background image

"Pilsko"

Włożyłem klucze do zamka, zamykając za sobą drzwi. Pogoda tego wczesnowiosennego ranka była 
piękna,   a   niebo   zapowiadało   piękny   dzień.   Z   mieszanymi   uczuciami,   gdyż   doznana   kontuzja 
kręgosłupa wciąż mi dokuczała ruszałem na wyprawę w góry, w miejsce w którym nie było mnie 
od piętnastu lat, po raz pierwszy od tak dawna miałem się znaleźć tak blisko korzeni, wspomnień z 
dzieciństwa...

O   godzinie   8:35   wsiadłem   wciąż   się   wahając   do   PKS-u   jadącego   do   Korbielowa   na   przełęcz 
Glinne. Już to było nowością, gdy byłem tu ostatni raz autobus dojeżdżał tylko do Korbielowa 
Kamienne.   Zresztą   nie   tylko   to   było   nowością,   zmieniło   się   prawie   wszystko,   rozbudowano   i 
zmodernizowano przejście graniczne, ale najbardziej zadziwiły mnie podniesione do góry szlabany 
na   przejściu   i   spokój   na   nim.   Żadnych   uzbrojonych,   patrzących   na   wszystkich   podejrzliwie 
celników, widocznej broni, czy patroli Straży Granicznej. Po prostu sielanka, jak w pięknej bajce... 
Dla mnie to przejście graniczne wciąż żyło w pamięci jako nieprzyjemne wspomnienie kojarzące 
się ściśle z ustrojem, który dzięki Bogu dawno przeminął. Moim celem było Pilsko, które wciąż 
powracało w moich wspomnieniach jako magiczne, pełne tajemnic, groźne i drapieżne miejsce, z 
którego urodą niewiele szczytów może się równać. W dzieciństwie bywałem na nim wielokrotnie z 
Tatą, później jako nastolatek byłem jeszcze kilka razy sam, potem w wyniku różnych perturbacji 
życiowych, nie byłem tam blisko...piętnaście lat. Tym razem jednak zamierzałem zdobyć szczyt po 
raz pierwszy idąc po Słowackiej stronie granicy, niebieskim szlakiem. Dawniej było to praktycznie 
niemożliwe   ,   ze   względu   na   ogromną   ilość   formalności   których   trzeba   było   dopełnić   aby 
przekroczyć granicę, a nawet jeśli się udało je załatwić, to należało się liczyć z tym że zmuszeni 
bylibyśmy zejść tą samą trasą, na to samo przejście graniczne, gdyż wówczas nie funkcjonowały 
powszechne teraz przejścia turystyczne, na zielonej granicy. Do wyboru tej trasy, oraz w ogóle 
pomysłu   wyjazdu   zainspirował   mnie   artykuł   w   czasopiśmie   górskim   N.P.M.   Byłem   nawet   w 
zasadzie ciekaw na ile podawana przez nich informacje pokryją się ze stanem rzeczywistym. Jak się 
później   okazało   były   wyjątkowo   szczegółowe   i   bezbłędne.   Niepewnym   krokiem,   lekko 
przestraszony, udałem się w kierunku drogowo – pieszego przejścia granicznego. Właściwie to nie 
mam zbyt  bogatego doświadczenia z zwyczajów panujących  na takich, a te które miałem były 
mocno zdewaluowane. Wszędzie pustka, cisza, nikogo nie widać, nie wiedziałem którędy mam iść, 
bo wszystko było otwarte. Po drugiej stronie widać było tablicę: Slovacia. Szedłem więc środkiem 
drogi, gdy już znalazłem się na wysokości posterunku celników, w niewielkim biurze zobaczyłem 
parę pograniczników. Była to ładna kobieta i młody mężczyzna. I znów ten wciąż zaskakujący mnie 
spokój   i   luz,   mężczyzna   siedział   rozparty   w   fotelu   i   leniwie   mieszał   kawę,   a   kobieta   stała   w 
drzwiach i paliła. Podszedłem do nich, wyciągając dowód osobisty. Kobieta przywitała się ze mną 
grzecznie, wzięła dowód , zapytała o imię, potem o cel podróży. Sprawdziła coś w komputerze, po 
chwili dyskusji na temat warunków na Pilsku, ruszyłem dalej. Była na tyle uprzejma że zawołała 
jeszcze za mną czy aby wiem gdzie skręcić na szlak, odparłem tak, co nie do końca było prawdą bo 
polegałem w tej materii wyłącznie  na wspomnianej  gazecie. Celniczka uśmiechnęła  się tylko  i 
powiedziała   że   nieźle   się   dziś   opalę.   Kilka   godzin   później   miało   się   okazać   jak   bardzo   się 
myliła...Ruszyłem,   szedłem   szosą   przy  której   dwieście   metrów   niżej   miał   znajdować   się  sklep 
spożywczy dobrze zaopatrzony w...napoje alkoholowe i czekolady.  Tak, wszystko się zgadzało, 
dokładnie   po   tym   odcinku   znalazłem   sklep,   obok   którego   interesujący   mnie   szlak   niebieski 
powinien   przecinać   szosę.   Najpierw   jednak   należało   dokonać   stosownych   zakupów...to   znaczy 
piwka.   Liczyłem   na   Złotego   Bażanta,   lecz   tego   akurat   nie   mieli.   Zaproponowano   mi 
Velkopopovicky Kozel, który rzeczywiście do złudzenia przypominał to którego poszukiwałem. 
Zakupiłem trzy butelki złocistego napoju, które ambitnie zamierzałem przywieść powiedzmy jako 
dowód do domu. Interesujący był również sam sprzedawca, był  to umorusany młody najwyżej 
dwunastoletni   chłopak,   mówiący   ku   mojemu   zaskoczeni   bardziej   po   Polsku   niż   po   Słowacku. 
Chłopak świetnie sobie radził jako sprzedawca. Zastanowiło mnie skąd wiedział że akurat to piwo 

background image

jest zbliżone do Złotego Bażanta. Potem rozbawił mnie pytaniem czy ma otworzyć czy naliczyć 
kaucję. Spytałem go jeszcze o szlak i ruszyłem. No tak od pierwszych chwil wiadomo było czyim 
szlakiem się poruszam. Wszechobecną cechą Słowackich szlaków, z którą juz wielokrotnie  się 
stykałem jest ich fatalne i mylne oznakowanie, oraz że właściwie to ich nie ma... Najczęściej są 
dzikie i zarośnięte, pełne powalonych drzew i pniaków. Ma to jednak swoje zarówno dobre jak i złe 
strony.   Złe   są   aż   nazbyt   oczywiste,   turysta   musi   dysponować   sporym   doświadczeniem   aby 
intuicyjnie odnaleźć szlak, a czasami nielicho się nagimnastykować, szczególnie gdy taszczy ciężki 
plecak,  podczas  przekraczania  lub omijania  przeszkód. Dobre następstwa natomiast  to takie że 
szlaki te są o wiele bardziej dzikie i pierwotne, niż nasze. Przez jakieś dwadzieścia minut kluczyłem 
pomiędzy drzewami, robiąc co mogłem aby utrzymać się na szlaku. Po tym czasie szlak , powrócił 
na przecinkę graniczną.  Połączyłem  się z polskim czerwonym  szlakiem.  I tu cenna uwaga dla 
ewentualnych turystów, gdy tylko pojawił się nasz czerwony szlak, słowacki zniknął...Ustalenie 
przyczyny   takiego   stanu   zajęło   mi   trochę   czasu.   Słowacy   najzwyczajniej   w   świecie   doszli 
widocznie do wniosku że nie ma sensu dublować znaków i umieszczają je jedynie gdy szlaki się 
rozdzielały.  Pogoda rzeczywiście  wyjątkowo  mi  dopisywała.  Niebo było  bezchmurne, nielicząc 
rzadkich białych obłoczków, leniwie sunących po jego błękicie. Szlak wiodący na tym odcinku 
niezmiennie przecinką, przypominał swoją konsystencją mokradło. Co rusz stopy zapadały mi się 
po kostki w błotku. Trochę mnie to martwiło zważając na buty którymi dysponowałem, podobno 
wodoodporne, które jednak wiem z doświadczenia że były odporne na wilgoć nie więcej niż sucha 
gąbka przed zamoczeniem. Dlatego sporo czasu i sił zajmowało mi wyszukiwanie w miarę suchych 
miejsc. Kilkanaście minut później byłem już totalnie przemoczony własnym potem, urządziłem 
więc mały postój na przepakowanie. Rozsiadłem się wygodnie na kępie nasłonecznionego mchu, 
rozglądając się dokoła. To zdumiewające jak dobrze zapamiętałem te miejsca. Zupełnie tak jakbym 
był tu wczoraj, a nie piętnaście lat temu. Urzekła mnie również jeszcze jedna rzecz, las, który był 
zupełnie inny niż nasze miejscowe lasy w Beskidzie Śląskim. Był o wiele piękniejszy, wyższy 
zdrowszy i gęstszy. Już w samym podkoszulku ruszyłem dalej. Szlak ostro piął się w górę, co 
muszę przyznać doprowadzało mnie do niezłej zadyszki. Minęło kolejne pół godziny. Przyroda 
wokół zmieniał się nie do poznania. Pojedyncze łaty śniegu pomiędzy drzewami zastąpiła pełna, 
gruba i ku mojej rozpaczy rozmiękła pokrywa śnieżna. Mój kontuzjowany kręgosłup dotkliwie 
protestował przeciwko akrobacją jakie wyczyniałem.  Co rusz zapadałem   się powyżej  kolan, a 
często   powyżej   pasa   w   śniegu.   Najgorsze   były   ukryte   pod   śniegiem   powalone   drzewa,   wokół 
których tworzyły się puste nisze z zewnątrz przykryte śniegiem. Zsunięcie się do takiej groziło 
złamaniem   nogi,   gdyż   zazwyczaj   druga   pozostawała   na   powierzchni.   Takie   pułapki   były 
szczególnie   częste   po   stronie   słowackiej.   Zirytowany,   myślałem   nawet   nad   zrezygnowaniem   z 
poruszania  się ich szlakiem i powrotu na nasz czerwony.  Wszystko  to bardzo spowolniło mój 
marsz.   Niepostrzeżenie   pogoda   powoli   zaczęła   się   zmieniać.   Na   niebie   pojawiły   się   kłębiaste 
cumulusy, za które coraz częściej chowało się słońce, temperatura wyraźnie spadła. Zatrzymałem 
się,   aby   tym   razem   się   do   ubierać.   Przede   mną   roztaczała   się   niesamowita   panorama,   której 
nadrzędną   część   zajmowała   Babia   Góra,   ze   swym   charakterystycznym   szczytem   Diablakiem. 
Wciąż była mocno zaśnieżona. W myślach próbowałem policzyć jak dawno mnie tam nie było i od 
jak dawna obiecuję sobie że tam powrócę. Nie udało mi się, ale doszedłem do wniosku że był to 
okres   na   pewno   nie   krótszy   od   mojej   nieobecności   na   Pilsku.   Ruszyłem,   szlak   wciąż   ostro 
prowadził mnie w górę. Doszedłem do słupka granicznego 106/7, według wspomnianego artykułu 
w tym miejscu słowacki szlak miał definitywnie opuścić szlak polski. Ponownie zostałem miło 
zaskoczony precyzją relacji, rzeczywiście szlaki się rozdzielały, nasz czerwony odbijał od przecinki 
w las, natomiast słowacki niebieski prowadził wprost nią. 

Czas mijał, byłem już mocno zmęczony, a do tego skończyła się „wodoszczelność” moich ogólno 
sezonowych „markowych”  butów trekingowych  o wdzięcznej nazwie High Point. Przy każdym 
stąpnięciu   woda   strumieniami   wylewała   się   z   ich   wnętrza.   Wspaniałą   rekompensatą   za   te 
niewygody była otaczająca mnie przyroda. Dotychczas wysoki las świerkowy stał się rzadszy i 
skarłowaciały, pojawiły się fantazyjnie powykręcane Buki, dokoła powoli zaczynała dominować 

background image

otwarta przestrzeń. Byłem już blisko... Doszedłem do niewielkie siodła zamkniętego od frontowej 
strony...prawie pionowym podejściem. Widok był oszałamiający, potężna biała ściana, skrząca się 
tysiącem iskier ostro odcinała się od granatu nieba. Na siodle, tuż obok mnie znajdowała się Polska 
tablica   graniczna.   Było   tam   coś   jeszcze   coś   co   wprawiło   mnie   w   niemałe   zdumienie,   słup 
energetyczny z zerwaną trakcją. Tak była to zapewne pamiątka po wspaniałych pomysłach „epoki 
sukcesu”. Przyznam że stojąc pod tą ścianą śniegu, zmęczony, obolały i w przemoczonych butach 
byłem   lekko   przerażony.     Zdawałem   sobie   sprawę   że   jest   to   stok   południowy,   mocno 
nasłoneczniony,   co   oznaczało   że   pokrywa   będzie   bardzo   niestabilna   i   miękka.   Pierwsze   kroki 
upewniły mnie że moje obawy były całkowicie uzasadnione. Szedłem zapadając się początkowo po 
kolana, później do połowy ud, nieustannie balansując ciężarem plecaka uparcie ciągnącego mnie w 
tył. Po kilkunastu metrach gdy nachylenie stoku stało się bardzo duże każdy krok oznaczał kilka w 
tył.   Zjeżdżałem   w   dół   wraz   z   całymi   płatami   pokrywy   śnieżnej,   wywołując   mini   lawinki. 
Rozpoczęła się rozpaczliwa walka o każdy metr podejścia. Próbowałem iść na czworakach, jednak 
niewiele to dopomogło, gdyż zbyt głęboko zapadałem się w śnieg. Byłem stanowczo za ciężki na te 
warunki. Olśnienie przyszło właśnie z tą myślą, za ciężki! Zatrzymałem się, okopałem w śniegu i 
zdjąłem plecak. Nie miałem pewności czy te piętnaście, dwadzieścia kilogramów coś zmieni, ale 
warto było spróbować. Niezdarnie niczym  chrabąszcz przewrócony na grzbiet wypiąłem się ze 
stelaża plecaka przewracając na bok. Tak, od razu poczułem się zdecydowanie lżejszy. Zapierając 
się butami w osuwającym się śniegu, wyciągnąłem z plecaka trzy, może czterometrowy sznurek, 
który   zawsze   nosiłem   z   sobą.   Jeden   koniec   przywiązałem   do   plecaka,   drugi   do   swego   paska. 
Niezdarnie ruszyłem w górę. Metoda okazała się sprawdzać, powoli lecz sukcesywnie zacząłem 
posuwać   się   w   górę.   Posuwać   to   za   dużo   powiedziane,   raczej   pełznąć.   Dwa   metry,   stop, 
podciągnięcie plecaka, znów dwa metry w górę, potem plecak i tak w koło...Po około trzydziestu 
minutach walki z mokrym osuwającym się śniegiem i stromą ścianą, teren stał się łagodniejszy. 
Ostatni raz podciągnąłem plecak i upadłem na plecy w śnieg ciężko dysząc. Spojrzałem w górę, 
niebo było idealnie błękitne. Był to szczególny błękit, tak intensywny, że miejscami wpadający w 
granat.   Co   robiło   niesamowite   wrażenie   w   odniesieniu   do   wszechobecnej   bieli   śniegu.   Ponure 
złowróżbne chmury gdzieś zniknęły, odsuwając się na południe. Tak z całą pewnością byłem już na 
szczytowym masywie Pilska. Niezgrabnie podniosłem się, ubierając plecak. Przede mną jak okiem 
sięgnąć ciągnęła się biała pustynia, tylko gdzieniegdzie odsłaniająca pojedyncze skały, oraz rzadkie 
skarłowaciałe,   fantazyjnie   powyginane   drzewa,   stopniowo   ustępujące   miejsca   rzadkiej 
kosodrzewinie.   Wokół   otaczała   mnie   nieskończona   biała   przestrzeń,   zamknięta   na   horyzoncie 
granatem nieba. Dalsza droga odbywała się wyłącznie na azymut, gdyż pod białą czapą, ani na niej 
nie   było   śladu   szlaku   czy   tropów.   Szedłem   kierując   się   na   południe,   w   kierunku   czegoś   co 
wydawało mi się szczytem. Szło się ciężko, brnąłem po kolana w rozmiękłym śniegu, co gorsza 
wpadając co chwilę w obszerne strumyki płynące pod śniegiem, a powstałe z jego wytopienia. 
Impregnacja moich „nie przemakalnych” butów ciężko znosiła ta tortury. W bucie wyraźnie zrobiło 
się mokro. Po jakiś dwudziestu minutach takiego marszu w kierunku szczytu, który stanowczo zbyt 
wolno się zbliżał, usłyszałem...echo dość bliskiej burzy! Myśli kotłowały się w głowie, jak, skąd, 
przecież   nade   mną   jest   czyste   błękitne   niebo!?   Podobno   wyładowania   zdarzają   się   nawet   w 
pogodny   dzień,   ale   wiedziałem   że   to   nie   to...   Pierwszy   szok   i   zaskoczenie   ustąpił   miejsca 
logicznemu myśleniu. Po zastanowieniu doszedłem do wniosku że to widziane rano ciężkie ponure 
chmury,   które   odsunęły   się   na   południowy   zachód.   Zawróciły...specjalnie   dla   mnie   kurna! 
Pomyślałem ze złością. Zrobiłem krótki rachunek możliwych rozwiązań w tej sytuacji. Zawrócić? 
Nie chętnie spojrzałem za siebie, do przełęczy Glinne miałem w tych warunkach jakieś dwie i pół, 
trzy godziny. Za daleko, jeśli to front który widziałem rano, nie zdążę umknąć przed burzą, która na 
tej wysokości, oraz otwartym terenie może być bardzo groźna. Może zdołałbym się schronić w 
lesie,   ale   z   oczywistych   względów   to   również   nie   było   mądre   rozwiązanie.   Poza   tym   nie 
wiedziałem jak długo potrwa i o ile opóźni moje zejście a to oznaczałoby że nie zdążyłbym na 
ostatni PKS. Więc co...trawersować na azymut w kierunku czerwonego szlaku i schroniska? To 
było równie wielkie szaleństwo, stoki masywu Pilska mają spore nachylenie, obfitujące w urwiska i 
inne   niespodzianki   i   nawet   w   lecie   taki   trawers   byłby   niebezpieczny,   a   co   dopiero   w   takich 

background image

warunkach. Poza tym mógłbym się sporo rozminąć ze halą Miziową, nie to również było fatalne 
wyjście,   które   wolałem   sobie   zostawić   na   później,   gdyby   warunki   uległy   pogorszeniu.   Więc 
naprzód. Jedynie naprzód. Jak najszybciej znaleźć się na szczycie Pilska, skąd powinno już być 
widać   schronisko   na   hali   Miziowej   i   nartostradę   prowadzącą   prawie   wprost   ze   szczytu   aż   do 
schroniska. To jedyna szansa... Niebo przeszył  kolejny groźny niski pomruk zbliżającej się nie 
wiadomo   skąd   burzy.   Ten   dźwięk   wyraźnie   dodał   mi   animuszu.   Nogi   same   rwały   do  przodu. 
Starałem się jednak nie forsować, nie ulegać szybko rosnącym emocjom, pamiętając że jeszcze 
kawał   drogi   przede   mną,   a   warunki   mogą   być   różne...   Minęło   trzydzieści   minut.   Byłem   już 
porządnie zmęczony. Abstrahując jednak od całej sytuacji, widok dokoła był niesamowity. Przede 
mną w odległości około czterystu metrów majaczyła ostro kontrastując się z bielą śniegu szczytowa 
skalna, przerastana kosodrzewiną, grań masywu Pilska. Poniżej niczym nie zakłócona biel śniegu, z 
wystającymi z niej fantazyjnie powyginanymi skarłowaciałymi pojedynczymi drzewami. Nad tym 
wszystkim piękna dopełniało intensywnie błękitne niebo, przechodzące   tuż nad horyzontem w 
ponury granat, zwiastun nadciągających kłopotów...

Kolejny groźny niski pomruk, wyraźnie przyspieszył moje tempo. Grań która wydawała się tak 
bliska, zdawała się w tych warunkach wciąż oddalać. Nie było żadnych tropów, szedłem wyłącznie 
na azymut. Śnieg był miękki, ciężki i mokry. Wodoodporność moich HI-TECH-ów, dawno stała się 
jedynie pustym sloganem reklamowym. Najgorsze były obficie płynące pod śniegiem wytopiskowe 
strumienie, w które co chwilę się zapadałem. Wreszcie jest! Po długiej walce postawiłem pierwszy 
krok na suchej skale. Kilkadziesiąt metrów przede mną widniała tablica z mapą Pilska i okolic. 
Trochę dalej na południe widać było Słowacką tablicę i turystyczne przejście graniczne. Prowadził 
przez nie ich niebieski szlak, którym teoretycznie powinienem tu dojść, a który dawno już znikł mi 
pod śniegiem. Z ulgą zrzuciłem plecak,  sam również opadając na skały. Trwało to dobrą chwilę 
zanim wyrównałem oddech. Widok który miałem przed sobą był  jednak wspaniałą  nagrodą za 
wszelkie trudy i zmagania. Pozwolił on nawet zapomnieć o czającym się tuż za moimi plecami 
niebezpieczeństwie...W dole widać było schronisko na hali Miziowej, stare i nowe. Osobiście było 
to dla mnie szczególnie ciekawe gdyż gdy byłem tu ostatni raz, nowy obiekt był tylko planem na 
deskach   architektów.   Dalej   niesamowita   panorama   na   Beskidy,   z   pośród   szczytów   której 
dominująca   była   oczywiście   Babia   Góra.   Doprawdy   robiła   niesamowite   wrażenie,   w   duchu 
pomyślałem że to będzie następne miejsce które muszę odwiedzić, tam również nie byłem już około 
dziesięciu   lat.   Im   dalej   zwracałem   wzrok   na   południe   tym   bardziej   niebo   zmieniało   wygląd. 
Pojawiły się jednolite sine ciężkie chmury, pewny znak burzy. Wreszcie spojrzałem w drugą stronę 
i...włosy   stanęły   mi   dęba!   Front   burzowy   był   znacznie   bliżej   i   był   znacznie   większy   niż   się 
spodziewałem. Właściwie znajdował się już nad masywem Pilska. Co gorsza przemieszczał się 
błyskawicznie,  a północny wiatr  znosił go wprost na mnie.  Ze  złością  pomyślałem  że mógłby 
chociaż trochę poczekać i dać mi się nacieszyć tym pięknem. Zdeterminowany zdecydowałem że 
zanim   rozpocznę   zejście,   muszę   zdobyć   właściwy   szczyt   Pilska,   znajdujący   się   po   Słowackiej 
stronie.   Ruszyłem   niebieskim   szlakiem   wijącym   się   poprzez   bujną   po   tej   stronie   masywu 
kosodrzewinę. Z każdym krokiem miałem lepszą widoczność na południową część nieba i gorszy 
humor. Jasne stało się że kroi się niezła zadymka. Front burzowy szczelnie przykrywał południową 
stronę nieba. Moje zamiary zdobycia szczytu   błyskawicznie zweryfikował już nie pomruk lecz 
głośny łoskot przewalający się po niebie. Zaraz potem zjeżyły mi się wszystkie włosy, a pomiędzy 
palcami przeskoczyły iskry. Ładunki elektrostatyczne! Burza była juz blisko, serce zabiło mocniej. 
Rzuciłem   sie  z   powrotem   szybko   ubierając   plecak   i   kierując   się   na   czarny   szlak,   prowadzący 
najkrótszą drogą na halą Miziową. 

Początkowo szlak był dobrze widoczny i pozbawiony śniegu. Tak jednak było tylko przez pierwsze 
dwieście   metrów.   Jak   tylko   zeszedłem   niżej   zniknął   gdzieś   pod   rozmiękła   pokrywą   śnieżną. 
Temperatura wyraźnie spadła, zaczynało padać. Za plecami czułem szybko nadciągającą burzę, raz 
po  raz   oznajmiającej   swe   nadejście.   Nie  było  czasu   na  szukanie   szlaku,  wybrałem  najbardziej 
prawdopodobną trasę, opierając się na mglistych wspomnieniach i biegnąc raczej niż idąc ruszyłem. 

background image

Oczywiście zdawałem sobie sprawę że bieg w tych warunkach nie jest raczej wskazany, lecz trudno 
byłoby   to   raczej   wytłumaczyć   ogarniającemu   paniką   sercu.   Starałem   się   jednak   opanować   i 
przypomnieć   sobie   całą   posiadaną   wiedzę   na   temat   zachowań   podczas   burzy   na   dużych 
wysokościach  w  otwartym   terenie.  Z   wszystkiego   co  sobie  przypomniałem  jedyne  co   mogłem 
uczynić   to   wyłączyć   wszelkie   elektroniczne   urządzenia,   reszta   wskazówek   była   bezużyteczna. 
Jedyne co należało jak najszybciej zrobić to możliwie szybko zejść z otwartej przestrzeni. 

I znowu, krok zapadlisko, chlupnięcie wody, mozolne gramolenie, krok...  W pewnym momencie 
ponad kosówką dojrzałem stalowy krzyż. Wyblakłe wspomnienia podpowiadały że właśnie tamtędy 
szedł czarny szlak. I rzeczywiście, na wystającym z błotno - śnieżnej brei fragmencie skały widać 
było oznaczenie szlaku. Spojrzałem w kierunku Pilska. Grań szczytowa zniknęła pogrążając się w 
mlecznej wacie chmur. Nad nią szybko sunęły ciężkie sine chmury. Wzmógł się wiatr i deszcz. 
Najwyraźniej przegrywałem w tym biegu na czas. Burza nie miała zamiaru tak łatwo wypuścić 
mnie   ze   szczytu.   Widok   stalowego   krzyża   na   grobie   rozstrzelanych   tu   w   1941   roku   przez 
Hitlerowców polskich partyzantów i głośny łoskot nacierającej burzy nie był zbyt optymistyczny w 
tych warunkach. Wyobraźnia podpowiadała różne scenariusze. Z duszą na ramieniu ruszyłem dalej. 
I właśnie w tym momencie zaczęły się poważne kłopoty. Szlak który wyraźnie nakazywał skręt w 
lewo znikał gdzieś pod grubą warstwą śniegu. Kłopot w tym że nie było żadnych śladów, co gorsza 
nachylenie pokrywy śnieżnej w tym miejscu było tak duże że groziło niekontrolowanym zjazdem 
wprost na urwisko. Jednak spróbowałem trawersu w tym miejscu, do momentu gdy śnieg ujechał 
mi szerokim płatem spod nóg. Rzuciłem się całym ciałem na stok, chwytając pędów kosodrzewiny. 
Na dole widziałem małe postacie w czerwonych swetrach. Pewno ratowników GOPR, wyraźnie 
obserwowali moje niebezpieczne poczynania. Pewno nie mieli teraz najlepszego zdania o mnie. 
Ostrożnie powróciłem na czworakach do krzyża. Histerycznie kręciłem się w miejscu, nie mogąc 
odnaleźć żadnego w miarę bezpiecznego zejścia. Zupełnie tak jakby nigdy nie było tu szlaku. W 
duchu   po   raz   kolejny  przeklinałem   pracowników   PTTK,   którzy   powinni   dbać   o   widoczność   i 
bezpieczeństwo   szlaków.   Które   można   by   poprawić   doprawdy   niewielkim   nakładem   chęci   i 
środków. Wystarczyłoby umieścić odpowiedniej wysokości stalowe, pomalowane jaskrawo, słupki. 
Tak jak uczynili to nasi południowi sąsiedzi na swoim szlaku. Czas płynął, widoczność uległa 
wyraźnemu pogorszeniu, a ja wciąż znajdowałem się zbyt wysoko i nie mogłem odnaleźć szlaku. 
Wreszcie   postanowiłem   iść   na   azymut,   trawersując   stok   początkowo   w   zachodnim,   potem   we 
wschodnim kierunku. 

Burza nad Pilskiem rozpętała się na dobre. Stopień nachylenia stoku po którym schodziłem był 
bardzo duży, momentami przekraczając sześćdziesiąt stopni. Z trudem mogłem utrzymać prostą 
postawę. Co chwilę zsuwałem się w niekontrolowanym poślizgu na obsuwającym się szerokimi 
polami śniegu. W rozpaczliwym geście walki chwytałem się wówczas czego się tylko dało, korzeni, 
kosodrzewiny. Dlatego starałem się właśnie tak trawersować, aby w pobliżu zawsze znajdował się 
jakiś krzew. Śnieg miejscami sięgał powyżej pasa. Wszystko to jednak przestało mieć znaczenie, o 
wiele gorzej znosiłem kolejne grzmoty przetaczające się po ciężkim sinym niebie. 

Lodowaty deszcz  ciął bezlitośnie.  W pewnej chwili  wszedłem na spore, pozbawione wszelkiej 
roślinności pole śnieżne. Jeden nieostrożny krok zburzył jego kruchą równowagę. Sunąłem w dół 
jak na ślizgawce. Próbowałem zapierać się i hamować butami, a przede wszystkim nie pozwolić na 
to aby mknący wał śniegu zmienił moją pozycję, wywracając na bok lub brzuch. W wyniku takiego 
działania przede mną zebrał się spora bruzda śnieżna, co pozwoliło mi trochę zwolnić. Mknąłem w 
kierunku   drzew.   Spiąłem   wszystkie   mięśnie,   oczekując   zderzenia   z   nimi.   Wszystko   działo   się 
błyskawicznie. Szybko umykający stok, biel mknącego śniegu, szybko rosnące w oczach drzewa, 
nagłe   niespodziewane   zatrzymanie   i   zapadnięcie   się   głęboko   po   szyję   w   śnieg,   tuż   obok   pnia 
jednego   z   drzew.   Siedziałem   tak   chwilę,   ciężko   oddychając.   Spojrzałem   w   górę.   Po   mojej 
eskapadzie   pozostała   około   czterystu   metrowa   bruzda   w   śniegu,   o   szerokości   kilku   metrów. 
Pomyślałem   że   może   nie   była   to   do   końca   planowana   i   bezpieczna   droga,   ale   pozwoliła   mi 

background image

przynajmniej opuścić otwarty teren i znacznie zbliżyć się do hali Miziowej. 

Dalsza droga pomiędzy drzewami, wyrastającymi z wciąż ostro nachylonego stoku, okazała się nie 
być wcale łatwiejsza. Wokół drzew w wyniku oddawanego przez nie ciepła powstawały głębokie 
wytopiska, z wierzchu przykryte czapą nawianego przez wiatr śniegu. W wyniku czego co chwilę 
spotykała mnie niemiła niespodzianka, gdy nagle zapadałem się po szyję do takiej jamy. Mimo 
wszystko   czułem  się   pomiędzy   nimi   znacznie  bezpieczniej   niż  wysoko   na  otwartej  przestrzeni 
szczytu Pilska. 

Po czterdziestu minutach ciągłego odkopywania i ponownego zapadania się w śniegu dotarłem 
wreszcie na krawędź lasu, gdzie biegł czerwony szlak i droga dojazdowa do schroniska. Wówczas 
stało się coś zaskakującego. Atakująca z tak dziką furią burza, nagle postanowiła zmienić kierunek, 
przesuwając się ponownie na południe. Doprowadziło mnie do prawdziwej furii! Z ust sypały mi 
się wiązanki siarczystych przekleństw. Zupełnie tak jakby była żywą, myślącą istotą. Jakby była 
myśliwym polującym na zwierza. Ze złością cisnąłem plecakiem i rozsiadłem się na pniaku. Zaraz 
potem odwróciłem się w kierunku szczytu i zrobiłem sławny gest Kozakiewicza. Dopiero w tej 
chwili odczułem cały ogrom zmęczenia. Adrenalina która wcześniej determinowała mnie do walki 
zniknęła wraz z chmurami, ustępującymi miejsca błękitnemu niebu. Zebrałem resztkę sił i z trudem 
powlokłem się do schroniska. 

Po kilkunastu minutach stałem przed potężnym budynkiem nowego schroniska. Rzeczywiście robił 
wrażenie.   Swym   rozmiarem   i   dbałością   o   wykończenie   detali   architektonicznych   przypominał 
bardziej hotel górski, niż schronisko dla strudzonych turystów o niskim budżecie. Obok stał stary, 
doskonale mi znany obiekt, wyglądający doprawdy zabawnie przy nowym. Dalej powyżej tuż pod 
lasem był budynek Goprówki. Na wprost ciągnący się niemal aż do szczytu wyciąg narciarski. 
Kilkaset metrów poniżej hali, obok drogi dojazdowej do schroniska znajdowała się kolejna nowość, 
ostro wcinająca się w zapamiętany przeze mnie pejzaż. Była to krzesełkowa kolejka wiodąca od 
Korbielowa prawie aż do samej hali Miziowej. No cóż...i tu dotarła komercja. Oczyma wyobraźni 
widziałem już te tłumy niedzielnych „turystów”, w szpilkach, trampkach i marynarkach, ciągnących 
szeroką pielgrzymką na Pilsko. Okupujących kuchnię i barek piwny w nowym schronisku. Pseudo 
turystów   zerkających   z   rozbawieniem   i   pogardą   na   prawdziwych   trekerów   i   plecakowiczów. 
Oczywiście była to tylko moja osobista uwaga, nie do końca sprawiedliwa i rozsądna, ale jakoś 
wciąż   nie   mogę   się   pogodzić   z   prywatyzacją   gór   i   zanikiem   ich   dzikości,   niedostępności   i 
prawdziwej   górskiej   kultury.   Oczywiście   zdawałem   sobie   również   sprawę   z   tego   że   nowe 
schroniska mogą powstawać i egzystować głównie dzięki pieniądzom i głupocie   niedzielusów, 
których głównym celem jest łatwo i przyjemnie dostać się na szczyt, dobrze pojeść i popić. Co było 
przeciwieństwem takich trekerów jak ja, który zamawiał co najwyżej jedno piwko i wrzątek. Toteż 
znając niechęć wielu gospodarzy schronisk, postanowiłem zjeść swoje kanapki, popijane swoją 
gorącą herbatą przed schroniskiem. Znalazłem sobie wygodne miejsce z niesamowitym widokiem 
na grań Pilska i zabrałem się do rzeczy. Towarzyszył  mi potężny owczarek podhalański, który 
przybiegł ze schroniska i głośno domagał się swego udziału w posiłku. 

Pogoda zmieniała się nie do poznania. Jedynym świadectwem niedawnego żywiołu byłem ja sam. 
Ubłocony, przemoczony do suchej nitki wyglądałem doprawdy zabawnie na tle błękitnego nieba i 
jasno świecącego słońca. Stałem przez chwile przed schroniskiem wahając się czy wejść w takim 
stroju   do   tak   wypolerowanego   holu.   Jednak   myśl   o   grzanym   piwie   z   korzeniami   zwyciężyła. 
Wnętrze rzeczywiście przypominało hotel. Na dole w obszernym holu znajdowała się recepcja. 
Dalej przez kolejne piętra prowadziły granitowe schody. Na   pierwszym piętrze znajdowała się 
bogato zdobiona, sala konsumpcyjna z barem. Z zażenowaniem stwierdziłem że każdy mój krok 
pozostawia na idealnie wypolerowanej  posadzce spore bajorko wypływające  z sykiem  z moich 
„nieprzemakalnych”  butów. Nie uszło to również uwadze miłej  młodej Pani za barem, która z 
wyraźnie zdegustowaną miną podała mi piwo. Cóż robić wyraźnie nie pasowałem do tych wnętrz. 

background image

Uporałem się więc szybko ze złocistym napojem i ruszyłem w drogę powrotną.             

Ostatnie spojrzenie na halę Miziową i potężny górujący nad nią masyw Pilska i rozpoczynam drogę 
powrotną do Korbielowa na przełęcz Glinne. Tym razem schodzę czerwonym, polskim szlakiem. 
W kilka minut znalazłem się obok pniaka na którym wcześniej stacjonowałem. Wchodzę w nazbyt 
dobrze znajomy mi las i kieruję się wzdłuż stoku, mijając miejsce w którym wcześniej zakończyłem 
swoją walkę z żywiołem. Początkowo idzie się dobrze, jednak szybko grubość pokrywy śnieżniej 
wzrasta powyżej kolan. Trochę kluczę szukając lepszych przejść i znaków, które gdzieś przepadły 
na ośnieżonych pniach. Wciąż jednak mam niezłe tempo i nastrój. Po trzydziestu minutach gdy 
zeszedłem   trochę   niżej   grubość   pokrywy   śniegu   wyraźnie   zmalała,   utrzymując   się   głównie   w 
zacienionych miejscach pomiędzy drzewami. Pojawiło się za to obficie błoto.

Byłem już dość daleko od schroniska, na tyle daleko aby nie móc zawrócić, mniej więcej w połowie 
drogi. I właśnie wtedy gdy sytuacja była podobna do tej ze szczytu Pilska, gdy znalazłem się na 
otwartej   przestrzeni   w   przecince   granicznej   (którędy   wiedzie   większość   szlaku),   gdy   sytuacja 
wymuszała na mnie parcie do przodu, gdy w pobliżu nie było żadnej bezpiecznej kryjówki...burza- 
ta   sama   burza,   zawróciła!!Najpierw   wyraźnie   spadła   temperatura,   zaraz   potem   pojawiły   się 
galopujące niczym poganiane niewidzialną ręką kłęby ponurych chmur, opadających na drzewa, 
snując się pomiędzy nimi, prawie do zera ograniczając widoczność. Zaczął siąpić lodowaty deszcz, 
który   szybko   zmienił   się   w   padającą   grubymi   kroplami   ulewę.   Ale   wszystko   to   było   jedynie 
preludium,   zapowiadające   jej   nadejście.   Klnąc   jak   szewc,   usłyszałem   znajomy,   niski,   głuchy 
pomruk. Włosy natychmiast stanęły mi dęba, co wyraźnie wpłynęło na tempo mojego marszu, który 
prawie   zmienił   się   w   bieg.   Gdzieś   w   duchu   łudziłem   się   że   może   zdołam   dotrzeć   w   pobliże 
przełęczy Glinne, zanim burza rozpęta się na dobre, albo że wydarzy się podobny zwrot akcji jak na 
Miziowej i że wiatr ponownie zmieni kierunek spychając ją byle dalej od mnie. Fakty były jednak 
zgoła inne, druzgocąc te pobożne życzenia. Sądząc po kierunku wiatru i prędkości przemieszczania 
frontu, burza dotrze tu lada moment. I znów w głowie pojawiło się to samo pytanie: co robić? 
Zawrócić do schroniska? Kontynuować zejście w tych warunkach? Próbować przeczekać   mając 
nadzieję że nie potrwa to długo i zdążę zejść na ostatni P.K.S., tylko gdzie? Po naszej stronie 
granicy był to młody drzewostan, ściśle zbity, przeważnie iglasty, nie zapewniający żadnej ochrony, 
po stronie Słowackiej, stare w przeważającej części chore drzewa i wiatrołomy, których korony o 
tej porze roku były nagie. Poza tym oczywistym faktem jest że nie jest to zbyt rozsądne kryć się 
pomiędzy drzewami. Jednak równie nie rozsądne jest szybkie przemieszczanie się po otwartym 
terenie. Zawracać również nie było sensu, znajdowałem się dokładnie po środku trasy, a należało 
się spodziewać że nad Pilskiem warunki byłyby o wiele gorsze. Więc zejście... Warunki z minuty 
na   minutę   stawały   się   cięższe.   Już   dawno   przestałem   zwracać   uwagę   na   przemoczone   buty, 
zmarznięte   stopy,   wlewającą   się   szerokimi   stróżkami   za   kołnierz   wodę,   oraz   ból   w   plecach. 
Pragnąłem  tylko  jak  najszybciej  zejść  bezpiecznie  na   dół,  jak  najszybciej  opuścić   to  przeklęte 
miejsce, które najwyraźniej nie życzyło sobie mojej obecności. Swoje nadejście burza oznajmiła w 
iście   królewski   i   monstrualny   sposób.   Sine   ponure   niebo   rozerwała   wraz   z   głośnym   hukiem 
jaskrawa błyskawica, która uderzyła w stary potężny świerk po Słowackiej stronie, drzewo które 
znajdowało się... zaledwie dwieście metrów ode mnie! Sypnęły snopem złote i czerwone iskry, 
zaraz potem z hukiem drzewo złamane w połowie ciężko zwaliło się na ziemię. W tej chwili jasne 
stało się że znajduję się w samym centrum burzy, jak i to że sam znalazłem się w apogeum swego 
strachu. Stałem tak przez dobrą chwilę jak wrośnięty, zanim kolejny grzmot wyrwał mnie z letargu. 
Na wyraźnie miękkich nogach dopadłem ciasnego świerkowego zagajnika i wbiłem się pomiędzy 
gałęzie. Robiąc oczywiście to czego nie powinienem. Jednak w aktualnej sytuacji nie stać mnie 
było na wymyślenie czegoś więcej. Z trudem panowałem nad rosnącym we mnie uczuciem strachu, 
rosnące   wprost   proporcjonalnie   do   furii   burzy.   Przycupnąwszy   w   zaroślach   wstrzymując   nie 
wiadomo dlaczego oddech liczyłem sekundy jakie mijały pomiędzy grzmotem, a wyładowaniem, 
próbując   określić   odległość   burzy   i   prawdopodobieństwo...uderzenia   pioruna   w   to   miejsce. 
Podobno piorun nigdy nie uderza dwa razy w to samo miejsce...pozostały mi jedynie takie złudne 

background image

nadzieje.   Minuty   mijały,   ciągnąc   się   niemiłosiernie.   Rzęsisty   deszcz   zmienił   się   w   sporych 
rozmiarów lodowy grad. Pocieszające było to że czas pomiędzy grzmotem a wyładowanie wyraźnie 
uległ   wydłużeniu.   Łudziłem   się   że   burza   się   oddala.   Jeśli   wcześniej   miałem   wrażenie   że 
przemokłem do suchej nitki, to dopiero w tym momencie poznałem drugie dno tego słowa. Miałem 
wrażenia że odzież waży tyle co mały słoń, a moja skóra również przemokła dopuszczając wilgoć 
do samego wnętrza. Skóra stała się biała , pomarszczona na palcach jak po zbyt długiej kąpieli. 
Zebrałem się na odwagę aby opuścić chaszcze i wyjść na otwartą przestrzeń. Gdy tylko znalazłem 
się ponownie na otwartej przestrzeni, gdy zaledwie przeszedłem sto metrów, moja odwaga prysła 
jak   bańka   mydlana.   Nagle,   nie   wiadomo   skąd,   nie   wiadomo   dlaczego,   wbrew   logice,   burza 
ponownie znalazła się nade mną. Niebo pojaśniało od potężnych wyładowań. Miałem wrażenie 
jakby ta burza, nie była tylko zjawiskiem atmosferycznym, jakby była żywą, myślącą istotą. Dziką 
nieokiełznaną bestią. Czułem się tak jakby się ze mną bawiła, w swoją okrutną zabawę. Czułem się 
jak zwierzyna ścigana przez myśliwego, mały, kruchy i bezbronny. Czułem że jej furia, że ona 
sama jest uosobieniem zła i nie do końca byłem już pewny czy zdołam jej umknąć. Wiem, to 
szaleństwo, lecz doprawdy nie trudno w takiej sytuacji o takie metafizyczne myśli, personifikujące 
zjawiska   naturalne   do   rangi   żywych   istot.   Umysł   wówczas   płata   najróżniejsze   figle,   próbując 
znaleźć jakiekolwiek wytłumaczenie dla tego czego nie rozumie. A doprawdy była to dziwna burza. 
Zachowująca się wbrew wszelkim znanym mi zasadą. Bo czy nie dziwnym jest zachowanie że 
atakowała tylko wówczas gdy byłem na otwartej przestrzeni, gdy miała pewność że nie mam gdzie 
się   schronić,   gdzie   uciec?   Gdy   wyruszałem   panowała   piękna   pogoda,   która   dopiero   później 
nieznacznie się popsuła, wówczas gdy wciąż byłem blisko przełęczy Glinne, burza tylko delikatnie 
pogroziła, szybko znikając na południu. Tuż za masywem Pilska, ale w taki sposób że nie mogłem 
dostrzec   nadciągającego   frontu,   póki   nie   znalazłem   się   na   samym   masywie,   na   gołej   otwartej 
przestrzeni.   W   miejscu   gdzie   nie   było   żadnego   schronienia   i   nie   mogłem   również   zawrócić. 
Dopiero  wówczas  podstępnie  i nieoczekiwanie  zaatakowała.  Gdy z trudem i  sporym  ryzykiem 
udało mi się przed nią umknąć do schroniska, nagle zmieniła kierunek, ponownie odsuwając się na 
południe...   ustępując   miejsca   pięknej   pogodzie.   Zupełnie   tak   jakby   chciała   mnie   upewnić   że 
zagrożenie   minęło,   że   już   wszystko   w   porządku.   Zupełnie   tak   jakby   chciała   być   pewna   że 
zdecyduję  się  na  zejście  w   dół, jakby  czytała   mi   w  myślach.  Bo  rzeczywiście   miałem  zamiar 
zanocować na Pilsku, jeśli pogoda nie uległa by wyraźnej poprawie. Więc uległa... A potem gdy 
byłem   już   dostatecznie   daleko,   gdy   miała   pewność   że   już   nie   zawrócę,   zaatakowała!   Czy   to 
wszystko nie jest trochę dziwne? A teraz? Gdy tylko przycupnąłem w zaroślach, ucichła, ustała, jak 
myśliwy cierpliwie czekający na zwierzynę, aż opuści kryjówkę. 

Grad   przybrał   na   sile,   dotkliwie   bębniąc   o   moją   głowę.   Błyskawice   nacierały   z   furią,   panika 
ściskała serce, myśli chaotycznie pędziły po głowie. A wśród nich ta jedna, ta pierwotna, znaleźć 
schronienie. Po Słowackiej stronie szlaku dostrzegłem wiatrołom, którego przewrócone korzenie 
były na tyle duże że wyrwały sporą jamę w ziemi, a one same tworzyły nad nią coś w rodzaju 
dachu. To było najlepsze co przyszło mi do głowy. Szybko do niej dotarłem, wciskając się pod 
korzenie. Może nie było tam całkiem sucho, ale z całą pewnością bezpieczniej i nie lało, a raczej 
nie biło mnie już po głowie. Miejsca było na tyle że mogłem swobodnie usiąść, zdjąć plecak i 
wierzchnie warstwy odzieży. I znowu to samo... jak tylko znalazłem schronienie burza w chwilę 
potem ucichła, a świat dokoła wypełniał szum padającego gradu. 

Należę do starej szkoły turystów, którzy pamiętają jeszcze te trudne, dziwne, czasy gdy wszystko 
co mogło się okazać niezbędne w górach należało taszczyć  ze sobą. Podstawową zasadą którą 
wyznaję   jest:   „lepiej   na   plecach   nosić   niż   się   później   prosić”.   Toteż   dysponowałem   zapasem 
odzieży, który w tych warunkach okazał się zbawienny. Wyjąłem puchową kurtkę, ortalionowe 
nieprzemakalne spodnie i taką wiatrówkę, oraz dwie pary suchych skarpet. Grad przeszedł w gęstą 
ulewę, woda cienkimi stróżkami wlewała się do mojej jamy, spływając gdzieś głębiej pod korzenie. 
Z niechęcią, zgrabiałymi,  sinymi  z zimna rękoma, zabrałem się do zdejmowania przemokniętej 
odzieży. Było to nadzwyczaj trudne zadanie zważając na fakt że odzież przylgnęła do ciała jak 

background image

druga skóra a sam byłem tak wychłodzony że z trudem opanowywałem wstrząsające mną dreszcze. 
Gdy wreszcie uporałem się z tym zadaniem, pozostała zmiana skarpet w ważących już chyba z 
siedem kilo butach. Oczywiście sama zmiana skarpet na suche nie wiele zmieniała, ale dawała choć 
chwilowe złudzenie ciepła, a w zaistniałej sytuacji i to było dużo. Zaraz potem wypiłem dwa kubki 
gorącej herbaty i poczułem się zdecydowanie lepiej. 

Czas płynął, a ja tkwiłem wciąż uwięziony w mojej ziemnej kryjówce. Z niepokojem spoglądałem 
na zegarek. Jeśli wkrótce pogoda zdecydowanie się nie poprawi, umożliwiając dalszy marsz, nie 
zdołam zejść na czas do przełęczy Glinne. Siedziałem tak, już nieco spokojniejszy, gdyż  moja 
znajoma   burza,   najwyraźniej   gdzieś   przepadła.   Pozostało   po   niej   stosunkowo   ciche   głuche 
pomrukiwania, momentami słyszalne na południowym - zachodzie. Rozmyślałem o tym wszystkim 
co dziś mnie spotkało, o metafizycznej stronie całej tej sytuacji. Niespodziewanie niebo nad moją 
głową zaczęło się przejaśniać. Ulewa zmieniła się w delikatną mżawkę, a nisko płynące chmury 
szybko umykały,  odsłaniając...błękitne, czyste, niebo! To było niesamowite! Zupełnie tak jakby 
moje modlitwy o bezpieczny powrót w jednej chwili zostały wysłuchane i spełnione. Zupełnie tak 
jakby nacierająca, ścigająca mnie bezlitośnie burza, postanowiła mnie ułaskawić. Tak czy siak, nie 
zamierzałem  przegapić takiej  okazji. Ruszyłem  co sił w nogach i w wyraźnie  już zmęczonym 
kręgosłupie w dół. 

Radość   nie   trwała   długo...jakieś   trzydzieści   minut.   Tyle   czasu   zajęło   mojemu   prześladowcy 
ponowne  mnie  odnalezienie.  Równie   szybko   jak  znalazłem  się   pod  błękitnym  niebem,  tak   też 
szybko ponownie przebijałem się przez siną ścianę deszczu i chmur. W chwilę potem usłyszałem 
znajomy   niski   grzmot,   niebezpiecznie   szybko   przybierający   na   sile.   Byłem   zdruzgotany,   ale   i 
wściekły, wpadłem wręcz w furię. Tego doprawdy było już za wiele! Wiedziałem że jestem już 
blisko przełęczy, wiedziałem że nie mogę, nie mam już rezerwy czasu aby czekać, więc zrobiłem 
jedyne co mogłem, przyspieszyłem. Idąc zastanawiałem się czy to aby na pewno burza znalazła 
mnie, czy to przypadkiem nie ja wszedłem ponownie w jej front. Wciąż myślałem o tym błękitnym 
niebie, które pojawiło się tak nagle i niespodziewanie. Miałem wówczas wrażenie jakbym znalazł 
się w oku cyklonu, w sferze ciszy. Tyle że nie bardzo miałem pojęcie, czy takie zjawisko jest 
możliwe w naszej strefie klimatycznej. Jeśli tak, wiele by to wyjaśniało. 

Lało jak z cebra, jednak już dawno przestałem zwracać na to uwagę. Całą uwagę skoncentrowałem 
na tym aby nie upaść, nie pośliznąć się. Ścieżka którą szedłem zmieniła się w rwący potok błota. W 
pewnym momencie zauważyłem znajomy słupek graniczny, obok którego czerwony polski szlak, 
łączył się na niewielkiej polance z słowackim niebieskim. Jeszcze kilka godzin temu, rankiem, w 
tym   miejscu   wygrzewałem   się   rozebrany   do   koszulki.   Teraz   to   miejsce   zmieniło   się   nie   do 
poznania, polana przypominała grzęzawisko z  błotnym jeziorem po środku. Miejsce to oznaczało 
jednak coś jeszcze, mianowicie że byłem już naprawdę blisko, właściwie tuż obok siodła przełęczy 
Glinne. Deszcz nieco osłabł, pomruki burzy stały się rzadsze i słabsze. Zupełnie tak jak gdyby 
wiedziała że już nie zdoła mnie powstrzymać przed zejściem, że nie zdąży mnie uwięzić w górach. 
Wszystko to było niewiarygodnie dziwne... 

Podczas chwili którą spędziłem na polanie moje buty ugrzęzły w błocie do wysokości cholewki. Z 
głośnym   mlaskaniem   wydobyłem   je   na   powierzchnię   ruszając   dalej.   Idąc   myślałem   o   nazwie 
przełęczy   Glinne,   tak   teraz   doskonale   rozumiałem   powody  dla   których   tak   ją   nazwano.   Szlak 
zmienił się błotnistą breję o czerwonym  zabarwieniu. Najwyraźniej w ziemi występowały rudy 
boksytowe. Już dawno przestałem starać się ominąć wszechobecne błoto, byłem zbyt zmęczony na 
takie   manewry,   a   poza   tym   nie   miało   to   już   zbyt   wielkiego   wpływu   na   mój   ogólny   wygląd. 
Starałem się raczej skupiać uwagę na kontrolowaniu rozjeżdżających się butów. I właśnie wtedy, 
wtedy gdy byłem już tak blisko, po przejściu tego wszystkiego... Nogi podjechały, wprawiając mnie 
w piękny piruet, zaraz potem zobaczyłem jak wędrują w powietrze, zdążyłem jeszcze głośno zakląć 
i plask! Już leżałem w pięknym bordowym błotku na plecach, w moim jasno błękitnym płaszczu 

background image

przeciw deszczowym . Breja zgrabnie wpływała mi przez kołnierz pod kurtkę. Leżałem tak przez 
chwilę nadal klnąc na czym świat stoi, zanim podjąłem próbę podniesienia się, zważając na trapiącą 
mnie   kontuzję   kręgosłupa   w   którym   upadek   tylko   spotęgował   ból.   Trochę   to   trwało,   zanim 
ruszyłem dalej. Po kolejnych dziesięciu minutach dotarłem do szosy na przełęczy. Pogoda również 
zmieniła się nie do poznania. Chmury pędzone południowym wiatrem gdzieś znikły ukazując błękit 
czystego nieba, wyjrzało słońce, zupełnie jak rankiem gdy wyruszałem w drogę...Ponownie, sam 
nie wiem który to już dziś raz ogarnęła mnie dzika furia, dlaczego teraz!? Dlaczego nie wcześniej!? 
Spojrzałem na siebie...był  to doprawdy żałosny widok. Oczyma  wyobraźni już widziałem miny 
ludzi gdy dotrę do rodzimego miasta... A z informacji które posiadałem wiedziałem że była tam w 
miarę ładna pogoda. Przekleństwa same cisnęły się na usta. 

Godzinę   później   gdy   siedziałem   już   w   ciepłym   wnętrzu   PKS-u   opuszczając   rejon   przełęczy, 
podziwiałem   charakterystyczny   masyw   Pilska,   który   żegnał   mnie   pięknym   zachodem   słońca, 
odbijającego się szczerym złotem i purpurą na czystym błękitnym niebie. Pilska które udzieliło mi 
dziś   bardzo   surowej   lekcji   i   zweryfikowało   mój   pogląd   na   temat   jego   dostępności.   Te   myśli 
zaprowadziły mnie ponownie do mojej prześladowczyni, do burzy. Czy aby na pewno była ona 
jedynie zjawiskiem atmosferycznym? Czy jedynym co nią kierowało były naturalne procesy takie 
jak prądy wznoszenia, wiatr, ładunki elektrostatyczne... Nie do końca byłem o tym przekonany. I 
choć to szaleństwo personifikować zjawisko naturalne, to jednak gdzieś w sercu czułem że była ona 
czymś więcej. Wielokrotnie już w górach walczyłem z burzą, deszczem, mgłą czy śnieżycą, jednak 
w tej było coś więcej, coś co sprawiało, czyniło ją żywą myślącą absolutnie destrukcyjną istotą. 
Istotą   na   wskroś   złą   i   demoniczną.   Te   uczucia,   te   myśli   wówczas   mi   towarzyszące,   ona 
zachowywała się zupełnie tak jakby je znała zaraz w momencie gdy się narodziły. A ja sam czułem 
się jak zwierzyna szczuta przez stado psów gończych. Taki tok myślenia nieuchronnie prowadził do 
powstania   pytania,   dlaczego,   czego   miała   mnie   ta   lekcja   nauczyć?   Pełnej   odpowiedzi   nie 
odnalazłem   właściwie   do   dziś,   zapewne   pokory   i   szacunku   wobec   każdego   choćby 
najbanalniejszego szlaku. Jednak sądzę że było w tym coś więcej, jednak nam ludziom rzadko udaje 
zidentyfikować tak często pojawiające się w życiu każdego z nas nadprzyrodzone znaki. Znaki 
które czasem mają nas ostrzec, uchronić a kiedy indziej zmusić do zmiany swego życia na lepsze. 
Najczęściej   w   takich   sytuacjach   uciekamy   się   do   logicznych   i   opartych   na   suchej   wiedzy 
wytłumaczeń, zapominając o sercu i duszy. Tak czy siak, jestem przekonany że nadejdzie czas gdy 
zrozumie, lub... zapomnę. 

                           

                                                                                                                 Sebastian Nikiel

                                                                                                                      27.04.2006.