało pamiętam - kłamałem. 
PrzecieŜ byłem w tej okolicy podczas poszukiwań legendarnego skarbu  Inków, ale chciałem 

zachęcić moich młodych towarzyszy, by opowiedzieli, mi, jakie znają legendy o tej okolicy. MoŜe 
dzięki nim uda mi się rozwiązać zagadkę? 

Wróciliśmy  na  parking,  kupiłem  bilety  wstępu  na  zamek  i  rozpoczęliśmy  zwiedzanie.  Baca 

wystąpił w roli przewodnika i okazało się, Ŝe naprawdę ma sporą wiedzę na temat historii zamku. 

Zamek  Dunajec  w  pierwszej  wersji  wybudowano  około  1310  roku  jako  część  północnych 

fortyfikacji królestwa węgierskiego, bo granica polsko-węgierska przebiegała po linii rzek Białki i 
Dunajca  w  Pieninach.  Początkowo  zamek  był  tylko  drewniano-ziemną  straŜnicą.  Dopiero  palatyn 
węgierski Wilhelm Drugeth dwadzieścia lat później wybudował zamek murowany: mur obwodowy 
i  czterokondygnacyjną  rycerską  wieŜę  mieszkalną.  Po  śmierci  pa  la  ty  na  zamek  wrócił  do  jego 
pierwszych  właścicieli  -  rodu  Berzeviczych  i  w  ciągu  następnych  stu  lat  był  sukcesywnie 
rozbudowywany.  W  XV  wieku  Ŝupan  spiski  Emeryk  Zapolya  rozbudował  warownię  wznosząc  w 

background image

 

niej dom mieszkalny i powiększając obwód murów obronnych. 

W  pierwszej  połowie  XVI  wieku  zamek  był  szturmowany  i  zdobywany  przez  zwolenników 

róŜnych frakcji walczących o koronę węgierską. Podczas wojny domowej Niedzica ostatecznie stała 
się  fortecą  rycerzy-zbójników.  W  tym  teŜ  czasie  Hieronim  Łaski,  bratanek  kanclerza  wielkiego 
koronnego  i  prymasa  Polski,  odbył  podróŜ  dyplomatyczną  w  imieniu  Jana  Zapolyi,  króla 
węgierskiego. Dzięki swym zabiegom zapobiegł inwazji tureckiej na Węgry. W nagrodę Hieronim 
Łaski  otrzymał  zamek  w  Niedzicy  oraz  urząd  Ŝupana  spiskiego  ze  Spiszem  i  KieŜmarokiem.  W 
1541 roku dobra te odziedziczył Olbracht, syn Hieronima, który sprzedał  je w 1589 roku Jerzemu 
Horvathowi z Palocsy. 

Nowy  właściciel  odpowiednio  zrekonstruował  zamek  czyniąc  z  niego  warownię  nowoŜytną. 

Basztę  bramną  od  południa  zastąpiono  basteją  z  bramą  w  północno-zachodnim  naroŜniku. 
PodwyŜszono mury wieńcząc je attykami. Ufortyfikowano takŜe przedpole. Było to konieczne, bo 
teren  pogranicza  wciąŜ  był  niespokojny.  Zamek  był  dzierŜawiony  przez  ród  Giovanellich  i  to  oni 
sprawili,  Ŝe  juŜ  na  początku  XVIII  wieku  warownia  straciła  charakter  rezydencji.  Odzyskała  go 
dopiero w XIX wieku, kiedy Horvathowie odebrali zamek i przebudowali go. Ostatni potomkowie 
rodu  Horvathów  opuścili  zamek  w  1943  roku  i juŜ  do  niego  nie  wrócili.  W  1945  roku  rezydencję 
spustoszyli  Ŝołnierze  sowieccy  i  szabrownicy.  W  1949  roku  obiekt  został  przejęty  przez 
Ministerstwo Kultury i Sztuki i przekazany w uŜytkowanie Stowarzyszeniu Historyków Sztuki. 

Przeszliśmy  tradycyjną  trasą  wycieczkową  przez  kolejne  poziomy  obronne  i  kondygnacje 

mieszkalne.  Obserwowałem,  jak  turyści  ze  szczególną  ciekawością  zwiedzali  podziemia  ze 
zgromadzonymi  tam  narzędziami  tortur.  Z  tarasu  widokowego  patrzyłem  na  jezioro  i  zamek  w 
Czorsztynie słuchając skróconej wersji legendy o skarbie Inków i kipu znalezionym pod schodami 
przy wejściu do zamku średniego. 

-  Pamiętam  z  wycieczki  w  latach  szkolnych,  te  gdzieś  tu  przy  zamku  Janosik  miał 

przeskakiwać przez Dunajec - wtrąciłem się do opowieści Bacy. 

-  O,  legend  o  skokach  Janosika  było  wiele  -  Baca  roześmiał  się.  -  Dalej  na  zachód,  nad 

Dunajcem,  są  skały  nazywające  się  Zbójnicki  Skok.  W  dole  rzeka  ma  szerokość  około  dwunastu 
metrów,  u  góry  odległość  między  skalami  wynosi  około  siedmiu  metrów.  Wysportowany 
męŜczyzna poszczuty psami mógłby taką odległość przeskoczyć. 

- A są jakieś legendy związane z Janosikiem w tej okolicy? - dopytywałem się. 
-  Janosik  był  słowackim  zbójem  i  sądzono  go  tam,  gdzie  rozrabiał  -  tłumaczył  mi  Baca.  - 

Janosik to tylko legenda wymyślona na uŜytek turystów. 

- Czemu jesteś taki sceptyczny? - dziwiłem się. 
- Bo mamy swoje legendy, na przykład o świętej Kindze... 
Nasz  pobyt  przerwało  przyjście  pracownicy  muzeum,  która  zamykała  taras,  bo  kończyły  się 

godziny zwiedzania. Zeszliśmy na parking do wehikułu. 

- Czemu ma pan taki śmieszny samochód? - zainteresował się Baca. 
- To tylko wygląd - odpowiedziałem. - Znasz to powiedzenie, Ŝe nie szata zdobi człowieka? 

Wehikuł jest trochę jak człowiek. 

Kiedy wracaliśmy do Torbasów, Baca uwaŜnie obserwował wszystko we wnętrzu samochodu 

i słuchał, jak pracuje silnik. 

- To rzeczywiście porządny wozik - pochwalił wehikuł, kiedy wysiadał w rodzinnej Kraśnicy. 
- Czemu pan to robi? - zapytała Marcysia, jak tylko ruszyłem. 
- Co takiego? - obserwowałem twarz dziewczyny we wstecznym lusterku. 
Przypominała  niebezpieczne  zwierzę  zagonione  do  klatki  i  czekające  na  moment,  aŜ  ktoś 

background image

 

wejdzie do środka i będzie moŜna pomścić krzywdę niewoli. 

- Czemu pan wtrąca się pomiędzy mnie i tatę? 
-  Bo  chyba  tego  potrzebujecie.  Gdybyście  potrafili  sami  rozwiązać  ten  konflikt,  to  twój  tata 

nie przychodziłby do mnie, Ŝebym wygnał aktorów, a ty nie nocowałabyś u Justyny. 

- Witek mówił, Ŝe jak na muzealnika jest pan nadzwyczaj aktywny. 
- Ciekawe, co miał na myśli? 
- To, Ŝe pan we wszystko wściubia swój ciekawski nos. 
- Trudno - roześmiałem się. 
-  Justyna  broniła  pana  mówiąc,  Ŝe  ma  pan  dobre  intencje.  Wtedy  Witek  przypomniał  jej,  co 

jest wybrukowane takimi chęciami. 

- To interesujące - kiwałem głową. 
- Nie znał pan tego powiedzenia? 
- Znałem. Zastanawia mnie tylko, czemu Witek tak mi nie ufa, a Justyna mnie broniła? 
-  Miki  teŜ  chyba  pana  lubi.  Mówi,  Ŝe  z  pana  musi  być  porządny  gość,  chociaŜ  straszny 

sztywniak. 

Milczałem nie wiedząc, jak skomentować taką opinię. W lusterku widziałem, Ŝe Marcysia nie 

była juŜ taka czujna. 

- Co zrobimy z moim tatą? - zapytała po chwili. 
- Cieszy mnie uŜycie przez ciebie liczby mnogiej - uśmiechnąłem się. - Ty będziesz milczała, 

a ja będę negocjował warunki zawarcia rozejmu. 

- Czemu tylko rozejmu? 
- Na pokój przyjdzie czas po przedstawieniu. 
Na  wspomnienie  zbliŜającego  się  terminu  premiery  Marcysia  nagle  posmutniała. 

Postanowiłem na razie nie wspominać o jej występie. Podjechaliśmy pod dwór. Marcysia wysiadła, 
a  ja  wstawiłem  wehikuł  do  garaŜu.  Następnie  poszedłem  przebrać  się  i  pomaszerowałem  do  pana 
Marcelego. Czekał na mnie przy zastawionym stole, z kiełbasą, chlebem, chrzanem i gorzałką. 

- Tego nie - wskazałem na butelkę. 
- Zaszkodziła? NiemoŜliwe, po mojej nawet głowa nie boli - pan Marceli był zaniepokojony. 
- Będę musiał jeszcze dzisiaj prowadzić samochód - wytłumaczyłem się. - Mam do pana dwie 

sprawy - powiedziałem siadając. 

PołoŜyłem kilka plasterków kiełbasy na chleb i posmarowałem to chrzanem. 
- No, niech pan mówi - zachęcał mnie pan Marceli. 
- Chodzi o Marcysię... - na chwilę przerwałem, bo chrzan był naprawdę mocny, aŜ kręciło w 

nosie. - Chcę, Ŝeby została moją asystentką. 

- Ma odbierać za pana telefony i parzyć kawę, jak ktoś przyjdzie? 
- Nie sekretarką, a asystentką - wyjaśniałem. - Będę musiał trochę pojeździć po okolicy, a ona 

zna teren? 

- KaŜdy kamyczek - zapewniał pan Marceli. 
- Jest ładna i miła, to pomoŜe mi w rozmowach z ludźmi - kontynuowałem. 
- A co pan tu planuje robić? 
-  Będę  zbierał  materiały  do  ksiąŜki  o  śladach  po  Janosiku.  Będzie  to  trochę  legend, 

tajemniczych opowieści, bajek, opisów tras turystycznych, wszystko co potrzeba turyście. 

-  A  to  słuszna  myśl  -  pan  Marceli  pokiwał  głową.  -  Ale  miastowi  kupią  coś  takiego?  - 

zatroskał się. 

- Kupią, kupią. Tylko widzi pan, ona musi spać we dworze... 

background image

 

- A czemu to? - góral oburzył się. - Tam miększe łóŜko? - patrzył na mnie podejrzliwie. 
-  Niech  pan  się  uspokoi  -  prosiłem  go.  -  Ona  będzie  spała  w  jednym  pokoju  z  Justyną,  a  ja 

będę  ją  miał  cały  czas  pod  ręką.  Jak  dam  jej  zajęcie,  to  mniej  czasu  poświęci  na  teatr.  Im  mniej 
poćwiczy, tym gorzej wypadnie i reŜyser w końcu jej nie wystawi do przedstawienia. Rozumie pan? 
Nie  moŜemy  jej  niczego  zabraniać,  tylko  pomalutku  trzeba  ją  zniechęcać...  -  porozumiewawczo 
przymknąłem oko. 

- Dziwny ten plan - pan Marceli kręcił głową. - Trochę mi się on nie widzi - stwierdził. 
- Chce pan otwartej wojny z córką? Nie! Trzeba zadziałać podstępem, jak Zagłoba. 
- Tak? A co to za jeden. Nazwisko ma jakieś takie nie nasze. 
- Nasze - roześmiałem się. - To taka postać z ksiąŜek o czasach walk z Kozakami i Szwedami. 

To był straszny spryciarz. 

- Skoro z ksiąŜek, to niech będzie na razie po ksiąŜkowemu, ale to mi się nie widzi... 
- Przekona się pan! Teraz druga sprawa: czy tu we wsi mieszkał kiedyś jakiś śyd? 
- A niby kiedy? - w pytaniu górala wyczułem niepokój. 
-  Jeszcze  przed  wojną.  Znalazłem  ten  obraz,  o  którym  rozmawialiśmy.  Z  tyłu  był  napis  po 

hebrajsku. 

- Pan zna hebrajski? 
-  Uczyłem  się  go  na  studiach.  Pan  twierdził,  Ŝe  według  dziadka  to  ten  malarz  spisał  relację 

zbójnika,  ale  cały  czas  mnie  zastanawiało,  czemu  miałby  to  robić  po  hebrajsku?  Mógł  po  polsku 
albo szyfrem, jeśli chciał z tego robić taką tajemnicę. 

- A pan to sobie przetłumaczył? 
- Tak, to jakby fragment jakiegoś wiersza. 
- Aha - góral kiwał głową. - Widzisz pan - potarł palcem nos - tak trochę pana okłamałem, bo 

ten malarz nie mieszkał u nas, tylko w gospodzie, która stała trochę niŜej; dziś tam jest jezioro. Jak 
hitlerowcy  wszystkich  śydów  zabierali  do  getta,  to  ojciec  od  tyłu  zakradł  się  do  opuszczonej 
gospody  i  zabrał,  co  mu  w  rękę  wpadło,  a  na  koniec  ten  obraz,  bo  mu  się  zawsze  podobał. 
Karczmarz zawsze śmiał się, Ŝe jak ktoś zrozumie, o co w tym obrazie  chodzi, to będzie bogaty i 
wyjedzie do Ameryki. Pan mówisz, Ŝe tam był jakiś wiersz? 

- Tak jakby. 
- To z wierszy pieniędzy nie ma? 
- Nie ma - roześmiałem się. - Poeci zawsze byli biedni. 
- A pan wie, o co z tym obrazem chodzi? 
- Nie. inaczej byłbym juŜ bogaty - Ŝartowałem. 
Jeszcze  porozmawiałem  z  góralem  kilka  minut  i  poŜegnałem  się.  ZbliŜała  się  pora  zachodu 

słońca.  Musiałem  zająć  się  moją  zasadzką.  Jadąc  szosą  do  Torbasów  zauwaŜyłem,  Ŝe  w  miejscu, 
gdzie  Justyna  spotykała  się  z  Janosikiem,  przy  drodze,  od  strony  wody  była  spora  sterta  kamieni. 
Postanowiłem tam ułoŜyć się w trawie i spokojnie poczekać. Pewnie zastanawia was, skąd miałem 
pewność, Ŝe dojdzie do spotkania Justyny i bandyty? Skoro Justyna postanowiła współpracować z 
Janosikiem, to robiła to dla pieniędzy. Pół miliona euro za jeden obraz było kuszącą sumą - nawet 
połowa  tej  kwoty.  Skoro  dziś  zapowiedziałem  Justynie,  Ŝe  chcę  odebrać  depozyt,  musiała  szybko 
działać.  Dziś  odebrać  pieniądze  i  przekazać  obraz.  Nie  wiedziałem,  jak  komunikowała  się  z 
przestępcą, ale do wymiany musiało dojść wieczorem lub w nocy, bez świadków. Miałem nadzieję, 

Ŝ

e wszystko przebiegnie tak, jak sobie to wyobraŜałem. 

Zrobiło się juŜ ciemno, chłodne powiewy wiatru dochodziły do mnie znad jeziora. Najpierw 

w Torbasach rozszczekał się pies. Potem na szosie zobaczyłem światła jakiegoś samochodu, który 

background image

 

jechał do wsi. Rozległy się ciche kroki. Auto zbliŜało się bardzo powoli. Kierowca włączył długie 

ś

wiatła rozświetlając wszystko dookoła. Zatrzymał się kilka metrów ode mnie. 

- Co się stało? - rozpoznałem głos Janosika. 
- On chce jutro zabrać obraz. Masz pieniądze? - Justyna była stanowcza. 
- A obraz? 
- Sam go musisz zabrać. Powiem ci, gdzie jest. 
- Przygotowałaś zasadzkę. Mam się gdzieś włamać? A jak złapie mnie policja, będziesz miała 

pieniądze i obraz. 

- PrzecieŜ byś mnie wydał. On cały czas mówi, Ŝe Janosikowi pomaga jakaś kobieta i patrzy 

na mnie. 

- MoŜe on coś wie? 
- Jest dziwny. Niekiedy bystry, a czasami gapowaty. 
- Dość gadania! Dam ci połowę pieniędzy, a drugą, kiedy będę miał obraz. 
- Uciekniesz z obrazem, a ja kasy juŜ nie zobaczę. 
-  Mnie  na  forsie  nie  zaleŜy  -  Janosik  roześmiał  się.  -  Twoja  chęć  zdobycia  drugiej  połowy 

będzie  dostatecznym  zabezpieczeniem  przed  tym,  Ŝebyś  nie  dzwoniła  na  policję.  Bierzesz  ćwierć 
miliona euro czy nie? 

- To tylko połowa tego co zaoferowałeś Pawłowi - zauwaŜyła Justyna. 
- Przystając na moją propozycję stajesz się moją wspólniczką. To i tak wygórowana cena jak 

za jedną informację - w głosie Janosika słychać było drwinę. - Zgadzasz się na tę kwotę czy nie? 

- Zgadzam się! - Justyna oświadczyła po chwili wahania. 
- Gdzie to jest? 
- U mnie w pracy, tu jest szkic, - Justyna chwilę wyjaśniała rabusiowi, gdzie zostawiła obraz. 
- Reszta forsy rano w KieŜmaroku. 
- Czemu tam? - zaniepokoiła się Justyna. 
- Drugą partię rozegramy na mojej połowie - Janosik roześmiał się. 
„śebyś wiedział” - pomyślałem. 
-  Nie  jestem  oszustem,  ale  jeśli  ty  mnie  wykiwasz,  to  policzymy  się  -  tym  razem  ton  głosu 

Janosika był powaŜny. - Dziewczyno, nie radzę ci kombinować! Weź to! 

Justyna  nic  nie  odpowiedziała.  Janosik  zawrócił  na  szosie  zahaczając  tylnym  zderzakiem  o 

stertę kamieni, za którymi byłem ukryty. Kilka potoczyło się w dół, a jeden uderzył mnie w głowę, 
Zmusiłem  się,  Ŝeby  nie  krzyknąć  z  bólu.  Justyna  szybko  odmaszerowała  w  stronę  Torbasów,  a 
Janosik  odjechał  W  kierunku  Kluszkowców.  OstroŜnie  wyjrzałem  zza  swojej  kryjówki.  Justyna 
mijała krzyŜ niosąc pod pachą niewielki pakunek. ZdąŜyłem jeszcze zobaczyć tablice rejestracyjne 
auta Janosika. Były słowackie. 

background image

 

ROZDZIAŁ ÓSMY 

WŁAMANIE JANOSIKA • W RĘKACH POLICJI • CZY JESTEM RENEGATEM? • 

CIASTO PANI TEKLI • DRUGIE ZADANIE DLA ARNOLDA • WYJAZD DO 

KIEśMAROKU • U SŁOWACKICH POLICJANTÓW • ZNOWU NAZWISKO KOSIDŁY 

 

Jedną z zasad, które wpoił mi Pan Samochodzik było staranne planowanie kolejnych kroków. 

Przewidywałem  taki  przebieg  wydarzeń  i  byłem  przygotowany.  Pobiegłem  w  kierunku  dworu. 
Wbiegając  za  bramę  zobaczyłem,  jak  Justyna  nerwowym  krokiem  przemierza  podjazd.  Obejrzała 
się  na  mnie,  aleja  zniknąłem  jej  z  oczu  za  krzakami.  Chyba  przestraszyła  się,  bo  usłyszałem,  jak 
przyspieszyła i po chwili trzasnęły drzwi wejściowe. W garaŜu wskoczyłem do wehikułu i powoli 
wyjechałem  na  drogę  prowadzącą  przez  park.  Nie  włączałem  świateł,  Ŝeby  nie  wzbudzać 
zainteresowania mieszkańców. Wytoczyłem się na dziurawy asfalt we wsi. Tu nieznacznie dodałem 
gazu i przyspieszyłem na szosie za Torbasami. 

W Nowym Targu byłem nie później niŜ po półgodzinie, JuŜ wcześniej na mapie sprawdziłem, 

gdzie  pracuje  Justyna,  wytypowałem  odpowiednie  miejsce  do  zaparkowania  wehikułu.  Jej 
pracownia znajdowała się w piwnicy piętrowego biurowca mieszczącego  róŜne spółki komunalne. 
Z tego co usłyszałem, Janosik musiał wejść do budynku od tyłu, przez niedomknięte przez Justynę 
okno  nieczynnej  kotłowni.  Wehikuł  zostawiłem  w  cieniu  rzucanym  przez  wielkie  drzewo,  około 
dwustu  metrów  dalej.  Przed  spotkaniem z  panem  Marcelim  przebrałem  się  w  wojskowe  spodnie i 
bluzę  zafarbowane  na  czarno.  W  kieszeniach  spodni  miałem  upchnięte  potrzebne  mi  rzeczy. 
Znalazłem sobie wygodną gałąź na jabłonce, skąd widziałem zaplecze budynku, uliczkę z rzędami 

Ŝ

ywopłotów wzdłuŜ jezdni, oświetloną dwiema lampami i pozostało mi tylko cierpliwie czekać. 

Janosik nie zawiódł mnie i przybył na miejsce godzinę później. Miał to samo auto co podczas 

spotkania z Justyną i wspólnika, którego zostawił za kierownicą pojazdu. Sam ubrany na czarno, w 
kominiarce,  przeskoczył  przez  niski  Ŝywopłot  odgradzający  trawnik  otaczający  budynek  i  zakradł 
się pod jego ścianę. 

Zsunąłem  się  z  drzewa  i  czołgając  się  za  Ŝywopłotem  dotarłem  w  pobliŜe  samochodu 

Janosika. Silnik był włączony. Z kieszeni bluzy wyjąłem dwa jabłka zerwane z drzewa, na którym 
siedziałem  i  wetknąłem  je  w  otwory  rur  wydechowych.  Wycofałem  się  za  krzaki  i  wzdłuŜ  nich 
dotarłem  do  miejsca,  gdzie  ostatnio  widziałem  Janosika.  Kiedy  wychyliłem  się  ponad  gałęzie, 
zobaczyłem  otwarte  okno  w  piwnicy.  A  więc  Janosik  juŜ  był  w  środku!  Musiałem  teraz  tylko 
wystąpić w roli zaniepokojonego obywatela i zadzwonić na policję. Wyjąłem telefon i kryjąc się w 
mroku  wystukałem  trzy  cyferki.  Nim  otrzymałem  połączenie,  rozłączyłem  się,  bo  w  uliczkę  z 
dwóch  stron  wjechały  policyjne  radiowozy  z  wyłączonymi  syrenami.  W  tym  samym  momencie 
silnik  pojazdu  Janosika  zgasł.  Kierowca  rozpaczliwie  próbował  uruchomić  go,  ale  bezskutecznie. 
Policjanci przyspieszyli. Wtedy kierowca otworzył drzwiczki i zaczął uciekać na piechotę. 

Z  jednego  z  radiowozów  wysiedli  dwaj  policjanci  i  rozpoczęli  pościg.  W  drugim  wozie 

policyjnym  był  tylko  jeden  funkcjonariusz.  Zastanawiałem  się,  gdzie  jest  drugi,  ale  właśnie  w 
biurowcu  zawył  alarm,  otworzyło  się  okno  na  parterze  i  Janosik  wyrzucił  obraz  na  trawnik.  Po 
chwili sam skoczył. Ruszyłem w jego stronę. 

- Stój, policja! Nie ruszaj się! - nagle usłyszałem za sobą krzyk. 
Janosik  zamarł  na  chwilę.  Zobaczył  mnie  pędzącego  wprost  na  niego.  Byłem  doskonale 

widoczny,  bo  policjant  włączył  latarkę.  Padł  pierwszy  strzał  w  powietrze.  Janosik  rzucił  się  do 
swojego  auta,  a  ja  próbowałem  przeciąć  mu  drogę.  Padł  drugi  strzał!  Janosik  nie  zatrzymał  się, 

background image

 

szarpnął  tylne  drzwiczki  swojego  samochodu,  wrzucił  do  tyłu  obraz  i  wsiadł  za  kierownicę. 
Policjant  w  radiowozie  włączył  syrenę  i  światła.  Musiałem  uskoczyć  w  bok,  bo  trzeci  pocisk 
uderzył  w murawę koło  mnie. Włamywacz przekręcił klucz w stacyjce, jednocześnie przyciskając 
pedał gazu. Jabłka wystrzeliły z hukiem. Janosik z piskiem opon odjechał, a ja próbowałem jeszcze 
ostatnim skokiem złapać się zderzaka z tyłu. Kiedy podnosiłem się z jezdni, metr za mną zatrzymał 
się radiowóz, a policjant, który strzelał, zaświecił mi latarką w oczy. 

- Mamy gagatka! - ucieszył się. 
- Łapcie prawdziwego włamywacza! - byłem zdenerwowany. 
- Spokojnie, misiu - jeden z policjantów próbował mnie obezwładnić, ale wyśliznąłem mu się. 
- Nie jestem złodziejem! - krzyknąłem cofając się. 
Widziałem  młode  twarze  funkcjonariuszy  z  patrolu.  Ten,  który  strzelał,  był  szczególnie 

podekscytowany - pewnie pierwszy raz miał okazję brać udział w takiej akcji. 

-  Błagam,  zorganizujcie  pościg  za  tamtym!  -  prosiłem.  -  Będę  stał  tu  i  nigdzie  wam  nie 

ucieknę! 

- No pewnie! - usłyszałem za sobą. 
Zaraz potem poczułem uderzenia pałkami w kolano i przez plecy. Nie usłyszałem, jak wracali 

pozostali  dwaj  policjanci  z  pewnie  nieudanego  pościgu  za  kierowcą.  Teraz  na  mnie  wyładowali 
swoją  frustrację.  Uklęknąłem  z  rękoma  załoŜonymi  na  kark.  Wtedy  poczułem  jeszcze  kopnięcie  z 
boku,  w  Ŝebra.  Upadłem  na  jezdnię.  W  czasie  tego  aresztowania  nikt  mnie  słuchał.  Zostałem 
brutalnie  skuty  kajdankami  i  wrzucony  do  tyłu  radiowozu.  Wszystkie  moje  rzeczy  z  kieszeni 
policjanci  włoŜyli  do  reklamówki.  W  komendzie  miejskiej  od  razu  wylądowałem  w  areszcie.  W 
nocy nie było specjalistów od zdejmowania odcisków palców ani fotografa. W celi było juŜ dwóch 
chrapiących i cuchnących alkoholem osobników. Usiadłem na krześle i zasnąłem. 

- Kakao pijesz? - obudziło mnie pytanie zadane troskliwym głosem. 
Nade  mną  pochylał  się  czterdziestoletni  męŜczyzna  w  dziurawym  swetrze,  z  siwymi, 

zmierzwionymi włosami, kilkudniowym zarostem i zaczerwienionymi oczami. 

- Chętnie się napiję - odparłem widząc stojący na stoliku obok mnie blaszany kubek. 
-  Ale  szyneczki  nie  chcesz?  -  wskazał  na  kromkę  chleba  z  grubym  plastrem  mortadeli 

nadziewanej papryką i serem. 

- Smacznego - lekcewaŜąco machnąłem ręką. 
„Kakao”  okazało  się  być  lurowatą  kawą  zboŜową.  Wypiłem  ją,  Ŝeby  czymś  się  zająć  i  nie 

patrzeć  na  moich  towarzyszy  w  celi.  Około  ósmej  wyprowadzono  mnie  na  parter  do  pokoju 
przesłuchań, którego umeblowanie stanowiły stół i dwa krzesła. Skuty kajdankami siedziałem przed 
młodym oficerem o twarzy jakby wyciosanej z bloku betonu. Miał szarą cerę, szare oczy i popielate 
włosy. Patrzył zimno. Ubrany w koszulę wpuszczoną w dŜinsy eksponował przypięty na pasku cały 
policyjny arsenał. 

- Paweł Daniec? - zapytał patrząc na moje dokumenty. 
- Nie widzi pan, co tam jest napisane? 
- Ja. 
- Pan? - zdziwiłem się. 
- To ja się pytam! 
Uśmiechnąłem się, bo przypomniała mi się scena z polskiej kultowej komedii. 
- To takie śmieszne? - oficer zerkał na mnie z drwiną. 
-  Tak.  Macie  moje  dokumenty,  wiecie,  kim  jestem  i  traktujecie  mnie  jak  najgroźniejszego 

bandytę. To jest komiczne. Wczoraj mieliście okazję schwytać na gorącym uczynku włamywacza, 

background image

 

ale złapaliście mnie. Policjanci nie posłuchali mnie, kiedy prosiłem ich, Ŝeby rozpoczęli pościg. To 
juŜ jest tragiczne. 

- Lubimy się mądrzyć? 
- Przedstawiam tylko fakty. 
- Fakty są takie, Ŝe pański szef, nazwał pana renegatem. Pan juŜ nie pracuje w ministerstwie? 
- Jestem na urlopie, ale... 
-  Zapytałem  pańskiego  szefa,  czy  jest  pan  zdolny  do  zorganizowania  włamania.  Odparł,  Ŝe 

tak. 

- To jakaś pomyłka! 
- To pana schwytaliśmy na gorącym uczynku. 
- Tak? A co zginęło? 
-  Cenny  obraz.  Tak  powiedziała  mi  właścicielka  pomieszczenia,  do  którego  było  włamanie. 

Wyglądała na mocno zdziwioną słysząc, Ŝe to pana sprawka. 

- PrzecieŜ wiecie, kim jestem. Policjant, który do mnie strzelał widział, Ŝe tylko siedziałem w 

krzakach... 

- Był pan na czatach i nie posłuchał poleceń policjanta próbując osłaniać ucieczkę wspólnika - 

wtrącił oficer. 

-  Pan  wie,  Ŝe  to  jakaś  straszna  bzdura!  -  rozsiadłem  się  na  krześle.  -  Odmawiam  dalszych 

zeznań, dopóki nie zaczniecie mnie traktować przyzwoicie. 

- To znaczy? - oficer uśmiechnął się pogardliwie. 
- Niech mnie pan rozkuje i wysłucha, co mam do powiedzenia. 
- Nie rozkuję byłego komandosa. A wysłuchać mogę pana w kaŜdej chwili. MoŜe pan zacząć 

mówić. 

- Chciałem złapać Janosika - oświadczyłem. 
- A Kwiczoła i Pyzdry to nie? Rozumiem, Ŝe jest pan krewnym pana hrabiego, który ma do 

załatwienia  stare  porachunki,  a  Janosik  zamiast  grasować  po  drogach  włamuje  się  do  pracowni 
młodych plastyczek. To ciekawa koncepcja! 

Nie  miałem  wyjścia  i  musiałem  opowiedzieć  oficerowi  wszystko  zgodnie  z  prawdą.  Rozkuł 

mnie po pięciu minutach, a po kolejnych poczęstował prawdziwą kawą i zaproponował papierosa. 
Słuchał  mnie,  ale  nie  robił  notatek.  Przed  nim  leŜała  torba  z  moimi  rzeczami  i  teczka  z  kilkoma 
kartkami papieru. Kiedy skończyłem, wstał i podszedł do zakratowanego okna. 

- Jest pan pewny, Ŝe ten Janosik spróbuje nawiązać kontakt z panią Justyną? - upewniał się. 
- Tak. 
- MoŜe jednak będzie się bał? 
-  Nie,  raczej  przeczeka  kilka  dni  i  znowu  pojawi  się  w  tej  okolicy.  Być  moŜe  z  otwartą 

przyłbicą. 

- I co powinniśmy z panem zrobić? 
- Zwolnić i okazać mi pomoc w schwytaniu Janosika. 
-  Wspominał  pan,  Ŝe  zapamiętał  numery  rejestracyjne  wozu  tego  bandyty  -  oficer  wyjął  z 

kieszeni koszuli mały notes i długopis. 

Podyktowałem mu litery i cyfry. Policjant zostawił mnie i wyszedł. Wrócił po kwadransie. 
- Ma pan sporą konkurencję - stwierdził. - Słowacy, Węgrzy teŜ chcą go złapać. W sumie w 

kolejce czekają policje kilku krajów Europy. 

- Czemu? 
-  Tego  moŜe  pan  dowiedzieć  się  osobiście.  Nasi  koledzy  ze  Słowacji  chętnie  z  panem  się 

background image

 

spotkają. 

- Planowałem pojechać na Słowację, więc przy okazji odwiedzę słowackich śledczych. 
- Mam nadzieję, Ŝe z nami teŜ będzie pan utrzymywał kontakt. 
- Oczywiście. 
Policjant podał mi wizytówkę. Były na niej jedno słowo: „Szczur”, a poniŜej numer telefonu 

komórkowego. 

- Tyle wystarczy - wyjaśnił widząc moje zdziwienie. 
Przesunął w moją stronę torbę z moimi rzeczami. 
-  Sprawdziliśmy  pana  przeszłość,  z  małymi  wyjątkami  nie  budzącą  najmniejszych 

wątpliwości - mówił. - Miał pan na swoim koncie kilka akcji, kiedy działał pan na granicy prawa, 
ale był pan imponująco skuteczny. Mam nadzieję, Ŝe i tym razem wie pan, co robi? 

- Wiem - skończyłem upychać drobiazgi do kieszeni. - Skąd wiedzieliście o tym włamaniu? 
-  Dostaliśmy  telefon  od  mieszkańca  zaniepokojonego  widokiem  męŜczyzny  siedzącego  na 

jabłonce - policjant uśmiechnął się. 

Jeszcze kilka minut rozmawialiśmy planując kolejne wspólne posunięcia. Oficer odprowadził 

mnie na schody komendy, gdzie uścisnął mi dłoń i rozstaliśmy się. Musiałem przejść przez miasto 
do wehikułu. Spokojnie stał tam, gdzie go zostawiłem. Pewnie zastanawiacie się, co miałem zamiar 
zrobić z Justyną? Wpierw chciałem z nią porozmawiać i wykorzystać ją jako przynętę na Janosika, 
który  mógł  po  tej  akcji podejrzewać,  Ŝe  dziewczyna  wydała  go  policji.  Wiedziałem  teŜ, Ŝe  będzie 
miał  inny  powód.  Wróciłem  do  Torbasów,  gdzie  przed  dworem  natknąłem  się  na  radiowóz.  Ta 
wizyta  była  częścią  mojego  planu.  Zostawiłem  samochód  w  garaŜu  i  wszedłem  do  budynku. 
Justyna rozmawiała z policjantami w jadalni. Byli to ci sami funkcjonariusze, którzy uczestniczyli 
w  nocnej  akcji  i  aresztowali  mnie.  Na  mój  widok  zachowali  spokój  i  niczego  nie  dali  po  sobie 
poznać. 

- Dzień dobry! - przywitałem się. 
-  Gdzie  ty  byłeś?!  -  Justyna  gwałtownie  powstała.  -  Co  ty  właściwie  zrobiłeś?  Policjanci 

mówili, Ŝe włamałeś się do mojej pracowni. Właśnie stamtąd przyjechaliśmy. Ja nie wierzę, Ŝe to ty 
zrobiłeś. Zginął tylko ten obraz! Przepraszam cię, naprawdę nie wiem, jak mogło do tego dojść. 

- Skoro tu stoję przed tobą, to znaczy, Ŝe zostałem oczyszczony z zarzutów - powiedziałem do 

Justyny. 

-  Jeszcze  nie  -  wtrącił  się  policjant.  -  Czy  wie  pan,  komu  zaleŜałoby  na  tym  obrazie  tak 

bardzo, Ŝeby go ukraść? 

- Nie wiem - odparłem, a Justyna słysząc moją odpowiedź zdumiona aŜ usiadła. 
- Czy to dzieło ma duŜą wartość? 
- Artystyczną? 
- Za ile moŜna je sprzedać? - policjant sprecyzował pytanie. 
-  To  była  kopia  obrazu  znanego  artysty  wykonana  własnoręcznie  przez  niego.  Znajdują  się 

tam  jednak  domalowane  postaci,  co  zmienia  wymowę  malowidła,  czyni  je  unikatowym,  bo  było 
dotąd szerzej nieznane. Jest cenne, ale nie zostało wycenione. 

- Na ile wycenia pan stratę? 
- Nie umiem tego powiedzieć - bezradnie rozłoŜyłem ręce. 
-  Niech  się  pan  zastanowi,  a  my  będziemy  prowadzili  śledztwo  -  oświadczył  policjant  i  z 

kolegą wstali. 

Szybko poŜegnali się i odjechali. Patrzyliśmy za  odjeŜdŜającym radiowozem stojąc w progu 

dworu. 

background image

 

- Paweł, co ty wyprawiasz? - Justyna patrzyła mi prosto w oczy. - Czemu nie powiedziałeś im 

o Janosiku i o skarbie? 

- Myślisz, Ŝe traktowaliby nas potem powaŜnie? Musiałem teŜ chronić cię. 
Justyna zbladła i oparła się o framugę. 
- O czym mówisz? - wyszeptała. 
Nie  zdąŜyłem  odpowiedzieć,  bo  otworzyły  się  drzwi  pokoju  pani  Tekli  i  wyszedł  stamtąd 

Arnold. Pod pachą niósł skrzynkę z narzędziami. 

- Zrobione! - z dumą wskazał na drzwi z załataną dziurą, którą wybiłem barkiem. - Teraz tak 

łatwo nikt przez nie nie przeleci 

Bardziej  od  nowej  deski,  obejcowanej  i  polakierowanej,  by  nie  odróŜniała  się  kolorem, 

interesowało  mnie  wnętrze  pokoju.  Pani  Tekla  właśnie  sprzątała  ze  stołu  filiŜanki  i  talerze. 
Starannie  zawijała  w  folię  placek  śliwkowy,  z  którego  ktoś  zjadł  jeden  kawałek.  W  kącikach  ust 
Arnolda widać było fioletowe plamki świadczące, Ŝe to on jadł ciasto. 

-  Dobra  robota  -  pochwaliłem  Arnolda.  -  Za  godzinę  wpadnij  do  mnie,  to  porozmawiamy  o 

kolejnym zadaniu. Dzień dobry, pani Teklo - pozdrowiłem lokatorkę. - Pani sama piecze ciasta? 

- Tak - cicho odpowiedziała. - Ma pan ochotę? - zapytała nieśmiało. 
-  Będę  zaszczycony  -  ucieszyłem  się.  -  Uwielbiam  ciasta  z  owocami,  a  najbardziej  te 

domowej roboty. 

Pani Tekla odwinęła ciasto z folii, ukroiła mi sporą porcję placka i ułoŜyła na porcelanowym 

talerzu. 

-  Dziękuję  -  uśmiechnąłem  się.  -  Takie  ciasto  zawsze  sprawia,  te  wokół  czuć  domową 

atmosferę. Człowiek wio, Ŝe nie jest sam. 

-  Panie  Pawle!  -  pani  Tekla  zatrzymała  mnie.  -  Przepraszam,  czy  powie  mi  pan,  kto  dał  te 

czekoladki? 

- Umówię panią z nim, kiedy zobaczę, Ŝe nadszedł odpowiedni moment 
- Skąd pan będzie wiedział? 
- Nie tylko kobiety mają intuicję - uśmiechnąłem się najcieplej jak tylko potrafiłem. 
Justyna  przyglądała  się  tej  scenie  z  rosnącym  zdumieniem.  Przeszedłem  obok  niej  niosąc 

placek. Wszedłem do siebie, wykąpałem się i przebrałem. Zszedłem do kuchni, Ŝeby przygotować 
sobie  śniadanie.  Kiedy  robiłem  kanapki,  dołączyła  do  mnie  Marcysia.  Usiadła  przy  stole  i  zerkała 
na mnie z uśmiechem. 

- Cześć! - przywitałem ją. 
- Cześć. Co dziś robimy? - zapytała. - Nie pamiętasz, Ŝe dziś zwolniłeś mnie z teatru i jestem 

twoją asystentką? - dodała widząc moją minę. 

- Ach. tak! Masz paszport? 
- Mam, a dokąd pojedziemy? 
- Na Słowację. 
- Po co? 
-  Szukamy  śladów  Janosika,  a  rozbójnik  urodził  się  i  zginął  na  terenie  dzisiejszej  Słowacji. 

Musimy odwiedzić tam kilka miejsc. Spakuj bagaŜ podróŜny, bo moŜe wrócimy jutro rano. 

- A Witek? 
- Nie myśl teraz o nim. Pracujesz dla mnie. Pamiętasz? 
- Tak. Kiedy wyjeŜdŜamy? 
- Najdalej za godzinę - odpowiedziałem patrząc na zegarek. 
- A Baca moŜe pojechać z nami? 

background image

10 

 

- Oczywiście. 
Marcysia  wybiegła  z  kuchni,  a  ja  zostałem  sam  i  w  spokoju  mogłem  zjeść  śniadanie.  Kiedy 

skończyłem,  wziąłem  kubek  s  kawą  i  powędrowałem  do  siebie.  Zabierałem  się  do  placka,  kiedy 
rozległo się pukanie do drzwi. Wszedł Arnold. 

- Siadaj - wskazałem mu krzesło. - Świetnie się spisałeś z tymi drzwiami - pochwaliłem go. - 

Nie spodziewałem się, Ŝe masz takie uzdolnienia techniczne. 

- Potrafię róŜne rzeczy zrobić - Arnold siedział ze spuszczoną głową, ale t tak widziałem, jak 

bardzo zadowolony był z tego, co do niego mówiłem. 

- PomoŜesz, mi i podejmiesz się następnego zadania? 
- Tak. 
-  Będzie  ono  wymagało  ogromnej  dyskrecji  i  zachowania  największej  tajemnicy,  do  tego 

sporo czasu będziesz musiał spędzić w kuchni... 

Kilka  minut  tłumaczyłem  Arnoldowi,  czym  ma  się  zająć.  Kiwał  głową  i  zapewniał,  Ŝe  da 

sobie radę. Wyszedł i dokończyłem placek. Zniosłem naczynia do kuchni, umyłem je i zapukałem 
do pani Tekli, Ŝeby oddać jej talerzyk. Otworzyła mi! 

- Ciasto było pyszne - stwierdziłem. - Zapiszę się do pani w kolejkę na kolejne porcje, kiedy 

znowu upiecze pani takie delicje. 

Pani Tekla nie odpowiedziała, tylko zarumieniona wzięła talerz. Przez jej ramię dostrzegłem 

stół  zastawiony  dla  dwóch  osób.  Ukłoniłem  się  na  poŜegnanie  i  pobiegłem  do  siebie,  Ŝeby 
spakować  torbę  podróŜną.  Wychodząc  ze  swojego  apartamentu  starannie  zamknąłem  drzwi. 
Zastukałem do pokoju Justyny. Marcysia wyszła do mnie, a za nią wyjrzała Justyna. W jej oczach 
dostrzegłem niepokój. 

- WyjeŜdŜam, więc miej tu na wszystko oko - poprosiłem Justynę. 
Poszliśmy  z  Marcysią  do  wehikułu,  a  potem  pojechaliśmy  po  uprzedzonego  telefonicznie  o 

wyjeździe Bacę. 

- Co dziś porabiają Witek i Miki? - zapytałem moich młodych wspólników. 
- Mówili coś, Ŝe chcą popracować nad scenografią - odparł Baca. 
- Od chwili, kiedy wyszliśmy z próby, nie widziałam ich - dodała Marcysia. 
Znów wróciły moje podejrzenia co do tych dwóch aktorów. CzyŜby to oni byli Janosikiem? 

Tylko  skąd  wzięliby  taką  sumę  pieniędzy,  Ŝeby  zapłacić  Justynie?  A  moŜe  przygotowali  tylko 
paczkę ze ścinków gazet, zdobyli informację, na jakiej im zaleŜało i resztą się juŜ nie przejmowali? 
Wtedy jednak ryzykowali, Ŝe Justyna po powrocie do dworu natychmiast zechce obejrzeć pieniądze 
i widząc, Ŝe została oszukana, zadzwoni na policję. 

Skierowałem wehikuł do przejścia  granicznego koło Niedzicy. Szybko przeszliśmy odprawę 

graniczną  i  pojechaliśmy  do  KieŜmaroku.  Miasto  uzyskało  prawa  miejskie  w  1269  roku  za 
panowania króla Beli IV, chociaŜ wcześniej juŜ o osadzie i klasztorze w tym miejscu wspominały 
stare  kroniki.  W  czasie  powstania  Rakoczego  mieszczanie  opowiedzieli  się  po  stronie 
buntowników.  Armia  cesarska  opanowała  miasto  i  by  zastraszyć  mieszkańców,  zamordowano 
trzech mieszczan: Jakuba Kraya, Marcina Lanyiego i Sebastiana Topperzera. W mieście było kilka 
ciekawych  zabytków:  drewniany  kościół  ewangelicki,  ratusz,  reduta,  kościół  Paulinów  i  zamek. 
Mnie najbardziej interesowało jednak miejscowe liceum. Wpierw musiałem pojechać do komendy 
policji mieszczącej się w budynku dawnej reduty przy ulicy Hlavne namestie. 

Marcysi i Bacy dałem wolne, by mogli zwiedzić miasto i poszukać czegokolwiek, co byłoby 

związane  z  Janosikiem,  tym  z  XVIII  wieku.  Podpowiedziałem  moim  młodym  towarzyszom,  by 
podpytali pracowników muzeum zamkowego. 

background image

11 

 

Słowaccy  policjanci  przyjęli  mnie  bardzo  chłodno,  ale  grzecznie.  Natychmiast  zostałem 

zaprowadzony  do  zastępcy  komendanta,  a  na  spotkanie  zaproszono  takŜe  naczelnika  wydziału 
kryminalnego.  Komendant  był  szpakowatym  męŜczyzną  średniego  wzrostu,  w  wieku  około 
pięćdziesięciu  lat,  o  śniadej  cerze,  z  wąskim,  starannie  przystrzyŜonym  wąsikiem.  Wcale  się  nie 
uśmiechał,  tylko  świdrował  mnie  swoimi  brązowymi  oczami.  Naczelnik  wydziału  był  w  moim 
wieku,  dobrze  zbudowany,  ubrany  w  elegancką  marynarkę.  Wyglądał  jak  świetnie  zarabiający 
biznesmen. Do tego był przystojnym blondynem. 

- Widział pan twarz Janosika? - komendant zaczął przesłuchanie. 
- Nie, był zamaskowany - odpowiedziałem. 
Musiałem  wyjaśnić,  jak  doszło  do  naszego  spotkania.  Rozmawialiśmy  uŜywając  ojczystych 

języków.  Niekiedy  tylko  musieliśmy  posiłkować  się  słowami  niemieckimi  lub  angielskimi. 
Zeznając nie wspomniałem ani słowem o roli Justyny. Chciałem skupić całą ich uwagę na Janosiku. 
Opowiedziałem  im  teŜ  o  tym,  czym  zajmowałem  się  pracując  w  ministerstwie.  Mogłem  od  tego 
zacząć rozmowę, bo Słowacy wyraźnie stali się  Ŝyczliwsi, kiedy dowiedzieli się, Ŝe teŜ pracuję  w 
szeroko rozumianym „wymiarze sprawiedliwości”. 

- Powiedz naszemu gościowi, co wiesz o Janosiku - komendant rozkazał koledze. 
- Janosik, to tak naprawdę Jan Oszyk - wyjaśnił mi naczelnik wydziału kryminalnego. 
- Janoszyk, czyli Janosik? - roześmiałem się. 
- Tak jest - przytaknął Słowak. - Tak nazywał się podczas słuŜby wojskowej i z tego okresu 

mamy  ostatnie  rzetelne  dane  dotyczące  jego  osoby.  Wstąpił  do  armii  czechosłowackiej  na 
ochotnika,  po  sowieckiej  napaści  w  1968  roku.  Jego  rodzice  dwa  lata  później  zginęli  w  wypadku 
samochodowym. Innej rodziny nie miał, a właściwie nie utrzymywał z nią kontaktu. Tak musiał, bo 
był  szpiegiem.  Został  wyszkolony  do  specyficznych  i  bardzo  dyskretnych  zadań...  Niestety, 
szczegółów  przebiegu  tej  słuŜby  nie  znamy,  poza  jednym:  był  podwójnym  agentem.  Wystawił 
zachodnioniemieckiemu  kontrwywiadowi  siatkę  radzieckich  agentów  w  Hamburgu  i  Berlinie 
Zachodnim.  Rosjanie  zdołali  go  schwytać.  Nafaszerowali  go  narkotykami  i  jako  chorego  radcę 
ambasady wcisnęli na pokład samolotu Aerofłotu. Zanim Niemcy się zorientowali, było za późno. 
Minęły  dwa  lata  i  Rosjanie  nagle  zaczęli  alarmować  nasze  słuŜby,  nakazując  obserwację  rodziny 
Jana Oszyka. Nie chcieli powiedzieć, o co chodzi. Pan się domyśla? 

- Uciekł im? - byłem zdumiony. 
-  Właśnie.  Czechosłowacki  wywiad  miał  swojego  człowieka  wśród  lekarzy  w  jednym  z 

obozów  mudŜahedinów  w  Afganistanie  i  to  on  doniósł  nam  o  obecności  tam  dziwnego  Słowaka. 
Oszyk kilka miesięcy u  boku Afgańczyków walczył z Rosjanami. Potem przyjechali agenci CIA i 
ewakuowali naszego szpiega. Od kiedy uzyskaliśmy niepodległość w 1993 roku, Amerykanie kilka 
razy  alarmowali  nas  w  jego  sprawie.  Uciekł  spod  ich  kurateli  i  został  wolnym  strzelcem. 
Specjalizował się w kradzieŜy dzieł sztuki z kolekcji amerykańskich milionerów. Śledczy ani razu 
nie  wpadli  na  jego  trop,  mogli  tylko  snuć  podejrzenia,  ale  sami  udoskonalili  w  nim  to,  czego 
nauczył go czechosłowacki wywiad. 

- Macie jakieś jego zdjęcie? - zapytałem. 
-  Tylko  legitymacyjne  sprzed  kilkudziesięciu  lat  -  naczelnik  podsunął  w  moją  stronę 

fotografię wyjętą z tekturowej teczki zapinanej na gumkę. 

Ujrzałem  twarz  młodego  chłopca,  blondyna  starannie  zaczesanego  na  bok.  Jedyną  cechą 

charakterystyczną były oczy, chyba szare, zimno patrzące w obiektyw. 

- A Amerykanie nie przekazali wam Ŝadnej aktualniejszej podobizny? - dopytywałem się. 
- Oficjalnie nie mieli z nim nic wspólnego - naczelnik wzruszył ramionami. - Wszystkie nasze 

background image

12 

 

wiadomości o Janie Oszyku są z drugiej ręki. 

- A czemu postanowił nagle zająć się jakimś obrazem z Polski? - dziwiłem się. 
- Nie wiem, proszę, niech pan to sobie przejrzy - Słowak podał mi teczkę. 
JuŜ  na  pierwszej  stronie  znalazłem  informację,  która  wywołała  u  mnie  Ŝywsze  bicie  serca. 

Mama  Jana  Oszyka  nosiła  panieńskie  nazwisko  Kosidło,  tak  jak  ten  zbój,  którego  spotkał  Michał 
Wywiórski-Gorstkin. 

background image

13 

 

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

BIBLIOTEKA  LICEUM  W  KIEśMAROKU  •  JANOSIK  I  MŁODY  SZLACHCIC  •  KASZTEL 
WE FRIČOVCU • TOWARZYSZKA WIECZORU • POTŁUCZONY PIEC 
 

Nie  podzieliłem  się  tą  cenną  informacją  ze  słowackimi  policjantami.  W  czasie  naszej 

rozmowy  odniosłem  wraŜenie,  Ŝe  byli  zafascynowani  jego  postacią  i  wcale  nie  zaleŜało  im  tak 
bardzo  na  schwytaniu  Oszyka.  Nie  podjęli  Ŝadnych  poszukiwań  u  siebie.  Numery  tablicy 
rejestracyjnej,  jakie  im  podałem,  okazały  się  być  kradzione.  Wychodząc  z  komisariatu  byłem 
przekonany, Ŝe to nie byli zwykli policjanci, lecz pracownicy jakiejś tajnej słuŜby. Nie było sensu 
opowiadać  im  o  Kosidle  i  historii  obrazu.  Sam  wysłuchawszy  Ŝyciorysu  mojego  konkurenta, 
nabrałem wobec niego szczególnego szacunku. 

Z  komisariatu  pomaszerowałem  na  południe  ulicą  Hviezdoslavovą  do  budynku  starego 

liceum.  W  przewodnikach  wyczytałem,  Ŝe  najstarsze  wzmianki  o  tej  szkole  pochodziły  z  końca 
XIV wieku. Budynek liceum w obecnym kształcie powstał w dwóch etapach, pod koniec XVIII i w 
pierwszej połowie XIX wieku. Nie interesowała mnie architektura, a biblioteka licząca 150 tysięcy 
woluminów, w tym 1500 inkunabułów. Sądziłem, Ŝe wśród tylu ksiąg znajdę coś, co dotyczyłoby 
historii Janosika. 

W  bibliotece  przyjęto  mnie  bardzo  uprzejmie.  Pomogła  moja  ministerialna  legitymacja  i 

referencje  udzielone  mi  przez  słowackich  policjantów,  których  poprosiłem,  by  uprzedzili 
pracowników o mojej wizycie. Do współpracy ze mną skierowano starszego, przygarbionego pana. 
Patrzył  na  mnie  surowym  wzrokiem  swych  stalowych  oczu.  Nie  nosił  okularów,  a  siwe  wąsy 
sterczały  tak,  jakby  modelował  je  fryzjer  z  czasów  cesarza  Franciszka  Józefa.  Czubek  głowy 
opanowany przez łysinę okrywała nieduŜa mycka, a spod niej wyrastały we wszystkich kierunkach 
poplątane białe włosy. 

-  Kiedyś  znałem  przemiłego  polskiego  muzealnika  o  śmiesznym  pseudonimie  -  zaczął 

rozmowę, kiedy mu się przedstawiłem. 

- MoŜe Pana Samochodzika? - zgadywałem. 
- Chyba tak. Przypomniał mi się ten człowiek, który jeździł dziwacznym autem, bo  godzinę 

temu  na  parkingu  widziałem  podobne  straszydło.  Wy,  Polacy,  lubicie  takie  pojazdy,  czy  moŜe 
wylądowali u was kosmici? - roześmiał się. 

- Jeśli zna pan historię, to wie pan, Ŝe nigdy nam nie brakowało fantazji - uśmiechnąłem się. - 

- Ten wehikuł jest mój, a Pan Samochodzik to mój nauczyciel. 

- Tak? A co słychać u pana Tadeusza? 
- Chyba pana Tomasza - nie dałem się zaskoczyć staruszkowi. 
- No tak - bibliotekarz pokiwał głową wyraźnie zadowolony moją odpowiedzią. 
- Pan Tomasz teraz więcej odpoczywa niŜ pracuje. Brakuje mu wypraw  w teren i męczy  go 

biurokracja w ministerstwie. 

- Czyli nic się nie zmienił - mój rozmówca podkręcał wąsy. - Co pana interesuje? 
- Janosik - wypaliłem. 
- W jakim kontekście? 
- Wydaje mi się, Ŝe historię jego rozbójniczego Ŝycia trochę znam, ale szukam jego związków 

z terenem Pienin, okolicami Czorsztyna... 

-  Ciekawe  -  bibliotekarz  zadumał  się  patrząc  na  regały  piętrzące  się  pod  sufit,  wzdłuŜ  ścian 

pomieszczeń  oddzielonych  od  siebie  szerokimi,  łukowato  sklepionymi  przejściami.  Drewniane 

background image

14 

 

drabinki, po których wchodziło się, by sięgnąć ksiąŜki z wyŜszych półek, cicho skrzypiały. Parkiet, 
ułoŜony w kostki przypominające tabliczkę czekolady, lśnił. Przy stołach i stolikach, rozstawionych 
po  róŜnych  punktach  siedzieli  uczniowie  w  skupieniu  studiujący  grube  tomy  encyklopedii  i 
podręczników.  -  Jest  pan  drugą  osobą,  która  o  to  mnie  pyta  w  ciągu  dzisiejszego  dnia  -  dodał  po 
chwili. 

- Co?! 
- Był tu męŜczyzna, po pięćdziesiątce, ale świetnie się trzymał - relacjonował mi bibliotekarz. 

- Wyglądał jak urzędnik, w marynarce, z teczką pod pachą. 

- Nie pamięta pan więcej szczegółów? 
-  Niestety,  nie.  Zaraz  po  nim  przyszła  spora  grupa  uczniów  i  juŜ  na  niego  nie  zwracałem 

uwagi. 

- Co chciał obejrzeć? 
-  Odpisy  z  akt  procesowych  Janosika,  a  potem  kronikę  Martinusa  Šafařika.  JuŜ  panu  je 

podaję...  -  bibliotekarz  podszedł  do  swojego  wielkiego  biurka  z  ciemnobrązowym  blatem  o 
wytartych brzegach, gdzie stał niewielki wózek do woŜenia ksiąŜek. 

Z  dwoma  tomami  poszedłem  w  kierunku  wolnego  miejsca  przy  stoliku.  Usiadłem  obok 

młodej,  ciemnowłosej  studentki,  zapaliłem  lampkę  i  zacząłem  przeglądać  karty.  Na  szczęście 
wszystko tu było napisane po niemiecku, bo była to szkoła ewangelicka, prowadzona niegdyś przez 
niemieckich nauczycieli. 

W  odpisie  z  akt  sądowych  były  fragmenty  z  przesłuchań  dotyczących  czynów  Janosika, 

których  dopuścił  się  na  tym  terenie.  Była  tam  teŜ  tajemnicza  adnotacja  odwołująca  się  do 
wspomnień  w  kronice  Šafařika.  Dlatego  poszukiwany  przeze  mnie  męŜczyzna  chciał  zobaczyć  tę 
księgę.  Szybko  zacząłem  ją  studiować.  Martinus  Šafařik  był  mnichem,  który  mieszkał  w 
Czerwonym  Klasztorze.  Najemnik  pochodzący  z  Tyrolu  walczył  w  armii  Ludwika  XIV  podczas 
jego  wojny  z  koalicją  augsburską  pod  koniec  XVII  wieko.  DosłuŜył  się  młodszego  stopnia 
oficerskiego w kompanii muszkieterów. Jak to ujął: „Zbroczony krwią mych wrogów, zalany łzami 
skrzywdzonych ludzi, wysmarowany miłością niegodziwych kobiet postanowiłem resztę dni mego 
plugawego  Ŝycia  oddać  kontemplacji,  usiłując  chociaŜ  tak  odpokutować  moje  winy”.  Šafařik 
zapisywał  bieŜące  wydarzenia  i  miejscowe  legendy.  Wśród  nich  znajdował  się  opis  jednej  z 
przygód Janosika. Gdy ją przeczytałem, zrozumiałem, co Janosik postanowił zrobić w najbliŜszym 
czasie. 

Z  trzaskiem  zamknąłem  kronikę  prowokując  w  ten  sposób  gorszące  spojrzenia  studentów  i 

bibliotekarza. 

- Przepraszam - wykrztusiłem do wszystkich. 
Odniosłem  tomy  do  wózka,  szybko  szeptem  podziękowałem  za  okazaną  mi  pomoc  i 

pomknąłem  do  zamku,  gdzie  mieli  być  Marcysia  i  Baca.  Musiałem  przejść  całe  stare  miasto  w 
KieŜmaroku.  nim  dotarłem  na  miejsce.  Moi  młodzi  współpracownicy  siedzieli  na  murku  przed 
bramą  jedząc  obsmaŜone  pierogi  wprost  z  papierowej  torby,  na  której  widać  było  duŜe,  tłuste 
plamy. 

- Dowiedzieliście się czegoś o Janosiku? - zapytałem ich. 
- Opowiedziano nam bardzo duŜo historii, ale wszystkie juŜ znaliśmy - odpowiedział Baca. 
- Muzeum ładne? 
- Ładne - Marcysia kiwnęła głową. 
- To jedziemy dalej - oświadczyłem, czym zaskoczyłem młodzieŜ. - Po drodze opowiecie mi 

o wyczynach Janosika. 

background image

15 

 

- A dokąd jedziemy? - zapytała Marcysia. 
- Dowiecie się - zanurzyłem rękę w torebce i wyjąłem sobie cztery pierogi. 
Dwa  przypominały  w  smaku  ruskie,  jeden  był  z  mięsem  oprawionym  ziołami,  a  ostatni  z 

cielęciną i czosnkiem. Szybko dotarliśmy do wehikułu i wyjechaliśmy z KieŜmaroku na południe. 
Na razie w kierunku Popradu. Po drodze Baca opowiadał o napadach Janosika, tego prawdziwego, 
nie  filmowego.  RóŜniły  się  one  znacznie  od  filmowej  fantazji,  bo  cóŜ  bohaterskiego  jest  w 
napadaniu kupą zbójów na kupca czy na wdowę? Samego Janosika okradali jego kompani, którzy 
rabowali  ukryte  przez  niego  dobra.  Tak  naprawdę  słuchałem  tego  wszystkiemu  z  małą  uwagą 
koncentrując się na kierowaniu wehikułem i myśleniu, co teraz zrobi Jan Oszyk. 

- Czemu postanowił pan tak szybko wyjechać z KieŜmaroku? - Marcysia przerwała opowieść 

Bacy. 

Zrelacjonowałem  młodzieŜy  Ŝyciorys  Oszyka,  powiedziałem  o  mojej  wizycie  w  bibliotece. 

JuŜ  dawno  przejechaliśmy  przez  Poprad,  skręciliśmy  na  zachód,  ku  Lewoczy  z  piękną  gotycką 
zabudową,  minęliśmy  stojący  na  wzgórzu  majestatyczny  zamek  spiski.  Tunel  na  odcinku 
autostradowym  nie  był  jeszcze  gotowy,  więc  musieliśmy  wspiąć  się  serpentynami  przez  góry,  ale 
musiałem  przyznać,  Ŝe  przy  kaŜdej  słowackiej  drodze  dzieło  naszych  drogowców  powinno  było 
rumienić się ze wstydu. Za wjazdem do tunelu zjechałem z autostrady do wioski leŜącej w dolinie 
przeciętej rzeczką. Z daleka dojrzałem cel naszej podróŜy. Był to kasztel we Fričovcu. 

Budynek postawiono na planie kwadratu o bokach długości około trzydziestu metrów. Był to 

renesansowy dwór obronny, więc naroŜne wieŜe zaprojektowano do uŜycia broni palnej. Niewielkie 
i  wąskie  okienka  umieszczono  po  jednym  na  kaŜdej  kondygnacji  z  kaŜdej  strony  wieŜyczek.  Na 

ś

cianach  głównej  bryły  okien  było  więcej,  ale  i  tak  niewiele.  Jak  dowiedziałem  się  z  krótkiej 

informacji  umieszczonej  na  karcie  obok  recepcji,  dwór  wybudował  w  latach  1623-1630  Michał 
Sorgerom, a ozdoby na frontonie wykonał w 1630 roku Martinus Waxman. 

Na parterze w holu była recepcja, po lewej była  restauracja, a po prawej „salonik kawowy”. 

Na  piętro  wchodziło  się  po  schodach  z  czarnymi  poręczami,  przykrytych  czerwonym  dywanem. 
Tam znajdowały się pokoje gościnne. 

- Zatrzymamy się tu na noc - powiadomiłem młodzieŜ. - Wszelkie koszty biorę na siebie. 
Wynajęliśmy  dwupokojowy  apartament  na  piętrze  z  widokiem  na  parking  przed  wejściem. 

Sypialnię w wieŜy zajęła Marcysia, my z Bacą zamieszkaliśmy w drugim, większym pokoju. 

- Powie nam pan, czemu tu nocujemy? - dopytywał się Baca. 
- Dowiecie się przy kolacji - uśmiechnąłem się tajemniczo. - W pracy detektywa waŜna jest 

cierpliwość i systematyczność. 

ZbliŜał  się  wieczór,  przebraliśmy  się  i  zeszliśmy  do  restauracji.  Kiedy  spojrzałem  w  menu, 

uwierzyłem  opowieściom  panny  Moniki,  która  z  przyjaciółką  dwa  urlopy  z  rzędu  spędziła  na 
Słowacji.  Tu,  jeśli  nie  było  taniej  niŜ  w  Polsce,  to  za  tę  samą  kwotę  oferowano  o  wiele  wyŜszy 
standard  usług.  Stać  mnie  było,  Ŝeby  za  skromną  sumę  zjeść  z  młodymi  przyjaciółmi  obfity  i 
smaczny posiłek. Przy kolacji opowiedziałem im o tym, co znalazłem w kronice Šafařika. 

Janosik  uciekając  przed  pościgiem  prowadzonym  aŜ  od  zamku  Streczno  oddzielił  się  od 

swojej bandy. Hajducy gonili go aŜ pod Bijacovce. Tam stała gospoda prowadzona przez śyda. On 
chętnie  gościł  zbójników,  bo  sowicie  nagradzali  schronienie  w  gospodzie.  Janosik  namówił  śyda, 
by dosypał hajdukom do miodu trochę specjalnego ziela, po którym kaŜdy padał jak nieŜywy i spał 
cały  dzień.  Plan  Janosika  pewnie  by  się  powiódł,  gdyby  nie  Gizela,  córka  karczmarza,  którą 
rozbójnik  kiedyś  rozkochał  w  sobie,  przynosił  jej  bogate  dary,  aŜ  wreszcie  wyznał  jej,  Ŝe  ma  juŜ 
dość tej miłości. Porzucona dziewczyna wyszła za mąŜ, ale urazę wciąŜ miała w sercu i uprzedziła 

background image

16 

 

hajduków,  co  się  święci.  Ci  gonili  Janosika  przez  las,  aŜ  dopadli  go  na  polanie.  Wtedy  zbójnik 
szykując się do walki zrzucił swój kapelusz, ozdobny płaszcz i stanął przed nimi uzbrojony jedynie 
w  siekierkę  i  dwa  pistolety.  Przeciw  niemu  było  czterech  spragnionych  sukcesu  i  nagrody 
męŜczyzn. Jeden strzelił do rozbójnika, ranił go niegroźnie, ale krew zalała całe ramię rozbójnika. 
Ten  niezraŜony  wypalił  ze  swoich  pistoletów.  Jeden  z  hajduków  padł  martwy,  drugi  był  ranny. 
Dwaj  rzucili  się  na  Janosika.  Walczył  z  nimi  jak  lew,  ale  był  bliski  poddania  się,  kiedy  nagle  na 
polanę  wyjechał  szlachcic.  Szablą  ciął  jednego  z  hajduków.  Następny  padł  od  ciosu  siekierki 
Janosika.  Szlachcic  ów  zabrał  konie  hajduków,  pomógł  Janosikowi  wsiąść  na  jednego  z  nich  i 
razem  odjechali.  Taką  relację  do  Lewoczy  przyniósł  jeździec,  który  raniony  kulą  z  pistoletu 
Janosika, w czasie potyczki leŜał jak zabity i pewnie dzięki temu przeŜył. 

Później,  w  czasie  procesu  dzięki  zeznaniom  róŜnych  świadków  odkryto,  kim  był  ten 

szlachcic.  Był  to  panicz  z  kasztelu  we  Fričovcu.  Nie  zawiózł  Janosika  do  domu,  tylko  leśnymi 
duktami  do  Czerwonego  Klasztoru.  Tam  wyczerpany  ucieczką,  raną,  walką  i  podroŜą  Janosik 
podyktował  szlachcicowi  plan,  jak  dotrzeć  do  skrytki  ze  skarbami.  Janosik  po  trzech  dniach 
wydobrzał  i  uciekł  w  góry.  Panicz  wrócił  jeszcze  do  kasztelu,  według  słuŜby  zamknął  się  na  pół 
dnia  w  bibliotece,  a  potem  zabrał  konia  z  narzędziami,  wziął  dwie  strzelby  i  wyjechał.  JuŜ  nie 
wrócił. 

- Co ten panicz robił w bibliotece? - zastanawiał się Baca. 
- A jak myślisz? - zachęcałem chłopca do zgadywania. 
- Szukał informacji - podpowiadała Marcysia. 
- Janosik dostarczył mu wystarczających wskazówek - pokręciłem głową. 
- Przygotował jakąś skrytkę? - domyślił się Baca. - Tylko po co? 
- Zostawił plan dla członków rodu na wypadek gdyby nie wrócił. 
- A więc gdzie on jest? - Baca rozglądał się po wnętrzu restauracji. 
Sądziłem, Ŝe wyposaŜenie kasztelu jako hotelu miało bardzo mało wspólnego z oryginalnym 

wystrojem  wnętrz.  CóŜ,  okres  powojenny  w  naszej  części  Europy  zaowocował  upaństwowieniem 
prywatnych  majątków,  a  nowi  zarządcy  po  nacjonalizacji  nie  dbali  o  relikty  przeszłości.  Meble  w 
hotelu, chociaŜ stylowe, nie były stare. Wszystko tu było tak starannie zaplanowane i wykonane, Ŝe 
nie sądziłem, Ŝeby gdziekolwiek do naszych czasów ostała się jakakolwiek skrytka. 

-  To  po  co  tu  jesteśmy?  -  dziwił  się  Baca,  kiedy  podzieliłem  się  ze  współpracownikami 

swoimi wątpliwościami. 

- Pamiętacie, co wam mówiłem o bibliotece w KieŜmaroku? Janosik tam był, przeczytał o tej 

legendzie  i  jestem  przekonany,  Ŝe  tu  się  pojawi.  Choćby  tylko  na  mały  rekonesans.  Miejcie  oczy 
szeroko otwarte. 

Marcysia i Baca natychmiast zaczęli rozglądać się po sali. Razem z nami na sali było pięcioro 

klientów.  Młoda  para  zakochanych  w  sobie  ludzi,  para  niemieckich  emerytów  i  samotna, 
trzydziestoletnia  kobieta  rozmawiająca  przez  telefon  komórkowy.  Nikt  nie  pasował  tu  do 
wyobraŜeń Janosika, jakie ułoŜyłem sobie w głowie. 

- Dyskretnie - zasugerowałem. - Janosik moŜe jak i my przyjechał tu, zjadł posiłek, stwierdził 

to co i ja. a następnie pojechał w inne miejsce. 

- Więc po co tracimy tu czas? - Baca niecierpliwił się. 
- Musimy działać metodycznie. Poczekajcie tu - powiedziałem i wstałem od stołu. 
Poszedłem  do  recepcji.  Recepcjonista  na  mój  widok  wyprostował  się,  a  na  jego  twarzy 

zagościł wyuczony uśmiech. 

- MoŜe wie pan, jaki przed wiekami był rozkład pomieszczeń we dworze? - zapytałem go. 

background image

17 

 

-  Ja  pamiętam,  jak  tu  było  biuro  gospodarstwa  rolnego  -  odpowiedział.  -  Wtedy  biblioteka 

była  tam  -  wskazał  na  wejście  do  „saloniku  kawowego”.  -  Tam  po  ksiąŜki  przychodzili  ludzie  z 
całej wsi, a były tam róŜne, nawet bardzo stare tomy. 

- A co się stało z księgozbiorem? 
Słowak  wzruszył  ramionami  na  znak,  Ŝe  nie  wie.  Wróciłem  do  młodzieŜy  i  zarządziłem 

powrót do pokoju. 

-  Odpocznijcie,  pooglądajcie  telewizję,  a  ja  jeszcze  napiję  się  kawy  i  poczytam  gazety  - 

zapowiedziałem. 

Marcysia i Baca patrzyli na mnie podejrzliwie wyczuwając, Ŝe coś kombinuję, ale posłuchali 

mnie.  Salonik  ział  pustką.  Stały  tu  białe  meble,  wzorowane  na  rokokowe.  Ściany  zdobiły  zielone 
sztukaterie i białe fryzy. W rogu stał ogromny, biały piec kaflowy. Z saloniku przechodziło się do 
sali konferencyjnej oddzielonej grubą, czerwoną kotarą. Usiadłem przy jednym z czterech stolików 
i czekałem, aŜ przyjdzie kelner. Z wieszaka wybrałem sobie „Herald Tribune” i spokojnie czytałem. 
Kelner przywołany przez recepcjonistę zajrzał do saloniku. 

- Coś panu podać? - grzecznie zapytał. 
- Tak, niewielki dzbanek czekolady i duŜą porcję szarlotki - złoŜyłem zamówienie. 
- Rozpalić w piecu? 
Czułem jesienny chłód i nawet myślałem, Ŝeby zamknąć jedno z otwartych okien. 
- Myślałem, Ŝe to zabytek - wskazałem na piec. 
- Tak, jest stary, ale wciąŜ jest sprawny. 
- Jeśli to nie sprawi panom kłopotu... - ucieszyłem się, Ŝe w saloniku zrobi się cieplej. 
Kelner sprawnie podłoŜył ogień w palenisku i poszedł do kuchni. Zacząłem czytać artykuł o 

handlu falsyfikatami egipskich zabytków na terenie Wysp Brytyjskich. Najpierw wyczułem zapach 
jej perfum. DraŜnił węch subtelną nutą kojarzącą się z egzotycznymi kwiatami. Domyśliłem się, Ŝe 
to  ta  samotna  kobieta  z  restauracji.  Podeszła  bezgłośnie,  bo  czubki  jej  pantofelków  tonęły  w 
miękkim dywanie. 

- Przepraszam - odezwała się, a ja podniosłem na nią wzrok. 
Mówiła po angielsku i od razu usłyszałem, Ŝe musi być Amerykanką. Jej wygląd wskazywał 

na pochodzenie i zawód. Ubrana w elegancki kostium, ze spiętymi włosami i szerokim uśmiechem 
odsłaniającym garnitur śnieŜnobiałych zębów. Jej figura, twarz - lekko zaokrąglone wskazywały, Ŝe 
pewnie nieustannie z obrzydzeniem wchodziła na wagę decydując się potem na kolejną dietę-cud. 
Miała ładne, regularne rysy twarzy, krótko przystrzyŜone, czarne jak węgiel włosy. 

- Czy mogę usiąść przy pana stoliku? - zapytała. 
- Zapraszam - wstałem i ukłoniłem się. 
-  Strasznie  nie  lubię  jeść  w  samotności  -  wyjaśniała.  -  Jestem  tu  w  interesach  i  musiałam 

zatrzymać  się  na  noc,  Ŝeby  odpocząć  po  trudnych  negocjacjach.  Człowiek  po  czymś  takim 
przypomina zdartą oponę bolidu Formuły 1. 

- Udało się pani? - grzecznie zapytałem. 
- Tak - uśmiechnęła się. - Mój koncern będzie tu budował fabrykę. 
-  Szkoda,  Ŝe  nie  u  nas.  W  Polsce  mamy  świetnych  fachowców  i  ludzi  gotowych  cięŜko 

pracować za godziwe zarobki. 

- Ale macie straszną biurokrację, fatalne drogi i za duŜe podatki. Pan jest z Polski? 
Kelner przyniósł to, co zamówiłem. Amerykanka szepnęła mu coś na ucho, a ten uśmiechnął 

się, przytaknął i wyszedł. 

- Tak, nazywam się Paweł Daniec - przedstawiłem się. 

background image

18 

 

-  Andrea  -  Amerykanka  wyciągnęła  do  ranie  wypielęgnowaną  dłoń.  -  W  jakim  biznesie 

pracujesz? - wymownie wskazała na gazetę. 

- Jestem muzealnikiem - odsłoniłem przed nią artykuł, który studiowałem. 
Zobaczyła tytuł i ze zrozumieniem kiwnęła głową. 
- Jesteś tu słuŜbowo czy na urlopie? 
- Nastały takie czasy, Ŝe nawet urlopując ludzie myślą o pracy - Ŝartowałem. 
-  Fakt  -  Andrea  załoŜyła  nogę  na  nogę  i  poprawiła  kosmyk  włosów  na  czole.  -  W  Stanach 

rynek sztuki jest dochodowy, tle bardzo hermetyczny. Jest ograniczony krąg nabywców, a oni jako 
kolekcjonerzy rzadko wyzbywają sic zbiorów. Najgorzej kiedy pada ich firma. Wtedy rynek zalewa 
masa rzeczy, które moŜna okazyjnie kupić. Spadają ceny w galeriach, by potem długo znowu piąć 
się ku granicom niedostępnym dla maluczkich. 

Kelner  przyniósł  kawę  dla  Andrei,  a  potem  doniósł  kubełek  z  butelką  szampana  w  lodzie  i 

dwoma kieliszkami. 

-  Uświadomiłeś  mi,  ze  nie  miałam  okazji  z  nikim  opić  sukcesu  -  Andrea  promiennie 

uśmiechnęła się. 

Czułem się w obowiązku otworzyć szampana i wznieść toast z Amerykanką. Piłem wolno, ale 

Andrea pochłonęła dwa kieliszki w tempie błyskawicznym. 

- Trochę tu chłodno - oświadczyła i przesiadła się na krzesło tuŜ obok mnie i blisko pieca. - 

Ale miło grzeje - dotknęła go dłonią. - Jesteś muzealnikiem, to powiedz, ile on moŜe mieć lat? 

-  Pracownicy  hotelu  wspominali,  Ŝe  to  bardzo  stary  piec  wstałem,  Ŝeby  mu  się  przyjrzeć. 

Niewątpliwie ma kształt i konstrukcję, jaką stosowano przed trzema wiekami - oceniłem. 

W  sztucznym  świetle  zauwaŜyłem  na  kaflach  na  szczycie  rozmazane  niebieskie  obrazki. 

Zacząłem im się przyglądać z uwagą. Andrea wypiła duszkiem trzeci kieliszek, wstała i chwiejnym 
krokiem podeszła do mnie. 

- To niesamowite - powiedziała opierając się o moje ramię. - Macie w Europie piece starsze 

niŜ mój kraj, a nie doszliście tak daleko jak my. Czemu? 

-  Mieliście  czystą  kartę  i  nic  wam  nie  hamowało  rozwoju,  Stany  zawsze  były  krajem,  gdzie 

liczyła się potęga marzeń. Jednym udawało sieje realizować i o tych tworzyliście własne legendy. 
Nie interesują was ci, którzy przegrali. W Europie zawsze... 

- Ciii... - Andrea przyłoŜyła palec do moich ust. - To twój samochód jest taki dziwaczny? 
- Tak. 
-  Muzealnik!  Jesteś  naprawdę  intrygujący...  Te  dzieciaki,  z  którymi  cię  widziałam,  to  chyba 

nie twoje potomstwo? 

- To znajomi, których zabrałem na kilkudniową wycieczkę. 
- Nie musisz ich utulić do snu? 
- Nie. 
-  Więc  utul  mnie  -  Andrea  zachwiała  się  i  upadłaby  na  podłogę,  gdybym  jej  nie  chwycił  w 

pół. 

Kiedy  tylko  znalazła  się  w  moich  objęciach,  wyprostowała  się  i  przysunęła  usta  do  mojego 

policzka. 

- Zaprowadzę cię do pokoju - zaproponowałem. 
Andrea  jeszcze  zatrzymała  się  przy  recepcji,  gdzie  postanowiła  zapłacić  takŜe  za  moje 

ciastko. 

- Ciasteczko! - śmiała się targając dwoma palcami mój policzek. 
Recepcjonista z trudem ukrywał uśmiech, a ja starałem się zachować powagę. Od platformy 

background image

19 

 

na  półpiętrze  musiałem  Andreę  wziąć  na  ręce,  bo  sprawiała  wraŜenie,  Ŝe  nie  zrobi  ani  jednego 
kroku więcej. Niosąc ją czułem, jak przytula głowę do mojej szyi. Postawiłem ją przy drzwiach jej 
pokoju, w przeciwległej części do tej, którą zajmowałem z Bacą i Marcysia. Przekręciłem klucz w 
zaniku  i  wprowadziłem  Amerykankę  do  jej  apartamentu.  Chciałem  zapalić  światło,  ale  ona 
natychmiast  przyciskała  kontakt  i  wokół  nas  zapadały  ciemności.  Udało  mi  się  dojrzeć,  gdzie  jest 
łóŜko i tam próbowałem zaprowadzić Andreę. 

- Tygrysku! - wyszeptała ucieszona. 
Chwyciła  mnie  za  koszulę  i  ciągnęła  za  sobą.  Gdyby  to  robił  bandyta,  uwolniłbym  się  bez 

trudu,  ale  przecieŜ  nie  mogłem  uŜywać  siły  wobec  tej  pijanej  niewiasty.  Wiłem  się  jak  węgorz 
rzucony  na  brzeg  i  w  końcu  wyrwałem  się.  OstroŜnie  omijając  w  mroku  meble  próbowałem 
przedostać się do drzwi, ale Andrea zaczęła jęczeć, jakby ją coś bolało. 

- Co się stało? - zapytałem zaniepokojony. 
- Chodź do mnie - usłyszałem zalotny szept. 
- MoŜe wezwę lekarza? 
-  Co  z  ciebie  za  facet?  -  nagle  zmieniła  ton  głosu.  -  Chyba  nie  traktujesz  sam  siebie  jak 

bezuŜytecznego eksponatu. 

Od dłuŜszego czasu, kiedy tylko zjawiła się w saloniku, nie opuszczało mnie dziwne uczucie 

nierealności tego co się wokół mnie dzieje. Szybko przeanalizowałem wydarzenia dzisiejszego dnia 
i  nabrałem  pewności.  Nie  zwaŜając  na  nic  wybiegłem  z  pokoju  Andrei.  W  kasztelu  panowała 
nienaturalna cisza. Korytarze oświetlały tylko małe lampki kinkietów i kontrolki umieszczone przy 
kontaktach.  Rzuciłem  się  w  kierunku  schodów  prowadzących  na  parter.  W  holu  nikogo  nie  było. 
Drzwi  do  saloniku  były  zamknięte,  ale  zza  nich  dobiegał  odgłos  cichego  stukania.  Wybiegłem  na 
taras przed wejściem. Z niego przez okna i oszklone drzwi moŜna było zajrzeć do saloniku. Tam na 
krześle, związany i zakneblowany wiercił się recepcjonista. Do pieca był przystawimy stolik, a na 
nim stała postać ubrana w czarny strój i kominiarkę. Młotkiem stłukiwała kafle na szczycie pieca. 
Wiecie, co na nich było? Sceny z Ŝycia Janosika! Ich oglądanie przerwała mi pijana Andrea. 

Pamiętałem,  Ŝe  od  strony  niewielkiego  stawu  i  altanki  z  grillem  były  otwarte  okna. 

Przeskoczyłem  przez  metalową  balustradę  i  obiegłem  kasztel.  Przy  okazji  zerknąłem  w  górę.  W 
oknie  sypialni  zobaczyłem  twarz  Marcysi,  która  widząc  moje  wyczyny  nagle  zniknęła.  Pewnie 
postanowiła obudzić Bacę. 

Okno  rzeczywiście  było  otwarte.  Musiałem  tylko  wejść  na  prawie  dwumetrowej  wysokości 

kamienną  podmurówkę  i  dopiero  potem  przejść  przez  parapet  znajdujący  się  metr  wyŜej.  Kiedy 
dostałem  się  do  saloniku,  bandyta  właśnie  z  rozmachem  młotkiem  rozbił  jeden  z  kafli.  Usłyszał 
mnie  i  obejrzał  się.  Błyskawicznie  wyjął  pistolet  i  wycelował  go  w  recepcjonistę.  Ten  zbladł,  a 
potem poczerwieniał na twarzy. 

- Znowu się spotykamy - odezwałem się po francusku. 
- Tak - Janosik zeskoczył ze stołu. 
- Myślisz, Ŝe warto było rozbijać taki piękny piec? 
- Wiesz, czemu to zrobiłem? 
-  Wiem.  Spodziewałeś  się,  Ŝe  to  tam  panicz  ukrył  wskazówki  Janosika  dotyczące  miejsca 

ukrycia skarbu rozbójników. Ale Ŝadne złoto nie jest warte tego, by dla niego niszczyć zabytek. Nie 
musiałeś rozbijać wszystkich kafli, tylko ten jeden - właściwy. 

- Skąd wiedziałbyś, który? 
- Trzeba było się przyjrzeć scenom wymalowanym na piecu przez panicza. 
- Ty to zrobiłeś? 

background image

20 

 

- Nie miałem czasu. 
- Ja teŜ, bo ty się zjawiłeś. 
- Panie Pawle! Co się dzieje?! Mamy dzwonić po policję? - zza zamkniętych drzwi rozległy 

się głosy Bacy i Marcysi. 

Janosik  podszedł  do  recepcjonisty  i  przystawił  lufę  pistoletu  do  głowy  męŜczyzny.  Bandyta 

mógł mieć broń gazową, tak jak podczas wizyty w dworze w Torbasach. A moŜe miał prawdziwy 
pistolet? Złoto nie było warte rozbicia pieca, a tym bardziej Ŝycia niewinnego człowieka. 

background image

21 

 

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

UCIECZKA JANOSIKA • POJEDYNEK W STAREJ LUBOWLI • TAJEMNICZY 

ZIELARZ • „LATAJĄCY MNICH” • PROBLEM JUSTYNY • PRAGNIENIA MARCYSI • 

PREZENT DLA PANI TEKLI • TAJEMNICZA SCHADZKA PRZY ZAMKU 

 

Spokojnie  patrzyłem  w  oczy  Janosika  czekając,  co  teraz  uczyni.  On  stał  przy  recepcjoniście 

niepewnie zerkając to w stronę drzwi wejściowych, to otwartego okna. 

- Znalazłeś to, czego szukałeś? - zapytałem. 
- Nie. 
- MoŜesz iść - zszedłem na bok dając Janosikowi wolną drogę do okna. 
- A ty nie będziesz mnie ścigał? 
- I tak jeszcze się spotkamy. 
- Masz rację - Janosik opuścił broń. 
Kątem oka zauwaŜyłem, Ŝe Baca zagląda do saloniku przez okno prowadzące na taras. 
-  Czy  wiesz,  jakie  były  okoliczności  śmierci  Kosidły?  -  próbowałem  wciągnąć  bandytę  w 

dyskusję. 

- Nie wiem, czemu mnie o to pytasz - Janosik powoli przesuwał się w kierunku okna. 
- Widziałem twoje akta. 
Janosik  drgnął.  Przez  ułamek  sekundy  miałem  uczucie,  Ŝe  zaraz  do  mnie  strzeli.  Jednak 

powstrzymał się. 

- Nie rozumiem, o co ci chodzi - stwierdził. 
- Są rzeczy, za które moŜna cię podziwiać - odpowiedziałem. - Teraz chyba czas na ciebie - w 

oddali słychać było policyjne syreny. 

- Jeszcze porozmawiamy - rzucił Janosik i skoczył do okna. 
Jednym  susem  przesadził  parapet  i  wylądował  na  ukrytym  w  mroku  podwórzu.  Podszedłem 

do recepcjonisty, zdarłem taśmę z jego ust i zacząłem rozwiązywać jego więzy. 

- Dziękuję - wykrztusił męŜczyzna. 
Na  zesztywnianych  nogach  podszedł  do  drzwi  i  przekręcił  klucz  w  zamku.  Ja  wszedłem  na 

stół  i  oglądałem  zniszczenia,  jakich  dokonał  Janosik.  Do  saloniku  wbiegli  Marcysia  i  Baca.  Na 
parkingu  migotały  niebieskie  światła  alarmowe  radiowozów.  Z  holu  słychać  było,  jak 
zdenerwowany Słowak rozmawia z policjantami. 

- Panie Pawle, co się stało? - dopytywał się Baca. - Kto rozbił kafle? Czemu on to zrobił? 
- Myślał, Ŝe tu jest skrytka wykonana przez panicza. 
- A nie było jej? 
- Nie - odpowiedziałem schodząc ze stołu. 
Nie miałem szans wyjaśnić młodzieŜy, dlaczego tak uwaŜałem, bo musiałem złoŜyć zeznania. 

Ekipa policyjna robiła zdjęcia, zbierała odciski palców, nawet sprowadzono psy tropiące. Wszystko 
na  nic.  Janosik  działał  w  rękawiczkach  i  odjechał  samochodem  zaparkowanym  około  dwustu 
metrów  od  kasztelu.  Oficer  z  patrolu  konsultował  się  z  funkcjonariuszami,  z  którymi  przed 
południem  rozmawiałem  w  KieŜmaroku.  Po  godzinie  byłem  wolny.  Postanowiłem  jeszcze  przed 
snem  porozmawiać  z  Andreą.  Pukałem  do  drzwi  jej  pokoju  -  nie  odpowiadała.  Dzwoniłem  ze 
swojej sypialni - wyłączyła telefon w swoim apartamencie. Byłem przekonany, Ŝe była wspólniczką 
Janosika  i  jej  zadaniem  było  zatrzymanie  mnie  na  górze,  bym  nie  przeszkadzał  Janosikowi. 
Policjantom nic nie mówiłem o roli, jaką mogła odegrać Andrea. 

background image

22 

 

- Dlaczego nie powiedział pan policjantom o Andrei? - dziwił się Baca,  kiedy  opowiadałem 

młodzieŜy o wieczornych zajściach, o Janosiku, który chciał kupić obraz i włamał się do pracowni 
Justyny. 

-  Janosik  i  Andrea  nie  będą  wiedzieli,  dlaczego  tak  uczyniłem  -  starałem  się  wyjaśnić.  - 

Słowaccy  policjanci  nie  mieliby  Ŝadnego  dowodu  na  współpracę  tej  pary,  więc  lepiej  udawać,  Ŝe 
nie  dostrzegłem  Ŝadnego  związku  między  jej  zachowaniem  a  akcją  Janosika.  Ta  niepewność,  co 
wiem, a czego się domyślam, będzie wymagała od nich większej ostroŜności, więc skończą się ich 
brawurowe  włamania.  Mogą  teŜ  uznać,  Ŝe  niczego  nie  zauwaŜyłem,  a  wtedy  zbyt  pewni  siebie 
popełnią błąd. 

- Czy za bardzo pan nie przekombinował? - Baca uśmiechał się. 
- MoŜe, ale nie zapominaj, Ŝe Oszyk był szpiegiem. On jest wyszkolony do takich  gier. Dla 

niego kaŜdy ruch przeciwnika ma ukryty sens i będzie go szukał w moim milczeniu. 

- A jest jakaś prawdziwa przyczyna pańskiego zachowania? - dopytywała się Marcysia. 
- Ostatnią partię rozgrywki z Janosikiem chcę przeprowadzić w Polsce - odparłem. 
- A czemu w tym piecu nie było skrytki? - Baca chciał poznać prawdę. 
-  Wskazówki  panicza  nie  były  ukryte  w  jakiejś  dziurze,  tylko  ich  sens  zawierał  się  w 

malunkach na kaflach. 

- I co pan tam znalazł? 
- Nic. Najpierw musiałem odprowadzić Andreę do jej pokoju... 
- Faceci! - Marcysia rzuciła pogardliwą uwagę. 
- Nic się nie wydarzyło! - zastrzegłem. - Kiedy wróciłem do saloniku, Janosik rozrabiał tam z 

młotkiem. Rozbił większość kafli. 

- MoŜe zapamiętał, co na nich było, a zniszczył je, byśmy nie odkryli instrukcji? - zgadywał 

Baca. 

-  Janosik  doskonale  wie,  Ŝe  piec  jako  zabytkowy  został  opisany  w  rejestrach 

konserwatorskich  i  tam  odnalazłbym  fotografie  kafli.  Włamywacz  zyskałby  najwyŜej  pół  dnia 
przewagi. On po prostu szukał skrytki. 

- Skoro jej nie znalazł, to wróci tu, by ją odszukać - Marcysia głośno się zastanawiała. 
-  Nie  sądzę.  Teraz  pojedzie  do  Polski.  Na  razie  nie  mogę  wam  powiedzieć,  czemu  tak 

uwaŜam. 

- Ma pan przed nami tajemnice? - Marcysia zrobiła obraŜoną minę. 
-  Kilka  -  uśmiechnąłem  się.  -  Będziemy  dłuŜej  współpracowali,  to  je  wszystkie  poznacie.  A 

teraz dobranoc! 

Szybko  wykąpałem  się  i  ułoŜyłem  do  snu.  Było  mi  obojętne,  co  teraz  zrobi  Janosik. 

Wiedziałem, Ŝe i tak będzie musiał przyjechać do Polski i rozmówić się z Justyną. Często we śnie 
przychodziły mi do głowy róŜne, niekiedy szalone pomysły. Po przeŜyciach związanych z kolejnym 
spotkaniem z Janosikiem i długiej rozmowie z moimi młodymi współpracownikami miałem o czym 
myśleć.  Wiedziałem,  Ŝe  panicz  na  kaflach  piecowych  narysował  wskazówki.  Z  mojej  pobieŜnej 
lustracji, kiedy byłem sam w pomieszczeniu, zapamiętałem niektóre wymalowane obrazki. Były to 
sceny  ze  zbójnickiego  Ŝycia:  napad  na  kupca,  biesiada,  tańce  z  dziewczynami.  W  moich  snach 
uparcie  wracał  jeden  z  widoków.  Był  to  zamek,  którego  nie  potrafiłem  konkretnie  wskazać. 
Gwałtownie  przebudziłem  się  z  myślą,  Ŝe  muszę  czym  prędzej  na  kartce  narysować  szkic  tej 
budowli. Zapaliłem nocną lampkę i w torbie szukałem długopisu i ołówka. Musiałem hałasować, bo 
Baca usiadł i zdumiony przecierał oczy. 

- Co pan robi? - pytał zasłaniając się od światła. 

background image

23 

 

- Robię notatkę słuŜbową - wyjaśniłem. 
- Mówi pan powaŜnie? - nie dowierzał mi. 
- Coś mi się przyśniło - rzuciłem szybko robiąc szkic. 
-  Mnie  kiedyś  śniło  się,  Ŝe  wygrałem  w  toto-lotka,  a  rano  okazało  się,  Ŝe  zapomniałem 

nauczyć się do klasówki z chemii. Niech pan nie wierzy w sny. 

- Dobrze - skończyłem rysować i zamknąłem notes. - Przepraszam, Ŝe cię zbudziłem. Spróbuj 

zasnąć. 

O siódmej obudziło mnie szarpanie za ramię. Zdenerwowany Baca pochylał się nade mną. 
-  Andrea  wyjechała  skoro  świt,  godzinę  po  tym  jak  odjechał  ostami  policjant  -  zdawał  mi 

relację. - Obudziłem się  wcześniej i zszedłem do recepcji, Ŝeby zapytać,  czy zamówiła budzenie i 
na którą godzinę. 

- Trudno - jęknąłem przewracając się na drugi bok. 
-  Jak  pan  moŜe?!  To  ewidentny  dowód,  Ŝe  współpracowała  z  Janosikiem!  -  Baca  był 

oburzony moją obojętnością. 

- Wiem, ale przecieŜ nie będziemy jej ścigali za to, Ŝe wieczorem wypiła za duŜo szampana i 

wyjechała o świcie? 

- Nic nie rozumiem - zrezygnowany Baca siadł na łóŜku. 
-  Pamiętaj,  Ŝe  dla  niego  to  gra  -  odwróciłem  się  do  chłopca  i  przecierałem  zaspane  oczy.  - 

Stawka jest być moŜe wysoka, ale on lubi takie rozgrywki i teraz nie daruje. Będzie szukał skarbu... 

- Tego, po który wybrał się panicz? - zgadywał Baca. 
Teraz  złapałem  się  na  tym,  Ŝe  moi  młodzi  współpracownicy  nic  nie  wiedzieli  o  napisie  na 

obrazie,  o  szukaniu  skarbu.  Byli  święcie  przekonani,  Ŝe  jedynym  celem  moich  poszukiwań  był 
skarb, o którym Kosidło opowiadał malarzowi w czasie jego pleneru pod zamkiem Czorsztyn. 

- Właśnie - udzieliłem wymijającej odpowiedzi. 
- Jakie ma pan plany na dzisiaj? - Marcysia wyszła ze swojej sypialni ubrana i umalowana. 
-  Najpierw śniadanie, potem powrót do Polski - stwierdziłem. 
- A co pan rysował w notesie? - dopytywał się Baca. - Co takiego się panu przyśniło? 
- Ślub z Justyną - Ŝartowała Marcysia. 
- W Ŝadnym wypadku! - stanowczo zaprzeczałem. - Chyba byśmy się pozabijali. Dobrze, Ŝe 

mi przypomniałeś o tym rysunku. 

Nim  zeszliśmy  na  śniadanie  wziąłem  notatnik.  Przy  posiłku  pokazałem  rysunek  moim 

młodym współpracownikom. 

- Wiecie, co to za zamek? - pytałem ich. 
- Nie ma pan talentu - Baca ocenił moje dzieło. 
-  W  szkolnej  bibliotece  mamy  katalog  zamków,  moŜe  tam  znajdziemy  coś  podobnego?  - 

podpowiadała Marcysia. 

- Widziałem chyba większość polskich zamków, które byłyby w tak dobrym stanie. MoŜe ta 

warownia nie stoi w Polsce? - głośno się zastanawiałem. - Ona musi być na Słowacji! Proszę pana?! 
- zagadnąłem przechodzącego koło nas kelnera. 

- Tak? Coś państwu podać? - jego postawa i strój przywodziła mi na myśl postaci z powieści 

o przygodach dzielnego wojaka Szwejka. 

- Kiedyś widziałem w gazecie zdjęcie podobnego zamku - pokazałem Słowakowi rysunek. - 

Niestety, zapomniałem nazwy miasta, gdzie on stoi. 

Kelner z uwagą patrzył na moje bazgroły. 
-  Lubowniansky  Hrad  -  powiedział  po  chwili.  -  Zamek  w  Starej  Lubowni  -  po  chwili 

background image

24 

 

powtórzył  nazwę  w  języku  polskim.  To  blisko  granicy  z  Polską  -  pokazał  w  kierunku  mapy, 
widocznej na ścianie w holu. 

Natychmiast podszedłem tam i zobaczyłem, jak dojechać do tego miejsca. Potem wróciłem do 

stołu i szybko dopiłem kawę. 

- Zbieramy się - popędzałem Bacę i Marcysię. - Nie ma chwili do stracenia! 
Pół godziny później popędziliśmy na północ, drogą przez KieŜmarok. Po drodze Baca czytał 

nam  informacje,  jakie  znalazł  w  atlasie  samochodowym.  Uzupełniałem  je  swoją  wiedzą 
historyczną. Stara Lubowla, po słowacku Stara L'ubovňa, to jedno z najstarszych miast na Spiszu - 
istnieje  od  połowy  XIII  wieku.  Do  jego  powstania  i  rozwoju  przyczyniła  się  księŜniczka  Kinga, 
późniejsza  święta.  W  1364  roku  Stara  Lubowla  była  wolnym  miastem  królewskim,  które  w  1412 
roku weszło w skład zastawu polskiego, czyli szesnastu miast spiskich przekazanych przez cesarza 
Zygmunta  Luksemburskiego  w  administrację  królowi  polskiemu.  Później  Polacy  utworzyli 
starostwo spiskie, do którego weszła między innymi Stara Lubowla. Jednym ze starostów był ksiąŜę 
Jerzy  Lubomirski,  który  w  powieści  „Potop”  Henryka  Sienkiewicza  witał  na  ziemiach  polskich 
powracającego Jana Kazimierza. 

Najcenniejszym  zabytkiem  miasta  jest  zamek  wybudowany  na  wapiennej  skale,  ponad 

siedemset  metrów  nad  poziomem  morza.  Twierdzę  wybudowano  na  początku  XIV  wieku.  JuŜ  w 
XV wieku na mocy umowy o zastawie była administrowana przez polskich starostów, zwanych tu 
kapitanami. Ich zadaniem było głównie ściąganie podatków z zastawionych miast. Załoga zamku w 
czasie  pokoju  była  nieliczna:  egzekutor  myta,  zbrojmistrz,  klucznik,  kucharz,  piekarz,  piwowar, 
palacz,  trębacz,  odźwierny,  woźnice  i  czterech  straŜników.  Tu  w  1419  roku  mieszkał  Władysław 
Jagiełło,  który  z  wysłannikami  papieŜa  omawiał  warunki  pokoju  z  KrzyŜakami  i  tu  bezskutecznie 
czekał  na  cesarza.  Do  Starej  Lubowli  z  Wawelu,  przez  Czorsztyn,  przywieziono  insygnia 
królewskie.  W  1683  roku  na  zamku  zatrzymał  się  powracający  spod  Wiednia  Jan  III  Sobieski.  W 
1768  roku  więziono  tu  sławnego  polskiego  podróŜnika  i  awanturnika  Maurycego  Augusta 
Beniowskiego, który chciał przyłączyć się do konfederatów barskich. Beniowski uciekł, ale potem 
trafił  do  niewoli  rosyjskiej.  Uciekł  z  Kamczatki  i  przez  Kuryle,  Japonię  i  Makao  trafił  na 
Madagaskar, gdzie w 1773 roku został królem. Po pierwszym rozbiorze Polski zamek i cały Spisz 
znalazły się na terenie zaboru austriackiego. Ostatnim polskim właścicielem zamku był przed drugą 
wojną światową hrabia Jan Zamoyski. 

Zamek było widać z drogi. Potem zniknął nam z oczu i tylko jego fragmenty dostrzegaliśmy 

między  drzewami  wjeŜdŜając  ciasnymi  zakrętami  pod  górę.  Zatrzymałem  wehikuł  na  parkingu  i 
dalej  pomaszerowaliśmy  na  piechotę.  Najpierw  szliśmy  asfaltową  drogą.  Nie  więcej  niŜ  godzinę 
wcześniej  padał  tu  deszcz,  więc  poboczem  płynęły  jeszcze  struŜki  wody.  Kiedy  wyszliśmy 
spomiędzy  drzew  na  plac  z  drugim,  mniejszym  parkingiem,  zobaczyliśmy  górującą  nad  nami 
twierdzę. MoŜna do niej było dojść stromymi schodami lub dłuŜszą ścieŜką przez las. Wybraliśmy 
się na skróty. Wejście z bramą zamkową znajdowało się w wysokim barakowym bastionie. Okazało 
się, Ŝe kasa była jeszcze zamknięta. Mogliśmy jedynie zajrzeć na dziedziniec pomiędzy pierwszym 
bastionem, następną wieŜą bramną dobudowaną do okrągłej baszty renesansowej, zwanej rondlem, 
i wschodnim bastionem ozdobionym maleńkimi wieŜyczkami. 

- Kto by pomyślał, Ŝe kaŜą nam czekać dwadzieścia minut - Baca z niedowierzaniem patrzył 

na nieustępliwą kasjerkę. 

-  Widocznie  dopiero  wtedy  zostaną  otwarte  sale  wystawowe,  wyłączone  alarmy  i  będziemy 

mogli swobodnie zwiedzać warownię - uspokajałem chłopca. 

- Jakie tu mogą być alarmy? - Baca wzruszył ramionami. 

background image

25 

 

-  Chodźmy,  nie  będziemy  marnowali  czasu,  tylko  obejdziemy  zamek  -  zaproponowałem.  - 

Jeden z moich wykładowców na studiach mawiał, Ŝe zwiedzanie budowli trzeba zacząć od obejścia 
jej dookoła. 

Od wejścia poszliśmy wzdłuŜ długiego muru kurtynowego w kierunku zachodniego bastionu. 

Był  on  zaprojektowany  w  XVI  wieku  przez  Antona  Vlacha-Italica.  Mogliśmy  od  dołu  podziwiać 
potęŜne mury z ośmioma strzelnicami armatnimi. Maszerowałem opierając się prawą ręką o mur i 
starając  nie  patrzeć  w  lewo  na  stromy  stok.  Obeszliśmy  bastion  i  znaleźliśmy  się  pod  murami 
pierwotnej, gotyckiej części zamku. Na wysokości potęŜnego donŜonu zobaczyliśmy, Ŝe wyrwę w 
murze zamknięto drucianą siatką nad którą wystawało potęŜne, drewniane ramię z kołowrotem.  Z 
jego  pomocą  transportowano  na  górę  materiały  budowlane  niezbędne  do  odbudowy  i  remontu 
zamku. 

Poczułem, Ŝe Baca trącił mnie w ramię. Spojrzałem na niego, a on wymownie, ruchem brwi 

pokazał,  Ŝeby  spojrzał  na  wieŜę.  Szybko  zadarłem  głowę.  ZdąŜyłem  zobaczyć,  jak  w  jednym  z 
okien  znika  czyjaś  twarz.  Rozpoznałem  ją  podobną  do  tej  ze  zdjęcia,  jakie  widziałem  w 
komisariacie w KieŜmaroku. To był Janosik! 

- Zaalarmujcie obsługę, Ŝe na zamku jest włamywacz! - rozkazałem młodym Ŝeby pobiegli w 

kierunku wejścia. 

Podskoczyłem  i  chwyciłem  się  belki  wystającej  nad  płotem.  Podciągnąłem  się  i  po  chwili 

zbiegłem po tej chwiejnej konstrukcji na niewielki dziedziniec między murem a pałacem gotyckim. 
Wzrokiem  szukałem,  którędy  mógłbym  wejść  do  wieŜy.  Odszukałem  przejście  i  wbiegłem  po 
schodach.  Stołp  wybudowany  na  początku  XIV  wieku  z  trzema  przyporami  dawniej  odgrywał 
waŜną  funkcję  obronną  i  obecnie  był  jedną  z  atrakcji  zamku.  Po  pokonaniu  pięciu  pięter  moŜna 
było dojść na taras widokowy, z którego musiał rozciągać się piękny widok. Wszedłem do wnętrza 
cylindrycznej,  wybudowanej  z  kamieni  budowli.  Czujnie  rozglądałem  się  na  boki.  Nie  było  tu 

Ŝ

adnych  kryjówek.  Drewniane  podłogi  i  schody  nie  dawały  moŜliwości  zorganizowania  zasadzki. 

Czego mógł tu szukać Janosik? 

Powoli  wspinałem  się  po  stopniach.  Na  drugim  piętrze  przeczytałem  informację,  Ŝe  tu  było 

więzienie, w którym trzymano Maurycego Beniowskiego. Zacząłem się zastanawiać, czemu młody 
szlachcic umieścił ten zamek na kaflu? Czy miał to być tylko punkt orientacyjny, czy z fortecą była 
związana jakaś konkretna historia? 

Na  górze  skrzypnęły  deski.  Janosik  musiał  tam  być.  Rozwaga  nakazywała  poczekać  na 

przyjście  pracowników  muzeum.  OstroŜnie  wyjrzałem  na  górę.  Usłyszałem  odgłos  uderzania 
młotkiem o kamienie. Janosik znowu brutalnie próbował dobrać się do jakiejś skrytki! 

Nie  wytrzymałem  i  delikatnie  stawiając  kroki  zacząłem  się  wspinać.  Kolejne  piętro  było 

puste,  następne  teŜ.  Stukanie  było  głośniejsze  i  bardziej  nerwowe.  Poddałem  się  emocjom  i 
wbiegłem na ostatni poziom. Szybko rozejrzałem się dookoła. Nikogo tu nie było! Pod ścianą leŜał 
młotek,  którym  Janosik  stłukł  połoŜony  niedawno  tynk.  Zdziwiony  zatrzymałem  się  na  chwilę. 
Pojąłem swój błąd, ale było za późno. Janosik skoczył na mnie z belek podtrzymujących spiczasty 
dach  wieŜy.  Wylądował  na  moich  ramionach.  Natychmiast  rzuciłem  się  na  kolana  pochylając 
głowę, Ŝeby zrzucić go z siebie. On z impetem poleciał w stronę ściany, ale zdąŜył chwycić mnie za 
kołnierz i pociągnął za sobą. 

Chcąc  wstać  uklęknąłem  na  jedno  kolano.  Kątem  oka  zauwaŜyłem,  Ŝe  Janosik  sięga  po 

młotek  i  chce  nim  uderzyć  mnie  w  kolano.  W  ostatniej  chwili  uchyliłem  się,  ale  straciłem 
równowagę.  Ten  moment  Janosik  wykorzystał  i  błyskawicznie  wstał.  Pchnął  mnie  na  ścianę  w 
kierunku  okna.  Na  moment  przestraszyłem  się,  Ŝe  zechce  mnie  wyrzucić  na  zewnątrz.  Obaj 

background image

26 

 

zobaczyliśmy to samo.  WzdłuŜ muru zewnętrznego biegła jedna  grupka  ludzi, a przez dziedziniec 
wewnętrzny pomiędzy ruinami gotyckiego pałacu i murem oporowym druga. Na czele tej pierwszej 
zauwaŜyłem sylwetki Bacy i Marcysi. 

- Ciekawe, jak teraz uciekniesz? - wysapałem do Janosika. 
-  Wezmę  ze  sobą  polisę  ubezpieczeniową  -  usłyszałem  odpowiedź.  Janosik  przytknął  mi  do 

skroni lufę pistoletu. 

- Czujesz ten zapach? - zapytał. 
Prawdziwa broń ma niepowtarzalny zapach, inny od pistoletów gazowych. Ten brutalny gest 

miał mi tylko dać do zrozumienia, Ŝe Janosik nie Ŝartuje i nie powinienem liczyć na to, Ŝe uda mi 
się uciec. Musiałem mu być posłuszny. 

- Na dół! - rozkazał dźgając mnie pistoletem w plecy. 
Szybko  schodziłem  cały  czas  mając  na  karku  Janosika.  Z  dołu  juŜ  słychać  było  okrzyki 

Słowaków. Zeszliśmy na trzecie piętro. Janosik wyjął wytrych i podał mi go. 

-  Otwórz!  -  miał  na  myśli  zamek  firmy  Yale  w  drewnianych  drzwiach.  Posłuchałem  go. 

Zastanawiałem się, czy nie spróbować opóźnić jego ucieczki, ale doszedłem do wniosku, Ŝe Janosik 
był bezwzględny i mógł uŜyć broni przeciwko nadbiegającym ludziom. Za drzwiami było przejście 
do  resztek  pałacu  gotyckiego.  Znaleźliśmy  się  na  niewielkim  występie,  a  przed  nami  były  tylko 
wąskie  belki  stropowe.  Pod  nimi  widać  było  tylko  rusztowania  i  miny.  Słyszałem,  Ŝe  Janosik 
zamknął za nami drzwi. W samą porę, bo po chwili na schodach rozległ się tupot wielu nóg. Ktoś 
szarpnął za klamkę i sprawdził, czy drzwi są zamknięte. 

-  I  co  teraz?  -  odwróciłem  się  do  Janosika.  -  Chcesz  tu  tak  tkwić,  a  moŜe  zrzucisz  mnie  na 

mury? 

- Kiedyś oglądałem wasz serial o Janosiku - Słowak szeptał mi do ucha. - On chyba nie był 

taki  okrutny.  MoŜe  dlatego,  Ŝe  Polacy  uznali  go  za  swojego  bohatera.  Tam  był  teŜ  słowacki 
rozbójnik, którego oczywiście przedstawiono jako czarny charakter. 

- To była tylko prawda ekranu - broniłem się. 
Wolałem skupić uwagę na rozmowie niŜ na widoku pode mną. Nagle Janosik zdjął z ramienia 

i podał mi cienką, ale mocną linę wspinaczkową. 

- ObwiąŜ się w pasie - powiedział. - Zrób to solidnie. 
Wykonałem polecenie. Janosik uczynił to samo. 
- Idź - dźgnął mnie w Ŝebro. 
- Chcesz nas zabić? - cofnąłem się. 
- Wiesz, co to jest? - nagle przed oczami zobaczyłem tłumik do pistoletu. - Ile razy widziałeś 

to na filmach? Zrobię to po cichu, ukryję się na tym występie i mogę poczekać do zmroku. Uczono 
mnie tego, jak po cichu likwidować problemy i jak być cierpliwym. 

- MoŜemy zaczekać razem - proponowałem. - Będę siedział cicho jak myszka. 
- Idź! - Janosik nie ustępował. 
Musiałem  zrobić  krok  w  prawo  i  w  bok,  by  stanąć  na  belce  szerokości  trzydziestu 

centymetrów.  To  mniej  więcej  ryle,  ile  ma  siedzisko  ławeczki  gimnastycznej.  Spacer  po  niej  nie 
nastręcza większych problemów w sali gimnastycznej. O wiele gorzej idzie się mając świadomość, 

Ŝ

e kaŜdy błąd oznacza spadnięcie kilkanaście metrów niŜej na metalowe konstrukcje lub kamienie. 

Stawiałem  kroki  starając  się  nie  zwracać  uwagi  na  widok  pode  mną.  Gdzieś  z  dołu  dobiegł 

mnie  trzask  i  zobaczyłem,  jak  z  muru  na  lewo  ode  mnie  tryskają  odłamki  cegieł.  Gwałtownie 
obróciłem się, Z dołu, z odległego dziedzińca, strzelał do nas policjant. Z okien wieŜy wyglądali na 
nas pracownicy muzeum. 

background image

27 

 

- To chyba koniec? - odwróciłem się do Janosika. 
Znowu  miał  kominiarkę  nasuniętą  na  twarz.  Był  ubrany  w  czarny,  wojskowy  strój.  Boczne 

kieszenie  spodni  i  kurtki  miał  wypchane,  a  w  pasie  był  obwiązany  liną.  W  ręku  trzymał  pistolet. 
Zatrzymał się. Najpierw wycelował broń w wieŜę, słowaccy muzealnicy pochowali się. Z dołu padł 
drugi  strzał.  I  tym  razem  kula  takŜe  uderzyła  w  mur.  Janosik  odpowiedział  ogniem.  Szybko,  trzy 
razy  nacisnął  spust.  Na  dziedzińcu  zapanowało  zamieszanie,  a  policjanci  pierzchli  na  boki  kryjąc 
się pod ścianami. 

- Idź! - Janosik wrzasnął na mnie. 
Odwróciłem  się  i  ruszyłem  przed  siebie.  Po  minucie  byłem  przy  północnej,  szczytowej 

ś

cianie dawnej  gotyckiej budowli. Tu stało rusztowanie. Mieliśmy po nim zejść. Dotarliśmy tylko 

piętro  niŜej,  kiedy  na  dole  pojawili  się  trzej  słowaccy  policjanci  i  wymierzyli  w  nas  pistolety. 
Janosik skierował broń na mnie. 

- Ani kroku, bo go zastrzelę! - zawołał po słowacku. - Tam! - pokazał mi małe okienko. 
Przeszedłem przez nie i znalazłem się na kolejnej belce stropowej, tym razem nad korytarzem 

łączącym  niegdyś  dwa  piętra  pałacu  gotyckiego  i  renesansowego,  widocznego  przede  mną.  Pod 
długą na osiem metrów galerią dawniej był przejazd. Do naszych czasów ocalały tylko dwie boczne 

ś

ciany. Nie wiedziałem, dokąd Janosik chciał dojść, bo część renesansowa takŜe była zrujnowana. 

- Szybciej, szybciej! - Janosik popędzał mnie słysząc, Ŝe policjanci wchodzą na rusztowanie i 

próbują przedostać się dołem. 

Przebiegłem te kilka metrów i szczęśliwy dotknąłem muru. Na lewo ode mnie, na wysokości 

moich ramion, był otwór okienny. Postawiłem nogę na wystającym kamieniu, zrobiłem krok w bok 
i potem podciągnąłem się do środka. Janosik szarpnięciem kazał mi zaczekać. Pomogłem mu wejść 
na  deskę  przeciągniętą  między  dwoma  belkami.  Nad  nami,  na  wietrze  szumiały  folia  i 
impregnowane płótno rozciągnięte na belkowaniu stropu. 

- Tam! - Janosik wskazał mi drogę. 
Musieliśmy przejść belką do filaru, wokół którego było zbudowane rusztowanie. Przeszedłem 

prawie do celu, kiedy jednocześnie wydarzyły się dwie rzeczy. Najpierw z dołu dobiegł nas huk. To 
policjanci  przestrzelili  zamek  w  drzwiach  prowadzących  do  tej  części  ruin.  Janosik  widocznie 
przestraszył się, bo drgnął, stracił równowagę i ześliznął się. Szarpnęło mną. Miałem tylko ułamek 
sekundy  na  podjęcie  decyzji.  Czy  rzucić  się  i  kurczowo  trzymać  dźwigara,  po  którym  szliśmy? 
Wtedy  Janosik  zleciałby  na  sterty  desek,  cegieł  i  prętów  zbrojeniowych,  niechybnie  zabijając  się. 
Wybrałem  drugie  wyjście  i  skoczyłem  na  drugą  stronę,  by  spadając  zatrzymać  swoim  cięŜarem 
upadek Janosika. 

Liną  gwałtownie  szarpnęło,  kiedy  całym  swoim  ciałem  zatrzymałem  upadek  Janosika.  On 

zabujał  się  i  jak  małpa  na  lianie  przepłynął  pode  mną  wprost  na  rusztowanie.  Bezpiecznie 
wylądował  na  podeście.  Mnie  bolał  brzuch  i  ramiona.  Wisiałem  tak  dziewięć  metrów  nad  ziemią. 
Policjanci juŜ przedzierali się od drzwi w naszym kierunku. 

- Dziękuję i przepraszam! - krzyknął Janosik i wycelował pistolet w moją stronę. 
Wystrzelił,  a  ja  odruchowo  zamknąłem  oczy.  Janosik  przestrzelił  linę.  Otworzyłem  oczy  i 

zobaczyłem,  Ŝe  mknę  ku  ziemi  prosto  na  stertę  worków  z  cementem.  Koło  mnie  przelatywały 
pociski  wystrzeliwane  przez  policjantów  w  kierunku  Janosika.  Nie  mogłem  zrobić  nic  prócz 
osłonięcia rękoma głowy. Uderzenie było tak silne, Ŝe zabrakło mi tchu w piersiach. Sturlałem się 
ze  sterty  worków  i  uderzyłem  w  jakąś  dyktę.  Okazało  się,  Ŝe  zakrywała  ona  cembrowinę  studni 
znajdującej  się  w  piwnicy  zamkowej.  Spadłem  w  nią  głową  w  dół  i  nagle  zatrzymałem  się.  Nie 
wiedziałem, czy to ktoś chwycił linę, czy ona zaczepiła o coś. Poczułem tylko, Ŝe wyślizguję się z 

background image

28 

 

niej, kiedy obręcz z pasa przesunęła się na moje biodra. Wokół mnie były tylko ciemności. Z górnej 
kieszeni kurtki wyjąłem malutką latarkę ołówkową i poświeciłem dookoła. Studnię wykuto w skale 
i  miała  ona  średnicę  około  dwóch  metrów.  Kiedy  chciałem  zobaczyć  jak  jest  ona  głęboka,  znowu 
zacząłem spadać. 

Zapamiętałem tylko gwałtowną burzę myśli i to jak chlapnąłem w grubą, śmierdzącą, kleistą 

warstwę  błota.  LeŜałem  z  rozstawionymi  na  boki  ramionami  i  nogami.  O  dziwo,  nigdzie  nie 
dotykałem  ściany.  Na  koniec  uderzył  mnie  w  głowę  koniec  liny,  którą  pociągnąłem  tu  za  sobą. 
WciąŜ trzymałem w ręku latarkę. Palcem oczyściłem Ŝarówkę i ciekawie rozglądałem się. Byłem w 
piwnicy  o  bokach  szerokości  około  czterech  metrów  z  bocznymi  niszami  wykutymi  w  ścianach. 
Spojrzałem do góry. Cembrowina miała kształt lejka zwęŜającego się ku górze. Teraz zauwaŜyłem, 

Ŝ

e zsuwa się na mnie jeden z tych worków, na który spadłem. Z góry dobiegały odgłosy strzelaniny, 

jakieś okrzyki. 

Chciałem  odsunąć  się,  by  worek  nie  spadł  prosto  na  mnie.  Błoto  zaczęło  mnie  wciągać  w 

głąb.  Worek  juŜ  wisiał  na  krawędzi  cembrowiny,  Rękoma  wykonałem  ruch  jakbym  chciał  płynąć 
„Ŝabką” i przesunąłem się o pół metra. Jeszcze raz spróbowałem i krawędź jednej z nisz znalazła się 
w  zasięgu  mojej  ręki.  Moje  nogi  po  uderzeniu  spadającej  zaprawy  cementowej  zaczęły  tonąć. 
Rozpaczliwie  chwyciłem  się  ściany  i  podciągnąłem  się,  a  następnie  wciągnąłem  do  niszy.  Po 
pierwszym worku spadły następne, a potem sterta cegieł i jakiegoś gruzu. Wokół zaczął unosić się 
duszący  pył,  a  powietrze  śmierdziało  siarkowodorem,  Z  trudem  oddychałem.  Znowu  oczyściłem 
latarkę z błota. Okazało się, te szczęśliwie wnęka, w której się znalazłem, była początkiem jakiegoś 
korytarza prowadzącego ku górze. Był to zwęŜający się do średnicy metra komin. Zapierałem się o 

ś

ciany, bo wszystko wokół pokryte był śluzem. Nie świeciłem przed siebie oszczędzając baterię w 

latarce. Nagle uderzyłem głową o deski. Po drugiej stronie usłyszałem jakieś głosy. 

- Pomocy! - krzyknąłem. 
Jeszcze  raz  naparłem  barkiem  na  zaporę.  Zaczęła  powoli  ustępować.  Jacyś  ludzie  krzyczeli 

przeraŜeni,  potem  zaległa  cisza.  Po  chwili  deski  ustąpiły  bardzo  lekko,  a  moje  oczy  poraził  silny 
strumień z czyjejś latarki. Widziałem jedynie wymierzone we mnie lufy pistoletów. 

Nie  miałem  siły  mówić,  tylko  czekałem,  aŜ  zostanę  wyciągnięty.  Wyprowadzenie  mnie  z 

zamku  wyglądało  imponująco:  cuchnący  i  brudny;  otoczony  kordonem  policjantów  i  na  oczach 
wielu gapiów zostałem wciśnięty do radiowozu. Wylądowałem na dobrze mi znanym komisariacie 
policji  w  KieŜmaroku.  Policjanci  opłukali  mnie  z  błota,  dali  jako  odzienie  zastępcze  jakiś  dres  i 
dopuścili przed oblicze znanych mi juŜ dwóch śledczych. 

- To było coś - powiedział naczelnik wydziału kryminalnego. 
-  Dawno  nasi  chłopcy  nie  mieli  takiej  strzelaniny  -  przyznał  komendant  -  Centrala  chciała 

nawet przysłać oddział specjalny. 

- Janosik wam uciekł? - domyśliłem się. 
- Jak zwykle - przyznał naczelnik. 
- Jakim sposobem? - dopytywałem się. 
- Po prostu, w pewnym momencie rozpłynął się w powietrzu - komendant bezradnie rozłoŜył 

ręce.  -  MoŜe  nam  pan  wyjaśnić,  jak  to  się  stało,  Ŝe  pan  i  Janosik  tak  często  się  spotykacie  i 
powodujecie takie zniszczenia? MoŜe uprzedzi nas pan przed swoim następnym krokiem? 

-  Z  Janosikiem  podąŜamy  tym  samym  tropem...  -  opowiedziałem  policjantom,  dlaczego 

przyjechałem do Starej Lubowli. - Nie wiem, czego tam naleŜało szukać - przyznałem się. 

-  Nie  sądzę,  Ŝeby  przez  tyle  lat  pozostał  tam  jakikolwiek  ślad  z  tamtych  czasów  -  mówił 

naczelnik. - Zamek pod koniec wojny był więzieniem gestapo, a po wojnie popadł w ruinę. 

background image

29 

 

- Jednak Janosik czegoś tam szukał - powiedziałem. 
- Co pan teraz zamierza robić? 
- Chciałbym wrócić do Polski, by tam schwytać Janosika. 
- To Ŝyczymy powodzenia - komendant podał mi rękę na poŜegnanie. 
Naczelnik  nie  Ŝegnał  się,  tylko  zaprosił  mnie  do  swojego  auta.  Moje  rzeczy  złoŜyliśmy  w 

worku,  w  bagaŜniku.  Poinformował  mnie,  Ŝe  Marcysia  i  Baca  goszczeni  są  przez  pracowników 
muzeum.  Czekali  na  mnie  na  zamku.  Na  miejscu  okazało  się,  Ŝe  byli  juŜ  na  parkingu,  przy 
wehikule.  Wziąłem  z  torby  swoje  ubranie,  kocami  zasłoniłem  okna  w  wehikule  i  przebrałem  się. 
Podziękowałem  naczelnikowi  za  pomoc  i  zaprosiłem  młodzieŜ  na  obiad  w  małej  budce  obok 
parkingu. 

W środku Słowacy oglądali mecz hokeja. 
-  Polacy!  -  właścicielka  z  ogromnym  barankiem  jasnych  włosów  witała  nas  z  otwartymi 

ramionami. - Co chcecie zjeść? 

- A co ma pani takiego typowo słowackiego? - zapytałem. 
- Knedliczki i gulasz - usłyszałem odpowiedź. 
Nie  zastanawiałem  się  wiele  i  zamówiłem  to  danie.  Zdziwiło  mnie,  Ŝe  moi  młodzi 

współtowarzysze  zdecydowali  się  wybrać  hamburgery  obficie  kapiące  tłuszczem  i  sosami.  Po 
kilkunastu  minutach  oczekiwania  na  moje  danie  zrozumiałem  ich  decyzję.  Knedliczki  wcale  nie 
były  jakimiś  pysznymi  kluskami,  pyzami  czy  czymś  w  tym  rodzaju,  tylko  plastrami 
przypominającymi  kromkę  bez  skórki  łub  ciepłe  porcje  ciasta  droŜdŜowego.  Gulasz  był  nieco 
wodnisty,  a  znajdując  się  bliŜej  Węgier  -  ojczyzny  tej  potrawy  -  spodziewałem  się  właściwego 
przygotowania tego dania. 

Klęskę  kulinarną  osłodziły  mi  wiadomości  od  Marcysi  i  Bacy.  Okazało  się,  Ŝe  nie  zasypiali 

gruszek w popiele i porządnie wypytali dyrektora zamku na temat przeszłości tego miejsca. 

-  Tu  na  zamku  zatrzymano  na  początku  XVIII  wieku  jakiegoś  młodego  szlachcica,  który 

krąŜył po okolicy i podobno szukał Janosika - relacjonowała Marcysia.  -  Trzymano  go tam,  gdzie 
Beniowskiego. Potem ten chłopak uciekł i podobno przystąpił do najemników. 

- Ta studnia, w której pan się znalazł, to był rodzaj zamkowego zsypu na śmieci - opowiadał 

Baca. - Kiedyś co jakiś czas go oczyszczano otwierając specjalne wrota na zboczu. Doszedł pan do 
dawnej kuchni zamkowej i nieźle wystraszył pracowników muzeum. 

- Straszenie to moja specjalność - smutno kiwałem głową. 
Po  posiłku  ruszyliśmy  w  kierunku  granicy.  Po  drodze  do  Niedzicy  postanowiłem  zajechać 

jeszcze do Czerwonego Klasztoru. Zabudowania klasztorne stoją u wejścia Dunajca w przełom, na 
wprost  polskiej  wsi  Sromowce  NiŜne.  Okazało  się,  Ŝe  Baca  i  Marcysia  nigdy  nie  zwiedzali 
muzeum,  więc  razem  zwiedziliśmy  je.  Czerwony  Klasztor  do  kasaty  józefińskiej  w  XVIII  wieku 
zamieszkiwali  kameduli.  Miejscowa  ludność  nazywała  ich  „niemymi  mnichami”,  bo  ich  reguła 
nakazywała milczenie. Otworzyli w klasztorze aptekę i pomagali w chorobach mieszkańcom Spisza 
i  Podhala.  W  jednej  z  cel  klasztornych  zatrzymałem  się  przed  litografią  wiszącą  na  ścianie. 
Przedstawiała  ona  mnicha  z  przyczepionymi  skrzydłami  lecącego  nad  górami.  Z  góry  piorunem 
strzelał w niego archanioł Gabriel. 

- Prawda, Ŝe ciekawe? - usłyszałem czyjś głos. 
Obejrzałem się. W progu stał starszy, przygarbiony człowiek. Opierał się na rzeźbionej lasce. 

Na twarzy sterczały kępki siwego, dwudniowego zarostu. Był ubrany w zielone płócienne spodnie, 
flanelową  koszulę  i  brązowy  sweter.  Na  nogach  miał  lekkie,  trochę  zuŜyte  mokasyny.  Mówił  po 
słowacku, ale trochę dziwnie. 

background image

30 

 

- Ciekawe - grzecznie przyznałem. - Ma pan na myśli wartość artystyczną czy przesłanie? 
- Pytasz pan o przesłanie? - bladoniebieskie oczy intensywnie się we mnie wpatrywały. - Po 

tym  jak  pan  mówi  poznaję,  Ŝe  przyjechał  pan  z  Polski.  To  ciekawe,  ale  mało  ludzi  widzi  w  tym 
obrazku przesłanie. Pan zna całą legendę o bracie Cyprianie? 

- Nie - odpowiedziałem. 
- Ma pan chwilę czasu? 
-  Tak  -  odpowiedziałem z  wahaniem,  bo  pamiętałem  o  Marcysi  i  Bacy.  Gotowi  jeszcze  byli 

podnieść raban, Ŝe znowu zniknąłem. 

-  Coś  pana  tam  trzyma?  -  staruszek  domyślił  się.  -  Ciekawe,  co  trzymało  ludzi,  którzy 

przekraczali bramę tego klasztoru przed wiekami? 

-  Przyjechałem  z  dwójką  przyjaciół  i...  -  tłumaczyłem  się,  ale  przerwałem,  bo  na  korytarzu 

usłyszałem czyjeś kroki. 

- To byli Baca i Marcysia. 
- ...i widzi pan, Ŝe mnie odnaleźli - dokończyłem. 
- To chodźcie wszyscy - staruszek zachęcał nas. 
Powędrowaliśmy za nim labiryntem korytarzy, przejść i furtek, do małego, białego domku za 

jabłonkami rosnącymi wokół kościółka. Staruszek wprowadził nas do pokoju, z którego wchodziło 
się do maleńkiej sypialni urządzonej na wzór klasztornej celi oraz kuchenki. Główne pomieszczenie 
było  ogromną  biblioteką,  bo  ksiąŜki  stare  i  nowe  zajmowały  prawie  wszystkie  ściany  i  stosami 
leŜały  na  parapecie  oraz  biurku.  Koło  niego  stały  jeszcze  dwa  stoliki,  a  za  nimi  półeczki  z 
ponumerowanymi flakonikami, w których były róŜne płyny i zioła. 

- Dziecko, zrób nam herbaty - staruszek poprosił Marcysię. 
Dziewczyna  poszła  do  kuchni,  a  my  usiedliśmy  na  krzesłach  ustawionych  przy  stoliku  w 

kącie. 

-  Byłem  kiedyś  w  Polsce  -  sapnął  staruszek  siadając.  -  To  było  bardzo  dawno  temu.  Byłem 

wtedy młody i za mało rozumiałem z tego co się wokół mnie dzieje. 

- Pan tu mieszka jak mnich - zauwaŜyłem. 
- Po trochu kontynuuję dzieło brata Cypriana - gospodarz pokiwał głową. 
- Szykuje pan lecznicze mieszanki ziół? - domyślałem się. 
- Tak. Pracuję nad zapachami. Wzrok, słuch, smak to takie zmysły, które zdefiniowaliśmy. A 

zapach? Jak to się dzieje, Ŝe tak ulotne wraŜenie potrafi zostać w naszej pamięci? Czy pochylając 
się nad świeŜo upieczonym chlebem myśli się o jego smaku czy zapachu? 

- Są specjalne olejki eteryczne - wtrącił Baca. 
-  Od  dawna  nie  mogę  sobie  dobrać  odpowiednich  perfum  -  powiedziała  Marcysia  wnosząc 

szklanki z herbatą. 

Na szklankach były plecione, wiklinowe koszyczki, Ŝeby nie parzyć sobie rąk. Kostki cukru 

leŜały  w  srebrnej  cukiernicy.  Kiedy  dziewczyna  stawiała  szklankę  przed  staruszkiem,  ten  chwycił 
jej  dłoń  i  delikatnie  przysunął  jej  wnętrze  do  swojego  nosa.  Głęboko  wciągnął  zapach  i  zamknął 
oczy. Marcysia była przeraŜona, a ja czekałem, co się wydarzy. 

- Chłopcze - starzec nie  otwierając oczu skierował palec na  Bacę - idź i przynieś mi z półki 

flakonik numer 34 i takie czarne pudełko z kluczem w zamku. 

Chłopak posłusznie wstał i podszedł ku półkom. Podał buteleczkę i skrzyneczkę staruszkowi, 

który puścił Marcysię i chwilę patrzył jej w oczy. 

-  Bałaś  się  -  powiedział.  -  Czemu?  PrzecieŜ  jesteś  mocną  dziewczyną.  Poczekaj  chwilę  - 

dodał grzebiąc w pudełku. 

background image

31 

 

Wyjął małą probówkę zamykaną  gumowym koreczkiem. Nalał do niej zielonkawej  cieczy z 

flakonika i zakorkował. 

- Umiesz robić wywary? - zapytał Marcysię. 
- Tak. 
-  Nalej  sobie  do  buteleczki  jedną  część  tego  co  ci  dam,  drugą  część  spirytusu  i  trzecią 

zimnego wywaru z rumianku. Odstaw to na dwa dni. Będziesz miała gotowe perfumy. 

-  Dziękuję  -  Marcysia  wzięła  probówkę  i  dygnęła  jak  mała  dziewczynka  po  wystąpieniu  na 

akademii. 

- To co? Chcecie usłyszeć legendę o tym mnichu? - staruszek uśmiechnął się. 
- Ja chcę - grzecznie uniosłem rękę. 
-  Jedna  z  legend  dotyczących  Czerwonego  Klasztoru  opowiada  o  „latającym  mnichu” 

Cyprianie - zaczął nasz gospodarz. - Według podań miał sporządzić sobie skrzydła, na wzór orlich. 
Poleciał z klasztoru na Trzy Korony. Jego przewodnikiem była zjawa o cudnej twarzy anioła, a w 
rzeczywistości  był  to  przebrany  szatan.  Po  udanym  locie  brata  Cypriana  we  śnie  nawiedziły 
prawdziwe  anioły  przestrzegając  przed  następnymi  podobnymi  próbami.  Mnich  jednak  wszedł  ze 
skrzydłami  na  Trzy  Korony  i  z  nich  poleciał  aŜ  do  Tatr,  gdzie  nad  Morskim  Okiem  dostrzegł  go 
archanioł Gabriel i raził błyskawicą. Brat Cyprian spadł na ziemię i zamienił się w skałę, zwaną do 
dziś  Mnichem.  Jak  w  kaŜdej  legendzie,  tak  i  w  tej  było  ziarno  prawdy.  Brat  Cyprian  istniał 
naprawdę i jego prawdziwe imię brzmiało: Marcin. W dzieciństwie został podrzucony do klasztoru. 
Na zlecenie przeora kształcił się w KieŜmaroku u lekarza Jana Hoisa. Do klasztoru wrócił w 1756 
roku,  przybrał  zakonne  imię  i  tu  pozostał  do  śmierci  w  1775  roku.  Pełnił  obowiązki  golibrody, 
aptekarza i kucharza. Sam komponował skład pigułek ziołowych, chorych leczył mało popularnymi 
wówczas  sposobami,  między  innymi  zalecając  odpowiednią  dietę.  Zajmował  się  alchemią,  umiał 
sam  wyrabiać  szkło  i  lustra.  Stworzył  własny  zielnik.  Legendę  o  „latającym  mnichu”  Cyprianie 
pierwszy raz spisano w 1807 roku, zaledwie trzydzieści dwa lata po jego śmierci. Pod koniec XIX 
wieku  jedno  z  czasopism  technicznych  podało  opis  „machiny  latającej”  brata  Cypriana.  Dzięki 
pedałom lotnik miał napędzać ruchome skrzydła. 

- Coś jak Ikar - zauwaŜył Baca. 
- To ciekawe, Ŝe i w mitach greckich, i tu, w opowieści ludowej, jest element kary boskiej za 

latanie - dodała Marcysia. 

-  MoŜe  nie  tyle  za  latanie,  ile  za  występowanie  w  roli,  do  jakiej  nie  zostaliśmy  przypisani  - 

wtrąciłem. - Latanie było wbrew ludzkiej naturze, było bowiem przypisane tylko ptakom i bogom. 
Teraz, kiedy tak rozwija się nauka, świat tak pędzi naprzód, często człowiek stawia się w roli Boga. 
Dawniej  ludzie  Ŝyli  dopasowując  się  do  reguł  rządzących  otaczającym  ich  światem,  teraz  to  my 
ustanawiamy reguły. 

- Te reguły będą takie jak i ludzie: niedoskonałe - staruszek smutno pokiwał głową. - Dziwny 

z pana młody człowiek - patrzył na mnie. - Czym pan się zajmuje? 

- Jestem muzealnikiem - odpowiedziałem. 
- Teraz ścigamy Janosika - dorzucił Baca. 
To drugie oświadczenie rozbawiło gospodarza. 
-  Zajmuję  się  ściganiem  człowieka  o  pseudonimie  „Janosik”,  który  chce  zagarnąć  pewne 

dzieło sztuki - wyjaśniłem. 

- Rozumiem - starzec pokiwał głową. - Pan chyba nie ma Ŝony? 
- Nie, a czemu pan o to pyta? 
- Ma pan w oczach jakiś ogromny smutek.  Zastanawiałem się, z czego on wynika. To przez 

background image

32 

 

kobietę? 

- Tak. 
Staruszek  z  trudem  wstał,  odniósł  flakonik  i  skrzynkę  na  miejsce,  ale  za  to  podszedł  do 

komody,  z  której  wyjął  kamionkowy  dzban.  Do  płóciennego  woreczka  nasypał  kilka  garści  ziół  z 
naczynia. Gotowy, przewiązany lnianym sznurkiem pakunek podał mi. 

-  Niech  pan  to  wsypie  do  zwykłej  herbaty,  kiedy  będzie  panu  źle  -  staruszek  wydał  mi 

dyspozycje. - Mały woreczek, o taki - wyjął małą saszetkę z szuflady biurka - z tą mieszanką niech 
pan nosi na szyi. Niech pan pamięta, Ŝe zapach leczy. 

- Dziękuję i będę pamiętał - ukłoniłem się. 
Ktoś  zapukał  do  drzwi  i  do  środka  zajrzała  kobieta  w  średnim  wieku.  Z  niepokojem 

przyglądała się nam i po chwili wycofała się. 

-  Muszę  niestety  kończyć  spotkanie  -  powiedział  staruszek.  -  Czas  na  zastrzyki.  Samymi 

ziołami nie da się wszystkiego wyleczyć, a przede wszystkim duszy. Jak pan ma na imię? 

- Paweł - przedstawiłem się. 
-  Ja  teŜ,  tylko  po  niemiecku:  Paul.  Szerokiej  drogi  i  powodzenia  w  poszukiwaniu  tego 

Janosika. Niech pan mnie jeszcze tu odwiedzi. Gdzie pan mieszka? 

- W Torbasach. kawałek drogi od granicy. 
- To moŜe jutro? 
- Postaram się - obiecałem. 
Wyszliśmy od pana Paula i sami odnaleźliśmy drogę na dziedziniec i do bramy wyjściowej. 
- Usiądźmy - wskazałem na ławeczki nad rzeką. 
W  drewnianych  budkach  oferujących  dania  z  grilla  kupiłem  nam  kiełbaski  z  musztardą, 

zajęliśmy  miejsca  przy  drewnianej  ławie.  Byliśmy  pod  wraŜeniem  spotkania  z  tajemniczym 
staruszkiem,  ale  moją  głowę  zaprzątało  coś  jeszcze.  Na  obrazie,  którego  tak  poŜądał  Janosik,  był 
mnich ze skrzydłami. Nie mógł być to nikt inny  jak brat Cyprian z ludowej legendy. Tylko co on 
miał symbolizować? 

Około  piętnastej  wróciliśmy  do  Torbasów,  gdzie  na  swych  aktorów  czekali  Witek  i  Miki. 

Natychmiast  zabrali  młodych  na  próbę,  która  miała  odbywać  się  na  końcu  cypla  -  nad  brzegiem 
jeziora.  W  apartamencie  rozpakowałem  bagaŜe  i  usiadłem  przy  biurku  w  bibliotece.  Oglądałem 
fotografie  obrazu  i  zastanawiałem  się  nad  zagadką.  Wpadłem  na  pewien  pomysł  i  właśnie 
wertowałem ksiąŜkę z półki, kiedy rozległo się stukanie do drzwi. 

- Proszę! - zawołałem odkładając zdjęcia. 
Weszła Justyna i natychmiast rozpoznałem, Ŝe była zdenerwowana. 
- Witaj - uśmiechnąłem się i wstałem. - Usiądź proszę i powiedz, co cię gryzie? 
Justyna przysiadła na brzegu krzesła. Nie patrzyła mi w oczy. 
- Jak twoja wyprawa? - zapytała. 
- Była całkiem udana i spotkałem się z Janosikiem. 
- Tak? I co? 
- Właściwie nic. Jesteśmy umówieni na spotkanie w Polsce. 
- Paweł... - Justynie głos się załamał, a po policzku popłynęła łza. 
Uklęknąłem przy niej i podałem jej chusteczkę.  Delikatnie wziąłem ją pod brodę i uniosłem 

jej twarz. 

- Nic nie mów, jeszcze nie przyszła na to pora - powiedziałem. 
Justyna załkała. Czule objąłem jej ramię i przytuliłem do siebie. 
-  Ty  nie  wiesz...  -  Justyna  próbowała  przemówić,  ale  nie  zdołała  przełamać  szlochu.  -  Nie 

background image

33 

 

wiesz, jak trudno mi to powiedzieć... 

-  Dlatego  nie  musisz  niczego  mówić.  Jeszcze  nie  teraz.  Wiem,  Ŝe  chcesz  być  twarda  i  nie 

chcesz okazywać słabości. Pokazujesz całemu światu jak jesteś zdecydowana,  ale kaŜdy z nas ma 
chwile słabości. To wtedy, kiedy jest sam i nikt go nie wspiera. Jest tak tez wtedy, kiedy droczy nas 
jakaś tajemnica, którą pragniemy ukryć, a ona i tak wyjdzie na jaw. 

- Skąd ty to wiesz? 
- Bo... - nie mogłem wykrztusić nic więcej. 
- Ta dziewczyna z fotografii? - Justyna domyśliła się. 
-  Tak  -  głęboko  wzdychając  wróciłem  na  swój  fotel.  -  Myślałem,  ze  to  będzie  to,  czego 

szukałem. Ona jednak powiedziała, Ŝe nadszedł koniec. 

- Czemu? 
- Nie bardzo pamiętam. Widziałem, ze starannie dobrała sobie argumenty, ale wszystkie były 

zmyślone. Nie potrafiła mi powiedzieć prawdy. 

- A chciałbyś ją poznać? 
- Tak. nawet tę najgorszą. Mówiąc prawdę nigdy nie miałem zbyt wielu przyjaciół i uwaŜano 

mnie za dziwaka. 

-  Powinieneś  zostać  kaznodzieją  -  Justyna  powoli  odzyskiwała  dawną  formę  i  zaczynała 

ironizować. 

- Nie mówisz tego. co myślisz - uśmiechnąłem się i Ŝartobliwie pogroziłem jej palcem. 
- Umiesz czytać w myślach? 
- Niekiedy - zrobiłem tajemniczą minę. 
- O czym teraz myślę? - Justyna podparła się pod boki. 
- UwaŜasz, Ŝe strasznie ględzę. Gryzie cię tez problem, co byś zrobiła, gdybyś miała ćwierć 

miliona euro. 

Twarz Justyny zamieniła się na moment w zastygłą, kamienną maskę. 
- Skąd ci to przyszło do głowy? - była zaniepokojona. 
- To bardzo powaŜna sprawa. Taka kwota to za mało, Ŝeby wyjechać z Polski i zacząć gdzieś 

daleko zupełnie nowe Ŝycie, za duŜo, Ŝeby zainwestować i nikt na to nie zwróci uwagi, skąd masz 
takie pieniądze, a Ŝal taką sumę po prostu przepuścić. Być moŜe to czysto akademickie dysputy. 

- Tak - Justyna energicznie wstała i poprawiła bluzkę. - Jakie masz plany na najbliŜszy czas? 
- Jutro chciałbym wybrać się na spacer w góry. 
- Szerokiej drogi! 
Justyna  otarła  z  policzków  ślady  łez  i  wyszła.  Dokończyłem  czytać  tekst,  który  mnie 

zainteresował,  a  potem  zszedłem  do  kuchni,  Ŝaby  sobie  zrobić  kanapki.  Nie  miałem  ochoty  na 
gotowanie.  Wyszedłem  na  ławkę  do  parku.  Nawet  tu,  mimo  drzew,  słyszałem  odgłosy  próby 
prowadzonej przez teatr. Stało się juŜ tradycją, Ŝe przyleciał wróbelek, a kilka minut po nim pojawił 
się  pan  Marceli.  Bez  słowa  uchylił  kapelusza  i  usiadł  obok  mnie.  Drobnymi  łykami  popijałem 
herbatę i czekałem, aŜ góral ujawni powód swej wizyty. 

- Ciągle próbują? - pan Marceli zagadnął po chwili. 
- Muszą, Ŝeby przedstawienie się udało - stwierdziłem. 
- A pan mi coś obiecał - w głosie staruszka pobrzmiewał wyrzut. 
- Tłumaczyłem panu, Ŝe nie ma sensu odrywać córki od teatru siłą. Trzeba dać jej moŜliwość 

wyboru. 

- A jak wybierze ten teatr i będzie się z nimi włóczyła po całej Polsce. 
-  Witek,  reŜyser  powiedziałby,  Ŝe  sztuka  wymaga  poświęceń.  Panie  Marceli,  kto  lepiej  zna 

background image

34 

 

własne dziecko jak nie jego rodzic? 

- No tak. 
- Niech teraz pan pomyśli, nie rozumem, a tak sercem. Czego Marcysia chce najbardziej? 
Pan  Marceli  marszczył  czoło,  zaczął  sapać,  wreszcie  jak  koń  odganiający  się  od  gzów 

nerwowo pokręcił głową. 

- Nie wiem! - przyznał. - PrzecieŜ ma wszystko co tylko jej potrzeba. Przez ten teatr to nawet 

do szkoły nie chce chodzić! 

- Niech pan jeszcze pomyśli nad tym, co Marcysia pana zdaniem chciałaby robić. 
Pan Marceli popatrzył na mnie zdziwiony. 
- Co pan dziedzic mówi? - wydusił. - śe ja niby nie wiem, co myśli moja córka? 
- Tego nigdy pan nie będzie wiedział, jeśli pan jej o to nie zapyta. 
-  Ona  ma  kukułcze  gniazdo  w  głowie,  a  ja  mam  ją  pytać,  czego  by  jeszcze  chciała?  Przez 

takie gadanie to ona jeszcze na głowie stanie i rzęsami będzie podłogę zamiatać. 

- Niech pan o tym porozmawia z Ŝoną - łagodnie prosiłem. 
- To jakieś kolejne miejskie sztuczki, co? 
- Nie, to najlepsza rada, jaką mogę panu dać. A słowa dotrzymam. 
- Pan teŜ widzi, Ŝe teatr to nie dla niej? - góral ucieszył się. 
- Panie Marceli, dla niej teatr to tylko droga, Ŝeby panu coś pokazać. 
- Co takiego? Wcale mnie ta Marianna nie interesuje! 
- Kim jest ta Marianna? - nie wytrzymałem. 
- Tego pan dziedzic dowie się ze sztuki i wtedy nie będzie tu prawił takich mądrości! 
Pan  Marceli  wstał  i  szybko  odszedł.  Nie  zdąŜyłem  ochłonąć  po  rozmowie  z  góralem,  a 

pojawił się Arnold. 

- Dzień dobry! - przywitał się. 
- Dzień dobry! - uścisnąłem jego dłoń. - Jak przebiegają przygotowania? 
- Tu mam rachunki, a tu reszta z zakupów - podał mi paragon i pieniądze. - JuŜ dziś zacząłem 

wstępną obróbkę. Wie pan, Ŝe do tego trzeba podejść delikatnie... 

- Wiem, tylko nie przesadź z dodatkami! 
- Skąd. Na kiedy mam być gotów? 
- Na jutro wieczorem. 
Arnold  uśmiechnięty  zasalutował  i  wszedł  do  dworu.  Nadszedł  czas,  bym  wykonał  trzeci 

punkt mojego planu. Zostawiłem naczynia na ławce i pomaszerowałem do garaŜu. Tam, ze skrytki 
w  wehikule  wyjąłem  niewielkie,  okrągłe  pudełko,  w  jakich  sprzedaje  się  biŜuterię.  Wróciłem  na 
ławkę  i  chciałem  w  ciszy,  starannie  ułoŜyć  sobie  odpowiednią  przemowę.  Moje  rozmyślania 
przerwało pojawienie się Justyny, która nadchodziła od strony parku. 

- Chcesz się komuś oświadczyć? - zaŜartowała wskazując na pudełeczko. 
Natychmiast przypomniała sobie naszą rozmowę i dłonią zasłoniła usta. 
-  Rany,  Paweł,  przepraszam!  -  wyrzuciła  z  siebie.  -  Nie  chciałam,  Ŝeby  to  zabrzmiało  jak 

złośliwość. Nie gniewaj się! 

- Nie gniewam się - mruknąłem. 
Chciałem pozbyć się tego pudełka i jego zawartości, bo przypominało mi tę, o której chciałem 

jak  najszybciej  zapomnieć.  Wiedziałem,  Ŝe  to  co  jest  w  środku  świetnie  będzie  nadawało  się  do 
realizacji mojego pomysłu. 

Najpierw  pomaszerowałem  do  kuchni,  umyłem  naczynia  i  następnie  niepewnie  podszedłem 

do  drzwi  pokoju  pani  Tekli.  Delikatnie  zapukałem.  Otworzyła  mi  i  w  jej  wzroku  dostrzegłem 

background image

35 

 

rozczarowanie, ale nie było w nim wrogości. 

- Dzień dobry pani! - ukłoniłem się. 
- Dzień dobry! - odpowiedziała. 
Intuicja podpowiadała, Ŝe chcę jej coś waŜnego powiedzieć i czekała na moje słowa. 
- Mam coś dla pani - wyjąkałem zdenerwowany. 
Podałem jej pudełeczko. 
- To od niego? 
- Tak, ale ostatni raz występuję w roli pośrednika - zapowiedziałem. 
- Tak? - napięcie w jej głosie było ogromne. 
- Jest szansa, Ŝeby... - zrezygnowałem z powiedzenia kłamstwa. - Mam prośbę do pani. Jutro 

wieczorem  chciałbym  zorganizować  małe  przyjęcie  i  prosiłbym  panią  o  upieczenie  ciasta.  To, 
którym mnie pani poczęstowała, było pyszne. 

Pani  Tekla  nie  słuchała  mnie.  Otworzyła  opakowanie  i  oglądała  kolczyki  i  wisiorek  z 

krzemieniem  pasiastym,  niezwykle  ozdobnym  i  wydobywanym  w  okolicach  Sandomierza. 
Reklamowany jest jako „kamień szczęścia”, ale mnie jakoś go nie przyniósł. 

- Piękne - szepnęła pani Tekla. 
- Mogę liczyć na pani ciasto? - dopytywałem się. - Jeśli nie, to kupię jakieś w Nowym Targu. 
- Nie!  - pani Tekla wreszcie zwróciła uwagę na to co mówiłem. -  Upiekę szarlotkę i sernik. 

Dobrze? 

-  Będę  wniebowzięty!  -  ucieszyłem  się.  -  Arnolda  teŜ  zatrudniłem  do  pracy  przy 

przygotowaniach, ale mam nadzieję, Ŝe jakoś dogadacie się w kuchni. 

-  Tak,  jasne!  -  pani  Tekla  uśmiechnęła  się  i  jak  to  kobieta  przyłoŜyła  kolczyki  do  uszu, 

jednocześnie przeglądając się w lustrze. - Prawda, Ŝe śliczne? - pytała mnie. 

- Świetnie pasują do pani urody - przyznałem. 
Przyznam,  Ŝe  kiedy  pani  Tekla  zamknęła  drzwi  odetchnąłem  z  ulgą.  To  była  jedna  z 

trudniejszych rozmów w moim Ŝyciu. Witek i Miki dogonili mnie na schodach. Biegli zdyszani po 
próbie. 

- Cześć! - rzucił Miki, kiedy mnie mijali. 
- Czekajcie! - zawołałem. - Mogę wam zająć kilka minut? Witek z Mikim spojrzeli na siebie 

zaniepokojeni. 

- Co się stało? - Miki zapytał. 
- Chodźcie do mnie - poprosiłem ich. 
Weszli do biblioteczki i jak uczniowie na dywaniku u dyrektora stanęli przy półkach. 
- Chciałbym jutro wieczorem zorganizować przyjęcie - oświadczyłem. - Chciałbym, Ŝebyście 

przygotowali krótki program artystyczny, moŜe jakąś zabawę integracyjną dla obecnych. 

- A kto będzie na tej imprezie? - dopytywał się Miki. 
- Mieszkańcy tego dworu. 
Chyba  takie  miny  jak  oni  mieliby  ludzie,  którzy  spotkaliby  kosmitów.  Po  chwili  oczywiście 

zasypali mnie pomysłami, aleja zdecydowałem, Ŝe wszystko będzie zaleŜało od ich inwencji. Kiedy 
aktorzy wyszli, postanowiłem przebrać się w wygodne wojskowe spodnie i bluzę. Spakowałem do 
kieszeni  potrzebne  mi  przedmioty,  starannie  zamknąłem  drzwi,  pogasiłem  światła  w  swoim 
apartamencie  i  szeroko  otworzyłem  okno  od  strony  parku.  Zachowując  największą  ostroŜność 
wyśliznąłem się na zewnątrz, zawisłem trzymając się parapetu i skoczyłem w dół. Przeturlałem się 
po  ziemi  i  ukryłem  w  krzakach.  Rozejrzałem  się  próbując  w  mroku  dostrzec,  czy  nikt  mnie  nie 
obserwuje. Potem, trzymając się zacienionych miejsc, pobiegłem w stronę jeziora. Musiałem obiec 

background image

36 

 

całe Torbasy, by dobiec do swojej kryjówki przy drodze, gdzie Justyna spotykała się z Janosikiem. 
Byłem  przekonany,  Ŝe  jedno  albo  drugie  zechce  nawiązać  kontakt.  Oboje  mieli  ku  temu  waŜny 
powód.  Przeczucie  mnie  nie  myliło  i  po  godzinie  usłyszałem  na  drodze  szybkie  kroki.  OstroŜnie 
wyjrzałem zza kamieni. To maszerowała Justyna. 

Stanęła i czekała. Po kilku minutach zadzwonił jej telefon komórkowy. Szybko odebrała. 
-  Tak?  -  zapytała.  -  Czemu?  -  była  zaniepokojona.  -  Na  piechotę  to  kawał  drogi!  - 

protestowała.  -  Tak,  mam  latarkę  jak  kazałeś,  ale  nie  rozumiem...  Dobrze,  będę  o  północy  przy 
zamku. 

Spojrzałem  na  zegarek.  Było  po  dwudziestej  drugiej.  Justyna  miała  dość  czasu,  by  dojść  do 

zamku w Czorsztynie, bo z pewnością o ten właśnie chodziło. Musiałem tam dostać się przed nią. 
Odczekałem,  aŜ  Justyna  zawróci  do  wsi.  Postanowiła  iść  polną  drogą,  a  ja  odczekałem  jeszcze 
dwadzieścia minut i ruszyłem ku ścieŜce, którą poprzednio dotarłem do Czorsztyna. 

background image

37 

 

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

JUSTYNA I JANOSIK • GDZIE JEST OBRAZ? • JASKINIA POD ZAMKIEM • 

UCIECZKA Z NIEWOLI • WYCIECZKA W GÓRY • W GÓRSKIM ZAMECZKU 

 

Miałem nadzieję, Ŝe Janosik, jeśli obserwował miejsce spotkań z Justyną, to teraz juŜ tego nie 

robi. Zerwałem się z leŜa w trawie i pobiegłem do ścieŜki. Najpierw w ciemnościach wdrapywałem 
się  na  wzniesienie  terenu.  Sierp  księŜyca  co  jakiś  czas  znikał  za  ciemnymi  chmurami.  Wiał  silny 
wiatr,  ale  to  mnie  cieszyło,  bo  chłodził  spocone  czoło.  Wspinaczka  w  mroku  nie  naleŜała  do 
najłatwiejszych  i  mogłem  ostroŜnie  szukać  punktów  oparcia  na  stromym  podejściu  lub  po  prostu 
wbiec.  Wybrałem  to  drugie.  Biegłem  przez  łąki  potykając  się  o  niewidoczne  w  nocy  kamienie, 
zaplątując  się  w  długie  łodygi  traw.  Gnałem  ile  tylko  miałem  sił  w  nogach.  Na  prawo  od  siebie 
widziałem  światełko  latarki  Justyny.  Szła  jakąś  dróŜką  wzdłuŜ  jeziora  i  właśnie  zniknęła  w 
niewielkim  zagajniku.  Przyspieszyłem,  bo  przede  mną  było  jeszcze  pokonanie  szerokiego  i 
głębokiego  jaru,  a  przecieŜ  musiałem  przejść  okręŜną  trasę  do  zamku.  Udało  mi  się  dotrzeć  w 
pobliŜe placu poniŜej zamku na kwadrans przed Justyną. LeŜałem w krzakach i czekałem na to, co 
się wydarzy. 

Justyna  wyszła  z  lasu  po  mojej  prawej  stronie.  Kiedy  znalazła  się  pod  latarnią  świecącą 

słabym, Ŝółtawym światłem, zgasiła latarkę. WłoŜyła ręce do kieszeni sportowej bluzy z kapturem i 
niespokojnie  rozglądała  się  na  wszystkie  strony.  Byłem  dziesięć  metrów  od  niej  i  dokładnie 
widziałem, jak była zdenerwowana. 

O umówionej porze pojawił się Janosik. Jak zwykle miał na głowie kominiarkę. 
- Dobry wieczór! - przywitał się z Justyną. 
- Witam, czemu zmienił pan miejsce naszych spotkań? - zapytała moja lokatorka. 
- Zaszły pewne nowe okoliczności. 
- Jakie? 
- Ma pani jeszcze te pieniądze, jakie pani dałem? 
- Wpłaciłam na konto. Bałam się, Ŝe zechce pan mi je ukraść. 
Janosik roześmiał się. 
- Kiedy pani mi je odda? - nagle przestał się śmiać, a jego głos nabrał groźnej barwy. 
- Dotrzymałam warunków umowy, a co gorsza, Daniec mnie podejrzewa. 
-  Tak?  Ciekawe,  skąd  wiedział  o  włamaniu?  Kto  sprowadził  tam  policję  i  czemu  nie  mam 

obrazu? 

- Nie wiem, jak się dowiedział, przysięgam! - Justyna prawie płakała. - To pewnie on dogadał 

się  z  policją.  Jest  muzealnikiem,  ale  czasami  zachowuje  się  bardzo  dziwnie.  Bez  trudu  mnie 
rozbroił. 

- Pani ma broń? 
- Starą strzelbę, którą trzymaliśmy we dworze dla samoobrony, Ŝeby odstraszyć ewentualnych 

intruzów. Nigdy z niej nie strzelałam. 

- Czemu w pakunku nie było obrazu? 
Musiałem  zacisnąć  zęby  na  rękawie  bluzy,  Ŝeby  nie  parsknąć  śmiechem  słysząc  wyrzut, 

rozczarowanie  i  wściekłość  w  słowach  Janosika.  Wreszcie  mogłem  nacieszyć  się  efektem  mojego 
małego  fortelu.  W  pakunek,  który  wyglądał  jak  obraz  włoŜyłem  kilka  malowideł  na  brystolu 
autorstwa Witka i Mikiego, których nie zabrali z biblioteczki. MoŜe o nich zapomnieli, bo stały za 
zasłoną okna balkonowego. Obraz ukryłem w swoim pokoju. 

background image

38 

 

-  Co?!  -  zdumienie  Justyny  było  ogromne.  -  PrzecieŜ  osobiście  spuściłam  powietrze  z  jego 

kół.  Wiedziałam,  Ŝe  po  pana  wizycie  zechce  wywieźć  malowidło  i  sama  podsunęłam  mu  pomysł, 

Ŝ

eby na razie zostawił je w mojej pracowni. 

- Pani widziała ten obraz? 
- Tak, był cudaczny. 
- Co na nim było namalowane? 
- Zamek w Czorsztynie i kilka osób idących ścieŜką po śniegu. 
- Co to byli za ludzie? 
-  To  były  tylko  cienie,  nic  konkretnego.  Góral,  jakaś  królowa,  anioł,  kat  z  ofiarą,  jakaś 

dziewczyna z chłopakiem bez głowy. Z tyłu był napis, po hebrajsku. 

- Po hebrajsku? - Janosik zdziwił się. 
-  Tak,  Daniec  natychmiast  go  przeczytał.  Było  tam  coś  o  weselu  po  śmierci  łotra  i  Ŝe  ktoś 

przyjdzie po swoje skarby. 

- Daniec zna hebrajski? 
- Tak, nie miał problemów z odczytaniem. 
- Czy Daniec zrozumiał coś z tych wskazówek? 
- Jakich wskazówek? 
-  To  nieistotne.  MoŜe  ten  Daniec  nie  jest  dziwakiem,  ale  jest  przewidujący.  MoŜe  teraz 

ukrywa się gdzieś w krzakach i rozbawiony słucha naszej rozmowy? MoŜe jest policjantem? 

Zaniepokoiły mnie te słowa Janosika. MoŜe zauwaŜył, jak się tu skradałem? 
-  Ten  człowiek  dość  mi  napsuł  krwi,  ale  wcześniej  muszę  się  z  panią  rozliczyć...  -  Justyna 

słysząc to cofnęła się o krok. - Proszę grzecznie pójść ze mną - Janosik błyskawicznie wyszarpnął 
pistolet zza pazuchy i wymierzył go w dziewczynę. 

Justyna na oślep rzuciła się w krzaki, ale wtedy wybiegła z nich druga zamaskowana postać. 

NiŜsza  i  szczuplejsza  od  Janosika.  Zapewne  była  to  Andrea.  Chwyciła  Justynę  wpół  i  szybko 
rzuciła  ją  na  ziemię.  Usiadła  jej  na  plecach  i  wykręciła  ręce.  Potem  poderwała  ją  i  postawiła  na 
nogi. 

- Proszę nam nie sprawiać kłopotów - powiedział Janosik. 
- A jeśli Daniec jest gdzieś tu i zaraz wezwie policję? - Justyna blefowała. 
-  Nie  przeczę,  Ŝe  ten  człowiek  bywa  skutecznie  natrętny,  ale  nie  wiem,  czy  to  wynik  jego 

niewiarygodnego szczęścia, czy ślepego losu. 

- MoŜe nie jest taki głupi? 
- Wybaczy pani, ale nie obchodzi mnie to. WaŜne, Ŝe jestem od niego lepszy. 
Poprowadzili  Justynę  w  stronę  zamku.  Nie  rozumiałem,  co  zamierzają  zrobić.  PrzecieŜ  w 

ruinach,  nawet  nocą,  był  straŜnik.  Chyba  Janosik  nie  chciał  niczym  Kostka-Napierski 
zabarykadować  się  w  ruinach?  OstroŜnie  przesuwałem  się  w  prawo,  by  mieć  lepszy  widok  na 
podejście  do  zaniku.  Janosik  poprowadził  Justynę  za  resztki  bramy  podzamcza  i  skręcił  w  prawo, 
jakby chciał przejść na teren ogrodzony płotem postawionym przez ekipy budowlane. Nie mogłem 
tak  od  razu  biec  za  nimi,  bo  przecieŜ  to  mogła  być  pułapka.  WciąŜ  przemykałem  za  drzewami 
okrąŜając asfaltowy plac. W pewnym momencie musiałem przeskoczyć przez niewielką przecinkę. 
Odczekałem minutę i dwoma susami pokonałem te kilka metrów. Do bramy dotarłem kilka minut 
po  Janosiku.  OstroŜnie  zajrzałem  za  mur.  Zobaczyłem  uchyloną  furtkę.  Była  zamykana  na  prosty 
zamek, który Janosik pewnie bez trudu otworzył. Kryjąc się w cieniu i zerkając w kierunku zamku, 
czy nie ma tam wartownika, podszedłem do drzwiczek. 

Cicho  skrzypnęły,  kiedy  nimi  poruszyłem.  Zamarłem  na  chwilę  czekając,  czy  nie  usłyszę 

background image

39 

 

czegoś  niepokojącego.  Wokół  panowała  cisza.  Dwie  latarnie  oświetlały  sterty  desek  i  cegieł  oraz 
barak kierownictwa budowy.  Lecz gdzie byli Justyna, Andrea i Janosik? Tym razem szczęście mi 
sprzyjało  i  kiedy  patrzyłem  na  zbocze  poniŜej  zamku,  w  miejsce,  gdzie  Wywiórski-Gorstkin  na 
obrazie  znanym  wszystkim  namalował  te  dwie  postaci,  ujrzałem  sylwetkę  Janosika.  Wyraźnie 
oświetlał go księŜyc. Stał tak chwilę, a potem zniknął mi z oczu. Zacząłem się tam skradać starając 
się  zachować  maksymalną  czujność.  Kiedy  ominąłem  piramidy  materiałów  budowlanych  i 
wyjrzałem w kierunku ściany zamku, zobaczyłem na skale słaby odblask światła z latarki. 

Rozglądałem  się  poszukując  wzrokiem,  czy  nie  ma  tu  gdzieś  zaczajonych  zamaskowanych 

postaci. Musiałem wspiąć się kilkanaście metrów wąską, naskalną ścieŜką. Wahałem się, co robić i 
wtedy usłyszałem odległy odgłos uderzenia i zduszony krzyk Justyny. Ruszyłem pod górę. Szedłem 
opierając  się  jedną  ręką  o  wystające  skały.  Na  końcu  znajdowały  się  potęŜne  drzwi  obite  blachą. 
Były zamykane na kłódkę, która była wyłamana i leŜała na ziemi. Ze środka dochodził mnie tylko 
niewyraźny jęk Justyny.  Wszedłem do środka gotów w kaŜdej chwili do odparcia  ataku. Minąłem 
duŜe,  zbite  z  desek  szafy,  w  których  pewnie  stały  narzędzia.  Znajdowałem  się  w  korytarzu 
wykutym  w  skale.  Miał  najwyŜej  sto  siedemdziesiąt  centymetrów  wysokości  i  dwa  metry 
szerokości.  Przede  mną  było  jeszcze  około  sześciu  metrów  i  dalej  widziałem  zakręt  w  prawo. 
OstroŜnie wyjrzałem za załom i zobaczyłem związaną i zakneblowaną Justynę. Janosik pozostawił 
ją  na  środku  dna  studni,  kolejne  cztery  metry  ode  mnie.  Nigdzie  nie  widziałem  przestępców  i 
dopiero  wtedy  pojąłem,  co  się  stało.  Obejrzałem  się,  ale  zobaczyłem  tylko,  jak  zamykają  się 
metalowe  drzwi.  Otwarte  szafy  pokazywały,  gdzie  ukrył  się  Janosik.  Usłyszałem  jeszcze,  jak 
zakładano nową kłódkę. Koniec, byłem w pułapce. Podbiegłem do wyjścia i zastukałem w blachę. 

-  Niech  pan  się  nie  męczy!  -  Janosik  stał  pewnie  po  drugiej  stronie  wrót,  ale  ledwo  go 

słyszałem.  -  W  nocy  i  tak  tu  nikt  nie  zagląda.  Jutro  jest  sobota,  teŜ  pewnie  nikt  nie  przyjdzie  z 
samego  rana.  Będziecie  uwolnieni  około  dziesiątej,  jak  zjawią  się  pierwsi  turyści.  Miłej  nocy  i 
owocnych rozmów! Potrzebuję spokoju, Ŝeby wykonać swoje zadanie. 

- Powodzenia! - rzuciłem i pomaszerowałem do Justyny. 
Ta  zaczęła  się  szarpać  i  płakać.  Odwiązałem  szmatę,  jaką  jej  zawiązali  na  twarzy. 

Scyzorykiem rozciąłem  sznurek, którym skrępowano jej  ręce i nogi. Podniosłem latarkę leŜącą  na 
dnie  wykutej  w  skale  studni,  w  jakiej  się  znajdowaliśmy,  i  poświeciłem  do  góry.  Wyjście 
przykrywał drewniany dekiel, znajdujący się pięć metrów nad nami. 

- Skąd wiedziałeś, Ŝe tu jestem? - wyszlochała Justyna. 
- Śledziłem ciebie i Janosika. 
- Wszystko słyszałeś? 
- Tak. 
Justyna płakała kryjąc twarz w dłoniach. 
- Co ja najlepszego zrobiłam? - wściekła zanosiła się płaczem. 
- O tym wiemy tylko ty i ja. Obiecuję ci. Ŝe tak juŜ pozostanie. 
- Co ty mówisz? - Justyna podniosła wzrok na mnie. 
Uklęknąłem przy niej, wyjąłem chusteczkę i drugi raz w ciągu tego dnia wytarłem jej łzy. 
- Nie chcę, Ŝebyś odpowiadała za to głupstwo. 
- Jak to: głupstwo? 
- A tak - uśmiechnąłem się i usiadłem po przeciwnej stronie studni. - Co oni ci zrobili? 
-  Postraszyli  mnie  i  chcieli  zdobyć  wzór  podpisu.  Chcą  ukraść  moją  ksiąŜeczkę  czekową, 

sfałszować  czek  i  odebrać  pieniądze.  Bank  otwierają  o  ósmej,  więc  zdąŜą  odebrać  pieniądze,  nim 
zostaniemy uwolnieni. 

background image

40 

 

- Dałaś im ten wzór? 
-  Napisałam,  tylko  nie  taki  jak  trzeba.  Mam  nadzieję,  Ŝe  w  banku  ich  zatrzymają  lub 

przynajmniej porządnie skontrolują. Zrobi się afera i przyjedzie policja. 

- Gdzie trzymasz ksiąŜeczkę czekową? 
- W pokoju. 
- Mogą coś zrobić Marcysi - zaniepokoiłem się. 
-  Ona  dziś  pojechała  z  chłopakami  na  dyskotekę  do  Nowego  Targu  i  pewnie  wrócą  nad 

ranem. 

- To dobrze - odetchnąłem z ulgą. 
- Masz telefon? 
- Mam, ale tu, w środku skały i tak nie będzie zasięgu. Tam, przy drzwiach teŜ nie, bo wejście 

po bokach jest osłonięte skałami. 

- Gdzie my jesteśmy? - Justyna spojrzała ku górze. - Co to za dziwaczna studnia bez wody? 
-  To  studnia  na  odpadki  kuchenne.  Pewnie  w  ostateczności  miała  teŜ  słuŜyć  do  wyjścia  z 

zamku gońca spieszącego po pomoc w razie oblęŜenia. 

- Jak się stąd wydostaniemy? 
- Rano, kiedy na zamku zjawią się turyści, zaczniemy krzyczeć. 
- Będzie niezła awantura. Jak wytłumaczymy, Ŝe tu jesteśmy? 
- Nie chcesz tego? 
- Nie. Mam dość samej siebie, Ŝe dałam się skusić na te pieniądze! 
- Jak do tego doszło? 
-  Dostałam  list  z  telefonem  komórkowym.  Miał  zablokowane  wszystkie  połączenia  oprócz 

tego z jednym numerem do Janosika. Przyznasz, Ŝe oferta była kusząca. 

- A co chciałaś zrobić z tymi pieniędzmi? 
-  Kupić  od  ciebie  ten  dwór.  Uwolnić  nas  od  obcego  człowieka,  który  chciałby  z  nas  tylko 

ś

ciągać czynsz. Okazało się, Ŝe jesteś trochę inny niŜ to sobie wyobraŜałam, ale wtedy było juŜ za 

późno, Ŝeby się wycofać. Czemu chcesz uchronić mnie przed karą? 

- Kto to powiedział?! - roześmiałem się. - Kara będzie. 
- Jaka? 
- Od tej chwili będziesz robiła to, co ci rozkaŜę. Bez dyskusji! 
- SzantaŜujesz mnie! 
- Więc nie jestem takim dobrym człowiekiem - wzruszyłem ramionami. 
- Czy ta dziewczyna ze zdjęć wiedziała, Ŝe potrafisz taki być? 
- To znaczy jaki? 
-  Dobry  i  wyrachowany.  Czemu  chronisz  Marcysię?  Po  co  robisz  tę  szopkę  z  panią  Teklą? 

Ona nie rozumiała tego, jaki jesteś? 

- Chyba nawet nie próbowała. 
- MoŜe za mało z nią rozmawiałeś? 
- Czy wiesz, Ŝe tą pogaduszką marnujemy czas? Mógłbym wspiąć się na górę. 
- Jak? - Justyna z niedowierzaniem patrzyła na mnie. 
W czasie naszej rozmowy przyjrzałem się studni. Przy odrobinie wysiłku mogłem wspiąć się 

po  tej  skale.  Im  wyŜej,  było  łatwiej,  bo  ściany  zbiegały  się  do  średnicy  około  metra.  Wzrokiem 
wyszukałem  punkty  oparcia  dla  rąk  i  nóg.  Postawiłem  stopę  na  pierwszym  występie,  ale  Justyna 
chwyciła mnie za rękę. 

- A jak ja stąd wyjdę? - zapytała. 

background image

41 

 

-  Wciągnę  cię  -  odpowiedziałem  odsłaniając  połę  bluzy  i  pokazując  zwój  liny  nawinięty 

wokół mojego brzucha. 

Justyna puściła mnie, a ja powoli wspinałem się. Nie mogłem sobie pozwolić na najmniejszy 

błąd,  bo  w  studni  było  ciasno  i  upadek  mógłby  zakończyć  się  jeśli  nie  zwichnięciem  nóg,  to  z 
pewnością  uderzeniem  głowy  o  ścianę.  Okazało  się  jednak,  Ŝe  dotarcie  do  klapy  nie  było  trudne. 
Zaparłem  się  plecami  i  nogami  o  ścianę.  OstroŜnie  uniosłem  dekiel,  udało  się  go  przesunąć 
zaledwie o kilka centymetrów, bo był przywiązany kablami. Wsunąłem dłonie w szpary i palcami 
wymacałem węzły na metalowym kółku, tuŜ poniŜej cembrowiny studni, na lewo od mojej głowy. 
Wygięty, spocony rozplątywałem supły. Potem ostroŜnie uniosłem klapę. Mogłem ją bez problemu 
zrzucić,  ale  nie  chciałem  robić  hałasu.  Wsunąłem  w  szparę  ramię,  podciągnąłem  się  i  po  chwili 
znalazłem się w ruinach dawnej zamkowej kuchni. Wyjrzałem przez maleńkie okienko - dziurę w 
murze, przez którą było widać stróŜówkę przy bramie. StraŜnik siedział przed ekranem telewizora i 
jedząc  kanapkę  oglądał  jakiś  film  sensacyjny.  Właśnie  jeden  z  bohaterów  uciekał  przed 
płomieniami po wybuchu cysterny z paliwem. 

Wróciłem  do  studni  i  odwiązałem  cienką  dwudziestometrową  linę.  Była  bardzo  mocna, 

elastyczna, lekka i zajmowała mało miejsca. Zawiązałem ją na kółku. Z kieszeni wyjąłem rękawice 
z  wszytym  na  wnętrzu  dłoni  materiałem  antypoślizgowym.  Bez  nich  nie  dałbym  rady  wciągnąć 
Justyny.  Opuściłem  sznur  i  kazałem  Justynie  obwiązać  się  nim  w  pasie.  Dwie  minuty  później 
pomagałem jej przejść przez brzeg studni. 

-  DuŜo  masz  jeszcze  takich  wynalazków?  -  wyszeptała.  -  Linka  wokół  pasa,  rękawiczki... 

Czym jeszcze mnie zaskoczysz? 

- Tym - wyjąłem niewielką petardę. 
- Co to jest? - Justyna nie mogła w mroku rozpoznać tego, co trzymam w ręce. 
- Dywersja - uśmiechnąłem się. 
- Rambo! - rzuciła Justyna. 
Najpierw zasupłałem kabel przytrzymujący klapę studni i zwinąłem swoją linkę. Przeszliśmy 

przez  dziedziniec  zamku  dolnego  do  drewnianych  schodów  prowadzących  do  wieŜy  bramnej. 
Wytrychem cicho otworzyłem kłódkę na drzwiach i poświeciłem do środka pomieszczenia. Był to 
skład materiałów budowlanych niezbędnych przy odbudowie wieŜy. OstroŜnie otworzyłem okno i 
wyjrzałem  w  dół.  Metr  poniŜej  parapetu  był  drewniany  daszek  wybudowany  nad  schodami 
prowadzącymi do zamku. 

- Poczekaj tu! - szepnąłem Justynie do ucha. 
Zakradłem  się  na  podest  nad  bramą,  którą  weszliśmy  do  tego  magazynu.  Podpaliłem  lont 

petardy  i  rzuciłem  ją  na  dziedziniec.  Przymknąłem  drzwi  i  szybko,  na  palcach  wróciłem  do  okna. 
Cicho liczyłem sekundy, aŜ rozległ się huk. 

- Co to było? - Justyna nerwowo poruszyła się. 
- Ciii... - przyłoŜyłem palec do ust. 
Na dole, pod nami rozległ się trzask, kiedy straŜnik zerwał się z miejsca i wybiegł sprawdzić 

co się stało. 

- Teraz! - pchnąłem Justynę na parapet. 
Zeskoczyła na daszek i stała niepewna co robić. W sekundę byłem przy niej i chwyciłem ją za 

rękę.  Biegliśmy  razem  kilkanaście  metrów  do  krawędzi  daszku.  Tam  zeskoczyłem  na  metalowe 
kratki stopni, pomogłem Justynie zejść i dalej znowu trzymając się za ręce pomknęliśmy razem w 
dół. Z rozpędem wskoczyliśmy w krzaki wokół asfaltowego placu. Chwilę tam leŜeliśmy zbierając 
siły. 

background image

42 

 

- StraŜnik nie zaalarmuje policji? - zapytała Justyna. 
-  Czemu  miałby  to  robić?  Coś  wybuchło  na  dziedzińcu,  moŜe  zauwaŜy  otwarte  drzwi  do 

magazynu i otwarte okno w wieŜy, ale nie znajdzie śladów włamania. Kto to mógł zrobić? Duch? 
PrzecieŜ otwarty magazyn i okno mogli zostawić pracownicy budowy. 

- Paweł, czemu tak dziwnie się zachowujesz? 
-  Zapomniałaś,  Ŝe  od  dziś  to  ja  tobie  mówię,  co  masz  robić?  Zaufaj  mi  lub  po  prostu 

dotrzymaj słowa. 

Wstaliśmy z ziemi i ruszyliśmy pod górkę. Wtedy dotarło do mnie, Ŝe zaczyna świtać i ptaki 

zaczęły śpiewać. 

- MoŜe nie wrócimy do dworu? - zaproponowałem Justynie. 
- Co będziemy robili? - Pójdziemy w góry. 
- A Janosik? PrzecieŜ Marcysia, Witek będą się o nas niepokoili. 
- Chyba mamy prawo raz na jakiś czas zniknąć razem? 
- PrzecieŜ oni wiedzą, Ŝe się częściej kłóciliśmy, niŜ... 
- Kto się czubi, ten się lubi - nie ustępowałem. 
-  O  co  ci  chodzi?  Przyznam,  Ŝe  po  tej  nocy  jestem  gotowa  uznać  cię  za  postać  nieco 

demoniczną. 

- Tylko nieco? - skręciłem na ścieŜkę prowadzącą na wschód. 
- Dokąd chcesz iść? 
- Na Trzy Korony. 
- Po co mamy iść taki kawał drogi na piechotę, skoro moŜemy pójść po samochód i pojechać. 

Zostawisz  swojego  potwora  na  parkingu  i  w  ciągu  dwóch  godzin  będziesz  na  szczycie.  Czemu 
chcesz się tak męczyć? 

- Podjedziemy jakąś okazją, ale przecieŜ ty miałaś się mnie słuchać! 
- Teraz okazuje się, Ŝe lubisz wszystko komplikować - Justyna wciąŜ marudziła. 
JuŜ  z  nią  nie  dyskutowałem.  W  Czorsztynie  trafiliśmy  akurat  na  otwarcie  sklepu  tuŜ  po 

dostawie  świeŜych  produktów.  Kupiliśmy  sobie  pieczywo,  kefir,  porcje  kiełbasy  i  sera.  Justyna 
jadła bułki z serem, a ja na razie tylko piłem kefir. Czekając na jakiś autobus siedzieliśmy pod wiatą 
ze  spiczastym,  drewnianym  i  dziurawym  dachem.  Po  godzinie  trafił  się  pierwszy  bus  wracający  z 
Nowego Targu do Sromowców NiŜnych i byliśmy jedynymi pasaŜerami o tej porze. Dojechaliśmy 
na koniec trasy. We wsi znowu zaopatrzyliśmy się w sklepie w wodę i jakieś przekąski. 

- Jesteś sadystą, skoro kaŜesz mi kolejny raz iść na Trzy Korony - wyrzuciła z siebie Justyna, 

kiedy mijaliśmy schronisko „Trzy Korony”. - Myślisz, Ŝe nigdy tam nie byłam? 

- Herbata z rumem? - zapraszającym gestem wskazałem na schronisko. 
- Dobrze, moŜe po alkoholu będziesz łatwiejszy i wybiję ci z głowy ten idiotyczny pomysł. 
Schronisko  „Trzy  Korony”  wyglądało  bardzo  skromnie  wśród  łąk,  na  których  wypasały  się 

owce.  Dzięki  charakterystycznej  podhalańskiej  architekturze  miało  jednak  niepowtarzalny  klimat, 
trochę jak samotnia jakiegoś artysty, a trochę jak ekskluzywny pensjonat. Nad nami górowały nagie 
skały  Trzech  Koron,  na  południu  pobłyskiwały  dachówki  Czerwonego  Klasztoru.  Weszliśmy  do 
jadalni.  W  kuchni  dopiero  szykowano  śniadania,  ale  zrobiono  mi  herbatę  z  rumem  i  cytryną,  a 
Justynie kawę po irlandzku. 

Siedząc  w  zacisznym,  ciepłym  miejscu,  patrząc  przez  okna  na  wielobarwne,  jesienne  liście, 

ciemne lasy sosnowe na stokach gór, mając na wprost siebie Justynę, przypomniałem sobie Kraków 
i  kogoś  zupełnie  innego.  Kelner  nastawił  płytę  z  piosenkami  Marka  Grechuty.  Nie  wsłuchiwałem 
się  w  teksty,  nie  zastanawiałem  nad  aranŜacją.  Po  prostu  poddałem  się  nastrojowi  tych  melodii  i 

background image

43 

 

nagle  poczułem  się  strasznie  samotny.  Byłem  tu  obcy,  goniłem  za  widmem  jakiegoś  skarbu, 
walczyłem z bezwzględnym przeciwnikiem, a teraz nagle zacząłem się rozklejać. Zamówiłem sobie 
jeszcze  jedną  herbatę  i  siedziałem  w  ciszy  patrząc  przez  okno.  Kiedy  zauwaŜyłem  pierwszych 
turystów zmierzających na szlak, wstałem. 

- JuŜ czas - powiedziałem do Justyny. 
- Paweł, co się z tobą działo? 
- Chyba wciąŜ Ŝałuję, Ŝe spaliłem tamte zdjęcia - odpowiedziałem. 
O dziwo, Justyna juŜ nie protestowała. Skręciłem w prawo, na zielony szlak, którym po ponad 

godzinie  dotarliśmy  do  niewielkiej  polanki  z  ławką.  W  lewo  prowadził  szlak  na  Trzy  Korony,  w 
prawo  do  Góry  Zamkowej.  Tam  zjadłem  swoje  śniadanie  i  poprowadziłem  nas  w  kierunku  Góry 
Zamkowej. 

- Zmieniłeś plany? - Justyna zdziwiła się. 
- PrzecieŜ nie mogę wyjawiać ci wszystkich tajemnic, bo jesteś wspólniczką Janosika. 
- JuŜ nie! 
- To się jeszcze okaŜe - odparłem i natychmiast poŜałowałem tych słów. 
-  Denerwujesz  mnie!  -  Justyna  wrzasnęła  i  stanęła  przed  pierwszym  stopniem,  który 

prowadził nas na niebieski szlak. 

Zatrzymałem się i patrzyłem na nią oczekując dalszego ciągu wypowiedzi. 
-  Czego  ty  ode  mnie  chcesz?  Obiecałeś  mi  pomóc  uwolnić  się  od  tego  Janosika,  kazałeś, 

Ŝ

ebym cię słuchała. Idę z tobą niewyspana, zmęczona, brudna w góry, a ty mówisz, Ŝe moŜe dalej 

będę współpracowała z Janosikiem? 

- Przepraszam - powoli podszedłem do Justyny, ująłem jej dłoń i pocałowałem ją. 
- Całujesz mnie w rękę, a myślisz o tamtej? - Justyna wyrwała się robiąc krok w tył. 
- Chodźmy do zameczku, tam wyjaśnię ci, po co tu przyszliśmy - prosiłem Justynę. 
- Powiedz mi teraz! 
-  To  tylko  kilka  minut  drogi  -  wskazałem  w  dół.  -  Chyba  nie  cofniesz  się,  kiedy  zaszłaś  tak 

daleko? 

Justyna  zrobiła  niezadowoloną  minę,  ale  poszła  za  mną.  Tak  jak  zapowiadałem,  nie  minęło 

dziesięć minut, jak dotarliśmy do ruin zameczku. Tak pisze się o tym miejscu w przewodnikach, ale 
oba  te  słowa  to  przesada.  Z  ruin  to  jest  tu  tylko  kilka  ledwo  widocznych  murów.  Nie  jest  to 
zameczek,  lecz  schronienie  wykorzystywane  zapewne  przez  miejscową  ludność  w  razie  najazdu. 
Jest  to  punkt  naturalnie  obronny,  bo  otoczony  z  trzech  stron  stromym  zboczem,  a  z  czwartej 
skałami  przypominającymi  mury.  Była  tu  niewielka  kapliczka  poświęcona  świętej  Kindze, 
drewniane schodki prowadzące na skalną platformę, z której rozciągał się widok na okoliczne góry 
i dolinę. 

JuŜ od jakiegoś czasu towarzyszył nam pomruk nadchodzącej burzy, a nad naszymi głowami 

piętrzyły się ciemne, kłębiaste chmury. 

- No, ładnie! - Justyna patrzyła w niebo. 
Pokazałem jej niewielką wnękę w skałę, w dole ze ścianami z cegieł i kamieni. Pierwszy tam 

zeskoczyłem  i  pomogłem  Justynie  zejść.  Kiedy  przemykaliśmy  pod  gałęziami  młodego  klonu,  o 
jego liście zaczęły uderzać pierwsze,  cięŜkie krople deszczu. Powietrze nad nami jęknęło rozdarte 
błyskawicą, a w uszach długo jeszcze szumiało po tym potwornym huku. 

Wcisnęliśmy  się  do  wnęki  płytkiej  najwyŜej  na  dwa  metry  i  szerokiej  na  metr.  Siłą  rzeczy 

musieliśmy przytulić się, więc objąłem Justynę, Ŝeby było jej cieplej. W końcu zdjąłem bluzę, pod 
którą  miałem  jeszcze  drugą  koszulę,  ze  specjalnego  „oddychającego”  materiału  i  podkoszulek. 

background image

44 

 

Podałem  ubranie  towarzyszce,  załoŜyłem  wełnianą  czapeczkę  i  spokojnie  przyglądałem  się  burzy 
szalejącej wokół nas. 

- O co chodzi z tym miejscem? - cicho zapytała Justyna zakładając moją bluzę. 
- To górskie refugium i te okolice są związane ze świętą Kingą, a postać w koronie na obrazie 

to właśnie ona. 

background image

45 

 

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

ŚWIĘTA KINGA I CASTRUM PYENINY • ROZBÓJNIK W WYOBRAŹNI • SKARB 

BUNTOWNIKÓW • ODWIEDZAMY Z JUSTYNĄ ZIELARZA • UROCZYSTA KOLACJA 

• PRZEMIANA PANI TEKLI • WRÓBELEK RYCHO • NIESPODZIEWANY GOŚĆ 

 

Pewnie  zwiedzając  kopalnię  soli  w  Wieliczce  słyszeliście  podanie  o  tym,  jak  za  węgierską 

księŜniczką  do  Polski  „przyszła  sól”.  Kinga  miała  wrzucić  do  Ŝupy  solnej  na  Węgrzech  swój 
pierścionek,  który  w  cudowny  sposób  odnaleziono  w  Wieliczce.  Opowieść  ta  dotyczy  córki  króla 
węgierskiego  Beli  IV  i  Marii  cesarzowej  bizantyjskiej.  Urodziła  się  ona  w  1234  roku  i  juŜ  jako 
kilkuletnia dziewczynka została poślubiona księciu Bolesławowi Wstydliwemu. Kinga wychowana 
w  kulcie  czystości  i  dziewictwa  wyprosiła  u  męŜa,  by  Ŝyli  ze  sobą  jak  brat  z  siostrą.  Po  śmierci 
męŜa, w 1279 roku, Kinga ufundowała w Sączu klasztor klarysek, w którym mieszkała do śmierci 
w 1292 roku. Ksiądz Piotr Skarga pisał o niej, Ŝe „SłuŜyła pokornie wszystkim siostrom, tygodnia 
swego  pilnując  i  naczynia  umywając,  sierot  wiele  opatrywała,  ubogim  pogrzeby  sprawowała  i 
matką wszystkim utrapionym była”. W 1252 roku Bolesław Wstydliwy zapisał Ŝonie w wieczyste 
posiadanie prawie całą ziemię sądecką. 

Związki Kingi z górskim refugium według legend były bardzo silne. Święta Kinga ściekając 

przed  Tatarami  najpierw  schroniła  się  na  Spiszu.  Towarzyszyły  jej  zakonnice,  a  Tatarzy 
dowiedziawszy  się  o  jej  obecności,  zaczęli  jej  poszukiwać  spodziewając  się  cennych  łupów. 
KsięŜna  poprowadziła  uciekinierów  właśnie  do  pienińskiego  zamku.  Słysząc  pogoń  rzuciła  za 
siebie grzebień, a za nią wyrosły gęste lasy. Znowu wrogowie dogonili zakonnice i Kinga pozbyła 
się perłowego róŜańca, z którego wyrosły Pieniny. W końcu z rozbitego lusterka powstał Dunajec, a 

ś

więta Kinga schroniła się w górskim zamku. Jan Długosz w „Historiae Polonicae Libri XII” pisze 

o tym miejscu jako o „Castrum Pyeniny”. Tatarzy  dotarli pod mury zamku, próbowali go zdobyć, 
ale  wobec  murów  ze  skał  byli  bezsilni.  Legendy  przypisują  świętej  Kindze  przywołanie  burzy  i 
czarnej  mgły,  która  przegnała  najeźdźców.  W  baśniach  wspominano  takŜe  o  pieczarach  pod 
zamkiem, długich na 300 stóp. 

Archeolodzy  z  Uniwersytetu  Jagiellońskiego  wykonywali  tu  badania  i  datowali  powstanie 

zamku na XV wiek, ale przecieŜ nie moŜna wykluczyć, Ŝe i wcześniej miejscowa ludność kryła się 
w  tym  trudno  dostępnym  miejscu,  świetnie  przez  naturę  ufortyfikowanym  i  zamaskowanym. 
Długosz wspominał takŜe, Ŝe owo „castrum Pyeniny” było gródkiem z wałem ziemnym i palisadą. 

-  Jaki  jest  związek  świętej  Kingi  z  obrazem  i  opowieścią  tego  zbója  Kosidły?  -  zapytała 

Justyna. 

-  Pamiętasz,  kto  na  obrazie  szedł  tą  ścieŜką  pod  zamkiem  w  Czorsztynie?  -  podpowiadałem 

jej. 

- Rozumiem, Ŝe ta postać z koroną to święta Kinga, ale czemu ona? 
- Chodzi o skarby z klasztoru. Jedna z legend o świętej Kindze opowiada, Ŝe ukryła ona cenne 

precjoza  w  górskim  zamku  -  gdzieś  tu.  Według  historyków,  ten  zameczek  został  wybudowany 
przez  wojska  węgierskiego  króla  Macieja  Korwina,  którego  zacięŜna  armia  organizowała  takie 
schronienia jako bazy wypadowe i zaopatrzeniowe. Tak więc z zameczkiem związane są opowieści 
o skarbie. 

- I co? 
- Przypomnij sobie, co głosił napis na odwrocie? „Śmierć łotra była weselem, na które kaŜde 

z nich przyszło po swój skarb. KaŜde miało tę samą drogę i kaŜde swoją legendę. Znajdziesz mnie 

background image

46 

 

tam,  gdzie  oddałem  duszę  Bogu,  w  mej  ostatniej  warowni,  pod  cisem  i  trzema  kluczami”.  Zwróć 
uwagę  na  zwrot:  „kaŜde  z  nich  przyszło  po  swój  skarb”.  Kto,  jak  nie  postaci  namalowane  pod 
zamkiem? Ze wszystkimi związana jest legenda o jakimś skarbie. 

- Czy udało ci się rozszyfrować pozostałe osoby? 
-  Harnaś  to  niewątpliwie  Janosik,  tylko  o  jakie  związane  z  nim  miejsce  moŜe  chodzić,  tego 

nie  wiem.  Mnich  ze  skrzydłami  to  brat  Cyprian  z  Czerwonego  Klasztoru.  W  jego  przypadku  nie 
wiem, jaki to mógłby być skarb? 

- Masz więc pewną tylko jedną osobę - świętą Kingę. To trochę za mało i moŜe twoja teoria 

jest nic nie warta? 

- Jest druga postać - uśmiechnąłem się. - Kat ciągnący jakiegoś wesołka na postronku. Wiesz, 

kto  to  jest?  To  Kostka-Napierski  prowadzony  na  śmierć.  PrzecieŜ  w  starych  kronikach  wyraźnie 
podkreślano, Ŝe zachowywał się jak lekkoduch, prawie do samego tragicznego końca. 

- I on teŜ zostawił jakiś skarb? 
-  W  relacjach  z  oblęŜenia  nic  nie  wspominano  na  ten  temat,  ale  wysłał  przecieŜ  ludzi  po 

zakup  prochu  i  kul.  Miał  na  Śląsku  organizować  zaciąg  niemieckich  najemników.  PrzecieŜ 
musiałby im zapłacić przynajmniej zaliczkę, ale wiemy, Ŝe Ŝadni najemnicy nie nadeszli. 

- Mogli wystawić Kostkę-Napierskiego do wiatru - zauwaŜyła Justyna. 
- To moŜliwe, Ŝe Kostka-Napierski natrafił na podobnego do niego fanfarona, ale najemnicy 

w  owych  czasach  skoro  brali  pieniądze,  to  zlecenie  wykonywali.  Inaczej,  uŜywając  współczesnej 
nomenklatury, straciliby markę. Myślę, Ŝe Kostka-Napierski miał fundusze na wykonanie swojego 
zadania:  dywersji  na  tyłach  wojsk  królewskich  interweniujących  na  Ukrainie.  MoŜe  wszystko 
wydał, a moŜe ukrył? 

- Tylko gdzie? 
-  Na  zamku  w  Czorsztynie,  zamknięty  w  oblęŜeniu.  PrzecieŜ  tam,  w  czasie  potopu 

szwedzkiego, umieszczono skarbiec królewski. 

-  Skoro  tak,  to  czy  słyszałeś  łub  czytałeś  legendę  o  złocie  ukrytym  przez  Kostkę-

Napierskiego? 

- Nie. 
- Mimo to uwaŜasz, Ŝe on coś ukrył? 
- Tak. 
- I nikt o tym nie wiedział? 
- Wiedział. Musisz tylko uruchomić swoją wyobraźnię. 
Justyna oparła się o skałę, zamknęła oczy i wolno oddychała. 
- Nic - oświadczyła po chwili. 
- Nie otwieraj oczu, tylko wyobraź sobie górala. 
-  No  -  Justyna  uśmiechnęła  się.  -  Kierpce,  portki,  biała  koszula,  kapelusik  z  muszelkami  i 

ciupaga. Obok ławeczka z oscypkami. 

- A na ciupadze napis: „Pamiątka z Mazur” - roześmiałem się. - Skup się. Chodzi mi bardziej 

o rozbójnika, drobnego łotrzyka. 

- Czemu akurat takiego? 
- Bo to ich Kostka-Napierski zaciągnął do swojej kompanii, z nimi opanował zamek i tam się 

bronił. 

- Mam go! - Justyna wciąŜ była rozpogodzona. 
-  Teraz  pomyśl  chwilę.  Kostka-Napierski  ma  kufer,  mieszek  z  pieniędzmi.  Na  zamku,  w 

trudnych  chwilach  oblęŜenia  czegoś  takiego  nie  da  się  ukryć.  I  to  ci  rozbójnicy  zdradzili  swojego 

background image

47 

 

dowódcę i wydali w ręce oficera wojsk biskupa krakowskiego. Czemu? 

- Dla tego złota? PrzecieŜ teŜ mogli stanąć przed sądem. 
- Ale nie stanęli, wyszli wolni. Taką zawarli umowę z dowódcą wojsk biskupich. 
- I co dalej? - Justyna otworzyła oczy. 
- Czytałaś „Wyspę Skarbów”? 
- To coś o piratach, ale takie klimaty nigdy mnie nie pociągały. 
-  Autor  opisał,  jak  kapitan  Flint  zabrał  kilku  członków  załogi  na  wyspę,  razem  z  nimi  ukrył 

złoto, a następnie zabił kumpli, do tego wykorzystując ich jako wskazówki do odnalezienia skrytki. 

- Drań. 
-  Mentalność  rozbójników  z  Karaibów  czy  spod  Tatr  jest  taka  sama.  Powstańcy  Kostki-

Napierskiego  byli  zamknięci  w  zamku.  Nie  mieli  szans  na  wyrwanie  się  z  pułapki.  Ich  dowódca 
twierdził,  Ŝe  wkrótce  nadejdą  posiłki.  MoŜe  mamił  ich  nadejściem  armii  kozackiej,  moŜe 
węgierskiej? Jednak nikt nie przychodził. Górale postanowili ratować głowy i zrzucić cała winę na 
niego.  PrzecieŜ  Kostka-Napierski  działał  oficjalnie  twierdząc,  Ŝe  jest  królewskim  oficerem 
organizującym  zaciąg  piechoty.  Oni,  górale,  działali  w  dobrej  wierze  i  chcieli  słuŜyć  królowi,  a 
zostali oszukani. 

- Powiedzmy, Ŝe im uwierzono. 
- Musiano, bo wystąpienie Kostki-Napierskiego było groźnym precedensem, a nie wiedziano, 

co  się  za  nim  kryje.  Musiano  jak  najszybciej  stłumić  bunt.  Kiedy  górale  uratowali  głowy, 
postanowili  zadbać  o  kiesę.  Odebrali  złoto  dowódcy  i  ukryli  je  na  zamku.  Musieli  to  zrobić  w 
jednym miejscu i znanym tylko komuś, komu ufali. 

-  Czemu  chcieliby  ukrywać  swój  łup  i  powierzać  skarb  tylko  jednemu  człowiekowi?  - 

powątpiewała Justyna. 

- Jakiś czas temu zajmowałem się rozwiązaniem pewnej zagadki na Wyspie Sobieszewskiej, 

zwanej  teŜ  „Wyspą  Skarbów”.  Tam,  w  1945  roku,  przez  ostatnie  miesiące  wojny  było  odciętych 
przez  Armię  Czerwoną  kilkadziesiąt  tysięcy  cywilów  i  Ŝołnierzy.  Po  kapitulacji  Trzeciej  Rzeszy 
Rosjanie  kazali  opuścić  im  wyspę  i  zorganizowali  jeden  punkt  filtracyjny,  w  którym  dokładnie 
przeszukiwali bagaŜe uciekinierów. Ci, wiedząc o tym, zawczasu zakopywali swoje kosztowności i 
cenne przedmioty na wyspie. Polska ludność, która tam później zamieszkała, odnajdywała właśnie 
te schowki. Górale broniący się na czorsztyńskim zamku teŜ podejrzewali, Ŝe zostaną przeszukani, 
więc schowali to co mieli najcenniejszego. 

- I myślisz, Ŝe odzyskali swój depozyt? 
- Myślę, Ŝe nie, bo nie przeŜył człowiek, który go ukrył. 
- Kto taki? 
-  „Marszałek”  Łętowski  został  skazany  na  śmierć  i  wyrok  wykonano,  a  jemu  jednemu 

wszyscy ci zbóje mogli zaufać. 

- I ten skarb jest na zamku w Czorsztynie? 
- Nie. 
- To zupełnie cię juŜ nie rozumiem - Justyna patrzyła na mnie zdziwiona. - PrzecieŜ sam sobie 

przeczysz. 

- Postaraj się przypomnieć sobie, co było na obrazie i czego dotyczył napis na odwrocie. 
Justyna bezradnie wzruszyła ramionami. 
- Jestem zbyt zmęczona, Ŝeby rozwiązywać zagadki - oświadczyła. 
Burza, która szalała nad nami, odeszła dalej, ale zbliŜała się kolejna, a moŜe to ta sama kręciła 

się w kółko wśród gór? Sam czułem zmęczenie, a deszcz szumiał usypiająco. Przytuliłem Justynę i 

background image

48 

 

tak zasnęliśmy. 

Obudził  mnie  świergot  ptaków.  OstroŜnie  rozprostowałem  zdrętwiałe  nogi.  Nad  nami  było 

błękitne  niebo  i  mocno  świeciło  stonce,  którego  promienie  odbijały  się  od  perlistych  kropel  na 
liściach  klonu  przede  mną.  Spojrzałem  w  prawo  na  Justynę.  Spała  podkuliwszy  nogi,  prawie  cała 
kryjąc  się  pod  moją  bluzą.  Głowę  oparła  o  moje  ramię  i  kiedy  na  nią  patrzyłem,  jej  rude  włosy 
delikatnie łaskotały mnie w nos. 

- Co się stało? - Justyna wyprostowała się i przecierała oczy. 
- JuŜ czternasta - powiedziałem patrząc na zegarek. - Czas wracać do Torbasów. 
- Rany. ciekawe, co przez ten dzień nawyrabiał Janosik? 
Nie odpowiedziałem. Pomogłem Justynie wstać, wyszliśmy z dołu. w którym była niewielka 

jamka.  gdzie  ukryliśmy  się  przed  burzą  Z  Góry  Zamkowej  schodziliśmy  niebieskim  szlakiem  do 

Ŝ

ółtego, a nim z powrotem do Sromowców. Szliśmy mniej niŜ godzinę i o ile Justyna nie mogła się 

doczekać,  aŜ  dojdziemy  do  przystanku,  ja  podziwiałem  skały  Wąwozu  Szopczańskiego.  potem 
wspaniały widok na Dunajec i Czerwony Klasztor. 

Dotarliśmy do przystanku, ale wtedy coś mi się przypomniało. 
- Masz dowód osobisty? - zapytałem Justynę. 
- Zawsze noszę ze sobą dokumenty i parę złotych - odpowiedziała. 
-  Idziemy  -  pociągnąłem  ją  w  kierunku  kładki  na  Dunajcu,  po  której  moŜna  było  przejść  do 

Czerwonego Klasztoru. 

Justyna  juŜ  chyba  poddała  się  mojemu  szaleństwu  i  nie  protestowała.  Bez  problemu 

przeszliśmy  na  drugą  stronę  granicy.  Tam  nikt  nie  zatrzymywał  mnie,  kiedy  szedłem  do  domku 
pana  Paula.  Staruszek  siedział  przed  swoim  domkiem  i  jadł  jabłko  scyzorykiem  odkrawając  sobie 
plasterki owocu. Przywitałem się z nim i przedstawiłem mu moją towarzyszkę. 

- Cieszę się, Ŝe przyszedłeś - powiedział pan Paul. - Czy lekarstwo działa? 
Justyna  patrzyła  na  mnie  zaskoczona,  o  czym  staruszek  mówi.  TeŜ  nie  byłem  pewny,  czy 

chodziło mu o zioła, czy uznał Justynę za lek na moje problemy. 

-  Nie  kaŜdy  lek  działa  od  razu  i  wiele  zaleŜy  od  woli  samego  chorego  -  odpowiedziałem 

wymijająco. 

- TeŜ prawda - pan Paul pokiwał głową. - Wie pan, czemu chciałem pana zobaczyć? 
- Nie - przyznałem. 
-  Nie  chciałem  mówić  o  tym  przy  młodych,  ale  ja  widziałem  skarb  Janosika.  Siadajcie  - 

wskazał na ławeczkę. - Młodość często myśli, Ŝe bogactwo daje szczęście, ale ja wiem, Ŝe wcale tak 
nie  jest.  Urodziłem  się  przed  wojną  na  Śląsku.  Po  niemieckiej  stronie  granicy,  po  której  obu 
stronach mieszkali ludzie myślący, Ŝe są Niemcami, Polakami, a w sumie to najbardziej Ślązakami. 
Takie  to  były  czasy,  Ŝe  naleŜałem  do  Hitlerjugend,  a  potem  wybuchła  wojna.  Do  Wehrmachtu 
trafiłem  pod  koniec  1943  roku.  Wiadomo  było,  Ŝe  nic  nie  zatrzyma  aliantów  na  Zachodzie  i 
bolszewików  na  Wschodzie.  Zimą  1944  roku  wysłano  mnie  do  batalionu  specjalnego.  Dziwiłem 
się, Ŝe po tam krótkim szkoleniu mam trafić do jakiejś elitarnej jednostki. Wie pan, czym miałem 
się zajmować? 

- Domyślam się - smutno pokiwałem głową. 
- Właśnie - staruszek głęboko westchnął. - Pewnego dnia dowiedziałem się, Ŝe jadę na akcję. 

To było w Polsce. W jakimś miasteczku pewna polska rodzina ukrywała rodzinę śydów. Gestapo 
dowiedziało  się  o  wszystkim  dzięki  donosowi  sąsiada.  Podobno  sąsiedzi  od  dawna  byli  skłóceni. 
Wtedy mówiono o bolszewikach, Ŝe to Ŝydokomuna. Donosiciel przestraszył się, Ŝe jego sąsiad za 
te ukrywanie będzie miał fory u nowej władzy i zawczasu postanowił załatwić problem. Tak mówili 

background image

49 

 

koledzy z plutonu. Dowódcą był u nas człowiek, który słuŜył w jednostkach okupacyjnych od 1939 
roku.  Wieczorem  podjechaliśmy  pod  kamienicę,  otoczyliśmy  ją  i  zaczęliśmy  wyprowadzać 
wszystkich  mieszkańców  na  ulicę.  Na  parterze  ktoś  w  mieszkaniu  miał  pianino  i  kilkuletnia 
dziewczynka uczyła się gry. Oficer wybił okno w pokoju i kazał jej grać marsz triumfalny z „Aidy”. 
Zapowiedział  dziewczynce,  Ŝe  jeśli  pomyli  choćby  jeden  dźwięk,  to  on  zastrzeli  jej  rodziców. 

ś

ebyście słyszeli, jak ona wtedy pięknie grała. Na środek ulicy wyprowadzono tych śydów, ludzi, 

którzy ich ukrywali, i donosiciela. To miał być mój chrzest bojowy i to ja miałem pierwszy strzelić 
do  śyda,  człowieka  w  wieku,  w  którym  teraz  jestem.  Widziałem  przyrządy  celownicze  i  starałem 
się  nie  patrzeć  na  jego  twarz.  Dowódca  krzyczał  mi  nad  uchem:  „Ognia!”,  a  ja  nie  potrafiłem 
nacisnąć spustu. Za co miałem zabić człowieka, którego pierwszy raz widziałem na oczy i który nic 
mi nie zrobił? Oficer sam strzelił z pistoletu i powiedział, Ŝe stanę przed sądem polowym. Reszta 
plutonu wykonała swoje zadanie. Wie pan, Ŝe przez cały czas ta dziewczynka grała? śaden strzał, 
który przecieŜ mógł być wymierzony w jej rodziców, nie zmylił jej. Ona tak pięknie grała, a potem 
nad  nami  zagrzmiały  basem  silniki  sowieckich  bombowców.  Zaczęli  bombardować  miasteczko. 
Wszyscy uciekali, ja teŜ biegłem przed siebie. Zdezerterowałem... 

Staruszek na chwilę umilkł. Rękawem koszuli otarł łzę w oku. 
-  Szedłem  lasami,  nocą,  ukrywałem  się  w  zagajnikach  -  pan  Paul  kontynuował  opowieść,  - 

Nie wiem, czy mnie szukali, czy mieli waŜniejsze problemy na głowie. Szedłem przed siebie mając 
nadzieję, Ŝe kiedyś spotkam partyzantów, a ci rozbroją mnie i pozwolą mi wrócić do domu, Ludzie 
dawali  mi  chleb,  kawałek  słoniny,  wódkę,  ale  nikt  nie  chciał  mnie  przechować,  ukryć.  Byłem  jak 
zaraza,  której  nikt  nie  chciał.  Tak  zabłąkałem  się  w  te  okolice.  To  było  gdzieś  na  północ  od 
Dunajca,  kiedy  nocą  znalazłem  jakąś  szczelinę,  wczołgałem  się  do  niej,  Ŝeby  było  mi  cieplej.  W 

ś

rodku  zapaliłem  zapałkę  i  zobaczyłem  jakiś  szkielet  w  ładnym  stroju.  Myślałem,  Ŝe  mi  się 

przewidziało. Siedziałem wystraszony pod ścianą i nie mogłem się ruszyć. Było mi zimno i bałem 
się.  W  końcu  wyjąłem  latarkę  i  włączyłem  ją.  To  wyglądało  jak  grobowiec  jakiegoś  górskiego 
rozbójnika, w którym złoŜono skarby. Nagle w środku wojny stałem się przeraźliwie bogaty, ale co 
z  tego?  Chyba  wtedy  oszalałem.  Wyszedłem  z  tej  nory  i  szedłem  przed  siebie  przez  śnieg,  aŜ 
padłem gdzieś. Obudziłem się w jednym z góralskich domów, tu niedaleko. Tej chaty juŜ nie ma. Ci 
dobrzy  ludzie  ukryli  mnie  potem  w  jakiejś  jaskini.  Ich  chatę  spalili  wycofujący  się  Niemcy,  a  ich 
samych  zabili  bolszewicy.  Jakoś  tak  wyszło,  Ŝe  po  wojnie  tu  się  przytuliłem  i  nigdy  juŜ  stąd  nie 
odeszłem. Pan i Janosik chcecie znaleźć to miejsce ze skarbami, prawda? 

- Prawda - odpowiedziałem. 
-  Nie  wiem,  gdzie  to  było.  Pewny  jestem  tylko,  Ŝe  to  gdzieś  na  północ  od  Dunajca  i  Ŝe  to 

widziałem. Jest jeszcze coś... Czy znalezienie tych skarbów uczyni pana szczęśliwym? 

- Nie. 
- To dobrze. Jak pan odkryje to miejsce, to niech pan tu do mnie przyjedzie. 
- Obiecuję. 
PoŜegnaliśmy się i powoli wróciliśmy na polską stronę. Justyna milczała. 
NajbliŜszy  busik  odchodził  za  godzinę,  więc  zaprosiłem  Justynę  na  obiad  do  restauracji. 

Pewnie w sezonie turystycznym był tu tłum turystów. Dziś, o tej porze byliśmy jedynymi klientami. 
Podobno  burze  zniechęciły  ludzi  do  górskich  wycieczek.  Zjedliśmy  pyszny,  domowy  obiad  i 
odjechaliśmy autobusem do skrzyŜowania przy wjeździe do Czorsztyna. Ze wsi pomaszerowaliśmy 
przez łąki do Torbasów. Nie rozmawialiśmy o obrazie, Janosiku, zagadce. Justyna zachowywała się 
prawie jak nastolatka zrywając kwiaty, chichocząc, kiedy opowiadałem jej zabawne historie, jakie 
przeŜyłem. Kiedy w końcu zjawiliśmy się w Torbasach, na schodach dworu czekał na nas komitet 

background image

50 

 

powitalny - wszyscy mieszkańcy, Marcysia i Baca. 

- Co się z wami działo? - dopytywał się Miki. 
- Gdzie państwo zniknęli? - pani Tekla patrzyła raz na mnie, raz na Justynę. 
Marcysia i Baca tylko uśmiechali się i wysyłali sobie porozumiewawcze spojrzenia. 
- Byliśmy na długiej wycieczce w górach - wyjaśniałem. - Zaskoczyła nas burza i musieliśmy 

spędzić tam więcej czasu niŜ planowaliśmy. Czy wszystko do przyjęcia gotowe? 

- Daj tylko sygnał, Ŝeby wydawać pieczyste - Arnold zacierał ręce. 
- A czy on przyjdzie? - pani Tekla była zaniepokojona. - Ten, który dał mi kwiaty, czekoladki 

i kolczyki? 

- Tak - zapewniałem ją. - Spotkajmy się za godzinę w jadalni - zaproponowałem. 
Cała gromadą wchodziliśmy po schodach na piętro. 
- Kolczyki? - Justyna odwróciła się do mnie. - Nie przesadzasz i czy wiesz, co robisz? 
- Miałaś mi zaufać - przypomniałem jej. 
Więcej juŜ z nikim nie rozmawiałem. Miałem ochotę się wykąpać i choćby chwilę poleŜeć na 

miękkim  łóŜku.  Najpierw  sprawdziłem,  czy  Janosik  nie  buszował  w  moim  pokoju.  Na  szczęście 
nie. 

Punktualnie zszedłem do jadalni. Zgodnie z moimi sugestiami Witek i Miki ustawili stół pod 

ś

cianą,  bo  miał  on  słuŜyć  za  bufet,  na  którym  spoczywały  wszystkie  smakołyki.  Arnold  załoŜył 

wytrzaśnięty  nie  wiem  skąd  frak,  białą  koszulę  i  turkusową  muchę.  Włosy  umodelował  Ŝelem. 
Witek  i  Miki  byli  ubrani  w  marynarki.  Baca  miał  na  sobie  tradycyjny  strój  góralski,  a  Marcysia 
modne spodnie i koszulę z długim kołnierzem. 

Wejście Justyny wywołało szok. Jej krwistoczerwona suknia z głębokim dekoltem z przodu i 

na  plecach  trzymała  się  na  dziewczynie  tylko  dzięki  cieniutkim  ramiączkom.  Na  szyi  zawiesiła 
srebrny wisiorek z rubinowym oczkiem. Rude włosy upięła w misterny kok. Uśmiechnięta niczym 
gwiazda filmowa stanęła w progu opierając jedną rękę o framugę, drugą na biodrze. 

- Co tak cicho? - zapytała. 
- Zatkało nas - wykrztusił Miki. 
- Słyszałam, Ŝe to ma być uroczyste przyjęcie. 
Ponad ramieniem Justyny zobaczyłem, Ŝe do holu, powoli, niepewnym krokiem wyszła pani 

Tekla. Szybko chwyciłem Justynę pod ramię. 

- Zrób miejsce bohaterce tego wieczoru - szepnąłem dziewczynie do ucha. 
Przeszliśmy  na  bok  i  z  ciekawością  patrzyliśmy  na  wejście.  Justyna  wyglądała  pięknie,  ale 

przemiana pani Tekli była oszałamiająca. Znaliśmy ją jako kobietę o zasmuconym wzroku, ubraną 
schludnie,  ale  bez  odrobiny  ekstrawagancji.  Nigdy  nie  widziałem  u  niej  biŜuterii  czy  makijaŜu. 
Teraz stała przed nami dama. Jej biała suknia sięgała prawie do ziemi. Miała odsłonięte ramiona i 
rękawiczki  zakrywające  takŜe  przedramiona.  Włosy  rozpuściła  i  teraz  zobaczyliśmy,  jak  były 
wspaniale  lśniące.  Twarz  pani  Tekli  promieniała,  a  subtelny  makijaŜ  podkreślał  jej  urodę.  Trochę 
speszyła  się  naszą  reakcją.  Jej  wzrok  na  dłuŜej  zatrzymał  się  na  Arnoldzie,  który  zamarł  w  pół 
kroku z butelką wina w ręce. Poczułem, Ŝe Justyna trąca mnie łokciem w bok. Spojrzałem na moją 
towarzyszkę, a ona posłała mi promienny uśmiech. 

- Arnold! - zawołałem. - Czyń honory i podaj nam wino. Włącz teŜ muzykę. 
Ze starego magnetofonu kasetowego popłynęły łagodne dźwięki walców. 
-  Przepraszam  -  powiedziałem  do  Justyny  i  podszedłem  do  pani  Tekli.  -  Pierwszy  taniec 

będzie naleŜał do mnie - oświadczyłem kłaniając się. 

- Ja dawno nie tańczyłam... - broniła się moja lokatorka. 

background image

51 

 

- Nie przyjmuję tego do wiadomości - nie ustępowałem 
Dobrze,  Ŝe  moja  ciocia  miała  w  swojej  biblioteczce  poradnik  tańca  towarzyskiego  i  to  jego 

tytuł  na  grzbiecie  natchnął  mnie  do  zorganizowania  tego  party.  Nie  ukrywam  tez,  Ŝe  w  wolnej 
chwili  przypomniałem  sobie  podstawowe  kroki.  W  moim  planie  nie  było  miejsca  na  jakakolwiek 
gafę. 

Pani  Tekla  była  pełna  obaw.  ale  okazała  się  świetną  partnerką.  Dźwięki  muzyki,  nastrój 

jadalni,  obecność  szczęśliwej  pani  Tekli  sprawiały,  Ŝe  wokół  aŜ  czuło  się  podniosłą  atmosferę. 
Miękko,  niczym  nieśmiała  nastolatka,  trzymała  dłoń  na  moim  ramieniu,  ale  poruszała  się  jak 
kobieta  w  pełni  świadoma  siły  swojego  ciała  i  tego.  jak  powinna  wyglądać  w  tańcu.  Nie 
zauwaŜyłem, kiedy muzyka umilkła i rozległy się brawa. Szybko rozejrzałem się. Nikt oprócz nas 
nie tańczył, za to współ lokatorzy stali wokół środka jadalni. 

- Zatańczyliście, jakbyście to ćwiczyli od zawsze - stwierdził Witek. 
Zmieniliśmy muzykę na odrobinę nowocześniejszą. Tym razem to Miki tańczył z panią Teklą 

Baca  z  Witkiem  wymieniali  się  tylko  Marcysia  i  Justyną.  Ja  zająłem  się  stołem  Arnold  naprawdę 
postarał  się.  Przygotował  doskonałe  dania:  ragout  wdowę  z  pieczarkami  schab  ze  śliwkami,  pierś 
kaczki w sosie borówkowym comber barani w śmietanie, a na moje szczególne Ŝyczenie i zestawy 
sałatek  -  to  z  myślą  o  Justynie.  Pani  Tekla  upiekła  szarlotkę  z  miodem  i  orzechami,  sernik 
krakowski  i  wiedeńskie  babeczki  z  kremem.  Tego  było  aŜ  nadto  dla  stada  obŜartuchów,  a  ja 
postanowiłem tego wieczoru me Ŝałować sobie niczego. Wszyscy widząc moje zaangaŜowanie przy 
stole teŜ postanowili sobie zrobić przerwę. Nastąpił moment, kiedy Ŝycie towarzyskie skupiło się w 
salonie.  Tam  Arnold  zbierał  laury  za  kulinarne  dzieła,  jakie  nam  serwował.  Wyrwałem  się  na 
ławeczkę.  Miałem  pół  kromki  chleba,  specjalnie  z  myślą  o  moim  skrzydlatym  przyjacielu.  Nie 
zawiódł  mnie  i  pojawił  się.  Trochę  przy  tym  ćwierkał,  jakby  oburzony,  Ŝe  nie  było  mnie  w  porze 
obiadu. 

- To twój kolega? - Justyna wyszła do mnie niosąc talerz z sałatkami. 
Ptaszek zerkał na nią podejrzliwie. 
- Ona test wegetarianką i nie zrobi ci krzywdy - powiedziałem. 
- MoŜe mi go przedstawisz? - Justyna zaŜartowała. 
-  Właśnie,  jeszcze  nie  nadałem  mu  Ŝadnego  imienia.  Jest  ksiąŜka  Hanny  Łochockiej  „O 

wróbelku  Elemelku”.  ale  ten  „Elemelek”  brzmi  mato  powaŜnie  i  nie  oddaje  sedna  charakteru 
mojego towarzysza. Niech będzie Rycho. 

- Rycho?! - Justyna wybuchnęła śmiechem. - Czemu? 
-  W  filmie  „Miś”  tajemniczy  pan  minister  mówi  do  Ryszarda  Ochódzkiego:  „Lubię  cię. 

Rychu. Wszystkie Ryski to fajne chłopaki”. 

- Co zrobisz, kiedy pani Tekla zacznie dopytywać się o obiecanego jej gościa? - głos Justyny 

spowaŜniał. 

- Powiem, Ŝe to ja. 
- Będzie zawiedziona. 
- A na kogo ona czeka? 
Justyna wcześniej nie chciała mi opowiedzieć historii pani Tekli, ale zrozumiała, Ŝe teraz nie 

ma juŜ wyjścia. 

-  Pani  Tekla  pochodzi  z  Krakowa.  W  klasie  maturalnej  wyjechała  na  wycieczkę  do 

Zakopanego  i  poznała  na  niej  jakiegoś  młodego  górala.  Zakochała  się  w  nim  taką  młodzieńczą, 
pełną  namiętności  miłością.  Góral,  a  jakŜe,  skorzystał  z  okazji,  ale  potem  przepadł  jak  kamień  w 
wodę. W dodatku powiedział, Ŝe mieszka we dworze w Torbasach i Ŝe jak go nie będzie, to ma tu 

background image

52 

 

na niego czekać. Pani Tekla wróciła do Krakowa, skończyła studia, była nauczycielką, ale co jakiś 
czas tu przyjeŜdŜała i pytała o tego górala. Kiedy zmarli jej rodzice, stwierdziła, Ŝe musi odnaleźć 
ukochanego i przybyła do Torbasów z trzema walizkami bagaŜu - całym swoim majątkiem. Twoja 
ciocia  przygarnęła  ją  i  pozwoliła  tu  mieszkać.  Pani  Tekla  pracowała  w  szkole,  ale  cięŜko 
chorowała,  a  jak  wróciła  ze  szpitala,  szkołę  zlikwidowano  i  ona  została  bez  pracy.  To  ją  dobiło. 
Trwała  w  takim  marazmie  od  kwietnia,  aŜ  ty  się  tu  zjawiłeś  i  zacząłeś  robić  rewolucję.  Teraz 
wystąpisz jako młody góral? 

- Nie. 
- Powiedz mi, co zrobisz? Rozumiesz, Ŝe moŜesz ją skrzywdzić? 
- Tak, ale powiem jej prawdę. 
- Justynie widelec wypadł z ręki, kiedy to usłyszała. 
- Jesteś wariatem! - stwierdziła. - Tak jej nie wyleczysz. 
- Na samotność nie ma leku - odpowiedziałem wstając. 
Poszedłem do salonu. Zobaczyłem teraz, Ŝe Arnold podaje pani Tekli kieliszek wina, a reszta 

objada się ciastami. Witek spojrzał na mnie, a ja dałem mu znak, Ŝeby zaczęli z Mikim swoje harce. 
Obaj  szybko  zrobili  takie  zamieszanie,  Ŝe  wszyscy  nagle  staliśmy  się  aktorami  w  jakiejś  grotesce 
rodem z komedii okraszonych  angielskim poczuciem humoru. Bawiliśmy  się świetnie, nawet pani 
Tekla  poddała  się  temu  nastrojowi.  Wybuchała  śmiechem,  by  natychmiast  zakryć  usta,  jakby 
chciała  zdusić  w  sobie  całą  wesołość.  Witek  i  Miki  stanęli  na  wysokości  zadania  i  po  dwudziestu 
minutach  bolały  nas  brzuchy  od  śmiechu.  Nie  spodziewałem  się,  Ŝe  zabawa  w  teatr  i  zadania 
aktorskie mogą aŜ tak zmuszać grających do odsłonięcia swojego prawdziwego oblicza. 

- Idziemy tańczyć! - przerwałem te harce. 
Chwyciłem panią Teklę za rękę i porwałem ją do jadalni. Specjalnie wybrałem długą balladę 

ś

piewaną przez zespół heavy metalowy. Wokalista śpiewał, Ŝeby nie przejmować się tym, co robią 

inni, co o nas wiedzą i myślą. 

- Panie Pawle - pani Tekla mówiła miękkim i ciepłym głosem. - Pan coś mi obiecał. 
- Tak, Ŝe pozna pani tego, kto chciał panią wyrwać z tego pokoju samotności. 
Poczułem jak plecy pani Tekli pręŜą się, jakby chciała mi się wyrwać. Nie pozwoliłem jej się 

odsunąć nawet na centymetr. 

- Co pan takiego mówi? - była trochę wystraszona. 
- Chciałbym pani powiedzieć prawdę. To byłem ja. 
- Co? 
- śaden duch nie przynosi kwiatów, a ja po prostu chciałem, Ŝeby pani czuła, Ŝe ją ktoś lubi. 

Tak  normalnie  nie  wzięłaby  pani  nic  ode  mnie.  Nie  chciała  pani  ze  mną  rozmawiać,  a  ja  bardzo 
chciałem panią poznać. Niech mi pani teraz odpowie na pytanie. Czy prawdziwą panią Teklą była 
ta  wystraszona  kobieta,  która  nie  chciała  mi  otworzyć  drzwi?  Czy  to  była  ta  istota  promieniejąca 
radością, kiedy otrzymywała kwiaty? A moŜe to jest ta wspaniała kobieta, z którą teraz tańczę? Ta, 
od której wzroku nie odrywa Arnold. Chciałby z panią zatańczyć, a boi się. Tylko czego? 

Bałem  się  tej  chwili  jak  najgorszego  wroga,  Ŝołądek  ściskała  mi  jakaś  niewidzialna  pięść. 

Słyszałem  przedostatnią  zwrotkę  piosenki  i  wiedziałem,  Ŝe  zbliŜa  się  decydujący  moment.  Pani 
Tekla dyskretnie obejrzała się na Arnolda,  a ten  nagle zarumienił się. Moja partnerka natychmiast 
spojrzała mi w oczy, a ja nie mogłem powstrzymać uśmiechu. 

- Pan się śmieje ze mnie? - usłyszałem nutkę złości. 
- Jestem bardzo szczęśliwy. 
- Czemu? 

background image

53 

 

- Bo zwróciła pani uwagę na Arnolda. 
- Pan bawi się w swata? 
- Nigdy nie miałem takiego zamiaru. Sam siebie jeszcze nie wyswatałem. 
Pani  Tekla  roześmiała  się  i  wiedziałem,  Ŝe  odniosłem  zwycięstwo.  W  dworku  nikt  juŜ  nie 

miał być takim, jakim był poprzednio. 

- Arnold się męczy swoją nieśmiałością - szeptałem pani Tekli na ucho. - Nie obrazi się pani, 

jeśli trochę go zmobilizuję, Ŝeby poprosił panią do tańca? 

- Niech pan tylko włączy tę ostrą melodię. 
- Tak jest! 
Piosenka  skończyła  się,  podszedłem  do  magnetofonu,  Ŝeby  jeszcze  raz  puścić  tę  samą 

melodię, obejrzałem się na środek jadalni, a tam pani Tekla juŜ tańczyła z Arnoldem. Właściwie to 
ona go prowadziła, ale wyraz zadowolenia na twarzy poety najlepiej oddawał jego nastrój. 

ZauwaŜyłem, Ŝe Justyna stojąc w progu jadalni daje mi znaki, Ŝebym do podszedł. 
- Ktoś się do nas dobija - wyjaśniła, kiedy stanąłem obok niej. 
Razem podeszliśmy do drzwi. Otworzyłem je. 
- Oto i nasz nowy pan we dworku - zobaczyłem profil pana Marcelego. 
W świetle lampki nad frontonem doskonale widziałem, do kogo to mówił. To była Ona. 

background image

54 

 

ROZDZIAŁ TRZYNASTY 

PANTA REI • TRENING W DESZCZU • POGADUSZKI U GÓRALA • LEGENDA O 

MŁYNARZU I JANOSIKU • WYPROWADZKA MAGDY • PRZEDSTAWIENIE W 

NIEDZICY 

 

Deszcz siąpił, a ona stała ze zmoczonymi jasnymi włosami przenosząc wzrok raz na mnie, raz 

na Justynę. Ta rozpoznała, kto przed nami stoi, bo przecieŜ widziała zdjęcia mojej byłej sympatii. 
Mimo to Justyna nie odsunęła się ode mnie. 

- Wpuścisz mnie, Ŝebyśmy porozmawiali? - zapytała. 
Widziałem, jak pan Marceli przygląda mi się z powaŜną miną. 
- Wejdź - powiedziałem. - Dziękuję panu za pomoc - zwróciłem się do górala. 
- Jeśli czegoś panu potrzeba, to ja jestem u siebie - zapowiedział pan Marceli i odszedł. 
- Justyna - moja lokatorka wysunęła dłoń w kierunku gościa. 
- Magda - usłyszała. 
Pomogłem Magdzie zdjąć krótki płaszczyk. 
- Chodźmy, zrobię ci coś do picia - zaproponowałem Magdzie. 
Bez  słowa  wyjaśnienia  przeprowadziłem  ją  przez  jadalnię  do  kuchni,  gdzie  wszyscy 

przyglądali  się  jej  nie  kryjąc  ogromnej  ciekawości.  Zamykając  drzwi  widziałem,  jak  mieszkańcy 
dworku obstąpili Justynę domagając się wyjaśnień. 

Włączyłem czajnik, a do kubka sypnąłem dwie łyŜki kawy, łyŜkę cukru i z lodówki wyjąłem 

ś

mietankę. 

- Widzę, Ŝe wciąŜ pamiętasz, jaką kawę lubię - Magda oparła się o szafkę i patrzyła na mnie z 

uśmiechem. 

Zerkałem za okno. Bałem się spotkać z jej spojrzeniem, Ŝeby nie wróciły dawne wspomnienia 

i Ŝebym znowu nie został oczarowany błękitną barwą jej oczu. ZauwaŜyłem, Ŝe była ubrana jak do 
pracy,  w  spódniczkę  i  Ŝakiet,  a  do  tego  miała  białą  bluzkę  z  dekoltem.  Na  szyi  wisiał  srebrny 
łańcuszek z jakimś kunsztownym drobiazgiem. 

- Po co tu przyjechałaś? - wykrztusiłem. 
- Bo chcę z tobą porozmawiać. 
- Jak mnie tu odnalazłaś? 
-  Dzięki  twojemu  szefowi.  Telefon  komórkowy  masz  wyłączony.  Kawalerka  w  Warszawie 

stoi pusta. W ministerstwie nikt nie wiedział, gdzie jesteś. Dowiedziałam się, Ŝe straciłeś pracę. Jest 
mi przykro, ale... - podeszła do mnie - znajdziemy pracę dla ciebie. W Krakowie i... moŜe znowu... 

- To nam się nie uda - oświadczyłem. 
- Tak cię uraziłam? 
- Znasz to powiedzenie, Ŝe nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki? 
-  Znam.  Ile  razy  mówiłeś,  Ŝe  w  ludzkiej  naturze  jest  popełnianie  błędów?  Nie  pozwól, 

Ŝ

ebyśmy go powtórzyli... - Magda przerwała, bo do kuchni wszedł Arnold. 

Wśliznął się przez wąską szparę uchylonych drzwi, szepnął „Przepraszam” i skradając się na 

palcach niczym postać z komedii podszedł do piekarnika. Wyjął z niego tackę z czymś podłuŜnym 
owiniętym w srebrną folię i udając, Ŝe nie patrzy na Magdę wyszedł. 

- Jesteś właścicielem tego dworku? - Magda zmieniła temat. 
- Tak. 
- A ci ludzie? 

background image

55 

 

- To moi lokatorzy. 
- Płacą czynsz? 
- Jeszcze nie zbierałem pieniędzy - odparłem podając Magdzie kubek z kawą. 
- Wiesz, Ŝe ten góral mówił o tobie „nowy dziedzic”? Naprawdę to wszystko naleŜy teraz do 

ciebie? 

-  Ciocia  zapisała  mi  w  spadku  dworek  i  park.  Wieś  naleŜy  do  wolnych  chłopów,  a  pan 

Marceli mówi tak na mnie, bo ma taki kaprys. To absolutnie nic nie znaczy. 

- Wiesz, ile kasy dostałbyś za ten dworek? 
- Nie wiem i nie obchodzi mnie to. 
- Chcesz tu zostać? 
- MoŜe. 
- A wiesz, Ŝe to dobry pomysł! Moglibyśmy tu zorganizować pensjonat dla krakowskich elit. 
- Nic juŜ więcej nie moŜemy robić razem - zapewniałem ją. 
- Czemu? Czy naprawdę tak duŜo zmieniło się przez ten tydzień? 
- Zmieniło się juŜ tydzień temu. 
- To ta wiewiórka tak ci zawróciła w głowie? 
Obejrzałem się i w tym momencie zobaczyłem zaglądającą do kuchni Justynę. Dostrzegłem, 

jak  zmienił  się  wyraz  jej  twarzy,  kiedy  usłyszała  aluzję  do  koloru  swych  włosów.  Natychmiast 
wycofała  się.  Magda  widząc  moje  spojrzenie  zerknęła  na  drzwi  i  zrozumiała,  Ŝe  ktoś  nas 
podsłuchiwał. 

- Co to za bal? - Magda zmieniła ton głosu na weselszy. - MoŜna się przyłączyć? 
-  Zorganizowałem to przyjęcie na cześć mojej lokatorki. Oczywiście moŜesz się przyłączyć, 

ale nie myśl, Ŝe przez to będę się tu dobrze bawił. 

- Zobaczymy - Magda odstawiła kubek na blat szafki i lekko rozkołysanym krokiem ruszyła 

do jadalni. 

PodąŜyłem za nią. 
- To Magda, moja koleŜanka - przedstawiłem ją wszystkim. 
- Jakiś czas byliśmy ze sobą - Magda wtrąciła się. - Doszło między nami do drobnego zatargu 

Paweł obraził się i wyjechał. Trochę czasu zajęło mi odszukanie go... 

Magda  była  osobą  bardzo  energiczną  i  potrafiła  świetnie  dostroić  się  do  kaŜdego 

towarzystwa,  a  nawet  w  pewnym  momencie  nad  nim  zapanować.  Poznaliśmy  się  przypadkowo. 
Ona  zajmowała  się  handlem  nieruchomościami,  jako  wykształcona  prawniczka,  operatywna  i 
piękna kobieta, doskonale dawała sobie radę w tej branŜy. Tym razem musiała sporządzić wycenę 
pewnego  zabytkowego  dworku  pod  Krakowem.  Pojechałem  tam  z  ramienia  ministerstwa,  Ŝeby 
dopilnować, by sprzedaŜ przebiegła zgodnie z prawem i zachowano historyczne walory obiektu. 

Teraz  szybko  znalazła  wspólny  język  z  Witkiem,  który  jakiś  czas  studiował  i  mieszkał  w 

Krakowie.  NałoŜyłem  sobie  szarlotki  i  stanąłem  w  progu  jadalni  przy  wyjściu  do  parku. 
Wpatrywałem się w ścianę deszczu i starałem się bardziej słuchać tej melodii niŜ gwaru rozmów za 
moimi  plecami.  W  końcu  odstawiłem  talerzyk  i  pomaszerowałem  do  swojego  apartamentu. 
Przebrałem  się,  wziąłem  miecz  i  wyszedłem  z  dworku  frontowymi  drzwiami.  Z  garaŜu  zabrałem 
jeszcze  pochodnie,  jakich  w  czasie  przedstawień  uŜywali  Witek  i  Miki.  Były  napełnione  naftą. 
Stanąłem na polanie, ociekający wodą. Trening zacząłem od krótkiej medytacji. Potem pół godziny 

ć

wiczyłem.  Relaksowały  mnie  chłód  wieczoru,  ruch  i  widok  ostrza  miecza  przecinającego  ścianę 

deszczu. 

Kiedy wróciłem do dworku, od razu wyczułem, Ŝe coś jest nie tak. W jadalni panowała cisza. 

background image

56 

 

Po  jasnych  obramowaniach  widocznych  przy  framugach  wejść  do  pokojów  pani  Tekli  i  Arnolda 
rozpoznałem,  Ŝe  lokatorzy  tych  pomieszczeń  byli  u  siebie.  Gwar  głosów  słyszałem  z  pokoju 
Justyny. U mnie w apartamencie paliło się światło. 

-  Gdzie  ty  byłeś?  -  zapytała  Magda,  która  zawinięta  w  ręcznik  wyjmowała  kosmetyczkę  z 

walizki leŜącej na łóŜku. - Jesteś cały przemoczony. Chcesz się zaziębić? A ten miecz... - trochę się 
zaniepokoiła widząc broń w moim ręku. 

Z  łazienki  wziąłem  ręcznik  i  starannie  wycierałem  ostrze.  Magda  zupełnie  nie  krępując  się 

moją obecnością weszła pod prysznic. Zamknąłem drzwi łazienki i przebrałem się w suche ubranie. 
Potem usiadłem przy biurku w biblioteczce. Magda przyszła do mnie ubrana w sam szlafrok. 

-  MoŜe  połóŜmy  się  spać  i  rano  porozmawiamy?  -  zaproponowała  przysiadając  na  poręczy 

mojego krzesła. 

Właśnie na ten moment trafiła Justyna wchodząc do biblioteczki. 
-  Przepraszam  -  rzuciła  speszona.  -  Chciałam  tylko  sprawdzić,  czy  juŜ  się  rozgościłaś  i  czy 

Paweł wrócił. 

- Był gdzieś ze swoim mieczem - Magda próbowała czule palcami przeczesać moje włosy, ale 

zirytowany  odsunąłem  głowę.  -  OkaŜe  się,  Ŝe  w  okolicy  działa  tajemniczy  nocny  zabójca  - 

Ŝ

artowała. 

- Jak wszystko w porządku, to dobranoc! - Justyna zniknęła. 
-  Ta  wiewiórka  wyraźnie  troszczy  się  o  ciebie  -  Magda  próbowała  przesiąść  się  na  moje 

kolana, ale ja gwałtownie wstałem. 

- Tę noc moŜesz spędzić tu, bo nie wypada, bym cię teraz wyganiał na poszukiwanie hotelu. 

Mam nadzieję, Ŝe rano, po śniadaniu, wyjedziesz stąd i zostawisz mnie w spokoju. 

- A gdzie ty będziesz spał? 
Magda zalotnie uśmiechała się, 
- Gdzieś tu - wskazałem na fotele w biblioteczce. - Teraz muszę wyjść coś załatwić. 
- Co? 
- Zakopać zwłoki - rzuciłem. - PrzecieŜ jestem seryjnym mordercą. 
Zszedłem  do  kuchni,  Ŝeby  zabrać  jeszcze  trochę  z  dań  przygotowanych  przez  Arnolda  i 

kawałków ciast pani Tekli. Niestety, spotkałem tu Justynę, która zmywała naczynia. 

- Nie gniewaj się, ale uznałam, Ŝe w twoim pokoju będzie jej najwygodniej, a przy okazji... - 

Justyna mówiła rzeczowym tonem, który miał maskować to, jak bardzo była wściekła. 

- Przestań - przyłoŜyłem palec do ust. - MoŜesz wierzyć mi lub nie, ale ja nie chciałem, Ŝeby 

ona  tu  przyjeŜdŜała.  Kazałem  jej  rano  wyjechać.  Teraz  pójdę  do  pana  Marcelego.  Muszę 
przygotować go na spotkanie z jutrzejszą premierą. 

Justyna  nic  nie  odpowiedziała.  Talerze  z  przekąskami  zapakowałem  w  jednorazówki  i 

ruszyłem  do  górala.  Mimo  późnej  pory  i  deszczu  siedział  na  werandzie  przy  lampie,  z  butelką 
nalewki i dwiema szklankami, talerzem kiełbasy i kilkoma kromkami chleba. 

-  Dobry  wieczór!  -  przywitałem  go  wbiegając  pod  daszek.  -  Taka  ulewa,  a  pan  czekał  na 

mnie? 

- Wiedziałem, Ŝe pan przyjdzie - góral uśmiechnął się. - Jak tylko zobaczyłem tę ładną panią, 

która pytała o pana dziedzica, to zaraz coś mnie tknęło. 

- Nie mówmy o niej - machnąłem ręką. - przyniosłem trochę smakołyków w sam raz dobrze 

komponujących się z tą nalewką. 

- A co, kiełbasa juŜ panu nie słuŜy? Mam pyszną szyneczkę... 
- Nie! Po prostu duŜo nam zostało i szkoda, Ŝeby się zmarnowało, a naprawdę wszystko jest 

background image

57 

 

pyszne... 

Panu Marcelemu nie mieściło się w głowie, Ŝe gość moŜe przychodzić ze swoim jedzeniem, 

ale w końcu przystał na ten mój „miastowy obyczaj”. 

-  No  więc  jak  ją  zobaczyłem,  to  zaraz  pomyślałem,  Ŝe  pan  będzie  miał  kłopoty  -  góral  po 

pierwszym toaście kontynuował opowieść o Magdzie. - Wie pan, Ŝe kobita najbardziej za chłopem 
chodzi  jak  juŜ  dziecko  w  drodze.  Pan  to  widział  mi  się  jako  człowiek,  który  przed  czymś  ucieka. 
Podchodzimy  do  dworu,  pan  otwiera  drzwi  i  zaraz  po  panu  widzę,  Ŝe  coś  tu  nie  tak. 
Przyszykowałem nalewkę i tylko czekałem, kiedy pan przyjdzie, bo tam to chyba nie ma pan z kim 
napić się czegoś porządnego. 

- Nie mam - przyznałem wznosząc toast. - Nie mówmy o tej kobiecie więcej. 
- Jak się sprawuje Marcysia? 
- Bardzo dobrze. 
- A na Słowacji znalazł pan ślady Janosika? 
-  Tak,  ale  wie  pan,  Ŝe  zastanawiam  się,  czy  gdzieś  tu  w  okolicy  jest  takie  miejsce  związane 

legendą z Janosikiem? 

- Takich miejsc jest mnóstwo. 
- A jakieś związane z Janosikiem i ze skarbem? 
-  Kiedyś  bardzo  lubiłem  słuchać  legend,  które  babcia  opowiadała.  Jedna  z  nich  dotyczyła 

młyna  na  potoku,  który  wypływa  spod  Cisówki.  Tam  pewien  Niemiec  był  młynarzem  i  mocno 
dawał  się  ludziom  we  znaki,  bo  straszne  pieniądze  chciał  za  zmielenie  zboŜa.  Stąd  wielka  bieda 
była u okolicznej ludności i wiele  razy  bywało, Ŝe ludzie róŜne zioła mieszali z mąką i tak placki 
piekli.  Córka  młynarza  była  zupełnie  inna.  Po  kryjomu  wynosiła  z  domu  mąkę  i  rozdawała 
biednym.  Jak  ojciec  to  zobaczył  -  okrutnie  sprał  dziewczynę.  W  tamtych  czasach  tylko  zbójnicy 
mogli takie krzywdy naprawić. Ale do młyna trudno było się dostać, bo miał grube, Ŝelazne drzwi, 
a w oknach były kraty. Wtedy ich harnaś umyślił sposób. Przebrał się za księdza i w nocy poszedł 
pod  młyn.  Młynarz  widząc  osobę  duchowną  prędko  zaprosił  gościa.  Wtedy  harnaś  przystawił 
młynarzowi  pistolet  do  głowy  i  powiedział:  „Bohu  oddasz  duszy,  a  chłopam  dukatki!”.  Młynarz 
otworzył  tajemny  kufer,  zbóje  złoto zabrali.  Na  koniec  harnaś  powiedział  do  córki  młynarza:  „Ty 
pudzies  z  nami,  bo  gazdyni  nom  trzyba!”  i  dziewczyna  poszła.  Zbóje  zostawili  młynarzowi  trzy 
worki  z  mąką,  zamknęli  okna  i  drzwi  na  zamki,  a  klucze  wyrzucili.  Po  drodze  ludziom 
rozpowiadali, Ŝeby nikt do młyna nie chodził, bo teraz tam diabeł mieszka. Tak i to miejsce zostało 
odludne, aŜ do czasu, jak córka młynarza poszła tam po dukaty. Jej ukochany harnaś był w niewoli 
u  hajduków  i  trzeba  go  było  wykupić.  Wiedziała,  Ŝe  ojciec  miał  jeszcze  inne  sekretne  miejsce  ze 
złotem.  Kiedy  tytko  dziewczyna  dotknęła  klamki,  zaraz  młyn  zamienił  się  w  skałę.  Harnasia  na 
haku  powiesili,  a  ona  oszalała  z  miłości  i  od  tamtej  pory  jako  biała  zjawa  błąkała  się  po  okolicy 
zamku w Niedzicy. Ludzie się jej strasznie bali, bo była jak upiór. Nikt jej nie mógł zabić. Wreszcie 
znalazł  się  jeden  góral,  co  nie  przestraszył  się  ducha  córki  młynarza.  Ona  kazała  mu  pójść  do 
młyna, zastukać trzy razy i powiedzieć tajne hasło, a otworzyły się tajemne drzwi do pokoju, gdzie 
był garnek dukatów. Góral rozdał złoto biednym, a zjawa od tamtej pory juŜ nie straszyła. Ten co 
nie bał się upiora, to był Janosik, jeszcze nim został harnasiem. 

- Gdzie dokładnie stał ten młyn? 
- Panie, to tylko legenda. Gdzieś pod Cisówką - pan Marceli wskazał kierunek. 
- Dziękuję za pomoc. Muszę juŜ iść spać. Jutro czeka mnie pracowity dzień. 
- Ja panu pomogłem, to moŜe pan mi się odwdzięczy? 
- Jak? 

background image

58 

 

- Co będzie z tym jutrzejszym teatrem? 
- A będzie pan na premierze? 
- Nie. 
- Szkoda - smutno pokiwałem głową. 
- To pan jakieś licho im w ostatniej chwili zaplanował? 
- Tak - skłamałem. - Dobranoc! 
Szybko poszedłem do dworu. Wiedziałem, Ŝe w komodzie w saloniku jest koc. UłoŜyłem się 

tam na kanapie i zasnąłem patrząc, jak dogasają szczapy drewna ułoŜone w kominku. 

Obudził mnie stukot pantofelków i znajomy zapach perfum Magdy. Powoli otworzyłem oczy. 

Na stoliku stał kubek z parującą kawą. Magda przysiadła na kanapie. 

- Ta wiewiórka mówiła, Ŝe zwykle robiła ci śniadania, ale dzisiaj ja cię obsłuŜę - powiedziała 

widząc, Ŝe juŜ nie śpię. 

ZauwaŜyłem  Justynę  w  jadalni,  która  słysząc  słowo  „wiewiórka”  jednoznacznym  gestem 

przesunęła  dłonią  po  gardle.  Była  wzburzona  takim  przezwiskiem,  ale  i  chyba  rozweselona 
sytuacją, w jakiej się znalazłem. 

- Sam sobie wszystko przygotuję i ciebie ugoszczę - zapowiedziałem. 
Kiedy usiadłem, poczułem, jak ścierpły mi nogi i kręgosłup od spania w niewygodnej pozycji. 

W kuchennym zlewie zimną wodą obmyłem sobie twarz, Ŝeby szybciej otrzeźwieć. Potem szybko 
przygotowałem śniadanie. Magda siedziała przy stole przyglądając się mojej krzątaninie. Specjalnie 
dla niej przygotowałem grzanki z dŜemem truskawkowym. Sam na talerzu połoŜyłem dwie kromki 
chleba, kawałek schabu z wczorajszej uczty i pokroiłem dwa pomidory. 

-  Podoba  mi  się  klimat  tego  dworku  -  stwierdziła  Magda.  -  MoŜe  nawet  mogłabym  tu 

mieszkać. Oczywiście tylko w czasie weekendów. Tylko jak pozbyć się tych lokatorów? 

- Podnieś im czynsz - odparłem. 
-  Ty  jesteś  właścicielem,  wiec  to  twój  obowiązek.  Dla  ciebie  coś  takiego  byłoby 

przyjemnością. 

- Czy aŜ tak mnie nienawidzisz? 
- Staram się być obiektywny w ocenie twojego charakteru. 
- Od kiedy przestał ci się on podobać? Od momentu, gdy powiedziałam ci prawdę? 
- Kiedy wyjeŜdŜasz? - zapytałem zmieniając temat. 
- Nie wyjadę! Zostanę w tych Torbasach, Ŝeby udowodnić ci, Ŝe nie jestem taką, za jaką mnie 

uwaŜasz. Jeszcze omota cię to rude straszydło! 

Gdyby była tu Justyna, to albo wyszłaby z godnością ignorując taką zaczepkę lub doszłoby do 

zaciętego boju.  Zadziwiała mnie postawa Magdy. Kiedy ją poznałem, wydawała się taka łagodna, 
ciepła. Potem objawiła swoją inną twarz, bezwzględnej w interesach. Teraz była niegrzeczna! 

- Nie mów tak o Justynie - zaprotestowałem. 
- A jak mam mówić? - Magda trzymała grzankę dwoma palcami. - Ona ci się podoba? 
- Po prosta lubię ją. 
Wstałem  od  stołu  i  zacząłem  zmywać  naczynia.  Potem  bez  słowa  wyszedłem  do  parku, 

między  drzewami  i  krzakami  powędrowałem  nad  brzeg  jeziora.  Usiadłem  na  skale  i  wystawiłem 
twarz  do  słońca.  W  oddali  widać  było  majestatyczne  Tatry.  Starałem  się  nie  myśleć  o  Magdzie, 
tylko  o  zagadce.  Między  ledwo  widocznymi  zabudowaniami  Falsztyna  a  zamkiem  w  Niedzicy 
widziałem pokryty lasami czubek Cisówki. We wskazówkach wypisanych na odwrocie obrazu była 
mowa  o  cisie  i  trzech  kluczach.  CzyŜby  chodziło  o  jakieś  drzewo  na  tej  górze  i  klucze,  którymi 
zbójnicy zamknęli wyjścia z młyna? 

background image

59 

 

Nagle  coś  przyszło  mi  do  głowy.  Zerwałem  się  na  nogi  i  pobiegłem  do  swojego  pokoju.  Z 

ulgą zauwaŜyłem, Ŝe Magdy juŜ nie było. Wzięła walizkę i wyjechała. Na blacie biurka rozłoŜyłem 
mapę Pienin i okolic. Szybko odnalazłem punkty w terenie przywiązane do konkretnych postaci na 
obrazie:  Górę  Zamkową  związaną  ze  świętą  Kingą,  Zbójnicki  Skok  oraz  Cisówkę  z  harnasiem 
Janosikiem,  zamek  w  Czorsztynie  z  Kostką-Napierskim  oraz  Czerwony  Klasztor  z  latającym 
mnichem.  Brakowało  mi  tylko  określenia  miejsca  związanego  z  bezgłowym  szlachcicem 
prowadzącym wesołą dziewczynę. UwaŜałem, Ŝe tekst na odwrocie był legendą do mapy, którą w 
swej wyobraźni miał Kosidło. 

Wszystkie  te  punkty  układały  się  w  kształt  nieforemnego  rogala  z  uniesionymi  ku  północy 

końcami.  Jeśli  wyraźnie  wskazywano,  Ŝe  „kaŜde  z  nich  przyszło  po  swój  skarb  i  kaŜde  miało  tę 
samą drogę”, to mogło oznaczać, Ŝe skrytka jest pośrodku tych wszystkich miejsc. Czy moŜna było 
juŜ  teraz  pokusić  się  o  określenie,  gdzie  to  było?  Ołówkiem  na  mapie  połączyłem  sąsiadujące  ze 
sobą  punkty.  Zacząłem  wymyślać,  gdzie  mógł  być  ów  środek?  Wychodziło  na  to,  Ŝe  skrytka 
Kosidły była gdzieś w lesie, w sercu Pienin. MoŜe jednak mój pomysł był zły. 

OdłoŜyłem ołówek i zrezygnowany oparłem głowę na dłoniach. Gdzie popełniałem błąd? Co 

teraz  robił  Janosik?  Po  co  Magda  tu  przyjechała?  Te  pytania  kołatały  mi  się  po  głowie. 
Postanowiłem całą uwagę skupić na rozwiązaniu zagadki Kosidły. Chciałem połoŜyć się na łóŜku, 
ale  całe  pachniało  perfumami  Magdy.  Wystawiłem  sobie  krzesło  na  balkonik  i  tu  zasłonięty  od 
wiatru, w ciszy i spokoju mogłem jeszcze raz przeanalizować notatki, tworzyć rysunki i kalambury. 
Moje rozmyślania przerwał odgłos otwieranych drzwi frontowych. Ktoś wychodził ze dworu. 

- Proszę! - usłyszałem głos Arnolda. 
- Dziękuję! - miękko odpowiedziała pani Tekla. 
- Zobaczysz, Ŝe to naprawdę piękny dzień na spacer - Arnold zapewniał swoją towarzyszkę. 
-  Postójmy  tu  jeszcze  chwileczkę,  muszę  się  oswoić  -  poprosiła  pani  Tekla.  -  Ciekawe,  co 

teraz robi pan Paweł? 

- Pewnie godzi się ze swoją narzeczoną - zgadywał Arnold. 
-  Ale  ta  Magda  się  uparła,  Ŝe  odnalazła  pana  Pawła.  Musi  go  naprawdę  lubić.  Szkoda  tylko 

Justysi. Widziałam, Ŝe teŜ chyba miała słabość do pana Pawła. 

- Miałem wraŜenie, Ŝe częściej się kłócą. 
- Oj, wiesz jak to jest. Kto się czubi... 
- Ten się lubi! - dokończył Arnold. - Rzeczywiście, oni pasowaliby do siebie. Chodźmy juŜ, 

bo muszę ci duŜo rzeczy pokazać. 

OstroŜnie,  by  nie  narobić  hałasu,  umknąłem  do  biblioteki.  Widząc  mnie  na  balkoniku  z 

pewnością  poczuliby  się  niezręcznie,  mając  świadomość,  Ŝe  słyszałem  ich  rozmowę.  Przez  okno 
widziałem,  jak  szli  w  stronę  wsi.  Pani  Tekla  była  ubrana  w  zwiewną  sukienkę  w  kwiaty  i  gruby 
sweter. Na głowie zawiązała chustę, by wiatr nie potargał jej włosów. 

Domyślałem  się,  Ŝe  aktorzy  ćwiczyli  przed  wieczorną  premierą,  ale  gdzie  była  Justyna? 

Otworzyłem  drzwi  swojego  apartamentu  i  zobaczyłem  ją  stojącą  przy  oknie  i  patrzącą  na 
odchodzącą parę. 

- Dopiero teraz zrozumiałam, co chciałeś zrobić - powiedziała nie odwracając głowy. - Tylko 

czy Arnold będzie w typie pani Tekli? 

-  Nawet  jeśli  nie,  to  nauczą  się  rozmawiania  z  drugim  człowiekiem,  szukania  w  nim 

przyjaciela. Nie będą się zamykali przed problemami jak Arnold i nie będą Ŝyli przeszłością, jak to 
było z panią Teklą. 

- A co będzie z tobą i Magdą? 

background image

60 

 

- Nic! Prosiłem ją, Ŝeby wyjechała. 
- Widziałam, jak znosiła walizkę do samochodu. 
- O, to dobrze. 
- Czyli moŜesz zająć się schwytaniem Janosika. 
- Włamał się do ciebie po czeki? 
- Nie. Dzwoniłam do banku i nikt nie próbował realizować wypłat z mojego konta. Dlaczego? 
- Janosik to gracz, a nasze chwilowe wyjście z gry go zaskoczyło. 
- Nie rozumiem. 
-  Jestem  przekonany,  Ŝe  chciał  nas  sprowokować  do  postawienia  policji  na  nogi.  Policjanci 

pilnowaliby  banku,  a  my  powinniśmy  skupić  się  na  szybkim  odnalezieniu  skrytki.  Janosik 
próbowałby odebrać nam łup w decydującym momencie. My jednak zniknęliśmy na cały dzień. To 
on miał zagadkę, gdzie jesteśmy. 

- A pieniądze, które mi dał? 
-  Te  pieniądze  to  teraz  tak  naprawdę  tylko  twój  problem.  Wystarczy  jeden  donos  do  urzędu 

skarbowego i będziesz musiała odpowiadać na pytania, skąd masz taką kwotę. 

- Więc co teraz zrobimy? 
- Ty zrobisz mi obiad. 
- Co? Ja, rude straszydło i wiewiórka? Nigdy w Ŝyciu! 
- Nie bądź taka radykalna Odgrzej smakołyki z kuchni Arnolda i tyle. 
- Wiesz, Ŝe nie jadam mięsa. 
- To dorób sobie sałatki. 
- Tyran. Według ciebie miejsce kobiety jest w kuchni? 
- Między innymi - zrobiłem powaŜną minę. 
-  Ja  ci  dam!  -  Justyna  parsknęła  śmiechem.  -  Tu  jesteś  męskim  szowinistą,  ale  byłeś  pod 

pantoflem u Magdy. 

- Ty mi o niej nie przypominaj! 
Justyna  nieoczekiwanie  chciała  mnie  uderzyć  w  bok.  To  miał  być  Ŝart,  ale  odruchowo 

zrobiłem  unik  i  wyciągnąłem  ręce,  Ŝeby  złapać  Justynę.  Ta  błyskawicznie  uciekła  na  parter. 
Pogoniłem za nią i biegaliśmy po dworze jak małe dzieci, aŜ zdyszani zatrzymaliśmy się w kuchni. 

- Zrobię to, ale ostatni raz! - zapowiedziała wyjmując garnek z ragout. 
- Czekam! - sięgnąłem po talerz, nóŜ i widelec. 
Obiad i reszta popołudnia była najmilszym okresem z mojego pobytu w Torbasach. Jedliśmy 

lody siedząc na ławce w parku i rozmawialiśmy. Musiałem opowiedzieć o moim związku z Magdą. 
Justynie nie udało się tylko wydobyć ze mnie, co było przyczyną naszego rozstania. 

Kiedy  zbliŜała  się  szesnasta,  poszliśmy  przygotować  się  do  wyjazdu  na  premierę  sztuki  pod 

zamkiem w Niedzicy. Mieliśmy pojechać autem Justyny, bo jej zdaniem mój wehikuł wyglądał jak 
grat  i  pani  Tekla  mogłaby  czuć  się  w  nim  niezbyt  wygodnie.  Przed  wyjazdem  starannie 
pozamykałem wszystkie drzwi i okna we dworze. 

Przed  osiemnastą  dojechaliśmy  na  parking  pod  zamkiem.  Widziałem,  Ŝe  sporo  osób 

wybierało się na przedstawienie, ale mało było miejscowych. Tym bardziej ucieszyłem się widząc 
stojącego na plaŜy  pod drzewem pana Marcelego. Ręce trzymał w kieszeniach spodni, na koszulę 
załoŜył odświętną kamizelkę, a na głowę chyba najlepszy kapelusz. 

- Cieszę się, Ŝe pan tu jest - przywitałem się z nim. 
- Będzie radość, jak tego przedstawienia nie będzie - odpowiedział naburmuszony. - Widzisz 

pan,  jaki  wstyd?  Sam  jeden  tu  jestem.  Nikt  nie  przyszedł  ani  z  Torbasów,  ani  z  Niedzicy,  ani  z 

background image

61 

 

Falsztyna. Co to za teatr? 

- Paweł ma rację, pana córka z pewnością okaŜe się świetną aktorką - za sobą usłyszałem głos 

Magdy. 

Wyglądała  jak  letniczka  w  komplecie  spodnie  i  bluza  w  stylu  safari.  Tylko  jej  dekolt  chyba 

był zbyt głęboki. Oczy ukrywała za okularami przeciwsłonecznymi. 

- Mam tydzień urlopu i u pana Marcelego wynajęłam pokój na spóźnione letnisko - wyjaśniła. 

background image

62 

 

ROZDZIAŁ CZTERNASTY 

PRZEDSTAWIENIE O WYSTĘPNEJ MARIANNIE • WYSTRASZONA KOBIETA • 

ZADOWOLONY OJCIEC • DIABELSKI PAKT • DWÓR WE FRYDMANIE • POŚCIG ZA 

JANOSIKIEM • WEHIKUŁ W DUNAJCU • RATUJEMY ANDREĘ 

 

Nie  mogłem  przecieŜ  zabronić  Magdzie  wypoczynku  w  tym  rejonie  Polski  i  przyjazdu  na 

premierę  teatru  Witka  i  Mikiego.  Ukłoniłem  się  jej  i  poszukałem  sobie  innego  miejsca,  z  którego 
mógłbym dobrze widzieć, co będzie się działo na plaŜy. 

Na  razie  jezioro  i  brzeg  były  puste,  nie  licząc  czterech  płacht  materiału  leŜących  na  piasku. 

Wiatr  łagodnie  nimi  poruszał  nie  odrywając  ich  od  ziemi.  Usiadłem  na  duŜym,  płaskim  kamieniu 
przyglądając  się  krzątaninie  ludzi  odpowiedzialnych  za  dźwięk  i  światło.  Słońce  skryło  się  juŜ  za 
górami  i  widowisko  miało  odbyć  się  w  specyficznej  oprawie  odcieni  koloru  pomarańczowego 
widocznych  na  murach  zamku  w  Czorsztynie  na  wprost  nas,  wśród  lasów  na  zboczach  Pienin  i 
odbijających się w wolno płynących po niebie chmurkach. Kontrastowało to z mrokiem panującym 
wokół nas. 

Nagle  w  ciszy  dał  się  słyszeć  cichy  szum  wody,  jakby  padał  deszcz.  Nie  zauwaŜyłem,  skąd 

ktoś  nad  samą  wodę  rzucił  świece  dymne.  Czerwone  i  niebieskie  opary  rozwinęły  się  nad  wodą. 
Zza  jęzora  kamieni  po  prawej  stronie  wyszedł  człowiek,  który  zdawał  się  chodzić  po  wodzie. 
Opierał  się  na  kosturze,  a  na  plecach  niósł  wielki  wór.  Wszyscy  widzowie  stali  zdumieni  tym 
widokiem.  Po  dłuŜszej  chwili  rozległy  się  oklaski,  bo  zrozumieliśmy,  Ŝe  Miki  przebrany  za 
wędrowca  szedł  w  wodzie  na  szczudłach.  Była  to  niewiarygodnie  trudna  sztuka,  ale  miał  krótkie 
szczudła i opierał się dodatkowo na długim kiju. 

Miki  wyszedł  na  brzeg.  Po  kilku  krokach  zatrzymał  się  i  z  sakwy  na  pasie  wyjął  kulę 

wielkości piłki do golfa. Rzucił ją na piasek, który natychmiast zapłonął, a z głośników rozległ się 
huk  jak  wystrzał  armatni.  Kolejna  sztuczka,  bo  zapewne  na  piasku  była  rozlana  jakaś  substancja 
łatwopalna.  Miki  sprawnie  odpiął  szczudła  i  zeskoczył  z  nich.  Usiadł  przy  ogniu.  Melodia  w  tle 
stała  się  łagodniejsza  i  ścieŜką  od  strony  zamku  zbliŜał  się  Baca  przebrany  za  szlachcica. 
Elegancko,  zamiatając  piórem  kapelusza  przywitał  się  z  Mikim.  Miki  zaprosił  młodzieńca  do 
ogniska, a podał mu do picia naczynie, z którego wydobywały się jasnoŜółte opary.  Baca udawał, 

Ŝ

e  pije  tajemniczy  płyn  i  padł  zemdlony  na  piasek.  W  samą  porę.  bo  ogień  juŜ  przygasał,  Miki 

gdzieś zniknął. 

Z  głośników  popłynęła  pełna  dostojeństwa  melodia  i  niespodziewanie  przed  nami  zaczęła 

wyłaniać się Marcysia. Wyglądało to jakby siedziała na jakimś tronie, który wyjeŜdŜał na wózku na 
brzeg.  Kiedy  nogi  tronu  wyłoniły  się  nad  lustro  wody,  Marcysia  wstała.  Była  ubrana  w  białą 
koszulę, która mokra przekleiła się do nagiego ciała aktorki W tym momencie spojrzałem na pana 
Marcelego.  PrzecieŜ  to  była  ta  rola  Marianny,  której  góral  tak  nie  tolerował.  Ojciec  Marcysi  nie 
odrywał od niej wzroku. ZauwaŜyłem, Ŝe Magda dyskretnie przyglądała mi się. 

Marcysia powoli kroczyła po śniegu i nagle te cztery  płachty materiału uniosły się ukazując 

nam ukrytych w dołkach pod nimi aktorów. Były to dzieci z Niedzicy, które teŜ chciały zagrać w 
teatrze  Witka.  Symbolizowały  czworo  diabłów,  które  zaczęły  dziwny,  chocholi  taniec  wokół 

ś

piącego Bacy. On powstał, co miało chyba symbolizować, Ŝe wszystko to dzieje się tylko w jego 

ś

nie. 

Czorty  doprowadziły  go  do  Marcysi,  z  którą  w  rytm  muzyki  etnicznej  zaczął  tańczyć. 

Migotały pochodnie, widzieliśmy radość na twarzach młodych tancerzy. Rozległ się gong i na plaŜę 

background image

63 

 

powoli, drobnymi krokami wszedł na wysokich szczudłach Miki. Reflektory pogasły. Widzieliśmy 
ognie  wokół  Marcysi  i  Bacy  oraz  Mikiego,  który  niósł  ramę  obrazu  oświetloną  od  wewnątrz 
lampkami choinkowymi zasilanymi bateriami. Marcysia podbiegła do Mikiego i w tym momencie 
zgasła  część  lampek,  a  portret  w  ramie  nagle  stracił  głowę.  To  robiło  oszałamiające  wraŜenie. 
Marcysia pobiegła do Bacy i objęła go, jakby chciała osłonić całą sobą od niebezpieczeństwa. Teraz 
na scenę wkroczył Witek, teŜ na szczudłach, w długiej zwiewnej pelerynie z ogromnym toporem w 
dłoni. ZbliŜał się do Marcysi i leŜącego Bacy. Czworo diabłów porwało dziewczynę i powlekło ją 
pod  ścianę  z  kamieni.  Na  nich  zobaczyliśmy  jakieś  malunki.  Punktowe  światła  pokazały  nam 
symboliczne  portrety  młodzieńców.  Było  ich  jedenaście.  Marcysia  próbowała  się  wyrwać, 
bezgłośnie,  jak  w  pantomimie  krzyczała,  ale  z  głośników  dochodził  do  nas  tylko  świergot 
skowronków.  Baca  ocięŜale  budził  się,  podniósł  wzrok  na  Witka  i  wtedy  na  jego  głowę  spadło 
ostrze  topora.  Kat  i  jego  ofiara  pogrąŜyli  się  w  mroku,  za  to  na  skalnej  ścianie,  w  czerwonym 

ś

wietle,  pojawił  się  kolejny  wizerunek,  przypominający  twarz  Bacy.  Światło  zgasło,  pochodnie 

tylko dymiły się roznosząc wokół zapach nafty. Usłyszeliśmy jakby ktoś przesypywał pieniądze. 

Pojedynczy  reflektor  zapalił  się  pokazując  nam  Marcysię  leŜącą  na  piasku  w  środku 

niebieskiego  kręgu.  Przed  nią  był  worek  ze  złotymi  monetami.  Dziewczyna  wstała,  pochylona 
podeszła  do  pierwszego  z  brzegu  widza  i  próbowała  wręczyć  mu  złotą  monetę.  Była  to  jakaś 
kobieta,  która  spoglądając  w  twarz  Marcysi,  nagle  przestraszona  cofnęła  się.  Dziewczyna  miała 
maskę, która czyniła z niej starą kobietę z wielkimi krwawiącymi ranami na twarzy, inni uczestnicy 
widowiska  mimowolnie  unikali  spotkania  z  Marcysią  i  tak  staliśmy  się  aktorami  widowiska,  bo 
okazało się, Ŝe zapłata, jaką otrzymała zła Marianna była nic nie warta. 

Znowu  wszystko  wokół  nas  pogrąŜyło  się  w  mroku  i  po  chwili  ujrzeliśmy  przed  sobą  całą 

ekipę  aktorską  kłaniającą  się  przed  nami,  wdzięczną  za  brawa.  Stałem  oszołomiony,  bo  teraz 
zrozumiałem,  kim  był  ten  człowiek  bez  głowy  i  młoda  dziewczyna  z  obrazu.  Ostatni  element 
układanki  miałem  tuŜ  obok  siebie,  tylko  był  on  tak  trudny  do  wydobycia.  Nikt  nie  chciał  mi 
opowiedzieć historii Marianny! 

Wzrokiem  odszukałem  pana  Marcelego.  Jego  kapelusz  ujrzałem  blisko  aktorów.  Szybko 

przesunąłem  się  tam  w  obawie,  czy  krewki  góral  nie  zrobi  czegoś  szalonego.  Dla 
niewtajemniczonych scena, jaką ujrzałem, nie miała Ŝadnego znaczenia, mnie jednak wzruszyła. 

-  No,  córuś  -  przytulał  Marcysię.  -  Jakąś  koszulinę  jednak  pod  spód  mogłaś  załoŜyć  - 

powiedział  ciepłym  głosem.  -  Niech  se  chłopy  patrzą  na  to,  czego  nieprędko  który  dostanie,  ale 
mogłaś  się  przeziębić.  A  ty,  panoczku  -  wycelował  palec  w  Witka  -  na  drugi  raz  nie  bądź  taki 
chojrak,  przyjdź,  napij  się  nalewki  i  opowiedz  dokładnie,  jak  co  ma  być.  Nie  kaŜdy  od  razu 
zrozumie, co to jest sztuka. 

- Gratuluję - podszedłem do Marcysi. - Zagrałaś wspaniale! 
- To pan przywiózł mojego tatę? - dziewczyna szepnęła mi do ucha. 
- Nie, ale namawiałem go, Ŝeby tu przyszedł. 
-  Dziękuję  -  Marcysia  spontanicznie  pocałowała  mnie  w  policzek.  -  Widziałam  tu  Andreę. 

Była w peruce, ale twarzy przecieŜ nie mogła zmienić. 

- Gdzie, kiedy?! - zaniepokojony rozglądałem się. 
- Była tą kobietą, której pierwszej chciałam dać monetę. 
- Dziękuję ci za tę wiadomość - szybko ruszyłem w kierunku parkingu. 
Podejrzewałem,  Ŝe  to  właśnie  tam  Janosik  i  Andrea  zostawili  swój  samochód.  Na  miejscu 

okazało  się,  Ŝe  nie  ma  tu  nikogo  podobnego  do  Andrei.  Mogłem  tylko  bezradnie  czekać  przy 
bramie,  aŜ  prawie  wszystkie  samochody  wyjechały.  Pojawili  się  aktorzy,  mieszkańcy  dworku, 

background image

64 

 

Magda i pan Marceli. 

- Teraz zapraszamy was  na małe przyjęcie  we dworze - zapowiedział Witek. - Wzorując się 

na Pawle namówiliśmy panią Teklę i Arnolda, Ŝeby przygotowali jakieś smakołyki. Panie Marceli, 
pan musi tam być, koniecznie. 

- A moja letniczka? - góral wskazał na Magdę. 
- Naturalnie - Miki uśmiechnął się, a dopiero potem przeraŜony spojrzał w moją stronę. 
Bez słowa wsiadłem do forda Justyny. Magda przyjechała tu swoim jaguarem. Małą kolumną 

z  polonezem  Witka  na  czele  pojechaliśmy  do  Torbasów.  We  dworze  Witek  i  Miki  zajęli  się 
przygotowaniem uczty, a reszta rozsiadła się w salonie. 

-  Panie  Marceli,  rozumiem,  Ŝe  historia  Marianny  przedstawiona  przez  teatr  opiera  się  na 

jakiejś miejscowej legendzie? - zagadnąłem górala. 

- Tak, tylko artyści trochę ją zmienili. 
- To znaczy? - dopytywałem się. 
-  We  dworze  we  Frydmanie  mieszkał  młody  i  bogaty  szlachcic.  Marianna  zakochała  się  w 

nim,  ale  byłe  zwykłą  góralką,  a  niegdyś  bogaty  panicz  z  taką  dziewką  to  najwyŜej  mógł  się  kilka 
wieczorów  zabawić,  ale  nie  maszerować  do  ołtarza,  Ta  Marianna  wiedziała,  gdzie  w  okolicy 
mieszkał  diabeł,  Był  to  Runsztyk,  który  w  Pieniny  dotarł  aŜ  z  Niemiec,  Podobno  za  jednym  z 
mnichów z Czerwonego Klasztoru, którego próbował kusić do grzechów, a ten braciszek nie uległ 
czortowi, Ten Runsztyk powiedział, Ŝe zrobi z Marianny bogatą pannę, ale musi mu dać dwanaście 
dusz rozkochanych w sobie chłopców. Tak to Marianna czatowała na paniczów i górali, Prowadziła 
ich w leśne ostępy, gdzie truła ich, a diabeł obcinał im głowy i porywał ich dusze, Raz spotkała na 
drodze  tego  szlachcica  z  Frydmanu,  Zapomniała  się  i  zaprosiła  go  do  siebie,  Niestety,  tam 
spragniony  chłopak  wypił  truciznę,  a  dwunastą  duszę  zabrał  zadowolony  Runsztyk.  Dał 
dziewczynie  obiecane  dukaty,  ale  pan  wie,  Ŝe  pakt  ze  złym  to  jak  w  tym  powiedzeniu,  Ŝe  nie  ma 
róŜy  bez  kolców,  Diabeł  zabrał  Mariannie  tyle  lat  Ŝycia,  ile  mieli  uwiedzeni  przez  nią  chłopcy. 
Ludzie bali się dziewczyny, nienawidzili jej, bo domyślali się, Ŝe to ona struła tylu młodzieńców i 
Marianna przez resztę swego krótkiego Ŝycia z Ŝadnym człekiem nie zamieniła nawet słowa. 

Przypomniałem sobie, Ŝe Justyna wyjawiła Janosikowi pod zamkiem w Czorsztynie, co było 

namalowane  na  obrazie,  To  był  niezwykle  sprytny  przeciwnik  i  mógł,  skoro  pojawiła  się  tam 
Andrea, być na przedstawieniu, Jeśli szybko kojarzył fakty i znał miejscowe legendy... 

-  To  dobrze  powiedziałem  temu  turyście,  który  mnie  pytał,  czy  to  jest  jakaś  prawdziwa 

historia - Miki odetchnął z ulgą. 

- Jakiemu turyście? - zaniepokoiłem się. 
- Jakiś Francuz po pięćdziesiątce - Miki wzruszył ramionami. 
- Na razie! - rzuciłem zrywając się na nogi. 
- Co się stało? - Justyna teŜ wstała. 
-  Paweł  pewnie  jest  na  tropie  jakiejś  zagadki  -  Magda  spokojnym  głosem  wyjaśniała 

wszystkim. - Jego pasja to poszukiwanie skarbów... 

Nie słuchałem jej, tylko wybiegłem do garaŜu. Wsiadłem do wehikułu, uruchomiłem silnik i 

wyjechałem  na  ścieŜkę  prowadzącą  do  bramy.  Tam  drogę  zastąpili  mi  Justyna,  Magda,  Witek, 
Miki, Marcysia i Baca. 

-  Jeśli  chcesz  jechać  do  Frydmanu,  to  zostaw  tego  grata  i  jedźmy  moim  fordem  - 

zaproponowała Justyna. 

- Mój jaguar jest szybszy - chwaliła się Magda. 
- Polonez jest trochę jak czołg, w razie czego będziemy taranowali - zapowiadał Miki. 

background image

65 

 

-  Mój  wehikuł  jest  lepszy  -  mocno  wcisnąłem  pedał  gazu  i  nie  słuchałem  więcej  ich 

propozycji. 

Pomknąłem  do  Frydmanu.  Po  drodze  szybko  przypominałem  sobie  informacje  z 

przewodników  na  temat  tej  miejscowości.  Pierwsza  wzmianka  o  niej  pochodzi z  1320  roku.  Wieś 
naleŜała  do  dóbr  niedzickich.  W  1683  roku  miejscowy  kościół,  w  dowód  wdzięczności  za 
zwycięstwo  pod  Wiedniem,  wyposaŜył  król  Jan  III  Sobieski.  W  1832  roku  gościł  tu  Seweryn 
Goszczyński, który na plebanii korzystał z biblioteki zawierającej 2000 woluminów. On teŜ opisał 
sławne  piwnice  frydmańskie,  w  których  miano  składować  węgrzyna,  słowami:  „Jest  to  w  istocie 
przedmiot  godny  widzenia.  Wyobraźmy  sobie  dwa  czy  trzy  piętra  pieczar,  tak  długich,  Ŝe  światła 
postawionego  w  jednym  końcu  pieczary  nie  dojrzysz  z  drugiego  końca,  rozgałęzionych  na  wiele 
innych, równoległych do siebie, a wszystko to zastawione krociami beczek, kuf rozmaitego kalibru, 
napełnionych winem rozmaitego smaku, wieku, narodu, a masz piwnicę węgierskiego magnata”. 

Mnie najbardziej interesował kasztel. Zbudowano go w latach 1589-1590 na planie prostokąta 

z  dwiema  basztami  naroŜnymi.  Dach  osłaniała  nieistniejąca  dziś  attyka.  W  1910  roku  został 
odebrany za długi i sprzedany miejscowemu księdzu. Obecnie jest własnością prywatną. Czytałem, 

Ŝ

e  dokonano  w  nim  przeróbek,  przez  które  stracił  swój  historyczny  charakter,  a  do  tego  nie  jest 

udostępniany do zwiedzania. Jednak Janosik mógł chcieć sprawdzić i ten trop. Było to tym bardziej 
prawdopodobne  miejsce  ukrycia  skarbu,  Ŝe  przecieŜ  zbójnicy  chodzili  na  dwór  we  Frydmanie  i 
moŜe to miejsce Kosidło miał na myśli pisząc o swej ostatniej warowni? Czułem, Ŝe Janosik zawita 
do Frydmanu jeszcze tej samej nocy. PrzecieŜ Andrea widziała Marcysię, a ta rozpoznała Andreę. 
Mój  przeciwnik  mógł  uznać,  Ŝe  nie  moŜe  tracić  czasu.  Ze  wszystkich  dotychczas  przeze  mnie 
odwiedzanych miejsc - oprócz zamku w Czorsztynie - do Frydmanu prowadziła w przybliŜeniu ta 
sama droga. 

Dwór  obronny  stał  w  środku  wsi,  otoczony  ogrodzeniem  z  desek  wysokim  prawie  na  dwa 

metry, zwieńczonym daszkiem wystającym na zewnątrz. Przez to trudniej było go sforsować. Mój 
przyjazd do Frydmanu obudził wszystkie miejscowe psy oprócz tych na terenie kasztelu. W jednym 
z okienek na piętrze zobaczyłem błysk światełka, jakby ktoś penetrował wnętrze oświetlając sobie 
drogę  latarką.  Bez  chwili  wahania  przeskoczyłem  przez  drewnianą  bramę.  Na  podjeździe  przed 
wejściem  były  zaparkowane  dwa  auta.  To  świadczyło,  Ŝe  lokatorzy  byli  wewnątrz.  Zaniepokoił 
mnie  widok  duŜego  owczarka  podhalańskiego  leŜącego  przed  budą  na  boku.  Pies  miał  otwarte 
oczy, ale zamiast źrenic widać było tylko białka. Ktoś go uśpił! OstroŜnie zakradłem się do drzwi i 
delikatnie  nacisnąłem  klamkę.  Nie  rozległo  się  nawet  najmniejsze  skrzypniecie.  Wnętrze  kasztelu 
bardzo  przypominało  wystrój  holu  czy  biblioteki  w  moim  dworku.  Były  tu  teŜ  małe  składy 
materiałów budowlanych świadczące, Ŝe właściciele remontowali obiekt. Stałem w mroku i w ciszy 
nasłuchując. Gdzieś z piętra dobiegły mnie skrzypnięcia podłogi, najpierw jedno, potem drugie. 

Opierając  się  prawą  ręką  o  ścianę  wszedłem  na  schody  oświetlone  dwoma  kinkietami.  Na 

piętrze znajdowały się sypialnie. Podszedłem do wejścia pierwszej z prawej i zajrzałem do środka. 
Jakaś  para  leŜała  na  łóŜku,  a  w  powietrzu  wyczułem  mdlący  zapach  -  zapewne  gaz  usypiający. 
Szybko  wycofałem  się,  bo  miałem  lekki  zawrót  głowy.  Trwałem  w  bezruchu  i  nasłuchiwałem,  co 
się wydarzy. Niemal wyczuwałem obecność Janosika w którymś z pomieszczeń. śałowałem, Ŝe nie 
powiadomiłem  policji  i  właśnie  w  tym  momencie  na  zewnątrz  rozległ  się  głośny  pisk  opon  oraz 
trzaski zamykanych drzwiczek. 

Drzwi  pokoju  na  wprost  mnie  otworzyły  się  z  hukiem  i  wybiegł  zza  nich  zamaskowany 

osobnik.  Widząc  mnie  drgnął  i  wyszarpnął  zza  pasa  pistolet.  Byliśmy  zaledwie  dwa  metry  od 
siebie. On nie mógł chybić, a ja musiałem uciekać. Skoczyłem w prawo, w głąb korytarza. Janosik 

background image

66 

 

nie  strzelił,  tylko  zbiegł  na  parter.  Usłyszałem  jakieś  wrzaski  i  tupot  wielu  nóg.  W  kilkanaście 
sekund byłem przed kasztelem. 

- Tam uciekł! - krzyczał Miki pokazując na mur na tyłach dworu. 
- Jakiś samochód na niego czekał! - doniósł Witek, który akurat okrakiem siedział na bramie. 
- Dogonię go! - skoczyłem do wyjścia. 
- Janosik ma nowiutkie audi - powiedziała Justyna. 
Nikt  nie  pytał,  skąd  miała  tak  dokładne  wiadomości,  a  i  mnie  to  nie  obchodziło.  Szybko 

podciągnąłem się i jednym skokiem znalazłem się na ulicy. Psy we wsi dostały szału, a w oknach 
domostw  zaczynały  zapalać  się  lampki.  Gnałem  do  wehikułu  zaparkowanego  sto  metrów  od 
kasztelu. Kiedy zapalałem silnik, widziałem, jak moja grupa pościgowa juŜ wsiada do aut. Pierwszy 
ruszył jaguar, za nim ford, na końcu polonez. 

Janosik  uciekał  wąską  drogą  w  kierunku  Niedzicy.  Na  łagodnych  łukach  przed  Falsztynem 

dogoniłem  poloneza.  W  środku  siedzieli  Witek  i  Miki.  Zamrugałem  światłami  szosowymi,  by 
ustąpili mi z drogi. Uczynili to niechętnie, a wehikuł minął ich bez trudu. Sięgnąłem do czerwonego 
guzika,  który  przełączał  pracę  silnika  z  jazdy  ekonomicznej  na  normalną  -  w  przypadku  tej 
maszyny  był  to  tryb  rajdowy.  Wszystkie  podzespoły  mojego  auta  oŜyły,  jakby  dotychczas  były 
uśpione. Gdyby to był człowiek, to z pewnością sportowiec, który właśnie przebudził się z długiego 
snu do próby bicia rekordu świata. 

Widząc  daleko  przed  sobą  światła  pościgu  w  Falsztynie,  zwolniłem,  bo  we  wsi  zawsze  ktoś 

mógł niespodziewanie wyjść na drogę. Był tu teŜ ostry nawrót o sto osiemdziesiąt stopni w prawo. 
Audi Janosika pokonało go koncertowo, podobnie Magda, która w firmie przeszła specjalną szkołę 
bezpiecznej  jazdy,  za  to  Justyna  musiała  gwałtownie  hamować,  co  niestety  i  mnie  spowolniło. 
Kiedy tylko skończył się teren zabudowany, Justyna przyspieszyła i nie zdejmowała nogi z pedału 
gazu. 

Wehikuł buczał trzymany na wysokich obrotach, nie mogąc wyrwać się do przodu. Trąbiłem, 

błyskałem  światłami.  Na  nic.  CzyŜby  Justyna  postanowiła  pomóc  Janosikowi?  Po  lewej,  między 
drzewami,  widziałem  jasną  powierzchnię  Jeziora  Czorsztyńskiego,  potem  minęliśmy  zamek  w 
Niedzicy.  Przed  wsią  droga  rozwidlała  się.  JeŜeli  Janosik  zamierzał  uciekać  w  kierunku  przejścia 
granicznego, to wiedziałem, Ŝe tam go dogonię. Na razie pędziłem więc za Justyną. 

ZjeŜdŜając z górki widziałem światła audi i jaguara, zakręcających w lewo, a więc tam, gdzie 

myślałem. Zaraz teŜ przyszło mi do głowy, Ŝe przecieŜ Janosik nie będzie próbował siłą forsować 
granicy. Albo spróbuje zaraz jakiejś sztuczki, albo będzie uciekał na drugą stronę Dunajca. 

W  kilka  sekund  dojechaliśmy  do  drogi  poprowadzonej  groblą  między  rozlewiskiem 

Niedziczanki  a  Jeziorem  Sromowieckim.  Na  końcu  tego  przejazdu  jaguar  Magdy  gwałtownie 
skręcił  w  prawo,  wbijając  się  w  zbocze.  Ford  Justyny  zatańczył  na  drodze,  ale  dziewczyna 
utrzymała auto na asfalcie. Nie zatrzymując się jechała dalej za Janosikiem. 

Wyhamowałem  tak  mocno,  Ŝe  aŜ  moje  nozdrza  podraŜnił  zapach  palonej  gumy  z  opon. 

Wyskoczyłem z wehikułu i podbiegłem do auta Magdy. Jaguar zatrzymał się na leszczynach wisząc 
przednimi kołami w powietrzu. Otworzyłem drzwiczki od strony Magdy. 

- Nic ci nie jest? - zapytałem szybko sprawdzając, czy nie ma jakichś obraŜeń i czy oddycha. 
Powoli otworzyła oczy. 
- śyję - oznajmiła. 
- Sprowadzić ci pomoc? 
-  Co  ty!  Gonimy  go!  -  powiedziała  wypinając  się  z  pasów.  Wyskoczyła  na  drogę,  trzasnęła 

drzwiczkami i włączyła alarm. 

background image

67 

 

- Drań rozlał jakieś paskudztwo i wpadłam w poślizg! Nie daruję mu tego! - odgraŜała się. - 

Dopadnę go nawet tym twoim kaszalotem! 

- To wsiadaj! - wskazałem jej fotel pasaŜera. 
- O?! - wykrzyknęła Magda, kiedy tylko zaryczał silnik wehikułu. - Co to za potwór? Głodny 

wartburg? 

-  Jako  sprzedawca  nieruchomości  za  bardzo  skupiasz  się  na  walorach  zewnętrznych,  a  nie 

szukasz wartości we wnętrzu. To błąd! 

Kiedy po wypadku zatrzymałem się przy jaguarze Magdy, zauwaŜyłem, te Janosik i Justyna 

skręcili do Sromowców WyŜnych. Pędziłem za nimi i nie zajmowałem się juŜ rozmową z Magdą, 
skupiony  na  prowadzeniu  samochodu.  Janosik  uciekał  na  zachód,  ale  w  Sromowcach  pojechał 
północną  trasą,  ja  mogłem  nadrobić  stracony  czas  wybierając  szosę  południową,  nad  samym 
Dunajcem. Za Kątami dogoniłem Justynę. Jechaliśmy teraz między brzegiem rzeki a skalną ścianą z 
lewej  strony.  ZauwaŜyłem,  Ŝe  w  Dunajcu  było  wyjątkowo  duŜo  wody.  Pewnie  po  ostatnich 
deszczach  spuszczono  wodę  ze  sztucznego,  czorsztyńskiego  zbiornika.  Przed  zakrętem  w  lewo  w 
Sromowcach  Średnich  podjechałem  prawie  do  tylnego  zderzaka  forda  Justyny  i  zamrugałem 
kierunkowskazem. 

- Czemu ona nie zjeŜdŜa?! - Magda piekliła się. 
- Jest równie ambitna jak i ty. 
- I dlatego ci się podoba? 
- Chora ambicja zawsze pogrąŜa ludzi. 
Na  kawałku  prostej  audi  nagle  przyspieszyło.  Zdenerwowany  postawą  Justyny  nieco 

zwolniłem,  a  kiedy  odjechała  na  kilkanaście  metrów,  zatrąbiłem  i  zamrugałem  światłami. 
Wystraszona  wyhamowała  i  tego  jednego  momentu  potrzebowałem.  Wcisnąłem  pedał  gazu, 
wehikuł szarpnął i niczym pocisk rakietowy pomknął za Janosikiem. 

- Ale numer! - Magda tylko jęknęła. 
Pokraczny wygląd, szeroki rozstaw kół sprawiały, Ŝe to auto doskonale trzymało się jezdni, a 

odporne  na  wstrząsy  zawieszenie  sprawiało,  Ŝe  bez  lęku  pokonywało  się  wszystkie  dziury  w 
drodze.  Kilka  chwil  zajęło  mi  dogonienie  Janosika.  Teraz  zobaczyłem,  Ŝe  w  środku  były  dwie 
osoby. 

Minęliśmy  pole  namiotowe,  boisko,  wjazd  na  parking  i  szlaban  zwykle  broniący  dostępu  na 

teren  Pienińskiego  Parku  Narodowego.  TuŜ  za  nim  audi  skręciło  w  prawo,  w  kierunku  Dunajca. 
Uciekinierzy uderzali głową w dach, kiedy ich auto forsowało wyboje - nami tylko lekko kołysało. 
Wóz  Janosika  nagle  zahaczył  o  jakiś  duŜy  kamień,  wyskoczył  w  górę  na  metr  i  z  jękiem 
wyginanych blach opadł na nadbrzeŜne głazy. Skręciłem z drogi na łąkę z lewej strony, by uniknąć 
podobnego  losu.  Widziałem,  jak  dwie  zamaskowane  postaci  wyskakują  z  samochodu.  PasaŜer  był 
niŜszy i drobniejszy i przed samą rzeką jakby czegoś się zląkł, ale skoczył. Kierowca teŜ. A więc 
postanowili uciec wpław przez granicę! 

Włączyłem halogenowe światła zamocowane nad przednią szybą. 
- Cały czas kieruj na nich promień szperacza - wskazałem Magdzie na pokrytą gumą rączkę. 
- Co ty wyprawiasz?! - Magda krzyknęła widząc, jak kieruję wehikuł w stronę Dunajca. 
Przyznam, Ŝe sam miałem wątpliwości, bo nurt rzeki był dość bystry, a nie miałem pewności, 

czy  nie  uszkodzę  pojazdu  o  jakieś  podwodne  kamienie.  WyŜszy  uciekinier  jakiś  czas  brodził  w 
wodzie,  aŜ  rzucił  się  i  próbował  płynąć.  Prąd  porywał  go,  ale  on  walczył.  Kiedy  my  z  pluskiem 
znaleźliśmy się w Dunajcu, jeszcze bardziej Ŝałowałem tej decyzji. Rzucało nami i czułem, jak koła 
przetaczały  się  po  kamieniach.  O  ile  Janosik  jakoś  sobie  dawał  radę  zmierzając  w  stronę 

background image

68 

 

przeciwnego  brzegu,  o  tyle  Andrea  zrzuciła  kominiarkę,  na  oślep  waliła  rękoma  w  wodę,  ale  nie 
starczało  jej  sił  lub  umiejętności.  Nurt  górskiej  rzeki  chwycił  ją,  okręcił  i  wciągnął  pod  wodę. 
Zakręciłem kierownicą i skierowałem wehikuł w tamtą stronę. 

-  Ten  facet  tam  ucieka!  -  Magda  skierowała  światło  na  przeciwległy  brzeg,  gdzie  Janosik 

złapał juŜ grunt pod nogami i powoli wychodził na słowacką stronę. 

- Tam jest sprawca twojej kraksy! - odpowiedziałem. 
- Tak? Niech ja go dostanę w swoje ręce. 
Reflektory  na  masce  wehikułu  były  nieustannie  zalewane  przez  wodę,  ale  górne  halogeny 

sprawowały  się  wyśmienicie.  Dostrzegłem  białą  dłoń  wystającą  nad  kłębiącą  się  rzeką.  Dodałem 
gazu  i  szybko  dopłynąłem  w  to  miejsce.  Andrea  złapała  się  jakiegoś  głazu  i  to  wychylała  się 
łapczywie chwytając powietrze, to znowu znikała pod falą. 

Zawróciłem, Ŝebyśmy stanęli pod prąd i podpłynąłem do tonącej. Miałem ją po prawej burcie. 
- PomóŜ jej wejść do środka - powiedziałem do Magdy. 
- Jak?! - Magda bezradnie patrzyła na brezentowy dach nad naszymi głowami. 
Jednym  ruchem  ręki  rozłoŜyłem  fotel  Magdy,  tak  Ŝe  oparcie  i  siedzisko  tworzyły  jedną 

płaszczyznę. 

- Otwórz okienko z tyłu i wciągnij ją - powiedziałem. Wykonując gwałtowne ruchy Magda o 

mało nie wykoliła mi oka swoimi obcasami, ale jakoś wciągnęła Andreę do środka. 

- Ty, to rzeczywiście jest kobieta! - Magda była zdziwiona i chyba trochę oburzona. - Zawsze 

wiedziałam, Ŝe masz słabość do kobiet. Tamten gość ci uciekł. 

-  Magdo,  poznaj  Andreę,  to  ona  wylała  olej  na  drogę,  przez  co  wpadłaś  w  poślizg  - 

wyjaśniłem byłej sympatii. 

- Tak?! Zapłacisz mi za to! - Magda błyskawicznie zdjęła swoje pantofelki i metalowy koniec 

obcasika przytknęła do szyi Andrei. - Tylko się rusz! To był taki ładny jaguar. 

Wzrokiem szukałem dogodnego wyjazdu z rzeki i okazało się, Ŝe muszę zawrócić do miejsca, 

w którym wjechałem - na wprost Czerwonego Klasztoru, gdzie latem turyści po kładce przechodzili 
przez Dunajec. 

Na  polskim  brzegu  stał  liczny  komitet  powitalny  złoŜony  z  mieszkańców  dworku  w 

Torbasach, radiowozu policji i patrolu StraŜy Granicznej. 

- Ta wredna bestia usiłowała mnie zabić! - Magda wyprowadziła Andreę z wehikułu wprost w 

ręce policjantów. 

- Pani to zabierze -jeden z funkcjonariuszy odsunął pantofelek od szyi Andrei. 
- Chcę, Ŝeby zwróciła mi za naprawę jaguara! - Magda awanturowała się. 
- Uratowałeś ją, ale pozwoliłeś uciec Janosikowi - Justyna podeszła do mnie. 
- Co twoim zdaniem było waŜniejsze? - zapytałem ją. - Czy zawsze musimy wygrywać? 
-  Zawsze  będziesz  przegrywał?  W  kaŜdej  partii  szachów  przychodzi  moment,  kiedy  ktoś 

mówi: „Mat”. 

- śeby pokonać króla, trzeba najpierw schwytać w pułapkę królową - uśmiechnąłem się. 
- Filozof! - prychnęła Justyna. 
Pewnie  myślała,  Ŝe  moje  zadowolenie  wynika  z  tego,  Ŝe  Andrea  jest  aresztowana.  Mnie 

bardziej  radował  Janosik.  Stał  na  przeciwległym  brzegu,  ledwo  widoczny  w  świetle  kilku  latarni 
przed  Czerwonym  Klasztorem.  Zdjął  kominiarkę  i  nisko  mi  się  pokłonił.  Po  słowackiej  stronie  z 
oddali błyskały światła radiowozów. Janosik musiał uciekać. 

background image

69 

 

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY 

ZŁAMANY SZYFR • DRUGA WYPRAWA W GÓRY • CIS WŚRÓD SKAŁ • DAMSKI 

POŚCIG • ZWŁOKI ROZBÓJNIKA • SKARBCZYK KOSIDŁY • POWRÓT JANOSIKA 

 

Tego  wieczoru  musiałem  odbyć  długą  rozmowę  z  policjantami  z  Nowego  Targu.  Zwrócono 

mi  uwagę,  Ŝe  miałem  współpracować  z  policją.  We  dworze  w  Torbasach  spisano  nasze  zeznania, 
wysłano radiowóz i karetkę do mieszkańców kasztelu we Frydmanie. Dowiedzieliśmy się, Ŝe spali 
tam  turyści  -  znajomi  właścicieli.  Obudzili  się  z  bólem  głowy,  ale  nic  złego  im  się  nie  stało.  Nie 
znaleziono takŜe Ŝadnych śladów, by Janosik próbował szukać tam skrytki. Andrea nie odpowiadała 
na Ŝadne pytania, tylko czekała na pojawienie się prawnika. Przed północą pojechałem z Magdą do 
jej jaguara, którego z drogi zabrał wóz pomocy drogowej. Mimo to Magda pozostała w Torbasach. 

Dopiero  około  drugiej  szykowałem  się  do  snu.  Zmieniłem  pościel,  by  nie  czuć  zapachu 

perfum  Magdy,  załoŜyłem  pidŜamę  i  długo  jeszcze  leŜałem  na  łóŜku  wpatrując  się  w  sufit. 
Wielokrotnie  moi  dziadkowie  powtarzali,  Ŝe  sen  jest  najlepszym  doradcą.  Mówili  mi  to,  kiedy 
wpadałem na jakiś pomysł, chciałem z kolegami zrobić coś, co nie spotykało się z pełną aprobatą 
rodziców. Okazywało się, Ŝe nazajutrz niektóre sprawy wyglądały zupełnie inaczej. Tak było i tym 
razem, śniły mi się róŜne mapy Pienin z mnóstwem wielokolorowych linii. Wydawało mi się, Ŝe juŜ 
zbliŜam się do rozwiązania zagadki, kiedy obudziło mnie szarpnięcie za ramię. 

Natychmiast otworzyłem oczy wystraszony, Ŝe to Janosik postanowił odwiedzić mnie w nocy. 

Justyna widząc moją reakcję, odskoczyła. 

- Spokojnie! - krzyknęła. - Policja dzwoni do ciebie - podała mi swój telefon komórkowy. 
- Słucham? - przytknąłem aparat do ucha. 
- Mam dla pana dwie wiadomości - usłyszałem głos szefa wydziału śledczego. 
- Niech pan zacznie od tej złej. 
-  Obie  są  złe.  Słowakom  nie  udało  się  złapać  Jana  Oszyka,  a  ta  pańska  Andrea  czeka  na 

ekstradycję  do  Stanów  Zjednoczonych.  Standardowo  wysłaliśmy  jej  zdjęcie  do  Interpolu,  do 
sprawdzenia, i natychmiast odezwało się FBI. Na razie próbujemy rozszyfrować sprawę rozbitego 
audi.  Janosik  załoŜył  fałszywe  słowackie  tablice  rejestracyjne.  Słowacy  kilkakrotnie  rejestrowali 
jego  przekroczenia  granicy  polsko-słowackiej,  ale  słuŜby  graniczne  sprawdzają,  czy  podobny 
samochód nie przejeŜdŜał innych granic państwowych. 

- Andrea ma być tak szybko odesłana do USA? - zdziwiłem się. 
- Kiedy wysłaliśmy zdjęcia do sieci w centrali FBI, był środek dnia. Widocznie nieźle u nich 

narozrabiała. Co pan dziś planuje? 

- Czemu pan pyta? 
- Nie wiem, czy nie powinniśmy wysłać dodatkowych patroli do miejsca pańskiego pobytu. 
- O, teraz będą mogły tylko strzec mojego bezpiecznego snu - odpowiedziałem. 
- Jest pan szczęściarzem, Ŝe mógł pospać. Miłych snów! 
Policjant rozłączył się, a ja oddawałem telefon Justynie. 
- Mógłbyś włączyć swoją komórkę, bo ten policjant obudził mnie swoim telefonem - Justyna 

powiedziała z wyrzutem. - Rzeczywiście masz zamiar dziś spać? 

- Nie! 
-  Jesteś  straszny  krętacz  -  Justyna  pokręciła  głową  i  ocięŜałym  krokiem  wyszła  z  mojej 

sypialni. 

Przeciągnąłem  się  i  wyjrzałem  przez  okno.  Była  dziewiąta,  słońce  wyglądało  co  chwila  zza 

background image

70 

 

pędzących  nisko  kłębiastych  chmur.  Postanowiłem  pójść  poćwiczyć.  Przebrałem  się,  wziąłem 
miecz  i  pobiegłem  na  łączkę  nad  jeziorem.  Podczas  jednego  z  obrotów  z  mieczem,  kiedy  ostrze 
cicho przecięło powietrze przypomniałem sobie  o swoich snach i odkryłem, gdzie tkwił mój błąd. 
We wskazówkach zbója Kosidły zapisanych na odwrocie obrazu wyraźnie była mowa, Ŝe kaŜda z 
postaci  „miała  tę  samą  drogę  do  skarbu”.  Jednak  autor  tych  słów  nie  miał  na  myśli  odległości 
odmierzanej linijką na mapie, tylko tę, jaką moŜna było odbyć na piechotę. W górach w tym samym 
czasie moŜna przebyć róŜne odległości. 

Skończyłem trening i wróciłem do dworku. Po prysznicu poszedłem na śniadanie. W kuchni 

Justyna z podkrąŜonymi oczami siedziała przy stole i ściskała kubek z kawą. 

- Gdzie reszta? - zapytałem. 
- Witek i Miki mają spotkanie w nowotarskim domu kultury - odpowiedziała Justyna. - Baca 

pojechał do szkoły. Marcysia wróciła do domu. Pani Tekla i Arnold pojechali autobusem do miasta. 
Mówili, Ŝe po zakupy. Zostaliśmy sami. 

Przygotowałem sobie kawę i teŜ usiadłem przy stole. Byłem zmęczony ostatnimi przejściami, 

ale  i  podekscytowany,  bo  wiedziałem,  jak  blisko  byłem  rozwiązania  zagadki.  Nie  chciałem  tego 
pokazać przed Justyną. 

- Chyba coś knujesz, bo jesteś dziwnie spokojny - powiedziała patrząc na mnie. 
-  Nic  nie  knuję  -  zapewniałem  ją.  -  Myślę,  czy  zrobić  sobie  jajecznicę  z  cebulką  czy  z 

kiełbaską? 

- A moŜe tak tylko sam chlebek, serek i dŜem? Musisz od rana napychać się mięsem? 
- Zrobię jak zechcesz, Ŝeby cię nie draŜnić. 
Przygotowałem  kanapki  z  Ŝółtym  serem  posmarowanym  dŜemem  truskawkowym  i 

wyszedłem na ławkę. Justyna wzięła ze sobą tylko dwa sprasowane krąŜki wafli ryŜowych. 

- Będziesz jeszcze szukał skarbu? - dopytywała się. 
- Tak, tylko to wszystko wymaga uwaŜnego przemyślenia wszystkich danych raz jeszcze. 
- A Janosik? 
- Ukryje się. Skąd moŜe wiedzieć, ile jego tajemnic zdradziła Andrea? 
-  A  jeśli  ufa  jej  dyskrecji  i  teraz  postanowi  zaatakować  ciebie  licząc,  Ŝe  przestaniesz  być 

czujny? Nie! Wiem! Ty cały czas jesteś ostroŜny. 

- No właśnie! - uśmiechnąłem się strzepując okruszki z talerza na trawę, dla wróbelka, który 

właśnie przyleciał. - Rycho trochę wychudł - powiedziałem patrząc na niego. 

- Jest tylko nieuczesany - Justyna zwróciła uwagę na pojedyncze piórko, które wystawało mu 

na grzbiecie. 

- Miłego dnia - wstałem i poŜegnałem Justynę. 
Dziewczyna  odprowadziła  mnie  wzrokiem.  Umyłem  naczynia  po  śniadaniu,  zaszedłem  do 

swojego pokoju po mapę i powędrowałem do domu pana Marcelego. Przed werandą, w wygodnym 
leŜaku  siedziała  Magda.  Opalała  się  i  czytała  jakiś  periodyk  o  handlu  nieruchomościami.  Widząc 
mnie uśmiechnęła się. 

- Cześć! - przywitałem ją - Kiedy twój jaguar będzie naprawiony? 
- Za trzy dni, trzeba sprowadzić jakieś części - odpowiedziała. 
Z chałupy wyszedł do mnie stary góral. 
- Pan pewnie przyszedł po Marcysię? - zapytał. 
Magda  słysząc  to  obejrzała  się  na  nas.  Miała  załoŜone  okulary  przeciwsłoneczne,  ale  byłem 

pewny,  Ŝe  patrzy  na  mnie  z  niemym  wyrzutem,  źle  rozumiejąc  charakter  moich  kontaktów  z 
Marcysią. 

background image

71 

 

- Nie, a co ona porabia? - zainteresowałem się. 
- Dobrze spała, wreszcie u siebie, teraz wyleguje się i nie chce zejść na śniadanie. 
- Wstanie na obiad - roześmiałem się. - Panie Marceli, przyszedłem do pana. 
- Tak? - pan Marceli wskazał mi miejsce przy ławie na werandzie. 
Z bocznej kieszeni spodni wyjąłem mapę i rozłoŜyłem ją na stole. 
- Kiedy pan opowiadał o tej pannie Mariannie, nie powiedział pan, gdzie ona niby truła tych 

wszystkich kawalerów - powiedziałem. - Ludzie pewnie mówili, gdzie to mogło być? 

- Na Kurzej Górze, bo na nią wołali Marianna Kura - odpowiedział góral. 
- A niech pan powie, czy dawniej, przed wybudowaniem tamy, bez problemów przechodziło 

się przez dolinę Dunajca? 

- To zaleŜy gdzie? 
- Tu gdzie jest teraz tama - wskazałem na mapie. 
-  Tam  mnóstwo  kamieni  było,  trzeba  było  iść  nie  koło  Zbójeckich  Skałek,  ale  niŜej,  przy 

Sromowcach było spokojniej i most później wybudowano... 

- Chodzi mi o to, jak mogło być na początku XX wieku. 
- Stary jestem, ale jeszcze nie tak. 
-  Panie  Marceli,  jakbym  chciał  zrobić  takie  małe  zawody,  Ŝeby  ludzie  startowali  z  róŜnych 

miejsc, szli tyle samo czasu i spotkali się w tym samym miejscu... 

- Aleś pan nakręcił - pan Marceli cmokał z dezaprobatą. 
- Podejdźmy do sprawy inaczej. Z którego miejsca w tym samym czasie dojdzie się na Kurzą 

Górę i do zamku w Czorsztynie? 

- A poprzednio wskazywał pan na zamek w Niedzicy. 
- Niech mi pan odpowie na moje pytanie - prosiłem. 
Góral odchylił się nieco, zamknął oczy, jakby w myślach coś liczył. 
- Gdzieś spomiędzy Łysej Góry i Rabsztyna - odpowiedział po chwili. 
Szukałem tych punktów na mapie. 
- Ale to duŜy obszar - zauwaŜyłem. 
- Bo to zaleŜy czy idzie góral, czy cepr. 
- Dobrze - westchnąłem powstrzymując się od śmiechu. - A jakby jeszcze wyruszyli ludzie z 

Niedzicy, Góry Zamkowej i Czerwonego Klasztoru? 

-  To  kawał  drogi,  ale  więcej  szliby  po  płaskim,  wtedy  spotkaliby  się  gdzieś  w  Sromowcach 

lub Kątach. 

Odszukałem te miejscowości na mapie i moją uwagę zwrócił napis drobnymi literami. 
- MoŜe gdzieś tu? - upewniałem się. 
-  A  co  tam  jest?  -  pan  Marceli  z  kieszeni  koszuli  wyjął  okulary,  ale  nie  zakładał  ich,  tylko 

przyłoŜył do oka jak lupę. - Tak, moŜe być, Ŝe tam by się spotkali. 

Odetchnąłem składając mapę. Chciało mi się śmiać, Ŝe rozwiązanie zagadki było tak proste i 

tak łatwo osiągalne. Teraz wystarczyło tylko pójść tam i zobaczyć, jak wygląda okolica. 

- Dziękuję panu za pomoc - uścisnąłem dłoń pana Marcelego. - Do zobaczenia! 
Wróciłem  do  dworku  i  przygotowałem  się  do  pieszej  wycieczki.  Nie  chciałem  jechać 

wehikułem, bo gdyby Janosik zobaczył go pozostawionego na parkingu w lesie i spojrzał na mapę, 
zaraz  domyśliłby  się,  dokąd  zmierzam.  Spakowałem  plecak  i  wykradłem  się  do  parku  przez 
jadalnię.  Wychodząc  za  opłotki  Torbasów  czułem  się  doskonale,  jak  zwykle,  kiedy  wpadałem  na 
rozwiązanie zagadki. 

Najpierw przez łąki dotarłem do Czorsztyna. Ze wsi powędrowałem niebieskim szlakiem. Po 

background image

72 

 

godzinie  byłem  na  przełęczy  Osice,  z  której  wijąca  się  jak  wąŜ  droga  asfaltowa  prowadziła  na 
południe. Najpierw szedłem asfaltem ścinając wiraŜe zakrętów i maszerując leśnymi ścieŜkami, aŜ 
dotarłem do duktu prowadzącego w interesującym mnie kierunku. Po stu metrach gdzieś daleko za 
mną  pozostał  zgiełk  ruchliwej  szosy.  Tu,  pod  zielonym  baldachimem,  wśród  gór,  czułem  się 
najlepiej. 

Ta wędrówka na południe, pod górę, była męcząca, ale do przodu gnała mnie pasja odkrywcy. 

Miejsce, do którego zmierzałem, nazywało się Zamczysko, w pobliŜu skał Mały i DuŜy Cisowiec. 
ZbliŜała się czternasta, kiedy wreszcie mogłem stanąć nad krawędzią skał Zamczyska. Usiadłem na 
sporej  półce  skalnej  i  wyjąłem  z  plecaka  wodę.  Musiałem  odszukać  tu  cis  i  trzy  klucze,  bo  tam 
znajdowała  się  ostatnia  warownia  Kosidły.  To  rozumiałem  jako  jakąś  jego  jaskinię,  bo  co  innego 
mogło być fortecą zbója? 

Czy ów cis ze wskazówek miał być drzewem, czy skałą. Rozglądałem się po lesie wokół mnie 

i patrzyłem na dolinę Dunajca, leŜącą prawie u mych stóp. Po zjedzeniu kanapek i krótkiej sjeście 
zacząłem  krąŜyć  po  interesującym  mnie  rejonie,  przedzierając  się  przez  gęsty  las  mieszany.  Od 
południa  zamykały  go  urwiska  skalne.  Między  nimi  był  stromy  Ŝleb  wychodzący  wprost  na 
wzniesienie przypominające kształtem duŜy kurhan. Wszędzie były tu niewielkie skałki. 

Właśnie sprawdzając jedną z nich, kiedy zaglądałem do jakiejś szczeliny, usłyszałem damskie 

głosy. Zaniepokojony wyjrzałem w dół. ŚcieŜką, kilka metrów poniŜej mnie, szły Magda i Justyna. 
Pierwsza w rybaczkach, adidasach i koszulce na ramiączkach. Justyna załoŜyła przynajmniej długie 
spodnie,  wysokie  buty,  ale  nie  miała  ze  sobą  kurtki,  nic  do  picia.  Wyszły  w  góry  kompletnie 
nieprzygotowane!  Najbardziej  niepokoiło  mnie  to,  jak  one  tutaj  trafiły?  Szły  z  zachodu,  a  tam, 
najwyŜej  kilometr  w  linii  prostej  był  parking  i  ładny  punkt  widokowy.  Pewnie  przyjechały  tu 
fordem Justyny. 

- MoŜe go zawołamy? - proponowała Magda. - PrzecieŜ nie mógł zapaść się pod ziemię. Ma 

miękkie serce, więc zaraz zechce nam pomóc. 

- Ale tu moŜe teŜ być Janosik - Justyna zwróciła jej uwagę. 
- Pewnie siedzi w jakiejś norze i boi się wychylić nosa. 
- Janosik czy Paweł? - Justyna upewniała się. 
- Teraz to myślę, Ŝe jeden i drugi. 
-  To  poszukajmy  jaskiń,  bo  jeśli  ukryto  tu  jakiś  skarb,  to  właśnie  w  jakiejś  pieczarze  - 

zaproponowała Justyna. 

Ukryłem  się  i  zastanawiałem,  czy  powinienem  im  pokazać  się,  czy  nie.  Gdybym  przeczekał 

ich  poszukiwania,  mógłbym  dalej  w  spokoju  prowadzić  własne.  Oparłem  się  o  drzewo  i  głęboko 
oddychałem, nie mogąc podjąć właściwej decyzji. Spojrzałem w górę i... zobaczyłem, Ŝe siedzę pod 
ogromnym, kilkusetletnim cisem. Coś mnie tknęło i trzymając się pnia wyjrzałem w dół. 

Cis wrósł pomiędzy trzy skałki, dwie mniejsze i tę większą, na której stałem. Skalne płyty tak 

się  ułoŜyły,  jakby  były  duŜym,  zastygłym  kwiatem  rozkładającym  płatki.  Nie  zwaŜając  na  nic 
zszedłem do podnóŜa skał. Między nimi były szpary, szczeliny, ale dorosły człowiek nie mógł się w 
nie wcisnąć. 

-  Tu  jest  nasz  myśliciel!  -  nagle  za  plecami  usłyszałem  głos  Justyny.  -  Magda!  -  zawołała 

towarzyszkę. - I co? - zapytała mnie. 

Wskazałem jej na drzewo i skały. 
- Jest cis, ale gdzie są klucze? - Justyna domyśliła się, o co mi chodzi. 
-  Pod  wycieraczką  -  wysapała  Magda,  która  do  nas  dołączyła.  -  Dawniej  ludzie  zostawiali 

swoje klucze sąsiadom pod wycieraczką... Tak przynajmniej pokazywali na filmach. 

background image

73 

 

Przyglądałem się drzewu i zobaczyłem niewielką dziuplę na wysokości około trzech metrów. 

Opierając się o drzewo i chwytając się występów skalnych wszedłem i wsadziłem rękę do dziury. 
Była  wąska,  ale  wysoka.  U  góry  wymacałem  klucz  wiszący  na  wciśniętym  w  drzewo  gwoździu. 
Wyjąłem klucz. Wyglądał na stary, z duŜym uchem, pokryty rdzą, długi na piętnaście centymetrów. 
Wróciłem do pań i pokazałem im zdobycz. 

- Ty naprawdę umiesz szukać skarbów - Justyna była zdumiona. 
-  Niepotrzebnie  marnowałeś  się  jako  urzędnik  w  tym  ministerstwie  -  stwierdziła  Magda.  - 

Kupilibyśmy mały kuter i popłynęli szukać pirackich skarbów na Karaibach. 

- Tylko do czego pasuje ten klucz? - zastanawiałem się. 
-  W  mej  ostatniej  warowni,  pod  cisem  i  trzema  kluczami  -  Justyna  przypomniała  przesłanie 

Kosidły. 

- Pod cisem - mruczałem sam do siebie patrząc na drzewo. 
- Tu jest jakaś dziura! - Justyna wskazywała miejsce, gdzie pień cisu stykał się ze skałą. 
Była tam szczelina szeroka najwyŜej na pół metra i wysoka na osiemdziesiąt centymetrów. Z 

plecaka wyjąłem latarkę i poświeciłem do środka. Widziałem tylko wąskie przejście między skałą a 
pniem. 

- Jeśli wejdę i to będzie ślepa uliczka, to będziecie musiały mnie wyciągać - zapowiedziałem. 
- Ja tam się wcisnę - zadeklarowała się Justyna. - Mnie wyszarpniecie stamtąd bez trudu. 
Dałem  jej  latarkę,  a  ona  odwaŜnie  zanurzyła  się  w  mrok.  Jej  nogi  zniknęły  w  szczelinie  i 

słyszeliśmy tylko, jak się czołga i cięŜko wzdycha. Potem rozległ się jej wrzask. Była autentycznie 
przestraszona. 

- Co się stało?! - krzyknąłem. 
- Trup! - usłyszałem. 
Do plecaka przywiązałem linkę i wcisnąłem się w szparę. 
- A ja? - Magda zaniepokoiła się. 
- Czekaj tu i w razie czego biegnij po pomoc. 
- W którą stronę? 
Nie  chciałem  tracić  czasu  na  zbędne  tłumaczenia.  Magda  zawsze  miała  przy  sobie  telefon 

komórkowy, więc mogła z jego pomocą sprowadzić ratunek. 

Czołgałem  się  tonąć  dłońmi  w  grubej  warstwie  liści.  Kiedy  je  poruszałem,  czuć  było 

specyficzny zapach próchna. Pień cisu nie zajął sobą całej szczeliny między skałami, ale przez tyle 
lat  skutecznie  zasłonił  znajdujące  się  tu  wejście  do  pieczary.  Trzy  płyty  skalne  ułoŜyły  się  jak 

ś

ciany namiotu. Justyna siedziała na ziemi świecąc wprost na leŜący na ziemi szkielet. Wyglądało 

to  jak  celowy  pochówek,  bo  szkielet  okrywały  resztki  odświętnego  góralskiego  stroju,  na  piersi 
leŜały skrzyŜowane ręce ściskając złoty łańcuszek z barokowym krzyŜykiem i ciupagę. 

- To Kosidło - wyszeptałem. 
- śyjecie?! - usłyszeliśmy krzyk Magdy. 
- Tak, wszystko w porządku - odpowiedziałem, a mój głos dudnił między skałami. 
- A ten trup? 
- LeŜy spokojnie - rzuciłem nie wiedząc co powiedzieć, Ŝeby brzmiało to uspokajająco. 
- Patrz! - Justyna poświeciła na niewysokie drzwi na wprost nas. Framuga juŜ dawno pękła, 

zawiasy były zardzewiałe, a same wrota wisiały praktycznie tylko na języku z zanika. 

- Chcesz zobaczyć ten zbójecki skarb? - zagadnąłem Justynę. 
- MoŜe zawołajmy teŜ Magdę? 
- Naprawdę chcesz, Ŝeby tu była? 

background image

74 

 

- Nie. Co ona takiego o tobie powiedziała? 
-  Stwierdziła,  Ŝe  jestem  dziecinny  zajmując  się  poszukiwaniem  skarbów  i  wierząc,  Ŝe 

kiedykolwiek będę uczciwie opłacany za swoją pracę. Namawiała mnie do... drobnych kombinacji. 

- Jeśli miały być drobne, to mogłeś... - Justyna nie kontynuowała widząc groźny wyraz mojej 

twarzy. 

Obeszliśmy szkielet, ostroŜnie wyjęliśmy drzwi i oparliśmy je o ścianę. Poświeciliśmy głębiej 

i  zobaczyliśmy  wykutą  w  skale  jaskinię  mającą  około  dziesięciu  metrów  kwadratowych 
powierzchni.  Pod  ścianami  stały  skrzynie,  oparte  o  nie  były  róŜne  rodzaje  broni:  szable,  krótkie 
miecze,  wojskowe  tasaki,  muszkiety,  fuzje,  strzelby,  na  skrzynce  leŜały  rewolwery.  Mogliśmy 
wejść do środka, ale nie było mowy, Ŝeby tu się wyprostować. 

Justyna  odwaŜyła  się  unieść  wieko  pierwszego  kufra.  W  dwóch  sakiewkach  były  srebrne 

monety średniowieczne z róŜnych rejonów ówczesnej Europy. 

- Skarb świętej Kingi? - zgadywała Justyna. 
-  Tak,  a  te  siedemnastowieczne  floreny  to  wynagrodzenie  Marianny  -  wskazałem  na  trzecią 

sakiewkę. 

- PrzecieŜ jej diabeł zapłacił... 
-  Na  legendy  ludowe  nie  moŜesz  patrzeć  jak  na  film  dokumentalny.  One  opowiadają  jakąś 

historię z morałem. Myślę, Ŝe to złoto skąpego młynarza, którego obrabowali zbójnicy. 

Uniosłem  pokrywę  innej  skrzyni.  W  środku  leŜały  ubrania.  AŜ  mnie  zakręciło  w  nosie  od 

smrodu. Obok stała baryłka, a w niej znaleźliśmy róŜne złote monety, biŜuterię, wszystko z XVII i 
XVIII wieku. ZauwaŜyłem tam monety węgierskie, polskie i niemieckie. Czy był to skarb Janosika, 
czy depozyt Kostki-Napierskiego? Nie potrafiłem wtedy na to odpowiedzieć. 

- Magda idzie! - Justyna usłyszała, jak ktoś się czołga do nas. 
- Poświeć jej - poprosiłem towarzyszkę. 
Sam skupiłem całą uwagę na broni. Trochę mnie niepokoiła dziwna cisza panująca w jaskim. 
- A więc on to wszystko jednak znalazł! - nagle odezwał się Janosik. 
Błyskawicznie  obejrzałem  się.  Trzymał  w  dłoni  pistolet  i  tradycyjnie  był  w  kominiarce.  Ja 

miałem  latarkę  i  długi  na  pół  metra  sztylet,  który  właśnie  oglądałem.  Staliśmy  pochyleni,  dwa 
metry od siebie. 

- Co zrobiłeś z dziewczynami? - zapytałem. 
-  Pozwoliłem  im  odejść.  Nie  miały  telefonów,  a  zanim  dojdą  do  drogi,  my  się  juŜ 

rozstaniemy. 

Janosik  zrzucił  spleśniałą  skórę  ze  stojącej  na  lewo  od  wejścia  skrzynki.  W  środku 

zobaczyłem stare księgi. 

- Część biblioteki z Czerwonego Klasztoru - domyśliłem się. 
- To ci zostawię - Janosik roześmiał się. 
- Niczego stąd nie weźmiesz - zapowiedziałem. 
- Mylisz się - wycelował we mnie pistolet. 
Od  jakiegoś  czasu  dyskretnie  waŜyłem  w  dłoni  trzymany  sztylet  i  teraz  wiedziałem,  jak  go 

rzucić,  by  osiągnąć  poŜądany  efekt.  Wystarczył  szybki  ruch  ręką  i  broń  wirując  poleciała  w 
kierunku przeciwnika. Rękojeść sztyletu uderzyła go w palce zaciśnięte na pistolecie z taką siłą, Ŝe 
ten spadł na ziemię. Szybko podniosłem go i natychmiast zorientowałem się, Ŝe to broń gazowa. 

- Od tego gazu padlibyśmy tu obaj - stwierdziłem. 
- Dotąd dobrze to działało - Janosik roześmiał się. - Porozmawiamy? 
- MoŜemy - czujnie przyglądałem się Janosikowi spodziewając się jakiegoś podstępu. 

background image

75 

 

- On spojrzał na zegarek i zrzucił z głowy kominiarkę. 
- Za pół godziny odejdę albo spróbujesz mnie zatrzymać - powiedział. 
Pierwszy raz mogłem spojrzeć prosto w twarz Janosika. Bardzo przypominał tego młodzieńca 

ze  zdjęcia,  które  pokazywali  mi  słowaccy  policjanci.  Nie  widać  po  nim  było  upływu  lat  i  tych 
wszystkich wydarzeń, które dane mu było przeŜyć. 

background image

76 

 

ZAKOŃCZENIE 

 

Janosik usiadł wprost na ziemi. 
- Jestem pełen podziwu dla ciebie - powiedział. - Trzeba było niezłego uporu, Ŝeby tu dotrzeć. 
-  Ty  teŜ  duŜo  ryzykujesz,  tylko  nie  wiem  czemu?  -  dopytywałem  się.  -  Chodzi  ci  tylko  o 

odnalezienie skarbu ukrytego przez przodka? 

- To sprawa... - chwilę milczał - honoru. Wiesz, jakie to uczucie być takim kimś jak ja? 
-  Lęk  przed  wpadką  i  samotność,  bo  nikomu  nie  moŜesz  zaufać.  KaŜdy  na  ulicy  moŜe  być 

agentem organizacji, która chce cię zatrzymać - domyślałem się. 

- Tak - Janosik pokiwał głową. - Kiedyś babcia opowiadała mi o zbóju Kosidle. To była taka 

rodzinna  legenda.  Ludzie  mówili,  Ŝe  on  juŜ  nie  zbójował,  tylko  po  górach  chodził  i  pod  kaŜdy 
kamień zaglądał. Traktowali go jak świra. A on wiedział, Ŝe te skarby istniały. Trzeba było tylko je 
odszukać. Babcia wiele razy mi mówiła, Ŝe czasami trzeba umieć słuchać sercem, a stary Kosidło to 
umiał. 

- Jak to się stało, Ŝe zacząłeś szukać tego skarbu? 
- Od zawsze pamiętałem te bajania o złocie. Ty wiesz, czym się zajmowałem? 
- Tak, rozmawiałem ze słowackimi policjantami. 
-  Nie  znają  nawet  połowy  tego  co  powinni.  Postanowiłem  wreszcie  zaszyć  się  gdzieś  na 

końcu świata... 

- Z Andreą? - wtrąciłem pytanie. 
- Tak. 
- Stanąłem wam na drodze? 
-  Niby  tak  -  Janosik  skrzywił  się.  -  Ona  traktowała  te  poszukiwania  jak  kolejne  zadanie  i 

wcale  nie  miała  zamiaru  wycofać  się  z  branŜy.  Po  tej  akcji  i  tak  byśmy  się  rozstali.  Oczywiście 
teraz nie zostawię jej w więzieniu. Wynajmę jej najlepszego adwokata. 

- Sam teŜ będziesz go potrzebował - wtrąciłem. 
- Stać mnie na to. Zrozum, mnie wcale nie chodziło o to złoto. 
- A o co? 
-  Gdzieś  tu,  w  blaszanym  pudełku  jest  mała  ksiąŜeczka.  Modlitewnik  i  notatnik  wszyte  w 

jedną okładkę. Mogę poszukać? 

- Proszę - wstałem i czujnie obserwowałem Janosika. 
On  grzebał  w  kufrze  z  ubraniami.  Wyjął  płaskie,  prostokątne  pudełko  od  przyborów  do 

szycia, z obrazkiem Hradczan na wieczku. 

- Jak to się stało, Ŝe dowiedziałeś się o obrazie? 
-  Kiedyś  pewien  sąsiad  mojej  rodziny  opowiadał,  Ŝe  zatrzymał  się  w  gospodzie  nad 

Dunajcem,  gdzie  na  ścianie  wisiał  obraz  z  namalowanym  zamkiem  w  Czorsztynie.  Karczmarz  - 
stary śyd, mówił, Ŝe tam jest namalowany Kosidło. Wiedziałem więc, Ŝe muszę poszukać obrazu i 
karczmy.  Najpierw  byłem  we  Lwowie,  Ŝeby  go  zobaczyć  w  tamtejszym  muzeum.  Zobaczyłem 
jakieś postaci, ale było to bardzo niewyraźne.  Z  opowieści rodzinnych wiedziałem, Ŝe tam oprócz 
Kosidły  byli  przedstawieni  jeszcze  inni  ludzie.  Coś  się  tu  nie  zgadzało,  więc  zacząłem  szukać 
karczmy.  Tak  rok  temu  dotarłem  w  te  okolice,  dowiedziałem  się,  Ŝe  właścicielka  dworku  ma  ten 
obraz,  na  którym  mi  zaleŜało.  Chciałem  go  odkupić,  lecz  pani  Leokadia  była  nieubłagana.  Wtedy 
wytypowałem  Justynę  jako  potencjalną  wspólniczkę.  Teraz  wy  macie  złoto,  obraz  i  pieniądze. 
Starałem się nikogo nie skrzywdzić i chyba mi się to udało? 

- Tak - przyznałem. 

background image

77 

 

Janosik włoŜył ksiąŜeczkę do wewnętrznej kieszeni bluzy. 
- Mogę? - zapytał wskazując na wyjście. 
- Poczekaj, wyjdziemy razem. 
- Nie kusi cię, Ŝeby coś sobie uszczknąć? 
- Nie - uśmiechnąłem się. 
- Słusznie. 
Janosik  zatrzymał  się  nad  ciałem  przodka.  Patrzył  na  szczątki  Kosidły  i  mimo  mroku 

dostrzegłem łzy w kącikach jego oczu. 

- Postaram się, by przygotowano mu godny pochówek - obiecałem. 
Janosik wyszedł pierwszy, pomógł mi wyciągnąć plecak i wyjść ze szczeliny. 
- ZdąŜysz uciec? - zapytałem go. 
- A ty nie będziesz miał kłopotów? 
- Nie. 
- Przyślę ci zeskanowane strony pamiętnika Kosidły. 
-  Janosik  zawsze  dotrzymywał  słowa,  przynajmniej  ten,  jakiego  kiedyś  widziałem  w  serialu 

telewizyjnym. 

- Jan Oszyk teŜ - roześmiał się mój przeciwnik. 
ZbliŜał się wieczór, usiadłem pod drzewem i czekałem na przybycie pomocy. 
 
Tydzień  później  Andrea  szykowała  się  do  odlotu  do  USA.  Było  juŜ  po  pogrzebie  zbója 

Kosidły. Jego szczątki złoŜono na cmentarzu w Nowym Targu. Policja i słuŜby muzealne wydobyły 
zabytki z kryjówki i przewiozły je do magazynów muzealnych. 

Dwa  dni  po  opróŜnieniu  skrytki  w  górach  zaprosiłem Justynę,  Marcysię  i  Bacę  na  wyprawę 

do  Czerwonego  Klasztoru.  Baca  nie  mógł  z  nami  pojechać,  wiec  w  towarzystwie  samych  pań 
zameldowałem się przed klasztorem. Poszliśmy do białego domku. Drzwi były otwarte. W środku 
ta sama kobieta, która chyba zajmowała się panem Paulem, siedziała na krześle i szlochała. 

- Co się stało? - pytałem zaniepokojony. 
- On nie Ŝyje - usłyszałem odpowiedź. 
Pan Paul zmarł w dniu, kiedy odkryłem schowek Kosidły. Staruszek chorował na nowotwór i 

choroba  okazała  się  silniejsza.  Stojąc  nad  jego  świeŜą  mogiłą  odruchowo  połoŜyłem  rękę  na 
maleńkim mieszku w kieszeni. WciąŜ nosiłem te zioła, które otrzymałem od niego. Były jak amulet. 
Chwilami chciałem wierzyć, Ŝe mi pomagają. 

-  Wiecie,  Ŝe  zrobiłam  perfumy  według  jego  przepisu?  -  odezwała  się  Marcysia.  -  To  był 

naprawdę ten zapach! Zapamiętam tego człowieka do końca Ŝycia jako twórcę cudownego aromatu. 

W końcu przyszedł dzień, w którym spakowałem swoje bagaŜe do wehikułu stojącego przed 

dworkiem w Torbasach. 

- Jesteś pewny, Ŝe chcesz wyjechać? - pytała mnie Justyna. 
- Tak - przyznałem. 
Pani  Tekla  trzymała  w  ręce  niewielki  pakunek  pachnący  na  odległość  szarlotką.  Arnold 

przygotował mi kanapki ze swoją pieczenia. Witek i Miki pojechali ze swoim przedstawieniem na 
festiwal w Krakowie. 

- Co będzie z nami? - dopytywała się Justyna. 
-  Będziecie  tu  dalej  Ŝyli,  tylko  będziecie  musieli  inaczej  zorganizować  Ŝycie  w  dworku  - 

tłumaczyłem jej. - Jutro przyjedzie do ciebie adwokat, który realizował testament cioci. Przedstawi 
ci  do  podpisania  dokumenty  załoŜycielskie  fundacji  wspierającej  amatorskie  teatry.  Mój  wkład  to 

background image

78 

 

dwór i park, twój to zawartość twojego konta. Prawnik pomoŜe ci w transferze tych pieniędzy. 

- MoŜe chociaŜ zostaniesz prezesem tej fundacji? 
- Ja?! - roześmiałem się. - Będę w radzie nadzorczej i będę głosował za twoją kandydaturą. 
- Powiedz mi, gdzie jest obraz? 
- W łóŜku jest specjalna szuflada na pościel. Jest właśnie tam. 
- Wrócisz tu kiedyś? 
- Wiesz, Ŝe nie. 
- Jedziesz do Magdy? 
- TeŜ nie. 
- To co będziesz robił? 
- Jestem wolnym człowiekiem. 
- A włączyłeś w końcu swój telefon komórkowy? 
Przypomniałem  sobie,  Ŝe  kilka  dni  temu  chciałem  zadzwonić  do  kancelarii  adwokackiej  i 

okazało się, Ŝe w moim aparacie zepsuła się bateria. Musiałam kupić nową. Całą noc ją ładowałem i 
teraz włączyłem urządzenie. Towarzyszyło temu uczucie podobne do tego, jakie się ma wracając do 
pracy  po  długim  urlopie.  Z  niepokojem  patrzyłem  na  liczbę  przychodzących  wiadomości 
tekstowych. 

ś

egnając  się  objąłem  czule  Justynę.  Uściskałem  Arnolda  i  ucałowałem  panią  Teklę  w 

policzek.  Wziąłem  przygotowane  dla  mnie  smakołyki,  wsiadłem  do  wehikułu  i  wyjeŜdŜając  z 
Torbasów  pomachałem  panu  Marcelemu.  Do  dziś  pamiętałem  poŜegnanie,  jakie  mi  zorganizował 
poprzedniego wieczoru. 

Kilka  godzin  później  zatrzymałem  się  na  leśnym  parkingu,  Ŝeby  zjeść  kawałek  szarlotki. 

Wtedy  odczytałem  wiadomości.  Szczególnie  jedna  mnie  zaskoczyła.  Pan  Samochodzik  napisał  do 
mnie: 

 
Zadzwoń, mam dla Ciebie dobrą wiadomość

Tomasz N.N.