background image

Literacka Nagroda Nobla 2002 
 
 

Imre Kertesz 
 
KADYSZ 

ZA 

NIENARODZONE 
DZIECKO 

background image

serii ukazały się: 
Robert Coover   Miasto widmo 
Harry Mulisch Procedura 
Imre Kertész   Los utracony 
Maj gul 1 Axelsson   Kwietniowa czarownica 
Wiktor Pielewin   Generation ,P' 
António Lobo Antunes   Karawele wracają 
Jéchym Topól Siostra 
Michel Servin   Deo gratias 
Oksana Zabużko   Badania terenowe nad ukraińskim 
seksem 
Jonathan Safran Foer   Wszystko jest iluminacją 
przygotowaniu: 
Zeruya Shalev   Życie miłosne 
Michel Houellebecq   Cząstki elementarne 
Samuel Beckett Sen o kobietach pięknych i takich sobie 
Aharon Appel feld   Badenheim 1939 Daniel Kehlmann   
Beerholm przedstawia Majgull Axelsson   Daleko od 
Niflheimu 

background image

Imre Kertśsz 
KADYSZ 
NIENARODZONE 
DZIECKO 
Przełożył a Elżbieta Sobolewska 

background image

Tytuł oryginału węgierskiego: Kaddis a meg nem született 
gyermekert 
Copyright © 1990 by Imre Kertesz 
Published by permission of Rowohlt Berlin Verlag GmbH, Berlin 
Tytuł wydania niemieckiego: Kaddisch für ein nicht geborenes Kind 
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2003 
Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo WA.B., 2003 
Wydanie I Warszawa 2003 

background image

...streicht dunkler die Geigen dann steigt ihr als Rauch 
in die Luft 
dann habt ihr ein Grab in den Wolken da liegt man 
nicht eng 
Paul Celan, 

Todesfuge 

...ciemniej ciągnijcie po skrzypkach a z dymem 
wzlecicie w powietrze Grób wtedy macie w chmurach tam się nie leży 
ciasno 
przełożył Stanisław Jerzy Lec 

background image

 

background image

„Nie!" - odpowiedziałem bez namysłu, gwałtownie, szybko i 
jakby instynktownie, jest przecież najzupełniej oczywiste, że nasz 
instynkt potrafi działać wbrew samemu sobie, że tak się wyrażę, 
nasz antyinstynkt funkcjonuje zamiast instynktu, czy nawet - 
dowcipkowałem - na jego prawach, o ile w ogóle można to uznać 
za dowcip, o ile naga, żałosna prawda może być dowcipna - 
powiedziałem wyłaniającemu się z naprzeciwka filozofowi, gdy 
tylko przystanęliśmy na chwilę w suchotniczym, rzadkim 
bukowym lesie, buczynie czy jak tam: muszę się przyznać, że w 
kwestii drzew jestem całkowitym ignorantem, potrafię rozpoznać 
jedynie sosnę, a to za przyczyną igieł, no i jeszcze platany, bo 
bardzo je lubię, do dziś mój antyinstynkt potrafi je rozpoznać, 
choć nie jest to ten pełen natchnienia, powalający niczym cios w 
głowę, ściskający w dołku, gotowy do skoku gwałtowny błysk 
rozpoznania, z jakim 

background image

poznaję to, czego nienawidzę. Nie wiem, z jakiego powodu u 
mnie wszystko zawsze musi być inaczej, a nawet jeśli wiem, 
prościej będzie, gdy będę żył w mniemaniu, że nie wiem. W ten 
sposób uniknę tłumaczenia się. Okazuje się jednak, że 
tłumaczenia niepodobna uniknąć, bezustannie coś tłumaczymy 
albo się tłumaczymy, tego wymaga od nas to niewytłumaczalne 
zjawisko i zespół uczuć, jakim jest życie, tłumaczenia żąda nasze 
otoczenie, i wreszcie my sami pragniemy wytłumaczyć się przed 
sobą, aż uda się nam wszystko wokół, włącznie z samym sobą, 
wytłumaczyć aż do końca, czyli inaczej zniszczyć - tłumaczę więc 
filozofowi, powodowany ohydnym, ale niemożliwym do 
opanowania przymusem mówienia, który zawsze bierze mnie we 
władanie, kiedy nie mam nic do powiedzenia, i który zawsze w 
restauracjach czy taksówkach, kiedy daję sowity napiwek, albo w 
sytuacjach, gdy muszę przekupić urzędowe czy półurzędowe 
osoby, łączy się u mnie z samounicestwiającą uprzejmością, jak 
gdybym nieprzerwanie błagał o życie, o to właśnie życie. Mój 
Boże. Po prostu wyszedłem na spacer do lasu, do tej karłowatej 
dębiny - na świeże powietrze - nawet jeśli jest ono cokolwiek 
zepsute - przewietrzyć głowę, że tak to nazwę, a to brzmi dobrze, 
o ile nie zgłębiamy znaczenia słów, kiedy bowiem zaczynamy go 

background image

szukać, okazuje się, że słowa nie niosą w sobie żadnego znaczenia, 
podobnie jak i moja głowa wcale nie potrzebuje, by ją wietrzyć, 
wręcz przeciwnie, jestem wyjątkowo wrażliwy na przeciągi; tu 
spędzam - spędzałem - czas, przejściowo (nie chcę się teraz 
rozwodzić nad skojarzeniami wynikającymi z tego słowa), w 
samym środku węgierskiego pogórza, w domu, który można 
nazwać domem wypoczynkowym, choć dla mnie jest on miejscem 
pracy (ja zawsze pracuję, a zmusza mnie do tego nie tylko 
konieczność zarabiania na chleb, lecz fakt, że gdybym nie 
pracował, tobym istniał, a gdybym istniał, zmusiłoby mnie to do 
najrozmaitszych, lepiej, żebym nie wiedział jakich, rzeczy, 
aczkolwiek moje tkanki, moje trzewia zapewne się domyślają, i 
dlatego właśnie pracuję bez wytchnienia: dopóki pracuję, jestem, 
gdybym zaś nie pracował, kto wie, czy w ogóle bym istniał, zatem 
podchodzę do tego poważnie i muszę podchodzić poważnie, 
ponieważ pomiędzy moją kondycją a moją pracą istnieje głęboki 
związek, to chyba zupełnie oczywiste), a więc w domu, w którym 
zyskałem prawo pobytu, wśród barwnego towarzystwa wiecznie 
wchodzących mi w drogę, podobnych do siebie jak dwie krople 
wody intelektualistów, cicho jak mysz pod miotłą siedzę w swoim 
pokoju, co      najwyżej      stukotem    maszyny    do pisania 

background image

zdradzając tajemną kryjówkę - na paluszkach przemykam 
korytarzami, jeść jednak muszę, a wtedy oni osaczają mnie przy 
stole swoją bezwzględną obecnością, na spacer też trzeba wyjść, a 
wtedy z gruba i całkiem nie na miejscu, w samym środku lasu 
wylania się z naprzeciwka ubrany w reglan i czapkę z płaskim 
daszkiem w brązowo-beżową kratkę doktor Oblath, filozof 
wypłowiałych, wąskich oczach i wielkiej, miękkiej jak 
wyrobione, wyrośnięte ciasto twarzy. Filozofia to jego zwyczajny, 
cywilny zawód, tak ma wpisane w odpowiedniej rubryce dowodu 
osobistego, że mianowicie doktor Oblath jest filozofem, podobnie 
jak Immanuel Kant czy Baruch Spinoza albo Heraklit z Efezu, tak 
jak ja jestem pisarzem i tłumaczem, tyle że nie chcę jeszcze 
bardziej się ośmieszać, wymieniając dla potwierdzenia mojego 
fachu jego największych, którzy jeszcze byli prawdziwymi 
pisarzami i - czasami - prawdziwymi tłumaczami, bo 
1 bez tego jestem wystarczająco śmieszny z tym moim zawodem, 
ale dla niektórych przekład literacki jest czymś obiektywnym, 
choćby dla władz, i nawet dla mnie samego, aczkolwiek z 
zupełnie innych powodów, profesja ta rzeczywiście ma pewne 
cechy wymierności. 
„Nie!" - zawołało, zawyło coś we mnie gwałtownie i bez namysłu, 
kiedy moja żona (notabene 

background image

już od dawna nie moja żona) po raz pierwszy coś na ten temat - na 
twój temat - wspomniała, a mój skowyt powoli, właściwie dopiero 
z upływem lat ucichł, zamieniając się we mnie w melancholijny 
ból, niczym gniew szalejącego Wotana w głośnej scenie 
pożegnania, aż wreszcie z mgły cichnących smyczków, powoli i 
złośliwie, niczym utajona choroba ujawniło się we mnie coraz 
wyraźniejsze pytanie, pytanie o ciebie, a właściwie o mnie 
samego, z twojego powodu postawionego pod znakiem 
zapytania, czy też wyrażając się jeszcze bardziej precyzyjnie (z 
tym niemal zgadzał się nawet doktor Oblath): moje istnienie jako 
możliwość twojego zaistnienia, 
a zatem ja, jako morderca, o ile 
zechcemy szukać precyzji do końca, do granic możliwości, przy 
odrobinie masochizmu jest to dopuszczalne, bo przecież, chwała 
Bogu, jest już za późno i już zawsze będzie za późno, ciebie nie 
ma, a ja z całą pewnością istnieję, chociaż tym „nie" wszystko 
zniszczyłem, starłem na proch, przede wszystkim moje nieudane, 
krótkie małżeństwo - opowiadam -opowiadam - doktorowi 
Oblathowi, doktorowi filozofii, tak dalece beznamiętnie, jak na 
ogół nie potrafię, choć czynię to z wielką wprawą, kiedy jest 
bezwzględnie konieczne. Tym razem zaś było konieczne, filozof 
nadchodził rozmarzony, dostrzegłem to natychmiast po jego 

background image

przekrzywionej na bok głowie, na której siedziała płaska, 
urwisowska czapka z daszkiem, zbliżał się niczym rozbawiony 
przechodzień, który wychylił przed chwilą kilka kieliszków i teraz 
się zastanawia, czy na mnie napaść, czy też zadowolić się 
niewielkim okupem, ale oczywiście powiedziałem coś w rodzaju: 
niestety, Oblath jednak wcale się nad tym nie zastanawiał, filozof 
nie rozmyśla o rozbojach, a jeśli już, to jawią mu się one jako 
ważne kwestie filozoficzne, a brudna robota zostaje dla 
fachowców, przecież mieliśmy już okazję czegoś podobnego 
doświadczyć, choć to oczywiste nadużycie i nieomal oszczerstwo, 
że coś takiego przychodzi mi do głowy właśnie w związku z 
doktorem Oblathem, nie znam przecież jego przeszłości i, żywię 
szczerą nadzieję, nie będzie mi o niej opowiadał. Nie, choć mnie 
zaskoczył nie mniej niedyskretnym pytaniem, niczym 
przechodzień, który interesuje się, ile mam w kieszeni pieniędzy, 
mianowicie zaczął mnie wypytywać o sprawy rodzinne, fakt, że 
zaczął od opowiedzenia mi o sobie, taka sobie zaliczka, jak gdyby 
zakładał, że kiedy się dowiem o nim wszystkiego, choć wcale 
mnie to nie interesuje, on zyska sobie prawo do mojego... ale nie 
chcę się nad tym rozwodzić, czuję, że porywają mnie za sobą litery 
i słowa, w dodatku porywają w zupełnie niewłaściwym kierunku, 

background image

w kierunku moralizatorskiej paranoi, na której ostatnio coraz 
częściej się przyłapuję i której przyczyny są dla mnie aż nazbyt 
oczywiste (samotność, izolacja, dobrowolne wygnanie), by mogły 
mnie martwić, przecież sam je wywołałem, przyczyny te jednak 
mnie nie zasmucają, to ja sam jestem ich źródłem, to ja zrobiłem 
pierwszy ruch łopatą, to ja kopię rów, który powoli, łopata po 
łopacie, muszę dla siebie wykopać, by mnie pochłonął (choć 
pewnie wykopię go nie w ziemi, lecz w powietrzu, bo tam jest 
najwięcej miejsca) - a przecież doktor Oblath zadał mi jedno 
jedyne niewinne pytanie, czy mam dzieci; zapytał z typową dla 
filozofów brutalną szczerością, nietaktownie i w dodatku w 
możliwie najgorszym momencie; no ale skąd miał wiedzieć, że 
jego pytanie, nie da się ukryć, tak mnie poruszy. Odpowiedziałem 
przemożnym przymusem mówienia, wynikającym z mojej 
samounicestwiającej uprzejmości, brzydziłem się samego siebie, 
ale odpowiadałem: „Nie!" - odpowiedziałem bez namysłu, 
gwałtownie, szybko i jakby instynktownie, jest przecież 
najzupełniej oczywiste, że nasz instynkt potrafi działać wbrew 
samemu sobie, że się tak wyrażę, nasz antyinstynkt funkcjonuje 
zamiast instynktu, czy nawet na jego prawach: ale ten potok 
głupich słów, własne, dobrowolne i niczym niewytłumaczalne 
(choć 

background image

wytłumaczeń znalazłbym wiele, a kilka z nich już, o ile pamiętam, 
wymieniłem) poniżenie musiałem sobie powetować na doktorze 
Oblacie, na panu doktorze Oblacie, doktorze filozofii, i tak go 
opisałem w samym środku karłowatego bukowego (czy niech 
będzie lipowego) lasu, jak opisałem, i wcale się nie wycofuję ani z 
płaskiej czapki z daszkiem, ani z szerokiego reglanu, ani z 
wypłowiałych, wąziutkich oczu czy z wielkiej, miękkiej jak 
wyrobione, wyrośnięte ciasto twarzy - gdyż opis ten całkowicie 
odpowiada rzeczywistości. Chodzi jedynie o to, że wszystko 
można było napisać zupełnie inaczej, spokojniej, bez takiego 
okrucieństwa, powiem nawet, że może z czułością, ale obawiam się, 
że ja już tylko tak potrafię pisać, z kroplą sarkazmu i drwiny, 
może nawet zabawnie (nie moja to rzecz oceniać), ale jakoś 
nieudolnie, jak gdyby ktoś bezustannie chwytał moje pióro, kiedy 
chce ono napisać pewne słowa, i w końcu moja ręka pisze słowa 
zupełnie inne, z których nigdy nie rodzi się opis pełen miłości, 
może po prostu dlatego, że chyba w e  m n i e  nie ma miłości, ale - 
mój Boże! -kogóż ja miałbym kochać i dlaczego. Choć doktor 
Oblath mówił bardzo ciekawie, tak bardzo, że kilka jego 
ważniejszych spostrzeżeń, które szczególnie zwróciły moją 
uwagę, na zawsze (potem powiedziałem: na wieki) sobie 
zanotowa 

background image

łem. Ze nie ma dzieci, wyznał, że nie ma nikogo poza starzejącą 
się i zmagającą z utrapieniami starości żoną, o ile dobrze go 
zrozumiałem, bo filozof wyrażał się o wiele bardziej zawile, że tak 
powiem, o wiele bardziej subtelnie, licząc na to, że sam domyślę 
się tego, czego z jego słów chcę się domyślić, i choć wcale nie 
chciałem, jednak zrozumiałem oczywiście, mimo wszystko. Że, 
ciągnął dalej doktor Oblath, fakt, iż jest bezdzietny, dopiero od 
niedawna go zajmuje, ostatnio jednak coraz częściej, teraz więc też 
nad tym się zastanawia, tutaj, na leśnej dróżce, i nie może się 
powstrzymać, by o tym nie mówić, z pewnością dlatego, że też się 
starzeje, a w związku z tym pewne możliwości, jak choćby to, że 
urodzi mu się dziecko, dla niego powoli już nie są możliwościami, 
lecz czymś zupełnie niemożliwym, nad tym wszystkim jednak 
dopiero teraz się częściej zastanawia, powiedział, i myśli o tym jak 
o pewnym „zaniedbaniu". Tu doktor Oblath przystanął na ścieżce, 
dotychczas bowiem sobie szliśmy, dwie społeczne istoty, dwaj 
mężczyźni rozmawiający wśród jesiennych liści, dwie smutne 
plamy na płótnie krajobrazu, dwie plamy burzące nigdy pewnie 
nieistniejącą harmonię natury, nie pamiętam tylko, czy to ja 
przyłączyłem się do doktora Oblatha, czy on do mnie, ale nie 
będziemy już się o to spierać, tak, oczywiście, to ja 

background image

przyłączyłem się do doktora Oblatha, pewnie dlatego, żeby się od 
niego uwolnić, bo tylko w takiej sytuacji mogłem zawrócić w 
dowolnym momencie; tu więc doktor Oblath przystanął, a jego 
nalaną, gdzieniegdzie nawet rozlaną już twarz wykrzywił grymas 
smutku, głowę przykrytą zawadiacką, urwisowską czapką 
odchylił do tyłu, wzrok zawiesił na gałęzi rosnącego naprzeciw 
drzewa, niczym marne, znoszone, ale jeszcze nadające się do 
użytku ubranie, i kiedy tak staliśmy w milczeniu, ja blisko niego, a 
on blisko drzewa, poczułem, że za chwilę stanę się świadkiem 
najbardziej poufnych zwierzeń filozofa; tak też się stało, doktor 
Oblath wreszcie przemówił i rzekł, że skoro twierdzi, iż to, co się 
wydarzyło, czy raczej co się nie wydarzyło, uważa za zaniedbanie, 
nie ma na myśli ciągłości ani abstrakcyjnego, choć przyznajmy, w 
gruncie rzeczy niosącego ulgę spokoju, że wypełnił -a kłopot w 
tym, że właśnie nie wypełnił - swoje ludzkie i ponadludzkie 
posłannictwo na tej ziemi i zapewnił, poza samym faktem 
przedłużenia gatunku, przedłużenie, przetrwanie i pomnożenie 
własnej osoby w potomstwie, co (poza przedłużeniem gatunku) 
jest transcendentalną, choć zarazem bardzo przyziemną 
powinnością człowieka wobec danego mu życia, by nie czuł się 
kaleki, niepotrzebny czy wreszcie naznaczony 

background image

piętnem impotencji; i nie ma tu wcale na myśli groźby starości, w 
której będzie pozbawiony oparcia, w istocie rzeczy obawia się 
czegoś zupełnie innego: „emocjonalnej sklerozy', tak to wyraził 
doktor Oblath, w tych właśnie słowach, kiedy znowu ruszył w 
stronę, jak się pozornie wydawało, naszego celu, choć teraz już 
wiem, że w stronę emocjonalnej sklerozy. I na tej drodze stałem się 
jego wiernym towarzyszem, a jego przejmujące słowa nad wyraz 
mocno mnie poruszyły, choć nie do końca podzielałem jego 
strach, bo ten, sądziłem (a raczej miałem nadzieję, czy też 
wiedziałem), jest chwilowy, i choć w tym sensie święty, jest wobec 
wieczności jedynie mgnieniem strachu przed czymś, co kiedy już 
nastąpi, wcale nie będzie takie straszne, i nawet nie będziemy 
pamiętać, czego się właściwie tak bardzo baliśmy, strach bowiem 
już nas opanował, nami owładnął, on należy do nas, a my 
należymy do niego. Ze to też tylko gwóźdź do trumny, do naszej 
trumny, który wbijam w powietrze (tam będzie wygodnie leżeć!) i 
może dlatego, twierdzę, choć nie mówię tego filozofowi, lecz 
jedynie sobie, nie trzeba się bać emocjonalnej sklerozy, należy ją 
zaakceptować, może nawet powitać radośnie, niczym wyciągniętą 
ku nam pomocną dłoń, która choć tylko pomaga się nam dostać 
do trumny, mimo wszystko jest pomocna: 

background image

bo przecież, panie Kappus, ten świat nie jest nam przeciwny, i nawet 
jeśli pełen jest niebezpieczeństw, musimy spróbować je polubić; 
aczkol-
wiek, wtrąciłem, choć nie mówiłem tego ani do filozofa, ani do 
pana Kappusa, szczęściarza, który dostał tyle listów od Rainera 
Marii Rilkego, lecz do siebie samego, że ja właściwie lubię tylko te 
niebezpieczeństwa, aczkolwiek uważam, że nie jest to do końca 
normalne, słyszę w tym jakiś fałsz, podobnie jak dyrygent 
natychmiast wychwytuje, kiedy w wyniku błędu w nutach rożek 
angielski zabrzmi nagle o pół tonu wyżej. Ten fałszywy ton słyszę 
nie tylko w sobie, ale także wokół siebie, w bliższym i dalszym 
kosmicznym otoczeniu, także na łonie zawistnej natury, gdy 
ponad chorymi dębami (albo bukami), cuchnącym potokiem i 
suchotniczym listowiem wstaje brudny świt, drogi panie Kappus, 
w żaden sposób nie dociera do mnie przesłanie, aby „być twórcą, 
płodzić i stwarzać", która to myśl niewiele byłaby warta, gdyby nie 
urzeczywistniała się w bezustannie potwierdzającym ją świecie, a bez 
zgodnego brzmienia tysiąca głosów zwierząt i rzeczy obróciłaby się w 
nicość... 
Tak, cóż z tego, że psują nam humor (że powiem tylko 
tyle), skoro, gdy potajemnie, w milczeniu, przyjrzymy się 
dokładnie krążeniu naszej krwi i naszym sennym koszmarom, 
okazuje się, że tak samo 

background image

potajemnie - i właśnie w tym czuję harmonię tysiąca głosów 
brzmiących we wszystkim i we wszystkich - niezłomnie nadal 
pragniemy żyć, słabi, smutni i chorzy, tak, tak też, wtedy też, 
kiedy tak bardzo nie umiemy i tak bardzo nie potrafimy żyć... I 
właśnie dlatego, ale również z tego powodu, by nie utknąć w 
sentymentalnym nastroju, w którym, tak zresztą jak we 
wszystkim, czy przynajmniej we wszystkim, w czym sam 
uczestniczę, zawsze wyraźnie słyszę fałszywy dźwięk rożka 
angielskiego, zadałem nawiązujące do jego profesji, filozoficzne, 
choć niezbyt mądre pytanie, właściwie dlaczego tak jest? dlaczego 
wszystko musi się chylić ku upadkowi? i gdzie właściwie i kiedy 
„utraciliśmy swoje prawa"? dkczego tak bezwzględnie i tak 
ostatecznie musimy wiedzieć to wszystko, co wiemy? i tak dalej, 
jak gdybym nie wiedział tego wszystkiego, co wiem, ale znowu, 
niczym strach i horror, zawładnął mną niemożliwy do 
przezwyciężenia przymus mówienia (ów horror vacui): twarz 
doktora Oblatha przybrała tymczasem wyraz twarzy 
zawodowego filozofa, zawodowego inteligenta z klasy średniej i 
średniego pogórza, żyjącego na średnim poziomie, wyznającego 
średnie poglądy, obdarzonego średnim wzrostem i średnimi 
perspektywami, jego wąziutkie oczy zginęły wśród      zmarszczek     
cynicznego, szczęśliwego 

background image

uśmiechu. Jego glos, ten naoliwiony, przywykły do mówienia 
ogródkami, pewny siebie głos, który przed chwilą zająknął się na 
moment pod ciężarem groźby zbliżających się pytań o życie, nagle 
odzyskał rzeczowość, a nawet obiektywizm; szliśmy sobie 
spacerem do domu, dwaj dobrze ubrani, w dobrej kondycji, 
dobrze odżywieni inteligenci ze średniej klasy, w średnim wieku, 
o średnich poglądach, dwaj pozostali przy życiu (każdy na swój 
sposób), dwaj ciągle jeszcze żywi, choć dwaj na pół umarli, i 
rozmawialiśmy o tym, o czym całkowicie niepotrzebnie 
rozmawiać może dwóch inteligentów. Omówiliśmy sobie, 
spokojni i znudzeni, dlaczego nie można istnieć; że samo trwanie 
życia jest w zasadzie wyrazem nieokrzesania, bo przecież w 
wyższym rozumieniu, patrząc z wyższej perspektywy, nie 
powinno być wolno istnieć, 
dlatego po prostu, że zdarzenia ciągle 
zdarzają się na nowo, i pozostańmy przy tym, za przyczynę 
doprawdy to wystarczy; nie mówiąc już o tym, że bardziej 
wykształcone umysły dawno już zabroniły istnieć bytowi. 
Wszystkiego nie pamiętam, wszystkiego już nie pamiętam, bo 
setki podobnych rozmów dźwięczało czy raczej dudniło w tej 
chaotycznej rozmowie, podobnie jak twórczą myśl budzi do życia i 
napełnia nową treścią wspomnienie miłosnej nocy - 
w każdym razie 
wszystkiego 

background image

już nie pamiętam, ale wydaje mi się, że pojawiła się jeszcze jedna 
kwestia, czy jest to możliwe, aby nieświadomy wysiłek, jaki 
podejmuje istnienie, by nadal trwać, nie jest bynajmniej oznaką 
ślepej naiwności, ale to byłaby przecież przesada i rzecz 
niemożliwa, jest więc chyba wręcz przeciwnie, wysiłek ten jest 
oznaką, że istnienie, skoro już musi, może trwać tylko 
nieświadomie. I o ile nie uda się podtrzymać życia, co oczywiście 
może się udać jedynie na pewnym wyższym poziomie (doktor 
Oblath), na to zaś nie wskazują (nasz duet) najmniejsze nawet 
oznaki, czy raczej istnieją dowody czegoś wręcz przeciwnego, a 
mianowicie zapadania się w nieświadomość... Następnie, że 
świadoma nieświadomość jest oczywistym syndromem 
schizofrenii... I dalej, skoro tak, to jedynym celem świata (to ja), 
którego zadaniem jest przetrwać (doktor Oblath), wobec braku 
wiary i kultury może być tylko katastrofa... I tak dalej dęliśmy, 
dęliśmy te fałszywe nuty, na wierzchołkach nieruchomych, 
strzelistych drzew osiadała cienka, niebieska mgła zmierzchu, a w 
niej, niczym zwarte jądro, kryła się masywna bryła domu 
wypoczynkowego, tam już czekał nakryty stół, kolacja, brzęk 
sztućców, stukot szklanek i zapowiedź rozpoczynających się 
rozmów, ale w tym też ze smutkiem dosłyszałem fałszywy rożek 
angielski; podobnie jak nie potrafiłem 

background image

ukryć, że nie mogę przecież zawrócić, by uwolnić się od obecności 
doktora Oblatha: urzeczony i dręczony wyrzutami sumienia 
(odrazą) z powodu wewnętrznej pustki, nie wiem dlaczego, ale 
właśnie pustki, skrywanej przez przymus mówienia, zostałem z 
nim do końca, by nie słyszeć, nie widzieć i nie musieć mówić o 
tym, o czym przecież należało mówić, a nawet pisać. Tak, i wresz-
cie za to wszystko ukarała mnie noc - czy może nagrodziła? - 
przynosząc przełom, nagle zerwała się wichura, z trzaskającymi 
grzmotami i groźnie jaśniejącymi błyskawicami, rysującymi na 
całym niebie suche, krótkie, czyste, dla mnie przynajmniej 
wyraźnie czytelne zygzakowate hieroglify, znajdujące kres gdzieś 
na horyzoncie 
„Nie!" - to było wszystko, co powiedziałem, i było najzupełniej 
oczywiste, że mój instynkt działa przeciw sobie, że mój 
antyinstynkt funkcjonuje zamiast instynktu, a nawet na jego 
prawach. 
„Nie!" - zaskowyczało we mnie, zawołało to coś gwałtownie i 
szybko, a mój skowyt cichł powoli, z upływem lat zamieniając się 
w paranoiczny ból, aż wreszcie powoli i złośliwie, niczym utajona 
choroba, ujawniło się we mnie coraz wyraźniejsze pytanie - czy 
byłabyś ciemnooką dziewczynką? z bladymi plamkami piegów 
wokół noska? czy upartym chłopczykiem? z wesołymi, świdrują-
cymi oczkami jak szaroniebieskie kamyczki?   

background image

moje życie postrzegane jako możliwość twojego istnienia. Wtedy 
przez całą noc zastanawiałem się nad tym jednym jedynym 
pytaniem, przy oślepiającym świetle błyskawic, w kapryśnych 
przerwach wiszącego w powietrzu szaleństwa, ze zmrużonymi 
oczyma, widzącymi na ścianach skaczące pytanie, tak więc słowa, 
które teraz przelewam na papier, traktuję jako zdania napisane 
tamtej nocy, choć podczas tamtej nocy raczej żyłem, niż pisałem, 
żyłem, czyli odczuwałem ból, ból wspomnień (miałem do tego pół 
butelki koniaku), może tylko w notesie, w zeszycie czy w 
brulionie, które zawsze przy sobie noszę, zapisałem kilka 
chaotycznych słów, ale potem nie potrafiłem ich odtworzyć, a jeśli 
nawet mi się to udawało, niczego z nich nie rozumiałem, aż 
wreszcie zapomniałem, i musiało upłynąć wiele lat, by ożyła we 
mnie tamta noc, a potem znów minęły lata, gdy wreszcie mogłem 
spróbować zapisać to, co chciałem napisać tamtej nocy, gdybym 
się wtedy zdecydował i gdyby noc nie była taka krótka, zbyt 
krótka, by opisać to, co pragnąłem opisać. Ale jak miałem pisać, 
skoro tamta noc była dopiero początkiem, może nie pierwszym, 
ale jednym z pierwszych kroków do prawdziwego zrozumienia 
długiej, długiej i kto wie gdzie się kończącej świadomej drogi 
unicestwienia samego siebie, pierwszym gwoź 

background image

dziem do trumny, którą - teraz wiem już na pewno - 
przygotowałem sobie w chmurach. I kwestia - mojego życia 
postrzeganego jako możliwość twojego zaistnienia - okazała się 
dobrym przewodnikiem, tak jak gdybyś mnie prowadziła, 
trzymając maleńką, drobną rączką, ciągnęła za sobą na tej drodze, 
która w rezultacie nie prowadzi do niczego innego, jak do całko-
wicie zbytecznego i całkowicie nieodwracalnego poznania 
samego siebie, i którą przemierzyć można - co to znaczy „można", 
tu „trzeba" nie jest wystarczająco mocnym słowem - jedynie za 
cenę pokonania i odrzucenia piętrzących się na niej przeszkód i 
trudności; po pierwsze, odrzucić musiałem moją inteligencką 
egzystencję, a raczej, że się tak wyrażę, musiałem się z niej 
wyrwać z korzeniami, nawet jeżeli taka postawa była dla mnie 
niczym prezerwatywa, jak gdybym był ostrożnym, ale 
niewybrednym kochankiem wśród chorych na AIDS, czy jak 
gdybym się nim stał, bo przecież już od dawna nie jestem 
należącym do średniej klasy inteligentem czy w ogóle 
inteligentem, nie jestem nikim, urodziłem się jako prywatny 
człowiek, 
powiedział kiedyś J.W.G., i pozostałem prywatnie 
pozostałym przy życiu, mawiam sobie, jestem co najwyżej tłuma-
czem, skoro już jestem i być muszę. Kiedy więc mimo 
niesprzyjających okoliczności udało mi się 

background image

ostatecznie usunąć z mojej drogi żałosną egzystencję odnoszącego 
sukcesy węgierskiego pisarza, choć, jak mówiła moja żona (już 
dawno czyjaś inna żona), miałem do tego wszelkie predyspozycje 
(wtedy trochę mnie to przerażało), nie chciała wprawdzie, żebym 
porzucił swoje artystyczne czy jakiekolwiek inne zasady, mówiła 
jedynie, twierdziła moja żona, żebym w siebie uwierzył, że im 
bardziej, czy im mniej porzucę moje artystyczne czy jakiekolwiek 
inne zasady, tym bardziej będę się musiał starać o zrealizowanie 
tych zasad, czyli o zrealizowanie samego siebie, o sukces, 
powiedziała moja żona, przecież do tego dążą wszyscy, także 
najwięksi pisarze świata, więc nie oszukuj się, powiedziała moja 
żona, jeżeli nie pragniesz sukcesu, po co w ogóle piszesz?, 
zapytała, pytanie niewątpliwie było podchwytliwe, ale jeszcze nie 
czas, bym się nad nim zastanawiał; najsmutniejsze w tym 
wszystkim było to, że przejrzała mnie na wylot i prawdopodobnie 
się nie myliła, prawdopodobnie istotnie mam - miałem - wszelkie 
predyspozycje, by wieść żałosną egzystencję odnoszącego sukcesy 
węgierskiego pisarza, której pułapki były mi dobrze znane i do 
której, tak, mam - miałem - pewne skłonności, a gdybym nawet 
ich nie miał, mógłbym je posiąść - czy mogłem je posiąść 
-gdybyn^Jjfk^ całą swoją niepewność i strach 

background image

przed życiem obrócił w ślepe, pozbawione zahamowań, 
przemożne, intrygujące, choć niebudzące zachwytu, ale 
efektowne samouwielbienie, gdybym zamienił je w paranoję 
moralizatorstwa i niekończących się oskarżeń; a nawet, i tu nie-
bezpieczeństwo jest jeszcze większe, jeszcze większe skłonności 
miałem, by wieść egzystencję węgierskiego pisarza 
nieodnoszącego sukcesów, a nawet nieudacznika, i tu znowu 
przypomina mi się moja żona, która i w tym miała rację, że kiedy 
człowiek stanie na drodze do sukcesu, to albo go odnosi, albo nie, 
trzeciej drogi nie ma, i rzeczywiście, jedno i drugie, jeśli nawet w 
innym sensie, jest żałosne, z tej oto przyczyny, podobnie jak 
ucieka się w alkoholizm, ja schroniłem się w obiektywne upojenie 
artystycznym przekładem... I kiedy przypominam sobie słowa 
mojej żony, której już od dawien dawna nie wspominam, a jeśli 
już, to tylko wtedy, gdy bardzo rzadko, przez przypadek czy bez 
przypadku gdzieś się spotkamy, raczej jednak bez przypadku i z 
reguły z jej inicjatywy, ona bowiem, sądzę, czuje wobec mnie jakąś 
nostalgię pomieszaną z zupełnie pozbawionym podstaw 
poczuciem winy, tak mi się przynajmniej wydaje, tak jakoś mi się 
wydaje, i wtedy sobie myślę, że jej nostalgia wynika ze 
wspomnień własnej młodości i tych kilku krótkich, straconych ze 
mną lat, a całko 

background image

wicie bezzasadne, choć w jej odczuciu najprawdziwsze poczucie 
winy spowodowane zostało brakiem oporu z mojej strony, czyli 
tym, że ja nigdy o nic jej nie oskarżałem; ale - mój Boże! -o co 
miałem ją oskarżać, chyba nie o to, że pragnęła żyć? Tak więc, 
kiedy przypominam sobie jej słowa, przypomina mi się ona sama i 
moje całkowicie nieudane, krótkie małżeństwo, przypomina mi 
się i staje mi przed oczyma jak żywa. I kiedy delikatnie, z miłością, 
a jednocześnie chłodno i rzeczowo, jak mam zwyczaj na wszystko 
patrzeć, przyglądam się wystygłym zwłokom mojego 
małżeństwa, muszę się powstrzymywać, by słów byłej żony, 
których jako małżonek, cóż, słuchałem ze złością, nie przekuć w 
tanie, plugawe zwycięstwo; ale tamtej nocy, której wszystko stało 
się dla mnie jasne, nocy, kiedy z dystansem spojrzałem na własne 
małżeństwo, nie wiedziałem jeszcze, iż fakt, że nie rozumiem, 
najlepiej wskazuje, że tamtej właśnie nocy stało się dla mnie jasne, 
że w tych słowach przemawiał przez moją żonę instynkt życia, że 
to jej instynkt życia potrzebował mojego sukcesu, by dzięki niemu 
mogła zapomnieć o wielkim pechu, jaki ją spotkał w dniu 
własnych narodzin; znienawidzony, niezrozumiały, niesamowity 
pech, który ja postrzegałem nie jako pech, ale wręcz przeciwnie, 
jako zwycięstwo, nie, to może 

background image

przesada, ale powiedzmy, jako delikatną perłową muszlę, 
bezwiednie i natychmiast, od pierwszej chwili naszej znajomości, 
kiedy gdzieś tam, w jakimś mieszkaniu, w tak zwanym 
towarzystwie nagle wyłoniła się spośród innych rozmawiających, 
niczym z ohydnej, nieforemnej, a jednak bliskiej, dyszącej niczym 
żywe mięso materii, falującej, rozkurczającej się i drgającej, jak 
gdyby wydawała z siebie życie; kiedy więc wyrwała się z niej i 
szła po zielononiebieskim dywanie, jak gdyby kroczyła po morzu, 
pozostawiwszy za sobą rozpłatanego delfina, kroczyła zwycięsko 
i trwoż-nie w moim kierunku, natychmiast, bez zastanowienia 
pomyślałem: „Ale ładna Żydówka!..." I teraz też mi się zdarza, 
kiedy bardzo rzadko i wyłącznie z inicjatywy mojej (byłej) żony 
gdzieś się z nią spotkam i spojrzę na jej pochyloną do przodu 
głowę, opadające na twarz gęste włosy, jak przy kawiarnianym 
stoliku wypisuje mi recepty na środki uspokajające, nasenne, 
odurzające i ogłupiające, bym wytrzymał jakoś do końca, skoro 
już muszę wytrzymać, żebym odrętwiały patrzył, słuchał i czuł, 
skoro już muszę patrzeć, słyszeć i czuć, jednak nie mówię, ale po 
co mam mówić, sam przecież wiem, dlaczego to robię, stwarzam 
pozory, że te notatki dotyczą kogoś, także innych osób, skoro jest 
oczywiste, że dotyczą, piszę, bo muszę pisać, a kiedy piszemy, 

background image

prowadzimy dialog, jak gdzieś przeczytałem, dopóki istniał Bóg, 
prawdopodobnie prowadziliśmy dialog z Bogiem, a teraz, kiedy Bóg 
już nie istnieje, człowiek może prowadzić dialog z innymi ludźmi 
czy w najlepszym razie z samym sobą, mówić do siebie czy gderać 
pod nosem, wszystko jedno, słowem, nie powiedziałem jeszcze, że 
moja żona (już dawno czyjaś inna żona) jest lekarzem, no, nie aż 
tak bardzo lekarzem, bo tego nawet przez krótki czas bym nie 
wytrzymał, jest tylko dermatologiem, ale swój zawód traktuje 
bardzo poważnie, tak jak zresztą wszystko; także kiedy wypisuje 
recepty (gdyż ja tak paskudnie, tak podstępnie wykorzystuję we 
własnym interesie nasze przypadkowe i całkiem niewinne 
randki), czasem też sobie myślę: „Ale ładna Żydówka!" Teraz 
myślę tak znużony, pełen żalu nad sobą i nad nią, nad wszystkimi 
i nad wszystkim, żałośnie, już nie tak jak wtedy: „Ale ładna 
Żydówka!": właśnie tak jak myślałem wtedy, naturalnie i 
haniebnie, aż do bólu mojej męskości, tak jak pomyślałby sobie 
każdy podły samiec, taki właśnie macho, który zalicza wszystkie, 
jak każdy inny podły facet, który myśli sobie: Ale ładna Żydówka, 
Ale ładna Cyganka, Ale dobra Murzynka, Francuzki, Okularnice, 
stary, Kobieta z dużym biustem, Kobieta z dużym tyłkiem, Z 
małym biustem, Ale z dużym tyłkiem, 

background image

i tak dalej, i tak dalej. A nawet gdybym sam się nie domyślił, inni 
mnie nauczyli, że wcale nie tylko podłe samce tak myślą, 
przenigdy, ale również podłe samice myślą dokładnie to samo czy 
dokładnie tak samo, choć na odwrót, co w ostatecznym rezultacie 
oznacza przecież to samo, 
czym się niedawno przekonałem w kawiarence oświetlonej 
niczym akwarium, gdzie właśnie czekałem na moją - byłą - żonę, a 
przy sąsiednim stoliku rozmawiały dwie młode, ładne kobiety, 
1 nagle mój świat stanął na głowie, dosłownie, poczułem nagły 
ucisk w żołądku, jak gdybym spadał w przepaść mojego 
dzieciństwa i prześladujących mnie natręctw, a ich korzenie 
sięgały pewnego szokującego widoku, który pozostawił we mnie 
na całe życie ślad, zaskakującego widoku, z którym później, kto 
wie dlaczego, kto bowiem zna tajemnice ludzkiej duszy, ten 
później chciałby się od nich uwolnić, gdyż są nie tylko odrażające, 
ale i nudne, widoku, z którym się później utożsamiałem tak 
bardzo, że aż nierealnie, niech się posłużę tym nic nieznaczącym 
słowem, a jednak nieomal czułem, że sam staję się tym widokiem, 
że on jest mną, tak jak roztoczył się przede mną w pewnej brudnej, 
zatęchłej wsi na nizinie Ałfóld, dokąd wysłano mnie na wakacje. 
Tak, początkowo mieszkałem tam u Żydów, mam na myśli 
prawdziwych Żydów, a nie takich, 

background image

jakimi my byliśmy, miejscy, budapeszteńscy, nijacy Żydzi, ale ma 
się rozumieć, również nie chrześcijanie, tacy sobie Żydzi 
nie-Zydzi, którzy przestrzegają wprawdzie postu w Jom Kippur, 
przynajmniej do południa, nie, ciotki i wujowie (nie pamiętam już 
dokładnie pokrewieństwa, po co miałbym zresztą pamiętać, już 
dawno temu znaleźli grób w powietrzu, dokąd puszczono ich z 
dymem) byli prawdziwymi Żydami, rano modlitwa, wieczorem 
modlitwa, przed jedzeniem modlitwa, przy winie modlitwa, poza 
tym byli porządnymi ludźmi, oczywiście dla chłopca z 
Budapesztu potwornie nudnymi, ciężkie, tłuste jedzenie, gęś, 
czulent i kugel, chyba wybuchła już wojna, a u nas ciągle jeszcze 
była cisza i spokój, najwyżej zaciemniali domy, Węgry były wyspą 
pokoju w płonącej Europie, tu nie może zdarzyć się to, co, dajmy na 
to, w Niemczech czy w Polsce, czy w Protektoracie Czech, czy we 
Francji, Chorwacji, czy Słowacji, słowem, co działo się wszędzie 
wokół, nie, tutaj nie, skądże znowu; tak, i rano nieostrożnie 
zajrzałem do sypialni, po czym bezszelestnie, skowycząc w 
środku, wyszedłem, bo ujrzałem coś tak potwornego, coś, co 
wydało mi się tak obsceniczne, że choćby z racji wieku nie czułem 
się na to przygotowany: przed lustrem siedziała łysa kobieta w 
czerwonym szlafroku. 
Musiało upłynąć trochę czasu, aż przerażony 

background image

i zmieszany rozpoznałem w tej kobiecie ciotkę, którą za chwilę, 
tak jak co dzień, zobaczyłem z dziwnie rzadkimi i sztywnymi, ale 
zwykłymi rudobrązowymi włosami; nie śmiałem jednak pisnąć 
ani, rzecz jasna, zapytać, z całej siły starałem się mieć nadzieję, że 
nie zobaczyła, że ją widziałem, żyłem w ciężkiej atmosferze 
skandalu i strasznej tajemnicy, ciotka rozebrana, z błyszczącą 
głową, przypominająca wystawowy manekin raz budziła w mojej 
wyobraźni skojarzenia z trupem, a raz z kimś nad wyraz 
nieprzyzwoitym, w kogo przemienia się każdej nocy; dopiero 
wiele później odważyłem się w domu zapytać, czy dobrze 
widziałem, bo sam zaczynałem już mieć wątpliwości; i wcale nie 
uspokoiła mnie roześmiana twarz ojca, nie wiem dlaczego, ale 
jego śmiech wydał mi się frywolny, frywolny 
1 niszczycielski, czy może tylko autodestrukcyjny, choć takie 
słowa - byłem przecież dzieckiem -jeszcze były mi obce, jego 
śmiech wydał mi się po prostu głupi, nie rozumiał mojego 
przerażenia, mojej odrazy, pierwszej w moim życiu spekta-
kularnej metamorfozy: że zamiast znanej ciotki siedzi przed lustrem 
łysa kobieta w czerwonym szlafroku, 
nie, w ogóle nie pojmował mojej 
grozy, jeszcze ją powiększał i z nadzwyczajnym humorem 
wszystko mi tłumaczył, a ja z tych jego tłumaczeń nic a nic nie 
rozumiałem, widziałem jedynie 

background image

nieczystą zgrozę faktów, tajemniczą i niezbadaną rzeczywistość, 
tłumaczył mi, że ciotki są poli-szami, kobietami wywodzącymi się z 
poliszów, którym religia nakazuje golić włosy i nosić peruki, czyli 
szejtl; później, kiedy fakt, że jestem Żydem, zaczął mieć dla mnie 
coraz większe znaczenie, kiedy powoli wychodziło na jaw, że 
oznacza to wyrok śmierci, ujrzałem ten niepojęty, dziwaczny fakt, 
że jestem Żydem, z innej, bliższej perspektywy, i nagle dotarło do 
mnie, że wreszcie rozumiem, kim jestem: siedzącą przed lustrem łysą 
kobietą w czerwonym szlafroku. 
Było to dla mnie jasne, choć może nie 
najprzyjemniejsze, a przede wszystkim nie do końca zrozumiałe, 
nie da się jednak ukryć, doskonale określało moją niemiłą i nie do 
końca zrozumiałą sytuację, żeby nie powiedzieć, moją 
przynależność. Aż wreszcie się wszystko poukładało, określenia 
przestały mi być potrzebne, wreszcie pogodziłem się z myślą, że 
jestem Żydem, podobnie jak mam zwyczaj powoli się godzić z 
innymi niemiłymi i nie bardzo zrozumiałymi myślami, choć to 
oczywiście taka zgoda pod przymusem, wypływająca ze świado-
mości, że wszystkie te niemiłe, a przede wszystkim nie do końca 
zrozumiałe myśli przestaną istnieć, kiedy sam przestanę istnieć, a 
do tego czasu myśli te mogą być bardzo użyteczne, na przykład 
myśl o moim żydostwie jako fakcie 

background image

niezbyt przyjemnym, a zwłaszcza niezupełnie zrozumiałym, 
który w dodatku czasami może się okazać niebezpieczny dla 
życia, ale dla mnie (i mam nadzieję, a nawet wierzę, że co do tego 
wcale nie wszyscy muszą się ze mną zgodzić, wierzę, że są tacy, 
którzy uczynią z tego zarzut, a nawet sądzę, że mnie znienawidzą, 
Żydzi i nie-Zydzi, filo- i antysemici), powtarzam, dla mnie kryła 
się w tym użyteczność tej myśli, tylko tak potrafiłem ją traktować, 
tak i nie inaczej: nie jako niemiłą, a zwłaszcza niezrozumiałą, w 
dodatku czasami niebezpieczną rzeczywistość, którą musimy 
polubić 
właśnie z powodu jej zagrożeń, choć jeśli idzie o mnie, nie 
widzę po temu żadnych powodów, być może dlatego, że już od 
dawna nie czynię najmniejszych starań, by, że się tak wyrażę, żyć 
w harmonii z ludźmi, z naturą, czy nawet z samym sobą, co 
więcej, dostrzegam w tym jakąś moralną nędzę, jakąś obrzydliwą 
perwersję, niczym w kompleksie Edypa czy ohydnym 
kazirodczym związku pomiędzy rodzeństwem. Tak, siedziałem 
sobie i czekałem na moją - byłą - żonę, w kawiarence oświetlonej 
jak akwarium, czekając na mnóstwo nowych recept, nie myśląc 
nawet o mojej niemiłej i nie do końca zrozumiałej, od czasu do 
czasu zagrożonej egzystencji, a przy sąsiednim stoliku 
rozmawiały dwie kobiety, ja tymczasem zacząłem niechcący 

background image

podsłuchiwać, były ładne, jedna była raczej blondynką, druga 
raczej brunetką, i choć co chwilę psuły mi humor (że tyle o tym 
powiem), w skry-tości jednak, gdy dobrze się przypatrzę krążeniu 
własnej krwi i swoim sennym koszmarom, w skry-tości ciągle 
jeszcze lubię ładne kobiety, czuję do nich wieczny, 
niepohamowany, że tak powiem, naturalny pociąg, który choć 
pozornie wydaje się banalny i oczywisty, w istocie rzeczy jest 
tajemniczy, bo ode mnie niezależny i dlatego właśnie irytujący i 
trudny do opanowania z taką łatwością, jak, powiedzmy, miłość 
do platanów, które po prostu uwielbiam za rozłożyste, łaciate 
pnie, fantastycznie bujne gałęzie i wielkie, pożyłko-wane, w 
odpowiednich porach roku opadające niczym zwisająca dłoń 
liście. I kiedy jako bierny słuchacz włączyłem się w ich rozmowę, 
której poufny, ściszony do szeptu ton wskazywał na doniosłość 
poruszanego tematu, natychmiast usłyszałem: „...Nie wiem, ale ja 
nie mogłabym z obcym... Z Murzynem, z Cyganem czy z Ara-
bem..." Tu umilkła, ale czułem, że jedynie się zastanawia, poczucie 
rytmu mówiło mi, że to jeszcze nie koniec, że coś jeszcze usłyszę, i 
już chciałem wygodnie rozsiąść się na krześle, bo oczywiście 
dobrze wiedziałem, co zaraz usłyszę, pomyślałem sobie, że skoro 
tak bardzo musi się nad tym głowić, zaraz jej podpowiem, i wtedy 

background image

z goryczą dodała: „...czy z Żydem", i wtedy, zupełnie 
niespodziewanie, bo przecież na to czekałem, nadsłuchiwałem, 
wręcz sam się dopra-szałem, nagle mój świat stanął na głowie, 
poczułem ściskanie w dołku, jak gdybym spadał, i pomyślałem, że 
jeżeli ta kobieta teraz na mnie spojrzy, zamienię się w siedzącą 
przed lustrem łysą kobietę w czerwonym szlafroku, 
od tego prze-
kleństwa nie ma ucieczki, pomyślałem, nie ma, nie ma ucieczki, 
nie ma, pomyślałem, jest jedna jedyna droga, myślałem, muszę 
natychmiast wstać i dać tej kobiecie w pysk albo ją przerżnąć. Nie 
muszę chyba mówić, że nie zrobiłem ani jednego, ani drugiego, 
tak jak nie zrobiłem wielu innych rzeczy, o których wielekroć i nie 
bez przyczyny myślałem, że powinienem je zrobić, tyle że nie były 
to sprawy podlegające kategorycznemu imperatywowi, których 
zaniedbanie mogłoby mnie słusznie zastanowić; mój gniew 
jeszcze nie zapłonął, a już zdążył wystygnąć, ale niczym cień 
podążały za mną paskudne, choć dobrze znane myśli - po co mam 
przekonywać te kobiety, czy nawet samego siebie, przecież ja już 
od dawna jestem o wszystkim przekonany, robię to, co muszę 
robić, choć nie wiem po co, a jednak to robię, w nadziei czy ze 
świadomością, że kiedyś nie będę musiał, i będę mógł się 
wyciągnąć spokojnie na wygodnym legowisku, 

background image

jak ktoś, kto sobie na to porządnie zapracował, krzyczeli, żebym 
kopał sobie grób, a ja, choć tyle lat już upłynęło - mój Boże - ciągle 
jeszcze kopię- Wreszcie nadeszła moja żona, a ja, poruszony do 
żywego, od razu bezwiednie pomyślałem: „Ale ładna Żydówka!", 
szła po zielono-niebieskim dywanie, jak gdyby kroczyła po mo-
rzu, zwycięsko i trwożnie, w moim kierunku, chciała przecież ze 
mną porozmawiać, właśnie się dowiedziała, że ja to jestem ja, B., 
pisarz i tłumacz, czytała „jakiś mój tekst" i musi koniecznie o nim ze 
mną porozmawiać, powiedziała (wówczas przyszła, a dzisiaj 
była) żona, wtedy jeszcze była młoda, piętnaście lat młodsza ode 
mnie, choć wtedy ja też nie byłem jeszcze taki stary, choć 
właściwie już i wtedy byłem stary, tak jak zawsze. Tak, tak ją 
właśnie teraz widzę, wśród mojej nocy, mojej wielkiej, pełnej 
błyskawic nocy, w czasie której wszystko stało się dla mnie jasne, i 
ciemnej nocy, która przyszła później, o wiele później: I wonder why 
I spend my lonely nights dreaming of the song... and I am again with you, 
pogwizdywałem zdumiony, że gwiżdżę, w dodatku gwiżdżę 
Stardust Melody, którą zawsze gwizdaliśmy razem, choć ja sam 
miałem zwyczaj gwizdać wyłącznie Gustawa Mahlera, tylko i 
wyłącznie Dziewiątą Symfonię Gustawa Mahlera. Ale to chyba bez 
znaczenia. Gdyby ktoś przy 

background image

padkiem nie znał Dziewiątej Symfonii Gustawa Mahlera, której 
nastrój pozwoliłby mu z całą pewnością odgadnąć, jakie mam 
usposobienie, gdyby go to tylko interesowało, gdyby był ciekaw i 
nie chciał się ograniczać do otrzymanych jedynie ode mnie 
informacji, z których oczywiście też mógłby wyciągnąć potrzebne 
wnioski. When our love was new and each kiss a revelation... 
„Nie!" - zaskowyczało coś we mnie, zawołało, że nie chcę już 
pamiętać, nie chcę na tym pustkowiu maczać w ekspresowej 
herbacie kocich języczków zamiast magdalenek, nieznanych, pra-
wie niedostępnych, choć oczywiście chcę pamiętać, chcę, nie chcę, 
nie mogę zrobić nic innego, jeśli piszę, pamiętam, muszę 
pamiętać, choć nie wiem, dlaczego muszę pamiętać, zapewne, 
żeby wiedzieć, pamięć jest wiedzą, po to żyjemy, abyśmy 
pamiętali o tym, co wiemy, gdyż tego, co wiemy, niepodobna 
zapomnieć, nie bójcie się, dzieci, nie powoduje mną „moralny 
obowiązek", nie, uwierzcie mi, proszę, po prostu nie potrafimy, nie 
umiemy zapominać, tak już zostaliśmy stworzeni, po to żyjemy, 
abyśmy wiedzieli i pamiętali, i być może, prawdopodobnie, a 
nawet z pewnością, dlatego posiadamy wiedzę i posiadamy 
pamięć, aby ktoś mógł się za nas wstydzić, kiedy już przyjdzie na 
ten świat, tak, to dla niego posiadamy pamięć, dla tego, który jest 
albo któ 

background image

rego nie ma, przecież to zupełnie wszystko jedno, jest albo go nie 
ma: w końcu to obojętne, najważniejsze, abyśmy pamiętali, 
wiedzieli i pamiętali, że ktoś - ktokolwiek by to był - kiedyś będzie 
się za nas albo (być może) z naszego powodu wstydził, jeśli zaś 
idzie o mnie, gdybym na czarnej niszy ludzkości uderzył w ten 
mój wyjątkowy, odświętny, że tak powiem, uświęcony ton, a 
nawet, skoro już uciekamy się do wielkich słów: gdyby z moich 
najświętszych wspomnień ulotnił się gaz i chrapliwym 
gardłowym głosem zabrzmiało Der springt noch auf, ostatnie Sz'ma 
Izrael 
Ocalałych z Warszawy, a po nim rozległ się huk końca 
świata... A potem każdego dnia odradzało się we mnie zatajane 
dotychczas zaskoczenie, oto proszę, a jednak, a jednak, jednak 
urwałem się im, ich sprang doch auf, w dodatku ciągle jeszcze tu 
jestem, choć nie wiem dlaczego, przez przypadek, tak jak przez 
przypadek się urodziłem, jestem wspólnikiem występku, jakim 
były moje narodziny, i wspólnikiem występku, jakim był fakt 
przeżycia, dobrze, mogę się zgodzić, że moje przetrwanie jest 
jeszcze bardziej haniebne, zwłaszcza kiedy robimy wszystko, aby 
przetrwać: no ale to wszystko, nic ponadto, że nie miałem ochoty 
jak głupiec nabrać się na tę sentymentalną gadaninę o 
przetrwaniu i bicie się w piersi, mój Boże!, człowiek nigdy nie jest bez 
winy, 
i to 

background image

wszystko, przeżyłem, więc jestem, myślałem, nie, właściwie nic 
nie myślałem, byłem, całkiem zwyczajnie, jak ten Ocalały z 
Warszawy, albo buda-peszteńczyk, który przetrwał i nie czyni z 
tego problemu, nie czuje potrzeby, by szukać potwierdzenia, fakt, 
że przetrwał, pozbawiony jest w jego świadomości celu, nie chce 
swego przetrwania obracać w zwycięstwo, nawet ciche, dyskretne 
i poufne, choć jedyne w swoim rodzaju prawdziwe, jedyne możliwe 
zwycięstwo, jakim byłoby przetrwanie w potomstwie - w 
potomku -w tobie - przedłużone i zwielokrotnione przeżycie - 
byłby to - dalszy ciąg życia, nie, nie myślałem 
tym, nie sądziłem, że powinienem o tym myśleć, aż wreszcie 
przyszła tamta noc, której wszystko stało się dla mnie jasne i 
jednocześnie pogrążone w całkowitym mroku, a przede mną 
stanęło pytanie (czy mówiąc ściśle, za mną, za moim dawno 
przeżytym życiem, dzięki Bogu, że tak późno, 
1 teraz już zawsze będzie za późno), pytanie, czy byłabyś 
ciemnooką dziewczynką? z bladymi plamkami piegów wokół 
noska? czy upartym chłopczykiem? z wesołymi, świdrującymi 
oczkami jak szaroniebieskie kamyczki? - tak, moje życie 
postrzegane jako możliwość twojego istnienia, w ogóle 
postrzegane z surowością i smutkiem, bez gniewu i nadziei, tak 
jak postrzegamy przedmioty. Mówię, o niczym nie myślałem, 
choć, 

background image

powiadam, należało. Dlaczego odbywała się tu w tajemnicy jakaś 
krecia robota, intrygi i knowania, o których powinienem był 
wiedzieć, i naturalnie wiedziałem, sądziłem tylko, że to coś 
innego, niż okazało się w rzeczywistości, ale co? Nie wiem, 
podejrzewam jedynie, że coś bardzo obiecującego, jestem niby ten 
ślepy starzec, który słysząc dźwięczne odgłosy kopaczy, myśli, że 
ci odkrywcy kopią jakiś podziemny korytarz, podczas gdy oni 
kopią grób, w dodatku grób dla niego samego. Słowem, 
przyłapałem się na tym, że piszę, muszę pisać, choć nie wiem 
dlaczego, fakt, spostrzegłem się, że pracuję bezustannie, jak 
szalony, zawsze pracuję, a zmusza mnie do tego nie tylko 
konieczność zarobienia na chleb, lecz fakt, że gdybym nie 
pracował, tobym istniał, a gdybym istniał, zmusiłoby mnie to do 
najrozmaitszych, lepiej nawet, żebym nie wiedział jakich rzeczy, 
aczkolwiek moje tkanki, moje trzewia zapewne się domyślają, i 
dlatego właśnie pracuję bez wytchnienia: dopóki pracuję, jestem, 
gdybym zaś nie pracował, kto wie, czy w ogóle bym istniał, zatem 
podchodzę do pracy i muszę podchodzić poważnie, bo pomiędzy 
moją kondycją a moją pracą istnieje głęboki związek, to chyba 
zupełnie oczywiste i całkowicie nienormalne, bo co będzie, jeśli 
znajdą się inni, w dodatku niejeden, którzy podobnie jak ja piszą, 
bo wydaje się im, że muszą 

background image

pisać, a przecież nie każdy z nich naprawdę musi pisać; ja, nie ma 
wątpliwości, musiałem, nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się 
to jedyne wyjście, nawet jeżeli wcale nie było to wyjście, z drugiej 
zaś strony była to taka sytuacja bez wyjścia, która nawet, gdyby 
owo wyjście istniało, budziłaby we mnie niedosyt i 
niezadowolenie. Patrząc wstecz: chyba w pisaniu szukałem 
ucieczki (i nie bez przyczyny, sądziłem bowiem, że uciekam w 
inną stronę, kierując się ku innemu celowi, aniżeli naprawdę 
uciekałem i nadal uciekam), ucieczki i ratunku dla samego siebie, 
a poprzez to (mojego) świata materialnego czy, używając wielkich 
słów, (mojego) świata duchowego i szansy zachowania go dla 
niego czy dla kogokolwiek innego - kto w przyszłości będzie się 
za nas czy (ewentualnie) z naszego powodu wstydził; i wreszcie 
musiała nadejść ta noc, że wśród ciemności ujrzałem i pojąłem 
naturę mojej pracy, która w istocie rzeczy nie jest niczym innym 
jak dalszym kopaniem tego samego grobu, który inni zaczęli 
kopać dla mnie w powietrzu, ale nie wystarczyło im czasu, by 
skończyć, w pośpiechu, nawet bez żadnej szatańskiej drwiny, 
skądże, tylko tak, byle jak, nie rozglądając się wokół, wcisnęli mi 
do ręki narzędzie i zostawili samego, bym dokończył, tak jak 
potrafię, zaczętą przez nich pracę. Tak więc wszelka moja wiedza 
była wiedzą prowadzącą do tamtej 

background image

wiedzy, cokolwiek robiłem, wszystko przemieniało się we mnie w 
tę wiedzę, która prowadziła do tej wiedzy, podobnie moje 
małżeństwo, jak i to, że 
„Nie!" - powiedziałem bez namysłu, gwałtownie, szybko i jakby 
instynktownie, owszem, instynktownie, jeszcze wtedy 
instynktownie, choć także głosem mojego sprzeciwiającego się 
naturalnemu instynktowi antyinstynktu, który stawał się powoli - 
czy stał - moim naturalnym instynktem, a nawet moją naturą; owo 
„nie" nie było zatem decyzją, którą bym sam podejmował - podjął 
-gdybym wybierał pomiędzy „tak" a „nie", otóż nie, owo „nie" 
było wyrazem wiedzy, było decyzją, ale nie decyzją podjętą czy 
możliwą do podjęcia przeze mnie samego, było decyzją o mnie, 
nawet nie tyle decyzją, co uznaniem wyroku, o tyle 
równoznacznym z decyzją, że nie próbowałem mu się sprzeciwić, 
a to, nie ulega najmniejszej wątpliwości, było błędnym wyborem, 
jak bowiem może człowiek podejmować decyzję, która stoi w 
sprzeczności z jego losem, że się tak górnolotnie wyrażę, przez 
który - przez los -najczęściej rozumiemy coś, czego właściwie nie 
rozumiemy, czyli samych siebie, to podstępne, niepoznane, 
bezustannie obracające się przeciw nam coś, obce i wyalienowane, 
obrzydliwie płaszczące się przed władzą, jaką nad nami sprawuje, 

background image

to coś, co dla ułatwienia nazywamy po prostu losem. Skoro jednak 
nie chciałem postrzegać własnego życia jako pasma kolejnych 
przypadków poprzedzonych podobnie przypadkowymi 
narodzinami, gdyż byłoby to chyba dość niegodziwe traktowanie 
życia, a ja traktuję je raczej jako drogę poznania, która zaspokaja 
moją próżność, w obecności doktora Oblatha, że tak powiem, w 
asyście doktora Oblatha musiałem poruszyć kwestię: moje życie 
postrzegane jako możliwość twojego zaistnienia, 
która w świetle 
ciągłego poznawania i w cieniu mijającego czasu przybrała 
wreszcie ostateczną postać: twoje nieistnienie postrzegane jako 
konieczne i ostateczne zniszczenie mojego istnienia. 
Gdyż tylko tak zys-
kuje sens to wszystko, co się wydarzyło, co zrobiłem, co ze mną 
zrobiono, tylko tak może mieć sens moje bezsensowne życie i 
dalsza praca nad tym wszystkim, co kiedyś rozpocząłem, nad 
życiem i pisaniem, obojętne nad czym, nad jednym i nad drugim, 
bo przecież pióro jest moją łopatą, kiedy patrzę przed siebie, 
widzę tylko to, co jest za mną, kiedy spoglądam na papier, spo-
glądam wyłącznie w przeszłość: i szła po ziełono-niebieskim dywanie, 
jak gdyby kroczyła po morzu, 
chciała ze mną porozmawiać, właśnie 
się dowiedziała, że ja to jestem ja, B., pisarz i tłumacz, czytała „mój 
tekst" i musi koniecznie o nim 

background image

z

e mną porozmawiać, powiedziała, i rozmawialiśmy, aż trafiliśmy 

do łóżka - mój Boże! -i później też rozmawialiśmy, w trakcie, bez 
przerwy. Tak, pamiętam, zaczęła od tego, czy poważnie myślę, 
tak jak mówiłem podczas tamtej gorącej dyskusji, nie wiem, jak 
mówiłem, odpowiedziałem, rzeczywiście nie pamiętałem, tyle 
różnych rzeczy mówiłem, szykując się do wyjścia „po angielsku", 
denerwowała mnie i nudziła dyskusja, podczas której mówiłem 
powodowany wiecznym, znienawidzonym przymusem mówie-
nia, przymusem mówienia, który zazwyczaj mnie opanowuje, 
kiedy chcę milczeć, który nie jest niczym innym, jak głośnym 
milczeniem, wyartykułowanym milczeniem, jeśli wolno mi się 
uciec do tego paradoksu: poprosiłem więc, żeby zwracała mi 
uwagę, zdławionym, schrypniętym głosem wyznaczyła kilka 
punktów, była surowa i napastliwa, emanowała jakimś 
mrocznym, trwożliwym podnieceniem, seksualnym ładunkiem 
przeniesionym do sfery umysłu czy po prostu ukrytym pod 
płaszczykiem intelektu, pomyślałem szybko, uważając, że w tych 
sprawach jestem nieomylny, a przecież w taki sposób najczęściej 
się mylimy, oślepieni pewnością siebie, tak jak w chwili nigdy nie 
rozpoznajemy, że jest ona dalszym ciągiem, tak w przypadku nie 
widzimy logiki, w spotkaniu konfrontacji, z której przynaj 

background image

mniej jedno wyjdzie poszkodowane, seksualny ładunek, 
pomyślałem równie naturalnie, jak podle, podobnie jak sami 
przenosimy własny ładunek seksualny, sublimujemy go albo po 
prostu ukrywamy. Tak, zwłaszcza teraz, tej głębokiej, mrocznej 
nocy, widziałem, bardziej nawet, niż słyszałem, tamtą rozmowę, 
zobaczyłem wokół siebie smutne twarze, ale były to twarze 
teatralnych masek, grających najrozmaitsze role, śmiejących się i 
płaczących, wilków i baranków, małp, niedźwiedzi, krokodyli, 
całe to stadko cicho szemrało, niczym wielkie, złowieszcze bagno, 
gdzie wszyscy, niczym w Ezopowych bajkach, wyciągali dla 
siebie morał, aż wreszcie ktoś wpadł na żałosny pomysł, żeby 
każdy z obecnych powiedział, gdzie był, i niby z odpływającej już 
bez życia chmury zaczęły ospale padać - stukać nazwy: 
Mauthausen, front wschodni, Recsk, Syberia, obóz zbiorczy, 
Ravensbrück, ulica Fo, aleja Andrässyego 60, wsie wysiedleńców, 
więzienia po 1956 roku, Buchenwald, Kistarcsa, i już wstawałem, 
już miała przyjść kolej na mnie, ale na szczęście ktoś przede mną 
powiedział: „Auschwitz", skromnym, ale pewnym siebie głosem 
zwycięzcy, i towarzystwo zgodnie przytaknęło: „Nie do 
przeskoczenia", a gospodarz, z miną oznaczającą trochę zazdrość, 
trochę dezaprobatę, w końcu, śmiejąc się, skwitował wszystko z 
uzna 

background image

niem. Ktoś wspomniał jeszcze o modnej wówczas Jcsiążce czy 
pamiętnym zdaniu, które ktoś zacytował, odchrząknąwszy 
wcześniej jak należy, choć całkiem niepotrzebnie, głosem 
ochrypłym ze wzruszenia: „Dla Auschwitz nie ma wytłuma-
czenia" - krótko, z przejęciem, cichutko się zająknąwszy, 
pamiętam jeszcze swoje zdziwienie, jak ci niegłupi przecież ludzie 
przyjęli to naiwne zdanie, wyglądając chytrze zza swoich masek, 
analizowali je, dyskutowali, mrugali niepewnie, nie do końca 
rozumiejąc jego sens, jak gdyby to twierdzące, ale pozbawione 
całkowicie sensu zdanie cokolwiek znaczyło, a przecież nie trzeba 
być koniecznie Wittgensteinem, by zauważyć: to zdanie już pod 
względem logiki języka jest błędne, nie ma w nim nic poza 
pragnieniami, kłamliwą, dziecinnie szczerą moralnością i naj-
rozmaitszymi stłumionymi kompleksami, a jego przekaz jest 
całkowicie pozbawiony wartości. Chyba to właśnie 
powiedziałem, a potem już tylko mówiłem, mówiłem, bez 
przerwy, ogarnięty logoreą, co jakiś czas spoglądałem na przy-
patrującą mi się kobietę, która szukała we mnie źródła, musiałem 
mówić, moje słowa były byle jakie, pełne błędów, pragnień i 
najrozmaitszych stłumionych kompleksów, mówiłem, co ślina na 
język przyniosła: to była ona, moja późniejsza żona, wcześniej 
kochanka, którą poznałem po 

background image

tamtej rozmowie, zmęczony, zawstydzony, chciałem o wszystkim 
zapomnieć i niepostrzeżenie (jak to się mówi, „po angielsku") się 
wymknąć i wtedy ona przeszła po zielononiebieskim dywanie, jak 
gdyby kroczyła po morzu. Już nie pamiętam, co wówczas 
powiedziałem, z pewnością dałem wyraz swojej niezmienionej do 
dzisiaj opinii, bo w to, że moje opinie kiedykolwiek się zmieniają, 
ani trochę nie wierzę, tyle że dzisiaj niezbyt się nimi chwalę i stąd 
moje wątpliwości; ale dlaczego i z czyjego powodu miałem 
wyrażać opinię, a zwłaszcza tam, nie jestem przecież stałym 
bywalcem domów wypoczynkowych na jakichś tam pogórzach, 
by w towarzystwie doktora Oblatha i podobnych mu 
intelektualistów zabijać zbyt wolno płynący czas wyrażaniem 
własnych opinii, cały czas czy prawie cały czas siedzę w dwóch 
klitkach na czternastym piętrze w bloku z wielkiej płyty, w moim, 
niech będzie, mieszkaniu, że nie daj Boże, raz pali słońce, raz wieje 
wiatr (a czasami jedno i drugie), spoglądam na jaśniejące niebo 
albo na chmury, w których kopię wiecznym piórem swój grób, 
pracowicie, jak przymusowy robotnik, na którego wrzeszczą co 
dzień, żeby głębiej rył łopatą i mocniejszym, słodszym głosem 
wyśpiewywał nuty swojej śmierci; mógłbym moje opinie głosić co 
najwyżej szumiącym rurom i trzeszczącym kaloryferom, 

background image

albo wyjącym sąsiadom, tu w samym sercu József-varos, gdzie 
tam w sercu, w znajdującym się w odbycie miasta bloku, 
wyrastającym dziwnie ponad dzielnicę rozpostartą nad samą 
ziemią niczym nadmiernych rozmiarów sztuczna kończyna: ale z 
mojego okna widzę - cóż za niespodzianka - ciągle jeszcze stojący 
stary parkan, a za nim marną tajemnicę nędznego ogrodu, który 
zawsze mnie w dzieciństwie ciekawił, teraz już nie ciekawi mnie 
ani trochę, wręcz nudzi, podobnie jak myśl, że na skutek pewnych 
okoliczności (rozwód, moja skłonność do najgorszych, choć wcale 
nie najprostszych rozwiązań, no i brak pieniędzy), na skutek 
pewnych okoliczności wróciłem tu, gdzie spędziłem w 
dzieciństwie kilka smutnych letnich wakacji i zimowych ferii, 
gdzie posiadłem ileś tam smutnych dziecięcych doświadczeń, 
myśl, że znowu tu mieszkam i będę mieszkał tak długo, jak długo 
będę musiał jeszcze żyć, czternaście kondygnacji nad moim 
dzieciństwem, i tak już musi zostać, i już zawsze będę się z tego 
powodu złościł, czasami powracają niepotrzebne wspomnienia z 
dzieciństwa, wspomnienia, które przecież zrobiły już swoje: 
wykonały podstępną krecią robotę, wszystko nadgryzły, i niech 
już zostawią mnie w spokoju. Ale wracając, do czego? do moich 
poglądów - mój Boże! -zapewne powiedziałem, że błędna jest już 
sama 

background image

budowa tego zdania: „Dla Auschwitz nie ma wytłumaczenia", 
przecież jeśli coś jest, to zawsze znajdzie się na to jakieś 
wytłumaczenie, nawet jeśli będzie ono narzucone, błędne, takie 
czy owakie, ale każdy fakt, każdy fakt żyje podwójnym życiem, 
jedno z nich jest rzeczywiste, a drugie jest jego życiem duchowym, 
duchowym bytem, a to nic innego jak właśnie wytłumaczenie, 
wytłumaczenia czy całe mnóstwo wytłumaczeń, które 
zaciemniają, usuwają, tuszują fakty, i to nieszczęsne zdanie - „Dla 
Auschwitz nie ma wytłumaczenia" - też jest wytłumaczeniem, 
otóż autor tłumaczy, że o Auschwitz trzeba milczeć, że Auschwitz 
nie ma i nigdy nie było, bo tylko tego, czego nie ma albo czego nie 
było, nie sposób wytłumaczyć. A przecież, powiedziałem chyba, 
Auschwitz było, czyli jest, zatem istnieje także wytłumaczenie, 
niepodobna wytłumaczyć co najwyżej tego, że Auschwitz nie 
było, nie sposób wytłumaczyć, że nie doszło do Auschwitz, że w 
rzeczywistości nazywanej „Auschwitz" nie zrealizował się 
ówczesny świat (tu z całym szacunkiem muszę wspomnieć o 
doktorze Oblacie), tak, wytłumaczyć nie można byłoby właśnie 
nie-zaistnienia obozu w Auschwitz, zatem Auschwitz już od 
dawien dawna, kto wie, od ilu stuleci, wisi w powietrzu, niczym 
ciemny owoc dojrzewający w roziskrzonych promieniach hańby, 
czeka 

background image

jąc, by wreszcie spaść na ludzi, to, co jest, istnieje, a skoro istnieje, 
znaczy, że jest nieuniknione: Historia powszechna to obraz i 
dzieło rozumu (cytat zaczerpnięty z H.), postrzegać bowiem świat 
jako cykl przypadków byłoby niegodziwą wizją świata (cytat ze 
mnie), nie zapominajmy więc: Kto patrzy na świat racjonalnie, na 
tego świat też patrzy racjonalnie: istnieje tu sprzężenie zwrotne - 
powiedział H., nie H., wódz i kanclerz, ale H., wielki prorok 
wszelkiego rodzaju wodzów, kanclerzy i innych utytułowanych 
uzurpatorów, filozof, nadworny błazen i oberszef, wybierający 
najwykwintniejsze trunki, który, odnoszę wrażenie, miał 
absolutną rację, a my jedynie musimy głębiej się zastanowić nad 
szczegółową kwestią, cóż to za rozum, dla którego historia 
powszechna jest wyobrażeniem i dziełem, i czyje racjonalne 
spojrzenie świat odwzajemnia racjonalnym spojrzeniem, by 
później mogły się one wzajemnie warunkować - bo tak się właśnie 
dzieje - powiedziałem chyba, Auschwitz, powiedziałem, o ile 
dobrze pamiętam, tak bowiem uważam i tak zawsze uważałem, 
wytłumaczyć można jedynie przez pryzmat indywidualnych 
losów, wyłącznie indywidualnych i żadnych innych. Auschwitz 
jest w moim przekonaniu wyobrażeniem i dziełem ludzi 
postrzeganych jako pewna organizacja. Kiedy cała ludzkość 
zacznie śnić, z tych snów 

background image

z całą pewnością narodzi się Moosbrugger, sympatyczny 
morderca seksualny z Człowieka bez właściwości Musiia, 
powiedziałem, o ile dobrze pamiętam. Tak, całość, na którą składa 
się życie jednostek, no i precyzja, z jaką to wszystko zostało 
przeprowadzone: oto całe wytłumaczenie, ni mniej, ni więcej, 
wszystko, co jest możliwe, kiedyś się zdarzy, a możliwe jest tylko to, co 
się zdarza, powiedział K., wielki smutny mędrzec, który 
dokładnie wiedział, co może powstać z życia pojedynczych ludzi, 
kiedy zbrodniczy szaleńcy racjonalnie spojrzą na świat, a świat 
racjonalnie spojrzy na nich, czyli im ulegnie. I nie mówcie, 
powiedziałem, o ile dobrze pamiętam, że to wytłumaczenie jest 
tautologicznym tłumaczeniem faktów za pomocą faktów, a 
wytłumaczenie, nawet jeżeli trudno się wam z tym pogodzić, jest 
takie, że mają nad nami władzę pospolici złoczyńcy, trudno jest 
się wam pogodzić z tym, nawet jeśli nazywacie ich pospolitymi 
złoczyńcami, a jednak, kiedy zbrodniczy szaleniec zamiast w 
domu wariatów albo w więzieniu znajdzie się na kanclerskim 
urzędzie czy zostanie przywódcą, natychmiast widzicie w tym coś 
interesującego, oryginalnego, nadzwyczajnego i nie macie odwagi 
nawet w duchu się przyznać, ze szukacie w nich wielkości, aby nie 
czuć się małymi, historia ludzkości wydaje się wam czymś 
niemożliwym, 

background image

powiedziałem, o ile dobrze pamiętam, że można nadal racjonalnie 
patrzeć na świat i że ten świat może podobnie racjonalnie patrzeć 
na was. Taka postawa jest całkowicie zrozumiała, co więcej, 
zasługuje nawet na uznanie, tylko że wasze postępowanie nie jest, 
jak się wam wydaje, ani „naukowe", ani „obiektywne": jest 
poetyckie i moralizatorskie, jego celem jest bowiem przywrócenie 
racjonalności, czyli sprawnego porządku świata, by wypędzeni z 
tego świata powrócili do niego, drzwiami i oknami, kto tylko chce 
i kto wierzy, że tym razem świat stanie się przychylny człowie-
kowi, no ale to inne zagadnienie, powiedziałem, o ile dobrze 
pamiętam, problem zaś jest w tym, że w ten sposób, na skutek 
takich właśnie „obiektywnych" utworów poetyckich, takich 
„naukowych" powieści grozy powstają legendy, wiemy przecież, 
że wielki człowiek posiadał wyjątkowe umiejętności taktyczne, 
takie same, jakimi obdarzeni są paranoicy i maniacy, 
wyjątkowymi umiejętnościami taktycznymi omamiający i do-
prowadzający do rozpaczy otoczenie i lekarzy, sytuacja społeczna 
była zaś, jaka była, polityka międzynarodowa była, jaka była, 
filozofia, muzyka i inne artystyczne sztuczki popsuły ludzkie 
umysły, a wielki człowiek, nie da się ukryć, był wielkim 
człowiekiem, 
było w nim coś ujmującego, czarującego, krótko 
mówiąc, coś demo 

background image

nicznego, tak jest, demonicznego, czemu nie można się było 
przeciwstawić, zwłaszcza kiedy ktoś przeciwstawiać się nie 
zamierzał, bo przecież wszyscy szukamy demonów, dla naszych 
nieczystych spraw i ohydnych pragnień już od dawna 
potrzebujemy demona, takiego jednak, którego można przekonać, 
że jest demonem, i który weźmie na siebie wszystkie siedzące w 
nas samych demony, niczym Antychryst żelazny krzyż, i nie 
wymknie się nam z rąk, by skończyć ze sobą przed czasem, 
niczym Stawrogin. Tak, uważacie ich za zbrodniczych szaleńców, 
a jednak od chwili, kiedy któryś z nich dostanie do ręki berło i 
jabłko, zaczynacie darzyć go uwielbieniem, ubóstwiać, nawet gdy 
go lżycie, mówicie o okolicznościach, twierdzicie, że obiektywnie 
miał rację, a tylko subiektywnie się mylił, a co znaczy obiektywnie 
co znaczy subiektywnie, jakie intrygi rozegrały się za kulisami, jakie 
interesy się ze sobą zderzały, i bez końca będziecie się tłumaczyć, 
byle tylko uratować własne dusze, uratować, co się tylko da, ale w 
operowym świetle historii świata ujrzycie zwyczajne 
złodziejstwo, mord i kupczenie ludzkimi duszami, w którym tak 
czy owak mamy i mieliśmy swój udział, powiedziałem, o ile 
dobrze pamiętam, wszyscy, jak tu siedzicie, wszyscy usiłujecie 
wyłowić część prawdy z rozbitego statku, na którym nie pozostało 
już nic całego, 
i nie 

background image

widzicie rozwierającej się przed wami, za wami i pod wami 
przepaści, nicości, pustki, czyli naszego rzeczywistego położenia, 
a więc tego, czemu służycie, wiecznej natury każdej władzy, która 
ani nie jest konieczna, ani zbyteczna, jest jedynie kwestią decyzji, 
podjętej bądź niepodjętej przez konkretnego człowieka, nie jest 
ani szatańska, ani mroczna i zniewalająco przebiegła, ani porywa-
jąca, nie, jest pospolita, nikczemna, mordercza, głupia i 
zarozumiała, a w chwilach największych sukcesów najwyżej 
dobrze zorganizowana, powiedziałem, o ile dobrze pamiętam, 
tak, a przede wszystkim niepoważna, odkąd bowiem powstały 
wokół nas fabryki śmierci, nadszedł kres wszelkiej powagi, w 
każdym razie powagi jakiejkolwiek władzy. I dajcie wreszcie z 
tym spokój, powiedziałem, o ile dobrze pamiętam, że dla 
Auschwitz nie ma wytłumaczenia, że Auschwitz to coś 
irracjonalnego, że jest to twór myśli, której ludzki rozum nie jest w 
stanie pojąć, bo dla złego zawsze istnieje jakieś wytłumaczenie, 
być może Szatan albo Jago są rzeczywiście irracjonalni, ale ich 
twory są istotami racjonalnymi, a każdy nasz czyn można 
podobnie jak równanie matematyczne z czegoś wyprowadzić; 
wyprowadzić z czyjegoś interesu, żądzy zysku, zaspokojenia 
takich czy innych instynktów, a jeśli nie, to z szaleństwa, paranoi, 
depresji, piromanii, sadyzmu, zboczeń 

background image

i morderstw, megalomanii, demiurgicznej nekrofilii czy 
jakiejkolwiek innej perwersji albo ze wszystkich naraz, ale, 
powiedziałem, o ile dobrze pamiętam, teraz słuchajcie uważnie, 
bo to, co jest rzeczywiście irracjonalne, co rzeczywiście nie ma 
wytłumaczenia, to nie zło, ale wręcz przeciwnie: dobro. Dlatego 
mnie już od dawna nie interesują ani przywódcy, ani kanclerze, 
ani inni utytułowani uzurpatorzy, cokolwiek ciekawego mogli-
byście powiedzieć o świecie ich ducha, nie, mnie od bardzo 
dawna interesuje nie życie dyktatorów, ale życie świętych, ono 
wydaje mi się ciekawe i niepojęte, ich życia nie potrafię sobie 
racjonalnie wytłumaczyć; a Auschwitz, choć brzmi to jak zły żart, 
Auschwitz w tym sensie okazało się po prostu dobrze 
prosperującym przedsiębiorstwem, i mimo że niewiele was to 
obchodzi, opowiem wam pewną historię, a wy wytłumaczycie mi 
ją, o ile będziecie umieli. Postaram się streszczać, siedzą tu 
przecież przede mną sami starzy wyjadacze, powiem tyle, że był 
obóz, zima, transport chorych, bydlęce wagony, jedna racja 
żywnościowa na drogę, o której nikt nie wiedział, ile potrwa dni, 
dziesiąta część potrzebnej człowiekowi ilości pożywienia, leżałem 
na skleconych z drewna noszach i nie zdejmowałem wzroku z - 
nie wiem, dlaczego tak go nazywano - „pana nauczyciela", czy 
raczej szkieletu, do którego 

background image

trafiła moja racja, załadowali nas do wagonów, oczywiście stan 
ciągle się nie zgadzał, wrzask, szamotanina i kopniak, poczułem, 
że złapali moje nosze i postawili przed następnym wagonem, i nie 
widziałem już ani „pana nauczyciela", ani mojej racji: to 
wystarczy, żebyście mogli sobie wyobrazić tamtą sytuację. I to, co 
wtedy czułem: po pierwsze, nie mogłem nakarmić mojego wiecz-
nego dręczyciela, głodu, tej obcej, od dawna wściekle domagającej 
się swego bestii, a teraz pojawiła się kolejna bestia, nadzieja, która 
na razie cicho, zdławionym głosem, ale ciągle jednak powtarzała, 
że wbrew wszystkiemu istnieje jakaś szansa na przetrwanie. 
Tylko że brak mojej racji jednoznacznie stawiał ją pod znakiem 
zapytania, z drugiej zaś strony, tłumaczyłem sobie chłodno, moja 
racja podwaja szansę przeżycia „pana nauczyciela" - tyle zostało z 
mojej racji, myślałem sobie, może nie z radością, ale rzeczowo. I co 
zobaczyłem kilka minut później? Nawołując i niespokojnie 
szukając mnie wzrokiem, zbliża się „pan nauczyciel", w ręku 
trzyma moją rację, dostrzega mnie leżącego na noszach i kładzie 
mi rację na brzuchu; chcę coś powiedzieć, najwyraźniej widać po 
mnie zdziwienie, a on, biegnąc już z powrotem - gdyby zobaczyli, 
że oddalił się ze swojego miejsca, natychmiast by go zatłukli - on, 
z wyrazem oburzenia na drobnej, gotowej 

background image

na śmierć twarzy, mówi: „Jak ci coś takiego mogło przyjść do 
głowy?!..." Oto cała historia, i jeżeli nawet nie chcę postrzegać 
własnego życia jako pasma przypadków, od przypadkowych 
narodzin przez kolejne przypadki, gdyż to byłoby przecież 
niegodziwe traktowanie życia, tym bardziej nie chcę postrzegać 
wszystkiego tak, jak gdyby wszystko wydarzało się wyłącznie po 
to, abym to ja pozostał przy życiu, gdyż takie rozumowanie 
świadczyłoby o jeszcze bardziej niegodziwym traktowaniu życia, 
choć nie da się ukryć, że „pan nauczyciel" dlatego uczynił to, co 
uczynił, żebym ja przeżył, ale tak jest wyłącznie, gdy się patrzy na 
to wydarzenie z mojego punktu widzenia, gdyż nim z całą 
pewnością powodowało coś zupełnie innego, to, co zrobił dla 
mnie, przede wszystkim uczynił dla siebie. I to jest pytanie, dajcie 
mi jakieś wytłumaczenie, jeśli potraficie, dlaczego to zrobił. I nie 
próbujcie uciekać w słowa, bo przecież doskonale wiecie, że w 
pewnych okolicznościach, mówiąc obrazowo, w pewnej 
temperaturze, słowa tracą swoją postać, treść, znaczenie, po 
prostu ulatują, i jedynie czyny, jedynie same czyny okazują się 
czymś stałym, czymś, co można wziąć do ręki i zbadać, niczym 
kawałek minerału, niczym kryształ. Jeżeli więc przyjmiemy takie 
założenie, a przecież jest oczywiste, że innego założenia przyjąć 
nie możemy, że w sytuacji 

background image

ekstremalnej, jaką jest obóz koncentracyjny, w obliczu 
całkowitego cielesnego i psychicznego spustoszenia, w wyniku 
którego umiejętność oceny sytuacji staje się ograniczona, 
właściwie każdym powoduje pragnienie pozostania przy życiu, 
kiedy jednak zastanowimy się, że „panu nauczycielowi" dana 
została podwójna szansa przeżycia, a on tę podwójną szansę, czyli 
wyrażając się jeszcze ściślej, jeszcze jedną szansę ponad tę, którą 
sam miał, która właściwie była szansą innej osoby, odrzucił, 
wskazuje to, że właśnie skorzystanie z tej drugiej szansy 
zniszczyłoby jego jedyną własną szansę, która pozwoli mu żyć i 
pozostać przy życiu; a zatem istnieje coś, i proszę, nie próbujcie 
tego nazywać, istnieje coś nieskażone niczym obcym, naszym 
ciałem, naszym duchem ani jakimkolwiek zwierzęcym 
instynktem, istnieje idea, która w umysłach nas wszystkich jest 
takim samym wyobrażeniem, tak, idea, jak to powiedzieć, której 
nienaruszalność i ochrona, czy jak tam chcecie, jest jedyną praw-
dziwą szansą 
„pana nauczyciela", że bez niej nie istnieje dla „pana 
nauczyciela" szansa przeżycia, że bez tego wyobrażenia, bez 
jasnego, niezakłóconego ocalenia i utrzymywania w stanie 
nienaruszonym tego pojęcia, nie zechce i nie będzie umiał żyć. Tak, 
w moim mniemaniu na to nie ma wytłumaczenia, to nie jest 
racjonalne, racjonalna 

background image

i namacalna może być racja żywnościowa, która w skrajnych 
okolicznościach obozowych pozwala uniknąć śmierci, o ile tylko 
pozwala, o ile nie napotka miażdżącego oporu abstrakcyjnego 
pojęcia, które jest dla mnie nadzwyczaj ważnym dowodem w tym 
wielkim metabolizmie losu, jakim jest życie, znacznie, znacznie 
ważniejszym niż banały i straszliwe zbrodnie wszelkich wodzów, 
kanclerzy i innych utytułowanych uzurpatorów, powiedziałem, o 
ile pamiętam... Ale nudzą już mnie te moje opowieści, przyznaję 
jednak, nie mogę nie przyznać, że moją rzeczą jest je opowiadać, 
choć nie wiem, dlaczego miałaby to być moja rzecz czy dlaczego 
tak mi się wydaje, bo przecież już nie mam na tym świecie 
żadnego zadania, wszystkie moje sprawy na tej ziemi już się 
zakończyły, i mam tylko jedną jedyną sprawę, wiemy wszyscy 
jaką, i nic już ode mnie nie zależy, nic, doprawdy nic; i teraz, kiedy 
z perspektywy lat spoglądam na moje opowieści, z daleka, 
zamyślony, patrząc na nie niczym na dym z papierosa, widzę 
obserwującą mnie kobietę, która szuka we mnie źródła, a ja, 
przypatrując się jej jasnemu spojrzeniu, nagle zaczynam rozumieć 
i widzieć, jak łączą się ze sobą splątane nici moich opowieści, jak 
ich kolorowe nici układają się w miękkie oczka, które zaplatam 
wokół leżącej obok mnie (wtedy jeszcze przyszłej, dzisiaj byłej) 

background image

żony, a wcześniej kochanki, tulącej jedwabistą głowę do mojego 
ramienia, zaplatam je wokół jej szyi, piersi i talii, oplatam ją, 
przywiązuję do siebie, i wirujemy, obracamy się, dwoje barwnych, 
zwinnych cyrkowców, bladych z przerażenia, z pustymi rękoma 
kłaniających się nieżyczliwej publiczności, własnej porażce. Należy 
przynajmniej starać się ponieść porażkę, 
jak powiedział naukowiec z 
powieści Bernharda, bo porażka, jedynie porażka może się ziścić, 
powiadam ja, i staram się, skoro muszę się starać, a muszę, bo żyję 
i piszę, a jedno i drugie jest staraniem się, życie ślepym, pisanie 
obdarzonym wzrokiem staraniem, oczywiście staraniem innego 
rodzaju niż samo życie, staraniem, żeby dostrzec, do czego 
zmierza życie, i dlatego nie mogąc uczynić nic innego, pisząc, 
powielam życie, powtarzam życie, jak gdyby pisanie także było 
życiem, a przecież wcale nim nie jest, nie może się z nim nawet 
mierzyć, nie można go nawet do życia porównywać, i takim 
sposobem, w momencie kiedy zaczynamy pisać, zaczynamy pisać 
o życiu i skazujemy się na porażkę. I teraz, gdy w tę głęboką, 
pełną świateł, głosów i bólu noc szukam odpowiedzi na 
ostateczne, wielkie pytania, mam już świadomość, że wszystko 
jest ostateczne, a na wielkie pytanie istnieje tylko jedna wielka, 
ostateczna odpowiedź: rozwiązująca wszystko, 

background image

nakazująca milczeć wszystkim, którzy chcą pytać, że istnieje tylko 
jedno rozwiązanie, jeden cel naszych wszelkich starań, nawet 
jeżeli o nim zapominamy i zazwyczaj staramy się o coś zupełnie 
innego, gdyż w przeciwnym wypadku w ogóle byśmy się nie 
starali, choć jeśli o mnie chodzi, nie rozumiem, po co to owijanie w 
bawełnę: a kiedy powtarzam tu swoje własne życie - mój Boże! - 
takie życie, sam zadaję sobie pytanie, dlaczego, właściwie 
dlaczego, czyż nie wystarczy, że muszę pracować jak maniak, 
wytrwale i bezustannie, gdyż pomiędzy moją pracą a moją 
kondycją istnieje głęboki, zupełnie oczywisty związek: a jednak, 
kiedy piszę, powtarzam własne życie: prawdopodobnie powoduje 
mną skryte pragnienie, żebym kiedyś i ja się dowiedział, co to 
znaczy mieć nadzieję, i dlatego będę pisał, jak maniak, wytrwale i 
bezustannie, aż wreszcie się dowiem, a potem nie będę miał już po 
co pisać. I kiedy później we dwoje przemierzaliśmy mroczne i 
mniej mroczne uliczki, moja żona (przyszła i była) zapytała, jak 
nazwałbym to czyste coś, nieskażone niczym obcym, o czym 
wspomniałem podczas rozważań związanych z „panem nauczy-
cielem", zresztą, jak powiedziała, „postacią bardzo inspirującą", i 
ma nadzieję, dodała, że jeszcze go spotka w którymś z „moich 
tekstów", ja udałem jednak, że tej uwagi, niczym małego uchy 

background image

bienia, niepsującego zresztą czaru chwili, przynajmniej tak długo, 
jak długo był w niej czar, nie dosłyszałem i bez wahania 
odparłem, że to coś to wolność, z tego powodu przede wszystkim 
wolność, że „pan nauczyciel" nie to uczynił, co musiał uczynić, co 
winien był uczynić w obliczu szaleństwa, głodu, nakazów 
instynktu samozachowawczego i władzy pozostającej w kazi-
rodczym związku z szaleństwem, instynktem 
samozachowawczym i głodem, ale przecząc im wszystkim, 
postąpił inaczej, tak jak nie musiał, i zrobił coś, czego nikt kierujący 
się zdrowym rozsądkiem nie mógł od niego oczekiwać. Moja żona 
(wtedy jeszcze nie żona) na chwilę umilkła, po czym nagle - 
pamiętam jej głos drżący ze wzruszenia i podniecenia, że się 
odważyła, pamiętam jej uniesioną w górę twarz, miękko, ale 
zdecydowanie pojawiającą się i niknącą wśród mknących świateł 
nocy, niczym pierwszy plan filmu z lat trzydziestych, 
przynajmniej wtedy tak mi się wydawało, i może nawet tak było, 
choć właściwie dlaczego miało tak być, przecież nic nigdy nie jest 
takie, jakie się nam wydaje albo jakie chcemy, żeby było, świat nie 
jest naszym wyobrażeniem, lecz naszym koszmarem, pełnym 
niewyobrażalnych niespodzianek - nagle stwierdziła, że muszę 
być bardzo samotny i smutny, i choć mam wiele doświadczeń, 
bardzo niedo 

background image

świadczony, skoro aż tak bardzo nie dowierzam ludziom, że 
muszę na silę tworzyć reguły, żeby wytłumaczyć naturalny (tak 
właśnie powiedziała: naturalny), naturalny i przyzwoity ludzki 
gest; pamiętam, jak mocno poruszyły mnie jej słowa, w istocie 
rzeczy dyletanckie i wzruszające w swojej nieprawdziwości 
słowa, pamiętam, podobnie jak pamiętam jej uśmiech, najpierw 
nieśmiały, potem pytający i za chwilę pełen zaufania, grę jej 
mimiki, którą później wielokrotnie próbowałem sobie 
przypominać, bo w pewnym sensie ciągle mnie jeszcze 
zachwycała, a później, kiedy już nie potrafiłem sobie nic 
przypomnieć, sprawiała ból - początkowo realne istnienie, potem 
jej brak, wreszcie tylko wspomnienie - tak jak zazwyczaj bywa i 
jak pewnie być musi i nigdy nie bywa inaczej, pamiętam 
wszystkie moje uczucia, nagle zagęszczające się, nieprzyjemnie 
obecne i niejasne, a jeszcze lepiej pamiętam jej pytanie, gdy chciała 
się dowiedzieć, czy może mnie wziąć pod rękę. Oczywiście, 
odpowiedziałem. W tym miejscu, żeby zrozumieć i zobaczyć to, 
co chcę zobaczyć i zrozumieć, powinienem opowiedzieć, jak 
wówczas żyłem: czym różniła się ta chwila od innych podobnych 
chwil, w których, podobnie jak w tej chwili, rozstrzygnęło się, że 
pójdę do łóżka z kobietą. Dlatego mówię: „rozstrzygnęło się", bo 
choć jest prawdą, najzupełniej zresztą 

background image

oczywistą, że w tych rozstrzygnięciach zazwyczaj ja też mam swój 
udział, a nawet przypada mi rola inicjatora, czy przynajmniej tak 
to pozornie wygląda, nigdy nie jest to postanowienie, ale wręcz 
przeciwnie, przygoda, która sama przez się wyklucza możliwość 
postanowienia czegokolwiek, wir otwiera się tuż pod moimi 
nogami, krew zaczyna szumieć, zagłuszając niczym woda wszelki 
głos rozwagi, przygoda, o której zawsze, z góry, doskonale wiem, 
jak się za każdym razem potoczy, a zatem, gdybym miał 
cokolwiek postanawiać, gdybym miał tylko wybór, nie posta-
nowiłbym nic takiego, co by mnie ku takiej przygodzie popchnęło. 
I może to właśnie mnie pociąga, ta sprzeczność, ten wir. Nie 
wiem, nie wiem. Już  nieraz mi się to zdarzało, za każdym razem 
to samo, z czego mogłem przecież wywnioskować, co potajemnie 
mną kieruje: przemykająca kobieta z nieśmiałym uśmiechem, 
zawsze z rozpuszczonymi włosami, niczym starodawna postać 
bosej służącej, cicho i skromnie prosi, żeby ją wpuścić, jak mam to 
wyrazić, by nie popaść w banał, który mimo wszystko muszę 
powiedzieć, cóż bowiem innego mogę powiedzieć, skoro od 
niepamiętnych czasów tak to określamy: prosi, żebym ją wpuścił 
do mojego ultimum moriens, czyli do mojego serca, i zaciekawiona 
rozgląda się tam z miłym uśmiechem, dotykając wszystkiego 

background image

delikatną rączką, ściera wokoło kurz, wietrzy duszne kąty, 
wyrzuca kilka rzeczy, na ich miejscu układa swoje drobiazgi, 
grzecznie, i zadomawia się, aż wreszcie ja się przyłapuję na tym, 
że mnie stamtąd całkowicie wypędziła, jak wystraszony, 
przepędzany intruz kręcę się wokół własnego serca, którego 
zamknięte bramy jaśnieją w oddali niczym jakieś ciepłe domostwa 
przed bezdomnym; i często tylko wtedy mogę się tam z powrotem 
wprowadzić, jeśli pojawię się z inną kobietą i każę jej tam 
zamieszkać. Rozmyślam o tym wszystkim z dokładnością i 
plastycznością godną profesji pisarza i tłumacza, w chwilę po 
zakończeniu swojego długiego, boleśnie trwałego związku, który 
wtedy, tak mi się przynajmniej wydawało, bardzo mnie męczył, 
czułem, że zagraża mojej wolności, koniecznej, wręcz nieodzownej, 
abym mógł pracować, ale który później skłonił mnie, by z 
rozwagą przemyśleć wiele spraw. Zwłaszcza iż nie mogłem nie 
zauważyć, że odzyskanie upragnionej, wytęsknionej wolności 
wcale nie przełożyło się na oczekiwany zapał do pracy, a nawet z 
zaskoczeniem muszę stwierdzić, że w czasie, kiedy walczyłem o 
swą wolność, niezdecydowany, z coraz większą siłą i z coraz 
większą złością zrywałem i wracałem, pracowałem o wiele 
wydajniej niż teraz, kiedy wprawdzie znowu jestem wolny, ale 
znudzony 

background image

i wewnętrznie pusty; dopiero o wiele później pewien zupełnie 
inny stan, mianowicie szczęście, które przepełniało mnie w 
początkach naszego związku i później, w naszym małżeństwie, 
nauczył mnie, że szczęście jako stan ducha, takie szczęście też 
może mieć zły wpływ na pracę. Przeanalizowałem dokładnie, na 
czym to polega i dlaczego praca stawia mi takie przytłaczające, 
męczące, częstokroć niemożliwe do spełnienia, zabójcze 
wymagania, i choć wtedy daleki byłem jeszcze - mój Boże! - jakże 
daleki od zobaczenia prawdy, od poznania prawdziwej natury 
mojej pracy, która nie jest niczym innym, jak kopaniem, kon-
sekwentnym kopaniem grobu, który inni zaczęli kopać dla mnie 
w powietrzu, zrozumiałem jednak, że gdybym nie pracował, kto 
wie, czybym istniał, czy umiałbym istnieć, pojąłem, że pomiędzy 
moją kondycją a moją pracą istnieje głęboki związek, a jego 
zasadniczym warunkiem jest, wygląda na to, tak mi się wydaje, 
gdyż jakkolwiek to smutne, nie mogę sądzić inaczej, bycie 
nieszczęśliwym, nie idzie tu oczywiście o nieszczęście, które 
uniemożliwiałoby mi pracę, takie jak choroba, bezdomność, 
nędza, nie mówiąc już o więzieniu i tym podobnych, ale raczej o 
taki rodzaj nieszczęścia, który spowodować potrafi jedynie 
kobieta. Zwłaszcza że czytałem wtedy Schopenhauera o celowości 
indywidualnych 

background image

losów, jedną z prac ze zbioru Parerga i parali-pomena, który 
zdobyłem w jednym z antykwariatów w czasach, kiedy po 
exodusie, jaki nastąpił po wieikim narodowym zrywie, ludzie 
likwidowali biblioteki i wyprzedawali książki za tak niską cenę, 
że mogłem sobie pozwolić na cztery grube tomy, którym udało się 
przeżyć cenzurę, palenie książek, przemiał i podobne rodzaje 
zagłady: nie mogłem więc, powiadam, wykluczyć możliwości, że 
używając przestarzałego terminu jeszcze bardziej przestarzałej 
psychoanalizy, cierpię na kompleks Edypa, co, biorąc pod uwagę 
niezupełnie uporządkowane dzieciństwo, nie byłoby wcale 
niczym zaskakującym. Pozostawało jedynie pytanie, pytałem 
samego siebie, czy ważniejsza jest dla mnie rola syna ojca, czy 
syna matki (nawet jeżeli była to wykluczająca się determinanta, 
sama możliwość autoanalizy napawała mnie nadzieją), i 
odpowiedziałem sobie, że w moim zachowaniu od czasu do czasu 
pojawia się jednak kompleks syna odrzuconego przez matkę. 
Posunąłem się tak daleko, że zbudowałem sobie teorię, której 
najlepszym dowodem są moje ówczesne notatki. Zgodnie z nią 
kompleks syna odrzuconego przez ojca przybliża do 
transcendencji, kompleks syna odrzuconego przez matkę, a za 
takiego siebie uważałem, sprawia, że nasza osobowość jest pełna 
zmysłowości, plastyczna, elastyczna i łatwa do 

background image

formowania. Elementy pierwszego możemy znaleźć u Kafki, 
drugiego u Prousta czy Josepha Rotha. Moja teoria nie miała 
chyba jednak zbyt mocnych podstaw i dzisiaj nie odważyłbym się 
jej ani opisywać, ani nawet poruszać w leniwych rozmowach, 
toczonych gdzieś około północy, zwłaszcza że już przestała mnie 
interesować, odszedłem od niej bardzo daleko, i jeżeli jeszcze ją 
pamiętam, to tylko jako mały, nieważny, niepewny krok ku 
prawdziwemu zrozumieniu, na długiej, bezkresnej drodze do 
świadomego samounicestwienia; pozostaje jednak faktem, że w 
wyniku tego kompleksu zyskiwała moja praca, a traciłem ja sam, 
może nie odmieniło się całe moje życie, ale po moim zachowaniu z 
łatwością można się było domyślić, że w głębi duszy odgrywam 
rolę syna odtrąconego przez matkę, i choć wstyd mi się do tego 
przyznać, pragnę zmagać się z tym cudownym bólem, którego 
najwyraźniej potrzebuję, by móc pracować (oczywiście oprócz 
wolności potrzebnej mi ponad wszystko). Tak, wydaje się bowiem, 
że to ból daje mi twórczą siłę, bez względu na to, jaką muszę 
zapłacić cenę, i bez względu na fakt, że owa twórcza siła jest 
formą kompensacji, istota jest w formie, w tym, że ból pozwala mi 
żyć w stanie podniecenia, a nawet jeśli tak nie jest, i tak jest mi to 
chyba zupełnie obojętne: uczucie bólu 

background image

bezustannie i nierozerwalnie łączy się dla mnie z obrazem życia, z 
najprawdziwszym - tego jestem pewien - najprawdziwszym 
obrazem życia. W ten sposób jednak zyskałem wytłumaczenie 
fenomenu, o którym przed chwilą mówiłem, że zyskawszy 
całkowitą wolność, nie walczę już o nią z taką siłą, a wśród 
duchowych męczarni pracuję w znacznie większym tempie: 
nerwica spowodowana kompleksem (czy też powodująca kom-
pleks) sprawia, że kiedy jej siła słabnie, maleje moja chęć do pracy, 
kiedy zaś spotyka mnie kolejne traumatyczne przeżycie, 
podnoszące poziom dręczącej mnie nerwicy, chęć do pracy płonie 
we mnie z nową siłą. To przecież jasne i proste, pomyśli każdy, 
należy się tylko zatroszczyć, by zawsze istniały przyczyny 
podżegające we mnie zapał do pracy - i dlatego formułuję to z 
taką ostrością, by z miejsca się przekonać, jak dalece jest to 
niemożliwe. Kiedy bowiem zakończyłem autoanalizę i 
rozprawiłem się z moim kompleksem, a nawet nabrałem do niego 
naturalnego obrzydzenia, nie tyle do samego kompleksu, co do 
samego siebie, w skrytości, jak aktor hodujący w sobie infantylny, 
niedorzeczny kompleks, zdradzający, jak bardzo łatwo jest mnie 
zranić i jak bardzo brak mi duchowej dojrzałości, choć przecież do 
niczego nie czuję większej odrazy niż właśnie do infantylizmu. 
Tak, przynaj 

background image

mniej wyleczyłem się z kompleksu, czy raczej uznałem się za 
wyleczonego, bardziej po to, by odzyskać poczucie własnej 
wartości niż zdrowie, i kiedy niedługo potem związałem się z 
kolejną kobietą, postawiłem jej być może okrutny, ale bardzo 
praktyczny warunek, że pomiędzy nami nigdy nie może paść 
słowo „miłość" czy jakikolwiek z jego synonimów, że nasza miłość 
może trwać tylko dopóty, dopóki się w sobie nie zakochamy, z 
wzajemnością czy bez wzajemności, obojętne, a w momencie, 
kiedy podobne nieszczęście dotknie jedno czy nawet obydwoje, 
musimy natychmiast położyć kres naszemu związkowi; i moja 
partnerka, która, jak to powiedzieć, wtedy właśnie, podobnie jak 
ja, leczyła się z poważnej miłosnej katastrofy, bez zastrzeżeń 
przyjęła postawiony przeze mnie warunek (przynajmniej 
pozornie), choć i tak bezkonfliktowość naszego związku, co do 
tego nie mam najmniejszych wątpliwości, z całą pewnością w 
szybkim tempie by go nadszarpnęła i zniszczyła, gdybym w tym 
samym czasie nie poznał mojej byłej czy wówczas jeszcze 
przyszłej żony, co okazało się (przynajmniej dla mnie) 
rozwiązaniem radykalnym. W tamtym czasie, jak zresztą zawsze, 
mieszkałem w sublokatorskim pokoju, co, nie da się ukryć, 
uchodziło za coś niesłychanego w drugiej dekadzie tak zwanej 

background image

konsolidacji, kiedy prawie wszyscy moi przyjaciele, znajomi, 
wprawdzie za cenę zawału serca, cukrzycy, wrzodów żołądka, 
załamań nerwowych, duchowej i materialnej korupcji czy w naj-
lepszym razie za cenę rozpadu rodzinnego życia, zdobywali 
wreszcie własny dach nad głową; jeśli 
mnie idzie, wcale nie myślałem o mieszkaniu, a jeśli nawet 
myślałem, to w tym sensie, że o nim nie myślę, gdyż wówczas 
musiałbym zacząć żyć zupełnie inaczej, pod ciągłą presją 
pieniędzy, przede wszystkim zdobywania pieniędzy, a to 
wiązałoby się z kompromisami, błędnymi wyborami, ugodami i 
niewygodami, nawet gdybym próbował się oszukiwać, że to 
wszystko jest jedynie przejściowe i skończy się w chwili, gdy 
osiągnę cel, nie można bowiem, nawet przez jakiś czas, żyć 
inaczej, niż żyje się zawsze czy zazwyczaj, by przykre 
konsekwencje nie odbiły się na naszym normalnym, bardziej czy 
mniej przez nas samych kierowanym życiu, w którym to my 
jesteśmy panami i prawodawcami, tak więc nie mogłem 
1 nie chciałem godzić się na to wszystko, na te wszystkie, 
związane z uzyskaniem na Węgrzech mieszkania, niewygody, 
które zagrażałyby mojej wolności, duchowej niezależności od 
zewnętrznych warunków, zagrażałyby w sensie totalnym, a 
zatem ja równie totalnie, całym swoim życiem musiałem się 
przeciwstawić czyhającemu niebez 

background image

pieczeństwu. I właściwie musiałem przyznać rację mojej żonie, 
która ze znanym mi już wyrazem twarzy, jawiącym mi się niczym 
niespodziewany, cudowny wschód słońca, wzruszająco zacięta i 
nieustępliwa, wypytawszy mnie o moje ówczesne życie, 
stwierdziła: a więc w imię wolności zamykam się w więzieniu. 
Tak, bez wątpienia było w tym trochę racji. Ściśle mówiąc, miała 
rację. Tyle że spośród dwóch węgierskich więzień, więzienia 
wiążącego się ze zdobyciem mieszkania i więzienia wiążącego się 
z jego nieposiadaniem, to drugie bardziej mi odpowiadało, w nim 
bowiem - w węgierskim więzieniu bezdomności - mogłem żyć, jak 
chciałem, mogłem żyć dla siebie, w ukryciu, chroniony przed 
zepsuciem, choć to więzienie, skoro już obstajemy przy tym 
określeniu, bo było ono raczej puszką po konserwach, nagle, za 
czarodziejskim dotknięciem mojej żony, otwarło się, a moje 
sublokatorskie życie stało się bezbronne, zdemaskowane, przed 
niczym już niechroniące, takiego życia nie mogłem dłużej znieść, 
podobnie jak później, ani nawet teraz znieść go nie potrafię, 
podobnie jak nieznośne wydaje się każde życie, o ile postrzegamy 
je poprzez pryzmat poznania, gdyż to właśnie nieznośność życia 
prowadzi nas do wiedzy, w której świetle spostrzegamy, że nasze 
życie jest nie do zniesienia - i rzeczywiście, jest nie 

background image

do zniesienia, skoro mogą je nam odebrać. Istotnie, tak żyłem w 
tym sublokatorskim pokoju, jak gdybym nie żył w pełni, moje 
życie było zredukowane, tymczasowe, chaotyczne (poważnie 
traktowałem jedynie moją pracę), żyłem z niejasnym i z całą 
pewnością niewymagają-cym wyjaśnienia uczuciem, iż muszę 
czymś wypełnić (najlepiej pracą) ten nie wiadomo jak długi czas 
pomiędzy dwoma rzeczywistymi zdarzeniami mojego życia: 
moim przyjściem na świat i odejściem z tego świata; choć przecież 
jedynie ten czas jest moim czasem, tylko z tego czasu muszę się 
rozliczać, ale nie wiem dlaczego i przed kim, w szczególności 
przed samym sobą, abym zrozumiał to, co muszę zrozumieć, i 
zrobił to, co mogę zrobić, i dopiero potem rozliczył się przed 
wszystkimi, czyli przed nikim, albo przed kimkolwiek, kto 
później będzie się za mnie albo (ewentualnie) z mojego powodu 
wstydził, gdyż nie mogę się rozliczać ani z czasu przed moim 
przyjściem na świat, ani z czasu, który nastąpi potem, gdy go już 
opuszczę, nawet jeżeli każdy z nich może mieć cokolwiek 
wspólnego z moim jedynym czasem, w co, znaczy w to, że mogą 
mieć ze sobą coś wspólnego, nie bardzo wierzę. I kiedy teraz, w 
świetle ogarniającej mnie nocy, chłodno i rzeczowo, choć nie bez 
pewnego wzruszenia, z długim namysłem przyglądam się 
mojemu sub 

background image

lokatorskiemu życiu, zaczynam w nim rozpoznawać archetyp, 
pochodzący z nie tak dawnego przecież, choć dla mnie odległego 
o całą wieczność obozowego życia, a ściśle, tego okresu obo-
zowego życia, kiedy nie było ono już prawdziwym obozowym 
życiem, a zamiast niosących zniewolenie żołnierzy pojawili się 
żołnierze wyzwoliciele, choć jednak była to obozowa egzystencja, 
skoro ciągle jeszcze żyłem w obozie. Zmiana -kiedy zamiast 
niosących zniewolenie żołnierzy pojawili się żołnierze 
wyzwoliciele - miała miejsce następnego dnia po tym, jak 
opuściłem szpitalny barak, „Saal", czyli izbę, w której leżałem, 
mówiąc delikatnie, byłem chory, co oczywiście samo przez się nie 
było jeszcze wystarczającym powodem do leżenia w szpitalnym 
baraku, jednak w wyniku pewnych okoliczności, które wobec 
mojego wiecznego pecha okazały się niemal zaskakującym 
szczęściem, jednak znalazłem się w szpitalu; i kiedy następnego 
dnia rano dowlokłem się do tak zwanej łazienki, skąd natychmiast 
chciałem pójść dalej, do umywalki czy do pisuaru, nagle, nie 
potrafię znaleźć na to lepszego wyrażenia, dosłownie bowiem tak 
się stało, nagle nogi wrosły mi w ziemię na widok niemieckiego 
żołnierza stojącego przy umywałce i powoli odwracającego się ku mnie; 
jednak nim zemdlałem ze strachu, narobiłem w majtki, czy 

background image

kto wie, co jeszcze zrobiłem, przerażony ujrzałem jak przez 
szaroniebieską mgłę pewien ruch, ruch ręki żołnierza, 
zapraszający mnie do umywalki, i szmatę, którą żołnierz trzymał 
w dłoni, którą przed chwilą na mnie skinął, i uśmiech, uśmiech 
niemieckiego żołnierza, wtedy powoli zrozumiałem, że niemiecki 
żołnierz szoruje umywalkę, 
a jego uśmiech wyraża uprzejmość, 
mówi, że tę umywalkę szoruje dla mnie, a zatem mówi, że zmienił 
się porządek świata, a raczej, że porządek świata nic a nic się nie 
zmienił albo zmienił się tylko o tyle, mimo wszystko zasadniczo 
się zmienił, gdyż wczoraj to ja byłem jeńcem, a dzisiaj on nim jest, 
a ja tak tylko mogłem zapomnieć o nagłym przerażeniu, że 
miejsce strachu zajęła we mnie wieczna podejrzliwość i stała się, 
niech tak to nazwę, moim światopoglądem, który w moim 
późniejszym obozowym życiu, długi czas bowiem mieszkałem w 
obozie jako wolny człowiek, określał charakterystyczny smak i 
zapach mojego wolnego obozowego życia, pamiętnie słodkie, 
ostrożne doznanie, jakim stało się dla mnie odzyskane życie, 
żyłem przecież, ale żyłem tak, jak gdyby w każdej chwili mogli 
wrócić Niemcy, 
a więc nie żyłem w pełni. Tak, muszę wierzyć, że 
wtedy prawdopodobnie nie byłem tego świadom, później swoje 
zrobiły okoliczności: zmuszony byłem żyć, nie mając mieszkania, 

background image

ale w sumie tamto przeżycie, pamiętne przeżycie słodkich, 
ostrożnych chwil wolnego obozowego życia przedłużyłem sobie, 
żyjąc jako sublokator, pielęgnowałem w sobie to uczucie, 
nieskażone poznaniem, wolne od ciężaru życia, świadomość, że 
wprawdzie żyję, ale żyję tak, jak gdyby w każdej chwili mogli 
wrócić Niemcy; kiedy w takim sposobie, w takiej metodzie życia 
szukałem pewnego symbolicznego znaczenia, okazało się, że 
wcale nie jest to aż tak niemożliwe, nie da się ukryć, w 
symbolicznym rozumieniu tak przecież właśnie jest, Niemcy 
mogą wrócić w każdej chwili, der Tod ist ein Meister aus 
Deutschland, sein Auge ist blau, 
Śmierć, niebieskooki niemiecki 
mistrz i nauczyciel, może przyjść zawsze i wszędzie cię znajdzie, 
wyceluje i się nie pomyli, er trifft dich genau. Żyłem więc sobie w 
moim sublokatorskim pokoju, tak że nie żyłem w pełni, i nie da się 
ukryć, właściwie nie było to życie, ale wegetacja, tak, mówiąc 
ściśle, wegetacja, żeby przeżyć. Nic też dziwnego, że odcisnęło to 
na mnie swoje piętno. Jak również jestem świadom, że z niej się 
właśnie biorą moje oczywiste dziwactwa. Na przykład mój 
stosunek do utrzymującej wszystkich przy życiu, motywującej i 
doprowadzającej wszystkich do szaleństwa własności, mój 
właściwie nieistniejący czy całkowicie negatywny stosunek do 
własności. Nie 

background image

wiem i właściwie nie potrafię określić, czy ta negacja to moja cecha 
wrodzona, jakaś ułomność, czym bowiem wytłumaczyć wielkie 
przywiązanie do posiadanych przeze mnie drobniejszych ru-
chomości (książek) czy też mojej największej własności: samego 
siebie, i to, że moją najcenniejszą własność - samego siebie - 
zawsze chroniłem przed wszelkimi szkodliwymi wpływami, 
niezgodnymi z moją wolną wolą, jak też przed pokusami 
najrozmaitszych przyziemnych, niegodziwych myśli, które 
mógłbym też określić mianem materialnej zagłady; broniłem i 
bronię nadal, nawet z jeszcze większą zaciekłością, nawet jeżeli 
czynię to w imię jakiejś innej zagłady; nie, nie mam wątpliwości, 
że mój negatywny stosunek do własności ukształtował się w 
wyniku tego, że jakoś udało mi się przeżyć, a także specyficznego, 
aczkolwiek niezupełnie bezpłodnego, choć oczywiście 
nieznośnego trybu życia, który spowodował, że sublokatorski 
pokój wydawał mi się czymś najzupełniej normalnym. W tamtym 
sublokatorskim pokoju, do którego wprowadziłem się w 
najczarniejszych latach mojego życia, gdy wedle nienawistnych 
praw piekieł musieliśmy wszyscy donośnym głosem opiewać je 
jako świetlane, i w którym przywitano mnie niczym wybawcę, 
gdyż moja obecność zdawała się chronić przed zajęciem, 
zarekwirowaniem, odebraniem, dokwa 

background image

ferowaniem, i tak dalej, i tak dalej, jedno jedyne nadające się do 
tego celu pomieszczenie tamtego przyjemnego mieszkania, 
położonego w bocznej budańskiej uliczce, płaciłem jedynie 
symboliczny czynsz, który w kolejnych latach równie sym-
bolicznie wzrastał, w tamtym sublokatorskim pokoju nie 
myślałem o własności, ani wówczas, powiadam, kiedy nie 
mogłem o niej myśleć, ani później, kiedy już mogłem, a może 
nawet powinienem, ale też o niej nie myślałem, powiadam, tam 
nie groziły mi niebezpieczeństwa idące w parze z własnością, 
pełne udręki, beznadziejne kłopoty z pękającymi rurami i 
pękającym sufitem, decyzje, których podjęcia wymaga posiadanie 
czegoś na własność, czy posiadane dobra są już wystarczające, czy 
może należałoby dołożyć starań i zdobyć większe, lub choćby 
lepiej zaspokajające nasze pragnienia dobra, wykorzystując 
oczywiście w tym celu te już posiadane, ale dla nas 
niewystarczające, czyli je sprzedając, nie, nawet nie przeszło mi 
przez myśl, że muszę w tej materii coś zmienić, obca mi była 
chorobliwa żądza, która ciągle kazałaby mi stawać wobec wyima-
ginowanych wyborów, dręczyła i mamiła bez przerwy, żebym 
moje miejsce tutaj zamienił na moje miejsce gdzieś indziej, żebym 
moje mieszkanie w bloku, oczywiście nie szczędząc koniecznych 
zabiegów, pieniędzy, za cenę załatwiania 

background image

w urzędach i tym podobnych nieprzewidzianych komplikacji, 
zamienił na bardziej odpowiednie, skoro nawet nie wiem, co jest 
dla mnie wystarczająco odpowiednie, tak jak wystarczająco nie 
znam własnych pragnień, a przecież jeszcze nie wspomniałem o 
trudnych do rozwikłania kłopotach z urządzaniem mieszkania, w 
których wyniku moje mieszkanie w bloku jeszcze dzisiaj, po tylu 
latach, nadal nie jest do końca urządzone, ja po prostu nie wiem, 
jak powinienem urządzić swoje mieszkanie, nie mam pojęcia, jak 
ono powinno wyglądać, nie mam pojęcia, jakie mieszkanie 
chciałbym mieć i jakie chciałbym mieć sprzęty. W moim 
sublokatorskim pokoju wszystkie rzeczy należały do właścicieli, 
czekali na mnie z urządzonym pokojem, ja miałem się tylko do 
nich wprowadzić, i przez wiele, wiele lat, jakie pośród nich 
spędziłem, nie przyszło mi nawet do głowy zmienić miejsce 
jakiejkolwiek z tych rzeczy, nie mówiąc już, żeby zamieniać je na 
inne czy zapełnić pokój nowymi rzeczami, zwyczajnie dlatego, że 
zanim zobaczyłem jakiś przedmiot, zapragnąłem go i kupiłem (nie 
mówiąc o książkach, o moich książkach, które najpierw usta-
wiałem w szafie, później, kiedy się już zapełniła, na stole, a kiedy i 
tam nie było już miejsca, na podłodze, aż wreszcie gospodarze 
wstawili do mojego pokoju dodatkowo bibliotekę): nie, po 

background image

wiadam, niczego nie pragnąłem ani nie kupowałem, 
prawdopodobnie w ogóle nie dostrzegałem przedmiotów, nic nie 
doprowadza mnie do większej rozpaczy niż pełna przedmiotów 
wystawa, takie wystawy dosłownie psują mi humor, wprawiają w 
zły nastrój, a nawet demoralizują, a więc, jak już mówiłem, staram 
się ich nie widzieć, co najpewniej dowodzi, że właściwie nie mam 
podobnych potrzeb, i w tej sferze - w sferze przedmiotów - jak to 
się mówi, zadowalam się tym, co najpotrzebniejsze, i zapewne 
wówczas jestem naprawdę wdzięczny, kiedy wszystko wokół 
mnie jest już gotowe, a ja muszę jedynie zgodzić się na istniejący 
stan, rozeznać się w nim i do niego przywyknąć. Czuję, że od 
urodzenia mam naturę gościa hotelowego, ale zmieniły się czasy i 
mogłem tylko zostać mieszkańcem obozów i sublokatorskich 
pokoi - zapisałem w moim notesie, z którego teraz, po 
kilkudziesięciu latach, przepisuję zdania do kolejnego notesu i z 
zaskoczeniem spostrzegam, że już wtedy coś takiego sobie zano-
towałem, czyli już wtedy widziałem wyraźnie swoją sytuację, 
swoje nieznośne położenie i nieznośne życie. Wtedy, pamiętam, 
wiele cierpiałem z powodu poczucia, które właściwie mógłbym 
nazwać krzywdą i które na własny użytek określiłem mianem 
„poczucia obcości". Poczucia tego doświadczyłem już we 
wczesnym dzieciństwie, 

background image

towarzyszyło mi ono właściwie przez całe życie, ale wtedy nie 
odstępowało mnie ani na chwilę, w dzień nie pozwalając 
pracować, w nocy spać, czułem się do niemożliwości spięty i 
bezwładnie bezradny. Nie było ono tworem mojej wyobraźni, lecz 
miało podłoże w mającej przyczyny nerwicy i, sądzę, brało się z 
mojej rzeczywistej sytuacji, mojego położenia jako człowieka. 
Czasami zaczynało się od zdziwienia, czasami od gwałtownego 
doznania, że moje życie wisi na włosku, nie o to chodziło, czy 
będę żył, czy umrę, mowy nie było tu o śmierci, mowa była 
wyłącznie o życiu, tylko że życie nagle przybierało we mnie 
postać i formę całkowitej niepewności, a właściwie braku formy, 
nie byłem pewien realności, tak, całkowicie straciłem zaufanie do 
własnych zmysłów, do nader wątpliwych doświadczeń, jakich za 
ich pośrednictwem doznawałem, do realnego istnienia samego 
siebie i własnego otoczenia, które to istnienie, jak już 
powiedziałem, w chwilach takich przeżyć - czy raczej ataków, 
napadów przeżyć -z sobą samym i z otoczeniem łączyła mnie 
jedynie cieniutka nić, a tą nicią był mój umysł. Ten zaś nie tylko z 
łatwością popełnia błędy i, mówiąc oględnie, jest narzędziem, 
urządzeniem, czy jak mam go określić, niedoskonałym, a w 
dodatku działa powoli, zacinając się, porusza się niczym we mgle, 
a czasami wręcz ledwie funkcjonuje. 

background image

Podąża za moimi czynnościami niczym leżący w łóżku 
zakatarzony chory za tym drugim, przy nim się krzątającym, 
wszystko dostrzega z opóźnieniem i słabiutkim głosem próbuje 
pokierować krokami owego obcego, ale tamten nie słucha albo 
nawet nie słyszy, i wtedy zrezygnowany porzuca dalsze trudy. 
Tak, to było właśnie „poczucie obcości", stan całkowitego 
wyobcowania, który daleki był od abstrakcji, jaka może być 
zaskakującym tworem naszej wyobraźni czy fantazji, a dręczył 
nudą codzienności i rutyny, tak, niczym całkowita bezdomność, 
niewiedząca niczego o jakimkolwiek opuszczonym, czekającym 
na mnie domu, często, będąc w takim stanie, zadawałem sobie 
pytanie, czy takim domem nie byłaby dla mnie na przykład 
śmierć. Tylko że, odpowiadałem sobie po wielekroć, wówczas 
musiałbym wierzyć w życie pozagrobowe, a kłopot w tym, że nie 
potrafię uwierzyć nawet w życie na tej ziemi, zwłaszcza kiedy 
jestem w takim właśnie stanie, w którym muszę zadawać sobie 
podobne pytania, i kiedy istnienie tamtego świata wydaje mi się 
tak samo absurdalne, jak istnienie tego świata, czyli wcale nie 
uważam ani za niemożliwe, ani za możliwe do wyobrażenia, że 
tamten świat istnieje, ale jeśli nawet istnieje, istnieje on nie dla 
mnie, bo ja jestem tutaj. Tutaj zresztą też żyję tylko w pewnym 
sensie, co przejmuje mnie jakimś 

background image

trudnym do określenia poczuciem winy. Często więc w takich 
chwilach - próbowałem - próbuję otrzeźwieć, ale nie udaje mi się, 
wygląda bowiem na to, że nawiązać kontakt z życiem potrafię 
jedynie za pośrednictwem jakiejś logicznej gry, choćby szachów, 
czy obliczając coś na kartce papieru, kiedy z abstrakcyjnego 
wyniku w niezbadany sposób powstaje realna rzeczywistość: 
podobnie jak, to był wówczas mój ulubiony przykład, który 
zapisałem w swoim notesie, z którego teraz przepisuję, jak 
człowiek łączy dwa druty, mocuje śrubką, drugi koniec wsuwa do 
otworu w ścianie, przyciska guzik i lampa się zapala; mamy tu do 
czynienia z uświadomionym rachunkiem prawdopodobieństwa, 
napisałem, wynik jest spodziewany, a jednak zaskakujący i niemal 
niezrozumiały. Wszystko, wszystko jest tylko wyciąganiem 
wniosków, warunkiem i prawdopodobieństwem, w niczym nie 
ma pewności, nigdy nic nie jest oczywiste, napisałem. Czym jest 
moje istnienie, dlaczego jestem, co jest moją istotą: na to wszystko, 
napisałem, zapewne na próżno szukam odpowiedzi, czy raczej nie 
odpowiedzi, lecz wiarygodnych znaków; obce jest mi nawet moje 
ciało, które teraz utrzymuje mnie przy życiu, by kiedyś zabić, 
napisałem. „Gdyby w moim życiu zdarzyła się jedna jedyna 
chwila, w której żyłbym w tym samym rytmie, co moja 

background image

oczyszczająca organizm wątroba i nerki, jak wdech i wydech 
moich płuc, jak perystal tyka mojego żołądka i moich jelit czy 
praca mojego serca, czy jak procesy zachodzące w moim mózgu 
pod wpływem świata zewnętrznego, jak powstawanie 
abstrakcyjnych myśli w moim umyśle, jak czysta świadomość 
mojej świadomości czy przymusowa, a jednak pełna łaski 
obecność mojej transcendentnej duszy: gdybym przez jedną jedy-
ną chwilę widział, wiedział, posiadał samego siebie, choć oczywiście 
nie idzie tu ani o posiadanie, ani o posiadającego, wreszcie 
doznałbym poczucia zgody z samym sobą, którego nigdy, ale to 
nigdy nie doznam; gdyby zatem jeden jedyny raz ziściła się taka 
nierealna chwila, może wtedy uwolniłbym się od «poczucia 
obcości*, może nauczyłbym się wiedzieć, poznał, co to znaczy być". 
Ale ponieważ jest to niemożliwe, gdyż nie wiemy i nigdy się nie 
dowiemy, co jest źródłem przyczyny naszego istnienia, nigdy nie 
poznamy celu naszej tu obecności i nie dowiemy się, dlaczego 
mamy stąd zniknąć, skoro się kiedyś pojawiliśmy, napisałem. Nie 
wiem, napisałem, dlaczego zamiast życia, które być może gdzieś 
istnieje, muszę żyć tylko jakąś jego cząstką, która została mi dana: 
dlaczego muszę żyć jako ta płeć, to ciało, ta świadomość, ten los, w 
tym geograficznym położeniu, w tym języku, w tej historii, 

background image

w tym sublokatorskim pokoju, napisałem. I teraz, kiedy piszę to, 
co kiedyś już napisałem, nagle ożywa we mnie pewna noc, pewien 
sen czy, ściśle, jawa, a może sen na jawie czy jawa we śnie, nie 
wiem, ale pamiętam dokładnie, tak jak gdyby zdarzyło się to 
wczoraj. Przebudziło mnie wtedy gwałtowne, nieznane przedtem 
„poczucie obcości", a może wtedy właśnie zasnąłem, nie wiem, i 
właściwie nie ma to już znaczenia. Była świetlista noc, tak jak i ta 
dzisiaj, aksamitnie czarna i pełna blasku, przeniknięta 
nieruchomą, milczącą, niewzruszoną świadomością, i nagle 
zrozumiałem, że to niemożliwe, by ta przejmująca, cierpiąca 
świadomość nagle przestała istnieć i znikła z tego świata. Tak, a 
poza tym ta świadomość nie była przecież moją świadomością, 
była raczej świadomością o mnie, ja zaś jedynie miałem na jej temat 
wiedzę, ale nie mogłem nią dysponować, jak gdyby była to 
świadomość nienależąca wyłącznie do mnie, tylko ciągle gdzieś 
się pojawiająca i niepozwalająca uwolnić się od siebie, niepo-
trzebnie i na próżno zadręczająca mnie na śmierć. Z drugiej strony 
czułem wyraźnie, że owa pełna cierpienia świadomość wcale nie 
jest świadomością nieszczęśliwą, i jeśli ja, będący jej ucie-
leśnieniem, jestem w tej chwili nieszczęśliwy, wynika to jedynie z 
mojej własnej bezradności wobec tej bezlitosnej, wiecznej, 
dręczącej, choć 

background image

powtarzam, wcale nie nieszczęśliwej świadomości. Przebudziłem 
się czy pogrążyłem we śnie, powtarzam, obojętne, gdyż nie 
mogłem nie myśleć o tym wszystkim jak o jakimś misterium, 
zastanawiało mnie, czy owa świadomość jest częścią czegoś, czym 
jestem ja sam, ja, ale nie moje ciało ani nie mój umysł, choć za jego 
pośrednictwem się objawia, nie należąc jednak wyłącznie do 
mnie, zastanawiało mnie, czy owa świadomość jest kwintesencją 
mojej istoty, czy to ona ukształtowała mnie, wcześniej powołując 
do życia. Nie mogłem się nie zastanawiać nad tym, czy owa 
świadomość ma do wykonania jakieś zadanie, i jeśli nawet jest to 
zadanie jedynie hipotetyczne, nie wolno sprzeciwić się jego 
nakazowi czy, mówiąc ściśle, sprzeciwić się można, ale jedynie z 
poczuciem złamania nakazu, a więc z poczuciem winy; zarazem 
najdziwniejsze wydawało mi się, że nie jest to, że tak się wyrażę, 
jedynie nakaz moralny, nie, że jest w nim jakiś moment, wymóg, 
wręcz żądanie odwołujące się do pracy ludzkich rąk, że świat 
„trzeba zbudować", „skopiować", „nauczyć się go", by w 
odpowiednim czasie pokazać, obojętne dlaczego, obojętne komu, 
komukolwiek, kto kiedyś będzie się za nas czy (ewentualnie) z 
naszego powodu wstydził, a zatem zrozumienie świata jest 
zadaniem religijnym, niezależnym od niszczycielskich kościołów 
niszczy 

background image

cielskich wyznań, tak że jedynie w zrozumieniu świata i mojego 
miejsca w tym świecie mam szansę, co mam znowu powiedzieć, 
żeby nie powiedzieć tego, co muszę powiedzieć: doznać 
zbawienia, tak, czego bowiem mam szukać, skoro już szukam, jak 
nie zbawienia. Z drugiej zaś strony pomyślałem, że wszystko są to 
myśli, które muszą człowieka zastanawiać; podobne myśli 
zastanawiają człowieka jedynie w sytuacji, w jakiej się znajduje, bo 
sytuacja zmusza go, żeby się nad tym zastanawiał, a ponieważ 
sytuacja, w jakiej się człowiek znajduje, w pewnym sensie 
przynajmniej jest sytuacją zastaną i z góry określoną, człowiek 
może mieć tylko z góry określone myśli, a w każdym razie może 
się zastanawiać i rozmyślać nad z góry ustalonymi i określonymi 
sprawami. A więc, pomyślałem sobie, muszę mieć takie myśli, 
nad którymi nie powinienem się zastanawiać, aczkolwiek dziś już 
nie pamiętam, czy tak było i czy w ogóle myślałem, czego nie 
powinienem robić, zostałem pisarzem i tłumaczem, choć nie 
powinienem był nim zostać, a zostałem wbrew wszelkim 
okolicznościom, oszukując je, naigrawając się z nich, wiecznie 
ukrywając się w labiryncie okoliczności, uciekając przed 
pędzącym potworem z głową byka, którego kopyta w biegu mnie 
tratowały, wbrew tym wszystkim      potwornym,      siejącym 
zniszczenie 

background image

okolicznościom, nietolerującym żadnej formy ludzkiej myśli, 
chyba że formę myśli zniewolonej, okolicznościom 
nagradzającym jedynie pracę niewolniczą, wywyższającym ją i 
uświęcającym, wśród których żyć czy w ogóle istnieć mogłem 
jedynie w tajemnicy, tak, głośno przecząc własnemu istnieniu, 
milcząc, przestraszony ukrywałem w sobie tę aksamitną czarną 
noc i swoje beznadziejne nadzieje, i dopiero wiele, wiele lat 
później po raz pierwszy wyrwało mi się z ust tamtego wieczora, 
kiedy spoglądając co chwilę na przypatrującą mi się kobietę, która 
szukała we mnie źródła, mówiłem o „panu nauczycielu": że 
istnieje myśl nieskażona żadną obcą materią, naszym ciałem, 
naszym duchem ani jakimkolwiek zwierzęcym instynktem, że 
istnieje idea, która w umysłach nas wszystkich jest takim samym 
wyobrażeniem, tak, idea, do której, ale tego już nie powiedziałem, 
tylko pomyślałem sobie w duchu, do której ja być może kiedyś się 
zbliżę, może nawet kiedyś uda mi się ją opisać, myśl, której, 
wydaje mi się, nie muszę formułować, która powstanie w mojej 
świadomości niezależnie ode mnie, i nawet jeżeli będzie to myśl 
skierowana przeciw mnie samemu, nawet jeżeli mnie zniszczy, 
będzie to myśl prawdziwa, i chyba po tym ją rozpoznam, to 
będzie bowiem jej miara... Tak, tak właśnie wtedy żyłem. Dopiero 

background image

teraz, kiedy o tym wszystkim opowiadam, wreszcie już rozumiem 
i pojmuję to wszystko, co powinienem zrozumieć i pojąć. A na 
pytanie, czy tamta chwila różniła się czymś od innych podobnych 
czy zupełnie niepodobnych chwil, w których rozpoczynałem 
nowy związek, muszę odpowiedzieć, że różniła się od nich 
zasadniczo. Podobnie jak ja bardzo różniłem się wtedy od tego, 
kim byłem wcześniej. Podsumowując zatem, całe moje życie w 
sublokatorskim pokoju, wszystkie moje ówczesne myśli, 
skłonności, pobudki, fakt, że przeżyłem i zamieszkałem jako 
sublokator, muszę przyznać, wszystko wskazywało na to, że już 
wówczas byłem ukształtowanym człowiekiem, dojrzałym do 
zmian. Z pewnością nie mylę się, sądząc, że właśnie wtedy 
zrozumiałem, że moje sądy o życiu są błędne, niemożliwe i nie 
mają prawa bytu. Ze nie wolno mi uważać mojego życia za ciąg 
kolejnych przypadków, poprzedzonych moimi podobnie 
przypadkowymi narodzinami, gdyż jest to nie tylko niegodziwe, 
błędne, niemożliwe i niemające prawa bytu traktowanie życia: ale 
jest to przede wszystkim bezpłodne, przynajmniej dla mnie, 
nieznośnie i zawstydzająco bezpłodne rozumienie istnienia, które 
chcę widzieć raczej jako ciąg zdarzeń pozwalających mi zaspokoić 
własną dumę, przynajmniej własną dumę. Tak więc chwila, w 
której rozstrzygnęło 

background image

się, że wkrótce pójdę do łóżka z kobietą, czyli z nią, z tą, która 
później została moją żoną, a potem moją byłą żoną: ta chwila także 
nie mogła być przypadkowa. Bo jest zupełnie oczywiste, że to 
wszystko, o czym tutaj piszę, i wszystko, o czym teraz mówię, 
właśnie wtedy dojrzało we mnie do życiowych zmian, zbiegło się 
właśnie w tamtym momencie, choć wtedy z natury rzeczy nie 
byłem tego świadom, tak, nie pamiętałem nawet patrzącej na mnie 
w świetle nocy jej twarzy, miękko, ale zdecydowanie pojawiającej 
się i niknącej, niczym pierwszy plan filmu z lat trzydziestych. Nie 
przyszło mi nawet do głowy, do czego kusi mnie ta obiecująco 
jaśniejąca twarz. I muszę dodać, jak później się okazało, że moja 
przyszła (czy była) żona także była już gotowa, ona także już 
dojrzała do życiowych zmian, mogłem więc uznać, że nasze 
spotkanie nie tylko nie było przypadkowe, ale było wręcz 
zapisane przez los. Tak, nie upłynęło wiele czasu, a już 
rozmawialiśmy o wspólnym życiu: w rzeczywistości jednak prag-
nęliśmy odmienić los, każde swój własny los, który zawsze jest 
jedyny i do niczyjego niepodobny, zatem niemożliwy do dzielenia 
z kimkolwiek. Tak więc wszystkie nasze rozmowy były ucieczką 
od tego najważniejszego, sprowadzały się do zastępczych pytań i 
wykrętnych odpowiedzi, choć nie mam co do tego najmniejszych 
wątpliwości, 

background image

że nie robiliśmy tego świadomie, ani też nie leżało w naszych 
zamiarach wzajemnie się okłamywać. Skąd bowiem mogłem 
wiedzieć, choć dziś mam co do tego całkowitą pewność, że 
wszystko, co robię, wszystko, co się ze mną dzieje, jak żyję i jak się 
to w czasie zmienia, w ogóle całe moje życie - mój Boże! - służy mi 
do tego, abym się czegoś dowiedział - moje małżeństwo na przy-
kład służyło mi do tego, abym się dowiedział, że nie potrafię żyć 
w małżeństwie. I choć wśród wielu rzeczy, których się 
dowiedziałem, ta miała decydujące, a dla mojego małżeństwa 
tragiczne znaczenie, bez niej, bez małżeńskiej próby, nie 
dowiedziałbym się tego nigdy, co najwyżej mógłbym wysnuć 
jakieś zupełnie teoretyczne wnioski. Nie potrafię więc odrzucić 
żadnego z oskarżeń, a jedyne usprawiedliwienie, jakie znajduję, 
jest jednocześnie oskarżeniem: nie ulega wątpliwości, że swoje 
małżeństwo zawarłem po to, by dokonać aktu samozniszczenia, 
choć kiedy je zawierałem, wydawało mi się, że czynię to w imię 
szczęśliwej przyszłości, w imię szczęścia, o którym z takim 
przestrachem, choć ciepło i zdecydowanie rozmawiałem z moją 
żoną, jak gdybym rozmawiał z nią 
jakimś tylko nas dotyczącym, tajemniczym 
1 ciężkim obowiązku. Tak, tak właśnie było, a dziś już całe nasze 
życie, wszystkie dźwięki, wydarzenia i uczucia jawią mi się jako 
niewyraźna, 

background image

zagmatwana całość czy, choć brzmi to dziwnie, raczej to słyszę, 
niczym muzyczny motyw, podczas którego dźwięki dojrzewają i 
zagęszczają się, by wreszcie rozbrzmiał ponad nimi główny, jedy-
ny, zagłuszający wszystkie pozostałe nuty motyw: moje życie 
postrzegane jako możliwość twojego zaistnienia albo twoje nieistnienie 
postrzegane jako konieczne i ostateczne zniszczenie mojego istnienia. 
Wtedy wieczorem, kiedy mówiąc o „panu nauczycielu" i 
wyciągając wnioski z przypadku „pana nauczyciela" czy, mówiąc 
ściśle, z jego czynu, wyjawiłem i wyjaśniłem mojej żonie, która 
wtedy jeszcze nie była moją żoną, a dziś już nią nie jest, 
możliwości, jakie otwierają się przed człowiekiem, czy raczej nie 
otwierają się w takich sytuacjach, w sytuacjach, jakie niesie ze sobą 
totalitaryzm. Powiedziałem, że totalitaryzm jest sytuacją 
bezsensowną, i wszystkie sytuacje, jakie powstają w 
totalitaryzmie, są bezsensowne, choć powiedziałem, i to jest 
właśnie najbardziej bez sensu, że poprzez istotę naszego życia, 
poprzez sam fakt utrzymania się przy życiu przyczyniamy się do 
trwania totalitaryzmu, o tyle oczywiście, o ile staramy się przy 
życiu utrzymać; a to jedynie sprawa organizacji, jej, że tak 
powiem, naturalny, prymitywny podstęp. Hipotezy totalitaryzmu 
w naturalny sposób oparte są na Nicości. Selekcja, zepchnięcie na 
margines i wszystkie po 

background image

chodne pojęcia są pojęciami pozbawionymi treści, a opisywana 
przez nie rzeczywistość to jedynie skrajny naturalizm, jak choćby 
zapędzanie ludzi do komór gazowych, powiedziałem. Boję się, że 
to wszystko wcale nie jest zabawne, i kiedy teraz się zastanawiam, 
czy kiedy mówiłem te słowa, kierował mną jakiś zamiar, wydaje 
mi się, że nie; przypominam sobie, że powodował mną jedynie 
niepokój i przymus mówienia, podobnie jak kilka godzin 
wcześniej w tym samym towarzystwie wydawało mi się, 
jakkolwiek brzmi to dziwacznie czy dziwnie, że tę idącą obok 
mnie, stukającą wysokimi obcasami kobietę, którą w świetle nocy 
widziałem z profilu, choć nie starałem się wcale jej widzieć, bo we 
mnie był jeszcze ten obraz, jak idzie ku mnie przez 
zielononiebieski dywan, jak gdyby kroczyła po morzu, że tę idącą 
u mojego boku kobietę interesuje to, co mówię. Kat i ofiara, 
powiedziałem, w totalitaryzmie, tak jak w tamtej kwestii, w 
kwestii Nicoś- ci, służyli tej samej sprawie, choć oczywiście, 
powiedziałem, służyli niejednakowo. I choć czyn „pana 
nauczyciela" był czynem dokonanym w rzeczywistości 
totalitarnej, wymuszonym przez rzeczywistość totalitarną, był 
czynem wynikającym z totalitaryzmu, a więc z bezsensu, sam 
czyn był aktem totalnego zwycięstwa odniesionego nad totalnym 
bezsensem, to właśnie tutaj, w świecie totalnego zniszczenia 

background image

i zagłady, mogła się ziścić idea „pana nauczyciela", a nawet stać 
się niezniszczalna. Wtedy zapytała, czy poza tym, co musiałem 
przejść, cierpiałem w przeszłości albo teraz jeszcze cierpię z 
powodu mojego żydostwa. Odpowiedziałem, że muszę się 
zastanowić. Fakt, że od dawna, od samego początku, od chwili, 
kiedy zacząłem myśleć, czułem, że ciągnie się za mną jakaś 
tajemnicza hańba i że tę hańbę skądś przyniosłem, skądś, gdzie 
nigdy sam nie byłem, i że ta hańba to kara za moje grzechy, za 
grzech, który, choć nigdy go nie popełniłem, prześladuje mnie 
przez całe życie, a to życie, choć to ja nim żyję, ja przez nie cierpię i 
ja w końcu umrę, wcale nie należy do mnie: wszystko to jednak, 
powiedziałem, niekoniecznie musi mieć związek z moim 
żydostwem, być może ma związek jedynie ze mną, z moją istotą i 
moją osobą, z moją transcendencją, że tak powiem, z tym, jak ja się 
zachowuję i jak traktuję ludzi, czy z tym, jak ludzie się zachowują i 
jak mnie traktują, a więc z panującymi stosunkami społecznymi i 
relacją, w jakiej z nimi pozostaję, powiedziałem, powiedziałem 
też, że wyrok nie zapada od razu, a sam fakt, że zapadnie, staje się powoli 
wyrokiem, 
tak jak ktoś kiedyś napisał, powiedziałem. Wspomniała 
też o „moim tekście", tym, który czytała i o którym powiedziała, 
że musimy koniecznie o nim porozmawiać. A więc muszę mówić o 
tym 

background image

tekście, muszę jakoś go opisać. Było to właściwie dłuższe 
opowiadanie, takie, które niektórzy określają mianem 
„mikropowieści", ukazało się wówczas pośród wielu innych 
opasłych tomów opowiadań i zbiorów „mikropowieści", wśród 
skandali, drwin i mieszania z błotem, czego wcale nie chcę tu 
opisywać, bo jest obrzydliwe i nudne, a opowiadanie stanowiło 
jedynie skromny, że tak powiem, mało istotny przyczynek do 
węgierskiej rzeczywistości literackiej, rzeczywistości pełnej błota i 
drwiny, podziałów i przywilejów, sentymentów i resentymentów, 
poufnie oficjalnych i poufnie komercjalnych listów, podejrzliwych 
wobec jakości i z namaszczeniem traktujących bezczelnych 
dyletantów niczym geniuszy, rzeczywistości wstydliwej i 
zawstydzającej, wobec której byłem zawsze i jestem raz obojętny, 
raz skonsternowany, ale zawsze jestem tylko postronnym 
obserwatorem, o ile w ogóle jestem, i muszę być, och, cóż ja mam 
wspólnego z literaturą, z tobą, złotowłosa Małgorzato, przecież 
moje pióro to moja łopata, grobowiec twoich spopiełałych wło-
sów, Sulamit; tak, to opowiadanie czy, niech będzie, 
mikropowieść była monologiem mężczyzny, młodego 
mężczyzny. Ten mężczyzna wychowywany przez rodziców w 
duchu surowej chrześcijańskiej pobożności, a nawet w duchu 
bigoterii, teraz, w dniach Apokalipsy, dowiedział się, że 

background image

jego też naznaczyła otwarta pieczęć: w duchu wprowadzonych w 
życie ustaw uznany zostaje za Żyda. I nim zabiorą go do getta, do 
bydlęcego wagonu czy kto wie - on najmniej - dokąd, nim skażą 
go na śmierć, pisze swoją historię, „historię dziesiątków lat 
tchórzostwa i wypierania się własnego «ja»", jak pisze, czy raczej 
jak ja piszę w jego imieniu. W tym wszystkim najbardziej godne 
jest uwagi, że ta nowa żydowska tożsamość przynosi mu 
wyzwolenie od kompleksu żydowskiego pochodzenia, w ogóle 
przynosi mu wyzwolenie. Musi bowiem zrozumieć, że wyklucze-
nie z jednej wspólnoty wcale nie oznacza automatycznego 
przyjęcia do drugiej. Co on ma wspólnego, pyta, czyli ja pytam, z 
Żydami? Skoro teraz i on jest Żydem, nic, spostrzega, to znaczy, ja 
każę mu spostrzec. Dopóki bowiem korzystał z przywilejów, jakie 
dawało niebycie Żydem, cierpiał z powodu Żydów, żydowskiego 
życia czy, ściśle, całego tego, zgniłego, dławiącego, morderczego i 
prowadzącego do mordów samobójczego systemu. Cierpiał z 
powodu przyjaciół, kolegów z pracy, z powodu całego otoczenia, 
które miał za swoją ojczyznę; cierpiał z powodu ich nienawiści, 
ograniczenia, fanatyzmu. A największą odrazę czuł do dyskusji o 
antysemityzmie, do dręczącej daremności tych wszystkich 
dyskusji, gdyż antysemityzm nie był w jego odczuciu, to 

background image

znaczy w moim odczuciu, poglądem, ale kwestią postawy i 
charakteru, był „etyką rozpaczy, szaleństwem tych, którzy 
nienawidzą samych siebie, był siłą ginących", mówił, to znaczy ja 
mówiłem w jego imieniu. Z drugiej zaś strony wobec Żydów 
odczuwał zawsze jakieś skrępowanie, próbował ich kochać, ale 
nigdy nie był pewien, czy to mu się udaje. Miewał żydowskich 
znajomych, a nawet przyjaciół, jednych z nich lubił, drugich nie. 
Ale to zupełnie inna sprawa, lubił ich bowiem albo nie lubił z 
jakichś konkretnych powodów. Jak zaś można żywić prawdziwą 
miłość do tak abstrakcyjnego pojęcia, jakim jest na przykład 
żydostwo? Czy do nieznanego tłumu, który się kryje pod 
pojęciem żydostwa? I nawet jeśli ich pokochał, to jedynie tak, jak 
człowiek kocha zwierzę wyrzucone na ulicę, karmi je, ale nie zna 
jego snów, nie wie, czego się może po nim spodziewać. A teraz 
wyzwolił się wreszcie od swojej udręki, od swojej domniemanej 
odpowiedzialności. Teraz już może z czystym sumieniem gardzić 
tymi, którymi pogardza, nie musi kochać tych, których nie kocha. 
Stał się wolny, bo nie ma już więcej ojczyzny. Musi jedynie 
postanowić, jako kto umrze. Jako Zyd czy jako chrześcijanin, jako 
bohater czy jako ofiara, czy może jako poszkodowany przez tę 
metafizyczną abstrakcję i demiurgiczny chaos? Ponieważ jednak 
pojęcia 

background image

te nic dla niego nie znaczyły, postanowił, że przynajmniej samego 
faktu swojej śmierci nie zbruka kłamstwem. Wydawało mu się, że 
wszystko rozumie, zyskał sobie prawo, by wszystko zrozumieć: 
„Nie szukajmy sensu tam, gdzie go nie ma: nasz wiek, ten 
pełniący wieczną służbę pluton egzekucyjny, teraz szykuje się do 
dziesiątkowania, a wyrok brzmi, że tym dziesiątym będę właśnie 
ja - to wszystko", brzmią jego ostatnie słowa, napisane oczywiście 
przeze mnie. Oczywiście to nie brzmi tak sucho, ale tu 
ograniczyłem się tylko do istoty rzeczy, nie wspomniawszy o 
dialogach, zwrotach akcji, otoczeniu, w jakim się rozgrywa, 
pozostałych bohaterach ani o jego ukochanej, która na koniec go 
porzuca. Po raz ostatni widzimy naszego bohatera, jak siedzi na 
ziemi i buja się w przód i w tył, wstrząsany atakami śmiechu. Taki 
miał zresztą być tytuł, Śmiech, ale dyrektor wydawnictwa, o 
którym wszyscy wiedzieli, że w swoim biurze, w wydawnictwie, 
zawsze ma przy sobie służbową broń, choć nie chodzi w mundurze, 
służbowej broni - pistoletu - nie nosi przy służbowym pasie, ale w 
wypchniętej, tylnej kieszeni spodni, ten dyrektor odrzucił ten tytuł 
jako „cyniczny", „depczący świętość wspomnień" i tak dalej; a że 
sam tekst, aczkolwiek ze zniekształconym tytułem, w ogóle mógł 
się ukazać, nie rozumiem do dziś i wcale nie chcę 

background image

zrozumieć, bo czuję obrzydzenie do zagłębiania się w 
nieprzejrzany gąszcz niejasnych zamiarów, niemających litości dla 
nikogo, niszczących wszystko, a jeśli pozwalających czemuś 
zaistnieć, to tylko po to, żeby je zniszczyć, i podobnie jak 
stworzony przeze mnie bohater, zadowalam się tym, że gdy 
strzelano do każdego dziesiątego - a raczej do każdego trzeciego - 
moje opowiadanie przypadkowo wyciągnęło szczęśliwy los. Moją 
żonę urzekło w tym opowiadaniu, że jak powiedziała, ten 
człowiek sam mógł zdecydować, czy jest Żydem. Dotychczas, ilekroć 
czytała o Żydach, czytała jakiś tekst o Żydach, zawsze czuła się 
tak, jak gdyby ktoś znowu nurzał jej twarz w błocie. Teraz po raz 
pierwszy czuła, powiedziała moja żona, że może podnieść głowę. 
Czytając mój tekst, powiedziała moja żona, czuła to, co czuł mój 
„bohater", który wprawdzie umiera, ale przed śmiercią doznaje 
wewnętrznego wyzwolenia. 
I nawet jeśli tylko na chwilę, ona też 
doznała uczucia wyzwolenia, powiedziała moja żona. To 
opowiadanie, znacznie bardziej niż jakiekolwiek, które czytała 
dotychczas, nauczyło ją żyć, powiedziała moja żona, i tego 
wieczoru, już po raz drugi, znów przebiegła przez jej twarz 
szybko zmieniająca się, drżąca fala, nie umiem tego inaczej 
nazwać, chromatyka jej uśmiechu, na którego widok miękłem jak 
masło, a każdy mógł 

background image

zrobić ze mną, co tylko chciał. Szybko poznałem zresztą 
przyczyny takich uczuć, dzieciństwo i młodość mojej żony. A to 
dzieciństwo i młodość, mimo że żona urodziła się już po wojnie, 
upłynęło pod znakiem Auschwitz. A raczej pod znakiem 
żydostwa. Używając słów mojej żony, pod znakiem błota. Jej 
rodzice przeszli Auschwitz, matkę straciła wcześniej, jej ojca, 
wysokiego, łysego mężczyznę, ostrożnego i zgorzkniałego wśród 
obcych, swobodnego wśród bliskich i przyjaciół, zdążyłem jeszcze 
poznać. Matka zmarła na jakąś chorobę, której nabawiła się w 
Auschwitz, na przemian puchła i chudła, nagle dostawała kolki 
albo wysypki, medycyna była wobec jej choroby bezradna, 
podobnie jak bezradna była wobec przyczyn, które ją wywołały, 
wobec Auschwitz: chorobą matki mojej żony było Auschwitz, a z 
tego nie można się wyleczyć, z obozowej choroby nigdy i nikomu 
nie udało się wydobrzeć. A w tym, że została lekarzem, mówiła 
moja żona, istotną rolę odegrała choroba i wczesna śmierć matki. 
Później, kiedy o tym rozmawialiśmy, moja żona zacytowała mi 
kilka zdań, które gdzieś przeczytała, nie pamięta już gdzie, ale 
zapamiętała je na zawsze. Wprawdzie nie natychmiast, ale jednak 
dość szybko zrozumiałem, że czytała je w jednej z rozpraw tomu 
Niewczesne rozważania, w rozprawie O pożytkach i szkodliwości 
historii 

background image

dla życia, i utwierdziło mnie to w przekonaniu, że zdania, których 
potrzebujemy, prędzej czy później same nas odnajdą - bez takiego 
przekonania nie mógłbym bowiem zrozumieć, jak te zdania 
odnalazła moja żona, która nigdy, przynajmniej o ile wiedziałem, 
nie interesowała się filozofią, a zwłaszcza Nietzschem. Te zdania, 
które kiedyś szybko znalazłem w starym rozpadającym się, 
purpurowym tomie Nietzschego, wyszperanym przed laty w 
kącie jakiegoś antykwariatu, i które, wprawdzie nie w moim 
tłumaczeniu, lecz w zgrabnym przekładzie doktora Odóna 
Wildera, brzmią następująco: Istnieje pewien stopień bezsenności, 
przeżuwania, zmysłu historycznego, przy którym żywa istota doznaje 
szkód i w końcu ginie, czy to będzie człowiek, czy naród, czy kultura. 

potem albo przedtem, już nie pamiętam: ...kto nie umie przysiąść na 
progu chwiłi, puszczając całą przeszłość w niepamięć, kto nie jest zdolny 
trwać w miejscu jak bogini zwycięstwa, nie doznając zawrotu głowy ani 
łęku... - 
dalej moja żona cytowała już z pamięci: ...ten nigdy nie dowie 
się, czym jest szczęście, a co gorsza, nie uczyni nigdy nic, co uszczęśliwia 
innych"'. 
Mojej żonie już we wczesnym dzieciństwie powiedziano 
* F. Nietzsche, 

Niewczesne rozważania, przeł. M. Łukasiewicz, 

Kraków 1996. 

background image

wszystkim, uświadomiono jej, że jest Żydówką. Miała w swoim 
życiu taki okres - „kiedy byłam piegowatą dziewczynką z 
kucykiem", mówiła moja żona - kiedy wyobrażała sobie, że za to 
wszystko inne dzieci będą ją bardzo lubić. 
Teraz kiedy spisuję jej 
słowa, widzę ją, jak mówiąc to, śmieje się. A później żydowskie 
pochodzenie zamieniło się w niej w poczucie beznadziejności. 
Kara, zwątpienie, podejrzliwość, ukrywany strach, choroba matki. 
Mroczna tajemnica przed obcymi, w domu getto żydowskich uczuć 
żydowskich myśli. Po śmierci matki wprowadziła się do nich siostra 
ojca. „Ma taką obozową twarz", pomyślałam sobie, powiedziała 
moja żona. W każdym widziała tylko byłego albo przyszłego 
mordercę. „Nie wiem, jak mi się udało wyrosnąć na normalną w 
miarę kobietę". Kiedy ktoś wspominał o żydowskich sprawach, 
natychmiast wychodziła z pokoju. „Coś we mnie kamieniało 
1 stawiało opór". Ledwie bywała w domu. Nauka była dla niej 
ucieczką, później podobnie akademia medyczna, miłość, kilka 
szybkich, burzliwych związków. Mam „dwa straszne przeżycia", 
mówiła mi. Miała wówczas szesnaście czy siedemnaście lat. 
Pewnego razu z entuzjazmem mówiła o rewolucji francuskiej, że 
ta rewolucja nie była wiele lepsza od nazizmu. Na to ciotka 
powiedziała jej, że jako Żydówka nie może tak mówić 

background image

francuskiej rewolucji, bo gdyby jej nie było, Żydzi do dzisiaj 
mieszkaliby w gettach. Kiedy ciotka tak mnie pouczyła, 
opowiadała moja żona, przez wiele dni, a nawet tygodni nie 
odzywała się w domu do nikogo. Czuła, jak gdyby nie istniała, nie 
miała prawa mieć własnych myśli 
1 własnych odczuć, tylko dlatego, że urodziła się jako Żydówka i 
musi mieć wyłącznie żydowskie uczucia żydowskie myśli. Wtedy 
wymyśliła sobie tamto zdanie: co dzień ktoś nurza jej twarz w biocie. 
Drugie przeżycie: siedzi z książką w ręku, w książce są same 
okropności i straszne fotografie, za kolczastym drutem widzi 
patrzącą nicwidzącym wzrokiem twarz w okularach, chłopca z 
żółtą gwiazdą na podniesionym ramieniu, niekształtna czapka 
zsunięta na twarz, z dwóch stron uzbrojeni żołnierze, przygląda 
się tym fotografiom i przepełnia ją lodowate, pełne nienawiści 
uczucie, że sama zaczyna się bać, i myśli to samo, co mój bohater 
w moim opowiadaniu: „Co ja mam z nim wspólnego? Też jestem 
Żydówką", powiedziała moja żona. Ale dopóki nie przeczytała w 
moim opowiadaniu wielu takich i tym podobnych zdań, myślała o 
nich z przestrachem i poczuciem winy. Dlatego czuła, 
powiedziała moja żona, przeczytawszy moje opowiadanie, że 
teraz może podnieść głowę. I później wielokrotnie powtarzała, że 
nauczyłem ją żyć: 

background image

ze mną, powiedziała moja żona, czuła się wolna. Tak, tej mrocznej 
nocy, której wszystko zrozumiałem, głosy, obrazy i wątki 
wyłoniły się z gęstwiny kilku szybkich niczym błyskawica lat 
mojego małżeństwa, nagle zobaczyłem nas stojących w oknie, 
oknie naszego mieszkania, była noc, już nie zimowa, ale jeszcze 
nie wiosenna, a ze śmierdzącego wokół miasta, niczym przesłanie 
z zaświatów, dotarł nagle jakiś zapach, być może rosnących w 
oddali kwiatów, które z przyzwyczajenia znowu się budzą i z 
przyzwyczajenia znowu pragną żyć, z pobliskiej knajpy po 
przeciwnej stronie ulicy chwiejnym krokiem szło do domu trzech 
pijanych mężczyzn, jasny futrzany kołnierz kożucha jednego z 
nich lśnił w naszym oknie, śpiewali cicho, obejmując się 
nawzajem, ulicą mknęły pierwsze samochody, na moment 
zapadła cisza, i wtedy, niczym w przerwie koncertu, dobiegły nas 
ich głosy, słyszeliśmy dokładnie, co śpiewają: Właśnie wracamy z 
Auschwitz, jest nas więcej, niż było, 
noc niosła ich glosy, w pierw-
szym momencie właściwie nie dosłyszałem, ale po chwili 
zrozumiałem już słowa, co mi do tego, pomyślałem sobie, tak 
zwany antysemityzm to prywatna sprawa i czasami gdzieś tam 
się odzywa, tyle że dziś, po Auschwitz, myślałem sobie, to tylko 
anachronizm, pomyłka, w której, jak powiedziałby H., nie H. 
wódz i kanclerz, ale H., 

background image

filozof i oberszef wszystkich wodzów i kanclerzy, nie przejawia 
się już duch świata, po prostu pro-wincjonalizm, i nic ponad to, 
genius loci, lokalny idiotyzm, a jeśli zechcą strzelać albo bić, po-
myślałem sobie, przecież nas ostrzegą, myślałem sobie, bo tak 
przecież było zawsze. A kiedy ukradkiem spojrzałem na moją 
podejrzanie milczącą żonę, w lodowatym świetle ulicy i ciepłym 
blasku naszego pokoju zobaczyłem, że po jej twarzy spływają łzy. 
To się nigdy nie skończy, powiedziała moja żona, od tego 
przekleństwa, powiedziała, nie ma ucieczki, żeby przynajmniej 
wiedziała, co czyni ją Żydówką, skoro nie potrafi być religijna, 
skoro, być może z lenistwa albo z tchórzostwa, albo z powodu 
jakichś tam uprzedzeń, nie zna żydowskiej kultury Żydów i wcale 
się nią nie interesuje, bo zwyczajnie jej to nie ciekawi, powiedziała, 
co zatem sprawia, że jest Żydówką, skoro nie jest to ani język, ani 
sposób życia, nic, nic, co by ją odróżniało od innych, żyjących 
wokół niej, chyba że, powiedziała, coś, co jest w jej genach, jakieś 
tajemne, pradawne przesłanie, którego ona nie słyszy, a więc nie 
może go znać? A ja chłodno, twardo i racjonalnie, jak gdybym 
pchnął ją sztyletem albo wziął siłą jak mężczyzna, 
odpowiedziałem jej, że to wszystko na nic, niepotrzebnie szuka 
fałszywych wyjaśnień i pokrętnych tłumaczeń, Żydówką czyni ją 
jedna 

background image

jedyna rzecz, tylko i wyłącznie to, i nic więcej, to, że n i e  była w 
Auschwitz - powiedziałem, na co ona umilkła zmieszana jak 
dziecko, ale prędko jej twarz stała się z powrotem taka jak 
przedtem, stała się jej twarzą, twarzą mojej żony, tej, którą znałem, 
ale stała się też twarzą kogoś innego, kogo dopiero teraz, 
wstrząśnięty, odkryłem w dobrze znanej twarzy mojej żony, a 
nasze już coraz mniej gorące noce znowu nabrały żaru. Już wtedy 
bowiem pojawiły się w naszym małżeństwie pierwsze 
sprzeczności, a właściwie moje małżeństwo stawało się tym, czym 
było naprawdę: sprzecznością. Kiedy przypominam sobie tamte 
lata, przychodzą mi na myśl niektóre moje odruchy, które 
wówczas powodowały, że żyłem w ciągłym wewnętrznym ruchu 
i napięciu, tak jak być może, przynajmniej tak to sobie 
wyobrażam, instynkt kieruje bobrami, podobnymi do szczurów 
zwierzątkami, kiedy budują swoje skomplikowane żeremia, tamy, 
nory i jamy. W tamtych latach obok niezliczonych przekładów, 
którymi zarabiałem na chleb, planowałem napisanie ob-
szerniejszego tekstu, powieści, której przedmiotem, nie chcę teraz 
mówić o szczegółach, miała być droga ludzkiej duszy zmierzającej 
od ciemności do światła, walka o radość, walka jako zadanie, 
szczęście postrzegane jako obowiązek. Bardzo często, nie, to nic nie 
mówi, wtedy prawie 

background image

cały czas rozmawiałem z moją żoną o moich planach, rozmowy te, 
a zwłaszcza ten plan, sprawiały jej prawdziwą radość, w nim 
bowiem, i to wcale nie bez przyczyny, widziała pomnik 
wystawiony naszemu małżeństwu, opowiadałem więc bez końca, 
rysowałem początkowo istniejącą tylko w zarysach, potem z dnia 
na dzień coraz bardziej rozwijającą się akcję, mnożące się, coraz 
gęstsze konary wątków, pomysły, które ona z wyrazem twarzy, 
jaki tak bardzo lubiłem, nieśmiało opatrywała komentarzami, a ja 
w nadziei, że znów zobaczę ten jej grymas, niektóre z nich 
przyjmowałem, dodawałem jej odwagi i chwaliłem, słowem, 
razem pracowaliśmy nad planem, tuliliśmy go i pieściliśmy, jak 
gdyby był naszym dzieckiem. Z perspektywy czasu wszystko to 
oczywiście było błędem, błędem było wpuścić moją żonę na ten 
najbardziej czuły, najbardziej sekretny i najbardziej czuły obszar, 
słowem, na teren mojej pracy, obszar, którego przecież muszę 
strzec i chronić go, tak jak czynię do dzisiaj i jak czyniłem 
wcześniej, otaczając niczym kolczastym drutem przed natrętami, 
tak jak się broniłem, by ktokolwiek i jakkolwiek nań wtargnął; 
podobnie jak nie ulega najmniejszej wątpliwości, że w tamtym 
intensywnym, przenikającym i obejmującym całe moje życie, raz 
silnym, a kiedy indziej delikatnym i subtelnym zainteresowaniu 

background image

wietrzyłem jakieś niebezpieczeństwo, z drugiej zaś strony, tak 
naprawdę, nie chciałem tego zainteresowania utracić, podobnie 
jak po długich zimowych nocach nie chcemy utracić nagle 
wschodzącego nad nami jasnego, ciepłego słońca. Kiedy jednak 
zabrałem się do realizacji mojego planu, do pisania powieści, 
okazało się, że mój zamysł jest niemożliwy do urzeczywistnienia, 
okazało się, że spod mojego pióra, niczym z ogniska infekcji, 
spływa coś w materię mojego planu, we wszystkie jej tkanki, i cały 
mój plan, wszystkie jego tkanki, że tak powiem, chorobowo 
odmienia; okazało się, że o szczęściu pisać nie można, a 
przynajmniej ja nie potrafię pisać o szczęściu, co w tym 
przypadku jest jednoznaczne z tym, że o szczęściu pisać nie 
można, szczęście jest być może zbyt proste, by dało się 
nim pisać, napisałem, tak jak teraz czytam 
1 przepisuję z jednej ze sporządzonych wtedy notatek, jest 
przeżywane w milczeniu, napisałem. Okazało się, że pisać o życiu 
znaczy tyle, co rozmyślać o życiu, a rozmyślać o życiu to w nie 
wątpić, a ten tylko podaje w wątpliwość własny życiodajny 
umysł, kogo umysł ten dławi albo kto porusza się w nim 
nienaturalnie. Okazało się, że nie piszę po to, by odnaleźć w tym 
radość, wręcz przeciwnie, pisząc, szukam bólu, coraz silniejszego, 
coraz bardziej nieznośnego bólu, tak, zapewne 

background image

dlatego, że ból jest prawdą, a na to, co jest prawdą, istnieje bardzo 
prosta odpowiedź: prawda nas zjada, napisałem. Oczywiście tego 
wszystkiego nie mówiłem mojej żonie. Ale nie chciałem też jej 
okłamywać. Podczas naszych wspólnych chwil i rozmów ciągle 
więc napotykaliśmy trudności, zwłaszcza kiedy chodziło o moją 
pracę i oczekiwane efekty mojej pracy, pisanie jako literatura, 
bardzo mi dalekie, obojętne, i nieciekawe zagadnienie, 
sprowadzające się do tego, czy tekst się podoba, czy się nie 
podoba, zagadnienie sensu mojej pracy, które to zagadnienie w 
gruncie rzeczy sprowadza się do hańbiącego, plugawego, 
szyderczego i poniżającego zagadnienia sukcesu albo porażki. Jak 
mogłem wytłumaczyć mojej żonie, że moje pióro jest moją łopatą? 
Dlatego piszę, że muszę pisać, dlatego piszę, że co dzień mnie 
poganiają, bym głębiej rył łopatą i mocniejszym, słodszym głosem 
wyśpiewywał nuty własnej śmierci? Jak mam więc podsumować 
tę jedną jedyną rzecz, jaka mi pozostała na tej ziemi, pielęgnując w 
sobie jednocześnie złudne myśli o efekcie, literaturze, a zwłaszcza 
sukcesie; jak może ktokolwiek, nawet moja żona, żądać ode mnie, 
bym czynił spektakularny użytek z mojego samounicestwienia, 
bym za jego pomocą, niczym złodziej podrobionym kluczem, 
wdarł się w przyszłość literatury czy jakąkolwiek inną 

background image

przyszłość, z której mnie już w chwili moich narodzin 
wykluczono i z której ja również sam się wykluczyłem, i 
wykonywał zadania tymi samymi narzędziami, którymi muszę 
kopać własny grób w chmurach, w wietrze, w nicości? Pytanie 
tylko, czy ja sam miałem do końca świadomość własnego 
położenia, tak jak to w tej chwili opisuję. Chyba jednak nie, ale z 
pewnością się starałem i, że tak powiem, byłem pełen dobrej woli. 
Co zaś wtedy myślałem, z jakimi zmagałem się uczuciami, 
najlepiej pokazuje fragment kartki, na której znalazłem zapiski 
dotyczące mojego małżeństwa. Z całą pewnością zamierzałem 
położyć tę kartkę obok filiżanki z herbatą mojej żony, jak często 
robiłem, kiedy pracując długo w nocy, nie wstawałem rano na 
śniadanie. Na kartce zapisałem: „...abyśmy mogli się kochać, 
jednocześnie pozostając wolnymi; choć dobrze wiem, że żadne z 
nas nie może się wyzwolić ze swojego losu, losu mężczyzny i losu 
kobiety, i że będziemy mieli swój udział w męce, na którą skazała 
nas tajemna i chyba niezbyt rozumna natura: i znów wyciągnę do 
ciebie dłoń i będę pragnął, tylko i wyłącznie tego będę pragnął, 
byś należała do mnie; a kiedy i ty wyciągniesz dłoń, i wreszcie 
będziesz moja, zacznę odsuwać się od ciebie, by zachować to, co 
postrzegam jako wolność..." Tyle fragment, a ponieważ znalazłem 
go 

background image

na świstku wśród innych papierów z moimi tekstami, domyślam 
się, że nie położyłem go obok herbaty mojej żony, ale jakoś 
wsunąłem pomiędzy moje pozostałe karteluszki; z całą pewnością 
jednak w sekrecie myślałem, i żyłem w zgodzie z tymi myślami, a 
nawet żyłem myślą, że zawsze wiodłem jakieś tajemne życie i właśnie 
ono było prawdziwe. 
Tak, wtedy zacząłem budować wokół siebie 
system bobrzych kryjówek i warowni, chować się przed 
wzrokiem mojej żony, chronić się przed nią, czasami nawet, tego 
jestem pewien, moja żona zachowywała się tak, jak gdyby z po-
wodu barier, które wokół siebie wznosiłem, czuła do mnie urazę, 
to zaś budziło we mnie żal i nieustający ból, który powodował, że 
przelotny zły nastrój żony wydawał mi się czymś o wiele 
poważniejszym, niż był w rzeczywistości, a przecież nie 
wymagało ode mnie wielkiego wysiłku, by ją udobruchać, 
wystarczyło jedno właściwe, starannie, dobrze dobrane słowo, a 
może nawet tylko jeden gest, ja tymczasem upierałem się przy 
swoim bólu, pewnie dlatego, że odnajdowałem w nim swoje 
odtrącenie, a nieznośne uczucie bycia odtrąconym musiałem sobie 
czymś w samotności kompensować, to zaś wyzwalało we mnie 
twórcze siły, rozwijało moją nerwicę, wymuszało kolejne obronne 
zachowania, wyzwalało zrozumiałą, odsuwającą w niebyt 
wszystko 

background image

inne chęć do pracy, pokorę dla pracy, szał pracy, słowem, ruszała 
diabelska machina, mordercza karuzela, która najpierw pogrążała 
mnie w bólu, by potem wynieść na wyżyny, po to jednak tylko, by 
jeszcze mocniej pogrążyć... i z całą więc pewnością, z całą 
pewnością to także się przyczyniło do tego, że nasze noce znów 
nabrały żaru, i takiej mrocznej, jaśniejącej nocy, której ciemny, 
aksamitny blask tak bardzo różnił się od czarnych świateł moich 
obecnych, ciemnych i ginących w mrokach nocy, takiej iskrzącej w 
ciemnościach nocy moja żona powiedziała, że na wszystkie nasze 
pytania i nasze odpowiedzi, na te dotykające całego naszego życia 
pytania i odpowiedzi możemy odpowiedzieć jedynie całym 
naszym życiem, ściśle, naszym pełnym życiem, a każde inne 
pytanie i każda inna odpowiedź będzie niewystarczającym 
pytaniem i niewystarczającą odpowiedzią, a taką pełnię ona 
potrafi sobie wyobrazić tylko w jeden jedyny sposób, bo, 
przynajmniej dla niej, żadna inna pełnia nie jest w stanie zastąpić 
tej jednej jedynej, całkowitej, rzeczywistej pełni, i że, powiedziała 
moja żona, chce mieć ze mną dziecko. Tak, i 
„Nie!" - odpowiedziałem bez namysłu, gwałtownie, szybko i 
jakby instynktownie, jest bowiem najzupełniej oczywiste, że nasz 
instynkt potrafi działać wbrew samemu sobie, że się tak 

background image

wyrażę, nasz antyinstynkt funkcjonuje zamiast instynktu, czy 
nawet - dowcipkowałem sobie -na jego prawach; i jak gdyby to 
„Nie!" nie było wystarczająco stanowczym 
„Nie!", jak gdyby była pewna mojej niekonsekwencji, moja żona 
po prostu się zaśmiała. Ze mnie rozumie, powiedziała później, 
wie, jak bardzo głęboko siedzi we mnie to 
„Nie!", i jak wiele będzie mnie kosztowało wysiłku, by zamieniło 
się w tak. A ja odpowiedziałem jej wtedy, że wydaje mi się, że ją 
rozumiem, wiem, co teraz myśli, ale 
„Nie!" znaczy 
„Nie!", i nie jest to takie sobie żydowskie nie, jak jej się pewnie 
wydaje, nie, tego jestem całkowicie pewien, tak bardzo pewien, 
jak jestem niepewny tego, jakie to jest 
„Nie!", ale 
„Nie!" powiedziałem, a jeśli idzie o żydowskie nie, też znalazłbym 
wiele powodów, powiedziałem, wystarczy przecież wyobrazić 
sobie taką oto rozpaczliwą i wstydliwą rozmowę, powiedziałem, 
powiedzmy, powiedziałem, wyobraźmy sobie rozpacz dziecka, 
naszego dziecka - twoją rozpacz -powiedziałem, dziecko coś tam 
usłyszało i wrzeszczy, dajmy na to, powiedziałem: „Nie chcę być 
Żydem!", przecież coś takiego bardzo łatwo można sobie 
wyobrazić, jak również łatwo można 

background image

sobie wyobrazić powody, powiedziałem, dla których nasze 
dziecko nie zechce być Żydem, i odpowiedź byłaby dla mnie 
nadzwyczaj kłopotliwa, tak, bo dlaczego ktokolwiek miałby 
zmuszać żywą istotę, żeby była Żydem, w tym względzie, powie-
działem, zawsze bym się z nim - z tobą - zgodził, bo nie mógłbym 
dać mu - tobie - niczego, ani wytłumaczenia, ani wiary, ani broni, 
gdyż moje żydostwo nic dla mnie nie znaczy, mówiąc ściśle, jako 
żydostwo nie znaczy dla mnie nic, jako doświadczenie jest 
wszystkim, jako żydostwo jest tylko: siedzącą przed lustrem łysą 
kobietą w czerwonym szlafroku, jako doświadczenie: moim 
życiem, czyli przetrwaniem, formą bytu duchowego, jakim żyję i 
jaki podtrzymuję niczym duchową formę istnienia, poprzez którą 
nadal trwam, i mnie to wystarcza, ja się tym całkowicie 
zadowalam, pytanie jednak, czy ono - ty - byście się tym 
zadowolili. A jednak, powiedziałem, to, co mówię, to nie jest 
żydowskie nie, wbrew wszystkiemu nie jest, nie istnieje bowiem nic 
obrzydliwszego i nic bardziej haniebnego i destrukcyjnego, a 
nawet autodestrukcyjnego niż takie, że tak powiem, racjonalne 
nie, takie sobie żydowskie nie, nie ma nic mniej wartego, nic bardziej 
tchórzliwego, powiedziałem, dosyć mam już tego, by mordercy i 
wrogowie życia rządzili tym światem, w dodatku zwąc się jego 
wybaw 

background image

cami, a zbyt często tak się zdarza, żeby budziło to we mnie choćby 
sprzeciw, nie ma nic straszniejszego i bardziej haniebnego niż w 
imię wrogów życia zaprzeczać życiu, bo przecież nawet w 
Auschwitz rodziły się dzieci, powiedziałem, i mojej żonie, 
zrozumiałe, podobała się ta argumentacja, choć nie wydaje mi się, 
by ją rozumiała, skoro prawdopodobnie nawet ja sam siebie nie 
rozumiałem. Tak, to musiało zdarzyć się niedługo potem, 
wsiadłem do tramwaju, jechałem gdzieś, kto wie, dokąd, pewnie 
załatwiać jakieś swoje sprawy, jak gdybym miał jeszcze jakieś 
sprawy, bowiem moje sprawy na tej ziemi już się wyczerpały, i 
obserwowałem przez okno, jak tramwaj mknie ze ślizgiem i nagle 
zatrzymuje się na przystankach. Z hałasem i piskiem pędziliśmy 
pomiędzy okropnymi domami, wśród pojawiających się 
gdzieniegdzie marnych roślin, i nagle, niczym rabusie, wskoczyła 
do tramwaju rodzina. Zapomniałem dodać, że była niedziela, 
niepostrzeżenie zmierzchające niedzielne popołudnie, wczesna 
wiosna. Było ich pięcioro, rodzice i trzy dziewczynki, najmniejsza 
dopiero co wyszła z pieluch, blondyneczka, w zachwycających 
różach i błękitach, śliniła się i darła co sił, może było jej gorąco, 
pomyślałem. Subtelna, ciemnowłosa, zmęczona matka wzięła ją 
na kolana i ruchem operowej tancerki smukłą szyję 

background image

pochyliła nad dzieckiem. Średnia z sióstr stała z nadąsaną buźką 
obok matki zajmującej się malutką, najstarsza, siedmio-, 
ośmioletnia, położyła rękę na ramieniu siostry w geście 
wybaczenia i solidarności odtrącanych, ale tamta zrzuciła jej dłoń. 
Chciała zawłaszczyć matkę, ale wiedziała, że jest przegrana, nie 
ma się czym bronić, bo dziki wrzask teraz był przywilejem tej 
najmłodszej, a ona, starsza, tego słonecznego niedzielnego 
popołudnia ponownie musiała przeżyć gorycz braku 
zainteresowania, opuszczenia i zazdrości. Czy kiedyś będzie 
otwartą, potrafiącą wybaczać osobą, myślałem, czy też skrytą 
neurotyczką, którą ojciec i matka skazali na żałosną egzystencję, a 
ona będzie musiała się z nią pogodzić i później wieść ją będzie 
wstydliwie, a jeśli nie wstydliwie, to jeszcze gorzej dla niej, dla 
niej i dla tych wszystkich, którzy ją do tego z konieczności 
przymusili, pomyślałem. Jej ojciec: prosty robotnik, ciemnooki 
mężczyzna w okularach, w letnich płóciennych spodniach, 
sandałach na bosych stopach, z jabłkiem Adama wielkim niczym 
guz, wyciągnął żółtą, chudą rękę i mała uspokoiła się wreszcie na 
jego kościstych kolanach; na wszystkich pięciu twarzach 
dostrzegłem nagle, niczym transcendentalne przesłanie, jakieś 
niesamowite podobieństwo. Byli brzydcy, zmęczeni, wynędzniali 
i uświęceni, zmagałem się ze sprzecznymi 

background image

uczuciami, odrazą, żalem, zaciekawieniem, strasznymi 
wspomnieniami i smutkiem i widziałem na ich czołach, na 
ścianach tramwaju wypisane ognistymi literami: 
„Nie!" - nigdy nie zechcę być ojcem, losem i bogiem innego 
człowieka, 
„Nie!" - nigdy nie spotka żadnego dziecka to, co mnie spotkało, 
dzieciństwo, 
„Nie!" - krzyczało i wyło we mnie coś, to niemożliwe, żeby jemu - 
tobie - mnie się to przytrafiło, dzieciństwo, tak, i wtedy zacząłem 
opowiadać mojej żonie, a może właściwie sobie samemu, nie 
wiem, o własnym dzieciństwie, opowiadałem jej, płynął ze mnie 
chorobliwie potok słów, opowiadałem bez oporów, całymi dniami 
i tygodniami, i właściwie opowiadam do dziś, choć już od dawna 
nie mojej żonie. Ale wtedy nie tylko zacząłem opowiadać, 
zacząłem wałęsać się po mieście, to samo miasto, w którym 
poruszałem się z pewnym poczuciem bezpieczeństwa i z przy-
zwyczajenia, powoli znowu stawało się dla mnie pułapką, co jakiś 
czas pokazywało inne swoje oblicze, nie wiedziałem, kiedy znajdę 
się nagle w miejscu przepełnionym udręką i wstydem, na głos 
jakiego wezwania odpowiem, kiedy znajdę się w małej uliczce, 
drzemiącej niczym znakomity chory pośród niepozornych, 
kalekich, pogrążonych we śnie rozpadu pałaców, skradałem 

background image

się pośród cieni bajecznych kamieniczek z wieżyczkami, kurkami 
na dachach, szpicami, misternymi detalami i ślepymi oknami, 
wzdłuż czarnych parkanów podupadłych ogrodów, gdzie 
wszystko było już zniszczone, łyse, przeźroczyste, marne i 
oczywiste, niczym opuszczone przez archeologów wykopalisko. 
A kiedy indziej pogrążałem się w tym, mógłbym rzec, odbycie 
miasta, gdzie zresztą później zamieszkałem, fatalnym zbiegiem 
okoliczności czy z powodu własnego nieudacz-nictwa, jeśli tak 
brzmi lepiej, ale może niech będzie, fatalnym zbiegiem 
okoliczności, skoro i tak wszystko jedno, we własnej nieudolności, 
kiedy się dobrze przyjrzymy, możemy przecież rozpoznać własny 
los, tak, wtedy chyba wierzyłem, a właściwie siebie oszukiwałem, 
że znalazłem się tu nieświadomie, że przez jakiś przypadek 
wylądowałem z powrotem na samym dnie dzielnicy zwanej 
Józsefvaros, tam gdzie styka się ona z najgorszym dnem dzielnicy 
zwanej Ferencvaros, a więc mniej więcej tu, gdzie do dzisiaj 
mieszkam, choć wtedy moje betonowe mieszkanie w betonowym 
domu było jedynie ohydnym projektem na ohydnej desce. 
Pamiętam, że było letnie popołudnie, ulica spływała smrodem 
zgnilizny, wzdłuż chodników zataczały się pijane, brudne domy, 
mrugające małymi okienkami, zachodzące słońce niczym żółty, 
lepki, fermentujący moszcz 

background image

kapało ze ścian, a bramy rozwierały się jak czarne strupy ran, 
poczułem zawrót głowy i chwyciłem za klamkę albo za coś 
innego, i nagle poczułem dotknięcie - o, nie przemijania, wręcz 
przeciwnie, misterium przetrwania; tak, tylko morderca może czuć 
coś podobnego, pomyślałem, a potem opowiedziałem mojej żonie, 
dlaczego jednak tak pomyślałem, choć to nielogiczne, wydaje mi 
się, ale zrozumiałe, pomyślałem tak z powodu umarłych, 
pomyślałem, opowiadałem mojej żonie, z powodu moich 
zmarłych, mojego umarłego dzieciństwa i absurdalnego wobec 
zmarłych i mojego umarłego dzieciństwa faktu, że przeżyłem, tak, 
morderca tak się musi czuć, kiedy, pomyślałem, a potem 
opowiedziałem mojej żonie, już dawno zapomniał o swoim 
czynie, przecież to możliwe i nawet często się zdarza, a po 
dziesiątkach lat, na przykład przez zapomnienie albo mimowolnie 
powtarzając dawne przyzwyczajenia, naraz znajduje się na 
miejscu popełnionego czynu i wszystko zastaje nietknięte, zwłoki, 
z których został już tylko szkielet, zniszczone niczym teatralna 
dekoracja sprzęty, no i samego siebie, i co z tego, że każdy wie, że 
nic i nikt nie jest już taki sam, z drugiej strony wiadomo, że to 
tylko chwila, a dla następnego pokolenia wszystko będzie znowu, 
a nawet jeszcze bardziej, takie samo. I teraz już wiedział to, co winien 
był 

background image

wiedzieć, że to wcale nie przypadek go tutaj sprowadził, i może 
nawet nigdy się stąd nie oddalał, bo to jest miejsce jego pokuty. I nie 
pytaj, powiedziałem mojej żonie, dlaczego, bo grzech i pokuta to 
takie pojęcia, pomiędzy którymi tylko ludzkie istnienie tworzy 
żywy związek, o ile tworzy oczywiście, ale jeśli tworzy, by 
popełnić grzech, wystarczy po prostu istnieć, el delito mayor del 
hombre es haber nacido, 
jak czytamy, powiedziałem mojej żonie. 
Opowiedziałem jej także sen, od dawna powracający stale sen, 
który wtedy od pewnego czasu już mi się nie śnił, a w tamtych 
dniach nieoczekiwanie powrócił. Wszystko dzieje się zawsze tam, 
tak, zawsze tam, w tamtym miejscu, w tamtej narożnej kamienicy. 
Nie widzę otoczenia, a mam całkowitą pewność. Może 
podpowiadają mi to grube, upiornie szare ściany starego domu. I 
trafika, do której prowadzą nierówne, strome schodki. Tam na 
górze jest jak w szczurzej norze: spróchniały mrok i smród. Dziś 
budka stoi już dalej, obok rogu kamienicy. Nie mam żadnego 
powodu, żeby wejść do środka. Wchodzę. Ale to nie jest budka, 
pomieszczenie jest większe, jaśniejsze, suche i ciepłe, jak strych. 
Siedzą tam, na starej kanapie, stojącej na cementowej podłodze, 
naprzeciw dachowego okna? czy może innego, niewyraźnego 
źródła światła, iskrzącego smugami na gęstych drobinach kurzu. 

background image

Wszystko wskazuje na to, że dopiero przed chwilą usiedli, choć 
wcześniej, przez dziesiątki lat czekali w pozycji leżącej na moją 
wizytę, wizytę niedba-jącego o nich wnuka, zabójcy wszelkiej 
nadziei. 
Dwoje staruszków w blasku kurzu, jeden wielki wyrzut. 
Tak słabi, że ledwie się poruszają. Daję im przyniesioną szynkę. 
Cieszą się, ale nadal są zagniewani. Mówią coś, ale nie rozumiem 
co. Mój dziadek ukrywa w dłoniach szarą, porośniętą zarostem 
twarz i pochyla się nad szynką, którą przed chwilą wyjął z 
papieru. Na twarzy babci widzę starcze plamy. Narzeka na ból 
głowy i szum w uszach. I że musiała tak długo, zbyt długo na 
mnie czekać. Widzę, jak niewiele im dałem, przynosząc tę szynkę. 
Są potwornie głodni i osamotnieni. Robię kilka gestów, niczym 
tłumaczący się przed nauczycielem uczeń. Ciężko mi na sercu, jak 
gdyby przytłaczały je kamienne schody. A potem wszystko 
niknie, ulatuje, rozpływa się, niczym wstydliwa tajemnica. 
Dlaczego musimy żyć, wiecznie odwracając ze wstydu twarz? 
Wtedy też powstał rosnący do dziś zbiór cytatów, który leży teraz 
na moim biurku na stosie spiętych spinaczem notatek. Przyjaciele, 
młodość była dla nas ciężką próbą: cierpieliśmy z jej powodu, jak w 
ciężkiej chorobie, 
czytam na jednej z kartek. Rodziny, nienawidzę was!, 
czytam na drugiej. Byliśmy skazani na dzieciństwo niczym na śmierć, 

background image

czytam. Często rozmyślałem o moim dzieciństwie, czytam, pojęcie 
władzy zawsze było dla mnie jednoznaczne z pojęciem terroru, 
i widzę 
nawiązujący do tych słów (słów Thomasa Bernharda) własny 
komentarz: „a terror zawsze oznaczał władzę ojcowską". Dalej 
czytam już tylko własne zapiski: „Obowiązek wychowania, które-
go w żaden sposób nie potrafię pogodzić z...", „Niczym zmora 
kierować snami innej osoby, odgrywać w czyimś życiu rolę, rolę 
ojca, a więc rolę losu, to jedna z potworności, w której najgorsze 
jest...", „że (w dzieciństwie, a więc od tego czasu) wszystko, co 
było mną, zawsze było przewinieniem, a cnotę stanowiło, kiedy 
zaprzeczałem samemu sobie i swoim zachowaniem siebie 
mordowałem..." „Babcia zawsze miała nieświeży oddech. 
Rzeczywiście: jej oddech czuć było naftaliną. Oddech mieszkania 
w Józsefvaros. Anachroniczny oddech monarchii. Mieszkanie 
było ciemne, tak jak cała epoka, której chorym i ciemnym 
dziedzictwem były lata trzydzieste. Ciemne meble, dom z 
galeryjką, życie jednych toczące się na oczach drugich, mleczna 
kawa do kolacji, pokruszona maca w kubku, zakaz zapalania 
światła, dziadek czytający po ciemku gazetę, alkowa z ciemnymi, 
zatęchłymi, morderczymi myślami we wszystkich tajemniczych 
kątach. Nocne polowania na pluskwy...", „Powoli 

background image

osaczyłbym cię tymi historiami, które, choć z nimi nie masz nic 
wspólnego, stanęłyby przed tobą niczym barykada...", „Jaką 
nędzą było moje dzieciństwo i jak niecierpliwie starałem się 
dorastać, przekonany o potajemnym przymierzu dorosłych, 
którzy z poczuciem pełnego bezpieczeństwa żyją w świecie 
naznaczonym sadyzmem", i tak dalej. Poranki, opowiadałem 
mojej żonie. Deszczowe poranki, deszczowe poniedziałkowe 
poranki, kiedy ojciec zawoził mnie na cały tydzień do internatu. 
Każdy poniedziałkowy poranek żyje w mojej pamięci jako 
deszczowy, co oczywiście jest niemożliwe, ale charakterystyczne, 
powiedziałem mojej żonie. Pamiętam, jak takiego deszczowego 
poniedziałkowego ranka nagle wszystko rzuciłem, wyszedłem z 
pracy i ruszyłem w drogę do willowej dzielnicy, czy raczej do 
dzielnicy, która kiedyś była willową dzielnicą, czy taką ją 
pamiętałem, jako bajkową dzielnicę pełną domów z wieżyczkami, 
kurkami na dachach, szpicami, iglicami i misternymi detalami, 
gdzie wśród takich domów z wieżyczkami, kurkami na dachach, 
szpicami, iglicami i misternymi detalami stał internat. Zamknąłem 
parasol, radosny symbol naszej ziemskiej groteski, lekko 
szpakowaty, porządnie ubrany facet kroczył ulicą ku walącemu 
się gmachowi moich niezrozumiałych udręk i jeszcze bardziej 
niezrozumiałych radości, w ka 

background image

peluszu w kratkę, z ociekającym wodą parasolem w ręku, 
opowiadałem wieczorem żonie. Czy więc zwyciężyłem? czy 
poniosłem klęskę? Jak zareagowałbym na tego faceta, żartowałem 
wieczorem z żoną, czybym go w ogóle zauważył, a jeśli nawet, 
pewnie pomyślałbym, że to kurator, sojusznik dyrekcji i władzy, 
opowiadałem żonie wieczorem. Albo dokuczliwy nauczyciel gry 
na skrzypcach. Z pewnością od razu spostrzegłbym, że jest jakiś 
nieporadny, śmieszny, natychmiast zwróciłbym uwagę na to, jak 
rozmawia z dziećmi, powoli, używając wyszukanych zwrotów, 
niczym zboczeniec morderca, opowiadałem mojej żonie. Nic, nic a 
nic nie zgadza się w nim z moimi wyobrażeniami o dorosłości, 
obcy, nieudacznik, co najwyżej mogę mu zazdrościć, że jest nie-
zależny, nie podejrzewając nawet, jak bardzo jest to niezależność 
dorosłych, czyli jedynie jej pozory, powiedziałem mojej żonie. Te 
odwiedziny opisałem nawet w moim notesie, i tych kilka zdań 
przepisuję teraz do kolejnego zeszytu. „Byłem pod internatem", 
zapisałem, „Leży w gruzach, jak wszystko wokoło, domy, ludzkie 
życia, cały świat", napisałem. „Na ścianie tablica pamiątkowa, to 
mnie zaskoczyło. Napis głosi: Tu mieszkał i pracował, i tak dalej. 
Dyrektor. Dyrek. Durek (jak go wszyscy nazywaliśmy). Któż by 
pomyślał, że był uczonym? Tak, w naszym wieku powszech 

background image

na fuszerka nosi imię nauki... Ogród w nieładzie, zarośnięty. 
Internat przebudowany na dom mieszkalny. Paradne schody z 
szeroką kamienną poręczą, po której tak dobrze można się było 
ślizgać, na których wydarzało się tyle tajemniczych spraw, 
zwłaszcza wieczorem, kiedy popychając kolegów, szedłem kłaść 
się na górze, senność opadająca na oczy, niczym śnieg, już 
zagłuszyłem, stłumiłem, uciszyłem w sobie wszystkie głosy, 
emocje i pragnienia (kiedyś wieczorem dostałem wysokiej 
gorączki i Szilvasi, starszy o dziesięć lat chłopak ze wsi, zaniósł 
mnie na górę i zapytał, w której sypialni śpisz, a ja nie potrafiłem 
odpowiedzieć, bo w wieku pięciu lat nie znałem jeszcze słowa 
sypialnia i nie wiedziałem, co znaczy): te schody, pozostańmy przy 
tym, przywodziły na myśl brudne... Sypialnie podzielono na 
pokoje, lokator obok lokatora. Mieszkanie dyrekcji. Mieszkanie 
Dyra. Ogromne, nieme mieszkanie, zmuszające, by w milczeniu 
stąpać na palcach. Przy drzwiach zamiast błyszczącej mosiężnej 
gałki szara aluminiowa klamka, niczym kopniak zwycięzcy... 
Klasy na pólpiętrze. Gorsi juniorzy i traktowani z zazdrością 
seniorzy siedzieli tu niegdyś nad książkami podczas 
popołudniowego silentium. I pilnujący ich dyżurny nauczyciel. 
Ezoteryczny problem wzbudzającego szacunek równania z 
algebry. Teraz te klasy są domem dla wielu 

background image

rodzin. Ruchliwe, gwarne, pełne rozmaitych woni rodzinne 
życie... jako rozpad i gnicie każdej zamkniętej formy. Codzienność 
jako siła niszcząca, a wreszcie śmierć... Suterena. Jadalnia, karcer, 
sala zabaw (ping-pong). I przede wszystkim miejsce stawania do 
raportu. 
Nie wolno wchodzić. Tablica z napisem: Klub Filmowy. 
Bilety 
i tak dalej. Dobrze, wyobrażę sobie jadalnię. Tak jest nawet 
lepiej: nie przeszkadza mi tak zwana rzeczywistość. (Ich 
rzeczywistość.) W ogromnej suterenie, oświetlonej znajdującymi 
się wysoko oknami, dwa równoległe rzędy długich, przykrytych 
białymi obrusami stołów. Śniadanie! Jedyny w ciągu dnia ważny 
obrządek, poza sobotnim raportem, surowy, a przy tym 
rozczarowujący. Nakrycie do śniadania przy wyznaczonym mi 
miejscu, serwetka ze stygmatem rzymskiej jedynki, w kółku ze 
stygmatem rzymskiej jedynki: to był mój numer, tak samo jak 
kiedy indziej, gdy wygrałem od losu inne numery (dziś w zaka-
markach mrocznych labiryntów prześladuje mnie 
jedenastocyfrowy numer, niczym mój cień, moje drugie, tajemne 
życie, o którym nic nie wiem, choć odpowiadam za nie własną 
głową, a wszystko, co się z nim dzieje, dzieje się również ze mną). 
Ale ta rzymska jedynka była dobrym początkiem, pełnym czaru i 
blasku, niczym świt kultur. Byłem wtedy najmłodszym 
mieszkańcem internatu... 

background image

i tak dalej. Staliśmy obok swoich miejsc, umyci, błyszczący, 
przebudzeni, głodni. (Zawsze byłem głodny.) Na szczycie 
każdego stołu nauczyciel. Odmawia modlitwę. Krótką, ostrożną, 
dyplomatyczną modlitwę. Uważa, żeby nie była ani żydowska, 
ani zgodna z którymkolwiek z chrześcijańskich kanonów, żeby 
nie była ani żydowska, ani chrześcijańska, modlitwa na chwałę 
każdego Boga. Daj nam, Panie, chleba powszedniego 
-powiedzmy, nie pamiętam, ale coś w tym rodzaju. (Wieczorem 
modliłem się po niemiecku: Müde bin ich, geh' zur Ruh'... i tak 
dalej.) Nic nie rozumiałem, ale szybko nauczyłem się tych słów, a 
wraz z nimi uspokajającej monotonii modlitwy, przymusu 
powtarzania, niczym zdrowego trybu życia, którego zaniedbanie 
pozostawiało w mojej duszy głębsze rany niż na przykład 
nieumycie zębów... Pamiętam, że moje dzieciństwo upłynęło pod 
silną presją obowiązkowej religijności, początkowo tylko 
animizm, później wszystkowi-dzące, prześwietlające niczym 
rentgen spojrzenie, choć to miało miejsce później, kiedy już skoń-
czyłem dziesięć lat, a moim wychowaniem zajął się ojciec... Dalej. 
Karcer. Ciemne pomieszczenie pełne robactwa. Raz mnie 
zamknęli. Potraktowałem to racjonalnie. Uwielbienie samotności. 
Uwielbienie choroby. Gorączkowe majaki. Wczesna dekadencja. 
Czy może głęboka odraza do 

background image

ludzi? Osowiały rozkoszowałem się samotnością w wielkiej 
sypialni, patrzyłem, jak słoneczne promienie dotykają 
wierzchołka kasztanowca w ogrodzie, a kot tym jedynym w 
swoim rodzaju krokiem, kręcąc koniuszkiem ogona, skrada się po 
widocznym naprzeciw, pełnym kryjówek, zakamarków, 
kominów i wieżyczek, obiecującym wielką przygodę dachu. 
Nagły ucisk w żołądku wieczorem, na myśl, że jednak nadejdą, i 
na myśl o tym całe popołudnie bolał mnie brzuch: kroki na 
schodach, dudnienie kroków na korytarzu. Reszta. Idą, szeptałem 
blady ze strachu, jak na wiadomość o katastrofie. W ogóle ból 
brzucha. Zawsze towarzyszył dodatkowej szklance mleka przed 
południem, na anemię... (Czar dawnych butelek na mleko, równie 
delikatny i ulotny jak perliste krople pary na lekko szorstkich w 
dotyku, żłobionych, smukłych karafkach.) Musiałem wypić. 
Potem długo bolał mnie brzuch. Żołądek. Zginałem się wpół, jak 
po k.o.... Wreszcie litowałem się nad sobą. To się przydawało, 
kiedy w zamku zazgrzytał klucz, trzeba było zrobić żałosną minę i 
wtedy mnie wypuszczali, ciesząc się, na jakie skazali mnie męki. 
(Tych drobnych forteli chwytałem się instynktownie, jak gdyby 
spryt był moją wrodzoną cechą, albo może bardzo wcześnie się 
ich nauczyłem, a więc skuteczne wychowanie dało owoce}...) Wtedy 
już od dawna 

background image

wiedziałem, że świat jest dla małego dziecka paskudnym 
miejscem (nie wiedziałem tylko, że później wcale się to nie zmieni, 
chyba że zmienię to sam)... Ból głowy. Muszę o nim wspomnieć. 
Dokładna nazwa migrena. Miewałem. Nie mogłem się poruszyć, 
oczy bolały mnie od światła. Nigdy nie miałem odwagi się 
przyznać. Bałem się, że mi nie uwierzą, że w coś takiego nie 
można uwierzyć. Myślałem, że migrena to także jeden z moich 
grzechów, który tak jak wszystko muszę trzymać w tajemnicy. 
Wreszcie już nawet sam nie wierzyłem własnej głowie, że mnie 
boli. Oto skuteczność wychowania... Godne zastanowienia, jak to 
wszystko przeżyłem, całe pięć lat, od piątego do dziesiątego roku 
życia. Nie do pomyślenia: jak? Zapewne tak jak wszyscy, jak 
każdy, racjonalnie, ale z pomocą solidnej dawki irracjonalności. Z 
pomocą szaleństwa, szaleństwa oddzielającego (a nawet 
łączącego) szaleństwo sługi od szaleństwa władcy. Pierwsze 
racjonalne wytłumaczenie: rozwód moich rodziców i jego 
konsekwencje, zwłaszcza mój pobyt w internacie. Wypytywałem 
o przyczyny ich rozwodu: Nie rozumieliśmy się - zawsze brzmiała 
odpowiedź obydwojga. Dlaczego? Przecież obydwoje mówili po 
węgiersku, myślałem sobie. Nie potrafiłem pojąć, dlaczego się nie 
rozumieją, skoro wzajemnie rozumieją, co mówi drugie z nich. Ale 
to było 

background image

ich ostatnie słowo, ostatni argument, granica przed nicością: 
podejrzewałem jakąś głęboką, skomplikowaną, zapewne 
nieczystą tajemnicę, której nie dawali mi poznać. Była jak 
przeznaczenie: musiałem się z nią pogodzić i przez to (że tak 
bliska przeznaczeniu) jeszcze bardziej nie mogłem jej pojąć. 
Drugim irracjonalnym argumentem była pewna wyprawa, którą 
odbywałem z ojcem tramwajem. Nie pamiętam już dokąd, do 
kogo i dlaczego tam jeździliśmy. Wyprawa ta była znacznie mniej 
ważna niż sam rozwód. A jednak. Z przystanku, na którym 
wysiadaliśmy, trzeba było iść przed siebie. Powiedziałem ojcu, że 
z kolejnego przystanku musielibyśmy wrócić tylko kilka kroków. 
Odpowiedź brzmiała: Nie wracam. Pytanie: Dlaczego? Odpowiedź: 
Bo nie wracam. Kolejne pytanie: Dlaczego? Kolejna odpowiedź: Już 
mówiłem, bo nigdy nie wracam. 
Czułem, że za tym jego uporem kryje 
się głęboka treść, której nie potrafiłem odgadnąć. Czułem, że mój 
umysł jest tu zupełnie bezradny, niczym wobec jakiejś objawionej 
tajemnicy. Mogłem i musiałem się domyślać niewytłumaczalnej, 
choć nieodwołalnie obowiązującej zasady, wyznawanej przez 
mojego ojca i związanej z władzą, jaką nade mną posiada. 
Nerwica i przemoc jako jedyna forma związku pomiędzy nami, 
dostosowanie się jako jedyna forma przetrwania, uległość jako 

background image

norma, szaleństwo jako efekt, napisałem. Kultura wcześniejszych 
epok zamienia się w gruzy, aż wreszcie obróci się w popiół, a nad popiołem 
krążyć będą duchy, 
to też znalazłem na jednej z moich kartek 
(Wittgenstein), „...i kiedy tam stałem, schowany pod parasolem, i 
dotknąłem dławiącej tajemnicy niegdysiejszej instytucji, 
ekskluzywnego prywatnego internatu, działającego pod auspicjami 
rządu internatu dla chłopców, 
tajemnicy do dziś krążącej w 
wilgotnym jesiennym powietrzu, jej złośliwe milczenie wisi tam, 
niczym nad grobami odkrywanymi przez archeologów, a owa 
miniona kultura, kultura mojego ojca, wszechobecny kompleks 
ojca, przenika mnie jak wilgoć", napisałem. Podczas lektury 
notatek znajdowałem później opisy konwiktów, seminariów 
duchownych, szkół wojskowych i rozpoznawałem w nich „mój 
internat", rzecz jasna, odmieniony, milszy, bardziej absurdalny i 
bardziej perwersyjny, choć zrozumiałem to naprawdę dopiero po 
wielu latach, w zwierciadle wszechogarniającej hańby, 
powiedziałem mojej żonie. Rzeczywiście, porządek w internacie 
oparty był na prostych zasadach, na zasadzie autorytetu i władzy 
ojcowskiej, powiedziałem mojej żonie. Po prostu powielał zasady, 
na których oparty był cały świat, i te zasady z przyzwyczajenia 
czy przez zabawną pomyłkę, czy z przyzwyczajenia, które 

background image

stało się zabawną pomyłką, uznawał za podstawę swojej władzy, 
powiedziałem mojej żonie. Na ścianach wisiały portrety 
węgierskich uzurpatorów władzy ojcowskiej: królów, cesarzy, 
sekretarzy stanu, wśród nich portret jego wysokości regenta, w 
admiralskiej czapce i zagadkowym mundurze z epoletami. Z 
perspektywy czasu zaś budzi się we mnie podejrzenie, 
powiedziałem mojej żonie, że na funkcjonowanie internatu duży 
wpływ miały zasady stosowane w Anglii, angielskie systemy 
wychowawcze, lekko pomieszane z niemieckimi, 
austriacko-niemieckimi, nie, austriacko-węgierskimi, nie, 
niemiecko-austriac-ko-węgierskimi systemami, lekko 
zmienionymi przez zasady wyznawane przez zasymilowaną 
żydowską mniejszość, niejako tutejszy genius loci; z tą niewielką 
różnicą, że zamiast światowej elity kształcono budapeszteńskich 
mieszczan i drobno-mieszczan. Zasady spartańskiego 
wychowania przejawiały się głównie w marnym wyżywieniu, 
kierownictwo internatu, kierując się zasadami nauki i 
angielskiego wychowania, po prostu kradło dzieciom jedzenie, to 
także genius loci, powiedziałem mojej żonie. Powiedziałem jej też o 
tablicy pamiątkowej. I o tym, jak bardzo mnie zaskoczyła. Nie 
wątpię, powiedziałem mojej żonie, że gdybym chciał, mógłbym 
się o niej, znaczy o tablicy, więcej dowiedzieć, o przyczy 

background image

nach, dla których się tam zńalazła, i tak dalej, ale ja już nie chcę 
niczego więcej się dowiadywać. To prawda, że ten człowiek, 
dyrektor naszego internatu, a jednocześnie jego właściciel, miał 
ogromny autorytet, ale autorytet ten nie był ani trochę oparty na 
poszanowaniu jakichkolwiek wyższych wartości, tak jak 
zazwyczaj się dzieje, jego autorytet oparty był jedynie na 
nieokazy--waniu strachu, powiedziałem mojej żonie, a sam 
dyrektor był właściwie śmieszną postacią (tu przypomniałem, że 
my, dzieci, przezywaliśmy go: Durek), drobny człowieczek z 
długimi, gęstymi, białożółtymi, zwisającymi wąsami i siwą, artys-
tycznie rozwichrzoną czupryną, brzuchem, niczym oddzielna 
część ciała, nadęta jak piłka pod szarą kamizelką. Właściwie to 
wszystko, powiedziałem mojej żonie, niech się nie próbuje 
niczego nadzwyczajnego domyślać, żadne brutalne czyny ani 
ordynarne słowa nie dawały nam powodów do strachu. Ale 
strach, moja droga, powiedziałem do mojej żony, miewa różne 
oblicza, a kiedy już stanie się systemem i opanuje świat, często 
okazuje się tylko zabobonem. Nauczyciele się go bali, a 
przynajmniej tak się zachowywali, jak gdyby się bali. Zawsze się 
na niego powoływali, kiedy się zbliżał, skupiali się wszyscy i 
szeptali pomiędzy sobą. Dyrek! Idzie Dyrek! Ale on rzadko się 
zjawiał. Rozkazy i polecenia nadchodziły z jego 

background image

mieszkania na piętrze, niczym z jakiejś twierdzy, i często nie były 
to wcale jego własne, tylko wymyślone w jego imieniu nakazy. 
Żyliśmy pod znakiem twierdzy, w cieniu twierdzy, z obłudą 
obserwując ją ze wzrokiem wiecznie wzniesionym ku jej 
wyżynom. Panowała powaga, w której prawdziwość nikt nie 
wątpił, i choć nas przytłaczała, nie można jej było odmówić rysu 
biurokratycznego humoru. Panował duch zabawy, sportu, 
zbliżających się egzaminów i matury seniorów. Duch 
nowoczesności. Ale pełen klasycznych tradycji, narodowych 
treści, narodowych wierszy, narodowej żałoby, narodowych 
przysiąg. Pamiętam nawet legendy, opowiadałem mojej żonie, 
krążące na temat talerzy, które tylnymi schodami prowadzącymi 
prosto do twierdzy noszono z kuchni znajdującej się w suterenie; 
zawsze znalazł się ktoś, kto widział, co akurat niesiono na górę na 
obiad czy na kolację dla Dyrektora i jego rodziny, podczas gdy my 
jedliśmy rozgotowane kartofle z papryką i czterema kawałkami 
kiełbasy, albo też pięć herbatników do wieczornej herbaty. Ale 
przywileje, moja droga, opowiadałem mojej żonie, umacniają 
autorytet, a zmieszany z nienawiścią podziw, z jakim 
reagowaliśmy na tę demonstracyjną nierówność, był bardzo 
charakterystyczny dla naszego dwuznacznego życia. Choć, 
opowiadałem mojej żonie, szkolna powaga 

background image

niekiedy pękała z trzaskiem i wpadała w dudniącą od 
obscenicznych śmiechów przepaść, z której dochodził wściekły 
wrzask demonów i z której później, choć nadszarpnięta, jak wrak 
statku wyciągnięty z dna morza, roztrzaskany, ale zwycięski, 
wyłaniały się na nowo dawna władza, twierdza, porządek. 
Skandal, opowiadałem mojej żonie, skandalem nazywano właśnie 
taki lot w dół, nagły, niepohamowany, lubieżny lot, i 
powiedziałem żonie, żeby sobie wyobraziła pijanego 
dżentelmena, który choć wytrwale próbuje trzymać fason, nagle 
ulega pokusie i z ulgą zalega na ziemi, tak, tak to się właśnie 
odbywało, w dodatku, tak jak nietrzeźwość dżentelmena jest 
niczym więcej jak ślizganiem się i utratą gruntu pod nogami, tu 
trzeźwość była tylko wyższym stopniem alkoholowego upojenia. 
Opowiedziałem jej o jednym z takich skandali. Tym najbardziej 
charakterystycznym. Nasz stary wychowawca „Wąs", surowy i 
mułowaty, pewnego ranka przeleciał niczym burza po sypialniach 
i doliczył się, że brakuje jednej osoby, seniora, siedemnastoletniego 
chłopca, do dziś pamiętam jego śmiech, białe zęby, ruchliwą twarz 
i długie, ciemne włosy, powiedziałem mojej żonie. Jednocześnie 
(choć być może już przedtem) zauważył, że drzwi małego pokoju 
w końcu korytarza nie są otwarte, a więc pokój jest zamknięty, w 
dodatku 

background image

zamknięty od środka. I jednocześnie (choć być może już 
przedtem) z kuchni doszły wieści, że znikła „nowa dziewczyna", 
ją też pamiętam, jak w fartuszku podawała do stołu, choć właś-
ciwie pamiętam jedynie jej kręcone, jasne włosy i typowy, że tak 
się wyrażę, archetypowy uśmiech. Ponoć już wieczorem się tam 
zamknęli i zmorzył ich sen. „Wąs" zaczął dobijać się do drzwi. 
Przez chwilę dochodziły ze środka hałasy i ciche szepty, aż 
wreszcie zapadła cisza. Nikt nie otworzył drzwi. „Wąs" nakazał 
winowajcom, by je otworzyli. Wkrótce potem pojawił się Dyrek. 
Był cały czerwony, włosy miał rozwiane, wąsy zmierzwione, 
brzuch podskakiwał mu, my zaś, złośliwi podwładni, ustawieni 
pod ścianą tworzyliśmy szpaler. Szarpnął klamkę niczym gestapo 
i zaczął walić pięściami w drzwi, niczym zdradzony mąż w 
marnej operetce. Później pamiętam już tylko, że z hukiem ich 
wyrzucono (dziewczynę oczywiście też), sofistyczne, patetyczne, 
pełne fałszu przemowy, i że wszyscy stanęliśmy po stronie seniora, 
i że wszyscy milczeliśmy. Jak się można było spodziewać, 
powiedziałabyś, powiedziałem mojej żonie. Dziś wiem, skąd się 
brało moje poczucie winy, przerażenie i wstyd, i tłumiąc uczucia, 
jakie budziły we mnie ówczesne metody, dziś już wiem, jaki 
rytuał dokonywał się w tamtym, w zastępstwie ojca, ojcowskim 
internacie: 

background image

był to rytuał publicznej kastracji, służący wzbudzeniu w nas strachu 
i odbywający się z naszym współudziałem, z naszym 
współudziałem kastrowano naszego kolegę, aby nas zastraszyć, 
tym sposobem uczyniono nas perwersyjnymi współuczestnikami 
bezgranicznie perwersyjnego aktu, powiedziałem mojej żonie, i 
nie ma najmniejszego znaczenia, czy byli tego świadomi, czy tylko 
działali zgodnie z ówczesnymi metodami, metodami 
wychowawczymi, 
niszczycielskimi metodami niszczycielskiego 
wychowania. Albo na przykład sobotnie raporty, opowiadałem 
żonie. Zeby miała jakieś wyobrażenie. Najpierw wynoszono z 
jadalni kilka długich stołów, z nich zestawiano jeden bardzo długi 
stół i nakrywano obrusem. Wszystko to miało miejsce w sali 
zabaw. Wtedy pojawialiśmy się my, wychowankowie, i 
ustawialiśmy się w rzędzie między bezgranicznie długim, 
nakrytym obrusem i pustym stołem a krzesłami. Strach 
obezwładniał nas niczym fizycznie dotykalna materia. I wtedy 
ktoś, zazwyczaj niższy rangą wychowawca albo wyższy rangą 
członek niższego szkolnego personelu, wnosił wielką, czarno 
oprawioną księgę, księgę raportów, i w milczeniu kładł ją na środku 
stołu. Znowu następowała chwila oczekiwania, coraz gorzej 
wróżącego oczekiwania nad niemą, szatańską, rozpłaszczoną na 
białym, otoczonym krzesłami stole księgą rapor 

background image

tów. I w tym momencie, w chwili pełnej wahań, westchnień, tak, 
w chwili kiedy wszyscy byli już bliscy załamania, wkraczał na 
czele ciała pedagogicznego dyrektor. Wszyscy siadali na swoich 
miejscach. W grobowej ciszy. Zakładali okulary. Słychać było 
pochrząkiwania i skrzypienie krzeseł. Teraz, kiedy napięcie 
sięgało już zenitu, otwierała się czarna księga, niby księga Apo-
kalipsy. Było w niej wszystko, wszystkie przewinienia i wszystkie 
zasługi. Każdego wyczyty-wano z nazwiska. Wyczytany 
wychodził na środek i w osamotnieniu trząsł się ze strachu przed 
zwierzchnikami siedzącymi za stołem niczym na tronie. Znał 
wprawdzie swoje zasługi i niedociągnięcia, ale i tak czekał w 
niepewności, gotowy na każdą niespodziankę. Dyrek w milczeniu 
czytał dotyczące nieszczęśnika tygodniowe notatki, kręcił głową 
w prawo i w lewo, szeptem naradzał się z pochylonymi w jego 
stronę, słuchającymi albo mówiącymi coś nauczycielami, aż 
wreszcie zapadał werdykt. Mogła być to nagana, pochwała, 
reprymenda, można było zostać uznanym za przykład do 
naśladowania albo za karę być pozbawionym prawa do 
sobotniego, a nawet niedzielnego opuszczenia internatu. Ale nie 
to, nie sam akt, sama procedura były tu najistotniejsze, 
powiedziałem mojej żonie. Czułem, że być może nie powinienem 
jej mówić o tym 

background image

wszystkim, a w każdym razie nie tak, że całymi dniami i 
tygodniami nie mówię o niczym innym, bo może ją tym nudzę, a z 
całą pewnością zadręczam, podobnie jak, choć nie aż w takim 
stopniu, zadręczałem samego siebie, tylko że siebie zadręczałem 
inaczej, że tak powiem, bardziej płodnie, zresztą już wtedy, gdy 
mówiłem, kiedy opowiadałem mojej żonie o swoim dzieciństwie, 
wyraźnie czułem, jak zbierał, rósł i dojrzewał we mnie ropiejący 
od dawna, a teraz jeszcze zaogniony nowym zagrożeniem wrzód 
dzieciństwa, który chciał już pęknąć i teraz pękł, zadręczałem się 
tymi opowieściami, ale jednocześnie przynosiły mi one ulgę. Ta 
procedura, opowiadałem żonie, była niczym boski wyrok, 
dokładnie taka, jak ją sobie wyobrażają kaprale, tak, 
powiedziałem mojej żonie, taka jak obozowy apel, choć 
oczywiście to była tylko zabawa. Później dowiedziałem się, że 
Dyrek też wyfrunął przez komin jednego z tamtejszych 
krematoriów, i jeśli ten fakt mam uznać za ziszczenie się losu, to 
rzeczywiście był on owocem reguł, jakie sam wobec nas stosował, 
kultury, w którą tak wierzył i do jakiej nas przygotowywał, 
powiedziałem mojej żonie. Z bezosobowego i w gruncie rzeczy 
zimnego, ale przewidywalnego świata pedagogicznej dyktatury 
trafiłem nagle do ciepłego i paternalistycznego terroru, w wieku 
dziesięciu 

background image

łat wziął mnie bowiem do siebie mój ojciec, opowiadałem żonie. 
W tamtych latach, pamiętam, niejednokrotnie próbowałem 
opisywać uczucia, jakie żywiłem wobec ojca, czy trudny związek, 
jaki mnie z nim łączył, chciałem to uczynić w miarę dokładnie, 
choć może nie zawsze sprawiedliwie, ale jak mogłem być 
sprawiedliwy wobec rodziców, jak mogłem być rzeczywiście 
sprawiedliwy wobec samego siebie, skoro dla mnie istnieje tylko 
jedna prawda, moja prawda, i nawet jeśli popełniam błąd, tak, 
jedynie moje życie, mój Boże!, jedynie moje życie może z niego 
uczynić prawdę, próbowałem więc stworzyć wiarygodny obraz 
mojego ojca, uczuć, jakie wobec niego żywiłem, i związku, jaki nas 
łączył, ale nigdy mi się to nie udawało, dziś wiem, że to nie może 
się udać, wiem także, w każdym razie podejrzewam czy się 
domyślam, że od tamtego czasu ciągle jeszcze ponawiam próby, 
nawet i teraz, teraz i zawsze, ale już wiem, że daremnie. „Muszę 
wreszcie pojąć, jak bardzo niemożliwą dla niego rzeczą było mnie 
zrozumieć...", napisałem. „...Zapewne ze mną, podobnie jak z 
samym sobą, łączyły go uczucia pełne najrozmaitszych obaw, 
które on prawdopodobnie nazywał miłością, i wierzył, że tak jest, 
więcej, tak prawdopodobnie było, jeżeli zgodzimy się z sensem 
tego słowa wraz z całym jego absurdem i zapomnimy o towa 

background image

rzyszącej mu tyranii...", napisałem. W internacie obowiązywały 
zasady, których wprawdzie się bałem, ale nigdy nie czułem wobec 
nich szacunku, powiedziałem mojej żonie. I w sumie były one 
niczym szczęśliwy los, mogły mnie pokarać albo mogły mi 
sprzyjać, nigdy jednak nie obejmowały mojego sumienia: 
prawdziwie winny poczułem się dopiero w jarzmie miłości, 
powiedziałem żonie. Tamten okres mojego dzieciństwa oznaczał 
dla mnie najstraszniejszy kryzys, żyłem w świecie animicznej 
wiary, moje myśli, niczym myśli praczłowieka, tak silnie 
ograniczały wszelkiego rodzaju tabu, że przypisywałem im 
niemal materialną siłę, wierzyłem we wszechmoc tabu, 
powiedziałem mojej żonie. Jednocześnie zaś, bez wątpienia pod 
wpływem mojego ojca, wierzyłem w istnienie Wszechmogącego, 
który zna moje myśli od pierwszej chwili ich narodzin, zna je i 
kładzie na wadze, ja tymczasem często miewam myśli, których 
zważyć niepodobna. Ojciec miał na przykład zwyczaj od czasu do 
czasu coś mi tłumaczyć, opowiadałem mojej żonie. Nie potrafił 
zaś się nie powtarzać, zawsze więc wiedziałem, co zechce mi 
powiedzieć, zawsze wcześniej, przed nim, znałem tekst czy 
przypowieść, ale się do tego nie przyznawałem, a on posłusznie 
za mną powtarzał: na chwilę odzyskiwałem w ten sposób 
wolność, a włosy stawały mi dęba ze strachu, 

background image

opowiadałem mojej żonie. Przerażony szukałem jakiegoś punktu 
zaczepienia, wystarczyło, że dostrzegłem wygnieciony kołnierzyk 
jego koszuli, trzęsącą się samotną dłoń, zmarszczki wysiłku na 
czole, cały jego daremny trud - cokolwiek, co mnie wzruszało, i na 
widok tego miękłem jak masło. Wtedy wypowiadałem w duchu 
magiczne słowo, głos chwili triumfu i wezwanie do natych-
miastowego odwrotu: biedak... Masełko topniało, łzy wzruszenia 
napływały mi do oczu, i tak spłacałem powoli ciążący na mnie 
dług wobec srogiej ojcowskiej miłości. Czy niezależnie od 
wszystkiego, mimo wszystko, mimo dwu- i wieloznaczności tego 
słowa, jednak go wtedy kochałem, zapytała moja żona, a ja 
odpowiedziałem, że nie wiem, i bardzo trudno mi na to odpo-
wiedzieć, czyniłem mu tyle wyrzutów i miałem do niego tyle 
pretensji, że wydawało mi się, że czułem, odnosiłem wrażenie, czy 
tak musiało mi się wydawać, takie musiałem odnosić wrażenie, tak 
musiałem czuć, że go nie kocham, a przynajmniej nie kocham go 
tak, jak powinienem, nie kocham go wystarczająco, a skoro nie 
potrafiłem go kochać, prawdopodobnie go nie kochałem, 
powiedziałem mojej żonie, i sądzę, że tak było dobrze, czy 
uciekając się do mocniejszego określenia, tak było nam pisane, 
powiedziałem żonie, tylko tak bowiem mogliśmy stworzyć 
idealną, 

background image

wzorcową konstrukcję bytu. Zasady władzy, zgodnie z którymi 
musieliśmy żyć, są niepodważalne, tymczasem my nie zawsze 
potrafimy do końca im sprostać: przed ojcem i przed bogiem 
zawsze pozostajemy grzeszni, powiedziałem mojej żonie. W 
rezultacie ojciec wychowywał mnie w tym samym duchu, w 
duchu tej samej kultury, co internat, i tak samo nie zastanawiał się 
nad celem, jakiemu ma służyć takie wychowanie, jak ja nie 
zastanawiałem się ani nad celem mojego buntu i 
nieposłuszeństwa, ani nad własnymi porażkami: wprawdzie się 
nie rozumieliśmy, ale doskonale ze sobą współżyliśmy, 
powiedziałem mojej żonie. I choć nie wiem, czy go kochałem, z 
całą pewnością niejednokrotnie, w głębi serca, szczerze było mi go 
żal: ale przez to, że czasami go ośmieszałem, a potem żałowałem, 
przez to - potajemnie, zawsze w najgłębszej tajemnicy -obalałem 
jego ojcowską władzę, autorytet, boga, i wtedy on - mój ojciec - 
tracił nade mną władzę, a ja stawałem się straszliwie samotny, 
powiedziałem mojej żonie. Żeby odzyskać równowagę, 
potrzebowałem tyrana, powiedziałem mojej żonie, ojciec zaś 
nigdy nie próbował na miejsce, jakie zajmował w moim świecie, 
znaleźć innego uzurpatora, boga naszej zależności od losu czy 
boga prawdy, powiedziałem mojej żonie. Byłem złym synem, 
złym uczniem i złym Żydem. Moje 

background image

żydostwo pozostawało dla mnie niejasną okolicznością mojego 
pochodzenia, jedną z moich licznych przywar, siedzącą przed 
lustrem łysą kobietą w czerwonym szlafroku, powiedziałem mojej 
żonie. Powiedziałem też jej wiele innych rzeczy, wszystkiego już 
nawet nie pamiętam. Pamiętam, że bardzo ją tym męczyłem, ale 
sam też byłem i aż do dziś jestem bardzo zmęczony. Auschwitz, 
powiedziałem mojej żonie, w moim odczuciu wyrosło z nadmiaru 
cnót, w których duchu wychowywano mnie już od wczesnego 
dzieciństwa. Tak, już wtedy, metodami wychowawczymi stoso-
wanymi w latach mojego dzieciństwa, niewybaczalnie mnie 
złamano, już wtedy rozpoczęło się moje nie-umieranie, 
powiedziałem mojej żonie. Byłem skromnym, nie zawsze 
przodującym w wynikach uczestnikiem cichego spisku wymie-
rzonego przeciw mojemu życiu. Auschwitz, powiedziałem mojej 
żonie, jawiło mi się pod postacią ojca, tak, słowa ojciec i 
Auschwitz brzmią we mnie tym samym echem, powiedziałem 
mojej żonie. I jeżeli twierdzenie, że bóg to zgłory-fikowany ojciec, 
jest prawdziwe, to mnie bóg objawił się pod postacią obozu w 
Auschwitz, powiedziałem mojej żonie. Wreszcie umilkłem i nie 
odzywałem się przez wiele dni, moja żona też wyglądała na 
zmęczoną, ale chyba nie zrozumiała tego, co jej powiedziałem, jak 
gdyby nie 

background image

zrozumiała, co chciałem powiedzieć, albo zrozumiała mnie 
inaczej, moja żona wierzyła, że teraz, kiedy już wszystko 
powiedziałem, kiedy wszystko z siebie wyrzuciłem, wyplułem, 
poczułem się wolny, tak jak gdybym od tego wszystkiego mógł się 
uwolnić, jak gdyby można mnie było od tego uwolnić, tak się jej 
chyba wydawało, myślałem, choć widziałem jednocześnie, że 
niepewnie próbuje się do mnie zbliżyć i jakoś mnie zrozumieć. A ja 
się przed tym broniłem; nie mogłem znieść niczyjego zrozumienia, 
gdyż ono tylko uświęcałoby stan mojej zależności. Ale to było 
jeszcze niczym wobec siły, z jaką zrozumiałem swoje postępowanie, 
tak, w ostatnich godzinach tamtej nocy, której wszystko stało się 
dla mnie jasne, zrozumiałem, jak traktowałem własną żonę, 
muszę tu użyć właściwego słowa, bo to słowo jest jak katharsis, 
otóż: jak ją traktowałem. Tak, byłem dla niej okrutny, bardzo 
bliski i bardzo okrutny, i sam doprowadziłem do tego, że w 
pewnym sensie stała mi się raz na zawsze obca, i choć to, co teraz 
powiem, jest oczywiście przesadą, dużą przesadą, ale jakbym ją w 
pewnym sensie zamordował, a ona była tego świadkiem, 
widziała, sama widziała, jak zabijam człowieka; i wszystko 
wskazywało na to, że nigdy nie zdołam jej wybaczyć. Nie ma 
sensu zastanawiać się, jak długo mogliśmy jeszcze ze sobą żyć, żyć 
obok 

background image

siebie w milczeniu. Czułem się bezgranicznie przygnębiony, 
samotny i bezsilny, nie potrafiłem nic robić, nie potrafiłem znaleźć 
zastępczego zajęcia, zamiast mobilizować się do pracy, 
pogrążałem się w odrętwieniu. Choć podejrzewam, że rzucając w 
duchu szereg oskarżeń, w skrytości oczekiwałem od niej pomocy; 
ale jeśli nawet tak było, chyba nie dawałem nic po sobie poznać. 
Któregoś dnia, jeśli dobrze pamiętam, wieczorem, a jestem 
pewien, że pamięć mnie nie myli, późnym wieczorem moja żona 
wróciła do domu, nie wiem skąd, nie dopytywałem, nawet nie 
zapytałem, skąd wraca, nagle, naturalnie, żałośnie i smutno 
błysnęła mi w głowie myśl: „Ale ładna Żydówka!", przypomniało 
mi się, jak szła po zielononiebieskim dywanie, jak gdyby kroczyła 
po morzu, i nagle sama przerwała panujące pomiędzy nami 
milczenie, przerwała naszą ciszę. Że jest już trochę późno, 
powiedziała, ale widzi, że jeszcze siedzę i czytam. I że żałuje, 
powiedziała moja żona, ale coś jej wypadło, choć mnie to już 
pewnie nie interesuje. Siedzę sobie i czytam, czytam albo piszę, 
czytam i piszę, obojętne, powiedziała moja żona. Tak, powiedziała 
moja żona, małżeństwo ze mną było dla niej niezłą szkołą. Dzięki 
mnie, powiedziała moja żona, zrozumiała i doświadczyła tego 
wszystkiego, czego w rodzinnym domu nie rozumiała ani nie 

background image

chciała rozumieć. Nie rozumiała, bo zrozumienie tego 
wszystkiego, teraz już wie, wówczas kiedy była młodą 
dziewczyną, po prostu by ją zabiło. I po kryjomu, powiedziała 
moja żona, w głębi duszy uważała się za tchórza, teraz jednak wie, 
a wie to właśnie dzięki mnie i ze mną spędzonym latom, że po 
prostu chciała żyć, musiała żyć. I teraz, powiedziała moja żona, też 
czuje, że chce żyć. Żal jej mnie, zwłaszcza że w swoim żalu jest 
zupełnie bezsilna; przecież zrobiła wszystko, co było w jej mocy, 
by mnie uratować (słuchałem zdumiony). Chociażby z 
wdzięczności, mówiła dalej moja żona, przecież to ja wskazałem 
jej drogę, którą teraz nie potrafię z nią iść, bo rany, które w sobie 
noszę, są głębsze i większe niż rozum, i nawet jeśli mogłem się z 
nich wyleczyć, widocznie, przynajmniej tak się jej wydaje, 
powiedziała moja żona, wyleczyć się nie chciałem, i to kosztowało 
nas naszą miłość i nasze małżeństwo. Powtórzyła, że bardzo 
żałuje, że tak mnie niszczono i że się poddałem, choć początkowo 
wydawało się jej, że jest inaczej, wręcz przeciwnie, powiedziała 
moja żona, początkowo podziwiała we mnie, że niszczono mnie, ale 
ja jednak się nie poddałem, tak mnie wtedy oceniała i się pomyliła, 
powiedziała moja żona, ale to jeszcze nie stanowiłoby problemu, 
nie czuła się    rozczarowana,    choć    oczywiście    było jej 

background image

przykro, powiedziała moja żona. Powtórzyła, że chciała mnie 
uratować, ale bezowocność jej starań, oddania i miłości zabiły w 
niej uczucia, którymi mnie darzyła, jest nieszczęśliwa, pozostało 
w niej tylko poczucie pustki i daremnego trudu. Powiedziała, że 
wiele mówiłem o wolności, ale wolność, na którą tak często się 
powoływałem, powiedziała moja żona, nie oznaczała wcale 
wolności, wolności artysty (tak powiedziała), wolności mojego 
zawodu, o ile wolność rozumiemy szerzej, jako siłę i akceptację, 
dodać do nich należy także odpowiedzialność, tak, i miłość, 
powiedziała moja żona; nie, ja pod pojęciem wolności zawsze 
rozumiałem jedynie wolność skierowaną przeciw czemuś albo 
komuś, powiedziała moja żona, atak albo ucieczkę, bądź obydwa 
naraz, bez tego nie istniała, i wygląda na to, że nie mogła istnieć 
dla mnie wolność, powiedziała moja żona. A kiedy akurat nie było 
„nikogo ani niczego", wówczas sam wynajdywałem i sam 
tworzyłem sobie takie sytuacje, by mieć przed czym uciekać i 
czemu się sprzeciwiać. I od lat okrutnie i podstępnie zmuszałem ją 
do tej potwornej, tym razem wreszcie musi być ze mną szczera, 
haniebnej (używając mojego określenia) roli, powiedziała moja 
żona, nie tak jednak, jak człowiek szuka pomocy w tym drugim, 
którego kocha, czy jak chory w lekarzu, nie, powiedziała 

background image

moja żona, tak przymuszałem ją do tej roli (tu znów uciekła się do 
mojego ulubionego słowa), jak kat zmusza swoją ofiarę, 
powiedziała moja żona. Powiedziała, że zawróciłem jej w głowie 
swoim intelektem, potem wzbudziłem w niej współczucie, a kiedy 
już mi współczuła, uczyniłem z niej swojego słuchacza, słuchacza 
opowieści o moim strasznym dzieciństwie i okropnościach, które 
stały się moim udziałem, a kiedy ona chciała stać się uczestnikiem 
tych zdarzeń, by mnie wyprowadzić z ich labiryntu, z pułapki, 
tak, z bagna, i przywieść do siebie, do miłości, abyśmy wreszcie 
mogli razem wydostać się z tych moczarów i zostawić je na zawsze 
za sobą, jak chorobę czy złe wspomnienie, wtedy po prostu 
puściłem jej rękę (takiego wyrażenia użyła wtedy moja żona) i 
zacząłem biec z powrotem na bagna, i ona nie ma już siły, 
powiedziała moja żona, by drugi raz, czy kto wie, ile jeszcze razy, 
iść po mnie i mnie stamtąd wyciągać. Wygląda bowiem na to, 
powiedziała moja żona, że ja wcale nie chcę wydostać się z bagna 
mojego strasznego dzieciństwa i innych okropności, najwyraźniej 
nie ma dla mnie żadnej drogi, jakkolwiek by się dla mnie 
poświęciła, powiedziała moja żona, nawet gdyby poświęciła dla 
mnie życie, wie, widzi, że wszystko na próżno, że jej trud jest 
daremny. Tak, kiedy napotkaliśmy siebie (tego wyrażenia użyła 

background image

moja żona), wydawało się jej, że to ja uczyłem ją żyć, a później z 
przerażeniem spostrzegła, ile jest we mnie destrukcyjnej siły i że 
ze mną czeka ją nie życie, ale samounicestwienie. I że mam chorą 
świadomość, powiedziała moja żona, i że to jest przyczyna 
wszystkiego, moja chora, zatruta świadomość, powtarzała bez 
końca, na zawsze zatruta, zgniła, toksyczna świadomość, której 
muszę się pozbyć, tak, powiedziała moja żona, uwolnić od niej, 
oderwać, jeżeli chcę żyć, a ona postanowiła, powtórzyła, że chce 
żyć. Tu moja żona na chwilę zamilkła, stała skulona, ze 
splecionymi dłońmi, samotna, przerażona, blada, z rozmazaną 
szminką, i nagle, bezwiednie przeszła mi przez głowę myśl, że 
może jest jej zimno. Wtedy szybko i oschle, niczym złą 
wiadomość, która dopiero wypowiedziana przestaje być taka zła, 
oznajmiła, że owszem, nie ma sensu ukrywać, „ma kogoś", kogoś, 
za kogo wyszłaby za mąż. I że on, powiedziała, nie jest Żydem. 
Ciekawe, ale odezwałem się dopiero w tym momencie, jak gdyby 
z tego wszystkiego, co usłyszałem, dotknął mnie jedynie ten fakt. 
Za kogo ona mnie ma, może za fanatycznego obrońcę rasy?!, 
wrzasnąłem. Nie musiałem być w Auschwitz, krzyczałem, żeby 
poznać tę epokę i ten świat, krzyczałem, i żeby nie zaprzeczać 
temu, czego się dowiedziałem, żeby nie zaprzeczać w imię 
dziwacznej, 

background image

choć przyznaję, nad wyraz przydatnej zasady życia, która 
właściwie jest zasadą przystosowania się, tak, wrzeszczałem, nie 
mam nic przeciwko, ale bądźmy szczerzy, wrzeszczałem, tak, 
bądźmy szczerzy, że taka asymilacja nie jest asymilacją rasową - 
rasową!, śmiać mi się chce!, ale dostosowaniem się do tego, co jest, 
do istniejących okoliczności, totalną asymilacją z panującymi 
stosunkami, raz takimi, a raz innymi, nie warto przecież mówić o 
ich jakości, są, jakie są, warto zaś mówić i trzeba mówić o naszych 
decyzjach, czy godzimy się na totalną asymilację, czy się na nią 
zgadzać nie chcemy, krzyczałem, choć już chyba ciszej, potem 
jednak należy, a nawet trzeba mówić o naszych zdolnościach 
przystosowawczych, czy jesteśmy zdolni, czy też nie, poddać się 
totalnej asymilacji, tymczasem ja już od wczesnego dzieciństwa 
wiedziałem, że nie jestem do tego zdolny, nie potrafię się 
przystosować do tego, co jest, do życia, a jednak, mimo to, jestem, 
istnieję i żyję, choć tak, że jestem tego świadom: nie potrafię się 
przystosować, już we wczesnym dzieciństwie wiedziałem: 
asymilacja mnie zabije, bardziej niż decyzja, że się asymilacji nie 
poddam, co w jakimś sensie też mnie zabije. I pod tym względem 
jest zupełnie obojętne, czy jestem Żydem, czy nie, aczkolwiek w 
tym sensie żydos-two jest dużym plusem, i tylko pod tym wzglę 

background image

dem, czy rozumie?! Zawołałem, tylko i wyłącznie w tym jednym 
j e d y n y m  sensie skłonny jestem 
być Żydem, i tylko i wyłącznie 
dlatego uważam moje żydostwo za szczęście, za szczególne 
szczęście, czy nawet za łaskę, nie sam fakt, że jestem Żydem, na to, 
kim jestem, gwiżdżę, krzyknąłem, ale fakt, że jako napiętnowany 
Zyd mogłem znaleźć się w Auschwitz i dzięki mojemu żydost-wu 
coś przeżyłem, stanąłem z czymś oko w oko i wiem, że czegoś się 
raz na zawsze dowiedziałem i że tego nigdy nie zapomnę. Po 
chwili umilkłem. I rozstaliśmy się. Lata, które potem nastąpiły, nie 
żyją jednak w moich wspomnieniach jako posępna pustynia, a to 
dzięki temu, że wtedy, tak jak zresztą zawsze: później, wcześniej i 
oczywiście także w latach mojego małżeństwa, pracowałem, 
uratowała mnie praca, choć w rzeczywistości uratowała mnie 
jedynie dla śmierci. W tamtych latach nie tylko doszedłem do 
kilku przełomowych wniosków, ale w tamtych latach zrozu-
miałem, że moje przekonania, od pierwszego po ostatnie, 
pozostają w związku z moimi losami. W tamtych latach poznałem 
także naturę mojej pracy, która w istocie rzeczy nie jest niczym 
innym, jak kopaniem grobu, który inni zaczęli kopać dla mnie w 
powietrzu, w wichrach, w nicości. W tamtych latach śnił mi się 
ponownie pewien sen, dziś już wiem, że wziął się z historii 

background image

„pana nauczyciela", sen o moich ukrytych nadziejach i o 
zadaniach, jakie przede mną stoją. W tamtych latach zrozumiałem 
własne życie z jednej strony jako fakt, z drugiej strony jako formę 
duchowego istnienia, 
czy raczej formę istnienia w okolicznościach, 
w których przetrwanie było właściwie niemożliwe, a nawet 
niezamierzone, istnienie, które jednak domaga się swoich praw, 
domaga się nadania mu formy, tak jak kamień szlifu, by mógł trwać 
dalej, obojętne po co, obojętne dla kogo - dla każdego i dla nikogo, dla 
tych, którzy są, i dla tych, których nie ma, bez różnicy, dla tych, 
którzy będą się z naszego powodu (ewentualnie) za nas wstydzić; 
i formie tej, jako faktowi, mogłem położyć kres, ale tylko 
wówczas, tylko wtedy, kiedy tym faktem byłem ja sam. W 
tamtych latach spacerowałem w lesie z doktorem Oblathem. W 
tamtych latach zacząłem pisać karteczki o swoim małżeństwie. W 
tamtych latach odezwała się do mnie moja żona. I raz, kiedy 
czekałem na nią w naszej kawiarence, w nadziei, że teraz też 
przyniesie mi recepty, weszła, trzymając za rękę dwójkę dzieci. 
Ciemno-oką dziewczynkę z bladymi plamkami piegów wokół 
noska i upartego chłopczyka z wesołymi, świdrującymi oczkami 
jak szaroniebieskie kamyczki. Przywitajcie się z wujkiem, 
powiedziała. To mnie wreszcie, raz na zawsze otrzeźwiło. 

background image

Czasami jeszcze niby wynędzniały, uratowany przed zagładą lis 
przebiegnę przez miasto. Wychwycę jakiś głos, mignie mi przed 
oczyma jakiś obraz, jak gdyby woń moich skamieniałych, 
gnuśnych, jąkających się uczuć nacierała na mnie z zaświatów. 
Przystaję przed domami, na rogach ulic, węszę, wodzę wokół 
przerażonym wzrokiem, chcę się rzucić do ucieczki, ale coś mnie 
zatrzymuje. Pod nogami słyszę szum kanałów, jak gdyby brudny 
nurt moich wspomnień chciał wyrwać się z koryta i porwać mnie 
z sobą. Niech więc będzie; jestem gotowy. Ostatkiem zebranych z 
wielkim trudem sił pokazałem jeszcze moje grzeszne, uparte 
życie, by potem w dłonie wzniesione wysoko w górę chwycić 
tobołek tego życia i zanurzyć się choćby w ten ciemny nurt czarnej 
wody 
niech się zanurzę Mój Boże! niechże się zanurzę na wieki wieków 
Amen. 

background image

 

background image

Książki oraz bezpłatny katalog 
Wydawnictwa W.A.B. można zamówić pod adresem: 02-502 Warszawa, 
ul. Łowicka 31 tel./fax (22) 646 01 74, 646 01 75, 646 05 10, 646 05 11 
e-mail: 

wab@wab.com.pl www.wab.com.pl

 

background image

Kadysz za nienarodzone dziecko to wewnętrzna spowiedź człowieka 
niosącego przez cale dorosłe życie przytłaczający ciężar 
wspomnień własnego ponurego dzieciństwa, żydowskiego 
pochodzenia i Holocaustu. Co zaskakujące, lata międzywojenne i 
to, co pozostało w nich z czasów monarchii austro-węgierskiej, 
uznawanej powszechnie za krainę oświeconej szczęśliwości, jawią 
się tu w barwach niemal równie mrocznych jak koszmar 
Auschwitz. Kertesz - i jego bohater - próbuje jednak źródeł tego 
mroku szukać w sobie, a za dziecko, którego nie miał odwagi 
powołać do życia, zmawia swą opowieścią kadysz, żydowską 
modlitwę za zmarłych. 
To właściwie historia miłosna o przeżywającym kryzys małżeństwie. 
Bohaterem jest pisarz, Żyd, który był w Oświęcimiu. Jego żona bardzo 
chce mieć dziecko, on - nie. Kiedy próbuje wyjaśnić żonie, dlaczego, 
powracają obozowe wspomnienia. 
Imre Kertesz 
Bohater Kertesza to człowiek nieustępujący ani na krok, po 
Oświęcimiu konsekwentnie uchylający się przed normalnością; a 
jednocześnie -żałosny egoista, który rozkoszuje się upadkiem, 
wykorzystuje Oświęcim jako wymówkę, nie chcąc sprostać 
wymaganiom życia. 
Thomas Schmidt, „Die Zeit" 
Imre Kertesz (ur. 1929) był więźniem obozów Auschwitz i 
Buchenwałd. Pisarz i tłumacz (m.in. Nietzschego, Freuda i 
Hofmann-sthala). Autor powieści, m.in. Los utracony (1975; 
wydanie polskie 2002),Fiasko (1988), która wkrótce ukaże się 
nakładem WA.B., oraz Kadysz za nienarodzone dziecko (wydanie 
węgierskie 1990). Powieści te, połączone wspólnotą obozowych 
doświadczeń bohaterów, nazwane zostały przez krytyków „trylo-
gią łudzi bez losu". Imre Kertesz publikował także opowiadania i 

background image

eseje, tłumaczone na kilkanaście języków. Laureat literackiej 
Nagrody Nobla 2002 oraz wielu nagród węgierskich i 
zagranicznych. 
ISBN 83-89291-25-8 
9   7 8 8 3 8 9   2 9 1 2 5   7   CTNA 24,90 ZŁ 

P A T R O N A T   M E D I A L N Y  

onet