background image

 

Jarosław Iwaszkiewicz, Panny z Wilka 

Wojna  już  dawno  minęła.  Wiktor  Ruben  w  kieracie  codziennej  pracy  zapomniał 

zupełnie o niej i zajmowały go tylko sprawy powszednie, bardzo jednak absorbujące. 

Tym  bardziej  nie  myślał  o  czasach  przed  wojną,  czasach  ubogiej  młodości,  orki, 

uniwersytetu,  któremu  poświęcił  tyle  czasu,  a  którego  nie  mógł  skończyć,  gdyż  z 

orbity normalnej wytrąciły go wypadki historyczne. No, a potem to już tak poszło, tak 

nim zawinęło, że ani pomyślał o młodości, a tutaj tymczasem zbliżył się czterdziesty 

rok  życia.  Bardzo  był  przepracowany,  ale  to tym  lepiej,  powiadał,  nie  miał  czasu  na 

żadne  rozmyślania,  a  wiedział  przecie  z  praktyki,  że  to  do  niczego  nie  prowadzi. 

Śmierć  Jurka  naruszyła  jednak  jego  równowagę,  nie  mógł  się  z  nią  oswoić i  poczuł 

się tak źle, że zwrócił się o poradę do lekarza. 

Nie  była  to  porada  poważna,  oczywiście;  nie  poszedł  do  żadnego  gabinetu,  nie 

jeździł specjalnie do Warszawy. Zlazł był właśnie z wózka, którym przyjechał z pola - 

było  to  w  początkach  lata  -  doktor  wysiadł  z  samochodu,  aby  jak  zwykle  zrobić 

cotygodniowe  odwiedziny  zakładu.  Wiktor  od  trzech  lat  był  zarządzającym  małego 

folwarczku, zapisanego towarzystwu ociemniałych, i gdzie co roku urządzano kolonię 

letnią dla ślepych dzieci. Doktor przyjeżdżał co tydzień i teraz także właśnie przybył. 

Wiktor pogadał z nim trochę, a potem powiedział, że się źle czuje. Nie sypiał w nocy, 

był  bardzo  zdenerwowany  i  nie  mógł  wcale  pracować.  I  przy  tym  ciągle  myślał  o 

przyjacielu,  który  umarł  przed  dwoma  miesiącami  na  suchoty.  Podawał  to  wszystko 

od  niechcenia, ale  o  Jurku  spokojnie  nie  mógł  mówić.  Był  to  jedyny  dotychczasowy 

jego przyjaciel, kleryk, siostrzeniec przełożonej kolonii, zupełnie zwyczajny człowiek, 

wierzący,  spokojny,  dobry.  Prawie  od  dzieciństwa  bardzo  dużo  pracował  i  musiał 

latać  po  mieście,  odziany  w  jakieś  nie  wystarczające  palto,  przeziębiał  się  w 

parszywe  warszawskie pogody i na tym tle wywiązały się tuberkuły. Umarł, zresztą, 

nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa swego stanu, ale jak gdyby od dawna 

był na tamtym brzegu, do niczego się nie przywiązywał i  jeśli nawet wiedział o tym, 

że umiera, już mu niczego nie było żal. Wiktor nie był przy jego śmierci. Jurek umierał 

w  szpitalu,  na  wiosnę,  Wiktor  nie  myślał,  że  to  tak  prędko  nastąpi,  trzeba  było  tyle 

zrobić  na  folwarku,  który  nazywał  się  "Stokroć".  Zakładali  w  tym  roku  pierwsze 

inspekta, i  to  od  razu  na  dwieście  okien,  nawozu  brakowało,  nie  było  gdzie  dostać, 

szarpano go na wszystkie strony, jeździł aż pod Błonie za tymi sprawami i wróciwszy 

background image

 

zastał wiadomość o śmierci. To mniej więcej  opowiadał doktorowi, gdy siedzieli pod 

kasztanem,  przed  domkiem  kolonijnym,  i  czekali,  aż  dzieci  przyjdą  ze  spaceru. 

Doktor  zajadał  z  brązowej  miseczki  zimne  kwaśne  mleko,  które  mu  bardzo 

smakowało,  bo  dzień  był  gorący.  Nic  nie  mówił,  tylko  potakiwał  Wiktorowi  i 

pomrukiwał nad mlekiem. Potem dopiero, gdy ujrzał w kurzu drogi drepcące szeregi i 

trzymające się gromadnie ślepe dzieci, spojrzał Wiktorowi w oczy:  

-  Wiktorku  -  powiedział  (doktor  do  wszystkich  mówił  "ty")  -  nie  ma  co  gadać,  jak 

dawno pan tu pracuje?  

- Trzy lata.  

-  Nie  ma  co  gadać.  Wyjeżdża  pan  na  trzy  tygodnie.  Powiem  matce  przełożonej. 

Janek  pana  zastąpi,  a  pan  wyjedzie.  Nie  ma  pan  gdzie  rodziny  czy  znajomych  na 

wsi? Niech pan wyjeżdża.  

Tym sposobem znalazł się w podróży. Dawno już myślał, aby odwiedzić te strony, ale 

to były takie westchnienia, jak postanowienia dalekich podróży, które robimy patrząc 

na  piękne  fotografie,  wystawione  w  oknach  magazynów.  Nie,  nie  myślał  nigdy  o 

tamtych czasach ani o realizacji tego; nie spotkał nikogo, nikogo od owych wakacyj, i 

nie  wiedział  nic  o  miejscu,  do  którego  teraz szedł.  Oczywiście,  wszystko  po  drodze 

było  takie  samo.  Przy  stacji  tylko,  która  dawniej  gwarzyła  samotnie  przez  drogę  z 

opuszczonym żydowskim zajazdem,  wyrosło teraz z dziesięć domów, gdzie roiły się 

kolejowe interesy. Dalej był płot, zamykający skład węgla i drzewa, i dopiero potem, 

na  prawo,  zaczynała  się  ta  szosa,  która  -  ta  już  oczywiście  -  nic  się  nie  zmieniła. 

Świeżo  wówczas  wybudowany  dwór-willa  z  czerwonej  cegły  postarzał  się,  ogródek 

naokoło niego podrósł. Ale dalej przy szosie stały tak olbrzymie białodrzewy, że czas 

już  nie  mógł  ich  powiększyć,  mógł  tylko  je  obalić.  Było  ich  może  o  parę  mniej  niż 

dawniej  i  Ruben  przypomniał  sobie,  że  w  czasie  wojny  odbywały  się  tutaj  krwawe 

walki.  Kule  siepały  pewnie  po  tych  pniach.  On  nie  był  tutaj,  jego  artyleria  stała 

bardziej  na  północy,  potem  brakło  pocisków,  pamięta  odwrót  jak  dziś.  Ale  tamte 

czasy, kiedy chodził lub jeździł tą szosą "do wujostwa", pamięta lepiej niż zdarzenia 

dzisiejszego  dnia.  Bywał  tu  rzadko,  matka  nie  lubiła  wujenki,  ale  tym  bardziej 

pamiętał.  

background image

 

Potem droga szła w dół, był parów i wierzby. Są i dzisiaj. Potem wychodzi się na górę 

i jest zagajnik. Wyszedł, ale teraz to już jest las. Ani wspomnienia wojny, ani obozu w 

Murmanie,  ani  ostatnich  walk  we  Francji,  ani  atak  na  Kijów  i  tamten  znowu  odwrót, 

ani  wspomnienia  lat  garnizonowych,  ani  prac  samorządowych  -  nic,  całe  życie 

upłynione  w  mrówczych,  nikomu  niepotrzebnych  zajęciach,  nie  dało  Wiktorowi 

takiego  poczucia  minionego  czasu,  co  widok  tego  lasu  na  miejscu  dawnego 

zagajnika.  Było  to  coś  tak  innego,  nieoczekiwanie  odmiennego,  zamiast  srebrnych 

małych roślinek i żółtych króliczych dołów między nimi zobaczyć duże czarne drzewa 

na tle igliwiem zabitego klepiska. Zatrzymał się przez chwilę i westchnął. Pochylił się 

ku dołowi i zobaczył mały czarny słupek, znak graniczny wetknięty w kopiec na rogu. 

Ten się nie zmienił, poczerniał może, ale był taki sam. Znaczek ten pamiętał dobrze, 

siedzieli  wtenczas  przy  nim,  w  pamiętnych  dniach lipca,  kiedy odjeżdżał  na  wieść  o 

wojnach.  Aż  tutaj  odprowadziła  go  Jola.  Tutaj  siedzieli,  zjedli  pierwsze  jabłka, 

papierówki,  które  mu  ona  przyniosła  na  drogę,  i  poszedł.  Konie  od  razu  były 

zmobilizowane, nie miano go czym odesłać na stację, zresztą tyle razy przychodził i 

odchodził piechotą. Zaczął liczyć. To dziś piętnaście lat. Ani się obejrzał. 

Fela,  Julcia,  Jola.  Co  się  z  nimi  stało?  Mimo  woli  przyśpieszył  kroku,  aby  stanąć 

prędzej na górce, ale zagajnik wyrósł, nie miał już stamtąd tego co przedtem widoku. 

O  wujostwu  wiedział,  że  są,  że  mieszkają,  że  żyją,  choć  rzadkie,  ale  miewał  o  nich 

wiadomości.  Ale  o  tamtym  domu  nic.  Rozmijali  się  jakoś  dotąd  -  a  o  to  w  świecie 

łatwo. I że też on tak o tym zapomniał, nie napisał, nie zapytał! Znowu zaczął liczyć w 

pamięci,  co  mu  szło  niesprawnie.  Kroki  mimo  woli  się  zwalniały.  One  przecie  już 

stare, powychodziły pewnie za mąż. Oczywiście, Julcia miała wtedy lat dwadzieścia 

czy dwadzieścia jeden. Kazia mało co była młodsza. A Jola? Też musi być teraz po 

trzydziestce.  

Wyszedł z lasu. Tu zaraz był słup graniczny i figura świętego Nepomucena. Spojrzał 

w tamtym kierunku. Ileż to razy, zawsze przecie idąc czy jadąc do wujostwa, zbaczał, 

nakładał dwa kilometry, aby zajść do tego dworu. Nazywał się zabawnie - Wilko; tak 

się  nazywał  folwark  z  dworem,  wsi  żadnej  nie  było.  Zachodził  tam,  a  nawet  jedne 

wakacje  spędził  całkiem  jako  korepetytor  Zosi.  To  było  na  rok  przed  wojną.  O!  to 

Zosia teraz pewnie jest dorosłą panną. Stał i patrzył.  

background image

 

W niedużej kotlince, daleko, ale jak na dłoni, stały dwie wielkie stodoły, na krzyż do 

siebie zwrócone. Między nimi wielkie, niepotrzebnie wielkie, zielone podwórze, topole 

dwie  stare,  dalej  dwór,  dawniej  kryty  blachą,  która  stąd  błyszczała,  teraz  czerwoną 

dachówką.  To  ładniej,  pomyślał  Wiktor  i  ucieszył  się,  jak  gdyby  to  kto  jego  dwór 

pokrył nowym dachem. Za dworem gąszcz drzew, to sad, a potem znowu parę sosen 

bardzo  wysokich,  bo  na  wzgórzu  stoją,  a  dalej  lasek  i  łączka  i  znowu  biała  szosa, 

tamtędy  się  idzie  do  wujostwa,  a  na  przeciwnej  stronie  kotlinki,  na  horyzoncie 

powinien być las. Ale nie ma, wycięli. Tylko jedno wielkie drzewo stoi, tamtędy teraz 

przejdzie, minąwszy drogę do Wilka.  

Ale  nie  wytrzymał,  machinalnie  prawie,  jak  dawniej,  jak  gdyby  to  było  umówione, 

skręcił na prawo, w stronę tego domu, o którym nie pamiętał tyle lat, i poszedł raźno, 

pogwizdując  i  machając  teczką,  w  której  dźwigał  dwie  koszule  i  szczoteczkę  do 

zębów.  Nie  uznawał  innych  kufrów  podróżnych.  I  jakby  przechodząc  obok  swojej 

młodości mijał garb zielonej trawy, wznoszący się po prawej stronie wyboistej drogi. 

Zaraz  na  lewo  miała  być  kamionka,  gdzie  były  najlepsze  jeżyny,  ale  nie  było  jej; 

kamienie sprzedali. Potem droga schodziła coraz bardziej i Wiktor domyślił się, że nic 

się nie zmieniło tutaj, ani w nim się nie zmieniło; pola były zasiane, uprawione, tak jak 

piętnaście  lat  temu,  jak  dwieście  lat  temu  może,  on  znowu  z  teczką,  znowu  w 

jedynym swoim ubraniu, znowu ledwie rozprostował nerwy po miejskim załataniu. Aż 

zdziwił  się,  że  tak  wszystko  zatarło  się  w  jego  pamięci:  i  Jurek,  i  Stokroć,  i  ślepe 

dzieci idące, trzymając się za ręce, szeregiem. Latały równie prędko, równie dobrze 

jak  widzące.  Przecie  jest  jeszcze  zupełnie  młody,  skądże  te  głupie  myśli  o  starości. 

Ile tam lat minęło, to wszystko jedno. On idzie teraz drogą na Wilko i pogwizduje, jest 

lato,  jest  ciepło,  czerwiec,  koniec  czerwca,  żniwa  za  jakie  dziesięć  dni,  może  nawet 

wcześniej, bo pogoda sprzyja. To zawsze wuj tak mówił: "Pogoda sprzyja." 

Zauważył już od dawna, że bardzo często, zwłaszcza wtedy, kiedy był zmęczony lub 

przepracowany,  równolegle  do toku  myśli  normalnie biegnących  drogami  skojarzeń, 

nagle  w  zupełnie  nie  wytłumaczony  sposób  wynurza  się  jakiś  pejzaż  z  widzianych 

dawno  widoków,  trzymał  się  chwilę  na  powierzchni  świadomości,  aż  go  zauważył  i 

określił,  a  potem  znowu  zanurzał  się  w  głębię.  Po  pewnym  czasie  wypływał  znowu, 

ten  sam  albo  częściej  inny.  I  teraz  właśnie,  kiedy  dochodził  znajomą  drogą  do 

znajomego ogrodzenia, kiedy słońce świeciło "jak zawsze" i psy ujadały "jak zawsze" 

background image

 

na bydło wracające z pola pogodnymi łąkami, wynurzył mu się przed oczami pejzaż 

też dawny, także letni - ale bardzo odmienny. Spalone pole, gorący kurz, z boku pod 

gruszą  błysk  zostawionego  kulomiotu  i  pośrodku  grzędy  żytniego  ścierniska  kłębek 

szarych  i  zielonych  łachmanów:  trup  zastrzelonego  przed  chwilą  człowieka. 

Zidentyfikował.  Tak,  to  podczas  odwrotu  kazano  im  rozstrzelać  dezertera  czy 

szpiega: małego chudego żołnierza, który spokojnie wypalił papierosa przed zgonem. 

A  potem  obraz  zapadł  się.  Znowu  była  wyboista  droga,  poznawał  prawie  pod  stopą 

nierówności gruntu i ten deseń w małych zaroślach zielonego perzyku, który językami 

właził  na  ścieżkę,  nie  dbając  na  stałe  przydeptywanie.  Potem  przyszło  ogrodzenie, 

czworaki.  Nikt  go  nie  zauważył.  Przed  wieczorem  wszyscy  są  tak  zajęci,  każdy  ma 

coś  do  roboty,  bydło,  konie,  kury  i  kaczki  zabierają  się  do  spania,  a  ludzie  muszą 

dopilnować, zamknąć do obory czy kurnika, napoić i nakarmić przed nocą. Okrągłym 

łukiem  podjazdu  Wiktor  Ruben  wszedł  przed  ganek,  przez  ganek  przeszedł:  w 

przedpokoju  owionął  go  zapach  tego  domu.  Było  tak,  jakby  się  weszło  do  bufetu  w 

stołowym  pokoju:  pachniało  suchą  herbatą,  metalem  -  jak  z  puszki  -  trochę, 

sosnowym drzewem, trochę, ale odrobinę, grzybami. Stanął i machinalnie powiesił na 

prawo na haku teczkę, palto i kapelusz. Zobaczył tylko, że meble w przedpokoju były 

inne,  ale  nie  myślał  nad  tym,  bo  w  głębi  za  przedpokojem  słychać  było  głośne 

rozmowy. Dużo kobiet mówiło razem, krzyczały także dzieci. Głosy były tak łudząco 

podobne do tych, jakie słychiwał tu dawniej, że przekonany był, iż za chwilę zjawi się 

w progu malutka Tunia i zawoła: "Pan Wiktor przyjechał!"  

I  rzeczywiście,  ktoś  odsunął  krzesło  ze  śmiechem,  wstał  i  wpadł  do  przedpokoju. 

Wiktor  zobaczył  w  progu  młodą  i  bardzo  ładną  osobę  w  jasnej  sukni.  Stanęła 

nieruchomo i popatrzyła na niego pytająco. Wiktor skłonił się tylko i nie wiedział, co 

ma powiedzieć. Panna czekała.  

- Pan do pana Kaweckiego? - spytała niskim, ciepłym głosem.  

- Ja - powiedział Wiktor i uśmiechnął się. Dziewczyna poznała go po tym uśmiechu. 

Krzyknęła głośno słowa sakramentalne:  

- Jezus Maria! Pan Wiktor przyjechał!  

background image

 

Pociągnęła  go  za  rękę  w  głąb,  do  sąsiedniego  pokoju,  gdzie  paliła  się  już  lampa, 

mimo że na dworze było jasno. Tam otoczyło go mnóstwo kobiecych ramion, nagich i 

ciepłych,  ktoś  go  nawet  pocałował.  Wołano:  "Gdzie  mama?  gdzie  mama?  Mamo, 

Wiktor  przyjechał!"  Ale  mama,  jak  zwykle,  nie  zjawiała  się  i  zresztą  nawet  nie 

wiadomo,  czy  pamiętała,  kto  to  jest  Wiktor.  Co  innego  "panienki",  pamiętały  go 

doskonale, zaraz mu to jedna z nich wyjaśniła. Była to gruba, ciepła, dobrze ubrana 

dama, bardzo korpulentna i nawet przez chwilę Wiktora zadziwiło, że mówiła mu "ty". 

Podług  wszelkich  danych  musiała  to  być  Julcia,  najstarsza;  poznał  nawet  jej  niski, 

piękny głos, pamiętny potem przez długie lata, ale osoba była czymś zupełnie innym. 

Zmieszany, oglądał się po obecnych, poruszenie ogólne powiększały jeszcze dzieci, 

chłopczyk  i  dziewczynka,  skaczące  dookoła  niego,  bezmyślnie  się  cieszące,  bo 

przecież nie wiedziały, o co chodzi.  

Tymczasem Julcia powoli objaśniła:  

-  Bo  trzeba  ci  wiedzieć,  że  w  Wilku  stałeś  się  legendą.  Mówi  się  zawsze,  żeby  to 

Wiktor  był,  toby  naprawił;  żeby  Wiktor  był,  toby  to,  toby  owo...  Jeszcze  niedawno 

mówiłam do Joli, że za czasów Wiktora to by się nie zdarzyło.  

Oszołomiony Ruben odzyskiwał dobry humor:  

- Wiesz, że zupełnie się tego nie spodziewałem. No, widzicie, tak się tworzy historia, 

ja,  który  byłem  przekonany,  że  moja  osoba  przeszła  przez Wilko  jak  cień.  I  dlatego 

nie starałem się przypomnieć, myślałem, że nikt tu o mnie nie pamięta.  

- Źle myślałeś - powiedziała inna kobieta, tę poznał od razu, była to prześliczna Jola, 

najładniejsza  z  sióstr  -  za  każdym  razem,  cośmy  były  u  wujostwa,  pytałyśmy  się  o 

ciebie.  

- Ale wujostwo nic nie wiedzieli - śmiał się Wiktor.  

- A my się wszystkie zbieramy na wakacje  w Wilku. Razem z dziećmi, z tłomokami. 

Często się mijamy, ale dziś jesteśmy wszystkie.  

- A gdzie Fela? - zapytał Wiktor.  

background image

 

-  Fela,  Fela,  chodź  tu  -  zawołała  Julcia  -  zobacz,  jaka  to  ogromna  dziewucha,  no, 

chodź, Fela.  

Z  sąsiedniego  pokoju  wyszła  duża,  gruba,  brzydka  dziewczyna  dziesięcioletnia, 

podobna, zresztą, w kolorycie do matki i ciotek, i przywitała się z Wiktorem.  

- To moja starsza - powiedziała Julcia - a ta mała to moja druga.  

- Tak, olbrzymie są już - powiedział z roztargnieniem Wiktor - nie wiedziałem wcale, 

że wyszłaś za mąż. Ale ja się pytam o dużą Felę.  

- Jak to, nie wiesz? - powiedziała cicho Julcia. - Fela umarła, o, już przeszło dziesięć 

lat temu. Na hiszpankę.  

Wiktorowi  zrobiło  się  bardzo  przykro,  nie  uprzytamniał  sobie  na  razie  nawet,  że  to 

Fela umarła, tylko to, że popełnił niezręczność.  

- Zaprowadzę ciebie na jej grób - powiedziała Jola.  

Poważna,  chuda,  najbrzydsza  Kazia,  zawsze  gospodarna,  podniosła  się  i 

powiedziała:  

-  Muszę  zajrzeć  do  kolacji,  zostaniesz  z  nami,  prawda?  -  zwróciła  na Wiktora  oczy. 

Potem  wyszła,  a  za  nią  poskakał  chłopczyk,  zapewne  jej  synek.  Panie  zasypywały 

znowu Wiktora pytaniami. Właściwie dwie tylko: Julcia i Jola. Dwie młodsze, dawne 

uczennice, trzymały się na boku i patrzyły zdziwione na przystojnego, zaniedbanego 

pana, którego prawie nie pamiętały: był to ów Wiktor z legendy. Gdy siedli do kolacji, 

Wiktor  spojrzał  po  obecnych  w  jasnym  świetle  lampy.  Jeszcze  przechodząc  z 

gabinetu,  dokąd  go  wciągnięto,  do  stołowego,  patrzył  uważnie  na  Julcię.  Nie,  to 

zupełnie  kto  inny,  te  ruchy  pełne  powagi,  ten  gest  godny,  jak  gdyby  zakasywała 

rękawy, śmiech wesoły, ale opanowany, ten spokój rozlany w każdym poruszeniu. To 

nie była dawna Julcia. Wiktor spojrzał na zebrane kobiety i powiedział:  

- No, ale mówcie coś o sobie. Ja przez piętnaście lat...  

- Nie licz, nie licz - zawołała wesoło Jola.  

background image

 

- ...przez piętnaście lat nie wiedziałem o  was dosłownie nic, coście robiły, gdzieście 

były. Kto jest zamężny, a kto nie, żebym nie robił gaf. No?  

-  Ja  zamężna,  dzieci  dwoje  -  powiedziała  Julcia.  -  Kazia  rozwiedziona,  jeden  syn; 

Jola zamężna, bezdzietna; Zosia zamężna, jeden syn.  

- Ojej, już! - powiedział Wiktor i spojrzał na swoją uczennicę. - A łacina?  

Zosia zaśmiała się:  

- Już ma dwa lata. Nazywa się Henio.  

- Tunia, panna do wzięcia - ciągnęła Julcia. - To wszystko.  

Wiktor  uśmiechnął  się  i  spojrzał  na  Julcię,  potem  na  Tunię.  Może  najpodobniejsze 

były ze sobą, ale jakże inne. Tunia miała dziś tyle lat zapewne, co Julcia w tamtych 

czasach.  Była  może  ładniejsza,  mniej  hoża,  cieńsza  w  przegubach,  delikatniejsza  i 

miała spłoszone wielkie, szare oczy, podczas gdy Julcia miała niebieskie, ładne, ale 

banalne.  

- A ty, Wiktorze? - spytała się Jola.  

Wiktor znów się uśmiechnął, inaczej. Czy tam warto o nim mówić?  

-  Teraz  pracuję,  zarządzam  folwarkiem  fundacyjnym  pod  Warszawą,  byłem  w 

wojsku, byłem kapitanem, teraz jestem w stanie spoczynku. No, to wszystko...  

I  nagle  popłynął  przed  nim,  ponad  twarzami  tych  białych  kobiet,  karawan  obrazów, 

zdarzeń, mąk, walk i bezcelowych "czynów". Pomyślał o życiu swoim pogmatwanym i 

połamanym w samym zaraniu i wstrząsnął się.  

-  Nie,  nie,  naprawdę,  ja  nic  ważnego  nie  robię  -  powiedział.  -  Nie  warto  o  mnie 

mówić, żyję, jak i wszyscy.  

I poczuł: to dopiero jest straszne, że on żyje, jak i wszyscy, wszyscy tak żyją, jak on. 

Pamiętał  te  czasy,  kiedy  tu  bywał.  Zawsze  mu  się  wydawało,  że  życie  będzie  miał 

inne, obfitsze, bogatsze, niezwyklejsze niż wszyscy. Rozmawiał o tym tylko z Kazia. 

background image

 

Z nią mówił bardzo mało zazwyczaj, ale raz na tydzień, raz na dwa tygodnie ucinali 

sobie  rozmowę  naprawdę  ważną,  która  była,  jak  to  nazywali  wtedy  między  sobą, 

"etapem".  W  czym?  Nie  zastanawiali  się  wtedy,  czy  etapem  w  ich  rozwoju 

duchowym, czy w rozwoju ich przyjaźni, czy po prostu jakiejś drogi do jutra, nie pytali 

o  to.  Pamięta  tylko,  że  jeden  z  "etapów"  był  specjalnie  poświęcony  jego 

możliwościom  na  przyszłość.  To  było  zaraz po  jego  maturze  i  Kazia  namawiała  go, 

aby nie szedł na prawo. Poza tym przestrzegała go, aby nie myślał, że to tak łatwo, 

że mu się życie tak ułoży - naiwnie formułowała istotne przestrogi, a jemu wszystko 

było  mało.  "To  zabawne  -  pomyślał  -  że  wówczas  nigdy  nie  myślałem  o 

niepodległości,  a  przecie  tak  było  najłatwiej."  A  jednak  ona  miała  rację.  Chciał 

popatrzeć  na  Kazię,  spojrzeć  jej  w  oczy,  podziękować  za  te  "etapy"  -  ale  ona  w  tej 

chwili wychyliła się poza krzesło, aby przez plecy Joli i Zosi zobaczyć, co się dzieje 

na szarym końcu stołu, gdzie jej syn, Antoś, dokuczał którejś kuzynce. Ona już wtedy 

nie miała żadnych złudzeń, a jednak przebrnęła przez małżeństwo i rozstanie. Jakże 

to było wszystko? Nigdy się o tym nie dowie, o Kazi nigdy nikt nic nie wiedział, była 

zamknięta,  małomówna,  gospodarna.  Pamiętał,  że  znowu  go  zadziwiła  jej 

inteligencja,  jak  gdyby  trochę  źle  umieszczona.  Nie  mogła  z  niej  zrobić  żadnego 

użytku, prócz pesymistycznych nastawień na przyszłość. "Ciekawy jestem - pomyślał 

Wiktor - co ona myśli o przyszłości Antosia?"  

Julcia  tymczasem  mówiła  mu  o  wujostwu,  że  wuj  się  bardzo  postarzał,  że  ciotka 

zawsze  taka  sama.  W  połowie  kolacji,  cichutka  i  potulna,  wypłynęła  z  dalszych 

pokojów "mama". Nie znalazła żadnego słowa, aby nim powitać Wiktora, pocałowała 

go  w  głowę  i  usiadła  w  cieniu  okazałej  Julci,  która  siedziała  na  pierwszym  miejscu. 

Nie zmieniło to ani na chwilę toku rozmowy,  głośnej, ożywionej i wesołej, a "mama" 

zaczęła  kolację  nie  od  punktu  wyjścia,  tylko od  chwili,  w  której  przybyła do  stołu,  to 

znaczy od drugiej potrawy.  

Jedna rzecz zastanowiła Wiktora, a mianowicie to, że go tutaj tak dobrze pamiętano, 

że przez piętnaście lat mówiono o nim  w tym ustroniu, podczas gdy on myślał, że - 

nieznany  i  niepotrzebny  korepetytor,  młody  człowiek  przyjeżdżający  na  wakacje  w 

sąsiedztwo - prześliznął się nie zauważony i niepozorny przez pokoje dworu w Wilku, 

zawsze  postawionego  na  szerokiej  stopie.  Okazało  się  jednak,  że  odegrał  tutaj 

ważną rolę, z której nie zdawał sobie przez tyle lat sprawy. Był za młody, aby odczuć 

background image

 

10 

oczy tych kobiet na niego wówczas zwrócone. Dało mu to dziś do myślenia, ale nie 

miał czasu zastanawiać się nad tym, bo musiał odpowiadać na pytania i słuchać, co 

mu opowiadają.  

Uważnie  patrzył  na  mówiącą  Julcię  i  myślał  o  tamtych  czasach.  Jeżeli  podczas  lat 

wojennych,  garnizonowych,  pracy  w  samorządach,  wreszcie  w  Stokroci,  jeśli 

podczas  tych  trudów  szarych  i  nieznośnych  przypomniał  sobie  był  Wilko,  to 

nieodłącznie z twarzą i postacią, z głosem Julci. Nie tej damy dostojnej, gorącej, miłej 

i  poważnej,  która  teraz  siedziała  na  końcu  stołu  i  opowiadała  mu  jakże  inne  dzieje 

tych  samych  upłynionych  lat  niskim,  dobrym  głosem.  Ach,  nie,  tamta  Julcia  była 

smukła, zgrabna, żywa, nieopanowana i mająca jakieś dziwne porywy. Zabierała go 

zawsze konno na spacery, na których nic z nim nie mówiła, grywali w tenisa. Nie było 

między  nimi  żadnego  flirtu,  żadnego  zbliżenia  się.  Kokietowała  go  raczej  Jola, 

młodziutka wówczas, szesnastoletnia i prześliczna panna. Nie rozmawiał z Julcią tak 

jak  z  Kazią,  wcale  z  nią  nie  rozmawiał,  i  zdaje  mu  się,  że  dzisiejsza  właśnie 

rozmowa,  którą  tak  zdecydowanie  Julcia  objęła  w  swoje  posiadanie,  jest  właśnie 

najdłuższą  rozmową,  jaką  dotychczas  z  sobą  prowadzili.  I  jeszcze  jedno  myślał 

czasami przelotnie Wiktor Ruben. Myślał, że gdy się kiedy z Julcią jeszcze spotkają, 

wyjaśnią  sobie  wszystko.  Teraz  jednak pojął,  że  wszystko  musi  utonąć  w  przepaści 

lat minionych i nigdy już nie będzie wyjaśnione. I gdy teraz patrzył na Julcię mówiącą 

prędko  i  wyraźnie,  na  jej  zimne  niebieskie  oczy  i  bardzo  prawidłowe  rysy  pięknej 

twarzy,  na  błyszczące  i  obfite  brylanty  na  nieco  spuchniętych  białych  palcach, 

zrozumiał, że nic tutaj nie było do wyjaśnienia.  

Aby to "wszystko" zrozumieć, należy sobie uprzytomnić topografię i zwyczaje dworu 

w  Wilku.  Przede  wszystkim  panny  doroślejąc  nabierały  manii,  że  każda  musi  mieć 

osobny pokój. Jeszcze trzy młodsze dławiono w olbrzymim "dziecinnym", położonym 

za gabinetem, Jola miała tam swoją toaletę, ale sypiała w małym saloniku za dużym 

salonem, na kanapie, a Kazia i Julcia na górce. Górka, czyli pięterko, składała się z 

korytarza i czterech jednakowych pokoi. Wiktora umieszczono, gdy przyjechał tu na 

stałe, na wakacje trzynastego roku, w gościnnym pokoju za Julcią. Oba pokoje miały 

bardzo  podobne  umeblowanie,  zresztą  Wiktor  często  zaglądał  do  pokoju  Julci  po 

książki, po fotografie, które Julcia wywoływała, i znał doskonale jego rozkład.  

background image

 

11 

Pewnego  razu,  już  pod  koniec  wakacyj,  Wiktor  bardzo  długo  wieczorem,  w  noc 

nawet, był z Jolą na spacerze. Pomiędzy stawami wilkowskimi a Rożkami wujostwa i 

tamtejszym  sporym  jeziorem  ciągnęła  się  zarośnięta  tatarakiem  i  rzęsą  struga, 

kryjówka kaczek i zimorodków. Jola z Wiktorem postanowili popłynąć małą łódeczką 

wilkowską do wujostwa na kolację. Wypłynęli zaraz po podwieczorku, ale przeprawa 

była ciężka, czółno trzeba było parę razy przeciągać, rzeczywiście zajechali dopiero 

przed kolacją na rożeckie jezioro i mimo przedstawień wujostwa uparli się wracać tą 

samą  drogą.  Co  prawda,  noc  była  księżycowa,  droga  powrotna  szła  o  wiele  łatwiej, 

ale  bądź  co  bądź  przyjechali  dosyć  późno,  kiedy  dom  cały  spał,  a  psy  były 

spuszczone  z  łańcucha. Wiktor  rozmarzył  się  tym  koleżeńskim  obcowaniem  z  Jolą, 

która mu się najbardziej ze wszystkich sióstr zawsze podobała, i co do niej jednej nie 

miał  zupełnej  pewności,  że  pozostaje  na  jego  urodę  i  inteligencję  obojętna. 

Godzinami pletli głupstwa, dokuczali sobie, dostawał klapsy, walczyli czasami z sobą, 

a potem razem jeździli na spacery, jak ten, albo wózkiem do lasu, albo jeszcze gdzie 

indziej, do miasteczka; kąpali się razem i jeździli konno, a zawsze ich było słychać z 

daleka,  tak  dużo  i  głośno,  i  bez  żadnego  sensu  gadali.  Milkli,  kiedy  się  kto  do  nich 

zbliżał, ale  tylko  dlatego,  że  się  wstydzili  bezmyślnej  treści  tych rozmów. Widywano 

ich  razem  i  przyzwyczajono  się  do  tego,  nikogo  to  nie  dziwiło,  nie  uważano  tego 

jakoś za flirt, tylko za zażyłe koleżeństwo. Wiktor nawet jakiś czas, zaraz po maturze, 

korespondował z Jolą, ale potem to im wywietrzało. Tego wieczora, zmęczeni i senni, 

wrócili  rozmarzeni  i  pożegnali  się  w  salonie,  gdzie  jeszcze  dla  nich  stała  zimna 

herbata,  chleb,  masło  i  wędliny.  Zjedli  to  wszystko  i  Jola  poszła  spać  do  swojej 

"alkowy", jak nazywała salonik, a Wiktor szedł po schodach do siebie. 

W  zamyśleniu  zupełnie  nieświadomie  otworzył,  zamiast  drzwi  swoich,  drzwi  pokoju 

Julci. Nieraz się potem zastanawiał, jak to się stało, i nie mógł sobie uprzytomnić. To 

tylko  jest  pewne,  że  nigdy  by  na  coś  podobnego  sobie  nie  pozwolił  świadomie. 

Wszedł  po  ciemku  i  nie  zapalając  świecy  usiadł  na  pierwszym  z  brzegu  krześle,  i 

patrząc na okna, przez które widać było niebo niebieskie od niewidocznego księżyca, 

zdjął  buty  i  skarpetki -  najważniejsze  części swojego  ubrania,  poza tym  nie  miał  na 

sobie  dużo,  lekkie  okrycie  ciała  spoczęło  obok  krzesła.  Podszedł  do  łóżka  i  tutaj 

spostrzegł pomyłkę swoją, zaśmiał się cicho i sam nie wiedział już, dlaczego począł 

ową  pomyłkę  kontynuować:  sam  grać  przed  sobą.  Dotknął  leżącej  dziewczyny,  ale 

ona  się  nie  ruszyła,  siadł  przy  niej,  spała.  Wyciągnął  się  obok  niej  i  poczuł  całą 

background image

 

12 

rozkosz jej ciała przez cienkie prześcieradło. Po chwili zrozumiał, że Julcia nie śpi, i 

zmartwiał z tego wrażenia. Leżeli tak przy sobie przez długie chwile, nie mówiąc ani 

słowa,  powściągając  oddech.  Pomału,  nieznacznie,  jak  wskazówki  zegara 

wykonywali cały szereg zmian pozycji, aby się przybliżyć ku sobie, objąć, przycisnąć. 

Nigdy  w  życiu  Wiktor  nie  zapomni  tego  wrażenia,  jakiego  doznał  poczuwszy  pod 

dłońmi  skórę  tej  dziewczyny.  Było  to  coś  tak  skończenie  pięknego,  ciepłego  i 

materialnego  jak  kwiat.  Nie  wie,  dlaczego  nie  powiedzieli  nic  do  siebie.  Dlaczego 

symulowali nawzajem przed sobą całkowicie nieprawdopodobną komedię snu. To, co 

robili,  wykluczało  wszelką  możliwość  nieświadomości.  Wiktor  czuł  takie  natężenie 

wszystkich  sił  erotycznych  w  sobie,  że  ogarniał  go  jakiś  bolesny  zachwyt,  każde 

przesunięcie  ręką  po  ciele  Julci  przyprawiało  go  prawie  o  omdlenie.  Że  nigdy 

przedtem  nie  odczuwał  nic  podobnego,  to  nie  dziwota,  bo  jakiż  tam  to  był  ten  jego 

dotychczasowy  mizerny  erotyzm,  ale  nigdy  potem  się  to  nie  powtórzyło  i 

wspomnienie tej pierwszej nocy miłosnej, bardzo gorącej i cichej, nosił w sobie przez 

całe  życie.  Nigdy  już  nic,  żaden  owoc  ani  żadne  ciało  nie  miało  tego  dotyku,  tej 

sprężystości w ugięciu się, tego atłasu, co młode piersi Julci wtedy w Wilku. Nie spali, 

udając  sen,  do  świtu. Wtedy Wiktor  zabrał  swoje  rzeczy  i  przekradł  się  do  swojego 

pokoju. Zasnął wtedy naprawdę jakby snem kamienia i zbudził się dosyć późno.  

Julcia wcześnie rano wyjechała z matką do Warszawy, tak że się z nią nie zobaczył, 

dopiero na trzeci dzień pod wieczór. Grał w tenisa z Jolą i Kazią na podwórzu, skąd 

było widać drogę idącą od stacji. Zobaczył Julcię siedzącą obok swej matki, ubraną w 

migdałowy kostium z czerwonym krawatem. (Ukradł jej potem ten czerwony krawat i 

długo  miał  w  swoich  rzeczach,  aż  wszystko  razem  gdzieś  się  zgubiło.)  Obojętnie 

zwrócona  w  stronę  kop  na  polu,  nie  spojrzała  na  grających,  potem  dopiero  po 

podwieczorku przyszła do nich i grali razem, jak gdyby nic nie było. I nie powiedzieli 

do  siebie  od  tego  czasu  ani  słowa.  Owszem,  rozmawiali  o  potocznych  rzeczach, 

jeździli nawet razem na spacery, zachodził do niej po książki, znajdowali się bardzo 

często sami w osobnych pokojach, w lesie, na łódce; ale o tym nigdy ani słowa.  

Zdarzenie  to  nastąpiło  pod  koniec  lata  i  Wiktor  niedługo  już  pozostawał  w  Wilku. 

Jednak  dwa  razy  jeszcze  przychodził  do  Julci i  wszystko  odbywało  się  tak  samo,  w 

niemej  komedii  niemożliwego  snu.  I  zawsze zostawała  taka  noc  we  wspomnieniach 

Wiktora,  jak  zetknięcie  z  czymś  nieskończenie  pięknym  i  pachnącym,  tak  jakby  w 

background image

 

13 

tych nocach nie było nic cielesnego, tylko jakieś nabożeństwo. Zwłaszcza trzecia noc 

-  było  to  w  przeddzień  jego  wyjazdu  -  zostawiła  mu  wspomnienie  takiej  pogody  i 

słodyczy, jak letni dzień spędzony nad morzem.  

W  następnym  roku  mieszkał  u  wujostwa,  dorywczo  tylko  przychodził  na  lekcje  z 

młodszymi  dziewczynkami,  późno  przyjechał,  a  już  sławetny  pierwszy  sierpnia 

odwołał go do miasta. Ale odważył się tym razem na rzecz szaloną. Raz, po długich 

namysłach  i  wahaniach,  przyszedł  tu  w  nocy,  wlazł  na  podmurówkę,  stamtąd  na 

gzyms  i  wszedł  przez  okno  do  pokoju  Julci.  I  tym  razem  nic  mu  nie  powiedziała,  a 

noc była taka sama, parna i pachnąca.  

Te  cztery  noce,  najpiękniejsze  noce  jego  ciała,  przypomniał  sobie  pomiędzy 

pytaniem  a  pytaniem,  jedząc  groszek  z  grzankami  i  kurczęta,  gdy  patrzył  na  rysy 

pięknej,  otyłej  i  obcej  kobiety,  która  siedziała  niedaleko  i  mówiła  tak  dużo,  jadła  też 

dużo,  błyskając  brylantami  pierścieni  i  władczym  tonem  rzucając  matczyne  nakazy 

Feli  i  Kici,  które  siedziały  z  Antosiem  i  bonami  na  szarym  końcu  stołu.  Dotychczas 

zawsze  myślał,  że  się  spotkają  na  starość  z  Julcią i  że  się  z  nią  ugadają,  wyjaśnią 

sobie wszystko, że powie jej, iż nigdy jej nie kochał, a zawdzięcza jej tyle, jak żadnej 

kobiecie  w  swym  życiu,  że  to  było  takie  dziwnie  piękne.  A  przy  tym  chciał  się 

dowiedzieć, czym były te noce dla niej, czy także je wspomina.  

Ale  teraz  widział,  że  wszystko  na  próżno.  Pytania  i  niedoszłe  rozmowy  utonęły  na 

zawsze, nigdy sobie o tym nie powiedzą i jak wtedy udawali, że śpią, tak teraz muszą 

udawać, że nie pamiętają.  

Zaraz  po  kolacji  zwrócił  się  do  Kazi  z  prośbą,  aby  go  odesłały  końmi  do  Rożków. 

Jakoż,  nim  jeszcze  skończyli  pić  kawę  w  gabinecie,  z  dawnych  złoconych  filiżanek, 

które  "mama"  ocaliła,  zaturkotało  przed  gankiem  i  Antoni  zajechał. Wiktor  pożegnał 

się  czym  prędzej  i  wszyscy  odprowadzili  go  na  ganek.  Gwar  zrobił  się  straszny. 

Julcią zapraszała go, aby przyjechał jutro na obiad, pozna jej męża, Kaweckiego. Ale 

Wiktor odpowiedział, że się wujostwo obrażą.  

-  Jutro  muszę  zjeść  obiad  z  wujostwem,  przyjdę  na  podwieczorek,  a  za  to  dopiero 

pojutrze będę na obiedzie! 

background image

 

14 

Mówił  wesoło  i  wskoczył  do  powozu  jak  młodzik,  przyjemnie  mu  było,  że  go  tu 

lubiano i pamiętano o nim. Panie też były gwarne i wesołe. Wszystkim ubyło tych lat 

piętnaście i każdy był z tego zadowolony.  

-  Pan  się  nie  ożenił  jeszcze,  a  nam  już  wszystkie  panny  za  mąż  powychodziły  - 

powiedział sentencjonalnie furman, stary Antoni.  

- Nie wszystkie, jest jeszcze panna Tunia - odpowiedział Wiktor.  

-  E,  takie  tam  dziecko  -  sarknął  Antoni i  machnął  biczem. Widać  dla niego  też  czas 

stanął przed piętnastu laty.  

W  przeciwieństwie  do  Wilka  Rożki  był  to  domek  bardzo  skromny  i  skromnie 

prowadzony. Wuj, niegdyś ekonom, dorobił się, ciotka mu pomogła handlując kurami, 

folwarczek był malutki, ale rządny i mądrze utrzymany. Dom też niewielki, skromny, 

w  posiłkach  przebijający  się  własnymi  środkami,  to  znaczy  drobiem,  ogórkami  i 

kwaśnym  mlekiem.  Ale  też  Wiktor  ogromnie  lubił  tę  pracowitą,  własnoręczną 

skromność.  

Tym  razem  jednak  nie  siedział  długo  z  wujostwem,  tyle  tylko,  co  należało;  przyznał 

się do tego, że zaszedł do Wilka, ciotka pokiwała głową: "Mój Boże, najlepsze panny 

sprzed  nosa  ci  zabrali!" Wuj  na  nią  huknął, głupkowata  Kasia,  duplikat  takiej  samej 

Walerci  sprzed  lat  piętnastu,  zaniosła  przed  nim  lampę  do  zimnego,  dusznego 

pokoju. Wiktor został sam.  

Chodził tam i z powrotem po tym pokoju, jak u siebie w Stokroci, ale trzeba przyznać, 

że  nie  myślał  ani  o  jednym  z  tamtejszych  kłopotów,  ani  o  jednej  sprawie,  co go  tak 

irytowały i tyle mu krwi psuły. Zapadły się one nagle pod ziemię, a Wiktor prowadził 

most  od  dwóch  pamiętnych  lat  młodości,  skromnych  zresztą  w  zdarzenia,  jakie 

przepędził  w  Wilku  i  w  Rożkach.  Słyszał  teraz  z  rozmów  swoich  inteligentnych 

przyjaciół,  Jurek  mu  o  tym  coś  mówił,  że  się  ludzie  wiele  zajmują  ideą  czasu,  że 

piszą  książki  o  przezwyciężaniu  czasu.  Otóż  jemu  się  wydało,  że  on  także 

przezwyciężył,  przeskoczył  czas  i  potrafił  go  zawrócić.  Że  stoi  teraz  tam,  gdzie  był 

przed piętnastu laty, i że teraz może wybrać!  

background image

 

15 

Teraz dopiero rozumiał, co było urokiem tamtych dwóch lat i dlaczego tak łatwo mu 

się  one  uplastyczniły.  To  był  nie  uświadomiony,  młodzieńczy  erotyzm,  jaki  się 

rozlewał  w  powietrzu  naokoło  sześciu  dziewcząt  ładnych  i  przyjemnych.  To  było  to, 

co  i  dla  nich  miało  wówczas  znaczenie,  i  dlatego  one  tak  dobrze  o  nim  pamiętały. 

Powtarzały  mu  najdrobniejsze  jego  słowa,  czyny,  jak  naprawił  dzwonki,  jak  czyścił 

sobie żółte buty kwaśnym mlekiem.  

Wszystko, co wtedy się działo, to były nie uświadomione zapowiedzi rzeczy, których 

nie  zrealizowali.  Ale  on  przerzucił  most,  zawrócił  czas,  teraz  można  zrealizować 

wszystko,  co  się  wówczas  zapowiadało.  Wówczas  to  było  cielęce  szczęście,  ale 

teraz  on  stał  się  już  dojrzałym  mężczyzną,  potrafi  zrealizować  to,  co  wtedy  było 

szkicem, 

chwiejnym 

rysunkiem. 

Tak, 

oczywiście. 

Dotychczas 

niewiele 

urzeczywistniał,  ale  to  były  przyczyny  wyższe,  warunki.  A  zresztą,  dlatego  pewnie 

wszystko  odkładał,  że  podświadomie  czuł,  że  wróci  tutaj,  że  będzie  znowu  na 

podwieczorku w Wilku, a to jest przecież takie zupełnie, zupełnie inne niż wszystko, 

co było dotychczas.  

Julcia,  niestety,  nie  liczy  się.  Wszystko  z  nią  związane,  nieodwołalnie  zamknięte, 

nawet nie potrafi się z nią rozmówić. Ona - to jest zamknięta książka. Zupełnie inna, 

niepodobna,  skończona.  Jednak  te  lata  nie  zawsze  dadzą  się  przeskoczyć.  Kazia 

nigdy nie miała żadnego znaczenia, ale inne? Jola, Zosia, Tunia. Biedna Fela, byłaby 

teraz  najładniejsza,  ale umarła.  Otworzył  drzwi  do  przyległego  pokoju,  gdzie  słyszał 

jeszcze głosy wujostwa. Ciotka czesała przed lustrem długie, siwe włosy.  

- Kiedy umarła Fela? - zapytał gwałtownie. - Nic o tym nie wiedziałem.  

- A bo to jeszcze podczas wojny - powiedziała ciotka. - Zaraz po ślubie Julci.  

- A na co?  

- Na hiszpankę, mówili. Serce zawsze miała słabe.  

- Bój się Boga - taka dziewczyna! - sapnął wuj już spod pierzyny.  

- No, to dobranoc wujostwu.  

- Dobranoc.  

background image

 

16 

Wiktor  wycofał  się  znowu  do  swego  pokoju.  Wreszcie  ułożył  się  w  wysokim, 

drewnianym,  mocno  skrzypiącym  łóżku.  Sen  długo  nie  przychodził,  męczył  go 

zapach  świeżo  upranych  prześcieradeł  i  słomą  napchanych  sienników.  Wreszcie 

zasnął,  zbudził  się  potem  i  już  był  dzień.  Za oknem  gdakały  kury,  piał  kogut,  ciocia 

dyskutowała o czymś z Kaźmierzową, jednym słowem, nastrój Rożków w całej pełni. 

Ubrał  się  leniwie  i  włóczył  po  ogrodzie  niewielkim  i  olbrzymim  podwórzu, 

napełnionym  mnóstwem  narzędzi  wuja  Roberta.  Oglądał  bezmyślnie  siewniki  i 

rozpylacze, a czekał niecierpliwie obiadu, który na szczęście bywał bardzo wcześnie, 

jak  to  u  ludzi  zdrowych.  Chciało  mu  się  dowiedzieć  czegoś  ze  strony,  z  boku,  o 

wilkowskich pannach, jak je nazywano. A ciotka była kroniką całej okolicy. Na pewno 

uzupełni mu wiadomości, których skąpił sobie od tych czasów.  

Niestety, gdy obiad nastąpił (krupnik i siekane kotlety), niewiele się mógł dowiedzieć. 

Wuj nie dał dojść do słowa ciotce i trochę w kółko zapytywał Wiktora, co ten robi, co 

robił, o dawno minione dzieje, jak  wojsko rosyjskie, Murman, przeprawy do Francji i 

odwrót spod Kijowa. Za każdym pytaniem wuja Wiktor patrzył na niego przez chwilę 

ze zdziwieniem, potem siłą musiał uprzytamniać sobie swoje minione życie.  

-  A  tak,  tak,  proszę  wujaszka...  -  mówił  i  bardzo  krótko  odpowiadał.  Nie  mógł 

odpędzić  tych  pytań,  ale  chciał  odpędzić  te  myśli,  więcej,  chciał  odpędzić  te 

zdarzenia i nawet raz powiedział:  

- Tak, tak, to było okropne, wolałbym o tym nie wiedzieć. 

Dotyczyło  to  najmniej  okropnego  epizodu  jego  przeszłego  życia,  mianowicie,  dość 

wesołego i niefrasobliwego pobytu w Archangielsku, ale teraz dopiero wydał  mu się 

ten świat bez kobiet, przez który przebrnął z trudnością, czymś doprawdy okropnym. 

Ciotka  od  razu  wyczuła,  że  Wiktor  nie  chce  mówić  o  tamtych  czasach,  a  jeszcze 

mniej  o  teraźniejszej  swojej  pracy,  którą  wszyscy  krewni  uważali  za  wielki  upadek 

kariery  Rubena.  Ale  wuj  nie  dawał  jej  przyjść  do  słowa.  Wreszcie,  gdy  się  już  pod 

koniec  obiadu  Wiktor  dorwał  do  pytań,  musiał  wysłuchać  całej  genealogii  rodziny 

Kaweckich, ich pokrewieństw, czym się Kawecki trudnił, jak się teraz doskonale zajął 

Wilkiem i jego folwarkami, potem, jak Wilko obecnie prosperowało, ile mieli krów, ile 

owiec  i ile  zasadzili  w  tym  roku  buraków.  Potem  opowiadała  mu  ciocia,  jak  się  obie 

córki  Julci  rodziły,  jedna  w  Warszawie,  druga  w  Wilku,  i  ile  z  tym  było  kramu. 

background image

 

17 

Ostatecznie  mniej  go  to  niecierpliwiło  od  pytań  wuja.  Wstał  od  stołu  w  dobrym 

humorze i powiedział:  

- Proszę cioci, ja na podwieczorku nie będę. Obiecałem już, że przyjdę do Wilka.  

Ciocia się uśmiechnęła.  

- Mój drogi - powiedziała - my tutaj to już nie bardzo nacieszymy się twoim widokiem.  

- Cóż robić? - westchnął wuj - młodzi zawsze jednakowi.  

- Młodzi? - zaśmiał się Wiktor. - Niestety, wujaszku, już nie młodzi.  

Ciotka zamachała rękami: 

-  Młodszy  jesteś,  niż  dawniej  byłeś,  a piękniejszy  w  każdym  razie. Właśnie  do  wuja 

mówiłam: kto by to pomyślał dawniej, że z ciebie taki piękny chłopiec wyrośnie. Jak 

tu bywałeś, to tylko Kazia i Jola uważały, żeś przystojny, a wszyscy się śmieli z tego. 

Chudy  byłeś  i  wysoki  jak  koń  angielski,  a  teraz  przyjemnie  popatrzeć.  Wilkowskie 

panny  pewnie  pożałują,  że  na  ciebie  nie  poczekały.  Zresztą,  teraz  zamążpójście  to 

tylko próba...  

Wiktor  pogwizdując  pobiegł  do  swego  pokoju  i  zmieniając  krawat  na  ciemniejszy 

(jednak nie tylko dwie koszule zawierała jego teczka) przypatrywał się swojej twarzy 

w lustrze. Pewnie, że przystojny, tylko zaniedbany, rysa na policzku - muśnięcie kuli. 

Kąty czoła zbyt wgłębione w kędzierzawe włosy; gdy się co dzień golił, to zaraz lepiej 

wyglądał.  Jak  gdyby  czyściej.  Niedawno  dowiedział  się  o  tym,  że  miał  ładne  oczy. 

Powiedział  mu  to  ktoś  zupełnie  bezstronny,  któryś  z  kolegów.  Janek  zdaje  się.  W 

ogóle zawsze myślał, że był bardzo brzydki, i to go jeszcze bardziej onieśmielało. W 

Wilku przy stole rzadko się odzywał, stronił od ludzi, przychodził nie zauważony i był 

do wczoraj przekonany, że nie zasługiwał na żadną uwagę. Chodził czytać do ogrodu 

na wzgórek pod sosnami, ale ukrywał się z tym, co czyta, bo panny bardzo szydziły z 

jego  lektury.  Schillerowi  zwłaszcza  dostało  się  i  Nietzschemu.  Co  prawda, 

Nietzschego  sam  wówczas  niewiele  rozumiał.  Zachwycał  się  za  to  dwiema 

książkami,  które  miały  dla  niego  zasadnicze  znaczenie:  Science  et  hypothese 

Poincarego  oraz  Ewolucja  twórcza  Bergsona.  Dlaczego  właśnie  te  książki,  a  nie 

background image

 

18 

inne? Był to jeden z tych niewiadomych skoków młodości, która wybiera nieokreślone 

rzeczy  z  niewiadomych  powodów  i  powołuje  się  raz  na  Nietzschego,  odrzucając 

Bergsona,  to  znowuż  faworyzuje  francuskiego  pisarza,  nie  lubi  Nietzschego,  nie 

może  zrozumieć  najprostszej  myśli  Hegla,  a  studiuje  trudności  Kanta.  Zresztą,  to 

wszystko  ma gdzieś. Nie czytuje ani Kanta, ani Bergsona, nie czytał ich od tamtych 

czasów  ani  razu.  Ani  w  Archangielsku,  ani  jako  podstarosta  w  Rudkach,  ani  jako 

zarządzający  w  Stokroci  nie  miał  na  to  czasu.  Zapewne  teraz  także  nie  weźmie  się 

do książek.  

Włożył  kapelusz,  wziął  szpicrutę  wuja  i  uderzając  nią  po  udzie  wyszedł  przed  dom. 

Dzień  był  ciepły  i  jasny.  Zapach  suszonej  trawy,  piołunu  roztopił  się  w  powietrzu,  a 

chociaż niebo jaśniało, niebieskie stawy i wszystkie wody, jakie spotykał po drodze, 

były białe. 

Nie  wiedział  dlaczego,  ale  myślał  cały  czas  o  Feli i  jej  przedwczesnej  śmierci.  Fela 

byłaby  może  ładniejsza  od  Joli,  dorodniejsza,  mocniejsza;  trzymała  się  zawsze 

prosto  i  z  dziecinną  powagą  nosiła,  jak  pełne  naczynia,  małe,  ledwie  rozwinięte 

piersi. Pamiętał ją jak dzisiaj. Natomiast we wszystkim, co dzisiaj słyszał od ciotki, co 

przebijało pomiędzy jej słowami a pytaniami wuja, była pewna niechęć do Joli. Może 

nawet nie tyle niechęć, ile jakieś ciche potępienie; o mężu Joli, który zresztą prawie 

nigdy  do  Wilka  nie  przyjeżdżał,  ciotka  mówiła  z  widocznym  smutkiem  w  głosie; 

wyliczając  gości  bywających  w  Wilku  o  kilku  panach  mówiła  dosyć  niewyraźnie: 

"przyjeżdża", "zaprzyjaźnili się". Wiktor określił to dokładnie i dosadnie, przechodząc 

ponad stawem ku wyciętemu lasowi i ku szosie; machnął szpicrutą po leszczynie, aż 

poleciały liście ciemnozielone, i powiedział: "Puszcza się po prostu." Nie sprawiło mu 

to określenie żadnej przykrości, ale też było jak gdyby wykreśleniem Joli z programu. 

Szkoda jednak, ładna jest jeszcze bardzo, ale nie mógł określić, do czego odnosi się 

to "szkoda". 

Obiad  w  Wilku  bywał  daleko  później  niż  w  Rożkach,  dlatego  też  Wiktor  nie 

obliczywszy się przyszedł zaraz po sprzątnięciu ze stołu, wszystkie damy porozłaziły 

się po swoich osobnych pokojach, a gdy zajrzał do dziecinnego, zobaczył tylko Felę i 

Kicię,  leżące  po  obiedzie  na  płaskich,  osobno  w  tym  celu  zbudowanych  pochyłych 

deskach; zachmurzone i brzydkie, nic nie odpowiadały na jego "dzień dobry". Panie 

wszystkie  były  na  górze,  tamte  cztery  pokoje  służyły  teraz  Julci  z  mężem,  Kazi  z 

background image

 

19 

Antosiem,  Zosi  z  Heniem  i  Tuni.  Jola  nie  wyprowadzała  się  ze  swojej  "alkowy", 

całkiem  ją  zamieniwszy  na  sypialnię.  Na  górce  pachniało  teraz  rezedą  i  wodą 

kolońską,  świeżą  bielizną,  prześcieradłami,  pudrem,  jednym  słowem:  kobietami. 

Zapukał do pokoju Julci, wszedł i zastał ją leżącą na kanapce w różowych szlarkach 

całą,  bardzo  dorodną  i  piękną.  Obok  niej  na  fotelu,  z  nogami  na  stołku,  siedział  jej 

mąż  Kawecki,  przystojny,  okazały  w  jasnym,  bardzo  porządnym  ubraniu.  Wiktor 

poczuł  dla  niego  od  razu  całą niechęć  zaniedbanego  mężczyzny  do  eleganta,  poza 

tym Kawecki gadał bez przerwy rzeczy banalne, inteligentne, ale zupełnie oczywiste. 

Mówił  o  wszystkim,  co  Wiktor  i  Julcia  przyjmowali  do  wiadomości,  co  leżało  w 

założeniu, co wiedzieli i odczuwali. Miał styl zbliżony przy tym do powiedzenia: "Miło 

jest  w  dzień  pogodny  zrobić  wycieczkę  na  świeżym  powietrzu."  Wiktor  na  próżno 

starał  się  go  sprowadzić  na  zagadnienia  czysto  gospodarskie,  którymi  sam  się 

interesował.  Miał  zamiar  dowiedzieć  się  naprawdę  czegoś  od  doskonałego 

gospodarza  i  skorzystać  z  tych  wiadomości  przy  prowadzeniu  gospodarstwa  w 

Stokroci.  Tak  na  przykład  chodziło  mu  o  kalkulację  gospodarstwa  mlecznego  w 

majątku położonym dalej od Warszawy, kwestię "mleko czy masło?", dostawy, taryfy, 

koszty  transportu  do  najbliższej  stacji.  Ale  Kawecki  niechętnie  poruszał  te  tematy. 

Wolał  mówić  rzeczy  oderwane  i  niepotrzebne,  jak  to,  że  niebo  jest  niebieskie,  że 

gorąco,  że  kurz  jest  latem  dokuczliwy,  że  muchy  należy  tępić  flitem.  Wiktor  nie 

wytrzymał i spytał się o Jolę.  

- Jola ma dzisiaj gości - powiedziała Julcia. - Przyjechali z Edwardem (Edward to był 

Kawecki) z Warszawy, nie będzie mogła ci towarzyszyć. Jeżeli się chcesz przejść po 

podwieczorku, to Zosia może pójść z tobą.  

Wiktor wyszedł na korytarz i zastanowił się, jak  ma zawołać na Zosię. Pomyślał, że 

będzie  najlepiej  tak,  jak  dawniej:  "Zosiu".  Odezwała  się  tuż  obok  w  jego  dawnym 

pokoju,  wszedł  tam  i  zobaczył  znowuż  Zosię  leżącą  na  kozetce,  sytą  i  białą, 

pomyślał,  że  i  ta  też  była  skłonna  do  otyłości.  Obok  niej,  w  wózeczku  przykrytym 

gazą, spał jej synek. Zosia mówiła zupełnie głośno.  

- Możesz się nie krępować jego obecnością - powiedziała do Wiktora - on swoje dwie 

godziny  po  obiedzie  musi  odespać,  żeby  tam  armaty  waliły.  Przed  czwartą  się  nie 

obudzi. Prawdziwy mężczyzna!  

background image

 

20 

- A ty musisz go tu pilnować? 

Zauważył, że Zosia bez najmniejszego omówienia tej kwestii mówiła mu po imieniu, 

jak  starsze  siostry.  Oczywiście  tak  było  najprościej,  ale  przecie  należało  to  określić 

wzajemną umową.  

- Nie - nie muszę, zaraz przyjdzie panna Franciszka.  

- A czy nie chciałabyś pójść ze mną na podwórze albo do ogrodu?  

- Och, to chyba po podwieczorku. Teraz jestem za leniwa, Tunia cię oprowadzi, ona 

ma zapał i zdrowie - zaśmiała się pokazując białe, mocne zęby, największą ozdobę 

swojej świeżej twarzy. Uśmiech także miała bardzo miły.  

Wiktor  czuł,  że  między  nimi  na  zawsze  niezapomnianą  przegrodą  pozostaną  ich 

dawne  lekcje  i  antypatia,  jaka  się  między  nauczycielem  a  uczennicą  wytworzyła  z 

powodu jej lenistwa, a jego niechęci. Pierwotne urazy tych spotkań pozostawiły stałe 

ślady i Wiktor czuł w Zosi, spokojnej kobiecie oddanej trawieniu i macierzyństwu, ową 

dziewczynę, która pogardzała nim, robiła mu sceny w gorące, letnie południa, kiedy z 

nią  przerabiał  łacinę,  a  dziewczynie  chciało  się  jeździć  konno.  Nazywała  go  wtedy 

ekonomem, jego wuja rządcą i do pasji ją doprowadzała równowaga Wiktora, którego 

zwłaszcza  tak  demokratyczne  wymysły  nie  mogły  wyprowadzić  -  rzecz  prosta  -  ze 

spokoju. I teraz szukał w słowach Zosi, w jej wymówkach, że nie może iść na spacer, 

w jej pytaniach, których kilka mu zadała, wykazując wielkie wyrobienie towarzyskie i 

konwersacyjne, szukał śladów dawnej pogardy. I przyznał, że je znajdował. Łatwość, 

z  jaką  przeszła  z  nim  na  "ty",  pytania,  które  jakoś  omawiały,  omijały  kwestię  jego 

pracy i zarobkowania, które nie mówiły także wszystkiego ani o jej siostrach, ani o jej 

mężu,  który  pracował  w  Ministerstwie  Spraw  Zagranicznych  (po  jego  nazwisku 

sądząc Wiktor wiedział, że jest wicekonsulem  w Lubece) - wszystko to do pewnego 

stopnia było tej pogardy i antypatii leciutkim wyrazem i pokrywką. A przy tym Wiktor 

czuł,  że  mu  się  ta  mała  Zosia,  wówczas  bardzo  nieznośna,  a  która  teraz  była 

najbardziej  damą  ze  wszystkich  sióstr,  ogromnie  podobała.  Imponowała  mu 

spokojem, niefrasobliwością i umiejętnością cieniowania słów. Przy tym rzeczywiście 

była ładna i młoda, senna, trochę ociężała i jakby zmęczona swoją cielesnością. Miał 

w  stosunku  do  niej  coś  z  uczucia  chama,  który  pragnie  zgwałcić  swoją  panią,  toteż 

background image

 

21 

naumyślnie  był  bardziej  ordynarny i  obcesowy  w  słowach,  niż  miał  to  we  zwyczaju. 

Zosia  udawała,  że  tego  nie  widzi  -  mimo  iż  miał  iść  na  podwórze  i  do  ogrodu, 

przegadali  tak  do  czwartej,  w  której  to  godzinie  coś  zaszamotało  się  pod  gazową 

pokrywką i odezwał się głos Henia, od razu energiczny i wyraźny, nic w sobie ze snu 

nie mający. Małego zabrała panna Franciszka, ubrała go w oczach zachwyconej Zosi 

i obojętnego na te wdzięki Wiktora, i wreszcie nadeszła godzina podwieczorku.  

Podwieczorek ten rozczarował Wiktora. Za dużo było obcych osób i wszyscy byli jak 

gdyby skrępowani wczorajszą wesołością. Zresztą, wczoraj był sam z paniami, które 

znał  dobrze,  a  teraz  zjawiło  się  mnóstwo  ludzi,  którzy  -  jemu  nie  znani  ani  jego 

znający - nabrali w Wilku przez tych lat kilkanaście zasadniczego znaczenia. Przede 

wszystkim Kawecki, tronujący obok Julci i nadający cały ton zebraniu. Widać było, że 

ani Kazia, ani Jola nie darzyły go sympatią, a Wiktor domyślał się, że musiały w tym 

domu  zachodzić  skomplikowane  zagadnienia  materialne,  dotyczące  podziału 

dochodów  z Wilka i  w  ogóle  działów,  ponieważ  właśnie  najmłodsza  z  sióstr  była  od 

roku  pełnoletnia  i  musiała  niedawno  do  tych  aktów  przystąpić.  Mama  nie  zeszła 

wcale na podwieczorek, a Jola bardzo się spóźniła, nadeszła, pomimo dwukrotnego 

gęstego brzęku gongu, po pewnym czasie dopiero przez szklane drzwi od ogrodu w 

towarzystwie dwu nieznajomych panów, z których jeden był w mundurze wojskowym. 

Wiktor rozmawiając z Kaweckim widział, jak przeszła przez werandę bardzo wesoła i 

uśmiechnięta.  Pamiętał,  że  Jola  miała  bardzo  krótki  wzrok,  a  teraz  spostrzegł,  że 

wada ta rozwinęła się do tego stopnia, iż Jola idąc przez werandę garbiła się trochę, 

patrząc  ciągle  pod  nogi;  a  że  przy  tym  miała  w  ręku  wysoką  trzcinową  laseczkę, 

nadawało  jej  to  wyrazu  nieoczekiwanie  starczego.  Ale  gdy  podnosiła  głowę,  aby 

spojrzeć  na  jednego  ze  swych  towarzyszy,  olbrzymi  biały  kapelusz,  który  przed 

chwilą  przykrywał  ją  jak  grzyb,  stawał  się  słoneczną  aureolą  naokoło  roześmianej, 

cienkiej,  podłużnej  twarzy.  Jakaż  była  ładna!  W  słonecznym  świetle  jasnego 

popołudnia można to było dopiero zobaczyć. W pokoju ruszała się normalnie, bystro, 

żwawo, wzruszając cienkimi ramionami, obnażonymi z białej lekkiej sukni. Śmiała się 

do  wszystkich,  do  Kaweckiego  nawet,  z  Wiktorem  witała  się  serdecznie  i 

przedstawiała  mu  obu  eleganckich  panów,  z  których  każdy  był  bardzo  ładny  i 

wypielęgnowany.  Zwłaszcza  skóra  nad  sztywnym  kołnierzykiem  wojskowym  oficera 

doprowadzała  Wiktora  do  pasji,  była  niezmiernie  biała,  podbita  tłuszczykiem, 

wykarmiona  i  odżywiona  jak  na  gatunkowym,  włoskim  wieprzu.  Sam  rotmistrz  był 

background image

 

22 

chudy, zresztą zgrabny, wysoki i miał niezmiernie piękne ręce. Rozmowa przy stole 

była  ożywiona,  zabawna,  zdawkowa  jednak  bardzo  i  towarzyska.  Obecność 

nieznajomych  panów  bardzo  zmroziła  Wiktora  i  podwieczorek,  na  który  tak  się 

cieszył,  znudził  go  ostatecznie.  Zwrócił  się  do  Tuni,  która,  chuda  i  z  rozszerzonymi 

oczami, siedziała już prawie między dziećmi.  

-  Widzę,  że  tylko  Tunia  zostaje  mi,  aby  oprowadzić  po  Wilku  i  pokazać,  co  się 

zmieniło - powiedział. - Pójdziemy na spacer? Dobrze?  

Tunia  mruknęła  "tak"  i  pogrążyła  swe  usta  i  oczy  w  białej  filiżance  z  mlekiem.  Coś 

jeszcze niezmiernie dziecinnego i podlotkowatego było w jej zachowaniu się i Wiktor 

bynajmniej nie dziwił się Antoniemu, że nazwał ją "takim dzieckiem".  

I  rzeczywiście,  po  podwieczorku  ruszyli  na  spacer.  Kawecki  z  Julcią  poszedł  na 

inspekty,  aby  jej  tam  coś  pokazać,  Kazia  miała  z  Antosiem  lekcję,  Jola  znowu  w 

cieniu  płóciennego  kapelusza  zajęła  leżak  na  werandzie  i  otoczyła  się  "swoimi 

panami". Tym razem Zosia dotrzymywała jej towarzystwa.  

Wyszli  przed  ganek  i  zatrzymali  się  przez  chwilę,  patrząc  na  śliczny  widok,  jaki  się 

stąd rozlegał. Zaraz za podjazdem zaczynał się równy, dość wąski kanał i ciągnął się 

w  alei  starych  grabów,  jak  strzała,  wyprostowany  i  przejrzysty,  przynajmniej  na  jaki 

kilometr.  Na  zakończenie  tego  kanału  u  wylotu  alei  stał  duży  młyn  drewniany,  a  z 

młynem zaczynała się wieś parafialna.  

- Czy lubisz dużo chodzić? - spytał się Wiktor Tuni.  

- A pan? - zapytała się.  

- Przede wszystkim nie możesz do mnie mówić "pan". Wszystkie twoje siostry mówią 

do mnie po imieniu.  

-  Na  razie  to  mi  będzie  trudno  -  szepnęła  zmieszana.  -  Pan  jest  o  tyle  ode  mnie 

starszy... - tu się jeszcze bardziej zmieszała i poczerwieniała, aż po proste łuki brwi. - 

Ojej - zawołała - palnęłam jakieś głupstwo.  

-  No,  nie,  to  nie  jest  wcale  głupstwo,  masz  rację,  moje  dziecko.  -  Wiktor  nadrabiał 

miną,  choć  rzeczywiście  powiedzenie  Tuni  nie  sprawiło  mu  żadnej  przyjemności.  - 

background image

 

23 

Pamiętam ciebie zupełnie malutką, miałaś zawsze przestraszone oczy... najbardziej 

wtedy, gdy wpadłaś zdyszana do salonu i zawołałaś przestraszona: "Ojej, kura mnie 

goniła!"  

Śmieli się oboje. Obeszli podjazd i poszli wzdłuż kanału, wymijając główną drogę.  

-  Zawsze  chodziłem  z  Felą  w  stronę  młyna  -  powiedział  Wiktor  -  a  ty  pamiętasz 

dobrze Felę?  

- Pamiętam - powiedziała obojętnie Tunia - ale to już dziesięć lat, jak umarła...  

- Wiesz co, chodźmy teraz na cmentarz?  

- Dobrze - zgodziła się Tunia - to przecie niedaleko.  

Całą  drogę,  co  szli  wzdłuż  grabów,  Wiktor  mówił  o  Feli,  wspominał  jej  różne 

powiedzenia, spacery z nią, zabawy. Fela wiecznie siedziała na stawach, w wodzie, 

kąpała się całymi godzinami, bo bardzo dobrze pływała. Bawiło ją to ogromnie. Tunia 

słuchała  obojętnie i  uwagi,  którymi  przerywała  opowiadanie Wiktora,  świadczyły,  że 

myśli  zupełnie  o  czym  innym.  Dotyczyły  one  urodzajów  na  polach  po  obu  stronach 

alei,  połowu  raków  i  ewentualnej  hodowli  ryb,  którą  projektował  Kawecki.  Myśli  ich 

płynęły tak równolegle, jak gdyby szły dwiema stronami kanału - nie spotykały się, ale 

też nie przeszkadzały sobie. 

O  jednej  scenie  nie  mógł  jej  opowiedzieć.  Było  to  ostatniego  lata,  na  parę  tygodni 

przed  wybuchem  wojny.  Wracał  kiedyś  przed  wieczorem  z  jakiegoś  polowania,  na 

kaczki,  zdaje  się,  bo  lubił  tak  chodzić  sobie  z  fuzją  tu  i  ówdzie,  choć  niewiele 

nastrzelał.  Miał  zajść  do Wilka  na  kolację i  nagle  wyszedł  z  zarośli  wierzbowych  na 

łączkę  nad  stawem.  Pośrodku  łąki  stała  plecami  do  niego  Fela,  całkiem  naga,  i 

żółtym  grzebieniem  rozczesywała  niedługi  warkocz;  zwracając  się  do  siedzącej 

naprzeciw  niej  Joli,  ubranej  w  czerwoną  suknię,  mówiła  coś  czy  opowiadała. Wiktor 

zatrzymał  się  gwałtownie.  Słońce  miał  za  sobą  przed  samym  już  zachodem  i  żółty 

blask padał na całą grupę, dokładnie oświetlając białe kształtne ciało Feli i czerwoną 

suknię  jej  siostry.  Jola  zobaczyła  Wiktora  i  patrzyła  na  niego  bez  słowa  z 

przerażeniem;  Fela  poszła  za  jej  wzrokiem  i,  zobaczywszy  go,  spojrzała  na  niego 

zdziwiona  przez  ramię:  "Dlaczego  nie  przechodzisz?"  -  powiedziała  spokojnie  i  bez 

background image

 

24 

popłochu.  Ale  nagle  wrzasnęła  gwałtownie,  przypadła  do  ziemi  i  schowała  się 

błyskawicznie  za  Jolę.  "Zapomniałam,  że  zrzuciłam  trykoty!"  -  wołała  śmiejąc  się 

trochę,  a  jednocześnie  bardzo  zażenowana.  Wiktor  zawrócił  w  wierzbowe  zarośla  i 

czekał  tam,  aż  się  Fela  ubierze.  Zamykał  oczy  i  wciąż  widział  przed  sobą  w  białym 

oświetleniu Felę, czeszącą się i spokojnie zwracającą ku niemu swój profil. Pachniało 

wtedy  pomiędzy  wierzbami  goryczą  mokrych  lasków  -  i  teraz,  ilekroć  poczuł  taki 

zapach  przechodząc  obok  kanału,  wypływała  przed  nim  ta  grupa.  Fela  ubrała  się 

wtedy i uciekła naprzód, nie chcąc się spotkać z Wiktorem, a oni wracali z Jolą; czuł 

się  wtedy  bardzo  mężczyzną,  z  fuzją  za  plecami,  przy  pięknej  Joli,  i  zabawne 

zażenowanie 

nieporozumienie 

Feli 

napełniało 

go 

raczej 

pogardliwą 

wyrozumiałością. Uważał Felę za "małą", coś zaledwie starszego od Zosi, i nigdy nie 

patrzył na nią inaczej,  jak na dziecko. Teraz czuł, że  może się  mylił. Nie tylko teraz 

scena  ta  przychodziła  mu  na  pamięć.  Wypływała  jako  typowy  jego  "pejzaż"  -  na 

Murmanie,  kiedy  tak  bardzo  długo  nie  widzieli  ani  jednej  kobiety.  Albo  podczas 

wyprawy kijowskiej, kiedy spał na łóżku, na którym przed chwilą zakłuto Żyda, i czuł 

mdły zapach krwi w powietrzu, ale sen był ważniejszy od wszystkiego, od zbolałych i 

poobcieranych nóg, od widoku śmierci i ran, z którym się przecie miał czas przez tyle 

lat  oswoić;  i  wtedy  właśnie  wypływał  obraz  kąpiących  się  kobiet,  pławiących  się  w 

spokojnym świetle zachodzącego słońca. 

Jednak  widział,  sumując  dopiero  teraz  te  rzeczy,  że  nie  zapomniał  on  tak  bardzo  o 

Wilku;  że  myślał  o  nim  częściej,  niżby  się  zdawało.  Że  w  każde  wolne  oko  jego 

świadomości wpadało zaraz coś z tamtej epoki, obraz którejś z tych kobiet. Spojrzał 

na  Tunię,  szła  obok  niego  wiotka,  "kroczyła"  raczej  jak  archanioł  obok  Tobiasza  na 

obrazie Giorgiona, stawiając osobno długie nogi. I w całej tej manierze chodzenia, w 

lekkim pochyleniu naprzód, w oczach, które prześlizgiwały się po dalszych obiektach 

z krótkowzroczną obojętnością, spostrzegł zadatek na starcze chodzenie Joli. "Za lat 

piętnaście będzie tak samo chodziła" - pomyślał. 

Do  cmentarza  było  niedaleko,  za  młynem  zaraz  zaczynała  się  wieś, a  na  prawo  na 

wzgórzu,  za  pierwszymi  domami,  leżał  cmentarz.  Szło  się  tam  zboczem,  potem 

trochę w dół, gdzie stała krynica z żurawiem, z czterema srebrnymi białodrzewkami, 

a potem była brama. Samo pole boże też było zasadzone gęsto drzewami i szczelnie 

wypełnione  małymi,  zacierającymi  się  wzgórkami,  pod  którymi  odpoczywali  ludzie. 

background image

 

25 

Krzyże, powalone i nikłe, gdzieniegdzie tylko sterczały nad nimi. Trzeba było przejść 

to mrowie, aby dojść, pod samym już murem okólnym, do grobu rodzinnego państwa 

z  Wilka.  Ale  i  on  już  był  przepełniony.  Felę  położono  opodal  w  kącie,  przy  zbiegu 

dwóch  murów,  ułożonych  z  polnych  kamieni.  Nad  grobem  stał  krzyż  brzozowy 

otoczony  sztachetami,  ale  mogiłka  była  zaniedbana.  Wiktor  popatrzył  na  ten 

wzgórek, na którym nie było ani jednego kwiatka, i zrozumiał, że jego pytanie o Felę 

nie dlatego było niestosowne, że poruszało świeżo zabliźnioną ranę, ale dlatego, że 

budziło rzeczy dawno zapomniane. Tak, z tego, co mówiła mu dziś Tunia, z tego, jak 

wyglądał ten grób, wynikało dobitnie, że o Feli nikt już nie pamięta.  

- Mama tu często przychodzi? - zapytał się Tuni.  

- O, mama teraz prawie się nie rusza. Niedobrze się czuje.   

Wiktor  stał  nad  mogiłą  i  nie  wiedział,  co  teraz  ma  powiedzieć,  co  jeszcze  ma 

pomyśleć.  Zapomnieli  o  jej  istnieniu  nawet,  a  któż  by  dopiero  pamiętał  jej  ciało 

oświetlone  zachodzącym  słońcem.  On  sam  tylko na  świecie  ma  taką  tajemnicę,  kto 

wie, może jadąc tutaj myślał tylko o tym, że spotka się z Felą. Nie, nie myślał o niej, 

wie o tym dobrze i wcale nie myślał o Wilku, dopóki nie zrobił pierwszych kroków na 

szosie za stacją. Ale ją zastałby tutaj najmniej zmienioną, wtedy była na wstępie, dziś 

byłaby na końcu najpiękniejszego łuku na moście życia kobiety, prawie taka sama jak 

wtedy na łące schodziłaby ku dojrzałości, spokojnie może by zwróciła głowę  w  jego 

stronę  i  powiedziała:  "Dlaczego  nie  przechodzisz?"  Albo  może:  "Dlaczego  nie 

przychodzisz?" Przyszedł, ale za późno, już to wszystko, co mogło na niego czekać, 

stało się popiołem. Dziesięć lat - po dziesięciu latach nie ma tam zapewne nic, prócz 

kilku  kości,  ani  odrobiny  z  tych  szerokich  białych  pleców  wiotkiej  dziewczyny, 

zwróconych pod żółte słońce. Westchnął.  

Tunia zaśmiała się lekko:  

- Wzdychasz jak zakochany.  

Spojrzał na nią zdziwiony i osadził go brak delikatności u tej młodej dziewczyny. "Jak 

to  można"  -  pomyślał,  ale  nic  nie  powiedział.  Nad  cmentarzem  leciały  trzy  kaczki, 

pokazał  je  Tuni.  Tunia  nigdy  nie  strzelała  do  kaczek,  umówili  się,  że  w  przyszłym 

tygodniu  pojadą  o  kilka  kilometrów  stąd  na  ważyckie  stawy,  gdzie  on  już  zna  takie 

background image

 

26 

miejsca.  Świetnie  się  strzela  kaczki,  akurat w  przyszłym  tygodniu  wypadało  Piotra  i 

Pawła. Wyszli z cmentarza i nawet się nie obejrzeli. Bo i po co? Nie ujrzeliby tam nic, 

co by przypominało Felę albo kazało o niej pamiętać. Niech śpi w spokoju.  

Ale  już  nazajutrz  przyszedł  tu  sam  rankiem,  tak,  aby  gdzieś  pójść,  przejść  się, i  jak 

sentymentalna  panienka  nazrywał  po  drodze  bławatków,  aby  je  położyć  na  tym 

grobie...  Śmiał  się  sam  z  siebie,  ale  nie  zrobił  tego  z  jakichś  specjalnie 

sentymentalnych  względów,  po  prostu  wstyd  mu  było,  że  tak  wszyscy  o  biednej 

dziewczynie zapomnieli.  

Od obiadu w Wilku wykręcił się, szepnął na ucho Julci: "Przyjdę, kiedy już nie będzie 

tych  panów  od  Joli."  Ale  ona  się  zaśmiała:  "Pojadą  ci,  będą  inni,  tutaj  zawsze  ktoś 

jest."  Tak,  ale  on  będzie  miał  parę  dni  wypoczynku,  musi  posiedzieć  choć  z 

wujostwem.  

Chciał  mieć  jakiś  jeden,  dwa  dni  wolne  na  zebranie  myśli.  Obraz,  który  powstał  w 

jego  głowie  pierwszego  zaraz  wieczora,  począł  się  rysować  i  mącić.  Właściwie  nie 

potrzebował  zbierać  myśli,  tylko  uczucia.  Kłębiło  się  w  nim,  gotów  był  potępić 

wszystko  dotychczasowe,  pojąć  coś  nowego,  ale  co  było  tą  nowością,  nie  mógł 

określić. I owszem, mógł: była to miłość. Powstawała w nim wbrew wszystkiemu, co 

dotychczas  o  niej  myślał:  poczynała  panować  nad  jego  czynami.  Najzabawniejsze 

jednak  było  w  tym  uczuciu,  że  było  ono  niepotrzebne  i  nigdzie  nie  skierowane, 

zawieszone zupełnie w próżni, po prostu wszystko, co miał dawniej z radości życia, a 

co więdło, przygniecione zwaliskami i kamieniami męczącego przebiegu codziennych 

zdarzeń,  wyrastało  jak  pokrzywy  przybite  rumowiskiem,  podnosząc  się  ku  górze. 

Humor  miał  doskonały  i  ciągle  w  zachwyt  wprawiał  wuja  i  ciotkę.  Dopiero  teraz 

spostrzegł, że wuj rzeczywiście bardzo się postarzał, zapominał się, zadawał te same 

pytania, jak jakaś osoba z dramatu wciąż chciał przypomnieć Wiktorowi to wszystko, 

co ten pogrzebał. Ale Wiktor brał to na wesoło i odpowiadał wujowi, iż nie chce o tym 

myśleć. I niemyślenie nie sprawiało żadnego wysiłku. 

Z  rana  poszedł  na  cmentarz,  po  obiedzie  czytał  w  ogródku  jakieś  zapomniane 

pamiętniki z początków XIX wieku. Wieczorem gadał z wujostwem do późna, aż oni 

sami  go  do  snu  zapędzili.  Nazajutrz  od  samego  rana  pojechał  konno  na  ważyckie 

stawy, aby zobaczyć,  jak tam  wygląda, czy się nic nie zmieniło i kto może pozwolić 

background image

 

27 

na jednokrotne zapolowanie na tamtejszych wodach. Okazało się, że stróż i rybak w 

jednej  osobie  jest  ten  sam,  co  dawniej.  Ponieważ  Piotra  i  Pawła  wypadało  w 

niedzielę  i  miał  polować  sam  starosta,  Wiktor  umówił  się  z  Barem  (tak  się  stróż 

nazywał)  na  wtorek.  Mieli  przyjechać  koło  południa,  popływać  trochę  i  przed 

wieczorem postrzelać, jak zwykle. A o pozwolenie to się sam Bar już  miał postarać. 

Znaczyło  to,  że  trzeba  mu  było  dać  pięć  złotych  w  łapę  i  strzelać, ile  śrutu  starczy. 

Wrócił,  kiedy  wujostwo  już  byli  dawno  po  obiedzie,  zostawiono  dla  niego  jedzenie  i 

ciotka  sama  mu  towarzyszyła  przy  stole.  Jak  zwykle  rozmawiano  o  Wilku,  ciotka 

mówiła, że bardzo jest niedobry Kawecki dla sióstr swojej żony, że się szalenie kłóci 

z nimi o wydatki, że Kazię maltretuje, bo ona nie ma męża i musi siedzieć u matki z 

dzieckiem,  że  działy  są  już  przeprowadzone,  że  majątek  należy  wspólnie  do 

Kaweckich i do Rudnickich (to Jola), a że tamte siostry mają być spłacone, że spłat 

jeszcze  nie  rozpoczęto,  że  Kazia  zahipotekowała  swój  kapitał  na  części  matki, 

jednym słowem, wprowadzała go w komplikacje majątkowe "panien z Wilka". Wiktor 

słuchał  jednym  uchem,  wypuszczał  drugim  i  medytował,  skąd  by  to  dostać 

dubeltówkę, nakładając sobie na talerz góry sałaty. Nagle ktoś puknął w okno, Wiktor 

ujrzał białą parasolkę, potem biały kapelusz. Oboje skoczyli do drzwi: Jola przyszła.  

Wilko  i  Rożki  były  najbliższym  sąsiedztwem,  ale  nie  panowały  tu  stosunki 

przyjacielskie  ani  zażyłe.  Raczej  jedynym  łącznikiem  pomiędzy  dwoma  domami  był 

Wiktor. I  owszem,  starsze  pokolenia  odwiedzały  się  w  święta  domowe  i  ogólne,  ale 

panny  już  rzadko  do  Rożków  zaglądały.  Toteż  nadejście  Joli  było  wielkim  świętem. 

Przyszła  prosić  "wujostwa"  (tak  ich  zawsze  wszystkie  panny  nazywały)  na  pewno, 

pojutrze, na imieniny mamy. Same imieniny wypadają w poniedziałek, Emilii, ale już 

przeniesiono  je  na  niedzielę  i  razem  z  Piotrem  i  Pawłem  odprawią.  Koniecznie  na 

obiad, a potem do samego wieczora, i naturalnie Wiktor także. Nie, Wiktor zostanie w 

domu, co?  

Ciocia  czym  prędzej  poszła  do  kuchni  przygotować  podwieczorek.  Na  pewno  zaraz 

wystąpi  czekolada  z  pianką  jak  dla  dzieci,  a  Wiktor  i  Jola  zostali  sami  w  stołowym 

pokoju.  Zostali  w  ogóle  po  raz  pierwszy  sami,  odkąd  się  znowu  spotkali.  Jola 

rozglądała  się  po  mieszkaniu,  tak  dawno  tutaj  nie  była,  już  parę  lat,  bo  przyjeżdża 

tylko na parę tygodni do Wilka, na dwa miesiące czasami.  

background image

 

28 

Dwór wujostwa stał na stronie, trochę w dołku i nie dostał się w tak ostre ognie walk, 

nie tak bardzo też był zniszczony jak dwór w Wilku, meble pozostały te same, nawet 

fortepian,  stary  grat, brzęczący  pod  palcami Joli.  Jola rozglądała  się i  mówiła  o  tym 

wszystkim  jakoś  prędko,  nie  swoim  głosem,  i  nie  patrzyła Wiktorowi  w  oczy. Wiktor 

czuł się panem sytuacji i uśmiechnął się patrząc na jej nerwowe ruchy i na unikanie 

jego wzroku. Wreszcie zapytał:  

-  Jolu,  co  to  za  dwaj  faceci  byli  przedwczoraj  u  was?  Zupełnie  mi  zepsuli  cały 

podwieczorek  i  przyjemność  twojego  towarzystwa.  Nie  powiedziałaś  do  mnie  ani 

słowa.  

- Taka tam i przyjemność; zresztą, oni już pojechali.  

- Podobno przyjadą inni. Julcia mi mówiła.  

-  Julcia  zawsze  dużo  gada.  A  zresztą,  dlaczego  ci  to  robi  różnicę?  Patrzcie  go,  po 

piętnastu latach jest zazdrosny!  

- Rzeczywiście - Wiktor roześmiał się. - Dziwny ton przybrała nasza rozmowa. Ty się 

tłumaczysz, a ja niepotrzebnie pytam. Nic mnie to przecież nie obchodzi.  

- A to szkoda - powiedziała nagle inaczej, prościej Jola i popatrzyła w oczy Wiktorowi. 

Nigdy może Wiktor nie odczuł silniej wymowy dwóch źrenic, patrzących prosto w inne 

źrenice. Było w nich daleko więcej, niż można wypowiedzieć słowami, na szczęście 

było wszystko prócz miłości. Wiktor z kolei odwrócił oczy.  

- Szkoda, że cię to nie obchodzi i nigdy nie obchodziło.  

- Kochałaś się we mnie?  

- A ty we mnie?  

- Ja nie... chyba nie, choć bardzo ciebie lubiłem. 

- Nie, i ja nie. Nie kochałam się w tobie nigdy i mam nadzieję, że się domyślasz, że 

teraz  także  nie  kocham.  Ale  miałeś  w  moim  życiu  inną,  ważniejszą  rolę.  Wiesz,  że 

nawet wiedziałam przez wujostwo niby niechcący wszystko, co się z tobą działo. Nie, 

background image

 

29 

nie  o  to  chodzi.  Miałeś  dla  mnie  wtedy  znaczenie  szalonego  autorytetu.  Pomyśl 

sobie, jakim byłam wtenczas szczeniakiem. Siedemnastu lat nie miałam, kiedy byłeś 

u  nas.  I  zawsze  wszystko,  co robiłam,  stawiałam  przed  twój  domniemany  osąd.  Nic 

się  nie  domyślałeś,  ale  ja  zawsze  zadawałam  sobie  pytanie:  co  by  Wiktor  o  tym 

powiedział?  Czytałam  jakieś  książki,  układałam  je  tak,  abyś  zauważył,  że  ja  się 

kształcę; ale ty nigdy nie widziałeś; pytałam czasami ciebie o różne poważne rzeczy, 

ale  najczęściej  zbywałeś  mnie  żartami,  oczywiście,  byłam  taka  sobie  pannica,  ale 

najzabawniejsze,  że  to  przetrwało  tak  długo.  Wiesz,  że  chciałabym,  abyś  i  teraz 

czasami  pochwalił  moje  postępowanie.  I  teraz  myślę  chwilami,  co  by  na  to  Wiktor 

powiedział... I...  

- Jolka? Co?  

- No, wiesz - i nagle odwróciła znowu na niego oczy pełne łez, które szklaną płytką 

przykryły jej prześliczne źrenice.  

- No i wiesz, Wiktor, nie zawsze myślę, że byłbyś ze mnie zadowolony.  

- A ty jesteś zadowolona?  

-  Pytanie.  Psiakrew!  -  zaklęła  i  wstała  z  ceratowej  kanapki.  Przypatrywała  się  pilnie 

jakiemuś portretowi, zawieszonemu na ścianie. Po chwili dodała:  

-  No,  i  właśnie  po  to  dzisiaj  przyszłam.  Żebyś  wiedział,  że  ja  wiem,  że  to  nie  jest 

dobrze... widzisz, jaka składnia... no, jednym słowem, żebyś mnie nie potępiał.  

Wiktor uśmiechnął się:  

-  A  czy  ty  zastanowiłaś  się.  Jolko,  jakie  ja  mam  prawo  do  sądzenia  ciebie  czy 

kogokolwiek? Czy ty wiesz, jaki ja jestem?  

- Ja wiem. Ty jesteś szlachetny człowiek.  

- Och, to bardzo niewiele. I bardzo dużo, jak na moje skromne barki. Ty więc wiesz, 

jakie miałem życie. Ani jednego punktu w nim nie ma, z którego mógłbym cię sądzić. 

Rozumiesz. Gładka pustka.  

background image

 

30 

- A twoja praca w Stokroci?  

- Bo nie mam innej.  

- A ja wiem. Twoja matka mówiła wujence, poświęcasz się dla ślepych.  

-  Jola!  Jola!  -  zawołał  Wiktor  i  roześmiał  się  na  dobre,  szczerze.  Rzeczywiście,  to 

niewiele. Tyle bajd można opowiadać o okropnym, strasznym życiu, które nie miało w 

sobie nic ze szlachetnego materiału.  

-  Widzisz,  ja  ciebie  nie  kocham  i  nigdy  nie  kochałam,  ale  daleko  więcej:  ja  ciebie 

szanuję.  

- O, Jolka, to dla mnie za mało.  

Roześmieli się oboje.  

- Och, ty jesteś taki dobry - powiedziała nagle Jola i stanęła pośrodku pokoju. Znowu 

oczy  jej  się  zaszkliły.  Ale  w  tej  chwili  przyszła  ciotka  z  tacą:  rzeczywiście,  jechała 

czekolada  z  żółtym  kremem.  Jola  była  łakoma.  Zasiedli  więc  we  trójkę  do 

podwieczorku.  Potem  miały  przyjechać  po  nią  powozem  Tunia  i  Kazia  z  dziećmi, 

wracając z lasu. Na razie jedli i gadali. Po czekoladzie Jola poprosiła Wiktora, aby ją 

oprowadził  nie  po  ogrodzie,  ale  po  podwórzu,  po  gospodarstwie.  U  pana  Roberta 

zawsze takie śliczne rzeczy. A ona tak dawno tego nie widziała. 

Poszli więc przez ogromne podwórze usiane narzędziami. Każde stało pod osobnym 

daszkiem,  niby  ule.  Takie  było  dziwactwo  wuja  Roberta.  Obok  szeregu  wozów, 

stojących  z  dyszlami  na  baczność,  do  krowiarni,  stajen  i  kurników;  zwłaszcza 

prześliczne  były  kury  i  świnie,  choć  koło  jednych  i  drugich  śmierdziało  potężnie. 

Folwarczny  wypuścił  prześliczną  czarną  maciorę  włoskiej  rasy  i  z  drugiej  strony 

czworo  jej  prześlicznych,  dużych  już,  prosiąt.  Jola  była  zachwycona,  ale  wciąż 

ciągnęła z Wiktorem przerwaną rozmowę.  

-  Mój  drogi  -  mówiła  -  w  życiu  musi  być  jakiś  autorytet  moralny.  I  im  bardziej 

niemoralne życie człowiek prowadzi, tym bardziej autorytet ten jest potrzebny.  

- Co, zresztą, znaczy niemoralny? Patrz, teraz te w białe łaty.  

background image

 

31 

-  Prześliczne.  Niemoralny,  tak  jak  ja  to  rozumiem,  da  się  zastąpić  raczej  słowem 

bezcelowy.  Coś  takiego  -  z  kąta  w  kąt,  bez  żadnego  uzasadnienia. To  ja  nazywam 

brakiem moralności.  

Przeszli teraz do kur. Za wielkimi kratami z drutu, które stanowiły tylko "przedmurze" 

specjalnych,  ogrzewanych  domków,  siedziało  mnóstwo  białego  drobiu,  białych  kur i 

pantarek.  W  innym  domku  wspaniałe,  wysokie,  czerwone  kurzyska  machały 

olbrzymimi nogami.  

- Patrz, patrz - mówiła Jola - one biegają jak zwierzęta przedpotopowe.  

Oboje  nie  mieli  pojęcia,  jak  biegały  zwierzęta  przedpotopowe,  ale  porównanie  to 

wydało  im  się  dobre  i  śmieli  się  długo.  Wreszcie  stanęli  na  środku  podwórza  i  Jola 

rysując parasolką na piasku rozmaite desenie mówiła bez przerwy. Ale nie bardzo to 

się  trzymało  kupy.  Wiktor  coraz  bardziej  zachowywał  rezerwę,  spostrzegając  w 

gadaniu  Joli  odrobinę  histerii,  jakiś  posmak  uczuć  niezadowolonej,  bezdzietnej, 

chorej kobiety. Bał się tego jak ognia, ale Jola naprawdę była taka piękna w swoim 

klasycznym białym kapeluszu, który ją przytłaczał, gdy pochylała głowę, i unosił, gdy 

ją podnosiła. Wszystko razem wyglądało na daleko idące zwierzenia z jej strony, do 

których  bynajmniej  jej  nie  zachęcał.  Nic  go  to  nie  obchodziło  i  w  miarę  jak  mówiła, 

stawała  mu  się  coraz  bardziej  obca. Wyprostowywał  się,  odchylał  się  od  niej,  i  gdy 

skończyła, zobaczywszy, że on nic nie mówi, skonfundowana i obca już mu zupełnie, 

odeszła ku domowi. Szedł za nią i patrzał, jak nieudolnie i zgrabnie stawiała nogi, jak 

przechylona  nieco  naprzód,  a  jednak  wyprostowana  patrzyła  uważnie  na  ścieżkę 

krótkowidzącymi oczami. Wszystko, co miało  mu  ją zbliżyć, odsunęło ją. Bardzo był 

zły na nią o to, bo podobała mu się ogromnie, i gdy teraz przypomniał sobie dawne 

czasy  i  te  spacery  wspólne,  a  zwłaszcza  ten  pamiętny  spacer  łódką  do  Rożków  na 

kolację,  coraz  więcej  myślał  o  tym,  że  się  podkochiwał  w  Joli.  Musi  poprosić  Kazi, 

aby  mu  pokazała  dawne  jego  listy,  jest  w  nich  pewnie  coś  o  tym  wszystkim,  bo 

pamięta,  że  się  Kazi  "zwierzał",  choć  mógł  komponować  z  chęcią  imponowania 

młodej  dziewczynie.  Ale  ten  cały  nastrój  lata,  szczęścia  i  niefrasobliwych  spotkań, 

pełnych pomysłów i żartów, był bardzo podobny do miłości.  

Jola  stanęła  na  ganku  i  patrzyła  na  niego  z  uśmiechem,  wreszcie  wyciągnęła  do 

niego rękę: 

background image

 

32 

- Widzę, że ci popsułam dobry humor - powiedziała - taki jesteś zamyślony.  

-  Ale  gdzie  tam  -  odpowiedział  Wiktor  -  myślę  właśnie  o  tym,  jaką  chlewnię 

zaprowadzić w Stokroci, bo właśnie mam się tym zająć... 

Zajechały  Kazia  i  Zosia  z  dziećmi,  ale  nawet  nie  wysiadały  z  powozu,  i  tak  się  już 

spóźniły,  nie  wiadomo,  kto  Kazię  zastąpił  w  wydaniu  kolacji  i  co  z  tego  będzie. 

Edward  do  tego  zły  jest  od  samego  rana.  Zabrały  tylko  Jolę  i  pojechały.  Wszyscy 

mieszkańcy Rożków obiecali, że przyjadą pojutrze na obiad.  

Gdy powóz się już oddalił i znikło echo turkotu, ciotka poczęła przestrzegać Wiktora 

przed Jolą. Roześmiał się tylko.  

-  Zapomina  ciocia  -  powiedział  -  że  już  nie  mam  dwudziestu  lat.  A  cóż  to  ja  do 

trzydziestu siedmiu lat życia kobiet nie widziałem, czy co? Cóż ona może mi zrobić.  

-  No,  bo  ja  bym  chciała,  abyś  się  ty  z  Tunią  ożenił  -  przyznała  się  ciotka  -  a  ona 

wszystko psuje.  

- Nic nie popsuje, bo nic nie będzie do psucia - powiedział Wiktor. - Nie, ciociu, niech 

ciocia  porzuci  wszelkie  nadzieje.  Ja  się  już  w  Wilku  nie  ożenię,  chyba  z  Kazią,  ale 

ona już za stara.  

I  rzeczywiście,  pomyślał  sobie,  naprawdę  nie  ożenię  się  w  Wilku  i  nigdy  bym  nie 

chciał: jaka może być tego przyczyna?  

Wyjaśnił  to  sobie  może  dopiero  na  trzeci  dzień,  podczas  imienin,  na  które  zjechało 

się  bardzo  dużo  ludzi  z  okolicy.  Oprócz  domowych  było  przeszło  trzydzieści  osób, 

naprzód  był  olbrzymi  i  długi  obiad.  Wiktor  siedział  między  dwiema  nieznajomymi 

paniami, które wolały mówić z innymi sąsiadami, naprzeciwko siebie miał rotmistrza 

Joli,  który  znowu  powrócił.  Jeszcze  z  nim  najwięcej  rozmawiał,  rotmistrz  dowiedział 

się, że Wiktor jest kapitanem rezerwy, że ma dwa razy krzyż walecznych, i nabrał do 

niego  szacunku  i  przekonania.  Jego  wojskowe  dobre  wychowanie  wyrażało  się  w 

tym, że nie chciał pić bez Wiktora i zadawał mu co pewien czas pojedyncze pytania, 

dotyczące przebiegu jego służby. Cały stół, zresztą, był bardzo ożywiony, w drodze 

wyjątku  przyjechał  mąż  Joli,  bardzo  skromny,  korpulentny,  znakomity  mecenas. 

background image

 

33 

Kawecki  był  w  dobrym  humorze,  pito  zdrowie  mamy,  której  fiołkowa  suknia  nic  nie 

zmieniła skromnej  miny i potulnej postaci. Wszystko to nieprawdopodobnie znudziło 

Wiktora  i  zaraz  po  obiedzie,  kiedy  towarzystwo  się  porozłaziło  po  pokojach  i 

werandach,  poszedł  na  duży  spacer  do  ogrodu,  do  lasku,  nad  staw.  Chodził 

przynajmniej  godzinę,  ale  dosyć  bezmyślnie.  Jakoś  i  teraz,  i  w  ogóle  w  ciągu 

ostatnich  dni  nie  bardzo  mógł  się  odnaleźć.  Gubił  się  w  sprzecznych  tokach  myśli, 

dużo  także  miejsca  zajmowała  mu  w  głowie  Jola i  jej  wizyta  w  Rożkach.  Natomiast 

wszystkie sprawy warszawskie i stokrockie upadły, jak gdyby ich ważność na chwilę 

została  zawieszona  przez  jakieś  moratorium  erotyczne. Wracając  obszedł  cały dom 

dokoła i zajrzał do spiżarni. 

Dom  w  Wilku  przecinał  z  przedpokoju  idący  ogromny  korytarz.  Na  końcu  tego 

korytarza był mały ganeczek, potem rodzaj krytego, drewnianego przejścia prowadził 

do osobnego, sporego budynku, gdzie się mieściła kuchnia i jej przyległości. Tam się 

też  mieściła  słynna  wilkowska  spiżarnia.  Był  to  wielki  pokój,  cały  obramiony 

dębowymi  półkami,  ogromny  stół  stał  w  pośrodku. Wiktor  śmiał  się,  że  zastępowała 

ta  spiżarnia  bibliotekę,  której  w  Wilku  wcale  nie  było.  Za  stołem  znajdowało  się 

zejście  do  piwnicy,  większej  od  całego  domu.  Na  półkach  stało  nieprzebrane 

mnóstwo słoi i słoików podług hierarchii dat, każdy z odpowiednim napisem i notatką, 

były to konfitury i soki; osobna półka była poświęcona grzybom i marynatom, osobna 

wreszcie  preparatom  Weka,  mały  zakątek  szczególniej  ulubiony  w  swoim  czasie 

przez  Wiktora  i  Jolę  zawierał  suche  konfitury,  gruszki  w  miodzie,  rożenki  i  tym 

podobne  przysmaki.  W  tej  chwili,  kiedy  Wiktor  zajrzał  do  spiżarni,  Kazia  stała  przy 

olbrzymim stole, w białym fartuchu, i przygotowywała podwieczorek.  

-  Chodź,  chodź,  to  mi  pomożesz  -  powiedziała  nie  odwracając  oczu  od  ogromnych 

truskawek, które układała na półmisku, wyłożonym zielonymi liśćmi.  

- Co mam robić? - zapytał Wiktor, rad, że mu się nadarza sposobność pogadania z 

Kazią i pożytecznego odsunięcia się od nudzących się gości.  

- Zjedz sobie truskawek, z tych mniejszych - powiedziała Kazia - i pobaw mnie trochę 

przy tym niezabawnym zajęciu.  

background image

 

34 

-  Nie  mogłaś  nic  lepszego  zaproponować.  Znieść  nie  mogę  tego  towarzystwa.  Nie 

rozumiem dlaczego?  

-  Bo  jest  bezmyślne  -  powiedziała  Kazia,  kładąc  największą  truskawkę  na  środek 

góry owocowej.  

-  Jesteś  zanadto  obcesowa  -  mówił  Wiktor  jedząc  truskawki  -  masz  za  łatwy  sąd. 

Trudno  od  wszystkich  wymagać,  aby  byli  filozofami.  A  oni  są  wszyscy  poczciwi  i 

pracowici.  

- Zwłaszcza moje siostry.  

- Nie, ale ci wszyscy inni. Tylko ja jakoś inaczej patrzę na rzeczy. Przecie nie jestem 

czymś  nadzwyczajnym.  Ja  myślę,  że  to,  przez  co  ja  przechodziłem,  oddzieliło  mnie 

od całego świata.  

- Ty zawsze byłeś inny. Od samego początku - i to nie potem dopiero oddzieliłeś się 

od innych ludzi, zawsze byłeś oddzielony.  

- Pochlebiasz mi, Kaziu.  

Kazia odstawiła truskawki i przysunęła sobie wielki klosz szklany, niebieski. Poczęła 

na  nim  układać  w  deseń  suche  konfitury,  wyjmując  je  szczypczykami  z  metalowych 

puszek.  

-  To  nie  jest  wcale  żadne  pochlebstwo.  To  nie  jest  ani  zaleta,  ani  zasługa.  Ja  nie 

mam żadnych zalet ani zasług, a przecie także jestem oddzielona i osobna, i to jest w 

moim życiu najważniejsze. Te rzeczy decyduje ktoś poza naszymi plecami - ustawia 

na  szachownicy,  wilki  osobno  same,  a  owce  gromadnie.  Z  tą  tylko  różnicą,  że  tutaj 

owce zjadają wilki, a nie na odwrót.  

- Porównanie skomplikowane.  

- A bo wczoraj grałam z Antosiem całe popołudnie w wilki i owce, to mi to przyszło do 

głowy.  

background image

 

35 

-  Ale  ja  bym  coś  chciał  poradzić  na  moją  osobność.  Widzisz,  ta  moja  praca  w 

Stokroci  to  nie  jest  żadna  kariera  ani  nawet  zarobek,  to  chęć  pracowania  ze 

wszystkimi razem. Ale mi to bardzo nie wychodzi.  

- Nie lubisz tego?  

- Nie.  

- A dlaczego porzuciłeś wojsko, tam byłoby ci może lepiej.  

- Och, nie. Garnizon, to było okropne. Nie możesz sobie wyobrazić pustki i ubóstwa 

życia  oficerskiego.  Nie,  już  wolę  w  Stokroci,  to  ma  jakiś  bezpośredni  sens  i 

natychmiastowy rezultat. Dopiero gdy tutaj wróciłem,  widzę dokładnie, jak inaczej to 

sobie stąd wyobrażałem.  

- I myśmy inaczej ciebie widziały wtedy, kiedyśmy szalały za tobą.  

-  Ach,  moja  droga,  kto  tam  szalał  -  westchnął  Wiktor  i  odłożywszy  łyżeczkę  począł 

skubać suche owoce.  

- Nie bierz tych ułożonych - skarciła go Kazia - masz pełne puszki.  

- Ja tak sobie tylko, nie będę już.  

-  Szalałyśmy,  szalałyśmy,  teraz  to  się  dopiero  widzi,  Jola  to  może  nie  tak,  bardziej 

udawała,  wypadało  jej,  bo  gdzieżby  ona  coś  zrobiła  nie  tak,  jak  ja.  Zawsze  mnie 

naśladowała od dzieciństwa. A ja szalałam.  

- Kochałaś się we mnie, na serio? - Wiktor tak się zdziwił, że zapomniał o konfiturach.  

-  Och,  i  bardzo  na  serio  -  powiedziała  Kazia,  zamieniając  szczypce  na  długą  ostrą 

szpilkę i wyjmując nią z puszki z wielką ostrożnością zielone owoce agrestu. - Przez 

długi czas mi to nie mijało. W pierwsze lata wojny myślałam, że wrócisz, no, a potem 

poszłam za mąż. Bardzo dobrego i miłego miałam męża, rozstaliśmy się w zgodzie, 

on sobie wziął inną.  

- Ale teraz się już we mnie nie kochasz? - z niepokojem zapytał Wiktor.  

background image

 

36 

Kazia  się  uśmiechnęła  nie  odwracając  oczu  od  szpilki,  którą  operowała  zręcznie  i 

szybko.  

- No, nie niepokój się. Zupełnie o tobie zapomniałam i tak się niezmiernie zdziwiłam, 

kiedy zobaczyłam ciebie znowu u nas. Wydajesz mi się taki zupełnie inny.  

- Postarzałem się.  

- No, oczywiście, zestarzałeś się, ale to nie tylko to. Tak jakoś zgasłeś.  

Wiktorowi,  mimo  że  był  wypoczęty,  znowu  wynurzył  się  ten  nieznośny  pejzaż  z 

zabitym  żołnierzem,  spowiniętym  w  szare  i  zielone  łachmany.  Odłożył  korzonek 

gruszki,  którą  ogryzał,  i  popatrzył  uważnie  na  Kazię.  Nie  miał  potrzeby  wyjaśniać 

wszystkiego, zresztą, czy mógłby nawet wyjaśnić; zdaje się, że najtrudniej tutaj było 

rzucić  most  przez  te  piętnaście lat,  gdzie  go nie  zapomniano,  jak  mówiła  Kazia,  ale 

wciąż jeszcze widziano w heroicznym świetle dwudziestej wiosny życia.  

- Wiesz,  Kaziu  -  powiedział  po  chwili -  widziałem  kiedyś  Felę  nagą,  stojącą  na  łące 

nad stawem. To jest tak - to, co ty chcesz teraz we mnie zobaczyć - jakbym odkopał 

trumnę Feli i dziwił się, że to nie tamta dziewczyna, taka piękna.  

Kazia podniosła na niego uważne oczy. 

-  Ależ  ja  bym  wcale  nie  chciała  widzieć  ciebie  takiego  jak  dawniej  -  powiedziała 

szczerym tonem - to by było okropne. To by mi zburzyło całe moje życie, które sobie 

jakoś  tam  ułożyłam.  Nie,  tylko  chciałam  cię  z  mojej  strony  zapewnić,  że  nic  ci  nie 

grozi, że kiedyś się w tobie kochałam  jak panna, jak podlot prawie, po wariacku, że 

śmieszy mnie to teraz, że nic z tego nie zostało i że w ogóle nie wyobrażam już dziś 

sobie,  że  można  się  tak  w  kimś  kochać.  Wydaje  mi  się  to  trochę  śmieszne,  no  bo 

przyznaj, że każda wielka miłość ma w sobie coś upokarzającego i śmiesznego.  

- Upokarzające może - powiedział powoli Wiktor - ale śmieszne?  

- Nie czułeś nigdy niestosowności, całej strony ridicule takiego przywiązania?  

- Nie, nigdy.  

background image

 

37 

- No, to pewnie nigdy nie kochałeś.  

- Nie miałem na to czasu - powiedział wstając gwałtownie.  

Podszedł  do  półki  z  konfiturami  i  obracając  słoiki  w  ręku,  sprawdzał  na  nich  daty. 

Niektóre miały po dwa, trzy lata i więcej.  

- Po co się tyle tego robi? - zapytał Kazi.  

- Aby się niektóre z tych słoików dostały wybranym.   

Rzeczywiście dopiero teraz w trakcie rozmowy z Kazia przyszła Wiktorowi ta myśl do 

głowy,  że  nigdy  nie  kochał  się  w  nikim  jak  wariat.  Podkochiwał  się,  miał  romanse, 

jedna heca zmusiła go do tego, żeby wcześniej wyjść z wojska, niż to zamierzał; gdy 

pracował w starostwie w Rudkach, była pani Żakowa, wszystko prawda. Ale jakie to 

mizerne wobec tego, co mogło było być. Odwrócił się od konfitur i spojrzał na Kazię; 

nic  teraz nie  robiła,  odsunęła od  siebie  kryształowe  wazony  ze  słodyczami  i,  oparta 

na ręku łokciem na nie politurowanym stole, patrzyła w dal, w te same lata zapewne, 

które  on  teraz  przebiegł  właśnie  myślami.  Wydała  mu  się  prawie  ładna,  miała 

rozszerzone  duże  czarne  oczy,  poza  tym  była  chuda,  włosy  spadały  jej  na  uszy 

ładnymi  lokami.  Spostrzegła,  że  na  nią  patrzy,  uśmiechnęła  się  i  strzepnęła  dłonią 

kruszyny cukru ze stołu.  

- Patrzysz tak na mnie, jakbyś czego żałował - powiedziała.  

- O nie, ja niczego nigdy nie żałuję - powiedział Wiktor stanowczo.  

Zbliżył się do niej i wziął ją za rękę:  

-  No,  widzisz  -  powiedział  -  przepraszam  cię  bardzo, ale  ja  naprawdę  nic  o  tym  nie 

wiedziałem. A choćbym i wiedział, cóż można na takie rzeczy poradzić?  

- Pewnie, że nic, toteż ja nie mam do ciebie ani żalu, ani żadnych złych uczuć.  

Służący wszedł, spojrzał zdziwiony na Wiktora - nie gościom przecież było miejsce w 

spiżarni - i począł zabierać klosze i talerzyki przygotowane przez Kazię do stołowego 

pokoju.  

background image

 

38 

- Herbata już gotowa - powiedział do Kazi - zaraz podajemy.  

I poszedł sobie. Kazia też chciała iść, ale Wiktor ją zatrzymał.  

-  Chwileczka  jeszcze  -  powiedział  -  tutaj  tak  dobrze  w  tej  spiżarni,  niby  pod 

podszewką ciepłego płaszcza. I miło mi, że odbywamy jeszcze jeden "etap" - dodał - 

wspominając dawne czasy.  

-  No,  to  chyba  już  ostatni  -  uśmiechnęła  się Kazia,  odpasując  fartuch  -  widzisz,  jak 

one nas daleko zaprowadziły, te "etapy".  

- Na Sybir - gorzko powiedział Wiktor.  

I  wyszli,  goście  przespali  się  już  i  zaroili  pokoje,  Kazia  poszła  do  stołowego, Wiktor 

przeszedł  przez  salon  i  wyszedł  na  werandę:  tu  się  po  większej  części  odbywały 

dawne "etapy" jego z Kazią, nie podejrzewał, jakie nasiona zasiewał wtedy. W ogóle 

był przerażony przepaściami swej owoczesnej nieświadomości, ale i teraz widział, że 

nie  pojmował  wielu  rzeczy  jak  inni,  że  stał  się  osobniejszy,  niż  był,  że  stał  się 

odludkiem i pracując dla społeczeństwa stanął jakoby na boku, poza nim.  

Gdy  schodził  z  werandy  do  ogrodu,  przyszedł  mu  na  myśl  nagle  Jurek,  przyjaciel 

jedyny,  który  go  właśnie  opuścił,  przypomniał  sobie  rozmowy  z  nim  i  zobaczył 

wyraźnie, jakie to wszystko było pozażyciowe, teoretyczne i jak zupełnie nie można 

było sprawdzić wartości ich postanowień. "Śmierć Jurkowi poplątała wszystkie szyki - 

pomyślał  -  odszedł,  zanim  się  dowiedział,  jak  to  wszystko  nic  nie  znaczy,  to,  co 

człowiek  postanawia  i  dokonywa  świadomie,  a  wszystko  ważne  i  dokonane 

niechcący zostaje gdzieś za nami i potem nas ściga albo my je, co gorsza, ścigamy."  

Nie! Nie! on jednak ścigać nie myśli: po raz pierwszy od przyjazdu pomyślał o swojej 

pracy w Stokroci. Ciężka była, ale wydała mu się portem rzeczy trudnych, wybranych 

decyzją  i  określonych.  A  to,  co  otaczało  go  tutaj  wokoło,  z  radosnych  możliwości 

przeradzało się nagle w chimery nie popełnionych win.  

Wieczorem  wracał  z  wujostwem  do  domu  powozem.  Noc  była  zimna,  ciemna,  ale 

letnia mimo wszystko, to znaczy pełna wewnętrznego, ukrytego przed okiem ludzkim 

życia i  tylko  krążące  zapachy,  dochodząc  do  nozdrzy,  świadczyły  o  tym,  że  się  coś 

background image

 

39 

naokoło działo. Wiktor mimo woli począł mówić o Kazi i dowiadywał się od ciotki, jak 

tam właściwie z nią było. Kawecki był podobno dla niej nieznośny, powtarzano mu to 

już  parę  razy.  Dlaczego  siedziała  więc  tutaj,  pracowała  nad  obcym  jej 

gospodarstwem? Czyżby nie mogła mu pomóc w Warszawie? W Stokroci?  

Otrząsnął  się  z  tych  myśli,  kiedy  przyjechał  do  domu  i  znowu  został  sam  w  pokoju; 

nie  spał  długo  i  myślał  nie  tyle  o  Kazi,  co  o  sobie.  Ale  myśli  te  stały  się  daleko 

wyraźniejsze  dopiero  nazajutrz,  kiedy  zmęczony  niewyspaniem  położył  się  po 

południu,  aby  się  zdrzemnąć  na  chwilę.  Wszystko  ucichło  oprócz  upału  i,  leżąc 

spocony pod osłoną muślinowej siatki, powoli przeprowadzał przez swą świadomość 

szereg  obrazów,  które  mu  plastycznie  uprzytamniały  nicość  jego  przeżyć 

dotychczasowych, w stosunku do fali, jakie wywołał, wpadając jak kamień w zastałą 

wodę.  I  po  raz  pierwszy  atmosferę  Wilka  przyrównał  do  stojącej  wody  w  stawie,  i 

wtedy pomyślał także, że nie może być nic wspólnego pomiędzy wodą a kamieniem.  

Z drzemki tej zbudził się ociężały i jak gdyby w gorączce. Włóczył się z kąta w kąt po 

całych  Rożkach,  ale  do Wilka  nie  poszedł,  chociaż  go  ciotka  namawiała,  miał  tego 

dosyć,  sama  rozmowa  z  Kazią  mogła  na  parę  dni  wytworzyć  w  jego  duszy  roztwór 

nasycony;  tym  bardziej,  zresztą,  nie  jechał  do  "panien  z  Wilka",  że  musiał  się 

wcześnie położyć i o świcie nazajutrz wstać na kaczki na ważyckie stawy.  

Polowanie  to  było  pamiętne,  nie  ze  względu  jednak  na  ilość  ubitej  zwierzyny; 

przeciwnie,  przyjechali  dosyć  późno,  bo  Tunia  nie  w  czas  po  Wiktora  zajechała, 

kaczki  się  pochowały,  nie  widzieli  ani  jednej.  Malutkim  czółnem  pożyczonym  od 

rybaka  jechali  długo  przez  szuwary,  po  wodzie  zarośniętej  rzęsą,  płytkiej,  tym 

cichszej  więc,  otoczeni  tatarakiem  wjeżdżali  w  małe  zatoczki  pomiędzy  trzcinami, 

przekradali  się  z  sykiem  i  szelestem.  Nie  było  im  gorąco,  bo  od  wody  szedł  świeży 

oddech,  uspokajający  i  serdeczny.  Wiktor  zaniedbał  myślenia  o  sobie  i  o  swoich 

sprawach, ani wspominał rzeczy, które minęły i których naprawić nie można już było. 

Czuł  dzień  dzisiejszy  i  przyjemność  mu  sprawiała  myśl,  że  jest  jeszcze  młody,  tą 

młodością,  która  ma  w  sobie  tyle  równowagi,  że  jeszcze  ma  czas  zacząć  życie  na 

nowo,  że  wszystko  może  się  jeszcze  odmienić  i  zmarnowana  młodość  powrócić 

wbrew piosnkom i przysłowiom w odmiennej, konkretniejszej postaci.  

background image

 

40 

Wszystkim tym myślom przyczyną była oczywiście Tunia; ta sama kobieta, co wtedy, 

w czasie jego młodości, mijała go w kształcie dziecinnym, nie zauważonym. Za mała 

była  wówczas,  aby  jak  Zosia  obdarzyć  go  jakimkolwiek  uczuciem,  i  już  to  samo,  że 

była owym dzieckiem dawnym, że nie była splamiona żadnym wspomnieniem sprzed 

piętnastu lat, czyniło z niej istotę nową, godną uwagi i odmładzającą.  

Wiktor  poddał  się  bez  żadnego  zastanowienia  przyjemności  obcowania  z  przemiłą, 

zdrową  panną,  która  ani  jednym  słowem  nie  poruszyła  jego  melancholii,  nie  miała 

ona  w  sobie  żadnej  zdolności  wspomnień  ani  żalów.  Feli  po  prostu  nie  pamiętała, 

chociaż przypominała bardzo zmarłą siostrę. I jeżeli czasami przychodziło do Wiktora 

jakieś  echo  dawnych  czasów,  których  wówczas  tak  bardzo  nie  rozumiał,  to  w 

uśmiechu, rozśmianiu się, odwróceniu lub pochyleniu głowy Tuni, które miało w sobie 

tyle z rozmaitych trwań i poruszeń się Feli.  

Widząc  dzisiaj  w  Tuni  te  wszystkie  wyrazy  i  sposoby,  które  dawniej  przed  nim 

roztaczała  Fela,  począł  rozumieć  znaczenie  rozmów,  które  miewał  ze  zmarłą,  sens 

spacerów,  które  z  nią  odbywał.  Czytał  to  wszystko  jako  palimpsest,  jako  wyznanie 

zza grobu, jako odnowienie tego, co stracił.  

Ale jeżeli zastanawiał się przez chwilę i, odwracając głowę od Tuni, aby przepchnąć 

czółno  przez  tatarak  i  trzcinę,  spostrzegał,  co  mu  z  kokieterii,  miłości  może, 

ofiarowywała dawniej Fela, to spoglądając z powrotem na swoją towarzyszkę, widział 

znowu jej uśmiech, jej zęby, jej prześliczne oczy i smukły stan, smuklejszy od stanu 

Feli.  

Dopiero późnym popołudniem zebrali się do domu i Wiktor mógł przez długie godziny 

błądzić między szuwarami i szukając niby to kaczek poić się młodym towarzystwem 

Tuni.  

A ona też była z tego zadowolona: Wiktor widocznie stanął przed nią nie obciążony 

żadnym  wspomnieniem,  dla  niej  jednej  (nareszcie!)  był  nowym  znajomym, 

niespodziewanie  nowym,  może  pięknym  i  ona  jedna  ze  wszystkich  osób,  jakie  tu 

spotkał,  nie  obciążała  go  żadnymi  dostrzeżonymi  zmianami.  Poczuł  się  wolnym  od 

wspomnień - i przez to powróciła mu młodość.  

background image

 

41 

Tak  mu  się  te  postacie  Tuni  i  Feli  zlały,  że  nawet  wieczorem  tegoż  dnia,  gdy 

wyjeżdżał już z Wilka i Tunia stała na progu, odprowadzając swojego całodziennego 

towarzysza, wydało mu się nagle, że to Fela wyszła, żeby go pożegnać. I nie czuł w 

tym zjawisku strachu śmierci, tylko przeciwnie, radość życia. 

Na  drugi  dzień  po  polowaniu,  z  rana,  już  dosyć  wcześnie,  był  w  Wilku.  Odszukał 

Tunię i poszli razem do sosnowego gaiku: tych kilku wysokich sosen, które stały za 

ogrodem na wzgórzu i które tak dobrze widać było z daleka. Siedli znowu na trawie i 

rozpoczęła  się  ta  gra,  która  tak  czarowała  przez  cały  dzień  wczorajszy  Wiktora:  w 

nocy  mu  się  nawet  śniła.  Gra  żartów  i  niedomówień,  zmysłowej  bliskości  i 

niedostępności,  zapachu  ciała  i  lata,  źdźbeł  trawy,  które  łechtały  dokuczliwie,  lub 

mrówek, które spacerowały po rękach i nogach, wywołując dreszcz i otrząś. Była to 

jednocześnie  gra  starości  i  młodości,  wspomnień  i  rzeczywistości,  życia  i  śmierci, 

Tuni i Feli.  

Tunia  miała  teraz  lat  dwadzieścia  jeden  czy  dwadzieścia  dwa;  ale  wyglądała 

znacznie  młodziej,  gdy  stawiała  równo  swoje  długie  nogi,  podobna  do  anioła  z 

Giorgiona.  Gdy  siedziała  obok  Wiktora  na  trawie,  tak  bardzo  przypominała 

trzepoczącego  się  ptaka.  Nieuchronnie  nastąpiło  to,  co  nastąpić  musiało;  Wiktor 

chwycił  dziewczynę  za  oba  łokcie  i  przyciskając  do  trawnika  pocałował  mocno  w 

usta.  Tunia  porwała  się  i  krzyknęła.  Potem  zaczęła  obrzucać  Wiktora  wyrazami 

niezadowolenia, w końcu jednak roześmiała się serdecznie i pozwoliła się pocałować 

po raz drugi, mocniej i dłużej. Pachniała żywicą.  

-  Nie  -  powiedziała  potem,  podnosząc  palec  do  góry.  -  Więcej  ani  trochę,  nie  ma 

mowy! - i śmiała się serdecznie.  

Wiktora  śmiech  ten  lekko  dotknął:  Tunia  powinna  była  łaskawiej  traktować  ten 

pocałunek, powinien się był jej  wydawać czymś o wiele poważniejszym. W śmiechu 

tym  tkwiła  jak  gdyby  kpina  z  niego  i  jego  uczuć.  Wrócił  do  dworu  zawiedziony,  a 

Tunia  szła  przy  nim,  ściszona  nagle  i  poważna  nad  usposobienie.  Spostrzegł,  jak 

spoglądała  bez  celu  na  boki  swoimi  ciemnoszafirowymi  oczami  spod  szeroko 

zarysowanych brwi. Zrobiło mu się  jej żal i serce mu się ścisnęło myślą, jak bardzo 

mógłby pokochać takie wesołe, piękne stworzenie. 

background image

 

42 

Potem  był  podwieczorek  i  zdarzenia,  które  nastąpiły  po  podwieczorku,  skierowały 

jego  myśli na inne tory. Pojechali wszyscy dwoma powozami do lasu. Ale ponieważ 

było za dużo osób (znowu byli goście Joli), zabrakło miejsca i doprzężono do małej 

jednokonnej  bryczki  konia  folwarcznego,  który  oczywiście  szedł  daleko  pomalej  od 

cugowych.  W  tamtą  stronę  jechali  tą  bryczką  Jola  z  kapitanem.  Wiktor  siedział  w 

powozie  z  Julcią,  jej  córeczkami  i  Tunia.  Dzieci  kręciły  się,  a  Julcią  sympatycznym 

niskim głosem gadała przez cały spacer. Wiktor patrzył na Tunię, która odwracała się 

od  rozmowy,  od  dzieci, i  tym  samym  wzrokiem,  który  już  dziś  zauważył,  poważnie i 

nieoczekiwanie skupionym, patrzyła na pola po bokach drogi. Wiktor patrzył także na 

mówiącą  Julcię  i  porównywał  powierzchowność  obu  sióstr.  Były  zupełnie  do  siebie 

niepodobne.  Oczy  tylko  miały  ten  sam  kolor,  ale  wyraz  inny.  Może  Julcia  dawniej, 

gdy  była  chudsza,  podobniejsza  była  do  Tuni,  ale  dzisiaj  różnił  je  zanadto  wiek. 

Jedna  tylko  rzecz  w  ich  urodzie  była  uderzająco  podobna:  ich  skóra.  Ten  ciepły, 

żółtawy atłas, którego widoczne prawie granulacje stanowiły o wartości drogocennej 

materii  -  jednakowy  był  prawie  na  dwóch  szyjach,  które  porównywał  Wiktor.  Szyje, 

ramiona,  karki  sióstr  obciągnięte  prawie  jednakowo  gładko,  choć  warstwa  tłuszczu 

Julci  o  wiele  pokaźniejsza.  I  znowu  przypomniały  się  Wiktorowi  -  choć  o  tym  już 

przestał myśleć - owe noce, kiedy pieszczota takiej skóry utkwiła mu w pamięci.  

W lesie Jola zgubiła bransoletkę. Wszyscy jej szukali, co zajęło bardzo dużo czasu. 

Wreszcie  znalazł  ją  mały  Antoś  Kazi  i  stał  się  przeto  bohaterem  całego  wieczoru. 

Jola zdenerwowana pojechała naprzód powozem i Julcia z Wiktorem zostali sami do 

jednokonnego powoziku. 

Na  polanach  było  moc  kwiatów  i Wiktor  z  bukietu,  jaki  miała  Tunia,  zatrzymał  dużą 

stokrotkę o żółtym, pustym wnętrzu. Prowadził palcami po owym środku i po białych 

płatkach  postrzępionych  i  już  lekko  przywiędłych.  Czuł  ich  drobną  ziarnistość, 

spoistość  i  sprężystość  cząsteczek,  z  których  się  składały  przystrzyżone  na  jeża 

słupki  i  płatki  delikatne,  jedwabiste.  Myślał  o  tych  kwiatach,  o  Tuni  i  o  Julci,  kiedy 

wsiedli do małej dryndulki i Julcia zacięła leniwego a spracowanego konia.  

Julcia powoziła. Zrobiło się ciemno na dworze, pół nieba zajęła z wolna posuwająca 

się  chmura.  Nie  była  to  nadchodząca  burza,  zmieniała  się  tylko  pogoda.  Miał  być 

deszcz  i  niebo  przebierało  się  jak  kobieta.  Gwiazdy  i  zorze  gasły,  chmura  się 

background image

 

43 

nasuwała,  ale  powietrze  było  równie  duszne,  jak  przez  cały  dzień.  Wiktor  czuł  się 

podniecony.  

Bryczuszka  w  ciemności  zjechała  na  kosogór  i  przechyliła  się  gwałtownie.  Wiktor, 

aby  nie  wypaść,  przytrzymał  się  jedną  ręką poręczy,  drugą  przycisnął do  Julci.  Gdy 

tylko  zostali  sami,  Julcia  przestała  mówić  i  Wiktor poczuł  zbliżającą  się  chmurę,  jak 

ta,  co  na  niebo  wschodziła,  otaczała  ich  ona  i  spajała  ciężarnym  milczeniem. 

Przesuwał powoli rękę po plecach towarzyszki, doszedł jej karku, potem opuścił się 

niżej na ramiona. Wciąż czuł na palcach wspomnienie tamtej skóry sprzed piętnastu 

lat,  która  była  czymś  piękniejszym  od  kwiatu.  Ale  to,  co  miał  pod  ręką  w  tej  chwili, 

czego  przezornie  i  ostrożnie  dotykał  w  miarę  chybotania  się  bryczki,  było  czymś 

zupełnie różnym i tak banalnym, że się przestraszył. Tyle razy już miał pod ręką taką 

skórę, iż teraz zdawało mu się, iż dotyka czegoś bardzo dobrze znanego, prawie tak, 

jakby  własnego  ciała  dotykał.  Nic  z  dawnego  nieprawdopodobnego  dreszczu,  nic  z 

tego milczenia żądzy, która paraliżowała mu język. Julcia była taką samą kobietą, jak 

tysiące innych.  

Powiedział  głośno,  wiedząc,  że  rozdziera  tymi  słowami  niepotrzebnie  czas  letniej 

nocy:  

- Czy widzisz drogę, Julciu - bo jeszcze się wywrócimy.  

Julcia przez chwilę nie odpowiadała, chociaż drgnęła na głos Wiktora. Wiedziała, że 

pytanie to znaczy zupełnie co innego, ale jeszcze nie od razu się mogła zorientować 

co. Dla zbadania sytuacji powiedziała po dobrej chwili:  

- Nie, nic nie widzę, ale klacz sama do domu nas zawiezie.  

- Zawieźć, zawiezie, ale może po drodze wywrócić.  

Ręka Wiktora  opadła  niżej  i  znowuż  ściskała  Julcię  za  kibić.  Dziwił  się,  że  jest  taka 

obszerna, dawniej była wiotka jak Tunia.  

- Mimo wszystko jesteście do siebie podobne z Tunią.  

Julcia w odpowiedzi mruknęła tylko i nagle Wiktor zrozumiał, że palnął głupstwo, że 

Julcia pomyślała sobie zupełnie co innego. Jedynym lekarstwem na popełniony błąd 

background image

 

44 

było jechać teraz na gwałt do końca, ale Wiktor nie mógł się przezwyciężyć. Nie, te 

piętnaście lat naprawdę istniały.  

I  tak  już  dojechali.  Nie  dawali  spaść  na  siebie  milczeniu,  ale  słowa  i  zdania,  które 

zamieniali  między  sobą,  nie  miały  naprawdę  żadnego  znaczenia  ani  zewnętrznego, 

ani  wtórnego.  Chodziło  im  tylko  o  dziurawienie  letniego  obłoku.  Wiktor  czynił  to  z 

pewnym  żalem,  ale  jednocześnie  czuł,  że  wspomnienia  dawnych  czterech  nocy 

rosną,  olbrzymieją,  dają  mu  tęsknotę  za  latem  minionym,  choć  i  to,  które  teraz 

przeżywał, było piękne i pachnące. Julcia mówiła obojętnie i naprawdę może nic to ją 

nie obchodziło.  

Tylko  gdy  już  dojechali  - i  w  ogólnym  gwarze  siadali  do  kolacji, a  wszyscy  mówili  o 

zgubieniu  bransoletki,  o  Antosiu,  o  tym,  jak  się  tyle  razy  przechodziło  koło  tego 

samego miejsca, gdzie leżał zgubiony klejnocik - gdy siadali do kolacji, Julcia, stojąc 

przy  swoim  pierwszym  miejscu  i  czekając,  aż  wszyscy  się  zbiorą,  powiedziała  ze 

śmiechem swoim niskim głosem:  

-  Nie  wiedziałam,  że  Wiktor  boi  się  jeździć  w  nocy.  Ciągle  mnie  przestrzegał,  że 

wywrócę.  

- Dobrze, że nas ten bucefał nie ponosił - powiedział na to Wiktor i wszyscy się śmieli 

z biednej fornalskiej klaczy. 

Parę  dni  potem  nie  ruszał  się  z  Rożków  i  omijał  z  daleka  aleję  wiodącą  w  stronę 

Wilka.  Damy  stamtąd  też  nie  zgłaszały  się  do  wujostwa  i  dnie  mijały  zupełnie 

bezbarwnie  i  monotonnie.  Wiktor  nie  myślał  o  niczym  i  wypoczywał.  Jak  był 

osłabiony,  miał  dowód  oczywisty  -  a  może  to  już  zbliżająca  się  czterdziestka 

sprawiała  -  że  nabrał  teraz  w  Rożkach  zwyczaju  spania  po  południu.  Sen  ten 

popołudniowy,  zajmujący  najgorętsze  godziny  dnia,  różnił  się  zasadniczo  od  snu 

nocnego,  który  mógł  nie  przychodzić,  z  chwilą  jednak  przybycia  spadał  jak  czarna 

płachta  i  dawał  kompletne  zapomnienie.  Gorący  i  ciężki  sen  popołudniowy  był, 

właściwie  mówiąc,  drzemką  tylko,  a  częstokroć  przybierał  formy  bardziej 

intensywnego  i  bardziej  konkretnego  myślenia.  Mieszały  się  w  nim  dopiero  co 

przeżyte uczucia z marami wspomnień, opromienione chwałą urzeczywistnienia. Sny 

i  zjawy  tych  drzemek  popołudniowych  miały  zazwyczaj  charakter  bardzo  erotyczny. 

background image

 

45 

Zamknąwszy  wszystkie okiennice, Wiktor układał się w salonie na małej kanapce, z 

podkurczonymi  nogami.  Niewygodna  ta  pozycja  stanowiła  jeden  z  charme'ów  tego 

obrządku. Leżąc tak z głową przykrytą Jaśkiem, słuchał z równą uwagą stłumionego 

brzęczenia  much,  jak  swoich  zwolnionych  w  tempie  myśli.  Przyjemne  ciepło, 

rozlewające  się  w  podłuż  skręconego  ciała,  przekształcało  się  niebawem  w 

rzeczywisty  dotyk  i  stawało  się  rozciągniętym  tuż  przy  nim,  innym,  mocno 

przyciśniętym,  ciałem.  Poza  tym  stawało  się  tak,  jakby  zawiasy  wszystkich  drzwi, 

zwory wszystkich ścian rozluźniły się i nic nie miało granic. Jego ciało stawało się tym 

obcym  kobiecym  ciałem,  tuliło  się  doń  i  rozłączało.  Mimo  ścisłego  zespolenia 

odczuwał przepaść pomiędzy sobą a owym  ciałem, o którym nawet nie wiedział, do 

kogo  należało.  Nie  umiał  go  nazwać  i  drzemka  stawała  się  męką,  pragnął  wiedzieć 

coś o nim i było zawsze nieokreślone. Raz tylko jeden oznaczył je jako ciało zabitego 

żołnierza,  ale  nie  sprawiło  mu  to  żadnej  przykrości.  Przeciwnie,  trup  ten  wydzielał 

przyjemne  ciepło,  które  go  łechtało  erotycznie,  zresztą  po  chwili  łachmany  jego 

opadły, zlały się w jedno z poduszką pod głową, z poduszką na głowie, a on, Wiktor, 

znowu stanowił jedno z tym ciałem, które leżało wzdłuż niego, i znowu się oddzielał 

od niego nieprzeniknioną przepaścią męczącej osobności, i wszystko razem, męka i 

radość,  duszność  i  osobność,  stanowiło  tylko  formy  erotycznego  podniecenia, 

kształty męczącego snu.  

Budził  się  ociężale  i  powoli  przychodził  do  równowagi  ledwie  poznając  granice 

otaczających  go  przedmiotów  i  zawartości  myśli  w  głowie.  Za  to  później  przez  cały 

dzień czuł się zupełnie wypoczęty i nieprędko zasypiał z wieczora. Nie przychodziły 

mu nigdy na myśl w czasie snu kobiety z Wilka. Gdy się budził jednak, czuł potrzebę 

zanurzenia się w ich atmosferę i naprawdę musiał się zmuszać, aby nie chodzić do 

Wilka.  Tak  przyszedł  prawie  koniec  drugiego  tygodnia  pobytu  na  urlopie.  Wiktor 

obojętnie myślał o tym, że za tydzień czy trochę więcej trzeba będzie zbierać manatki 

do powrotu. Bawiło go przyglądanie się swojej osobie, jak gdyby komu obcemu. Nie 

mógł wykreślić linii swojego życia i czuł w niej luki, których niepodobna było uzupełnić 

logicznie.  Przecięcie  pionowe  w  momencie  wyjazdu  jego  z  Wilka  w  roku  1914 

zmieniało zasadniczo symetrię tej linii. Nawet zabawił się wykreśleniem tego, ale mu 

się  nie  udało,  gdyż  nie  wiedział,  jak  prowadzić  "krzywą  życia"  po  czternastym,  a 

zwłaszcza po dwudziestym roku: w górę czy w dół. Ostatecznie zrobił taki wykres: do 

czternastego  roku,  potem  piętnaście  kratek  przerwy  i  znowu  ciąg  dalszy  linii  na 

background image

 

46 

poziomie  przerwanym  i  w  górę.  Ponad  piętnastoma  kratkami  narysował  zamkniętą 

elipsę; życie inne, skończone.  

Rysując  te  wszystkie  linie  w  bardzo  piękny  ranek  i,  trzeba  się  przyznać,  tylko  na 

piasku,  myślał  także  o  Feli.  Ona  też  miała  życie  w  kształcie  zamkniętej  elipsy,  nie 

miała tylko nic poza tym. I nagle, gdy tak rysował, zachciało mu się zobaczyć Julcię, 

Jolę czy Tunię, i wprost od kreślunku wyruszył znajomą drożyną (wybrał najkrótszą), i 

po dwudziestu minutach wchodził na ganek dworu wilkowskiego.  

Nie spotkał jednak żadnej z pożądanych kobiet. Czekała na niego jakby naumyślnie 

Zosia. Zastał ją w gabinecie czytającą. Siedziała w fotelu i podniosła na niego oczy 

zza grubej, wytwornej książki.  

- Przecież przyszedłeś - powiedziała Zosia, jak gdyby się ucieszyła, ale zaraz zmyła 

ten pozór - siostry o niczym innym nie mówiły przez te dni, tylko dlaczego ciebie nie 

widać. Ale żadna nie miała tyle energii, aby pójść lub pojechać do Rożków.  

Wiktor usiadł  przy  niej,  machinalnie  wyjął  jej  książkę  z ręki i  oglądał. Zosia  patrzyła 

na niego z uśmiechem. Wreszcie powiedziała:  

-  Obawiam  się,  że  znowu  staniesz  się  bohaterem  naszego  domu.  One  tyle  o  tobie 

mówią.  

-  Nie  bój  się  -  z  gorzkim,  zdawało  się,  uśmiechem  odpowiedział  Wiktor.  -  Nic  nie 

będzie z mojego bohaterstwa, za tydzień wyjeżdżam i tyle mnie widzieli.  

-  Ja  też  -  powiedziała  Zosia,  myśląc  widocznie  tylko  o  sobie  -  mojego  męża 

przenoszą  do  Awinionu,  muszę  mu  pomóc  w  przeprowadzce.  -  A  potem, 

przypomniawszy sobie Wiktora, dodała: - Jak to? nie wrócisz już więcej do Wilka?  

-  W  tej  chwili  myślę,  że  wrócę  -  powiedział  Wiktor  po  chwilce  zastanowienia.  - 

Oczywiście,  że  wrócę,  ale  obawiam  się,  że  kiedy  się  dostanę  w  moje  życie 

codzienne, znowu o was zapomnę.  

- Jesteś uprzejmy - powiedziała Zosia.  

background image

 

47 

-  Nie  bawimy  się  tutaj  w  żadne  uprzejmości,  jestem  po  prostu  szczery,  więcej  nic. 

Sam  sobie  ze  wstydem  to  przyznaję,  ale  mam  wrażenie,  że  praca  mnie  tak 

pochłonie,  nagle  stanie  się  taką  przytłaczającą  rzeczywistością,  że  tam  dla  Wilka 

miejsca nie będzie.  

- Ty się obchodzisz zupełnie bez kobiet?  

- Tak!  

To "tak" było powiedziane z niezachwianą pewnością siebie, bez żadnego wahania, 

aż Zosia zaśmiała się dyskretnie.  

-  Ty  jesteś  nadzwyczajny  -  powiedziała  po  chwili  i  wstała.  Poprawiła  włosy  przed 

lustrem,  a  potem  odwracając  się  do  Wiktora  dodała:  -  Uprzedzam  cię,  że  tu  nie 

wszyscy są tego pewni, i mam wrażenie, że jeżeli nie jesteś przedmiotem nadziei, to 

w każdym razie pożądań - zaśmiała się znowu. Potem znowu siadła.  

- Widzę, że masz  minę przerażoną i niepewną - powiedziała - jak dawniej boisz się 

decyzji, boisz się wszystkiego, nawet samego siebie.  

- Czy myślisz, że te cnoty posiadam od dawna? Czy obserwowałaś mnie i wtedy?  

-  Byłam  głupim  i  złym  dzieckiem  -  powiedziała  Zosia  -  cieszyło  mnie  to,  że  nie 

orientowałeś  się  zupełnie  w  sytuacji.  To  było  jak  w  ciuciubabce:  stałeś  pośrodku 

pokoju  z  zawiązanymi  oczyma,  a  wszystko  zmieniało  się  co  chwila  naokoło  ciebie. 

Bawiłam się Jolą, chociaż miałam dopiero dwanaście lat. Ja jednak widziałam więcej 

od ciebie.  

- Byłaś kobietą.  

-  Tak,  dwunastoletnia  kobieta  spostrzega  więcej  od  dwudziestoletniego  mężczyzny. 

Może  dlatego  nie  miałeś  nigdy  w  oczach  moich  powagi,  śmiałam  się  z  ciebie  i  nie 

lubiłam ciebie.  

- Mówisz mi same nieprzyjemne rzeczy - powiedział Wiktor z uśmiechem.  

background image

 

48 

- Bo wiem, że cię to nic nie obchodzi - uśmiechnęła się Zosia czarująco. - Ciebie to 

naprawdę, rzeczywiście nic nie obchodzi.  

Wiktor patrzył przez okno. Był to jeden z tych dni na przełomie lata, kiedy jest bardzo 

ciepło,  ale  niebo  jest  pokryte,  białe  i  ciepłe  obłoki  układają  się  w  nieprzerwaną 

zasłonę.  Drzewa  stały  z  opuszczonymi,  jakby  zwiędłymi  liśćmi,  które  pokazywały 

białawą  podszewkę.  Kwiaty  też  jakby  zwiędły,  dalie  i  fuksje  zwiesiły  głowy.  Poczuł, 

patrząc na  niemoc  przyrody,  że  nie  przezwycięży ona  jesieni, i  sam  w  sobie  odczuł 

ów  brak  oporu,  który  decydował  o  przełomie  lata.  Wyszedł  na  balkon  i  patrzył  na 

ogród, i poczuł się jak gdyby innym człowiekiem, nie tym samym, który tu przyszedł 

przed kwadransem. Zosia przyszła za nim, czuł do niej wdzięczność za to, iż swoim 

mroźnym tonem wywołała ten nastrój przywiędły, a decydujący.  

- Wiesz, odmieniłaś mnie kilkoma słowami.  

- Wywołałam może to, co dawno leżało uśpione w tobie.  

- Nie, nie. Przeciwnie. Lato się we mnie przełamało.  

Powiedział  te  słowa  i  zszedł  po  stopniach  w  dół.  Zatrzymał  się  i  czekał,  aż  Zosia 

zejdzie  za  nim,  ale  ona  zatrzymała  się  na  tarasie,  ręce  oparła,  dłoniami  dotykając 

balustrady, i patrzyła na niego przenikliwie i z ciekawością.  

Odwrócił się i odszedł w głąb ogrodu.  

Dzień  zamknięty  pod  namiotem  obłoków  miał  w  sobie  jakąś  słodycz  i  gorycz,  jak 

zapach łubinu. Było bardzo cicho i bardzo ciepło, a w powietrzu, mimo jego czystość, 

unosił  się  jakiś  trupi  zapach.  Ziemia  była  nieruchoma,  połysk  podłużnego  kanału 

wydawał się czymś martwym. Powietrze było przejrzyste i fury ze zbożem, jadące na 

pagórku  za  ogrodem,  wydawały  się  jakby  przybliżone  przez  lornetę,  każde  źdźbło 

sterczało  nieruchomo  i  wyraźnie.  Turkot  niegłośny  wolno  poruszających  się  kół 

stanowił jedyną, przerywaną muzykę tego popołudnia. 

Przeraził się tej godziny. Przeszedł się pod nawisłymi gałązkami leszczyny, potem w 

lasku usiadł na darniowej ławie, siedział, czekał, patrzył i nie miał zupełnie poczucia 

rzeczywistości.  Tylko  to  przełamane  lato  bolało  go  mocno,  jak  gdyby  zranił  się  w 

background image

 

49 

palec.  Z  pogmatwanych,  nieokreślonych  myśli  wyłaniało  się  tylko  jedno  uczucie: 

niemożność żadnego osiągnięcia.  

Znał  to  uczucie  w  pracy  społecznej,  w  Stokroci  nazywał  je  brakiem  doskonałości. 

Tymczasem  tutaj  w  to  martwe,  białe,  prześliczne  letnie  popołudnie  ukazało  mu  się 

ono  w  upiornej  postaci.  Nie  chciał  z  nim  walczyć,  a  ono  ogarniało  zupełnie, 

odpędzając concreta. Nic nigdy nie dopełnić, nic nigdy naprawdę nie zrobić, nic nigdy 

nie posiąść do głębi.  

Odnalazła  go  Jola  samotnego,  zabłąkanego  pomiędzy  zakurzonym  igliwiem  sosen. 

Wyrwała go z przejrzystych przestrzeni nierzeczywistości i powróciła do życia bardzo 

zwyczajnymi słowami. Gadała wiele i jak za dawnych czasów opowiadała o tym, co 

było na obiad, jak zapomniano o mamie i nie poproszono jej do stołu, jakie były lody, 

jak  mąż  Zosi,  który  po  nią  przyjechał,  robił  dyplomatyczne  miny,  choć  jest  tylko 

wicekonsulem.  Śmiała się trochę nienaturalnie i stukała parasolką po pniach sosen. 

Nie  patrzyła  wcale  na Wiktora,  nie  miała  na  to  czasu  i  odwagi. Wiktor  też  ją  omijał 

spojrzeniem i wciąż jeszcze kusiły go białe chmury pomiędzy czarnymi drzewami.  

Poszli ku domowi, spotkali Tunię, razem z nią wybrali się na daleki spacer.  

Przez cały czas mówiła Jola, Tunia dodawała od czasu do czasu jakiś szczegół do jej 

opowiadań,  Wiktor  zadawał  tylko  pytania  albo  potakiwał.  Pod  wieczór  chmury  się 

przetarły, z jasnych zrobiły się ciemne, i odeszły. Parę niebieskich pasów zostało na 

białawym, czystym zachodzie. Ochłodziło się.  

Wiktor  nie  słuchał  i  myślał  o  tej  chwili  ciszy,  kiedy  był  w  ogrodzie,  wprowadzony  w 

trans  samotności  ironicznym  spojrzeniem  Zosi.  Czuł,  że  atmosfera  wokół  nich 

zgęszcza się i staje się cięższa, ale nie chciał sobie tego tłumaczyć. Wiedział, raz na 

zawsze  wiedział  teraz,  że  wszystkie  rzeczy  tak,  jak  istnieją  naprawdę,  są 

nieosiągalne.  Że  musi  stać  sam  nad  brzegiem  białego  morza,  a  morze  podejdzie 

stopniowo i zabierze go, i nic za nim nie pójdzie.  

-  Posiąść  naprawdę  coś,  to  jest  rzecz  niemożliwa  -  powiedział  głośno,  nie 

zastanawiając  się,  czy  powiedzenie  to  da  się  zastosować  w  bieżącym  momencie 

rozmowy.  Ale  ton  jego  głosu,  który  -  nie  słowa  -  nawet  Tunię  zastanowił,  nie  zdołał 

przerwać  toku  wymowy  Joli  i  wreszcie  Wiktor  zrozumiał,  iż  Jola  gada  byle  co,  jak 

background image

 

50 

gdyby  chciała  zagłuszyć  jakieś  wewnętrzne  brzmienia  czy  jak  gdyby  nie  chciała 

dopuścić Wiktora do słowa.  

Po kolacji pojechali konno we dwójkę z Jolą. Po ciepłym dniu spadła chłodna rosa i 

liście,  które  biły  po  twarzy  Wiktora,  były  zupełnie  mokre.  Księżyc  wstawał  późno, 

prując chmury, przedzierając w nich dziury. Plamy jego blasku na obłokach podobne 

były  do  plam  śniegu  leżących  na  górach.  Jola  powiedziała  to,  ale  Wiktor  milczał. 

Potem oboje milczeli i jechali tak, stępa, daleko.  

Wiktor  czuł  nieprzeniknioną  samotność  człowieka;  niemożność  pokazania  Joli  tego, 

co  się  dziś  w  nim  działo:  jak  wszystko  osiągalne,  mogące  się  konkretyzować, 

rozpływało  się  na  nic  i  zostawiało  coś  w  rodzaju  zamyślonej  mgły.  Wyrzekał  się 

wszystkiego,  dzisiejszy  dzień  brzmiał  jak  muzyka  niektórych  wielkich  sonat 

Beethovena;  a  czuł,  że  Jola  nie  chciała  się  niczego  wyrzec.  Właśnie  dzisiaj,  coraz 

cieplejsza  i  piękniejsza,  spokojniejsza,  dumna  jechała  obok  niego,  dotykając  stopą 

jego strzemion. - Pamiętasz, jakeśmy tak jeździli dawniej? - powiedziała tylko.  

Nie  pamiętał.  Przypuszczał  nawet,  że  może  nigdy  nie  jeździli  we  dwójkę  konno  po 

nocy.  Letnia  noc  nie  pachniała  tak  nigdy piołunem,  a  przy  tym  nigdy  tak  nie  żegnał 

życia  czynnego,  młodości.  Rzeczywiście  noc  była  bardzo  piękna  i  nagle  w  swej 

białości i przepaścistości wydała się Wiktorowi tym samym dniem, który minął, biały. 

Między  drzewami  lasu,  obok  którego  przejeżdżali,  widniały  zapadliny  cienia, 

niebieskie  przestrzenie,  dokąd  nie  dosięgał  blask  światła.  Cicho  było  ogromnie  i 

Wiktor mimo woli pochylił się i pocałował Jolę. 

Wrócili późno do domu, wszyscy spali. Wiktor niezdecydowany stanął w przedpokoju, 

ale Jola go pociągnęła do salonu, a za salonem do małego buduarku, który jej służył 

za  sypialny.  Jej  dzienna  gadatliwość  przeszła,  stawała  się  milkliwa,  Wiktor  też  nie 

bardzo miał ochotę dźwigać ciężar rozmowy, zgasił więc lampę i potoczył się wraz z 

Jolą w objęcia tak niebieskiego cienia, jak niebieski był ów cień między drzewami w 

lesie.  Zaśmiał  się  cicho  w  mroku,  pomyślawszy,  iż  tak  się  kończył  ów  dzień 

rezygnacji.  Ale  Jola  wykazała  tyle  miłosnej  sztuki  i  fachowego  wykształcenia,  że 

wszystko,  co  było  w  jego  czynie  prymitywnym  impulsem,  wchłonęła  bardzo  prędko. 

Odszedł  z  małego  ciemnego  pokoiku  przez  okno  bardzo  szybko,  bynajmniej  nie 

nasycony czynami, których dokonał, i szedł cieniem drzew ogrodowych, i potem  już 

background image

 

51 

do  samych  Rożków,  jak  gdyby  spłoszony.  Czuł  jednak  swój  każdy  mocny  krok  na 

ziemi,  czuł  rzeczywistość  liści  i  gałęzi,  czuł  prawdę  zmysłowego  nasycenia  i 

prawdziwy  strach  konsekwencyj.  Postanowił  sobie  jednak,  że  wieczór  dzisiejszy  nie 

będzie miał wieczorów podobnych.  

I zaraz nazajutrz był od samego rana w Wilku: wbrew wszystkiemu chciał patrzeć na 

Jolę i na Tunię, a nade wszystko chciał rozmawiać z Kazia, która była tak spokojna, 

zdecydowana,  zaaklimatyzowana  w  tej  atmosferze;  tutaj  gdzie  jego  pociągało  i 

odrzucało, 

gdzie 

mógł 

obserwować 

najsprzeczniejsze 

reakcje 

swojego 

barbarzyństwa, gdzie jego barometr  wskazywał coraz to inne ciśnienia, ta kobieta z 

kluczykami,  w  spiżarni,  w  kuchni,  na  werandzie  miała  olimpijski  wyraz  niektórych 

twarzy Rafaela. Ale Kazia, jak to przed południem, kręciła się ciągle i zostawiała go 

samego; siedział na ganku i cała praca domowa, skrzętna i mająca wszelkie pozory 

niepotrzebności, przewijała się przed nim jak obraz mrowiska.  

Przykro  mu  było  trochę,  iż  mógł  śledzić  to  krzątanie  się  z  zupełną 

bezinteresownością,  że  w  życie  tego  domu  nie  wszedł  i  nie  wejdzie  nigdy.  Za  parę 

dni  wyjeżdża,  odsuwa  się  w  swoje  własne  zajęcia  i  nawet  nie  wie,  czy  nowe 

wspomnienia Wilka zakryją mu sprzed oczu tamte dawne. Nawet noc wczorajsza nie 

potrafiła  go  tak  olśnić,  jak  widok  Feli  po  kąpieli, na  łące.  Skonstatował  stępianie  się 

wrażliwości, jakie przychodzi z wiekiem, pomyślał, że jednak tamtej nocy, u Julci, nic 

nie potrafi dorównać. Banalna przygoda wczorajsza jak gdyby zepsuła mu wszystko, 

co tu przeżył dawniej; to była już bardzo spóźniona historia.  

Dzień  był  chłodny,  drzewa  odcinały  się  ostro  na  szarym  niebie,  a  podwórze  przed 

domem pełne było ruchu i odgłosów gospodarskich; widział owo krzątanie się, które 

stało  w  zupełnym  przeciwieństwie  do  kontemplacyjnego  zamyślenia,  w  jakim  się 

pogrążył.  

Wtedy  przyszła  Jola,  jeszcze  nie  ubrana,  w  białym  stroju  porannym,  pełnym 

zapachów  i  koronek.  Była  śliczna i  uśmiechnięta,  zupełnie  swobodna i  nawet  zaraz 

zaczęła  mówić  Wiktorowi  o  dniu  wczorajszym,  jak  gdyby  się  chciała  tłumaczyć  czy 

usprawiedliwiać.  Ale  Wiktor  potraktował  od  razu  jej  przeprosiny  najbardziej 

radykalnym  "szkoda  gadać",  jakie  mu  zostało  z  czasów  żołnierskich.  Zobaczył,  iż 

delikatna i ładna kobiecina przepłoszyła się, jakby jej naprawdę na Wiktorze zależało, 

background image

 

52 

przykro  mu  było,  że  ją  tak  potraktował.  Ale  cóż  było  robić?  Naprawdę,  szkoda  mu 

było  gadania  o  rzeczy,  do  której  nie  przywiązywał  najmniejszej  wagi,  i  bał  się,  aby 

Jola nie powiększała jej do niepożądanych rozmiarów.  

Jola  zabrała  go  do  jadalni,  gdzie  jadła  drugie  śniadanie,  składające  się  z  chleba, 

masła  i  długich  zielonych  ogórków,  które  zręcznie  obierała  srebrnym  nożykiem  i 

krajała na blade plasterki. Jadła żwawo i dużo, tak samo jak mówiła. Trochę raziło to 

Wiktora,  że  nie  zdradzała  najmniejszego  zażenowania,  że  się  nawet  niespecjalnie 

wdzięczyła  do  niego,  lecz  okazywała  towarzyską  uprzejmość  i  obojętność.  Słońce 

zjawiało  się  między  chmurami  od  czasu  do  czasu  i  oświetlało  porywiście  stołowy 

pokój,  biały  jej  strój  i  srebrny  nożyk,  którym  operowała.  Mówiła  znowu  o  byle  czym, 

opowiadała  o  listach  męża,  które  mają  zawsze  ton  handlowo-urzędowy.  Blask  jej 

oczu  i  dźwięk  jej  głosu  wydawał  mu  się  fałszywym.  Wreszcie  Jola,  jak  gdyby  nie 

mogła znieść jego milczenia, powiedziała, odkładając nóż i widelec:  

- Ja wiem, co ty myślisz, ale już mi jest wszystko jedno...  

- Niedawno mówiłaś inaczej...  

-  Wszystko  jedno.  Naprawdę.  Jestem  tak  zgryziona  wczorajszą  realizacją  rzeczy, 

które powinny były pozostać na zawsze w stadium nieurzeczywistnienia.  

- Więc ty nazywasz to urzeczywistnieniem? Do głowy mi nie przyszło. To było na tak 

innej  płaszczyźnie  niż  nasz  młodzieńczy  flirt,  że  w  ogóle  tych  rzeczy  nie  można 

porównać.  

- To prawda. Ale mi pozostało po dawnych czasach takie pragnienie twojej przyjaźni. 

Uważam, że teraz to jest niemożliwe.  

Wiktor uśmiechnął się:  

-  Aż  tak?  Nie, nie,  Jolka,  uspokój  się.  Zrozum,  że  w  ogóle  przyjaźń  pomiędzy  nami 

jest czymś niemożliwym. Należymy... obracamy się w tak innych "sferach". Nie w tym 

znaczeniu, jak to mówiono przed pół wiekiem, ale w znaczeniu astronomicznym.  

- Jednym słowem, nie możemy mieć nigdy wspólnej orbity?  

background image

 

53 

- Chyba gdyby nastąpiła jakaś katastrofa wszechświatowa...  

- Jesteś okropny.  

W  tej  chwili  weszła  Julcia  wyspana,  wyczytana,  wyleżana,  biała,  różowa,  też  pełna 

wstawek  i  koronek,  tyle  tylko  że  pod  suknią  lekką  i  białą  rysował  się  staromodny 

gorset. Julcia zaczęła się śmiać z Joli, że ile razy kto wejdzie do sali jadalnej, zawsze 

ją  zastanie przy  stole,  łakomstwo  Joli  znane,  zresztą,  było  powszechnie.  Ale  Julcia, 

pośmiawszy  się  do  woli,  przesunęła  sobie  talerz  i  niby  to  żartami  także  zaczęła 

zmiatać  chleb  z  masłem  i  ogórki,  wreszcie  zadzwoniła  na  służącą  i  kazała  sobie 

podać białego sera.  

Wiktor  przysłuchiwał  się  ich  przekomarzaniu,  potem  wstał  i  chodząc  po  pokoju 

przypatrywał się obu kobietom, ładnym i miłym, jak wiele jadły i dość łapczywie przy 

tym. Patrzył, jak długie, białe zęby Julci pogrążały się w matowym twarogu, jak Jola 

pochylała  się  nad  stołem,  smarując  chleb  masłem,  gdyż  jej  krótki  wzrok  zmuszał  ją 

do tego: przypatrywała się z uwagą swoim czynnościom na stole, co robiło wrażenie, 

że usuwa swoje białe czoło spod kontroli Wiktora. Ten zaś uśmiechał się tylko na to. 

Oto  dwie  "jego"  kobiety  siedziały  naprzeciwko  we  wzorowej  zgodzie  i  żadna  z  nich 

nie myślała na serio o Wiktorze ani o jego miłości.  

I  przypomniała  mu  się  zimna  noc  w  okopie,  kiedy  odżywał  w  nim  dotyk  ciała  Julci. 

Teraz ma tę kobietę przed sobą i inną kobietę, o której nie myślał w okopach, ale o 

której,  wie  to  teraz  dobrze,  długo  pamiętał.  Jej  szare  oczy,  gdy  wzniosą  się  teraz, 

przypomną  mu  bardzo  wiele  dawnych  chwil:  ale  nie  wzniosły  się.  Obie  siedzą 

naprzeciwko  siebie  i  zajadają:  smacznie,  żwawo,  treściwie.  Nie  może,  niestety,  nic 

więcej  się  dowiedzieć  od  nich  i  o  nich.  Mają  mężów,  Julcia  ma  dzieci,  Jola  ma 

kochanków (domyślił się tego od razu, a teraz ponadto po jej "szkole") - siedzą teraz 

przed nim i gadają na przemiany o wszystkim, co tylko myśl do głowy przyniesie. Jola 

nawet  wydaje  się  wesoła  -  czasami  rzuca  na  Wiktora  wzrok  porozumiewawczy,  jak 

gdyby to ją ogromnie bawiło, że została jego kochanką.  

Wiktor przypomina sobie dawne dnie nazajutrz po tym, gdy nocował w pokoju Julci: 

ta  mieszanina  zawstydzenia,  skrępowania  i  bakcyli  erotycznych,  latających  między 

nimi, stwarzała atmosferę niezapomnianą. Dzisiaj Jola wydaje mu się bezwstydną w 

background image

 

54 

tym,  co  mówiła,  a  jeszcze  bardziej  w  tej  chwili,  kiedy  patrzy  na  niego  ukradkiem, 

chowając swój wzrok od Julci. Wiktor mimo woli bierze ciepłą i miękką dłoń Julci do 

ręki i podnosi do ust. Obie panie są zdziwione, ale Wiktorowi kontakt tej ręki, zupełna 

względem  niej  obojętność  sprawiła  jakąś  wtórną,  inną  niż  wszystkie,  przyjemność. 

Podziękował jej tym pocałunkiem za owe dawne, niezapomniane noce i miło mu, że 

uczynił  to  wobec  Joli,  która  zupełnie  nie  rozumie  tego  postępku.  Patrzy  na  niego 

szeroko otwartymi szarymi oczyma i znowu czuje w twarzy tyle młodości.  

- Nie dziw się. Jolka - powiada Wiktor - ja zawsze bardzo kocham Julcię.  

Po tych słowach wychodzi, zostawiając obie panie zdziwione jego zachowaniem się. 

Jola ma rozpacz w oczach, gdy on się oddala, ale Wiktor myśli, że one zaraz wrócą 

do  ogórków.  Poszedł  do  spiżarni,  Kazi  tam  nie  było.  Znalazł  ją  w  gabinecie: 

pochylona  nad  szufladą  staroświeckiej,  brzydkiej  komody  wkładała  sztuki  świeżo 

wypranych  obrusów  i  serwet,  wyjmując  je  z  dużego  kosza.  Wiktor  patrzył  przez 

chwilę na tę spokojną robotę, wreszcie powiedział:  

- Wiesz, moja droga - ja bym już chciał jechać.  

- Nie możesz pójść piechotą? - zapytała spokojnie Kazia.  

- Mogę. Ale to daleko, szkoda czasu, ja chcę wracać do Warszawy, do Stokroci.  

- Urlop się przecie kończy dopiero za cztery dni.  

- Mógłbym urlop nawet przedłużyć, gdybym tylko chciał. 

- Naprawdę? - Kazia się ucieszyła, ale potem, pomyślawszy trochę, dodała: - Ale jeśli 

myślisz, że ci to zrobi lepiej, jeżeli wyjedziesz, to śpiesz. Po co masz się czymkolwiek 

wiązać?  

Ale nie pojechał od razu: nie przedłużył sobie urlopu, bo uważał to za niepotrzebne, 

jednak  wysiedział do ostatniego dnia w Rożkach. Na parę dni przed wyjazdem  miał 

zasadniczą rozmowę z ciotką, rozmowę, która go zmęczyła i zirytowała. Z trudnością 

mógł wytłumaczyć jej, że nie ma zamiaru się żenić, że w ogóle małżeństwo nie leży 

w  jego  charakterze,  a  tym  bardziej  że  nie  ma  zamiaru  angażować  się  z  którąś  z 

background image

 

55 

panien  z  Wilka,  że  Wilko  i  jego  atmosfera  jest  czymś  wprost  przeciwnym  temu 

sposobowi życia, które on prowadzi i ma zamiar prowadzić. Na co ciotka zapytała:  

- Czy ty rzeczywiście masz zamiar zawsze prowadzić takie życie?  

Tyle było w tym pytaniu ironii i niechęci, że to na serio zagniewało Wiktora. Uniósł się 

i  powiedział  ciotce  kilka  bardzo  nieprzyjemnych  rzeczy,  których  zaraz  pożałował. 

Przeprosił ciotkę, ale mimo to nie mógł się uspokoić i poszedł na bardzo daleki i długi 

spacer. 

Lubił  te  strony,  było  tu  faliście,  zboże  rozkładało  się  dużymi  łanami  i  stare 

wyjeżdżone  drogi  tworzyły  rodzaj  wąwozików  otoczonych  z  obu  stron  bujną  trawą, 

którą  jeszcze  w  tej  porze  gęsto  przetykały  polne  kwiaty.  Rzeczywiście  nie  wiedział, 

dlaczego się tak zirytował, ale zagniewało go to zestawienie dwóch sposobów życia, 

zagniewało samo przypuszczenie ciotki, że chciałby zmienić tryb życia. Wybrał to, co 

wybrał,  i  ani  myślał  o  czym  innym,  ma  swoje  ślepe  dzieci.  Stokroć,  zarządzanie 

folwarkiem, to, co mu daje głębokie wewnętrzne zadowolenie, a że tam czasem go to 

nudzi  i  myśli,  że  nie  warto,  no,  to  przypuszcza,  że  każdy  ma  takie  momenty 

zniechęcenia,  każdemu  ostatecznie  jest  ciężko.  "Pannom  z  Wilka  -  pomyślał  -  też 

łatwo  chyba  nie  jest.  Jola  ma  takiego  męża,  mój  Boże,  poza  tym  wstydzi  się." 

Przypomniał sobie spokój, z jakim Julcia zajadała chleb z serem siedząc w stołowym 

pokoju, a nagle jakieś rozświetlenia słońca przerywającego chmury ukazywały ją niby 

w  aureoli,  zapalając  jej  młode  jeszcze,  złote  włosy.  Jej  niski  i  przyjemny  głos 

dźwięczał  mu  w uszach i także głos Joli, która była prawie nieszczęśliwa tego dnia, 

kiedy  mu  mówiła  o  przyjaźni,  o  szacunku,  o przyszłości,  a  po  prostu  myślała,  że  jej 

Wiktor  powie:  "Porzuć  no  tego  twojego  starego  i  jedź  ze  mną  do  Warszawy",  albo 

może  zwyczajnie  czekała,  że  ją  zapyta,  czy  dzisiaj  może  przyjść  do  niej  i  o  której. 

Wszystko  to  nudziło  go  i  nie  chciał  iść  do  Wilka.  Albo  i  ta  Kazia,  która  się  nagle 

ucieszyła, że może on sobie urlop przedłuży. Naumyślnie nie przedłużył.  

Ale czy zrobił to naprawdę dla Kazi? Nie, na pewno nie. Trzymał się tego terminu ze 

strachu.  Może,  gdyby  teraz  nie  wyjechał,  nie  wyjechałby  już  nigdy.  Wsiąknąłby  w 

Wilko, został z nimi, czując przy sobie to białe ciepło, tę świeżość, to życie zdrowe i 

potężne, przepływające przez rozgrzane ciała kobiet.  

background image

 

56 

Wracając  zaszedł  na  cmentarz  na  grób  Feli.  Był  tak  samo  zapuszczony,  jak  przed 

paru  tygodniami.  Sterczał  tu  tylko  jeszcze  oskubany  zeschły  wiecheć  bukietu, 

złożonego wtedy przez niego. Tak samo był ten murek kamienny. Te same rzadkie, 

odarte  z liści  akacje,  ten  sam  smutek  bezdomny  rzeczy  brzydkich i  niepotrzebnych. 

Nikt tu nie był od tego czasu, co on tu przychodził, mogiła pięknej dziewczyny zionęła 

opuszczeniem,  akacja,  przez  całe  lato  tracąca  liście,  zasypała  zeschłą  trawę 

brązowymi  talarkami  i  tak  to  stało,  trwało,  było,  wszystko  chyba  tylko  po  to,  aby 

zapisać się w jego sercu żałosnymi zgłoskami.  

Stał  i  patrzał.  Nad  niskim  murkiem  widziało  się  niskie  i  szare  chmury,  co  chwila 

rozświecane  od  dołu,  czasami  błękitne  trójkąty  rozwidniały  się  jak  oczy,  które  się 

otwierają nieoczekiwanie do słodkiego bytu.  

- Nie, nic mi po tym - powiedział Wiktor.  

Nie  było  w  nim  najmniejszych  wahań.  Ani  przez  myśl  mu  nie  przeszło,  aby  na 

przykład  dziś  w  nocy  wstać,  przejść  pieszo  ten  mały  kawałek  drogi,  jaki  oddziela 

Rożki od Wilka, i zapukać do okna małego buduarku, znajdującego się za salonem.  

"Nie, nic mi po tym" - powtarza i zawraca z cmentarza, mija drogę do Wilka wzdłuż 

kanału i idzie prosto przed siebie w stronę Rożek. Myśli już teraz tylko o swojej pracy, 

do której ma wrócić, i tylko jako wtórne pejzaże czy myśli akompaniatorskie zjawiają 

mu  się  obrazy  rozstrzelanego  żołnierza,  Feli  stojącej  na  łące  w  żółtym  promieniu 

niskiego słońca czy też czerwony kolor sukni Joli pewnego dawnego popołudnia.  

Dopiero kiedy przyszedł do swojego pokoju, wieczorem, dosyć nawet późno - stanął 

przy  oknie  i  patrzył  na  niebo  niebieskie  i  przejrzyste  mimo  wieczora,  przypomniał 

sobie, że - to już jutro ma wyjechać, i chwycił go nieopisany, wielki żal. Zdawało mu 

się przez chwilę, że wszystko rzeczywiste odbyło się wówczas, piętnaście lat temu, a 

on  nic  o  tym  nie  wiedział.  Tyle  starań  i  wysiłków  włożył  w  następne  lata  życia,  tak 

wyczerpały go one, i teraz dopiero spostrzega, że były one prochem. Nic mu z nich 

nie  zostało,  nawet  wspomnienie  owoczesnego  szczęścia  dzisiaj  dopiero  sobie 

zdobył.  Zobaczył  jak  na  dłoni,  że,  jak  się  to  mówi  w  mieszczańskich  rodzinach, 

zmarnował się. Wielki to grzech nie umieć spostrzec własnego szczęścia.  

background image

 

57 

I  to  także  jest  nieprawdą,  że  zmarnowały  go  lata  wojny,  że  zasypały  go  gradem 

szarych, niwelujących zdarzeń; nie, to on sam przywołał te zdarzenia, chciał, aby one 

nad  nim  zapanowały.  Bał  się  po  prostu  myśli,  że  można  żyć  inaczej,  jak  przez 

piętnaście  lat  opędzał  się  od  myśli,  że  można  pojechać  do Wilka.  Nie  kochał  nigdy 

nikogo, ale nie dlatego, że nie było po temu sposobności, tylko dlatego, że tchórzył.  

Jakiż ciężki był ów żal, który ogarnął go tego wieczora i długo nie dawał mu zasnąć 

na twardym materacu kochanych wujostwa w Rożkach.  

Zbudził  się  wcześnie:  był  to  ostatni  dzień  jego  pobytu  tutaj.  Przez  cały  dzień 

rozmawiał  z  wujostwem,  drzemał,  chodził  w  stronę  kanału i ostatecznie  nie poszedł 

do Wilka, tylko, zamiast odjechać wieczornym pociągiem, postanowił odłożyć wyjazd 

do  następnego  rana.  Wtedy,  widząc  już,  że  nic  się  nie  zmieni  i  nic  nie  pomoże, 

dzielnie  spakował  drobiazgi  do  teczki  i  przyjrzał  się  sobie  w  lustrze.  Wyjeżdżał 

opalony  i  dobrze  wyglądający:  poszedł  na  Wilko  i  pożegnał  się  z  paniami  z  daleko 

idącym opanowaniem. Julcia mu zarzuciła, że jest zbyt obojętny. Zosia zapytała, czy 

znowu się zjawi za lat piętnaście.  

Pomyślał sobie: "Nigdy", ale nie powiedział nic, uśmiechnął się tylko i nikt na pewno 

nic nie zauważył w tym jego uśmiechu. Kazia mu przyniosła dużą paczkę, starannie 

związaną  sznurkami,  były  to  zapasy  z  jej  spiżarni,  "nowy  etap  naszej  przyjaźni", 

powiedziała z jakąś nieprzyjemną ironią; była jak gdyby rozżalona.  

Wiktor  widział,  że  Jola  wzięła  biały  płócienny  kapelusz,  nachylając  głowę  zeszła  z 

ganku.  

- Ja cię odprowadzę - powiedziała - jak wtedy w dziewięćset czternastym.  

- Czy do tego samego miejsca? - spytał Wiktor.  

- A ty pamiętasz, dokąd doszliśmy wtedy?  

- Idąc zatrzymałem się i przypomniałem sobie dokładnie. Jest tam kopiec graniczny, 

ale zagajnik urósł.  

Gdy  wyszli  na  drogę,  dzień  wydał  im  się  jesienny,  choć  było  pełne  lato;  w 

przymgleniu  nieba,  w  ciszy  na  ziemi  drzemały  hasła  jesieni.  Tak  jakby  lato  już 

background image

 

58 

odchodziło,  choć  było  obecne,  dojrzałe,  pod  ręką  stojące,  pełne  zapachu  siana  i 

jagód.  

Prawie milcząc - wymieniając tylko te uwagi o dziwnym nastroju dnia - przeszli przez 

drogę, szosą aż do zagajnika, który już teraz lasem trzeba by było nazwać, i znaleźli 

się w tym samym miejscu, w którym Jola żegnała go w roku dziewięćset czternastym. 

Wiktor  popatrzył  na  zegarek  i  zobaczył,  że  do  pociągu,  który  go  miał  zabrać,  była 

jeszcze przeszło godzina: pośpieszył się, chcąc czym prędzej porzucić te strony.  

Przy  dawnym  kopcu  granicznym  przysiedli.  Jola  oparła  się  o  darń  wzniesienia  i 

gryząc trawkę patrzyła w niebo, po którym przesuwały się ogromne, dojrzałe obłoki. 

Wiktor,  przeciwnie,  pochylił  się,  zgarbił  i  patrzył  w  ziemię.  Nie  widział,  zresztą,  ani 

źdźbeł, na które patrzył, ani drobnych owadów, dokonywających  między nimi swojej 

męczącej  pracy.  Przesuwał  w  pamięci  lata,  które  go  dzieliły  od  tamtej  chwili,  kiedy 

siedział w tym miejscu w towarzystwie tej samej kobiety.  

Wszystkie wydały mu się monotonne i do siebie podobne i przestraszyła go ich ilość, 

kiedy ją sobie uprzytomnił. Piętnaście razy mógł wrócić w to samo miejsce i nie wrócił 

tu ani razu.  

- Z jakimi uczuciami porzucasz Wilko? - spytała go po długiej chwili Jola, a Wiktor w 

odpowiedzi  niechętnie  wzruszył  ramionami  i  zwrócił  ociężale  swą  głowę  ku  niej. 

Żałował, że to nie siedzi przy nim Kazia, której by mógł powiedzieć w przybliżeniu to 

samo,  co  myślał.  Jej  nie  mógł  powiedzieć  nic.  Gdyby  powiedział,  że  żałuje  tamtych 

czasów, gdyby powiedział w ogóle cokolwiek - ona wszystko chciałaby interpretować 

jako  wyznanie  miłosne.  A  on  był  naprawdę  tak  daleko  od  tego.  Wszystko,  co  czuł 

teraz,  było  jednak  tęsknotą  za  miłością,  która  mu  się  przelała  jak  woda  między 

palcami  -  ale  nie  teraz,  tylko  kiedyś  tam!  Trzeba  było  może  kochać  -  ale  to  nie 

znaczy,  że  teraz  trzeba  objąć  Jolę  i  mocno  ją  pocałować  w  usta.  Toteż  Wiktor 

milczał. 

Gest odwróconej ku Joli głowy wydał  mu się już czymś zbyt  wielkim, więc znowu  ją 

opuścił  ku  trawkom  i  insektom  po  nich  spacerującym.  Potem  podniósł  dłoń  do  ust  i 

nakrył jej  wierzchem  wargi, jakby się miał wstrzymać od płaczu. Ogarnął go prosty i 

background image

 

59 

jaskrawy  żal.  Żal  za  wszystkim,  co  mija  i  odpływa.  Za  wszystkim,  co  można  ujrzeć 

dopiero z perspektywy, jak łódź oddalającą się na zakręcie rzeki.  

- Smutne rozmyślania - westchnęła raz jeszcze Jola.  

- O, bo ty mnie nie rozumiesz - powiedział Wiktor i nagle dodał nerwowo i skwapliwie: 

- Widzisz, tak mi tu było dobrze i zrozumiałem... zrozumiałem...  

Zatrzymał się nagle i popatrzył na Jolę z przerażeniem.  

- Co zrozumiałeś?  

Ale Wiktor machnął ręką, jakby pełen zwątpienia, a potem wstał z kopca.  

- No - powiedział - bo pociąg sobie pójdzie, a jutro już bym może stąd nie wyjechał.  

- Żartujesz - powiedziała Jola poważnie.  

-  Naturalnie.  Cóż  ja  bym  tutaj  między  wami  robił,  zabłąkany  z  innej  planety?  Do 

widzenia - dodał i pocałował ją w rękę.  

- I potem... co ja chciałem jeszcze powiedzieć? - dodał - a, tak, nie zaniedbujcie tak 

grobu Feli.  

Potem odszedł nie oglądając się, zrazu drobnym i niepewnym krokiem. Jola wstała i 

rozłożywszy  ręce  patrzyła,  jak  odchodził.  Wytężała  swój  krótki  wzrok,  ale  kontury 

odchodzącego  mężczyzny  zaczęły  jej  się  zacierać  w  oczach.  Strzepnęła  więc  białą 

suknię i zawróciła do domu, ale nie, obejrzała się jeszcze.  

Krok  Wiktora,  w  miarę  jak  odchodził,  stawał  się  mocniejszy  i  pewniejszy.  Głowa 

wznosiła  się  do  góry,  a  gdy  wchodził  na  stację,  machał  już  wesoło  swoją  teczką, 

myśląc o tym, co tam Janek w Stokroci przez te trzy tygodnie robił.  

   

Syrakuzy, kwiecień 1932  

background image

 

60