background image

 

prawnik

Piątek – niedziela | 13 – 15 lutego 2015

BO SAMI

PROSILI…

Molier w boyowskim przekładzie powiada „Sam tego 

chciałeś, Grzegorzu Dyndało”. Czyli ktoś ma to, na 

co zasłużył albo na co się zgodził. Prawnik powinien 

bardzo ostrożnie obchodzić się z taką argumentacją 

– pisze prof. Ewa Łętowska

SIĘ

EAST

 NEWS

Wygenerowano dnia 2015-02-20 dla loginu: johnprctorbob@gmail.com

                               1 / 8

background image

 

C2

 

„Prawnik” powstaje we współpracy z   

Krajową Radą Sądownictwa

   

Naczelną Radą Adwokacką 

 

Krajową Radą Komorniczą

   

Krajową Radą Notarialną

 

 

Krajową Izbą Doradców Podatkowych 

 

Krajową Radą Radców Prawnych

 

Stan faktyczny

Aplikant adwokacki wniósł do sądu 

pozew, w którym domagał się od swo-

jego ojca wyższych alimentów. Kwota 

500 zł miesięcznie mu bowiem nie wy-

starczała. Teraz zażądał 1000 zł mie-

sięcznie. Ewentualnie zadowoliłby się 

również jednorazową wypłatą w wyso-

kości 5124 zł, oprócz dotychczasowych 

alimentów. 

Argumentował, że aplikacja, na którą 

się dostał, sporo kosztuje, a jego moż-

liwości zarobkowania są ograniczone. 

Musi bowiem uczęszczać na zajęcia 

na aplikacji raz w tygodniu (w soboty) 

i odbywać praktyki w sądzie i proku-

raturze. Sąd Rejonowy w Tomaszowie 

Mazowieckim oddalił powództwo (sygn. 

akt III RC 87/14).  Na wstępie przypo-

mniał, że podstawa prawna żądania 

Należy pamiętać, 

że aplikant jest 

zobowiązany 

wykonywać 

zadania zlecone 

przez patrona, 

np. zastępować 

go przed sądem. 

Do tego dochodzą 

zajęcia na 

aplikacji i nauka 

do kolokwiów. 

Trudno o czas na 

dodatkową pracę

z wokandy

 

analiza wyroku

Aplikant nie powinien liczyć tylko na wsparcie rodziców

Z punktu widzenia 

sędziowskiego 

doświadczenia wszyscy 

aplikanci adwokaccy 

znajdują zatrudnienie, 

o ile tylko dołożą należytej 

staranności. Dlatego 

żądanie podwyższenia 

alimentów ze strony 

takiej osoby to już 

przesada

wynika z art. 138 k.r.o. Zgodnie z tym 

przepisem, w razie zmiany stosunków 

można żądać przekształcenia orzecze-

nia lub umowy dotyczącej obowiązku 

alimentacyjnego. Z kolei przez zmianę 

stosunków rozumie się przede wszyst-

kim zwiększenie możliwości zarobko-

wych i majątkowych zobowiązanego do 

alimentacji, istotny wzrost usprawie-

dliwionych potrzeb uprawnionego do 

świadczenia lub znaczne zmniejszenie 

się możliwości zaspokajania potrzeb 

własnymi siłami. Z powyższego wyni-

ka zatem, że rozstrzygnięcie o żądaniu 

opartym na art. 138 k.r.o. wymaga po-

równania stanu istniejącego w dacie 

uprawomocnienia się ostatniego wy-

roku zasądzającego alimenty z sytu-

acją istniejącą w dacie orzekania o ich 

podwyższeniu.

Sąd I instancji przypomniał także, 

że zgodnie z art. 133 par. 1 k.r.o. ro-

dzice zobowiązani są do świadczeń 

alimentacyjnych względem dziecka, 

które nie jest w stanie utrzymać się 

samodzielnie, chyba że dochody z ma-

jątku potomka wystarczają na pokrycie 

kosztów jego utrzymania i wychowa-

nia. Zaznaczył jednocześnie – powo-

łując się na utrwalone w tym zakre-

sie orzecznictwo Sądu Najwyższego 

– że obowiązek ten nie jest związany 

ze stopniem wykształcenia. To zna-

czy nie ustaje on z chwilą ukończe-

nia przez alimentowanego szkoły 

podstawowej czy średniej. Sąd, decy-

dując zatem o przyznaniu świadczenia 

dziecku, które osiągnęło pełnoletność, 

musi wziąć pod uwagę, czy chce ono 

kontynuować naukę oraz czy osobiste 

zdolności i cechy charakteru pozwa-

lają mu na to. 

Sąd Rejonowy w Tomaszowie Mazo-

wieckim uznał, na podstawie zebrane-

go w sprawie materiału dowodowego, 

że powód wykazuje zapał do zdobywa-

nia wiedzy. Naukę prowadzi bez opóź-

nienia. A obecnie odbywa aplikację 

adwokacką. Dlatego niewątpliwie po 

stronie jego ojca występuje obowiązek 

alimentowania syna, co zresztą czyni. 

Jednak w ocenie sądu nie ma podstaw 

do podwyższenia tego świadczenia. Po 

stronie powoda istnieją bowiem moż-

liwości zarobkowe. Z punktu widzenia 

sędziowskiego doświadczenia wszyscy 

aplikanci adwokaccy znajdują pracę 

(o ile dołożą należytej staranności), 

choć zatrudnienie to jest na różnych 

stanowiskach. W ocenie sądu powód 

jest w stanie znaleźć takie zajęcie, 

które pozwoli mu na kontynuowanie 

aplikacji i utrzymanie.

Od wyroku odwołał się powód.

 Uzasadnienie

Sąd Okręgowy w Piotrkowie Trybunal-

skim oddalił apelację (sygn. akt II Ca 

375/14). Uznał, że sąd I instancji prawi-

dłowo stwierdził, że po stronie powoda 

istnieją pewne możliwości zarobkowe, 

skoro ukończył on wyższe studia praw-

nicze. Wprawdzie sam zainteresowa-

ny temu zaprzeczył i wskazał, że poza 

ramami aplikacji nie ma możliwości 

uzyskania zgody na wykonywanie pra-

cy, to jednak w ocenie sądu nie wyka-

zał on tej okoliczności. Nie udowodnił 

też, by o zgodę taką występował. 

Z  tych względów na podstawie 

art. 385 k.p.c. oddalił apelację.

 

Komentarz

Kazimierz Skalimowski  
adwokat, dziekan ORA w Białymstoku

Twierdzenie, jakoby aplikanci nie mieli 

żadnego problemu ze znalezieniem za-

trudnienia, które pozwala na uzyska-

nie wynagrodzenia, mija się z praw-

dą. W mojej izbie jedynie 20–25 proc. 

patronów płaci swoim aplikantom wy-

nagrodzenie, a to dlatego, że w izbie 

jest kilkakrotnie więcej aplikantów, 

niż wynika to z jej potrzeb i możliwo-

ści znalezienia im zatrudnienia.

Jeszcze kilka lat temu sytuacja była 

zgoła inna. Każda osoba, która dostała 

się na aplikację, miała pracę. Czasy się 

jednak zmieniły. Otwarcie zawodów 

prawniczych doprowadziło do nie-

kontrolowanego i masowego napływu 

aplikantów i w konsekwencji nadpro-

dukcji adwokatów i radców prawnych 

ponad możliwości i potrzeby rynku. 

Dlatego młode osoby, które dużym na-

kładem finansowym kończą obecnie 

studia, a potem aplikacje – licząc póź-

niej na dobrą pracę i wysokie zarob-

ki – czują się rozczarowane. I trudno 

się im dziwić.

Dodatkowo należy zwrócić uwagę, 

że aplikant zobowiązany jest wyko-

nywać zadania zlecone przez adwo-

kata, który sprawuje nad nim pieczę, 

np. zastępować go przed sądami po-

wszechnymi. Do tego dochodzą zaję-

cia na aplikacji i nauka do kolokwiów. 

Trudno jest więc takiej osobie znaleźć 

czas na dodatkową pracę.  

 

Paulina Szewioła

Brak udzielenia pomocy me-

dycznej noworodkowi narusza 

art. 2 konwencji, czyli prawo do 

życia – orzekł Europejski Try-

bunał Praw Człowieka.

Ze skargą do ETPC (nr 

24109/07, sprawa Asiye Genc 

przeciwko Turcji) zwróciła się 

para rodziców, których nowo 

narodzone dziecko zmarło 

w karetce. Maluch urodził się 

w 36. tygodniu ciąży i od po-

czątku cierpiał na zaburzenia 

oddechu. Lekarze zadecydowa-

li o potrzebie przetransporto-

wania go do innego szpitala 

publicznego, oddalonego o po-

nad 100 km, w którym znaj-

dował się oddział neonatolo-

giczny. Noworodek nie został 

jednak przyjęty do ośrodka. 

Karetka zawiozła go jeszcze do 

dwóch innych szpitali, w któ-

rych również odmówiono mu 

pomocy, m.in. ze względu na 

brak dostępnych inkubatorów. 

Dziecko zmarło w karetce, któ-

rej podczas kilku godzin trans-

portu nawet nie opuściło.

W wyniku zawiadomienia 

złożonego przez rodziców wo-

bec obsługi medycznej zostało 

wszczęte postępowanie karne 

i administracyjne. To pierw-

sze zostało szybko umorzone. 

Sprawa administracyjna za-

kończyła się wyrokiem sądu 

administracyjnego, w  któ-

rym stwierdzono, że nie ma 

wystarczających podstaw do 

uznania odpowiedzialności 

szpitali. W trakcie postępo-

wania wykazano jednak wiele 

naruszeń procedury medycz-

nej wynikających z braku koor-

dynacji pomiędzy szpitalami. 

Trybunał do tej pory, opiera-

jąc się na art. 2 konwencji, oce-

niał tego typu sprawy pod ką-

tem rzetelności i skuteczności 

prowadzonego śledztwa. Tym 

razem, w wyroku z 27 stycznia 

2015 r., przyjrzał się okoliczno-

ściom, które doprowadziły do 

śmierci noworodka. Nie skupił 

się jednak wyłącznie na słabej 

koordynacji oraz na błędach 

medycznych popełnionych 

przez konkretnych lekarzy, 

lecz na wydolności systemu 

publicznej opieki zdrowotnej, 

w tym na organizacji szpitali 

publicznych.

Strasburscy sędziowie przyj-

rzeli się w szczególności temu, 

czy władze dopełniły należy-

tej staranności, by system wła-

ściwie działał. Wypunktowali 

m.in. zły stan sprzętu medycz-

nego w szpitalach w regionie, 

w szczególności inkubatorów, 

lub jego brak. Zauważyli, że 

brak miejsca w szpitalu nie 

był wynikiem nagłego napływu 

pacjentów, lecz wynikał z nie-

dbałości państwa w zakresie 

zapewnienia odpowiedniego 

funkcjonowania służby zdro-

wia. To właśnie braki organi-

zacyjne publicznych szpitali, 

a w efekcie pozbawienie dziec-

ka natychmiastowej pomocy 

medycznej doprowadziły do 

jego śmierci.

ETPC ocenił również śledz-

two krajowe oraz postępowa-

nie wyjaśniające prowadzone 

przez tureckie ministerstwo 

zdrowia. Było ono, w opinii 

trybunału, wolne od konstruk-

tywnej krytyki. W ten sposób 

w  wyroku podkreślono, że 

istnieje systemowy problem 

w zakresie organizacji służby 

zdrowia w Turcji, który wyma-

ga aktywnych działań ze stro-

ny państwa. Tak daleka inge-

rencja ETPC w system krajowy 

jest precedensowa. Do tej pory 

w orzecznictwie dotyczącym 

art. 2 konwencji skupiano się 

na dysfunkcji konkretnego 

ośrodka, w którym doszło do 

śmierci pacjenta (np. w spra-

wie Byrzykowski przeciwko 

Polsce, skarga nr 11562/05). 

Skarżącym rodzicom trybu-

nał przyznał 65 tys. euro za-

dośćuczynienia. 

Wyrok ten może mieć zna-

czący wpływ na systemy opieki 

zdrowotnej w Europie i w Pol-

sce. Na państwa członkowskie 

konwencji nakłada się bowiem 

obowiązek dołożenia należy-

tej staranności, aby zagwaran-

tować każdemu obywatelowi 

prawo do opieki medycznej, 

bez zbędnej zwłoki. Trybu-

nał tym wyrokiem rozszerzył 

swoją perspektywę na sprawy 

błędów medycznych wynika-

jących z niewydolności naro-

dowych systemów publicznej 

opieki zdrowotnej.   

 

prosto

 

ze Strasburga

Publiczna służba zdrowia pod lupą trybunału

Dominika  

Bychawska-

-Siniarska

 

koordynatorka 
projektu „Europa 
Praw Człowieka” 
Helsińskiej Fundacji 
Praw Człowieka

 Redakcja: ul. Okopowa 58/72; 01-042 Warszawa, tel. 22 530 40 40, faks: 22 530 40 39; e-mail: gp@infor.pl 

 Redaktor naczelna: Jadwiga Sztabińska 

 Zastępcy redaktor naczelnej: Andrzej Andrysiak, Dominika Sikora, Paweł Nowacki, Marek Tejchman 

 Sekretarze: Łukasz Bąk, Rafał Drzewiecki, Anna Godlewska, 

Elżbieta Pietrak, Mirosław Mazanec, Mira Suchodolska 

 Redaguje: Ewa Szadkowska 

 Szef działu foto: Krzysztof Cieślewicz 

 Biuro reklamy (tel. 22 530 44 44): 

Dyrektor Centrum Reklamy: Katarzyna Jasińska-Szulc 

 Szef studia DTP: Jacek Obrusiewicz 

 Produkcja: Elżbieta Stamler, tel. 22 530 42 24

©

 – znak zastrzeżenia praw autorskich;  

 – znak odpłatności;  

©℗

 – dwa znaki przy artykule oznaczają możliwość jego dalszego wykorzystania wyłącznie po uiszczeniu opłaty zgodnie z cennikiem (www.gazetaprawna.pl/licencje) i w zgodzie z Regulaminem korzystania z artykułów prasowych

Wygenerowano dnia 2015-02-20 dla loginu: johnprctorbob@gmail.com

                               2 / 8

background image

 

prawnik 

 13–15 lutego 2015 nr 30 (3923)  

gazetaprawna.pl

Emilia Świętochowska 
emilia.swietochowska@infor.pl

 M

imo że ciężko chorował już 

od kilku lat, jego śmierć 

zaskoczyła chyba wszyst-

kich bliskich przyjaciół 

i kolegów ze świata aka-

demickiego. W swoich ostatnich dniach 

przejmował się głównie tym, czy na czas 

przygotuje testy dla studentów i zorga-

nizuje zastępstwo na egzaminy, jakby 

kolejny pobyt w szpitalu był zaledwie 

pobocznym, choć nieco dokuczliwym 

utrudnieniem w  normalnym trybie 

pracy. Sumienność w wywiązywaniu 

się z obowiązków, która wzbudzała po-

dziw wielu kolegów obserwujących po-

stępującą chorobę profesora, dla nie-

go samego była kwestią elementarnej 

przyzwoitości i uczciwości wobec in-

nych – niezależnie od tego, czy byli to 

studenci I roku, czy wybitne autorytety 

prawnicze.  

W natłoku zajęć nigdy nie okazywał 

zniecierpliwienia ani nie tworzył ofi-

cjalnego dystansu. Wręcz przeciwnie, 

jako osoba z natury łagodna wszystkim 

współpracownikom i rozmówcom oka-

zywał ogromną życzliwość i tolerancję. 

Jego wyrozumiałość dla dziennikarzy 

nie miała chyba granic, biorąc pod uwa-

gę, że potrafili zasypywać go prośbami 

o komentarz kilkanaście razy dziennie. 

Kiedy kilka lat temu po raz pierwszy za-

dzwoniłam do niego z pytaniem i oka-

zało się, że właśnie prowadzi samochód, 

to pomimo moich zapewnień, że mogę 

zadzwonić też później, specjalnie zje-

chał na pobocze, żeby wyjaśnić mi inter-

pretacyjne zawiłości pewnego artykułu 

konstytucji. Tę samą życzliwość i zrozu-

mienie najlepiej znają jego przyjaciele 

i wieloletni współpracownicy naukowi.

– Podczas naszych pierwszych spo-

tkań na Wydziale Prawa UW w 1980 r. 

ogromne wrażenie zrobiło na mnie to, 

jak przyjazny i pomocny był dla mło-

dych asystentów, często zagubionych 

i przytłoczonych okazją do obcowania 

z wielkimi, zasłużonymi profesorami 

uniwersyteckimi. Pamiętam zresztą, jak 

zupełnie bezinteresownie zaproponował 

mi, wówczas dwudziestoparoletniemu 

magistrowi, wspólne napisanie arty-

kułu, mimo że wcześniej sam wykonał 

80 proc. pracy – opowiada prof. Tomasz 

Stawecki, przyjaciel i współpracownik 

prof. Winczorka. Najbardziej znanym 

i  namacalnym efektem ich bliskiej, 

35-letniej znajomości jest kultowy dla 

całego pokolenia prawników i polito-

logów czerwony skrypt ze wstępu do 

prawoznawstwa, który dotąd doczekał 

się już dziewięciu wznowień. 

Nawet jako młody asystent na UW re-

prezentował (nie tak znowu powszech-

ny) typ akademika, który nie miał am-

bicji dokonania przełomu w uprawianej 

dyscyplinie. – Nie był wizjonerem, na-

ukowym rewolucjonistą, który wyzna-

cza nowe kierunki myślenia czy tworzy 

abstrakcyjne systemy. Całą złożoność 

rzeczywistości politycznej, prawnej 

i społecznej traktował w kategoriach 

zdrowego rozsądku. Myślę, że wyni-

kało to z faktu, iż dojrzewał życiowo 

i intelektualnie w latach 50. i 60., czyli 

w czasach silnej dominacji ideologii nad 

społeczeństwem. Radykalizmowi i kate-

gorycznym sądom przeciwstawiał swój 

trzeźwy sceptycyzm i ostrożny dystans 

– mówi prof. Stawecki. 

W prywatnych relacjach czasem po-

zwalał, aby nad zdrowym rozsądkiem 

górę wziął jego temperament, zwłasz-

cza jeśli chodziło o sprawy państwowe. 

– Potrafił toczyć ze mną niekończące 

się i burzliwe spory na tematy praw-

no-polityczne, bo w bardzo wielu kwe-

stiach mieliśmy zupełnie inne poglądy. 

Zdarzyło się nawet, że rzucił słuchawką 

i nie dzwonił do mnie przez tydzień. 

Oczywiście wszystko wracało potem do 

normy, bo wszystkie nasze kłótnie były 

z czystej sympatii. Profesor miał zresz-

tą duże, często autoironiczne poczu-

cie humoru. Nie było w nim przy tym 

żadnego zacietrzewienia i wyniosłości, 

które niektórzy profesorowie natural-

nie okazaliby w podobnych sytuacjach 

swoim dwadzieścia lat młodszym ko-

legom – mówi prof. Jan Majchrowski 

z UW, przyjaciel i pierwszy doktor wy-

promowany przez profesora Winczorka. 

W ostatnich latach, mimo że nie da-

wał już rady prowadzić intensywnej 

pracy naukowej, nie zwalniał tempa 

w pisaniu komentarzy i felietonów na 

temat bieżących sporów politycznych 

zahaczających o sprawy natury konsty-

tucyjnej. „Ja się bardziej stałem publicy-

stą niż uczonym. To jest chyba istotne, 

bo uczeni, którzy piszą dzieła dla pięciu 

innych uczonych, nie oddziałują na bieg 

wydarzeń. Natomiast ci, którzy są bar-

dziej otwarci na zewnątrz, mają szansę, 

że na coś wpłyną. Zawsze ma się nadzie-

ję, rzecz jasna, że to będzie wpływ do-

bry” – przyznawał kilka lat temu w wy-

wiadzie dla PAP udzielonym z okazji 

40-lecia pracy naukowej i dydaktycznej. 

Na studia prawnicze trafił za namową 

najbliższych. Choć sam chciał studiować 

historię, to, jak wspominał po latach, ro-

dzina wyperswadowała mu ten pomysł, 

upominając, że jeśli chce iść na studia 

humanistyczne, niech przynajmniej 

wybierze takie, które przygotowują do 

podjęcia konkretnej pracy. 

Jednak nigdy nie ciągnęło go szcze-

gólnie do czynnego wykonywania które-

goś z zawodów prawniczych. „Byłem na 

aplikacji w sądzie, ale muszę powiedzieć, 

że niezbyt mi się ona podobała. Nud-

ne to było przeokropnie, może dlatego, 

że miałem niespecjalnie atrakcyjnego 

patrona, ale również może i z tego po-

wodu, że interesowałem się nie stricte 

prawniczymi zagadnieniami, lecz poli-

tologią i nauką o państwie” – opowia-

dał przed 12 laty w wywiadzie dla pisma 

„Edukacja prawnicza”. Należał do coraz 

bardziej uszczuplonego już pokolenia 

absolwentów prawa, którzy nie musieli 

od początku nauki uniwersyteckiej my-

śleć o przyszłej specjalizacji zawodowej 

i oprócz zajmowania się typowo prawni-

czymi problemami rozwijali także sze-

rokie zainteresowania humanistyczne. 

Obok studiowania systemów politycz-

nych i partyjnych prof. Winczorek odda-

wał się lekturze książek z historii myśli 

społecznej i politycznej, filozofii i hi-

storii kultury. 

Już po skończeniu studiów na UW 

w 1966 r. poznał promotora swojej przy-

szłej pracy doktorskiej prof. Stanisława 

Ehrlicha, który w tamtym czasie po-

rzucił już marksistowski dogmatyzm 

w uprawianiu teorii prawa, a prowa-

dzone badania zaczął koncentrować na 

problematyce pluralizmu polityczne-

go i instytucjonalnego. To przekona-

nie o nieusuwalnej różnorodności ży-

cia społecznego i politycznego było dla 

prof. Winczorka punktem wyjścia do 

doktoratu na temat roli stronnictw so-

juszniczych w PRL, ale także motywa-

cją, jaka stała za wstąpieniem do Stron-

nictwa Demokratycznego. – Piotr był 

typem politycznego pozytywisty, a nie 

działacza. Uważał, że panujący system, 

ze wszystkimi jego wadami, pozwala na 

pewien elementarny pluralizm i mini-

mum samorządności. Był stąd przekona-

ny, iż należy je wcielać w życie poprzez 

oddolne, mozolne rozbudowywanie me-

chanizmów demokratycznych – tłuma-

czy prof. Stawecki. To był także powód, 

dla którego w wyborach do sejmu kon-

traktowego wystartował z list SD, choć 

od początku wiedział, że ma niewielkie 

szanse na mandat. Nie pomogło nawet 

chwytliwe hasło wyborcze „Nie kupuj 

kota w worku, głosuj na Winczorka”.

Uczestniczył w rozmowach przy Okrą-

głym Stole jako przedstawiciel koali-

cyjnego SD w roli eksperta od kwestii 

ustrojowych. Pod wpływem tych do-

świadczeń oraz świadomości, że był to 

dopiero początek gruntownych prze-

mian politycznych i prawnych w Polsce, 

jego zainteresowania naukowe coraz 

bardziej kierowały się w stronę prawa 

konstytucyjnego. Można to zresztą do-

strzec czytając felietony, które zaczął 

wówczas publikować w  „Rzeczpos- 

politej”. 

Mimo że większy wpływ na jego po-

dejście badawcze i poglądy konstytu-

cyjne wywarła francuska nauka o pań-

stwie i prawie niż tradycja anglosaska, 

to od początku debaty na temat kształtu 

przyszłej konstytucji RP opowiadał się 

przeciwko przewadze pozycji władzy 

wykonawczej nad parlamentem. Na 

przekór głośnym postulatom wzmoc-

nienia kompetencji prezydenta, które 

po Okrągłym Stole głosiło wielu promi-

nentnych prawników, prof. Winczorek 

otwarcie proponował „rozproszenie” 

władz zgodnie ze słynną formułą Mon-

teskiusza, wątpiąc w to, czy Polska po-

trzebuje jednego centrum decyzyjne-

go. Na początku lat 90. nie było to już 

może stanowisko rewolucyjne, ale też 

z pewnością nie uznawano go za po-

gląd określający oczywisty i naturalny 

kierunek przemian ustrojowych. – Nie 

można sprowadzać państwa jedynie do 

władzy. Silna władza nie musi oznaczać, 

że państwo jest silne – mówił w 1991 r. 

na konferencji w Belwederze poświę-

conej przyszłej Konstytucji RP. Te prze-

konania przeniósł następnie na grunt 

komisji konstytucyjnej Zgromadzenia 

Narodowego, w której był szefem jedne-

go z zespołów ekspertów. – Był znakomi-

tym przewodniczącym. Umiał nie tylko 

wsłuchiwać się w głosy innych i dążyć 

do szerokiego kompromisu, ale kiedy 

było trzeba, potrafił też stanowczo po-

wiedzieć „nie” wszelkim niedorzecznym 

i nierozsądnym propozycjom – wspomi-

na prof. Maria Kruk-Jarosz, konstytu-

cjonalista z Uczelni Łazarskiego, która 

wraz z prof. Winczorkiem pracowała 

nad projektem konstytucji. 

Zawsze uważał, że w polityce jest zbyt 

mało prawników i w tym widział jedną 

z przyczyn licznych przypadków ama-

torszczyzny i nieudolności legislacyjnej. 

Za przykład dawał parlament francuski, 

gdzie spora część posłów to byli adwo-

kaci czy notariusze. Był zresztą zdekla-

rowanym frankofilem. 

Zmarł, mając 71 lat, choć wielu zna-

jomych przyznaje, że zawsze wyglądał 

na osobę o dekadę starszą. Nigdy nie 

cieszył się dobrym zdrowiem, na co 

nie bez wpływu pozostał fakt, że jako 

kilkumiesięczne dziecko był ukrywa-

ny w piwnicy przez rodzinę w czasie 

trwającego powstania warszawskiego. 

Nigdy nie poznał swojego ojca, który na 

krótko przed jego narodzinami trafił 

na Pawiak. Matka, popularna tancerka, 

umarła, kiedy miał zaledwie rok.  

 

Profesor Piotr Winczorek 

miał tę niezwykłą cechę, 

że całą złożoność 

rzeczywistości politycznej, 

prawnej i społecznej 

traktował w kategoriach 

zdrowego rozsądku

R

A

fA

Ł G

UZ

/fOT

O

RZEP

A

_fO

R

U

M

Tłumacz konstytucji

Postać tygodnia

 

Piotr Winczorek

W prywatnych relacjach czasem 

pozwalał, aby górę wziął jego 

temperament. Zdarzyło się 

nawet, że rzucił słuchawką i nie 

dzwonił przez tydzień. Oczywiście 

wszystko wracało potem do normy. 

Profesor miał zresztą duże, często 

autoironiczne poczucie humoru

Wygenerowano dnia 2015-02-20 dla loginu: johnprctorbob@gmail.com

                               3 / 8

background image

 

 

Z

namy, znamy. Przy gwał-

cie ofiara sama się prosiła, 

skoro spódnica była kusa, 

a bluzka obcisła. Dzieci zaś 

same wskakują pedofilom 

do łóżek, jak to przezornie 

wywodził wysoki dostoj-

nik niepaństwowej wprawdzie, ale za 

to szacownej  struktury. W dyskusji, 

jaka nastąpiła po wstrząsającej zbrodni 

w redakcji Charlie Hebdo, także tego 

wątku nie zabrakło. Albo w dyskusji na 

temat ewentualnej pomocy dla biorą-

cych kredyty we frankach. Albo tych, 

co się nie ubezpieczyli przed powodzią, 

choć mogli. Molier w boyowskim prze-

kładzie powiada bowiem „Sam tego 

chciałeś, Grzegorzu Dyndało”, a praw-

nik dorzuca sentencjonalnie, że chcą-

cemu krzywda się nie dzieje. Czyli ktoś 

ma, na co zasłużył (czego się prosił, 

chciał, z czym musiał się godzić, albo 

co aprobował).  

Prawnik powinien bardzo ostrożnie 

obchodzić się z taką argumentacją. 

Bo wnioskowanie o istnieniu zgody, 

aprobaty, chęci lub zamiaru na pod-

stawie zjawisk i stanów, jakie obserwu-

je, bywa zawodne. A argument „bo sam 

się prosił” rażąco redukuje rozumowa-

nia prawnicze do poziomu potocznych 

stereotypów, zwalniając od tego, cze-

go uczy dogmatyka i co wypracowała 

historia wielu działów prawa. Bo by-

najmniej nie zawsze to, co się widzi, 

jest tym, za co uchodzi, uchodzić może 

lub uchodzić powinno. Współczesna 

(ale nie u nas...) penalistyka zabrania 

wnioskować „z dekoltu”, „z przechadzki 

o zmroku” albo „z wypitej lampki wina” 

C4

opinie

 

Rozumowanie prawnicze

o zgodzie na to, co po niemiecku nazy-

wa się „Beischlaf”. Tu ma być wyraźna 

zgoda. Ba, niektórzy, mówią o wymaga-

niu zgody nie tylko wyraźnej, lecz wręcz 

„entuzjastycznej”.  (Inna sprawa, że ten 

animus coloratus  jednak jest dowo-

dowo piekielnie trudny do przeprowa-

dzenia). Mizianie się dziecka, a choćby 

i zdemoralizowanego, nigdy nie może 

spowodować bezkarności pedofila. Ba, 

inicjatywa małoletniego (nawet owo 

„wskoczenie do łóżka”) nigdy zatem nie 

powinno wyłączać odpowiedzialności 

jego krzywdziciela.

Bo dziecko wskoczyło do łóżka

To w teorii. U nas, w praktyce – bywa 

inaczej. Wskazuje na to seria spraw zam- 

browsko-łomżyńskich, gdzie przedsta-

wiciele miejscowego establishmentu 

ochoczo korzystali z wdzięków nie-

pełnoletnich (zapewne zdemoralizo-

wanych, nie przeczę)  pensjonariuszek 

domu dziecka. Wszyscy jednak zosta-

li uniewinnieni, ponieważ inicjatywę 

miały tu małoletnie, a dorośli „tylko 

korzystali”. Zatem, jak wywodził sąd 

w Zambrowie i Łomży, nie oni „dopro-

wadzili” do poddania ofiary czynno-

ściom seksualnym. Taka inicjatywa 

zdaniem polskich sądów wyklucza  bo-

wiem a limine „doprowadzenie” do sto-

sunku ze strony dorosłego. I choć taka 

interpretacja art. 199 par. 3 k.k. jest 

zgodna z wykładnią nadawaną temu 

przepisowi przez SN (V KK 369/09), to 

jednak ukryta w niej myśl o dziecku 

wskakującym dorosłemu do łóżka szo-

kuje formalizmem i aksjologiczną uty-

litarnością. I prostotą wykładni pojęć 

użytych na określenie znamion karal-

nego czynu. Czy  naprawdę nie ma już 

żadnej postaci „doprowadzenia”, gdy 

wystąpiła „inicjatywa” drugiej strony? 

No a w efekcie, czyż dorosły, zwłaszcza 

jak jest miejscowym urzędnikiem, leka-

rzem, czy policjantem (funkcje wiążące 

się z prestiżem, zaufaniem, czasem na 

kredyt) nie ma obowiązku samokontroli 

w obliczu werbalnej inicjatywy niepeł-

noletniego?

Bo podpisał, czyli chce

Formalizm i  aksjologiczny utylita-

ryzm kryjący się za argumentem „sam 

chciał”, kusi swoją łatwością i w prawie 

prywatnym. Odwołanie się do rzeko-

mej woli  ofiary zwalnia przecież od 

poszukiwania innych metod interpre-

tacji tego, z czym strony przychodzą do 

sądu. Już w XIX w. wiedziano, że z tego, 

iż ktoś zawarł umowę, nie zawsze wy-

nika, że jej chciał, w takim  zewnętrz-

nym kształcie i o takiej treści werbal-

nej, w jakiej ją „widać” dla otoczenia. 

Stąd się jednak wzięły dogmatyczne 

i interpretacyjne próby cywilizowania 

umów adhezyjnych („wszystko lub nic”) 

tak, aby czysto sformalizowana wizja 

konsensu nie zdominowała całego ob-

To jeden 

z najbardziej 

znanych 

argumentów. Jego 

użycie nieuchronnie 

zapowiada 

niesympatyczne 

spory aksjologiczne 

o zakres ochrony 

prawnej 

przysługującej 

temu, kto się po nią 

zgłasza. Uzasadniana 

w ten sposób  

odmowa łączy się 

z  dyskwalifikacją 

zachowania tego, 

kto o tę ochronę 

występuje

Bo sami się prosili…

Już w XIX w. wiedziano, że z tego, iż ktoś 

zawarł umowę, nie zawsze wynika, że jej 

chciał w takim kształcie i o takiej treści, 

w jakiej ją „widać” dla otoczenia

M

A

re

K

 M

A

lISZ

e

WSKI

/r

e

PO

r

T

er

prof. Ewa Łętowska

prawniczka, pierwszy polski rzecznik 

praw obywatelskich, sędzia trybunału 

konstytucyjnego w stanie spoczynku

rAF

 O

le

KSI

e

WI

CZ

/r

e

PO

r

T

er

pod ostatnią

 instancją

Styczeń 2015, Łomża. plakat jest formą protestu przeciwko uniewinnieniu oskarżonych w tzw. seksaferze w Zambrowie

Wygenerowano dnia 2015-02-20 dla loginu: johnprctorbob@gmail.com

                               4 / 8

background image

 

prawnik 

 13–15 lutego 2015 nr 30 (3923)  

gazetaprawna.pl

rotu. Stąd wymogi sądowego ważenia 

interesów stron poprzez analizę rela-

cji między oświadczeniem i wolą we-

wnętrzną. To trudne, czasochłonne, 

wymaga wiedzy prawniczej i umiejęt-

ności pisania. Sędziemu łatwiej i szyb-

ciej rozumować: zawiera umowę o na-

rzuconej treści, a zatem jej chce.  Stąd  

jednak  wymagania szczególnych re-

guł wykładni (in dubio contra profe-

rentem) i wymagania użycia innych 

interpretacyjnych instrumentów, aby 

jednak zanalizować, czy ktoś rzeczywi-

ście „chciał”, i nie nazbyt szybko kon-

kludować o tej woli bez oceny sytu-

acji rynkowej i znajomości notoriów. 

Potem, z czasem, oczywiście przyszły  

nowe instrumenty legislacyjne, nadane 

już przez ustawodawcę: kontrola klau-

zul abuzywnych, proceduralne środki 

ochrony konsumenta (np. pozwy zbio-

rowe), określenie właściwości sądów 

przychylnie dla słabszego itp.

Bo trzeba by myśleć

Jednakże pierwotne środki, którymi 

dysponował sędzia w XIX w. (wykład-

nia, ocena subsumpcyjna, odwołanie 

się do notoriów, do wiedzy znanej sa-

memu sędziemu, do obserwacji społecz-

nej) bynajmniej nie straciły przez to na 

znaczeniu. Ciekawe jednak (i niestety, 

zrozumiałe), że im bardziej ustawodaw-

ca się stara i tworzy nowe narzędzia 

ochronne, tym bardziej zwolnieni od 

tego pierwotnego wysiłku interpre-

tacyjnego czują się stosujący prawo 

sędziowie. Chcą mieć regulację typu 

tablicy logarytmicznej, bez luzów in-

terpretacyjnych, bo to ich zwalnia od 

wysiłku  konstruowania, udowadnia-

nia, wyboru interpretacji i jej uzasad-

niania w motywach wyroku.  Dlatego 

taki kult dosłowności tekstowej, zanik 

umiejętności  wnioskowania, przed-

stawiania wywodu na piśmie, uwiąd 

domniemań faktycznych, ucieczka od 

wolności korzystania z sędziowskiego 

marginesu interpretacyjnego i ocenne-

go, który ulega autoredukcji.

Nazbyt często rozstrzygnięcie ogra-

nicza się do wypowiedzi, czy to, co są-

dowi przedstawiono (z powołaniem na 

wymogi kontradyktoryjności, rzecz ja-

sna), pasuje czy nie pasuje  do podanej 

przez samą stronę także kwalifikacji 

prawnej (bo paremia dabo tibi ius zo-

stała odesłana do  lamusa przez  rygo-

ryzmy lub ekscesy kontradyktoryjno-

ści). Z kolei kwalifikacja prawna nie jest 

oceniana z punktu widzenia tego, czy 

jest ona najbardziej adekwatna wobec 

sytuacji konkretnych stron, lecz tylko 

tego, czy dana sytuacja w ogóle, co do 

zasady, w proponowanej kwalifikacji 

się mieści. W tym kierunku idą wywo-

dy sądów orzekających kasatoryjnie. 

Sam wysiłek interpretacyjny uznaje 

się za zbędny od momentu znalezie-

nia pierwszego jasnego znaczenia prze-

pisu, niezależnie od tego, czy  jest to 

rozwiązanie najtrafniejsze. Ba, samą 

weryfikację propozycji interpretacyjnej 

zgłaszaną przez strony ucina się w imię 

opacznie pojmowanej zasady clara non 

sunt interpretanda. W konsekwencji 

interpretacja przypomina wyżymanie 

resztek treści z werbalnego brzmienia 

przepisu, a nie operację logiczną na ca-

łym systemie prawnym.

Przykłady? Proszę. „Pracują na śmie-

ciówkach, bo chcą” („Gazeta Wyborcza” 

z  29 stycznia 2015 r.). Artykuł opisu-

je procesowe niepowodzenia inspekcji 

pracy, kiedy to sądy oddalają powództwa 

przeciw zleceniodawcom. Skoro bowiem 

sprzątaczki same zgodziły się podpi-

sać stosowne umowy, to znaczy, że ich 

chciały, a chcącemu wszak nie dzieje 

się krzywda. Z takich outsourcingów 

korzystają notabene też same sądy, co 

samo w sobie uważam za kompromitu-

jące dla sądów, ich prezesów i ministra 

sprawiedliwości.

Otóż sądy rozpatrując spór na tle 

warunków pracy i  charakteru sto-

sunku prawnego między outsourcin-

gowcem i zleceniodawcą zadawalają 

się tu sprawdzeniem: „była umowa” 

(cywilnoprawna) czy jej nie było. Sko-

ro w zakresie zatrudnienia dopuszcza 

się istnienie umów cywilnoprawnych 

– nie ma problemu. Wola? Oświadcze-

nie? Ich konflikt? Istnienie konsensu? 

To wszystko, co w XIX w. brano w ra-

mach cywilizowania umów adhezyj-

nych, znów staje się problemem na 

tle sporów o niepracownicze stosun-

ki zatrudnienia. A kto w sądzie pracy 

ma czas na badanie takich fanaberii. 

W sądzie (przy rozładowywaniu zale-

głości wpisów kancelaryjnych) obok 

etatowców pracują poza godzinami, na 

zleceniu, w tym samym pomieszczeniu 

w identyczny sposób, ramię w ramię 

etatowcy i śmieciowcy.

Sąd Najwyższy (II PK 372/12) stwier-

dza, że „w umowie-zleceniu mogą wy-

stąpić cechy kierownictwa i podpo-

rządkowania, choć nie takie same, jak 

w zależności właściwej dla stosunku 

pracy (art. 22 par. 1 i par. 1

1

 k.p. oraz  

art. 750 k.c.)”. Pięknie. Mogą. Ale czy in 

concreto występowały lub występują. 

Kiedy, przy użyciu jakich kryteriów na-

stępuje zróżnicowanie? A kiedy chodzi 

tylko o szatę zlecenia, w jaką jest przy-

brana umowa mająca cechy świadczenia 

pracy? Jaka jest treść kierownictwa i pod-

porządkowania przy zleceniu, a jaka przy 

umowie o pracę? Jakie criterium divisio-

nis? O tym już wyrok SN milczy. A prze-

cież trafny wniosek, że kierownictwo 

i podporządkowanie może występować 

i tu, i tu „choć nie takie same”, wymaga 

uzupełnienia wnioskowaniem, kiedy i co 

decyduje o sygnalizowanym (choć nie 

zanalizowanym) przez SN braku tożsa-

mości umów. 

 Panujący model oceny  zarzutów 

kasacyjnych buduje więc podglebie 

dla formalizacji rozumowania sądów 

instancyjnych. I dogmatycznej legity-

mizacji śmieciówek en masse. Dzisiej-

sza świadomość polskich sądów i ich 

gotowość do bardzo formalistycznego 

rozumienia zgody, konsensu, aprobaty, 

nigdy nie doprowadziłaby do uznania 

czy choćby legitymizacji w XX w. ocze-

kiwań konsumenta, lokatora, pracow-

nika na przyzwoitość i lojalność ich 

partnera w umowie. Wszystko bowiem, 

co w niej się pojawia – jako chciane 

– jest uznawane za słuszne. To prawda, 

że istnieje paremia qui dit contractu-

el – dit juste. Tyle że to nie może być 

rozumiane (a jest) jako zgoda na brak 

ze strony sądu przeprowadzenia oce-

ny istnienia konsensu, jego realności 

i niewadliwości, a więc sprawdzenia, 

czy  dany wypadek rzeczywiście uza-

sadnia użycie wobec niego  przymiot-

nika „contractuel”.

Bo zawiodła komunikacja

Myśl, że żądający prawnej ochrony 

„sam się prosił” o to, co go spotkało, 

a więc niech nie zawraca głowy sądo-

wi, ma jednak także swój perwersyj-

ny wymiar, zwracając się przeciw  sa-

mym sądom i usprawiedliwiając  ich 

negatywny społeczny odbiór. O pra-

wie i sądach pisze się teraz częściej niż 

dawniej. Dla tabloidów uprawiających 

infotaiment wszystko, co dotyczy ju-

dykatywy, jest cenną zdobyczą. I im 

jaskrawiej się o tym da napisać, tym 

lepiej. Próba racjonalizacji argumen-

Bo sami się prosili…

Sędziowie chcą 

mieć regulację 

typu tablicy 

logarytmicznej. 

W konsekwencji 

interpretacja 

przypomina 

wyżymanie resztek 

treści z werbalnego 

brzmienia 

przepisu, a nie 

operację logiczną 

na całym systemie 

prawnym

tów, skierowania krytyki na rzeczo-

we tory oczywiście napotka argument 

„przecież sami prawnicy się o krytykę 

proszą”. A wnioskowanie publiczności 

i mediów jest pochodną sposobu, w jaki 

sądy/sędziowie komunikują się ze spo-

łeczeństwem. Spotkała się z tym PKW, 

na którą posypały się gromy. Nikogo 

bowiem nie przekonały skądinąd opar-

te na obowiązującym prawie wyjaśnie-

nia, czemu z ogłoszeniem wyników 

wyborów poszło coś nie tak. Niespraw-

ność komunikacyjna doprowadziła do 

przerysowania błędów i do poważnego 

kryzysu zaufania.

Bo ciągnik już sprzedany

Podobnie cięgi zbiera sąd za umorzenie 

skargi na czynności komornika w zna-

nej sprawie, kiedy zabrano ciągnik wła-

ścicielowi, który nie był dłużnikiem.  

Postępowanie egzekucyjne w ogóle nie 

powinno było mieć miejsca. Komornik 

szybko fant sprzedał – i to bez licytacji 

– zanim doszło do rozpatrzenia skargi. 

A sąd napisał, że egzekucję zakończono. 

Tyle że nie była to normalna egzekucja, 

tylko nieuprawniony  zabór mienia, je-

dynie przybrany w iluzję egzekucji. Na 

te iluzje dał się nabrać nawet policjant 

asystujący przy uzurpacyjnych czynno-

ściach. Dlatego „nie brzmi” uzasadnie-

nie umorzenia.

Oczywiście bezprzedmiotową skargę 

na czynności komornika należało umo-

rzyć. Ale nie  z powodu zakończenia  

egzekucji. Umorzenie należało  inaczej 

uzasadnić. Wtedy sąd nie sprowokował-

by krytyki pod własnym adresem, a za-

razem nie spowodowałby – co niestety 

zrobił – obniżenia autorytetu sądow-

nictwa w ogólności. Można powiedzieć, 

że i w wypadku PKW i w wypadku „ko-

morniczym” – krytykowani sami się 

prosili o społeczną krytykę. Sztywność 

prawniczej rutyny, nadmiar formali-

zmu, nieelastyczność w konfrontacji 

z atypową sytuacją. Postawa, gdy sąd 

wprawdzie orzeka w ramach prawa, ale 

bez widocznego starania o wymierze-

nie sprawiedliwości sytuacyjnie, myśląc 

i działając schematycznie i formalnie  

– oznacza wystawienie się na krytykę, 

gdzie ewentualne usprawiedliwienia, 

że przecież działanie  sądu nie było nie-

legalne, przetnie się krótkim: ale nie 

było konieczne w takim kształcie, jak 

nastąpiło.

I w końcu w tej sytuacji sąd zazna 

gorzkiego smaku argumentu „no prze-

cież sami żeście się prosili...”. Dusząca 

pętla sprowadzania wymiaru sprawie-

dliwości do dywagacji nad zakresem 

językowo rozumianych przepisów,  

w którym wszak „może” się mieścić 

rozważana sytuacja, budzi sprzeciw 

tych, którzy ciągle wierzą, że ochro-

na sądowa ma być efektywna, a zatem 

adekwatna sytuacyjnie, a wyrok i in-

terpretacja w jego ramach dokonana, 

ma być stronie objaśniona. Jeżeli rze-

czywistość rozmija się z tym uspra-

wiedliwionym oczekiwaniem, sąd sam 

„prosi się” o krytykę. Sytuacja nieprzy-

jemna dla autorytetu sądu i zaufania 

między rządzącymi i rządzonymi.

Bo jednak można inaczej

Dlatego tak cieszy odmienna posta-

wa zaprezentowana przez SN, który 

przełamał utrwaloną wydawałoby się 

linię orzekania niechętnego pozwom 

zbiorowym (I CKS 533/14), opartą na  

formalistycznie ścieśniającej wykład-

ni językowej, ubezskuteczniającej to 

narzędzie. Sąd Najwyższy uciekł się 

do ratio legis ustawy o dochodzeniu 

roszczeń w postępowaniu grupowym 

z 2010 r., przeciwstawiając ją wszech-

władnej a bezmyślnej interpretacji ję-

zykowej: „nie można czytać przepisów 

dosłownie, wbrew intencji ustawodaw-

cy”.  Zatem  zróżnicowanie sytuacyjne 

powodów nie stoi na przeszkodzie, jak 

dotąd mniemano, aby w ramach postę-

powania zbiorowego ustalić w wiążący 

sposób wspólne elementy,  relewantne 

prawnie w ich sytuacji odszkodowaw-

czej. Tu więc sąd aż „prosi się” o wyra-

żenie  mu uznania za chęć prawniczego 

myślenia.   

 

Serwis dla:

Adwokatów,

 

RADCÓW

Sędziów

PROKURATORÓW

Aplikantów

Notariuszy, 

Ludzi prawa

KOMORNIKÓW

 

EKSKLUZYWNE 

TEKSTY 

o orzeczeniach sądów 

i projektach ustaw

WNIKLIWE 

KOMENTARZE 

i opinie prawniczych 

autorytetów

AKTUALNE 

INFORMACJE

 

dla każdej z korporacji 

prawniczych

WYSOKI 

POZIOM 

dyskusji wyłącznie 

w prawniczym gronie

  AUTOPrOMOCJA

Wygenerowano dnia 2015-02-20 dla loginu: johnprctorbob@gmail.com

                               5 / 8

background image

 

C6

Opinie

 

Obsługa prawna instytucji publicznych

o pozyskanie „dobrego nazwiska”, które 

zrobi wrażenie na sądzie czy przeciwni-

kach procesowych.  

To, co może i powinno budzić wątpli-

wości, to brak przejrzystych reguł okre-

ślających, kto, kiedy i w jaki sposób może 

szukać prawnego wsparcia na zewnątrz.  

Prawo zamówień publicznych ustanawia 

dość liberalne zasady zamawiania usług 

prawniczych, nie mówiąc już o tym, że 

w większości przypadków ich wartość 

nie przekracza progów, powyżej których 

należy stosować tryby wyłaniania wyko-

nawcy przewidziane w ustawie. Przede 

wszystkim zaś przepisy zamówieniowe 

nie determinują, kiedy outsourcing jest 

wskazany i dopuszczalny. 

Rozwiązań tych dylematów poszukajmy 

daleko, bo aż na antypodach. Australijski 

rząd już w latach 2005–2006. przygotował 

zestaw wytycznych dla instytucji publicz-

nych w sprawie korzystania z zewnętrznej 

obsługi prawnej. Po pierwsze, powołano 

w strukturach rządu departament, który 

monitoruje i nadzoruje działania poszcze-

gólnych ministerstw i agencji rządowych 

w tej sferze. Po drugie, od każdej instytu-

cji wymaga się dokładnego, opartego na 

dowodach, definiowania swoich potrzeb 

w zakresie doradztwa prawnego. Innymi 

słowy, nie można angażować zewnętrznej 

kancelarii bez udowodnienia, że samo-

dzielnie dana instytucja nie poradzi so-

bie z rozwiązaniem problemu prawnego.

Dalej konieczne jest porównanie kosz-

tów zapewnienia obsługi przez własnych 

prawników z szacunkowymi wydatka-

mi na zewnętrzną obsługę. Oczywisto-

ścią jest przy tym, że wszelkie wydatki na 

doradztwo prawne są publicznie dostęp-

ne. Wytyczne wskazują również, w jaki 

sposób prowadzić postępowanie zamó-

wieniowe, a także jak zarządzać kontrak-

tem, a zwłaszcza kontrolować jakość usług 

świadczonych przez zewnętrzne podmio-

ty. Ważne jest zwłaszcza, by w każdej in-

stytucji była osoba lub zespół koordynujący 

zamówienia na usługi prawnicze i na bie-

żąco monitorujący  ten rynek. Nie można 

także zapomnieć o podsumowaniu współ-

pracy i wystawieniu szczegółowej oceny, 

z której będą mogły skorzystać inne in-

stytucje. 

Nowa Zelandia podeszła do problemu 

zamawiania usług prawniczych systemo-

wo. Od 2011 r. funkcjonuje tam scentrali-

zowany system zewnętrznego doradztwa. 

Rząd wyłonił panel około czterdzie-

stu kancelarii prawnych ze specjaliza-

cją w różnych obszarach, które po usta-

lonych, preferencyjnych cenach oferują 

usługi prawnicze sektorowi publicznemu. 

Każda instytucja może przystąpić do kon-

traktu i w ten sposób uzyskać dostęp do 

wyłonionego wcześniej panelu doradców 

prawnych. Zaletą takiego rozwiązania jest 

nie tylko dostęp do sprawdzonych i do-

świadczonych we współpracy z admini-

stracją prawników. To również wymierne 

oszczędności w skali całego sektora pu-

blicznego. Jak szacuje nowozelandzki rząd, 

od momentu wprowadzenia scentralizo-

wanych zamówień na usługi prawnicze 

wydatki na zewnętrzną obsługę prawną 

spadły o blisko jedną piątą. 

Urzędnicy, którzy potrzebują w danej 

kwestii zewnętrznego doradztwa, mogą 

sprawdzić notowania danej kancelarii 

w rankingu opracowanym na podsta-

wie ocen wystawianych przez wcze-

śniejszych klientów. Jakość usług jest 

monitorowana centralnie, kancelarie 

uzyskujące regularnie negatywne oce-

ny mogą wypaść z listy preferowanych 

usługodawców. Wybór kancelarii spo-

za listy jest rzadkością. Dopuszcza się 

to tylko w sytuacji, gdy sprawa wymaga 

wiedzy specjalistycznej, której nie jest 

w stanie zaoferować żadna firma z cen-

tralnego katalogu.

Nie potrzeba nam ustawowej regula-

cji outsourcingiem usług prawniczych 

świadczonych na rzecz instytucji pań-

stwowych. Tym bardziej nie chodzi o to, 

by instytucjom publicznym zakazać za-

mawiania ekspertyz czy angażowania 

pełnomocników procesowych z zewnątrz. 

Takie wsparcie może być w wielu przy-

padkach niezbędne. Potrzeba jednak 

standardów. Zacznijmy od diagnozy, 

czyli pokazania, jak dużo administracja 

i inne instytucje publiczne wydają na 

prawników z zewnątrz i jak to się ma do 

ich własnych zasobów, czyli prawników 

zatrudnianych w departamentach czy 

biurach prawnych. Dziś, głównie dzięki 

staraniom organizacji pozarządowych, 

dostajemy wyrywkowe informacje na te-

mat zamówień na ekspertyzy, opinie czy 

reprezentację sądową. To jednak tylko 

wycinek tego sektora usług. 

Mając obraz sytuacji, powinniśmy dą-

żyć do sformułowania szczegółowych wy-

tycznych wskazujących, kiedy i w jaki 

sposób zamawiać usługi prawnicze na 

zewnątrz. Być może na końcu tego pro-

cesu cywilizowania zamówień na usługi 

prawnicze uda nam się dojść do scentra-

lizowanego modelu zakupów na wzór 

nowozelandzki.  

 

Adwokat dla sądu

W Nowej Zelandii od 2011 r. funkcjonuje 

scentralizowany system zewnętrznego 

doradztwa. Rząd wyłonił panel ok. 40 

kancelarii prawnych, które po ustalonych, 

preferencyjnych cenach oferują usługi 

sektorowi publicznemu. Wybór kancelarii 

spoza listy jest rzadkością

S

prawa na pozór wydaje się 

prosta. Posiłkowanie się 

przez Sąd Najwyższy ze-

wnętrzną obsługą prawną 

– co wzbudziło ostatnio takie 

poruszenie (za sprawą tekstu 

w DGP „SN wzywa fachow-

ca”, 26 stycznia 2015 r.) – przypomina le-

karza, który nie umie postawić dla siebie 

diagnozy, mimo że jest najwybitniejszym 

specjalistą w danej dziedzinie. Na pierw-

szy rzut oka Sąd Najwyższy powinien być 

ostatnią instytucją, która powinna wynaj-

mować zewnętrznych prawników, szcze-

gólnie gdy idzie o reprezentację przez Try-

bunałem Konstytucyjnym. 

Z drugiej jednak strony to, co wzbudzi-

ło takie poruszenie w szeregach opinii 

publicznej, jest od dawna codziennością 

w biznesie. Każda większa korporacja 

utrzymuje departament prawny, a mimo 

wszystko regularnie zamawia usługi do-

radcze w kancelariach prawniczych. Ci-

chym marzeniem wielu prawników na co 

dzień harujących w wielu dużych firmach 

prawniczych jest przeskoczenie na posa-

dę in-house lawyer u któregoś ze swoich 

możnych klientów. Praca szefa departa-

mentu prawnego w dużej spółce jawi się 

jako spokojna przystań – pracujesz nie-

wiele, bo z każdym problemem idziesz 

do zewnętrznej kancelarii prawnej, której 

pozwalasz się męczyć ze sprawą. Nawet 

jeśli taki obraz nie jest prawdziwy, dla wie-

lu brzmi kusząco.

Skoro prawniczy outsourcing na szero-

ką skalę jest stosowany w sektorze pry-

watnym, trudno się dziwić, że również 

instytucje publiczne przejmują ten modus 

operandi.  Argumenty są podobne – po-

szukiwanie najlepszych specjalistów od 

danego zagadnienia czy brak wystarcza-

jących zasobów (ludzi, czasu), aby samo-

dzielnie zająć się daną sprawą. Choć nikt 

tego oficjalnie nie powie, często chodzi też 

dr dawid 

Sześciło

adiunkt w zakładzie 

Nauki administracji 

na wydziale Prawa 

i administracji Uw

fOT

. S

T

ANIS

łA

W

 K

O

W

A

lCZUK

/E

AST

 N

EWS

Brakuje 

standardów 

korzystania 

przez instytucje 

państwowe 

z zewnętrznej 

obsługi prawnej

Wygenerowano dnia 2015-02-20 dla loginu: johnprctorbob@gmail.com

                               6 / 8

background image

 

prawnik 

 13–15 lutego 2015 nr 30 (3923)  

gazetaprawna.pl

dr Magdalena głogowska

koordynator konkursu Jessup na szczeblu 

krajowym, wykładowca Uczelni łazarskiego

Na wydziałach prawa uniwersytetów 
w całej Polsce studenci rokrocznie 
spotykają się z plakatami i ogłosze-
niami w języku angielskim lub polskim 
zachęcającymi ich do wzięcia udziału 
w konkursach typu moot court. Czym 
jest zatem ów tajemniczy moot court?

Moot court to typ konkursu, który 

polega na symulacji postępowania 

przed konkretną instytucją mię-

dzynarodową. Przykładowo Jessup 

składa się z dwóch części – pisemnej, 

w której studenci bazując na kon-

kretnym stanie faktycznym przy-

gotowują pisma procesowe zwane 

memorandum. I ustnej, w trakcie 

której wcielają się w rolę pełnomoc-

ników stron postępowania przed 

Międzynarodowym Trybunałem 

Sprawiedliwości. ILSA (International 

Law Students Association), która jest 

inicjatorem konkursu dba również 

o to, aby kazus dotyczył aktualnej 

problematyki, nawiązującej do sytu-

acji politycznej na świecie. Dlatego 

w tym roku tematem przewodnim 

będzie aneksja państwa.

Tego typu konkursy to jednak nie 
polska koncepcja. 

Sama idea konkursów typu moot 

court pochodzi z USA. I zarówno tam 

jak i w Wielkiej Brytanii są one nie-

zwykle popularne. Dlatego już samo 

uczestnictwo w takich rozgryw-

kach jest dla studenta wyróżnieniem. 

U nas wciąż jeszcze o to zaintereso-

wanie musimy zabiegać. Ale obser-

wujemy zmiany na lepsze. 

Moot court dla szczególnie ambitnych

Udział w tego typu zmaganiach jest 

przede wszystkim wyróżnieniem, 

fantastyczną przygodą, ale i bardzo 

atrakcyjnym punktem w CV. Osoby, 

które w kancelariach zajmują się 

prawem procesowym, często mają 

za sobą uczestnictwo w konkursie

Jak zatem próbujecie przekonać młodych 
ludzi do uczestnictwa w turnieju?

Po pierwsze poprzez plakaty. Po 

drugie organizując debaty ze studen-

tami. Podczas takich spotkań wyja-

śniamy, na czym polega moot court 

i jakie korzyści płyną z uczestnictwa 

w konkursie. Wiem również, że re-

krutacją na innych wydziałach prawa 

zajmują się koła prawa międzynaro-

dowego publicznego.

I jakie argumenty padają? Dlaczego 
warto?

Udział w tego typu zmaganiach jest 

przede wszystkim wyróżnieniem, 

fantastyczną przygodą, ale i bardzo 

atrakcyjnym punktem w CV. Umoż-

liwia nabycie doświadczeń proceso-

wych. Świadczy również o tym, że 

dana osoba jest ambitna, zdyscypli-

nowana i pracowita. I taki przekaz 

kierujemy do studentów.

A jak pracodawcy patrzą na kandydata, 
który w swoim CV ma właśnie uczest-
nictwo w tego typu zawodach? 

Z doświadczenia moich koleża-

nek i kolegów wiem, że osoby, które 

w kancelariach zajmują się prawem 

procesowym, bardzo często mają za 

sobą uczestnictwo właśnie w kon-

kursie typu moot court. To dobre 

przetarcie. Pozwala studentom na 

zdobycie pierwszych doświadczeń 

z salą sądową. A jak wiadomo, im 

więcej potu na ćwiczeniach, tym 

mniej krwi w boju.

Kto zatem może wziąć udział w takim 
konkursie? 

Kryteria naboru są ustalane indy-

widualnie przez trenerów danych 

drużyn. Generalnie jednak wystarczy 

być studentem prawa, mówić biegle 

w języku angielskim i być – jak 

w przypadku Jessupa – zaintereso-

wanym prawem międzynarodowym 

publicznym. Z mojego doświadcze-

nia wynika jednak, że to studenci 

ostatnich lat częściej decydują się na 

uczestnictwo w konkursie. Po tym, 

gdy już nabędą doświadczenie w stu-

diowaniu, zaliczyli pierwsze praktyki 

w sądzie i zdali egzaminy z procedu-

ry karnej i cywilnej, szukają sposobu 

na poszerzenie swojej wiedzy. Dlate-

go konkursy typu moot court to dla 

nich doskonałe rozwiązanie.  

A jak wyglądają przygotowania? 

Po pierwsze, trzeba podkreślić, że są 

one niezwykle intensywne. Rozpo-

czynają się już na pół roku przed fina-

łem krajowym. W tym czasie drużyna 

sporządza wspomniane przeze mnie  

pisma procesowe i trenuje wystą-

pienia. W treningach oprócz trenera 

uczestniczą także doradcy, tj. pro-

fesorowie, eksperci z resortu spraw 

zagranicznych czy też praktykujący 

prawnicy. 

A co ze sparingami?

W przypadku Jessupa nie ma takiej 

praktyki. To runda krajowa jest wła-

śnie takim przetarciem. Natomiast 

jeżeli chodzi o inne konkursy typu 

moot court, np. Vis Moot, to owszem, 

jest taki zwyczaj.

Do tej pory żadna polska drużyna nie 
wygrała Jessupa. Czego jeszcze brakuje 
naszym studentom, aby mogli powal-
czyć o najwyższe laury? 

Myślę, że jest to związane z popular-

nością moot courtów. Ponadto nasi 

studenci często boją się też rywaliza-

cji w języku angielskim. Proszę zwró-

cić uwagę, że Amerykanie czy Anglicy, 

którzy często wygrywają Jessupa, 

konkurują w swoim ojczystym języku. 

To na pewno daje im pewną przewa-

gą nad drużynami z innych krajów. 

Budujące jest jednak to, że z roku na 

rok poziom naszych uczestników jest 

coraz wyższy. Dlatego liczę na to, że 

wkrótce będziemy mogli cieszyć się 

z sukcesu polskiej drużyny.  

 

rozmawiała Paulina Szewioła

edukacja prawna

 konkurs Jessup

fo

T.

 MA

T

e

RIA

ły

 P

RAS

o

W

e

International Law Students Association, 

która jest inicjatorem konkursu, dba o to, 

aby kazus dotyczył aktualnej problematyki, 

nawiązującej do sytuacji politycznej na 

świecie. Dlatego w tym roku tematem 

przewodnim będzie aneksja państwa

Jak usiąść, żeby przegrać

Maciej  

Bobrowicz 

radca prawny, 

mediator  

gospodarczy 

i sądowy,  

prezes krrP 

w latach 2007–2013

w

weekendowym 

wydaniu DGP 

przeczytałem 

z zaintereso-

waniem artykuł opisujący 

kulisy negocjacji. Pokazano 

12 chwytów negocjacyjnych 

(wędzony śledź, sztywny 

nieobecny, rosyjski front…) 

i zilustrowano je ostatnimi 

przykładami z rzeczywistości 

polskich konfliktów. Artykuł 

nosi frapujący tytuł ,,Jak 

usiąść, żeby wygrać”. 

Oczywiście jak usiąść za 

stołem negocjacyjnym 

i wygrać negocjacje. Otóż 

sądzę, że tytuł powinien 

brzmieć inaczej: ,,Jak usiąść, 

żeby przegrać”. I nie jest to 

przekomarzanie się z autorką 

artykułu lub ,,wymyślaczem 

tytułów prasowych” czy też 

złośliwość z mojej strony, lecz 

gorzka refleksja.

Pokazane i opisane 

chwyty prowadzą bowiem 

obie strony do przegranej. 

Nie wchodząc w szczegóły, 

polegają bowiem na próbach 

przechytrzenia przeciwnika 

(jaki piękny eufemizm 

zastępujący wprowadzanie 

w błąd, o manipulacjach nie 

wspominając). Obie strony 

chcą negocjacje wygrać 

i zyskać przewagę nad drugą 

stroną – to oczywiste. 

Problem tkwi tylko w tym, 

że te negocjacyjne chwyty 

opisano w setkach facho-

wych książek i ci, którzy na 

co dzień zajmują się 

negocjacjami, świetnie je 

znają. „Chwyty” nie 

stanowią więc żadnej tajnej 

broni dającej przewagę, 

bo przez zawodowców 

rozszyfrowywane są 

natychmiast.

Styl negocjacji zwany 

pozycyjnym polega na 

przedstawianiu swoich 

żądań i oczekiwaniu 

ustępstw od drugiej strony. 

Paradoksem jest, że tak myślą 

obydwie strony. Obydwie 

sięgają po blefy, sztuczki itd. 

Finał? Jedna strona, wykorzy-

stując swoją negocjacyjną 

siłę, zmusza drugą do 

zaakceptowania jej warun-

ków lub obie strony rezygnu-

ją ze swoich oczekiwań 

i dochodzą do kompromisu, 

który postrzegany jest przez 

większość uczestników 

i obserwatorów gry jako 

szczyt szczęścia. Padają 

komentarze: „Obie strony 

zrezygnowały częściowo ze 

swoich żądań i osiągnęły 

kompromis”. Ale czy wygrały? 

Przecież obie musiały 

z czegoś zrezygnować. 

Prowadzenie negocjacji 

w klimacie wzajemnych 

ataków wpływa na obniżenie 

zaufania i siłą rzeczy 

powoduje, że jakość podejmo-

wanych decyzji nie może być 

wysoka. Po zakończeniu 

rozmów niekoniecznie 

wszystko wraca do normy. 

Pozostaje w pamięci 

atmosfera uciekania się 

do „chwytów”.

Zdając sobie z tego sprawę 

szukano bardziej efektyw-

nych sposobów prowadzenia 

negocjacji wskazując, 

że dotychczasowy model 

nie jest doskonały. To drugie 

podejście do negocjacji jest 

całkiem inną filozofią 

– to wspólne (!) poszukiwanie 

rozwiązań konfliktu. 

Przyznaję, czasem jest 

to trudne, a czasem 

niemożliwe. 

Im wcześniejsza interwencja, 

tym większe szanse na 

opanowanie eskalacji 

konfliktu. Im później strony 

zaczynają ze sobą rozma-

wiać, tym wyraźniej szansa 

na dobre porozumienie 

spada, bo rośnie brak 

zaufania i agresja. 

W większości przypadków 

jest możliwe prowadzenie 

negocjacji, w których strony 

poszukują satysfakcjonujące-

go je obie rozwiązania, 

zapominając o chwytach 

i sztuczkach. I to są dopiero  

negocjacje wygrane, 

bo wygrane przez obie 

strony. To trudniejszy, ale 

bardziej satysfakcjonujący 

sposób negocjowania 

opartego na interesach. 

Ten model czeka dopiero 

na powszechne uznanie. 

 

 

widziane

 

z dystansu

PreNuMerATA:

Cena prenumeraty dZIennIka gaZeTa Prawna: wersja standard – miesięczna (luty 2015 r.): 100,00 zł: – luty–grudzień 2015 r.: 1050,50 zł: wersja Premium – miesięczna (luty 2015 r.): 
116,00 zł – luty–grudzień 2015 r.: 1234,75 zł. wszystkie ceny brutto (zawierają 8% VaT). więcej informacji na stronie www.gazetaprawna.pl/prenumerata

W tegorocznej 56. edycji konkur-

su Philip C. Jessup Internatio-

nal Law Moot Court Competition 

(Jessup) rywalizowały cztery polskie 

drużyny, które musiały zmierzyć 

się z kazusem dotyczącym aneksji 

państwa. Do finału, który odbył się 

11 lutego 2015 r., zakwalifikowały się 

zespoły z Uniwersytetu Jagielloń-

skiego i Uniwersytetu Łódzkiego. 

Ostatecznie triumfowali studenci 

z Łodzi: Rafał Sokół, Mateusz Podha-

licz, Bartłomiej Bednarowicz, Patry-

cja Woźniak i Maciej Nowak. 

Zwycięzcy na początku kwiet-

nia będą reprezentować Polskę 

w rundzie międzynarodowej w Wa-

szyngtonie, w której rywalizować 

będą zespoły z ponad 50 państw.

Patronat medialny nad 56. edycją 

konkursu Jessup objęły Dziennik 

Gazeta Prawna i serwis Prawnik.pl.

 

Ps

Wygrali studenci z Łodzi

Wygenerowano dnia 2015-02-20 dla loginu: johnprctorbob@gmail.com

                               7 / 8

background image

 

  AUTOPROMOCJA

P A T R Z Y M Y   O B I E K T Y W N I E .   P I S Z E M Y   O D P O W I E D Z I A L N I E                

Jedyny na rynku 

tak praktyczny

 

komentarz do ustawy o służbie cywilnej

USTAWA O SŁUŻBIE CYWILNEJ Z KOMENTARZEM

• Lektura obowiązkowa dla urzędników administracji centralnej i terenowej
•  Komentarz przygotowany przez wieloletnich pracowników administracji 

rządowej

•  Publikacja zawiera również zestaw porad dotyczących zatrudniania, 

awansowania i wynagradzania urzędników przygotowany 

przez departament służby cywilnej KPRM  

Liczba stron: 544

Zamówienia:      www.sklep.infor.pl  

|  22 761 31 27 |  bok@infor.pl

C8

dr Roman 

Uliasz 

adiunkt na Wydziale 

Prawa i Administracji 

Uniwersytetu 

Rzeszowskiego, 

radca prawny 

prowadzący 

indywidualną 

kancelarię

G

dybym mógł zmienić 

jeden przepis, 

wówczas wprowadził-

bym regulację prawną, 

na mocy której funkcji członka 

organu osoby prawnej, w szcze-

gólności zaś członka organu 

fundacji czy spółdzielni, nie 

mogłaby sprawować osoba 

fizyczna skazana prawomoc-

nym wyrokiem za określone 

przestępstwa, takie jak np. 

oszustwo (art. 286 kodeksu 

karnego), wyrządzenie osobie 

prawnej znacznej szkody 

majątkowej (art. 296 k.k.), czy 

inne przestępstwa przeciwko 

obrotowi gospodarczemu.

Obecnie z podobną regulacją 

mamy do czynienia na gruncie 

kodeksu spółek handlowych. 

Mowa tu o art. 18 par. 2 k.s.h. 

stanowiącym, że nie może być 

członkiem zarządu, rady 

nadzorczej, komisji rewizyjnej 

albo likwidatorem osoba 

fizyczna, która została skazana 

prawomocnym wyrokiem za 

przestępstwa określone 

w przepisach rozdziałów 

XXXIII–XXXVII kodeksu karnego 

oraz w art. 585, art. 587, art. 590 

i w art. 591 k.s.h. Wskazany 

przepis odnosi się wyłącznie do 

spółek prawa handlowego, brak 

jest natomiast podobnej 

regulacji prawnej, która 

dotyczyłaby członków organów 

innych osób prawnych, 

w szczególności zaś członków 

zarządów spółdzielni czy funda-

cji. Powstaje tu zatem pytanie, 

dlaczego członkiem zarządu 

spółki kapitałowej nie może być 

osoba prawomocnie skazana  

np. za przestępstwa przeciwko 

obrotowi gospodarczemu, 

podczas gdy osoba taka może 

być członkiem zarządu fundacji 

czy spółdzielni. Brak jest tutaj 

racjonalnego wytłumaczenia. 

W moim odczuciu powinien 

istnieć przepis, który komplek-

sowo regulowałby kwestię 

kwalifikacji podmiotowych 

członków organów osób 

prawnych. Wydaje się, że 

miejscem dla takiej regulacji są 

przepisy ogólne kodeksu 

cywilnego o osobach prawnych. 

Niestety w projekcie księgi 

I nowego kodeksu cywilnego 

brak jest takiej regulacji.

Niezależnie od powyższego 

istnieją wątpliwości co do 

sposobu rozumienia art. 18  

par. 2 k.s.h. Przepis ten np. nie 

rozstrzyga, czy w razie prawo-

mocnego skazania członka 

zarządu za określone w tym 

przepisie przestępstwa jego 

mandat wygasa automatycznie, 

czy też może konieczne jest 

odwołanie takiej osoby 

z funkcji. Zdaniem Sądu 

Najwyższego w takim przypad-

ku mamy do czynienia z wyga-

śnięciem mandatu. Można się 

jednak spotkać z odmiennymi 

poglądami. Można zatem 

postulować, że powyższa 

kwestia powinna zostać 

doprecyzowana przez ustawo-

dawcę.

Warto na marginesie zauważyć, 

że do zmian w prawie należy 

podchodzić w sposób zrówno-

ważony. Nie powinny być one 

pochopne. Należy także 

pamiętać o tym, że nie jest 

możliwie stworzenie przepisów 

idealnych, a nawet gdyby to się 

udało, to mogłoby się okazać,  

że ich interpretacja byłaby 

nierozsądna więc i tak zostałyby 

one zepsute. Dla prawnika 

najistotniejsze jest zatem takie 

podejście do procesu wykładni, 

aby przepisy interpretować 

w sposób racjonalny. Wówczas 

można osiągnąć skutek 

w postaci ulepszenia prawa, bez 

jego zmiany.  

 

 

Oprac. PB

opinie

 

Gdybym mógł zmienić jeden przepis...

Kompleksowo uregulowałbym 

kwestię kwalifikacji podmiotowych 

członków organów osób prawnych

Książka o karze mówi wszystko to, co po-

winien wiedzieć każdy świadomy praw-

nik. Prowadzi czytelnika od istoty kary 

i jej celów, poprzez zasady sądowego jej 

wymiaru, dyrektywy wymiaru wobec nie-

letnich i młodocianych, po nadzwyczajne 

złagodzenie, a także obostrzenie. W pu-

blikacji przedstawiono kulturowo-histo-

ryczne uwarunkowania kary kryminalnej, 

podejmowane próby jej racjonalizacji oraz 

różne koncepcje myślenia i patrzenia na 

karę. Autorzy odwołują się często do my-

śli prof. Juliusza Makarewicza, wielkiego 

autorytetu dla karnistów, przytaczając 

jego zdanie, że miejsce kary mogą zająć 

inne sposoby rozwiązywania konfliktów 

społecznych tylko wtedy, gdy „ludzie prze-

staną być ludźmi”.

To zaś w stosunkowo nieodległej przy-

szłości nam nie grozi, dlatego też prawni-

cy specjalizujący się w sprawach karnych 

(lub myślący o tym) powinni dobrze zapo-

znać się z tą pozycją. Dzięki temu lepiej 

zrozumieją proces karny i mechanizmy 

postępowania karnego. Szczególnie in-

teresujący jest rozdział poświęcony wy-

miarowi kary łącznej, która często spra-

wia prawnikom problemy i budzi sporo 

wątpliwości. Autorzy podnoszą, że choć 

„instytucja kary łącznej znana jest pol-

skiemu systemowi prawa od prawie 100 

lat i na tej przestrzeni czasu stanowiła 

stały przedmiot rozważań z zakresu teo-

rii oraz dogmatyki prawa karnego, a tak-

że przedmiot wielokrotnych wypowiedzi 

orzecznictwa, do dzisiaj nie uzyskano jed-

noznacznej odpowiedzi na pytanie, na 

jakiej płaszczyźnie i dla realizacji jakich 

celów dokonywana jest operacja określa-

na mianem wymiaru kary łącznej”. 

 

 

EMR

biblioteka

 

prawnika

Wszystko o karze

Tomasz Kaczmarek 

(red.), „nauka 

o karze. Sądowy 

wymiar kary”, 

Warszawa 2014, 

C.H. Beck

Urzędnicze prawo pracy reguluje sto-

sunki zatrudnienia w służbie publicz-

nej. Jak wskazuje prof. Krzysztof Woj-

ciech Baran, w wymiarze podmiotowym 

może być ono pojmowane z jednej stro-

ny jako zbiór norm określających status 

wszystkich osób w niej zatrudnionych, 

w  tym na podstawie administracyj-

noprawnej. Z drugiej zaś strony może 

dotyczyć wyłącznie pracowników za-

trudnionych w ramach stosunku pracy. 

W opracowaniu została przyjęta druga 

z koncepcji. Autorzy publikacji przeana-

lizowali dogłębnie cztery podstawowe 

ustawy powszechnie stosowane w admi-

nistracji publicznej. Wśród nich znala-

zły się ustawa o służbie cywilnej, ustawa 

o pracownikach samorządowych, usta-

wa o pracownikach urzędów państwo-

wych i ustawa o pracownikach sądów 

i prokuratur. 

Komentarz jest zbiorową pracą kilkuna-

stu przedstawicieli nauki i praktyki pra-

wa pracy z różnych ośrodków naukowych 

w Polsce. Opracowanie zawiera indywidu-

alne poglądy autorów, a także związany 

z poruszanymi zagadnieniami dorobek 

judykatury i nauki prawa pracy. Został 

on przedstawiony w przypisach, co może 

ułatwić czytelnikom pogłębienie wybra-

nych tematów. 

 

 

AM

Komentarz 

dla urzędników

Krzysztof Wojciech 

Baran (red. nauk.), 

„prawo urzędnicze. 

Komentarz”, 

Warszawa 2014, 

wyd. Wolters 

Kluwer

Wygenerowano dnia 2015-02-20 dla loginu: johnprctorbob@gmail.com

                               8 / 8